ANDRE NORTON HANDLARZE CZASEM PRZEKŁAD MARTA STARCZEWSKA TYTUŁ ORYGINAŁU THE TIME TRADERS ROZDZIAŁ L Młody człowiek siedzący w areszcie nie wydałby się zbyt groźny nikomu, kto zajrzałby przypadkowo do jego celi. Może był trochę wyższy ponad przeciętny wzrost, lecz nie na tyle, by rzucało się to w oczy. Włosy miał staromodnie przystrzyżone; gładka, chłopięca twarz nie była w typie tych, które zapamiętuje się od razu - pod warunkiem, że ktoś nie był na tyle dociekliwy, by zajrzeć w jego jasnoszare oczy i zauważyć chłodne, taksujące spojrzenia, jakie rzucał otoczeniu od czasu do czasu. Ubrany był schludnie, w sposób nie zwracający niczyjej uwagi. W ostatniej ćwierci dwudziestego wieku na każdej ulicy miasta można było spotkać kogoś, kto przypominałby go swą powierzchownością. Lecz to właśnie ten młody człowiek, ukryty pod starannie wypracowaną maską, potrafił wspiąć się na wyżyny ściśle kontrolowanej wściekłości, której on sam, Murdock, jeszcze nie rozumiał i dopiero uczył się wykorzystywać jako broń przeciw światu, który zawsze uważał za wrogi. Mimo iż tego nie okazywał, był świadom, że jest obserwowany przez strażnika. Gliniarz pełniący służbę był starym wyjadaczem i prawdopodobnie oczekiwał innej reakcji więźnia niż bierna akceptacja. Jednak ta reakcja nie miała nadejść. Prawo tym razem dopadło Rossa. Dlaczego nie wezmą się do roboty i nie odeślą go? Dlaczego miał dziś popołudniową sesję z tym wielkim mózgiem? Ross został wtedy zepchnięty do defensywy i wcale mu to nie odpowiadało. Poświęcił pytaniom swego rozmówcy całą uwagę, na jaką mógł zdobyć się jego przebiegły umysł, lecz nikłe, bardzo nikłe uczucie lęku powracało wraz ze wspomnieniem tego spotkania. Drzwi celi otworzyły się. Ross nie odwrócił głowy. Strażnik odchrząknął, jakby godzina ciszy, jaka panowała między nimi, wysuszyła jego struny głosowe. - Wstawaj, Murdock! Sędzia chce się z tobą zobaczyć. Ross wstał zręcznie, kontrolując każdy mięsień. Nigdy nie opłacało się odszczekiwać ani pozwolić sobie na jakąkolwiek oznakę sprzeciwu. Będzie się zachowywał tak, jakby był niegrzecznym chłopcem, który zrozumiał swoje błędy. Ross niejeden już raz w swej ciemnej przeszłości skorzystał na takim trusiowatym postępowaniu. Dlatego, uśmiechnąwszy się bardzo niepewnie do mężczyzny siedzącego w drugim pokoju za biurkiem, stanął, chłopięcy i niezręczny, czekając z szacunkiem, by jego rozmówca przemówił pierwszy. Sędzia Ord Rawle. To parszywy pech Rossa sprawił, że właśnie stary Orli Dziób dostał tę sprawę. Będzie musiał znieść to, co stary mu wymyśli. Ale to nie znaczy, że później się pogodzi z wyrokiem... - Masz brzydką kartotekę, młody człowieku. Ross pozwolił, by jego uśmiech zamarł i ramiona opadły. Ale pod powiekami błysnęło zimne wyzywające spojrzenie. - Tak, proszę pana - zgodził się potulnym głosem, załamującym się przekonująco na końcu zdania (miał tę sztuczkę doskonale opanowaną). Nagle całe zadowolenie Rossa z własnej gry aktorskiej zniknęło jak ręką odjął. Sędzia Rawle nie był sam - ten cholerny wielki mózg siedział tam znów, obserwując więźnia z taką samą przenikliwością, jak poprzedniego dnia. - Bardzo zła kartoteka, biorąc pod uwagę, jak mało miałeś czasu, by ją sobie nagromadzić. - Orli Dziób także patrzył na niego, lecz, na szczęście dla Rossa, nie było to takie samo świdrujące spojrzenie. - Zgodnie z prawem powinieneś zostać przekazany nowym służbom rehabilitacyjnym. Ross zamarł. To była "kuracja", o której w jego środowisku krążyły mrożące krew w żyłach plotki. Już drugi raz od chwili, gdy wszedł do tego pokoju, jego wiara w siebie została poważnie nadszarpnięta. Potem z pewną dozą nadziei wsłuchał się w ostatnie zdanie. - Zamiast tego polecono mi pozostawić ci wybór, Murdock. Wybór, którego - muszę to stwierdzić - nie pochwalam w najmniejszym stopniu. Rossowi spadł kamień z serca. Jeśli sędziemu się nie podobało, musi to być coś korzystnego dla Rossa Murdocka. Na pewno wykorzysta tę szansę! - Pewne rządowe przedsięwzięcie wymaga ochotników. Zdaje się, że zostałeś wstępnie wytypowany do takiego zadania. Jeśli się zgodzisz, prawo potraktuje czas, który spędzisz, wypełniając to zadanie, jako odsiedzenie części wyroku. W ten sposób mógłbyś dopomóc krajowi, dla którego jak dotąd byłeś tylko niewdzięcznikiem... - A jeśli odmówię, to pójdę na tę rehabilitację. Nieprawdaż, proszę pana? - Z pewnością uważam cię za odpowiedniego kandydata do rehabilitacji. Twoja kartoteka... - Postanawiam ochotniczo zgłosić się do tego projektu, proszę pana. Sędzia prychnął pogardliwie i wepchnął wszystkie papiery do teczki. Zwrócił się do mężczyzny stojącego w cieniu. - Oto pański ochotnik, panie majorze. Ross pohamował westchnienie ulgi. Pokonał pierwszą przeszkodę. Dotąd miał tyle szczęścia, może uda mu się odnieść sukces na całej linii". Człowiek, którego sędzia Rawle nazwał majorem, stanął w kręgu światła. Ross, ku swej skrywanej irytacji poczuł się niepewnie już od jego pierwszego spojrzenia. Stawienie czoła Orlemu Dziobowi było po prostu częścią gry. Wyczuł jednak, że ten mężczyzna nie był odpowiednim partnerem do takich zabaw. - Dziękuję, wysoki sądzie. Natychmiast ruszamy w drogę. Pogoda nie jest zbyt sprzyjająca. Zanim Ross zorientował się, co się dzieje, już szedł potulnie ku drzwiom. Rozważał możliwość zwiania majorowi, gdy opuszczą budynek - łatwo zgubiłby się w mieście ściemniałym przed burzą. Nie zjechali jednak na dół, lecz wspięli się dwa lub trzy piętra po schodach awaryjnych. Ross poczuł się poniżony, gdy musiał zwolnić z powodu zadyszki, podczas gdy tamten mężczyzna, który był na pewno co najmniej tuzin lat starszy od niego, nie okazywał żadnego zmęczenia. Wyszli na zaśnieżony dach, major poświecił latarką w stronę nieba, oświetlając drogę mrocznemu cieniowi, który wylądował przed nimi. Helikopter! Po raz pierwszy Ross zwątpił w mądrość swego wyboru. - Ruszaj, Murdock! - Głos był całkiem bezosobowy i to ogromnie drażniło Rossa. Wtłoczony do helikoptera między milczącego majora i równie cichego pilota w mundurze, Ross uniósł się ponad miasto, które znał jak własną kieszeń, w stronę Nieznanego, do którego już zaczął odnosić się z powątpiewaniem. Oświetlone ulice i budynki o złagodzonych przez mokry śnieg konturach zniknęły z pola widzenia. Teraz pod nimi widniała sieć autostrad wychodzących z miasta. Ross nie chciał zadawać żadnych naiwnych pytań. Poradzi sobie z tym ich upartym milczeniem, tak jak radził sobie ze znacznie gorszymi rzeczami w przeszłości. Plamy światła zniknęły i rozpostarł się przed nimi sielski krajobraz wsi. Helikopter przechylił się przy skręcie. Gdy Ross stracił z oczu wszystkie znane sobie widoki, nie był w stanie nawet stwierdzić, czy lecieli na północ czy na południe. Chwilę później nawet gęsta zasłona płatków śniegu nie mogła przykryć deseniu z czerwonych świateł na ziemi. Helikopter wylądował. - Chodź tu! Ross posłuchał polecenia po raz drugi. Stał, drżąc z zimna, pochwycony przez miniaturową burzę śnieżną. Jego ubranie, dostatecznie ciepłe w mieście, nie chroniło wcale przed gniewnymi uderzeniami wiatru. Czyjaś ręka chwyciła go za ramię i wciągnęła do niskiego budynku. Trzasnęły drzwi i Ross wraz ze swym towarzyszem podróży weszli w krąg światła i tak bardzo oczekiwanego ciepła. - Siadaj tam! Ross usiadł, zbyt zdziwiony, by odmówić wykonania polecenia. W pokoju byli też inni mężczyźni. Jeden z nich, ubrany w przedziwne, za duże ubranie, czytał gazetę, podczas gdy jego cebulaste nakrycie głowy wisiało nad nim. Major przeszedł przez pokój, by z nim porozmawiać, i po krótkiej konferencji przywołał Rossa zakrzywionym palcem. Ross podążył za oficerem do innego pokoju, którego ściany wypełnione były szafkami. Z jednej z nich major wyciągnął strój podobny do kombinezonu pilota i zaczął przymierzać go do Rossa. - W porządku - stwierdził krótko - wskakuj w to. Nie mamy czasu. Ross włożył kombinezon. Gdy tylko zapiął ostatni zamek błyskawiczny, jego towarzysz wepchnął mu jeden z kopulastych hełmów na głowę. Pilot wsunął głowę przez drzwi i zwrócił się do majora: - Lepiej ruszmy się stąd, Kelgarries, bo uziemią nas za spóźnienie. Pośpieszyli z powrotem na lądowisko. Helikopter był i tak niezwykłym środkiem lokomocji, ale nowa maszyna była nadzwyczajna: pojazd smukły jak igła, stojący na statecznikach, z ostrym nosem wycelowanym pionowo w niebo. Po jednej stronie wznosiło się rusztowanie, na które trzeba było wejść, by dostać się do statku. Ross niechętnie wszedł za pilotem po drabinie i zobaczył, że musi zaklinować się jakoś w kabinie, z kolanami prawie pod brodą. Co gorsza - pomieszczenie to było tak ciasne, a musiał je dzielić z majorem. Przezroczysta pokrywa, która opadła, natychmiast została automatycznie zamocowana. Byli zamknięci w pojeździe. W czasie swego krótkiego życia Ross często bał się, bał się mocno. Starał się uodpornić umysł i ciało na taki rodzaj strachu. Ale to, co odczuwał w tej chwili, to nie był zwykły strach; była to panika tak silna, że chciało mu się wymiotować. Wszystko składało się w jedną straszną całość: zamknięcie w tym ciasnym pudełku, świadomość, że nie ma żadnej kontroli nad najbliższą przyszłością i że może zostać postawiony twarzą w twarz ze wszystkim, czego już nieraz się bał. Jak długo trwał ten nocny koszmar? Minutę? Kwadrans? Godzinę? Trzy godziny? Ross nie mógł tego ocenić. W końcu olbrzymi ciężar przygniótł mu piersi i Ross zaczął walczyć o oddech, aż świat eksplodował wokół niego. Wolno odzyskiwał świadomość. Przez sekundę myślał, że oślepł. Potem zaczął odróżniać jeden odcień szarości od drugiego. Ostatecznie uświadomił sobie, że już nie leży na plecach, lecz zapada się w siedzenie. Świat wokół niego wibrował drżeniem, które wświdrowywało się w jego ciało. Rossowi Murdockowi udawało się dotąd pozostawać tak długo na wolności głównie dlatego, że potrafił szybko analizować swe położenie. Rzadko w ciągu ostatnich pięciu lat nie wiedział, jak postąpić w wymagającej szybkiej decyzji sytuacji. Teraz wiedział, że zepchnięto go do defensywy i nie pozwalano mu przejść do ataku. Patrzył w ciemność i myślał intensywnie i wściekle. Był przekonany, że wszystko, co przydarzyło mu się tego dnia, stało się tylko po to, by zachwiać jego pewnością siebie i uczynić go bardziej ugodowym. Dlaczego? Ross wytrwale wierzył we własne zdolności i możliwości, a także w pewien przebiegły dar rozumienia, który rzadko posiadał ktoś tak młody. Wiedział, że przedstawia wartość sam dla siebie, lecz w ogólnym układzie nie liczył się za bardzo. Miał kartotekę tak zaszarganą, że sędzia Rawle mógł z łatwością wyciągnąć z niej poważne konsekwencje. Ross jednak w pewien istotny sposób różnił się od podobnych sobie - dotąd potrafił odeprzeć większość ciosów, ponieważ zawsze pracował sam i zawsze zadawał sobie trud zaplanowania całej roboty. Dlaczego teraz Ross Murdock stał się tak ważny dla kogoś, kto koniecznie chciał nim wstrząsnąć? Był ochotnikiem - do czego? Miał być królikiem doświadczalnym dla jakiegoś robala, którego chcieli nauczyć, jak zabijać tanio i łatwo? Bardzo się śpieszyli, żeby wypchnąć go z bazy. Nie odzywając się do niego, ciągnąc go wszędzie w pośpiechu helikopterami, rzeczywiście pracowali nad jego rozstrojem nerwowym. A więc, w porządku, dajmy im roztrzęsionego chłopaczka gotowego do swego zadania, nieważne, co to miało być. Czy jednak jego zdolności aktorskie były wystarczające, by oszukać majora? Oceniał, że raczej nie, co mogło być powodem poważnych problemów w przyszłości. Była głęboka noc. Albo wyszli już z zasięgu burzy, albo lecieli nad nią. Przez pokrywę kabiny widać było świecące gwiazdy, lecz nie widział księżyca. Wykształcenie Rossa było fragmentaryczne, lecz na swój sposób nabył dużo wiedzy, której zakres mógłby zadziwić wielu przedstawicieli władzy, z którymi się zetknął. Buszował w całym bogactwie wielkiej biblioteki miejskiej i spędził tam mnóstwo czasu, wchłaniając fakty z przeróżnych dziedzin nauki. Fakty były przydatną sprawą. Co najmniej trzy razy zgromadzone okruchy wiedzy ocaliły wolność Rossa, a raz prawdopodobnie jego życie. Teraz usiłował dopasować te nieliczne dane, jakie miał o swym położeniu, do właściwego wzoru. Siedział w środku jakiegoś nowego typu genialnego odrzutowca, maszyny tak wspaniałej, że na pewno nie zostałaby użyta przy innej okazji niż niezwykle ważna misja. Oznaczało to, że Ross Murdock stał się gdzieś komuś potrzebny. Świadomość tego faktu może dać mu pewną przewagę w przyszłości; prawdopodobnie będzie tej przewagi diablo potrzebował. Musi po prostu czekać, udawać głupiego i mieć oczy i uszy otwarte. Przy szybkości, z jaką się poruszali, powinni być poza krajem za kilka godzin. Czyż rząd nie miał baz w połowie krajów świata, by utrzymać "zimny pokój"? Cóż, głupio wyszło. Możliwość wysiadki gdzieś za granicą mogła przeszkadzać w jego planach ucieczki, ale poradzi sobie z tym szczegółem, jeśli będzie musiał. Nagle powaliło Rossa na plecy, wielka ręka wbiła mu się w klatkę piersiową, a potem we wnętrzności. Tym razem nie było na ziemi żadnych świateł znakujących miejsce lądowania. Nic nie wskazywało na to, że są już na miejscu, dopóki nie wylądowali z takim szarpnięciem, że zazgrzytał zębami. Major wyśliznął się z pojazdu i Ross zaczął rozprostowywać zbolałe ciało. Lecz ręka majora już była na jego ramieniu, ponaglała go. Ross wygramolił się z kabiny i przylgnął do umożliwiającej zejście konstrukcji. Pod nimi nie było żadnych świateł, jedynie połać nagiego śniegu. Jacyś ludzie szli w kierunku odrzutowca. Ross był głodny i bardzo zmęczony. Jeśli major zechce stosować wobec niego jakieś sztuczki, to plan ucieczki musi poczekać do rana. W tym czasie dowie się, gdzie jest. Jeśli będzie miał szansę uciec, musi wiedzieć coś o otaczającej go przestrzeni. Ale ręka majora nadal leżała na jego ramieniu, ciągnąc go w stronę uchylonych drzwi. O ile Ross był w stanie stwierdzić, drzwi prowadziły do środka zaspy śnieżnej. Burza lub ludzie wykonali tu dobrą robotę przy maskowaniu; Ross jakoś poznał, że ten kamuflaż był umyślny. To była cała wycieczka Rossa po bazie - po swym przybyciu nie dowiedział się niczego o jej położeniu. Jeden dzień spędził na najgruntowniejszych badaniach lekarskich, jakie kiedykolwiek przeszedł. A gdy już lekarze skończyli swą dłubaninę, poddano go serii testów psychofizycznych, których celu nikt mu nawet nie wyjaśnił. Następnie zaprowadzono go do izolatki, czyli ograniczono go do jego własnego towarzystwa w podobnym do celi pokoiku z głośnikiem w rogu i z pryczą, która okazała się wygodniejsza, niż świadczyłby o tym jej wygląd. Jak dotąd, nie powiedziano mu zupełnie nic. Poza tym nie zadał dotychczas żadnego pytania, uparcie starając się utrzymać swą pozycję w tej - jak sądził - bitwie na silną wolę. Leżał więc płasko wyciągnięty na pryczy, samotny i bezpieczny, patrzył na głośnik - bardzo groźny młody człowiek, "ten, który nie chciał ustąpić na krok". - Teraz słuchajcie... - głos wydobywający się z głośnika był metaliczny, ale jednak zgrzyt przypominał głos Kelgarriesa. Ross zacisnął usta. Zbadał każdy centymetr ścian i wiedział, że nie ma w nich ani śladu drzwi, przez które wszedł do swej izolatki. Mając do dyspozycji tylko własne dłonie, nie mógł przecież przebić się przez ściany, zresztą jedynym ubraniem, jakie miał, była koszula, grube spodnie i para mokasynów na miękkiej podeszwie, które dostał od nich. - ...tożsamości... - brzęczał głos. Ross uświadomił sobie, że musiał coś opuścić, ale to nie miało znaczenia. Był niemal zdecydowany skończyć tę zabawę. Usłyszał brzęk oznaczający, że Kelgarries przestał truć. Nie zapadła jednak zwykła cisza. Zamiast tego Ross usłyszał słodki trel, który mgliście kojarzył mu się z ptakiem; Jego znajomość z ptakami ograniczała się do miejskich wróbli i tłustych gołębi w parku; żadne z nich nie śpiewały, lecz na pewno te dźwięki to był śpiew ptaka. Ross przeniósł wzrok z głośnika w suficie na ścianę naprzeciwko i to, co zobaczył, sprawiło, że natychmiast usiadł - tak wyglądała błyskawiczna odpowiedź zaalarmowanego zabijaki. Ściany już tam nie było! Zamiast niej zobaczył strome górskie zbocze, biegnące od odległego szczytu, gdzie ciemna zieleń świerków podchodziła pod linię śniegu. Łaty śniegu przywarły do ziemi w osłoniętych zapadlinach, a zapach iglaków rozpierający nozdrza Rossa był tak rzeczywisty, jak zimny wiatr, który owiewał "ochotnika". Zadrżał, gdy usłyszał głośne wycie, które niosło ze sobą odwieczne ostrzeżenie przed głodnym stadem wilków na polowaniu. Ross nigdy wcześniej nie słyszał tego dźwięku, ale jego instynkt podpowiedział, co to było - śmierć na czterech nogach. Tak samo podświadomie rozpoznał szare cienie przemykające wśród najbliższych drzew; dłonie same zwinęły się w pięści, gdy gorączkowo rozglądał się za jakąś bronią, której mógłby użyć w swej obronie. Siedział na pryczy i pozostałe trzy ściany celi otaczały go niczym jaskinia. Lecz jedno z tych szarych stworzeń podniosło łeb i patrzyło prosto na niego świecącymi czerwonymi ślepiami. Ross zerwał koc z pryczy, kierując się gorączkową, nie sprecyzowaną myślą o zarzuceniu go na łeb zwierzęciu, gdy w końcu skoczy. Bestia zbliżała się na sztywnych łapach, głęboko z gardła wydobywało się głuche warczenie. Dla Rossa to zwierzę, dwa razy większe i dwa razy groźniejsze od widywanych przezeń psów, było potworem. Przygotował koc, zanim spostrzegł, że wilk wcale go nie obserwował i że uwaga drapieżnika skoncentrowała się na czymś poza jego polem widzenia. Morda wilka zmarszczyła się w warknięciu, odsłaniając długie, żółtobiałe zęby. Coś zabrzęczało śpiewnie i zwierzę skoczyło w powietrze, upadło na ziemię i zwinęło się w paroksyzmie bólu, gryząc rozpaczliwie drzewce, które nagle wyrosło mu z żeber. Wilk zawył znowu i krew buchnęła mu z paszczy. Ross oniemiał ze zgrozy. Zebrał się i wstał, by spokojnie podejść do zdychającego wilka. I już wcale nie zdziwiło go to, że jego wyciągnięte ręce rozpłaszczyły się na niewidzialnej przeszkodzie. Powoli przesuwał rękami w lewo i w prawo, całkiem już pewien, że dotyka ścian swej celi. Jednak oczy mówiły mu, że znajduje się na zboczu wzgórza, co potwierdzały również doznania wszystkich innych zmysłów. Zdziwiony, pomyślał przez chwilę. Gdy znalazł w miarę zadowalające wyjaśnienie, kiwnął głową i usiadł z powrotem, rozluźniony, na swej pryczy. To musiał być jakiś lepszy rodzaj telewizji, która zapewnia także zapachy, złudzenie powiewu wiatru i inne ciekawostki, aby wydać się prawdziwszą. Ogólny efekt był tak przekonujący, że Ross musiał sobie cały czas przypominać, że to tylko film. Wilk był martwy. Inne zwierzęta z jego stada uciekły w krzaki, lecz ekran nie zgasł, więc Ross stwierdził, że przedstawienie jeszcze się nie skończyło. Nadal słyszał różne dźwięki i czekał na dalszy rozwój wydarzeń. Lecz powód, dla którego mu to wszystko pokazywano, nadal był niejasny. W pole widzenia wszedł mężczyzna i przeszedł przed Rossem. Zatrzymał się, by obejrzeć martwe zwierzę, chwycił je za ogon i podniósł wilczy zad z ziemi. Porównując rozmiary zwierzęcia i myśliwego, Ross stwierdził, że nie mylił się, oceniając bestię jako wyjątkowo dużą. Człowiek krzyknął przez ramię - słowa były wyraźne, lecz Ross ich nie rozumiał. Obcy był dziwnie ubrany - zbyt lekko, jeśli oceniać klimat po gdzieniegdzie zalegających połaciach śniegu i przenikliwym zimnie. Pogromca wilka miał na sobie kawał grubego płótna sięgający od ramienia do około dziesięciu centymetrów nad kolana, owinięty wokół ciała i ściśnięty pasem. Pas był znacznie bogaciej zdobiony niż niewygodne okrycie; wykonany był z wielu metalowych blaszek połączonych łańcuszkami. Z przodu u pasa wisiał długi sztylet. Mężczyzna miał też na sobie spiętą pod brodą za pomocą wielkiej zapinki błękitną opończę, w tej chwili odrzuconą na plecy, by nie krępowała jego nagich ramion. Jego obuwie, sięgające za łydki, zrobione było ze zwierzęcych skór i nadal nosiło gdzieniegdzie ślady sierści. Nieznajomy nie miał zarostu, ale ciemne cienie na brodzie sugerowały, że właśnie tego dnia akurat się nie ogolił. Futrzana czapa skrywała większość jego ciemnobrązowych włosów. Czy był Indianinem? Nie, mimo że był bardzo mocno opalony, skórę tego koloru mógłby mieć również Ross przy podobnych warunkach pogodowych. Zresztą jego odzież w niczym nie przypominała żadnego z indiańskich strojów, jakie Ross kiedykolwiek widział. Jednakże mimo prymitywnego stroju, mężczyznę otaczała taka aura władzy, pewności siebie i kompetencji, że było jasne, iż jest on jedną z ważniejszych osób na swym kawałku świata. Wkrótce nadszedł drugi mężczyzna, ubrany podobnie jak pierwszy, tylko że w rdzawobrązowej opończy, ciągnąc za sobą dwa opierające się osły, które bojaźliwie mrugały oczyma na widok martwego wilka. Oba zwierzęta miały na grzbietach tobołki przymocowane rzemieniami skręconymi ze skóry. Po chwili przyszedł ich następny towarzysz z drugą parą osłów. W końcu pojawił się czwarty mężczyzna, okryty skórami i z kłaczastym zarostem na policzkach. Jego odkryta głowa, z gąszczem nie czesanych, płowych włosów pobłyskiwała białawo, gdy ukląkł przy martwej bestii z nożem w ręce. Z widoczną wprawą rozpoczął obdzieranie wilka ze skóry. Trzy inne pary osłów, wszystkie obficie objuczone, zostały przeprowadzone przez "scenę", zanim mężczyzna skończył oprawianie zwierzęcia. W końcu zwinął zakrwawioną skórę w węzełek, kopnął poszarpane ścierwo i lekko pobiegł za znikającą grupą. ROZDZIAŁ 2 Ross, zaabsorbowany rozgrywającymi się przed nim wydarzeniami, nie był przygotowany na nagłą i całkowitą ciemność, która pochłonęła nie tylko "scenę", lecz również jego celę. - Co? - Jego zdumiony głos zabrzmiał zbyt donośnie w jego uszach; zbyt głośno, bo wszystkie inne dźwięki zniknęły wraz ze światłem. Delikatny szmer systemu wentylacyjnego, na który nawet nie zwracał wcześniej uwagi, także ucichł. Ślad tej samej paniki, która ogarnęła go w odrzutowcu, był jego pierwszą reakcją, lecz zaraz strach rozwiał się, gdyż teraz działając, mógł stawić czoło Nieznanemu. Ross powoli przesuwał się w ciemności z wyciągniętymi rękoma, by uniknąć zderzenia ze ścianą. Postanowił, że jakoś znajdzie ukryte drzwi i ucieknie ze swej ciemnej celi... Są! Jego dłoń uderzyła w gładką powierzchnię. Przesunął ręką po ścianie i nagle natrafił na pustkę. Badał dotykiem. Tam były drzwi - teraz otwarte. Zastanawiał się przez chwilę, wstrzymywany dokuczliwą, absurdalną obawą, że jeśli wyjdzie, znajdzie się na wzgórzu z wilkami. - To głupota! - znów odezwał się na głos. I właśnie dlatego, że czuł niepokój, ruszył się. Cała frustracja minionych godzin ugruntowała w nim wściekłe pragnienie zrobienia czegoś - czegokolwiek - pod warunkiem, że było to coś, co on chciał zrobić, a nie to, co rozkazywali mu inni. Mimo wszystko Ross nadal poruszał się powoli, gdyż przestrzeń za otwartymi drzwiami była ciemna jak smoła. Zdecydował, że najlepiej będzie przycisnąć się do jednej ze ścian, używając wyciągniętej ręki jako przewodnika. Kilka metrów dalej ręka ześliznęła mu się ze ściany i niemal wpadł w inne otwarte drzwi. Lecz znowu napotkał ścianę, do której przywarł z wdzięcznością. Jeszcze jedne drzwi... Ross zatrzymał się, próbując uchwycić nikły dźwięk, drobny znak, że nie był sam w tym labiryncie dla ślepca. Jednak ciemność, nawet bez przeciągów, które mogłyby ją wzruszyć, gęstniała, ogarniając go jak krzepnąca galareta. Ściana skończyła się. Ross zostawił na niej lewą rękę i zamachał prawą jak cepem. Poczuł, że jego paznokcie zadrapały jakąś inną powierzchnię. Przerwa oddzielająca obie ściany była szersza niż dla drzwi. Czyżby to było skrzyżowanie korytarzy? Chciał dalej sięgnąć ręką, gdy usłyszał jakiś dźwięk. Nie był sam. Ross wrócił do ściany, rozpłaszczył się na niej i próbował ściszyć oddech, by usłyszeć nawet najlżejszy szmer pochodzący od tego drugiego. Odkrył, że ciemność może zmylić ucho. Nie mógł zidentyfikować źródła stukotania; ten drżący dźwięk mógł równie dobrze pochodzić od powietrza przemieszczającego się po otwarciu jakichś drzwi. W końcu odkrył, że coś poruszało się na poziomie podłogi. Ktoś lub coś na pewno się czołgało, nie szło, w jego stronę. Ross rzucił się za róg. Nie chciał atakować pełzającego. W spodziewanym dziwnym spotkaniu w ciemności czaiło się niebezpieczeństwo; nie miało to być bratnie spotkanie odkrywców. Odgłos czołgania zmieniał się. Słychać było długie przerwy i Ross był przekonany, że każdy odpoczynek oznajmiany był ciężkim oddechem, jakby pełzający był już wyczerpany i poruszał się z wysiłkiem. Ross zwalczył wizję, która wciąż mu się narzucała - obraz wilka węszącego w nagle pociemniałym korytarzu. Rozsądek nakazywał pośpieszne wycofanie się, lecz Rossem powodowała przede wszystkim chęć sprzeciwu, która teraz wstrzymała go na miejscu. Siedział w kucki i wyciągał głowę, by zobaczyć, co czołgało się w jego stronę. Nagle oślepiająco rozbłysło światło - Ross poderwał ręce, by zasłonić sobie oczy. Usłyszał zdławiony desperacki okrzyk dochodzący z podłogi. To samo co zawsze spokojne światło wypełniło korytarz i również pokój znów się rozjaśnił. Ross stwierdził, że stoi na skrzyżowaniu dwóch korytarzy. Przez chwilę odczuwał absurdalne zadowolenie, że dobrze to wydedukował. A czołgająca się istota? Człowiek - lub przynajmniej istota o dwóch nogach i dwóch rękach, o mniej więcej ludzkich konturach - leżał kilka metrów dalej. Był jednak tak owinięty w bandaże, a głowę miał tak opatuloną, że nie można go było rozpoznać. To było wstrząsające. Jedna z obandażowanych dłoni poruszyła się lekko, podnosząc resztę ciała tak, że przesunęło się o kilka centymetrów dalej. Zanim Ross zdążył zrobić krok, z dalekiego końca korytarza nadbiegł jakiś mężczyzna. Murdock poznał majora Kelgarriesa. Ross oblizał wargi, gdy major osunął się na kolana obok tego stworzenia na podłodze. - Hardy! Hardy! - głos, który zawsze niósł ze sobą szczeknięcie komendy, jeśli tylko był skierowany do Rossa, teraz brzmiał ciepło i ludzko. - Hardy, stary! - Ręce majora już spoczywały na obandażowanym ciele, podnosiły je, opierały głowę i ramiona nieszczęśnika o ramię majora. - Już wszystko w porządku, Hardy. Jesteś z powrotem, bezpieczny. To jest baza, Hardy - mówił łagodnie, kojąco, spokojnie, tak jak mówi się, pocieszając przestraszone dziecko. Obandażowane kończyny, które słabo machały w powietrzu, opadły na okrytą bandażem pierś. - Z powrotem... bezpieczny... - głos wydobywający się spod maski bandaży był jedynie zardzewiałym zgrzytem. - Z powrotem, bezpieczny - zapewnił go major. - Ciemność, znów wszędzie ciemność - zaprotestował słabo i ochryple tamten. - To tylko awaria zasilania, stary. Wszystko w porządku. Wrzucimy cię teraz do łóżka. Zabandażowana ręka znowu poruszyła się, aż natrafiła na ramię majora, wtedy naprężyła się lekko, jakby dłoń pod bandażem chciała coś chwycić. - Bezpieczny?... - Na pewno bezpieczny! - Dźwięk głosu majora niósł ze sobą ogromną pewność. Teraz Kelgarries podniósł głowę i spojrzał na Rossa, jakby cały czas wiedział o jego obecności. - Murdock, biegiem do ostatniego pokoju. Wezwij doktora Farrella! - Tak jest! - To "tak jest" przyszło tak automatycznie, że Ross doszedł już do ostatniego pokoju, zanim zorientował się, że tak właśnie powiedział. Nikt nic nie wytłumaczył Rossowi Murdockowi. Zabandażowanego Hardy'ego zabrał doktor i jego dwóch pomocników. Sanitariusze nieśli Hardy'ego, a major szedł obok noszy, ciągle trzymając jedną ze spowitych w bandaże dłoni. Ross zawahał się - na pewno nikt nie chciał, by szedł za tym pochodem, lecz on nie zamierzał ani dalej zwiedzać bazy, ani wracać do swej celi. Widok Hardy'ego, kimkolwiek on mógł być, radykalnie zmienił poglądy Rossa na przedsięwzięcie, w którym zgodził się wziąć udział - zbyt pochopnie, jak sobie teraz pomyślał. Ross nigdy nie wątpił, że to, co tu robili, było ważne. Miał też pewne podejrzenia co do ryzyka całej imprezy. Lecz ta świadomość była abstrakcyjnym pojmowaniem niebezpieczeństwa, nie połączonym z niczym tak konkretnym jak obraz Hardy'ego czołgającego się w ciemności. Od początku Ross miał jakieś mgliste plany ucieczki - teraz już wiedział, że musi wiać z tego miejsca, jeśli nie chce skończyć tak jak Hardy. - Murdock? Nie usłyszawszy żadnego ostrzegawczego dźwięku zza pleców, Ross odwrócił się szybko, gotów do użycia pięści - swej jedynej broni. Lecz nie stanął twarzą w twarz z majorem ani z żadnym z tych małomównych mężczyzn, o których wiedział, że mają tu władzę. Brąz karnacji nowo przybyłego zaskakiwał na bladym tle ścian. Jego włosy i brwi były tylko troszeczkę ciemniejsze, a ogólny efekt śniadości łagodzony był przez żywy błękit oczu. Ciemny nieznajomy stał spokojnie z rękoma zwisającymi po bokach i beznamiętnie obserwował Rossa, jakby ten młody człowiek był zadaniem, które miał rozwiązać. Gdy przemówił, jego głos był monotonny i całkowicie pozbawiony jakiejkolwiek modulacji czy uczucia. - Jestem Ashe - przedstawił się krótko; równie dobrze mógłby powiedzieć: "To jest stół, a to jest krzesło". Porywczy temperament Rossa został podrażniony przez obojętność tamtego. - Dobrze, jesteś Ashe - dołożył wszelkich starań, by zabrzmiało to jak wyzwanie - i co z tego? Lecz obcy nie chwycił przynęty. Wzruszył ramionami. - Na pewien okres zostaliśmy partnerami... - Partnerami do czego? - indagował Ross, powściągając swoją zapalczywość. - Pracujemy tu parami. Komputer nas przydziela... - odpowiedział lakonicznie i spojrzał na zegarek. - Niedługo posiłek. Ashe już się odwrócił, lecz Ross nie mógł ścierpieć jego braku zainteresowania. Co prawda nie chciał zadawać pytań majorowi ani innym z tamtej strony barykady, ale mógł przecież uzyskać jakieś informacje od innego "ochotnika". - Tak w ogóle, co to jest za miejsce? - zapytał. Tamten spojrzał do tyłu przez ramię. - Operacja "Powrót". Ross stłumił gniew. - W porządku, ale co oni tu robią? Słuchaj, właśnie zobaczyłem faceta, który był tak pokiereszowany, jakby wpadł do betoniarki. Ten facet czołgał się tutaj, po tym korytarzu. Co za robotę oni tu odwalają? I co my mamy robić? Ku wielkiemu zdziwieniu Rossa Ashe uśmiechnął się, a właściwie to jedynie lekko poruszył wargami. - Hardy na ciebie podziałał, co? Cóż, mamy swój odsetek niepowodzeń. Jest ich tak mało, jak to tylko możliwe i oni zapewniają nam wszystko, co mogą w takiej sytuacji... - Niepowodzeń w czym? - W operacji "Powrót". Gdzieś w głębi korytarza odezwał się cicho brzęczyk. - To sygnał na posiłek. A ja jestem głodny, nawet jeśli ty nie jesteś - Ashe odszedł, jakby Ross przestał istnieć. Lecz Ross Murdock ciągle istniał i był to dla niego ważny fakt. Gdy podążał za Ashe'em, zadecydował, że zamierza istnieć nadal - w jednym kawałku i nie uszkodzony, niezależnie od operacji .Powrót". Zamierzał też wkrótce wyciągnąć z kogoś kilka informacji, które by go oświeciły. Ku swemu zdumieniu zobaczył, że Ashe czeka na niego u drzwi sali, z której dochodził dźwięk brzęczyka i ściszony stukot tac, naczyń i sztućców. - Nie ma tu dziś za dużo naszych - zauważył Ashe tonem, który sygnalizował: "możesz-mnie-słuchać-albo-nie" - mamy dużo roboty w tym tygodniu. Sala nie była zbyt pełna. Pięć stołów stało pustych, ludzie zebrali się przy pozostałych dwóch. Ross naliczył dziesięciu mężczyzn, którzy już jedli lub właśnie wracali od kontuaru z jedzeniem, niosąc dobrze wypełnione tace. Wszyscy byli ubrani w koszule, spodnie i mokasyny, tak jak Ross - ten strój był czymś w rodzaju nieformalnego munduru. Sześciu mężczyzn wyglądało całkiem zwyczajnie. Pozostałych czterech tak się wyróżniało, że Ross ledwo ukrył zdziwienie. Współbiesiadnicy najwidoczniej akceptowali te dziwolągi bez słowa. Ross rzucał co chwila okiem w ich stronę, gdy stał za Ashe'em i czekał na tacę. Jedna z dziwnych par na pewno była z Dalekiego Wschodu; byli to drobni, szczupli mężczyźni z cienkimi zwojami długich, czarnych wąsów zwisających po obu stronach ich ruchliwych ust. Gdy udało mu się posłyszeć jedno czy dwa słowa z ich rozmowy, stwierdził, że mówili jego językiem z łatwością właściwą tym, którzy mówią nim od urodzenia. Oprócz przedziwnych wąsów każdy z nich miał mały niebieski tatuaż na czole i podobne na grzbietach zwinnych, ruchliwych dłoni. Drugi duet był jeszcze bardziej fantastyczny. Kolor ich płowych włosów był całkiem normalny, lecz mieli warkocze na tyle długie, że mogli przerzucić je przez swe szerokie ramiona według mody, jakiej Ross jeszcze nigdy nie widział. Jednak jakakolwiek myśl o ich zniewieścialości nie przetrwałaby ani jednego spojrzenia na grube, męskie rysy twarzy. - Gordon! - jeden z olbrzymów z warkoczami przechylił się przez pół stołu, by zatrzymać Ashe'a przesuwającego się między stołami ze swą tacą. - A gdzie jest Sanford? Jeden z ludzi Wschodu odłożył łyżeczkę, którą zaciekle mieszał kawę, i zapytał z ogromną troską: - Kolejna strata? Ashe potrząsnął głową. - Tylko przedłużenie trasy. Sandy utrzymuje placówkę Gog i dobrze sobie radzi - powiedział znacząco i nagle jego twarz ożywił złośliwy uśmiech chochlika; Ross wcześniej nie uwierzyłby, że coś mogłoby go aż tak poruszyć. - Sandy skończy z milionem albo dwoma, jeśli się nie będzie pilnował. Bierze się do handlu jakby urodził się z pucharem w ręce. Skośnoocy roześmiali się, a potem spojrzeli na Rossa. - Twój nowy partner, Ashe? Ożywienie zniknęło z ciemnej twarzy Ashe'a, znów nie angażował się w to, co mówił. - Chwilowy przydział. To jest Murdock. - Prezentacja była dostatecznie obojętna, by zniechęcić Rossa. - Hodaki, Feng - Ashe wskazał głową obu ludzi Wschodu, stawiając tacę na stole. - Jansen, Van Wyke - to odnosiło się do obu blondynów. - Ashe! Jakiś mężczyzna wstał od drugiego stołu i stanął koło nich. Chudy, z wąską twarzą i niespokojnymi oczyma, był znacznie młodszy niż inni, młodszy i nie tak opanowany. Być może odpowie na pytania, jeśli będzie potrafił, pomyślał Ross, lecz na razie odsunął tę myśl. - Co chciałeś, Kurt? - Ton Ashe'a był tak odstręczający, jak to tylko możliwe; Ross podwyższył nieco swą ocenę młodego człowieka, gdy zobaczył, że ten afront nie wywarł na nim żadnego wrażenia. - Słyszałeś już o Hardym? Feng wyglądał tak, jakby już miał się odezwać, a Van Wyke zmarszczył brwi. Ashe z premedytacją przeciągnął skomplikowany proces żucia i połykania, zanim odpowiedział. - Oczywiście. - Ton jego głosu zredukował wszystko, co przydarzyło się Hardy'emu, do rangi zwykłego wydarzenia, bardzo dalekiego od melodramatu, jaki sugerowałby swym niemal histerycznym zachowaniem Kurt. - Jest poharatany... kaput - akcent Kurta, na początku prawie niewyczuwalny, dawał się słyszeć coraz lepiej z każdym słowem - ...torturowany... Ashe zmierzył Kurta wzrokiem. - Nie jesteś na trasie Hardy'ego, nieprawdaż? Kurt nadal nie dawał się uciszyć, mimo nieprzychylnego zachowania tamtej piątki. - Oczywiście, że nie! Wiesz, do której trasy trenuję. Ale nie jest powiedziane, że coś takiego nie może się przytrafić równie dobrze na mojej trasie jak na twojej, albo na waszej! - dźgnął palcem Fenga, a potem wskazał obu blondynów. - Możesz wypaść z łóżka i skręcić kark, jeśli ci to pisane - zauważył Jansen - idź do Millairda i wypłacz mu się w kamizelkę, jeśli to tak tobą wstrząsnęło. Przy wprowadzeniu zapoznali cię ze wszystkimi danymi. Wiesz, dlaczego cię wybrali, wiesz, co może się zdarzyć... Ross zauważył krótkie spojrzenie, jakie Ashe rzucił w jego stronę. Nadal nic nie wiedział, lecz nie będzie próbował wyciągnąć czegokolwiek od tych ludzi. Może ta cała zabawa w ciuciubabkę była częścią ich treningu. Popatrzy, posłucha i poczeka, aż dopadnie Kurta na osobności i coś z niego wyciśnie. Tymczasem jadł powoli i starał się ukryć zainteresowanie toczącą się rozmową. - W takim razie chcecie dalej potulnie odpowiadać "tak jest" na każdy wydany rozkaz? - Co ty znowu bredzisz, Kurt? - Hodaki uderzył swą tatuowaną dłonią w stół. - Dobrze wiesz, jak i dlaczego wybierają nas na te trasy. Przeciwko Hardy'emu sprzysięgły się okoliczności, w projekcie nie było żadnej usterki. To już się zdarzało i zdarzy się znowu... - I właśnie do tego zmierzam! Chcecie, żeby to przydarzyło się wam? O ile się nie mylę, na waszej trasie tubylcy nieźle się bawią ze swoimi więźniami... - Zamknij się. - Jansen wstał. Przewyższał Kurta o co najmniej dwanaście centymetrów i prawdopodobnie mógłby go złamać wpół na swym masywnym kolanie, toteż jego rozkaz należał do tych, które raczej bierze się pod uwagę. - Jeśli masz jakieś skargi, idź z nimi do Millairda. I, mały człowieczku - dźgnął Kurta masywnym palcem wskazującym - poczekaj, aż zrobisz swoją pierwszą trasę, zanim zaczniesz tak głośno mówić. Nikt nie jest stąd wysyłany bez wszystkich możliwych udogodnień, a Hardy po prostu nie miał szczęścia. To wszystko. Odzyskaliśmy go z powrotem i to jest jego szczęście. Byłby pierwszym, który by ci to powiedział. - Jansen przeciągnął się. - Zagrałbym. Ashe? Hodaki? - Zawsze tyle energii - wymamrotał Ashe, ale kiwnął głową; to samo zrobił Hodaki. - Ci trzej zawsze starają się nawzajem pokonać - Feng uśmiechnął się do Rossa. - Jak dotąd, wszystkie potyczki kończą się remisem. Mamy jednak nadzieję... tak, mamy nadzieję... Zatem Ross nie miał okazji, by pogadać z Kurtem. Zamiast tego podążył za innymi, którzy, skończywszy posiłek, weszli na małą arenę z półkolem miejsc dla widzów z jednej strony i miejscem dla zawodników z drugiej. To, co nastąpiło, pochłonęło Rossa tak doszczętnie, jak poprzednio scena zabicia wilka. To również była walka, lecz nie fizyczna. Trzej zawodnicy nie tylko byli do siebie niepodobni z wyglądu, lecz również, jak Ross szybko zrozumiał, diametralnie różnili się podejściem do rozmaitych problemów. Przeciwnicy usiedli ze skrzyżowanymi nogami na trzech rogach trójkąta. Potem Ashe spojrzał na wysokiego blondyna i na niskiego Azjatę. - Terytorium? - zapytał rześko. - Równiny - odpowiedź nadeszła prawie chórem i obaj mężczyźni roześmiali się, spoglądając na siebie. Ashe także parsknął śmiechem. - Próbujecie być cwani, chłopaki? - zapytał. - W porządku, mogą być równiny. Położył rękę na podłodze przed sobą; ku zdumieniu Rossa obszar wokół grających ściemniał i podłoga stała się pasem miniaturowego krajobrazu. Trawiasta równina falowała od wiatru w piękny dzień. - Czerwony! - Niebieski! - Żółty! Okrzyki dobiegały szybko z mroku zasłaniającego graczy. Gdy przebrzmiały, wywoływane kolory pojawiły się w postaci małych światełek. - Czerwony: karawana! - Ross rozpoznał bas Jansena. - Niebieski: rabusie! - głos Hodakiego dobiegł go tylko chwilkę później. - Żółty: nieoczekiwane! - Czy nieoczekiwane to jakiś żywioł? - Ross był pewien, że to Jansen wydał z siebie westchnienie. - Nie, to plemię w marszu. - Aha - Hodaki rozważał to, co usłyszał. Ross mógł wyobrazić sobie jego wzruszenie ramion. Gra się rozpoczęła. Ross słyszał już o szachach, o grach wojennych z miniaturowymi armiami lub okrętami, o grach na planszach, które wymagają od graczy sprytu i wyćwiczonej pamięci, jednakże ta gra była nimi wszystkimi naraz i czymś jeszcze. Gdy tylko pobudził wyobraźnię, ruchome światełka stawały się hordą rabusiów, kupiecką karawaną, maszerującym plemieniem. Widział pomysłowe rozwinięcie szyku, bitwę, ucieczkę, gdzieś małe zwycięstwo, za którym podążała większa porażka. Gra mogła toczyć się godzinami. Ludzie wokół niego szeptem komentowali posunięcia graczy, kłócili się zażarcie, lecz na tyle cicho, by nie zagłuszać głosów grających. Ross był zachwycony, gdy czerwoni kupcy uniknęli bardzo sprytnej zasadzki i zawiedziony, gdy szczep musiał się wycofać lub karawana straciła punkty. To była najbardziej fascynująca gra, jaką kiedykolwiek widział; zdawał sobie sprawę, że mężczyźni biorący w niej udział byli mistrzami strategii. Zróżnicowanie ich umiejętności powodowało, że trzymali się nawzajem w szachu i wyraźne zwycięstwo któregoś było raczej nieosiągalne. Nagle Jansen roześmiał się i czerwona kreska karawany zwinęła się w ciasny węzeł. - Zatrzymali się przy źródle - oznajmił - ale wystawili mnóstwo straży. - Wskazał na czerwone iskierki wokół centralnego zgromadzenia. - Jeśli chodzi o mnie, to muszą tam zostać. Możemy grać do sądnego dnia; i tak nikt nie odpadnie. - Nieprawda - przerwał mu Hodaki - pewnego dnia któryś z was zrobi malutki błąd i wtedy... - I wtedy któraś z twoich hord nas utłucze? - zapytał Jansen. - Ależ to będzie dzień! Tymczasem rozejm. - W porządku! Rozejm! Światła na arenie zapaliły się i równiny z powrotem zmieniły się w ciemną posadzkę. - Jeśli będziecie chcieli rewanżu, jestem gotów w każdej chwili - powiedział Ashe, podnosząc się. - Przełóż to mniej więcej o miesiąc, Gordon - uśmiechnął się Jansen. - Jutro wyruszamy. Dbajcie o siebie, wy dwaj. Nie chciałbym po powrocie usłyszeć, że muszę przyzwyczajać się do nowych przeciwników. Ross z wysiłkiem otrząsał się z wizji, jakie miał w czasie gry. Nagle poczuł delikatne dotknięcie na ramieniu i podniósł głowę. Za nim stał Kurt; było widać, że bardzo uważa na Jansena i Hodakiego, którzy dyskutowali właśnie nad jakimś momentem w grze. - Zobaczymy się dziś wieczorem. - Wargi Kurta ledwie się poruszyły; była to sztuczka, którą Ross znał z własnego doświadczenia. Tak, na pewno zobaczy się z Kurtem, dziś wieczorem lub kiedykolwiek, gdy tylko będzie mógł. Miał zamiar dowiedzieć się, czego to dziwne towarzystwo nie chciało mu powiedzieć, co chcieli utrzymać w sekrecie. ROZDZIAŁ 3 Światło w pokoju było przyciemnione, Ross stał pod ścianą, głowę miał odwróconą w stronę uchylonych drzwi i obserwował je uważnie. Obudził go jakiś ruch i teraz był już gotów jak pantera przed skokiem. Nie skoczył jednak na postać, która właśnie uchylała drzwi. Poczekał, aż gość zbliży się do pryczy i, prześlizgnąwszy się wzdłuż ściany, zamknął drzwi i oparł się o nie. - O co chodzi? - zapytał szeptem. Usłyszał jedno czy dwa urywane westchnienia i krótki śmiech z ciemności. - Jesteś gotów? - Akcent gościa nie pozostawiał wątpliwości co do jego tożsamości. Kurt składał mu obiecaną wizytę. - Myślałeś, że nie będę gotowy? - Nie - postać usiadła bez zaproszenia na krawędzi pryczy - inaczej by mnie tu nie było, Murdock. Jesteś bardzo... masz przegrane. Wiesz, słyszałem różne rzeczy o tobie. Tak samo jak mnie... wciągnięto cię w tę grę. Powiedz, czy to prawda, że widziałeś dziś Hardy'ego? - Słyszysz dużo różnych rzeczy, nieprawdaż? - Ross odpowiedział dyplomatycznie. - Słyszę, widzę i dowiaduję się więcej niż ci wszyscy ważniacy, tacy jak major ze swoimi wszystkimi zakazami. To fakt! Widziałeś Hardy'ego. Czy ty chcesz skończyć tak jak Hardy? - Czy istnieje takie niebezpieczeństwo? - Niebezpieczeństwo! - żachnął się Kurt. - Niebezpieczeństwo! Jeszcze nie wiesz, co to słowo oznacza, mały człowieczku. Jeszcze nie, ale zaraz się dowiesz. Pytam cię jeszcze raz, czy chcesz niebawem wyglądać jak Hardy? Jeszcze cię nie wciągnęli w tę swoją wielką gadaninę. Dlatego przyszedłem do ciebie dzisiaj. Jeśli masz trochę rozumu, Murdock, zwiejesz, zanim cię nagrają. - Nagrają mnie? - Ooo, fak - śmiech Kurta pobrzmiewał gniewem, nie rozbawieniem - tu robią wiele takich sztuczek. To mózgowcy, jajogłowi, każdy ma swoje ulubione zabawki. Wrzucą cię w maszynę, żeby cię nagrała na taśmę. A potem, mój chłopcze, nie możesz wyjść poza bazę, nie uruchamiając wszystkich alarmów! Milutkie, nie? Więc jeśli chcesz zwiać, musisz to zrobić, zanim cię nagrają. Ross nie ufał Kurtowi, lecz słuchał go z uwagą. Jego słowa brzmiały przekonywająco dla człowieka, który - jak Ross - był takim ignorantem w sprawach technicznych, że wierzył, iż możliwe jest wynalezienie najprzeróżniejszych dziwnych rzeczy, a większość z nich już czeka na masową produkcję. - Ciebie na pewno już nagrali - zauważył Ross. Kurt roześmiał się znowu, lecz tym razem był naprawdę rozbawiony. - Oni rzeczywiście tak sądzą. Tylko że nie są tacy sprytni, za jakich się uważają - major i reszta, łącznie z Millairdem! Nie, mam pewną szansę wydostania się stąd, ale nie jestem w stanie zrobić tego sam. Dlatego czekałem, aż oni przywiozą kogoś nowego, kogo mógłbym dorwać, zanim go przyszpilą na dobre. Twardziel z ciebie, Murdock. Widziałem twoją kartotekę i założyłbym się, że nie przyszedłeś tu, aby zostać i pracować dla nich. Teraz masz szansę zmyć się stąd razem z kimś, kto wie, o co tu biega. Nie będziesz miał takiej okazji drugi raz. Im dłużej Kurt mówił, tym bardziej był przekonywający. Ross odrzucił kilka ze swoich podejrzeń. Było prawdą, że przybył tu z zamiarem ucieczki przy pierwszej nadarzającej się okazji, a jeśli Kurt już wszystko zaplanował, to tym lepiej. Oczywiście, nadal istniało prawdopodobieństwo, że Kurt był wtyczką i wystawiał go na próbę, ale to było ryzyko, które Ross musiał podjąć. - Słuchaj, Murdock, może myślisz, że to takie łatwe wyrwać się stąd? Czy ty w ogóle wiesz, gdzie my jesteśmy, chłopie? Jesteśmy koło bieguna północnego! A ty chciałbyś drałować na piechotę setki kilometrów przez śnieg i lód? Nie sądzę, żebyś był zdolny to zrobić; nie uda ci się to bez planu i bez wspólnika, który się będzie w tym orientował. - A czymże my pojedziemy? Ukradniemy jeden z tych odrzutowców? Nie jestem pilotem, a ty? - Mają tu inne rzeczy poza atomowymi odrzutowcami. To miejsce jest ściśle tajne. Nawet te odrzutowce nie lądują tu zbyt często, bo nasi boją się, że tamci wyłapią je radarem. Gdzieś ty był, chłopie? Nie wiesz, że w pobliżu roi się od Czerwonych? Ci goście stąd śledzą działania Czerwonych, a Czerwoni śledzą ich. Obie strony się tajniaczą, jak mogą. Dostawy są przywożone drogą lądową, na kotach... - Na kotach? - To skutery śnieżne, podobne do traktorów - odpowiedział Kurt niecierpliwie. - Klamoty dla nas są zrzucane daleko stąd na południe i koty zasuwają tam co miesiąc, by je przywieźć tutaj. Prowadzenie kota jest dziecinnie proste, a one są strasznie szybkie... - Jak daleko na południe? - Ross pozostawał sceptyczny. Zakładając, że Kurt mówił prawdę, wyprawa przez arktyczne pustkowia skradzionym sprzętem była co najmniej ryzykowna. Ross miał jedynie blade pojęcie na temat okolic podbiegunowych, lecz był pewien, że nieuważny podróżnik może w nich zaginąć na zawsze. - Może około dwustu kilometrów, nie dalej, chłopie. Ale mam więcej niż jeden plan, a poza tym ryzykuję własną głową. Myślisz, że zamierzam zaczynać na ślepo? I to, oczywiście, był kluczowy argument. Ross od początku oceniał swego gościa jako człowieka przede wszystkim zainteresowanego swym własnym powodzeniem. Ten nie zaryzykowałby gardłem bez precyzyjnego planu w głowie. - No i co powiesz, Murdock? Piszesz się na to czy nie? - Potrzebuję trochę czasu, żeby nad tym podumać... - Czas to coś, czego nie mamy, chłopie. Jutro cię nagrają. Wtedy już im nie zwiejesz. - A może opowiedziałbyś mi swoją sztuczkę z oszukaniem tego sprzętu nagrywającego - zaoponował Ross. - Tego nie da się zrobić. Udało mi się to dzięki mojemu wspaniałemu mózgowi. Myślisz, że mogę sobie rozwalić czaszkę i pokazać ci kawał mózgu? Nie, wiej ze mną dziś w nocy albo muszę czekać na następnego, który tu zląduje. Kurt wstał. Jego ostatnie słowa zabrzmiały całkowicie beznamiętnie; Ross stwierdził, że Kurt z pewnością zrobi tak, jak powiedział. Lecz Ross nadal się wahał. Chciał spróbować wyrwać się na wolność, tym bardziej że miał niepokojące podejrzenia co do wydarzeń" rozgrywających się w bazie. Nie lubił Kurta ani mu nie ufał, ale uważał, że przynajmniej go rozumie - rozumie go lepiej niż Ashe'a czy innych. Był także pewien, że przy Kurcie zawsze zdoła postawić na swoim, będzie to ten rodzaj walki psychologicznej, jakiego już przedtem próbował. - Dziś w nocy... - Ross powtórzył powoli. - Tak, dziś w nocy! - głos Kurta znowu tchnął żarem, bo wyczuł, że Ross zaczął się łamać. - Przygotowywałem się do tego od dawna, ale musi być nas dwóch. Musimy się zmieniać za kierownicą kota. Nie możemy pozwolić sobie na odpoczynek, zanim nie zwiejemy daleko na południe. Mówię ci, że to będzie proste. Po drodze są poustawiane zasobniki z żywnością na wszelki wypadek. Mam mapę, gdzie są one zaznaczone. Idziesz ze mną? Gdy Ross nie odpowiedział natychmiast, Kurt przysunął się do niego. - Pamiętasz o Hardym? Wcale nie był pierwszy i na pewno nie będzie ostatni. Szybko nas tu zużywają. Dlatego przyciągnęli cię tu w takim pośpiechu. Mówię ci, lepiej jest podjąć ryzyko ze mną niż na trasie. - A co to jest trasa? - To oni ci jeszcze nic nie powiedzieli? Cóż, trasa to malutki skok wstecz do historii, nie do wygodniutkiej historii, jakiej uczyłeś się z książek, gdy byłeś dzieckiem, o nie. Wrzucają cię w jakiś dziki okres, jeszcze zanim zaczęła się historia. - To niemożliwe! - Tak? Widziałeś dzisiaj tych dwóch blondynów, prawda? Jak myślisz, po co zapuścili sobie te warkocze? Dlatego, że wybierają się na małą wycieczkę do czasów, gdy prawdziwi mężczyźni nosili warkocze i siekiery zdolne rozłupać człowieka na dwoje. A Hodaki i jego partner? Słyszałeś kiedyś o Tatarach? Być może nie, ale niegdyś zdobyli oni większą część Europy. Ross przełknął ślinę. Uprzytomnił sobie, gdzie widział rysunki wojowników z warkoczami - Wikingowie! I Tatarzy... tak, ten film o kimś, kto nazywał się Chan, Dżyngis Chan! Lecz powrót w przeszłość był niemożliwy. Jednakże przypomniał sobie scenę, którą oglądał wcześniej; tego, który zabił wilka i tego kudłatego w skórach. Żaden z nich nie pochodził z tego samego świata co Ross! Czyżby Kurt mówił prawdę? Żywe wspomnienie sceny, którą obserwował, sprawiło, że opowieść Kurta była bardziej przekonywająca. - Przypuśćmy, że wyślą cię w taką epokę, gdzie nie lubią obcych - ciągnął Kurt. - Wtedy to już wpadłeś. To właśnie przydarzyło się Hardy'emu. To nie jest nic przyjemnego, naprawdę. - Ale po co to wszystko? Kurt żachnął się. - Tego właśnie nikt ci nie powie aż do twej pierwszej trasy. Nie chcę wiedzieć, dlaczego. Ale wiem, że nikt mnie nie pośle w jakaś dzicz, gdzie każdy dzikus może mnie trafić swoją dzidą, tylko po to, żeby udowodnić to czy owo majorowi Kelgarriesowi czy Millairdowi, czy innym. Najpierw wypróbuję swój plan. Namiętny protest w głosie Kurta przesądził o decyzji Rossa. On także spróbuje pojechać kotem. Znał jedynie tę epokę i ten świat i nie miał najmniejszej ochoty na to, by być wysłanym w jakąś przeszłość. Gdy tylko Ross podjął decyzje, Kurt w pośpiechu przystąpił do wprowadzenia swych planów w czyn. Dowiódł, że istotnie doskonale orientował się w tajnych procedurach w bazie. Dwa razy zatrzymały ich drzwi zamknięte na klucz, lecz była to tylko chwilowa zwłoka. Kurt miał malutki przyrząd, który trzeba było jedynie potrzymać nad klamką, a krnąbrne drzwi się otwierały. W korytarzach było dostatecznie jasno, by mogli się swobodnie poruszać, ale pokoje były ciemne i Kurt dwukrotnie musiał prowadzić Rossa za rękę, omijając meble i przyrządy z wprawą osoby, która często trenowała przechodzenie tą trasą. Opinia Murdocka o zdolnościach jego towarzysza uległa zmianie podczas tej drogi i Ross zaczął wierzyć, że rzeczywiście miał szczęście, spotykając takiego wspólnika. W ostatnim pokoju Ross ochoczo (bo i tak zmarzł, a musieli przecież wyjść na zewnątrz) usłuchał rozkazu Kurta, by włożył na siebie futrzane odzienie, które Kurt mu wręczył. Nie pasowało na niego idealnie, ale powiedział sobie, że Kurt na pewno wybrał najlepsze z możliwych. Ostatnie drzwi otworzyły się i wyszli w noc polarną. Dłoń Kurta chwyciła Rossa za ramię i pociągnęła go za sobą. Razem wepchnęli skrzydło drzwi do hangaru, by dostać się do pojazdu, którym mieli uciekać. Kot był dziwną maszyną, lecz Rossowi nie było dane zapoznać się z nią dokładnie. Wepchnięto go do kokpitu, potem okryła ich obu klapa izolująca i pojazd ożył, gdy Kurt uruchomił silnik. "Kot pewnie jedzie teraz tak szybko, jak może" pomyślał Ross. Jednak tempo, w jakim oddalali się od zwałów śniegu kryjących bazę, wydawało się niedużo szybsze, niż gdyby szli na piechotę. Przez krótki czas Kurt zmierzał jak najdalej od punktu wyjścia, ale wkrótce Ross usłyszał, jak tamten liczy po cichu, jakby odmierzał czas. Gdy doliczył do dwudziestu, kot skręcił gwałtownie w prawo i zatoczył szerokie półkole, powtórzone w lewo przy następnej dwudziestce. Podobna sytuacja powtórzyła się sześć razy i Ross nie umiał ocenić, czy wrócili na poprzedni kurs. Gdy Kurt skończył liczyć, Murdock zapytał: - Dlaczego tak tańczymy? - A wolałbyś, żeby cię rozrzuciło po całej okolicy w drobniutkich kawałeczkach? - odszczeknął Kurt. - Ci w bazie nie potrzebują płotów wysokich na kilometr, żeby nas zatrzymać albo kogoś nie wpuścić; mają inne sposoby. Powinieneś dziękować swojemu szczęściu, że przeszliśmy pierwsze pole minowe i nie wylecieliśmy... Ross nerwowo przełknął ślinę, lecz nie dał po sobie poznać, jak jest wstrząśnięty. - Więc wcale nie tak łatwo się stąd wydostać, jak mówiłeś. - Zamknij się! - Kurt znów zaczął liczyć; Ross przeżył kilka chłodnych, przerażających chwil, w których myślał o tym, jak głupie jest podejmowanie szybkich decyzji, i zastanawiał się, dlaczego nie przemyślał wszystkiego, zanim się tak wpakował. Znów rysowali wijący się szlaczek na śniegu, lecz teraz łuki tworzyły kąty ostre. Ross spoglądał na skupionego mężczyznę za kierownicą. Jak Kurt zdołał zapamiętać tę trasę? Jego chęć ucieczki musiała być doprawdy silna. Wlekli się tam i z powrotem, zyskując jedynie kilka metrów na każdym łuku w lewo lub w prawo. - Dobrze, że koty mają atomowe zasilanie - zauważył Kurt w przerwie pomiędzy polami minowymi - inaczej skończyłoby się nam paliwo. Ross zwalczył odruch nakazujący mu cofnięcie stopy z każdego miejsca, które mogłoby dotykać silnika. Te pojazdy na pewno były zdatne do jazdy, ale groźba napromieniowania przeraziła go. Na szczęście Kurt wracał właśnie na prosty szlak. - Wyszliśmy! - powiedział Kurt z ulgą. Nie dodał jednak nic oprócz zapewnienia o powodzeniu tego etapu ich ucieczki. Kot wlókł się dalej. Dla Rossa nie było tam żadnego szlaku, którego można by się trzymać, żadnych znaków, lecz Kurt sterował pewnie przed siebie. Po chwili zatrzymał pojazd i zwrócił się do Rossa: - Musimy się zmieniać za kółkiem; teraz twoja kolej. - Wiesz, potrafię prowadzić samochód - głos Rossa był pełen wątpliwości - ale coś takiego... - Ten kot jest idiotoodporny - pocieszył go Kurt. - Najgorsze było przejście przez pola minowe, ale to już za nami. Popatrz tutaj - jego ręka rzuciła cień na oświetloną tablicę kontrolną - to będzie cię trzymało w linii prostej. Jeśli umiesz prowadzić samochód, to z tym też sobie poradzisz. Spójrz! - Ruszył znowu i ponownie skręcił w lewo. Światełko na tablicy zaczęło migotać i zwiększało częstotliwość błysków w miarę oddalania się od pierwotnego kursu. - Widzisz? Jeśli nie będzie mrugać, jesteś na kursie. Jak zamruga, musisz z powrotem je uspokoić. Proste nawet dla niemowlaka. Weź ster i zobacz. Przesiadanie się w zamkniętej kabinie kota graniczyło z ekwilibrystyką, lecz w końcu im się udało i Ross energicznie ujął kierownicę. Idąc za wskazówkami Kurta, ruszył do przodu, bardziej wpatrując się w tablicę kontrolną niż w białą przestrzeń przed sobą. Po kilkuminutowym, pełnym napięcia wysiłku, chwycił wreszcie zasadę prowadzenia tego pojazdu. Tak jak Kurt zapewniał - było to dziecinnie łatwe. Poobserwowawszy Rossa przez chwilę, Kurt mruknął z zadowoleniem i ułożył się do drzemki. Gdy tylko opadły pierwsze emocje związane z prowadzeniem kota, cała przeprawa zaczęła wydawać się bardzo monotonna. Ross przyłapał się na ziewaniu, ale wytrwale tkwił za kierownicą. Jak na razie to Kurt wiódł prym w tej grze i on, Ross, nie zmarnuje żadnej szansy, by pokazać, że też może się na coś przydać. Gdyby tylko znalazła się jakaś odmiana w tym wiecznym śniegu, jakieś światła, które można by minąć, lub jakiś cel, do którego można by dążyć, to nie byłoby tak źle. W końcu Ross zmuszony był co jakiś czas zbaczać z kursu w tę lub w tamtą stronę, by ostrzegawcze migotanie światełka utrzymywało go w pełnym pogotowiu i nie pozwalało zasnąć. Nie był świadom, że Kurt obudził się w czasie jednego z takich manewrów, dopóki tamten nie przemówił: - Twój prywatny budzik, co, Murdock? W porządku, nie sprzeczam się z nikim, kto ma dobre pomysły, ale lepiej prześpij się trochę, bo bez tego nie, damy rady pojechać dalej. Ross był zbyt zmęczony, by zaprotestować. Zamienili się miejscami i zwinął się w kłębek najwygodniej, jak tylko mógł na swoim ciasnym siedzeniu. Jednak teraz, gdy miał okazję spać, poczuł, że nie ma na to ochoty. Kurt na pewno był przekonany, że Ross już zasnął, gdyż po około dwóch kilometrach utrzymywania normalnego kursu poruszył się za kierownicą. Przy świetle tablicy kontrolnej Ross zauważył, że jego towarzysz szuka czegoś w swoim grubym futrze; w końcu wydobył jakiś drobny przedmiot, który położył na kierownicy kota i podtrzymywał jedną ręką, podczas gdy drugą wystukiwał na nim jakiś nierówny rytm. Rossowi ta czynność wydawała się bez sensu. Lecz nie przegapił westchnienia ulgi swego towarzysza, gdy tamten schował swój skarb z powrotem - zabrzmiało to tak, jakby wykonał jakieś trudne zadanie. W chwilę później kot zatrzymał się i Ross usiadł, przecierając oczy. - Co się stało? Kłopoty z maszyną? Kurt złożył ręce na kierownicy. - Nie. Po prostu musimy tu zaczekać... - Zaczekać? Na co? Na Kelgarriesa, żeby nas stąd zgarnął? - Na majora? - Kurt roześmiał się bez cienia radości. - Jakże bym chciał, żeby on naprawdę się tu pojawił. Ale by się zdziwił! Nie zastałby dwóch małych myszek, które można zabrać z powrotem do klatki, ale prawdziwego kota - tygrysa z pazurami i kłami! Ross wyprostował się. To, co się działo, śmierdziało jakąś aferą i to aferą, w środku której znalazł się on sam. Rozważył różne możliwości i za każdym razem odpowiedź, jaką otrzymywał, niedwuznacznie sugerowała jakąś katastrofę. Jeśli Kurt oczekiwał tu przyjaciół, to mogli to być przyjaciele tylko jednego rodzaju. Większość swojego krótkiego życia Ross spędził zaangażowany w swoją własną wojnę przeciwko ograniczeniom nakładanym nań przez prawa, do których nie chciał się dostosować. Przez te wszystkie lata ułożył sobie kodeks reguł, według których grał w tę niebezpieczną grę. Nie mordował i nigdy nie podążyłby tą drogą, na której stał Kurt. Dla kogoś, kto nie mógł ścierpieć najmniejszych ograniczeń, metody i cele pracodawców Kurta były nie tylko niemożliwie wydumane i nielogiczne - należało im się przeciwstawić nawet resztkami sił. - Twoi kumple się spóźniają? - postarał się, żeby zabrzmiało to niedbale. - Jeszcze nie, a jeśli teraz zamierzasz bawić się w bohatera, Murdock, lepiej to sobie przemyśl! - głos Kurta zabrzmiał jak rozkaz. Była w nim nuta, której Ross nie mógł znieść nawet u majora. - To jest operacja zaplanowana bardzo dokładnie i wiele od niej zależy. Nikt nie powinien jej popsuć teraz, z naszego powodu... - Czerwoni wpakowali cię do tej operacji, co? - Ross chciał, by tamten mówił; chciał mieć czas do namysłu. A teraz musiał myśleć, jasno i szybko. - Nie ma żadnej potrzeby, żebym snuł smutną opowiastkę z mego życia, Murdock. Zresztą na pewno by cię znudziła. Jeśli chcesz nadal żyć, przynajmniej na razie, zamknij się i rób, co ci każą. "Kurt musi mieć broń, bez niej nie byłby taki pewny siebie" pomyślał Ross. Z drugiej strony, jeśli prawdą było to, co przypuszczał Ross, teraz właśnie nadszedł czas zabawy w bohatera, bo teraz musiał uporać się jedynie z Kurtem. Lepiej być martwym bohaterem niż żywym jeńcem drogich przyjaciół Kurta zza bieguna. Ross bez ostrzeżenia rzucił się na lewo, przygważdżając Kurta do ściany kabiny. Rękoma wczepił się w futrzane obramowanie kaptura przeciwnika i skierował się ku jego gardłu. Kurta prawdopodobnie zwiodła nadmierna pewność siebie, która pozwoliła mu tak beztrosko wystawić się na niespodziany atak. Szarpał się, chcąc oswobodzić rękę, lecz zarówno jego ciężar, jak i waga Rossa, przyciskały go mocno do drzwi. Ross złapał go za nadgarstek, zauważywszy błysk metalu. Kotłowali się zawzięcie po kabinie - obfite futra krępowały ruchy. Ross zastanowił się przelotnie, dlaczego tamten nie sprawdził go wcześniej. Na razie starał się z całej siły utrzymać Kurta nieruchomo i jednocześnie zadać mu obezwładniający cios. Ostatecznie "Kurt przyczynił się do swojej własnej porażki. Gdy Ross jakby złagodził uścisk, Kurt popchnął go silnie. Przeciwnik Rossa sam nie mógł się zatrzymać i uderzył głową w kierownicę. Stracił przytomność. Ross starał się jak najlepiej wykorzystać kilka następnych chwil. Wyciągnął swój pasek spod futrzanego okrycia i owinął go bez zbędnej delikatności wokół nadgarstków Kurta. Potem wgramolił się na miejsce nieprzytomnego, przeciągnąwszy go na swoje. Nie wiedział, dokąd się udać, ale był pewien, że musi wiać z tego miejsca - i to z maksymalną prędkością, na jaką stać było kota. Uczepiony tej myśli i wyposażony jedynie w ograniczone umiejętności manewrowania tym pojazdem, Ross wystartował i zatoczył ogromne koło, zanim upewnił się, czy kot był skierowany w stronę, z której przybyli. Światełko, które ich przedtem wiodło, nadal się świeciło. Czy odwrócenie uprzednio wykonanej procedury zaprowadzi go z powrotem do bazy? Zagubiony w ogromie dzikiej bieli podjął jedyną możliwą decyzję i ruszył. ROZDZIAŁ 4 I znowu Ross siedział i czekał, aż inni zadecydują o jego przyszłości. Na zewnątrz był tak samo opanowany jak wtedy, u sędziego Rawle'a, lecz wewnątrz niepokoił się znacznie bardziej. Pośród dzikiej nocy polarnej nie miał żadnych szans na ucieczkę. Odjechawszy od miejsca planowanego spotkania Kurta z przyjaciółmi, Ross wpadł prosto w ręce ekipy poszukiwawczej z bazy - tego mechanicznego psa myśliwskiego, o którym Kurt powiedział, że tak długo podążałby ich tropem, dopóki by całkiem nie zardzewiał. Widocznie Kurt nie był zupełnie nieuchwytny dla tego tropiciela, mimo że tak się tym chwalił; jednak nawet ta częściowa odporność pozwoliła im zyskać na czasie. Ross nie wiedział, na ile mógł mu pomóc fakt, że złapano go w drodze powrotnej, z Kurtem jako jeńcem wewnątrz kota. Gdy mijały godziny oczekiwania, zaczynał myśleć, że to przecież nie miało znaczenia. Tym razem na ścianie jego celi nie rozgrywało się żadne przedstawienie, nie miał nic oprócz czasu na myślenie; zbyt dużo czasu. Z tej wyprawy wyciągnął jeden bardzo cenny wniosek. Kelgarries i cała reszta z bazy byli najtrudniejszymi przeciwnikami, z jakimi zetknął się dotychczas; zresztą zarówno szczęście, jak i wyposażenie przechylało szalę zwycięstwa na ich stronę. Ross nabrał przekonania, że z tej bazy nie da się uciec. Był pod wrażeniem przygotowań Kurta i wiedział, że wiele z nich znacznie przerastało to, na co on sam mógłby się zdobyć. Był pewien, że Kurt przybył tutaj wyposażony w każdy przyrząd, jaki Czerwoni byli w stanie dostarczyć. Przynajmniej przyjaciele Kurta spotkali się z odpowiednim przywitaniem, gdy w końcu przybyli na miejsce spotkania. Kelgarries odesłał Rossa do bazy, a na miejsce spotkania ruszył "komitet powitalny". Zanim Ross i towarzysząca mu grupa dotarli do bazy, ujrzeli wybuch, który rozświetlił noc polarną. Wtedy też Kurt, już przytomny, jedyny raz okazał swe uczucia, gdy już do niego dotarło, co to za błysk i skąd pochodzi. Drzwi celi trzasnęły i Ross poderwał się z pryczy, by stawić czoło swemu przeznaczeniu. Tym razem nie odgrywał już skruchy. Wcale nie żałował, że próbował uciec. Gdyby Kurt nie zdradził, wszystko by się udało. Zdrada Kurta, to był po prostu pech. Weszli Kelgarries i Ashe. Na widok Ashe'a napięcie Rossa nieco zelżało. Major mógł przecież sam oznajmić mu swój wyrok, a gdyby wyrok był bardzo surowy, nie przyprowadziłby Ashe'a ze sobą. - Od początku źle zacząłeś, Murdock - major usiadł na krawędzi półki w ścianie, która służyła również za stół - ale damy ci drugą szansę. Szczęściarz z ciebie. Wiemy, że nie jesteś kolejnym agentem naszych wrogów i to ratuje ci skórę. Czy chcesz jeszcze coś dodać do swojej opowieści? - Nie, panie majorze - dodał tytuł nie dlatego, by uzyskać za to jeszcze jakieś ulgi; to wyrywało się automatycznie, gdy zwracał się do Kelgarriesa. - Ale masz jakieś pytania? - Tak, mnóstwo - Ross powiedział prawdę. - Czemu wiec nie pytasz? Ross uśmiechnął się krzywo, przybierając wyraz twarzy odległy i o wiele poważniejszy od poprzedniego chłopięcego zawstydzenia. - Człowiek mądry nie chwali się swoją niewiedzą. Używa oczu i uszu i nastawia swą pułapkę... - ...która go później o mało co nie miażdży - wszedł mu w słowo major. - Nie sądzę, żebyś miał się dobrze bawić w towarzystwie pracodawców Kurta. - Nie wiedziałem o tym, gdy opuszczałem bazę. - Tak, a gdy odkryłeś prawdę, podjąłeś odpowiednie kroki. Dlaczego? - Po raz pierwszy głos majora nie zabrzmiał beznamiętnie. - Bo nie podoba mi się ten rygor po ich stronie płotu. - Ten drobiazg uratował cię tym razem, Murdock. Jeszcze jedna niesubordynacja i nic ci już nie pomoże. Żebyśmy już się nie musieli o to martwić, zadaj kilka ze swoich licznych pytań. - Jak dużo z tego, co Kurt mi chciał wcisnąć, jest prawdą? - wyrzucił z siebie Ross. - Chodzi mi o ten bajer z cofaniem się w czasie. - Wszystko. - Major powiedział to tak spokojnie, że mogło bardziej przekonać niż gorączkowe zapewnianie. - Ale dlaczego...? Jak? - Masz nas w łapach, Murdock. Z powodu twojej małej ekspedycji musimy ci powiedzieć trochę więcej, niż mówimy komukolwiek innemu przed ostatnią odprawą. Posłuchaj, a potem zapomnij o wszystkim, co nie będzie dotyczyło bezpośrednio twojej roboty. Czerwoni wystrzelili w kosmos najpierw Sputnik, potem Muttnik. Kiedy? Dwadzieścia pięć lat temu. My doszliśmy do tego trochę później. Było parę głośnych wypadków na księżycu, potem stacja kosmiczna, która nie chciała zostać na orbicie... a potem utknęliśmy w martwym punkcie. W ostatnim ćwierćwieczu nie było żadnych podróży kosmicznych, nic z tych wcześniej przewidywanych rzeczy. Zbyt dużo usterek, zbyt dużo kosztownych awarii. W końcu zaczęliśmy myśleć o czymś dużym - większym niż piłka pętająca się po niebie. Każdego odkrycia naukowego dokonuje się etapami. Poprzez te etapy może być zawsze zrekonstruowane przez innego naukowca. Ale wyobraź sobie, że przedstawiono by ci wyniki odkrycia, do którego na pewno nie było żadnych przygotowań. Jak byś to wyjaśnił? Ross zagapił się na majora. Mimo że nie widział tu związku z aferą ze skakaniem w czasie, wyczuł, że Kelgarries oczekuje poważnej odpowiedzi i będzie go jakoś według niej oceniał. - Albo te etapy były ściśle zatajone - powiedział z namysłem - albo wyniki niekoniecznie należą do osoby, która przypisała sobie to odkrycie. Po raz pierwszy major spojrzał na niego z uznaniem. - Przypuśćmy, że to odkrycie byłoby dla ciebie śmiertelnie ważne. Co byś zrobił? - Spróbowałbym odnaleźć prawdziwe źródło. - Właśnie tak. W ciągu ostatnich pięciu lat natknęliśmy się na trzy takie wynalazki naszych przyjaciół. Jeden wytropiliśmy aż do źródła, skopiowaliśmy i używamy z drobnymi poprawkami. Pozostałe dwa nie mają swoich źródeł; jednakże łączą się z tym pierwszym. Teraz próbujemy rozwiązać ten problem, a czas działa na naszą niekorzyść. Chociaż Czerwoni mają swoje wspaniałe zabawki, nie są jeszcze z pewnych przyczyn gotowi ich użyć. Czasem ich sprzęt działa, czasem nie. W każdym razie Czerwoni eksperymentują teraz z wynalazkami, które, oględnie mówiąc, nie są ich własne... - Skąd więc pochodzą? Z innej planety? - Ross uruchomił całą wyobraźnię. Czyżby utrzymano w tajemnicy zakończoną powodzeniem podróż kosmiczną? Czyżby nawiązano kontakt z jakimiś innymi inteligentnymi istotami? - W pewien sposób to jest jakiś inny świat, ale inny w czasie, nie w przestrzeni. Siedem lat temu wyciągnęliśmy człowieka z Berlina Wschodniego. Był już umierający, ale zdążył nagrać na taśmę zdumiewające wiadomości, tak niesamowite, że prawie je odrzucono jako majaki wariata. Jednakże to było już po Sputniku i nie odważyliśmy się lekceważyć żadnych wieści zza żelaznej kurtyny. Dlatego nagranie przekazano naszym naukowcom, którzy orzekli, że tkwi w nim ziarno prawdy. Podróż w czasie była opisywana w literaturze pięknej; nauka zadecydowała, że to niemożliwe. A potem odkryliśmy, że Czerwoni podróżują w czasie... - Uważa pan, że udają się w przyszłość i przywożą stamtąd maszyny, których używają teraz? - Nie w przyszłość. - Major potrząsnął głową. - W przeszłość. "Czy to jest jakiś przemyślny kawał?" przemknęło Rossowi przez głowę i nieco obcesowo oświadczył majorowi: - Słuchaj pan, wiem, że nie mam takiego wykształcenia jak wy, inteligenciki, ale wiem, że im dawniejsze czasy, tym prostsze narzędzia. My jeździmy samochodami, ale sto lat temu ludzie jeździli konno. My mamy karabiny, a jeśli się trochę cofnie w czasie, zobaczy się ludzi wywijających mieczami i strzelających do wrogów z łuku, do tych wrogów, którzy nie nosili pancerzy chroniących przed podziurawieniem... - A jednak nawet opancerzonych można było zranić - zauważył Ashe - przypomnij sobie Agincourt, chłopcze, i zważ, jakie spustoszenie uczyniły strzały wśród francuskich rycerzy w zbrojach. - W każdym razie - Ross zlekceważył wypowiedź Ashe'a i uparcie chciał dokończyć swoją kwestię - im wcześniej, tym prościej. Jak Czerwoni mogą znaleźć w przeszłości coś, czego nie potrafilibyśmy dziś odtworzyć? - Nad tym łamaliśmy sobie głowy przez kilka dobrych lat - odparł major. - Problem jednak nie w tym, jak to znajdą, lecz gdzie. Gdzieś w przeszłości skontaktowali się z cywilizacją zdolną do produkcji broni i innych rzeczy na tyle skomplikowanych, by zbić z tropu naszych ekspertów. Musimy znaleźć to źródło i albo wyeksploatować je sami, albo odciąć. Na razie nadal go szukamy. - To musiało być dawno temu - Ross potrząsnął głową. - Ci goście, którzy badają grobowce i rozkopują stare miasta, czy oni nie mogliby w czymś pomóc? Czy taka cywilizacja, jak ta, której szukacie, nie zostawiłaby po sobie śladów, które można by teraz odnaleźć? - To zależy - zauważył Ashe - od rodzaju cywilizacji. Egipcjanie wznosili wspaniałe budowle w kamieniu. Używali narzędzi z miedzi, brązu i kamienia, a poza tym byli na tyle uczynni, że działali w klimacie w miarę suchym, który dobrze konserwował wszystkie ślady ich kultury. Miasta w dorzeczu Eufratu i Tygrysu były budowane z glinianej cegły i tam również używano narzędzi kamiennych, brązowych i miedzianych. Mieszkańcy Międzyrzecza także wybrali sobie kawałek świata, w którym klimat utrzymywał pamięć o ich cywilizacji. Grecy budowali w kamieniu, pisali swe księgi, spisywali historię, by przekazać ją swoim następcom, i tak samo czynili Rzymianie. A po tej stronie oceanu w kamieniu budowali Inkowie, Majowie, nieznane plemiona przed nimi oraz Aztekowie z Meksyku; używali także metali. Kamień i metal przetrwają. Ale jeśli jakiś dawny lud używał giętkich i łamliwych stopów i nie zamierzał budować żadnych trwałych budowli, wytwarzał narzędzia i przedmioty, które miały się szybko zużywać - prawdopodobnie z przyczyn ekonomicznych - to co wtedy? Co wtedy by nam po nich zostało? Jeśli jeszcze weźmiemy pod uwagę zlodowacenie pomiędzy ich epoką a naszą, i te wszystkie lodowce, dokładnie mielące wszystko, co posiadali - co by nam po nich zostało? Mamy dowody, że okolice okołobiegunowe naszego świata zmieniły się bardzo i że północna strefa podbiegunowa miała niegdyś klimat niemal tropikalny. Każda katastrofa na tyle gwałtowna, by zmienić go tak radykalnie, mogła równie dobrze zetrzeć z powierzchni ziemi wszystkie ślady cywilizacji, niezależnie od tego, jak bardzo była ona rozwinięta. Mamy swoje powody, by sądzić, że taka cywilizacja musiała istnieć, ale musimy znaleźć jej przedstawicieli. - Ashe był niegdyś sceptycznie nastawiony do tej koncepcji, ale się przekonał - major ześlizgnął się z półki ściennej - a on jest archeologiem, jednym z tych odkrywców grobowców, jak to ująłeś, i wie, o czym mówi. Musimy organizować nasze polowania w czasach wcześniejszych niż czasy piramid, wcześniejszych niż czasy pierwszych rolników znad Tygrysu. Lecz musimy pozwolić wrogowi, by nas tam zaprowadził. I tu jest miejsce na twoją rolę. - Dlaczego moją? - Na to pytanie nasi psycholodzy nadal szukają odpowiedzi, mój młody przyjacielu. Wydaje się, że większość narodów zaangażowanych w tej operacji stała się zbyt cywilizowana. Reakcje ludzi w pewnych okolicznościach zostały wtłoczone w regularne schematy i oni nie potrafią ich przełamać, a jeśli są zmuszeni do zmiany tych zachowań z powodu osobistego niebezpieczeństwa, to są później tak zdezorientowani, że nie mogą funkcjonować zgodnie ze swymi możliwościami. Jeśli nauczysz człowieka zabijać, jak na wojnie, to musisz go potem z tego wyleczyć. Ale podczas tych samych wojen dorobiliśmy się też innego typu zachowań - taki człowiek jest urodzonym komandosem, tajnym agentem, straceńcem, rozkwitającym w akcji. Nie ma takich zbyt wielu, a są oni groźną bronią. W czasie pokoju to szczególne połączenie energii, emocji i umiejętności staje się groźbą dla każdego społeczeństwa, które przetrwało wojnę. Taki osobnik w pokojowym społeczeństwie staje się przestępcą lub wyrzutkiem. Ludzie, których wysyłamy stąd na podbój przeszłości, nie tylko są poddawani najlepszemu szkoleniu, jakie możemy im zapewnić, lecz także wszyscy należą do tego gatunku, który dawniej nazywano ludźmi marginesu. Historia traktuje ten gatunek sentymentalnie - gdy są już bezpieczni, bo martwi - lecz teraźniejszość ma trudności, by ich tolerować w normalnym życiu. Nasi agenci do podróży w czasie są wyrzutkami współczesnego świata, ponieważ umiejętności, jakie odziedziczyli, wyszły już z użycia. Ludzie ci muszą być dostatecznie młodzi, myśleć w pewien określony sposób, by przetrzymać rygorystyczne szkolenie i aby się dostosować, a także, oczywiście, muszą przejść nasze testy. Rozumiesz? Ross pokiwał głową. - Chcecie mieć przestępców właśnie dlatego, że są przestępcami? - Nie, nie dlatego, że są przestępcami, lecz dlatego, że nie pasują do swojego czasu i miejsca. Nie myśl, proszę, że prowadzimy tu zakład karny. Nigdy byśmy cię tu nie trzymali, gdybyś nie przeszedł wszystkich testów wskazujących, że nam się przydasz. Człowiek, o którym teraz mówią "morderca", w innym czasie mógłby zostać obwołany bohaterem. To krańcowy przykład, ale to prawda. Gdy kogoś szkolimy, potrafi on nie tylko przeżyć w czasach, do których go wysyłamy, ale też jest lepszy od ludzi stamtąd... - A co z Hardym? - Żadna operacja nie ma stuprocentowej gwarancji powodzenia - major spojrzał w przestrzeń - nigdy nie mówiliśmy, że nie przydarzają nam się kłopoty czy że nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Musimy nie tylko radzić sobie z ludźmi z przeszłości, lecz również, jeśli mamy szczęście i dobrze trafimy, z Czerwonymi. Oni podejrzewają, że gdzieś tam jesteśmy i idziemy ich śladem. Udało im się nasłać na nas Kurta Vogla. Miał prawie idealny kamuflaż i świetne warunki. Teraz już wiesz dokładnie, o co tu chodzi, Murdock. Przeszedłeś nasze testy i będziesz miał szansę powiedzieć "tak" lub "nie" przed swoją pierwszą trasą. Jeśli powiesz "nie" i odmówisz wstąpienia na służbę, będzie to oznaczało, że musisz stać się wygnańcem i zostać tutaj. Nikt, kto przeszedł nasze szkolenie, nie może wrócić do normalnego życia. Jest zbyt duże ryzyko, że tamci go podbiorą i wykorzystają. - Nigdy? Major wzruszył ramionami. - To może być długotrwała operacja. Mamy nadzieję, że nie, ale nie ma żadnego sposobu, by to teraz przewidzieć. Byłbyś na wygnaniu, dopóki nie znajdziemy tego, czego szukamy, lub nie poniesiemy całkowitej klęski. I to była już ostatnia karta, jaką miałem wyłożyć na stół. - Wyprostował się. - Jutro jesteś przewidziany w rozkładzie szkolenia. Przemyśl to sobie i daj nam znać o swojej decyzji, gdy nadejdzie czas. Na razie jesteś w zespole z Ashe'em, który dopilnuje przebiegu twojego szkolenia. To był twardy orzech do zgryzienia. Szkolenie otwierało przed Rossem całkiem nowy świat. Dżudo i wrestling były dosyć łatwe do przyswojenia i dobrze się bawił na ćwiczeniach. Jednak długie godziny poświęcone strzelaniu z łuku czy precyzyjnemu treningowi w użyciu sztyletu o długim ostrzu z brązu wymagały od niego znacznie więcej. Opanowanie nowego języka, a potem drugiego, intensywne przyswajanie obcych reguł społecznych, zapamiętywanie surowych tabu i zasad etycznych było trudne. Ross nauczył się zapisywać różne rzeczy za pomocą węzłów na skórzanych rzemieniach, a także poinstruowano go w sztuce prymitywnego handlu i dobijania interesów. Zaczął rozumieć, jak ma się wartość cynowej sztaby w kształcie krzyża do wartości sznura bursztynów i kilku dobrze wyprawionych białych futer. Teraz rozumiał, dlaczego pokazano mu kupiecką karawanę, gdy po raz pierwszy ujrzał cel operacji "Powrót". W czasie szkolenia w jego stosunku do Ashe'a zaszła istotna zmiana. Nie da się współpracować z kimś tak blisko i jednocześnie całkiem nie zwracać uwagi na jego zachowanie; albo idzie się na noże, albo uczy dostosowywania. Podziw, jaki żywił dla szerokiej wiedzy Ashe'a, którą tamten darmo oddawał na usługi krzyczącej ignorancji Rossa, wzbudził w nim szacunek, który mógłby przerodzić się w przyjaźń, jeśli Ashe kiedykolwiek uchyliłby zasłony swojej bezosobowej perfekcyjności. Ross nie próbował przełamać tej bariery pomiędzy nimi. Był przekonany, że Ashe wytworzył ją, gdyż Ross był "ochotnikiem". Z tego powodu odczuwał coś, czego świadomie nie chciał analizować. Zawsze był w pewien sposób dumny ze swojej kartoteki; teraz czasem żałował, że nie zawiera ona osiągnięć innego rodzaju. Ludzie przychodzili i odchodzili. Hodaki i jego partner zniknęli tak, jak wcześniej uczynił to Jansen z kolegą. Na tym podziemnym pustkowiu, jakim była baza, traciło się poczucie czasu. Ross stopniowo odkrył, że zajmowała ona ogromną powierzchnię pod zewnętrzną skorupą ze śniegu i lodu. Były tam laboratoria, dobrze wyposażony szpital, zbrojownie wypełnione bronią na ogół widywaną tylko w muzeach, która tutaj jednakże nie nosiła żadnych oznak starości i była gotowa do użycia. Były też biblioteki z kilometrami taśm i filmów. Ross nie był w stanie zrozumieć wszystkiego, co widział i słyszał, lecz chłonął wszystko, co mógł. Kiedyś, zasypiając, pomyślał o sobie jak o gąbce, która już prawie osiągnęła stan maksymalnego nasiąknięcia. Nauczył się z niewymuszoną swobodą nosić tunikę, taką, jaką widział u pogromcy wilków z filmu wyświetlonego na ścianie, nauczył się z wyćwiczoną pewnością golić żyletką z brązu o kształcie liścia, nauczył się jeść osobliwe potrawy, aż w końcu nawet zaczęły mu smakować. Podwajał czas nauki i słuchał taśm, leżąc pod lampami kwarcowymi, by jego skóra nabrała brązowego odcienia przypominającego odcień skóry Ashe'a. Zawsze była jakaś rozmowa, której trzeba było się przysłuchać, ważna rozmowa, którą bał się przegapić. - Brąz - powiedział pewnego dnia Ashe, ważąc sztylet w dłoni. Rękojeść broni wykonana była z ciemnego rogu zdobionego skomplikowanym wzorem z drobniutkich złotych ćwieków, i błyszczała, podobnie jak ostrze. - Wiesz, Murdock, że brąz może być twardszy niż stal? Gdyby nie to, że żelazo występuje obficie i jest o wiele łatwiejsze w obróbce, moglibyśmy nigdy nie wyjść z epoki brązu. Żelazo jest tańsze i dostępniejsze, więc gdy kowale nauczyli się je obrabiać, nadszedł kres jednej epoki i początek innej. Tak, brąz jest ważny dla ludzi, którzy wybierają się do tamtej epoki; tak samo ważny jak ludzie, którzy w nim pracują. W dawnych czasach kowalom oddawano cześć. Wiemy, że uczynili swą sztukę zazdrośnie strzeżonym sekretem, a sława ich niezwykłych umiejętności rozchodziła się poza ich okolicę, plemię i rasę. Kowal był dobrze przyjmowany w każdej wiosce i bezpieczny na drodze. Właściwie same drogi były pod ochroną bogów; na wszystkich drogach panował pokój boży dla wszystkich podróżników. Okolica była rozległa i prawie pusta. Mieszkające tam plemiona były nieliczne i zarówno myśliwy, jak i rolnik czy kupiec mieli mnóstwo przestrzeni. Życie nie było walką człowieka z człowiekiem, lecz raczej człowieka z przyrodą... - Żadnych wojen? - zapytał Ross. - Więc skąd to szkolenie do łuku i sztyletu? - Wojny to były drobne wydarzenia, kłótnie pomiędzy rodzinami lub plemionami. Co do łuku - w lasach można było spotkać wspaniałe istoty, ogromne zwierzęta: wilki, dziki... - Niedźwiedzie jaskiniowe? Ashe westchnął cierpliwie, lecz z widocznym zmęczeniem. - Wbij sobie do głowy, Murdock, że historia jest znacznie dłuższa niż, jak mi się wydaje, sądzisz. Niedźwiedzie jaskiniowe i użycie broni z brązu nie należą do tego samego czasu. Musiałbyś cofnąć się jeszcze kilka tysięcy lat i wtedy mógłbyś polować na te swoje niedźwiedzie z dzidą o kamiennym grocie, jeśli oczywiście byłbyś na tyle głupi, by tego próbować. - Albo jeśli wziąłbym z sobą karabin - Ross wypowiedział myśl, która od dawna chodziła mu po głowie. Ashe zręcznie obrócił się ku niemu; Ross znał go na tyle dobrze, by stwierdzić, że jest z niego poważnie niezadowolony. - Tego właśnie nie robimy, Murdock, nie z tej bazy. Zresztą ty już o tym dobrze wiesz. Nie zabieramy żadnej broni, która nie należy do tego okresu, w którym ma biec trasa. Tak samo, jak na trasie nie angażujemy się w żadne działanie mogące mieć wpływ na bieg dziejów. Ross nadal polerował trzymane przez siebie ostrze. - Co by się stało, gdyby ktoś złamał tę zasadę? Ashe odłożył sztylet, którym się bawił. - Nie wiemy, po prostu nie wiemy. Jak na razie działaliśmy na obrzeżach dziejów, trzymając się z daleka od jakiegokolwiek miejsca mającego historię, którą można dokładnie odtworzyć z teraźniejszości. Być może kiedyś... - utkwił wzrok w ścianie pełnej półek z bronią, której w tej chwili po prostu nie widział - może kiedyś będziemy mogli stanąć i przypatrywać się wznoszeniu piramid czy marszowi wojsk Aleksandra... Lecz jeszcze nie teraz. Trzymamy się z dala od historii i jesteśmy pewni, że Czerwoni robią to samo. To stary problem; tak było kiedyś z bombą atomową. Nikt nie chce naruszyć równowagi i potem cierpieć konsekwencji. Znajdźmy ich placówkę, a natychmiast wycofamy ludzi ze wszystkich innych tras. - Co daje wszystkim tę pewność, że oni gdzieś mają swoją placówkę? Czy nie mogliby pracować od razu u głównego źródła? - Mogliby, ale z jakiegoś powodu tego nie robią. O ile wiemy, to pewna informacja. - Ashe uśmiechnął się nieznacznie. - Nie, źródło jest dużo wcześniej w czasie niż ta placówka w pół drogi. Lecz jeśli ją znajdziemy, będziemy mogli wyśledzić ich dalej. Dlatego osadzamy ludzi w epokach, w których oni prawdopodobnie działają, i mamy nadzieję na to, że coś znajdziemy. Ten sztylet to dobra broń, Murdock. Czy naprawdę chcesz ją nosić? Szczególny ton tego pytania przykuł uwagę Rossa. Jego szare oczy spojrzały w niebieskie oczy Ashe'a. To było to, nareszcie. - Już teraz? Ashe podniósł pas z blaszek z brązu połączonych łańcuszkami - identyczny z tym, który Ross widział u pogromcy wilków. Wręczył pas Rossowi. - Pójdziesz w swoją próbną trasę lada chwila, może jutro. Ross wziął głębszy oddech. - Dokąd... do kiedy? - Na wyspę, która później będzie Brytanią. Kiedy? Około dwa tysiące lat przed naszą erą. Handlarze z plemienia Beakerów zaczęli tam zakładać swoje placówki. To będzie twoje ćwiczenie egzaminacyjne, Murdock. Ross włożył sztylet, który polerował, do pochwy wiszącej u pasa. - Jeśli twierdzicie, że dam sobie radę, to jestem gotów spróbować. Zauważył spojrzenie, jakie rzucił na niego Ashe, lecz nie mógł odczytać jego wyrazu. Irytacja? Zniecierpliwienie? Jeszcze się nad tym zastanawiał, gdy tamten odwrócił się gwałtownie i zostawił go samego. ROZDZIAŁ 5 Ross był wewnętrznie gotów do drogi; teraz tylko czekał, aż odeślą go do wczesnej Brytanii. To, co Ashe określił jako "jutro", nastąpiło kilka dni później. Jego kamuflażem była rola handlarza z plemienia Beakerów i wcielenie to było bez końca sprawdzane przez ekspertów upewniających się, że wszystkie szczegóły są w porządku i że żadne podejrzenie współplemieńców ani żaden błąd Rossa nie zdradzą go. Lud Beakerów był wspaniałym środowiskiem do infiltracji. Nie byli zamkniętym klanem, nie byli tak podejrzliwi wobec obcych i odchylenia od norm nie alarmowały ich tak bardzo, jak działo się to u innych plemion, bardziej świadomych swej odrębności. Jako że Beakerzy żyli z handlu, zostawili po sobie aż do "własnych" czasów Rossa ślady swego daleko sięgającego "imperium"; były to puchary* znajdowane w nielicznych skupiskach grobów, rozrzuconych od dorzecza Renu aż do Hiszpanii, od Bałkanów aż do Brytanii. Jeśli chodzi o bezpieczeństwo, Beakerzy nie polegali jedynie na tabu drogi wędrownego handlarza; byli znakomitymi łucznikami. Jako lud wędrowny, wchodzili na nowe terytoria, by zakładać placówki handlowe, żyli spokojnie wśród ludów o całkiem odmiennych zwyczajach - rolników z nizin, hodowców koni, przybrzeżnych rybaków. Ross i Ashe przeszli ostatnią kontrolę. Włosy nie urosły im jeszcze tak, by musieli je splatać, ale były na tyle długie, że mogli je odgarnąć z twarzy i przytrzymywać skórzanymi opaskami. Tuniki z szorstkiego materiału, kopie tych zabranych z przeszłości, drapały skórę i były źle dopasowane. Jednak wykonanie ich pasów z brązu, gładkich kołczanów i łuków było bliskie ideału. Opończa Ashe'a była niebieska - kolor ten świadczył o jego stanowisku mistrza kupieckiego, a swój status majątkowy podkreślał założonym naszyjnikiem z polerowanych wilczych kłów oraz bursztynowych paciorków. Na znacznie skromniejszą pozycję Rossa w plemieniu wskazywała nie tylko jego ruda opończa, lecz również osobista biżuteria: miedziana bransoleta i spinka do płaszcza zwieńczona agatem. Nie miał pojęcia, jak odbywa się przemieszczenie w czasie ani też jak można się przenieść z rejonów okołobiegunowych półkuli zachodniej na Wyspy Brytyjskie leżące na półkuli wschodniej. Jak się przekonał, była to dość skomplikowana sprawa. Samo przemieszczenie w czasie było całkiem proste, choć dość kłopotliwe. Szło się krótkim korytarzem i stawało na moment na platformie, podczas gdy światło skupiało się na stojącym tam rdzeniu, a jego blask odcinał bliskość podłogi i ścian. Ross zaczął się dusić, gdy powietrze zostało wyssane z jego płuc. Przez chwilę odczuwał śmiertelne mdłości, jakby pogrążył się w nicości. Potem odetchnął znowu i przez gasnącą ścianę światła spojrzał tam, gdzie czekał nań Ashe. Podróż w czasie była łatwa i szybka, inaczej niż wyprawa do Brytanii. Jeśli chciano zachować tajemnicę, mógł istnieć tylko jeden punkt przerzutowy, z którego trzeba było szybko i w tajemnicy przemieścić się do wyznaczonych celów. Znając surowe reguły przenoszenia obiektów w czasie, Ross długo się zastanawiał, jak można osiągnąć potrzebną zmianę miejsca. W końcu nie mogli strawić miesięcy czy nawet lat, przedzierając się przez rozmaite oceany i kontynenty. Odpowiedź była zaskakująca. Trzy dni po przekroczeniu bariery czasu i lądowaniu w placówce Ross i Ashe balansowali na obłym grzbiecie wieloryba. Był to wieloryb zdolny zwieść każdego, kto nie dźgałby jego skóry harpunem; wszakże wielorybnicy z harpunami na tyle dużymi, by sprawiały jakiś kłopot takiemu potworowi, mieli pojawić się dopiero w dalekiej przyszłości. Ashe zsunął na wodę pirogę wydłubaną w pniu drzewa; Ross wsiadł do tej niestabilnej łódeczki i przytrzymał ją przy burcie tej ich łodzi podwodnej, do złudzenia przypominającej wieloryba, aż jego partner dołączył do niego. Mgła i mżawka, jakie panowały tego dnia, uczyniły brzeg, do którego dążyli, na wpół widoczną kreską przecinającą wodę. Z drżeniem, które wcale nie było wywołane chłodem, Ross zanurzył wiosło w wodzie i pomógł Ashe'owi skierować ich niezgrabny środek lokomocji w stronę tego nieomal ukrytego kawałka wybrzeża. Prawdziwy brzask właściwie nie nastąpił; niebo rozjaśniło się nieco, lecz mżawka nie ustawała. Pośród wyłysiałych na zimę drzew okalających plaże wyłaniały się łaty zieleni, lecz ukazujący się im krajobraz sprawiał wrażenie nieprzejednanej dzikości. Ross wiedział ze swojej odprawy, że cała Brytania była w tym czasie bardzo skąpo zasiedlona. Do pierwszej fali myśliwych-rybaków, którzy zaczęli zakładać osady, przyłączyli się inni przybysze, którzy budowali masywne grobowce i mieli skomplikowaną religię. Małe osady-forty połączone były traktami od wzgórza do wzgórza. Były tam też wytwórnie produkujące hurtowo tak wspaniałą broń i narzędzia z kamienia, że kwitnące rzemiosło znakomicie prosperowało, jeszcze nie zdławione przez dostępność metalu importowanego przez kupców z plemienia Beakerów. Brąz nadal był na tyle rzadki i kosztowny, że jedynie wioskowa starszyzna mogła szczycić się takimi sztyletami z długimi ostrzami, jakimi posługiwali się Ashe i Ross. Nawet groty strzał w kołczanie Rossa były wyciosane z krzemienia. Dopłynęli pirogą do brzegu i zaciągnęli ją do płytkiego zakola, gdzie narzucali na nią kamieni i gałęzi, by ją ukryć. Potem Ashe uważnie zmierzył wzrokiem okolicę, szukając charakterystycznych punktów. - Stąd w stronę lądu... - Ashe użył mowy Beakerów. Ross wiedział, że od tej chwili będzie nie tylko żyć jak kupiec, lecz również myśleć jak on. Wszystkie inne wspomnienia musiały zostać pogrzebane pod fałszywymi, których się nauczył - teraz musi interesować się kursem wymiany i szansami zysku. Obaj partnerzy zmierzali do placówki Gog, gdzie pierwszy partner Ashe'a, groźny Sanford, tak dobrze grał swoją rolę. Deszcz chlupotał w ich skórzanych butach, zamieniał stroje w przemoczone szmaty, przyklejał tkane czapki do bujnych włosów. Ashe utrzymywał równe tempo marszu w głąb lądu, nie wahając się ani chwili - jak ktoś, kto podąża wytyczonym szlakiem. Jego pewność siebie została nagrodzona po pierwszych dwustu metrach, gdy wyszli na jeden z traktów łączących wioski; zniszczona nawierzchnia świadczyła, że był często używany. Tu Ashe skręcił na wschód, przyśpieszając aż do truchtu. Na drodze panował spokój - przynajmniej za dnia. W nocy natomiast jedynie najbardziej zatwardziali i zdesperowani przestępcy odważyliby się zaatakować, bo tak obawiano się złych duchów krążących w ciemnościach. Cała wiedza, jaką wbijano Rossowi do głowy w bazie, zaczęła okazywać się użyteczna, gdy podążał za swym przewodnikiem, wdychając dziwne, wilgotne zapachy krzaków, drzew i mokrej ziemi, starając się połączyć w logiczną całość to, czego go nauczono, i to, co teraz sam widział, aż w końcu wszystko utworzyło spójną konstrukcję. Trakt, którym szli, zaczął się nieco wznosić i zmiana kierunku wiatru przyniosła kwaśny zapach, który przysłonił wszystkie inne wonie. Ashe zatrzymał się tak gwałtownie, że Ross prawie wpadł na niego. Zachowanie starszego mężczyzny zaalarmowało Murdocka. Coś tu się paliło! Ross wziął głęboki oddech, napełniając sobie płuca tym zapachem i natychmiast tego pożałował. To było drewno - spalone drewno - i coś jeszcze. To na pewno nie było zwykłe zjawisko, Ross był więc przygotowany na zniknięcie Ashe'a - jakby tamten miał roztopić się w zaroślach. Przedzierali się przez chaszcze, czasem czołgając się na brzuchu, przez mokre połacie starej trawy, wykorzystując każde możliwe ukrycie. Przykucnęli na szczycie wzgórza i Ashe rozgarnął kolczaste gałęzie wiecznie zielonych krzaków, by mogli przez nie popatrzeć. Czarne pogorzelisko rozciągało się od ruin powyżej aż na drugą stronę doliny. Zwęglone słupy sterczały samotnie jak ostatnie zęby w trupiej czaszce; były to pozostałości po jednej ze ścian palisady otaczającej niegdyś osadę. Lecz wszystko, czego teraz strzegły te słupy, to obraz zniszczenia; stąd właśnie pochodził potężny smród. - Nasza placówka? - szepnął Ross. Ashe skinął głową. Wpatrywał się w okolicę z ogromną uwagą; Ross wiedział, że każdy istotny szczegół zapada mu teraz w pamięć. To, że to miejsce zostało spalone, nie ulegało wątpliwości. Jednak dlaczego i przez kogo, to były pytania niezmiernie ważne dla obu mężczyzn czających się w zaroślach. Przejście przez dolinę zajęło im prawie godzinę - godzinę ukrywania się, skradania, myszkowania. Zatoczyli pełne koło wokół zniszczonej placówki i teraz Ashe stał w cieniu zagajnika, ścierając grudki błota z rąk i patrząc z namysłem na zwęglone słupy. - Nie śpieszyli się, a jeśli się śpieszyli, to później zatarli swoje ślady - zagadnął Ross, wypowiadając swoje przypuszczenie. Starszy mężczyzna potrząsnął głową. - Tubylcy nie zatarliby śladów, gdyby zwyciężyli. Nie, to nie był żaden zwykły atak. Nie ma żadnych śladów drużyny zbrojnych, którzy nadeszliby lub odeszli. - Więc co się stało? - nie ustępował Ross. - Być może był to piorun i miejmy nadzieję, że to się tak stało. Albo... - Niebieskie oczy Ashe'a były zimne i ponure jak krajobraz wokół nich. - Albo? - Ross ośmielił się go przynaglić. - Albo w niewłaściwy sposób nawiązaliśmy kontakt z Czerwonymi? Ręka Rossa instynktownie dotknęła sztyletu za pasem. Sztylet nie byłby zbyt wielką pomocą w tak nierównej walce jak ta! Było ich tylko dwóch w cieniutkiej ludzkiej sieci rozciągniętej przez stulecia, z rozkazem szukania czegoś, co nie pasowało do przeszłości; z rozkazem zlokalizowania wroga, w którymkolwiek momencie historii lub prehistorii pojawiłby się na Ziemi. Czy Czerwoni też szukali i czy ta pierwsza katastrofa była ich zwycięstwem? Podróżnicy w czasie znaleźli rozstrzygnięcie swych wątpliwości, gdy w końcu ośmielili się wkroczyć tam, gdzie jeszcze niedawno było serce tętniącej życiem placówki handlowej Gog. Nawet Ross, niedoświadczony w takich sprawach, nie mógł nie rozpoznać śladów wybuchu. Na szczycie wzgórza widniał krater; Ashe trzymał się z dala od niego, przypatrując się jedynie fragmentom rumowiska; spalonemu drewnu, poczerniałym kamieniom. - Czerwoni? - To musieli być oni. Zniszczenia dokonano środkami wybuchowymi. Było jasne, dlaczego placówka Gog nie była w stanie zameldować o katastrofie. Atak zniszczył jedyną nić łączącą ich z głównym ośrodkiem na tym poziomie czasowym; ukryty komunikator trafił szlag podczas wybuchu. - Jedenaście - palec Ashe'a stukał w ozdobną sprzączkę paska - mamy przed sobą około dziesięciu dni siedzenia tutaj i zdaje się, że spędzimy je nieco pożyteczniej, niż gdybyśmy po prostu pozwolili ci przyzwyczajać się do łażenia po ziemi ze cztery tysiące lat przed twym własnym urodzeniem. Musimy się dowiedzieć, jeśli zdołamy, co się tutaj stało i dlaczego! Ross spojrzał na pobojowisko. - Kopać? - zapytał. - Nieco kopania nie zaszkodzi. Tak więc kopali. W końcu, umazani czarnymi smugami węgla drzewnego, chorzy od świadectw gwałtownej śmierci, na które się natykali, przysiedli w najczystszym miejscu, jakie udało im się znaleźć. - Musieli uderzyć w nocy - wyrzekł powoli Ashe - tylko wtedy zastaliby wszystkich tutaj. Tubylcy nie ufają nocy pełnej duchów, a nasi agenci jak zwykle dostosowują się do lokalnych zwyczajów. Ludzi z placówki udało się zlikwidować jedną bombą. Wszyscy oni, oprócz dwóch mężczyzn, byli prawdziwymi handlarzami z plemienia Beakerów, łącznie z kobietami i dziećmi. Żadna placówka handlowa Beakerów nie była duża, a ta była szczególnie mała. Napastnik starł z powierzchni ziemi dwudziestu ludzi, z których osiemnastu było niewinnymi ofiarami. - Kiedy to się stało? - chciał wiedzieć Ross. - Pewnie ze dwa dni temu. Atak nastąpił bez ostrzeżenia, w przeciwnym wypadku Sandy wysłałby wiadomość. Nie miał żadnych podejrzeń; wszystkie jego raporty były ostatnio zwykłą rutyną, co oznacza, że jeśli oni polowali na niego - a na pewno tak było, sądząc po zniszczeniach - nie był nawet tego świadom. - Co teraz zrobimy? Ashe przyjrzał mu się. - Umyjmy się... Nie! - poprawił się - nie będziemy się myć. Pójdziemy do wioski Nodrena. Jesteśmy przerażeni i pogrążeni w smutku. Znaleźliśmy naszych pobratymców martwych, a wszystko to stało się w dziwnych okolicznościach. Będziemy zadawać pytania osobie, której jestem znany jako mieszkaniec tej osady. I tak, pokryci brudem, bardzo już zmęczeni, szli traktem w stronę sąsiedniej wioski. Pies zobaczył ich - lub może wyczuł - pierwszy. Była to kudłata bestia, z wilczym zapałem ukazująca kły. Był jednak mniejszy od wilka i szczekał pomiędzy ostrzegawczymi warknięciami. Ashe wydobył swój łuk spod opończy i trzymał go w pogotowiu. - Hoo, nadchodzimy, by mówić z Nodrenem, Nodrenem ze Wzgórza!! Jedynie pies kłapnął paszczą i zawarczał. Ashe wytarł twarz przedramieniem, rozsmarowując sobie popiół i brud; był to gest zmęczonego i zbolałego człowieka, a przy tym utworzyło to na jego twarzy przedziwną maskę. - Kto przemawia do Nodrena? - Niektóre słowa brzmiały nieco inaczej, lecz Ross był w stanieje zrozumieć. - Ten, kto z nim polował i świętował. Ten, kto obdarzył jego dłoń przyjaźnią wiecznie ostrego noża. Jam jest Assha z handlarzy. - Odejdź od nas, człowiecze wabiący nieszczęścia. Ty, któryś jest ścigany przez zmory! - Ostatnie zdanie zostało wykrzyczane. Ashe pozostał na swoim miejscu, twarzą do krzaków, które kryły tubylca. - Kto przemawia w imię Nodrena, lecz nie jego głosem? - zapytał. - Oto jest Assha, który pyta. Piliśmy razem krew i stawialiśmy czoło gniewnemu białemu wilkowi i nieposkromionemu dzikowi. Nodren nie pozwala innym mówić za siebie, gdyż Nodren jest mężczyzną i wodzem! - A tyś jest przeklęty! - Kamień przeleciał mimo nich i upadł w kałużę, opryskując błotem buty Ashe'a. - Odejdźcie i powiedźcie swe złe duchy za sobą! - Czy to z ręki Nodrena lub jego walecznych mężów spadła zguba na lud mej krwi? Czy wojenne strzały biegły od siedziby handlarzy do miasta Nodrena? Czy to dlatego skrywasz się w cieniu, bym ja, Assha, nie mógł spojrzeć w twarz temu, który przemawia tak butnie i ciska kamienie? - Nie było żadnych wojennych strzał między nami, handlarzu. To nie my zadzieramy z duchami wzgórz. To nie na nas spada z nocnego nieba ogień i nie pożera nas z dudnieniem wielu grzmotów. Lurgha przemawia takimi grzmotami; dłoń Lurghi razi takim ogniem. Zawisł nad wami gniew Lurghi, handlarzu! Trzymaj się z dala od nas, inaczej i na nas spadnie gniew Lurghi. "Lurgha jest miejscowym bogiem burzy" przypomniał sobie Ross. Grzmot i ogień z nieba nadchodzące w nocy - to bomba. Być może właśnie metoda ataku udaremni próby Ashe'a dowiedzenia się czegokolwiek od tych sąsiadów. Przesądy tych ludzi doprowadzą do tego, że będą się ich strzegli - zarówno miejsca, w którym była placówka, jak i samego Ashe'a, traktując ich jak przeklętych i tabu. - Gdyby gniew Lurghi uderzył w Asshę, czy żyłby on jeszcze i kroczył po tym trakcie? - Ashe postukał swym łukiem w ziemię. - Jednak Assha chodzi po ziemi, co widzicie, Assha mówi, co słyszycie. To nierozsądne odpowiadać mu dziecinnymi głupotami... - Duchy też chodzą i mówią do tych, którzy nie mają szczęścia - odrzekł tamten z ukrycia - to może być duch Asshy, który teraz czyni to samo. Ashe gwałtownie skoczył. Nastąpiło jakieś zamieszanie za zasłoną krzaków i Ashe pojawił się znowu, wyciągając na szare światło tego deszczowego dnia wierzgającego jeńca, którego bezceremonialnie cisnął na drogę. Mężczyzna był brodaty, z szopą włosów zebranych w okrągły węzeł na czubku głowy, przewiązany dodatkowo rzemienną pętlą. Miał na sobie skórzaną tunikę, teraz nieco w nieładzie. Ubiór ten był przytrzymywany tkanym pasem wykończonym frędzlami. - Hoo, więc to Lal o Szybkim Języku mówi tak głośno o duchach i o gniewie Lurghi! - Ashe przyjrzał się swemu jeńcowi. - Teraz, Lal, skoro mówisz za Nodrena, co, jak sądzę, na pewno go srodze zadziwi, opowiadaj dalej o tym gniewie Lurghi z nocnego nieba i co stało się z Sandą, który był mi bratem, i z innymi mej krwi. Jam jest Assha, a pamiętasz o gniewie Asshy i jak zniszczył on Krzywego Zęba, opryszka, który nadszedł ze swą niecną hałastrą. Gniew Lurghi jest gorący, lecz taki sam jest gniew Asshy. - Ashe wykrzywił twarz tak, że na widok jego grymasu Lal skulił się ze strachu i odwrócił wzrok. Gdy przemówił, cała jego buta i władczość zniknęły jak ręką odjął. - Assha wie, żem jest jego pies. Niechaj nie obraca przeciw mnie swego chyżo tnącego wielkiego noża ni strzał swego świetlistego łuku. To gniew Lurghi poraził miejsce na wzgórzu, najpierw był grzmot jego pięści uderzającej w ziemię, a potem tchnął ogniem na tych, których chciał zabić... - A ty widziałeś to na własne oczy, Lal? - W odpowiedzi Lal przecząco potrząsnął kudłatą głową. - Assha wie, że Lal nie jest wodzem, który mógłby stać i patrzeć na cuda potęgi Lurghi i utrzymać swe oczy w głowie. Sam Nodren widział ten cud. - Lecz jeśli Lurgha nadszedł w nocy, gdy wszyscy ludzie są w swych domostwach, zostawiwszy świat zewnętrzny niespokojnym duchom, jak Nodren zdołał ujrzeć jego nadejście? Lal przysiadł jeszcze niżej niż przedtem, jego oczy rzuciły niespokojne spojrzenie w stronę krzaków, szukając tam wolności, jaką one wabiły; potem ponownie popatfzył na spokojnie stojące buciory Ashe'a. - Nie jestem wodzem, Assha. Jakbym mógł wiedzieć, jakim sposobem lub w jakim celu Nodren oglądał nadejście Lurghi? - Głupcze! - drugi głos, należący niewątpliwie do kobiety, plunął tym słowem zza zarośli otaczających trakt. - Do Asshy nie przemawia się kłamliwym językiem, zwłaszcza teraz. Jeśli jest on duchem, będzie wiedział, że nie mówisz mu prawdy. A jeśli Lurgha go oszczędził... - okazała swe zdziwienie sykiem wciąganego powietrza. Napomniany w ten sposób Lal wymamrotał ponuro: - Powiada się, iż nadeszła wiadomość, by ktoś był świadkiem gniewu Lurghi, gdy spadnie on na cudzoziemców, aby Nodren i jego lud naprawdę wiedzieli, iż handlarze są przeklęci i winni być rozniesieni na włóczniach, jeśli przyjdą tu znowu... - Ta wiadomość... jak ją przyniesiono? Czy głos Lurghi zabrzmiał tylko w uszach Nodrena czy wieść nadeszła ustami jakichś mężów? - Ooooch! - Lal rzucił się płasko na ziemię, zatykając uszy rękoma. - Lal jest głupcem i drży przed własnym cieniem, który przemyka się przed nim słonecznego dnia! - Z krzaków wyłoniła się młoda kobieta, zapewne ciesząca się mirem w swej grupie. Krocząc dumnie ku nim, spojrzała Ashe'owi prosto w oczy. Z jej szyi zwisał na rzemieniu błyszczący krążek; drugi zdobił tkany pasek jej tuniki. Włosy miała zebrane w siateczkę spiętą agatami. - Pozdrawiam Casskę, która jest Pierwszym Siewcą - w głosie Ashe'a zabrzmiała oficjalna nuta - lecz czemuż Casska miałaby ukrywać się przed Asshą? - Na tym wzgórzu zagościła śmierć, Assha - wciągnęła powietrze - pachniesz teraz śmiercią, śmiercią zesłaną przez Lurghę. Ci, którzy zbliżają się ze wzgórza, mogą też być tymi, co nie chodzą już we własnej postaci. - Casska błyskawicznie położyła palce na wyciągniętej dłoni Ashe'a, zanim skinęła głową. - Nie jesteś duchem, Assha, gdyż wszyscy wiedzą, że duch oku wydaje się prawdziwy, lecz rozwiewa się w dotyku. Nie zostałeś spalony przez Lurghę, mimo wszystko. - A co z tą wiadomością od Lurghi? - ponaglił Ashe. - Nadeszła z powietrza w obecności nie tylko Nodrena, lecz także Hangor, Effar i mojej, Casski. Staliśmy bowiem wtedy blisko Dawnego Miejsca - uczyniła rytualny gest palcami prawej ręki. - Nadchodzi czas zasiewów i mimo że to Lurgha przynosi deszcz i słońce, by karmiły ziarno, to jednak siew leży w ciele Wielkiej Matki. Gdy zwracamy się do niej, tylko kobiety mogą wkroczyć do Wewnętrznego Kręgu - ponownie uczyniła ten gest - lecz gdy spotkałyśmy się, by spełnić pierwszą ofiarę, z powietrza nadeszła muzyka, której nigdyśmy nie słyszały, głosy śpiewające jak ptaki w dziwnym języku - pomogła sobie w wyrażeniu opinii na ten temat, robiąc zdziwioną minę. - Potem jakiś głos oznajmił, że Lurgha został rozgniewany przez przybyszy z daleka zamieszkujących wzgórze i że tej nocy ześle on swój gniew przeciw nim, i że Nodren winien to oglądać, by przekonać się, jak Lurgha postępuje z tymi, których chce ukarać. Tak też Nodren zrobił. A potem rozbrzmiał w powietrzu ten dźwięk... - Jakiego rodzaju dźwięk? - zapytał cicho Ashe. - Nodren powiedział, że był to jakiś warkot, a po chwili ciemny cień ptaka Lurghi stanął pomiędzy nim a gwiazdami. Potem nadeszła zagłada wzgórza, grzmoty i pioruny. Nodren uciekł, bowiem gniew Lurghi jest straszliwym widowiskiem. Teraz ludzie przynoszą Wielkiej Matce mrowie pięknych podarków, aby stanęła pomiędzy nimi a Lurghą. - Assha składa dziękczynienie Cassce, która jest pierwszą służebnicą Wielkiej Matki. Oby siew wzeszedł i pola obrodziły tego roku! - powiedział w końcu Ashe,: ignorując Lala, który nadal leżał na trakcie. - Odchodzisz z tego miejsca, Assha? - zapytała. - Bo chociaż ja przebywam pod ochroną rąk Matki i się nie lękam, są jednak inni, którzy podniosą swe włócznie przeciw tobie, w imię czci Lurghi. - Odchodzimy i ponownie niech będą ci dzięki, Cassco. Odwrócił się i zaczął iść drogą, którą tu przyszli. Ross podążył za nim i czuł, jak kobieta patrzyła na nich, aż zniknęli z zasięgu jej wzroku. ROZDZIAŁ 6 - Ten ptak Lurghi - powiedział Ross, gdy Casska i Lal nie mogli ich już zobaczyć - czy to mógł być samolot? - Wydaje mi się, że tak - odparł z niechęcią jego towarzysz - jeśli Czerwoni dobrze wykonali swe zadanie, a nic nie świadczy o tym, żeby tego nie zrobili, to nie ma sensu kontaktowanie się z miastem Dorhty czy Mungi. Na pewno powiedziano tam to samo o gniewie Lurghi - i to na ich korzyść, nie na naszą. - Zdawało mi się, że Casska nie była pod tak przemożnym wrażeniem klątwy Lurghi jak ten mężczyzna. - Ona jest kimś w rodzaju kapłanki, jak dalece to plemię wykształciło tę godność, a służy bogini znacznie starszej i potężniejszej niż Lurgha - Matce Ziemi, Wielkiej Matce, bogini płodności i urodzaju. Lud Nodrena wierzy, że jeśli Casska nie odprawi swych misteriów i wiosną nie zasieje kilku pierwszych garści na pierwszym polu, to nie będzie żniw. Dlatego jest spokojna o swoje stanowisko i nie boi się zbytnio gniewu Lurghi. Ludzie przechodzą teraz na nowy rodzaj religii, lecz niektóre z wierzeń o Matce Ziemi przetrwają aż do naszych czasów, nabierając po drodze całego tego magicznego sztafażu i obrastając pozostałościami innych kultów. Ashe mówił jak człowiek, który w tej właśnie chwili gorączkowo myśli. Przerwał znowu i odwrócił się w stronę morza. - Będziemy musieli przyczaić się gdzieś i zaczekać, aż łódź podwodna nas stąd zabierze. Będziemy potrzebowali kryjówki. - Czy tubylcy będą nas ścigać? - Bardzo prawdopodobne. Jeśli właściwy człowiek dorwie się do głosu i zacznie mówić o świętej zagładzie wszystkich, na których spadł gniew Lurghi, możemy mieć mnóstwo kłopotów. Wielu z nich to wyszkoleni myśliwi i tropiciele, a Czerwoni mogą tam mieć swego agenta, który doniesie o powrocie kogoś z nas do naszej placówki. W tej chwili jesteśmy chyba najważniejszymi podróżnikami w czasie, bo wiemy, że Czerwoni pojawili się właśnie na naszym poziomie czasowym. Mają tu prawdopodobnie dużą placówkę, w przeciwnym razie nie byliby w stanie przysłać samolotu na ten nalot. Nie da się zbudować na tyle dużego przenośnika czasowego, by mógł dostarczyć potrzebne ilości surowców. Wszystko, czego używamy w danej epoce, musi być montowane już po tej stronie, a użycie jakiejkolwiek maszyny jest ograniczone warunkiem, że tubylcy nie mogą jej zobaczyć. Na szczęście ogromne obszary tego kontynentu są dzikie i nie zamieszkane - szczególnie w miejscach, gdzie mamy nasze bazy. Zatem jeśli Czerwoni mają samolot, to montowali go tutaj, a to oznacza jakąś dużą bazę w pobliżu. - Ashe głośno myślał, przedzierając się przez zarośla w kierunku skraju lasu. - Sandy i ja zbadaliśmy ten teren dosyć dokładnie zeszłej wiosny. Mniej więcej dwieście metrów na zachód stąd jest jaskinia, znajdziemy tam schronienie na dzisiejszą noc. Plan Ashe'a prawdopodobnie łatwo byłoby zrealizować, gdyby jaskinia była pusta. Bez przeszkód zeszli do parowu, przez który płynął strumyk obrzeżony lodem. Ross, pod kierunkiem Ashe'a, nazbierał naręcz drewna na opał. Nie był człowiekiem lasu i przydługi pobyt na zimnie i mżawce wzbudził potrzebę znalezienia choćby prowizorycznego schronienia, jakie mogła dać jaskinia. Beztrosko rzucił się do przodu. Stopa poślizgnęła mu się na błotnistej kałuży i uderzył twarzą w ziemię. Usłyszał warknięcie i runęła na niego biała masa. Owinięta wokół jego szyi i ramion opończa ocaliła mu życie, gdyż to właśnie jej gruby materiał znajdował się teraz pomiędzy białymi kłami. Z okrzykiem zaskoczenia Ross przeturlał się po ziemi, starając się wydobyć z pochwy swój sztylet - tak jak uczyniłby to, gdyby zaatakował go człowiek. Piekący ból przeszył jego ramię. Gdy nad jego powalonym ciałem rozgorzała walka, zabrakło mu tchu w piersiach; słyszał chrząkanie i warknięcia, a poza tym został ciężko sponiewierany. Potem walczące ciała uwolniły go od swego ciężaru; wstrząśnięty, podniósł się na kolana. Walka nadal toczyła się w pobliżu. Zobaczył Ashe'a stojącego nad ciałem wielkiej białej wilczycy; jego nogi trzymały w żelaznym uścisku zad zwierzęcia, zakrzywione ramię obejmowało i podnosiło ogromny łeb, podczas gdy sztylet dwa razy wzniósł się i opadł, zatapiając się we wnętrznościach drgającego ciała. Ross trzymał swą broń w pogotowiu. Wyskoczył z przykucniętej pozycji i trafił sztyletem dokładnie między biodra zwierzęcia. Któryś z ciosów obu mężczyzn musiał sięgnąć serca bestii. Wilk konwulsyjnie zesztywniał z prawie ludzkim krzykiem. Potem już się nie ruszał. Ashe przycupnął nie opodal, metodycznie wbijając sztylet w wilgotną ziemię, aby wyczyścić ostrze. Czerwony strumyczek pociekł mu z biodra tam, gdzie dolna krawędź jego tuniki była rozdarta aż do pasa. Oddychał ciężko, lecz poza tym był tak opanowany, jak zwykle. - One czasem polują parami w tym okresie - zauważył - przygotuj łuk... Ross naciągnął cięciwę łuku, który do tej pory spoczywał w sajdaku, zabezpieczony przed wilgocią. Na cięciwę założył strzałę, ciesząc się przy tym, że jest niezłym łucznikiem. Rana na ramieniu zapiekła przy poruszeniu. Zauważył, że Ashe nawet nie próbował wstać. - Bardzo boli? - Ross wskazał na coraz większą strużkę krwi spływającą z biodra Ashe'a. Ashe odsłonił podartą tunikę i ukazał brzydką, poszarpaną ranę na pośladku. Przycisnął dłoń do otwartej rany i ruchem ponaglił Rossa do przeprowadzenia zwiadu z przodu. - Sprawdź, czy jaskinia jest pusta. Nie możemy nic zrobić, zanim się tego nie dowiemy. Ross niechętnie podążył z biegiem strumyka, aż znalazł jaskinię - osłonięte miejsce suche w środku. U jej wejścia panował nieprzyjemny zapach zwierzęcego legowiska. Ross podniósł kamień ze strumienia i cisnął go do wewnątrz. Kamień zagrzechotał, uderzając o wewnętrzną ścianę, lecz nie było słychać nic poza tym. Za pierwszym kamieniem podążył następny - rzucony pod innym kątem - z podobnym rezultatem. Ross był teraz pewien, że jaskinia nie była zajęta. Gdy już będą w środku i rozpalą ogień u wejścia, mogą mieć nadzieję, że ustrzegą się intruzów. Ta perspektywa dodała mu nieco otuchy, podszedł więc w górę strumienia aż do miejsca, gdzie pozostawił Ashe'a. - Żadnego samca? - przywitał go tamten. - To była samica, która niedługo miała mieć młode. Trącił białą wilczycę stopą. Trzymał przy piersi zawiniątko łachmanów, na jego twarzy widniał cień bólu. - W każdym razie nie ma nic w jaskini. Obejrzyjmy za to tę ranę... - Ross odłożył łuk i ukląkł, by zbadać ranę Ashe'a. Jego własna kontuzja była tylko piekącym draśnięciem, lecz ból Ashe'a był głęboki i przejmujący. - Druga płytka... pasek - Ashe wydobył te słowa zza zaciśniętych zębów. Ross otworzył zatrzask schowka ukrytego w pasie z brązu i wyjął mały pakunek. Ashe skrzywił się, łykając wydobyte z niego trzy pastylki . Ross zmiażdżył jeszcze jedną tabletkę i rozsypał ją po przygotowanym przez siebie opatrunku; gdy już opatrzył Ashe'a - dosyć niewprawnie - ten odprężył się i rzekł niepewnie: - Miejmy nadzieję, że to podziała. A teraz chodź tu, żebym ja mógł zająć się twoimi ranami. Rany od pokąsania mogą się zaognić. Gdy Ross został już opatrzony i czuł gorycz pigułki dezynfekującej na języku, pomógł Ashe'owi dokuśtykać w dół strumienia, do jaskini. Pozostawił Ashe'a na zewnątrz, gdy czyścił podłogę jaskini, potem ułożył swego towarzysza tak wygodnie, jak tylko mógł, na posłaniu z paproci. Zapłonął ogień, za którym Ross tak tęsknił. Zdarli z siebie przemoczone ubrania i powiesili je, by wyschły. Ross oblepił gliną upolowanego przez siebie ptaka i ułożył go w żarze, by się upiekł. "Na pewno mieliśmy pecha - pomyślał - ale teraz mamy dach nad głową, ogień i jakieś żarcie". Jego ręka pulsowała ostrym, przenikliwym bólem od palców aż do łokcia, gdy tylko nią ruszył. Ashe nie narzekał ani słowem, lecz Ross wiedział, że samopoczucie starszego mężczyzny było o wiele gorsze niż jego własne i starannie ukrywał wszelkie oznaki swego bólu. Zjedli ptaka - bez soli i palcami. Ross delektował się każdym tłustym kawałeczkiem i oblizywał palce, podczas gdy Ashe położył się z powrotem na swym prowizorycznym łóżku. Jego wymizerowana twarz była na wpół oświetlona blaskiem ogniska. - Jesteśmy około dwóch kilometrów od morza. Nie ma żadnego sposobu na wzniesienie bazy tutaj, teraz gdy starania Sandy'ego wzięły w łeb. Będę musiał sobie tu poleżeć, gdyż nie mogę zaryzykować już żadnego upływu krwi. A ty nie jesteś dobry w lesie... Ross przyjął tę opinię z jakąś nowo nabytą pokorą. Wiedział doskonale, że gdyby nie Ashe, to on, Ross, a nie biała wilczyca, leżałby teraz martwy na dnie doliny. Jednakże dziwny wstyd powstrzymywał go od ubrania swej wdzięczności w słowa. Jedyna pomoc, jaką mógł zapewnić rannemu, to własne zdrowe ręce i nogi oraz siła, to oddać się całkowicie do dyspozycji człowiekowi, który wiedział, co i jak należy robić. - Będziemy musieli polować - ośmielił się zauważyć. - Jelenie - zgodził się z nim Ashe. - Ale bagno u ujścia strumienia jest lepszym terenem łowieckim niż wnętrze lądu. Poza tym, jeśli wilczyca przebywała tu od dłuższego czasu, zdążyła już wystraszyć całą większą zwierzynę. To nie kwestia jedzenia tak mnie martwi... - Chodzi o uwiązanie tutaj - Ross odważył się wejść Ashe'owi w słowo. - Ale, proszę posłuchać, będę wypełniał wszystkie rozkazy. To nie mój teren, ja jestem tu nowicjuszem. Proszę mi powiedzieć, co mam robić, a zrobię to najlepiej, jak będę potrafił. Rzucił okiem na Ashe'a i zobaczył, że tamten mu się przypatruje, ale jak zwykle, nic nie można było odczytać z wyrazu jego brązowej twarzy. - Po pierwsze trzeba zabrać skórę wilka - powiedział Ashe dziarsko - potem pogrzebać ścierwo. Lepiej przyciągnij je tutaj, żeby je oprawić. Jeśli jej partner szwenda się w pobliżu, może próbować rzucić się na ciebie. Ross dziwił się, dlaczego Ashe uważał za konieczne zabranie wilczej skóry, lecz nie zadawał pytań. Oprawienie wilczycy zajęło mu cztery razy więcej czasu i skóra nie wyglądała nawet w połowie tak schludnie, jak praca tego pogromcy wilków, którego widział na taśmie w bazie. Ross musiał zmyć z siebie ślady swego zajęcia, zanim prowizorycznie pochował wilczycę, układając kamienie nad jej trupem. Gdy przyciągnął okrwawioną wilczą skórę z powrotem do jaskini, Ashe leżał z zamkniętymi oczyma. Ross z ulgą usiadł na swym własnym stosie liści paproci i starał się nie zwracać uwagi na pulsujący ból w ramieniu. Najwidoczniej zasnął, bo gdy się ocknął, zobaczył jak Ashe czołga się w stronę gasnącego ognia, aby go podtrzymać. Ross uprzedził go. - Proszę wrócić - powiedział szorstko - to moja robota i nie zamierzam zawieść. Ku zdziwieniu Rossa Ashe bez słowa usadowił się z powrotem na swoim posłaniu, pozostawiając Rossa przy ogniu, który dodał otuchy kilka chwil później, gdy dało się słyszeć przejmujące wycie dobiegające z wiatrem. Jeśli nie był to samiec tej białej wilczycy, to mógł to być jakiś jej inny współplemieniec polujący w górze strumienia. Następnego dnia, zostawiwszy Ashe'owi kilka naręczy chrustu na opał, Ross wyruszył szukać szczęścia na bagnach. Gęsta mżawka, która przesłaniała świat jeszcze wczoraj, ustąpiła i teraz Ross zobaczył czysty, jasny poranek, owiała go lodowata bryza. Była to wymarzona chwila, by cieszyć się tym, że się żyje, i Ross poczuł się podniesiony na duchu. Próbował wykorzystać wszystkie te wiadomości, które wkuwał w bazie, ale nauczenie się czegoś teoretycznie a zastosowanie tego w praktyce to dwie zupełnie odrębne rzeczy. Miał tę nieprzyjemną świadomość, że Ashe nie pochwaliłby jego dzisiejszego występu. Bagno było zbiorowiskiem wielkich i głębokich kałuż przedzielonych rzędami bezlistnych wierzb i kępami szorstkiej trawy; gdzieniegdzie wzgórki stałego gruntu wyrastały jak wyspy pośród bezmiaru morza. Ross był zadowolony z tego, że zbliżał się tam ostrożnie, gdyż ujrzał, jak znad jednego z takich pagórków unosi się smuga białego dymu; zauważył też czarną plamę, która - jak przypuszczał - była prymitywną chatą. "Dlaczego ktoś wybrał życie pośród takiego pustkowia" zastanowił się, lecz zaraz pomyślał, że może to przecież być po prostu chwilowe obozowisko jakiegoś myśliwego. Ross zobaczył również tysiące ptaków, które łapczywie pożerały wyschłe nasiona bagiennych traw, taplały się w kałużach i robiły taki hałas, że można było oszaleć. Najwidoczniej samotny obozowicz w niczym im nie przeszkadzał. Ross miał powody, by tego dnia być dumnym ze swych umiejętności łuczniczych. Miał w kołczanie około tuzina lżejszych strzał do polowań na ptaki. Zamiast delikatnie ociosanych i przemyślnie zakrzywionych kamiennych grotów używanych na większą zwierzynę, miał przy sizalach ostre jak igła leciutkie groty z kości. W ciągu kilku minut upolował cztery ptaki i związał je pętlą za nogi. Zaalarmowane stado poderwało się na chwilę, by zaraz ponownie oddać się swej uczcie. Potem zapolował na zająca - tłustego olbrzyma, który gapił się na niego bezczelnie z kępy traw. Zwierzątko stoczyło się w kałużę, trafione celnie z łuku Rossa. Ten musiał opuścić ukrycie, by podnieść łup. Trwał jednak w pogotowiu z podniesionym sztyletem, przygotowany na spotkanie z mężczyzną, który rozgarnął krzaki, by go obserwować. Przez długą chwilę szare oczy mierzyły się z brązowymi, potem Ross zauważył zniszczony i obdarty strój tamtego. Tunika, choć pobrudzona błotem i przypalona na dole, przypominała jego własną. Włosy nieznajomego przytrzymywane były opaską, a nie związane w węzeł na szczycie głowy jak u tubylców. Ross pierwszy przerwał ciszę, nie chowając jednak sztyletu. - Chwalę ogień i kute żelazo, wschodzące słońce i płynącą wodę-była to kwestia, jaką pozdrawiali się, a zarazem rozpoznawali, Beakerowie. - Ogień grzeje z łaski Tuldena, kowal kuje żelazo dziwki; swej wiedzy, słońce wschodzi bez naszej pomocy, a któż zatrzyma płynącą wodę? - Głos nieznajomego był chrapliwy. Teraz, gdy Ross miał chwilę czasu, by przyjrzeć mu się bliżej, zauważył ciemny siniak na jego odsłoniętym ramieniu i świeży, czerwony ślad oparzenia, biegnący przez szeroką pierś mężczyzny. Zdecydował się sprawdzić swe podejrzenia co do tamtego. - Jestem z rodu Asshy. Powróciliśmy na wzgórze... - Ashe! Nie "Assha", lecz "Ashe"! Mimo że Ross był całkowicie pewny, którą wersję usłyszał, nadal był ostrożny. - Czyś jest ze wzgórza, które Lurgha poraził gromem i ogniem? Mężczyzna przerzucił nogi przez kłodę, która stanowiła jego kryjówkę. Oparzenie na piersi nie było jedyne; Ross zauważył spuchnięty i rozogniony czerwony pas na obrzmiałej kostce mężczyzny. Nieznajomy obejrzał Rossa od stóp do głów, a potem pokazał mu skierowany w górę kciuk. Ten znak tubylcowi przed inicjacją mógłby wydać się ruchem odstraszającym zło, lecz dla Rossa był to sygnał "wszystko w porządku" pochodzący z jego własnej ery. - Sanford? Mężczyzna, usłyszawszy to nazwisko, potrząsnął przecząco głową. - McNeil - przedstawił się. - Gdzie jest Ashe? Rzeczywiście mógł być tym, na kogo wyglądał, lecz z drugiej strony mógł być szpiegiem Czerwonych. Ross nie zapominał o Kurcie. - Co się stało? - odpowiedział pytaniem na pytanie. - Bomba. Czerwoni musieli nas zlokalizować, więc nie mieliśmy szans. Nie spodziewaliśmy się żadnych kłopotów. Poszedłem poszukać jucznego osła, który zaginął dzień wcześniej, a gdy byłem w połowie drogi powrotnej na wzgórze, spadła bomba. Kiedy odzyskałem przytomność, leżałem u podnóża góry, a część fortu leżała na mnie. Dalej... Cóż, widziałeś przecież to miejsce? Ross skinął twierdząco głową. - Powiedz, co tutaj robisz? McNeil rozłożył ręce zmęczonym gestem. - Próbowałem rozmawiać z Nodrenem, ale oni obrzucili mnie kamieniami. Wiedziałem, że Ashe ma przybyć i miałem nadzieję złapać go, gdy pojawi się na plaży, ale się spóźniłem. Potem wykombinowałem, że będzie tędy przechodził, by nawiązać kontakt z łodzią podwodną, czekałem więc tutaj, aż zobaczyłem ciebie. Gdzie jest Ashe? Wszystko brzmiało dosyć logicznie. Jednak szczególnie teraz, gdy Ashe był ranny, Ross nie chciał ryzykować. Włożył sztylet z powrotem do pochwy i podniósł zająca. - Poczekaj tu - powiedział - wrócę... - Ale... czekaj! Gdzie jest Ashe, ty młody głupcze? Muszę go odnaleźć! Ross szedł dalej. Był pewien, że nieznajomy nie ma szans w wyścigach z nim; zostawił więc tylko mylne tropy. Jeśli obcy był szpiegiem Czerwonych, to musiał liczyć się z tym, że on, Ross, napotkał już wcześniej Kurta Vogla. Zostawianie mylących śladów zajęło mu trochę czasu. Było już po południu, gdy Ross wrócił do Ashe'a, który siedział u wejścia do jaskini, ciosając swym sztyletem z młodego drzewka laskę do podpierania. Przyjrzał się z aprobatą zdobyczom Rossa, lecz natychmiast stracił zainteresowanie perspektywą jedzenia, gdy tylko usłyszał od Rossa o spotkaniu na bagnach. - McNeil, taki facet z brązowymi włosami, brązowymi oczyma, prawa brew podskakuje do góry, gdy się uśmiecha? - Włosy i oczy się zgadzają, ale nie uśmiechnął się ani razu. - Ma ułamany kawałek zęba z przodu, u góry po prawej stronie? Ross przymknął oczy, by wywołać obraz nieznajomego. Tak, miał nieznaczny ubytek na przednim zębie. Skinął głową. - To McNeil. Ale bardzo dobrze, że nie przyprowadziłeś go tu, zanim się nie upewniłeś. Co się stało, że jesteś taki przezorny? Czy to z powodu Kurta? Ross ponownie skinął głową. - Poza tym mówiliśmy już, że Czerwoni mogli zostawić kogoś, jakąś wtyczkę, żeby tu czekał na nas. Ashe podrapał się w brodę. - Nigdy ich nie lekceważ; nie możemy sobie na to pozwolić. Ale ten człowiek, którego spotkałeś, to McNeil i lepiej ściągnijmy go tutaj. Możesz go tu przyprowadzić? - Myślę, że on jest w stanie chodzić mimo swej nogi. Jak wynikało z jego opowiadania, łaził tu wszędzie już po ataku. Ashe w zamyśleniu ugryzł kawałek zająca i zaklął po cichu, gdy oparzył się w język. - Dziwne, że Casska nie wspomniała nam o nim. Chyba że pomyślała sobie, że nie powinna przysparzać nam wszystkim kłopotów, opowiadając, jak go odpędzili. Idziesz już? Ross okrążył ognisko. - Mogę. Nie wyglądało na to, że mu było tam zbyt wygodnie. I na pewno jest głodny. Poszedł prosto na bagna, ale tym razem nie widział dymu wzbijającego się w powietrze. Ross zawahał się. McNeil na pewno zaszył się w kryjówce na wysepce. Czy Ross powinien się tam teraz skierować? Czy może coś stało się temu facetowi, gdy go nie było? I ponownie szósty zmysł - niektórzy ludzie rodzą się już prawdopodobnie z takimi zdolnościami - wyczuwający ukryte niebezpieczeństwo ostrzegł Rossa. Nie mógłby wytłumaczyć, dlaczego gwałtownie się odwrócił i ukrył w gęstych gałęziach płaczącej wierzby. Jednak dzięki temu, że właśnie tak zrobił, skórzana pętla, która miała opaść mu na gardło, tylko łagodnie musnęła go w ramię. Rzemień opadł na ziemię, a Ross szybko postawił na nim stopę. Pochwycenie pętli i szybkie szarpnięcie było już tylko kwestią sekund. Zdumiony mężczyzna, który trzymał drugi koniec pętli, przewrócił się i został wywleczony z zarośli. Ross widział już wcześniej tę okrągłą twarz. - Lal z miasta Nodrena - pozdrowił właściciela rzemienia, przygniatając mu jednocześnie szczękę kolanem tak mocno, że tamten wypuścił swój kamienny nóż. Ross kopnął broń w krzaki. - Na co tu polujesz, Lalu? - Na handlarzy! - głos był słaby, lecz wypowiedział te słowa z żarem. Tubylec nie próbował walczyć z Rossem, który trzymał go za kark. Ross przeszedł przez zasłonę z krzaków i zobaczył zagłębienie w ziemi. Całe szczęście, że nie było w nim wody na dnie, gdyż leżał tam McNeil ze związanymi na plecach rękoma i mocno skrępowanymi kostkami, bez żadnych względów dla jego poparzonej nogi. ROZDZIAŁ 7 Ross spętał Lala rzemieniem, którym sam miał być skrępowany. Przywiązał mu ciasno ręce do ciała, zanim ukucnął, by rozciąć pęta swego sprzymierzeńca. Lal, pozostawiony samemu sobie, skulił się pod najdalszą krawędzią zagłębienia; strach emanował z tej kupki nieszczęścia, jaką tworzyło jego ciało. Ten strach był tak widoczny, że Ross nie odczuwał żadnej satysfakcji z osiągniętej przewagi. Czuł się za to coraz bardziej niespokojny. - Co się tu stało? - zapytał McNeila, gdy już uwolnił go z więzów i pomógł mu się podnieść. McNeil pomasował swoje nadgarstki, zrobił dwa kroki i skrzywił się z bólu. - Nasz przyjaciel stara się być wiernym sługą Lurghi. - Czy tubylcy już na nas polują? - Ross podniósł łuk. - Lurgha znowu przemówił z nieba i rozkazał, że wszyscy handlarze, którzy umknęli, mają zostać pojmani i ofiarowani mu podczas ceremonii użyźniania pól! Stara, bardzo stara, krwawa ofiara z żywych istot w czasie wiosennego siewu; Ross przypomniał sobie wszystkie przerażające szczegóły, jakie wkuwał w bazie. Każdy zabłąkany wędrowiec lub członek wrogiego szczepu pojmany w czasie wyprawy dzień przed ceremonią kończył w ten sam sposób - jako ofiara Lurghi. W chude lata, gdy nie można było znaleźć ludzi, poświęcano wilka lub jelenia. Lecz najlepszą ofiarą był człowiek. Tak więc Lurgha zarządził - ponownie z powietrza - że handlarze staną się jego strawą. Co z Ashem? Gdyby jakiś myśliwy z wioski go wytropił... - Musimy szybko ruszać się stąd - poinformował Ross McNeila, biorąc do ręki rzemień, który posłużył jako smycz dla Lala. Ashe na pewno będzie chciał przesłuchać mieszkańca wioski, który ponownie dostał rozkazy od Lurghi. Mimo targającego nim niepokoju, Ross był zmuszony utrzymywać tempo McNeila. Człowiek z placówki na wzgórzu był bliski kresu wytrzymałości. Wyruszył z animuszem, lecz niebawem zaczął się już zataczać. Ross wypchnął Lala do przodu, sam natomiast zaczął pomagać w marszu McNeilowi. Było już późne popołudnie, gdy wreszcie ujrzeli ogień przed jaskinią. - Macna! - Ashe pozdrowił towarzysza wędrówki Rossa beakerską wersją jego imienia. - I Lal. Co tu robisz Lalu z miasta Nodrena? - Czyni zło - Ross pomógł McNeilowi dostać się do jaskini i dotrzeć do stosu liści paproci, który był jego własnym posłaniem. - Polował na handlarzy, by ofiarować ich Lurghowi. - Zatem - Ashe odwrócił się do tubylca - z czyjego rozkazu polowałeś na tych, co są mej krwi, Lal? Czy to Nodren ci kazał? Czyś zapomniał o ślubie krwi, jaki zawarliśmy? Wszak to właśnie w imię Lurghi go zawieraliśmy... - Aaach... - Tubylec ukucnął, opierając się o ścianę, pod którą popchnął go Ross. Nie mogąc schować głowy w dłonie, oparł twarz na podkulonych kolanach i widać było jedynie węzeł potarganych włosów na czubku głowy. Ross ze zdumieniem zobaczył, że ten człowieczek płakał jak dziecko a jego przygarbionymi ramionami wstrząsał szloch. - Aaach... - zawodził. Ashe pozwolił mu na chwilę lub dwie hałaśliwego smutku, potem pokuśtykał do niego i podniósł mu głowę, ciągnąc za węzeł włosów. Lal miał zaciśnięte oczy, lecz na policzkach widniały ślady łez, a usta wykrzywiał mu kolejny szloch. - Zamilknij! - Ashe potrząsnął nim, lecz niezbyt brutalnie. - Czyś kiedyś poczuł ostrze mego noża? Czy ma strzała przeszyła twą skórę? Jesteś żywy, a mogłeś być martwy. Pokaż nam, żeś jest rad z tego, że żyjesz i oddychasz, i powiedz, co wiesz, Lalu. Tamta kobieta, Casska, okazała dużą dozę inteligencji i zachowywała się swobodnie w czasie ich spotkania na drodze. Jednakże Lal był ulepiony z innej gliny - był prostaczkiem, który nie mógł pomieścić w głowie kilku myśli naraz. Dla niego teraźniejszość wyglądała całkiem czarno. Pomału wyciągnęli z niego całą historię. Lal był biedny, tak biedny, że nigdy nie ośmielił się nawet marzyć o posiadaniu którejkolwiek z tych drogocennych rzeczy, które handlarze ze wzgórza oferowali bogatym z miasta Nodrena. Był także raczej wyznawcą Wielkiej Matki niż osobą składającą ofiary Lurghowi. Lurgha był bogiem wojowników i wielkich mężów; był bogiem zbyt wysokim i ważnym, by zajmować się kimś tak nieznacznym jak Lal. Tak więc, gdy Nodren doniósł o tragicznym końcu placówki na wzgórzu za sprawą gromów Lurghi, Lal był tym przejęty tylko do pewnego stopnia. Nadal był przekonany, że nic go to nie obchodzi, i zamiast myśleć o łapaniu handlarzy, przyszły mu do głowy skarby, które mogły pozostać w zniszczonych budowlach. Sądził, że gniew Lurghi był wymierzony w ludzi posiadających skarby, lecz prawdopodobnie gniew ten nie rozciągał się na ich piękne rzeczy. Dlatego w tajemnicy wyruszył myszkować na wzgórzu. To, co zobaczył, potwierdziło myśl o gniewie Lurghi i przeraziło go doszczętnie, więc uciekł, nie szukając tego, czego zamierzał. Lecz Lurgha widział go tam i czytał w jego niepobożnych myślach... W tej chwili Ashe przerwał potok wymowy Lala. Jak to, Lurgha zobaczył Lala? - To było tak - Lal zadrżał, znów zaczął płakać i następne kilka zdań wypowiedział, jąkając się - tego dnia, gdy wyszedł polować na dzikie ptactwo na bagnach, Lurgha przemówił do niego, do Lala, który był mniej niż pchłą skaczącą po wytartym futrze. - A jak Lurgha przemówił? - Głos Ashe'a był łagodniejszy, kojący. Z nieba, tak jak mówił do Nodrena, który jest wodzem. Rzekł, że widział Lala w placówce na wzgórzu i Lal był już jego ofiarą. Lecz na razie Lurgha jeszcze może się wstrzymać z pożarciem go, jeśli Lal będzie mu służył w inny sposób. Lal runął na ziemię jak długi, oddając pokłon bezcielesnemu głosowi Lurghi, i przysiągł, że będzie służył Lurghdze do końca życia. Potem Lurgha rozkazał mu zapolować na jednego z niecnych handlarzy, który ukrywał się na bagnach, i związać go sznurami. Następnie miał wezwać mężczyzn z wioski, by razem zanieśli jeńca na wzgórze, gdzie Lurgha miał wyładować swój gniew. Mogą wrócić, gdy już będzie po wszystkim, i popiołami obsypać pola w czasie siewu; takie błogosławieństwo zapewniłoby dobrobyt wiosce Nodrena. Zatem Lal przysiągł, że zrobi, co Lurgha rozkazał, ale teraz nie mógł dotrzymać przysięgi. Teraz Lurgha go pożre - nie było dla niego nadziei. - Jednakże - rzekł Ashe jeszcze łagodniej - czy nie służyłeś Wielkiej Matce przez te wszystkie lata, dając jej część pierwszego zbioru, nawet jeśli nie było urodzaju na twym polu? Lal zagapił się na niego; jego zasmucona twarz nadal była brudna od łez. Trwało to kilka sekund, zanim pytanie dotarło do jego otępiałego od strachu umysłu. Potem bojaźliwie skinął twierdząco głową. - Czyż ona w zamian za to nie obeszła się z tobą dobrze, Lalu? To prawda, jesteś biednym człowiekiem, ale nie jesteś zbyt wychudzony, mimo że mamy teraz przednówek, porę, kiedy ludzie głodują, czekając na urodzajne żniwa. Wielka Matka opiekuje się swymi wyznawcami. To właśnie ona sprowadziła cię do nas dzisiaj. Pomnij, Lalu, co mówię do ciebie ja, Assha z handlarzy, mówię szczerym językiem. Ten Lurgha, który uderzył na naszą placówkę, który przemówił do ciebie z nieba, nie życzy ci dobrze... - Aaaach! - zapłakał Lal. - To wiem, Assho. On jest panem ciemności i wędrownych demonów nocy! - Właśnie tak. Dlatego nie jest on krewnym Wielkiej Matki, gdyż ona jest świetlistą panią rzeczy dobrych, młodego ziarna, nowo narodzonych jagniąt w twoim stadzie, dziewcząt, które zaślubiają mężów i dają synów, by nosili włócznie swych ojców i córki, by przędły przy ogniu i siały złote ziarno na świeżo zaoranym polu. Gniew Lurghi skierowany jest przeciw nam, a nie przeciwko Nodrenowi czy tobie. - Pokuśtykał na świeże powietrze, gdzie wieczorne cienie zaczęły swą wędrówkę. - Słuchaj mnie, Lurgho! - zawołał w nadchodzący zmierzch. - Jam jest Assha z handlarzy i na siebie ściągam twój gniew. Nie na Lala, nie na Nodrena, nie na ludzi zamieszkałych w mieście Nodrena; na nich niechaj nie spada twój gniew. Tak rzekłem! Ross zauważył, że Ashe nieznacznie poruszył ręką, w której już coś przedtem ukrył; dlatego też był przygotowany na mały pokaz mający wywrzeć wrażenie na tubylcu. Nagle na drugim brzegu strumienia buchnął zielony, widowiskowy fajerwerk. Lal znowu zaszlochał, lecz gdy płomień zgasł bez dalszych efektów specjalnych, ośmielił się ponownie podnieść głowę. - Ujrzałeś, jak Lurgha odpowiedział, Lalu. Tylko we mnie wymierzony będzie jego gniew. Teraz... - Ashe pokuśtykał z powrotem, wyciągnął białą wilczą skórę i cisnął ją Lalowi pod nogi - to wręczysz Cassce, aby uczyniła zasłonę w domostwie Wielkiej Matki. Widzisz, skóra jest biała i tak rzadko spotykana, że Matka będzie rada z takiego podarku. Opowiesz jej wszystko, co się zdarzyło, i o tym, jak wierzysz w jej potęgę, większą niż ciemna siła Lurghi, a Matka będzie bardzo zadowolona z ciebie. Lecz nie mów nic ludziom w wiosce, bowiem ten spór to spór pomiędzy Lurgha i Assha i nikt inny nie powinien się w to mieszać. Rozwiązał krępujący Lala rzemień. Ten pochwycił wilczą skórę, a jego oczy wyrażały zdumienie. - Piękną rzecz mi dajesz, Assho, Matka będzie wielce rada z tego podarku, bo od wielu zim nie miała takiej zasłony w swym sekretnym domostwie. Jam jest tylko małym człowieczkiem, spory wielkich mnie nie dotyczą. Skoro Lurgha przyjął twe słowa, nie będę się wtrącać. Lecz nie wrócę prosto do wioski, za twym pozwoleniem, Assho, popoluję jeszcze trochę na bagnach. Jako żem jest człekiem niepewnego języka, często mówię coś, czego mówić nie powinienem. Gdy mnie pytają, odpowiadam. Gdy mnie nie będzie, by mogli zapytać mnie, nie odpowiem im. McNeil roześmiał się, a i Asshe także się uśmiechnął. - Dobrze, Lalu. Może jesteś mądrzejszy, niż sam przypuszczasz. Lecz ja nie chciałbym, abyś pozostał tutaj. Tubylec już kiwał przecząco głową. - Ja też tego nie chcę, Assho. Teraz stoicie przed gniewem Lurghi, a ja nie chcę w tym uczestniczyć. Dlatego na jakiś czas zaszyję się na bagnach. Są tam ptaki i zające, na które będę polował, i wyprawię tę piękną skórę tak, by - gdy zaniosę ją Matce - był to rzeczywiście podarek godny jej uśmiechu. Teraz, jeśli pozwolisz, Assho, odejdę, nim noc nastanie. - Idź i niech dobry los będzie z tobą, Lalu z miasta Nodrena. - Ashe odsunął się od niego, ustępując mu drogi do wyjścia z jaskini; Lal pochylił głowę w stronę pozostałych w niezgrabnym, nieśmiałym pożegnalnym ukłonie i odszedł doliną wzdłuż strumienia. - Co będzie, jeśli go złapią? - zapytał McNeil ze znużeniem w głosie. - Nie sądzę, że są w stanie to zrobić - odparł Ashe. - A co ty byś zrobił na moim miejscu? Trzymał go tutaj? Gdybyśmy tylko spróbowali, wymyśliłby sobie tysiąc sposobów ucieczki i nie omieszkałby potem odwrócić sytuacji na naszą niekorzyść. Za to teraz, przez jakiś czas, będzie trzymał się z dala od wioski Nodrena i schodził wszystkim z oczu. Lal nie jest zbyt bystry, lecz jest dobrym myśliwym. Jeśli będzie miał powód, by się ukrywać, potrzeba będzie naprawdę niezłego myśliwego, by go wyśledzić. Cóż, przynajmniej wiemy, że Czerwoni obawiają się, że nie udało im się wyeliminować wszystkich. Co stało się na wzgórzu i co przydarzyło się tobie, McNeil? Gdy zapytany opowiadał swą historię (znacznie dokładniej niż samemu Rossowi), Ashe i Ross opatrywali jego oparzenia i starali się zapewnić mu maksymalne wygody. Potem Ashe usiadł, a Ross przygotowywał posiłek. - Jak wykryli naszą placówkę? - Ashe podrapał się w brodę i zmarszczył brwi, spoglądając na ogień. - Jedyny sposób, jaki przychodzi mi do głowy, to że przechwycili nasze sygnały radiowe i namierzyli ich źródło. To oznacza, że od dawna na nas polowali. - A nie pojawił się ostatnio w okolicy ktoś obcy? McNeil potrząsnął przecząco głową. - Na pewno nie rozgryźli naszego kamuflażu w ten sposób. Sanford był wspaniały. Gdybym nie wiedział, że był jednym z nas, przysiągłbym, że był urodzonym Beakerem. Miał sieć informatorów sięgającą stąd aż do serca Brytanii. To było zadziwiające, jak on potrafił działać, nie budząc żadnych podejrzeń. Myślę, że pomagało mu to, że był członkiem cechu kowali. Otrzymywał wiele wiadomości z każdej wioski, w której akurat pracował jakiś kowal. I mówię wam - McNeil oparł się na łokciu, by móc wyrażać swoje zdanie bardziej żywiołowo - nie było żadnych kłopotów, wszystko wydawało się w porządku i tu, i za kanałem, i dalej na północ. Byliśmy już pewni, że na południu jest czysto i nie budzimy niczyich podejrzeń, gdy zakamuflowaliśmy się jako Beakerzy, zwłaszcza że ich klany prosperują aż w Hiszpanii. Ashe w zamyśleniu przeżuwał ugotowane skrzydełko. - Ich duża baza z transportem i przenośnikiem czasowym musi być gdzieś w granicach terytorium, którym dysponują obecnie, w naszych czasach. - Mogli wybudować bazę na Syberii i teraz śmieją nam się w nos! - wybuchnął McNeil. - Nie mamy szans, żeby się tam dostać... - Nie - Ashe wyrzucił w ogień ogryzioną kostkę i oblizał palce z tłuszczu - w takim wypadku stanęliby przed naszym starym znajomym, problemem odległości. Jeśli to, co oni eksploatują, leżałoby wewnątrz ich obecnych granic, to przede wszystkim nie bylibyśmy w stanie się na to natknąć. To, czego chcą Czerwoni, musi leżeć poza granicami ich posiadłości w dwudziestym wieku. To jedyny drobiazg na naszą korzyść. Dlatego ustawią swój przenośnik najbliżej tego miejsca, jak tylko się da. Nasze problemy transportowe są o wiele większe niż oni będą mieli kiedykolwiek. Wiecie, dlaczego nasza baza znajduje się w Arktyce; jest to region nigdy nie zamieszkany przez nikogo innego niż wędrowni myśliwi. Ale założę się z wami, o co chcecie, że ich baza jest gdzieś w Europie, a tam mają problemy z tubylcami. Jeśli używają samolotu, nie mogą ryzykować, że ktoś go zobaczy... - Nie rozumiem, dlaczego nie - wtrącił się Ross - przecież ci ludzie nie będą wiedzieli, co to było: ptak Lurghi, magia... Ashe potrząsnął głową z dezaprobatą. - Czerwoni na pewno tak samo jak my martwią się tym, żeby nie namieszać w historii. Każda rzecz pochodząca z naszej epoki musi zostać ukryta lub zakamuflowana w taki sposób, żeby tubylcy, którzy mogą się na to natknąć, nie wpadli na to, że jest to dzieło ludzkich rąk. Nasza łódź podwodna do złudzenia przypomina z wierzchu wieloryba. Być może ich samolot jest ptakiem, ale ani jedno, ani drugie nie wytrzyma dokładniejszych oględzin. Nie wiemy, co mogłoby wyniknąć z przecieku jakiejś wiedzy wstecz, do jakiejkolwiek prymitywnej epoki... i jak by to mogło zmienić historię... - Ale - kontynuował Ross, wysuwając swój najistotniejszy argument przeciw takiemu rozumowaniu - przypuśćmy, że wręczyłbym Lalowi strzelbę i nauczył go jej używać. Nie mógłby wyprodukować więcej takiej broni, bo potrzebna technologia wykracza zbyt daleko poza jego epokę. Ci ludzie nie potrafiliby skopiować takiej rzeczy. - Zgadza się, ale z drugiej strony, nie lekceważ ich pomysłowości; zwróć uwagę na wspaniałych kowali czy wrodzoną inteligencję ludzi z jakiejkolwiek epoki. Ci tubylcy może nie potrafią skopiować twej strzelby, ale spowoduje to, że skierują swoją inwencję w inną stronę. Możemy sprawić, że swymi pomysłami doprowadzą do tego, że naszej epoki po prostu nie będzie. Nie, nie ośmielamy się igrać z przeszłością. Taką samą sytuację mieliśmy zaraz po wynalezieniu bomby atomowej. Wszyscy ścigali się, by wyprodukować tę nową broń, a potem trzęśli się ze strachu, że znajdzie się ktoś na tyle szalony i chory, by użyć jej przeciwko drugiej stronie. Czerwoni porobili swoje wynalazki, którym musimy dorównać albo będziemy gorsi od nich. Ale w przeszłości zarówno my, jak i oni, musimy być ostrożni, bo w przeciwnym razie możemy zniszczyć świat, w którym wszyscy naprawdę żyjemy. - Co będziemy teraz robić? - zainteresował się McNeil. - Murdock i ja zostaliśmy tu przysłani tylko w próbną trasę. To jego sprawdzian. Łódź ma być po nas za około dziewięć dni od dzisiaj. - Więc jeśli posiedzimy spokojnie, jeśli będziemy w stanie posiedzieć spokojnie... - McNeil położył się z powrotem - ci z łodzi wyciągną nas stąd. Na razie mamy dziewięć dni... Spędzili trzy dalsze dni w jaskini. McNeil trochę wydobrzał, wstał więc na nogi i był bardzo chętny do opuszczenia jaskini, zanim rany Ashe'a zagoiły się na tyle, by mógł pokuśtykać w dalszą drogę. Ross i McNeil na zmianę polowali i stali na warcie; nie zauważyli niczego, co świadczyłoby, że tubylcy ich wytropili. Jak można się było domyślić, Lal postąpił tak, jak obiecał: wycofał się na bagna i ukrywał się tam przed swymi współplemieńcami. Ashe obudził Rossa przed świtem, gdy na dworze panowała jeszcze szarówka. Ogień został przysypany ziemią i jaskinia wyglądała ponuro. Zjedli upieczone poprzedniego dnia mięso i wyszli w mgłę i ziąb. Kawałek dalej w dolinie dołączył do nich McNeil, nadchodząc ze swego posterunku strażniczego. Dostosowawszy swoje tempo do kroków Ashe'a, którego rana się jeszcze nie zagoiła, szli wewnątrz lądu, w kierunku traktu łączącego wioski. Przekroczywszy drogę, szli nadal na północ, a grunt zaczął się podnosić. Z daleka usłyszeli beczenie owiec i szczekanie psa. Ross we mgle wpadł do płytkiego rowu, za którym było rżysko. Ashe zatrzymał się, by się rozejrzeć, a jego nozdrza wciągały powietrze, jakby był węszącym psem, który właśnie złapał trop. Poszli dalej, na przełaj przez cały szereg małych, nieregularnych poletek. Ross był pewien, że zbiory z wielu tych pasków ziemi, jakie widzieli, były co najmniej skąpe. Mgła gęstniała. Ashe przyśpieszał kroku, używając ostrożnie samodzielnie wystruganej laski. Wydał głośne westchnienie ulgi, gdy w końcu stanęli przed dwoma kamiennymi monolitami sterczącymi jak kolumny. Trzeci kamienny blok leżał na tamtych, tworząc prymitywny łuk, przez który widać było wąską dolinę sięgającą aż do wzgórz. Ross wyczuwał przez mgłę tajemniczą atmosferę tej doliny za kamienną bramą. Powiedziałby, że nie jest przesądny, po prostu uczył się wierzeń poszczególnych plemion, ale ich nie przyjmował. Jednakże teraz, gdyby był sam, starałby się omijać to miejsce, gdyż budziło niepokój. Ku jego skrytej uldze Ashe zatrzymał się przed kamiennym łukiem i czekał. Starszy mężczyzna skierował Rossa i McNeila pod kamienny łuk. Ross chętnie posłuchał, gdyż skroplona para wodna osiadała na jego opończy i moczyła twarz, gdy przedzierał się przez wiecznie zielone kolczaste zarośla. Ściany parowu były pełne wiecznie zielonych roślin, rosły tam też karłowate sosny, jakby ktoś zaplanował, że ma on wyglądać jak wiecznie zielona oranżeria. Gdy tylko jego towarzysze ukryli się, Ashe zagwizdał jak ptak melodię przejmującą, lecz słodką. Trzy razy wydawał z siebie ciąg wysokich dźwięków, aż wreszcie jakaś postać poruszyła się we mgle, a jej prosta, biało-szara, długa opończa wynurzyła się z doskonale zacierającej wszystkie kształty mgły. Nieznajoma osoba nadchodziła z zielonej doliny; postać jej była całkowicie zakryta przez obfity strój. Zatrzymała się przed kamienną bramą; Ashe uczynił gest nakazujący pozostałym, by zostali tam, na swoich miejscach, i stanął twarzą w twarz z zamaskowaną postacią. - Dłonie i stopy Matki, o ty, która siejesz to, co zostanie zebrane... - Cudzoziemcze z dalekiej krainy, któryś naraził się na gniew Lurghi - rozmówca Ashe'a przedrzeźniał go, był to głos Casski - czego chcesz, cudzoziemcze, że ośmielasz ,się wkroczyć tu, gdzie żaden mąż nie może wejść? - Wiesz, czego chcę. Wszak tej nocy, gdy nadszedł Lurgha, tyś także widziała... Ross usłyszał świst gwałtownie wziętego oddechu. - Skąd wiesz o tym, cudzoziemcze? - Gdyż służysz Matce i jesteś zazdrosna o innych bogów i ich czcicieli. Jeśli Lurgha jest potężnym bogiem, ty chcesz zobaczyć jego czyny na własne oczy. Gdy w końcu odpowiedziała, w jej głosie był zarówno gniew, jak i zmartwienie. - Wiesz, Assho, jak wielkie było wtedy me zawstydzenie, albowiem Lurgha nadszedł, nadleciał ptakiem i uczynił to, co zapowiedział, że uczyni. Tak wiec teraz wioska składa ofiary Lurghowi i prosi go o przychylność, a nie ma już ludzi, którzy wsłuchują się w słowa Matki i przynoszą pierwsze plony ze... - Ale skąd nadleciał ptak, który był Lurghą lub jego sługą, czy możesz mi to zdradzić, ty, któraś jest wierną służebnicą Matki? - Jaką to czyni różnicę, z którego kierunku nadszedł Lurgha? Ani nie dodaje mu to potęgi, ani nie ujmuje. - Casska przeszła pod kamiennym łukiem i skierowała swe pytające spojrzenie w stronę Ashe'a. - Czy też ma to jakieś znaczenie i w przedziwny sposób może coś zmienić, Assho? - Być może. Po prostu mi powiedz. Odwróciła się powoli i wskazała kierunek prawą ręką. - Nadleciał stamtąd, Assho. Dobrze patrzyłam, bo wiedziałam, że należę do Matki i nawet pioruny Lurghi nie mogą mnie ruszyć. Czy ta wiedza pomniejsza Lurghę w twych oczach, Assho? Gdy jego ogień pożarł całą twą własność i twych krewnych? - Być może - powtórzył Ashe. - Nie przypuszczam, aby Lurgha nadszedł w ten sposób ponownie. Wzruszyła ramionami, a ciężka opończa zatrzepotała. - Będzie, jak będzie, Assho. Teraz odejdź, bo nie jest dobrze, gdy jakiś mąż tu przychodzi. Casska odeszła zielonym tunelem, a Ross i McNeil wyszli ze swych kryjówek. McNeil odwrócił się w kierunku, który wskazała dziewczyna. - Północny wschód - powiedział zamyślony - Bałtyk znajduje się w tej okolicy. ROZDZIAŁ 8 - ... i to by było tyle. - Dziesięć dni później Ashe, z opatrunkiem na nodze i twarzą nie noszącą już śladów bólu, siedział na pryczy w arktycznej stacji przerzutowej i trzymał w rękach kubek z kawą. Uśmiechał się, nieco szyderczo, w stronę Nelsona Millairda. Millaird, Kelgarries i doktor Webb, czyli cała śmietanka operacji, nie tylko przeszli przez punkt przerzutowy, by powitać przybywającą z Brytanii trójkę, lecz także tłoczyli się teraz w pokoju, prawie przygniatając Rossa i McNeila do ścian. To było właśnie to! To, na co czyhali od miesięcy, lat, leżało w zasięgu ich rąk. Tylko Millaird, zwierzchnik operacji, nie wydawał się tak pewny siebie. Potężny mężczyzna z ogromną szopą szorstkich, siwiejących włosów i toporną twarzą o grubych rysach nie wyglądał na mózg operacji. Wszakże Ross był w grze na tyle długo, by wiedzieć, że to właśnie w ciężkich i włochatych rękach Millairda gromadziły się wszystkie luźne wątki operacji "Powrót" i to właśnie on zręcznie tkał z nich jakiś wzór, na który można by popatrzeć. Teraz Millaird siedział rozparty na krześle, zbyt małym dla jego potężnych rozmiarów, i w zamyśleniu żuł wykałaczkę. - Tak więc mamy pierwszy ślad - skomentował beznamiętnie. - Całkiem wyraźny ślad! - wtrącił się Kelgarries. Zbyt podekscytowany, by siedzieć spokojnie, major stał, opierając się o drzwi, tak spięty, jakby zaraz miał się odwrócić i stanąć twarzą w twarz z wrogiem. - Czerwoni nie zaatakowaliby placówki Gog, gdyby nie uważali jej za poważne zagrożenie dla siebie. Ich baza główna musi znajdować się na tym poziomie czasowym! - Po prostu jakaś duża baza - poprawił Millaird. - Nie ta, której szukamy, nie. A w tej chwili mogą właśnie zmieniać poziom czasowy. Myślicie, że będą tam sobie siedzieć i czekać, aż pojawimy się z pełnymi siłami? - Ton głosu Millairda, który miał ostudzić niewczesne zapały, w ogóle nie wywarł wrażenia na majorze. - A ile czasu może zająć im zwinięcie bazy? - zaoponował oficer. - Co najmniej miesiąc. Jeśli pośpieszymy się z wysłaniem tam ekipy... Millaird założył swe ogromne ręce w poprzek baryłkowatego ciała i zaśmiał się bez śladu wesołości. - A gdzie wyślemy tę ekipę, Kelgarries? Północny wschód od wybrzeży Brytanii, to zbyt mało precyzyjna wskazówka, nie sądzisz? Nie mówię - tu zwrócił się do Ashe'a - że nie zrobiłeś wszystkiego, co mogłeś. A ty, McNeil, nie masz nic do dodania? - Nie, proszę pana. Zaatakowali nas niespodziewanie, gdy Sandy myślał, że już wszystkie połączenia ma obsadzone i każde zabezpieczenie pracuje. Nie wiem, jak nas dorwali, chyba że zlokalizowali placówkę na podstawie sygnałów radiowych. Jeśli tak, to znaczy, że Czerwoni z premedytacją polowali na nas już od dawna, ponieważ radia używaliśmy tylko o tej porze, jak planowaliśmy. - Czerwoni mają cierpliwość i mózgi, a poza tym prawdopodobnie kilka śmiesznych rzeczy do pomocy. My mamy cierpliwość i mózgi, ale brakuje nam tych gadżetów. Czas również działa na naszą niekorzyść. Czy coś z tego wyciągniesz, Webb? - Millaird zwrócił się do milczącego dotychczas trzeciego członka ścisłej "góry" tej operacji. Cichy mężczyzna poprawił okulary na płaskim nosie, który nie podtrzymywał ich zbyt dobrze: - Jeszcze jeden punkt, jaki możemy dodać do naszych podejrzeń. Powiedziałbym, że mają bazę gdzieś niedaleko Morza Bałtyckiego. Pamiętajmy, że przebiegają tam stare szlaki handlowe, a w naszym własnym czasie są to terytoria dla nas niedostępne. Nigdy nie wiedzieliśmy zbyt dużo o tym kawałku Europy. Ich baza może być zlokalizowana gdzieś koło fińskiej granicy. Mogli upozorować budowę współczesnej stacji w tym rejonie, a na właściwym poziomie czasowym wymyślić sobie tuzin różnych rodzajów kamuflażu; to jest obcy kraj. Millaird rozłożył ręce, po czym wyciągnął notes i pióro z kieszeni koszuli. - Nie zaszkodziłoby wciągnąć w tę sprawę kilku współczesnych agentów z wywiadu. MI6 i ta cała reszta mogą mieć jakieś przydatne wskazówki. Wy mówicie o wybrzeżach Bałtyku. Jakby na to nie spojrzeć, jest to dość duży kawałek świata. Webb skinął twierdząco głową. - Ten teren ma jedną zaletę: stare szlaki handlowe. W czasach Beakerów były one dosyć często uczęszczane. Główne szlaki służyły do handlu bursztynem. Kraj jest porośnięty lasem, ale nie tak gęsto, jak w poprzednich epokach. Tubylcze plemiona to głównie wędrowni myśliwi, a wzdłuż wybrzeża - rybacy. Utrzymują jednak kontakty z handlarzami. - Nerwowym gestem odsunął okulary z czubka nosa na ich właściwe miejsce - Czerwoni sami mogą mieć kłopoty w tej epoce... - Jak to? - zapytał Kelgarries. - Inwazja Toporników. Jeśli jeszcze nie nadciągnęli, to powinni się tam pojawić w każdej chwili. Byli jedną z wielkich fal ludów migrujących, które zalewały to terytorium i na nim się osiedlały. W końcu stworzyli norweski odłam Normanów. Nie wiemy, czy wytępili tubylcze plemiona, czy po prostu zasymilowali się z nimi. - Byłoby miło, gdybyśmy wiedzieli to dokładnie - skomentował McNeil - czy spodziewać się, że rozłupią ci czaszkę, czy że nadal będziesz oddychać. - Nie sądzę, by chcieli zadzierać z handlarzami. Świadectwa odnajdywane dzisiaj sugerują, że Beakerowie spokojnie kontynuowali swe interesy, pomimo że klientela się zmieniła - odparł Webb. - O ile nie stosowano przeciw nim siły - Ashe wręczył swój pusty kubek Rossowi. - Nie zapominajcie o gniewie Lurghi. Od tej chwili nasi wrogowie mogą z każdej placówki handlowej Beakerów, mieszczącej się zbyt blisko ich posiadłości uczynić taki sam obraz nędzy i rozpaczy jak z naszej. Webb powoli pokręcił głową. - Zmasowane ataki na siedziby Beakerów spowodowałyby zmianę w historii. Czerwoni nie ośmieliliby się zrobić czegoś podobnego. Pamiętajcie, że oni, tak samo jak my, nie palą się do igraszek z historią. Nie, będą szukać nas konkretnie. Musimy przerwać porozumiewanie się przez radio... - Nie możemy tego zrobić! - Millaird zaprotestował gorączkowo. - Możemy ograniczyć kontakty jedynie do awaryjnych sytuacji, ale nie wyślę chłopców bez środków szybkiej komunikacji. Wy, ludzie z laboratorium, wysilcie swoje mózgi i wymyślcie szybko jakieś pudełka do gadania, których oni nie wykryją zbyt szybko. Szybko! Czas... - postukał swymi grubymi paluchami o kolano - wszystko znowu wraca do kwestii czasu... - Którego nie mamy - zauważył Ashe swoim codziennym, cichym głosem. - Jeśli Czerwoni boją się, że odkryliśmy ich placówkę, to zwijają ją właśnie teraz w szalonym pośpiechu. Nigdy więcej nie będziemy mieć tak wspaniałej szansy, by ich przycisnąć. Musimy działać teraz. Powieki Millairda prawie całkiem się zamknęły; wyglądał, jakby spał. Kelgarries kręcił się niespokojnie koło drzwi, a twarz Webba ułożyła się w wyraz stałego niezadowolenia. - Doktorze - Młllaird zwrócił się przez ramię do lekarza - jaka jest twoja diagnoza? - Ashe musi pozostać pod opieką lekarską jeszcze co najmniej pięć dni. Oparzenia McNeila są straszne, a rana Murdocka prawie się zagoiła. - Pięć dni - powtórzył Millaird, a potem rzucił spojrzenie majorowi. - Personel. Jesteśmy uwiązani brakiem użytecznego personelu. Kto z ludzi, którzy już pracują, mógłby się przenieść na tę trasę bez zbędnych komplikacji. - Nikt. Mógłbym ściągnąć Jansena i Van Wyke'a. Ci Topornicy mogliby być dla nich niezłym kamuflażem. - Rozjaśniona twarz Kelgarriesa powróciła nagle do poprzedniego, zatroskanego wyrazu. - Nie da rady... nie mamy żadnych konkretnych danych, a poza tym nie mogę ich tam wysłać, dopóki ten lud nie pojawi się gdzieś w pobliżu. Nie wyślę nie przygotowanych ludzi; ich błędy zagroziłyby nie tylko im osobiście, ale także mogłyby zaszkodzić całej operacji. - Tak więc zostaje wasza trójka - rzekł Millaird. - Możemy ściągnąć z powrotem tych ludzi, których się da i przeszkolić ich od nowa tak prędko, jak to tylko możliwe. Ale wiesz, ile to może zabrać czasu. Na razie... Ashe zwrócił się bezpośrednio do Webba: - Nie moglibyście zlokalizować tego trochę precyzyjniej niż tylko: wybrzeże Bałtyku? - Możemy to zrobić... - Webb odpowiedział mu powoli i z widoczną niechęcią - możemy wysłać łódź podwodną w tamten rejon na patrole w ciągu najbliższych pięciu dni. Jeśli tylko Czerwoni będą utrzymywać jakąś łączność radiową, wykryjemy ich. Wszystko zależy od tego, czy mają w tej chwili jakieś grupy komunikujące się właśnie z tą placówką. Ryzykowne... - Ale zawsze może coś dać - Kelgarries uchwycił się tego pomysłu z ulgą człowieka, któremu potrzebne było jakieś określone działanie. - Oni mogą oczekiwać takiego posunięcia z naszej strony - rozważał dalej Webb. - W porządku, więc będą się pilnować! - powiedział major, który już zaczynał tracić cierpliwość. - Tylko tyle możemy zrobić, żeby pomóc chłopakom, gdy już tam wejdą. Wygłosił swą ostatnią kwestię i już go nie było. Webb podniósł się powoli. - Popracuję jeszcze nad mapami - zwrócił się do Ashe'a. - Nie zbadaliśmy dokładnie lego terenu i nie ośmielimy się wysłać tam teraz samolotu z fotografem. Każda wyprawa tam będzie strzałem w ciemno. - Jeśli masz tylko jedno wyjście, to nim wychodzisz - odparł Ashe. - Będę się cieszył, gdy zobaczę cokolwiek, co mogłoby nam pomóc, Miles. Jeśli Ross uważał wkuwanie przed wyruszeniem w próbną trasę za zbyt rygorystyczny wymóg, to wkrótce już miał śmiać się z takiej oceny. Ciężar powodzenia następnej wyprawy spoczywał tylko na nich trzech - na Ashe'u, McNeilu i nim samym - wpadli więc w kołowrót szkoleń, instrukcji i treningów, aż Ross zbyt zmęczony, by spać, stwierdził, że był bardziej zdezorientowany niż nauczony czegokolwiek. Poskarżył się gorzko McNeilowi. - Ściągnęli do bazy trzy inne grupy - pocieszył go McNeil - ale ci ludzie muszą zaczynać od szkółki i nie będą gotowi przed upływem trzech, może czterech tygodni. Zmiana trasy pociąga za sobą konieczność oduczania się różnych rzeczy tak samo jak uczenia się innych... - Co z nowymi ludźmi? - Nie myśl, że Kelgarries nie poluje na nowych! Tylko że muszą oni pasować wyglądem do tego typu, jaki my akurat reprezentujemy. Na przykład, gdybyś wysłał niskiego, ciemnowłosego gościa z zadartym nosem do tych normańskich wilków morskich, od razu go zauważą i prawdopodobnie zbyt dobrze zapamiętają. Nie możemy pozwolić sobie na takie ryzyko. A Kelgarries musi znaleźć ludzi, którzy nie tylko pasują wyglądem do danej grupy, ale też potrafią odpowiednio myśleć. Nie możesz osadzić w plemieniu wędrownych pastuchów bydła faceta, który myśli jak marynarz; rozumiesz, nie jest marynarzem, ale jego umysł pracuje według takiego schematu. Bezpieczeństwo delikwenta i całej operacji to: właściwy człowiek we właściwym czasie i na właściwym miejscu. Ross nigdy przedtem nie patrzył na to od tej strony. Teraz zdał sobie sprawę, że i on, i Ashe, i McNeil byli do siebie podobni. Wszyscy trzej prawie takiego samego wzrostu, o brązowych włosach i jasnych oczach: Ashe miał niebieskie, on sam - szare, a McNeil - piwne; byli też podobnej budowy ciała, drobnokościści, szczupli i szybcy. Ross nie widział prawdziwych Beakerów, chyba że na filmach. Lecz gdy je sobie przypomniał, pomyślał, że ich trójka pasowała wyglądem do ogólnego typu, jaki reprezentowało to wędrujące z daleka plemię, którego używali jako kamuflażu. Rankiem piątego dnia, gdy trzech podróżników w czasie ślęczało nad mapą otrzymaną od Webba, Kelgarries ścigany ciężkimi krokami Millairda, po prostu wpadł na nich. - W końcu mamy! Tym razem to my mamy szczęście! Czerwoni się odsłonili! O rany, ale się odsłonili! Webb przyjrzał się majorowi z delikatnym uśmieszkiem na zaciśniętych ustach. - Cuda się czasem zdarzają - zauważył. - Przypuszczam, że łódź podwodna zlokalizowała ich gdzieś bliżej. Kelgarries podał im strzępek papieru, którym przedtem wymachiwał jak zwycięskim sztandarem. Webb przeczytał informacje, jakie zawierał, i pochylił się nad mapą, nanosząc na nią nowe dane jednym z tych ostro zatemperowanych ołówków, które zdawały się wyrastać z jego kieszonki na piersi, zawsze gotowe do użytku. - Cóż, to nieco zawęża teren poszukiwań - skonstatował. Ashe spojrzał na mapę i roześmiał się. - Chciałbym kiedyś usłyszeć twoją definicję "zawężonego terenu poszukiwań", Miles. Pamiętaj, że musimy to przejść na piechotę, więc różnica dziesięciu kilometrów może dużo znaczyć. - To jest dość daleko od morza - dołączył swój protest McNeil, gdy ujrzał mapę. - Nie znamy tego terenu... Webb odsunął okulary na nosie po raz setny tego ranka. - Przypuszczam, że możemy te warunki ocenić jako "awarię dziesięć" - powiedział tak niepewnym i pełnym zwątpienia tonem, jakby prosił, by ktoś się sprzeciwił. Lecz nikt nie zaprotestował. Millaird był zajęty mapą. - Myślę, że masz rację, Miles! - spojrzał na Ashe'a. - Zrzucimy was na spadochronach. Gdy już wylądujecie i zdejmiecie je z siebie, posypiecie je proszkiem, który dostaniecie od Milesa, i w ciągu dziesięciu minut nie zostanie z nich nic, co można by zidentyfikować. Mamy około tuzina takich spadochronów, więc nie możemy ich rozdawać na prawo i lewo; jedynie w sytuacjach kryzysowych. Znajdźcie bazę i uruchomcie wykrywacz. Umieszczenie was w odpowiednim czasie nie będzie trudne, ale musimy mieć jakiś kontakt. Zanim nie zlokalizujecie bazy, nie zgłaszajcie się do nas, tylko pracujcie. W ogóle nie komunikujcie się z nami, zanim nie skończycie! - Jest taka możliwość - stwierdził Ashe - że Czerwoni mają więcej niż jedną stację z przenośnikiem. Prawdopodobnie byli cwani i postawili ich cały szereg, by zmylić trop, bo każdy przenośnik czasowy prowadzi tylko do jednego miejsca w przeszłości... - W porządku. Jeśli to okaże się prawdą, po prostu cofniecie się w czasie jeszcze bardziej za pomocą tego przenośnika, który znajdziecie - odparł Millaird. - Musimy ich wytropić, nawet gdybyśmy musieli wysłać chłopców przebranych w skórę dinozaura. Musimy znaleźć ich pierwotną bazę, a jeśli polowanie będzie ciężkie, cóż, będziemy polować na grubego zwierza. - Jak ich wykryliście? - zapytał McNeil. - Jedna z ich grup operacyjnych miała kłopoty i wzywała pomocy. - I co, udzielili im? Major zmarszczył się. - A jak myślisz? Znasz reguły, a te reguły, według których grają Czerwoni, są jeszcze dwa razy twardsze dla ich własnych ludzi. - Jakiego rodzaju kłopoty? - zainteresował się Ashe. - Jakaś miejscowa kłótnia religijna. Staramy się poznać ich szyfr tak dokładnie, jak tylko możemy, ale nie mamy stuprocentowej pewności odczytu. Zrozumiałem, że igrali z jakimś miejscowym bóstwem i poparzyli sobie paluchy. - Znowu Lurgha, co? - uśmiechnął się Ashe. - Głupota! - rzekł zniecierpliwiony Webb. - To było nierozsądne z twojej strony. Zapomniałeś o roztropności, Gordon, przy tym zagraniu z Lurghą. Wykorzystanie Wielkiej Matki było ryzykowne i miałeś szczęście, że wykpiłeś się tanim kosztem. - Więcej już tego nie zrobię - zgodził się Ashe - chociaż być może to zagranie ocaliło nam życie. Ale zapewniam cię, że nie rozpocznę świętej wojny ani nie będę zarabiać na życie jako prorok. Rossa uczono czytać mapy, lecz nie potrafił wyobrazić sobie krajobrazu na podstawie świstka papieru. Jeśli były w okolicy jakieś bardzo ważne punkty orientacyjne, zapamiętanie ich było wszystkim, na co stać było jego pamięć, dopóki nie znalazł się na danym terenie; nie poświęcił więc zbyt wiele czasu teoretycznym przygotowaniom terenowym. Lądowanie według pomysłu Millairda nie było doświadczeniem, jakie Ross chciałby jeszcze raz przeżyć. Skok był kwestią zgrania w czasie, a skakanie w absolutnej ciemności i strugach deszczu było po prostu koszmarne. Gdy na oślep wychodził z samolotu, co należało uczynić zgodnie z przejętą z dziecięcych zabaw zasadą "róbcie wszyscy to, co ja", pomyślał, że jest to jedna z najgorszych rzeczy, jakie kiedykolwiek robił. Mimo wszystko udało mu się całkiem nieźle wylądować na malutkim spłachetku podobnym do trawnika, który obrali za cel do lądowania. Ross uwolnił się z uprzęży i odplątał spadochron, potem zaciągnął to wszystko na środek przesieki. Usłyszawszy skargę zwierzęcia dobiegającą z powietrza. odsunął się, by zrobić miejsce do lądowania jednemu z dwóch jucznych osłów, które miały im towarzyszyć. Do tej wyprawy wybrano najspokojniejsze zwierzęta, jakie tylko można było dostać, a poza tym podano im środki uspokajające przed skokiem, więc teraz ten osioł stał sobie spokojnie, czując dotyk ręki Rossa, który uwalniał go z uprzęży spadochronu. - Rossa - dźwięk jego beakerskiego imienia spowodował, że się odwrócił. - Tu jestem i mam jednego osła. - A ja mam drugiego! - odezwał się McNeil. Ich oczy przyzwyczaiły się do ciemności, która nie była tak gęsta, jak byłaby w lesie. Pracowali szybko, ściągnęli wszystkie spadochrony na stos. Webb zapewnił ich, że deszcz jeszcze przyspieszy dematerializację sprzętu wywołaną przez substancję, jaką im dostarczył. Ashe rozpylił proszek na stos i zabłysnął on nikłym, zielonkawym światełkiem. Potem wycofali się do lasu i rozłożyli obozowisko, by przeczekać noc i zastanowić się nad przyszłością. Tak wiele w tej wyprawie zależało od ich szczęścia; jak na razie udało im się wylądować. Jeśli nikt nie obserwował ich przybycia, mogli sądzić, że nie zostali wykryci. Reszta planu zależała od okoliczności. Udając handlarzy, którzy przybyli, by otworzyć nową placówkę, mieli pozostawać w pobliżu rzeki, która płynęła przez jezioro, a potem skręcała na południe w kierunku odległego morza. Wiedzieli, że ten region jest gdzieniegdzie tylko zamieszkany przez małe plemiona, rzadko większe niż jeden klan rodzinny. Ci ludzie byli gorzej rozwinięci cywilizacyjnie niż mieszkańcy wiosek w Brytanii; byli wędrownymi myśliwymi, podążającymi za zwierzyną na północ lub południe, w zależności od pory roku. Rybacy osiedlili się wzdłuż linii brzegowej, raczej na stałe, ich osady powoli zaczynały przemieniać się w miasta. Prawdopodobnie gdzieś na południowych obrzeżach lasu byli jacyś twardzi rolnicy-pionierzy, ale głównym powodem, dla którego handlarze tu przybywali, było pozyskiwanie bursztynu i futer. Teraz, gdy wszyscy trzej schronili się pod gałęziami strzelistej sosny, Ashe grzebał w tobołku i wyciągnął z niego puchar będący znakiem rozpoznawczym jego przybranego plemienia. Nalał porcję kwaśnego, ożywczego napoju, który handlarze wieźli ze sobą, gdziekolwiek się tylko pojawiali. Naczynie przechodziło z rąk do rak, napój miał smak nieprzyjemny dla języka, lecz roztaczający przyjemne ciepło w środku. Zmieniali się na warcie, aż szarówka brzasku przemieniła się w jasne światło poranka. Po skromnym śniadaniu objuczyli osły, przywiązując juki za pomocą takich samych węzłów, jakich używali prawdziwi Beakerowie - był to jeden ze znaków rozpoznawczych handlarzy. Schowali łuki pod opończe, chroniąc je przed wilgocią, i wyruszyli, by odnaleźć rzekę i swą drogę na południe. Ashe prowadził, Ross doglądał osłów, a McNeil zamykał pochód. Ponieważ nie znaleźli żadnej ścieżki, trzymali się skraju lasu. Po chwili ujrzeli koniec jeziora. - Dym ze spalonego drewna - zauważył Ashe, gdy zrobili już dwie trzecie drogi. Ross powąchał i również wyczuł ten zapach. Kiwnąwszy Ashe'owi głową, McNeil roztopił się w nicości pomiędzy drzewami; była to umiejętność, której Ross zawsze mu zazdrościł. Gdy czekali na powrót zwiadowcy, Murdock uświadomił sobie, że obok nich istnieje jakieś inne życie, istoty zajęte swymi sprawami, które nie miały nic wspólnego z problemami ludzi, chociaż ludzie także potrzebowali pożywienia i schronienia. W Brytanii Ross wiedział, że gdzieś w pobliżu są jacyś inni ludzie, lecz tutaj było inaczej. Tutaj nawet uwierzyłby, że jest pierwszym człowiekiem stąpającym po tym terenie. Wiewiórka przeskoczyła na inną gałąź, obserwując dwóch mężczyzn ciekawskimi, paciorkowatymi oczkami, a potem zwiesiła się głową w dół, by lepiej widzieć te dziwne stworzenia. Jeden z osłów ruszył gwałtownie łbem, a wtedy zwierzątko machnęło ogonem i uciekło. Panowała cisza, lecz w oddali słychać było szum, który Ross próbował zanalizować, starając się rozróżnić wszystkie dźwięki, które się nań składały. Prawdopodobnie dlatego, że wsłuchiwał się tak uważnie, usłyszał ten cichy odgłos. Dotknął ręką ramienia Ashe'a i nieznacznym ruchem głowy wskazał kierunek, z którego dochodził hałas. Wtedy pojawił się McNeil, a zrobił to tak nieoczekiwanie, jak przedtem zniknął. - Mamy towarzystwo - wyszeptał. - Kto to jest? - Jakieś tubylcze plemię, ale dziksze niż wszystkie, które widywałem, nawet na taśmach. Jesteśmy mniej więcej na końcu świata. Ci ludzie wyglądają na epokę jaskiniową. Nie sądzę, żeby w ogóle coś słyszeli o jakichś handlarzach. - Ilu ich jest? - Trzy, może cztery rodziny. Większość mężczyzn jest na pewno na polowaniu, ale jest tam z dziesięcioro dzieci i sześć czy siedem kobiet. Myślę, że ostatnio im się za dobrze nie powodziło; tak przynajmniej wyglądali. - Być może nasze losy splotą się z ich losami - powiedział Ashe, gestem wysyłając Rossa z osłami naprzód. - Okrążymy ich, idąc w stronę rzeki, a dopiero potem spróbujemy zrobić jakiś handel wymienny. Mam zamiar nawiązać z nimi kontakt. ROZDZIAŁ 9 - Nie chciałbym zapeszyć - McNeil potarł ręką rozgrzaną twarz - ale jak na razie jest całkiem nieźle. McNeil oczyścił drogę z gałęzi odłamanych przez Rossa z drzew, które powalili, a następnie pomógł swemu towarzyszowi przetoczyć ciężką kłodę do siedziby wędrowców. Budowla przestała już być prowizoryczna. Gdyby ktoś inny niż leśni myśliwi chciał szpiegować tę trójkę, zobaczyłby jedynie zwykłe zachowanie Beakerów, bardzo zajętych stawianiem swej placówki. Wszyscy trzej mieli pewność, że byli obserwowani przez myśliwych. W lesie mogli znajdować się też inni szpiedzy - musieli się z tym liczyć dla swego własnego bezpieczeństwa. Szpiedzy mogą grasować w nocy, lecz w dzień wszyscy podróżnicy w czasie trzymają się granych przez siebie ról. Handel wymienny z wodzami jednego z myśliwskich klanów przywiódł tych z natury nieśmiałych, prymitywnych ludzi do siedziby nieznajomych, którzy oferowali różne cuda w zamian za wyprawione rzemienie z jeleniej skóry lub futra. Nowina o przybyciu handlarzy szybko się rozeszła w ciągu tego krótkiego czasu, jaki tam przebywali, więc dwa pozostałe klany wysłały swoich ludzi, których zadaniem było obserwowanie transakcji. W trakcie handlu nadchodziły nowiny, które trójka agentów dokładnie analizowała, odsiewając ziarno prawdziwych informacji od plew plotek i pogłosek. Każdy z nich miał listę pytań do wtrącania w rozmowach z tubylcami, gdy tylko to było możliwe. Mimo że nie mówili tym samym językiem, co ludzie lasu, mogli posługiwać się mową znaków, która nie pozostawiała wątpliwości, zresztą łatwo było nauczyć się niektórych rzeczowników. W tym czasie Ashe zaprzyjaźnił się z najbliższym klanem myśliwych, który podróżnicy w czasie odkryli najwcześniej; często wyruszał z mężczyznami na polowania, co było wspaniałym pretekstem do penetracji nieznanych okolic, w których mieli szukać bazy Czerwonych. Ross napił się wody z rzeki i wytarł zaczerwienioną z gorąca twarz. - Jeśli Czerwoni nie są handlarzami - zastanawiał się na głos - to kim są? Jaki jest ich kamuflaż? McNeil wzruszył ramionami. - Mogą być szczepem rybaków lub myśliwych... - Skąd braliby kobiety i dzieci? - Rekrutowaliby ich w swej własnej epoce, w ten sam sposób, w jaki znajdują sobie mężczyzn. Albo mogą wykorzystywać metodę, jaką wiele szczepów powiększa swą liczebność w niespokojnych czasach... Ross odstawił dzbanek z wodą. - Sądzisz, że wyrzynają w pień wszystkich mężczyzn i zabierają ich rodziny? - Takie morderstwa z zimną krwią były dla niego czymś ohydnym. Zawsze szczycił się tym, że był twardym facetem, jednak kilka razy w trakcie przygotowań do operacji zetknął się z rzeczami, które zatrzęsły jego wiarą we własną nie-wrażliwość i mocne nerwy. - Nie masz się co obruszać. Postępowano w ten sposób tysiące razy - powiedział McNeil ponuro. - Na ogół robili to najeźdźcy. Dopaść bardzo rozproszone, małe rodzinne klany, to dziecinnie proste. - Powinni udawać rolników, nie myśliwych - zauważył Ross - nie mogą przecież zabierać bazy ze sobą, gdy będą wędrować za zwierzyną. - W porządku, założą zatem rolniczą osadę. Aaach, rozumiem, o co ci chodzi: w okolicy nie ma takiej wioski. Ale są gdzieś tutaj; być może po prostu się w ogóle nikomu nie pokazują. Jak bardzo trafne były ich domysły, okazało się już tego wieczoru, gdy nadszedł Ashe z ćwiercią jelenia przerzuconą przez plecy. Ross znał go na tyle dobrze, by wyczuć jego podniecenie. Zapytał: - Coś nowego? - Znalazłem jakieś nowe duchy - odparł Ashe z dziwnym uśmieszkiem. - Duchy! - podchwycił McNeil. - Czerwoni lubią się bawić w siły nadprzyrodzone, co? Najpierw głos Lurghi, teraz duchy. Cóż te duchy wyrabiają? - Zamieszkują terytorium gór na południowy wschód stąd; te góry są tabu dla myśliwych, cały ten teren nie jest przez nich odwiedzany. Szliśmy śladem bizona, aż skierował się w stronę krainy duchów. Wtedy Ulffa pośpiesznie ściągnął nas stamtąd. Zdaje się, że myśliwy, który zapuści się tam za swoją zwierzyną, już nigdy nie wraca albo wraca nie o własnych siłach, lecz spopielony ogniem duchów. To byłby punkt pierwszy. Usiadł przy ogniu i przeciągnął się ze zmęczenia. - Punkt drugi jest dla nas trochę bardziej kłopotliwy. Otóż obóz Beakerów, mniej więcej dwadzieścia kilometrów na południe stąd, o ile mogę to ocenić, został całkowicie eksterminowany tydzień temu. Przekazano mi tę wiadomość, bo oni myślą, że jestem krewnym zamordowanych... McNeil podniósł głowę. - Zrobili to tylko dlatego, że polowali na nas? - Bardzo prawdopodobne. Z drugiej strony to mógł być po prostu taki ogólny środek zapobiegawczy. - Czy zrobiły to te duchy? - zapytał Ross. - Pytałem o to. Nie, zdaje się, że jakiś obcy szczep napadł na nich w nocy. - W nocy? - zagwizdał McNeil. - Właśnie tak - potwierdził sucho Ashe. - Tutejsze szczepy nie walczą w ten sposób. Albo komuś coś się pomyliło i zapomniał wiadomości ze swej pierwszej odprawy, albo Czerwoni są tak pewni siebie, że nie zwracają uwagi na takie drobiazgi. W każdym razie to była robota tubylców lub ludzi za nich przebranych. Rozchodzą się też plotki, że duchy nie lubią handlarzy i mogą się mścić za ich obecność tutaj nakładając różne kary na miejscowych... - To znowu tak, jak z gniewem Lurghi - przypomniał Ross. - Jest tu ogromne podobieństwo, które dużo może zasugerować dociekliwym umysłom - przyznał mu rację Ashe. - Ja radziłbym na razie zaprzestać wypraw myśliwskich - odezwał się McNeil. - Zbyt łatwo jest pomylić przyjaciela z jeleniem, a później płakać nad jego grobem. - Ta myśl przyszła mi już do głowy kilka razy dzisiejszego popołudnia - zaśmiał się niewesoło Ashe. - Ci ludzie są złudnie nieskomplikowani z wierzchu, ale ich umysły nie pracują według tych samych wzorów, co nasze. Spróbujemy ich przechytrzyć, ale każda pomyłka może nas drogo kosztować. Proponuję uczynić to miejsce nieco bardziej bezpiecznym; byłoby dobrze wystawić wartę, ale dyskretnie, o ile to tylko możliwe. - A co byś powiedział na pozostawienie zrujnowanego obozu i małą wycieczkę? - zapytał McNeil. - Moglibyśmy upozorować atak na placówkę i zniknąwszy, skierować się w stronę gór z duchami; oczywiście podróżowalibyśmy nocą, a ludzie Ulffy myśleliby, że już nas ktoś wykończył. - Całkiem niezły pomysł. Jest tylko jedno ale: będzie brakowało trupów. Ludzie, którzy zaatakowali tamtych Beakerów, zostawili wiele niesmacznych dowodów swojej akcji. A my nie jesteśmy w stanie tego zrobić dla zatarcia śladów. McNeil nie był przekonany. - Moglibyśmy również coś upozorować. - Zaraz nie będziemy musieli nic pozorować - przerwał im spokojnie Ross. Stał blisko ściany lasu, gdzie budowali swą chatę, trzymał rękę na jednym z młodych drzewek w palisadzie, którą stawiali pracowicie tego dnia. Ashe natychmiast stanął koło niego. - Co jest? Godziny, które Ross spędził na wsłuchiwaniu się w odgłosy dzikiego lasu, pomogły mu wykształcić sobie własny system alarmowy. - Ten ptak nigdy nie śpiewał tak daleko od wody. To ten niebieski, którego widzieliśmy, jak polował na żaby koło rzeki. Ashe nawet nie spojrzał w stronę lasu i poszedł po wiadro na wodę. - Weźcie swoje bagaże - polecił. Skórzane torby z żelaznymi porcjami zawsze były pod ręką. McNeil dobył je zza futrzanej zasłony z przodu ich prawie już skończonej chaty. Ptak zakrzyczał znowu, jego świdrujący głos niósł się daleko. Ross rozumiał, dlaczego jakiś niedbały człowiek wybrał głos tego właśnie ptaka jako sygnał. Przeszedł koło daszku, gdzie stały osły i uwolnił je od uzd, którymi były przywiązane. Prawdopodobnie te cierpliwe zwierzęta i tak padną w końcu ofiarą drapieżników, ale przynajmniej na razie mają szansę ucieczki. McNeil przerzucił sobie opończę przez ramię, by zamaskować sakwy z żelaznymi porcjami, potem podniósł skórzane wiadro, jakby po prostu szedł do rzeki po wodę i przyłączył się do Rossa. Sądzili, że dobrze się spisują i obóz wygląda normalnie dla każdego zbłąkanego w lesie wędrowca. Jednakże albo gdzieś popełnili błąd, albo wróg był po prostu zbyt niecierpliwy. Strzała świsnęła w ciemnościach i przeleciała nad ogniskiem. Ashe o włos uniknął śmierci, gdyż pochylił się właśnie, by dorzucić do ognia. Wykonał gwałtowny ruch i woda z wiadra, które trzymał, zalała ognisko z głośnym sykiem, a sam Ashe skorzystał z osłony nocy i odskoczył w przeciwnym kierunku. Ross błyskawicznie ukrył się w krzakach obok McNeila. Leżąc na wpół zamarzniętej ziemi, zaczęli opracowywać trasę dotarcia do brzegu rzeki, gdzie otwarta przestrzeń nie będzie już stwarzała zagrożenia. - Ashe? - wyszeptał i poczuł ciepły oddech McNeila na policzku, zanim usłyszał odpowiedź. - Ashe poradzi sobie tak czy inaczej. Do takiej roboty jest najlepszym specem, jakiego mamy. Posuwali się żółwim tempem, dwa razy przypadając do ziemi ze sztyletami w rękach, gdy usłyszeli stłumione dźwięki oznajmiające, że jakiś napastnik przechodzi obok nich. Za każdym razem Ross zwalczał pokusę, by zerwać się i unieszkodliwić tego gościa, ale się powstrzymał. Nauczył się takiego panowania nad sobą, jakie nie byłoby możliwe jeszcze kilka miesięcy temu. Rzeka migotała blado przez gałęzie krzaków, rosnących nawet na środku toru wodnego. Zima wciąż trzymała się nieźle, w bardziej osłoniętych miejscach leżał jeszcze śnieg, poza tym wiatr był stale typowo zimowy. Ross podniósł się z ziemi i ukląkł, gdy usłyszał niechętne sapnięcie, które zabrzmiało wśród nocy jak zduszony krzyk. Popatrzył w stronę obozu i poczuł rękę McNeila na swoim ramieniu. - To tylko osioł - szepnął McNeil nagląco - pośpiesz się, idziemy do tego brodu, który znaleźliśmy! Skierowali się na południe, ośmieliwszy się biec zgięci wpół. Rzeka przybrała od wiosennych powodzi, których sezon właśnie nadchodził, lecz dwa dni wcześniej zauważyli piaszczystą łachę. Gdyby przekroczyli rzekę w tym miejscu, mogliby mieć nadzieję, że odgrodzą się wodą od nieznanego wroga. Będą wtedy mieli jakąś przestrzeń życiową; Ross jednak wzdragał się na myśl o przeprawie przez nurt rzeki. Wczoraj widział słusznych rozmiarów drzewa płynące z prądem - wpaść na taką kłodę w ciemności... Z gardła McNeila wydobył się zadziwiający dźwięk, który Ross ostatni raz słyszał w Brytanii - zew polującego wilka. Sekundę później odpowiedziało mu wycie znad dolnego biegu rzeki. - Ashe! Przedzierali się ostrożnie nad brzeg rzeki, aż natknęli się w końcu na Ashe'a, który tak doskonale się zamaskował, że Ross zdziwił się ogromnie, gdy niekształtna bryła, którą uważał za krzak, podniosła się i zaczęła iść z nimi. Przeszli we trójkę przez rzekę i ponownie skierowali się na południe w stronę gór. Wtedy właśnie stało się nieszczęście. Tym razem Ross nie usłyszał żadnego ptasiego ostrzeżenia. Chociaż był w pogotowiu, nawet nie wyczuł zbliżania się przeciwnika, który zaszedł go od tyłu i uderzył w głowę. Przez jedną chwilę widział jeszcze Ashe'a i McNeila, potem wszystko roztopiło się w czarnej nicości. Uświadomił sobie, że odczuwa potworny ból, a potem zlokalizował jego źródło - to była głowa. Gdy zmusił się do otwarcia oczu, oślepiająca jasność dawała efekt uderzająco podobny do tego, jakby wbijano mu w głowę włócznię, potęgując ból aż do agonii. Podniósł rękę do twarzy i poczuł na niej coś lepkiego. - Assha - wydawało mu się, że krzyknął to głośno, ale nie usłyszał nawet swojego głosu. Byli w dolinie... Macna, Assha i on... wilk skoczył na niego zza krzaka... Wilk?... Nie... wilk był martwy... chyba później ożył... nadszedł znowu... wył na brzegu rzeki... Ross ponownie zmusił się do otwarcia oczu, wytrzymując ból snopu światła, w którym rozpoznał promienie słońca. Odwrócił głowę. Ciężko było skupić na czymś rozbiegany wzrok, lecz w końcu mu się to udało. Z jakiegoś powodu trzeba było się ruszyć, odejść... Ale odejść skąd i dokąd...? Gdy Ross próbował myśleć, widział tylko rozmazane obrazy bez żadnego związku ze sobą albo z jego obecną sytuacją. Jakiś ruchomy kształt mignął mu w polu widzenia, mijając ten przedmiot, o którym wiedział, że to pień drzewa. To ruchome było czworonożnym stworzeniem o czerwonym, zwisającym z mordy języku. Podeszło do niego na sztywnych łapach, w jego gardle rodził się warkot, powąchało Rossa, a potem szczeknęło kilkoma urywanymi dźwiękami. Hałas zabolał go tak bardzo, że Ross zamknął oczy. Nagle doznał szoku; na twarz spłynął mu jakiś lodowaty płyn, co wznieciło w nim nikły sprzeciw. Zobaczył pochylającą się nad nim - jakąś dziwną, odwróconą - brodatą twarz, którą gdzieś już widział. Dotykały go czyjeś ręce, a sposób, w jaki go transportowano, spowodował, że stoczył się z powrotem w ciemną otchłań. Gdy ocknął się po raz drugi, była noc, a ból w głowie nieco zelżał. Wyciągnął ręce i odkrył, że leży na posłaniu ze skór. - Assha - spróbował znowu wezwać kogoś o takim imieniu, ale kto to był? Jednak to na pewno nie Assha odpowiedział na to słabe wezwanie, gdyż klęczała przy nim kobieta z rogowym kubkiem w ręce. Jej schludnie zaplecione włosy nosiły już oznaki siwizny, pobłyskującej srebrem w blasku ogniska. Ross uświadomił sobie, że widział ją już przedtem, ale gdzie i kiedy - nie pamiętał. Podparła jego opadającą głowę swym silnym ramieniem i podniosła go do pozycji siedzącej, podczas gdy on czuł, jak świat wiruje wokół niego. Przycisnęła kubek do warg Rossa, który wypił gorzki napój. Nagle poczuł, jak specyfik wypalił mu gardło i rozniecił ogień w jego wnętrznościach. Potem znowu pozostawiono go samemu sobie i, pomimo potwornego bólu i oszołomienia, zasnął. Ross nie był zdolny policzyć, ile dni leżał w obozie Ulffy, pod opieką najważniejszej żony wodza. To Frigga przekonała swój klan, że powinni zaopiekować się człowiekiem, którego uważali już niemal za martwego, to Frigga doglądała Rossa, gdy wracał do zdrowia, to Frigga leczyła go, stosując wiedzę nabytą przez pokolenia i przekazywaną każdej z tych kobiet, które były lekarkami i kapłankami swych wędrownych plemion. Dlaczego Frigga w ogóle się fatygowała, by opiekować się poranionym przybyszem, Ross dowiedział się, gdy był już w stanie samodzielnie siadać i, otrząsnąwszy się nieco z oszołomienia, mógł trochę uporządkować rozbiegane myśli. Frigga była spragniona wiedzy. To samo pragnienie, które pchało ją do eksperymentów z różnymi ziołami, spowodowało, że uznała stan Rossa za wyzwanie rzucone jej umiejętności uzdrawiania. Gdy już stwierdziła, że Ross będzie żył, zadecydowała, że nauczy się od niego wszystkiego, czego tylko będzie mogła. Ulffa i inni mężczyźni mogli sobie łakomie spoglądać na metalową broń, lecz Frigga chciała czegoś więcej niż dóbr materialnych. Chciała poznać sekret wytwarzania ubrań, jakie nosili obcy, chciała wiedzieć, jak żyją i mieszkają tacy ludzie jak handlarze. Zasypywała Rossa niezliczonymi pytaniami, na które odpowiadał najlepiej, jak mógł, ale nadal przebywał w przedziwnym półśnie, gdzie tylko teraźniejszość była choć trochę realna; przeszłość była odległa i niezbyt wyraźna, więc Ross, któremu mgliste impulsy nakazywały, że coś powinien zrobić, szybko o tym zapominał za każdym razem, gdy tylko starał się gruntowniej pomyśleć. Wódz i jego ludzie złupili na wpół zbudowaną już placówkę handlową, gdy tylko atakujący się wycofali. Przypadł im w udziale całkiem niezły łup: brzytwa z brązu, dwa noże do oprawiania zwierząt, rozmaite haczyki na ryby, bela materiału, który tak bardzo spodobał się Frigdze. Ross obojętnie patrzył na te straty, nie roszcząc sobie praw do odszkodowań. Jego zainteresowanie rzeczywistością często przyćmiewały dojmujące bóle głowy, które przykuwały go do posłania, czyniąc obojętnym na wszystko i ogłupiałym na długie godziny, a nawet dni. Jednakże napady bólu zdarzały się coraz rzadziej. Stopniowo odzyskiwał choćby znośną kondycję fizyczną, mimo że nadal był bardzo osłabiony. Frigga pielęgnowała go starannie i Ross powoli zaczynał brać udział w życiu wioski. Zrozumiał, że szczep żył w strachu przed atakiem tych samych najeźdźców, którzy zrównali z ziemią placówkę handlową. Ale w końcu ich zwiadowcy powrócili z wiadomością, że wróg odszedł na południe. Pod wpływem tych wydarzeń w Rossie zaszła zmiana, której on sam nie był świadomy, ale która mogłaby zaskoczyć zarówno Ashe'a, jak i McNeila. Ross Murdock w pewnym sensie umarł pod ciosem, który pozbawił go przytomności nad rzeką. Młodym człowiekiem, którego Frigga ocuciła i powoli leczyła, był Ross z plemienia Beakerów. Ten sam Ross pałał gorącą żądzą zemsty na tych, którzy powalili go i uprowadzili jego współplemieńców; dla członków plemienia, które go uratowało, było to uczucie łatwe do zrozumienia. Ross odczuwał teraz ten sam stary niepokój popychający go do spróbowania swoich sił już teraz, do wstawania na nogi nawet jeśli nie miał siły na nich się utrzymać. Jego łuk przepadł, ale Ross spędził całe godziny, przygotowując następny; zamienił również swoją miedzianą bransoletę na tuzin najlepszych strzał w całym obozie Ulffa. Szpilę z okrycia ofiarował swej opiekunce w dowód wdzięczności. Teraz, gdy odzyskiwał dawne siły, niełatwo było mu wciąż pozostawać w obozie; był gotowy, aby wyruszyć, mimo że świeżo zasklepione rany na głowie były wciąż wrażliwe na dotknięcie. Ulffa zaplanował polowanie na południu i Ross wyruszył na nie wraz z myśliwymi plemienia. Pożegnał się z nimi, gdy plemię zawróciło na skraju zakazanego obszaru. Ross, którego własny umysł został przejęty przez tożsamość Beakera, również się zastanawiał, ale nie mógł się poddać i inni zostawili go tam, z oczami utkwionymi w zakazanych wzgórzach, nieszczęśliwego i targanego czymś więcej niż tylko bólami głowy, które wracały z zadziwiającą, bolesną regularnością. W tych górach znajdowało się to, czego szukał - coś schowanego głęboko w jego mózgu wciąż mu to powtarzało - ale góry były zakazane, a on nie powinien się w nie zapuszczać. Ross nie wiedział, jak długo mógłby tak stać i zastanawiać się, gdyby nie trafił na szlak; na szczęście dzień po pożegnaniu myśliwych z klanu Ulffy błysk słońca przeświecającego między drzewami wskazał mu nacięcie na pniu innego drzewa. Dwie połówki pamięci Rossa złączyły się na moment, gdy ten badał rysę. Przypomniał sobie, że takie nacięcie oznacza szlak, więc ruszył do przodu, szukając następnych. Był przekonany, że ta ścieżka zaprowadzi go na nieznane tereny. Pragnienie poznania zwyciężyło zaszczepioną mu nieufność. Różne znaki mówiły mu, że szlak, którym się poruszał, był często używany: źródełko oczyszczone z liści i obramowane głazami czy kilka stopni wyciętych w ziemi na stromym zboczu. Ross poruszał się ostrożnie, czujny na każdy odgłos. Może nie był ekspertem, jeśli chodzi o życie w lesie, ale uczył się szybko, prawdopodobnie również dlatego, że jego prawdziwe wspomnienia zostały teraz zastąpione fałszywymi. Tej nocy Ross nie zapalił ogniska, lecz wczołgał się do wnętrza gnijącego pnia i tam zasnął. Obudził go raz zew polującego wilka, a za drugim razem trzask drzewa wywracanego przez wiatr. Rankiem już zamierzał wrócić na szlak, który przezornie opuścił wieczorem, gdy dostrzegł pięciu brodatych, okrytych skórami mężczyzn, wyglądających bardzo podobnie do myśliwych z klanu Ulffa. Ross przypadł do ziemi i obserwował, jak nieznajomi przeszli; wyruszył dopiero, gdy był pewien, że nie mogą go już zauważyć. Cały dzień Ross podążał ostrożnie za grupą myśliwych, czasami widząc ich, gdy wchodzili na szczyt jakiegoś wzniesienia daleko przed nim. Było późne popołudnie, gdy wspiął się ostrożnie na przełęcz i spojrzał w otwierającą się przed nim dolinę. W dolinie leżało miasto. Łatwo można było dostrzec masywne domy otoczone palisadą. Ross widział już podobne miasta, ale to wydawało mu się w jakiś sposób nierealne; wyglądało raczej na część jakiegoś snu niż na materialną rzeczywistość. Ross podparł brodę rękoma i obserwował miasto i ludzi, którzy w nim żyli. Część była ubrana w skóry jak łowcy, ale inni ubierali się całkiem inaczej. Cichy okrzyk wyrwał mu się z zaciśniętych warg na widok człowieka, który szybko chodził od jednego domu do drugiego. Ten człowiek był z pewnością handlarzem z plemienia Beakerów! Niepokój Rossa wzrastał z każdą minutą, ale był on wywołany niezwykłością tego miasta, a nie przeczuciem, że może mu grozić jakieś niebezpieczeństwo. Podniósł się na kolana, aby widzieć lepiej, gdy nagle nie wiadomo skąd świsnęła lina, owijając się dokoła jego ciała, wyciskając mu powietrze z płuc i przyciskając mu ramiona do ciała. ROZDZIAŁ 10 Obezwładniony szybciej, niż byłoby to możliwe trzy tygodnie wcześniej, Murdock stał teraz, patrząc posępnie na człowieka, który, chociaż ubrany jak handlarz z plemienia Beakerów, uparcie używał języka absolutnie niezrozumiałego dla Rossa. - Nie bawimy się tutaj jak dzieci - w końcu mężczyzna wypowiedział słowa, które Ross mógł zrozumieć. - Odpowiesz mi, albo pytania będą ci zadawać inni, ale będą to robić mniej delikatnie. Pytam cię: kim jesteś i skąd przyszedłeś? Przez moment Ross patrzył na niego groźnie ponad stołem. Jego wrodzona niechęć do wszelkiej władzy została na nowo obudzona tym stanowczym żądaniem, ale później wyczucie sytuacji przeważyło. Przy próbie dotarcia do tej wioski został poturbowany, więc powrócił jego ból głowy. Nie było sensu prowokować ich do ponownego pobicia go, przynajmniej dopóki nie był w stanie wykorzystać mogącej się nadarzyć szansy ucieczki. - Jestem Rossa, handlarz - odpowiedział, mierząc pytającego ostrożnym spojrzeniem. - Przyszedłem w te strony, szukając swoich współplemieńców porwanych w nocy przez najeźdźców. Siedzący za stołem mężczyzna uśmiechnął się powoli. Ponownie przemówił w dziwnym języku, a Ross obojętnie obejrzał się za siebie. Słowa mężczyzny były krótkie i brzmiały ostro, jego uśmiech znikł; widać było, że w miarę mówienia ogarnia go gniew. Jeden ze strażników Rossa zdecydował się wtrącić, używając języka Beakerów. - Skąd przyszedłeś? - zapytał. Był to szczupły, spokojnie wyglądający człowiek, niepodobny do swego towarzysza, który potraktował Murdocka liną z tyłu. Tamten był zbudowany jak byk i przełamanie dzikiego oporu Rossa zajęło mu kilka sekund. - Przychodzę w te strony z południa - odpowiedział Ross - zgodnie ze zwyczajem mego ludu. To jest nowy kraj ze skórami i złotymi łzami słońca do zebrania i wymiany. Handlarze wędrują w pokoju, a ich ręce nie podnoszą się przeciwko żadnemu człowiekowi. Mimo to, w ciemności nadeszli ci, którzy zabijali bez celu, nie wiem dla jakiej przyczyny. Cichy mężczyzna pytał dalej, a Ross odpowiadał mu ze szczegółami o przeszłości Rossy, handlarza z ludu Beakerów. Tak, pochodził z południa. Jego ojcem był Gurdi, który miał placówkę handlową w ciepłych okolicach, nad wielką rzeką. To była pierwsza podróż Rossy w nowe okolice. Przyszedł z bratem krwi swego ojca, Asshą, który był znanym wędrowcem; fakt, że Rossa został wybrany jako przewodnik osłów dla kogoś takiego jak Assha, był wielkim wyróżnieniem. Z Asshą wyruszył też Macna, również doświadczony kupiec, chociaż nie aż tak znamienity jak Assha. Rzecz jasna, Assha był tej samej rasy co on! Ross aż zamrugał przy tym zdaniu. Wystarczy przecież tylko na niego spojrzeć, aby dostrzec, że płynie w nim krew handlarzy, a nie jakichś niecywilizowanych ludzi z lasów. Jak długo znał Asshę? Ross wzruszył ramionami. Assha przyszedł do placówki jego ojca zimę wcześniej i został z nimi do końca zimnego okresu. Gurdi i Assha zawarli braterstwo krwi po tym, jak Assha uratował Gurdiego z powodzi. Assha stracił swą łódź i towary ratując go, więc Gurdii wynagrodził mu tę stratę następnego roku. Szczegół po szczególe Ross opowiadał całą historię. Pomimo tego, że podawał wszystkie szczegóły płynnie, przekonany, że wszystko, o czym mówi, jest prawdą, wciąż niepokoiło go uczucie, że tylko przekazuje opowieść o przygodzie, która wydarzyła się dawno temu komuś innemu. Być może to ból głowy sprawiał, że wszystkie te wydarzenia wydawały mu się bezbarwne i dawno minione. - Wydaje się - cichy człowiek odwrócił się do tego za stołem - że to naprawdę jest Rossa, handlarz z ludu Beakerów. Ale człowiek za stołem wyglądał na niecierpliwego, rozgniewanego. Uczynił gest w stronę strażnika, który szorstko odwrócił Rossa i powiódł go do drzwi. Jeszcze raz przywódca wydał jakiś rozkaz w swoim języku, dodając kilka słów i pstryknięcie palcami, które mogło oznaczać zarówno groźbę, jak i ostrzeżenie. Ross został rzucony na twardą podłogę małego pomieszczenia, gdzie nie było nawet kawałka skóry, który mógłby służyć za posłanie. Ponieważ cichy mężczyzna kazał go rozwiązać, Ross oparł się o ścianę, energicznie pocierając ręce, w których powracające krążenie wywoływało ostry ból, i próbując zrozumieć, co się z nim stało i gdzie się obecnie znajdował. Już obserwując osadę z przełęczy, doszedł do wniosku, że nie jest to normalna placówka, więc pragnął się dowiedzieć, czemu ona służy. Co więcej, gdzieś w tej wiosce miał nadzieję znaleźć Asshę i Macnę. Pod koniec dnia drzwi do celi otwarto, jednak tylko na tak długo, aby wepchnąć do środka miskę i mały dzbanek. W półmroku panującym w celi Ross łapczywie zjadł letnie mięso rozgotowane na papkę i wypił wodę z dzbanka. Ból głowy zmniejszył się i Ross wiedział, że niedługo ustanie zupełnie. Gdyby zasnął, obudziłby się z jaśniejszym umysłem i bez bólu. Czuł się bardzo wyczerpany, ułożył się więc pod drzwiami tak, aby nikt nie mógł wejść do celi, nie budząc go. Było jeszcze ciemno, gdy Murdock obudził się z dziwnym nakazem będącym pozostałością snu, którego nie mógł sobie przypomnieć. Usiadł, przeciągając się, aby rozruszać zdrętwiałe od snu w skulonej pozycji kończyny; nie mógł pozbyć się myśli, że ma coś zrobić i że czas jest jego wrogiem. Assha! Na szczęście w końcu na to wpadł. Musi odnaleźć Asshę i Macnę, ponieważ w trójkę na pewno znajdą jakiś sposób, aby wydostać się z tej wioski. Więc to było takie ważne! Nie obchodzono się z nim delikatnie i trzymano go jako więźnia. Mimo to Ross przypuszczał, że nie było to najgorsze, co mogło go tu spotkać, a więc musi się uwolnić, zanim to najgorsze może się zdarzyć. Pytanie brzmiało: jak można stąd uciec? Jego łuk i strzały zniknęły, nie miał nawet swojej długiej szpili od opończy, której mógłby użyć jako broni, ponieważ dał ją swej wybawczyni we wiosce Ulffa. Ross przesunął rękoma po ciele, aby przekonać się, co mu pozostawiono. Zdjął brązowy pas wciąż opasujący tunikę i zakręcił nim dla próby w jednej ręce. Było to rzemieślnicze arcydzieło, składające się z rzeźbionych płytek połączonych pięcioma łańcuszkami oraz klamrą w kształcie lwiej głowy z wysuniętym językiem, służącym do zawieszania pochwy sztyletu. Ciężar pasa pozwalał sądzić, że można go będzie użyć jako broni, co - w połączeniu z elementem zaskoczenia - mogło go uwolnić. Z drugiej strony, oczywiste było, że przeciwnik będzie oczekiwał jakiegoś oporu ze strony Rossa. Doskonale wiedziano, że tylko najlepsi wojownicy o najbystrzejszych umysłach wędrowali handlowymi szlakami. Być handlarzem stanowiło powód do dumy i ta myśl podtrzymywała Murdocka na duchu, gdy czekał w ciemności, co też szczęście oraz Jasnorogi Ba-Bal zechcą mu zesłać. Gdyby kiedykolwiek wrócił do osady Gurdiego, Ba-Bal, którego łódź przemierza niebo od świtu do zmierzchu, otrzymałby zdrowego wołu, dzbany świeżo uważonego piwa, a słodko pachnący bursztyn zostałby zapalony na jego ołtarzu. Ross był cierpliwy. Było to dziedzictwo obu jego przeszłości, tej prawdziwej i tej fałszywej. Potrafił czekać tak, jak czekał już wiele razy - cicho i spokojnie - aż nadejdzie odpowiedni moment. Ten moment właśnie przyszedł wraz z odgłosem kroków, które zatrzymały się przed drzwiami jego celi. Z bezgłośną szybkością polującego kota Ross rzucił się zza drzwi ku ścianie, gdzie będzie w pierwszym momencie niewidoczny dla nadchodzącego. Jeśli jego atak ma być skuteczny, musi nastąpić wewnątrz pomieszczenia. Usłyszał dźwięk odsuwanej zasuwy i uniósł rękę, zamierzając się do ciosu pasem. Drzwi otwarły się do środka i stanął w nich mężczyzna, dobrze widoczny we wpadającym do celi świetle. Mężczyzna zamruczał coś, patrząc w kąt, gdzie Ross ułożył część swego okrycia tak, aby na pierwszy rzut oka mogła uchodzić za skuloną postać śpiącego człowieka, po czym pochylił się i podniósł miskę stojącą wciąż na podłodze. Wystarczyło to Rossowi, który zatrzasnął drzwi i machnął pasem, celując w głowę nieznajomego. Rozległ się krzyk zaskoczenia, urwany nagle, gdy ciężki pas napotkał na swej drodze jego ciało. Szczęście sprzyjało Rossowi! Pośpiesznie przeszukał ciało leżące teraz u jego stóp. Nie był pewien, czy mężczyzna nie żyje, ale z całą pewnością był on całkowicie nieprzytomny. Ross ściągnął z nieznajomego płaszcz, odszukał jego sztylet, zdjął mu go z pasa i umocował na własnym. Następnie cal po calu uchylił drzwi, patrząc uważnie przez szczelinę. Tak daleko, jak sięgał wzrokiem, korytarz był pusty, więc otworzył drzwi i wyskoczył ze sztyletem w dłoni, gotowy na nagły atak. Nic takiego się nie stało - korytarz był naprawdę pusty; Ross zamknął odrzwia i zasunął sztabę, licząc, że jeśli człowiek w środku ocknie się i zacznie się dobijać, aby go wypuścić, jego towarzysze mogą pomyśleć, że to Ross, co opóźni pościg. Niestety, jak Ross doskonale wiedział, ucieczka z celi była najłatwiejszą częścią całego przedsięwzięcia; znalezienie przyjaciół w labiryncie pokoi zajętych przez wroga było dużo trudniejsze. Nie miał pojęcia, w którym z budynków stacji mogą być trzymani, choć ten, w którym sam się znajdował, był największy i zdawał się pełnić rolę centrum dowodzenia, co oznaczało, że prawdopodobnie służył również jako areszt. Światło roztaczała pochodnia zamocowana w połowie długości korytarza. Drewno paliło się, dymiąc i wydzielając silny zapach żywicy, ale dla Rossa słaby poblask stanowił wystarczające oświetlenie. Prześlizgiwał się wzdłuż korytarza, tak blisko ściany, jak tylko mógł, gotowy zastygnąć bez ruchu na najlżejszy dźwięk. Ta część budynku mogła jednak być opuszczona, jako że nie ujrzał ani nie usłyszał nikogo. Spróbował otworzyć jedyne drzwi, ale były zamknięte z drugiej strony. Idąc dalej, dotarł do zakrętu korytarza i zamarł, słysząc pomruk niskich głosów. Ostrożnie jak nigdy dotąd Ross przysunął się do węgła i wyjrzał zza niego. Tylko szczęście sprawiło, że chwilę później nie dał się zauważyć. Assha! Assha, żywy, cały, widocznie niczym nie skrępowany, odwracał się właśnie od tego samego cichego człowieka, który przesłuchiwał Rossa. Te brązowe włosy, ułożone w znajomy sposób, musiały należeć do Asshy; Ross wiedział to, choć nie mógł dostrzec twarzy. Cichy mężczyzna odszedł korytarzem, zostawiając Asshę przed drzwiami. Gdy ten przeszedł przez nie, Ross wysunął się zza rogu i poszedł za nim. Assha wszedł do pustego pomieszczenia i właśnie stał na świecącej płycie wmurowanej w podłogę. Ross, popychany do desperackiego działania przez jakąś obawę, której nie rozumiał, podbiegł do niego. Jego lewa ręka spadła na ramię Asshy, obracając mężczyznę częściowo tak, że Ross też wszedł na płytę. Murdock miał tylko moment na zdanie sobie sprawy, że patrzy w twarz nieznajomego człowieka. Jego ręce wystrzeliły do przodu, trafiając przeciwnika kantami obu dłoni w kark, a potem świat dokoła nich rozpadł się na kawałki. Żołądek Rossa nagle się zbuntował, skutkiem czego ten zgiął się wpół i nie omal upadł na ciało pokonanego przeciwnika, wtulając głowę w ramiona, bojąc się, aby nie została ona urwana przez jedną z rzeczy, które wydawały się wirować dokoła nich. Ten dziwny stan trwał tylko przez moment; jakaś głęboko ukryta część jego umysłu przyjęła go jako coś, co on sam już kiedyś przeżywał. Gdy dziwne wrażenie ustało, Ross spojrzał jeszcze raz na pokonanego mężczyznę leżącego u stóp. Nieznajomy wciąż oddychał! Ross schylił się, ściągnął go z płyty i zaczął metodycznie wiązać paskami odrywanymi z szaty obcego. Dopiero gdy przeciwnik był unieszkodliwiony, Ross rozejrzał się po pokoju; omiatając go wzrokiem, zauważył ze zdumieniem, że płyta w podłodze straciła już swój blask. Handlarz Rossa wytarł mokre od potu ręce w swą krótką tunikę i pomyślał przelotnie o leśnych duchach i innych tajemnicach. Nie, żeby handlarze kłaniali się tym duchom, które były istną plagą gorszych szczepów, ale wszystko co nagle pojawiało się i znikało bez żadnego logicznego wytłumaczenia było warte przemyślenia. Murdock zaciągnął swego więźnia, który powoli odzyskiwał przytomność, do najdalszego kąta pokoju, po czym wrócił do płyty z uporem człowieka, który nie wierzy w duchy i szuka jakiegoś rozsądnego wytłumaczenia dla niepojętych dlań rzeczy. Pomimo że stukał w gładką powierzchnię płyty i pocierał ją dłońmi, dziwna poświata już się nie pojawiła. Tymczasem schwytany przez niego nieznajomy zdołał przeczołgać się prawie przez pół pokoju. Ross porzucił eksperymentowanie z płytą i zaczął zastanawiać się nad ponownym unieszkodliwieniem go - na przykład stuknięciem w czaszkę ciężką rękojeścią swojego sztyletu; po namyśle odstąpił od tego, gdyż mógł potrzebować przewodnika. Rozwiązał mu więc nogi, pokazując jednocześnie wyraźnie sztylet trzymany w wolnej ręce, i popchnął ku drzwiom. Jeśli miały ich oczekiwać jakieś kolejne pułapki, sobowtór Asshy pierwszy ich zakosztuje. Drzwi nie wychodziły na ten sam korytarz, którym Ross przyszedł parę chwil wcześniej, ani nawet na podobny do niego. Zamiast tego weszli do krótkiego holu o ścianach wykonanych z jakiegoś gładkiego materiału, który błyszczał prawie jak wypolerowany metal oraz był tak samo zimny w dotyku. W ogóle całe to miejsce było zimne, zimne jak woda w strumieniu na wiosnę. Popychając przed sobą więźnia, Ross podszedł do najbliższych drzwi i zajrzał za nie; jego oczom ukazała się dziwna konstrukcja, złożona z metalowych prętów i brył. Handlarz Rossa stał i patrzył, zachwycony tym widokiem. Odniósł wrażenie, że rzecz, w którą się wpatruje, nie jest wcale dziwna ani obca. Część ściany stanowiła tablica, na której rozbłyskały i gasły różnokolorowe światełka. Przez oparcie jednego z foteli przewieszony był dziwny przedmiot wykonany z drutu i dwóch czarnych krążków. Jego skrępowana ofiara zatoczyła się w kierunku stojącego najbliżej fotela i upadła. Ross potoczył mężczyznę pod ścianę i zaciągnął za stojące w kącie metalowe pojemniki, następnie obszedł całe pomieszczenie, nie dotykając wprawdzie niczego, ale uważnie oglądając rzeczy, których nie rozumiał. Z kratek położonych tuż nad podłogą regularnie dmuchało ciepłe powietrze, lecz mimo to w pokoju czuło się ten sam chłód, co na korytarzu. W międzyczasie światła na tablicy ożyły, rozbłyskując nieregularnie i tworząc zawiłe wzory. Dało się również słyszeć brzęczenie, jak gdyby rój os szykował się do ataku. Ross przykucnął za swym więźniem, starając się wypatrzeć źródło dziwnego dźwięku. Brzęczenie nasiliło się, stając się niemal natarczywe. Ross usłyszał odgłos ciężkich kroków na korytarzu, po czym do pomieszczenia wszedł jakiś człowiek, zmierzając wyraźnie w stronę fotela. Człowiek usiadł i założył na głowę wiszącą na oparciu konstrukcję z drutu i krążków; jego ręce poruszały się pod światłami, ale Murdock nie miał pojęcia, co też może on robić. Więzień u stóp Murdocka spróbował się poruszyć, ale Ross przycisnął go do podłogi tak, że nie mógł nawet drgnąć. Ostry dźwięk, który przywołał mężczyznę siedzącego obecnie przed tablicą ze światełkami, został nagle przerwany przez serię długich i krótkich sygnałów, i ręce mężczyzny poruszyły się jeszcze szybciej niż dotąd. Ross lustrował wzrokiem każdy, nawet najmniejszy szczegół jego ubrania i wyposażenia. Nie był on ani kudłatym łowcą, ani handlarzem; nosił ciemnozielony strój sporządzony najwidoczniej z jednego kawałka tkaniny i okrywający oprócz ciała także ręce i nogi; jego włosy były tak krótkie, jakby ogolił sobie czaszkę. Ross przetarł oczy wierzchołkiem dłoni, zdając sobie znów sprawę z obecności tej drugiej, niewyraźnej pamięci. Murdock widział już kiedyś ludzi wyglądających równie dziwnie, jak ten tutaj, ale nie było to w placówce Gurdiego nad południową rzeką. Gdzie i kiedy on, Rossa, mógł spotkać tak niezwykłe istoty? I dlaczego nie pamiętał tego wyraźniej?! Jeszcze raz na korytarzu rozbrzmiał odgłos kroków i do pokoju weszła następna osoba. Ten mężczyzna był odziany w futra, ale on także nie był myśliwym z lasów; Ross pojął to, gdy mu się dokładniej przyjrzał. Sporządzona z grubego futra luźna bluza z kapturem opadającym na plecy, wysokie buty i cała reszta nie zostały z pewnością wykonane w prymitywny sposób. Poza tym, ten człowiek miał czworo oczu! Jedna para była umieszczona normalnie po obu stronach nosa, a druga, otoczona czarną obwódką i mroczna z wyglądu, znajdowała się powyżej nich, na czole. Ubrany w skóry człowiek poklepał siedzącego w fotelu po ramieniu. Tamten zsunął z głowy drucianą klatkę tak, aby móc porozmawiać z przybyszem w owym dziwnym języku, którego Murdock nie rozumiał; w tym czasie światełka wprawdzie błyskały nadal, ale bzyczenie ustało. Jeniec Rossa zaczął się szamotać z jakby nowym wigorem i udało mu się w końcu uwolnić nogę na tyle, aby kopnąć w jedno z metalowych urządzeń. Powstały hałas sprawił, że obcy urwali w pół słowa i odwrócili się w stronę, z której on pochodził. Mężczyzna przy tablicy zerwał drucianą konstrukcję z głowy i skoczył na równe nogi, podczas gdy drugi wyciągnął pistolet. Pistolet? Jakaś część umysłu Rossa zdziwiła się, że rozpoznał ten czarny przedmiot i niebezpieczeństwo z nim związane, nawet gdy przygotowywał się do walki. Ross pchnął jeńca na mężczyznę w futrach, a sam rzucił się w przeciwnym kierunku. W pomieszczeniu rozległ się huk, który wprawił go w przerażenie. Ross był przejęty ucieczką, że nie oglądał się za siebie, tylko na czworakach pędził przed siebie ile sił, na szczęście stanowiąc w tej pozycji trudny cel dla trzeciego przeciwnika, który nadbiegł korytarzem. Ross uderzył go ramieniem w udo i obaj skłębili się na podłodze; uratowało to Rossowi życie, gdyż dwaj pozostali wypadli właśnie na korytarz. Ross walczył dzielnie, jego ręce i stopy instynktownie wymierzały ciosy, których jego umysł nie kontrolował. Niestety, przeciwnik okazał się zbyt dobry i w końcu Murdock został rozciągnięty na podłodze mimo swych desperackich wysiłków. Obrócono go twarzą do ziemi, ręce wykręcono mu do tyłu i poczuł, jak dokoła nadgarstków zaciskają mu się metalowe pierścienie; potem odwrócono go z powrotem i leżał tak na podłodze, mrugając oczami i patrząc na swych wrogów. Wszyscy trzej otoczyli go, wykrzykując pytania, których Ross nie rozumiał. W końcu jeden z nich zniknął na chwilę i wrócił z byłym jeńcem Murdocka; wyraz jego twarzy i błysk w oczach powiedział Rossowi dużo więcej niż jakiekolwiek słowa. - Ty jesteś tym złapanym handlarzem? - mężczyzna wyglądający jak Assha pochylił się nad Murdockiem; czerwone pręgi na jego skórze w miejscach, gdzie poprzednio były więzy, były doskonale widoczne. - Jestem Rossa, syn Gurdiego, handlarz - odpowiedział Ross, zdecydowany stawić czoło uczuciom, które wyczytał w twarzy obcego. - Tak, byłem więźniem, ale nie zdołaliście mnie długo utrzymać, tym razem też nie dacie rady. Mężczyzna uśmiechnął się złowrogo. - Nie rozegrałeś tego dobrze, mój młody przyjacielu. Mamy teraz dla ciebie lepsze więzienie, takie, z którego nie uciekniesz. Po tych słowach odwrócił się do pozostałych i powiedział coś. Ross bez trudu rozpoznał charakterystyczny ton, którym na ogół wydaje się rozkazy. Dwóch mężczyzn postawiło Rossa na nogi, po czym wszyscy wyruszyli dokądś, popychając go przed sobą. Podczas krótkiego marszu Ross rozglądał się dookoła, pragnąc zapamiętać wszystkie rzeczy, których przeznaczenia nie rozumiał. Mijani po drodze ludzie zasypywali ich pytaniami. Na koniec wszyscy przystanęli; ubrany w futra człowiek przytrzymał Rossa, podczas gdy pozostali dwaj nałożyli podobne futrzane okrycia. Ross stracił swój futrzany płaszcz podczas walki, ale teraz nie dostał żadnego ciepłego odzienia. Coraz częściej zaczynały nim wstrząsać dreszcze, gdy panujący we wszystkich pomieszczeniach chłód atakował jego półnagie ciało. W ogóle całe to miejsce stanowiło dla niego zagadkę. Jednego tylko był pewien: na pewno nie znajdował się już w kamiennych budynkach we wiosce położonej w górskiej dolinie. Nie miał jednak zielonego pojęcia, gdzie tak naprawdę przebywa ani, tym bardziej, jak się tu dostał. W końcu doszli do małego pokoiku wypełnionego pękatymi, metalowymi, szkarłatno-fioletowymi przedmiotami, które dziwnie błyszczały i były wyposażone w pręty otoczone wszystkimi kolorami tęczy. W jednej ze ścian znajdowały się owalne drzwi i kiedy jeden ze strażników otworzył je obiema rękoma, uderzył zza nich lodowaty powiew, który palił jak ogień w zetknięciu z gołą skórą. ROZDZIAŁ 11 Dłuższą chwilę zajęło Rossowi uzmysłowienie sobie, że brudnobiałe, prawie całkowicie nieprzeźroczyste ściany, przez które tu i ówdzie przeświecały jakieś ciemne przedmioty, są wykonane z lodu. Pod sufitem biegł czarny drut, na którym w odstępach zamontowane były lampy; nie łagodziło to jednak w niczym chłodu lodowca, który ich otaczał. Ross zadrżał. Każdy oddech palił mu płuca, jego odsłonięte ramiona, ręce oraz nogi między butami a krótką tuniką zdrętwiały i nie odczuwały już zimna, dlatego poruszał się niezgrabnie i strażnicy co chwilę popychali go naprzód. Był przekonany, że jeśli pośliznąłby się tutaj i upadł, poddając się chłodowi, oznaczałoby to przegraną, którą przypłaciłby życiem. Ross nie miał pojęcia, jak długo tak szli, ale w końcu dotarli do drugich drzwi, wyglądających jakby pocięto je siekierą. Za drzwiami rozpościerał się najdzikszy obszar, jaki Murdock kiedykolwiek widział. Był, rzecz jasna, przyzwyczajony do śniegu i lodu, ale ten świat został całkowicie ukształtowany przez wiatr, i to w dziwny, nienormalny sposób. Wszystko dokoła nich było biało-szare i jedyną rzeczą, która się poruszała, był wiatr, wzbijający w powietrze tumany śniegu. Jego strażnicy nałożyli na oczy ciemne okulary, które w bazie nosili na głowach; słońce nad nimi świeciło wprost na jodową pokrywę. Ross wpatrywał się łzawiącymi oczyma w swoje stopy. Nie dano mu czasu, aby się rozejrzał: jeden ze strażników wyciągnął skądś linę, zawiązał na niej pętlę i założył mu ją na szyję. Ruszyli znowu, prowadząc go na smyczy jak psa. Szli ścieżką wydeptaną w śniegu. Widać było na niej nie tylko ślady ciężkich butów, ale także głębokie koleiny, jak gdyby ciągnięto tędy coś ciężkiego. Ross pośliznął się i noga uwięzła mu w jednej ze szczelin. Wyrwał ją czym prędzej, obawiając się, że w razie upadku jego strażnicy powlekliby go za sobą. Głowa powoli zaczynała mu drętwieć od zimna, odczuwał zawroty, a od czasu do czasu wzrok zachodził mgłą i otaczający go świat niknął za białą zasłoną. W pewnym momencie noga znów uwięzła mu w szczelinie; Ross stracił równowagę i upadł na kolana. Jego zdrętwiałe ciało nie poczuło nawet zimna, gdy gołe kolana zanurzyły się w śniegu. Powłoka śniegu była tak twarda, że rozcięła mu nogę jak nóż; bez emocji patrzył na czerwone krople ściekające po zsiniałej nodze. Lina szarpnęła go naprzód i Murdock zajęczał bezradnie; jeden ze strażników chwycił go za pas i podźwignął w górę, po czym cała grupa wyruszyła dalej. Cel tej wędrówki przez lodowe pustkowie był dla Rossa zupełnie jasny. Jednak niewiele już go to obchodziło, tylko jakaś cząstka jego umysłu uparcie nie pozwalała mu się poddać dopóty, dopóki był w stanie chodzić i pozostało mu jeszcze choć trochę świadomości. Było mu coraz trudniej stawiać kroki; jeszcze dwukrotnie potykał się i upadał. Za drugim razem stracił równowagę i zaczął się ześlizgiwać gładkim jak lustro lodowym zboczem. Gdy został z powrotem wciągnięty na ścieżkę, nie był już w stanie się podnieść. Poprzez ogarniającą go ciemność czuł, że ktoś go podnosi, potrząsa nim, ale nie miał siły zareagować. Poczuł, że ktoś zdejmuje mu z przegubów metalowe obręcze. W lodowej głuszy ostro zabrzmiał rozkaz. Murdock poczuł, że szarpnięto nim i jeszcze raz zaczął zjeżdżać w dół lodowatego stoku, ale tym razem nie poczuł szarpnięcia liny, a jego ręce były wolne. Opór, jakiego oczekiwał, nie nadchodził. Przytomna część umysłu Rossa - ta, która była świadomością handlarza Rossy - była zadowolona z leżenia w miękkim śniegu i zapadania w letarg, jednak podświadomość Rossa Murdocka, członka operacji, nie pozwalała na to. Zawsze była w nim obecna chłodna nienawiść, którą potrafił skupić i wykorzystać jako siłę napędową do swych działań. Niegdyś była to nienawiść do wszelkiej władzy, teraz - nienawiść do tych, którzy przyciągnęli go w to miejsce po to, jak teraz wiedział, aby zostawić go tu i pozwolić mu zamarznąć na śmierć. Ross podciągnął pod siebie ręce. Choć nie miał w nich czucia, mógł nimi poruszać, co prawda z dużym trudem. Podpierając się rękoma, podźwignął siei rozejrzał wokoło. Leżał w wąskiej rozpadlinie, której ściany stanowił częściowo lód, a częściowo ziemia zamarznięta tak, że w dotyku przypominała stal. Z brzegów rozpadliny zwieszały się do środka języki lodu. Pozostanie w tym miejscu oznaczało poddanie się woli jego prześladowców. Centymetr po centymetrze Ross podciągał się do góry, aż w końcu stanął na nogach. Wgłębienie, które miało stać się jego grobem, nie było aż tak głębokie, jak myśleli oprawcy, gdy wrzucali go tu, pragnąc jak najszybciej się go pozbyć. Murdock był przekonany, że bez trudu wydostałby się z niego, gdyby zmusił własne ciało, aby słuchało jego rozkazów. W jakiś sposób olbrzymim wysiłkiem udało mu się wydostać z powrotem na pooraną koleinami ścieżkę, którą tu przybył. Nawet jeśli dałby radę, nie było sensu nią wracać, ponieważ prowadziła z powrotem do budynku w głębi lodowca, z którego go tu przyprowadzono. Ludzie, którzy w nim mieszkali, wyrzucili go na zewnątrz, aby tam zamarzł; na pewno nie wpuściliby go z powrotem. Droga, tak wyraźnie wytyczona i tak często używana, musiała mieć jednak jakiś drugi koniec, punkt, do którego wiodła! Możliwe, że mógłby się tam schronić. Z tą myślą Ross zwrócił się w lewo i ruszył dalej. Droga prowadziła w dół zbocza. Ściany lodu zaczęły coraz częściej ustępować miejsca skalnym zębom, sprawiającym wrażenie, jakby ziemia przegryzała się mozolnie przez zwały śniegu i lodu. Wychodząc zza jednego z takich skalnych kłów, Ross ujrzał bezkresną śnieżną równinę. Trakt wiódł przez otwartą przestrzeń do okrągłej bryły, na wpół zakopanej w ziemi. Był to wielki owalny kształt, wykonany z jakiegoś ciemnego materiału. Jednej rzeczy Ross był pewny, gdy tylko go zobaczył: na pewno nie był on dziełem natury. Ross nie miał wątpliwości - musi znaleźć jakieś ciepłe schronienie albo jest skończony. Zataczając się i potykając, brnął więc przed siebie z oczyma utkwionymi w jeden punkt - w owalne drzwi w ścianie dziwnego obiektu. W końcu dotarł do nich i zebrawszy wszystkie siły, które mu jeszcze pozostały, naparł na nie ramieniem, świadomy, że jeśli drzwi będą zamknięte, będzie to oznaczać jego koniec. Na szczęście nie były. Ross wpadł do środka i znalazł się w jasno oświetlonym pomieszczeniu. Światło częściowo ocuciło Rossa, ponieważ obudziło w nim nadzieję. Czołgał się więc, aż dotarł do następnych drzwi, znajdujących się w wewnętrznej ścianie. Prowadziły one do korytarza wyglądającego jak wnętrze rury. W pewnym momencie przystanął, aby przycisnąć pozbawione życia dłonie do ciała pod tuniką, i ze zdumieniem stwierdził, że jest ono ciepłe. Jego oddech nie zamieniał się już w parę, a powietrze nie parzyło płuc przy każdym nieco głębszym wdechu. Razem z tym spostrzeżeniem powróciła jego zwierzęca ostrożność. Pozostanie tam, dokąd dotarł, byłoby proszeniem się o kłopoty. Musi znaleźć jakieś bezpieczne ukrycie, zanim opuszczą go resztki energii, czuł bowiem, iż dochodzi już do kresu swych fizycznych możliwości. Nadzieja dodała mu fałszywych sił i musiał ten prezent wykorzystać w jak największym stopniu. Korytarz kończył się szeroką drabiną, której końce niknęły w mroku gdzieś na dole i wysoko w górze. Ross zrozumiał, że znajduje się w jakimś budynku. Bał się schodzić na dół, ponieważ nawet spojrzenie w tym kierunku przyprawiało go o zawrót głowy, więc ruszył na górę. Ross powoli piął się wzwyż, okupując każdy szczebel nową falą bólu. Minął trzy czy cztery poziomy, z których rozchodziły się korytarze na podobieństwo pajęczej sieci, i gdy zbliżał się już do ostatecznej granicy swojej wytrzymałości, usłyszał jakiś dźwięk. Był to odgłos kroków. Dochodził on z dołu. Resztkami energii wgramolił się na ostatni poziom, gdzie światło było bardzo przyciemnione, i powoli zaczął się posuwać na czworakach przed siebie, w nadziei dotarcia do jednego z bocznych korytarzy, gdzie byłby niewidoczny z drabiny. Zdołał jednak przebyć jedynie część zamierzonej odległości, gdy potknął się o coś i potoczył pod ścianę. Próbował rękoma wyhamować impet upadku, gdy stwierdził, że podłoga nie daje mu oparcia! Przez sekundę czy dwie Ross leżał tak, zaskoczony i ogłupiały. Otaczało go ciepło, które przynosiło ulgę jego poranionemu i zmarzniętemu ciału. Potem poczuł ukłucie w udo, drugie w ramię, po czym świat rozpłynął się i wyczerpany do granic Ross zasnął. W miarę jak Murdock budził się, ogarniało go dziwne uczucie. Obrazy, które przesunęły się przez jego umysł podczas snu, były dziwnie pełne szczegółów i w pewien sposób znajome. Ross leżał chwilę z zamkniętymi oczyma, dopasowując do siebie części tych snów. Snów? Nie! To były jego wspomnienia! Handlarz Rossa i Ross Murdock, uczestnik operacji "Powrót", znów stanowili jedną osobę. Jak do tego doszło, Ross nie miał pojęcia, ale był to niezaprzeczalny fakt. Otwierając oczy, Murdock zauważył rzeźbiony sufit w kolorze łagodnego błękitu, ku brzegom przechodzący w szarość. Ten harmonijny, uspokajający widok podziałał na jego umęczony umysł jak krzepiące słowa matki na dziecko. Po raz pierwszy, odkąd został trafiony pałką nad brzegiem rzeki, nie bolała go głowa. Podniósł rękę, aby dotknąć świeżo zabliźnionej rany, która jeszcze wczoraj była tak wrażliwa, że promieniowała bólem przy najlżejszym dotknięciu, i ze zdumieniem stwierdził, że została po niej tylko cienka blizna jak po dawnym skaleczeniu. Ross podniósł głowę i rozejrzał się. Jego ciało spoczywało w czymś w rodzaju metalowej kołyski, prawie całkowicie zanurzone w czerwonej, galaretowatej substancji, wydzielającej przyjemny, świeży zapach. Nie czuł już zimna, nie był też głodny. Czuł się doskonale, jak w najlepszych momentach swego życia. Siadając w swej "kołysce", otrząsnął żelowatą substancję z ramion i piersi. Żel odpadł, nie zostawiając na skórze żadnego śladu, uczucia lepkości czy wilgotności. W małym cylindrycznym pomieszczeniu oprócz jego "kołyski" znajdowały się także inne urządzenia. W przedniej, wąskiej części salki stały dwa głębokie, koszykowate fotele, a przed nimi umieszczona była jakaś tablica sterownicza, o której obsłudze Ross wolał nie myśleć. Gdy Murdock podnosił się na nogi, z boku rozległ się szczęk jakiegoś mechanizmu. Ross natychmiast skierował głowę w tamtą stronę, przygotowany na kłopoty. Dźwięk wywołało jednak otwarcie się drzwi małej szafki. Wewnątrz szafki leżała spora paczka. Wyglądało to na zaproszenie do zbadania jej zawartości. Wewnątrz prezentu znajdowała się jakaś tkanina, złożona w kostkę i opakowana w przezroczystą torbę, którą Ross obmacywał dość długo, zanim udało mu się ją otworzyć. Ze środka wyciągnął ubiór z materiału, jakiego nigdy dotąd nie widział. Jego połysk i gładkość przywodziły na myśl metal, ale miękkością był zbliżony do delikatnego jedwabiu. Przy każdym poruszeniu jego kolor zmieniał się - ciemny błękit przechodził w delikatny fiolet, a tu i ówdzie pojawiały się błyski żywej zieleni. Ross chwilę zastanawiał się nad rządkiem niewielkich, jaskrawozielonych ćwieków, które tworzyły linię od prawego ramienia do lewego biodra. Gdy włożył dziwny strój, materiał dopasował się do jego ciała, jakby był szyty na miarę. Przez ramiona biegły zielone paski, niemal idealnie pasujące do ćwieków. Obcisłe spodnie zakończone były grubą warstwą miękkiej substancji, która uformowała pod jego stopami wygodną podeszwę. Po zbliżeniu ćwieków do zielonych pasków Ross docisnął je i poczuł, jak zaskoczyły, łącząc się. Wtedy wyprostował się i przez chwilę czy dwie napawał się widokiem swego ciała odzianego w ten dziwny, ale piękny strój. Zarówno strój, jak i całe otoczenie wydawały mu się dziwnie nierealne, choć przecież czuł dotyk materiału na swoim ciele. Jego umysł był czysty; pamiętał każdy szczegół swej podróży w czasie, aż do chwili, gdy przeleciał przez ścianę. Był pewien, że przeszedł nie przez jeden, ale przez dwa posterunki czasowe Czerwonych. Czy to mógł być trzeci? Jeśli tak, czy wciąż był więźniem? Dlaczego mieliby zostawiać go pod gołym niebem, aby zamarzł, a w chwilę później traktować w taki sposób? Nie mógł logicznie powiązać ze sobą zamkniętego w lodzie budynku, dokąd zabrali go Rosjanie, z tym, w którym się teraz znajdował. Dochodzący z tyłu miękki odgłos sprawił, że Ross znów się obejrzał, w samą porę, aby zobaczyć, jak wypełniona galaretą "kołyska", z której przed chwilą wyszedł, zamyka się. Złożone urządzenie, mniejsze teraz o jakieś dwie trzecie, potoczyło się pod ścianę. Ross podszedł do głębokich foteli. Jego obute stopy nie wydawały żadnego dźwięku. Fotele wyglądały na miękkie, ale siadając na jednym z nich, aby lepiej przyjrzeć się tablicy, która nieco przypominała deskę sterowniczą helikoptera - takiego samego jak ten, w którym rozpoczął tę fantastyczną podróż przez czas i przestrzeń - przekonał się, że nie są one wygodne. Zrozumiał, że nie zostały zaprojektowane, aby służyć komuś o kształtach dokładnie odpowiadających budowie jego ciała. Budowa jego ciała... Galaretowata kąpiel, łóżko czy cokolwiek to było... Ubiór, który tak zręcznie dopasowywał się do jego sylwetki... Murdock rzucił się do przodu, dokładnie studiując urządzenia na tablicy rozdzielczej. Jego przypuszczenia potwierdziły się. Prześcignął ich wszystkich! Znajdował się teraz w jednej z budowli tej obcej rasy, na której istnieniu Millaird i Kelgarries oparli całą operację. Znalazł źródło, lub jedno ze źródeł, z którego Czerwoni czerpali wiedzę odbiegającą od wszystkiego, co było znane w jego czasach. Świat zamknięty pod lodem i ten budynek z dziwnymi urządzeniami. Ta rzecz - cylinder z siedzeniem pilota i panelem sterowniczym. Czy były to wytwory Obcych? Ale galaretowata kąpiel i cała reszta... Czy jego obecność uaktywniła szafkę, która zaopatrzyła go w ten ubiór? A co się stało z tuniką, którą miał na sobie, gdy tu dotarł? Ross wstał i zabrał się do przeszukiwania pomieszczenia. Łóżko-wanna leżało złożone w kącie, ale nie było śladu po jego stroju Beakera, pasie czy futrzanych butach. Nie rozumiał własnej dobrej kondycji, braku uczucia głodu czy pragnienia. Przyszły mu do głowy dwa wyjaśnienia tych faktów: może Obcy wciąż tu żyją i z jakiejś przyczyny przyszli mu z pomocą; może jednak całe to miejsce było obsługiwane przez roboty, a żadnego z jego twórców już dawno tu nie było. Ross pamiętał, że podczas swej męczącej wędrówki przez lodową pustynię nie widział ani nie słyszał żadnych oznak życia. Teraz chodził niecierpliwie po pokoju, chcąc znaleźć drzwi, przez które musiał się tu dostać, ale na ścianach pomieszczenia nie było nawet rysy, która mogłaby zdradzić wejścia. - Chcę stąd wyjść - powiedział w końcu głośno, stojąc w środku pokoju, z rękoma opartymi na biodrach, wciąż szukając oczami drzwi, które najwidoczniej zniknęły. Ostukał już ściany, napierał na nie, próbował na wszelkie sposoby znaleźć drogę wyjścia. Gdyby tylko pamiętał, w jaki sposób się tu dostał! Ale wszystko, co zapamiętał, to próba oparcia się o ścianę, która otwarła się i przez którą wpadł - ale dokąd? do galaretowatej kąpieli? Pod wpływem nagłego impulsu Ross spojrzał w górę. Sufit był umieszczony na tyle nisko, że wspinając się na palce, mógł dotknąć palcami jego powierzchni. Przesunął się w miejsce, gdzie przedtem stała dziwna wanna, i zaczął ostukiwać i przyciskać wypukłości na suficie. Jego wysiłki zostały w końcu nagrodzone. Błękitna krzywizna ustąpiła pod naciskiem. Murdock zaczął ją pchać, choć stojąc na czubkach palców, był w stanie wywierać tylko niewielki nacisk. Wtedy sufit nagle się uniósł, jak gdyby został uwolniony z jakiegoś uchwytu, i Ross byłby upadł, gdyby nie złapał się w porę oparcia jednego z foteli. Ross podskoczył i zdołał zaczepić palce o krawędź otworu; następnie podciągając się, wydostał się na zewnątrz i znalazł się w ciemnym pomieszczeniu. Pod jedną ze ścian zauważył przeświecające światło. Badając to zjawisko, otworzył drzwi i wszedł do znajomego korytarza. Przytrzymując drzwi, Ross spojrzał za siebie, obrzucając wzrokiem ciemne uprzednio pomieszczenie. Jego oczy rozszerzyły się ze zdumienia. Urządzenia, z którego przed chwilą się wydostał, nie można było pomylić z niczym innym - w padającym przez drzwi świetle wyraźnie rysował się kształt ostronosej rakiety! Mały pojazd - odrzutowiec, czy cokolwiek innego było - był umieszczony w kieszeni z boku całej budowli jak statek w doku, i najwidoczniej znajdował się tam, aby można go było wystrzelić z otaczającej go cylindrycznej konstrukcji jak pocisk z lufy. Ale w jakim celu? Wyobraźnia Rossa przeskoczyła od faktów do teorii i domysłów. Torpedowaty kształt mógł być atomowym odrzutowcem. Gdy wpadł do niego, był w fatalnym stanie, i "kołyska" zajęła się nim, jak gdyby została wytworzona w tym właśnie celu. Jaki rodzaj małego samolotu mógłby być wyposażony w aparaturę regeneracyjną? Tylko taki, którego zadaniem byłoby transportowanie ciężko poranionych istot żywych, które musiały w pośpiechu opuszczać budynek. Innymi słowy, łódź ratownicza! Ale po co w budynku szalupa? Byłaby ona raczej standardowym wyposażeniem dla statku. Ross wyszedł na korytarz i rozejrzał się z ogromnym, nie ukrywanym zainteresowaniem. Czy mógłby to być jakiś rodzaj statku, który uderzył w Ziemię i leżał tutaj, opuszczony i niszczejący, a teraz plądrowany przez Czerwonych? Fakty wiązały się ze sobą! Wszystko, co dotychczas odkrył, pasowało do tego przypuszczenia tak dokładnie, że Ross nie miał wątpliwości, iż jest to prawda. Był jednak zdecydowany dowieść tego ponad wszelką wątpliwość. Mńrdock zamknął drzwi do doku łodzi ratunkowej, ale nie tak dokładnie, by nie móc ich później otworzyć - było to zbyt dobre schronienie. Poruszając się bezgłośnie w swym stroju, dotarł do schodów i stanął tam nasłuchując. Z dołu dochodziły dalekie dźwięki, stuki metalu o metal i niski pomruk odległych głosów. Z góry nie dobiegał żaden szmer, więc Ross zdecydował się najpierw pójść tam. Pnąc się w górę, minął dwa poziomy, aby w końcu dojść do olbrzymiego pokoju z zakrzywionym sufitem, który musiał wypełniać całą górną połowę kulistego statku. Znajdowała się tu taka masa maszynerii, kontrolek, lampek i innych rzeczy, których przeznaczenia nie rozumiał, że stanął osłupiały i tylko rozglądał się wokoło. Naliczył pięć tablic kontrolnych podobnych do tych, jakie widział w małym stateczku ratunkowym. Przed każdą z nich stały dwa lub trzy koszykowate fotele, tylko że w odróżnieniu od tamtych w lodzi ratunkowej, te tutaj były gęsto oplecione przewodami! Były także miękkie i elastyczne, o czym przekonał się, kładąc rękę na jednym z nich. Tablice kontrolne były tak skomplikowane, że te w łodzi ratunkowej, które Ross widział poprzednio, wydawały się przy nich dziecięcymi zabawkami. A powietrze? W łodzi czuło się przyjemny aromat żelu, a tutaj można było wyczuć słaby, choć trwały zapach starości i rozpadu. W końcu Murdock zdecydował się opuścić swoją strategiczną pozycję przy schodach i powoli podszedł do tablic kontrolnych i pustych obrotowych foteli. Znajdował się w głównej sterowni, o tym był przekonany. Z tego miejsca wprawiało się w ruch całą olbrzymią maszynerię i kierowało statek w dowolnie wybrane miejsce. Czy statek ten poruszał się w powietrzu, czy też w wodzie? Kulisty kształt sugerował raczej możliwość poruszania się w powietrzu. Jedna myśl nie dawała Rossowi spokoju. Po cywilizacji tak zaawansowanej, zdolnej do wytworzenia takiego statku, musiałyby pozostać jakieś ślady. Ross żałował, że nie może się cofnąć w czasie dużo dalej niż do roku 2000 p.n.e., ale wciąż był przekonany, że pozostałości po twórcach tego statku musiałyby przetrwać aż do dwudziestego wieku. Może w ten sposób Czerwoni znaleźli ten statek... Może wykopali coś w swoim kraju - powiedzmy, na Syberii, albo w jednym z zapomnianych zakątków Azji. Ponieważ szkolenie Rossa obejmowało oprócz intensywnego kursu handlu parę innych rzeczy, myśl o rasie, która stworzyła ten statek, owładnęła nim bardziej, niż byłby się skłonny przyznać. Gdyby ludzie operacji zdołali dotrzeć do tego statku, przekazać go w ręce specjalistów, którzy wiedzieliby, co z tym zrobić... Ale przecież po to właśnie prowadzono operację, a on był jedynym jej człowiekiem, który znalazł nagrodę. W jakiś sposób musi teraz wrócić - wydostać się z tego na wpół pogrzebanego statku i jego skutego lodem świata - z powrotem do miejsca, gdzie mógłby znaleźć swych ludzi. Być może było to niemożliwe, ale musiał spróbować. Ludzie, którzy zostawili go na zewnątrz, aby zamarzł, również byli pewni, że nie przeżyje, a jednak udało mu się. Dzięki budowniczym tego statku był cały i zdrowy. Ross usiadł w jednym z niewygodnych foteli, aby to wszystko przemyśleć, i w ten sposób uchronił się przed nagłym nieszczęściem, ponieważ w tej pozycji był niewidoczny ze schodów, na których nagle zabrzmiały kroki podkutych butów. Jakiś człowiek, może dwóch, wchodzili na górę, a z sali, w której znajdował się Ross, nie było innej drogi na dół. ROZDZIAŁ 12 Ross runął z oplecionego pajęczyną przewodów fotela na podłogę, próbując wcisnąć się za najbliższą tablicę. Tutaj, gdzie dwa fotele stały tuż przy niedużym panelu, nieprzyjemny zapach wydał się Rossowi dużo silniejszy. Jego ciało stężało w oczekiwaniu na nieznajomych. Rozejrzał się gorączkowo wokoło, ale nie znalazł niczego, co choć trochę przypominałoby broń. W ostatnim desperackim odruchu poczołgał się z powrotem do schodów. Podczas szkolenia nauczono go pewnego ciosu. Wymagał on precyzji i, jak go często ostrzegano podczas szkolenia, zazwyczaj był śmiertelny. Ross zdecydował się użyć go teraz. Wspinający się człowiek był już bardzo blisko. Z otworu w podłodze wynurzyła się zakapturzona głowa i wtedy Ross uderzył. W momencie, gdy jego dłoń zetknęła się z grubym futrzanym kapturem, wiedział już, że nie udało mu się unieszkodliwić przeciwnika. Jednak ten zaskakujący cios uratował mu życie. Jego przeciwnik ze zdławionym jękiem runął w dół, podcinając nogi idącemu za nim drugiemu mężczyźnie. Z dołu dobiegł jęk i kilka okrzyków, po czym padł pojedynczy strzał. Ross w tym momencie był już daleko od klatki schodowej. Może udało mu się odsunąć w czasie moment ostatecznej konfrontacji, ale został zapędzony w kozi róg. Trzeźwo ocenił fakty. Jego prześladowcy mogli już tylko usiąść i czekać, aż natura sama go pokona. Sesja w łodzi ratunkowej przywróciła mu siły, ale człowiek nie jest przecież w stanie żyć wiecznie bez jedzenia i picia. Skoro udało mu się zyskać nieco na czasie, powinien to wykorzystać. Oglądając fotele raz jeszcze, Ross przekonał się, że można je odłączyć od spowijających je kabli. Uwolniwszy ich tyle, ile zdołał, zaciągnął je ku schodom i ułożył na stertę mogącą spełnić rolę barykady. Nie oparłaby się ona zdecydowanemu naporowi z dołu, ale Murdock ufał, że zatrzyma pociski, gdyby jakiś zapalony strzelec próbował dosięgnąć go rykoszetem. Z dołu cały czas słychać było krzyki i co chwilę padały strzały, ale Ross nie zamierzał poddać się z tej przyczyny. Jeszcze raz obszedł całą kabinę, szukając jakiejś broni. Symbole, jakimi opatrzono przyciski i dźwignie na tablicach, nic dla niego nie znaczyły. Czuł się wręcz rozżalony przypuszczając, że pomiędzy niezliczonymi lampkami i przyciskami znajdowało się kilka takich, które mogłyby pomóc mu w sytuacji, w jakiej się znalazł; mogłyby - gdyby tylko wiedział, jak ich użyć. Stanął przed jedną z tablic i zamyślił się. Z tego miejsca niegdyś sterowano całym statkiem - w powietrzu lub którymś z obecnie zamarzniętych mórz. Te tablice musiały umożliwiać dowódcy statku nie tylko sterowanie nim, ale również ładowanie i rozładowywanie go, ogrzewanie, oświetlanie, wentylację - i może obronę! Oczywiście, wszystkie systemy mogą już dawno być niesprawne, ale pamiętał, że urządzenia w łodzi ratunkowej .działały prawidłowo, bezbłędnie wypełniając zadania, dla których zostały skonstruowane. Jedyne, co mógł zrobić, to spróbować swego szczęścia. Ross zamknął oczy, jak czynił w swym krótkim i niemal już zapomnianym dzieciństwie, okręcił się trzy razy dookoła osi i wyciągnął rękę. Potem otworzył oczy, aby zobaczyć, co los mu wskazał. Jego palec skierowany był na tablicę, przed którą stały trzy fotele. Ross powoli podszedł do niej, czując, że jednym dotknięciem guzika może spowodować łańcuch wydarzeń, którego przerwać nie będzie w stanie. Wystrzał, który dobiegł z dołu, uświadomił mu dobitnie, że nie ma innej szansy. Ponieważ znaki nic mu nie mówiły, Ross skupił się na kształtach różnych urządzeń i wybrał jedno, nieco przypominające włącznik światła, jaki dobrze znał. Ponieważ wyglądał on na wyłączony, Ross wcisnął go i, powoli licząc do dwudziestu, oczekiwał na jakaś reakcję. Pod przełącznikiem znajdował się owalny przycisk oznaczony dwoma łukami i czerwonym dwukropkiem. Ross nacisnął go; gdy cofnął rękę, przycisk nie wrócił do poprzedniego położenia, co go trochę zachęciło. Gdy dwie dźwignie umieszczone po obu stronach przycisku nie dały się pchnąć ani poruszyć w prawo czy w lewo, Ross pociągnął je do siebie, nie zatrzymując się nawet, aby odliczyć, jak to zrobił poprzednio. Tym razem jego działanie przyniosło jakiś skutek! Kabinę wypełnił rytmicznie wznoszący się i opadający pomruk, początkowo cichy, lecz wciąż przybierający na sile. W końcu ogłuszony narastającym rykiem Ross cofnął nieco najpierw jedną, a następnie drugą dźwignię, aż dźwięk przycichł i przeszedł w mniej dokuczliwy szum. Jeśli jednak chciał jakoś wyjść z opresji, potrzebował wymiernego działania, a nie samego dźwięku, z tą myślą przesunął się kawałek dalej. Przed nim na stole znajdowało się pięć guzików, oznaczonych tą samą żywą zielenią, która zdobiła jego strój - dwa łuki, kropka, podwójny pasek, para splecionych kół i krzyżyk. Dlaczego miałby wybierać? Lekkomyślność pchnęła go do działania i Ross pod wpływem nagłego impulsu nacisnął wszystkie pięć przycisków. Rezultaty były w pewien sposób spektakularne. Ze szczytu panelu wyrósł trójkątny ekran, który obniżył się i znieruchomiał; przebiegały po nim bezładnie różnokolorowe wstęgi. W tym samym czasie rytmiczny pomruk przeszedł w gniewny skowyt, jakby na znak protestu. Coś już osiągnął. Wprawdzie nie bardzo wiedział co, ale udowodnił chociaż, że statek jest wciąż sprawny. Ross pragnął jednak czegoś więcej, niż pełnego pretensji zawodzenia, w jaki przeszedł pulsujący dotychczas rytmicznie pomruk. Brzmiał on prawie tak, stwierdził Ross po wsłuchaniu się weń, jak gdyby ktoś czynił mu wyrzuty w obcym języku. Tak, zdecydowanie chciał czegoś więcej, niż serii dźwięków i gustownego wzoru z barwnych pasów na ekranie. Na części panelu, przed którą stał trzeci fotel, Ross miał mniejszy wybór - tylko dwie dźwignie. Gdy pociągnął za pierwszą, deseń na ekranie ustąpił miejsca kremowym plamom na brązowym tle; całość przypominała rozmyty i nieostry obraz telewizyjny. A może nie przełączył dźwigni całkowicie? Pochyliwszy się, aby zbadać jej obudowę, Murdock odkrył serię drobnych punkcików, stanowiących być może jakiegoś rodzaju skalę. Strojenie? Sprawdzenie tego nie może mu w żaden sposób zaszkodzić! Wpierw jednak, rażony nagłą myślą, rzucił się ku stosowi foteli, którym zabarykadował schody. Zawodzący dźwięk dochodził teraz z przerwami i w momentach ciszy Ross nie usłyszał niczego, co mogłoby sugerować, że jego zapora jest forsowana. Powróciwszy do dźwigni, cofnął ją o dwa punkty, po czym spojrzał na ekran i znieruchomiał. Kremowo-brązowe plamy tworzyły obraz! Cofając dźwignię o jeszcze jeden punkt, spowodował, że obraz zaczął drgać. Przywołując na pomoc własne doświadczenia ze strojeniem telewizora, Ross ustawił właściwie drugą dźwignię i rozmyte kontury nabrały ostrości, tworząc wyraźny obraz. Pozostał on jednak brązowo-kremowy, nie czarno-biały, jak spodziewał się Ross. Spoglądał w czyjaś twarz! Ross przełknął ślinę, jego ręce zacisnęły się na oparciu fotela, szukając oparcia. Może dlatego, że w jakiś sposób przypomniała jego własną, twarz wydała mu się absurdalna. Z pewnością nie była to twarz człowieka. Była ona z grubsza trójkątna, z małą, ostrą brodą i szczęką ustawioną pod kątem do wyższych partii twarzy. Pokrywająca ją skóra była ciemna, w większości porośnięta miękką, jedwabistą sierścią, z której wystawał zakrzywiony nos umieszczony między parą dużych, okrągłych oczu. Na szczycie tej zadziwiającej głowy okrywający ją puch tworzył coś w rodzaju kępki, nieco podobnej do czuba na głowie kakadu. Niewątpliwie we wzroku Obcego obecna była inteligencja, a także pewne rozbawienie, gdy przyglądał się Rossowi. Wyglądało to tak, jakby obaj patrzyli na siebie przez szybę. Stworzenie w lustrze - na ekranie czy też za oknem - poruszyło ustami, a w rytm tych ruchów rozległy się świergoczące dźwięki podobne do poprzedniego zawodzenia, choć pozbawione wyrzutu. Ross ponownie przełknął ślinę i automatycznie odpowiedział. - Witaj. - Jego głos zabrzmiał jak słaby gwizd i prawdopodobnie nie dotarł do Obcego, gdyż ten dalej zadawał swoje pytania, jeśli to były pytania. W tym czasie Ross, pokonawszy pierwsze zaskoczenie, próbował dostrzec coś z otoczenia swego rozmówcy. Choć wszystko oprócz postaci było lekko rozmazane, Ross był pewien, że rozpoznał urządzenia podobne do znajdujących się dokoła niego. Najwidoczniej połączył się z innym statkiem tego samego typu, i to nie opuszczonym przez załogę! Futrzasta istota odwróciła głowę, aby zaświergotać coś szybko ponad swym ramieniem przykrytym szerokim pasem o skomplikowanym deseniu. Potem podniósł się z siedzenia, aby ustąpić miejsca temu, kogo wzywał. Futerkowa Twarz - jak go nazwał - był dla niego nie jedyną niespodzianką, bo Ross stanął właśnie twarzą w twarz z następnym zaskakującym zjawiskiem. Istota, która teraz spoglądała na niego z ekranu, w niczym nie przypominała swego poprzednika. Miała bladą, kremową skórę, a jej twarz o wiele bardziej przypominała kształtem ludzką, choć była pozbawiona owłosienia tak jak jej gładka czaszka. Ross oswoił się z tą gładkością przywodzącą na myśl jajko. Obcy nie wyglądał źle, a w dodatku miał na sobie identyczny uniform jak ten, który Murdock zabrał z łodzi ratunkowej. Obcy nie odzywał się. Zamiast tego mierzył Rossa przenikliwym wzrokiem, który z każdą sekundą stawał się coraz chłodniejszy i mniej przyjazny. Przypominało to Kelgarriesa, ale major nie mógł się równać z Łysym w natężeniu milczącego ostrzeżenia przekazywanego wzrokiem. Niepokój Rossa narastał, w miarę jak próbował stawić czoło niespodziewanemu wyzwaniu zawartemu w spojrzeniu Obcego. Zdawał sobie sprawę, że oddycha ciężko, wpatrując się intensywnie w oczy Łysego; miał nadzieję, że w ten sposób zdoła go odwieść od ewentualnych złych zamysłów związanych ze swą osobą. Całkowite zaangażowanie się w kontakt z Obcymi na ekranie wydało Rossa w ręce jego prześladowców z dołu. Odgłosy ich szturmu na zaporę z foteli dotarły do niego zbyt późno. Gdy obrócił się w tamtą stronę, stos krzeseł został już rozrzucony, a zza niego mierzyła w jego brzuch lufa pistoletu. Ręce Murdocka uniosły się automatycznie; dwóch ubranych w skóry Rosjan wspięło się do kabiny sterowniczej. Ross rozpoznał prowadzącego; był to sobowtór Ashe'a, ten sam, za którym podążył poprzez czas. W momencie, gdy ten spojrzał Rossowi w twarz, zamrugał ze zdziwienia, a następnie krzyknął jakiś rozkaz do swego towarzysza. Drugi Rosjanin obrócił Rossa, wykręcił mu ręce do tyłu i skuł mu je, podobnie jak poprzednio. Gdy obrócono go twarzą do ekranu, Murdock ujrzał Łysego przyglądającego się całej scenie z wyrazem twarzy zdradzającym, że zachwiano jego poczuciem spokojnej wyższości. - Eeep... - prześladowcy Rossa wpatrywali się w ekran i nieludzką istotę na nim. Po chwili jeden z nich pochylił się nad panelem, jego ręce przesunęły jakieś dźwignie i w kabinie znowu zapanowała cisza. - Czym ty jesteś? - dubler Ashe'a mówił powoli w języku Beakerów, przewiercając Rossa na wylot świdrującym spojrzeniem, jak gdyby chciał w ten sposób wydobyć prawdę ze swego więźnia. - A jak sądzicie, czym jestem? - odparował Murdock. Nosi identyczny uniform jak Łysy i z łatwością nawiązał kontakt z rasą budowniczych tego statku. Niech da to Czerwonym do myślenia! Ale ci nie próbowali nawet mu odpowiedzieć. Na znak prowadzącego poprowadzono go ku schodom. Zejście po drabinie z rękoma związanymi za plecami było prawie niemożliwe i na następnym poziomie musieli się zatrzymać, aby je uwolnić. Mierząc w niego cały czas z pistoletu, popędzali go, a Ross opóźniał wszystko, jak tylko mógł. Zdawał sobie sprawę, że poddając się pod groźbą pistoletu, zdradził swe pochodzenie. Musi pozostawić jak najwyraźniejszy ślad dla operacji, gdyż był pewien, że tym razem jego prześladowcy nie zostawią go w pierwszej lepszej rozpadlinie. Zrozumiał, że ma rację, gdy ubierano go w futra przed wyjściem ze statku; uwolniono mu ręce, ale zarzucono linę na szyję, podobnie jak poprzednio. A więc zabierają go z powrotem do swej placówki. Cóż, w placówce znajduje się przenośnik czasowy, którym mógłby wrócić do swych ludzi. Może uda mu się do niego dostać; musi mu się udać! Teraz nie starał się sprawiać Rosjanom żadnych kłopotów; szedł spokojnie, udając przygnębienie, gdy przemierzali pełną kolein ścieżkę biegnącą zboczem i schodzącą w dolinę. Udało mu się odwrócić i dokładnie przyjrzeć kulistemu statkowi. Ponad połowa maszyny, jak ocenił, znajdowała się pod poziomem gruntu. Żeby zostać tak zasypanym, statek musiał albo leżeć w tym miejscu od bardzo dawna, albo też, jeśli był to pojazd latający, uderzyć w ziemię tak silnie, że częściowo się w nią wbił. Mimo to Rossowi udało się nawiązać z niego kontakt z innym statkiem, a żadna z istot, które ujrzał, nie była człowiekiem, a przynajmniej takim, jakich znał. Idąc, Ross przeklinał w myślach. Był pewny, że jego wrogowie ogołacali statek z jego ładunku, a sądząc po rozmiarach statku, nie było go mało. Ale skąd on pochodził? Czyje ręce go wykonały, jakiego rodzaju ręce? Do jakiego portu był skierowany? I w jaki sposób Czerwoni zlokalizowali ten statek? Wiele nasuwało się pytań, lecz bardzo niewiele odpowiedzi. Tliła się w nim nieśmiało iskierka nadziei, że zagroził przedsięwzięciu Rosjan przez uruchomienie systemu łączności wraku i zwrócił uwagę jego prawdopodobnych właścicieli na swój los. Wierzył również, że właściciele zechcą odzyskać swą własność. Łysy wywarł na nim silne wrażenie podczas tych kilku chwil niemego kontaktu, a sam nie chciałby stać się obiektem jego zemsty. Cóż, miał już tylko jedną szansę: pozwolić Czerwonym zastanawiać się tak długo, jak tylko się da i mieć nadzieję, że jakimś cudem uda mu się dostać do przenośnika czasowego. Nie wiedział, jak działa to urządzenie, ale został tu przeniesiony z epoki Beakerów i jeśli udałoby mu się tam wrócić, to pojawiłaby się jakaś szansa ucieczki. Potem wystarczyłoby tylko dotrzeć do rzeki i podążyć wzdłuż niej aż do morza, gdzie krążyła łódź podwodna. Przewaga wroga była przytłaczająca i Ross wiedział o tym. Nie widział jednak żadnego powodu, aby miał położyć się i umrzeć po to tylko, aby sprawić przyjemność wrogowi. Gdy zbliżali się do posterunku Rosjan, Ross zdał sobie sprawę, jak zręcznie został on wybudowany i zamaskowany,. Wyglądało to tak, jak gdyby zbliżali się po prostu do krawędzi lodowca. Gdyby nie ścieżka wydeptana w śniegu, nie byłoby powodu przypuszczać, że pod grubą warstwą lodu znajduje się coś innego, niż kolejne pokłady zmarzliny. Cała trójka przeszła korytarzem wyrytym w lodowcu i dotarła w końcu do znajdującego się w sercu lodowca budynku. Rossa szybko przeprowadzono przez cały łańcuch pomieszczeń, otwarto jakieś drzwi i wepchnięto go do środka z rękoma wciąż skutymi za plecami. W niewielkiej komórce było ciemno i zimno, zimniej niż w pozostałych pomieszczeniach bazy. Ross stał spokojnie, czekając, aż jego oczy przyzwyczają się do mroku. W chwilę po tym, jak drzwi zatrzasnęły się za nim, do jego uszu dotarł ledwo słyszalny głuchy odgłos. - Kto tu jest? - zapytał w języku Beakerów, zdecydowany mimo wszystko trzymać się swej fałszywej tożsamości, w którą prawdopodobnie i tak już nikt nie wierzył. Nie było odpowiedzi, ale po chwili daleki stukot rozbrzmiał znowu. Ross ostrożnie ruszył do przodu, lecz zderzył się ze ścianą. Wywnioskował, że znajduje się w pustej celi. Odkrył też, że dźwięk dobywał się zza ściany po jego lewej ręce, więc stanął przy niej, przyłożył do niej ucho i nasłuchiwał. Dźwięk nie pochodził od maszyny - brakowało mu regularności. Pomiędzy stukami powtarzały się czasem długie przerwy, kiedy indziej zaś całe serie uderzeń następowały szybko po sobie. Brzmiało to tak, jak gdyby ktoś kopał w ziemi! Może to Rosjanie powiększali swą siedzibę? Po dłuższym nasłuchiwaniu Ross doszedł do wniosku, że nie - dźwięki były zbyt nieregularne. Czyżby dłuższe pauzy wykorzystywano do sprawdzenia rezultatów pracy? Czy chodziło o sprawdzenie rozmiarów wykopu, czy raczej o zachowanie tajemnicy? Ross osunął się pod ścianę, wciąż opierając się o nią ramionami, i usiadł, przekręcając głowę tak, aby ucho było wciąż przytknięte do ściany. Nasłuchując, zwinął dłonie i starał się wyciągnąć je z krępujących je pierścieni; jedynym rezultatem było zdarcie sobie skóry na przegubach. Nie zdjęto mu futrzanego okrycia i mimo panującego na zewnątrz chłodu zaczynało mu się robić gorąco. Tylko te części ciała, które okryte były kombinezonem zabranym ze statku, odczuwały właściwą temperaturę i Ross niemal wierzył, że tajemniczy ubiór posiada jakiś wbudowany system klimatyzacyjny. Bez nadziei na sukces Ross potarł rękoma o ścianę, próbując zedrzeć krępujące go więzy. Daleki odgłos ucichł, tym razem na tak długo, że Murdock zasnął. Głowa opadła mu na piersi, a pokaleczone nadgarstki wciąż opierały się o ścianę. Gdy przebudził się, poczuł głód i to uczucie roznieciło w nim bunt. Niezdarnie podniósł się na nogi i poczłapał do drzwi, przez które go wepchnięto. Zaczął wytrwale w nie kopać. Miękkie tworzywo podeszew tłumiło większość odgłosów, lecz część z nich docierała widocznie na zewnątrz, ponieważ w końcu drzwi otwarły się i Ross stanął twarzą w twarz z jednym ze strażników. - Jeść! Jestem głodny! - w tych słowach wypowiedzianych w narzeczu Beakerów zawarł wszystkie targające nim uczucia. Rosjanin zignorował to, wyciągnął rękę i wywlókł swego więźnia z celi, niemal go przewracając. Ross został zaprowadzony do jakiegoś pokoju, gdzie stanął przed czymś w rodzaju trybunału. Dwóch z siedzących tam ludzi już znał - sobowtóra Ashe'a oraz cichego człowieka, który przesłuchiwał go w poprzedniej epoce. Trzeci mężczyzna, najwidoczniej cieszący się większym respektem, chłodno skinął na niego. - Kim jesteś? - zapytał cichy człowiek. - Rossa, syn Gurdiego. Zanim porozmawiam z wami, będę jadł. Nie zrobiłem nic złego; nic takiego, byście traktowali mnie jak barbarzyńcę, który ukradł sól z kramiku... - Jesteś agentem - przywódca poprawił go niecierpliwie - o czym opowiesz nam we właściwym czasie. Najpierw jednak będziesz mówił o statku, o tym, co tam znalazłeś i co robiłeś z przyrządami... Namyśl się chwilę, zanim odmówisz, przyjacielu. - Podniósł rękę z kolana i raz jeszcze Ross spojrzał w lufę automatu. - O, widzę, że wiesz, co trzymam w ręce. Niezwykła wiedza, jak na niewinnego handlarza Ery Brązu. Nie zastanawiaj się, proszę, czy zdecyduję się tego użyć. Oczywiście cię nie zabiję - ciągnął mężczyzna - ale są rany, które powodują niewiarygodne cierpienie, nie uszkadzając jednocześnie zbytnio ciała. Zdejmij z niego to futro, Kirszow. Jeszcze raz uwolniono mu ręce i zdjęto gruby płaszcz. Prowadzący przesłuchanie przyjrzał się dokładnie strojowi, który Ross miał na sobie. - A teraz powiesz nam dokładnie to, co pragniemy usłyszeć. W tym stwierdzeniu zawarta była taka groźba, że Ross zdrętwiał; takie samo uczucie wywoływał w nim major Kelgarries. Również Ashe miał w sobie coś takiego, no i oczywiście aż biło tym od Łysego. Nie wątpił, że mężczyzna miał na myśli dokładnie to, co powiedział. Dysponował on z pewnością środkami, które były w stanie wydobyć z więźnia wszystkie wiadomości, na których mu zależało, a podczas przesłuchania nikt by się samym więźniem specjalnie nie przejmował. Groźba w jego głosie była zimna jak powietrze nad lodowcem, ale Ross starał się stawić jej czoło. Zdecydował się wybierać fakty i podawać przesłuchującym go ludziom urywki informacji, mając nadzieję odsunąć w ten sposób nieuchronny koniec. Nadzieja umiera ostatnia, a on bywał już nieraz zapędzany w kozi róg, nawet zanim zaczął pracować dla operacji. Dało mu to spore doświadczenie w słownej szermierce z władzami. Niczego nie powie dobrowolnie... Niech wyciągają z niego słowo po słowie. Będzie się starał przeciągać wszystkie tak długo, jak tylko zdoła, i miał nadzieję, że czas będzie pracował dla niego. - Jesteś agentem... Ross przyjął to stwierdzenie jak coś, czego ani nie potwierdza, ani czemu nie zaprzecza. - Przybyłeś, aby szpiegować pod przykrywką handlarza-barbarzyńcy. - Płynnie, bez zająknięcia mężczyzna zmienił język w środku zdania, przechodząc z dialektu Beakerów na angielski. Wyraz kompletnego niezrozumienia na twarzy był teraz bronią Rossa. Patrzył na przesłuchujących cokolwiek głupawo, tym dziecięcym spojrzeniem, które opanował do perfekcji i które niejednokrotnie zbijało już jego wrogów z pantałyku. Jak długo zdołałby opierać się metodom przeciwników - gdyż nie miał złudzeń, z jakim typem śledczego się zetknął - Ross nie miał się nigdy dowiedzieć. Być może, gwałtowne zakończenie przesłuchania ocaliło jego mniemanie o sobie. W oddali rozległ się głuchy huk. Dokoła nich ściany, podłoga i sufit drgnęły, jak gdyby zostały wyrwane z otaczającego je lodu i były wciskane do wewnątrz palcem jakiegoś niecierpliwego olbrzyma. ROZDZIAŁ 13 Ross runął na jednego ze strażników, został odepchnięty i uderzył w ścianę, podczas gdy strażnik wrzeszczał coś, czego Ross nie rozumiał. Wściekły ryk przywódcy przywrócił porządek, ale jasne było, że Rosjanie nie oczekiwali tego, co nastąpiło. Rossa wyprowadzono z powrotem do celi. Gdy strażnik otwierał drzwi do niej, nastąpił drugi wstrząs, więc wrzucono więźnia do środka bez zbytnich ceregieli i pośpiesznie zatrzaśnięto drzwi. W czasie, gdy nieporadnie czołgał się pod ścianę, nastąpiły jeszcze dwa wstrząsy, każdy z nich poprzedzony przez głuchy huk. Bombardowanie! Była to naprawdę zła wiadomość. Ross leżał na ziemi, odczuwając wyraźnie jej drżenie. Żołądek ścisnęła mu fala strachu, jakiej nigdy dotąd nie doświadczył. Miał wrażenie, że odebrano mu całe poczucie bezpieczeństwa, jakie kiedykolwiek miał. Czwarty wybuch - jeśli to był wybuch - wydawał się jednak ostatni. Ross usiadł niepewnie, po długiej chwili oczekiwania na następny, który jednak nie nadchodził. Wzdłuż drzwi pojawiła się jasna linia wskazująca pęknięcie, którego przedtem nie było. Ross, nie przekonany jeszcze, czy może wstać na nogi, zaczął posuwać się w jego kierunku na czworakach, gdy ostry dźwięk dochodzący z tyłu zatrzymał go w miejscu. Bez światła nie widział wiele, ale był pewien, że zgrzyt metalu o metal rozległ się z drugiej strony ściany. Doczołgawszy się do niej, przyłożył ucho do jej powierzchni. Teraz słyszał nie tylko drapanie, ale także stuki, szurania... Pod dotykiem jego palców powierzchnia ściany pozostała jednak równie gładka jak zawsze. Wówczas znienacka, może o dwadzieścia centymetrów od jego głowy, zabrzmiał metaliczny zgrzyt. Z drugiej strony ktoś drążył w ścianie dziurę! Ross dostrzegł słaby promyk światła, a w jego blasku czubek jakiegoś narzędzia wystający ze ściany. W ścianie szybko powstał spory otwór, przez który wsunęła się ręka z latarką. Ross zastanawiał się, czy chwycić ją, ale nadzieja, że tajemniczy kopacz może się okazać sprzymierzeńcem, kazała mu pozostać w bezruchu. Ręka cofnęła się, po czym spory kawał ściany runął i z powstałej dziury wyczołgały się dwie postaci. Światło latarki było słabe, ale Ross natychmiast poznał pierwszą z nich. - Assha! Ross nie był przygotowany na reakcję, jaka nastąpiła po jego okrzyku. Szczupły mężczyzna rzucił się na niego z szybkością atakującej pantery. Jego ręka zacisnęła się na gardle Rossa jak stalowa obręcz, pozbawiając go oddechu. Muskularne ciało przeciwnika szybko unieruchomiło go pomimo obrony. Blask małej latarki poraził go w oczy, gdy desperacko walczył, próbując zaczerpnąć powietrza. Potem ręka zwolniła uścisk i Ross mógł wreszcie chwycić oddech. - Murdock! Co tu robisz? - ściszony głos Ashe'a zagłuszyła kolejna eksplozja. Tym razem wstrząs zwalił ich z nóg. Ross schował głowę w ramiona, nie mogąc pozbyć się lęku, że budynek powoli zamienia się w rumowisko. Gdy drżenie ustało, zdecydował się w końcu podnieść głowę. - Co się dzieje? - usłyszał pytanie McNeila. - Atak. - To był głos Ashe'a. - Ale dlaczego, i kto, nie pytaj mnie! Jak sądzę, jesteś więźniem, Murdock? - Tak jest. - Ross był zadowolony, że jego głos zabrzmiał normalnie. Usłyszał, jak ktoś krótko się zaśmiał i odgadł, że to McNeil. - Następny do kopania. - W jego głosie było znużenie i zniechęcenie. - Nie rozumiem. - Ross zwrócił się w tę stronę, skąd dobiegał poprzednio głos Ashe'a. - Cały czas byliście tutaj? Próbujecie uciec przez wykop? Nie bardzo wiem, jak chcecie przeryć się przez lodowiec, pod którym siedzimy... - Lodowiec! - Okrzyk Ashe'a był równie gwałtowny, jak niedawno wybuchy. - A więc jesteśmy wewnątrz lodowca! To wszystko wyjaśnia. Tak, byliśmy tutaj... - Na lodzie! - skomentował McNeil i roześmiał się. - Lodowiec, lód, to prawda, nie? - Współpracujemy z Rosjanami - ciągnął Asha - zaopatrując naszych drogich przyjaciół w mnóstwo informacji, które już posiadają, oraz różne wytwory naszej wyobraźni, o jakich nigdy nawet nie marzyli. Nie wiedzieli jednak, że mieliśmy ze sobą kilka niespodzianek. To zadziwiające, co nasi chłopcy z operacji są w stanie zmieścić w pasie albo pomiędzy warstwami futra w cholewie buta. Tak więc zaangażowaliśmy się nieco we własne prace badawcze. - Ale ja nie miałem żadnych takich zabawek. - Ross czuł się oszukany. - Nie. - Ashe zgodził się zimnym głosem. - Nie ufamy nowicjuszom. Mogłyby cię ponieść nerwy i użyłbyś ich w niewłaściwym momencie. Mimo to, wydaje się, dałeś sobie nieźle radę... Narastającą wściekłość Rossa przerwał dobiegający ze wszystkich stron huk. Sądził, że pierwsze wstrząsy będą początkiem końca tego zagrzebanego w lodzie świata. Wiedział, że ze wstrząsem, który właśnie nadszedł, rozpoczął się on rzeczywiście. Cisza, która nastąpiła później, była równie przerażająca, jak poprzednie eksplozje. Potem gdzieś rozbrzmiał krzyk i zgrzyt. Szpara pomiędzy drzwiami i futryną poszerzała się w miarę jak drzwi z wyłamanym zamkiem powoli się otwierały. Strach przed uwięzieniem pognał ludzi w tamtą stronę. - Wychodzimy! Ross był gotów posłuchać tego rozkazu, ale odgłos, który usłyszeli, zatrzymał ich w pół kroku. Tego dźwięku nie można było pomylić z niczym - był to odgłos szybkostrzelnej broni automatycznej! Ross, pamiętając pewną siebie twarz łysego oficera obcego statku, zastanawiał się, czy nie był to bezpośredni atak Obcych na Rosjan. Jeśli tak, to czy Obcy dostrzegą różnicę pomiędzy Rosjanami a nimi? Obawiał się, że nie. Pokój na zewnątrz był pusty, ale nie na długo. Gdy cała trójka leżała i patrzyła, wpadło do niego dwóch ludzi. Zatrzymali się i spojrzeli na siebie. Za nimi rozległ się krzyk, prawdopodobnie rozkaz powrotu na jakiś posterunek. Jeden z nich cofnął się o krok, ale drugi szarpnął go za rękę i pociągnął za sobą. Obaj obrócili się, by biec dalej, i wtedy padł strzał. Człowiek bliżej Rossa zacharczał i osunął się na kolana, a następnie bezwładnie runął na twarz. Jego towarzysz przez moment wpatrywał się oszołomiony w ciało, a następnie rzucił się w boczny korytarz, o centymetry omijając następny pocisk, który uderzył w drzwi, gdy ten znikał za nimi. Nikt nie pobiegł za nim. Hałas na zewnątrz narastał: krzyki, wrzaski bólu i jakieś dziwne syczenie. Ashe wyskoczył z celi, chowając się za leżącym na podłodze ciałem. Za moment był już z powrotem, z pistoletem martwego Rosjanina w dłoni. Ruchem głowy wezwał pozostałych dwóch do siebie. Wszyscy trzej pobiegli w kierunku przeciwnym do tego, z którego dochodziły odgłosy walki. - Nie rozumiem tego wszystkiego - skomentował McNeil, gdy dotarli do następnego przejścia. - Co tu się dzieje? Bunt? A może to nasi? - To musi być załoga statku - odpowiedział Ross. - Jakiego statku? - zapytał zaskoczony Ashe. - Wielkiego statku, który Rosjanie plądrują... - Statku? - zapytał McNeil jak echo. - A skąd wziąłeś ten ciuch? - W jasnym świetle wyraźnie widać było ubiór Rossa. McNeil z zastanowieniem potarł połyskliwy materiał palcami. - Ze statku - odparł Ross niecierpliwie. - Ale jeśli ci ze statku atakują, nie sądzę, aby dostrzegli jakąś różnicę między nami a Czerwonymi... Dokoła nich rozległ się ostry, kłujący w uszy dźwięk. Po raz trzeci Ross został zwalony z nóg. Tym razem światła zamrugały, pociemniały i zgasły. - Świetnie! - rzucił McNeil gorzko. - Zawsze marzyłem o lasce niewidomego. - Przenośnik... - Ross wrócił do swojego planu ucieczki. - Jeśli damy radę do niego dotrzeć... Rozbłysła latarka, którą posługiwali się Ashe i McNeil podczas kopania. Ponieważ wyglądało na to, że wstrząsy na razie się skończyły, zaczęli się posuwać do przodu. Ashe prowadził, a McNeil zamykał pochód. Ross miał nadzieję, że Ashe zna drogę. Odgłosy walki ustały, czyli jedna ze stron musiała osiągnąć zwycięstwo. Wykrycie ich obecności zajmie wrogowi prawdopodobnie tylko kilka chwil. Poczucie kierunku Rossa było niezłe, ale nie byłby w stanie poruszać się tak bezbłędnie, jak robił to Ashe. Tylko, że nie prowadził ich do pomieszczenia ze świecącą płytą w posadzce, i Ross zaczął protestować, gdy zamiast tego weszli do małego pokoju pełnego różnych urządzeń. Na stole leżały trzy rolki taśmy, które Ashe natychmiast chwycił, wpychając dwie pod tunikę, a trzecią przekazując McNeilowi. Potem szybko obszedł pomieszczenie, próbując otworzyć wiszące na ścianach szafki, ale wszystkie były zamknięte. Gdy sprawdził ostatnią, wrócił do drzwi, gdzie czekała pozostała dwójka. - Do płyty! - nalegał Ross. Ashe jeszcze raz spojrzał z żalem na szafki. - Gdybyśmy mieli dziesięć minut więcej... McNeil zdenerwował się. - Słuchaj, może ty marzyłeś o tym, aby stać się wkładem do lodowca, ale ja nie! Następny wstrząs i będziemy pogrzebani tak głęboko, że nawet świder do nas nie dotrze. Wynośmy się stąd. Ten chłopak ma rację: zjeżdżajmy stąd, póki jeszcze możemy. Ashe ponownie objął prowadzenie i zaczęli przemykać się opustoszałymi korytarzami do miejsca będącego sercem całej placówki - do przenośnika. Ku niewypowiedzianej uldze Rossa płyta lekko fosforyzowała. Bał się, że gdy światła zgasły, przenośnik również mógł przestać działać. Rzucił się w stronę urządzenia. Ani Ashe, ani McNeil również nie marnowali czasu. Gdy zderzyli się, wpadając na płytę, za nimi rozległ się okrzyk, a po nim padł strzał. Ross czując, jak Ashe wpada na niego, podtrzymał go. W odbiciu na płycie dostrzegł przywódcę Rosjan, a za nim bezwłosą, pozbawioną ciała głowę Obcego, swobodnie unoszącą się w powietrzu. Czy ci dwaj się sprzymierzyli? Zanim Ross nabrał pewności, że rzeczywiście ich ujrzał, czasoprzestrzeń zakrzywiła się wokół niego i reszta pomieszczenia rozmyła się w nicość. - ...wolni. Ruszajmy się! Ross spojrzał nad schylonymi ramionami Ashe'a w podekscytowaną twarz McNeila podtrzymującego półprzytomnego Ashe'a. Strumień krwi tryskający z rany w nagim ramieniu Ashe'a spływał mu na pierś i wsiąkał w tunikę; gdy wzięli go między siebie, odzyskał świadomość na tyle, że gdy ściągali go z płyty, był w stanie poruszać nogami. Byli wolni! Być może tylko na chwilę, ale na szczęście nie oczekiwał ich żaden komitet powitalny. Ross w myślach dziękował losowi za tę przysługę. Jeśli jednak wrócili do Ery Brązu, znajdowali się wciąż na terytorium wroga. Ze zranionym Ashe'em przewaga nieprzyjaciół była tak wielka, że ich sytuacja była prawie beznadziejna. Pasem oderwanym z tuniki McNeila zdołali w końcu zatamować upływ krwi z ramienia Ashe'a. Choć przed oczami wirowały mu kolorowe plamy, próbował walczyć ze swą słabością popędzany, podobnie jak pozostali, strachem - czas był w tej chwili ich największym wrogiem. Z pistoletem Ashe'a w dłoni, Ross obserwował płytę przenośnika, gotowy strzelać do wszystkiego, co pojawiłoby się na niej. - To będzie musiało wystarczyć! - Ashe odsunął się od McNeila. - Musimy się ruszać. - Zastanowił się, wyciągnął spod swej zbroczonej krwią tuniki krążki taśmy i podał je McNeilowi. - Lepiej ty to ponieś. - Dobra - McNeil odpowiedział niemal nieprzytomnie. - Ruszamy się! -Zdecydowanie w głosie Ashe'a popchnęło ich do czynu. Nim się obejrzeli, byli już na korytarzu. - Płyta... Ale płyta pozostała pusta. Rossowi przemknęło przez myśl, że musieli powrócić do odpowiedniej epoki, gdyż otaczające ich ściany zbudowane były z kamieni i pni drzew, tak jak w wiosce, którą zapamiętał. - Ktoś przechodzi? - Jeszcze nie. Wyruszyli przed siebie; futrzane buty powodowały przy chodzeniu zaledwie cichy szelest, a Ross na swych piankowych podeszwach poruszał się całkowicie bezgłośnie. Murdock nie potrafiłby dotrzeć do drzwi wyjściowych z budynku, ale Ashe znów ich poprowadził i tylko raz musieli się ukryć na odgłos pobliskich kroków. W końcu dotarli do zamkniętych na zasuwę drzwi. Ashe i McNeil przypadli do ściany, gdy Ross odsuwał sztabę. Cała trójka wypadła na dwór, w noc. - Dokąd teraz? - zapytał McNeil. Ku zdziwieniu Rossa Ashe nie skierował się ku bramie w zewnętrznej palisadzie; zamiast tego wskazał na skalną ścianę wznoszącą się z przeciwnej strony. - Będą się spodziewali, że pójdziemy doliną. My za to wdrapiemy się na tę skałę. - Zapowiada się ambitna wspinaczka - zauważył McNeil. Ashe żachnął się. - Gdy będzie za ciężka dla mnie - rzekł sucho - powiem wam o tym, nie bójcie się. Ruszył w tamtą stronę, poruszając się lekko, jak przedtem, ale mimo to jego towarzysze trzymali się blisko po obu stronach, gotowi zaoferować swą pomoc. Później Ross wielokrotnie zastanawiał się, jaką mieli szansę wydostać się tamtej nocy z wioski o własnych siłach, i doszedł do wniosku, że ich powodzenie zależało od olbrzymiej dozy szczęścia, która tak rzadko przytrafia się człowiekowi. Zdążyli dotrzeć do cienia rzucanego przez niewielką chatę, jakieś dwa budynki od tego, z którego się wydostali, gdy niebo rozświetlił pierwszy fajerwerk. Jak na sygnał trzej uciekinierzy wtulili się w ziemię. Z dachu budynku stojącego w centrum wioski wystrzeliła w niebo igła jaskrawozielonego blasku, a wokół niej wyrosły zwyczajne, czerwono-żółte płomienie. Ogień zaczął ogarniać ściany, gdy drzwi budynku otwarły się i wysypały się z nich ciemne figurki - ludzie. - Teraz! - Pomimo narastającego tumultu głos Ashe'a dotarł do jego dwóch towarzyszy. Cała trójka rzuciła się w stronę palisady, wtapiając się w tłum zdezorientowanych ludzi wysypujących się z budynków. Płomienie wznosiły się wysoko, oświetlając całe otoczenie. Oświetlając zbyt jasno; Ashe i McNeil mogliby zniknąć w tłumie, ale niezwykły strój Rossa bardzo łatwo zostałby zauważony. Mimo to udało im się dobiec do palisady. Ross i McNeil podsadzili Ashe'a, tak że zdołał on przedostać się przez nią i bezpiecznie zniknął po drugiej stronie. McNeil poszedł w jego ślady. Ross właśnie wspinał się na drewniane ogrodzenie, gdy z któregoś budynku wystrzelił strumień światła i skąpał go w blasku. Wysoki, zgrzytliwy odgłos, niepodobny do żadnego krzyku, który Ross słyszał wcześniej, przebił się przez tumult. Ross w panice szukał uchwytu, wiedział bowiem, że stanowi doskonały cel dla ludzi w wiosce. Zdołał dostać się na szczyt palisady i spojrzał na dół, w ciemność. Nie wiedział, czy Ashe i McNeil czekają tam na niego, czy też już się oddalili. Słysząc ponownie dziwny zew, rzucił się na oślep w dół. Wylądował twardo, dostatecznie twardo, aby nabić sobie mnóstwo sińców na całym ciele, ale dzięki doświadczeniu w skokach ze spadochronem udało mu się nie połamać żadnych kości. Natychmiast zerwał się na nogi i pobiegł w kierunku, który wskazał Ashe w wiosce. Przez palisadę przełazili już ludzie, więc nie odważył się wołać swych towarzyszy w obawie, aby nie zdradzić swej pozycji wrogom. Wioska leżała w najszerszym miejscu doliny. Za palisadą skalne zbocza schodziły się gwałtownie, tworząc coś w rodzaju lejka; każdy uciekinier z osady, aby wydostać się z doliny, musiał przejść przez powstały tunel. Ross najbardziej obawiał się, że utracił kontakt z Ashe'em i McNeilem, gdyż był pewien, że nie byłby w stanie odnaleźć ich śladów w leśnej głuszy. Dziękując w duszy swemu ciemnemu strojowi, który dawał mu osłonę w nocy, dwukrotnie zdążył w porę przykucnąć w krzakach i pozwolił minąć się grupkom uciekinierów z osady. Słysząc ich gardłową, trzeszczącą mowę, bardzo podobną do dialektu, którego nauczył się od ludzi Ulffy, doszedł do wniosku, że są to niewinni mieszkańcy wioski, nieświadomi jej prawdziwego przeznaczenia. Ci ludzie byli przekonani, że wioska została zaatakowana przez demony nocy; prawdopodobnie jednak wśród nich znajdowało się kilku Rosjan, którzy wmieszali się w tłum uciekinierów. Ross wspinał się szybko. Droga była trudna, więc po pewnym czasie zatrzymał się, aby nieco odetchnąć, i spojrzał za siebie, na wioskę. Nie był zbytnio zdziwiony, gdy ujrzał figurki poruszające się po całej osadzie, penetrujące budynki, najprawdopodobniej w poszukiwaniu mieszkańców. Wszyscy poszukujący ubrani byli w obcisłe kombinezony, identyczne, jak jego własny, a ich bezwłose głowy połyskiwały w blasku płomieni. Ross ze zdumieniem zauważył, że przechodzą oni przez ściany płomieni, jakby ich nie zauważali. Ludzie uwięzieni w wiosce biegali chaotycznie, próbując uciec swym prześladowcom lub klękali na ziemi, bijąc przed nimi pokłony. Jeńcy byli zaciągani przed stojącą obok głównego budynku grupę Obcych. Niektórzy z nich byli wypuszczani za palisadę, innych krępowano i odprowadzano na bok; widocznie dzielono ich według jakichś kryteriów. Załoga statku najprawdopodobniej również przeniosła się w czasie i teraz miała jakieś własne plany w stosunku do schwytanych Rosjan. Ross nie zamierzał dowiedzieć się, jakie to są plany. Znów zaczął się wspinać i wkrótce wszedł na ścianę. Za jej krawędzią teren znowu opadał i Ross z ulgą zanurzył się w ciemnościach. Po pewnym czasie zatrzymał się, gdyż był po prostu zbyt zmęczony i zbyt głodny, aby móc pewnie stawiać kroki, a w ciemności upadek z tej wysokości mógłby go drogo kosztować. Udało mu się znaleźć niewielką jamę pod powalonym drzewem, więc wczołgał się do niej najgłębiej, jak potrafił, i natychmiast zasnął. Ocknął się gwałtownie, gotowy do akcji, jak walczący człowiek, świadomy stałego zagrożenia. Na jego ustach leżała ciepła, silna dłoń, a ponad nią spoglądały oczy McNeila. Zobaczywszy, że Ross obudził się i jest już przytomny, wycofał rękę. Poranne słońce świeciło dokoła nich, oblewając ich swym ciepłem. Poruszając się niezgrabnie z powodu potłuczeń, Ross wyczołgał się z jamy. Rozejrzał się wokół, ale McNeil stał samotnie. - Co z Ashe'em? - spytał go. McNeil wskazał głową na stok, ukazując pomarszczoną twarz pokrytą wielodniowym zarostem. Sięgnął do tuniki, wyjął coś i wyciągnął rękę do Rossa. Ten też wyciągnął dłoń i McNeil położył na niej garść zboża. Gdy Ross spojrzał na nie, momentalnie zaschło mu w gardle, ale przeżuł je i przełknął, po czym wstał i podążył za McNeilem w dół porośniętego drzewami zbocza. - Nie jest dobrze. - McNeil mówił z przerwami, używając języka Beakerów. - Co jakiś czas traci świadomość. Rana w ramieniu jest gorsza, niż myślałem, a zawsze istnieje groźba infekcji. Cały las jest pełen ludzi, którzy uciekli z tej cholernej wioski! Większość z nich - wszyscy, których widziałem - to tubylcy, ale oni są przekonani, że gonią ich diabły. Jeśli zobaczą cię w tym stroju... - Wiem. Ściągnę to, jak tylko będę mógł - zgodził się Ross - ale muszę wpierw zdobyć jakieś inne odzienie. Nie mogę przecież biegać nago na tym zimnie. - Może byłoby to bezpieczniejsze... - mruknął McNeil. - Nie wiem, co się stało w wiosce, ale z pewnością działo się tam wiele! Ross przełknął garść suchego ziarna, po czym zatrzymał się, aby z cienia rzucanego przez zwalone drzewo podnieść garść śniegu. Nie było to tak odświeżające, jak prawdziwy napój, ale i tak mu pomogło. - Mówiłeś, że Ashe jest nieprzytomny. Co możemy dla niego zrobić? Jakie mamy plany? - Musimy jakoś dotrzeć do rzeki. Wpada ona do morza, a u jej ujścia będziemy się kontaktować z łodzią podwodną. Dla Rossa brzmiało to nieprawdopodobnie, ale ostatnio zdarzyło się już tyle niemożliwych rzeczy, że postanowił trzymać się tego pomysłu - przynajmniej tak długo, jak będzie w stanie. Podniósł następną garść śniegu i wepchnął ją do ust, zanim podążył za znikającym już wśród drzew McNeilem. ROZDZIAŁ 14 - ...To jest moja historia. Resztę znasz. - Ross zbliżył ręce do małego ogniska płonącego w dołku, który sam pomagał wygrzebać, i ogrzewał swe zgrabiałe palce nad płomieniami. Ponad ogniskiem oczy Ashe'a, błyszczące na zaczerwienionej od gorączki twarzy, przyglądały mu się z niemym żądaniem. Uciekinierzy schronili się pod skalnym załomem, gdzie pozostałości po jakiejś lawinie uformowały zagłębienie przypominające jaskinię. McNeil był na zwiadach: wioska, z której uciekli, znajdowała się już o czterdzieści osiem godzin drogi za nimi. - A więc jajogłowi mieli rację. Nie trafili tylko we właściwy moment w historii. - Ashe podniósł się nieco na posłaniu z chrustu i liści, które zgarnęli na jedno miejsce dla jego wygody. - Nie rozumiem... - Latające talerze - wyjaśnił Ashe z dziwnym uśmiechem. - To było mało prawdopodobne, choć możliwe, więc figurowało w planach od samego początku. Kelgarries na pewno się wścieknie... - Latające talerze? Ashe musi majaczyć w gorączce, pomyślał Ross. Zastanawiał się, co powinien zrobić, gdyby Ashe chciał wstać i wyjść na zewnątrz. Nie powinien drażnić się z człowiekiem z tak poważną raną na ramieniu; nie był też pewien, czy dałby mu radę w prawdziwym starciu. - Ten jajowaty statek nie został zbudowany na tym świecie. Pomyśl, Murdock. Pomyśl o swym futrzanym przyjacielu i o tym łysym przy nim. Czy którykolwiek z nich wydawał ci się normalnym Ziemianinem? - Ale... statek kosmiczny? - Tak długo naśmiewano się z tego pomysłu. Gdy człowiek nie zdołał wyruszyć w Kosmos po początkowym podnieceniu spowodowanym wystrzeleniem pierwszych satelitów, loty kosmiczne stały się przedmiotem żartów. Z drugiej strony, sam znał dowody przemawiające za tą tezą. Działanie łodzi ratunkowej wymagało techniki daleko wykraczającej poza wszystko, co znał z doświadczenia. - Raz już to sugerowano. - Ashe leżał teraz płasko, wpatrując się w zamyśleniu w tworzące częściowy dach pnie drzew i zwały ziemi. - Obok innych ciekawych pomysłów, taką hipotezę wysunął facet nazwiskiem Charles Fort, któremu wielką przyjemność sprawiło drażnienie nadmiernej, jego zdaniem, pewności siebie naukowców. Zebrał on cztery tomy opisów różnych niewytłumaczalnych zjawisk, dla których naukowcy jego czasów bezskutecznie próbowali znaleźć racjonalne wyjaśnienie. To on wysunął błyskotliwą sugestię, że takie rzeczy jak dziwne formy terenu w stanach Ohio i Indiana są dziełem kosmicznych rozbitków i miały pełnić rolę sygnałów SOS. Intrygująca hipoteza, a teraz może uda nam się ją udowodnić. - Ale jeśli takie statki kosmiczne rozbijały się na tej planecie, nadal nie widzę przyczyny, dla której nie znajdujemy dzisiaj żadnych śladów po nich. - Ponieważ ten wrak, który zwiedzałeś, był umiejscowiony w erze lodowcowej. Czy masz pojęcie, jak dawno temu to było, licząc od naszych czasów? Były co najmniej trzy epoki lodowcowe - a my nie wiemy, którą z nich odwiedzili Rosjanie. Tamten okres zaczął się jakiś milion lat przed naszym urodzeniem, a ostatnie kawałki lądolodu zniknęły z obszaru dzisiejszego stanu Nowy Jork gdzieś trzydzieści osiem tysięcy lat temu, mój chłopcze. Był to początek Ery Kamiennej, licząc według osiągnięć ludzkości, gdy niewielkie grupy pierwszych ludzi zaczęły przenosić się w cieplejsze strony. Zmiany klimatu, zmiany geograficzne - wszystko to kształtowało oblicza naszych kontynentów. W Kansas było niegdyś morze, Anglia była częścią Europy. Dlatego, nawet jeśli pięćdziesiąt takich statków rozbiłoby się na Ziemi, wszystkie mogłyby zostać zmiażdżone przez lody, pogrzebane kilometry pod ziemią przez trzęsienia ziemi, albo po prostu zardzewiałyby do szczętu wiele pokoleń przed pojawieniem się pierwszych rozumnych ludzi, którzy mogliby je podziwiać. Z pewnością do naszych czasów nie pozostałoby zbyt wiele takich wraków. Jak myślisz, czym była dla Obcych ta planeta, że ciągnęli tu jak muchy do miodu? - Ale jeśli statki rozbijały się tu niegdyś, czemu nie robiły tego później, w czasach, gdy ludzie byli już w stanie zrozumieć, czym są? - skontrował Ross. - Z kilku możliwych przyczyn; wszystkie z nich pasowałyby do takiego biegu historii, jaki znamy. Cywilizacje rodzą się, istnieją i znikają, a z upadkiem każdej z nich zostają zapomniane niektóre jej wynalazki, które uczyniły ją wielką. Jak indiańskie cywilizacje Nowego Świata nauczyły się tak utwardzać złoto, że nadawało się na ostrza broni? Jaki był sekret budownictwa, który posiedli starożytni Egipcjanie? Znajdziesz dziś wielu ludzi, którzy szukają odpowiedzi na te i setki innych pytań. Egipcjanie wytyczyli uczęszczany szlak handlowy do Indii. Handlarze Ery Brązu przetarli szlaki wiodące w głąb Afryki. Rzymianie znali Chiny. Po upadku każdego z tych imperiów te drogi zostały zapomniane. Dla naszych średniowiecznych przodków Chiny były krajem niemal legendarnym, a fakt, że Egipcjanie z powodzeniem żeglowali dokoła Przylądka Dobrej Nadziei, pozostawał nieznany. Być może nasi kosmiczni wędrowcy byli przedstawicielami jakiejś międzygwiezdnej federacji albo imperium, które żyło, osiągnęło szczyt swego rozwoju, po czym znów upadło do planetarnego barbarzyństwa dużo wcześniej, niż pierwszy człowiek rysował węglem po ścianach jaskini. A może ten nasz świat był nieszczęśliwą rafą, na której zginęło zbyt wiele statków i ładunków, więc cały nasz układ planetarny został zapieczętowany i kapitanowie statków kosmicznych zaczęli go unikać? Może też postępowano tak: gdy na planecie pojawiała się prymitywna, tubylcza rasa, pozostawiano ją samej sobie, dopóki nie wynalazła lotów kosmicznych. - Tak. - Każda z hipotez Ashe'a była sensowna i Ross mógł je przyjąć. Wszakże łatwiej było myśleć, że zarówno Futrzasta Twarz, jak Łysy byli mieszkańcami innych światów, niż sądzić, że ich rasy istniały na tej planecie przed pojawieniem się rodzaju ludzkiego. - Ale jak Rosjanie znaleźli ten statek? - Jeśli nie dowiemy się tego z taśm, które udało nam się zabrać, to pozostanie to tajemnicą - rzekł Ashe sennie. - Możemy się tylko domyślać. Przez ostatnie sto lat czynili oni olbrzymie wysiłki, aby zbadać i zasiedlić Syberię. W niektórych rejonach tego olbrzymiego obszaru drastyczne zmiany klimatu zachodziły niemal z dnia na dzień. Znaleziono tam zamarznięte w lodzie mamuty z na wpół strawionymi roślinami tropikalnymi w żołądkach. Wyglądało to tak, jak gdyby zostały one nagle zamrożone. Jeśli w swych badaniach Czerwoni znaleźli jakieś pozostałości po statku kosmicznym, pozostałości na tyle dobrze zachowane, że pozwoliły im domyślić się, co tak naprawdę znaleźli, to mogli zacząć przeszukiwać czas wstecz, aby znaleźć taki moment, gdy statek był jeszcze cały. Ta teoria pasuje do wszystkiego, co dotychczas wiemy. - Ale dlaczego Obcy atakowaliby teraz Rosjan? - Żaden oficer statku nigdy nie kochał piratów. - Ashe zamknął oczy. Były jeszcze pytania, wiele pytań, które Ross pragnął mu zadać. W zamyśleniu pogładził materiał na swoim ramieniu, to dziwne tworzywo, które tak dokładnie przybrało kształt jego ciała, a jednocześnie izolowało go na tyle dobrze, że nie potrzebował żadnego dodatkowego okrycia. Jeśli Ashe miał rację, na jakim świecie, jakiego rodzaju świecie, został ten materiał utkany i jaką odległość musiał przebyć, aby on mógł go teraz nosić? Nagle McNeil wślizgnął się do ich kryjówki i rzucił obok ogniska dwa upolowane króliki. - Jak leci? - zagadnął, gdy Ross zaczął je patroszyć. - Nieźle. - Ashe, leżący z zamkniętymi oczyma, odpowiedział, zanim Ross zdążył to zrobić. - Jak daleko jesteśmy od rzeki? Mamy jakieś towarzystwo? - Około ośmiu kilometrów. Gdybyśmy mieli skrzydła... - odparł McNeil suchym głosem. - I mamy towarzystwo, i to spore! Słowa te poderwały Ashe'a na jego posłaniu. Pochylając się naprzód i podpierając się zdrowym ramieniem, zapytał: - Jakie towarzystwo? - Nie z wioski. - McNeil grzał się przy ognisku, do którego dorzucił kilka garści suchych gałązek. - Coś się dzieje na zboczach gór. Wygląda to na masową migrację. Naliczyłem pięć klanów rodzinnych idących na zachód, i to tylko dziś rano. - Opowieści uciekinierów z wioski o diabłach mogły wygnać ich z miejsca zamieszkania - zamyślił się Ashe. - Możliwe - McNeil nie wyglądał na przekonanego.- Im prędzej podążymy w dół rzeki, tym lepiej. Mam tylko nadzieję, że chłopaki będą czekali z łodzią podwodną tam, gdzie obiecali. Jest jedna pomyślna wiadomość: rzeka wzbiera, jak zawsze na wiosnę. - A wezbrana rzeka powinna nieść sporo materiału na tratwę. - Ashe położył się z powrotem. - Przejdziemy jutro te osiem kilometrów. McNeil wzdrygnął się; Ross, oprawiwszy i wypatroszywszy króliki, zawiesił je nad płomieniami. - Osiem kilometrów w tym terenie - zauważył - to trasa na dzień ostrego marszu. - Nie dodał, jak pierwotnie zamierzał, że dla zdrowego człowieka. - Dam radę - zapewniał Ashe, a dwaj słuchający wiedzieli, że dopóki jego ciało będzie mu posłuszne, postara się dotrzymać słowa. Byli również przekonani o bezcelowości prób odwiedzenia Ashe'a od tego zamiaru. Słowa Ashe'a okazały się prorocze, i to aż pod dwoma względami. W ciągu następnego dnia pokonali dystans dzielący ich od rzeki, a wezbrane dzięki wiosennym powodziom wody rzeczywiście niosły olbrzymie ilości drewna, z którego można byłoby zbudować niejedną tratwę. Wędrówki klanów, o których opowiadał McNeil, wciąż trwały i trzej mężczyźni musieli się dwukrotnie chować w krzakach i z ukrycia obserwować uciekinierów. Raz spore plemię, w którym dostrzegli wielu rannych wojowników, przecięło ich drogę, szukając brodu w rzece. - Ktoś ich ciężko poszarpał - szepnął McNeil, gdy cała trójka obserwowała ludzi idących wzdłuż brzegu, podczas gdy zwiadowcy penetrowali brzeg w górę i w dół rzeki w poszukiwaniu brodu. Gdy zwiadowcy powrócili z wieścią, że brodu nie ma, plemię zaczęło za pomocą toporów i noży budować tratwy z drewna, jakie niosła rzeka. - Dzieje się coś złego, oni uciekają. - Ashe oparł brodę na zdrowym ramieniu i przyglądał się pracującym. - To nie są mieszkańcy wioski; zwróćcie uwagę na ich stroje i czerwoną farbę na twarzach. Nie wyglądają też jak ludzie Ulffy. Według mnie nie pochodzą z tych okolic. - Przypomina mi to pewien widok: zwierzęta uciekające przed pożarem lasu. Oni wszyscy nie mogą przecież szukać nowych terytoriów łowieckich - odparł McNeil. - Może to Rosjanie ich przegnali - zasugerował Ross - a może Obcy ze statku... Ashe pokręcił przecząco głową; nagle drgnął. - Myślę... - zmarszczka pomiędzy jego brwiami pogłębiła się. - Topomicy! - Jego głos był wciąż cichy, ale zawierał nutę triumfu, jak gdyby udało mu się dopasować części jakiejś układanki. - Topornicy? - Najazd innego ludu ze wschodu. Zdarzyło się to kiedyś w prehistorii, mniej więcej w czasie, w którym się znajdujemy. Pamiętacie, Webb o nich mówił. Oswoili konie i używali toporów jako broni. - Tatarzy... - McNeil był zdziwiony. - Tak daleko na zachodzie? - O nie, nie Tatarzy. Oni nie wyjdą ze środkowej Azji jeszcze przez wiele tysiącleci. Nie wiemy zbyt dużo o Topornikach, oprócz tego, że wędrowali na zachód z równin w głębi kontynentu. W końcu dotarli do Anglii; być może byli przodkami Celtów, którzy przecież także kochali konie. Jednak w swoich czasach byli niczym powódź. - Im prędzej wyruszymy w dół rzeki, tym lepiej. - McNeil drgnął niecierpliwie. Wiedzieli, że muszą pozostać w ukryciu, dopóki plemię nie odejdzie. Leżeli więc w swojej kryjówce przez następną noc, by rankiem być świadkami przybycia mniejszej grupki pomalowanych na czerwono mężczyzn, wśród których również było wielu rannych. Po przybyciu tej straży tylnej tempo pracy na brzegu stało się gorączkowe. Trzej podróżnicy w czasie czuli się podwójnie niepewnie. Nie chodziło im przecież tylko o przebycie rzeki. Musieli wybudować tratwę, która wytrzymałaby drogę w dół rzeki - do morza, jeśli będą mieli szczęście. Wybudowanie mocnej tratwy wymagało zaś czasu; czasu, którego nie mieli. W rzeczywistości McNeil czekał tylko chwili, kiedy ostatnia tratwa znajdzie się poza zasięgiem strzały z łuku, by wypaść na brzeg rzeki. Ross podążył tuż za nim. Nie posiadali nawet kamiennych narzędzi, tak jak oddalające się plemię, więc ich sytuacja była znacznie trudniejsza. Ross spełniał rolę rąk i nóg Ashe'a, pracując pod jego bezpośrednim kierownictwem. Nim nadeszła noc, mieli już gotowy szkielet tratwy i dwie pary pokrytych pęcherzami dłoni oraz dwa bolące grzbiety. Gdy było już zbyt późno, aby dalej pracować, Ashe wskazał za siebie, na drogę, którą niedawno przebyli. Na górskiej przełęczy błyszczało światło. Wyglądało jak ogień; musiało to być olbrzymie ognisko, skoro byli w stanie dojrzeć je z tej odległości. - Obóz? - zastanawiał się McNeil. - Na to wygląda - zgodził się Ashe. - Skoro palą takie wielkie ognisko, musi ich być wielu, więc nie mają powodu niczego się obawiać. - Czy dotrą tu jutro? - Ich zwiadowcy mogą, ale jest wczesna wiosna i pewnie brakuje im paszy. Na miejscu wodza tego plemienia skierowałbym się na tę łąkę, przez którą szliśmy wczoraj, i stanął na popas, na dzień, może dłużej. Z drugiej strony, jeśli potrzebują wody... - ...przyjdą prosto do nas! - dokończył McNeil. - Nie może nas tu być, gdy nadejdą. Ross przeciągnął się i skrzywił, gdy poczuł w ramionach kłujący ból. Jego ręce były spuchnięte i obolałe, a był to dopiero początek ich zadania. Gdyby Ashe był zdrowy, mogliby uczepić się jakiegoś płynącego pnia i spłynąć w dół w poszukiwaniu bezpieczniejszego miejsca na budowę tratwy. Wiedział jednak dobrze, że Ashe nie był obecnie zdolny do takiego wysiłku. Ross zasnął - chyba dlatego, że jego ciało było zbyt wyczerpane, aby pozwolić mu leżeć i denerwować się. McNeil obudził go wczesnym rankiem i obaj poszli na brzeg rzeki wiązać sprężyste konary powrozami skręconymi z łyka. W szczególnie wrażliwych miejscach wzmacniali je dodatkowo pasami dartymi z własnych ubrań i paskami skóry upolowanych ostatnio królików. Pracowali, nie zwracając uwagi na targający im wnętrzności głód; nie mieli czasu na polowanie. Słońce skłaniało się już ku zachodowi, gdy ukończyli budować niezgrabną tratwę, która ciężko unosiła się na wodzie. Nie wiedzieli, czy będzie ona słuchać drąga lub prowizorycznego wiosła, dopóki nie spróbowali. Ashe, o twarzy rozpalonej od gorączki, wczołgał się na pokład i legł na środku tratwy, na cienkim posłaniu przygotowanym specjalnie dla niego. Łapczywie pił wodę, którą mu podawali w złożonych dłoniach, i westchnął z ulgą, gdy Ross przetarł mu twarz garścią mokrej trawy. Mruczał coś na temat Kelgarriesa, czego żaden z jego dwóch towarzyszy nie zrozumiał. McNeil odepchnął się od brzegu i chybotliwa tratwa obróciła się powoli, gdy objął ją nurt. Udało im się gładko wystartować, ale szczęście opuściło ich, zanim stracili z oczu miejsce, z którego wyruszyli. McNeil walczył zaciekle, aby utrzymać tratwę w nurcie, ale na ich drodze znajdowało się zbyt wiele skał i osiadłych na nich pni, a w dodatku w ich kierunku płynęło z prądem spore drzewo. Jego korzenie dwukrotnie zaczepiały się o jakieś kamienie i wówczas Ross oddychał z ulgą, lecz wkrótce drzewo uwalniało się i znów podążało ich śladem, przypominając taran. - Bliżej brzegu! - ostrzegł Ross. Te wielkie, poskręcane korzenie zdawały się mierzyć prosto w tratwę. Gdyby masywny pień uderzył prosto w nich, nie mieliby szans. Zdesperowany odepchnął się swym drągiem, ale drąg nie sięgnął dna; musiał trafić w jakąś jamę. Ross stracił równowagę i runął do wody; krztusząc się zimną cieczą, która zalała mu usta, usłyszał jeszcze ostrzegawczy krzyk McNeila. Na wpół ogłuszony doznanym szokiem, Ross instynktownie płynął w górę, w kierunku powierzchni. Jego szkolenie w bazie doskonaliło również naukę pływania, ale zmaganie się z wodą w basenie, w kontrolowanych warunkach, było zdecydowanie różne od walki o życie w lodowatej wodzie, gdy zdążył już nałykać się jej sporo. Na powierzchni dojrzał jakiś cień. Brzeg tratwy? Chwycił go desperacko, zdzierając sobie skórę z dłoni, gdy został szarpnięty i pociągnięty z prądem. Drzewo! Ross zamrugał oczami, próbując oczyścić je z wody, aby lepiej widzieć. Nie mógł jednak wydźwignąć swego wycieńczonego ciała na tyle wysoko, aby spojrzeć ponad gęstwą korzeni; był w stanie jedynie trzymać się pnia i mieć nadzieję, że zdoła dołączyć do swych towarzyszy na tratwie gdzieś w dole strumienia. Po, jak mu się wydawało, bardzo długim czasie, udało mu się zaklinować jedno ramię pomiędzy dwoma mokrymi korzeniami; był przekonany, że w ten sposób utrzyma głowę nad wodą. Zimno kąsało jego dłonie i głowę, ale nieziemskie ubranie pełniło swą rolę i reszta ciała nie odczuwała chłodu. Był już zbyt zmęczony, aby w zapadających ciemnościach próbować dostać się do brzegu. Nagły wstrząs przeszedł przez jego ciało i szarpnął za zaplątane między korzeniami ramię, wyrywając jęk z ust. Obrócił się i ku swemu zdumieniu poczuł dno pod stopami; drzewo wylądowało na brzegu. Wyplątawszy się spomiędzy korzeni, pobrnął do brzegu, zapadając się w masie glonów porastających cuchnący muł. Jak zranione zwierzę wydźwignął się na brzeg i znalazł się na otwartej łące skąpanej w świetle księżyca. Przez chwilę leżał tam, z przemarzniętymi, obolałymi rękoma pod sobą, oblepiony mułem i zbyt zmęczony, aby się poruszać. Poderwało go ostro szczekanie - rozkazujące, wzywające, nie należące ani do wilka, ani też do polującego lisa. Wsłuchiwał się w nie tępo. Nagle usłyszał tętent kopyt. Kopyta; konie! Konie zza gór - konie, które mogły oznaczać niebezpieczeństwo. Jego umysł był otępiały i znużony tak, jak jego ręce, i minęło dość dużo czasu, zanim Ross w pełni uświadomił sobie grozę sytuacji. Podnosząc się, Ross zauważył uskrzydlony kształt przemykający przez tarczę Księżyca jak cicha strzała. Jakieś trzydzieści metrów od niego rozległ się stłumiony pisk i skrzydlaty kształt uniósł się ponownie ze swą zdobyczą. Wtedy znów odezwało się szczekanie - niecierpliwe, podekscytowane szczekanie. Ross przykucnął i ujrzał przyćmione światło na brzegu łąki, gdzie zaczynały się drzewa. Czy mógł to być strażnik stada? Ross wiedział, że powinien cofnąć się do rzeki, musiał jednak zmusić się do tego, gdyż nie był pewien, czy dobrowolnie wszedłby ponownie do wody. A gdyby zaczęli go szukać z psami? Przypomniał sobie, że woda tłumi zapachy; to pokonało obawę przed rzeką. Dotarłszy do wysokiego brzegu, na który niedawno z takim wysiłkiem się wdrapywał, Ross źle obliczył krok i runął na twarz w muł i wodorosty. Odruchowo wytarł twarz dłonią. Drzewo wciąż tkwiło tam, gdzie je porzucił; jakimś cudem nurt wbił jego korzenie w piaszczystą łachę. Nad nim, na łące, szczekanie zabrzmiało teraz bardzo blisko; odpowiedział mu długi psi zew. Ross poczołgał się przez wodorosty do pasa czystej wody pomiędzy pniem a brzegiem. Jego działania były półświadome; był już zbyt zmęczony, aby reagować normalnie. Wkrótce ujrzał czworonożny kształt biegnący wzdłuż brzegu rzeki i ujadający cały czas. Po chwili dołączył do niego drugi, jeszcze bardziej hałaśliwy. Psy wydawały się wyczuwać jego obecność. Ross zastanawiał się, czy dojrzały go w ciemnościach panujących nad rzeką, czy też po prostu wytropiły jego zapach. Gdyby miał siłę, wspiąłby się na pień drzewa i spróbował szczęścia na otwartej wodzie po drugiej stronie, ale mógł jedynie leżeć tam, gdzie upadł; plątanina korzeni pomiędzy nim a brzegiem skutecznie go osłaniała, choć nie był pewien, czy w świetle pochodni ludzie z brzegu mimo wszystko go nie zauważą. Nie dostrzegli go jednak, pewnie dzięki temu, że podczas czołgania się przez muł i glony jego pozaziemski strój oraz odkryte dłonie i twarz pokryła warstwa błota, co świetnie go maskowało. Chociaż czuł się nagi i bezbronny, ludzie, którzy prowadzili psy i wychylili się przez wysoki brzeg, oświetlając piaszczystą łachę, zobaczyli jedynie pień drzewa i kupę mułu. Ross usłyszał pomruk głosów przerywany szczekaniem psów. Później pochodnia znikła z zasięgu jego wzroku. Ujrzał, jak jedna z niewyraźnych postaci odciąga psa od brzegu rzeki, wołając resztę czworonogów, które niechętnie pobiegły, cały czas szczekając. Z cichym westchnieniem Ross zanurzył się nieco głębiej w plątaninie korzeni; jeszcze raz miał szczęście. ROZDZIAŁ 15 To był jakiś mały przedmiot; wiązka patyków owiązana strzępem materiału. Ross sztywno wdrapał się na łachę piachu naniesioną przez prąd i wyciągnął dziwny przedmiot, rozpoznając go bez trudu. Sześcienny węzeł był dziełem McNeila; Murdock osunął się na piasek, nerwowo obracając skręconą linkę w palcach i tępo wpatrując się w rzekę. Jego ostatnia nadzieja umarła. Tratwa musiała się rozpaść; ani Ashe, ani McNeil nie mogli przeżyć tej katastrofy. Ross Murdock był sam, porzucony w czasie, który nie był jego własny, z niewielką szansą ucieczki. Ta myśl napełniła mu umysł nieprzeniknioną ciemnością. Jaki jest sens dźwignąć się jutro rano, próbować znaleźć pożywienie czy ciepłe schronienie? Zawsze był dumny z tego, że potrafił sobie radzić sam i tylko w samotności odnajdował bezpieczeństwo. Teraz to uczucie zostało z niego wypłukane przez zimny nurt rzeki, razem z siłą woli, która trzymała go na nogach przez ostatnie dni. Przedtem zawsze istniał jakiś cel, do którego dążył; teraz nie było już nic. Nawet jeśli dotarłby do ujścia rzeki, nie wiedziałby, gdzie i w jaki sposób wezwać łódź podwodną. Wszyscy trzej wędrowcy w czasie mogli już dawno zostać skreśleni z listy, jako że od dawna nie dawali żadnego znaku życia. Ross odwiązał pasek tkaniny i owinął dokoła własnego nadgarstka, nie zastanawiając się, dlaczego to czyni. Znużony i wyczerpany, pomyślał o przyszłości. Nie miał szans ponownie skontaktować się z plemieniem Ulffy. Na pewno uciekli oni razem z innymi szczepami przed nadciągającymi jeźdźcami. Nie, nie było sensu się cofać; a po co ma iść do przodu? Słońce prażyło. Był to jeden z owych wiosennych dni, które zapowiadają zbliżanie się upalnego lata. Owady brzęczały w zielonych zaroślach nad brzegiem rzeki. Ptaki zataczały koła wysoko nad jego głową, kilka niespokojnie krążyło nad nim, wydając ostrzegawcze krzyki. Ross był wciąż pokryty warstwą błota i gnijących resztek roślin, których odór kręcił go w nosie. Gdy potarł kolano, spod brudu wyjrzał materiał jego nieziemskiego stroju, najwidoczniej nie uszkodzony. Doszedł do wniosku, że musi się umyć, że nie wytrzyma dłużej odrażającego smrodu, który roztaczał. Ross wszedł do wody i zaczął ochlapywać się brunatną wodą, aby zmyć zaskorupiałe błoto. W blasku słońca jego strój zdawał się świecić własnym światłem. Wchodził coraz głębiej, aż grunt uciekł mu spod nóg, i Ross zaczął płynąć. Nie miał żadnego określonego celu, do którego podążał, ale pływanie było zdecydowanie łatwiejsze od ponownego wdrapywania się na wysoki brzeg. Pozwalając się unosić prądowi, Ross obserwował oba brzegi. Nie oczekiwał, że ujrzy gdzieś tratwę albo znaki, iż jej pasażerowie szczęśliwie dotarli do brzegu, ale nie przyjmował też do wiadomości najbardziej prawdopodobnego rozwoju wydarzeń. Wysiłek związany z pływaniem wyrwał go ze stanu odrętwienia, w którym obudził się tego ranka. W końcu podpłynął do brzegu zatoczki wrzynającej się głęboko w ląd. Brzegi wznosiły się tutaj wysoko ponad jego głowę, więc dobrze kryły go przed ewentualnym obserwatorem. Ross stanął w wodzie, zdjął obcy strój, rozwiesił go i pozwolił słońcu ogrzewać swe zmęczone ciało. Ryba, którą udało mu się zapędzić na płyciznę i wyrzucić na brzeg, okazała się najlepszym posiłkiem, jaki kiedykolwiek zjadł. Sięgał właśnie po zawieszone na gałęziach wierzby ubranie, gdy los znów obrócił się przeciw niemu, zsyłając mu groźne ostrzeżenie. Gałęzie wierzby w jednej chwili poruszały się łagodnie pod wpływem podmuchów wiatru, a w następnej zadrżały, gdy włócznia przeleciała przez nie, wbijając się głęboko w pień drzewa. Ross, przyciskając do siebie swe odzienie, pośliznął się i upadł na jedno kolano, odwracając się gwałtownie. Był zdany na łaskę i niełaskę dwóch mężczyzn stojących na brzegu nad jego głową. W odróżnieniu od ludzi Ulffy oraz Beakerów byli wysocy. Na ramiona spływały im jasne, spłowiałe od słońca warkocze. Ich skórzane tuniki sięgały do połowy ud, zachodząc na nagolenniki przywiązane do pasów kawałkami malowanych rzemieni. Miedziane bransoletki brzęczały na ich przedramionach, a naszyjniki ze zwierzęcych kości i zębów wskazywały na ich zamożność. Ross nie przypominał sobie, aby oglądał takich wojowników na taśmach w bazie. Pierwsza włócznia była ostrzeżeniem, ale druga była trzymana w pogotowiu, więc Ross uczynił odwieczny gest poddania się, upuszczając swoje odzienie i podnosząc ręce do góry. - Przyjaciel? - zapytał w języku Beakerów. Handlarze dotarli daleko i, być może, kontaktowali się także z tym plemieniem. Kręcąc włócznią, młodszy z nieznajomych bez wysiłku zeskoczył na dół i podniósł kombinezon upuszczony przez Rossa. Obejrzał go dokładnie, po czym powiedział coś do swego towarzysza. Wydawał się zafascynowany materiałem; przeciągał go między palcami, a Ross zastanawiał się, czy udałoby mu się przehandlować go za własną wolność. Obaj mężczyźni byli uzbrojeni, nie tylko w długie sztylety używane przez Beakerów, ale także w topory. Gdy Ross spróbował nieco opuścić ręce, stojący przed nim mężczyzna groźnie sięgnął do rękojeści topora, co było wyraźnym ostrzeżeniem. Rossowi drgnęła powieka; przecież mogą go po prostu zabić i wziąć sobie strój Obcych. W końcu zdecydowali się zabrać go ze sobą. Przerzucając strój przez jedno ramię, nieznajomy złapał Rossa za ramię i pchnął go brutalnie przed siebie. Nierówna powierzchnia plaży raniła jego stopy, a wiatr, który owionął go, gdy dotarł do szczytu zbocza, przypomniał mu nieprzyjemne przeżycia w epoce lodowcowej. Murdocka kusiło, aby wyrwać się i skoczyć do rzeki, ale było już na to za późno. Człowiek z włócznią znalazł się za jego plecami i wykręcił mu ręce do tyłu. Był więźniem. Dwaj wojownicy poprowadzili go przez łąkę do pasących się tam trzech kudłatych koni, których pilnował trzeci mężczyzna. Ostry, na wpół wkopany w ziemię kamień zmienił przebieg wydarzeń tego dnia. Ross rozdarł sobie na nim piętę; przenikliwy ból podsycił jego bunt, który wybuchł z niespodziewaną gwałtownością. Runął do tyłu, a jego zraniona stopa znalazła się między nogami jego strażnika, obalając ich obu na ziemię. Zaskoczony przeciwnik wypuścił powietrze z płuc i Ross przetoczył się przez niego, sięgając jedną ręką do sztyletu zatkniętego za pasem wroga, podczas gdy druga, uwolniona z krępującego ją uchwytu, zacisnęła się na jego gardle. Ze sztyletem w dłoni Ross, wciąż kucając, odwrócił się ku pozostałym wojownikom. Z otwartymi ustami gapili się na niego z nie skrywanym zdumieniem; po chwili ich włócznie podniosły się, ale nastąpiło to zbyt późno. Ross przytknął czubek swej broni do gardła nieruchomego teraz przeciwnika, na którym klęczał, mówiąc w języku Beakerów: - Uderzycie - on zginie. Musieli dostrzec determinację w jego oczach, gdyż powoli, niezdecydowanie włócznie opadły. Uczyniwszy pierwszy krok, Ross brnął dalej. - Bierzcie - wskazał na czekające konie - bierzcie i jedźcie! Przez chwilę sądził, że tym razem zdecydują się na atak, ale wciąż trzymał sztylet nad gardłem pokonanego mężczyzny, który cicho jęczał. Jego groźba poskutkowała, gdyż jeden z nieznajomych powoli złożył obcy strój na ziemi, po czym obaj wycofali się. Podeszli do koni, wsiedli na nie i powoli odjechali, nie oglądając się za siebie. Więzień pomału odzyskiwał przytomność, gdy Ross wciągał na siebie zabrane ze statku odzienie; nie zdążył jeszcze dopasować pasków i ćwieków na piersi, gdy niebieskie oczy otworzyły się. Spalona słońcem dłoń pomknęła w kierunku pasa, ale sztylet i topór, które niegdyś się tam znajdowały, były teraz w posiadaniu Rossa. Ten, kończąc ubieranie się, patrzył uważnie na swego jeńca. - Co ty robić? - słowa zostały wypowiedziane w mowie leśnych plemion, ale z wyraźnie obcym akcentem. - Ty odejść... - Ross wskazał na trzeciego konia, którego odjeżdżający zostawili nie opodal. - Ja odejść... - Wskazał na rzekę. - Biorę to... - poklepał sztylet i topór. Jego rozmówca nastroszył się. - Niedobrze... Ross zaśmiał się z lekka histerycznie. - Niedobrze tobie - zgodził się-dobrze mnie! Ku jego zdumieniu napięta twarz wojownika rozluźniła się, po czym ryknął on śmiechem. Uspokoiwszy się usiadł, pocierając gardło, ale uśmiechając się od ucha do ucha. - Ty łowca? - wskazał na lasy porastające stoki gór na północnym zachodzie. Ross pokręcił głową. - Ja handlarz. - Handlarz... - powtórzył jego rozmówca. Poklepał szerokie metalowe bransoletki na swych przegubach. - Handlować to? - To. Więcej rzeczy. - Gdzie? Ross wskazał w dół rzeki. - Nad gorzką wodą, tam handlować. Drugi wydał się zaskoczony. - Dlaczego ty tutaj? - Jechać rzeką, tak jak ty jechać - rzekł Ross, wskazując konia. - Jechać na drzewach; wiele drzew związanych razem. Drzewa rozpaść się, ja przyjść tutaj. Koncepcja podróży tratwą najwidoczniej była zrozumiała, gdyż nieznajomy kiwał głową. Wstając, podszedł do konia i podniósł rzemień, którym był uwiązany. - Ty przyjść obóz Foscar. Foscar wódz. Ja pokazać sztuczka, jak ty wziąć Tulka, uśpić go, wziąć jego topór, sztylet. Ross zawahał się. Ten Tulka wyglądał teraz na przyjaznego, ale jak długo tak będzie? Pokręcił głową. - Ja iść do gorzka woda. Mój wódz tam. Tulka znów się nastroszył. - Ty mówić nieprawda, twój wódz tam! - dramatycznie wskazał na wschód. - Twój wódz Foscar. On powiedzieć dać dużo to... - dotknął swych miedzianych bransolet - dobre sztylety, topory; dostać cię z powrotem. Ross gapił się na niego nie rozumiejąc. Ashe? Ashe w obozie Foscara ofiarowujący nagrodę za niego? Ale jak to się stało? - Jak ty znać mój wódz? Tulka zaśmiał się, tym razem z wyższością. - Ty nosić błyszcząca skóra. Dać dużo dobre rzeczy dla człowiek, kto przyprowadzić ty. Błyszcząca skóra! Strój ze statku Obcych! Czy to ci ze statku? Ross pamiętał reflektor, który go oświetlił, gdy uciekał z wioski Rosjan. Któryś z Obcych musiał go zauważyć. Ale dlaczego go szukali, stawiając tubylców na nogi, aby go dostać w ręce? Co sprawiło, że Ross Murdock stał się tak ważny, że musieli go mieć? Wiedział tylko, że nie da się zaprowadzić do nich, że wcale nie pragnie spotkać tego "wodza", który wyznaczył za niego nagrodę. - Ty przyjść! - Tulka zaczął działać; jego koń runął naprzód, w kierunku Rossa, który odruchowo cofnął się. Zamachnął się toporem, ale nie miał doświadczenia z tą bronią, a poza tym wydawała mu się ona zbyt ciężka. Jego cios trafił w powietrze, a koń uderzył go barkiem. Ross upadł, o włos unikając kopnięcia nie obutej stopy wymierzonego w jego głowę. Jeździec runął na niego, przygniatając go do ziemi. Pięść trafiła go w szczękę i stracił przytomność. Ocknął się przewieszony przez coś, co podskakiwało nieregularnie, powodując ból głowy. Spróbował się poruszyć, ale ręce miał związane za plecami. Zrozumiał, że leży przewieszony przez biegnącego konia. Był bezsilny. Musiał znieść to niewygodne położenie, łudząc się nadzieją na rychłą zmianę. Nad głową słyszał rozmowy swoich strażników. Udało mu się dojrzeć innego konia, który biegł równolegle do tego, który niósł Rossa. Wkrótce dotarli do hałaśliwego miejsca, gdzie rozbrzmiewał gwar wielu rozmów. Konie zatrzymały się, a jego ściągnięto i rzucono na zakurzoną ziemię. Leżał tam, próbując ogarnąć wzrokiem scenę wokół siebie. Przybyli do obozu jeźdźców. Kryte skórą namioty służyły za schronienie długowłosym, rosłym mężczyznom i wysokim kobietom, którzy teraz tłoczyli się dokoła, pragnąc rzucić okiem na więźnia. Po chwili okrąg pękł; gapie ustępowali miejsca nowemu mężczyźnie. Wojownicy, którzy schwytali Rossa, wywarli na nim duże wrażenie, ale nowo przybyły był z pewnością ich przywódcą. Leżąc u stóp wodza, Ross czuł się mały i bezbronny. Foscar - jeśli to był Foscar - nie zaczął się jeszcze starzeć; mięśnie na rękach i w poprzek ramion naprężające się, gdy pochylał się nad zdobyczą Tulki, czyniły go z pewnością silnym jak niedźwiedź. Ross wpatrywał się w niego, a ta sama wściekłość, która sprawiła, że zaatakował Tulkę, kazała mu teraz uciec się do jedynej broni, jaka mu pozostała - do słów. - Posłuchaj, Foscar. Uwolnij mnie, a zrobię więcej, niż gdy tylko będę patrzył na ciebie - rzekł w mowie leśnych łowców. Niebieskie oczy Foscara rozszerzyły się; opuścił jedną dłoń, która mogła zamknąć w swym uchwycie obie ręce Rossa, ujął wielkimi palcami nieziemski ubiór i postawił jeńca na nogi; wyglądało na to, że zrobił to bez żadnego wysiłku. Nawet stojąc, Ross był o dobre dwadzieścia centymetrów niższy od wodza. Mimo to wypiął pierś i zmierzył go wzrokiem, nie okazując uległości. - Więc... Moje ręce są wciąż związane - zawarł w tym stwierdzeniu całą pewność siebie, jaką zdołał z siebie wykrzesać. Krótka rozmowa z Tulką dała mu pewne pojęcie o charakterze tych ludzi; byli zdolni docenić sprzeciwiającego się im człowieka. - Dziecko... - Dłoń puściła materiał na piersi Rossa i ujęła go za ramię. Pod jej uściskiem Ross zatoczył się do tyłu. - Dziecko? - Ross zdołał skądś wydobyć krótki śmiech. - Zapytać Tulka. Ja nie być dziecko, Foscar. Topór Tulki, sztylet Tulki być w mojej dłoni. Konia musiał użyć, aby mnie pokonać. Foscar słuchał go uważnie, po czym uśmiechnął się. - Ostry język - stwierdził. - Tulka stracił sztylet, topór? Dobrze więc! Ennar! - rzucił przez ramię i jeden z jego ludzi wystąpił o krok przed innych. Był on niższy i dużo młodszy niż wódz; był chłopięco szczupły i miał otwartą, sympatyczną twarz, a jego oczy wpatrywały się w Foscara z niecierpliwą ciekawością. Podobnie jak inni z jego plemienia, był uzbrojony w sztylet i topór, zatknięte za pasem. Nosił dwa naszyjniki oraz bransoletki i naramienniki, podobnie jak Foscar, Ross doszedł więc do wniosku, że musi być krewnym starszego mężczyzny. - Dziecko! - Foscar klepnął Rossa dłonią po ramieniu, po czym cofnął rękę. - Dziecko! - wskazał na Ennara, który zaczerwienił się. - Ty zabrać Ennarowi topór, sztylet - rozkazał Foscar - tak, jak ty zabrać Tulce. - Uczynił znak i ktoś rozciął więzy krępujące nadgarstki Rossa. Ross potarł spuchnięte dłonie o siebie, potem obmacał szczękę. Foscar podrażnił jego przeciwnika, nazywając lekceważąco dzieckiem, więc ten użyje wszystkich swych sił i zdolności przeciw więźniowi. Walka z nim nie będzie tak łatwa, jak pokonanie Tulki podstępem. Jeśli jednak odmówiłby, Foscar mógłby zabić go na miejscu. Ross zdecydował się być butny; zdobędzie się na wszystko, na co go stać. - Zabierz topór, sztylet. - Foscar cofnął się, ruchem ręki każąc swym ludziom także się odsunąć i utworzyć koło. Ross poczuł się słabo, gdy ujrzał dłoń Ennara sięgającą do rękojeści topora. Nie powiedziano nic o użyciu przez Ennara broni, ale Ross przekonał się, że plemię ma jakieś poczucie sportowej walki. Tulka przepchnął się do wodza i powiedział coś do niego; Foscar ryknął na swego młodszego krewnego. Dłoń Ennara odskoczyła od trzonka topora, jakby wypolerowane drzewo było rozgrzane do białości. Ross zrozumiał: Ennar musiał teraz wygrać, aby obronić własną godność, a on sam, by uratować swe życie. Obaj przeciwnicy obchodzili się ostrożnie; Ross patrzył raczej w oczy Ennara, niż na jego ręce trzymane na poziomie pasa. W bazie mierzył się już z Ashe'em, a przed nim z twardymi, zręcznymi i bezlitosnymi instruktorami walki wręcz. Wbito mu wystarczającą wiedzę na temat bloków, chwytów i ciosów, aby mógł sobie dać radę w sytuacjach takich, jak ta. Był jednak wtedy najedzony i w pełni sił. Nie był pozbawiany przytomności i w tym stanie transportowany godzinami na grzbiecie konia po wielu dniach wysiłku. Miał się przekonać, czy Ross Murdock był taki twardy jak zawsze sądził? Twardy czy nie, uczestniczy w tym, dopóki nie wygra, albo nie zostanie pokonany. Komentarze dobiegające z tłumu popchnęły Ennara do działania. Zbliżył się, przybierając niską, zapaśniczą pozycję, ale Ross stanął w jeszcze niższej. Dłoń Murdocka śmignęła w dół i zaraz podniosła się, wyrzucając chmurę piachu prosto w twarz jego przeciwnika. Ich ciała zderzyły się; Ennar przeleciał nad ramieniem Rossa i wyrżnął w ziemię. Gdyby Ross był wypoczęty, walka skończyłaby się na tym jego zwycięstwem. Gdy jednak próbował obrócić się i rzucić na przeciwnika, był zbyt powolny. Ennar nie czekał rozciągnięty na ziemi i tym razem Ross został schwytany w pułapkę. Ręka chwyciła jego nogę tuż nad kolanem, lecz Ross znów posłuchał swego doświadczenia, pozwalając się bez oporu przewrócić. Ennar, zaskoczony swym łatwym sukcesem, nie był na to przygotowany. Ross przetoczył się, próbując uciec stalowemu uściskowi palców swego przeciwnika, zadając mu jednocześnie zamaszyste ciosy z nadzieją pokonania go tak, jak Tulki. Udało mu się uciec przed niedźwiedzim uściskiem, którym Ennar chciał go objąć; Ross wiedział, że w ten sposób jego opór zostałby szybko przełamany. Trzymając się wpojonych mu metod, walczył dalej z rosnącym przerażeniem, że wszystko, na co go stać, nie wystarczy. Był już zbyt zmęczony, aby pokonać Ennara. Jeśli nie dopisze mu szczęście, może tylko próbować odwlec swą klęskę. Palce Ennara podstępnie sięgnęły do jego oczu i Ross zrobił coś, o co nigdy przedtem by się nie podejrzewał: ugryzł, zaciskając zęby na palcach przeciwnika. Udało mu się wyswobodzić kolano i wbić je w ciało leżącego na nim Ennara. Ten wydał ciche westchnienie i Ross, zbierając resztki sił, zdołał się uwolnić. Podniósł się na jedno kolano. Ennar także klęczał, skradając się jak czworonożne zwierzę gotowe do skoku. Ross postawił wszystko na jedną kartę. Złożył dłonie razem, podniósł je najwyżej, jak umiał, po czym z całej siły rąbnął nimi w kark przeciwnika. Ennar runął na ziemię twarzą w dół, a parę sekund później Ross podążył w jego ślady. ROZDZIAŁ 16 Murdock leżał na wznak, wpatrując się w wyprawione skóry, które naciągnięte tworzyły dach namiotu. Potłuczony był tak, że czuł każdy centymetr swego ciała. Stracił zainteresowanie przyszłością. Interesowała go tylko teraźniejszość, a ta nie wyglądała zbyt różowo. Udało mu się osiągnąć remis z Ennarem, ale w oczach krajowców został pokonany; nie wywarł na nich takiego wrażenia, jak zamierzał. Dziwił się nieco, że wciąż żyje. Prawdopodobnie pozwolili mu oddychać tylko dlatego, że chcieli otrzymać za niego obiecaną im przez Obcych nagrodę; nie była to miła perspektywa. Nadgarstki przywiązano mu za głową do palika wbitego głęboko w ziemię; kostki w ten sam sposób przymocowano do drugiego. Był w stanie obracać głową, ale jakikolwiek ruch inną częścią ciała był niemożliwy. Jadł jedynie kawałki jedzenia wkładane mu do ust przez brudnego niewolnika-łowcę ze szczepu rozgromionego podczas wędrówki jeźdźców. - Ho, zabieraczu toporów! - Czyjaś stopa kopnęła go w żebro. Ross zacisnął zęby z bólu wywołanego tym niezbyt delikatnym powitaniem. W półmroku ujrzał twarz Ennara i z satysfakcją zauważył kolorowe placki otaczające jego prawe oko i ciągnące się wzdłuż szczęki, ślady swojej pięści. - Ho, wojowniku! - odparł Ross gorzko, starając się zawrzeć w tym tytule jak najwięcej pogardy. W jego ograniczonym polu widzenia pojawiła się ręka Ennara uzbrojona w sztylet. - Przyciąć za ostry język, to dobra rzecz! - Młody krajowiec wyszczerzył się, klękając przy bezbronnym więźniu. Przez Rossa przepłynęła fala strachu gorszego niż jakikolwiek fizyczny ból. Ennar mógł zrobić to, o czym mówił! Ross poczuł jednak, że ostrze przecina więzy na jego rękach; ból wywołany tą czynnością został przytłumiony ulgą, że to nie chęć zemsty przywiodła do niego Ennara. Wiedział, że ręce ma już wolne, ale ściągnięcie ich zza głowy przekraczało jego możliwości, więc po prostu leżał, podczas gdy Ennar uwalniał jego nogi. - Wstawaj! Bez pomocy Ennara Ross nie stanąłby na nogach. Nie ustałby też samodzielnie; gdy tylko Ennar puścił go, runął do przodu na twarz. Zalała go fala gniewu spowodowanego własną bezradnością. W końcu Ennar wezwał dwóch niewolników, którzy wyciągnęli Rossa na otwartą przestrzeń, przed oblicze rady, która zebrała się przy ognisku. Dyskusja już się toczyła; atmosfera była gorąca i mówcy niejednokrotnie sięgali dłońmi do rękojeści zatkniętych za pasami sztyletów i toporów, wykrzykując swe argumenty. Ross nie rozumiał ich języka, ale był pewien, że to on jest tematem debaty i że decydujący głos należy do Foscara, który jeszcze nie podjął decyzji. Ross siedział tam, gdzie posadzili go niewolnicy, pocierając obolałe nadgarstki. Śmiertelnie zmęczony, zarówno fizycznie, jak i psychicznie, nie był już zainteresowany losem, który mu właśnie planowano. Był po prostu szczęśliwy, że uwolniono go z pęt. Nie wiedział, jak długo toczyła się narada, ale w końcu Ennar podszedł do niego z wiadomością. - Twój wódz, on dać wiele dobrych rzeczy za ciebie. Foscar zabrać ciebie do niego. - Mojego wodza tu nie ma - powtórzył Ross ze znużeniem w głosie, wiedząc, że ten jego protest nie odniesie żadnego skutku. - Mój wódz siedzi przy gorzkiej wodzie i czeka. Będzie zły, jeśli nie przyjdę. Niech Foscar obawia się jego gniewu... Ennar zaśmiał się. - Ty uciec od twój wódz. Będzie zadowolony z Foscara, gdy będziesz leżał pod jego dłonią. Tobie się to nie spodoba, tak ja sądzę! - Ja też tak sądzę - pomyślał Ross. Przez resztę nocy Ross leżał pomiędzy czujnym Ennarem i innym strażnikiem, choć krajowcy byli na tyle ludzcy, że go znów nie związali. Rankiem pozwolono mu się pożywić, więc pracowicie łowił brudnymi palcami kawałki jeleniego mięsa pływające we wspólnej misie. Pomimo niewygód był to najlepszy posiłek, jaki jadł od wielu dni. Podróż nie była wygodna. Posadzono go na jednego z kudłatych koni, a stopy związano mu pod brzuchem wierzchowca kawałkiem sznura. Spętano mu ręce, ale na szczęście mógł trzymać niechlujnie splecione lejce i jakoś utrzymywać się w siodle. Jego koń był prowadzony przez Tulkę, a Ennar jechał za nim, bacznie obserwując więźnia i tylko od czasu do czasu zerkając na drogę, którą przemierzali. Kierowali się na północny wschód, ku zielono-białym górom wyraźnie odcinającym się od porannego nieba. Ross nie był pewien swego wyczucia kierunku, ale przypuszczał, że kierują się z grubsza w stronę ukrytej wioski, którą, jak sądził, zniszczyli Obcy ze statku. Cały czas zastanawiał się, jak oni zdołali porozumieć się z jeźdźcami. - Jak Wy znaleźć inny wódz? - zagadnął Ennara. Młodzieniec odwrócił się ku Rossowi. - Twój wódz przyjść nasz obóz. Rozmawiać z Foscarem... dwie... cztery noce temu. - Jak rozmawiać z Foscarem? W języku myśliwych? Po raz pierwszy Ennar wyglądał na zakłopotanego. Mruknął coś i odburknął: - On mówić, Foscar, my. My słyszeć dobre słowa, nie język leśnych szczurów. On mówić dobrze. Ross był zaskoczony. Jak Obcy spoza czasu mogli mówić językiem prymitywnego plemienia, które od jego własnej ery dzieliło kilka tysięcy lat? Czy Obcy także umieli wędrować w czasie? Czy mieli własne przekaźniki? Mimo to walczyli z Czerwonymi. Była to kompletna zagadka. - Ten wódz, on wyglądać jak ja? Jeszcze raz Ennar wyglądał na niepewnego. - On nosić strój jak ty. - Ale czy był taki, jak ja? - nalegał Ross. Nie wiedział, do czego dąży, ale wydawało mu się ważne, aby przekonać choć jednego z krajowców, że sam wygląda inaczej niż ten, który wyznaczył za niego nagrodę i do którego go właśnie wieźli. - Inny! - rzucił Tulka przez ramię. - Ten wyglądać jak leśny człowiek, włosy, oczy... Wódz bez włosów na głowie, inne oczy... - Ty też go widziałeś? - dopytywał się Ross natarczywie. - Widziałem. Ja jechać do obozu, oni przyjechać. Stać na skale, wołać Foscara. Robić czary z ogniem, on skakać! - Wskazał sztywno ramieniem na krzak na drodze przed nimi. - Oni pokazać mała, mała włócznia, ogień wyjść z ziemi i palić się. Oni mówić, oni spalić nasz obóz, jeśli my nie dać człowiek. My mówić: nie mieć człowiek. Wtedy oni powiedzieć, oni dać wiele dobre rzeczy, jeśli my znaleźć i przywieźć człowiek... - Ale to nie są moi ludzie - przerwał mu Ross. - Widzisz, mam włosy, nie jestem taki, jak oni. Oni są źli... - Może ty być złapany w wojnie, ty niewolnik wodza. - Ennar miał na to odpowiedź, która według wiedzy jego szczepu była logiczna. - Oni chcieć niewolnik z powrotem. - Moi ludzie też silni, wiele magii - odparł Ross. - Zabierzcie mnie do gorzkiej wody, a oni dużo wam zapłacą, więcej niż obcy wódz! Obaj krajowcy wyglądali na rozbawionych. - Gdzie gorzka woda? - zapytał Tulka. Ross wskazał głową na wschód. - Kilka noclegów stąd... - Kilka noclegów! - powtórzył Ennar szyderczo. - My jechać kilka noclegów, może wiele noclegów, gdzie my nie znać szlaków; może tam nie być ludzi, może nie być gorzkiej wody, wszystko to twoje słowa, które ty mówić, żeby my nie zawieźć cię do twój wódz. My jechać nawet niejeden nocleg, znaleźć wódz, dużo dobre rzeczy. Po co my robić trudne rzeczy, kiedy móc robić łatwe? Jakie argumenty mógł Ross wysunąć przeciw prostej logice swych strażników? Przez chwilę milczał, wściekły na własną bezradność. Jednak bardzo dawno temu nauczył się, że poddawanie się ślepej furii nie jest dobre, chyba że robi się to, aby wywrzeć wrażenie, a i to tylko wtedy, gdy jest się górą. Teraz jednak nie był górą. Przez większą część drogi jechali otwartą przestrzenią; przedtem Ross i pozostali dwaj agenci, przemierzając tę samą trasę, przemykali się lasem. Z tego powodu zbliżali się do gór z innego kierunku i, chociaż próbował, Ross nie potrafił dostrzec żadnych znajomych form terenu. Gdyby jakimś cudem udało mu się uwolnić od swych prześladowców, mógłby tylko kierować się na zachód i mieć nadzieję, że w końcu dotrze do rzeki. W południe mała grupa rozbiła obóz na polance nad strumykiem. Było dziwnie ciepło, podobnie jak dzień wcześniej, i insekty, wydobywszy się ze swych kryjówek, atakowały spętane konie i kłębiły się wokół Rossa. Próbował odganiać je, wymachując związanymi rękoma, gdyż gryzły go, wysysając krew. Rossa ściągnięto z konia, ale dla odmiany przywiązano go do drzewa pętlą zarzuconą na szyję; jeźdźcy rozpalili ognisko i nad nim piekli kawałki jeleniego mięsa. Wyglądało na to, że Foscar nie śpieszy się, gdyż po posiłku mężczyźni odpoczywali, a niektórzy z nich nawet zdrzemnęli się. Policzywszy twarze, Ross stwierdził, że Tulka i jeszcze jeden jeździec zniknęli; prawdopodobnie pojechali naprzód, aby odnaleźć Obcych i uprzedzić ich o zbliżaniu się grupy. Po kilku godzinach zwiadowcy znów się pojawili, równie niezauważenie, jak zniknęli. Po wysłuchaniu ich raportu Foscar podszedł do Rossa. - Twój wódz czeka... Ross podniósł spuchniętą, pogryzioną twarz i zaprotestował jak zwykle. - To nie mój wódz! Foscar wzruszył ramionami. - On mówi, że tak. Daje wiele dobrych rzeczy, aby cię odzyskać. A więc, on twój wódz! Jeszcze raz Rossa wsadzono na konia i związano. Tym razem jednak grupa podzieliła się na dwie części. On pozostał z Ennarem, tuż za Foscarem, z dwoma strażnikami zabezpieczającymi tyły. Reszta ludzi, prowadząc swoje wierzchowce, wtopiła się w las. Ross przypatrywał się ich odejściu, myśląc intensywnie. Niewątpliwie Foscar nie ufał tym, z którymi zamierzał dobić targu, i zabezpieczał się na własną rękę; Ross nie sądził jednak, by ten brak zaufania, który pewnie był tylko zwykłą przezornością, mógłby działać na jego korzyść. Bardzo powoli, prawie stępa, wjechali na małą łączkę zwężającą się na wschodzie. Wówczas po raz pierwszy Ross zorientował się, gdzie jest. Byli przy wejściu do doliny, jakąś milę od wąskiego gardła, nad którym Ross leżał i obserwował okolicę, i gdzie go schwytano, gdy przybył z północy, spod górskich łańcuchów. Koń Rossa został zatrzymany w miejscu, gdy Foscar szturchnął piętami własnego wierzchowca, przyśpieszając nieco i kierując się ku wejściu do doliny. Widać tam było niebieską plamę-Obcy czekali. Ross przygryzł wargi. Stał już twarzą w twarz z Czerwonymi, z krajowcami Foscara, ale drżał na myśl, że czyny, jakich mogliby się dopuścić najgorsi ludzie, byłyby niczym wobec tego, co może go spotkać w rękach Kosmitów. Foscar wyglądał teraz jak zabawka dosiadająca zabawkowego konia. Zatrzymał swego wierzchowca tak, że stanął twarzą w twarz z Obcymi. Ross naliczył ich czterech. Wyglądało na to, że rozmawiają, chociaż jeźdźca i niebiesko ubrane postacie oddzielała spora odległość. Po kilku minutach Foscar uniósł ramię i wezwał pilnujących Rossa. Ennar jechał przodem, ciągnąc za sobą konia Rossa, podczas gdy pozostała dwójka dyskretnie trzymała się z tyłu. Ross zauważył, że obaj są uzbrojeni we włócznie, które trzymali pod ręką. Przebyli już może trzy czwarte odległości dzielącej ich od Foscara; Ross wyraźnie widział łyse głowy i twarze Obcych obracające się w jego stronę. I wtedy Obcy uderzyli. Jeden z nich uniósł broń przypominającą nieco wyglądem znany Rossowi pistolet automatyczny, tylko że wyposażoną w dłuższą lufę. Ross krzyknął. Wiedział, że Foscar był uzbrojony tylko w topór i sztylet, które wciąż tkwiły mu za pasem. Wódz zastygł w bezruchu; jego wierzchowiec zadrżał ze strachu. Foscar zsunął się z konia, jakby jego ciało było pozbawione kości, i ciężko upadł twarzą w dół na stratowany grunt. Ennar wydał z siebie okrzyk, w którym brzmiała desperacja, a jednocześnie wyzwanie. Ściągnął lejce tak gwałtownie, że jego koń skoczył w tył, i puszczając lejce wierzchowca Rossa, zawrócił w miejscu i pogalopował na złamanie karku ku drzewom, w których skryli się wojownicy. Rzucona włócznia otarła się o ramię Rossa, rozdzierając błękitny materiał, ale jego koń również obrócił się, podążając za Ennarem, co uniemożliwiło strażnikom z tyłu powtórny atak. Straciwszy swą szansę, wojownik, który cisnął włócznią, pogalopował śladami Ennara. Ross kurczowo trzymał się grzywy obiema rękoma. Najbardziej obawiał się, że może się ześliznąć z siodła, a że jego nogi były związane pod końskim brzuchem, znalazłby się wtedy bezbronny pod kopytami galopującego zwierzęcia. Jakimś cudem udało mu się utrzymać grzywy; gdyby zdołał pochwycić linę zwisającą spod pyska swego rumaka, mógłby go okiełznać, ale był w stanie tylko utrzymać się w siodle. Spojrzał do przodu, aby zorientować się, dokąd pędzi jego wierzchowiec. I wtedy kolorowy płomień, równie jaskrawy, jak ogień, który pochłonął wioskę Rosjan, wystrzelił z ziemi kilka metrów przed nim, wpędzając zwierzę w panikę. Dookoła wybuchało więcej płomieni i koń zmienił kierunek biegu wśród gęstniejącego dymu. Ross zrozumiał, że Obcy próbują odciąć go od dającej pewną osłonę puszczy. Nie mógł zrozumieć, dlaczego go po prostu nie zastrzelili, tak jak to zrobili z Foscarem. Dym płonącej trawy gęstniał, odcinając go od lasu. Może zapewniłby mu także osłonę, pod którą uciekłby obydwu wrogom? Płomienie skierowały konia na powrót ku oczekującym Obcym. Ross usłyszał zmieszane krzyki gdzieś w dymie. Jego koń zrobił fałszywy krok i czerwony jęzor liznął jego skórę. Zwierzę zaskowyczało i na oślep runęło między płomieniami, unosząc Rossa od ubranych na niebiesko postaci. Ross kaszlał, prawie dławił się, a jego oczy zaszły łzami wyciskanymi przez gęsty dym zmieszany z odorem palonych włosów. Koń wyrwał się z kręgu płomieni i gnał w kierunku małej łączki. Zwierzę i mimowolny jeździec byli już daleko, gdy z lewej strony pojawił się inny koń, zrównując się z wierzchowcem Rossa. Był to jeden z krajowców. Dzika gonitwa przeszła w galop; jeździec, którego umiejętności Ross szczerze podziwiał, wychylił się ze swego siodła, łapiąc zwisające lejce spłoszonego zwierzęcia i dostosowując jego tempo do własnego. Wstrząśnięty ostatnimi wydarzeniami Ross, wciąż kaszlący i niezdolny się wyprostować, kurczowo trzymał się grzywy. Galop przeszedł w kłus, a po chwili konie zatrzymały się, dysząc ciężko i tocząc pianę na ziemię. Ross dopiero teraz dostrzegł, że jego nogi i pierś konia również pokryte są tą pianą. Schwytawszy więźnia, tubylec nie zwracał już na niego uwagi, lecz wpatrując się w ścianę dymu za nimi i mamrocząc coś do siebie, oceniał prędkość rozprzestrzeniania się ognia. Wciąż mrucząc coś pod nosem, pociągnął za sobą konia, na którym siedział Ross, i ruszył w kierunku, z którego Ennar przywiódł go niecałe pół godziny temu. Ross spróbował pomyśleć. Nieoczekiwana śmierć wodza plemienia mogła również oznaczać jego własną, jeśli obudziłaby w krajowcach żądzę zemsty. Z drugiej strony, istniała niewielka szansa przekonania ich, że Ross rzeczywiście pochodzi z innego plemienia i że pomaganie mu byłoby działaniem przeciw wspólnemu wrogowi. Układanie teraz planów było jednak bezcelowe, choć tylko spryt mógł go ocalić. Wyprawa, która skończyła się zamordowaniem Foscara, dała Rossowi nieco czasu. Wciąż był więźniem, choć znów Toporników, a nie przybyszów z innej planety. Być może dla Obcych ci prymitywni ludzie znaczyli niewiele więcej niż leśne zwierzęta. Ross nie próbował rozmawiać ze swym nowym strażnikiem, który ciągnął go w stronę zachodzącego słońca. W końcu zatrzymali się na tej samej polance, na której obozowali w południe. Tubylec spętał konie, po czym obejrzał dokładnie zwierzę, na którym jechał Ross. Warknąwszy coś, rozwiązał więźnia i bezceremonialnie rzucił go na ziemię, po czym wrócił do przerwanych oględzin. Ross uniósł się nieco i dostrzegł ślad na kudłatej skórze, gdzie płomień musnął zwierzę. Jeździec przyniósł kilka garści błota znad strumienia i rozsmarował je na poparzonym miejscu. Potem, wytarłszy oba zwierzęta kępkami trawy, podszedł do Rossa, przewrócił go i zaczął oglądać jego lewą nogę. Ross zrozumiał. Według wszelkich praw fizyki jego udo powinno również zostać przypalone w miejscu, gdzie liznął je ogień, a mimo to nie czuł żadnego bólu. Szukający poparzenia krajowiec nie mógł znaleźć nawet najlżejszego przebarwienia dziwnego materiału. Ross przypomniał sobie, jak Obcy poruszali się po płonącej wiosce, nie zwracając uwagi na płomienie. Strój izolował go przed zimnem lodowca i wyglądało na to, że ochronił go również przed ogniem, za co w myśli dziękował losowi. Brak obrażeń stanowił zagadkę dla tubylca, który, nie znalazłszy na jego ciele śladów ognia, zostawił Rossa w spokoju i usiadł kilka metrów od niego, jakby się go obawiając. Nie czekali długo. Jeden po drugim wojownicy, którzy wyruszyli z Foscarem, przybywali na polanę. Na końcu przybyli Ennar i Tulka, niosąc ciało swego wodza. Twarze obu mężczyzn były pokryte pyłem i gdy inni ujrzeli ciało, również natarli policzki pyłem, recytując jakieś słowa i podchodząc pojedynczo, aby dotknąć prawej ręki zmarłego przywódcy. Ennar, oddawszy swój ciężar innym, ześliznął się ze zmęczonego konia i stał przez chwilę z opuszczoną głową. Potem spojrzał prosto na Rossa i podszedł ku niemu przez polanę, stając nad związanym człowiekiem z innej epoki. Coś chłopięcego, co było częścią jego osoby, gdy walczył na rozkaz Foscara, przeminęło. Jego wzrok był bezlitosny, gdy pochylał się nad więźniem, wolno wypowiadając słowa, aby Ross mógł zrozumieć zawartą w nich obietnicę - straszliwą obietnicę. - Leśny szczurze, Foscar idzie na swój pogrzebowy stos. Powinien zabrać ze sobą za niebo niewolnika, który będzie biegał na jego rozkaz i drżał wobec jego gniewu. Ty, psie, pobiegniesz za Foscarem za niebo, a on będzie cię miał na zawsze pod swymi stopami, aby chodzić po tobie jak po ziemi. Ja, Ennar, przysięgam, że Foscar zostanie wysłany za niebiosa ze wszystkimi honorami należnymi wodzowi. Ty zaś, psie, będziesz leżał u jego stóp podczas tej wędrówki! Nie dotknął Rossa, ale nie wątpił, że młodzieniec zamierzał wykonać wszystko, co mu obiecał. ROZDZIAŁ 17 Przygotowania do pogrzebu Foscara trwały całą noc. Drewniana budowla, wykonana z powiązanych pni, które przywleczono z puszczy, rosła coraz wyżej poza obozem plemienia. Ciągle zawodzenie kobiet w namiotach wytworzyło grobowy nastrój; to wystarczyło, aby przywieść Rossa na skraj szaleństwa. Pozostawiono go pod strażą w miejscu, z którego mógł przyglądać się przygotowaniom; przedtem wydawało mu się, że tak subtelna tortura nie przyjdzie Ennarowi do głowy. Chociaż starsi mężczyźni nosili polecenia miedzy jeźdźcami, odpowiedzialny za całą ceremonię był Ennar, jako najbliższy dorosły krewny zmarłego. Przywódca stada koni, potężny ogier, został przywiedziony i przywiązany obok Rossa jako druga ofiara; w tym samym celu przywiązano nie opodal dwa psy. Foscar, trzymając w dłoniach swą ulubioną broń, leżał na marach, okryty czerwoną szatą. Tuż obok przykucnął wioskowy szaman, potrząsając swą grzechotką i śpiewając coś głosem przypominającym skrzek. Ta dzika scena wyglądała tak, jakby została żywcem wyjęta z jednej z taśm szkoleniowych w bazie. Ross z trudem uświadamiał sobie, że jego oczy patrzą na prawdziwe wydarzenia, że jest jednym z głównych aktorów nadchodzącej ceremonii i że nie nadejdzie w porę żadna pomoc od ludzi operacji "Powrót", która uratuje go z sytuacji, w jakiej się znalazł. Wśród tego koszmaru ogarnęło go zmęczenie i zasnął. Obudziła go czyjaś dłoń, która chwyciła go za włosy i szarpnęła jego głowę w górę. - Śpisz?! Nie boisz się, psie Foscara? Ross zamrugał nieprzytomnie. Bać się? Pewnie, że się bał. Nagle zdał sobie sprawę, że strach zawsze kroczył za nim, spał w jego łóżku, ale on nigdy mu się nie poddał i nie zamierzał również uczynić tego teraz. - Nie boję się! - krzyknął wściekle w twarz Ennara. Nie, nie będzie się bał! - Zobaczymy, czy będziesz mówił tak głośno, gdy ugryzie cię ogień! - rzucił Ennar, ale w jego głosie Ross usłyszał szacunek dla swej odwagi. "Gdy ugryzie cię ogień..." Zdanie to jeszcze raz zabrzmiało w głowie Rossa. Było coś jeszcze - gdyby tylko pamiętał, co! Aż do tego momentu miał nikłą nadzieję. Nigdy nie jest możliwe - znów doświadczył tej dziwnej jasności umysłu - aby człowiek uczciwie spojrzał na własną śmierć. Człowiek zawsze wierzy, że w ostatnim momencie życia coś się wmiesza i uratuje go. Olbrzymi ogier został podprowadzony do stosu, zwieńczonego teraz marami z ciałem Foscara. Ogier szedł spokojnie, dopóki jeden z krajowców nie uderzył go toporem. Zwierzę upadło. Psy również zostały zabite i ułożone u stóp swego zmarłego pana. Rossowi nie miało jednak pójść tak gładko. Czarownik tańczył dokoła niego; jego twarz przykrywała potworna maska, a z pasa zwisały suszone skóry węży. Potrząsając swą grzechotką, miauczał jak rozdrażniony kot, gdy wojownicy prowadzili Rossa do drewnianej konstrukcji. Ogień... to było coś związanego z ogniem... gdyby tylko pamiętał! Ross potknął się o jedną z nóg martwego konia, którego właśnie ciągnięto na miejsce, i nieomal upadł. Wówczas przypomniał sobie język ognia na łące, który poparzył konia, ale nie zrobił krzywdy jeźdźcowi. Jego ręce i głowa nie będą chronione, ale reszta ciała będzie okryta ognioodpornym materiałem nieziemskiego stroju. Czy uda mu się? Szansa była niewielka, a jego wciągano już na rusztowanie. Ręce miał nadal związane. Ennar zatrzymał go, po czym przywiązał mu nogi do jednego z pni drzew. Przywiązawszy Rossa, pozostawili go. Plemię otoczyło stos, trzymając się jednak w bezpiecznej odległości. Ennar i pięciu innych mężczyzn zbliżyło się z różnych kierunków, niosąc zapalone pochodnie. Ross patrzył, jak rzucają je na stosy gałęzi. Jego oczy, zimne i pozbawione emocji, przyglądały się, jak płomienie przenoszą się z chrustu na drewniane bale. Jęzor czerwono-żółtego ognia wystrzelił w górę i liznął ciało Rossa. Ten ledwo odważył się oddychać, gdy ogień ogarniał jego stopy i skórzane więzy zaczęły dymić. Kombinezon nie izolował go całkowicie, ale pozwolił mu stać jeszcze kilka sekund, których potrzebował, aby uczynić swą ucieczkę spektakularną. Płomienie przegryzły się przez więzy na jego stopach, a mimo to ciepło ogarniające nogi nie było większe niż od promieni słonecznych w letni dzień. Ross oblizał wargi. Jego twarz i dłonie inaczej czuły temperaturę ognia. Pochylił się i podsunął nadgarstki ku płomieniom, ze stoickim spokojem znosząc płomienie, które pochłaniały krępujące go rzemienie. Gdy poczuł się wolny, płomienie otaczały go już tak, że wyglądał jak w aureoli ognia. Ross runął przed siebie, osłaniając pochyloną głowę ramionami. Dla obserwatorów wyglądało to tak, jakby przeszedł nietknięty przez, piekło ryczących płomieni. Zeskoczył z płonącego stosu i stanął twarzą w twarz z otaczającymi go ludźmi. Usłyszał krzyk, prawdopodobnie strachu, i rzucona czyjąś ręką płonąca pochodnia uderzyła go w biodro. Chociaż poczuł siłę uderzenia, płonące kawałki drewna po prostu osunęły się wzdłuż jego nóg, nie pozostawiając żadnego śladu na błękitnej tkaninie. - Aaaach!!! Stanął przed nimi szaman, potrząsając swą grzechotką tak szybko, że można było ogłuchnąć. Jednym ciosem Ross usunął go ze swej drogi, po czym pochylił się i podniósł dymiące resztki pochodni, którą w niego rzucono. Kręcąc nią wokół głowy, rozpalił ją znowu. Każdy ruch był torturą dla jego poparzonych dłoni. Trzymając przed sobą płonącą pochodnię jak broń, ruszył naprzód w kierunku otaczających go ludzi. Pochodnia była słabą bronią w porównaniu z toporami i włóczniami, ale Ross nie zważał na to - postawił na jedną kartę całą determinację, na jaką mógł się zdobyć. Nie zdawał sobie też sprawy, jaki widok przedstawiał dla krajowców. Człowiek, który przeszedł przez ścianę ognia, który wydawał się kąpać w płomieniach bez szkody, a teraz posłużył się ogniem jako swoją bronią - to nie człowiek, tylko demon! Krąg ludzi zafalował i pękł. Kobiety uciekały, zawodząc, mężczyźni krzyczeli. Nikt nie cisnął włóczni ani nie uderzył toporem. Ross szedł naprzód jak opętany, nie patrząc na boki. Był już we wiosce i kierował się ku ognisku płonącemu przed namiotem Foscara. Nie wszedł do niego, ale trzymając pochodnię wysoko nad sobą, przeszedł przez płomienie, ryzykując dalsze oparzenia dla zapewnienia sobie bezpieczeństwa. Krajowcy rozstąpili się, gdy podszedł do ostatniej linii namiotów, za którą zaczynał się otwarty teren. Konie, które przegnano na tę stronę obozu, aby uchronić je przed ogniem, dreptały nerwowo, zdenerwowane zapachem spalenizny. Raz jeszcze Ross zakręcił dogasającą pochodnią wokół głowy. Przypominając sobie, jak Obcy spłoszyli jego konia, rzucił ją za siebie w trawę pomiędzy namiotami a stadem. Wyschnięte rośliny błyskawicznie złapały ogień. Gdyby teraz ktoś z wioski chciał za nim jechać, napotkałby spore kłopoty. Nie oglądając się, wolno maszerował przez łąkę. Jego ręce stanowiły dwa oddzielne światy wypełnione bólem; jego włosy i brwi spłonęły, a cały bok szczęki miał poparzony. Był jednak wolny i nie wierzył, żeby ludzie Foscara spieszyli się, aby go dopaść. Gdzieś przed nim leżała rzeka; rzeka, która wpadała do morza. Ross szedł w świetle poranka, a za nim słup dymu wzbijał się w niebo. Później pojął, że przez kilka dni musiał być półprzytomny. Zapamiętał z nich tylko ból w rękach i przekonanie, że musi iść przed siebie. Raz upadł na kolana i pogrążył obie ręce w chłodnej, wilgotnej ziemi, gdzie strumyk wypływał z małej sadzawki. Ulga, którą mu to przyniosło, zmniejszyła nieco jego cierpienia. Łapczywie pił wodę ze źródełka. Rossowi wydawało się, że porusza się we śnie, budząc się co pewien czas, aby zaobserwować zmiany zachodzące w krajobrazie, przypomnieć sobie wydarzenia ostatnich dni i utrzymywać stały kierunek. Reszta czasu, pomiędzy tymi przebłyskami świadomości, była dla niego bezpowrotnie stracona. Idąc wzdłuż brzegu rzeki, natknął się na niedźwiedzia łowiącego ryby. Potężne zwierzę podniosło się na tylne nogi i ryknęło, a Ross przeszedł obok niego, nie zwracając uwagi na zaskoczone stworzenie. Czasem spał, gdy zapadały ciemności, które oznaczały noce, albo też szedł przed siebie w świetle księżyca, sycząc cicho z bólu, gdy noga osuwała mu się i całe ciało przeszywał dreszcz. Raz usłyszał śpiew i dopiero po pewnym czasie zorientował się, że to on sam nuci melodię, która stanie się popularna dopiero za wiele tysięcy lat. Przez cały czas wiedział jednak, że musi iść, kierując się rzeką jak drogowskazem do swego ostatecznego celu - morza. Po dłuższym czasie te okresy świadomości zaczęły się wydłużać i pojawiać częściej. Wydłubywał jakieś zamknięte w muszlach stworzenia spod kamieni i zjadał je łapczywie. Raz udało mu się zabić pałką królika, więc urządził sobie ucztę. Wybierał ptasie jaja z gniazd ukrytych w krzewach - tylko tyle, aby utrzymać się przy życiu. Ross był wycieńczony, a jego szare oczy tkwiły teraz w czymś, co wyglądało jak trupia czaszka. Ross w pewnym momencie zdał sobie sprawę, że znów jest celem polowania. Zaczęło się od uczucia niepokoju, wyraźnie różniącego się od poprzednich halucynacji w gorączce. Było to wewnętrzne wezwanie, rosnąca chęć, aby odwrócić się, cofnąć i spotkać coś lub kogoś czekającego gdzieś na drodze, którą już przebył. Mimo to Ross szedł do przodu, bojąc się teraz spać i walcząc z ciemnością. Raz położył się, aby odpocząć, a obudził się na nogach; szedł w przeciwnym kierunku. Czyżby to pragnienie było tak silne, że mogło przejąć kontrolę nad jego ciałem, gdy świadomość była uśpiona? Odpoczywał więc, ale nie odważył się zasnąć; dziwne pragnienie szarpało jego wolą, walcząc z nią o kontrolę nad słabnącym ciałem. Wbrew wszelkiej logice wierzył, że to Obcy próbują nim kierować. Bał się nawet myśleć, dlaczego tak im zależy, aby go dopaść. Nie wiedział, czy jego śladem idą też krajowcy, ale był pewien, że walka toczy się już tylko na płaszczyźnie umysłu. W miarę jak brzegi rzeki ustępowały miejsca bagnom, musiał się przedzierać przez błoto i wodę, omijając co niebezpieczniejsze tereny. Wielkie stada ptaków podrywały się przed nim i głośnym skrzeczeniem wyrażały swój protest, a obślizgłe zwierzęta wodne wystawiały ciekawie głowy nad powierzchnię patrząc, jak ta dwunożna istota mechanicznie przemierza ich zieloną krainę. Niezwykłe pragnienie wciąż mu towarzyszyło. Dlaczego chcieli go z powrotem? Dlaczego nie podążyli za nim? Może bali się zbytnio oddalić od miejsca, do którego przenieśli się w czasie? Mentalna więź, która ciągnęła go wstecz, nie słabła, mimo że coraz bardziej oddalał się od górskiej doliny. Ross nie rozumiał ani ich metod, ani motywów, ale nie przeszkadzało mu to walczyć z nimi. Bagno było bezkresne. Udało mu się znaleźć wysepkę, gdzie przypiął się pasem do jedynej rosnącej tam wierzby, wiedząc, że musi się przespać, jeśli chce przetrwać następny dzień. Zasnął więc, tylko po to. Obudziło go zimno. Znajdował się dobry metr pod wodą! Zrozumiał, że we śnie odpiął pas i tylko przypadek sprawił, że wpadł do wody i obudził się. Udało mu się dostać z powrotem do drzewa, ale tym razem zaczepił pas o gałęzie tak, by nie zdołał go odplątać przed świtem. Zapadł w głęboki sen, z którego obudził się rano, wciąż bezpiecznie przymocowany do drzewa. Zastanowił go jego obcy strój. Może stanowił on uchwyt, za który Kosmici próbowali ściągnąć go do siebie? Czy gdyby się rozebrał i pozostawił go tutaj, byłby bezpieczny? Spróbował odpiąć ćwieki biegnące przez pierś, ale nie chciały ustąpić pod lekkim naciskiem, jaki wywierały jego poparzone palce, a gdy ciągnął za materiał, nie mógł go rozerwać. Tak więc, wciąż ubrany w pozaziemski kombinezon, wyruszył w dalszą drogę, nie zwracając uwagi na to, gdzie ani jak idzie. Błoto, które pokrywało go wskutek częstych upadków, chroniło przed insektami, które jego obecność pobudzała do ataków. Był w stanie znieść to, że miał spuchniętą twarz i podrapane oczy, gdyż silniej uświadamiał sobie swe uczucia niż stan swego ciała. Wygląd bagna zaczął się jeszcze raz zmieniać. Rzeka dzieliła się na dziesiątki małych strumyków, rozlewając się wachlarzem. Spoglądając przed siebie z jednego ze wzgórków, Ross poczuł ulgę. Takie miejsce znajdowało się na mapie, której Ashe kazał im się nauczyć. Był blisko morza, a w tej chwili to było wystarczająco wiele. Słony wiatr owionął go z siłą pięści uderzającej w twarz. Przy braku słońca ołowiane chmury nad jego głową wywoływały przygnębiające wrażenie, sprawiając, że krajobraz wyglądał jak w zimie. Przy ciągłym wtórze ptasich krzyków Ross szedł ciężko przez grzęzawisko, wydeptując ścieżkę w kępach bagiennej trawy. Kradł jajka z gniazd i wysysał je łapczywie, nie zwracając uwagi na ich rybny posmak, i pił z mulistych sadzawek. Nagle Ross zatrzymał się, początkowo sądząc, że przeciągły dźwięk, który usłyszał, był grzmotem, jednak chmury nad jego głową nie zbierały się bardziej niż przedtem, a dookoła nie widać było śladów uderzenia pioruna. Idąc dalej, uprzytomnił sobie, że tajemniczy dźwięk był rykiem przyboju. Był już blisko! Zmuszając swe ciało do biegu, ruszył truchtem, wkładając całą energię w przeciwstawienie się nie słabnącemu wezwaniu z tyłu. Biegnąc, wydostał się z bagna i popędził dalej po piasku. Przed sobą ujrzał ciemne skały otoczone białymi bryzgami piany. Skierował się prosto ku nim, aż znalazł się po kolana w wodnej kipieli. Poczuł, że prąd denny ciągnie go równie silnie, jak to psychiczne wezwanie. Ukląkł, pozwalając słonej wodzie dostać się do każdego skaleczenia, każdego oparzenia, prychając, gdy zalała mu usta i nos, zmywając mu z twarzy bagienny muł. Woda była zimna i gorzka. To było morze! Udało mu się! Ross Murdock zatoczył się do tyłu i ciężko usiadł w piasku. Rozglądając się, zauważył, że miejsce, do którego dotarł, było trójkątnym kawałkiem piachu obramowanym dwiema małymi odnogami rzeki, zaśmieconym pozostałościami wiosennych powodzi wyrzuconymi tu przez morskie fale. Choć wokół było mnóstwo materiału na ognisko, nie miał jak skrzesać ognia, straciwszy krzesiwo, które wszyscy Beakerowie nosili ze sobą na wypadek takiej właśnie sytuacji. To było morze i, wbrew wszelkim przeciwnościom, udało mu się dotrzeć do niego. Położył się na plecach; wróciła mu pewność siebie, przynajmniej w takim stopniu, że nie bał się pomyśleć o przyszłości. Przyglądał się mewom wykonującym skomplikowane figury nad jego głową. Przez moment chciał tylko leżeć tu i odpoczywać. Od dawna nie poddawał się temu pragnieniu zmęczonego ciała. Głodny i zziębnięty, przekonany, że nadchodzi sztorm, wiedział, że musi rozpalić ogień - ogień na wybrzeżu pozwoliłby mu zwrócić na siebie uwagę łodzi podwodnej. Nie wiedząc po co - gdyż jedno miejsce na brzegu było równie dobre, jak inne - Ross zaczął iść wzdłuż brzegu, wydeptując ścieżkę wśród nadbrzeżnych skał. W ten sposób znalazł to miejsce - zagłębienie między dwiema skałami, w którym ułożono krąg poczerniałych kamieni i stos połupanego drewna; w pobliżu leżało sporo pustych muszli. Nie mógł się mylić - to były ślady obozowiska! Ross przykucnął, wpychając dłoń w zwęglone pozostałości po ognisku. Ku swemu zdumieniu, poczuł ciepło! Bojąc się zniszczyć te bezcenne żarzące się węgielki, okopał je, po czym ostrożnie dmuchnął w to, co wydawało mu się martwym popiołem. W odpowiedzi ujrzał blask! Nie mógł w to uwierzyć! Sztywne palce utrudniały mu pracę, ale zdążył nauczyć się cierpliwości podczas swego ciężkiego szkolenia. Po trochu podsycał nikłe iskierki, aż udało mu się rozniecić prawdziwy ogień. Wówczas oparł się o skałę i patrzył w niebo. Było oczywiste, że miejsce pierwotnego ogniska zostało starannie dobrane: skały, jak parawan, osłaniały go przed wiatrem, częściowo skrywały płomienie od strony lądu, a jednocześnie czyniły je lepiej widocznymi z morza. Miejsce to wyglądało tak, jakby zostało specjalnie stworzone dla ogniska sygnalizacyjnego - ale dla kogo? Ręce Rossa zadrżały lekko, gdy podsycał ogień. Ogień na tym wybrzeżu mógł zostać zapalony wyłącznie w jednym celu. McNeil - a może zarówno on, jak i Ashe - przeżyli katastrofę tratwy. Dotarli do tego miejsca - opuszczonego nie wcześniej niż dziś rano, sądząc po resztkach żaru w ognisku - i nadali sygnał. Wówczas, jak było umówione, zostali zabrani przez łódź podwodną i teraz byli już w drodze do ukrytej w Ameryce Północnej placówki. Nie było już nadziei, że ktoś go stąd zabierze. Tak jak on kiedyś sądził, że zginęli, gdy znalazł szmatę owiniętą dokoła drąga, tak samo teraz oni musieli dojść do wniosku, że utonął w rzece po wypadnięciu z tratwy. Spóźnił się o kilka godzin! Ross oparł ręce na podkurczonych kolanach i podparł nimi głowę. Nie miał już szans dotrzeć do placówki ani do kogokolwiek ze swych ludzi. Od tymczasowej bazy w tej epoce oddzielały go tysiące mil. Był tak głęboko pogrążony w rozpaczy, że początkowo nie odczuł, iż pragnienie, aby się cofnąć, które tak długo go dręczyło, zniknęło. W momencie jednak, gdy trochę oprzytomniał, zastanowił się nad tym. Czy ci, którzy tak wytrwale go ścigali, dali w końcu za wygraną? Skoro przegrał swój własny wyścig z czasem, niewiele go to już obchodziło. Jakie to mogło mieć znaczenie? Stos drewna wyczerpywał się, ale było mu to obojętne. Mimo wszystko podniósł się na nogi i ruszył w kierunku resztek wyrzuconych na brzeg przez sztormy, aby przynieść więcej opału. Po co zostawał tutaj przy bezużytecznym już ognisku? Jednak nie mógł jakoś zdecydować się na odejście. Ściągał wysuszone przez słońce, wyblakłe pnie dawno umarłych drzew i układał z nich stos. Pracował tak długo, aż roześmiał się, spoglądając na barykadę, którą wybudował. - Oblężenie! - po raz pierwszy od wielu dni odezwał się na głos. - Mógłbym się przygotowywać do oblężenia! - Przyciągnął jeszcze jedną gałąź, dorzucił ją do stosu, po czym znów ukląkł przy ognisku. Na wybrzeżu żyli rybacy; jutro, gdy wypocznie, wyruszy na południe i spróbuje odnaleźć jedną z ich prymitywnych wiosek. Teraz, gdy wspierani przez Czerwonych jeźdźcy nie stanowią już zagrożenia, handlarze będą zapuszczać się na te tereny. Jeśli udałoby mu się z nimi skontaktować... To nikłe zainteresowanie przyszłością zgasło tak szybko, jak się narodziło. Być Beakerem jako agent operacji to jedno, a żyć w tej roli przez resztę życia to coś zupełnie innego. Ross stał przy ognisku, wypatrując na morzu sygnału, którego, jak wiedział, nigdy już w życiu nie miał ujrzeć. Wówczas, tak jakby włócznia uderzyła go między łopatki, został zaatakowany. Cios nie był fizyczny, ale przeszedł jako rwący, palący ból w głowie Rossa, jako nacisk tak straszliwy, że ten nie mógł się ruszyć. Instynktownie czuł, że za jego plecami czai się ostateczne, śmiertelne niebezpieczeństwo. ROZDZIAŁ 18 Ross walczył, aby przełamać ten napór, obrócić głowę i spojrzeć na wroga, który zawładnął jego umysłem. W odróżnieniu od wszystkiego, co napotkał w swym krótkim życiu, ten atak mógł nadejść tylko z jakiegoś obcego źródła. Była to bitwa woli przeciw innej woli! Ten sam bunt przeciw władzy, który sprawił, że stał się uczestnikiem operacji, pomógł mu walczyć z tym niecodziennym atakiem. Zamierzał obrócić głowę; zamierzał zobaczyć, kto tam stoi. I robił to! Centymetr po centymetrze jego głowa wykonała obrót, choć pot zrosił jego spuchnięte i poparzone ciało, a każdy oddech stanowił niesamowity wysiłek. Rzucił okiem na plażę za skałami, ale piasek był pusty. Ptaki znad jego głowy zniknęły, jakby nigdy nie istniały, albo jakby zostały przegnane przez jakiegoś niecierpliwego wojownika, który nie chciał, aby mu przeszkadzały w walce. Zdoławszy obrócić głowę, Ross zdecydował się obrócić całe ciało. Jego lewa ręka poruszyła się powoli, jakby obciążał ją jakiś balast. Jego dłoń otarła się o skałę, a Ross z wdzięcznością powitał towarzyszący temu ostry ból, ponieważ przebił się on przez psychiczną zasłonę. Z rozmysłem przeciągnął pokrytą pęcherzami ręką po ostrym kamieniu, koncentrując się na straszliwym bólu, który promieniował z całego przedramienia. Ponieważ skupił uwagę na fizycznym cierpieniu, czuł, jak wywierany na niego nacisk słabnie. Zbierając całą siłę, jaka mu pozostała, Ross obrócił się ruchem, który był tylko cieniem jego dawnej kociej zręczności. Plaża była nadal pusta, jeśli nie liczyć kawałków drewna, skał i innych rzeczy, które już poprzednio się tam znajdowały. Miał jednak pewność, że coś czeka, aby znów uderzyć. Odkrywszy, że fizyczny ból może być jego bronią, wiedział już, jak ma się bronić. Gdyby chcieli go dostać, musieliby najpierw pokonać go w tej walce. Ross odczuł dziwne słabnięcie siły, która go uwięziła. Wyglądało to tak, jakby jego przeciwnicy byli zaskoczeni albo jego działaniem w ciągu ostatnich kilku sekund, albo jego determinacją. Ross wyczuł to zaskoczenie i dodał je do swego arsenału. Pochylił się do przodu, wciąż trąc poranioną dłonią o ostrą skałę, uniósł kilka wyschniętych gałęzi i wetknął ich koniec w ogień. Pamiętał, że już raz użył ognia w swojej obronie i był zdecydowany uczynić to jeszcze raz, choć jednocześnie inna część jego umysłu wzdragała się na myśl o tym, co zamierzał zrobić. Trzymając swą prowizoryczną pochodnię na wysokości piersi, Ross rozglądał się wokoło, szukając najmniejszego śladu swych wrogów. Pomimo ognia i blasku pochodni ciemność nie pozwalała mu dostrzec zbyt wiele. Za jego plecami ryk przyboju mógłby zagłuszyć odgłos maszerującej armii. - Chodźcie tu i weźcie mnie! Zakręciwszy pochodnią, podsycił jej płomień, po czym cisnął ją prosto przed siebie w zagłębienie między wydmami. Nim dotknęła ziemi, sięgał już po kolejną. Jego pocisk upadł między wyschniętymi korzeniami dawno umarłego drzewa. Stał napięty, z drugą pochodnią w dłoni. Silne pęta cudzej woli, które chwilę wcześniej trzymały go w bezruchu, powoli rozluźniały się. Ciągle nie wierzył, że jego mały akt oporu tak zaskoczył przeciwnika, żeby go zmusić do przerwania walki. Spodziewał się raczej chwili przerwy, gdy przeciwnik jak zapaśnik będzie szukał skuteczniejszego chwytu. Gałąź w jego ręce - druga linia obrony Rossa - stanowiła broń, o której myślał z niechęcią, ale użyłby jej, gdyby był do tego zmuszony. Bezlitośnie pocierał dłoń o skałę, dla przypomnienia i dodania sobie odwagi. Korzenie, w których wylądowała pierwsza pochodnia, chwyciły ogień, oświetlając teren dookoła siebie, daleko od miejsca, w którym stał Ross. Był za to wdzięczny losowi w mroku nadchodzącego sztormu. Żeby tylko doszło do otwartej walki, zanim zacznie padać deszcz... Ross osłonił pochodnię własnym ciałem, gdy morska piana niesiona podmuchem zbryzgała jego ramiona i plecy. Podczas deszczu straciłby niewielką przewagę, jaką dawał mu ogień", ale wtedy znalazłby jakiś inny sposób, aby ich znaleźć. Nie dadzą rady wziąć go ani złamać jego oporu, nawet gdyby musiał wejść do wody i płynąć na północ tak długo, jak długo miałby siłę poruszać swym zmęczonym ciałem. Raz jeszcze stalowy uścisk objął Rossa, sprawdzając jego wytrwałość, atakując jego umysł. Zakręcił pochodnią, kierując płomień ku swej ręce opartej na skale. Nie mógł powstrzymać krzyku z bólu; nie był pewien, czy starczyłoby mu odwagi uczynić to jeszcze raz. Znowu zwyciężył! Ucisk momentalnie znikł, jakby odcięto mu zasilanie. Przez zasłonę własnego cierpienia Ross wyczuł zaskoczenie i niedowierzanie. Nie miał pojęcia, że w tej niezwykłej walce używał zarówno siły woli, jak i głębi percepcji, o jakie nigdy by się nie podejrzewał. Swoją odwagą wstrząsnął przeciwnikami bardziej, niż mógłby to uczynić jakimkolwiek fizycznym atakiem. - Chodźcie i weźcie mnie! - krzyknął jeszcze raz w kierunku płonących korzeni, gdzie wprawdzie nic się nie poruszało, ale gdzie z pewnością kryło się coś żywego i świadomego. Tym razem w jego żądaniu było coś więcej niż zwykłe wyzwanie - była w nim nuta triumfu! Piana ochlapała go znów, przygaszając zarówno ognisko, jak i pochodnię, którą trzymał w dłoni. Niech morze je pochłonie! Znajdzie jakiś inny sposób obrony. Wyczuł podświadomie, że druga strona poznała jego zamiar i jest tym zakłopotana. Wiatr przenosił ogień na porozrzucane po piasku kawałki drewna, tworząc między nimi a wnętrzem lądu ścianę ognia; nie była to jednak zapora nie do przebycia dla tego, co czaiło się za nią. Jeszcze raz Ross pochylił się nad skałą, obserwując plażę. Może mylił się, sądząc, że jego przeciwnicy znajdują się gdzieś w zasięgu jego głosu? Ich moc mogła przecież działać na większą odległość. - Yaahhh!. - Zamiast wyzwania, tym razem wydał z siebie wściekły wrzask, wyrażając swą pogardę. Wiatry, ryczące morze, ból w poranionej dłoni - wszystko to napełniło go jakąś dziką, zwierzęcą wściekłością. Gotowy stawić czoło wszystkiemu, co jego wrogowie wystawią przeciw niemu, spróbował wysłać do nich tę myśl, tak samo, jak oni atakowali go połączoną siłą swych woli. Nie uzyskał odpowiedzi, nie było też żadnego kontrataku. Odsuwając się od skały, Ross ruszył w stronę płonącego drewna z pochodnią w dłoni. - Jestem tutaj! - krzyknął z wiatrem. - Chodźcie, walczcie ze mną! Wtedy zobaczył tych, którzy go śledzili. Dwie wysokie, szczupłe sylwetki, ubrane w ciemne stroje, obserwujące go bez ruchu; ich oczy były ciemnymi otworami w jasnych plamach twarzy. Ross stanął. Chociaż oddzielało ich wiele metrów piachu i płonąca zasłona, wyczuwał emanującą od nich siłę. Natura tej siły uległa jednak zmianie. Przedtem uderzała jak ostrze włóczni, teraz tworzyła wokół nich ochronną barierę. Ross nie był w stanie przebić się przez nią, a oni nie odważyli się podnieść tej zasłony. W ich dziwnym pojedynku osiągnięty został remis. Ross przyglądał się jasnym, pozbawionym wyrazu twarzom, próbując przełamać patową sytuację. W jego umyśle pojawiło się przeczucie, że jak długo będzie żył i poruszał się, i jak długo oni będą żyć i poruszać się, te zmagania będą trwać. Z jakiejś tajemniczej przyczyny chcieli mieć go pod kontrolą; ale nigdy nie dojdzie do tego, jeśli będą tak stać na tym omywanym morskimi falami kawałku piachu i czekać, aż poumierają z głodu! Ross spróbował przesłać tę myśl do swych wrogów. - Murrrrdock! - Niewyraźny krzyk przywiany znad morza przez wiatr mógłby pochodzić od jakiegoś morskiego ptaka. - Murrrrdock! Ross odwrócił się. Widoczność drastycznie zmniejszyła się z powodu obniżających się chmur i bryzgającej piany, lecz zdołał dostrzec ciemny, okrągły kształt unoszący się na falach. Łódź podwodna? Tratwa? Czując za sobą ruch, Ross odwrócił się z powrotem i ujrzał, jak jeden z Obcych przeskakuje przez płonące drewno, nie zwracając uwagi na płomienie, i lekko biegnie ku niemu, najwidoczniej ryzykując wszystko w desperackiej próbie pochwycenia go. W dłoni trzymał on taką samą broń, z jakiej powalono Foscara. Ross runął na przeciwnika, przewracając go impetem skoku. W dotyku ciało Obcego było delikatne, ale poruszał się płynnie, gdy Murdock walczył, usiłując wyrwać mu broń i przygwoździć go do piasku. Ross był zbyt zajęty walką, aby usłyszeć strzał i cienki, zawodzący krzyk. Uderzył ręką swego przeciwnika o kamień i biała twarz bezgłośnie wykrzywiła się w grymasie bólu. Szukając lepszego uchwytu, Ross został nagle wyrzucony w powietrze. Upadł na lewą rękę z siłą, która wycisnęła mu łzy z oczu i zatrzymała go na tak długo, aż jego przeciwnik zdołał stanąć na nogach. Odziana w błękit sylwetka pobiegła ku ciału swego towarzysza. Obcy przyklęknął, podniósł ciało i przeniósł je przez ogień z zadziwiającą lekkością, po czym obaj Obcy roztopili się w ciemnościach. Klęczący na piasku Ross czuł się niezwykle lekko i pusto. Dziwna siła, która ciągnęła go ku Kosmitom, zniknęła. - Murdock! Gumowa tratwa kołysała się na falach; siedziały w niej dwie postacie. Ross wstał, prawą ręką odpinając ćwieki na swej piersi. A więc łódź podwodna nie odpłynęła! Dwaj ludzie biegnący ku niemu należeli do jego własnej rasy. - Murdock! Nie zdziwiło go, że to Kelgarries dotarł do niego pierwszy. Ross, działając jak we śnie, poprosił majora o pomoc w zdjęciu obcego stroju. Jeśli Kosmici ze statku śledzili go poprzez ten kombinezon, to mogliby podążyć za łodzią do placówki i potraktować ją tak, jak to zrobili z Rosjanami. - Trzeba... to... ściągnąć! - wypowiadał słowa po kolei, desperacko szarpiąc za oporne zapięcia. - Oni mogą to wyśledzić i pójść za nami... Kelgarries nie potrzebował dalszych wyjaśnień. Ściągnął połyskujący materiał z Rossa, wydobywając zeń jęk bólu, gdy zsuwał mu lewy rękaw przez dłoń. Wiatr i piana kłuły jego ciało, gdy ciągnięto go na tratwę i wnoszono na pokład. Nie pamiętał, jak dostał się do łodzi podwodnej. Gdy otworzył oczy, leżał już w wibrującym wnętrzu podmorskiego statku, a Kelgarries przyglądał mu się ciekawie. Ashe, z ramieniem i piersią owiniętymi bandażem, leżał na sąsiedniej koi. McNeil stał i obserwował, jak lekarz rozkłada swe narzędzia. - On potrzebuje zastrzyku - rzekł medyk, gdy Ross mrugnął do majora. - Zostawiliście strój? - wymamrotał Ross. - Tak. O co chodzi z tym śledzeniem go? Kto cię śledził? - Kosmici ze statku. To jedyny sposób, w jaki mogli znaleźć mnie nad rzeką. - Było mu trudno mówić, lecz, mimo protestów lekarza, jakoś, niedokończonymi zdaniami, Ross opowiedział swą historię: śmierć Foscara, swą ucieczkę ze stosu pogrzebowego i niezwykły pojedynek woli na plaży. Mówiąc to, myślał, jak nieprawdopodobnie musi to wszystko brzmieć. Kelgarries wydawał się wierzyć w każde słowo, a na twarzy Ashe'a również nie malowało się niedowierzanie. - Więc stąd te oparzenia - rzekł major powoli, gdy Ross skończył swą opowieść. - Umyślnie wsadziłeś rękę w ogień, aby złamać ich napór... - Uderzył pięścią w ścianę małej kabiny, a potem, gdy Ross zmrużył oczy w oczekiwaniu na wybuch, szybko rozprostował palce i zadziwiająco delikatnie i ciepło dotknął jego ramienia. - Dajcie mu wypocząć - rozkazał lekarzowi. - Zasługuje na co najmniej miesiąc snu, jak sądzę. Wydaje mi się, że przyniósł nam większy plaster przyszłości, niż oczekiwaliśmy... Ross poczuł ukłucie i zapadł się w nicość. Nie obudził się nawet, gdy wynoszono go na brzeg, a później transportowano w czasie do jego ery. Znajdował się w dziwnym, sennym transie, w którym jadł i drzemał, ale nie zwracał uwagi na świat poza swym posłaniem. Nadszedł w końcu dzień, gdy ocknął się z letargu i usiadł, z dawną pewnością siebie żądając jedzenia. Doktor obejrzał go; pozwolił mu wstać z łóżka i spróbować się przejść. Początkowo nogi nie chciały go słuchać i Ross był szczęśliwy, że miał przejść jedynie z łóżka na stojący obok fotel. - Można wejść? Ross niecierpliwie podniósł wzrok i uśmiechnął się niepewnie na widok Ashe'a. Nosił on rękę na temblaku, ale poza tym sprawiał wrażenie, że jest w dobrej formie. - Ashe, powiedz mi, co się stało? Czy jesteśmy z powrotem w głównej bazie? Co z Rosjanami? Ci ze statku nie śledzili nas, prawda? Ashe roześmiał się. - Czy Doc cię nakręcił, Ross? Tak, to jest dom, bezpieczny dom. Jeśli chodzi o resztę... Cóż, to długa historia i wciąż tu i tam znajdujemy jej części. Ross zapraszająco wskazał na posłanie. - Możesz mi powiedzieć, co już wiemy? - Czuł się nieco zagubiony, jego dawna, skrywana niechęć do Ashe'a walczyła z przemożną ciekawością. Ross wciąż obawiał się, że może go zignorować, jak to często robił z zarozumiałymi rozmówcami. Ashe jednak wszedł i usiadł, nie utrzymując wobec Rossa dawnego dystansu. - Okazałeś się niespodzianką, Murdock. - To stwierdzenie miało w sobie coś z dawnego Ashe'a, bo w jego słowach nie było uległości. - Byłeś raczej zajęty od chwili, gdy wypadłeś z tratwy? - Słyszałeś przecież wszystko! - odparł Ross z grymasem na twarzy. Nie miał czasu na opowiadanie o własnych przygodach, które były już dla niego zamazaną przeszłością. - Co siedziało z wami... i z operacją... i... - Po kolei, nie wszystko na raz. - Ashe wpatrywał się w niego z niezwykłym wyrazem twarzy, którego Ross nie mógł zrozumieć. Ciągnął dalej swym tonem instruktora: - Udało nam się dotrzeć do ujścia rzeki. Jak, nie pytaj mnie. Była to "operacja" sama w sobie - roześmiał się. - Tratwa rozpadała się po kawałku, więc ostatnie parę kilometrów przepłynęliśmy wpław. Nie opowiem ci wiele o szczegółach; będziesz musiał o nie zapytać McNeila, on był cały czas przytomny. Nasze przygody nie mogą się równać z twoimi. Rozpaliliśmy ognisko i siedzieliśmy przy nim przez kilka dni, jedząc małże, aż przypłynęła łódź i zabrała nas... - I zabrała was... - Ross wrócił myślami do zagłębienia między dwiema skałami, gdzie wciąż gorące węgle powiedziały mu o zbyt późnym przybyciu. - I zabrała nas. Jednak Kelgarries zgodził się przedłużyć oczekiwanie o dobę, w razie gdyby udało ci się przeżyć upadek do rzeki. Wtedy ujrzeliśmy twój pokaz fajerwerków na plaży, a reszta była prosta. - Ci ze statku nie tropili nas do placówki? - Przynajmniej nic o tym nie wiemy. Na wszelki wypadek zamknęliśmy placówkę w tamtym okresie historycznym. Może cię zainteresuje dziwna opowieść, jaką usłyszeliśmy od naszych agentów działających za Żelazną Kurtyną. Coś wybuchło w rejonie Bałtyku, w naszych czasach, zmiatając jakieś instalacje z powierzchni Ziemi. Czerwoni milczą o przyczynach eksplozji i dokładnym miejscu, w którym nastąpiła. - Obcy dotarli ich śladem do naszych czasów! - Ross na wpół uniósł się z krzesła. - Ale dlaczego? I dlaczego śledzili mnie? - Możemy tylko zgadywać. Nie wierzę jednak, aby kierowali się prywatną zemstą za plądrowanie ich wraku. Jest jakaś ważniejsza przyczyna, dla której nie chcą, abyśmy znaleźli i użyli czegokolwiek z ich ładunków... - Ale oni byli silni tysiące lat temu. Być może dzisiaj ich światy już nie istnieją. Dlaczego rzeczy, które dziś robimy, są dla nich ważne? - Cóż, są ważne, i to najwidoczniej bardzo. My zaś musimy znaleźć przyczynę. - Jak? - Ross spojrzał w dół na swą lewą dłoń, owiniętą kokonem bandaża, pod którym nieśmiało próbował poruszyć palcami. Być może powinien niecierpliwie oczekiwać następnego spotkania z Kosmitami ze statku, ale jeśli miał być szczery, musiał przyznać, że tak nie jest. Spojrzał w górę przekonany, że Ashe odczytał jego wahanie, ale na twarzy jego rozmówcy nie dostrzegł żadnego sygnału, że jego zakłopotanie zostało dostrzeżone. - Plądrując nieco samemu - odparł Ashe. - Te taśmy, które przywieźliśmy, będą nam bardzo pomocne. Zlokalizowano więcej niż jeden wrak. Mieliśmy rację, przypuszczając, że Czerwoni znaleźli szczątki jednego z nich na Syberii, ale były one w stanie uniemożliwiającym jakiekolwiek badania. Znali już ogólną zasadę działania przenośnika czasowego, więc zastosowali go do poszukiwania innych statków, zatrzymując się kilkakrotnie, aby usunąć ludzi, takich jak my, ze swej drogi. W końcu znaleźli ten nie tknięty statek i kilka innych. Co najmniej trzy spośród nich znajdują się po tej stronie Atlantyku, gdzie nie mogli się do nich łatwo dostać. Za to my możemy... - Czy Obcy nie będą tam na nas czekali? - Z tego, co wiemy, oni nie orientują się, gdzie dokładnie te statki się rozbiły. Albo nikt z ich załogi nie przeżył, albo pasażerowie i załoga opuszczali je w łodziach ratunkowych, gdy były jeszcze w kosmosie. Pewnie nigdy nie dowiedzieliby się o działaniu Rosjan, gdybyś nie włączył komunikatora na wraku. Ross poczuł się jak chłopiec gorączkowo poszukujący wytłumaczenia dla jakiegoś dziecięcego wybryku. - Nie chciałem tego zrobić... - To wyjaśnienie zabrzmiało tak głupio, że zdziwił się, gdy Ashe roześmiał się. - Ponieważ twoje działanie skutecznie pokrzyżowało szyki przeciwnikowi, całkowicie ci wybaczono. Poza tym, dałeś nam pewne pojęcie o tym, czego możemy się spodziewać po Obcych, i następnym razem będziemy już przygotowani. - To będzie następny raz? - Ściągamy wszystkich agentów, skupiając nasze siły we właściwym okresie. Tak, będzie następny raz. Musimy się do wiedzieć, co oni tak bardzo chcą ukryć. - Jak myślisz, co to jest? - Kosmos! - Ashe wypowiedział to słowo miękko, jakby z szacunkiem dla tego, co obiecywało. - Kosmos...? - Statek, który zwiedziłeś, był pozostałością po galaktycznej flocie, ale to był statek i zastosowano w nim zasady lotu kosmicznego. Rozumiesz teraz? W tych rozbitych statkach spoczywa sekret, który umożliwi nam oderwanie się od Ziemi! Musimy go zdobyć. - Damy radę? - Czy damy radę? - Oczy Ashe'a roześmiały się, choć jego twarz pozostała spokojna. - A chcesz się wciąż liczyć w tej grze? Ross spojrzał w dół, na swoje zabandażowane dłonie, a przed jego oczami przesunęło się jednocześnie tak wiele obrazów - wybrzeże Brytanii w mglisty poranek, podniecenie wywołane odnalezieniem obcego statku, walka z Ennarem, nawet długa, koszmarna wędrówka w dół rzeki, a w końcu smak zwycięstwa, gdy stanął do walki z Obcymi i odparł ich ataki. Wiedział, że nie zrezygnuje z tego, co znalazł w służbie operacji dopóty, dopóki będzie mógł w niej pozostać. - Tak. - Odpowiedź była prosta, ale gdy jego oczy napotkały spojrzenie Ashe'a, zrozumiał, że znaczyła ona więcej niż jakakolwiek uroczysta przysięga. * Gra słów "Beaker" oznacza po angielsku nie tylko nazwę plemienia, lecz również "puchar" (przyp. tłum.).