Harry Harrison Szczęśliwe wakacje Billa Bohatera Galaktyki Łapówka była potężna: butla pełna drain0, napitku o mocy stu osiemdziesięciu procent, zwanego także Rozkoszą Pijaka i zdolnego przepalić szkło na wylot. Wszelako mając niejakie pojęcie o zasadach rządzących tą armią (i każdą inną armią w dziejach wszechświata), Bill przekazał butlę szefowi kompanii dopiero wtedy, gdy ujrzał swoje imię wypisane na rozkazie wyjazdu. To było to! Jego pierwszy UW od czasu rozpoczęcia służby. Bill uśmiechnął się mimowolnie, aż krople śliny skapnęły z potężnych kłów, i zapoznał się ze szczegółami rozkazu. Teraz uważać. O trzeciej dwadzieścia cztery zostaniecie zabrani z kompanii razem z innymi, którym udzielono UW, na luksusową Wyspę Wakacyjną na Anthraksie, gdzie nacieszycie się słońcem, piaskiem i innymi takimi. Do chwili przybycia na miejsce i rozpoczęcia właściwego Urlopu Wypoczynkowego wszelka próba cieszenia się wyżej wymienionymi karana będzie śmiercią przez... Łzy napłynęły mu do oczu i uniemożliwiły dalszą lekturę. Czemu nie, jasne, że będzie cieszył się słońcem i piaskiem, nie pogardzi też innymi takimi. Następnego ranka, dokładnie o 3.24, nie stało się nic. Jak to w wojsku. Wraz z innymi szczęściarzami Bill przez dwie godziny czekał w poduszkowcu, odgniatając sobie siedzenie na stalowej ławce, aż wiedziony jakimś tajemniczym sygnałem pilot zapalił silniki, wielkie śmigła drgnęły i maszyna ruszyła powoli przez plażę ku oceanowi. Następnie wzbiła się na sto stóp w górę i runęła z łomotem do wody. - Katastrofa! Już po nas! - krzyknął Bill, gdy wszystkie zęby mu zadzwoniły, a kręgosłup dokonał próby punkcji mózgoczaszki. - Stul pysk, gnojku - warknął siedzący obok sierżant. Wstrząs się powtórzył. - Tylko cywilne poduszkowce latają po prostej. To wojskowy model i on skacze. W ten sposób unika ognia nieprzyjaciela. - I równocześnie rozgniata na papkę wszystkich w środku? - Właśnie, pomyjo. Widzę, że się uczysz. Skoki trwały całą wieczność. W końcu jednak poduszkowiec znieruchomiał i zapanowała cisza przerywana tylko jękami wykastrowanych połamańców. - Wysiadać! - zagrzmiało w głośnikach. - Ostatni dostanie tydzień służby w latrynie. Łkając i stękając, urlopowicze popełzli i pokuśtykali do drzwi, przy których rychło uformował się zator i doszło do walki na pięści. Kolejno wypadali z luku na piaszczysty brzeg. - Ten piasek jest czarny - wymamrotał Bill. - A jaki ma być? - warknął sierżant z sadystycznym błyskiem w oku. - To wulkaniczna wyspa, a lawa jest czarna. Zbiórka! Jakby dla podkreślenia wagi jego słów grunt zadrżał niczym pies, po którym skacze całe stado pcheł. Z przerażeniem ujrzeli, jak szczyt pobliskiej góry rozkwita chmurą dymu. W powietrzu zagwizdały kamienie. - Mamy wypoczywać na aktywnym wulkanie? - spytał Bill. -A gdzie indziej wojsko ma zaznać spokoju? - odwarknął sierżant, nie bez pewnej racji. - Krzyknąć głośno po wyczytaniu nazwiska. Aardvaark... Stali tak w palących promieniach tropikalnego słońca, oczywiście oprócz tych, którzy padli, doznawszy udaru cieplnego, aż sierżant dotarł do kończącego listę Zzowskiego. Następnie w niezbyt regularnym szyku pomaszerowali w kierunku dżungli. Wspinaczka do baraków była długa i ciężka. Dodatkowym utrudnieniem byli kręcący się na szlaku pijani oficerowie, którzy chichotali nieustannie, wymachiwali opróżnionymi butelkami i zasypywali nowych urlopowiczów obelgami, nie tylko werbalnymi. Po zmroku dotarli na szczyt. Droga rozdwajała się tutaj i było jeszcze dość jasno, by dostrzec wskazującą na prawo strzałkę z napisem: TYLKO DLA OFICERÓW Pobliskie fumarole wypluwały nieustannie kłęby dwutlenku siarki i innych trujących chemikaliów, a wiatr zwiewał te chmury na lewo. Kaszląc i chrypiąc, urlopowicze znaleźli po omacku swoje kwatery i opadli na twarde jak pumeks prycze. - Ale tu fajnie! - powiedział Bill przez łzy i natychmiast musiał się osłonić przed lecącymi na niego butami. Nawet tak zahartowani wojacy mieli kłopoty z zaśnięciem pośród nieustannych wstrząsów sejsmicznych i smogu wulkanicznego, jednak nie takie przeszkody już pokonywali. Ci, którzy nie nabyli umiejętności zapadania w sen w takich albo i gorszych warunkach, dawno już pomarli ze zmęczenia. Po chwili w noc popłynęło melodyjne charczenie poparzonych kwasami, uśpionych urlopowiczów. Po następnych kilku minutach do baraku wpadł sierżant. Zapalił światła i rozdarł się na całe gardło: - Wstawać! Czingerowie atakują! Wszyscy jęknęli i sięgnęli po buty, szykując się niemrawo, aż sierżant dodał: -Atakują kwatery oficerów! Jęki ustąpiły radosnej owacji i oddział wrócił na prycze. Widząc to, sierżant wystrzelił kilka razy w sufit. - Podzielam wasze odczucia - warknął - ale w drugiej kolejności mogą się zabrać i do nas. Do broni. Argumentacja podziałała i instynkt przetrwania zwyciężył. W trosce o swoje cztery litery żołnierze skierowali się do szafek z bronią. Ubrany jedynie w pomarańczowe kalesony i buty Bill złapał strzelbę jonową, sprawdził, czy jest naładowana, i dołączył do reszty, która znalazła tymczasem stosowny punkt widokowy. Było co podziwiać. Zza oparów dobiegały krzyki i odgłosy eksplozji. - Słyszycie? Tym razem musi ich być pewnie z tuzin! -A ja o mały figiel poszedłbym na oficera! Bill dawno tak się nie ubawił. Uśmiechnięty ruszył nawet przez trawę, by przyjrzeć się dokładniej miłemu sercu widowisku. - Psst, Bill, tutaj - rozległo się nagle zza krzaków. - Kto tam? - spytał Bill podejrzliwie. - Nikogo tu nie znam. - Ależ znasz mnie, byliśmy kumplami na pancerniku Forniqueteur, wielkiej damie naszej floty. - I co z tego? - A to, że mam tu butlę Plutońskich Szczyn Pantery i nie chcę dzielić się nią ze wszystkimi. - Stary! Tak, pamiętam, kopę lat! Bill obszedł krzak. W mdłym świetle księżyca ujrzał, że stoi tam prawdziwy Czinger. - Do broni! - wrzasnął Bill, unosząc strzelbę. Drobna, ale silna dłoń wyrwała mu oręż. Czinger podskoczył na tyle wysoko, by przyłożyć Billowi w szczękę, lekko ogłuszyć i powalić na ziemię. - Spokojnie, Bill, przecież mnie pamiętasz. Nie raz i nie dwa uratowałem ci życie. - Bgr? Czinger Bgr? - A ilu niby znasz Czingerów? Ten atak to wybieg dla posiania dywersji... - To nie chcecie pozabijać oficerów? - spytał zrozpaczony Bill. -Ależ jasne, że chcemy. A teraz zamknij jadaczkę i daj mi dokończyć. Dywersja była po to, żebym mógł się z tobą spotkać. Potrzebujemy twojej pomocy... - Chyba nie sądzisz, że zdradzę rasę ludzką! - Sądzę. Jesteś zaprawionym weteranem, który zrobi wszystko, by uratować swoją dupę. Mam rację? -Masz. Ale ja jestem droga siła robocza. Ile płacisz? - Dożywotnia subskrypcja pitnych wydawnictw Klubu Booze. Ich motto: "Kto pije, ten żyje". Chociaż, z drugiej strony, nie załatwiają ubezpieczenia wątroby. - Załatwione. Kogo mam zabić? - Nikogo. Nie musisz nawet zdradzać. To tylko taka podpucha, by pokazać, jacy słabi są ludzie. A teraz wynośmy się stąd, nim chłopcy skończą zabawę. Bgr poprowadził Billa do rzeźbionej fontanny z wielką rybą na szczycie. Wystarczyło przekręcić ogon rzeźby, a woda przestała płynąć i otworzyło się ukryte wejście. - Właź - polecił Bgr. - Co to jest? Miniaturowy statek kosmiczny a la fontanna? - No przecież nie wagon metra. Ruszaj, bo nas zauważą. Kilka kul uderzyło w skałę obok i Bill zanurkował czym prędzej do otworu. Zaraz też przyspieszenie rozpłaszczyło go na podłodze. Gdy się wreszcie podniósł, Bgr siedział przy pulpicie sterowniczym, a w iluminatorze jarzyły się gwiazdy. Czinger przycisnął jakiś guzik i gwiazdy zaczęły maleć. Skutek działania napędu systemu Piklinga. - Dobra - powiedział Bgr, obracając się wraz z fotelem. Zapal sobie teraz, a ja ci opowiem, co jest grane. Bill wziął jedno z proponowanych mu cygar i zapalił. Bgr natychmiast zjadł resztę i czknął z ukontentowaniem. - Inny metabolizm. Właśnie prowadzimy operację ratunkową. - Ktoś porwał dziewice? - Niezupełnie, chodzi o Czingera. Uwiązł w swoim statku; gdy mu odstrzelili silniki. Jest dla nas bardzo ważny .. - Czemu? - Gdybym ci powiedział, przerobiłbyś go na sieczkę. Powiedzmy po prostu, że to ważne. Wydobądź go, a bgdziesz miał co pić do końca życia. - A sami nie możecie? - Nie. Po pierwsze, nie jesteśmy ludźmi. Mgr, bo takie jest chyba jego imię, został uwięziony na wysoce zmilitaryzowanej planecie zwanej Parra'Noya. Wszelkie przebranie na nic, tam znają się na tych rzeczach. Demaskacja murowana. Ty zaś wyglądasz z grubsza na człowieka i można posłać cię tam, gdzie dla nas sprawa trudna. -Ale zapłata z góry - powiedział nieco zaniepokojony Bill. - Czemu nie? Równie dobrze możesz podróżować zalany. W twoim wypadku to i tak bez różnicy, trzeźwy czy pijany, niezmiennie bełkoczesz. Podał Billowi podejrzaną flaszkę zielonego płynu. Nalepka głosiła coś w obcym języku. Nie mając pojęcia, czego się spodziewać, Bill łyknął na próbę. Ohyda. Para buchnęła mu z uszu. Jednak drugi, głębszy łyk smakował już lepiej, trzeci był całkiem miły. Nie trwało długo, a Bill upuścił pustą butelkę i legł nieprzytomny na pokładzie. - Obrzydliwe. Czingerowie nie piją. Ani się nie upijają. Bill obudził się z jękiem. Słyszał dzwony. Dopiero po chwili odkrył, że dzwony te kołyszą się gdzieś w jego czaszce. Musiał użyć palców obu rąk, by rozdzielić powieki jednego oka. Zaraz zresztą je zamknął i jęknął jeszcze głośniej, gdy błyskawica światła przeszyła mu mózg. -Wzruszające -~sarknął Bgr i wbił igłę w ramię Billa. Cokolwiek mu wstrzyknął, zadziałało niemal natychmiast i symptomy monstrualnego kaca zaczęły przechodzić. Bill mógł wreszcie spojrzeć na świat. Przed nim stał admirał floty. Bill zasalutował odruchowo. O dziwo, admirał uczynił to samo. I zamrugał zdumiony To znaczyło, że Bill stoi przed lustrem. - Wreszcie mam taki stopień, na jaki zasługuję - ucieszył się Bill i zadzwonił medalami. - Zostaw to. Nie jesteś dość inteligentny nawet na szeregowca pierwszej klasy. Teraz słuchaj, bo nie będę powtarzać. To trochę skomplikowane, prawie tak trudne jak twoja ostatnia robota. - To nie było łatwe, ale przecież mi się udało! - Zaiste. Słuchaj. Wprowadziłem ci wszystkie instrukcje do podświadomości. Aby poznać rozkazy, musisz wymówić słowo "imbecylić". - Tylko tyle? - Tak. Sądzisz, że zapamiętałbyś inaczej wszystkie detale i zawijasy tej złożonej misji? - Imbecylić - powiedział Bill i ni stąd, ni zowąd założył kciuki za pas i odezwał się zupełnie innym głosem: - Czyżbyś nie wiedział, dobry człowieku, że stoisz przed Wielkim Admirałem floty... - Odimbecylić! - zawołał Bgr i Bill aż się zachwiał. - Ja to powiedziałem? - Ty. Implant działa. Zaczynamy bitwę. - Jaką bitwę? - Zaplanowaną, kretynie. Z niej to właśnie uciekniesz ocalony w kapsule ratunkowej, która zaniesie cię na Parra'Noyę. Bgr przycisnął guzik na konsoli łączności i inny zielony, czteroręki Czinger pojawił się na ekranie. - Tdsmnx - powiedział Bgr. - Mrtnzl - odparł tamten i zniknął. - Ludzie musieliby gadać przez pięć minut, by powiedzieć to, co my właśnie sobie przekazaliśmy Czingeryjski jest bardzo treściwym językiem. - Ale brzmi głupio. -A kto cię pyta o zdanie? Ruszaj do wyjścia, twój środek transportu już przybył. W pole widzenia wpłynęła nieco osmalona i poobijana kapsuła ratunkowa. Przycumowała do fontanny, szczęknęło uszczelnienie włazów. - Dalej! - rozkazał Bgr. Bill przeszedł do ciasnego wnętrza. Przypasał się do fotela pilota i wyciągnął dłonie do sterów. - Nie ruszaj niczego, placku wołca. Zdalne sterowanie. Miłego dnia... Głos Czingera zginął w huku rakiet i kapsuła wystrzeliła prosto w ognistą chmurę rozgorzałej właśnie bitwy. Bill pisnął cienko, gdy wokół zaczęły eksplodować pociski i torpedy. Rakieta przebiła się przez całe to zamieszanie i zaczęła spadać na błękitną planetę. Silniki umilkły i Bill tylko patrzył z przerażeniem na coraz bliższe chmury. Na spotkanie wybiegła mu najeżona wieżyczkami strzelniczymi baza. Spadochron zadziałał dosłownie w ostatniej chwili i kapsuła wylądowała miękko na samym środku placu musztry. Pokrywa włazu odpadła. Bill przyklepał posiwiałe teraz włosy, wepchnął żołądek z powrotem na miejsce i w ogólnowojskowym stylu wylazł na zewnątrz. - Stój, szpiegu, albo przerobię cię na żarcie dla psów! Wartownik mierzył prosto w kiszki Billa. Palec trzymał na spuście broni. - Urggle! - powiedział Bill. - Że jak? - Znaczy, tumanum cretinum! - Skóra poszarzała Billowi pod kolor włosów. Zapomniał hasła! - Co tu się dzieje? - spytał generał, który pojawił się nagle obok. Miał na sobie pełną kamizelkę kuloodporną. - Kapsuła wylądowała. Ten szaleniec był w środku. Nie mówi po ludzku. - Nonsens. Nie widzicie, że to oficer? Zwykli żołnierze mogą być pomyleni, oficerowie bywają co najwyżej ekscentryczni. - Odwrócił się'do Billa i zasalutował. - Witamy na Parra'Noyi, admirale. - Eeee - beknął Bill. - Rzeczywiście - powiedział generał, wytrzeszczając oczy - Imbecyl. - To jest to! - krzyknął radośnie Bill. - Imbecylić! Miło mi pana spotkać, generale. Mieliśmy drobną potyczkę, straciliśmy kilka tysięcy okrętów, ale oni też nieco oberwali. -Nie da się usmażyć omletu, nie tłukąc jajek. - Święte słowa. Wskoczyłem do kapsuły na chwilę przed tym, jak mój pancernik eksplodował. A teraz, czy mogę prosić o okazanie mi odrobiny gościnności i ukaranie tego tu żołnierza za mierzenie nabitą bronią w przełożonego? - Oczywiście. Oddać mi broń i zgłosić się w areszcie. Dwa lata przydziału do batalionu roboczego. Odmaszerować. Łkając z rozpaczy, żołnierz powlókł się na zesłanie. Oficerowie zaś, obaj we wspaniałych humorach, skierowali się noga w nogę do kantyny, gdzie wznieśli szampanem radosny toast. - Za militaryzm ogólnoplanetarny - krzyknął Bill. - Niech trwa jak najdłuższej! -Za flotę kosmiczną, niech jej szlag rychły nie trafia! Bill wychylił szklanicę i uśmiechnął się, gdy znów mu dolano. - To Parra'Noya, prawda? - W rzeczy samej. - Chyba przypominam sobie kosmogram, który przyszedł na chwilę przed detonacją statku. Było w nim coś o jeńcu... - Pewnie chodzi o naszego Czingera! - No wiecie państwo... Jeszcze nikt nigdy nie pojmał Czingera... - Bo niewielu jest tak sadystycznych i wojowniczych militarystów jak my! Chce pan zobaczyć tego robala? - Tak się nazywa? - Podobnie. Mówi na siebie "Mgr". - No to prowadź, kolego. Czy mogę wam pomóc w torturach lub czymś w tym stylu? - Miło z pana strony, że pan o tym mówi. Zobaczę, co się da załatwić. Dokończyli butelkę, zapalili cygara i ruszyli w głąb fortecy. Po drodze mijali kolejne posterunki, strażnicy prezentowali broń. Po długiej wędrówce stanęli przez ścianą wpuszczonego w skałę metalu. Miejscowe gryzonie czmychnęły im spod nóg. Pełniący tu służbę wartownicy pokryci byli pleśnią i pajęczynami. Ostatnia brama stanęła otworem, zamknęła się za nimi, wartownik zaprezentował broń i odsunął się na bok. Bill spojrzał na przykutego do ściany Czingera. - Myślałem, że oni są więksi. - Małe czy duże, co za różnica? Zawsze zielone, z nadmiarowymi łapami. To wróg i trzeba go zniszczyć. - A co to za dziwna broń, którą miał ten strażnik? - Nowość. Paralizator. Wysyła pierścienie energii i oplątuje ofiarę więzami paraliżującej radiacji. Nie do zerwania. - To chyba czary. Mogę zobaczyć? Nie czekając na pozwolenie, Bill wziął karabin, odwrócił i spojrzał w lufę. Odwrócił go ponownie i strzelił do generała i wartownika. Padli, krzycząc, i spowici purpurowym płomieniem zaraz stracili przytomność. Bill spojrzał przez kraty na Czingera. - Grtzz? -Zmtz! Miło mi cię widzieć, wulgarna ludzka istoto wysłana przez mego współmrowiskowca Bgr. Możesz się już odimbecylić. Na to słowo Bill stał się znów sobą i zaszczękał zębami ze strachu. - No tu umarł w butach! Jesteśmy w trzewiach fortecy wroga! - Stul pysk - zaproponował uprzejmie Mgr i zerwał bez trudu łańcuchy. - Żaden człowiek by tego nie dokonał. Tego też nie potraficie - powiedział, zginając pręty krat i wychodząc z celi. - Widziałeś tu gdzieś jakieś roboty? - Czemu? - Nie próbuj myśleć, tylko odpowiadaj. I tak niczego nie wymyślisz. Roboty były? Metalowi ludzie na kółkach i ze szklanymi oczami. - Tak, chyba tak. Na korytarzu był mechaniczny sprzątacz. - Doskonale. Czinger przeskoczył nieprzytomnego generała i podszedł do płytki kontrolnej przy framudze wrót. - Imbecylić - powiedział i przycisnął guzik. Drzwi uchyliły się nieco i Bill podszedł bliżej. - Straż, chodźcie no tu na chwilę - powiedział przez szparę. Po chwili trzymał w dłoniach następne paralizatory, a stos ciał na podłodze jakby urósł. Mgr czekał schowany z boku. - Odimbecylić - powiedział i Bill zadrżał, ogarnięty paniką. - Przestań się mazać albo zostawię cię tu na pewną śmierć i degradację. Rób, co każę, a może wyjdziemy stąd w jednym kawałku. Albo i lepiej. Dawaj tu tego robota. Bill jęknął, ale posłuchał. Czinger był jego jedyną nadzieją. Robot zamiatał korytarz, ale podjechał zawołany - Ty tam, robot, chodź tutaj. - Moja robot natychmiast tutaj - odparł metalowy kretyn. - Ty... robot... odłóż miotłę. Podjedź do wielkiego ludzkiego szefa. - Moja robot robić, co szef kazać. Ledwo wjechał do środka, Czinger skoczył mu na obudowę i otworzył płytkę kontrolną z tyłu głowy. -Klinke! - zaprotestowała maszyna, gdy Mgr wydarł jej z trzewi kłąb drutów i rzucił je na podłogę. Zrobiwszy dość miejsca, wcisnął się do środka i zamknął za sobą płytkę. - A teraz toczymy się - powiedział ożywiony nowym duchem robot. - I lepiej będzie, jak powiesz hasło, bo niewiele nam przyjdzie w tej potrzebie z wystraszonego durnia. Dalej! - Imbecylić! - Bill odetchnął głęboko. - To co, ruszamy dalej, kochany partnerze z gniazda? Domniemywam, że masz gotowy plan ucieczki. - Jak najbardziej - przytaknął robot i sięgnął po miotłę. Ty prowadzisz, ja za tobą. Musimy pokonać trzydzieści pięter. Gdy mnie tu nieśli, na samej górze widziałem lądowisko. Strażnik przy następnym przejściu aż gębę rozdziawił, widząc Billa. - Przepraszam, ale czy pan wie, że za panem podąża robot porządkowy? - Naprawdę? A to dlatego zdawało mi się, że słyszę grzechotanie blach! Gdy Bill to mówił, robot minął go i rąbnął wartownika miotłą w głowę. - Pora się przebrać - stwierdził Czinger i zdarł mundur z wartownika. Kilka chwil później robot w towarzystwie iołnierza byli jui blisko szybu windy. Właśnie wtedy rozległy się syreny alarmu. - Już wiedzą! - krzyknął Bill. - Czingerowie górą! - zawył robot i rozdarł metalowe drzwi szybu. Metalowe ramię i ludzka ręka złapały jasnoczerwone szczeble drabiny awaryjnej. Gdy tylko drzwi na samym szczycie się uchyliły, ustawieni tam żołnierze otworzyli ogień. - Dobrze, że myśl Czingera i elektroniczny refleks przewyższają nędzne talenty człowiecze - powiedział Mgr, zatrzaskując drzwi dokładnie w tej samej chwili. Metal rozjarzył się od gorąca. - Spróbujemy piętro niżej. Podjęli wyścig z czasem, desperacką walkę o przetrwanie. Wszyscy byli przeciwko nim, nawet kobiety Dowiedzieli się o tym, gdy pogoniły za nimi niewiasty ze służby pomocniczej. Żadne słowa nie oddadzą, ile przeszli tego dnia. Były to prawdziwe bliskie spotkania czwartego stopnia, tak bliskie, że aż kłaki fruwały w powietrzu, a zęby wymiatano potem spod najdalszych sprzętów. Cała batalia trwała ledwie kilkanaście minut, ale dla naszych bohaterów czas stanął. Po godzinach, jak sądzili, ciężkich zmagań dotarli do ostatnich drzwi i wybiegli na ulewny deszcz. Solidnie potłuczony i poraniony Bill otrzepał się z gwiazdek i belek. Robot tymczasem otworzył jedynym ocalałym ramieniem klapkę w głowie. Maszynka rozsypała się, ledwie Czinger zeskoczył na ziemię. - Odimbecylić - powiedział Mgr. - Miejmy nadzieję, że najgorsze już za nami. A teraz może przestań szczękać tak obrzydliwie resztkami uzębienia, rozejrzyj się i powiedz mi, gdzie właściwie jesteśmy. -Na deszczu... - Wspaniale. Spośród całej ludzkiej rasy Bgr znalazł dla mnie jedynie kretyna o móżdżku zdechłej myszy. Słuchaj, głupku, ty jesteś człowiekiem, ja nie. Rozejrzyj się i powiedz, gdzie dotarliśmy. -Nigdy jeszcze tu nie byłem. - Wiem. Ale wytrzeszcz patrzałki, domyśl się. Ja wiem o ludziach tylko tyle, ile wyczytałem w raportach. Owszem, jestem szefem CIA, czyli wywiadu Czingerów, ale nigdy jeszcze nie gościłem na planecie ludzi. No to jak? -To miejskie wysypisko śmieci. Mówisz, że jesteś szychą? - Najwyższą. To ja prowadzę wojnę. Sporo roboty już odwaliłem. A jeśli spróbujesz powiedzieć komukolwiek, kim jestem, to zginiesz, nim wymówisz choć słowo. Co to jest "śmieci"? -To odpadki, które ludzie wyrzucają. -No to przyjrzyjmy się, co wyrzucają. Przekradali się przez deszcz od jednej sterty do drugiej, aż w końcu przykucnęli za pagórkiem połamanych kół zębatych. Coś się zbliżało ku nim z coraz głośniejszym łoskotem. - Wyjrzyj - rozkazał Mgr. - Co jedzie? - Śmieciarka. A co niby ma jeździć po wysypisku? - Ilu ludzi? -Ani jednego. To zautomatyzowana śmieciarka. - Dodajesz mi ducha, prostaczku. Włazimy do środka. Przemoczeni i zmęczeni wspięli się do kabiny i zatrzasnęli za sobą drzwiczki. - Ludziom wstęp wzbroniony - warknął mechaniczny kierowca. - To wbrew prawu, ja tego nie lubić, krrkkk wykrakał robot, nim Mgr oderwał mu głowę i odepchnął metalowe truchło na bok. - Kieruj - polecił Billowi. - Tyle chyba potrafisz? - Ciężarówka to ciężarówka - mruknął Bill sentencjonalnie, wrzucił bieg i ruszył do tyłu, wbijając się w górę śmieci. - Chociaż czasem trzeba kilku sekund, by opanować konkretny typ. - No to wykorzystaj mądrze te kilka sekund i nie próbuj więcej podobnych kawałów. Czingerowie mają wrażliwy węch. Bill opanował ostatecznie maszynerię i wyjechał z wysypiska. Deszcz ustał. Z tyłu widzieli coraz mniejszą fortecę, po bokach ciągnęły się zielone pola. Mgr wyjrzał przez dziurę, którą zrobił w drzwiczkach. - Tędy, do lasu. - Tam są gospodarstwa. - Oszczędź mi wykładu z filologii i kieruj się na wzgórza. Musimy odjechać jak najdalej, nim wezwą pomoc. Potoczyli się dalej. Bill kierował coraz wprawniej. Ujrzawszy batalion czołgów, zatrzymał pojazd i za pomocą zdalnego sterowania opróżnił kilka pobliskich pojemników na śmieci. Grunt to nie budzić podejrzeń. - Bardzo dobrze - powiedział z dumą, gdy czołgi zniknęły wśród fontann błota. - Byłoby lepiej, gdybyś wrzucił te śmieci do tej dziury na górze pojazdu, miast rozsypywać po ulicy. - Nie ma tak łatwo - mruknął Bill. - Może ty zrobiłbyś to lepiej? - Jedź - westchnął Czinger. - Nigdy nie przypuszczałem, że będę kiedykolwiek dyskutował z upośledzonym egzemplarzem rodzaju ludzkiego o technice ładowania śmieci. O zmroku znaleźli cichy zakątek, który zadowolił Mgra. Kamienista kotlinka między wzgórzami, z dala od ludzkich siedzib. Czinger zdemontował do końca kierowcę i zbudował dwa skomplikowane moduły elektroniczne. Włączył jeden z nich do gniazda zapalniczki i pomachał urządzeniem. - Co to jest? - spytał Bill. - Detektor do wykrywania detektorów. - I co robi? - Zawsze byłem miły wobec małych Czingerów i pomagałem staruszkom przechodzić przez ulicę, więc za co mnie to spotyka? Próbuję ustalić, czy mogę wysłać stąd sygnał, nie wzbudzając niczyich podejrzeń. Wychodzi na to, że nie ma przeszkód. Biorę więc to drugie urządzenie... - I co robisz? - Dzwonię do domu... Dobra, sygnał poszedł i niedługo zobaczymy skutki... Skutki ujrzeli nawet wcześniej. Coś czarnego opadło z nieba i w huku silników wylądowało tuż obok śmieciarki. Mgr jednym susem wyskoczył na ziemię, Bill za nim. Śluza uchyliła się i z góry spłynął mikrofon na kablu. - Bgr, jak przypuszczam! - krzyknął Mgr do mikrofonu. Spod statku wyłonił się oddział piechoty morskiej. Wszyscy z wycelowanymi strzelbami. Właz otworzył się i stanął w nim uśmiechnięty siedmiogwiazdkowy generał. - Nie Bgr - powiedział - ale generał Saddam, dowódca Wywiadu Wojskowego. - Ratuj mnie! - wrzasnął Bill, chowając się za generała. On mnie uwięził, ale poznałem jego sekret. Nazywa się Mgr i jest szefem CIA. Ich najważniejszej agencji wywiadowczej. - Dobra robota, żołnierzu. Od początku podejrzewałem tego Czingera, trochę zbyt łatwo się dał pojmać. Dowiodłeś, że miałem rację. Mój plan zadziałał wręcz idealnie! - Nie, generale - warknął Mgr. - To mój plan się powiódł jak z płatka. Imbecylić! Bill wyrwał generałowi pistolet z kabury, obezwładnił oficera i zasłonił się nim przed żołnierzami. - Hej, chłopaki! - wrzasnął. - Jeśli mnie zastrzelicie, podziurawicie też generała. Taki zapis głupio wygląda w aktach. Żołnierze zawahali się, kilku opuściło broń. Ich niezdecydowanie ustąpiło miejsca panice, gdy z nieba spadł drugi czarny statek i omiótł ogniem okolicę. Wojacy uciekli, porzucając broń. - Nie możesz tego zrobić! - ryknął generał i spróbował odebrać Billowi własny pistolet. - Dobra robota - powiedział Bgr, wyłaniając się z włazu. Właśnie o niego nam chodziło, Mgr. - Dziękuję, Bgr. Bgr skoczył nagle i zabrał broń Billowi. - Odimbecylić - powiedział. - Prawie wyłamałeś mi palce! - Trudno. Ale odwaliłeś solidny kawał roboty, Bill. Wsiadaj na statek. Generał leci z nami. Właśnie przeszedł na emeryturę. - Zatem będę więźniem. Czy cała ta szarada była jedynie po to, by mnie pojmać? - Nie zawodzi nas pan, generale. Ostatnimi czasy zaczęło się wam dziwnie dobrze powodzić, doszliśmy więc do wniosku, że widocznie w sztabie pojawił się przypadkiem ktoś inteligentny. Nie mogliśmy tego tak zostawić. Nasza metoda na wygranie wojny to utrzymać waszą strukturę dowodzenia w najlepszym porządku, bo wtedy najgłupsi na pewno zajdą na sam szczyt. Wieżyczka statku Czingerów plunęła ogniem i wyłupała sporą dziurę w okręcie ludzi. Reszta załogi zwiała w mgnieniu oka. Mgr zakuł generała w kajdany i Bgr wystartował. - Może zostawilibyście mnie na jakiejś cichej planecie, co, chłopaki? Bgr pokręcił przecząco głową. - Przykro mi, Bill, ale twoja służba nie dobiegła jeszcze końca. Potrzebujemy cię tam, gdzie służysz. Któregoś dnia możesz zostać generałem. -A będę dostawał moją zapłatę z HIubu? - W tej kwestii też muszę cię przeprosić. Przesadziłem, ale jakoś musiałem cię skusić. - No to co dostanę? - Resztę urlopu wypoczynkowego. Wszyscy oficerowie wylądowali w szpitalu, sierżant siedzi przy nich cały czas. Podrzuciliśmy wam cały frachtowiec pełen wszystkich alkoholi, jakie zna rasa ludzka, jest tam też kilka takich, których nie znacie. Wszyscy twoi kumple mają już śrubę jak się patrzy. Chyba chętnie do nich dołączysz. - Zdrajca! - syknął generał. - Imig twoje okryje się niesławą! - Zapewne - westchnął Bill. - Chociaż, jeśli nie będzie pan miał okazji nikomu o tym powiedzieć... - W tej sprawie możesz na nas liczyć - powiedział Mgr. -Jeśli tak, to dodaj trochę gazu. Jeszcze wychleją wszystko beze mnie. przekład : Radosław Kot powrót