LINO ALDANI & DANIELA PIEGAI Znak białego Księżyca (Przełożył: Radosław Kłos) Rozdział I Gavor zasiadł w cieniu gigantycznego wiązu i spokojnie obserwował pasące się nad brzegiem stawu źrebaki. Rozleniwione wśród listowia ptactwo zamilkło w południowym skwarze i niepodzielnie panowało szalone cykanie świerszczy. Gavor ziewnął i przetarł oczy, żeby odegnać ogarniającą go senność. Lecz po chwili drgnął, wyczulonym słuchem wyławiając odgłos kroków za plecami. Odwrócił się gwałtownie. Jakiś mężczyzna zmierzał przez polanę wprost do stawu. Gavor rozpoznał go bez trudu: kołyszący się chód, czerwona kita piór, krzywe i owłosione ogromne nogi należeć mogły jedynie do Grumaka, kapitana straży. - Witaj, chłopcze - dobrodusznie pozdrowił go kapitan. -Jak widzę, siedzisz sobie beztrosko w cieniu. - Drzewo jest duże i starczy pod nim miejsca dla wszystkich - odparł Gavor z cieniem irytacji w głosie. Grumak nie był złym człowiekiem, ale zbyt często naprzykrzał się pytaniami, które prawie zawsze wprawiały w zakłopotanie. Kapitan zdjął z ramienia łuk i kołczan i rzucił je na ziemie. Potem odpiął miecz i ściągnął zakurzone buty. - Chce się ochłodzić - powiedział i skierował się do stawu. Kiedy mężczyzna znalazł się na brzegu, dwa źrebaki odskoczyły spłoszone. Grumak zrzucił z siebie kaftan, zanurzył czubek stopy w wodzie i zaklął, gdyż woda przypominała ciepłą zupę i wcale nie zachęcała do odświeżenia się. Zanurzył się jednak i zaczął oddalać od brzegu, aż woda sięgnęła mu do pach. Wówczas zaczął miotać się niby oszalała kura, wznosząc bryzgi piany. Gavor obserwował go rozbawiony. Grumak uspokoił się na chwile. - Hej, chłopcze, co w tym śmiesznego? - Twój kapelusz - odparł Gavor. - Założę się, że nie zdejmujesz go nawet, gdy kładziesz się spać. - Właśnie tak - odburknął kapitan, który niechętnie odsłaniał swoją łysą jak kolano czaszkę. Tymczasem Gavor podniósł z ziemi łuk, nałożył strzałę i wodził to w jedną, to w drugą stronę, jakby w poszukiwaniu ukrytych celów. - Odłóż to - spokojnie odezwał się Grumak. - Nie dla ciebie taka zabawka. - Mogę trafić w jabłko z dziesięciu kroków - dumnie zapewnił młodzieniec. - Też mi sukces! - zadrwił kapitan. - Dobry łucznik potrafi rozłupać orzech z dwukrotnie większej odległości... Gavor obruszył się: - Gdybym tak mógł poćwiczyć... - westchnął. I po chwili: - Zostaw mi łuk, Grumak, a nim minie miesiąc, pokaże ci, jak trafić ziarno grochu z trzydziestu kroków. Kapitan straży zaśmiał się: - Fanfaron z ciebie! W każdym razie... dobrze wiem, że nie masz prawa posługiwać się bronią. Dość już z tobą żartowałem, tego łuku nie powinieneś był nawet dotykać. Ale Gavor nie słuchał tego, co mówił wychodzący z wody Grumak. Patrzył na blady brzuch kapitana, wydamy i nabrzmiały niczym worek, i szybkim ruchem skierował w jego stronę łuk: - Gdzie mam wbić ci strzałę? W pępek? A może wolisz miedzy oczy? Grumak potrząsnął z rozdrażnieniem głową. - Jesteś młody i głupi - zawyrokował. Mamrocząc jakieś przekleństwa, strząsnął z siebie pijawki, które przyczepiły mu się do piersi i łydek, zebrał swoje rzeczy i zaczął się ubierać. - Jesteś jak dzikie zwierze - ponowił. - Same mięśnie i nic rozumu. Znajdzie się coś do picia? Gavor odłożył łuk i poszedł pod drzewo po bukłak. Grumak wlał do gardła parę długich łyków, powoli, bez zachłanności. Wierzchem dłoni osuszył wąsy. - Zastanówmy się, chłopcze. Twój ojciec twierdzi, że za parę dni kończysz dwadzieścia lat i sam zdecydujesz. Coś mi się jednak widzi, że propozycja przeniesienia się do zamku i wstąpienia w służbę Khavla, naszego pana, nie nęci cię zbytnio. Gavor wzruszył ramionami i gniewnie zmarszczył brwi. - Kto lub co cię powstrzymuje? - ciągnął kapitan. - Może twój wuj Obher nie jest z tego zadowolony? A może z powodu córki pastucha krów Lokisa? - Duna nie ma z tym nic wspólnego - pośpiesznie zapewnił Gavor. - Prawda jest taka, że nie chce opuszczać mojego domu, czuje się bardzo przywiązany do rodziny, lubię rozmawiać z wujem Obherem, a przede wszystkim lubię zajmować się końmi... - Ależ oczywiście! - z ironią przerwał mu Grumak. - Lubisz zajmować się. końmi, ale lubisz także strzelać z łuku i władać mieczem. Musisz wybrać, mój chłopcze. W zamku, poza dobrym żołdem, czekają na ciebie najlepsi mistrzowie wojennego rzemiosła, kobiety i uczty, wszystkie konie, jakie tylko zechcesz, i wszystko to, czego może zapragnąć krzepki młodzieniec. Z twoimi muskularni i tymi dziwnymi żółtymi iskrami w oczach z pewnością zrobisz furorę, a kiedy ja będę już stary... kto wie, może zajmiesz moje miejsce. A jeśli zostaniesz tutaj, skończysz niańcząc twoich staruszków. Powtarzam ci, Gavor, dość już z tobą żartowałem. By cię zachęcić, pozwoliłem nawet wypróbować ci moją broń, choć w myśl prawa nie powinieneś jej nawet tknąć. Ale zabawy się skończyły. Jeśli nie zamierzasz zaciągnąć się do straży, trzymaj się z dala od mieczy i łuków, wiesz, jaka czeka za to kara. Gavor zacisnął usta, próbując powstrzymać narastającą złość. - Miałbym jeszcze mój sztylet - powiedział ostro. Gwałtownym ruchem wyjął broń, której rękojeść wystawała mu ponad lewym ramieniem. - O tak - zgodził się Grumak. - Sztylet to broń krótka i masz do niej prawo. Ale sztylet to narzędzie zbirów i pachołków, prawdziwy mężczyzna nosi łuk na ramieniu i miecz u boku. Grumak raz jeszcze przechylił bukłak, po czym wyprostował się. - Twój ojciec chyba podkuł mi już konia - odezwał się głosem już obojętnym. Wydało się, że rozmowa jest zakończona, ale Gavor skorzystał i z tej okazji, żeby dociąć kapitanowi: - W zamku macie chyba dobrych kowali. Dlaczego zawsze przychodzisz do mojego ojca? - Tak, kowali mamy wybornych, ale ja wole twojego ojca. Jest najlepszym kowalem w całej prowincji, a twój wuj, Obher, to najlepszy siodlarz w okręgu. A poza tym... przychodzę, by pomówić z tobą, dzika bestio... Nie sposób nazwać cię inaczej. Zebrał broń i skierował się w swoją stronę, ale po stu krokach odwrócił się i krzyknął: - Kiedy się zdecydujesz, staw się pod północną wieżą i pytaj o mnie. Jeśli przyjdziesz, żeby zostać, każe grać trębaczom i wydam najwspanialsze przyjęcie. * * * Później, kiedy słońce chyliło się już ku zachodowi, Gavor zgromadził wszystkie konie i zapędził je za ogrodzenie, gdzie pod skromnym dachem ze słomy i gałęzi znalazły schronienie przed wilgotnym chłodem nocy. Przemierzył polanę i ścieżką skierował się do domu. Duna, jak każdego wieczoru, oczekiwała na niego w połowie drogi, pod Dębem Gromu. - Ten człowiek znowu tu był - powiedziała dziewczyna. W głosie jej wyczuł zawziętość. - Spostrzegłam go, gdy wypasałam jałówki po zachodniej stronie wzgórza... - Tak, wrócił, ale nie dałem mu posłuchu. - Nienawidzę tego człowieka... - Grumak nie jest zły - próbował oponować Gavor. Dziewczyna była jednak zbyt wzburzona, a w jej ciemnych oczach kryła się zaciętość i gniew. - Nienawidzę go - powtórzyła Duna. - Przychodzi tutaj, żeby odciągnąć cię od nas, uwodzi cię i schlebia na tysiąc sposobów, bo chce mieć ciebie w zamku jako żołnierza. - Powiedziałem ci już, że nie dałem mu posłuchu. - Dzisiaj! Ale Grumak jest jak pies i nie wypuści kości. Będzie wracać, aż ustąpisz. Gavor już jej nie słuchał. Przygarnął ją, a jego dłoń zagłębiła się w rudych włosach dziewczyny, zdecydowaną, niemal natarczywą pieszczotą. Duna uwolniła się z objęć chłopca i odsunęła o parę kroków. - Dziś wieczór nie mogę zostać... Urodziła się para cieląt, z krową jest źle i jestem potrzebna... Chciał ją zatrzymać, ale dziewczyna czmychnęła niczym młody jelonek i w mgnieniu oka znikneła za zakrętem ścieżki. * * * Już w domu Gavor w milczeniu zjadł zupę z rzepy, ale kiedy matka wniosła pieczonego królika, wydał okrzyk zdziwienia. Widocznie jego młodszemu bratu, Thurno, poszczęściło się przy wymyślnych sidłach, które z uporem, acz zazwyczaj bezskutecznie, zakładał. Jego ojciec Raklo i wuj Obher żuli, nie podnosząc oczu znad miski, natomiast jego siostra Agla i młody Thurno oblizywali palce, a ich radosne okrzyki były oznaką zaspokojonego łakomstwa. Przez otwarte na oścież wejście wpadał mroczno-czerwonymi, nikłymi cieniami, blady blask zachodzącego słońca. Od ściany do ściany niepewnie przeleciał nietoperz, a na dworze psy ujadały do wschodzącego księżyca. Matka zapaliła kaganek i zaraz ćmy całą chmarą zaczęły krążyć po izbie. Nikt się nie odzywał, żeby nie wspominać Grumaka, który pod wieczór przyszedł podkuć konie, knując swoje intrygi. Po pewnym czasie wuj Obher mrugnął do niego porozumiewawczo. - Chodź do mnie, Gavor. Chce pokazać ci mapę... prawie już ją skończyłem. Obher uniósł się i powłócząc kaleką nogą wyszedł z izby. Gavor ruszył za nim prawie na oślep sienią do pomieszczenia, w którym wuj szył siodła i naprawiał obuwie. Na progu starzec zawahał się chwile, nie dłużej jednak niż potrzeba mu było na rozjaśnienie pomieszczenia, po czym zaniknął drzwi i powiedział niemal szeptem: - Napijemy się, ale tego dobrego. Gavor uśmiechnął się. Wino było słabością wuja Obhera, zawsze dbał, żeby w skrzyni w jego warsztacie nie zabrakło własnych, skrzętnie chowanych zapasów, przeciwko czemu nikt z domowników nie śmiał protestować. Obher wcisnął mu kaganek do ręki i opróżnił stół z licznych narzędzi. Pachniało dziegciem i skórą. Gavor zawsze lubił ten zapach; pamiętał go jeszcze z dzieciństwa, kiedy gnany ciekawością zjawiał się po kryjomu wśród stert butów i koziołków pod siodła. Obher napełnił dwa kielichy z polerowanej cyny: - Do dna - zachęcił z chytrą iskierką w oku. - Wino to najlepsze lekarstwo na wszelką dolegliwość, pomaga w rozwikłaniu wszystkich problemów, a jeśli nawet ich nie rozwiąże, jest przynajmniej najlepszym pocieszeniem. Przez chwile trwali w milczeniu, popijając i zerkając to na światło kaganka na środku stołu, to na gigantyczne cienie falujące na murach pokrytych osadem saletry. - A mapa - odezwał się w końcu zniecierpliwiony Gavor. - Czy naprawdę ją skończyłeś? - Prawie. Brak mi tylko paru szczegółów w części południowej. Ze skrzynki wyjął zwinięty pergamin i ostrożnie rozłożył go na stole. Gavor poczuł dreszcz podniecenia. Mapa okazała się labiryntem czerwonych, czarnych i zielonych znaków. Były tam rzeki i zamki, zarys gór i dolin, czaszki i sztylety, nieodłączne symbole śmierci i niebezpieczeństwa. - Narysowałem ją - wyjaśnił Obher - tak, jak dyktowała mi pamięć mojej młodości, kiedy to krążyłem po świecie, nim pewien rozszalały koń strzaskał mi nogi. Gavor zapytał, czy istnieją jakieś inne ziemie i inne miasta poza tymi zaznaczonymi na pergaminie. - Sądzę, że tak - z nutą żalu odrzekł Obher. - Tylko że po tamtym wypadku nie miałem ani sił, ani odwagi, żeby je poznawać. - Bardzo jest ładna - powiedział Gavor wygładzając pergamin. Jeszcze przez chwile wpatrywał się w nią z zachwytem, przebiegając szlaki niezwykłych przygód. I nagle zrozumiał. - Powiedz prawdę, wuju Obher. To dla mnie narysowałeś te mapę! Spojrzenie starego błysnęło dziwnym światłem. Obher ani nie zaprzeczył, ani nie potwierdził. Pewną ręką ponownie napełnił kielichy, ale Gavor nalegał z coraz większym przekonaniem. - Dla mnie ją narysowałeś, czy tak? - Mnie na pewno nie jest ona potrzebna - odpowiedział wreszcie Obher zmęczonym głosem. - Świat znam już jak własną kieszeń, powiedziałem ci przecież. I mogę cię zapewnić, że nie zamówił jej u mnie żaden kupiec. Powiedzmy wiec, że ta mapa to prezent na twoje dwudzieste urodziny. Przyda ci się, zobaczysz. Gavor zamyślił się, obracając w dłoni kielich. - Grumak chciałby mieć mnie w zamku - odezwał się, przygnębiony. - Duna chce zatrzymać mnie tutaj, a ty... ty podsuwasz mi trzecie wyjście: rzucić wszystko i ruszać w świat. Czy myślisz, że nie miałbym ochoty? Nosze, w sobie pewne marzenia, od kiedy miałem jeszcze mleko pod wąsem, zamiary, które zawsze odkładałem przez szacunek dla ojca, dla ciebie i dla was wszystkich, bo jesteśmy jedną rodziną. Dobrze wiem, że życie jest jedno, a młodość przemija w mgnieniu oka... Obher przyglądał mu się. bacznie, napięty jak struna. - Każdemu jest przeznaczony jego los - zawyrokował, starając się zachować spokój. - Zreperowałem tysiące butów, tysiące trzewików, pantofli, sandałów. Spędziłem życie, przycinając zelówki i nabijając guzami siodła. I zawsze, gdy uderzałem młotkiem i szyłem, gdy nabijałem i polerowałem siodła, moje myśli krążyły wokół starego problemu: tego, co jest i tego, co mogłoby być lub nie być. Te buty, pytałem siebie, lub to siodło... Dokąd zaprowadzą tego, kto je założy lub kto w nim usiądzie? Pytanie niemal bezsensowne. Każdy pantofel kończy swój żywot drepcząc wokół rozpalonego pieca lub po klepisku, podobnie wszystkie sandały zużywają się, jeśli wciąż depczą stopnie świątyń i posadzki klasztorów. Niektóre buty nie przekroczyły nigdy promienia jednej mili, a siodła posłużyły jedynie do grzania zmęczonych pośladków jeźdźców, którzy docierali najwyżej raz w roku do Górnej Mediny. Gdyż ludzie są słabi, mój chłopcze. Prawie wszystkich czeka mizerny, nic nie znaczący los. Wszyscy przychodzimy na świat po to tylko, by wiele wycierpieć, mało się cieszyć i by nieustannie być prześladowanym i zmuszanym do posłuchu. Ale twoje życie może wyglądać inaczej. Czeka cię wielki los, Gavor. Może bogowie przeznaczyli dla ciebie spełnienie dzieł wielkich i nieosiągalnych. Gavor słuchał go, oszołomiony. - Co ty możesz o tym wiedzieć, wuju Obher? Nie jesteś ani czarnoksiężnikiem, ani jasnowidzem. Jesteś najmądrzejszym człowiekiem, jakiego znam, nieskończenie mądrzejszym od kapłanów... Nauczyłeś mnie czytać i pisać, ale nawet i ty nie możesz widzieć przyszłości... - Czeka cię wielki los - powtórzył Obher. Może to wino uderzyło mu do głowy i pchało na meandry pozbawionych sensu kazań. Gavor wolał przerwać wątek tego absurdalnego fantazjowania: -Ja jestem Gavor - powiedział - syn Rakla kowala i bratanek siodlarza Obhera, i może skończę jako żołnierz na zamku Khavla, naszego pana, a może jako mąż Duny, córki pastucha krów Lokisa. Ale o moim losie, wielkim czy małym, zadecyduje sam... Twoja mapa jest jedynie nic nie znaczącą zabawką. Obher spiorunował go palącym spojrzeniem. - Ruszysz w świat - powtórzył. - A ta mapa będzie dla ciebie jak drogowskaz. Ruszysz i będziesz szukać, dopóki nie znajdziesz... - Ale czego, na bogów! Obher wzruszył ramionami. - Tego nie wiem. Twój ojciec pomówi z tobą za parę dni. I ja też jeszcze z tobą porozmawiam, a ty będziesz słuchać, chłopcze. Będziesz słuchać, chyba że twoje serce jest martwe. Rozdział II Młody Thurno schwytał dwa króliki i parę jeżozwierzy. Agla, po deszczowej nocy, poszła szukać ślimaków i zebrała cały koszyk, tych ogromnych i obślizgłych, w ciemnych prążkowanych skorupkach. Kelmo i Sjebe, dwaj najwierniejsi przyjaciele Gavora, przybyli z jagnięciem i dzikiem. Były też solone ryby, oliwki, przepiórki, pulardy, słodkie placuszki z ryżu i bułeczki z miodem. I obfitość wina, które uznano godnym uświetnienia uczty dopiero po wielokrotnym i skrupulatnym skosztowaniu przez wuja Obhera. Pastuch krów, Lokis, którego zaproszono wraz z całą rodziną, już wcześniej przysłał połówkę cielaka, przyprawionego i gotowego do nadziania na rożen. Na klepisku wrzało: dziewczęta skakały od ognia do ognia, najmłodsi znosili chrust i rozdmuchiwali żar, a mężczyźni w poważnym skupieniu oprawiali zwierzynę. Tymczasem Duna i Agla opróżniły przestronną szopę, zestawiły stoły i przygotowały długie ławy z bali wspartych na pospiesznie zbitych stojakach. W południe, przechodząc od rożna do rożna, wuj Obher sprawdził ostrzem sztyletu czy mięso jest już dobre. - Ej, ludzie! - zawołał radośnie. - Wszystko jest upieczone jak należy. Możemy zaczynać. Gavor rozejrzał się. Ocenił ilość zwierzyny nadzianej na rożny, ilość miejsc za stołem, porównał z ilością gości, całym mnóstwem placków, chlebów i koszyków napełnionych łakociami i pierożkami, jakimi zastawiony był stół. - Nadmiar dobra - westchnął potrząsając głową. - Możemy pęknąć z przejedzenia jak ropuchy. - Co mówisz! - zganił go Obher. - Jedzenia nigdy za dużo. - Tego jest za dużo - z naciskiem powtórzył Gavor. Przywołał Kelma i powiedział mu: - Posłuchaj, przyjacielu, zejdź do wioski i zbierz starców i dzieci. Powiedz, że dla wszystkich starczy u nas jedzenia. - Do stołu! Do stołu! - poganiał wuj Obher, jakby obawiał się, że jadła mogłoby naraz zabraknąć. I wszyscy zajęli miejsca, rzucając sobie podejrzliwe spojrzenia z obawy, że tam, gdzie się znaleźli, stół nie był tak suto zastawiony. Na dobre dwie godziny zamarły wszelkie rozmowy i słychać było jedynie rytmiczny i zwierzęcy odgłos przeżuwania, wzdychania, popiskiwania, mlaskania i łapczywe gulgotanie wlewanych w siebie jednym haustem napojów. Rytuał obfitości, pokonanego głodu, mógł wreszcie zatriumfować całą swoją zjadliwą mocą, nie zezwalającą nawet na chwile odprężenia. Pierwszy wymiotował Nurko, brat pastucha krów Lokisa. Za nim kolejno niemal wszyscy goście, procesją, która ruszyła za ogród, do gnojowiska. Po chwili jednak, z wytrzeszczonymi i otępiałymi oczyma zajmowali swoje miejsca i z zapałem opychali się dalej. Gavor, walczący z udkiem jagnięcia, z zadowoleniem patrzył na dzieci, które obżerały się słodkimi placuszkami. Obok niego Agina, najstarsza w wiosce kobieta, zagłębiała zakrzywione palce w kawałkach mięsa, rwąc je na strzępy, które natychmiast znikały w jej bezzębnych ustach. A Sjebe swoimi mocnymi jak u potężnego psa zębami kruszył nawet kości. Wuj Obher wydawał się już syty i bardziej pilnował wina niż potraw. Ktoś spał z głową w misce, pozostali ziewali i popuszczali pasy. A kiedy dało znać o sobie wino, z jednego końca stołu na drugi zaczęły latać przerzucane pieczone przepiórki, owoce, ciasteczka, którymi nawzajem obdarowywali się goście. Stara Agina beknęła słodko: - Pięknie jest jeść! - i dwie radosne łzy popłynęły po jej pomarszczonej twarzy. - Tak, pięknie jest jeść - jak echo zawtórował Gavor. - Ale po jednym dniu obfitym przychodzi sto dni wyrzeczeń i biedy. Na środku stołu nadal królował dzik, nienaruszony, jakby wszyscy za cichym porozumieniem oczekiwali aż ferwor uczty ponownie rozgorzeje, żeby móc dobrać się do niego z nowym zapałem. Sjebe wziął do ręki tabla, pokręcił trochę kołkami, naciągając struny i żwawo zaczął je szarpać. Kobiety z miejsca ruszyły na środek klepiska i zaimprowizowały taniec, najpierw powolny i ociężały, po chwili coraz zwinniej i zręczniej. Mężczyźni, zwabieni fruwającymi spódnicami, wyszli z szopy z zaczerwienionymi twarzami i rozgorączkowanymi oczami. Ktoś przyklaskiwał, ktoś inny ściągnął koszule i podrygiwał, naśladując błaznów i jarmarcznych kuglarzy. Najodważniejsi przysunęli się do kobiet i zachłannymi rękami obmacywali je bez umiaru. Lecz w tym radosnym nastroju każdy gest nabierał znamion instynktownych i prostych. Dzień wytchnienia nawet od najsurowszych zakazów. Wuj Obher też tańczył, pomimo ułomności, a dzieci trzymając się za ręce utworzyły na podwórzu krąg. W pewnej chwili po drugiej stronie płotu dał się słyszeć tętent końskich kopyt. - Przybywa się naprzykrzać - zasyczał Raklo, nadymając się ze złości. Tabla Sjeby naraz zamilkła. Wszyscy znieruchomieli i niby winowajcy spoglądali na Grumaka, który minął właśnie furtkę i wszedł w obręb podwórza. - Dzisiaj nie pracuje - z miejsca powiedział Raklo. - Dzisiaj jest święto Gavora, który kończy właśnie dwadzieścia lat. Kuźnia jest zamknięta nawet dla ciebie, Grumak. Kapitan uśmiechnął się. - Nie zjawiam się z zamiarem podkucia koni, ale z chęci przyłączenia się do waszego święta, jeśli pozwolicie. I zdecydowanym krokiem, nie czekając nawet na odpowiedź ani na gest zachęty, skierował się w stronę szopy, a za nim jego przyboczny, z wyraźną niechęcią dźwigający ogromny bukłak. - To mój udział - wyjaśnił Grumak, zwracając się do wuja Obhera. - To najlepsze wino, jakie mamy w zamku. Zbliżcie się, ludzie! Ten bukłak to namacalny dowód łaskawości Khavla, naszego pana. Niech uczta trwa dalej! Ludzie wymienili podejrzliwe spojrzenia. Ale nieufność powoli znikała niczym mgła w promieniach słonecznych. A wiec Grumak zjawił się w pokojowych zamiarach. Dziwnym zrządzeniem bogów tego dnia wilk i owca mogły współistnieć obok siebie, sokoły i gołębie skrzyżowały swoje loty. Dzieci, które skryły się pod stołem i za kurnikiem, opuściły swoje zaimprowizowane kryjówki i pokazały się, najpierw nieśmiało i bojaźliwie, a po chwili już odważnie i coraz bardziej natrętnie. Sjebe jakby cały stopił się ze swoim instrumentem, wydobywając z niego nieprawdopodobne dźwięki i pełne werwy rytmy. Uczta rozgorzała z nową mocą, niepowstrzymana radość zapanowała na podwórzu i w szopie. Tymczasem Grumak zasiadł pośrodku stołu. Raklo podzielił dzika i poczęstował kapitana solidną porcją. Ten jednakże ledwie spojrzał na mięso. - Wszystko jest w najlepszym porządku - pośpieszył zapewnić Lokis, ojciec Duny, wskazując na potrawy i pieczenie, znajdujące się jeszcze na stole. - Połówkę cielęcia, które zarżnąłem wczoraj, oddałem do zamku, zgodnie z nakazem... - Dzik zaś - dodał Kelmo - został ubity na wolnym terenie, z dala od borów Khavla, naszego pana. Grumak potakiwał. Nie przybył tu węszyć, chciał jedynie wypić za pomyślność Gavora, który kończył dwadzieścia lat. Wuj Obher napełnił puchar i Grumak uniósł go uroczyście. Także i Gavor wzniósł swój puchar, a w ślad za nim współbiesiadnicy. - Chce opowiedzieć wam pewną historie - zaczął Grumak, ściszając głos. - To historia o pewnym śmiałku, który wypasał konie, aż pewnego dnia los zetknął go z wielkim panem, bogatym i potężnym. "Chodź do mnie na służbę", zachęcał go pan, "a twoje życie odmieni się niby ołów w złoto". Lecz młodzieniec odwrócił się od niego, gdyż był dziki i nieokrzesany jak konie, które hodował. Ale nadszedł czas straszliwego głodu i cały kraj przemienił się w pustynie wynędzniałych i dogorywających upiorów. Cóż wiec czyni nasz młodzieniec? Pośpiesza do zamku, gdzie oliwy i zboża jest pod dostatkiem i pada na kolana u stóp pana. "Weź mnie do zamku", błaga,""choćby na najniższego z twoich sług". Ale pan wybuchnął tylko gromkim śmiechem. "Za późno", powiedział mu. I przepędził go grzmiącymi słowami. Grumak potoczył wzrokiem po współbiesiadnikach: - Co myślicie o tej historii? Czyż nie jest ciekawa? Wuj Obher cisnął puchar wprost na słup podtrzymujący strop. - To zupełnie inna historia - zagrzmiał wściekle. - Młodzieniec wypasający konie odwrócił się od pana i ruszył w świat, a kiedy przeszedł go wzdłuż i wszerz, powrócił obładowany złotem i drogimi kamieniami i zawładnął zamkiem, w którym tymczasem wszyscy pomarli od zarazy. Tak kończy się historia, mówię wam. Grumak uśmiechnął się bez cienia zjadliwości, jak zwykle spokojny i opanowany. - Przesadziłeś, siodlarzu. Czyżbyś rzeczywiście chciał, by Khavlo, nasz pan, padł ofiarą zarazy? - A ty - odparł Obher - czyżbyś chciał byśmy wszyscy pomarli z głodu? Kapitan zmarszczył czoło z wyrazem, który w każdej chwili groził gniewnym wybuchem. Lecz raz jeszcze twarz jego rozpogodził uśmiech. - Dajmy spokój - odezwał się pojednawczo. - Bajki nie ranią nikogo, to próżne słowa, które wiatr w lot rozwiewa. Napijmy się raczej. Jego przyboczny ponownie napełnił puchar. Grumak opróżnił go jednym łykiem i dalej obyło się już bez zatargów. Młody żołnierz przeniósł się do grupy dziewcząt i zaczął żartować z Duną i Aglą, z nikłym jednak rezultatem, kapitan zaś rozglądał się melancholijnie, to stukając palcem w rytmie tabla, to gładząc wygolone główki dzieci, które stłoczyły się wokół niego, podziwiając miecz. Grumak nie pozostał długo. Opróżnił jeszcze ze dwa razy puchar, wyraźnie nieswój w obecności Rakla, Obhera i Gavora, którzy milcząc wpatrywali się. w niego. - Pilnujcie się. - powiedział jeszcze zagadkowym tonem. Skinął na żołnierza i razem z nim przemierzył podwórze i znalazł się na drodze. Gdy przechodził, kobiety znajdujące się na zewnątrz niezdarnie pochyliły się przed nim, a mężczyźni zdjęli czapki z uszanowaniem. - Widzieliście - wybuchnął wuj Obher, zaledwie tylko tętent kopyt oddalił się. - Nawet gdy przychodzą odziani w skórę baranka, są gotowi rozszarpać kłami niby wilki. - Grumak nie jest złym człowiekiem - zaoponował Gavor. - Trzy dni temu Thamur, pierworodny syn kotlarza, został przyłapany z łukiem na terenach łowieckich zamku. Zgodnie z prawem powinna zostać mu obcięta prawa dłoń, ale Grumak wstawił się za nim i Thamur wywinął się dwudziestoma batami... - Baty to też nie pieszczoty - odparł wuj Obher. - A zresztą wydaje mi się, że mylisz dobroć z interesem. Oszczędzono Thamurowi dłoń, zgoda. Ale dlaczego, myślisz, to zrobiono? Kiedy trzeba oczyszczać rowy. kiedy trzeba zwieźć bloki kamienne do zamku... co czyni Khavlo, nasz pan? Wzywa ludzi z Thune i wybiera najsilniejszych mężczyzn. Pomyśl, chłopcze. Gdyby Khavlo, nasz pan, poucinał dłonie wszystkim, którzy naruszają prawo, bardzo szybko pozostałby mu lud bezrękich, niezdatnych do niczego. - Nie psujmy tego święta - wtrąciła się Hedrina, by załagodzić spór. - Do zmierzchu tylko dwie godziny, a potraw tyle, że całe wojsko mogłoby zaspokoić głód. Weselmy się, ludzie. Obcy odszedł, możemy wiec radować się dalej. Z dzikiem poradzono sobie szybko, przy wydatnej pomocy starców, którzy prawą ręką wkładali kąski do ust, a lewą ukradkiem zgarniali do sakw. Agina uniosła rogi fartucha, śmiała się i od czasu do czasu wrzucała do niego owoce i ciasteczka. Dzieci, stłoczone po kątach przymykały oczy, ociężałe i napchane niczym pisklęta, a ich małe ogolone główki zwisały niczym dojrzałe jabłka, gdy lada chwila mają oderwać się od gałęzi. Ciężkie czerwone wino przelewało się przez ciągle wyschnięte gardła. Wszyscy byli już pijani, tak mężczyźni jak i kobiety. Duna przysunęła się do Gavora, oparła głowę na jego ramieniu i tak znieruchomieli, wpatrzeni w łeb dzika, jedyną pozostałość po potrawach, jaka zachowała się jeszcze na środku stołu. - Wygląda jak Grumak - uśmiechnęła się dziewczyna, wskazując na czerwoną ozdobną kitę z piór sterczącą z uszu. Sjebe próbował jeszcze wydobyć jakieś dźwięki z instrumentu, ale tabla okazała się oporna jak kamień. Półmrok szopy na dobre opanował już przeciągły i przytłumiony koncert beknięć, ziewania, pomrukiwania i westchnień. Ktoś chrapał pogrążony w niewinnym śnie. Jedzenie skończyło się, dzień też dobiegał końca. I końca dobiegło niezapomniane być może święto. Stopniowo biesiadnicy w milczeniu wstawali, zataczając się. Każdy unosił do domu swoje łachmany, starając się nie myśleć o znoju dnia, jaki ich czekał. Gavorowi ciążyła głowa jak kamień, a pobłyskujący kurz mroczył wzrok. Wokół wszystko, ściany i belki szopy, drżało jakby widziane przez lekką zasłonę z wody. - Jestem pijany - wymamrotał przepełnionymi ustami. Fioletowe światło księżyca sączyło się pod stropem, chmarami krążyły ćmy, błędne świetliki to wynurzały się, to znów chowały i niepodzielnie panowało tajemnicze cykanie świerszczy, prawdziwych panów zapadłej już nocy. - Jestem pijany - powtórzył z trudem, podtrzymując rękoma głowę. Stół, jeszcze zastawiony naczyniami i bezładnie rozrzuconymi pozostałościami uczty, wydawał mu się nieskończenie długi, dłuższy od ogona Wielkiego Gruggara, mitycznego węża północnych rzek. Wuj Obher zapalił kaganek. Ojciec z misą poszedł do studni po wodę i polewał mu głowę. - To było piękne święto, czy nie? - w kółko powtarzał Gavor. - Jedzenia starczyło dla wszystkich, starców, dzieci, a nawet dla tego świni Grumaka, choć nie tknął on żadnej potrawy, bo takie świnie jak on obżerają się każdego dnia. - Tak, to było piękne święto - zgodził się z nim Raklo ospałym z przejedzenia głosem. - Teraz jednak słuchaj nas uważnie, chłopcze. Twój wuj i ja musimy z tobą porozmawiać. - Jutro... - mówił Gavor miedzy jednym a drugim ziewnięciem. - Teraz chodźmy spać jak wszyscy. Jesteśmy pijani. - Musimy z tobą porozmawiać - nalegał Raklo. I wylał mu na głowę to, co pozostało jeszcze w naczyniu. - Posłuchaj, chłopcze. Jutro, gdy umysły nasze będą trzeźwe, ani ja, ani twój wuj nie zdobędziemy się na odwagę powiedzenia ci wszystkiego. Lepiej teraz, kiedy wino skryć może zakłopotanie i podsunąć odpowiednie słowa. Gavor potrząsnął ociekającymi wodą ramionami. - O co chodzi? Może chcecie, żebym zastanowił się nad bajkami Grumaka? A może zamierzacie opowiadać mi tutaj o mapie? - Dość bajek - ostro zapewnił Raklo. - Tym razem opowiemy ci prawdziwą historie, dotyczy ona ciebie, twojego pochodzenia i losu, jaki cię czeka... Zacznij ty, Obher. Wuj Obher pociągnął nosem. Jego oczy zwęziły się i pozostały jedynie dwie skośne szparki, usta mu drżały, ale jego sucha dłoń zdawała się przyklejona do ucha dzbana. - Najpierw dajcie mi się napić - wymamrotał ochrypłym głosem. Napełnił puchary i z grymasem pociągnął spory tyk. I zaczął. - Przed dwudziestu laty nasza rodzina mieszkała w Samarabh. Mieliśmy zagrodę nieco za miastem, na wysokości krzyżujących się traktów, którymi zmierzały karawany kupców i pielgrzymów kierujące się do Bhakry, miasta świątyń. Dla kowala i siodlarza nie brakowało tam pracy. Raklo dopiero co ożenił się z Hedriną, ja zakończyłem już moje włóczęgi i rad byłem, że - sam już kulawy, znalazłem bratową chętną do zaopiekowania się także i mną. Ejże, chłopcze, co z tobą? Śpisz? - Słucham - zapewnił Gavor. - Mów dalej. - Pewnej nocy, kiedy nabijałem guzami siodło, które następnego dnia miało być gotowe, na podwórze wpadł jeździec cały ubrany na czarno i zaczął tak gwałtownie dobijać się do drzwi, jakby miał je wyważyć. I byłby to uczynił, gdybym nie pośpieszył otworzyć. Zdesperowanym głosem powiedział, że jest ścigany i że nie ma już dla niego nadziei: jego głowa była już tylko krwawą bryłą, miedzy szyją a ramieniem widniała rana, przerażająca dziura, z której sterczała strzaskana kość. Niemal siłą wszedł do domu, rozwarł płaszcz i wyjął zawiniątko: było to dziecko, niemowie, zawinięte w zakrwawione płótno, sine, z pępowiną byle jak przewiązaną wstążką. "Mój syn", powiedział. ,Jego matka zmarła przed godziną wydając go na świat, tu niedaleko, w lesie. Nie zdołałem jej nawet pochować, nie starczyło mi czasu ani sił, i jutro stanie się łupem myszy i kruków". Tak właśnie powiedział, po czym rzucił na stół garść złotych monet. "To złoto", powiedział, "zapewni wam dobrobyt i spokój na całe życie. Zaopiekujcie się dzieckiem, wychowajcie je, jakby było waszym synem, niechaj nauczy się czytać i pisać, gdyż kiedy dorośnie, będzie musiało wykazać mądrość i roztropność, żeby odnaleźć swoje korzenie i obudzić w ludziach nadzieje". Hedriną chciała opatrzyć mu ranę, ale jeździec odepchnął ją szorstko. "Dla mnie nie ma już nadziei", powiedział. "Najlepiej będzie, jeśli jak najszybciej się oddalę, nie chce, żeby dziecko dostało się w ręce moich prześladowców". Dał nam amulet, powiedział jeszcze inne zadziwiające rzeczy i nocą opuścił nasz dom, dosiadł konia i pojechał umrzeć. - I co dalej? - wykrzyknął Gavor unosząc się. Raklo schwycił go za ramie i wypchnął zza stołu. - Ruszajmy do domu - postanowił. - Niech nawet świerszcze nie będą świadkami tego, co mamy jeszcze do powiedzenia. Zataczając się weszli do domu. Raklo niosąc kaganek, wuj Obher zaś dzban i kielichy. Siedli wokół stołu siodlarza, wypili i czas pewien spoglądali na siebie w milczeniu i obco podpuchnietymi, żądnymi snu oczyma. - Nie jest łatwo mówić dalej - ziewnął Raklo. - Nie ma już potrzeby - gorzko uśmiechnął się Gavor. - Rzecz najważniejsza jest już jasna. - Nerwowo uderzył pięścią o otwartą dłoń. - Życie płata dziwne figle - powiedział - człowiek osiąga wiek dojrzały, przygotowuje ucztę dla najbliższych, dla przyjaciół, dla krewnych, a kiedy uczta dobiega końca, dowiaduje się, że jest tylko podrzutkiem. I jest to smutne, bardzo smutne, aż serce zamiera... - Musisz koniecznie poznać jeszcze inne rzeczy - próbował kontynuować Raklo. - Jutro. Jutro szczegóły - spróbował się uśmiechnąć, ale twarz nagle mu poszarzała, a ż gardła dobył jedynie chrapliwy i stłumiony głos: - Idźcie już. Zostawcie mnie samego z moimi myślami. Rozdział III Dwa dni później, o świcie, Gavor osiodłał Ucięte Ucho, najszybszego ze swoich koni i wyruszył w kierunku Samarabh. W wewnętrznej kieszeni kaftana skórzany futerał ochraniał mapę wuja Obhera, a pod guzami siodła ukrył siedem złotych monet. Na szyi, na cienkim skórzanym rzemieniu zawiesił amulet. Gavor długo mu się przyglądał, cały dzień obracał go w raku z odczuciem irytacji i niepewności: znaczenie tego wisiorka, jego tajemnicza symbolika wykraczały daleko poza jego wyobraźnie. Był to metalowy, płaski krążek, niby moneta, okolony niezrozumiałym napisem. Na jednej stronie znajdował się wyryty z niespotykaną precyzją wizerunek ptaka z rozłożonymi skrzydłami i zakrzywionym dziobem, na drugiej - prostokąt draperii, znaczonej poziomymi liniami, z jaśniejącymi w rogu punktami jakby gwiazd. - Ten amulet - powtarzał Obher do znudzenia - pozwoli ci odnaleźć twój los. I dzięki niemu ci, którzy oczekują ciebie, będą mogli poznać w tobie Gavora, syna Gavora. Ojciec twój nosił takie samo imię. Potem Obher siodlarz kazał mu powtórzyć sto razy dziwne, pozbawione znaczenia słowo, żeby na zawsze utkwiło mu ono w pamięci: Meklur! - Kiedy już cię rozpoznają, powiesz im, że przybywasz w imieniu Meklura. Zapamiętaj to słowo. Nie zapomnij go nawet za całe złoto świata. I jedno jeszcze dobrze pamiętaj. Świat pełen jest oszustów, szalbierzy, ludzi, którzy na tysiąc sposobów starać się będą ukryć przed tobą twój cel, zmylić ci drogę i odwieźć od przeznaczenia, ku któremu zmierzasz. Zawierzyć możesz jedynie tym, którzy mówić będą o białym księżycu. Zaczął się śmiać, lecz wuj Obher nie żartował. - Gdyby ktoś miał cię zapytać, jakiego koloru jest księżyc, masz odpowiedzieć, że białego, zrozumiałeś? - Ale przecież księżyc jest fioletowy! - Fioletowy, zgoda. Ale ty masz mówić, że biały. A gdybyś nie otrzymał takiej odpowiedzi, masz zakończyć rozmowę i odejść. Takie wskazówki pozostawił dwadzieścia lat temu twój ojciec, nim zmarł ścigany przez siepaczy, będących na usługach kapłanów. Raklo klepnął go po ramieniu i mocno przycisnął do piersi. - Thurno i Agla o niczym nie wiedzą - powiedział jednym tchem. - Będą czekać na ciebie jak na prawdziwego brata. - I jako brat wrócę - obiecał Gavor. -1 jako syn. Ponieważ ty byłeś najlepszym z ojców, a wuj Obher najlepszym nauczycielem. Uczepiona strzemienia Hedrina z oczami pełnymi łez odprowadziła go kawałek. Pochylił się, żeby musnąć jej posiwiałe włosy, potem nagle z gniewem spiął konia. Jego cień majaczył jeszcze szaro we wznieconym obłoku kurzu, przypominającym chmurę nadchodzącej burzy. * * * Z Thune do Samarabh było około tysiąca i sześciuset mil szerokim traktem północnym, który w połowie drogi przecinał miasto Gurabh. Gavor obrał jednak mniej uczęszczaną drogę, zbaczając już na początku na zachód, w stronę wód rzeki Da-Ghur. Ucięte Ucho nie nabrał jeszcze pełni sił. Przez pierwsze dni Gavor zważał, by nie popędzać go zbytnio. Później dopiero, gdy zwierze wzmocniło peciny i nabierało wytrzymałości, stopniowo wydłużał dzienne etapy i skracał postoje. Podążał wzdłuż nurtu Da-Ghur, który stopniowo wykręcał na północ, wzdłuż pierwszych stoków Kordyliery Smoków, długiego łańcucha górskiego, absolutnie niedostępnego, w czym zgodni byli niemal wszyscy, a za którym rozciągały się ziemie dzikie i niegościnne. Rad był z sąsiedztwa wody, gdyż zapewniało to popas dla Uciętego Ucha. Poza tym, strony te były mało zaludnione, a w nielicznych wioskach, jakie napotykał, nie słyszało się o strażach Khavla. Rzecz jasna, nie byliby w stanie go zatrzymać, gdyż Gavor nie był przypisany do ziemi. Kowale i rzemieślnicy, kupcy i hodowcy koni mogli poruszać się z pełną swobodą. Niemniej pewnych spotkań lepiej było unikać, a droga, którą obrał, wydawała się najodpowiedniejsza i zapewniała podróż bez niespodzianek i nieprzewidzianych przeszkód. Kiedy słońce chyliło się ku zachodowi, Gavor powstrzymywał konia i uważnie wyszukiwał odpowiednie miejsce na nocleg. Następnie rozpalał ogień, na spocony grzbiet Uciętego Ucha narzucał derkę i posiliwszy się suchym chlebem i solonym mięsem, z siodłem pod głową rozkładał się nie opodal ognia, owinięty swoją kurtą z koziej wełny. Pomimo zmęczenia nie było mu łatwo zapaść w sen. Nieustannie męczyły go dziwne myśli, w uszach wciąż brzmiały słowa Rakla i Obhera, przelatujące z doliny do doliny niby echo. Nawet gdy zamykał już oczy i z uporem zmuszał się do zaśnięcia, przed jego rozbudzonymi myślami ukazywała się wciąż ta mapa, ze wszystkimi absurdalnymi i groźnymi symbolami. W końcu nachodził go obraz Duny, blady i ulotny we mgle: woskowa twarz i ruda grzywka. I palące, pełne wyrzutu spojrzenie. A potem głos, słodki i nieubłagany, który prześladował go nawet w najbardziej skrytych zakamarkach snu. - Odszedłeś - mówiła Duna. - Dla księżyca, który stał się dla ciebie biały, jak do studni wrzuciłeś wspomnienia, dziecinne zabawy, i miłość, jakby nic miedzy nami nie zaszło. Obraz ten dręczył go do rana, także gdy trwał w najgłębszym śnie. A kiedy budził się ogłupiały i udręczony, gotów był przyjąć na siebie winę, której nie łagodziło nawet wspomnienie słów, jakie przed odjazdem skierował do dziewczyny. - Powrócę - powiedział jej. -Jeśli będziesz o mnie pamiętać, powrócę już na zawsze. I sztyletem obciął kosmyk jej rudych włosów i przewiązał je wokół amuletu. Często za dnia przystawał nad brzegiem rzeki, na piaszczystych, białych od słońca ławicach. Niekiedy chwytał duże ryby o ciemnobłękitnych łuskach, które zapędzały się daleko w głąb martwych odgałęzień rzeki i zostawały uwięzione w bajorkach utworzonych przez naturalne ukształtowanie terenu. Spotykał również wiewiórki, jeżozwierze, popielice i dzikie króliki, nie miał jednak żadnych sideł, a przede wszystkim nie mógł sobie pozwolić na stratę czasu i próżne wędrówki. Kiedy jego zapas sucharów i solonego mięsa był bliski wyczerpania, zatrzymał się w zagubionej na zboczach wzgórz wiosce. W krytych słomą lepiankach niewielkie otwory okienne pozatykane były pergaminem i cienkim natłuszczonym papierem. W głębi wioski znajdowała się gospoda: piętrowy dom wzniesiony z drewna i kamienia sprawiał wrażenie opustoszałego, jak odludny krajobraz, który go otaczał. Gavor uwiązał konia pod werandą, chroniąc go przed wiszącym w powietrzu deszczem. Pośrodku podwórza zjawiła się jakaś dziewczyna, chudzina z brudnożółtymi warkoczami, trzymająca w ręce widły. Bez słowa, nie racząc nawet zaszczycić Gavora spojrzeniem, rzuciła przed Uciętym Uchem porcje siana. Zaraz zresztą oddaliła się, znikając za zasłoną na tyłach gospody. Gavor wszedł za nią. W pomieszczeniu panował półmrok, takie przynajmniej odniósł wrażenie, gdy wszedł do środka. Stało tam parę stołów z ciemnego, masywnego drewna, było też ogromne, wygaszone palenisko. W rogu leżał pies, który zaczął zajadle warczeć. Wysoka i dobrze zbudowana kobieta stanęła w przejściu do znajdującej się obok kuchni. - Witaj w Kusko Ghoreb - pozdrowiła go kobieta surowym, wcale nie usłużnym głosem. Gavor poczuł się nieswojo i ledwo zdołał wybełkotać swoją prośbę o ciepły, solidny posiłek, niemal przepraszając za zakłócenie spokoju. Kobieta zmierzyła go od stóp do głów, stojąc nieruchomo w drzwiach, potem zeszła dwa stopnie i zbliżyła się. - Gospoda jest otwarta, ale nie mamy nic gotowego, nic szczególnego, ani umyślnie przyrządzonego. O tej porze roku nikt tedy nie przejeżdża. Ale jeśli nie pogardzisz naszą codzienną strawą, mogę podać ci doskonałą zupę z fasoli na boczku. Jest prawie gotowa. Zgodził się pośpiesznie i zasiadł za stołem, w rogu i tyłem do ściany, zgodnie z naukami wuja Obhera. - Podaj mi tymczasem coś do picia - rzucił, starając się o swobodny ton. Dziewczyna z jasnymi warkoczami przyniosła serwetę, i dzban wina. Po chwili powróciła też druga kobieta z trzema kubkami i miskami. - Tutaj, w Kusko Ghoreb, podróżni są gośćmi rzadkimi jak białe kosy. Nie będzie ci przeszkadzać, jeśli ja z siostrzenicą zasiądziemy przy twoim stole? Siostrzenica zwała się Hibli i zezowała na jedno oko. Natomiast oczy Daimy, oberżystki, były głębokie i otoczone tajemniczym mrokiem, piersi miała bujne i agresywne, a krucze włosy zebrała w ogromny kok. - Dokąd zmierzasz, chłopcze? - zapytała, gdy nieco już się posilili. - Do Samarabh. - Po co? - Musze kupić dwa konie rozpłodowe - skłamał Gavor, nie unosząc oczu znad miski. -Jestem hodowcą i chce spróbować połączyć nasze południowe konie, bardzo szybkie, z wytrzymałymi fhomerami z północy. - Przyjechałeś wiec z południa, a udajesz się do Samarabh - powoli powiedziała kobieta, jakby mówiła do siebie samej. - Dlaczego jednak nie podróżujesz wschodnim traktem? - Jest zbyt uczęszczany - odparł Gavor. - Mój ojciec i mój wuj nauczyli mnie, że gdzie większy ruch, więcej też kłopotów. Wole drogi boczne, nawet jeśli są trudniejsze do przebycia. A zresztą... wydało mi się przesadą co dwadzieścia mil opłacać myto. Oberżystka przytaknęła w milczeniu. Na zewnątrz tymczasem zerwały się gwałtowne porywy wiatru, okiennice trzaskały jak oszalałe i zezowata Hibli o prostych, jasnych włosach poszła je umocnić. Po chwili spadły gwałtowne krople deszczu. - Jak nic trzy dni wody - odezwała się oberżystka, wskazując czarnymi jak węgiel oczami na okno. - Droga utonie w błocie i na długo stanie się nieprzejezdna... Gavor zuchwale wzruszył ramionami. - Deszcz i błoto nie są jeszcze przeszkodą - zaśmiał się drwiąco. - Widać, że nie znasz naszych dróg - odparła kobieta. - Tutaj deszcz i błoto oznaczać mogą śmierć. Mój mąż sześć lat temu skręcił sobie kark, spadając wraz z koniem w przepaść: droga przemieniła się w grzęzawisko głębokie do kolan. Gavor odstawił pustką miskę i nalał sobie wina gwałtownym, zdradzającym niezadowolenie i rozdrażnienie ruchem. - Nie obawiaj się, chłopcze. Jeśli zechcesz się zatrzymać, na górze czeka na ciebie najlepszy pokój w gospodzie. Nie będziesz musiał nawet dużo wydać. Gavor zbliżył się do okna. Przez otwór w pergaminie zerknął na zewnątrz z nadzieją, że dostrzeże oznaki rozpogodzenia. Ale wzgórza nad wioską spowijał ciężki płaszcz czarnych chmur, a na drodze utworzyły się już kipiące kałuże. Choć był dzień, w gospodzie zapadł półmrok jak o zmierzchu, pogrążając kontury sprzętów w jednostajnej przytłumionej szarości. Hibli zjawiła się z ogarkiem zapalonej świecy i postawiła ją na stole. - Ej, przybyszu! Postawić ci karty? - Nie czekając nawet na odpowiedź wyjęła z kieszeni talie, kart i rzuciła je na stół. - Chcesz poznać bliską czy odległą przyszłość? - Jedną i drugą - odpowiedział zadowolony. I wskazał na trzy karty. Hibli odwróciła je i przez chwile przyglądała się im. Potem odwróciła jeszcze dwie, dokładając je do poprzednich. I jeszcze trzy. - Jestem młodą i niedoświadczoną wróżką - powiedziała Hibli, wbijając w niego swoje zezowate oko. - Nie widzę zbyt daleko. Ale w twoim przypadku karty mówią jasno. Powiedziałeś, że jedziesz do Sama-rabh kupić konie. No wiec, tego karty nie mówią. Wręcz przeciwnie, karty mówią, że stracisz dwa konie... - Co mówisz! Podróżuje z jednym koniem, jak mogę stracić dwa konie... - Mówię tylko to, co czytam w kartach. Wynika z nich, że stracisz dwa konie, najpierw jednego, potem drugiego. Właśnie tak, najpierw jednego, potem drugiego. Gavor z wyraźną irytacją uderzył pięścią w otwartą dłoń. - A o bliskiej przyszłości? - zapytał. - Co mówią karty? Hibli ukradkiem rozejrzała się wokół. U jej stóp pies z zadowoleniem merdał ogonem. Ciotka w kuchni wycierała naczynia. Wyrzuciła z siebie jednym tchem: - Jest jakaś młoda kobieta, brzydka i nieszczęśliwa... - Mów jaśniej - odezwał się nieufnie Gavor. - Jest jakaś młoda kobieta, brzydka i nieszczęśliwa, która gorąco cię pożąda. Ale widzę też drugą, nie tak młodą, ale piękną i pewną swego, którą ty już przeczuwasz, choć jeszcze tego sobie nie uświadamiasz. Obie cię usidlą. Gavor z niedowierzeniem potrząsnął głową: - Dwa stracone konie i dwie zdobyte kobiety - skomentował rozbawiony. - Niekiedy karty mówią dziwne rzeczy, sprzeczne z rozsądkiem i rozumem. W tej jednak chwili drzwi otwarły się szeroko i do środka weszło dwóch okutanych w płaszcze mężczyzn, wnosząc bryzgi wody i podmuchy wiatru. - Daima! Gdzie się ukryłaś, straszna kobieto! - żartobliwie zakrzyknął wyższy z nich. Słysząc to oberżystka ukazała się w progu kuchni. Delikatny, dwuznaczny uśmiech wykwit! na jej surowej i władczej twarzy. Mężczyzna zdjął ociekający wodą płaszcz i zawiesił u wejścia, po czym, podskakując niczym jakiś błotny ptak, przeniósł się na środek pomieszczenia i schylił w usłużnym ukłonie. - Daimo! - wyrecytował z uczuciem, przekładając czarny kapelusz z ręki do ręki. - Daimo, nocny aniele, senna zjawo, przyczyno zgryzoty. Mhuma, twój wierny sługa, przybył, żeby złożyć ci hołd, ufny twej życzliwości. - Przykucnął na podłodze i skulił się jak kot, fiknął kozła i niczym akrobata stanął na nogi, kręcąc piruet. - Oto jestem na twoje rozkazy. - Mhuma - zganiła go oberżystka - wariat z ciebie, jak zawsze. Co tutaj robisz? Czy nie miałeś wyruszyć do Gurabh na jesienny jarmark? - O nie - tłumaczył mężczyzna, przewrotnie poruszając palcem. - Wiedziałem, że spadną deszcze, czułem to w każdej kości. Rzekłem wiec nie, choć raz ci dobrze ludzie z Gurabh będą musieli obejść się bez wędrownego błazna Mhumy, króla wędrownych śpiewaków. Daj pić, Daimo. Dziś wieczór zabawimy się tutaj, w Kusko. Tymczasem również i jego towarzysz ściągnął z siebie płaszcz i po omacku, przyciskając do boku tabla, zasiadł w kącie, niedaleko Gavora. Hibli zgarnęła karty i oddaliła się z wyraźną niechęcią, żeby obsłużyć nowych przybyszy. Błazen, pomrukując jak kozioł, popychał oberżystkę do kuchni. Do uszu Gavora dotarła przyciszona rozmowa i stłumione okrzyki. Potem, wyraźnie niezadowolony, a jednak wesoły i rozpromieniony Mhuma powrócił do sali i usiadł obok swego towarzysza. - Zaczynaj, Nogo - zachęcił go stanowczym głosem. - Kobiety mają kamienne serca, ale śpiew potrafi niekiedy zdziałać cuda. Porozumiewawczo mrugnął do Gavora i gdy towarzysz wprawnymi palcami sposobił instrument, zaintonował balladę o świtach i zachodach, pocałunkach skradzionych w świetle księżyca, o baśniach i pajęczynach daremnie poszukiwanych snów. Mhuma śpiewał pięknym barytonowym głosem, a Nogo, jego niewidomy towarzysz, wtórował mu na tabla. Na zewnątrz woda lała się strumieniem, zapadła już całkowita ciemność, a nocne ptaki posępnym pohukiwaniem dawały znać o swojej władczej obecności. Gavor podszedł do okna, które wychodziło na podwórze i zerknął w stronę stajni. - O konia możesz być spokojny - zapewniła Hibli. - Napoiłam go, dorzuciłam owsa i założyłam sztabę na wrota od stajni. Możesz być spokojny, nie tutaj go stracisz. Z kagankiem w ręce zjawiła się oberżystka i ustawiła go na gzymsie nad paleniskiem. - Zaczynam czuć chłód - zwrócił się do niej Mhuma, kiedy skończył swoją pieśń. - Co byś powiedziała, gdybyśmy tak rozpalili ogień? Potem zwrócił się do Gavora: - Daima mówiła mi, że udajesz się do Samarabh po konie. Założę się, że sakwa, jaką masz u boku, pełna jest srebrnych monet... - Pełno w niej miedziaków - zapewnił z uśmiechem Gavor. - Tyle tylko, żeby zapewnić podróż z postojami pod gołym niebem. - A konie - pośpiesznie indagował wędrowny śpiewak, szarpiąc brodę, okalającą jego twarz. - Czym zapłacisz za konie, chłopcze? - Konie są już opłacone - odparł Gavor bez zmrużenia oka. - Mam kredyt u tego, kto ma mi je dać. - Widzę, że masz na wszystko gotową odpowiedź - wymamrotał Mhuma. - Chciałem ci zaproponować partyjkę w kości, ale jeśli masz tylko parę marnych miedziaków, nie ma o czym mówić. Ja gram tylko o duże stawki. - Nie wierz mu - wtrąciła Hibli. - Mhuma jest biedny jak mysz kościelna, jak wszyscy zresztą wędrowni śpiewacy... - ... zawsze jednak dość bogaty, żeby postawić dobrej kompanii - dokończył Mhuma, ściągając kapelusz z głowy i ciskając nim o ścianę. Wybuchnął gromkim śmiechem i zaraz zaintonował kolejną piosenkę. Hibli przyniosła następny dzban wina, potem jeszcze jeden i jeszcze. Gavor, który już odczuwał zdradliwe skutki wina, pił bez umiaru. Jak przez mgłę widział Mhume, który skakał niczym pajac, potrząsał głową i wymachiwał rękoma, szukając piersi Daimy. W końcu, nie zdoławszy nawet unieść się, śpiewak jarmarczny zwalił się na stół, przewracając kubek. - Ma już dosyć - powiedziała Daima. - Noc spędzi na stole nieruchomy jak głaz. - On też się starzeje - westchnął Noga ze źrenicami zawieszonymi w próżni. - Chciałby podbić świat, ale głowa już nie ta. Wino zwala go z nóg i po paru kielichach pozostaje z niego jedynie strzęp człowieka. - Tym gorzej dla niego - podsumowała Hibli. Zbliżyła się do Gavora i jej dłonie błądziły po jego szyi i pod kamizelą. Daima siedziała po przeciwnej stronie stołu, obok grajka. Lampka powoli przygasała, oliwa prawie się skończyła i jedynie rozpalony ogień rzucał czerwone i fioletowe blaski, a rozedrgane światło zmieniało rysy twarzy, rzucając ulotne i tajemnicze cienie. Noga zaczął podśpiewywać półgłosem, niby echo instrumentu, a Daima wtórowała melodii, poruszając się coraz bardziej podniecająco i bezwstydnie. Mhuma chrząkał jak wieprzek. Ręce Hibli stawały się coraz bardziej bezczelne i Gavor z rozpłomienioną głową i ciałem naprężonym jak struna zrozumiał, że nie znajdzie w sobie dość siły, żeby umknąć tym pieszczotom: nieznany mu dotychczas demon, potężny i władczy, usidlał go okowami łagodnymi i nie do pokonania. Po drugiej stronie stołu widział oberżystkę, bliską a zarazem odległą: pochyliła się, by dopełnić jego kubek. Ujrzał wilgotne i czarne oczy, ogromne piersi, które pod chustą wznosiły się niby żarłoczne i dzikie bestie. W tej chwili Gavor zapragnął mieć sto rąk i sto ust, żeby dotknąć i skosztować tajemnice. Zębami wpił się w szyje Hibli, objął ją w pół i przyciągnął brutalnie, żądny jej gorączkowego drżenia, ale dłoń Daimy zetknęła się z jego dłonią, którą trzymał na przykrywce dzbana, a jej palce jak ogniste węże przesłały mu posłannictwo pełne gróźb i obietnic. W jednej chwili Gavor przeraził się, że zostanie pożarty przez tego potwora. Bezwolnie przechylił ostatni kubek wina i nie widział już nic więcej, jedynie roje świetlików pod powiekami. - Zanieś go na górę. Zdawało się, jakby głos Daimy dochodził spod sufitu, znad okapu paleniska, spod stołu, z opustoszałej drogi, z podwórza. - Zanieś go na górę i połóż do łóżka. Wspinał się po schodach jak lunatyk, a Hibli wspierała go z całych sił, pchając w odpowiednim kierunku. A potem, już w pokoju, rozciągnięty na łóżku, czuł, że dziewczyna ściąga mu buty i uwalnia od ubrania. W szale namiętności rzucił się na nią i wyładował na jej wątłym ciele żądze, która nim owładnęła. Nie zdołał jednak zaspokoić napastującego go od wewnątrz demona. Maleńkie, zmawiające się gnomy, lubieżni stręczyciele, opadły go jak oszalałe. Otoczyła go cała gromada bezwstydnych hamadriad, leśnych nimf, wróżek i czuł ręce Hibli niezmordowane i nieustępliwe jak jego usta. W końcu, w labiryncie podświadomości, posłyszał głos, którego skrycie oczekiwał, głęboki głos Daimy, a z nim poczuł jej obecność, gorącą i władczą. - Idź stąd - mówiła do Hibli. Ton zdradzał zawziętość i niecierpliwość, ale dla Gavora był słodki jak śpiew skowronków. - Idź, mała czarownico. Dość się nacieszyłaś! I jak we śnie Gavor poczuł na swojej ogorzałej twarzy aksamit tej koszmarnej i zniewalającej piersi, która wymuszała całkowite oddanie się. Matka rozkoszy, okrutna, despotyczna, niemal go pożerała i wciągała w czeluść bezwzględnej niewoli. I wtedy to, w jednej chwili, Gavor zrozumiał, że jeśli chce pozostać sobą, jeśli pragnie uniknąć zguby, kryjącej się w odwiecznej magii i w pokusach słodkiego i infantylnego podporządkowania się, musi przeciąć linie tego koszmaru i jak mężczyzna posiąść te oto kobietę, nim ona jego posiądzie. Dopiero wówczas, po spazmatycznie długim i wściekłym uniesieniu, poczuł, że na zawsze zwyciężył i zmusił do odwrotu syreny dzieciństwa. Rozdział IV Przez całe trzy dni Gavor z uporem podążał na północ wzdłuż krętego koryta rzeki Da-Ghur. Pogoda znów mu sprzyjała, ale droga, którą się posuwał, wcale nie była bezpieczna: poprzecinana licznymi rozlewiskami i grząskim mułem. Na targu w Gromo-Goreb nabył nieco słoniny i suchego bobu, napełnił bukłak winem, po czym wykręcił na wschód, gdyż droga wydała mu się tam bardziej sucha i przejezdna. Sypiał pod gołym niebem, mimo nocnych chłodów i uciążliwej obecności gryzoni, które szydząc z ognia zbliżały się do jego naprędce uszykowanego legowiska. W chwilach bezsenności powracał myślami do drogi już przebytej, by zagłębić się w mroczne meandry tego, co miało go jeszcze spotkać. Mapy już nie potrzebował: znał ją na pamięć w najdrobniejszych szczegółach, niekiedy miał wręcz wrażenie, jakby kiedyś już widział wioski i miasta zaznaczone na kawałku pergaminu. Pewnego wieczoru rozplatał owinięty wokół amuletu kosmyk czerwonych włosów Duny i wsunął je miedzy załamanie mapy. Następnie sztyletem odgiął parę guzów zdobiących siodło i schował ją miedzy jego podwójnym obiciem. Za sobą zostawił już bory Kubala, osady Eliskases, Tarrash i Oghi-Bor, trzykrotnie też zmuszony był opłacać myto na drugorzędnych mostkach, drobne oznaki poddaństwa, którym dla spokoju wolał się nie sprzeciwiać. Na rynku w Borodag miał niewielki zatarg z dwoma włóczęgami, którzy pod pretekstem wskazania mu drogi, chcieli wyłudzić od niego obiad. "Strzeż się włóczęgów", pouczał go wuj Obher. Bez wahania wyciągnął sztylet i natręci przy chóralnym śmiechu obecnych natychmiast zniknęli, jak lisy nakryte na kradzieży. Dotarł wreszcie do Gurabh, miasta złotników, prawdziwego grodu o potężnych murach, wysokich na trzy pietra domach, z warowniami i basztami, z wielobarwnym tłumem przyjezdnych na ulicach. Ponieważ dwie podkowy wymagały poprawienia, powierzył konia opiece kowala, którego warsztat mieścił się na wąskiej uliczce nie opodal rynku. Choć nikt nie zwracał na niego uwagi, od razu poczuł się jednak obco i nieswojo pieszo pośród tłumu, w prostej kurcie z koziej skóry. Najwięcej było sklepików złotników. Napotykał je na każdym rogu, niekiedy przy głównych ulicach, ciągnęły się jeden za drugim. W każdym pełno kupców, którzy pochyleni nad szkatułami lub stojący w progu, żeby w świetle dziennym przypatrzeć się łańcuchom i naszyjnikom, spierali się głośno. Po długim namyśle wszedł do jednego z nich, wybierając możliwie najbardziej odludny. Za kontuarem człowiek o zakrzywionym nosie i drapieżnych oczkach dyskutował z otyłym kupcem, odzianym w szkarłatny jedwab, który w uniesionych w górę palcach trzymał pierścień. Spoglądał nań pod światło, kładł do wyściełanej aksamitem szkatułki i znów unosił, by przyjrzeć się dokładniej. Gavor zwrócił się do czeladnika złotnika, młodzieńca, który bezczynnie siedział w rogu. Zdjął amulet i położył na stole. - Ile to może być warte? Czeladnik ledwie rzucił okiem na wisiorek, nawet nie biorąc do ręki, żeby przyjrzeć się z bliska. - Zajmujemy się tylko złotymi i srebrnymi przedmiotami - powiedział jedynie. Tymczasem kupiec w szkarłacie, klnąc i wykrzykując jak opętany, zrezygnował z kupna pierścienia i wyszedł ze sklepiku. Złotnik bezszelestnie przesunął się za kontuarem i stanął obok nich. Wziął amulet i wyważył go na otwartej dłoni. - Ten metal nic nie jest wart - powiedział oschłym tonem. I dodał: - Rysunek jest ładny, ale napis nieczytelny. Według mnie to jakaś urojona moneta, a może wisiorek wybity przez jakiegoś artystę ogarniętego fanaberyjnym szałem, może pijanego... - Ale to wyjątkowy przedmiot - zapalił się Gavor. - Ile może być wart? - Co ma być wart, chłopcze? To tylko podziurawiona moneta. Gavor zawiedziony schował amulet. Zupełnie nie interesowała go pieniężna wartość amuletu, którego nie zamierzał przecież sprzedawać. Rozdrażniło go jednak, że nie dostrzeżona została wartość symboliczna, jaką wisiorek musiał posiadać, w przeciwnym bowiem razie jego ojciec, czarny jeździec, nie przekazałby go Raklowi i Obherowi. Kiedy był już na progu i zamierzał wyjść na ulice, odwrócił się jeszcze i zapytał niepewnym głosem: - Powiedzcie mi, jakiego koloru jest księżyc? Złotnik na chwile zmarszczył brwi. Po chwili gniewnie przeszedł na tył sklepiku. - Dzisiaj wszystko idzie mi na opak - usłyszał Gavor jego zirytowany głos za kotarą. - Klienci, którzy nie chcą kupować i nieokrzesani prostacy, którzy wciskają mi fałszywe monety, bełkocząc przy tym niezrozumiałe rzeczy... W innych sklepikach nie poszło mu lepiej. Wszędzie w mętnych spojrzeniach złotników dostrzegał cień ironii lub wręcz nie skrywaną kpinę. Wszyscy potrząsali głowami i odsuwali amulet na drugą stronę kontuaru, jakby był okruchem skalanej materii, lub też jawnie śmiali mu się w nos. Nikt nie słyszał również o białym księżycu, wszyscy szeroko otwierali oczy i zaskoczeni opędzali się jak od natrętnego wariata. Tymczasem słońce osiągnęło zenit i uliczki zaczęły się wyludniać. Poprzez uchylone okna domów i z oberży dolatywał .ponętny aromat przygotowywanych potraw. Gavor wszedł do ostatniego sklepiku i bez przekonania pokazał amulet. Złotnik sprawdził metal różnymi kwasami, końcem rylca lekko go zarysował, wyczyścił .zanurzonym w jakimś płynie gałgankiem, aż amulet zajaśniał niczym słońce. Dwa lub trzy razy stanął w oknie, żeby dokładniej widzieć tajemniczy napis na obrzeżu. - Chcesz go sprzedać? - odezwał się. nagle miękkim głosem. Gavor przecząco pokręcił głową. - Chce wiedzieć tylko, ile jest wart. Złotnik skrzywił się. - Wiele może być wart, ale może też nie być wart nic. Jesteś jego prawowitym posiadaczem? Chodzi mi tylko o to, czy go nie ukradłeś? - Zważaj na swoje słowa, złotniku. Ten amulet zawsze należał do mojej rodziny... - Zawsze? Mów jaśniej, chłopcze. Powiedz chociaż, od jak dawna twoja rodzina posiada ten wisiorek... - A ty powiedz, jakiego koloru jest księżyc - odparł Gavor, któremu w sercu zapaliła się już iskierka nadziei. "On coś wie - myślał - a skoro tak, będzie musiał naprowadzić mnie na właściwą drogę". Złotnik wysunął się zza kontuaru i pośpiesznie zamknął okiennice. - Chodź - powiedział aksamitnym i przekonywającym głosem. - O tej porze wszyscy mieszkańcy Gurabh siedzą za stołem. Przyjmiesz moje zaproszenie? Nazywam się. Merek. Moja córka jak zwykle przygotowała doskonały posiłek. To mówiąc otworzył tylne drzwi i lekko pchnął go do środka. Stół był już zastawiony i dziewczyna o ponurym spojrzeniu, z włosami uplecionymi w warkocze, siedziała wyczekująco w kącie. - Za chwile będzie gotowy - zapewnił złotnik. - To moja córka Hulma. - Nie odpowiedziałeś jeszcze na moje pytanie - odezwał się. Gavor z cieniem podejrzliwości. I powtórzył: -Jakiego koloru jest księżyc? Złotnik Merek uśmiechnął się. dziwnie i rozłożył re.ce. - Sam nie potrafię, ci odpowiedzieć. Ale tutaj w Gurabh jest ktoś, kto mógłby odpowiedzieć ci bez trudu. - Zwrócił się do dziewczyny: - Idź po Orlika, powiedz mu, żeby natychmiast tutaj przybył. A my tymczasem napijemy się. Na twarzy dziewczyny zarysowało się zdziwienie, ale Gavor nie pojął dlaczego. Merek zniknął za progiem kuchni i dał znak dziewczynie, żeby poszła za nim. Gavor posłyszał najpierw niewyraźną rozmowę, ale szybko słuch jego zaczął wyłapywać sens zdań. Tamtych dwoje nie sądziło, że jego słuch, wyostrzony jak u dzikiego zwierzęcia, zdolny jest wychwycić nawet oddech motyli. - Leć do świątyni - szeptał złotnik - i przekaż kapłanowi, że w naszym domu znajduje się. heretyk, jakiś przybysz mówiący dziwne rzeczy. Powiedz mu, żeby zjawił się z dwoma krzepkimi strażnikami i żeby przyniósł nagrodę należną za donos. Chętnie poczekałby na powrót tego człowieka, żeby wypić z nim i rozbić kielich na jego szczęce, ale bardziej stosowne wydało mu się zniknąć jak najszybciej. Wyskoczył z pokoju, ogromnymi susami przemknął przez sklepik i całym impetem wpadł na drzwi wychodzące na ulice, wyważając je. I biegł, biegł, ile tchu, jakby uciekał przed stadem wilków, przebiegł wszystkie ulice Gurabh, zaułki, placyki, mroczne zakamarki gubiące się pośród ogrodów i podwórek, aż znalazł się na obrzeżu miasta, pod jego murami. Dopiero tam przystanął, żeby nabrać oddechu na kopcu żwiru. Zrozumiał, że popełnił dużą nieostrożność. Nie powinien był nigdy, ale to nigdy obnosić się ze swoim amuletem i pytać naiwnie o kolor księżyca. To najpewniejszy sposób, żeby ściągnąć na siebie biedę i pozwolić się zaaresztować przez straż jakiegoś panicza lub wpaść w ręce kapłanów. "Od tej chwili będę ostrożniejszy - pomyślał. - Musze mniej mówić, a więcej słuchać". Z drugiej jednak strony, w taki czy inny sposób musiał się zdradzić, gdyby bowiem stał wciąż na uboczu, jego poszukiwania nie przyniosłyby rezultatów. Jakiś bezpański pies obwąchał mu nogi i zaczął rozgrzebywać ziemie w pobliżu. Tak długo szukał, aż udało mu się odkopać kość. Gavor przyglądał się, jak pies, skomląc, oddalał się z kością w pysku i naraz poczuł, że i jego pusty brzuch domaga się swojej racji. Od poprzedniego wieczoru nic nie miał w ustach i jego żołądek miał wszelkie prawo się buntować. Powoli, rozglądając się podejrzliwie, powrócił do miasta, wybierając mało uczęszczane uliczki, a przede wszystkim zważając, żeby nie znaleźć się w środku miasta, w pobliżu sklepiku Mereka. Jeśli tylko będzie to możliwe, trzymaj się z daleka od wszelkich gospod - pouczał go wuj Obher. - To miejsce, gdzie możesz stracić pieniądze, a zyskać pchły i wszy". Miał już jednak dosyć byle jak gotowanego bobu i zjełczałej słoniny. Czuł przeraźliwy głód i choć raz chciał pozwolić sobie na obfity i smaczny posiłek, przy stole, na którym znalazłby się dzban dobrego wina. Słowem, znalazł się w oberży "Pod Srebrnym Motylem". W izbie było tłoczno i goście posilali się i popijali wśród ogólnego zgiełku i radosnych wybuchów śmiechu. Cierpliwie odczekał, aż zwolni się miejsce przy stole, a kiedy już udało mu się usiąść i poczuł smak zupy z kapusty i pieczeni, do gospody wkroczyło trzech uzbrojonych strażników z czerwonymi kokardami zawiązanymi wokół jelców mieczy. Żołnierze, z pewnością wyżsi rangą, natychmiast zażądali miejsc i przypadkiem, a może nie, od razu go zaczepili, może dlatego, że jego wiejski ubiór, kurta z prostej koziej skóry, zbyt odbiegał od strojów miejskich. - Czujesz ten kozi odór? - odezwał się jeden z nich. Gavor jednak milczał i nawet nie podniósł oczu znad miski. - Co tutaj robi ten chłopek? - wykrzyknął drugi. Gavor milczał nadal, coraz bardziej pochylony, jakby mówili o kimś innym. Aż trzeci dobył miecza i zamachnął się tak zręcznie, że wywrócił jego miskę., rozpryskując wokół zawartość. Rozwścieczony Gavor błyskawicznie sięgnął po sztylet. Nie zdołał go jednak dobyć - młodziutka oberżystka, która go obsłużyła, sprytnie potknęła się i przewróciła na niego, wyraźnie zamierzając go powstrzymać. Gavor strząsnął ją z siebie, uniósł stół i rzucił nim wprost na żołnierzy. Część gości wstała i pośpieszyła zapobiec bitce. Oberżystka wykorzystała chwilowe zamieszanie, pchnęła Gavora w kierunku kuchni i dalej, korytarzem na dwór, na wewnętrzny dziedziniec, gdzie znajdowała się szopa na siano i stajnie. - Głupiec - powiedziała dziewczyna, ciągnąc go za stertę siana. - Ukryj się tu i nie ruszaj, dopóki nie wrócę i nie powiem, że droga jest już wolna. Później, kiedy zapanowała już cisza i podśpiewywanie podchmielonych, oddalających się gości, dziewczyna wróciła z czerwoną różą wpiętą we włosy. Sama rozwiązała gorset, spoglądając przy tym na niego spod lekko opuszczonych powiek. Jej ruchy były szybkie i zdecydowane, nie było w nich cienia wahania. Gavor wziął ją na stertę siana, lecz już bez poprzedniej furii, delikatnie i z niezręczną czułością chłopca przy pierwszych miłosnych uściskach. W milczeniu. A potem, w ciszy, legł obok niej, z oczami utkwionymi w ciemnych i koślawych belkach przepastnej szopy. - Powiedz - odezwał się w końcu, jakby posłuszny tajemniczemu wezwaniu. - Powiedz, jakiego koloru jest księżyc? W odpowiedzi usłyszał rozbawiony chichot: - Co ty wygadujesz? Co ma księżyc do miłości? I poczuł jej dłonie, muskające jego czoło i włosy. Wówczas przymknął oczy i poddał się senności jak dziecko. Rozdział V Im bardziej posuwał się na północ, tym bardziej strzeliste stawały się dachy domów, okna węższe, a uliczki w miasteczkach coraz bardziej kretę, skuteczniej chroniące od podmuchów wiatru. Lecz ani zmieniający się krajobraz, ani odmienna karnacja dziewcząt, ani ich dziwnie skrojone szaty z ciężkiego płótna w niczym nie zapowiadały zaskoczenia, jakiego doznał po ujrzeniu Samarabh, miejsca całkowicie odmiennego od wszystkiego, co dotychczas widział. Konia zostawił w ogromnej stajni u bram miasta. - Dobrze się z nim obchodź - powiedział do chłopca stajennego, rzucając mu monetę. - Daj mu dużo owsa i solidną porcje jęczmienia. I skierował się do środka miasta. Niezwykle wysokie byty domy w Samarabh - nachodziły na siebie niemal bezwstydnie. Uliczki tworzyły ponure korytarze, ciemne i splątane, z murami tak wyniosłymi, że ledwie dostrzec można było niebo koloru brudnego mleka, a raczej jego złudne, romboidalne przebłyski, gdzieś w górze. Choć słońce jeszcze nie zaszło, na murach płonęły już dymiące pochodnie i w tym niepewnym świetle twarze przechodniów wydawały się mocno zmienione, zniekształcone i dzikie. Przy wejściach do sklepików po stopniach spływały wyraźne, lodowe jeżyki, i Thune, Thune z jego łagodnym i gościnnym klimatem wydawało się odległe jak wspomnienie dzieciństwa. Od czasu do czasu rozbłyskiwało światło, odzywał się ostrzegawczy glos i nagle wysunięta ręka wylewała zawartość iskrzącej się miedzią misy. Gavor już parokrotnie musiał błyskawicznie uskakiwać, unikając tych niespodziewanych pryszniców. Mężczyźni i kobiety mieli oczy wąskie jak okna domostw i wyraz twarzy lodowaty jak bruk ulic: lecz jakieś tajemnicze podobieństwo w rysach twarzy Rakla, Obhera, Hedriny sprawiało, że nie czuł się całkiem obco. W jego domu nie mówiło się nigdy o Samarabh, ale pewnego razu Gavor zastał matkę Hedrinę płaczącą. Jej twarz, zwykle jakby rzeźbiona w drewnie, zdawała się zdruzgotana - łkając wyrażała całą swoją nostalgie za wysokimi, krytymi miedzią dachami Samarabh. Tak, dachy domów wysyłały miedziane odblaski. Już z daleka, zbliżając się do miasta, zauważył dziwne zielonkawe połyski, jakby przetopionego ręką alchemika złota. A okna, teraz dopiero to spostrzegł, były z jakiejś dziwnej materii, podobnej do rtęci zwierciadeł, lub do wody w stawie, gdy zimą ścina się w lód. Młodzieniec szedł naprzód powolnym krokiem, z zaciekawieniem obserwując dziwy, jakie roztaczało przed nim to miasto. Szybko zorientował się, że niemal wszystkie uliczki prowadziły ku jednemu miejscu i po krótkim marszu znalazł się na rozległym placu, który od niepamiętnych czasów musiał być sercem Samarabh. Miasto, od początku swego istnienia będące ośrodkiem kupiectwa, rozbudowało się. wokół rynku ciągiem ciężkich budowli, niskich i bardzo starych, które kontrastowały z pionowym rytmem późniejszych konstrukcji. Ślepe arkady rynku, z kamiennymi przyporami i łukami, z masywnymi, pozbawionymi otworów sklepieniami, otoczone były pierścieniem nieczystości, rowem, który gromadził napływające z wnętrza ścieki i wyrzucał je nie wiadomo gdzie, może do jakiegoś mrocznego, podziemnego jeziora. Drewniany most prowadził do jedynego widocznego wejścia: brama była nieustannie otwierana i zamykana, a stłoczone grupy ludzi wchodziły i wychodziły, co rusz wzbijając dźwięczne fale głosów, wrzawy, pokrzykiwań. Kiedy znalazł się już wewnątrz, na moment zamknął oczy z wrażenia: rynek był tak nieprawdopodobnie rozległy, że z trudem tylko udało mu się dostrzec jego skraj. Po prawej stronie wierzgały małe kosmate konie, zwane fhomerami: niezwykle wytrwałe, doskonale znoszące trudy oblodzonych traktów i zaśnieżonych pól. Tuż obok kozy i nieustannie pobekujące owce, już ostrzyżone i nieświadome faktu, że ich runo, zwinięte w szorstkie, ogromne kłąby, złożone było u ich stóp. Nieco dalej porykiwały brązowe krowy o zakrzywionych rogach, byki marzące o orzeźwiającej wodzie, klacze. Człowiek mający nad nimi piecze od czasu do czasu polewał je wodą, po to być może, żeby utrzymać je w spokoju, a unosząca się z ich grzbietów para skrywała te cześć rynku w szarawej mgiełce. Były tam wieprzki w białe i czarne łaty, z szorstką szczeciną dzików, psy myśliwskie, chude i wygięte jak sierpy, nieskończone ilości kur, aż Gavor zastanawiał się, czy ktokolwiek zdoła ich tyle zjeść, sokoły z nałożonymi kapturami, cicho siedzące na drążkach: tylko po szponach nerwowo szarpiących drewno można było poznać, że nie są wypchane. I żywność, tkaniny, worki podróżne, lecznicze zioła, suszące się w wonnych pękach, bogato zdobione siodła, wysokie baczmagi, płaszcze z sukna, narzuty tkane słonecznymi barwami; i lśniące klejnoty z osadzonymi prostymi kamieniami, sztylety, kobierce i futra z nieznanych mu skór. Kiedy zdołał oderwać wzrok od tej obfitości dobra, zauważył drewniany podest wzniesiony w centralnym punkcie, na ustawionym tam drewnianym, pokrytym malowidłami tronie siedział dziwaczny osobnik z pękiem piór na głowie. Po jego bokach znajdowały się dwie duże, gliniane misy i każdy, kto coś kupił lub sprzedał, wrzucał do nich parę monet. U stóp człowieka siedzącego na tronie znajdował się związany chłopiec, w pozie, która zdawała się tworzyć groteskową parodie. Dwie długie strużki krwi spływały po jego ramionach do podobnych lecz mniejszych naczyń ustawionych obok tronu. W jego głowie tkwiły cztery cienkie strzały zakończone piórami: wetknięte pod skórę tworzyły ozdobę głowy podobną do tej, jaką miał człowiek siedzący ponad nim. I każdy, kto wrzucał monety do mis, pogardliwie spluwał w twarz chłopca, którym za każdym razem wstrząsał bolesny dreszcz. Absurdalna nieludzkość tej sceny miała w sobie coś nierzeczywistego. Gavor nie był nadmiernie wrażliwy, ale ten widok przyprawił go o mdłości. - Co uczynił ten chłopiec? - zapytał człowieka, który właśnie przypieczętował udany interes należnym plunięciem w twarz. - Ukradł - odparł zapytany. - Cóż wielkiego mógł ukraść, żeby zasłużyć sobie na takie potraktowanie? - pytał dalej Gavor. - Nie wiem, może bochen chleba - powiedział mężczyzna, wzruszając ramionami. - Chleb? I za jeden chleb... - zaczął Gavor z rosnącym oburzeniem. Ale człowiek nie słuchał go dalej i skierował się ze swoim towarem w stronę wyjścia. Ktoś nieśmiało ciągnął go za rękaw. Spuścił wzrok i ujrzał zgarbioną staruszkę i łzy na jej pomarszczonej twarzy. - Co ci jest, babciu? - zapytał uprzejmie. - Chciałam uprzedzić cię, byś milczał - cicho odezwała się staruszka. - Lepiej nie krytykuj głośno wymiaru sprawiedliwości. Dodała jeszcze: - Dziękuje ci, że zatrzymałeś się koło mojego wnuka, choć nic już nie można dla niego zrobić. Możemy jedynie prosić bogów, żeby szybko przestał cierpieć. Rzeczywiście, rany chłopca były głębokie, a niewielkie miseczki prawie pełne krwi. Zwiesił głowę i nie reagował nawet na spluwania przechodniów. - Niewiele zostało mu życia - wymamrotała jeszcze staruszka, a jej suchymi ramionami wstrząsało mimowolne łkanie. Wtedy to chłopiec zamknął oczy. Chyba stracił już zmysły, a jedyną oznaką życia był lekki i płytki oddech, który unosił wychudłe żebra. Po chwili dał się słyszeć krótki świszczący szmer, dziwnie przypominający kwilenie, i ustał także oddech. - Śmierć była dla niego litościwa - zamruczała staruszka i zdawało się, że rozpaczliwie szuka pocieszenia w tej jednej myśli. - Życie nie byłoby dla niego łaskawe, nawet lepiej, że tak się stało. Gavor oderwał wzrok od ciała chłopca, chciał coś odpowiedzieć, ale słowa protestu zamarły mu na ustach: staruszka odeszła po cichu, a na jej miejscu wyrósł żołdak i z groźną miną zapytał: - Jeśli nie dobiłeś swojego interesu, chłopcze, dlaczego tkwisz tutaj, przed symbolami targu? - Jestem przybyszem - odparł Gavor. - Nie wiedziałem, że zakazane jest przyglądanie się. - Teraz już wiesz - zakończył żołnierz, gładząc rękojeść miecza. Gavor oddalił się powoli Ale jego wyobraźnia niewiarygodnie wyolbrzymiła scenę, zapamiętując obraz chłopca konającego z opuszczoną głową i odwrotny wymiar tej sceny: obraz żywego człowieka siedzącego na tronie. Także i miseczki napełnione krwią były zwierciadlanym odbiciem mis ze złota. Noc była wietrzna i zimna, pluła mu w twarz niewielkimi zlodowaciałymi ziarnami, jakby niosącymi śmierć ziarnami jesiennego śniegu. * * * - Co robisz? Ślepy jesteś? - huknął na niego niewysoki człowieczek, nieco tylko wyższy od karła, którego niemal rozdeptał w półmroku uliczki. - Wybacz - próbował tłumaczyć się Gavor. - Nie zauważyłem cię. Od razu zdał sobie sprawę, że podał najmniej odpowiednie usprawiedliwienie. W rzeczy samej, niski człowiek przyjął słowa Gavora jako obelżywą aluzje do jego wzrostu, wpadł w szał i zaczął wyrzucać z siebie potok niezrozumiałych słów, z pewnością złowróżbnych. Po chwili wyciągnął z przepastnego płaszcza garść proszku i sypnął nim w zatkniętą w pobliżu zapaloną pochodnie. Płomień pochodni buchnął z przeraźliwym sykiem i strzelił prosto na Gavora. Gavor cofnął się wystraszony i zdało mu się, że lada moment spłonie żywcem. Z uśmieszkiem zadowolenia człowieczek obserwował scenę, wygodnie wsparty o mur, z rękoma znów zagłębionymi w kieszeniach płaszcza. - Nie chciałem cię urazić - wymamrotał Gavor, starając się odzyskać spokój. - Naprawdę cię nie widziałem, przez ten wiatr łzy nabiegają mi do oczu... - Za to teraz myślę, że źrenice masz całkiem suche - chichotał człowieczek - i zauważasz już ulice tego miasta, a zwłaszcza jego mieszkańców. Ogień iskrzył się coraz bliżej, Gavor czuł się już otoczony jasnością, ale zdumiewająco nie czuł żaru. - Także w mojej wiosce starucha z lasu posiada magiczny proszek - powiedział Gavor, nabierając odwagi - ale ona barwi na niebiesko urojone płomyki. - Hm, zależy od tego, co stosuje - odpowiedział udobruchany człowieczek. -Jeśli dodaje rozdrobnione koszenile i pyłki herbalony, być może osiąga lepszy efekt barwny. Gavor uśmiechnął się z ulgą: miał wiec racje, nie były to prawdziwe ogniki, i rzeczywiście wyraźnie już znikały. - Następnym razem bądź jednak uważny - poradził rozmówca. Co powiedziawszy, skłonił się błazeńsko i pobiegł w swoją stronę, kołysząc się niczym kaczka. Gavor parę chwil stał bez ruchu, nasłuchując skrzekliwego pokrzykiwania karła, który szybko znikał w ciemności. Zdawało mu się, że pozostał zupełnie sam na tej ponurej uliczce. Lecz mała dłoń, zimna i sucha, wsunęła się w jego i jakiś chłopiec pociągnął go w kierunku wylotu ulicy. Gavor, rozdrażniony, położył drugą rękę na rękojeści sztyletu. - Zostaw twojego ostrego braciszka - rezolutnie uśmiechnął się chłopiec. Jego twarz była wydłużona niczym u łasiczki, oczy wąskie, przymknięte niemal chytrze. - Proponuje ci interes - na mile widać, że jesteś wiejskim szczurem, nieświadomym tysiąca miejskich pułapek. Ale jesteś podwójnie szczęśliwym szczurem. Właśnie tak, najpierw natykasz się na najbardziej zadziornego czarnoksiężnika z Samarabh, którego jednak dziś wieczór trzymają się żarty; a teraz spotykasz mnie, Mufara, prawdziwego dobroczyńcę bliźnich. Chodź, mam coś w sam raz dla ciebie. - Czym się zajmujesz? - zapytał zaciekawiony Gavor. - A przede wszystkim za ile? - Zajmuje się wszystkim - z dumą odpowiedział chłopiec. - A jeśli chodzi o cenę, ustalam ją na końcu. Zapłacisz tylko wtedy, jeśli uważać będziesz, że jesteś zadowolony. - Uczciwie stawiasz sprawę - przyznał Gavor i przez chwile pomyślał, że chłopiec mógł zostać wysłany przez tajemniczych ludzi, których poszukiwał, ludzi, którzy przypisywali księżycowi ten niezrozumiały dlań kolor. Szli w milczeniu zagłębiając się w coraz ciemniejszych i węższych uliczkach. Wreszcie chłopiec zastukał do czegoś w rodzaju osadzonej w kamieniu bramy. Pomieszczenie, w którym się znaleźli całe było wyłożone kosztownymi obiciami. Płonący na kominku ogień podtrzymywał przyjemne ciepło. Duża, gorąca dziewczyna, rozłożona nie opodal na ogromnych, haftowanych poduchach, uśmiechała się kusząco. - Gdzie ja jestem? - zapytał Gavor, którego zaskoczył przepych tego miejsca. - Znajdujesz się w domu rozkoszy - odparła dziewczyna urzekającym głosem - w domu, gdzie pięknie jest pomarzyć przy gorącym winie i miodzie. Tymczasem chłopiec przesłał dziewczynie porozumiewawcze spojrzenie i zniknął, zamykając drzwi wejściowe. Gavor stał pośrodku pokoju, rozglądając się niezdecydowanie. Nie, na miłość nie miał ochoty i z miejsca to oświadczył, jasno i bez niedomówień. - Czego w takim razie ode mnie chcesz? - Chce tylko pomówić. Przyjął jednak podane przez dziewczynę wino. Ponieważ czuł się też śmiertelnie zmęczony, usunął się na podłogę i wsparł o kolumienkę kominka. - Chce tylko porozmawiać. - powtórzył. - Chcesz się spowiadać? - z ironią zapytała dziewczyna. - Może chcesz opowiedzieć mi o twoich nieszczęściach, albo zawodach miłosnych? Skoro tak, to uprzedzam cię, że będzie de to kosztować podwójnie. Gavor uniósł ramiona, nie zważając na uwagi dziewczyny. Ściągnął kurtę z koziej skóry i położył ją przy ogniu, żeby się wysuszyła, opróżnił jeszcze jeden kielich i zatapiając swoje spojrzenie w oczach kobiety, rzekł: - Powiedz, jakiego koloru jest księżyc? - Księżyc? Chyba jesteś pomylony! Widzę, że Mufar słabo się dziś spisał: przyprowadził mi wariata, ale jutro się z nim policzę... - Powiedz, jakiego koloru jest księżyc - niemal błagalnie nalegał Gavor. - Niech będzie - pogodziła się dziewczyna. - Księżyc ma taki kolor, jaki tylko chcesz, tutaj u mnie. Ale ale, dlaczego ty mi nie powiesz, jaki ma kolor? - Nie, to ty musisz mi odpowiedzieć. - A jeśli powiem ci kolor, który ci się nie spodoba? - Też zapłacę. Kobieta uniosła się z poduch, cała się prostując. - Dość już tych głupich żartów. Zbliżyła się powoli do niego, po czym szybkim ruchem zrzuciła z siebie delikatną koszule. Blask ognia rzucał na jej nagie ciało żółte i fioletowe refleksy. - Jesteś piękna - westchnął Gavor, skulony u stóp kominka. Uniósł otwarte dłonie na wysokość jej piersi, potem, bez słowa, zatopił twarz w jej gładkim brzuchu, gładkim niby wnętrze muszli. * * * Przetarł oczy w świetle poranka, który wdzierał się do pokoju przez jedyne okno, wnosząc różowy blask. Czuł jakby głowa jego napełniona była sokiem z oskoły i ściśnięta upiorną obręczą. Sprawiło to wino, które pił bez umiaru, a także jego brak powściągliwości, gdyż raz jeszcze nie zdołał zapanować nad sobą. Dziewczyna spała jeszcze, z lekko rozchylonymi ustami, a jej bujne piersi unosiły się rytmicznie, nieznacznie tylko skryte pod cieniutką koszulką. Była z nim bardzo łagodna, nie poskąpiła mu wyszukanej czułości i, kto wie, może nawet nie udawała żarliwego uniesienia miłosnego. Ale była też powściągliwa: odpowiedzią na jego uporczywe pytania były długie westchnienia i dwuznaczne uśmiechy. W głowie Gavora, choć wciąż czul otępiały zamęt, pojawił się nagle błysk nadziei. A gdyby tak spróbować dowiedzieć się od niej czegoś teraz, gdy wciąż była pogrążona we śnie, niezdolna do przebudzenia się. Zaczął delikatnie ją gładzić wzdłuż szyi i czubków piersi. I pytał: - Powiedz, czy księżyc jest biały? Kobieta poruszyła się we śnie, mrucząc jakieś strzępy słów. Ponieważ jednak on nie ustępował, ocknęła się i szeroko otworzyła oczy. - Co ci przychodzi do głowy - wymamrotała ochrypłym głosem - i czego jeszcze ode mnie chcesz za twoje parę marnych monet? - Wczoraj wieczorem powiedziałaś, że księżyc może być biały - oskarżył ją Gavor, siadając na łóżku. - Tylko dlatego zostałem. - Nie przypominam sobie... wczoraj wieczorem? Ale jeśli szukałeś księżyca, to musze powiedzieć, że trochę za nisko go szukałeś. Podobasz mi się jednak... - uśmiechnęła się i zmierzwiła mu dłonią włosy. -Podobasz mi się, nawet z tą twoją manią. Przypominasz mi kogoś... pewnego kupca. On też mówił o białym księżycu i potwarzał jakieś imię... dziwne imię... nie był stąd. Był pijany i w końcu zniszczył mi wszystkie sprzęty, ale za wszystko zapłacił, o tak, drogo go to kosztowało, zapłacił do ostatniego solda. Ty zaś łamiesz serca... - Jakie imię powtarzał ów kupiec? - ponaglał Gavor. - Proszę cię, spróbuj sobie przypomnieć. - Imię... Kupiec nazywał się... Rangar: tak właśnie, był u mnie jeden tylko raz. A mieszkał w Tharab. Ale jakie imię wymówił... nie potrafię sobie przypomnieć. - Może Meklur? - Tak! - wykrzyknęła. I spojrzała na niego podejrzliwie. - A ty, czy jesteś czarnoksiężnikiem, który czyta w zagubionych wspomnieniach? - O nie, zapewniam cię. Ale dziękuje ci za wszystko - głupkowato wyjąkał Gavor. - Tylko mi nie dziękuj. Niech lepiej usłyszę, jak dźwięczą twoje pieniądze, a nasze rachunki będą wówczas wyrównane. I zapomnij o mojej czczej gadaninie o chłopcach łamiących serca; mam jedynie długi i rachunki do spłacenia i zawsze pustą kiesę. Gavor wstał, zaczął grzebać w kieszeniach swojej kurty i cały czas powtarzał w duchu: "Rangar z Tharab, nie mogę zapomnieć tego nazwiska". Rzucił na łóżko garść monet i ubrał się, już bez słowa. W progu obrócił się. jeszcze. Kobieta zbierała monety. Gavor zauważył, że jej czerwone usta były wykrzywione jak u dziewczynki, gdy zbiera jej się na płacz. Rozdział VI - Kiedy przybędziesz do Samarabh - powiedział mu wuj Obher - każ się prowadzić do Wieży Południka. Tam właśnie był nasz dom, na rozwidleniu dróg do Tharab i Bhakry, miasta świątyń. Tam też przyszedłeś na świat, w borach, które rozciągają się za północną bramą. Gavor nie musiał nawet pytać: Wieża Południka, choć wzniesiona za murami, górowała nad wszystkimi budowlami i ukazywała się każdemu, kto opuszczał miasto, żeby skierować się. na północ. Wokół wznosiły się nieliczne, rozsiane domostwa, szare w bladym świetle chłodnego i mglistego poranka. Jakiś człowiek pchał drogą załadowany kapustą wózek. Gavor zapytał go czy pamięta, w którym domu mieszkał kowal Raklo. - W tym - bez cienia wątpliwości odpowiedział człowiek. I głową wskazał na niską kwadratową budowle z walącym się dachem i rozbitymi okiennicami. Oparł wózek i dodał: - Teraz mieszkają tu biedacy, ale kiedy przed dwudziestu laty mieli tutaj swój warsztat Raklo i Obher, dom ten cieszył się dużym szacunkiem. A ty kim jesteś? - Dalekim krewnym. Jestem tu przejazdem i chciałem zaspokoić ciekawość... Przez chwile mężczyzna spoglądał na niego przymrużonymi oczami, niezbyt przekonany. - Krewny? Wiec wiesz zapewne, dokąd przenieśli się Raklo i Obher! My od dawna nic już o nich nie wiemy. - Wiem tyle, co i wy - zapewnił Gavor, rozkładając ręce. - Wiele mnie to też nie obchodzi, jestem bardzo dalekim krewnym. Szerokim gestem pozdrowił rozmówce i spiął konia, zagłębiając się pierwszą lepszą ścieżką w las. Cały ranek kręcił się wśród wiekowych drzew, stawów i polan, oczarowany delikatnym urokiem, jaki otaczał to miejsce, choć nie było w nim nic tajemniczego - gdzieś tutaj przecież się urodził i świadomość ta sprawiała, że czuł odmienność i wyjątkowość tego boru. Czując w głowie zamęt, zamierzał spocząć na kopcu kamieni pod ogromnym dębem, kiedy głos za jego plecami poderwał go na nogi: - Gdybym była tobą, nie czyniłabym tego, cudzoziemcze! Gavor odwrócił się gwałtownie i ledwie parę kroków od siebie ujrzał staruszkę, która nie wiedzieć skąd się tam wzięła. Odziana w szare jak popiół łachmany, podeszła do niego, zgięta pod ciężarem ogromnej wiązki chrustu. - Czego byś nie robiła, babciu? Staruszka zatrzymała się i złożyła swój ciężar przed nim na pokrytym szronem poszyciu leśnym. - To jest grób czarownicy - powiedziała, wskazując kościstą ręką stertą kamieni. -1 tu właśnie chcesz siadać? Ściągnąłbyś na siebie sto lat nieszczęść. Gavor wybałuszył oczy ze zdumienia. - Czarownica, powiedziałaś. Kiedy ją pochowano? Starucha zamyśliła się. - Niech się zastanowię, pamięć mam nie taką jak dawniej... Będzie może ze dwadzieścia lat, raczej więcej niż mniej. - Znałaś ją? - O nie - pośpieszyła zapewnić starucha. - Nie była stąd, nikt nie wie, skąd przybyła... Pewnego ranka, dwadzieścia lat temu, znaleźliśmy ją pod tym dębem, zmarła z upływu krwi. Wydała na świat dziecko, rozumiesz? Sama. - A dziecko? - zapytał Gavor. - Ono też jest tutaj pochowane? Staruszka zaprzeczyła ledwo dostrzegalnym ruchem palca. - Po dziecku nie pozostał najmniejszy ślad. Może rozszarpały je wilki, albo dziki. Ale dość, cudzoziemcze. Ruszam do domu ogrzać się... Gavor wrzucił wiązkę chrustu na grzbiet Uciętego Ucha. - Odprowadzę cię - rzekł - wskazuj drogę. Ruszył ścieżką w ślad za staruchą i już po paru minutach wynurzyli się z lasu i Gavor poznał Wieże Południka. - Jestem na miejscu - wesoło powiedziała starucha. I wskazała schludny i świeżo wybielony domek, niewiele większy od kurnika. - Dziękuje ci, cudzoziemcze. - Jeszcze jedno pytanie - rozpoczął Gavor, który milczał przez całą drogę. - Ta kobieta, pochowana w środku lasu... Powiedziałaś, że była czarownicą. Skąd to wiesz? Czy miała jakieś szczególne znaki? - Nic z tych rzeczy. To była młoda i piękna kobieta, z długimi włosami, a rysy jej twarzy były proste... - Dlaczego wiec mówisz, że była czarownicą? - Tak powiedzieli kapłani parę dni później. Przybyli tu z daleka, żeby ją odnaleźć. To czarownica, powiedzieli. I trzy dni palili trawy wokół grobu i powtarzali jakieś zaklęcia. - Dziękuje ci, babciu - powiedział Gavor, śląc jej pozdrowienie. - Opowiedziałaś mi ciekawą historie. Zaczął padać śnieg tak gesty, że po pół godzinie wszystkie drogi, ogrody i dachy domostw pokryły się śnieżnobiałym puchem. Jedynie dachy Samarabh, o spadzistych połaciach, pozostały nietknięte, dumnie wznosząc połyskliwą zieleń miedzi. Północną bramą z rzadka wyjeżdżały wozy: większość kupców, widząc nieprzychylną pogodę, wolała odłożyć podróż, która zanosiła się na wyjątkowo uciążliwą. Gavor przeciął trakt ł skierował się do przydrożnej gospody. Przy jego stole zasiadł jakiś kupiec, odziany we wspaniałe futro, białe z szarymi pasemkami. Był dość przysadzisty, z ogorzałą twarzą i rzadkimi czarnymi włosami, które niby korona okalały mu tył czaszki. Kupiec jadł z apetytem, ale kiedy tylko rzucał spojrzenie na dwór, nie potrafił ukryć niepokoju. - Będzie tak padać? - wciąż powtarzał, zwracając się do karczmarza. - Czy uważasz, że to tylko przelotny śnieg? Karczmarz odpowiadał dziwnymi obojętnymi grymasami. - Pora roku jest taka, jaka jest - powiedział w końcu, by go zadowolić. - Może przestać za pół godziny, ale równie dobrze może padać dwa dni. Bogowie rządzą pogodą. - Słusznie, bardzo słusznie - przystał kupiec. - A co ty mówisz, będzie padać? - zwrócił się do Gavora. Gavor nie zwrócił uwagi na pytanie. - Czy to twój wóz, ten ze skórami, tam na zewnątrz? - Oczywiście, że mój! Musze dostarczyć towar do Fanarabh, a może i Tharab albo do Bhakry, jeszcze nie postanowiłem. - Dlaczego zostawiasz skóry pod gołym niebem, na śniegu? - ciągnął zaciekawiony Gavor. - Przyjacielu - dobrodusznie uśmiechnął się kupiec - skąd przybywasz, skoro nie wiesz, że al glishas chronią właśnie przed śniegiem? Te futra nie przemokną, podobnie jak to, które mam na sobie: śnieg i woda ściekają po nim wzdłuż włosa i skóra nie nasiąka. A ty dokąd zmierzasz? - Do Tharab. - I myślisz, że dotrzesz tam w tej koziej skórze? - zaśmiał się kupiec. - Wygląda na mocno zniszczoną, straciła już połowę włosia i przydać się może co najwyżej na przykrycie zadu twojego konia. Posłuchaj mnie, przyjacielu. Jeśli zmierzasz na północ, nie obejdzie się bez futra z glishas. Chyba, że chcesz umrzeć z zimna! - Jestem obcy - wytłumaczył się. Gavor. -Jeśli sądzisz, że futro z glishas jest niezbędne, sprzedaj mi jedno. - Pewnie, że ci sprzedam - powiedział kupiec, szybko mierząc go wzrokiem. Odsunął miskę i pośpieszył na dwór rozsupłać węzły, którymi powiązane były zwoje na wozie. Po chwili był już z powrotem, podtrzymując lśniące futro. - Ile za nie chcesz? - zapytał Gavor, niemal pogodzony z tym, ze zostanie oszukany. - Od ciebie, obcego i daleko od domu, tylko dwie sztuki srebra. A dodam ci jeszcze czapę, też z glishas. Ale nikomu nie rozpowiadaj, gdyż zyskam rozgłos kogoś, kto rozdaje, zamiast sprzedawać. W sakwie Gavor miał tylko miedziaki, chcąc wiec zapłacić, zmuszony został do sięgnięcia ręką do pasa i wysupłania ukrytych srebrnych monet. - Interes ubity - powiedział, wręczając monety. - Ubity - jak echo powtórzył kupiec. - Możemy teraz wychylić wspólnie dzban wina. Ja stawiam. Minęła godzina, a i dzban przemienił się w trzy. Kupiec zwał się Slivah. Zaczął opowiadać sprośne historyjki i nie wyglądało na to, żeby zamierzał szybko skończyć. Lecz śnieg, który sięgał już do pół łydki, przestał padać i nagle rozjaśniło się. - Ruszam - powiedział kupiec Slivah. - Trochę szczęścia i przed wieczorem mogę być na rozstaju Agu-Snosko. Zabierzesz się ze mną? Gavor spoglądał na niego, niezdecydowany. - Czy nie podążasz do Tharab? Możemy razem pokonać znaczną cześć drogi, z korzyścią dla nas obu - droga przez puszcze zawsze może być niebezpieczna. Słowa te rozwiały wszelką nieufność Gavora. Szczelnie otulony futrem z glishas usiadł na koźle obok Slivaha, uwiązawszy uprzednio Ucięte Ucho do drąga za wozem: kupiec poradził mu, żeby nie przemęczał zbytnio konia. - Niech lepiej zachowa świeżość na wypadek, gdyby trzeba było zaprząc go przed moimi fhomerami, jeśli dalej droga okaże się całkiem zawiana. Slivah był niezmordowanym gadułą. On też, tak jak i wuj Obher, zjechał kawał świata i na wszystkim się znał. Ale jakaż różnica miedzy siodlarzern a kupcem! Obher potrafił dojść do sedna każdego problemu, jego ściśle sprecyzowane poglądy klarownie wiązały się w całość i było właściwie niemożliwością przyłapać go na wewnętrznej sprzeczności. Natomiast Slivah był niby wrzący kociołek, mówił o najprzeróżniejszych rzeczach, ale bardzo powierzchownie i za tym potokiem stów nie kryła się żadna spójna myśl. Gavor słuchał go jednak z przyjemnością, choćby dlatego, że możliwości jego były nieskończenie bogate, a opowiedziane historyjki zawsze kończył nieoczekiwany finał. Tego dnia bóg śniegu był bardzo kapryśny, a może był już znużony - sypał śniegiem na przemian z nieśmiałymi przebłyskami leniwego słońca. Ale pod wieczór zerwał się gwałtowny i napastliwy wiatr i to, co początkowo wydawało się niegroźnym opadem, szybko przemieniło się w rozszalałą zamieć. - Nocować pod gołym niebem to szaleństwo - złorzeczył Slivah, smagając konie. - W takiej zadymce nie uda nam się nawet rozpalić ognia... - Co wiec możemy zrobić? - zapytał zaniepokojony Gavor. - Jedźmy dalej. Już tylko parę mil do rozstaju w Agu-Snosko, a w Agu-Snosko jest gospoda... istne siedem cudów. Tam zatrzymamy się na noc. Slivah nie przesadzał: gospoda była duża i dobrze utrzymana, z wszystkimi wygodami. Palenisko w głównej izbie było tak obszerne, że wewnątrz spokojnie mogłoby zmieścić się dwóch mężczyzn, siedzących naprzeciw siebie i wspartych o boczne przypory. W ogniu wesoło trzaskało ogromne polano, wznosząc ku kominowi komety iskier. Potrawy były doskonałe, a wino przednie, ale Gavor, którego onieśmielił panujący ład i przepych pomieszczenia, jadł i pił wstrzemięźliwie. - Po co jedziesz do Tharab? - zapytał kupiec pod koniec kolacji. To była pierwsza rzecz, o jaką zapytał go Slivah od początku drogi z Samarabh i zasługiwała na jasną odpowiedź, której jednak zaskoczony Gavor nie potrafił dać. - Sprawy rodzinne - odpowiedział ku swojemu zdumieniu. - Podział dóbr? - zapytał zaciekawiony Slivah. Gavor zaprzeczył ruchem głowy. - A wiec spadek? - próbował nalegać Slivah. - Tak, z pewnością tak musi być. Wyglądasz mi na takiego, kto jedzie zgarnąć fortunę, jaka spada znienacka... - Idę spać - krótko uciął Gavor. - Czyżbyś był kurą? - zażartował kupiec ze sztucznym dąsem na twarzy. - Posłuchaj mnie: wypijmy razem miarkę najlepszego wina, a kiedy służące uprzątną kuchnie, pokażemy, co potrafimy. Upatrzyłem dwie w sam raz dla nas: młode i jędrne... i chętne, jak nakazuje obyczaj tej gospody. Gavor udał, że ziewa. - Już dwa miesiące jestem w drodze, jestem zmęczony. Ruszam spać. Zrobiłbyś dobrze, idąc w moje ślady, skoro mamy zamiar wyruszyć o świcie. Kiedy wspinał się po schodach wiodących na piętro, doszedł go głos Slivaha: - Idź, idź, kurczaku. Godzinka przyjemności z pewnością nie pozbawi mnie sił. Gavor ściągnął buty i kaftan i wsunął się do łóżka. W ciemności izby widział gęsto padający śnieg. Białe świetliste płatki zlewały się z rojem niewielkich czerwonych i błękitnych bryłek, które to zjawiały się, to znikały na przemian, wirując niby wysysająca czucie karuzela. I widział też kobietę, młodą i piękną, z długimi rozpuszczonymi włosami, która wirowała bezszelestnie jak śnieg wokół sterty szarych kamieni, w lesie pod Samarabh. Daremnie wytężał wzrok, chcąc dostrzec jej rysy, bezskutecznie ją ścigał. I kiedy zdawało się, że lada moment duch jego matki wychyli się z mroku, pokona przepastną odległość i odkryje przed nim kolor oczu, profil twarzy i zarys ust... gwałtowne szarpniecie przywróciło mu zmysły. Szeroko otworzył oczy, rozczarowany: w bladym blasku jutrzenki ujrzał Slivaha, który przynaglał go, gotowy do drogi. - Obudź się, chłopcze. Pogoda nie wydaje się zła, jest lekka mgiełka, a to oznacza, że wkrótce ujrzymy słońce. Szlak był zaśnieżony, ale wóz wartko posuwał się naprzód. Także i dlatego, że Gavor zaprzągł Ucięte Ucho przed dwoma fhomerami. Mgła, wbrew przewidywaniom Slivaha, nie ustępowała: niekiedy przebłyskiwał niepewnie krążek słońca, natychmiast jednak skrywał się za kłębami sinej mgły. - Źle zrobiłeś wczoraj wieczorem - mówił Slivah. - Wziąłeś przykład z kur, a nie z koguta, tak jak ja. Nie wyobrażasz sobie, jakich zażyłem rozkoszy... I na cały ranek kupiec zagłębił się w szczegółowe roztrząsania niewieścich wdzięków, jakich nie poskąpiła mu dziewka. Kiedy około południa mgła rozwiała się, ujrzeli szkliste niebo, gdzieniegdzie usłane ciemnymi plamami sięgającymi ziemi. I po pewnym czasie spadły krople deszczu. Slivah zatarł ręce. - Deszcz oczyści drogi - mówił zadowolony. Ale już wkrótce, razem z deszczem pojawiły się płatki śniegu, początkowo rzadkie i ciężkie, później gęste i sypkie. - Jeśli tak dalej pójdzie, będziemy zmuszeni zatrzymać się - ze zniechęceniem westchnął Slivah. -Szkoda! Liczyłem, że dotrzemy do Agu-Dialma, choćby nocą. - Agu-Dialma? - Tak, to niewielka osada w pobliżu Wilczych Borów. - Na drodze do Tharab? - Pewnie! Co cię gnębi? Trakt stawał się nieprzejezdny. Coraz częściej zmuszeni byli schodzić z wozu, żeby posługując się dwoma krótkimi a solidnymi łopatami, o których Slivah nigdy nie zapominał, wyruszając na swoje zimowe wyprawy - uwolnić koła, uwięzione w lodowych kleszczach. - Dość tego - wykrzyknął kupiec, odrzucając daleko w śnieg swój kaptur z glishas. - Jestem cały mokry od potu. Przeciągnijmy wóz na pobocze, pod tamte świerki. Urządzimy tu sobie nocleg. I prośmy wiatr z południa, by lód na drodze stajał. Pod wozem podwieszona była skrzynia z sianem. -Ja obrządzę konie - powiedział Slivah - a ty zetnij parę gałęzi, z dołu pnia, tam gdzie są suche, i rozpal ogień. Masz jakieś zapasy? - Mam suszone mięso - odparł Gavor - ale obawiam się, że zamieniło się w niejadalną papkę. - A ja mam słoninę szeroką na dłoń i bukłak wina, którego wczoraj skosztowałeś. Przed odjazdem zadbałem o prowiant... Zapadł już zmrok i świerki stanowiły wystarczające schronienie. Posilili się przypieczoną słoniną, dorzucili do ognia i pogrążyli się w rozmowie, dopóki w bukłaku nie pokazało się dno. Wówczas Slivah zdjął z wozu dwa stare futra i rozłożył je na ziemi, w miejscu, w którym zdawało się, że rozłożysty świerk zapewni najlepsze schronienie. Potem podał Gavorowi emaliowaną ampułkę: - Łyknij, to kordiał z ziół, rozgrzeje cię na całą noc. Gavor dwoma łykami opróżnił zawartość ampułki. - Co czynisz? Wypiłeś do dna? - złorzeczył Slivah. - To ostatnia, jaką miałem! Przez twoją łapczywość musze pozostać o suchej gębie, pozbawiłeś mnie mojej codziennej porcji ziół. Gavor roześmiał się. - Wystarczyło mi powiedzieć, zostawiłbym ci połowę - opuścił futrzane nauszniki i ułożył się przy ogniu. Opatulony ciepłym futrem z glishas zapadł natychmiast w głęboki sen. * * * Zbudził go oślepiający blask, który wciskał się pod powieki. Poraziły go ostre promienie słońca przebłyskujące przez gęste odgałęzienia świerku, roziskrzone tysiącem lodowych kryształów. Usiadł, rozsuwając poły futra, potoczył wokół osłupiałym wzrokiem, lecz nie ujrzał ani Slivaha, ani wozu, pary fhomerów i Uciętego Ucha. Zorientował się zrozpaczony, że zabrany mu też został zwój srebrnych monet, jakie ukrył w podwójnym pasie: zbyt nierozważnie wystawił je na baczne spojrzenie kupca, kiedy płacił za futro. Ale największą stratą był koń: Ucięte Ucho stanowił jego jedyną wieź z przeszłością, był mu przyjacielem, który przypominał o słonecznych stawach, o delikatnych dłoniach Duny, zatopionych w jego gęstej grzywie, o gonitwach za końmi po zielonych łąkach. Nie mówiąc o siedmiu złotych monetach ukrytych w siodle. Krążył wokół świerku rozkopując śnieg, ogarnięty ślepą i niepohamowaną złością. - Przeklęty Slivah - wykrzykiwał - żebyś tak spadł z wozu i skręcił sobie kark! I przypomniał sobie Hibli, młodą czarownice z Kusko-Ghoreb, która w tarokowych kartach przepowiedziała stratę konia. - Przeklęta i Hibi, zezowata suka! Ślady, jakie zostawił wóz, były zawiane. Gavor nie był w stanie zorientować się, czy kupiec oddalił się na północ, czy w przeciwnym kierunku. Głowa mu ciążyła, a w gardle i w nosie czuł jeszcze aromat dzikich ziół kordiału, który wypił wieczorem. Środek nasenny, pomyślał. Środek nasenny, który ten wieprz Slivah we mnie wmusił, żeby mnie spokojnie okraść i oddalić się, pewien, że żaden hałas mnie nie zbudzi. Kto zresztą wie, czy kupiec rzeczywiście zwał się Slivah. Rozpacz i złorzeczenie niczemu zresztą nie mogły służyć. Musiał znaleźć jakiś sposób na wydostanie się z tej puszczy, choćby pieszo. Miał i tak szczęście, że nie zostało mu odebrane futro z'glishas. Szybkim krokiem ruszył wzdłuż zaśnieżonego traktu. Nie minęło nawet pół godziny, gdy dogoniła go grupa jeźdźców, szczelnie okrytych futrami. Chciał prosić o pomoc, ale twarze ich były posępne i niewzruszone, i błaganie zamarło mu na ustach. - Czegoś ci potrzeba? - zapytał jeden z nich, wzrokiem ogarniając sytuacje. W miejscu osadził konia, wzbijając tuman śnieżnych kryształków i przyglądał mu się pytająco. Gavor z trudem wybełkotał parę słów, próbując wyjaśnić, skąd wziął się tutaj. Człowiek na koniu wysłuchał go bez słowa. - Wskakuj za mną, przyjacielu. Pieszo nie przetrwasz na tej śnieżnej pustyni. - Dokąd zmierzacie? - zapytał Gavor zręcznie wskakując na wierzchowca. - Do wyrębu Wilczych Dołów - odparł jeździec. -Jesteśmy drwalami. Fhomer, czując dodatkowy ciężar, z trudem trzymał się grupy. Droga nie była jednak długa. Po lewej stronie ukazało się wkrótce rozległe karczowisko. Gavor ujrzał liczne sterty drzewa, wsparte na drewnianych balach zadaszenie, służące za schronienie dla zwierząt i miejsce na obrok, parę rozstawionych wkoło namiotów, pośrodku zaś ogromny ogień podsycany bez umiaru, ogień, będący przywilejem wyłącznie ludzi lasu. - To Wilcze Doły - powiedział człowiek, który zabrał go na drodze. - Usiądź przy ogniu, przyjacielu, i posil się z nami. Gavor, wciąż nieswój, zbliżył się do ognia. Z otwartymi ze zdziwienia ustami spoglądał na długi rożen, na którym powoli obracał się rząd śniegowych zajęcy. Mężczyzna uśmiechnął się: - Nazywam się Andiraq i jestem tu głównym drwalem. Najęto nas, byśmy wycieli tyle drzew, ile tylko możliwe i na bogów, jesteśmy skorzy wyciąć całą te cześć puszczy. Masz dobre mięśnie - jeżeli chcesz, możesz do nas dołączyć. Przyjmiemy każdą parę ramion. Rozdział VII Przez te długie dni Gavor nieustannie odnosił wrażenie, jakby sam dla siebie był obcy. Czuł, że pod wieloma względami się zmienił, także zewnętrznie. Niepewność, przygnębienie, ciężka praca w lesie i północny klimat przemieniły tego rosłego, wiejskiego chłopca w wychudłego i skrytego wilka lasu. Chudy i suchy, z posępnym cieniem w oczach, pracował do nikogo się nie zbliżając. Znalazł się zresztą wśród ludzi, którzy za dnia myśleli jedynie o ściąganiu coraz większych stosów drzewa. Lecz wieczorem, kiedy kości dawały już znać o zmęczeniu, jakie nagromadziło się przez cały dzień, zdarzało się, że drwale opowiadali dawno minione historie lub też przechwalali się tym, co zrobią z zapłatą. Często w pobliżu ognia zatrzymywały się na nocleg karawany kupców lub pielgrzymów, zmierzających na zachód, w stronę Bhakry, miasta sanktuariów, lub też w inne święte miejsca ukryte pośród gór. Gavor z nikim nie rozmawiał: cały rodzaj ludzki budził w nim nieufność. Łapczywie jednak słuchał leniwych opowieści podróżników, a oddech jego zamieniał się w parę w mroźnym powietrzu i zespalał z ulotnym dymem ognisk. Niekiedy nad ogniem przelatywały zaniepokojone światłem zimowe sowy o rozłożystych gigantycznych skrzydłach i śnieżnobiałych piórach. Później długo jeszcze rozbrzmiewało ich nawoływanie, a wraz z nim odległe wycie wilków i krótkie poszczekiwanie lisów. I były to jedyne odgłosy nocy: zmęczone głosy ludzi i nawoływania zgłodniałych zwierząt. Ale zdarzyło się, że noc rozbrzmiała niby wydrążony brzuch góry - najpierw odezwał się wiatr i wył gorzko i głucho aż do zmierzchu, smagając śniegiem i krusząc z suchym dzwonieniem zwieszone z gałęzi lodowe sople. Potem przyszła kolej na zwierzęta - rżały niespokojnie i stawały dęba, chcąc zerwać postronki i tłukąc się nawzajem kopytami po zadach. Aż w końcu zjawiła się jakaś spóźniona karawana, tupot, głosy i nawoływania zbudziły nawet tych, którzy zapadli już w głęboki sen. Byli to kapłani i pielgrzymi. Gavora zaskoczyła okazałość scenerii: wysokie, czerwone czapy kapłanów, rzucające błyski wśród czerni nocy, śnieżne płaszcze z glishas, pobłyskujące w ogniu różowymi odblaskami śniegu, wiatr unoszący barwne czapraki, konie, które spłoszone widokiem ognia cofały się z powrotem do zawianej drogi, pogrążając się z jeźdźcami aż po brzuchy w świeżych zaspach. A zwłaszcza twarze ludzi, z piętnem zmęczenia i tajemnicy nocy. Nieco później prowadzący ich najemny żołnierz przysiadł przy ogniu obok Andiraqa, który ze smutkiem w oczach wpatrywał się w jeżyki ognia. Żołnierz dorzucił parę polan, podsycając ogień... - Wszyscy czynimy jedną rzecz w miejsce innej - tajemniczo wymamrotał Andiraq, podczas gdy pielgrzymi naciągali płaszcze na głowy, żeby nie słyszeć nocnych rozmów tych, którzy jeszcze czuwali. Jedynie Gavor słuchał. - Co chcesz powiedzieć? - zapytał żołnierz. - Gdybyś mógł wybierać, zaprawdę wybrałbyś życie najemnika? Żołnierz zmarszczył czoło: - Cóż to za zwyczaj - zamruczał - odpowiadać pytaniem na pytanie. - Chce rzec - wyjaśnił drwal - że nikt z nas nie wybiera własnego życia: ja czynie to, co wcześniej czynił mój ojciec. Mógłbym co najwyżej być tym, kim był wuj mojej matki. Ty zaś jesteś najemnikiem, bo prawdopodobnie był nim twój ojciec. Lub też w jakiejś bójce zabiłeś kogoś od ciebie większego i potrzebowałeś schronienia... Żołnierz zaśmiał się rad. - Na wiarę, żwawo musiałem się ulotnić: wypatroszyłem syna jakiegoś mnicha - i zerknął ukradkiem w stronę czerwonych czap, ale wszyscy spali. - Widzisz wiec, że nie sami wybieramy nasz los - odparł Andiraq. - Każdy szyje na własną miarę - skomentował żołnierz. - To nieprawda - Andiraq opuścił pieść na kolano, by podkreślić moc własnej argumentacji. - Kiedy się rodzimy, czerwoni, krzycząc, z otwartymi ustami z trudem łapiącymi powietrze, wszyscy jesteśmy równi. Później dopiero stajemy się różni. Szczeniak z pańskiego domu może jeść i spać, a szczeniak hołoty cierpi głód i zimno. Wiedziemy ciężkie życie, żołnierzu, kto jednak raczy wiedzieć, jakie ono by było, gdyby dane nam było myśleć i decydować... - Powiem ci, jakie by było - ile potrzebowałeś czasu na wyuczenie się sztuki ścinania drzew? - Ze dwóch lat, jak sądzę. - A ile myślisz, że potrzebowałbyś, żeby nauczyć się sztuki myślenia? Nie powiesz mi chyba, że byłbyś zdolny uczynić to za dwa lata? - Dlaczego nie? - Bo z owczej wełny nie zrobisz świątecznych szat! - triumfalnie oznajmił żołnierz. - Mogę dobrze dołożyć, każdemu stawie czoła, ale kiedy na drodze staje mi wielki pan, omijam go z daleka. Wiem, że oni są niezwyciężeni. - Zawsze mają pełne żołądki - oschle powiedział drwal. - Z pełnym żołądkiem łatwiej walczyć. - Niby tak... - najemnik wyglądał na zaskoczonego. - To prawda, łatwo nabierają krzepy... - A pełny brzuch to szczęście również dla rozumu - nie ustępował Andiraq. - Na czczo w głowie się kręci i kręci, jest ona niczym pusty pęcherz. Czy mógłbyś myśleć pustym pęcherzem, hę? - W każdym razie to nie zajęcie dla byle kogo. Według mnie tylko panowie to potrafią. - Ale nie przez przywilej urodzenia - Andiraq nie dawał za wygraną. - Posłuchaj, opowiem ci historie, jaka wydarzyła się naprawdę - czy pamiętasz Durkala z Tumby, ślepca, który dowodził strażami zjednoczonych księstw? - Kto by go nie pamiętał! Kiedyś walczyłem nawet pod jego rozkazami - dumnie oświadczył najemnik. Andiraq uśmiechnął się. - Nie wyglądasz na tak starego - wasza żołnierska duma potrafi być niekiedy zdradliwa... - Co chcesz powiedzieć? - Chce powiedzieć, że Durkal z Tumby był dowódcą straży księstw północnych, a księstwa owe rozpadły się z górą trzydzieści lat temu. - Mogłem się pomylić - na wszelki wypadek zgodził się żołnierz. - Zdążyłem być już prawie wszędzie, rozumiesz? - No tak. W każdym razie Durkal więcej miał bękartów niż kapusty w ogrodzie. Jednego spłodził z wcieloną diablicą, jedną z tych, którym nigdy nic nie leży i od rana do nocy mogą mleć jeżykiem, byle tylko krwi napsuć. A wiec bekarcina początkowo nie wychylał nosa spod skrzydeł matki. Lecz kiedyś spostrzegł, że wyrasta na mężczyznę i sika już dalej od niej. I zaczął pokazywać, co potrafi, choć mleko jeszcze miał pod wąsem, rozumiesz, ale uparty jak chłop... - A matka? - Och, matka trąbiła jak zwykle, ale nie dawała już rady go powstrzymać. Potrzebne by były żelazne wodze, a jej zrobione były tylko ze słów: powietrze, wiatr, dym, które nic zdziałać nie są w stanie. - Wiec bękart wiedział, że jest wilczym szczeniakiem? - Wie, wie -jego matka zadbała o to, by się dowiedział. Żołdacki bękarcie, wydziera się, źle skończysz, jak twój ojciec! - Nie pamiętam dobrze. Ojciec skończył źle? - zapytał przejęty opowieścią najemnik. - Tak, zawisnął głową w dół nad ogniskiem przygodnych zbójów. Zresztą kapłani też by go zamordowali: rozpowiadał dziwne rzeczy w ostatnich latach życia... jakby postradał rozum, coś o kolorze księżyca. Znaleziono go zwęglonego po same ramiona. Ale mały bękart chełpił się tym - niewielu przecież tak skończyło. I postanowił pokazać całemu światu, co jest wart. Czy wiesz, kim był później? - Coś chyba pamiętam... - wybełkotał żołnierz, któremu niezręcznie było przyznać, że nigdy o nim nie słyszał. - Stał się panem Górnym Terytoriów. - I co z tego? - To z tego, że był ledwie bękartem dowódcy straży. Panowie nie są panami w imię praw boskich. Żołnierz zerknął pośpiesznie na śpiących mnichów i pielgrzymów. - Co wygadujesz, przyjacielu? To heretyckie brednie! Nie poznaje cię... - Niebezpiecznie jest myśleć - gorzko wyznał Andiraq. - Dochodzi się do rzeczy, których nie jest się w stanie wykazać. Żołnierz oddalił się od ognia i okrył się swoim płaszczem. Po chwili jednak jakby przemyślał wszystko, podniósł się i zbliżył do Andiraqa. - Nie znam cię - wyrzekł. - Ale twoje opowieści są interesujące. Nad polaną Wilczych Dołów zaległa cisza, ale słowa Andiraga, zwłaszcza zaś wzmianka o księżycu, kłębiły się w głowie Gavora, jakby przenikliwy mróz zmroził zawieszone w powietrzu słowa tak, żeby się nie rozpuściły. Kolejny dzień pracy: z twarzą i dłońmi czerwonymi od mrozu, źrenicami, które wyzierały przez niewielką szparkę osłony przed wiatrem. I znów wieczór, zapalone ognie, kręcący się mnisi, którzy zdecydowali zatrzymać się Jeszcze parę dni dla nabrania sił. Tak przynajmniej mówili, w rzeczywistości zaś wydawało się, że jeden z nich, wychudzony kapłan w wysokim purpurowym kapturze i o spojrzeniu szaleńca, sprawia im jakieś kłopoty. - Nie zwracaj na nich uwagi - szeptem przestrzegał Gavora Andiraq. -Jakby nic się nie działo: lepiej nie mieszać się do sporów mnichów, źle można na tym wyjść. A jednak Gavor nie raz już poczuł na sobie podejrzliwe spojrzenia kapłanów, kłujące niczym sztylety. Wieczorem, kiedy pochylony podsycał ogień, zawieszony na rzemieniu wokół szyi amulet wysunął się spoza koszuli: wysoka postać nawiedzonego mnicha pochyliła się w jego kierunku, a kościsty palec wskazał na amulet. Jego oczy płonęły rozgorączkowanym obłędem, a usta zacisnęły się w niemym warczeniu oszalałego zwierzęcia. Gavorem wstrząsnął dreszcz bojaźni. Schował amulet za koszule. Zrozumiał, że nadszedł czas, żeby odejść. Może i inni zdążyli już zauważyć jego piętno: Gavor nie czuł się pewnie. Obher siodlarz, Obher mędrzec nakazał mu roztropność: Jeździec, który powierzył cię nam, był śmiertelnie ranny, jego koń wycieńczony, nawet płótno, którym cię okryto, było zbroczone krwią - powiedział mu. - Nie oczekuj sławy ani łatwych zwycięstw, bądź podejrzliwy, ostrożny, szczwany niczym ścigany przez sforę psów lis". A wiec dobrze, jeżeli psy przywdziały czerwone kaptury, nadszedł moment, żeby zgubiły jego trop. Rozdział VIII Lodowaty wiatr przewiewał śnieg. Wilki oddaliły się i, rozgrzane oddechami i własną sierścią, zbiły się i usnęły po długiej nocy, spędzonej na szaleńczych gonitwach za złudnymi i podniecającymi zapachami łupu. Drwale popijali świeżo udojone mleko łani, a mnisi i pielgrzymi wciąż mruczeli, nawet przez sen, modlitwy i zaklęcia, głosami zduszonymi przez ostatnie przed przebudzeniem złudzenia nocne. - Odchodzę - obwieścił Gavor Andiraqowi. -Jeśli możesz, daj mi należną zapłatę, zamierzam znów skierować się na północ. O ile możesz, daj mi też konia. Andiraq zmarszczył na chwile czoło. Po czym wzruszył ramionami. - Jak chcesz, przyjacielu. - Jestem ci bardzo wdzięczny, wierz mi, wyciągnąłeś do mnie pomocną dłoń, kiedy byłem sam i w kłopotach. Ale mam ważkie powody, by odjechać... - Gavor czuł się niepewnie na myśl, że musi opuścić jedynych towarzyszy, jacy go nie oszukali. - Nie przejmuj się, chłopcze. Ruszaj za twoim losem, ale nie ufaj możnym. Mają za dużo do stracenia, żeby nie dążyć za wszelką ceną do zachowania tego, co posiedli. Trzymaj się. od nich z daleka, Gavor, pamiętaj. Już nie raz Gavor starał się znaleźć sposobną okazje, żeby zamienić z drwalem parę słów. I oto nadarzyła się sposobność właśnie w chwili, gdy zamierzał wyruszyć w dalszą drogę. - Tobie mogę zaufać - odezwał się ściszając głos. - Czy słyszałeś kiedyś o białym księżycu? Andiraq wzdrygnął się: - Ejże, chłopcze! Obiły mi się o uszy te dziwne rzeczy. Ale słyszałem też, że niebezpiecznie o tym mówić. Iduór, ze swoim białym księżycem, wzniecił ogień wielkiej nadziei, ale nie nastał jeszcze odpowiedni czas... - Iduór? - Tak, Iduór heretyk. Nie chce jednak o tym mówić, chłopcze. Zresztą to jedynie zasłyszane gdzieniegdzie pogłoski. A poza tym... za dużo tutaj kapłanów. Ruszaj, skoro musisz, nie stawiaj mi więcej pytań... i bądź zdrów. * * * Porywy wiatru wzniecały białe wiry śniegu. Wkrótce jednak zapadł spokój, i znów jedynie o świcie i zachodzie wiatr huczał szaleńczo, omiatając zimowy krajobraz. Nadchodził regularnie, zapowiedziany przeciągłym zawodzeniem, i takie samo zawodzenie zwiastowało rychłe jego ustanie, zapewniając, że przez cały dzień lub noc nic więcej nie poruszy białych całunów nagromadzonych wzdłuż dróg. Gavor, na niewielkim koniu o długiej sierści, którego dał mu Andiraq, już pół dnia podążał głównym traktem, prowadzącym do Tharab, gdy nagle wydarzyło się coś dziwnego: parę śniegowych zasp poruszyło się i kiedy przecierał oczy, sądząc, że źle widzi, spod stert śniegu wychyliło się kilku mężczyzn. Jeden z nich, z dużą fioletową plamą na twarzy, przyłożył do gardła Gavora coś na kształt piki i śmiejąc się zażądał pieniędzy. - Ale ja nic nie mam - wykrzyknął Gavor. - Wszyscy tak mówią - zaśmiał się napastnik, drażniąc go piką - ale szybko zmieniają śpiewkę. Już słyszę pobrzękiwanie srebra i przyprawia mnie to o dreszcz radości. - Mam ledwie parę monet, tyle, żeby starczyło na dwa dni drogi... - Już lepiej, jeszcze przed chwilą nie miałeś nic, teraz doliczyłeś się paru monet, niech ci się jeszcze rozmnożą, a dogadamy się. Pół godziny później rabuś nie był już taki dowcipny. Gavor stał całkowicie rozebrany, a jego ubranie zostało dokładnie obszukane, kieszenie wywrócone, buty skrupulatnie przejrzane, ale ilość monet nie zwiększyła się. Rzezimieszek z fioletowym znamieniem na twarzy, najwidoczniej herszt bandy, rzucił na zsiniałego z zimna Gavora pogardliwe spojrzenie. - Zwróćcie mu jego łachmany - rozkazał - bo będziemy mieli trupa na drodze! Wówczas to spostrzegł amulet i zerwał go z szyi Gavora. - Ta błyskotka nie jest brzydka, choć to nie złoto. Przyda mi się jako towar na wymianę z damami. I ponownie rozbrzmiał jego śmiech: - Nie najgorszej jesteś postury, chłopcze, ale bibeloty zostaw dla dziewcząt! To cacko dam jakiejś opornej dzieweczce, może skruszy jej niechęć. Gavor z wściekłością ubrał się i wciągnął buty. - A to? - powiedział, narzucając na ramiona futro z glishas. - Dlaczego nie bierzecie futra? - My tylko kradniemy i rabujemy - poważnie odpowiedział napastnik - nikogo nie mordujemy, jeśli nie jest to konieczne. Bez futra zamarzłbyś na śmierć jeszcze przed zmrokiem, ja, Botro, ci to mówię. I oddalił się ciągnąc za sobą konia Gavora, a z nim cała banda. - Popełniłeś błąd, żeś ujawnił swoje imię! - krzyknął za nim Gavor, rzucając głupie a szaleńcze wyzwanie. - Sprawie, że zawiśniesz! Botro roześmiał się: - Drzewo, na którym zawisnę, jeszcze nie wypuściło korzeni, chłopcze, i nie ty będziesz moim katem. Ale odważny z ciebie kogut: niech twój gniew podtrzymuje cię na siłach do pierwszej wioski. Nie trać czasu, bo noc cię zaskoczy bez ognia. * * * Przepowiednia Hibli, młodej czarownicy z Kusko Ghoreb, spełniła się. "Stracisz dwa konie - wywróżyła z kart - najpierw jednego, potem drugiego". - Przeklęta czarownica! - zaklął. -I co mam teraz robić? Rozejrzał się z przestrachem. Zawrócić do obozu Andiraqa było już niemożliwe. Jedynym wyjściem było posuwać się pieszo do przodu. Wcześniej czy później musi spotkać kogoś, kto przyjdzie mu z pomocą. A zresztą rabuś napomknął o pobliskiej wiosce. Dwie godziny później, sztywny z zimna i ze zmęczenia, Gavor zrozumiał, że nie ujdzie już daleko. Okrutny mróz przenikał go na wskroś i odbierał resztkę sił. Otępiały, osunął się u stóp dużego świerku i już zaczął go usidlać niebezpieczny sen, gdy nagle odległe rżenie konia poderwało go na nogi. Wkrótce słyszał już stłumiony odgłos nadciągającego po zaśnieżonej drodze wozu. Gavor ujrzał parę fhomerów zaprzężonych do wozu z ładunkiem zboża, a na koźle mocno opatulonego, otyłego woźnice. Stój! - krzyknął, stając na środku drogi i unosząc do góry ręce. Woźnica ściągnął lejce i pomimo tuszy zwinnie zeskoczył z wozu. - Pieszo w taką zadymkę! Co ci się stało? Może się zgubiłeś? - Jestem tu obcy - wyjaśnił Gavor słabym głosem. - Podążałem do Tharab, ale napadli mnie zbójcy i uprowadzili konia z wszystkim, co miałem... Jesteś siny niczym trup - zauważył woźnica. Wyjął spod futra buteleczkę likworu i podał mu. - Do Tharab jest daleko, przez noc nie dojechałbyś nawet konno. - Czy nie ma gdzieś w pobliżu wioski, bym mógł spędzić noc? - Pewnie, że jest! Ale to szmat drogi. Nie znając tych stron, na dodatek tak osłabiony, nigdy byś tam nie dotarł. Ja nie mogę cię podwieźć, musze być w zamku, nim zmrok zapadnie: nie mam zamiaru narazić się na gniew mojego pana - powiedział i palcem dotknął obu policzków. Dopiero wtedy Gavor spostrzegł dwa niewielkie kółka, zielone i czerwone, wymalowane na twarzy woźnicy. Również czapraki koni znaczyły dwa podobne, nieco jednak większe insygnia. - Wskakuj na wóz - powiedział mężczyzna. - Znajdę jakiś sposób, żeby cię umieścić w zamkowych stajniach, o ile oczywiście zapewnisz, że będziesz siedział cicho, nie rzucając się zbytnio w oczy. Rozumiesz? Nie jestem panem, jestem tylko parobkiem. Gavor łyknął jeszcze likworu. Oddał buteleczkę i wlazł na wóz. Tymczasem znów zaczął sypać gesty śnieg. Dwa fhomery jak oszalałe ciągnęły wóz, nieczułe na zawieruchę, która wstrząsała lasem i całą okolicą. - Dlaczego chodzisz z wymalowaną twarzą? - zapytał Gavor. - Zieleń i czerwień to barwy naszego pana, zna go i drży przed nim cała prowincja - odparł woźnica. - Pod płaszczem insygnia nie byłyby widoczne, ale na twarzy tak. I wszyscy ustępują mi drogi bez mrugnięcia okiem, nawet zbójcy. Moje znaki są pewniejsze od zbrojnej eskorty. - Rozumiem - wymamrotał Gavor. I zamilkł, otulony w swoje futro z glishas. Po pewnym czasie człowiek ze znakami na twarzy podjął rozmowę. - Przybywasz z daleka? Masz cerę ciemną jak ludzie południa... - Tak, w moich stronach jest ciepło, prawie zawsze świeci słońce... - Co robisz w twojej wiosce? - Ja? - Gavor uśmiechnął się. - Nie wiem. - Czyżbyś był panem, skoro nic nie musisz robić? - Nie, nie. Mogę ci rzec, że człowiek, który mnie wychował niczym ojciec jest kowalem, człowiek, którego najbardziej szanuje, jest siodlarzem, a ja przez pewien czas robiłem jedno i drugie, nim zostałem drwalem. - Co za zamieszanie. Jak możesz żyć, skoro nie wiesz nawet, kim jesteś! Człowiek jest tym, co robi. Może być kapłanem, panem lub sługą, jak ja. Ale kimś być musi. Jak siebie nazywasz, kiedy o sobie myślisz? - Ja jestem Gavor. - Jesteś Gavor siodlarz, Gavor kowal czy Gavor drwal? - Ja jestem Gavor. Człowiek z kolistymi znakami wolał nie nalegać. Tymczasem wóz opuścił już gesty las i toczył się rozległą równiną, porosłą niskimi krzewami, tak ciężkimi od śniegu, że z trudem można było odróżnić je wśród bieli okolicy. Po lewej stronie ukazała się wielka kwadratowa budowla, wyłożona szaroniebieskimi kamieniami. Na dachu sterczały cztery kominy, po jednym na każdym boku i wszystkie mocno dymiły. - Jesteśmy na miejscu? - zapytał Gavor. Ale jego towarzysz pokręcił przecząco głową. - Czy to nie jest zamek twojego pana? - Nie, to dom Uljany, najpotężniejszej w tych stronach czarownicy. - Czarownicy, powiedziałeś? Wysadź mnie tutaj. Czarownica przepowiedziała, że stracę dwa konie. Może druga czarownica powie, jak je odzyskać... - Uważaj, cudzoziemcze. Za porady Uljany płacić trzeba brzęczącą monetą. Zbójcy ograbili cię ze wszystkiego, co miałeś. Czym wiec zapłacisz? Gavor wskazał na dach domu: - Twojej wróżce musi być dosyć zimno, skoro pali w czterech piecach! I z pewnością potrzebuje dużo drewna na opał. Nie martw się, przyjacielu. Jestem drwalem i jakoś spłacę dług. Najpierw była aleja długa na sto kroków, od głównej drogi do przestronnego podjazdu dla wozów. Dalej dróżka prowadząca wprost do furty z ciemnego drewna, zwieńczonej daszkiem wysuniętym ponad opasujący budowle mur. Gavor zamierzał już zastukać, kiedy wrota otworzyły się same, powoli. Tuż za progiem niepokojącą, upojną woń kadzidła roznosił przesunięty nieznacznie w lewo, miedziany ruszt. Wnętrze zaś... wnętrze jawiło się tak cudowne i powabne, że Gavor zatrzymał się niezdecydowany, oszołomiony wyglądem ogrodu: powietrze nie było wcale zimne, słońce płonęło tak intensywnie, że zdało się być tym samym, które świeciło w pełni lata w Thune. Drzewa obsypane liśćmi, krzewy kwiatami, a w bogatym listowiu gnieździły się kosy i sójki. Kto mógł rozkazywać słońcu i porom roku? I jakby wezwana jego myślą, stanęła przed nim kobieta. Kobieta o oczach z jasnej wody, jedwabistych włosach, mieniących się jak stare złoto, o skórze świeżej i gładkiej niby z kwiecistych płatków, pomyślał Gavor, w chwili gdy kobieta zagadkowym ruchem ręki musnęła mu czoło. Oszołomiony Gavor nie był w stanie uczynić nic poza patrzeniem na nią. Ta istota stanowiła wcielenie piękności, piękność doskonałą, która przejmuje zdumieniem i bojaźnią. Podążył za nią posłusznie, zniewolony dziwnym jarzmem, nad którym nie potrafił, ani nie chciał zapanować, i gdy zagłębiał się w zaczarowany ogród, sceneria stopniowo zmieniała się: aż przeistoczyła się w biel śniegu, nagą jak okolice, które zostawił za swoimi plecami - ogołocone drzewa, krzewy bez kwiatów, sztywne i kruche od mrozu. Kobieta też już nie jaśniała, jej bezbarwną twarz pokryły głębokie cienie, a chmura smutku ściągnęła jej rysy. Ale oczy... jej oczy pozostały niby jeziora, głębokie i nieskończone. Było mu obojętne, że lato rozwiało się, że zniknęły kwiaty i wielobarwne ptactwo i że nie była już tak piękna i promieniejąca. Ona była Uljaną i Gavor pojął, że nigdy nie zapragnie, żeby była kimś innym niż samą sobą. - Jaki jest kolor księżyca? - zapytał ją, wciąż nieobecny. A może słowa te wcale nie wyszły z jego ust, może wybuchły tylko w ciszy jego myśli. - Biały - westchnęła wróżka, a przynajmniej jemu zdawało się, że tak usłyszał. - Księżyc jest biały, a twoje oczy są złociste jak odległe gwiazdy na niebie. * * * - Posłużyłaś się swoją magią i rzuciłaś na mnie urok - oskarżył ją później Gavor. - Jaką byłabym kobietą - roześmiała się Uljaną, nieznacznie wzruszając ramionami - gdybym potrzebowała czarów dla omotania mężczyzny? Rozdział IX Świtało: w dużym, kamiennym kominku tańczył ogień i podobne, szczęśliwe ogniki błyskały w oczach Uljany. Gavor spoglądał na nią, oniemiały, nie zdając sobie sprawy, co się z nim dzieje. - Ja... zdaje mi się, że zakochałem się w tobie... - wyszeptał. - Nie nadawaj nigdy rzeczom imienia - odparła łagodnie. - To tak, jakbyś nadawał im przeznaczenie... Na zewnątrz wiatr rozpoczynał nowy dzień, żaląc się niby samotny, opuszczony przez stado wilk. - Nie jestem nawet w stanie przemówić do ciebie - skarżył się Gavor. - Nie potrafię powiedzieć, co czuje. - Nie mów nic - na ustach Uljany pojawił się cień gorzkiego uśmiechu. - Kierują nami dziwne rytmy, wewnątrz nas samych, nakazują nam one mówić lub milczeć. Kiedy słowa umykają ci, oznacza to, że nadszedł moment pieszczot. Wiatr też ucichł. * * * Niekiedy Uljana prowadziła go do puszczy, ucząc jak wydobywać spod śniegu delikatne, czerwone korzenie. Pewnego ranka, w samym środku zimy, kiedy blade słońce nieznacznie muskało śnieg, natknęli się na rudego lisa. Zwierze miało dziwny, chytry, wydłużony pysk. Ostrożnie zbliżyło się do nich i potarło nos o długie palce czarownicy. Innym znów razem zebrali maleńkie białe kwiaty, chłodne jak lodowe kryształki i lekkie jak płatki śniegu. I były to pierwsze nieśmiałe oznaki dalekiej jeszcze wiosny. A potem nadszedł dzień pajęczych nici, delikatnych i chłodnych, które Uljana zerwała z gałęzi, przyozdabiając nimi suknie: wyglądała niczym młoda, delikatna turkawka i miękka, obsypana klejnotami czajka. Gavor co jakiś czas pytał ją o księżyc, biały księżyc, który powracał w jego snach niczym niemy wyrzut sumienia. I doprowadził do tego, że uniosła się. - Chciałam ci ofiarować urokliwy dar, ale jesteś głupi jak wszyscy mężczyźni: korzenie w przeszłości, a głowy w przyszłości. A może naprawdę chcesz poznać swoją przyszłość? Dobrze, zostaniesz sam tej nocy. Sam! Ale nie śpij, bo wszystko okaże się daremne. Jutro o świcie, ledwie wiatr obwieści nowy dzień, masz być w północnym zakątku ogrodu. * * * Była to wyjątkowo długa noc: wielokroć kusiło go, żeby przejść do słodkiego, dobrze znanego pokoju, w którym spała Uljana, ułożyć się obok niej i zagubić w igraszkach. Chciał poczuć ciepły oddech wróżki na swojej twarzy, uchwycić wyraz jej oczu zagubionych w miłosnym uścisku. W ciemności Gavor zaciskał dłonie, żeby zapanować nad przemożną żądzą zatracenia się, ale postać wróżki, niczym przebłyskujący w ciemności cień, wciąż stała kusząco nad nim. Aż wreszcie drżenie wiatru oznajmiło świt. Gavor zerwał się i wyszedł, zmierzając w kierunku skraju ogrodu. Uljana już tam czekała, cała w czerni. Zdawała się jeszcze delikatniejsza niż zazwyczaj, wyraźnie odcinająca się od bieli śniegu. Jasne włosy spowijały ją lekką złocistą mgiełką. Poranny wiatr rozdmuchał jej płaszcz, upodabniając go do czarnego żagla. Czarownica trwała nieruchomo, a jej spojrzenie miało głębie wieków. Nachyliła się nad kałużą: woda odbijała sine niebo, obrysowane delikatną lodową powłoką. - Patrz wiec, Gavorze z Thune, skoro chcesz stanąć twarzą w twarz z twoim losem. Patrz, ale nie drzyj, bo wszystko zniknie w głębokiej mgle. - Nie drżę - dumnie zapewnił chłopiec. - Może... - uśmiechnęła się czarownica, a miękki i delikatny grymas jej ust wyraził dużo więcej, niż mogłyby zawrzeć słowa. Podniosła dwa kamienie rzeczne, otoczaki rzucone tam przez kto wie, który potop, i długo obracała je w dłoniach, jakby chciała je ogrzać. - Nabierają życiodajnego ciepła... - wyjaśniła mgliście. Wiatr ustał i ogród Uljany spowiła przytłaczająca cisza. Utkwiła wzrok w kamieniach i po długiej chwili gwałtownym ruchem wrzuciła je do kałuży. - Nie uniosły się nawet najmniejsze bryzgi - pomyślał zdumiony Gavor. Wyglądało to tak, jakby kamyki zostały wchłonięte przez niezbadane głębiny, bezgłośnie, w wodzie sięgającej ledwo do kostek. - Spójrz... spójrz w oczy twojemu losowi - powiedziała Uljana. A twarz jej stała się jak burza, ciemna, osamotniona, lodowata niczym północny krajobraz. - Tylko teraźniejszość jest prawdziwa: przeszłość i przyszłość napisane są na wodzie, choć ludzie o rym nie wiedzą - dodała. Woda w kałuży powoli zmieniła barwę: na dnie ukazał się promieniejący błękit nieba, niebo w Thune, gorące, wspaniałe i bogate, Ucięte Ucho galopował lekko po zielonych łąkach, na nim siedziała Duna, niewielkie dłonie wczepiła w grzywę, a jej rude włosy falowały, zwiewne jak obłok o zmierzchu, rozjaśniony ostatnim blaskiem słońca. Nie czas był jednak na nostalgie: woda zmieniła barwę, stała się ciemnym wzburzonym jeziorem. I przesuwały się twarze - przebiegłe, chciwe, wesołe, namiętne, zimne - twarze tych wszystkich, którzy oszukali go, okradli, wyszydzili lub pomogli mu w jego pełnej trudów podróży. Był tam Botro: śmiał się drwiąco i potrząsał amuletem, a fioletowa plama na jego twarzy jaśniała wyraźnie niczym pieść. Był Andiraq, oświetlony ogniskiem biwaków, i mnich z czerwoną, przekrzywioną czapą, spojrzeniem szaleńca i trupimi palcami. Była również ulicznica o smutnym spojrzeniu, okryta jedynie odblaskami rozpalonego kominka. Ujrzał kupca Slivaha, wędrownego śpiewaka Mhume, zezowatą Hibli i kruczowłosą Daime o bujnych piersiach. A potem woda wzburzyła się i jego oczy napełniła jasna i okrągła światłość: wielki, biały księżyc z macicy perłowej, który przesłonił wszystkie inne obrazy i zapanował nad wszystkim swoją bezwzględną wszechobecnością. Również postać Uljany jakby się unicestwiła i zasuszyła niby umierająca hamad-riada, którą ludzie w swoich marzeniach chcą ocalić, nim wykarczują las. I Gavor zadrżał z trwogą. - Ujrzałeś twoje przeznaczenie? - zapytała Uljana, podczas gdy kałuża znów przemieniła się w brudną wodę. - Nie wiem - wyznał wciąż jeszcze oszołomiony - nie wiem, czy przeniknąłem je do samej głębi... - Jeszcze spróbujemy - wyszeptała czarownica, wyjmując z kałuży dwa kamyki, które ukryła w obszernej kieszeni płaszcza. Tuż za okalającym ogród murem zawył wilk dziko, jakby kłami właśnie po długim tropieniu zadusił zdobycz. - Przed nami jeszcze dużo świtów, mamy czas na szukanie przyszłości - cicho odezwała się Uljana - mamy czas, tyle ile potrzeba, choć nie tyle, ile ja bym chciała... A jej oczy były smutne. W górze czarne kruki zataczały kręgi wśród nabrzmiałych śniegiem chmur. * * * To był dziwny czas, zaczarowany i Gavor na zawsze zapamiętał paraliżujące zdziwienie - czyż można inaczej pamiętać szaleństwo, kiedy się ulotniło? Gdyż to było szaleństwo. Istniała wówczas jedynie Uljana. Złożony i wielokształtny świat obracał się tylko wokół niej. Kiedy się śmiała, objawiał się szczęśliwymi dźwiękami, lekkimi i dźwięcznymi wibracjami niczym sznur pereł. Pieszczoty jej subtelnych palców przemieniały wszystko w jaśniejące i żarliwe słońce, które oszałamiało jak wino. A jeśli Uljany przy nim nie było, świat po prostu nie istniał, stawał się pustym nawiasem, szarą nicością, którą jedynie Uljana była w stanie wypełnić. Pewnego razu Gavor w poszukiwaniu Uljany znalazł się w niewielkim kamiennym pomieszczeniu. Wróżka była pochylona nad arrasem: wyciągała z wielobarwnych motków nici i wplatała je, tworząc ogromny nieskończony rysunek. - Co robisz? - zapytał zaskoczony Gavor. - Tkam: czy nie wiesz, że ludzie mówią o nas "te, które tkają losy"? - To znaczy, że los utworzony jest z jedwabnych nici? - uśmiechnął się Gavor. - Uważasz mnie za bardziej naiwnego niż jestem w rzeczywistości. - Tak tylko mówią, mój chłopcze. Podniosła na Gavora smutne oczy i dodała: - Ty też znalazłeś się na tym arrasie... - Ja? - Tak, ty i biały księżyc, którego z takim uporem szukałeś. - To ty sprawiłaś, bym o nim zapomniał?! - wykrzyknął Gavor, a głos jego pełen był wyrzutu i podziwu. Utkwił wzrok w niejasnym jeszcze rysunku tkaniny. - Jaką tajemnice skrywa ten arras? Uljana nie chciała jednak odpowiedzieć. Spoglądała na oszronione drzewa za oknem, powoli odmarzające pod ciepłym południowym wiatrem. - Zima się skończyła - westchnęła. I Gavor ujrzał, jak pod jej rzęsami zaperliły się dwie Izy. Czarownica nie pomyliła się. Parę dni później spadł pierwszy deszcz. Ziemia nie była już tak krucha i nie skrzypiała pod nogami, nasiąkała ciemną wodą, tworząc zbite jeszcze błoto. Kadzielnice były wygaszone: wonne zioła, które czarownica w nich spalała, zioła zapomnienia, rosły tylko zimą, a jedynie świeże zachowywały swą moc. Gavor początkowo nie zdawał sobie sprawy, że przychodziło opamiętanie, choć później uświadomił sobie, że nastąpiło to wraz ze zmianą pór roku. Niezauważalnie, dzień po dniu, łączył nici przeszłości z teraźniejszością, aż nadszedł świt całkowitego przebudzenia. Tego ranka Uljana uśmiechnęła się do niego, on jednak pozostał odległy. - Co ci jest? - spytała czarownica. Ale w jej pytaniu pobrzmiewało zmęczenie, gdyż znała odpowiedź i już cierpiała z tego powodu. - Ja... musze ruszać. Nie tylko ty byłaś w moim przeznaczeniu. - Wiem. Zawsze wiedziałam, że nie zdołam długo cię trzymać. Ciągle się łudzimy, że zdążymy wypełnić całą namiętność, ale tak nie jest. A wiec ruszaj chłopcze, niedorzecznie drogi mojemu sercu. Ale nie odwracaj się, bo zatrzymam cię na zawsze. - Ja... musze odszukać pewnego handlarza, nazywa się Rangar. Słyszałem o nim od pewnej dziewczyny w Samarabh. - Tak, dokądkolwiek się udasz, gdziekolwiek poniesie cię twoja tułacza dusza, zawsze znajdziesz jakąś kobietę gotową przyjść ci z pomocą. Nie wierze, że los kobiet polega na pomaganiu zagubionym wędrowcom, ale sprawiło to, tak sądzę, jasne światło, jakim promienieje twoje spojrzenie. I wyznanie to było słodkie i gorzkie zarazem jak wonny aromat, który zimą wydzielały jej kadzidła. Gavor przeraził się groźby, jaką wyczuł w jej głosie i zamkniętego smutku jej twarzy, gdyż coś, w głębi, desperacko kazało mu pozostać. Niemal biegiem opuścił zaczarowany ogród. Drzewa znów przybrały barwy lata, jak tamtego odległego dnia, kiedy tu przybył. Już na zewnątrz zatrzymał się w niepewności: tak długo przebywał jedynie z Uljana, że sam czuł się jak okaleczony. Musiał jednak ruszyć dalej. Mapa Obhera, kulejącego siodlarza, któremu żal było ogromnych przemierzonych przestrzeni, wskazywała mu kierunek północny i nazwy miast o tajemniczym i magicznym brzmieniu, miast o nazwach odległych jak sam cel jego wędrówki. A tamta dziewka z Samarabh opowiedziała mu o kupcu Rangarze, który też mówił o białym księżycu i wzywał imienia Meklur. Rangar z Tharab. Rozdział X Tharab było zimnym miastem, zamieszkałym przez ludzi o wymalowanych twarzach. Widniały na nich kółka błękitne, żółte, czerwone, brązowe, fioletowe, pomarańczowe, o bogatej gamie odcieni i budziły one iluzoryczny efekt wesołości. - "Nosimy na twarzy oznaki wykonywanego przez nas rzemiosła i symbole naszych panów - powiedział parobek, który przyszedł mu z pomocą, kiedy został ograbiony i rzucony w środku puszczy. -Jak moglibyśmy, w przeciwnym razie, wiedzieć, czy ustępować innym drogi czy nie?" I rzeczywiście, wokół Gavora odbywał się nieustanny balet, w którym kółka żółte ustępowały przed zielonymi, zielone z respektem przepuszczały czerwone, czerwone zaś... Nadzieje Gavora, że kupiec Rangar mógłby mu coś wyjaśnić, szybko się rozwiały. Rangar przeniósł się do Kongarabh. A Gavor wyczuł, że za tą zmianą kryło się coś niejasnego. Sąsiedzi kupca Rangara reagowali nieufnym milczeniem, zmieniali wątek rozmowy, gubili się. Ktoś dał mu w końcu wyraźnie do zrozumienia, by dał sobie spokój i wyniósł się. - Do czego zmierzasz twoimi pytaniami? Czy wstydzisz się swojej pracy, że musisz ją skrywać za twarzą obmytą jak twarze zmarłych? Ruszaj do Kongarabh i zapytaj Rangara, dlaczego postanowił odejść. Na nas czeka praca, cudzoziemcze. Nie przeszkadzaj wiec. I tak Gavor znów ruszył na północ, w kierunku Kongarabh. Uljana długo nalegała, żeby przyjął choć cztery sztuki srebra i on, acz niechętnie, wsunął w końcu monety do sakiewki, tłumiąc upokorzenie. Mógłby teraz dostać za to konia i podróżować szybciej, ale nabyte doświadczenia powstrzymały go. Pewniej posuwać się pieszo, anonimowo i bez zbytniego rzucania się w oczy, przyłączając się do karawan, czy prosząc o podwiezienie kupców i wieśniaków, przewożących ziarno na siewy. Wolał jak najwięcej przebywać pośród ludzi. Mógł w ten sposób bez narażania się wysłuchiwać rozmów i wieści, przekazywanych sobie na często uczęszczanych traktach, na rynkach i w karczmach niewielkich mijanych wiosek. Wybuchła wiosna. Rozszalałe wróble muskały się w pośpiesznych, rozedrganych i czułych powietrznych amorach; motyle, które dopiero co opuściły kokony, suszyły się w słońcu i znienacka zrywały się w szalonych i gwałtownych podrygach, ledwo narodzone, niespokojnie poszukując kwiatu, którego potrzebę czuły jeszcze w stanie larwalnym. Trawa roziskrzyła się jasną, niemal bezwstydną zielenią. Zrzucane w zaroślach skóry węży zmieszały błękit łusek z brunatną ziemią. Wszystko żyło niespokojnym pośpiechem, jakby chcąc nadrobić czas stracony zimą. Jeden tylko Gavor był nieszczęśliwy - pozostawione za nim Uljana i Duna na przemian ustępowały sobie miejsca w dwuznacznym i frenetycznym tańcu, a Gavor, omotany przez obydwie, nie widział drogi wyjścia. Trud, z jakim usiłował odnaleźć znaczenie swego umysłowego chaosu, osłabiał go i pozbawiał chęci działania, izolując całkowicie od niepohamowanej żywotności pory roku. Czarownica, z jej gorzką wonią magicznych ziół i przenikającym dusze spojrzeniem; Duna o świeżym aromacie siana, jego Duna z czerwonego piasku. Noc i dzień, słońce i księżyc... biały księżyc, i nie był już pewien, czy wciąż posiada moc szukania go. Pod jego stopami poruszyło się gniazdo młodziutkich węży, które prześliznęły się jak topniejący śnieg. Wysoko w górze wiewiórka upuściła żołądź i zapiszczała wystraszona. Raz jeszcze Gavor wyruszył w drogę. Minął wioski Foresh, Vidmar i Orgovia, przebył most w Lovken, bagna Voopa, czerwone wzgórza Kemeri i Riumin, rozległą równinę Keres i bory Lundin... I wreszcie, po miesiącu, dojrzał miasto Kongarabh, rozłożone u stóp wzgórza, z którego schodził. Kongarabh, które jarzyło się tysiącami zapalonych pochodni, tysiącami drgających o zmierzchu ogników, niby ogromna rozogniona odwrócona misa, łagodna, wysadzana kamieniami czasza na tle czerwonego zachodu słońca. Ale to, co z daleka wyglądało na cudowne miasto, z bliska ukazało całą nędze gospod, z przykrym zapachem przysmażonej słoniny i kapusty, jak we wszystkich karczmach tego świata. I równie bezładny targ, w który zagłębił się z przeświadczeniem, że wreszcie dowie się czegoś o Rangarze. Bo gdzież indziej, jeśli nie na targu, miałby dopytywać się o kupca? Wśród dobrze mu znanych ostrych odorów zwierząt, płodów ziemi, skóry i brudnych ciał Gavor zapomniał na chwile o swoim cierpieniu i dręczących go niepewnościach - księżyc, który ledwo co wynurzył się, był fioletowy na ciemnym wieczornym niebie, taki właśnie, jaki być powinien, a stojąca przed nim dziewczyna sprzedająca kury i jajka miała okrągłe, bezczelnie prowokujące biodra i rozchylone uśmiechem czerwone usta. Co powiedziała Uljana? "Gdziekolwiek poniesie cię twoja tułacza dusza, zawsze znajdziesz jakąś kobietę, gotową przyjść ci z pomocą". - Dlaczego nie? - powiedział w duchu Gavor, rzucając ze znużeniem wyzwanie swoim bezrozumnym wspomnieniom. - Od kogoś musze zacząć. Nie będzie chyba źle, jeśli zacznę, od tej pięknej handlarki. Ale kiedy zapytał ją o niejakiego Rangara, kupca z Tharab, dziewczyna mocno zacisnęła piękne usta i zamilkła, udając, że jest bardzo zajęta wpychaniem kur do drewnianych klatek. - Czy jesteś pewna, że nigdy o nim nie słyszałaś? - nalegał Gavor. Był pewien, że coś wiedziała - zbyt szybko zaprzeczyła, zdradził ją zresztą błysk strachu w oczach, kiedy usłyszała imię kupca. - Nie mam czasu na próżne gadanie - odpowiedziała dziewczyna ze zniecierpliwieniem w głosie. - Czy nie widzisz księżyca? Moje kury powinny już spać, albo jutro nie będzie jaj. Zostałyśmy dzisiaj dłużej, bo mamy święto Władcy Władców z Kongarabh i dużo zarobiłyśmy, gdyż zewsząd zjechały się tłumy ludzi. Ale już czas wracać. Barwny targ zaczął zamierać. Przy nikłym świetle pochodni mężczyźni i kobiety składali do tobołków swoje towary. - Błagam cię, pewien jestem, że znasz Rangara. Przed takimi oczami jak twoje nic nie może się skryć. Powiedz, gdzie go szukać? Dziewczyna, miotając się miedzy pochlebstwem a strachem, nerwowo rozejrzała się wokół i w końcu wybuchnęła: - Jeśli chcesz kupić kury, sprzedam ci. Ale jeśli chcesz zasięgnąć informacji, no cóż, pytaj kapłanów, to oni go zamordowali, jeśli prawdą jest, co mówią ludzie. Rangar został więc zabity. A skoro tak, to biały księżyc niósł śmierć tym, którzy znali jego znaczenie. - Przyjacielu - wyszeptał człowiek o jowialnej twarzy wieśniaka - twoje pytania ściągają uwagę. Bądź ostrożniejszy, jeśli zależy ci na własnej skórze. I oczami wskazał na dwóch zbrojnych odzianych w spodnie z czerwonymi nogawicami, którzy stali nie opodal i udając obojętność przysłuchiwali się leniwym rozmowom ostatnich kupujących. Raz jeszcze Gavor zetknął się z głęboko zakorzenioną solidarnością odwiecznie prześladowanych, którzy w razie potrzeby potrafili zespolić się, żeby w chwile później rozpaść się na tysiące odrębnych istnień, gotowych do ponownego złączenia przeciw usankcjonowanym oprawcom: strażnikom, panom, kapłanom i delatorom. Już w oberży w Gurabh, mieście złotników, pomogła mu młoda oberżystka, a drwal Andiraq, czyż nie wybawił go z kłopotów co najmniej dwa razy? A na dużym targu w Samarabh, czy to nie jakaś staruszka przestrzegła go, żeby nie interesował się karzącą ręką sprawiedliwości? Zbrojni zbliżyli się do Gavora i wieśniaka, który chaotycznie szeptał mu na ucho: - Udawaj, że mnie znasz, rozmawiajmy jak starzy przyjaciele: dwaj rozmawiający wzbudzają mniej podejrzeń, niż jeden obcy zadający pytania. Nazywani się Hozas, przybywam z Shillpan. Jest też tutaj moja córka, wyszła za mąż za kotlarza z Kongarabh. W tych dniach urodziła i przyjechałem zobaczyć, jak sobie radzi. Hancla, moja druga córka, została w Shillpan dopilnować gospodarstwa. Hozas opowiadał o sobie i swojej rodzinie, przywołując wspomnienia domowego ogniska Gavora, kiedy jeszcze nie zawisł nad nim blady cień nieznanego księżyca. Lecz mimo wysiłków Hozasa strażnicy nie wyglądali na przekonanych o jego niewinności i wieśniak, dla odwrócenia uwagi, udał, że przez nieuwagę oparł się o kosz z kurami, wywracając go. Kury rozbiegły się z głośnym gdakaniem, wszyscy rzucili się je łapać i wydawało się, że wybieg się powiódł, ale jeden ze strażników dobył miecza i obuchem zdzielił w kark Hozasa, który już śmiał się zadowolony. Hozas upadł przeklinając. Żołdak rzucił się na niego, kopiąc go szaleńczo. Gavor schwycił go za szyje, zmusił do odwrócenia się i grzmotnął w podbródek z siłą, która powaliłaby byczka. - Na pomoc! Na pomoc! - wrzeszczała handlarka. - Zamordują się! Kury trzepotały skrzydłami, spadła skrzynka z jajami i bruk stał się śliski. I gdy zjawili się strażnicy, wszyscy wokół rzucili się do ucieczki. Gavor dostrzegł, że Hozas na czworakach wpełzł w ciemny zaułek, on sam jednak natychmiast został otoczony i choć zręcznie unikał ostrzy, które szukały jego brzucha, stało się. jasne, że znalazł się w potrzasku. - Chce go żywego! - szczęśliwie dla niego zakrzyknął strażnik, na którego Gavor się rzucił. I stało się, że ledwo w godzinę po wejściu do Kongarabh Gavor był już związany jak pęto kiełbasy i prowadzony do miejskiego lochu. - Wpadłeś w tarapaty, chłopcze! - szydził strażnik. - Zobaczymy, co z tobą będzie. Nasze wiezienia pełne są niespodzianek... - Kłopoty nachodzą człowieka i odchodzą, a ja wybieram je, jak mi się podoba - odparł Gavor wzruszając ramionami. Dobrze mu się dostało i wciąż czuł się otumaniony. A w górze fioletowy księżyc jakby drwił sobie z niego. Przez głowę błyskawicznie przemknął mu wir wspomnień. Później czuł już tylko ból, który wzmagały razy, jakie spadały na niego wśród szyderstw żołnierzy. Zatknięte na murach pochodnie roztaczały nad miastem niepewną i groźną atmosferę. Mieszkańcy, o ile w ogóle istnieli, skryli się za dobrze zaryglowanymi wrotami, zamykając okna, kiedy przechodzi! hałaśliwy oddział najemnych zbirów, podnieconych świadomością bycia panami życia i śmierci. Nagle, z ciemności wysunęła się zgarbiona postać i zagrodziła strażnikom drogę. Powoli i cicho zaczęła mamrotać coś, co brzmiało jak litania. - Nakazuje: błyskawico rozbłyśnij! Wodo spłyń z nieba! Pochodnia rzuciła blask na staruszkę w łachmanach, która bez przerwy wymachiwała rękoma z dłońmi uniesionymi ku niebu. Oniemiały Gavor usłyszał odległy grzmot i poczuł, jak nieoczekiwany i orzeźwiający deszcz przemywa mu rany. Zadrżał, choć deszcz ten był jedynie złudzeniem. Żołnierze zesztywnieli w obliczu czarownicy, która z gniewem tupała, stojąc w pokrytej warstwą lodu kałuży. - Choćby jedno okno, kiedy czas ku temu! - wymamrotała. - Potrzebuje przeźroczystej wody, a nie zmętniałej pod lodem. Rzeczy zbyt szybko się toczą. Po chwili wyprostowała się, smukła niczym dziewczyna, a czarne gałgany, którymi była okryta, powiewały targane wiatrem ledwo co wzbudzonej nawałnicy. - Śnieg i chłód, zabijcie owoce jabłoni - mruczała, unosząc zakrzywione palce w białych tumanach wirujących w powietrzu. W końcu spojrzała na Gavora niewidzącymi, skrytymi grubą, białawą zaćmą oczami i mamrotała dalej: Nasienie człowieka z gwiazdy odległej, z glishas płaszcz, czytaj w źrenicy żółtej, o tobie niejedna kobieta marzyła, wszystkie opuszczone, któraż uległa? Gdyż innej barwy księżyc zaświecił, wpierw miłość zabrał, potem ją zwrócił. Gavor utkwił w niej zaskoczony wzrok. Ona westchnęła i znów się odezwała: Nasienie tułacze z gwiazdy odległej, z glishas płaszcz, czytaj w źrenicy żółtej, gdy księżyca z wiarą szukać będziesz, po nieszczęście i szczęście wnet sięgniesz. Nikt nie śmiał oddychać. Wszyscy jak oniemieli utkwili wzrok w tej dziwnej scenie, którą rozjaśniały drgające iskry pochodni. Powoli, jakby bezwolnie, stara czarownica odwróciła się i znikneła w ciemności. Ale jej głos niby uwięzione echo pobrzmiewał tuż nad jego uchem: - Złotych snów, chłopcze. Stare podanie mówi, że w porannych majakach jest więcej prawdy niż sądzimy... Złotych snów. Powietrze znów stało się rześkie i powrócił fioletowy wiosenny wieczór, bez śladu śniegu. - Przeklęta czarownica i jej iluzje, nie warte złamanego solda! - zaklął jeden ze strażników. -Jeszcze czuć proch, którym przywołuje złudzenia i tworzy halucynacje, niezdolne do przetrwania nawet chwili... Wszyscy przyśpieszyli kroku i nikt nie miał już ochoty szydzić z więźnia, ani go dręczyć. Gavor nie wiedział, co o tym myśleć. Całe zjawisko było nierealne, co do tego nie miał wątpliwości. Ale w słowach staruchy, dwuznacznych i tajemniczych, kryła się. krztyna prawdy. I dlaczego wspomniała o księżycu? Chwilami ból odbierał mu zdolność myślenia. A chuda i obdarta, stanowiła cześć tego dręczącego, długiego koszmaru. Rozdział XI Arras był nietrwały jak sen, ale jego rysunek ukazał mu się z oślepiającą wyrazistością, możliwą tylko we śnie. Nawet kamienne pomieszczenie, w którym tkała Uljana, zdało mu się ogromne i podporządkowane nienaturalnej i koślawej perspektywie. W arrasie zespoliły się motki różnych kolorów, a każdy kolor oznaczał inną kategorie ludzi i inne miejsca. A on... Nie wiedział, jakim sposobem, ale we śnie ogarnął znaczenie zawiłej symboliki, jaką tchnął arras. Było tam Thune koloru słomianego. Była maleńka kobieta w kolorze zachodzącego słońca. I była Wieża Południka V Samarabh, utkana czerwono-miedzianymi nitkami. Byli zieloni wieśniacy, krzątający się po polach z niewielkimi motykami i bronami. Byli krzepcy drwale, ciemni jak kora dębów. Byli też mistrzowie cechowi, kotlarze, kupcy koloru malwy, fioletowi rabusie i kobiety w morelowych spódniczkach. Byli stalowi żołnierze, błękitne tancerki gibkie niczym węże i promieniejący rycerze utkani złotymi nićmi. W ten to sposób każdy cech i każdy rodzaj ludzi wyraźnie różnił się od pozostałych. Rzeczą dziwną był jednak fakt, że wędrowni śpiewacy, czarownice i jasnowidze mieli w osnowie ten sam, identyczny kolor i niewielki półksiężyc na głowie, przez co tworzyli małe ogniste wizerunki na tle posępnego turkusu, jakby łączyło ich coś głębszego od zwykłych przyziemnych losów. I ten ognisty akcent wił się przez cały arras, tworząc odrębny rysunek, nad którym górował ogromny księżyc utkany srebrną nicią. Sen był dziwaczny, ale i wspaniały, niepokojący i tajemniczy, lecz także oczywisty w aluzjach. Nim jednak zdążył raz jeszcze zatopić się w nim, wizja rozpadła się pod głuchymi i zduszonymi przekleństwami, nerwowymi pomrukiwaniami, chrapliwymi astmatycznymi oddechami. Był już świt - rzeczywistość wzięła górę, wchłaniając kruchą świetlistość arrasu. Znajdował się pod ziemią, tak przynajmniej sądzić można było po cuchnącym mule, jaki zalegał na posadzce. Światło dostawało się tam jedynie przez dwa małe okienka wzmocnione solidną żelazną kratą. Ogromne szczury i jakieś inne gryzonie o szarym futerku i długim ogonie przemykały po przyporach i gzymsach, a nawet po posadzce: ich rubinowo-czerwone ślepia płonęły wrogością i głodem. - Starzy wrogowie - mruknął jeden z więźniów. - Co dzień dzielimy się z nimi okruchami chleba. Jeśli nie będziesz uważny, gotowe są wyrwać ci je z ręki. I w ten sposób Gavor zauważył, że poza szczurami w podziemiu znajdowali się. także i ludzie -wszyscy ci, których wziął za sterty gałganów lub grę cieni na murach. To ich jęki i urywane oddechy zakłóciły głęboki sen, w który zapadł ledwo znalazł się w tym miejscu. W półcieniu spowijającym szarością ponure podziemie Gavor zdołał jeszcze na pewien czas wyłączyć się z otaczającej go rzeczywistości i zachować w wyobraźni złudzenia i przywidzenia, jakie poprzedziły przebudzenie się jego świadomości. Być może, kiedy umysł jest przyćmiony i otępiały z bólu, nieprzekraczalny próg dzielący przeszłość od teraźniejszości staje się bliższy, a czas upodabnia się do węża, próbującego ugryźć własny ogon, czy do talii turkoczących kart tarokowych, z której wyciągnąć można te jedną, upragnioną. Jeszcze przez chwile Gavor widział siebie nie w wilgotnych lochach Kongarabh lecz w kamiennym pomieszczeniu wróżki Uljany: ona doglądała ognia, a motki jedwabnych nici oplatały wokół siebie światło kominka. Wiatr przewiewał ośnieżone i odludne wąwozy północy, docierał do serca puszczy i wstrząsał listowiem, unosząc tumany śniegu. A on wciąż tam był: w gościnie u pięknej, surowej czarownicy i szeptał-jej o swoich wątpliwościach i o obawie, że nie sprosta próbie, na jaką wystawia go los. Ona się śmiała, uśmiechem łagodnym i promieniejącym, a zarazem tak twardym, że mógłby skruszyć skałę. "Nie pozwól sobą kierować, nie próbuj się. kryć, nie unikaj burz - mówiła mu - lecz śmiało stawiaj czoła życiu, z podniesionym czołem i szeroko otwartymi oczyma: tylko wtedy życie przyjdzie do ciebie, pełne wigoru i aromatu, najeżone podniecającymi niebezpieczeństwami. Za każdym razem będziesz czuł, jakbyś kładł na szale wszystko. I grać masz właśnie o życie, nie znajdziesz drogi wyjścia w ucieczce, ani w żaden inny sposób". Lecz zapach Uljany nagle zniknął i wokół Gavora pozostał tylko fetor lochu. * * * Po pewnym czasie szczek krat obwieścił nadejście strażnika. - To Slugar - zadrżały przerażone głosy. Gavor zobaczył, jak ciała więźniów w przestrachu kuliły się pod ścianami, chcąc uciec jak najdalej od nadchodzącego człowieka. Slugar, dowódca straży, był wyjątkowo rosłym mężczyzną, o malutkich, blisko rozstawionych oczach, z nosem spłaszczonym i zajęczą wargą. - Chce zobaczyć nowego więźnia - odezwał się piskliwym, jakby podpitym głosem. - Powiedziano mi, że nawet wiedźma Ciemnych Zaułków pofatygowała się ze swoją serenadą dla niego. I utkwił wzrok w Gavorze, którego wypchnęło dziesięć par rąk na raz, a wszyscy nieszczęśnicy odetchnęli z ulgą, wyczuwając, że tego dnia uwagę Slugara przyciągnął ktoś inny. - Hm - wymamrotał Slugar. - Nie widzę w tobie nic szczególnego, może poza wzrostem i skłonności do wpadania w tarapaty. Zwrócił się do pozostałych więźniów. - Wiecie, co strzeliło mu do głowy, przygłupowi? To obcy, i ledwie znalazł się w mieście, poleci, targ i z miejsca zaczął namawiać do buntu, zgadał się z jakimś wieśniakiem, stawił opór straży. Powiedzcie sami, czy nie zasłużył na solidną chłostę? Więźniowie milczeli ze spuszczonymi głowami. Slugar zbliżył się do Gavora i palcem uniósł jego podbródek. - Jesteś młody i krew w tobie zbyt gorąca, warto ją uśmierzyć. Trafiłeś w najodpowiedniejsze dla ciebie miejsce, znajdziemy tutaj doskonałą kuracje na twoją gorączkę. Zapewniam cię, że kto wychodzi spod moich rąk, jest spokojny... bardzo spokojny... i zimny, mój chłopcze, bardzo, bardzo zimny. W tym momencie jakiś strażnik pojawił się u wejścia i głośno zawołał Slugara. - Co się dzieje? - fuknął dowódca straży. - Buntownik Zobra uciekł, kiedy odprowadzano go do lochu, i ukrył się w lesie, niedaleko miasta. Proszę o posiłki, nim zacznie się polowanie. - Siodłaj konia, idioto! - wrzasnął Slugar z dzikim płomieniem w oczach. - Musze tam być, za całe złoto świata nie przepuszczę takiej nagonki. Znów odwrócił się do Gavora. - Poznamy się nieco później - zaśmiał się szyderczo. - Kiedy skończy się polowanie na Zobre, mój czas poświecę tobie. - Dzisiaj możesz być spokojny - zapewnił go więzień skulony po jego prawej stronie. - Kiedy Slugar złapie uciekiniera, zabawi się z nim; dla ciebie nie będzie miał czasu. - Tak, ale jutro przyjdzie kolej na mnie. Ten Slugar jest rzeczywiście tak okrutny, na jakiego chce wyglądać? Więzień nie odpowiedział, Gavor zaczął wiec inaczej: - Dlaczego znalazłeś się tutaj? Co takiego zrobiłeś? - Pierwszy raz jesteś w wiezieniu? - Tak, pierwszy. - Zapamiętaj wiec jedno: nigdy nie pytaj więźnia, dlaczego go zamknięto. Mogę jednak zaspokoić twoją ciekawość: raniłem strażnika, gdy dobierał sje do mojej żony... - Ja kłusowałem - powiedział więzień z lewej. - Znalazłem się tutaj z powodu jednego zająca, i to niezbyt tłustego. - Ja ukradłem jagnię - odezwał się głos w drugim kącie lochu. - A ja oszukałem na wadze zboża, jakie należało się panu mojej wsi - powiedział jeszcze ktoś, blisko niego. - Ja nie zszedłem z drogi jakiemuś plugawemu kapłanowi... - Ja nie zwróciłem długu... - Ja nie padłem na twarz, kiedy przejeżdżał pan Kongarabh. - Ja naszczałem pod murem świątyni... Gavor zaśmiał się, pomimo bolesnych ukłuć w żebrach, - A ja znalazłem się tutaj tylko dlatego, że chciałem zasięgnąć wieści - oświadczył. - Powiedzcie, czy to występek pytać o czyjś adres? W półmroku słychać było stłumione głosy. Z nieokreślonego miejsca podziemia uniósł się jeden wyraźniejszy głos: - Zależy, kogo szukałeś. - Szukałem kupca imieniem Rangar... - A wiec szukałeś kłopotów - skomentował głos bez twarzy. - Rangar był heretykiem i kapłani dołożyli starań, żeby go zgładzić. Radzę ci wszystkiemu zaprzeczyć i zapewnić, że go nie znałeś, w przeciwnym razie możesz skończyć tak jak on. Tutaj, w Kongarabh, nie żartuje się z heretykami. Gavor umilkł i obmacywał-siniaki i nadwerężone żebra. Żelazne wrota lochu znów zaskrzypiały w zawiasach i ukazał się strażnik z sumiastymi i gęstymi rudymi wąsami. - Przybył wóz z Me-Ghir - odezwał się twardym i gardłowym głosem. - Potrzebuje dwóch silnych ludzi do rozładowania kamieni. Rozejrzał się, natężając wzrok. - Ty... i ty! - rozkazał pośpiesznie. Gavor był jednym z wybranych, ale zrozumiał to o chwile za późno, kiedy dosięgnął go solidny kopniak w biodro. Z trudem uniósł się i razem z drugim więźniem podążył za strażnikiem - korytarzem prowadzącym na zewnątrz. Wóz stał pośrodku dziedzińca, niedaleko kazamaty, mieszczącej również oddział strażników. Po przeciwnej stronie dziedzińca znajdowały się stajnie, przed wrotami stały dwa uwiązane konie, osiodłane i gotowe do drogi. Wszystko otaczał mur, z bastionami i barbakanem, ale brama stała otworem, oczekiwano być może następnych wozów. Głazy, po zrzuceniu z wozu, miały być przeniesione w pobliże muru, w miejsce mocno już nadwątlone, wymagające szybkiego naprawienia. Za każdym razem Gavor przechodził bardzo blisko koni, uwiązanych do belki podtrzymującej strop, wóz zasłaniał go tam przed wzrokiem strażników, którzy siedzieli u wejścia do lochu. Wskoczyć na grzbiet konia i uciec, to zamysł, który wykonać mógł w mgnieniu oka. Po krótkim namyśle zaniechał jednak tego: hałas kopyt na wybrukowanym dziedzińcu natychmiast przywołałby uwagę strażników, i płonna była nadzieja, że ich zgubi, mając ledwie parę sekund przewagi. Jedyną szansę dawało mu wymkniecie się niepostrzeżenie, korzystając z chwili, kiedy strażnicy znikną na chwile wewnątrz budynku. Za walącym się murem, równolegle do niego, biegł w dół ślepy zaułek, na końcu zagrodzony żelazną bramą. Z drugiej strony przejście to skręcało łagodnym łukiem wokół frontowej baszty twierdzy, ale wyjście zagradzała wysoka krata z żelaznymi prętami, zaostrzonymi niczym lance. Jeśli zamierzał uciec, mógł to uczynić jedynie przez bramę, którą wjechać miały wozy. Zamiar zuchwały, niemożliwy do wykonania. Lecz Gavor spróbował. Obawiał się nie samych tortur, które obiecywał Slugar, ale przesłuchania i oskarżenia o herezje i kresu wszelkiej nadziei. Lepiej postawić wszystko na jedną kartę, natychmiast. Cierpliwie odczekał na odpowiedni moment. Wreszcie jeden ze strażników podniósł się, być może chcąc ugasić pragnienie wewnątrz kazamatów. Drugi zawahał się chwile i poszedł w ślady towarzysza. Teraz! Ledwie parę sekund na ucieczkę. Bezszelestnie przemierzył dziedziniec i kiedy znalazł się. już w bramie wjazdowej, zaczął biec tak szybko, jak pozwalały mu na to jego posiniaczone nogi. Nie przebiegł jednak nawet trzydziestu kroków, kiedy za jego plecami rozległ się wysoki, piszczący krzyk: to drugi więzień wzywał straże, żeby uniknąć oskarżenia o spisek lub co najmniej o sprzyjanie mu. Chwile później, tak przynajmniej zdawało mu się, gdyż w tej szaleńczej ucieczce czas jakby stanął, miał ich już na karku. Posłyszał tętent kopyt na dziedzińcu i po chwili, tuż nad głową, chrapanie dwóch ludzi. I sieć, która spadła na niego jak wyrok bez odwołania. Potoczył się, niby ryba znienacka wyciągnięta z wody. Sieć oplotła go szczelnie: lepka pajęczyna, która odebrała mu możność wykonania najmniejszego nawet ruchu. Kiedy konie zawróciły, poczuł dotkliwy ból w kręgosłupie i silne uderzenie w kark. Całe jego ciało krzyczało z bólu, kiedy ciągnięto go z powrotem w obręb murów. Przez te niekończącą się chwile poczuł bezlitosną rzeczywistość gruntu, jego rwące wyniosłości, ostre kamienie, krzemienne zadry, wpijające się w ciało. Jak worek rzucono go pod mur kazamaty, zamkniętego w kokon z sieci, pokrytego kurzem i krwią. - Wrzućmy go do lochu - zaproponował jeden ze strażników. - Należałoby go zabić, natychmiast - zauważył strażnik z rudymi wąsami. - Ale lepiej zaczekać aż wróci Slugar, niech on zdecyduje! Godziny mijały z powolnością bliską obłędowi. Z okienek kazamaty, umieszczonych ledwie dwa łokcie przed nim, dochodziły podniecone, to znów spokojne głosy strażników, którzy rozbawili się. już na dobre: głośne wybuchy śmiechu, bekania, sprośne żarty i odór wymiotowanego wina. Dużo, dużo później, kiedy słońce już zachodziło, powrócił Slugar. Zmęczony, rozpalony, ale z dziwnym blaskiem w oczach. Rzucił pytające spojrzenie w kierunku skulonego Gavora. - Próbował uciekać - wyjaśnił strażnik z rudymi wąsami - ale natychmiast go złapaliśmy. - A my schwytaliśmy buntownika Zobre. Jutro rano wyruszy do Me-Ghir, skończy swoje dni w kamieniołomach. To było najwspanialsze polowanie w moim życiu! A teraz chce jeść i pić, musze się upić... - A co z nim? Zabić od razu, czy rzucić z powrotem do lochu? - Zanieście go do odrębnej celi - chrapliwym głosem powiedział Slugar. - Jutro się z nim rozliczę. Posłał mu mocnego kopniaka, ale Gavor ani drgnął. - Co ci, gołąbeczku? Śpisz? Gavor zadrżał z wściekłości. - Zabije cię, Slugar - powiedział z trudem wymawiając słowa. - Zwariowałeś! - zaśmiał się strażnik. -Jesteś chyba obłąkany! I obracając się. zdzielił go płazem głowni prosto w usta. Gavor stracił świadomość: leciał w ciemną przepaść, jakby jakiś wampir nie z tego świata wysysał z niego życie. "Nie tak - pomyślał resztką świadomości - nie tak... mam jeszcze tyle do zrobienia..." Rozdział XII Przez całą noc pozostał bez ruchu, rzucony na gołą ziemie ciemnej celi. Oczy paliły go niemiłosiernie. Nie miało sensu oszukiwać się, że bolesny, ogromny skrzep wokół górnej wargi jest tylko złudzeniem. Krew pulsowała mu w szaleńczym rytmie, ramie miał obrzmiałe, bark płonący niczym stos, a przez żebra przepływał potok rozpalonego żelaza. Wśród skał echem niosło się pianie kogutów, posępne, tajemnicze i trudno było powiedzieć, czy łagodziło czy wzmagało ono jego cierpienie. Kiedy wreszcie jego wycieńczone ciało zapadło w półsen i odnajdywało ulgę nieświadomości, wśród krat okienka pojawiły się zwiastujące świt węże i przeniknęły do środka. Drzwi zaskrzypiały w przerdzewiałych zawiasach i na posadzce rozbrzmiały kroki strażników. Było ich dwóch, rozmawiali oschłym gardłowym dialektem z Kongarabh. Rozpoznał głos Slugara. - Na nogi, bałwanie! Gavor chciał zerwać się wyprostowany, żeby uniknąć serii kopniaków, które niechybnie wylądowałyby na jego obolałym ciele. Ale członki jego były zupełnie sztywne, samemu nie dałyby rady się unieść. Slugar razem z tym drugim schwycili go pod ramiona i wyciągnęli z celi, potem, dalej przez niekończące się korytarze wiezienia aż na dziedziniec, ten sam, na którym dzień wcześniej rozładowywali kamienie. Znad muru przebłyskiwało pierwsze poranne światło. Brama w murze była otwarta i nad ciemnym wrzosowiskiem leżał ciężki dywan mgły. Pośrodku dziedzińca stał wóz zaprzężony w dwa czarne jak smoła, ciężkie i z gęstą sierścią fhomery. A na wozie umocowana drewniana klatka z solidnych jesionowych drągów, grubych jak ramie. Slugar splunął mu trzykrotnie w twarz. - Ruszasz do Me-Ghir i tam zdechniesz w kamieniołomach - zarechotał szyderczo. - Tak postanowił komendant wartowni, nie dał mi nawet czasu na lepsze poznanie się z tobą. Jesteś wielki i silny, ale nie łudź się, długo tam nie pożyjesz. Jak worek cebuli wrzucono go na wóz, do klatki. Slugar zamknął ją i zabezpieczył, dwa razy oplatając łańcuchem. Konie ruszyły, ponaglone przez niewidocznego woźnice i wóz zaczął podskakiwać na kamienistej, zrytej drodze. Naraz chwyciły go mdłości, przez żołądek obejmując całe wnętrzności. Gavor parokrotnie wypluł z siebie gęstą, żółtawą ciecz. I dopiero wtedy, odwróciwszy się na bok, dostrzegł w klatce jeszcze jednego więźnia, olbrzyma o nabrzmiałej twarzy, brodatego i z krzaczastymi brwiami, kontrastującymi z woskową bladością zupełnie łysej czaszki. Podobny był do Grumaka, lecz w odróżnieniu od kapitana straży z Thune jego towarzysz niedoli nie miał takiego brzucha, a nogi jego były harmonijne i dobrze rozwinięte. Wydawał się pogrążony we śnie, z rękoma splecionymi pod głową, oczami przymrużonymi w ostrych promieniach wschodzącego słońca. Od czasu do czasu, kiedy wóz mocniej podskakiwał, mruczał i wzdychał, lecz bez przekonania, może tylko po to, żeby poddać się rytmowi wozu. Gavor przyglądał mu się uważnie. Wkrótce jednak odwrócił się na drugi bok i wcisnął w drągi klatki. Iglaste gałęzie i czerwone wiechy sumaków z suchym szelestem obijały się o wóz i przesuwały do tyłu, pozostawiając zapach wrzosu, soczystej trawy, pyłków i delikatny aromat wypalonego ścierniska. Poczuł wówczas nagły przypływ nostalgii. Przez chwile poczuł się przygwożdżony wspomnieniem swoich stu źrebaków wokół stawu, ujrzał ognie na klepisku, posłyszał srebrzysty śmiech swego brata Thurno, trzymającego królika. Na moment zniknął ból w ręce, muskającej gęste włosy Duny pod wielkim Dębem Grzmotu. * * * Kiedy słońce uniosło się na trzy pieści nad horyzont, wóz zatrzymał się w środku maleńkiej wioski. Woźnica zeskoczył z kozła, sprawdził łańcuch przy klatce i pogwizdując skierował się do jedynej gospody na placyku. Był to niski człowieczek, szpetny i kulejący, w czapce z zielonej wełny i spodniach z czerwonej skóry, za dużych na jego wątłe ciało. Kopniakiem rozpędził koty, które leniwie tłoczyły się pod progiem, i zniknął w środku. - Ta mała ropucha napełni sobie kałdun - westchnął jego towarzysz podróży - a my... my musimy tkwić tutaj i zaciągać pasa. Uniósł się, ukazując swą masywną i ogromną postać i z całej siły zatrząsł klatką, przeklinając. Również Gavor uniósł się z trudem i oparł o drzwi klatki. Zatrzymał spojrzenie na poharatanej twarzy łysego olbrzyma: - Kto cię tak urządził? - Jak to kto? - olbrzym wzruszył ramionami. - Slugar. Ale przyjdzie dzień, kiedy odpłacę temu wieprzkowi, ukręcę mu szyje jak kurczakowi, słowo Zobry, zwanego Żelazna Ręka. - Mnie też jeszcze popamięta - powiedział Gavor, obmacując zranioną wargę. - Słowo Gavora, syna Gavora. Tymczasem wokół wozu zebrała się grupka ciekawskich. Jakiś obmierzły starzec z zaropiałymi czerwonymi oczami wepchnął do klatki zaostrzony drąg do poganiania wołów i, popiskując niczym szczur, próbował dźgać olbrzyma w pośladki. Zobra wściekł się. Schwycił drąg i połamał go na tysiące kawałków, rozpiął spodnie i puścił strugę moczu po głowach stojących wokół klatki dzieci. Uspokoił się dopiero wtedy, gdy jakaś kobieta o smutnych oczach wrzuciła na wóz parę marchewek i duży kawał pokrytego pleśnią sera. Podzielili te odrobinę jedzenia ze skrupulatnością i dokładnością kupców korzennych i posilili się bez słowa, jako tako schronieni przed natręctwami gapiów. Wreszcie woźnica wyszedł z gospody. Sprawdził klatkę, parę razy beknął i nie zaszczyciwszy ich nawet jednym spojrzeniem, wdrapał się na kozioł. Droga była teraz lepsza: wóz toczył się gładko. Kamienie i wyboje ustąpiły miejsca miękkiemu, porośniętemu mchem podłożu dróżki, ciągnącej się wzdłuż gęstych zarośli bzu. Zobra zasnął w pozycji na wznak i z rękoma pod głową sapał niczym miech. Czarna chmura kruków przesunęła się na niebie ku północy, nagle jednak ptaki zmieniły kierunek i zaczęły krążyć dokładnie nad wozem, towarzysząc mu przez pewien czas. Wreszcie, jakby posłuszne nieznanemu rozkazowi lub zwabione nieznaną przynętą, znów utworzyły zbity szyk i zniknęły za wysokimi krzewami. Gavor zamknął oczy i też zapadł w sen, pełen dziwnych obrazów. Była w nim mapa wuja Obhera, przybita niczym tarcza do pnia dębu; ohydni rycerze okryci mrocznymi płaszczami wprawiali się wokół drzewa, wypuszczając strzały w niekończącej się próbie sprawności. Mapa wyglądała jak sito najeżone wielobarwnymi piórami strzał. Wokół otwierały się przepastne jamy, pochłaniające śmiejących się szyderczo rycerzy. Ziemia wypluwała ogromne grzyby, które rosły w oczach i wybuchały z przeciągłym jękiem jak śmiertelnie ranione zwierzęta. I ktoś ukryty w listowiu śmiał się chichotem starej wiedźmy, piskliwym i złowrogim. Kiedy się obudził, było już prawie ciemno. Był zziębnięty i wszędzie czuł rwący ból. Z kierunku, w którym zmierzał wóz, dochodziły błyski czerwonych i żółtych latarni, hałas kołowrotków i przesuwanych bloczków oraz nieustanny zgiełk, okrzyki i nawoływania ludzi, przemieszane z porykiwaniami zwierząt. Zobra stał za plecami woźnicy i wykrzykiwał mu do uszu obelżywe przekleństwa. - Dokąd nas ciągniesz, ty psi synu! - i wyciągał ręce za drągi w daremnej próbie oplecenia jego szyi. -Co dasz nam dzisiaj do jedzenia? Łajno twoich koni? Zdawało się, że woźnica nawet go nie słucha. Nagle jednak obrócił się i biczyskiem mocno zdzielił Zobre w przedramię. Olbrzym wycofał się, pomrukując niczym byk, i ze spuszczoną głową skulił się w swoim kącie targany ślepym gniewem. - Uspokój się - stanowczo odezwał się Gavor. -1 trzymaj jeżyk za zębami, bo ten dobry człowiek wpadnie w gniew i gotów jest nie dać nam nic. Wyraźnie widać już było czerwone i żółte latarnie zatknięte wzdłuż popękanych murów niskich domów, o dachach pokrytych błyszczącymi płytami z czarnego kamienia. Wóz zatrzymał się w głębi wioski, tuż przed rozległym placem, który niby grzebień licznymi pomostami otwierał się na rzekę. Dobra setka ludzi krzątała się gorączkowo, obracając kołowrotami, przeciągając paki towarów na tratwach stojących na ołowianej, zalatującej rybami i łojem wodzie. Zjawiło się dwóch strażników z przewieszonymi łukami i krótkimi lancami. - Ci dwaj jadą do Me-Ghir, do kamieniołomów - zaśmiał się ordynarnie woźnica. - Tratwa do Me-Ghir przypłynie jutro o świcie - powiedział jeden ze strażników. - Na noc zamkniemy ich w kazamatach za magazynami, razem z innymi. - To już wasza sprawa - skomentował woźnica, wzruszając ramionami. -Ja dostarczyłem ich całych, zrobiłem, co do mnie należało. Wy róbcie, jak chcecie. * * * W słabym świetle prześwitującym przez otwory strzelnicze Gavor dostrzegł w kącie dzban z wodą i duży miedziany kocioł z opartą o brzeg chochlą^ W pomieszczeniu znajdowało się trzech innych skazańców. Jednym z nich był młodziutki chłopiec o delikatnych, dziewczęcych rysach i wątłych ramionach. Zobra dopadł kociołka niczym zgłodniały wilk, zanurzył w nim chochle i zajadał, siorbał, połykał bez chwili wytchnienia. - Jest i dla ciebie - powiedział, zwracając się do Gavora, kiedy zaspokoił już pierwszy głód. Gavor ze zniecierpliwieniem wzruszył ramionami. Spoglądał na najmłodszego z więźniów i wydawało mu się, że ten płacze. Podszedł do niego, omijając cuchnące ekskrementy. - Co ci jest, chłopcze? Chłopiec płakał naprawdę. Poruszał głową ledwie dostrzegalnymi ruchami, a całym jego ciałem wstrząsał dreszcz, nad którym nie potrafił zapanować. - Co ci jest? - powtórzył Gavor. Ponieważ nie otrzymał jednak żadnej odpowiedzi, zwrócił się do dwóch pozostałych więźniów, którzy leżeli nie opodal, bez spodni. - Co się wtrącasz? - krótko uciął potężniejszy z nich mocnym, barytonowym głosem. - Chłopak płacze, bo chce, jest płaczliwy jak kobieta. Odczep się., bo chcemy spać... Ale drugi, nerwowy chudzielec z orlim nosem i czarną opaską na oku, zaczął się śmiać. - Gdyby miał brodę i wąsy - odezwał się ostro - nic by mu nie było. Ale widzisz, jaką ma gładką i delikatną skórę. Przeklęty! Już od trzech miesięcy nie dotykam kobiety i kiedy dzisiaj straż wrzuciła tu te łanie, okrąglutką i bez kolców, nic poza nim nie widziałem... Nie zdążył jednak dokończyć. Zobra schwycił go za strzępy ubrania i uniósł jak gałązkę, wcisnął głową do kotła i wrzeszcząc zaczął go niemiłosiernie kopać. Drugi więzień zerwał się na równe nogi, zamierzając dopaść Zobre od tyłu, ale Gavor podłożył mu nogę i ten potoczył się wśród resztek z kotła i ekskrementów. W otworze mignęło czerwone światło. Jakiś wzburzony głos budził straże, ale nim te przybyły, Żelazna Ręka zdążył już złamać kark napastnikowi i pogruchotać żebra jednookiemu. Gavor spędził noc bezsennie, rozdrażniony fetorem pomieszczenia, szlochaniem chłopca, jękami poturbowanego i śpiewem pijaków ucztujących nad rzeką. Natomiast Zobra chrząkał niczym wieprz. Rozdział XIII W Me-Ghir, rzecznym porcie okręgu Kongarabh, ładowacze wywodzili się spośród ludzi najróżno-rodniejszego pokroju, wielu z nich pochodziło z bardzo odległych prowincji. Na uliczkach i zaułkach przewijali się byli galernicy, uciekinierzy, awanturnicy, złodzieje i prostytutki, przemytnicy, jasnowidze, paserzy i pozbawieni skrupułów handlarze. Schronili się oni do strefy, w której nadzór był łagodny i panowała duża tolerancja. Kiedy Gavor i reszta więźniów zostali wyciągnięci z ponurych kazamatów, w porcie już wrzało. Niekończąca się karawana mułów stała wzdłuż ścieżki do holowania barek, tratwy to dobijały do nabrzeży, to kierowały się na środek szlaku rzecznego. Zjawił się dowódca straży, z oczami jeszcze zaspanymi i twarzą czerwoną po nocnej hulance. - Jeden z was skręcił kark więźniowi Grenko - powiedział jakby stłamszonym głosem. Utkwił wzrok w muskularnych ramionach Zobry. - Z całą pewnością ty - dodał. - Powinienem cię za to powiesić, gdyż pozbawiłeś nas pary rąk, potrzebnych w kamieniołomach Me-Ghir. Ale jeśli cię powieszę, stracę następną parę rąk i to jeszcze lepszych. Masz szczęście, łysa pało. Nie mam nawet czasu, żeby cię wychłostać: barka do Me-Ghir już przybiła i lada moment wyrusza. Obrócił się w stronę chłopca. - A ten? Co tutaj robi ta laleczka? Zabieraj się stąd! Wyślijcie go do kuchni, niech skrobie zieleninę. Coś takiego w kamieniołomach Me-Ghir jest zupełnie zbędne. I oddalił się, ciskając przekleństwami. Straż powlekła Gavora, Zobre i Jednookiego przez placyk i dalej w dół, schodami prowadzącymi na nabrzeże, gdzie oczekiwała już ogromna barka. Na pokładzie Gavor naliczył dwudziestu czterech więźniów, sztywnych z zimna po nocy spędzonej pod gołym niebem. Wszyscy byli przykuci do solidnych pachołków łańcuchami obejmującymi ich w kostce lub za nadgarstek. Jednookiego umieszczono na wolnym miejscu pośrodku barki, Zobra i Gąyor znaleźli się na prawej burcie, w części rufowej. Dwaj łucznicy ze strzałami na cięciwach stali na straży, jeden okrakiem na wydłużonej dziobnicy, drugi usadowiony pod ochronnym daszkiem w środku pokładu. Zjawił się przewoźnik i przy wtórze przekleństw i ogólnym gderaniu rozdzielił suchary i suszoną rybę. - Nie poddam się - mówił Zobra, szczerząc zęby. - Nie zobaczą mnie w Me-Ghir: kiedy tylko nadarzy się sposobność rozwalę ten zbutwiały kołek i skacze. - Utoniesz - ostrzegał Gavor. - Rzeka jest pełna pułapek, wirów i zdradliwych prądów. Wskazał brodą na łuczników, pilnujących barki. - Podziurawią cię jak sito. W Me-Ghir spokojnie będzie można pomyśleć, jak uciec. - Nikomu nie udało się jeszcze zbiec z Me-Ghir - wymamrotał olbrzym. - Umrzemy tam okropną i powolną śmiercią. Ja spróbuje wcześniej, przy pierwszej okazji. Po posiłku więźniowie zaintonowali żałośnie smutną pieśń, podczas gdy przewoźnicy dokładali starań, by tykami i wiosłami utrzymać barkę w głównym nurcie rzeki. W ciepłych promieniach słońca, które niby jaskrawe oko wzbijało się na kryształowe niebo, Gavor zapadł w absurdalny półsen, pełen zjaw i wspomnień, okropności i kuszących syren. Wstrząsnął nim nagły wrzask. Uniósł się na łokciach i otępiałym jeszcze spojrzeniem ogarnął towarzyszy niedoli, którzy przycupnięci wzdłuż burty, przy ogólnej wesołości, załatwiali do rzeki swoje cielesne potrzeby. Przykuci na środku pokładu nie mogli dostać się do burty, klęli wiec głośno i grozili wszczęciem zamieszania. Zobaczył Jednookiego bezczelnie sikającego dookoła. Wreszcie przewoźnicy uwolnili najbardziej potrzebujących, umożliwiając im załatwienie naturalnej potrzeby, jednak pokład zdążył zamienić się już w śmierdzący ściek. Zobra wykorzystał zamieszanie i rozwalił kołek, którym przygwożdżony był do pokładu, i z powrotem położył się na plecach, badając wyrwany łańcuch. - Gotowe - wyszeptał olbrzym, wydłużając szyje w kierunku ucha Gavora. - Słuchaj teraz uważnie, przyjacielu. Widzisz to zakole, tam dalej, gdzie rzeka jakby znikała pod ziemią? Prąd musi być tam silny i przesunięty ku brzegowi. Spróbuj odwrócić na chwile uwagę łuczników, a ja wśliznę się do wody i zmykam. Gavor niespokojnie potrząsnął głową, nie wierząc w powodzenie tego zamiaru. Zobra jednak nalegał niemal błagalnie. - Zgoda - powiedział wreszcie Gavor. - Powodzenia, przyjacielu. Niechaj bogowie cię strzegą. Kiedy barka znalazła się w pobliżu zakola, Gavor nagle wstał i zaczął krzyczeć co sił w płucach: - Tam w dole, patrzcie, Wielki Gruggar, tam, na zachodnim .brzegu! - i przedramieniem osłaniał wzrok, jakby przejęty grozą. Przewoźnicy skupieni na trudnym manewrze zesztywnieli z uniesionymi wiosłami, człowiek przy sterze puścił na moment drąg sterowy, tak że barka obróciła się na lewą burtę i zaczęła niebezpiecznie się przechylać. Więźniowie zaczęli wrzeszczeć przeraźliwie i unosząc się na kolanach, wytężali wzrok, wypatrując Wielkiego Gruggara, legendarnego węża rzek. Także i dwaj łucznicy, z łukami opuszczonymi, patrzyli na zachód, przesłaniając dłońmi oczy. Zobra wśliznął się do wody niczym węgorz. Jednooki nie dał się jednak zwieść. Może śledził każdy ruch Zobry od chwili, gdy olbrzym roztrzaskał pachołek, a może z wiatrem dotarły do niego półgłosem wymawiane słowa. Piskliwym krzykiem, w którym czuło się nienawiść i żądze zemsty, zwrócił uwagę strażników. Wyciągniętą ręką wskazywał punkt na rzece, w którym niby napełniony pęcherz, wynurzała się łysa czaszka Zobry. Łucznik, stojący obok strażnika, w oka mgnieniu wypuścił strzałę, która utkwiła miedzy łopatkami olbrzyma. Zobra wydał desperacki gardłowy okrzyk, uniósł nad wodę obciążone łańcuchem ramie, a całe jego ciało obróciło się w wodzie i zniknęło pod falami. Kiedy na jedną chwile raz jeszcze się wynurzył, twarz miał skierowaną ku rufie barki, źrenice białe niczym jajka i szeroko otwarte, domagające się powietrza usta. Znajdował się o jakieś trzy tuziny ruchów ramion, ale niezawodny łucznik drugą strzałą przeszył jego szeroko rozwarte usta. Gavor osunął się na pokład. Nie słychać było ani jednego słowa, wszyscy wstrzymali oddech. Łucznik podszedł do niego i utkwił w nim wzrok z dłonią opartą na rękojeści miecza. Zabije mnie, pomyślał Gavor z szalonym biciem serca. Żegnaj świecie, żegnaj Duno, żegnajcie wszyscy. Ale, o dziwo, strażnik obrócił się na pięcie i skierował ku środkowi barki, tam gdzie w uległej pozie czekał Jednooki. Być może spodziewał się nagrody lub choć gestu pochwalającego jego podłość. Lecz strażnik obrzucił go gwałtownymi obelgami. * * * Barka dobiła do Me-Ghir po dwóch dniach żeglugi i bez żadnych innych zajść. Pilnowani przez straż więźniowie zeszli na ląd w strugach deszczu. Całą grupę przejął jakiś wyższy rangą żołnierz i poprowadził pod ponure zadaszenie, dające jako takie schronienie przed deszczem. Dwie rozczochrane, nędznie odziane staruchy krzątały się wokół wielkiego, dymiącego kotła. W kącie oczekiwała już inna grupa zesłańców. Gavor chciwie wychłeptał gorącą zupę i przełknął gotowany boczek i pory, mimo ich obrzydliwego smaku. We wszystkich strawach czuł straszliwą wilgoć, a całym jego ciałem wstrząsał dreszcz przenikliwego chłodu, na przemian z napływającymi falami gorąca. Przerwa nie trwała długo. Pod prowizoryczne schronienie podjechał rząd wozów i więźniowie zostali wepchnięci do ustawionych na nich klatek. Na szczęście strugi deszczu przemieniły się w drobną mżawkę, która jednak niemiłosiernie siekła ciała, aż do zupełnego zwiotczenia mięśni. Konwój przejechał miedzy dwoma rzędami osmalonych resztek domostw wyludnionej osady, z chylącymi się murami i resztkami kominów, i zagłębił się w dębowy las, tak ciemny, że zdało się, jakby zapadła noc. Słychać było uporczywe nawoływanie sójek, zagłuszone niekiedy wysokim i stanowczym krakaniem kruków. Podróż przeciągnęła się przez całe popołudnie, bez krótkiej choćby przerwy. O zmierzchu, po przebyciu zalesionego obszaru, wozy dotarły na skraj trawiastej równiny. W miarę posuwania się naprzód, trawa stawała się coraz rzadsza i stopniowo ustępowała twardemu i kamienistemu podłożu. W złudnym świetle zachodzącego słońca wzgórza Me-Ghir wznosiły się niby porośnięte mchem czaszki z pustymi, bielejącymi oczodołami: były to pozbawione roślinności wyrobiska. Wozy zatrzymały się przy pierwszych podjazdach, w długiej wąskiej kotlinie, porośniętej trawą i suchymi szkieletowymi krzewami. Po zachodniej stronie kotliny ciągnęło się długie na pięćdziesiąt łokci, wsparte na słupach schronienie dla wozów, które nieustannie krążyły miedzy kamieniołomami w Me-Ghir a ościennymi rejonami, zaopatrując je w kamienne płyty i tłuczeń. Po stronie południowej widok na wzgórza przesłaniał zaniedbany, masywny budynek. Nieliczne okna wzmocnione były solidnymi kratami, a skrzydeł potężnej bramy strzegły skomplikowane zasuwy. Nie opodal znajdowały się dwie mniejsze budowle: pierwsza to zapewne magazyn, druga mieściła kwatery strażników. Gavor wraz z więźniami został brutalnie popchnięty w stronę centralnego budynku, mieszczącego skazańców. Jeden ze strażników odryglował drzwi i szeroko otworzył oba skrzydła. Drugi strażnikznik-nąl wewnątrz, oświetlając pomieszczenie niewielką latarnią i po krótkim przeglądzie zakrzyknął: - Tutaj jest miejsce dla trzech. Trzech skazańców popchniętych zostało w tamtym kierunku. - Tutaj czterech - krzyknął strażnik. - Tutaj jeden, tutaj trzech, tutaj dwóch... Gavor znalazł się mniej więcej na środku budynku, który dawniej musiał być stajnią, jak można było sądzić po żłobach, umieszczonych wzdłuż bocznych ścian pomieszczenia. Odór ekskrementów i moczu był nie do wytrzymania, gęsta, czarniawa ciecz zalegała dwa równoległe kanały, ciągnące się przez całą długość budynku. Gavor ujrzał ludzkie cienie przykucnięte nad nimi w najbardziej groteskowych pozycjach, okryte łachmanami, skrawkami zniszczonego płótna z żółtymi plamami. Strażnik szybkim ruchem przykuł mu rękę do przytwierdzonego do żłobu kółka. Gavor opadł na ziemie, starając się zgarnąć jak najwięcej słomy, gdyż znalazł się na gołych kamieniach posadzki, a jego wycieńczone ciało potrzebowało suchego miejsca, żeby osuszyć się po wielu godzinach przebywania na deszczu. W parę minut strażnicy uporali się ze wszystkimi więźniami i odeszli klnąc i złorzecząc. Gavor natychmiast zasnął. Rozdział XIV O świcie obudził go gwałtowny metaliczny odgłos, ogłuszający i przeciągły. Ktoś walił żelaznym przedmiotem w dno kotła, ktoś inny przeciągnął drągiem po kratach w oknie. Hałas ustał równie nagle, zaczęły otwierać się wrota nocnego schronienia i pojawili się strażnicy, uwalniając więźniów z łańcuchów. Gavor rozmasował zziębnięte członki. Nareszcie mógł przyjrzeć się twarzom towarzyszy niedoli, wymizerowanym więźniom z Me-Ghir, wśród których nieszczęsnymi kolejami losu znalazł się również i on. Niemal wszyscy byli przeraźliwie chudzi, w wieku niemożliwym do określenia, obdarci i brudni. Gavor ujrzał długie, posklejane brudem brody, zapadłe oczy, członki pokryte strasznymi bliznami, otwartymi ranami i krostami. Niektórzy wyraźnie kuleli. Inni poruszali się zgarbieni, ze sztywnymi, opuszczonymi wzdłuż ciała ramionami. Zerknął na więźnia, znajdującego się po jego prawej stronie. Miał orlą twarz i gęstą, siwą czuprynę. Gavorowi zdało się, że musiał już widzieć tego człowieka. I kiedy nieszczęśnik obrócił się i ruszył w stronę ustawionego szeregu, ukazując fioletową plamę na policzku, jego wątpliwości prysnęły. Był to herszt bandy, która napadła go pięć miesięcy wcześniej, na drodze do Tharab. Zwał się Botro. Zabrał mu konia, którego otrzymał od Andiraqa, amulet i pieniądze. Z trudem powstrzymał się, by nie skoczyć mu do gardła. Nie była to odpowiednia chwila do wyrównania rachunków na oczach bacznie obserwujących cały ten harmider strażników. Skazańcy w szeregu wyszli z pomieszczenia i zostali poprowadzeni w kierunku kamieniołomu. Botro szedł tuż przed nim. Gavor mocno uderzył go dwoma palcami po plecach. - Świat jest mały, przyjacielu. Nie jest aż taką znów niespodzianką spotkać ciebie tutaj, w Me-Ghir, idealnym kresie podróży złodziei i oprychów. Botro nie odwrócił się. Szedł wyprostowany ze spojrzeniem skierowanym prosto przed siebie. Poirytowany Gavor uderzył go wiec ponownie miedzy łopatki. - Uspokój się, chłopcze - wyszeptał skazaniec, nie odwracając się nawet. - Ja też rozpoznałem cię wczoraj wieczorem, ledwie się tutaj znalazłeś. Botro zawsze śpi tylko jednym okiem. Popatrz, popatrz! powiedziałem sobie. Oto i naiwniaczek, który dał się ogołocić na drodze do Tharab. Cóż takiego chcesz uczynić? Zabić mnie? Przeszłość już się nie liczy, chłopcze. Znaleźliśmy się w łajnie obydwaj i nim nastanie korzystniejsza pora roku zostaną z ciebie tylko skóra i kości. Wszyscy, nawet najsilniejsi, zdechniemy w tych przeklętych kamieniołomach z głodu, z pracy ponad siły i wysuszeni piekącym słońcem. Do końca marszu Gavor nie odezwał się. Kiedy dotarli już do kamieniołomu, strażnicy rozsiedli się na wystających odłamkach skalnych, skąd z łukami i strzałami w dłoniach mogli dogodnie nadzorować prace. Nowo przybyłym, jeszcze krzepkim mężczyznom, przydzielono najcięższą prace. Ogromne bloki, wyrywane przez nich z boków wzgórza desperackimi i uporczywymi uderzeniami oskardów, za pomocą drewnianych drągów były spuszczane na sam dół zbocza. Inni skazańcy, już na dole, segregowali bloki zależnie od kształtu i wielkości, natomiast najstarsi i najsłabsi szuflami zgarniali tłuczeń. Wozy nieustannie krążyły tam i z powrotem. Kiedy słońce stało już wysoko, Gavor, zlany potem mimo pochmurnego dnia i powietrza, w którym niemal czuło się deszcz, zwrócił się do pracującego obok człowieka, starca o suchych, choć krzepkich jeszcze ramionach. - Kiedy dostaniemy coś do jedzenia? Starzec skrzywił się w grubiańskim uśmiechu, ukazując resztki żółtych i czarnych zębów, sterczących z niebieskosinych dziąseł. Wzruszył ramionami i wymamrotał ponuro: - Jeszcze czas, zaciśnij pasa, a w południe dostaniesz dwa suchary. Gavor miał silne i nawykłe do pracy ramiona, ale na dłoniach i w zagłębieniach miedzy kciukiem a palcem wskazującym wyskoczyły mu pęcherze. I paliły niemiłosiernie. Spojrzał w dół. W grupie skazańców, uwijających się wokół wozów ujrzał Jednookiego: poznał go po czarnej opasce na oku. W jego pobliżu pracował również Botro. Gavor zauważył, że tak zręcznie przebiera łopatą, żeby nabierać jak najmniej żwiru i nie męczyć się nadmiernie. Zanosiło się na deszcz. Szary horyzont przecięła nawet błyskawica, chmury jednak rozstąpiły się gnane wiatrem, który spadł najpierw w dół całym swoim impetem, by po chwili ucichnąć, jakby stracił nagle skrzydła. Wreszcie strażnik, siedzący wysoko na występie skalnym, zadął w róg, dając znać, że nadszedł czas posiłku. Więźniowie pracujący na stromym zboczu też odłożyli swoje narzędzia, zeszli na sam dół i ustawieni w szeregu oczekiwali na należną im porcje strawy. Pośrodku placyku znajdowała się cysterna, którą ostatnie opady napełniły wodą deszczową. Wokół niej półkolem tłoczyli się najstarsi, najmniej cierpliwi więźniowie, chcąc zmiękczyć w wódzie swoje suchary. Gavor przykucnął na uboczu, zachłannie krusząc zębami swoją porcje. Jednooki trzymał się niezbyt od niego daleko i bacznie go obserwował. Po chwili, ostrożnie, przysunął się do niego Botro. - Co robisz? - gniewnie zasyczał rabuś. - Zwariowałeś? Gavor spojrzał na niego z otwartymi ustami. - Pracujesz ze zbytnim zapałem - wyjaśnił Botro. -Jeśli nie uspokoisz się, będzie z ciebie trup nim minie miesiąc. Trzeba być sprytnym, chłopcze! Rób jak ja: oszczędzaj siły, a jeszcze długo pociągniesz. Gavor potrząsnął głową. - Powiedziano mi, że z kamieniołomów w Me-Ghir nie wychodzi się żywym. Na cóż wiec trwać? - Głupiec! - bezlitośnie fuknął Botro. - Póki jest życie, jest i nadzieja. * * * Cień zmierzchu okrył wzgórza Me-Ghir, a fioletowe światło księżyca sączyło się przez kraty, kreśląc dziwaczne odblaski wewnątrz pomieszczenia dla więźniów. Gavor leżał wycieńczony na ohydnej stercie słomy, miedzy Botrem, który wypoczywał w milczeniu, a innym więźniem, chrapiącym niezmordowanie. Pozostali więźniowie również pogrążeni byli w głębokim śnie. Niekiedy, ze spowitych mrokiem zakątków pomieszczenia unosiły się jęki i rzucone w półśnie przekleństwa, charczenia, donośne odgłosy niezdrowych trzewi. Ponury loch drżał niczym schwytane w sidła ogromne zwierze. Zdarte do krwi ręce Gavora paliły niczym ogień. Parę razy przeciągnął po nich jeżykiem, żeby uśmierzyć ból, wreszcie ułożył się na boku i znieruchomiał, wyczekując na sen, który wymykał się niczym węgorz. Doskonale widział profil twarzy Botra, odcinający się w blasku księżyca. - Śpisz? - Jednym okiem - natychmiast odparł Botro. - Co zrobiłeś z moim koniem? -. Hejże, chłopcze. To był stary fhomer, dychawiczny i z kiepskimi podkowami. Sprzedałem go za parę soldów... - A mój amulet? Ten wisiorek, który miałem na szyi... - O tym mówisz. Zdążyłem go ukryć z całym moim zawiniątkiem, nim te zbiry mnie dopadły. - To dobrze - powiedział Gavor. - Koń i pieniądze nie obchodzą mnie wiele. Ale amulet chce z powrotem. A teraz- słuchaj uważnie, zbóju. Czy rzeczywiście w żaden sposób nie można ulotnić się z tych kamieniołomów? W mrocznym pomieszczeniu zabrzmiał ostry, lecz przytłumiony śmiech Botra. - Spokojnie, chłopcze. Jeszcze w południe nie było w tobie krzty nadziei. Nadchodzi wieczór, a ty, zamiast spać, zaczynasz marzyć z otwartymi oczami... Nie jest łatwo uciec, wielu już próbowało, ale wszyscy zginęli. - Jakiś jednak sposób musi się znaleźć - nalegał Gavor. - Mów ciszej - przestrzegał Botro. - Może i jest sposób, ale potrzeba cierpliwości i dużo poświecenia. Jutro rano pokaż ręce dowódcy straży. Powiedz mu, że pewien czas nie będziesz mógł pracować kilofem i niech cię wyśle na dół, do ładowania kamieni. Spróbuj znaleźć się w pobliżu mnie, byśmy mogli porozmawiać. Tutaj nie jest bezpiecznie, lepiej nie odzywaj się już do mnie. Zbyt wiele uszu. I pamiętaj -póki jest życie, jest i nadzieja. * * * Następnego dnia prace zakłócił wściekły wiatr, dmący z wrzosowisk Shillpan. Gavor, za radą Botra, przekonał dowódcę straży, żeby przydzielił mu prace niżej, na placyku, gdzie zatrzymywały się wozy z oczekiwaniu na załadunek. Znalazł się w pobliżu Botra, ale przez pierwsze pół dnia pracy nie zdołał zamienić z nim ani jednego słowa - niedaleko, tak ustawiony, żeby wiatr niósł nawet szepty, znalazł się Jednooki. Kiedy w południe zagrzmiał sygnał przerwy, skazańcy odebrali swoje suchary i pobiegli schronić się za zachodnim nawisem skalnym, gdzie wiatr był słabszy. Jednooki pozostał w tyle, niezbyt szybko odebrał swoją racje i kiedy znalazł się pod osłoną skały, musiał zadowolić się miejscem na samym skraju, wystarczająco daleko od Botra i Gavora. - To podły szpieg - powiedział szeptem Gavor. I w paru słowach streścił, jak to z winy Jednookiego nieszczęsny Zobra, zamiast cieszyć się wolnością, skończył na dnie rzeki, przeszyty dwoma strzałami. - Tutaj, w Me-Ghir - skomentował Botro - donosicieli czeka krótki żywot. By zamknąć im raz na zawsze usta, zawsze znajdzie się jakiś drąg, który w odpowiednim momencie wysunie się z rąk, lub głaz, który bez uprzedzenia stoczy się w dół... Rozumiesz, chłopcze? Ale w miejsce jednego zabitego z miejsca znajduje się dziesięciu gotowych, żeby go zastąpić. Wszystko przez ten głód. Tutaj niemal każdy za garść pożywienia gotów byłby zabić własną matkę. Ja nie dowierzam nikomu... - Mnie jednak zawierzyłeś, jak mi się zdaje - ironicznie zauważył Gavor. - Ale tylko dlatego, że nie zdążyłeś jeszcze zgłodnieć. Za dwa miesiące i ty będziesz wyglądał jak pozostali. - Chce uciec stąd szybciej - uciął Gavor. - Wieczorem dałeś mi do zrozumienia, że masz jakiś plan ucieczki. Posłuchajmy wiec, co to takiego. Botro rozejrzał się uważnie i nieufnie. Potem pochylił się do ucha Gavora i wyszeptał: - Przede wszystkim, jak już powiedziałem, musisz być cierpliwy. Kamieniołomy znajdują się w środku rejonu pustynnego, ponad pięćdziesiąt mil od jego skraju. Znaczy to, że, będąc tak słabi i wygłodzeni, uciekać możemy tylko wtedy, kiedy będziemy mieć zapas pożywienia. Ja odłożyłem już osiem sucharów, ty musisz zrobić to samo i każdego dnia coś odkładać... - Rozumiem - zgodził się Gavor - Czy masz pewne miejsce, żeby je ukryć? Botro pośpiesznie skinął głową. - Słuchaj mnie dobrze - ciągnął. - Do granicy okręgu Shillpan jest prawie sto mil. Jednak kiedyś, sto lat temu, granica przechodziła właśnie tedy, szczytem tych wzgórz. Odkryłem przejście, podziemny chodnik, którym zapewne przemytnicy dostarczali swój towar. Wejście ukryte jest pod kępą krzewów. Sam tunel jest długi na jakieś dwieście łokci, taki komin, który przechodzi niczym kiszka w brzuchu wzgórza. Ale wyjście zastawione jest blokiem skalnym, przeraźliwie ciężkim i grubym... - Potrzebny jest drąg, żeby go ruszyć - podpowiedział podniecony Gavor. - Już jest, wyniosłem go i ukryłem. Sam drąg jednak nie wystarczy. Potrzebne są silne ramiona, takie jak twoje, rozumiesz? Było jeszcze tysiąc innych rzeczy, które Gavor chciał wiedzieć, ale w tej właśnie chwili strażnik trzykrotnie zadął w róg, dając skazańcom znak do podjęcia pracy. Później, w krótkich przerwach miedzy jednym wozem .odjeżdżającym z ładunkiem a drugim, który dopiero nadjeżdżał, próbował dalej pytać Botra. Rabuś pozostał jednak głuchy na wszystkie jego zabiegi. Nadszedł wieczór, a z nim odrażająca zupa, w której pływały dziwne kawałki mięsa, z pewnością z żab, szczurów i pokrajanych w kawałki węży. W ciemności pomieszczenia jakiś skazaniec zaczął wyć, inny płakać, jeszcze inny kląć. Słychać było szczek łańcuchów, niby dzwonki karawany, głuche odgłosy, ciężkie westchnienia, z pewnością spowodowane razami. A potem, już w ciszy, ciężki chór oddechów ludzi złamanych wysiłkiem i żądnych snu. Gavor wyciągnął wolną rękę w kierunku Botra. Chciał wiedzieć coś więcej o tajemnym przejściu, ciągnącym się. pod wzgórzem. Dwa czy trzy razy dotknął jego ramienia, zachęcając do odwrócenia się.. Botro zamiast odpowiedzi ciężko chrząknął i odwrócił się na drugi bok. * * * W następnych dniach rozpogodziło się. Kamieniołomy rozciągały się po południowej stronie wzgórz i promienie słońca oblewały je od świtu do zmierzchu, na nieszczęście dla skazańców, którzy w piekielnym upale musieli pracować z krótkimi tylko przerwami. Raz jeszcze Gavor przekonał się, dlaczego Me-Ghir zyskało sławę miejsca bez powrotu. Najsilniejszy nawet mężczyzna nie był w stanie długo wytrzymać przy takim niedostatku pożywienia i w podobnym upodleniu. Zginiemy wszyscy nim przyjdzie lato, wcześniej jednak zastąpią nas inni i koło dziejów będzie mogło obracać się w nieskończoność, ku chwale władców, którzy do dna wysysają nasze żywoty. Roślinność na wzgórzach stała się bardziej bujna i tworzyła prawdziwe oazy zielonego cienia. Skazańcy zerkali w tamtych kierunkach, lecz czujna obecność strażników na wyżej położonych występach skalnych powstrzymywała każdego, kto miał odwagę zamarzyć o chwili wytchnienia w orzeźwiającym chłodzie. Pewnego dnia Botro z głośnym przekleństwem odrzucił kilof i spuścił spodnie na samym środku drogi. Strażnicy wybuchnęli śmiechem. Ryknęli śmiechem również skazańcy, niektórzy poszli nawet w ślady Botra. Już dziesięciu, a może i piętnastu przykucnęło w pełnym słońcu z zamiarem zaspokojenia własnej potrzeby. Gromki śmiech strażników zmieszał się z odgłosami towarzyszącymi tej zaimprowizowanej scenie i ordynarnymi uwagami przyglądających się współtowarzyszy. Ten rodzaj zawieszenia broni miedzy ofiarami a oprawcami trwał tylko chwile. Ale wystarczyło to, żeby Gavor zniknął niezauważony. Błyskawicznie zsunął się pod skałę i stoczył w dół zacienionym żlebem, wśród niskich krzewów sumaka. Botro dokładnie objaśnił mu, jak znaleźć wejście do podziemnego korytarza. Z pewnym trudem utorował sobie drogę przez zagradzające wejście krzewy i po omacku zagłębił się w długą kiszkę, prowadzącą w poprzek zbocza. Botro nie nabrał go. On też ocenił długość chodnika na jakieś dwieście łokci. Gavor przebiegł go kierowany słabym światłem dochodzącym z głębi. W końcowym odcinku wąski korytarz rozszerzał się, tworząc niewielką grotę o łukowatym sklepieniu. Blok tarasujący wyjście był ogromny, nieznacznie już przesunięty, nie na tyle jednak, żeby umożliwić przeciśniecie się. W jednym rogu dojrzał dwa ludzkie szkielety; jeden leżący na brzuchu, drugi siedzący w groteskowej pozie, wsparty żebrami o ścianę. W oczodołach zagnieździły się karaluchy i skorpiony. Drąg, który przemycił Botro, leżał na ziemi, nie opodal szkieletów. Gavor spróbował podważyć blok skalny i po paru próbach zrozumiał, że sobie z nim poradzi, rzecz jasna z pomocą Botra. Z emocji serce waliło jak opętane. Wrócił. Kiedy wyszedł z korytarza, ostrożnie wspiął się wzdłuż żlebu, uważając, żeby żaden ze strażników nie obserwował miejsca, z którego się wynurza. Doszły do niego chaotyczne krzyki, stłumione nawoływania i przekleństwa. Już ze swojego miejsca zauważył dziwne poruszenie. Nikt nie pracował, a strażnicy i więźniowie spoglądali w dół, w stronę placyku, na który zajeżdżały wozy. W pobliżu pierwszego wozu zebrał się tłum. Kiedy ludzie rozeszli się, Gavor zobaczył leżącego na ziemi Jednookiego, z rozrzuconymi ramionami i strzaskaną czaszką. Potem dostrzegł w górze Botra, który rzucił mu porozumiewawcze spojrzenie. - Musiałem to zrobić - powiedział rabuś, kiedy po zachodzie słońca zbliżył się do niego ze swoją miską. Siedzieli na stercie kamieni, nieco na uboczu, tyle tylko, żeby móc spokojnie porozmawiać, bez podejrzliwych spojrzeń innych więźniów. - Musiałem to zrobić - powtórzył Botro. - Ten śmieć spostrzegł, że się oddaliłeś i chciał powiadomić strażników. Wziąłem wiec kamień i... - Pokój jego duszy - krótko uciął Gavor. - Przyjrzałem się korytarzowi i spróbowałem przesunąć głaz. Może uporałbym się z nim sam, ale z twoją pomocą rzecz będzie pewna, bez trudu otworzymy sobie wyjście. - Dobrze - wymamrotał Botro, zanurzając usta w misce. - Kiedy odlatujemy? - zapytał Gavor. - Cierpliwości, chłopcze. Już ci mówiłem. - Tak, ale na co czekamy? - Na burze. Przyda nam się nagła ulewa, z grzmotami i piorunami. Wówczas strażnik stojący na szczycie opuści swoje miejsce, żeby się schronić, i nikt nie zwróci na nas uwagi. A poza tym chodzi o skałę, która tarasuje wyjście. Kiedy zepchniemy ją, stoczy się w dolinę po drugiej stronie, z hukiem jak trzęsienie ziemi. Rozumiesz wiec, dlaczego musimy poczekać na burze? - Rozumiem. Chcesz mieć pewność, że ten hałas stopi się z grzmotami i szumem deszczu... - Właśnie tak. Pilnuj się mnie, a kiedy pogoda będzie niepewna, bądź w pobliżu. Może za miesiąc, a może jutro, kto może wiedzieć. Niechaj bogowie deszczu nas wspierają. Rozdział XV Utrzymywała się piękna pogoda i Gavor zaczął już wpadać w rozpacz. Czuł, że z dnia na dzień siły opuszczają go coraz bardziej. Botro, zatwardziały zbój, który poznał już tysiąc więzień i lochów, kiedy tylko mógł podnosił go na duchu, roztaczając przed nim obraz uczty, jaką sobie wyprawią już na wolności i w bezpiecznym miejscu. Strażnicy na szczycie wzgórza urządzili sobie schronienie z gałęzi. Popijali wino i źródlaną wodę, leniwie zajadali owoce i siedząc w cieniu od niechcenia nadzorowali przebieg prac. - Tutaj nigdy nie będzie padać - klął Gavor, zrozpaczony długim wyczekiwaniem. Botro uśmiechał się jedynie. - Już wkrótce spadnie z nieba tyle wody, że niemal się potopimy. Bądź czujny, chłopcze. Jeden fałszywy krok i możemy skończyć w gównie. Tymczasem najstarsi i najsłabsi marli jak muchy. Niektórzy spadali nagle ze zbocza wzgórza, inni kładli się na ziemi i tak zostawali, nieczuli na gwałtowne nawoływania strażników, gotowi raczej dać się zatłuc na śmierć, niż powrócić do pracy. Wtedy nadzorcy ściągali ich w dół, w pobliże magazynu i tam zostawiali, bez wody i bez pożywienia. Umierali, nim zapadł zmierzch, bez jęku protestu. Inni jeszcze umierali we śnie, nocą, z wycieńczenia, jakie długo się w nich gromadziło. - Tutaj nigdy nie będzie padać - złorzeczył Gavor. Lecz dzień potopu wreszcie nadszedł, tak jak przewidział Botro. Najpierw spadły na nich ostre porywy wiatru, czarne i ciężkie chmury, szybkie jak sokoły, nadciągnęły tuż nad kamieniołomy. W oddali przeciął niebo piorun, za nim dalsze, coraz groźniejsze, i naraz na wzgórza spadł rzęsisty deszcz, zalewając w mgnieniu oka cały płaskowyż i wszystkie ścieżki. Więźniowie pobiegli skryć się za wozami. Wiatr rozrzucił nikłe osłony strażników, zmuszając ich do szybkiego opuszczenia zajmowanych miejsc. Dla Botra i Gavora było już bagatelką zjechać po żlebie z przeciwnej strony, podczas gdy huk grzmotu zagłuszył wszelkie odgłosy i nawoływania. Kiedy znaleźli się w podziemnym korytarzu, Botro wydostał spod ziemi płócienne zawiniątko. Znajdowały się w nim suchary, skrzętnie zbierane przez wszystkie dni meczącego wyczekiwania. Szybko przemierzyli chodnik, pokrzykując radośnie niby dzieci, ale na jego końcu Botro zrobił się poważny. Zaniepokojony, zmierzył wzrokiem ogromny głaz i powiedział: - Odwagi, przyjacielu. To rzecz w sam raz na twoje muskuły. Gavor schwycił drąg i zaparł się z całej siły. Głaz ani drgnął. Spróbował powtórnie, bezskutecznie. - Na bogów - wyjąkał ogarnięty paniką. - Przecież się poruszył. Przysięgam ci, że poprzednim razem zdołałem go trochę poruszyć. - Uspokój się - nakazał Botro. - Odpocznij nieco i zbierz siły. W półmroku groty Botro rozejrzał się, szukając czegoś. Wziął do ręki czaszkę i zważył ją w dłoni. Zirytowany, odrzucił. Wreszcie znalazł odpowiedni kamień i umieścił go u podstawy bloku skalnego, tak żeby drąg wywrzeć mógł większą siłę. Natychmiast też oparł się o ramiona Gavora i skoczył ze złączonymi nogami na ten prosty przyrząd. - Odwagi, chłopcze, pomyśl o wolności i daj z siebie wszystko. Wstrzymując oddech, Gavor naparł na drąg z desperacką siłą. Kamień umieszczony jako podpora zaskrzypiał, jakby chciał się rozsypać, ale głaz drgnął, zachwiał się. Ze zręcznością linoskoczka Botro, stojąc na drągu, zdołał przesunąć się o dłoń w stronę jego końca. Jeszcze jeden wspólny wysiłek i ogromny blok skalny z potężnym łoskotem stoczył się po zboczu wzgórza. Rzucili się w dół po stoku, co rusz potykając się i staczając. Woda lała się strugami, wzbijając bryzgi czerwonawego błota. Botro biegł pierwszy, nie zatrzymując się nawet na chwile, kierowany niezawodnym instynktem, który zawsze pchał go we właściwym kierunku. Gavor deptał mu niemal po piętach, zdyszany i z trudem wytrzymujący szaleńczy pęd ucieczki. Po godzinie Botro zatrzymał się, dysząc ciężko. Pochylił się i zwymiotował zielonkawą pianą. - Mieliśmy szczęście - powiedział Botro. - Burza rozszalała się w najbardziej odpowiednim momencie, po południowym posiłku. Dopiero wieczorem spostrzegą naszą ucieczkę, a z nastaniem zmroku trudno im będzie rozpocząć poszukiwania. Udało się nam, chłopcze. Przed nami sześć godzin dnia, i przez te sześć godzin zmierzać będziemy naprzód, z krótkimi przerwami na niewielki posiłek. Musimy odejść stąd jak tylko zdołamy najdalej. - W jakim kierunku idziemy? - chciał wiedzieć Gavor. - Na razie na północ. Potem wykręcimy na wschód, aż do granic Shillpan. A potem na południe, wzdłuż granicy... - To jakieś błędne koło - zauważył Gavor. - Wcale nie - zapewnił rabuś. - Kiedy moja banda rozpadła się, zakopałem moją zdobycz sto mil od kamieniołomów w Me-Ghir, ale by tam się dostać, musimy obejść je w pewnej odległości, przemierzając dzikie i pustynne okolice. W razie czego w każdej chwili będziemy mogli przekroczyć granice i skryć się na terytorium Shillpan. Słuszność jego planu była oczywista i nic nie można było mu zarzucić. - Zgoda - powiedział Gavor. - Chce tylko odzyskać mój amulet. Zaprowadź mnie tam, gdzie go zakopałeś, a zapewniam cię, że będę wdzięczny do końca życia. * * * Ukryty w listowiu słowik śpiewał żałośnie, zwiastując świt. Gavor gwałtownie przebudził się ze snu pełnego nierealnych i groteskowych istot, które dręczyły go przez całą noc, nie pozwalając na chwile wytchnienia. Opuścił naprędce przygotowane legowisko z gałęzi i liści, zrywając się na równe nogi, jakby zawisło nad nim nagłe niebezpieczeństwo. Różowe światło sączyło się przez wysokie pędy robinii. Botro spał jeszcze, skulony niczym kot. Gavor zbudził go, trącając nogą w bok. - Jestem głodny - powiedział. - Daj mi suchara. Botro przetarł oczy. - Później - odpowiedział ziewając. - Czeka nas długa droga, musimy oszczędzać nasze zapasy. Podążali przed siebie cały dzień, przemierzając dębowe i brzozowe lasy, trawiaste równiny, i znów lasy, ponure pustkowia, wrzosowiska. Następnego dnia spostrzegli w oddali stado owiec. Botro skrzywił się, zaniepokojony. - Odtąd będziemy musieli unikać otwartych przestrzeni - powiedział. - Owczarze też mogą okazać się podstępni. Żeby uniknąć przykrych spotkań, przez jakiś czas będziemy się poruszać lasami, nawet jeżeli trzeba będzie nadłożyć drogi. O zmierzchu dotarli nad brzeg strumyka, zmienionego przez ostatnie deszcze w rwący potok. Woda wylała się. z naturalnego koryta, tworząc w zagłębieniach niewielkie bajora. - Mamy ryby! - wykrzyknął Botro, tocząc wokół bacznym spojrzeniem człowieka przywykłego do odludnego życia. Pochylony, zaczął brodzić w bajorku długim na osiem łokci, namawiając Gavora, żeby poszedł w jego ślady. Ryby były już otępiałe i bez trudu można je było chwytać rękoma. Wydało się niemożliwością oczyszczenie ich bez noża, lecz Botro, pomagając sobie zagiętą gałązką, poradził sobie z tym, wyciągając wnętrzności przez pyszczek. Gavor przyglądał mu się z podziwem. - Pięknie, ale zjeść je surowe i bez krzty soli nie będzie proste, nawet dla tak wygłodniałych ludzi jak my. Botro roześmiał się. Poszperał w obszarpanej koszuli i z zaszytego brzegu wyciągnął krzemień. - Nigdy się z tym nie rozstawałem. Schowałbym sobie nawet do tyłka. Pół godziny później ryby były już usmażone nad żarem niewielkiego ogniska ułożonego z suchych pędów krzewów i uciekinierzy mogli zaspokoić głód, zachowując suchary na dalszą drogę. - Szkoda, że nie mamy wina - westchnął rabuś miedzy jednym a drugim beknięciem. I dodał: - Granica Shillpan jest już niedaleko. Jutro ruszamy dalej, zakręcając na południe. Przed nami jeszcze cztery lub pięć dni marszu. Gavor ledwie go słuchał. Wyciągnął się obok tlącego się żaru i twardy sen pociągnął go w otchłań bez czucia. * * * Podążali wzdłuż strumyka niemal do samych jego źródeł. W miarę jak posuwali się na południe, okolica stawała się mniej dzika: zbliżali się do żyznych rejonów i nawet niekiedy dostrzegali w oddali pojedyncze zabudowania i skrawki uprawianych pól. Suchary skończyły się. Ale doświadczone oko Botra dostrzegło na skraju rowów grona wodnych kasztanów i wielkie jadalne bulwy, które rosły w pobliżu dziwnych, pnących się lian obwieszonych żółtymi kwiatami. Raz, pętlicą splecioną z powoju i czerwoną marchwią jako przynętą, udało mu się schwytać dzikiego królika. Cierpliwie ponacinał zębami skórę wokół szyi i ściągnął ją jednym długim szarpnięciem, podczas gdy Gavor przytrzymał łeb zwierzęcia. Dawno już tak się nie najedli. Botro tarzał się szczęśliwy w trawie, marząc o miarce wina, którego już wkrótce będzie mógł skosztować. "Upije się jak jeszcze nigdy w życiu" - powtarzał. - Będziemy potrzebowali ubrań - zauważył Gavor. - Nie możemy pokazać się ludziom boso i w tych łachmanach. Od razu pojęliby, że uciekliśmy z kamieniołomów Me-Ghir. - Wszystko w swoim czasie, chłopcze. Już coraz więcej zabudowań w okolicy, a w ogrodach zawsze znajdzie się sznur z rozwieszonymi na słońcu ubraniami. Ale najpierw chce znaleźć się jak najbliżej mojego skarbu. - Jak daleko jeszcze? - niecierpliwie zapytał Gavor. - Ze dwa dni. - W takim razie odtąd i ja śpię tylko jednym okiem. Botro uniósł szydercze spojrzenie. - Nie ufasz mi? Powiedz prawdę, boisz się, że kiedy będziemy już blisko, zostawię cię jak bezradne pisklę i sam osiągnę cel naszej wędrówki. - Właśnie tak, przyjacielu. - Mylisz się. Te podróż rozpoczęliśmy wspólnie i wspólnie ją zakończymy. - Chciałem cię tylko ostrzec - uściślił Gavor. - Jesteś sprytny, i to aż za bardzo. Z łatwością mógłbyś wywieść mnie w pole. Tak, mógłbyś spróbować zgubić mnie gdzieś w drodze. Ale odnalazłbym cię, nawet gdybym musiał ścigać cię na sam koniec świata i jedną ręką przetrąciłbym ci kark. - Daj spokój - bronił się Botro. - Na mnie możesz polegać, jestem uczciwym rabusiem. Schodzili kretą ścieżką, ledwie widoczną pośród ciągnących się w nieskończoność krzaków i może chcąc zmienić temat, Botro zaczął pleść jakieś głupawe historyjki. Gavor stanowczym gestem przerwał mu w pół słowa. Ktoś wspinał się ścieżką w ich kierunku. Gavor i Botro zerwali się niczym dwa zające i znikneli w gęstych zaroślach. Obok nich przeszedł z. siekierą na ramieniu barczysty mężczyzna z siwą brodą i zaspanymi oczyma. Za nim podążał chłopiec: prowadził na krótkim sznurku szczeniaka, a z tyłu spodni zwisał mu sierpak do przycinania gałęzi. Kiedy znaleźli się w pobliżu Gawra i Botra, psiak zaczął szczekać i węszyć. Szczęściem chłopiec szarpnął go, pociągając za sobą. - Idą po drzewo - szepnął Botro. - Ich chata musi być gdzieś blisko. Może już przed zmierzchem dostaniemy nowe ubrania. Odczekali chwile i wyszli z zarośli, zbiegając ścieżką w dół. Botro nie mylił się. Wiejskie chaty ukazały im się nagle, na skraju łąki, ledwie pół mili od nich, schludne i czerwone, jak złudzenie. A obok domu nieodłączny sznur suszących się ubrań. - Miejmy nadzieje, że to nie same spódnice - zaśmiał się Botro, mrużąc szelmowsko oczy. * * * Koszula była w sam raz, ale zbyt szerokie spodnie musiał podtrzymać uplecionym naprędce paskiem z łoziny. Natomiast na wychudzonego i suchego jak szczapa Botra ubranie, prawdopodobnie chłopca, pasowało doskonale. Przez cały następny dzień posuwali się. jeszcze na południe. Botro ponaglał, nie chciał nawet tracić czasu na złapanie paru ryb czy jakiegoś królika; także i dlatego, że nierozważne wydało mu się rozpalanie w tych stronach ognia. Tego wieczoru musieli wiec zadowolić się leśnymi jagodami i korzonkami. Ale cel ich wędrówki był już bliski. - Jutro będziemy na miejscu - zapewnił Botro. - O zmierzchu. Na noc zaszyli się w krzakach czarnego bzu. Leżeli stykając się ramionami w niewielkim zagłębieniu terenu. - Powiedz mi - odezwał się Botro, który wyjątkowo długo nie mógł zmrużyć oczu - jakim sposobem znalazłeś się w kamieniołomach Me-Ghir? Tym razem Botro nie dotrzymał reguł. Nigdy nie należy pytać o przyczynę skazania. Można odczekać jedynie aż współtowarzysz sam zdecyduje się na takie zwierzenie, być może w wybuchu wściekłości. Gavor też pozostawał skryty wobec wszystkich. A oto teraz Botro postawił mu bezpośrednie pytanie i trudno było odpowiedzieć wymijająco. Spróbował je przemilczeć, wydając z siebie senne pochrząkiwania. Lecz Botro nalegał. - Nie wyglądasz mi na zdolnego do nieprawości. Może kłusowałeś? - Drobna sprzeczka - od niechcenia rzucił Gavor. - Coś jakbym za dużo powiedział na rynku w Kongarabh. Trafiło się, paru strażników, z nimi jakiś pajacowaty oficer. Wystąpiłem w obronie starca, który chyba nikomu nie przeszkadzał. Słowem, skończyło się bijatyką i z miejsca mnie aresztowano. - Nie trafia się do Me-Ghir z powodu jakiejś oijatyki - mruknął Botro. > - No tak... Skończyłoby się paroma dniami lochu. Ale stpażnik więzienny był wyjątkowo okrutny... Rzeźnik, który z upodobaniem pastwił się nad najsłabszymi więźniami, wiec ja... A potem, nierozsądnie, próbowałem uciekać. - Jasne - przerwał mu Botro - Właśnie tak, jak myślałem. Teraz śpij chłopcze. Jutrzejszy etap, już ostatni, będzie długi i ciężki. Przez cały dzień podążali na południe wzdłuż granicy Shillpan, pozwalając sobie na krótkie tylko odpoczynki, żeby posilić się znalezionymi jagodami i wybrać parę bażancich jaj. Kiedy słońce dawno minęło już zenit, Botro zawahał się chwile. Rozejrzał się wokół bacznie, stroskanym wzrokiem obserwując krajobraz. Parę razy powracali do tego samego miejsca, próbując coraz to nowych ścieżek. Posuwali się tak, zygzakiem, ponad godzinę, aż wreszcie twarz rabusia rozjaśnił szeroki uśmiech... - Jesteśmy na miejscu - uradował się. - Teraz doskonale rozpoznaje to miejsce. To tutaj, w tych stronach zeszłej jesieni schwytali mnie siepacze. Ledwie zdążyłem ukryć zawiniątko w piwnicy zburzonego domu. - Nie widzę tu żadnego zburzonego domu - żalił się Gavor ledwie z krztą zrozumienia w głosie. - Pohamuj niecierpliwość, chłopcze. Za pół godziny będziemy na miejscu. Wkrótce, jakby zaczarowane, ukazały się im mury domu, wyrastając znad krzaków jeżyny i dzikiej gruszy. Dach wyglądał, jakby od lat był zwalony, - mury wyszczerbione i popękane, po oknach pozostały jedynie otwory, sterty gruzu dumnie porastał oset i jedynie węże prześlizgiwały się wzdłuż nasłonecznionych murów. - Dawniej była tutaj strażnica i komora celna - wyjaśnił Botro. - Każdy podążający do Shillpan musiał tu opłacić cło. - Dość tej gadaniny, przyjacielu. Zakasuj rękawy i rozkopuj to, co zakopałeś. Chce odzykać mój amulet... Gavor przysiadł niedaleko, podczas gdy Botro na kolanach rozgarniał kamienie i ziemie, pogwizdując jak skowronek. - Mam! - zawołał wreszcie. Podniósł się z niewielkim zawiniątkiem z czarnego płótna. Rozwinął je szybko i w jego dłoni zabłysnął sztylet. Gavor znajdował się o cztery łokcie od niego. Wzrok utkwił w skierowanym przeciw niemu ostrzu, nieruchomym i groźnym. - Mógłbym cię zabić - powiedział Botro przez zaciśnięte zęby - i pozwolić, żeby twój trup gnił pomiędzy tymi murami, aż rozszarpałyby go sępy. Lecz Botro zawsze dotrzymuje słowa. Rabuś cofnął sztylet i wsunął go za koszule, po czym rzucił pod nogi Gavora płócienne zawiniątko. - Bierz co twoje, nim się rozmyśle. Gavor rozwinął zawiniątko. Była tam garść srebrnych monet i dwie sztuki złota, a także amulet. Wziął swój wisiorek, potarł go palcami o koszule, żeby nabrał połysku i zawiesił sobie na szyi. - Weź też jedną złotą monetę - zachęcił rabuś. - Za fhomera i miedziaki, które mi zabrałeś na drodze do Tharab, wystarczą dwie sztuki srebra. Biorę to tylko, co należy do mnie. - Jak chcesz - zaśmiał się Botro. - O niecałą godzinę marszu znajduje się wioska. Jest tam gospoda z winem, dobrym żarciem i pięknymi kobietami. Chodź, chłopcze. Idziemy się zabawić. - Nie. Ja przekroczę granice i ruszam do Shillpan, może tam znajdę to, czego nie znalazłem w Kon-garabh. - Jak chcesz - powtórzył Botro. - Nasz pakt kończy się tutaj i nawet tego żałuje. Ale to może lepiej, ja jestem rzezimieszkiem, który napada i ograbia podróżnych. Moim domem są trakty, a moją rodziną banda. Myślę, że podążę w dół, do Bhakry i tam zadbam o to, żeby ściągaj ącym ze wszystkich stron pielgrzymom było lżej. Ty zaś jesteś niewinny jak gołębica, uczciwy i czysty, marzyciel, twoim losem jest naprawianie zła, a drogę wskazują ci obłoki i wiatr... Dłonią musnął go po policzku, gestem niemal ojcowskim. - Powodzenia, Gavor! Nim zdołał odwzajemnić pozdrowienie, Botro zsunął się na drugą stronę zwalonych murów i już wspinał się zwinnym krokiem kozic. Gavor patrzył za nim, aż rozpłynął się w bladobłękitnych oparach zachodu słońca i zniknął w oddali. I naraz pozostał sam ze swoją niepewnością. Rozdział XVI Pod koniec wiosny wszystkie wody otaczające krainę Shillpan wezbrały gwałtownie i toczyły się wartko, przewalając wzdłuż brzegów kamienie, porywając z nurtem na wpół zanurzone gałęzie, żółtą glinę i kępy traw, niosąc to wszystko nie wiadomo skąd. Ponad spienioną wodą zawisła ulotna, jaśniejąca tysiącami kropel mgiełka; wokół rozciągały się dziewicze ziemie, mieniące się złotem i rubinową czerwienią jak sztandary wszechwładnego Hosplunda, władcy ludzi, pól, osad i stad. Na polach złotem jaśniało dojrzałe zboże, a czerwienią - gorejące kwiaty maków, którymi usiana była równina. Na sztandarach zaś złoto skrzyło się na zawieszonym w górze hełmie. Poniżej, po lewej stronie, mieniły się tkane czerwienią fale: rzeka krwi symbolizująca bezwzględne okrucieństwo wojsk władcy Shillpan. Shillpan było właściwie wyspą: od północy toczyła wody Wielka Rzeka. Jej regularne wylewy nanosiły warstwy ciemnego mułu, który czynił te ziemie niebywale żyznymi. - Wystarczy, że spluniesz, przyjacielu, a w Shillpan wyrośnie drzewo! - z dumą mówił mu Hozas, człowiek, którego spotkał w Kongarabh. Na wschodzie płynęła Shill-Gur, od której wzięła nazwę stolica regionu. Niebywałe ilości wody, jakie niosła przez tysiąclecia ukształtowały jej koryto niezwykle wyraziście, a ze szczytów wzgórz jej kraty, gigantyczny wąwóz wyglądał, jak ślad po tajemniczej bestii, która w dawno zapomnianych czasach przesunęła się tedy, znacząc drogę skamieniałą wydzieliną. Na południu - ogromne jezioro Bhakra, znane z gwałtownych burz, dostarczało doskonałych ryb i legend wszystkim mieszkańcom krainy. Od zachodu, w miejscu, w którym znalazł się Gavor, Fhane-Gur uzupełniała krąg wodny otaczający Shillpan. Żyzne plony oraz stada bydła stanowiły przynętę dla zachłannych hord barbarzyńców, dlatego też żadna inna kraina nie szczyciła się tak skutecznym systemem fortyfikacji jak Shillpan. Lecz umocnienia z samej ich natury zależne były od pór roku: zimą i do późnej wiosny stanowiły zaporę nie do przebycia; natomiast latem, kiedy wody wysychały, granice Shillpan nie były już tak bezpieczne. Wówczas to każdy bród i każdy most, wiodący do serca regionu, obsadzany był zbrojnymi drużynami i dopiero po długiej, żmudnej procedurze oraz po opłaceniu myta można było przekroczyć granice terytorium. Pomnożone zostały w ten sposób fortuny całych już pokoleń przemytników, którzy zawsze potrafili znaleźć sposób, żeby przedostać się potajemnie, unikając urzędowej opłaty. Gavor nie silił się nawet na to, by chyłkiem wejść do miasta. Stawił się na jednym z obsadzonych wojskiem przejść i, o dziwo, został natychmiast wpuszczony, bez uiszczania najmniejszej opłaty. Żołnierze, siedzący w niedbałych pozach obok drewnianej strażnicy, która miała stanowić jako takie schronienie przed kaprysami pogody, toczyli leniwe rozmowy, żując źdźbła słomy, spadające z kopiasto naładowanych wozów, polerowali groty pik, próbowali ostrze mieczy, napinali luki. Na byle jak skleconych podporach prowizorycznej strażnicy tkwiły przygwożdżone setki jaszczurek, z oczami zapadniętymi wewnątrz małych ciałek, zesztywniałych i zasuszonych w śmierci. Łucznik, stojący na blankach baszty, dawał znak żołnierzom, kogo mogą przepuścić, z kogo ściągnąć opłatę, a kto odesłany ma być z powrotem. O dziwo, wszyscy mężczyźni, a zwłaszcza młodzi, bezkarnie wpuszczani byli do miasta, podobnie wozy ze zbożem i wszelkim prowiantem, a także kupcy z towarem; wysokie cło pobierano natomiast od całych rodzin, a jeśli przeważały kobiety lub dzieci, były one zmuszane do odwrotu. I był to pierwszy znak, że dzieje się tu coś nienormalnego. Drugim była ogromna ilość zbrojnych, sprężystym krokiem przemierzających wszystkie drogi. A trzecim - samo Shillpan: miasto zdało się wrzącym, przepojonym trwogą mrowiskiem. Gavor, ledwie znalazł się w mieście, spostrzegł wszechobecną panikę: nawet maleńkie ciałka jaszczurek, które z przerażającą stałością zdobiły wszystkie drzwi i wrota, świadczyły o dziwacznych ofiarach, składanych dla przebłagania jakiegoś kapryśnego bóstwa. - To boga letnich wód musimy sobie zjednać - wyjaśnił mu jakiś starzec, kiedy spostrzegł jego pełne zdziwienia spojrzenie. - Zwykle służą temu ofiary ze świń i jagniąt, lecz wówczas bóstwo umiera z niepohamowanego pragnienia. Jeśli natomiast posilać się będzie jaszczurkami, nie będzie miał takiego pragnienia i nie wypije całej wody z naszych rzek, jak czyni to zazwyczaj. Potrzebujemy dużo wody tego roku, bo mówi się, że Thungusi już ruszyli. Nazwa ta groźnym echem pobrzmiewała w ciepłym powietrzu miasta. - Choć przecież - ciągnął starzec, potrząsając głową - po tylu bezskutecznych próbach powinniśmy już wiedzieć, że na bogów nie wpłyną żadne ofiary, czyny ani prośby ludzi. - Dlaczego wiec? - zapytał Gavor, wskazując na małe, zasuszone zwierzątka. Starzec zaśmiał się. - Uganianie się za jaszczurkami stanowi doskonałe zajęcie dla dzieci, a przygważdżanie ich zajmuje kapłanom cały ich czas, a to już dużo w naszej sytuacji. Starzec nie przestał się jeszcze śmiać, kiedy dał się słyszeć odległy hałas, który szybko przerodził się w szaleńczy tętent: grupa rycerzy w powiewających płaszczach i z obnażonymi mieczami pędziła w niewiadomym kierunku i celu, tratując każdego, kto znalazł się na drodze. - "Poszaleli" - wykrzyknął w duchu Gavor, przyklejony do muru. Na chwile wszystko jakby zamarło, utrwalając scenę, której Gavor już nie zapomniał. Na ulicy bawiła się okryta łachmanami dziewczynka. Kiedy usłyszała galop koni, uniosła się niepewna i jeszcze mniejsza, z wyciągniętymi rączkami w bezskutecznej próbie zatrzymania rzeczywistości. W chwile później pozostała tylko sterta zakrwawionych gałganów, na których powoli osiadał uniesiony przez konie kurz. I tylko skrawek sukienczyny i długie, delikatne, ciemne włosy miękko poruszały się z wiatrem, w dziwnej parodii życia. Również starzec, który jeszcze chwile wcześniej rozmawiał z Gavorem, nie zdążył uskoczyć i leżał teraz na ziemi dziwacznie pokrzywiony. Wyniośli rycerze z szalonym płomieniem w oczach pomknęli dalej, galopem, którego nie było już nawet słychać. - Kto... kto to? - wymamrotał Gavor. Obok niego odchyliła się okiennica i przejęta grozą kobieta patrzyła na martwe ciało dziewczynki. - Rycerze Hosplunda... - powiedziała kobieta. Jej głos był twardy i zimny. * * * Później, włócząc się ulicami Shillpan, Gavor przeszedł obok sklepiku zielarza. Przy wejściu, na niskim stołku, siedział skulony mężczyzna. Za nim stała kobieta, a jej szybkie ręce przeczesywały jego włosy z wprawą zdradzającą doświadczenie w tego typu zabiegach. Gavor odczekał cierpliwie i, kiedy przyszła jego kolej, równie cierpliwie poddał się. zabiegom starej kobiety. - Na wszystkich bogów - wykrzyknęła zielarka. -Jeszcze nigdy nie widziałam tak zawszonej głowy. Będziesz musiał zapłacić podwójnie, cudzoziemcze. Wzruszył ramionami. Nieruchomo i bez słowa trwał tak całą godzinę, podczas gdy kobieta, zręcznie strzelając palcami, rozgniatała pasożyty, które zagnieździły się w jego bujnej czuprynie. W końcu wciągnęła go do pomieszczenia. - Uwolniłam cię od tego, co żyło - powiedziała. - Ale zostało jeszcze pełno jajeczek. Nałóż te maść na głowę i cierpliwie znieś piekący ból. A potem dobrze wymyj się w Shill-Gur, póki nie brakuje wody. Gavor zapłacił i podziękował jej. Wyszedł z głową wymazaną maścią i skierował się w stronę rzeki. Wieczorem, już obmyty, zatrzymał się w gospodzie. - Co przywiodło cię w te strony, chłopcze? - zapytał go właściciel gospody. - Chce zobaczyć, czy znajdę kupców na mój towar - na poczekaniu wymyślił Gavor. - Co takiego sprzedajesz? - Siodła i uprząż wszelkiego rodzaju - odparł Gavor. Była to rzecz, na której się znał i żadne pytanie nie mogło go speszyć. Karczmarz uśmiechnął się jednak dobrodusznie, a błysk oczu świadczył, że to dla niego żadna nowina. - Wyglądasz mi bardziej na najemnego żołnierza niż na kupca, chłopcze. Kupiec czy żołnierz, jego monety brzęczały równie dobrze i właściciel gospody nie dręczył go dalszymi pytaniami. - To niespokojne czasy, czasy, w których potrzeba krzepkich ramion, a widzę, że tych ci nie brak -zakończył i powrócił do swoich zajęć. Że czasy były niespokojne, nie mogło być wątpliwości: wystarczyło zerknąć na ciągły ruch rycerzy Hosplunda i wsłuchać się w ciężki krok przechodzących oddziałów. Ludzie i zwierzęta błyskali białkami oczu i wybuchali z byle powodu, bezmyślnie i dziko. Jakiś czas później wysoki i donośny głos zwołał wszystkich na publiczną egzekucje. Gavor nie lubił takich widowisk, pomyślał jednak, że w tłumie, jaki z pewnością się zbierze, łatwiej mu będzie zebrać informacje: strzępy zdań, rzucone półsłówkami aluzje, imiona i kto wie, co jeszcze. * * * Główny plac Shillpan oświetlony był dziesiątkami zapalonych pochodni. Łagodny, fioletowy księżyc, gdzieś w górze, roztaczał baśniową i przejrzystą jasność. Dwóch wędrownych śpiewaków zdobyło miejsca w pierwszym rzędzie; ludzie plotkowali i zajadali czerwone plastry arbuzów, oczekując tych, którzy mieli zginąć. Pośrodku placu ustawiono już prosty drewniany podest, uderzany przez jakiegoś chłopca bęben wydawał głębokie i nierówne dźwięki. Z daleka doszedł odbijający się echem donośny tętent galopujących rycerzy Hosplunda. Tłum rozstąpił się niczym przecięty ognistym pługiem śnieg. Rycerze dotarli do placu, wlokąc za sobą pięciu mężczyzn, pozbawionych już twarzy i kobietę, która nawet z daleka, rozjaśniona jedynie bladym światłem pochodni, wydawała się niezwykle piękna. Chłopiec walił teraz w obciągnięty wyprawioną skórą bęben równo i w coraz szybszym rytmie. Pięciu mężczyzn ukazało puste i zakrwawione oczodoły. Szli zataczając się, popędzani biczami. - Już ich torturowano! - zawołał jakiś rozczarowany głos. - Cóż, będą jedynie straceni - dodał ktoś inny. - Ale jej muszą jeszcze wszystko zrobić - szemrał tłum. Kobieta miała jasne oczy, które na chwile przywiodły Gavorowi na myśl wróżkę Uljane. - Zdawało jej się, że jest bóg wie kim, ale i ona musi wejść na podest śmierci - mruczała mlaskając jakaś starucha. -Jest jeszcze sprawiedliwość na tym świecie. - Przyznaj jednak, że to była piękna dziewczyna - odpowiedziała inna. Gavora uderzyło, że wszyscy mówili o niej "była", jakby już nie istniała na tym świecie, choć dziewczyna jeszcze żyła. - Kiedy się zacznie? - ktoś krzyknął. I to był jakby sygnał. W ciężkiej ciszy, która nagle zaległa, jeden z rycerzy schwycił najbliższą pochodnie i powoli zbliżył ją do włosów dziewczyny. Uniósł się drżący płomyk i przez chwile zdał się zawieszonym jaśniejącym motylem, jeszcze jedną ozdobą rozpuszczonych włosów. Po chwili motyl przeobraził się w rój pszczół na szacie dziewczyny, by stać się ognistym wężem, którego dziewczyna chciała z siebie strącić gwałtownymi ruchami uniesionych konwulsyjnie rąk. Drugi z rycerzy Hosplunda chlusnął w nią wodą z cebrzyka. Ognie sycząc zgasły. Postać, którą jeszcze przed chwilą spowijały płomienie, była teraz skręcona i poszarzała, bez włosów. Jej śmierć musiała być powolna, żeby długo przyciągać uwagę tłumu i żeby na niej mogły się skupić wszystkie cierpienia, wszystkie zgryzoty, ślepe przerażenie wstrząsające całym Shillpan. A męka była tak nieodwołalna i ostateczna, że każdy poczuł się lżej, dziękując, że nie znalazł się na miejscu dziewczyny. Ledwie rozpoczęły się tortury, Gavor rzucił się w stronę drewnianego podestu, nie wiedząc nawet dobrze, co zamierza uczynić, pchany jedynie nagłą potrzebą przeciwstawienia się. Stojący obok mężczyzna powstrzymał go. - Jestem handlarzem noży, chłopcze i jeśli zamierzasz dać się ukatrupić, będę miał o jednego klienta mniej - wyszeptał do ucha Gavora. Jego ręce były mocne i w pewien sposób ten uścisk przywołał w pamięci chłopca siodlarza, którego przez tyle lat uważał za swojego wuja. Może to wspomnienie go uspokoiło. A może sprawiła to świadomość, że nie jest w stanie uczynić niczego dla skazańców. Handlarz noży nie rozluźnił uchwytu przez cały czas trwania okrutnego widowiska, dopóki dziewczyna jeszcze żyła. Nawet później, kiedy wszystko się skończyło, jeszcze go trzymał, gestem jakby przyjacielskim, lecz skutecznym jak chwyt zapaśnika. - Stój spokojnie, chłopcze - powtarzał. - Stój spokojnie, albo skończysz tak samo. Tłum skutecznie zasłaniał ich przed podejrzliwymi spojrzeniami siepaczy Hosplunda, przed dzikimi spojrzeniami rycerzy. - Już jestem spokojny - powiedział Gavor. Razem z handlarzem noży oddalił się powoli, jak najdalej od zbroczonego krwią placu. Nie potrafił jednak wymazać z pamięci okrutnych scen, których był świadkiem. Żeby odwrócić jego uwagę, kupiec zaczął opowiadać mu historyjki o miastach, które widział, ludziach, z którymi się zetknął, o towarach, jakie sprzedawał: bogato zdobionych sztyletach z południa, wygiętych ostrzach z północy, o puginałach z kościaną rękojeścią i z wizerunkiem fortuny wyrytym na pochwie, o trójkątnych jelcach z rowkiem na truciznę.. - Wy, kupcy, jesteście niby igła, która zszywa całe terytorium - stwierdził Gavor, zapominając, że sam nazwał się kupcem. ; - Właśnie tak - potwierdził jego rozmówca. - My, kupcy, przenosimy się z regionu do regionu i o wszystkim wiemy najlepiej. Gavor już zamierzał zapytać go o biały księżyc, wolał jednak nie ryzykować i nie zmieniać podjętego wątku. - Widziałeś wiele egzekucji? - zapytał. Kupiec z powagą potwierdził skinieniem głowy. - Powiedz - nie ustępował Gavor - czy nigdy nie próbowałeś interweniować? - Miałoby to opłakane skutki. - Opłakane? Dlaczego? Może dla twoich interesów? ' - Nie bądź cyniczny - uśmiechnął się kupiec. - Dla moich interesów z pewnością, ale także i dla wszystkich. - Nie rozumiem ciebie. - Jesteś uparty, chłopcze. Ale dzisiaj moim towarem niech będzie cierpliwość, z tego choćby powodu, że zgodnie ze starym przesądem, kiedy komuś uratuje się życie, jest się za niego odpowiedzialnym. Zamilkł na chwile, jakby szukając odpowiednich słów. - Widzisz, wszystko, co się dzieje, ma swoją przyczynę. Także zadawane ludziom cierpienie. - Jakaż może być przyczyna stosowania tak okrutnych kar? - przerwał mu Gavor. - Kim jesteś, byś mógł osądzić, czy to skuteczna metoda? Czyżbyś studiował nauki prawnicze, skoro sądzisz, że możesz przyrównać karę do winy? - Ale jakie może być usprawiedliwienie kaprysu władcy? Słyszałeś przecież, jak ogłaszano, że wszystko zostanie wykonane z rozkazu i woli Hosplunda, znudzonego i żądnego rozrywki. - Władca Hosplund jest panem ludzi, ich domostw i stad, jest też panem swoich kaprysów, tylko dlatego jednak, że my wszyscy postanowiliśmy, że może mieć taką władze - odparł kupiec, a jego glos był suchy jak piasek pustyni. - Gdybyśmy wszyscy... wszyscy, chłopcze, doszli do wniosku, że czas powiedzieć dość, nikt nie stanąłby w obronie Hosplunda, nie znalazłby się nikt, na kim mógłby wypróbować choćby najbardziej niewinny kaprys. - Na co wiec czekamy? - wybuchnął Gavor. - Młody i porywczy przyjacielu - uśmiechnął się kupiec. - Czekamy, aż wszyscy razem, jak ci mówiłem, będziemy przekonani, że nadeszła ta chwila. Bo jeżeli nie, to tylko wystraszymy tyrana, pozwolimy mu wzmocnić siły i w nieskończoność przedłużymy jego dziwactwa i kaprysy. - W tym czasie jednak - gorzko stwierdził Gavor - wielu musi znosić podobne męki. Kupiec wzruszył ramionami. Jego twarz skurczyła się. - Są różne rodzaje bólu, chłopcze, różne... i można nauczyć się z nim żyć - zakończył. - No tak: o ile zachowa się życie. Chmury przesłoniły łagodny fiolet księżyca, a gwałtowne lecz krótkie porywy wiatru oznajmiały zbliżanie się burzy. - Widzisz, woda przemyje skrwawione bruki - wymamrotał kupiec, ze wzrokiem utkwionym w chmurach. - Woda?... Rozdział XVII - Co się dzieje? - pytał Gavor, który nie zdążył jeszcze otrząsnąć się ze snu. - Dzieje się, że dziś rano wyruszyliśmy na połów - szyderczo zaśmiał się człowiek, który ściągnął go z łóżka - i wpadłeś w nasze sieci! - Ale... ale... co to znaczy? - Jesteś głupi jak wszystkie ryby, wiec bądź przynajmniej niemy jak i one - rzucił mu zbir, zmuszając go do ruszenia się rozdzielanymi od niechcenia razami. "Łowcy" uzbrojeni byli w długie miecze i to wystarczyło, żeby rozpoznać w nich żołnierzy w służbie władcy Shillpan. - Wszyscy do zamku! - zarządził człowiek, który był zapewne dowódcą. - Brakowało nam tylko przymusowego wcielenia - wymamrotał jeden z więźniów i natychmiast spadła na niego rękojeść miecza. - Cisza! - wrzasnął ten, który go zdzielił. - Czas zacząć uczyć się posłuchu. Odpowiadać tylko, gdy się jest pytanym. I w ten sposób Gavor znalazł się na żołdzie Hosplunda, tyrana Shillpan, tego samego, który panował nad wszystkimi możnymi ziem ościennych. Wzburzone miasto oczekiwało pojawienia się najeźdźców, setki tysięcy jaszczurek szeroko otwierało pyszczki w niemej agonii, nadziane na ostrza krat bram i okien, na ciemnych pniach drzew. * * * Nadeszło lato. Pomimo jaszczurek i ropuch, przygwożdżonych na progach domów, bóg wód wchłonął wszystkie rzeki wokół Shillpan. Oddziały stojące na wschodniej granicy ponuro spoglądały na wyschnięte rany, które przekształciły się w wygodne prowadzące w głąb regionu drogi. W zamku Gavora czekał jeden z dziwniejszych okresów życia. Po przestronnych kamiennych komnatach kręciło się mnóstwo mężczyzn i kobiet, zupełnie różnych od tych, jakich dotychczas znał. Zdawało się, że wśród zamkowych murów nie istniało inne prawo poza uporczywą chęcią życia: nakazem nadrzędnym był pościg za przeżyciem wszystkiego, co się da, nie wykluczając najbardziej nawet wyuzdanych doświadczeń. W tym pełnym przepychu, acz ponurym i noszącym piętno śmierci świecie, zagrożenie, jakie nieśli ze sobą Thungusi, dodawało jeszcze pikanterii mieszaninie rozpusty i okrucieństwa. Dwie tylko postacie zdawały się rzeczywiste pośród tego orszaku masek. Pierwszą był wędrowny śpiewak, tragicznie blady, który bezskutecznie starał się ująć w karby rymów to, co się działo. Druga miała rysy młodej faworyty Hosplunda. Nieledwie dziecko, z upartą iskrą niewinności w oczach, wypukłym czołem, długimi jak u źrebaka nogami i z niewyrażalnym wdziękiem, który czynił ją lekką jak motyl w chwili podrywania się do lotu. Każdego wieczoru zmuszona była zająć miejsce u boku Hosplunda, pana ludzi, domostw i stad, podczas gdy wędrowny grajek intonował pieśń o wyjątkowo smętnych rytmach i nieprzyzwoicie goliardycznych słowach, wywołując dziwny dreszcz trwogi tym niezrozumiałym kontrastem. Wina w pucharach ubywało, a szaleństwo dworzan sięgało szczytu. W kadzielnicach tliły się zioła suszone wedle tajemniczych rytuałów i cała rzeczywistość rozwiewała się w odurzających oparach, spowijała tajemnicą, ulatywała w upojny wymiar zapomnienia. Urodziwy Gavor często odbywał służbę w zamkowych komnatach. Młodzieniec z Thune, wyprostowany, z piką wspartą o posadzkę, w milczeniu obserwował rozpasanie świata, dla którego nie istniał głód, świata dziko oddającego się bezwstydnym przyjemnościom, przyjmującego za nadrzędne prawa kaprysy i dziwactwa na wpół obłąkanego władcy. Podczas jednej z takich służb jego wzrok napotkały oczy faworyty, Havy i zatopiły się w nich. Być może wiodła go gorączkowa pogoń za uczuciem pełnym ryzyka, przeżywanym na granicy możliwości, a może bezwstydny i słodki zarys ust dziewczyny, który kontrastował z blaskiem niewinności w jej oczach lub też niebieskawy i gorzki dym tlących się ziół, który przywodził mu na myśl Uljane. Ale w zamku Uljany, w świeżym powietrzu przesyconym zapachem śniegu wszystko wydawało się zbawienne, nawet magia ziół stanowiła cześć tego, co zwało się miłością. Na dworze Hosplunda zaś czuć było odór zepsucia i strachu. Mimo to Hava pociągała go z siłą, która przeradzała się w ból. I nadszedł wieczór, kiedy wpatrzona w niego ułożyła czerwone usta w niemym słowie - "Jutro". Gavor nigdy nie zdołał odtworzyć meczącego wyczekiwania tamtej niekończącej się nocy: myśli mąciły mu się w głowie i nieustannie spoglądał w ciemne, wąskie okienka zamkowych murów, wypatrując pierwszych przebłysków świtu. - "Jutro" - powiedziała mu faworyta Hosplunda. Dlaczego świt nie nadchodził? Ręce zesztywniały mu na drzewcu piki, palce pobielały od dręczącego napięcia. Świt wciąż nie nadchodził, a Hosplund szarpał brudnymi łapami włosy dziewczyny i jej drobna głowa poddawała się jak targany burzą kwiat, jej oczy były magnetycznym wichrem, usta śmiały się i zdały się wyzwaniem dla Hosplunda, Gavora, dworu, dla całego niewiarygodnego życia, na jakie została skazana... a może, jakie sama wybrała. - Jutro - Gavor czuł suchość w gardle, ręce miał mokre, w trzewiach ból jak brzemienna kobieta. Hosplund spał. Już spał... Spał! Jasnoszara mgła wciskała się w wąskie otwory strzelnicze. Damy dworu zrzucały suknie i zataczając się znikały w swoich komnatach. Znużeni rycerze z okrutnie wykrzywionymi twarzami i nogami jak z waty po całodziennym siedzeniu w siodle, podążali za swoimi wybrankami. Niepostrzeżenie młoda faworyta wyślizgnęła się spod ramienia Hosplunda i wyprostowana, lekka, wdzięcznym, niezdecydowanym krokiem sarny podeszła do Gavora, ofiarowując jego zamglonym oczom lubieżny czar powiewających welonów i hipnotyzujący blask naszyjników i diademów. Zioła o barwie mułu tliły się jeszcze w kadzielnicach: w wielkiej komnacie lekki dym układał się w długie, urzekające arabeski. Życie napływało i odpływało jak ziejący oddech straszliwego potwora. Z nieartykułowanym okrzykiem Gavor dotknął wyciągniętych rąk dziewczyny. - Zaczekaj... - wyszeptała, rozglądając się po niemal już pustej sali. - Idź za mną, ale uważaj, żebyś nie stracił mnie z oczu, gdyż w pewnym miejscu jest sekretne przejście... Gavor zostawił opartą o mur pikę i ruszył za dziewczyną. Spódnica Havy unosiła się wokół kostek w rytmie oddechu Gavora. Mgła spowijała wszystko wokół: jego oczy rozpoznawały ledwie kontury komnat, choć słońce już wzniosło się nad horyzont i zalało wnętrza złotym blaskiem. W galerii, którą przemierzali, odciskało się słoneczne piętno: wiernie przycięte cienie ostrzy na posadzce, kurz, który unosił się bezgłośnie w powietrzu, wzmagając wrażenie, że przechodzą przez ruchome, niematerialne zasłony. Dziewczyna odwróciła się i posłała mu uśmiech, który zajaśniał wszystkimi obietnicami świata. Gavor na oślep przeszedł ostatnią już zasłonę. * * * Obudził się z ciężkiego snu, wypełnionego absurdalnymi zjawami. Havy nie było obok niego. Początkowo Gavor nie zdawał sobie sprawy, gdzie się znalazł: narzuty i jedwabne szale rozłożone na posadzce tworzyły jego posłanie. Żadnych sprzętów: jedynie miękkie tkaniny, brokaty i bezładnie porozrzucane szaty. Izba była niezwykle mała, z jednym tylko niewielkim okienkiem w górze, przez które sączyło się fioletowe światło księżyca. - Garderoba Havy - szepnął. Nie pamiętał, jakim sposobem tam się znalazł. Po chwili, powoli powróciła mu pamięć tego, co się wydarzyło, krótkimi przebłyskami wypełniając próżnie miedzy snem a rzeczywistością. Gavor nigdy nie zdobył pewności, czy posiadł sarenkę Hosplunda, choćby dlatego, że dziewczyna, co nie stanowiło nowości na dworze, zniknela nagle, z dnia na dzień, uduszona we śnie lub wrzucona do jakiegoś lochu, a może po prostu zabita nadmiarem rozpusty i narkotyków. Wydarzenia potoczyły się teraz szybko. Niepewność Gavora, co do jego własnych przeżyć nałożyła się na niepomyślne wieści o nadciągających Thungusach. I pewnego wieczoru w oddali dały się słyszeć donośne dźwięki: larum, grane przez długie trąby z brązu, świadczyło, że barbarzyńcy rozprawiali się z przygranicznymi pułkami i przygotowywali się do oblężenia samego Shillpan. Wokół białych murów miasta pojawiły się ognie biwaków, czarny niczym przekleństwo dym wzbił się ku niebu. * * * Nastąpiły długie dni szturmów, wypadów, zasadzek, potyczek, które z wysokości murów zdawały się mało zażarte, lecz okrutne i krwawe były dla tych, którzy ścierali się w obłokach kurzu tam w dole, na spustoszonej równinie. Na zewnętrznych tarasach umocnień bezlitośnie jaśniejące słońce przeszywało na wskroś nabite na pale ciała Thungusów. Taką właśnie okrutną mękę zgotował Hosplund tym, którzy w impecie ataków dostali się do niewoli. Thungusi nie okazali się gorsi: wokół murów, poza zasięgiem strzał, również wznieśli niekończący się rząd zaostrzonych pali, czekających na żołnierzy Hosplunda, którzy nieopacznie dostawali się w ich ręce podczas codziennych wycieczek. Niejeden z pali gościł już na swoim wierzchołku sine i wrzeszczące ciała niefortunnych żołnierzy. Najszczęśliwsi umierali natychmiast, dla wielu jednak agonia trwała długo, z jednej i z drugiej strony znaleźli się tacy, którzy krzyczeli cały dzień i noc, nim drewniany pal zagłębił się ostatecznie w trzewia. O świcie czarne chmary kruków wzbijały się do lotu, wypierając nocnych drapieżników. Rzeź skaziła powietrze i w najbardziej skwarnych godzinach dnia, kiedy walki ustawały, słychać było natarczywe brzęczenie much, obsiadujących otwarte rany żołnierzy. Wkrótce do tych okrucieństw dołączyło widmo głodu. Nieliczni zamożni mieszkańcy zajadle bronili zgromadzonych zapasów, jednak większość znalazła się w godnym pożałowania położeniu: kobiety gotowały zielska, porastające dziedzińce, starcy wyłapywali myszy, wygrzebywali robaki i skorpiony spod bruku ulic, gdyż nawet koty i psy dawno zniknęły. Słowem, panował głód, nieubłagany i bezwzględny, głód, który wywoływał halucynacje i doprowadzał do obłędu. Jedynie zamek Hosplunda, władcy ludzi, domostw i stad, zdawał się nietknięty przez fetor bitwy, krew, nędze. Szaleńczo tętniło w nim życie: orgiastyczne, wyszukane uczty, podczas których psy Hosplunda zżerały tyle, że starczyłoby dla tuzina rodzin, rozpusta, zachcianki ludzi pozbawionych wszelkich hamulców, ostentacyjne manifestowanie czczych kaprysów, zakłady, niedorzeczne próby zręczności. Grajek, także pijany, próbował wydobywać szaleńcze dźwięki: jego muzyka, bezładna i pełna fałszywych nut szyderczo odzwierciedlała upadek dworu, zepsucie dam i plugawą upadłość rycerzy jak groteskowe maski dyszących nad winem i pieczystym. Wszystko kręciło się nadal, bez ustanku, jak przekleństwo. I trudno było nawet uwierzyć, że kiedyś przyjdzie kres. Wreszcie, niespodziewanie, Thungusi przypuścili decydujący szturm. Dzień zapowiadał się parny, bez najmniejszego podmuchu wiatru. Czerwone opary wilgoci wisiały w powietrzu, rozleniwieni żołnierze rozłożyli się w niedbałych pozach w zacienionych zakamarkach. Dwójka dzieci, mających może pięć lub sześć łat, wymknęła się spod opieki starszych i nie wiadomo jakim sposobem wdrapała się na szczyt baszty, dłubiąc miedzy kamieniami dwoma białymi i płaskimi przedmiotami - może były to wypolerowane żebra jakiegoś dawnego obrońcy - i rzucały w dół drobiny ziemi z kamykami, udając, że odpierają atak wymyślonego wroga. Ale głos, który wybuchnął tłumionym przekleństwem, był rzeczywisty. I należał do muskularnego wroga o szerokiej i żółtej od pyłu twarzy: przedostał się przez górną krawędź muru i stracił dzieci w próżnie wewnętrznego dziedzińca. Gavor ujrzał ciała spadające niby puste, niewielkie sterty szmat. I zdało mu się, że spadają nieskończenie długo. Potem usłyszał głuche plaśniecie i na bruku rozlały się dwie czerwone kałuże krwi. Jak opętany rzucił się, by powstrzymać Thungusów, którzy dzikim wrzaskiem oznajmiali radość ze sforsowania murów. Niechybnie byłby padł, jeden przeciw wszystkim, gdyby inni obrońcy nie pośpieszyli mu z pomocą i nie odciągnęli poza krąg śmierci. Oszalałe walki rozgorzały na basztach i dziedzińcach. Thungusi wychylali się poza obrzeże murów i razili niewielkimi strzałami, maleńkimi jak zabawki, ale dokładnymi i śmiercionośnymi. A potem przeszli do walki wręcz, wymachując długimi, wygiętymi szablami, którymi jednak nie byli w stanie pokonać toporów żołnierzy Shillpan. Zwodzony most, solidnie zamocowany do murów, poddał się z trzaskiem i głuchym łoskotem, od którego zadrżała ziemia. Thungusi zwartymi szeregami niemal wtargnęli do niższego zamku, lecz rycerze Hosplunda, zbrojni w piki i maczugi, pośpieszyli z odsieczą, od tyłu atakując napastników. W obrębie murów i poza nimi bitwa toczyła się aż do zmierzchu, szale zwycięstwa wciąż przechylały się to na jedną, to na drugą stronę. Cały obszar usłany był trupami i dogorywającymi, ramie Gavora słabło, oczy zaślepione krwią błagały o koniec tej bezsensownej rzezi. Dlaczego Thungusi chcieli zawładnąć fortecą? Żeby zdobyć zgromadzone tam skarby i żyć lepiej. A dlaczego obrońcy Shillpan musieli odepchnąć Thungusów? Żeby zachować swoją własność i żyć w bogactwie. Śmierć stanowiła cenę, którą każdy gotów był zapłacić. Każdy, nie licząc najwyższych kapłanów i panów, którzy zaszyli się. w celach świątyń lub w warownych basztach fortec. Rozdział XVIII - Zdążyłem się. już przyzwyczaić - powtarzał stary żołnierz, ocierając przedramieniem pot. - Co rok lub prawie co rok historia się powtarza. Thungusi przybywają, palą zbiory, grabią bydło. I, nienasyceni, próbują splądrować miasto, żeby powrócić na swoje pustynie obładowani zlotem i z naszymi kobietami. Zawsze jednak wracają z niczym. Shillpan jest niezwyciężone. - Ale tym razem niewiele brakowało - uśmiechnął się Gavor. Opatrywał swoje draśnięcia i kontuzje, odniesione w ostatnim, decydującym starciu. Doglądał przy tym prac ziemnych przy fosach, do których stawili się wszyscy mężczyźni okrągu. - Stara historia - powtórzył żołnierz, spluwając w ręce i łapiąc się za łopatę. - Zęby już na tym zjadłem. Złapał za nogi ciało poległego Thungusa i wrzucił je do fosy. - Pas ziemi wokół murów - powiedział, zwracając się do Gavora - jest najżyźniejszy w całym regionie. Ziemia tak tłusta, że mogłaby dawać podwójny plon. Bylibyśmy jednak szaleńcami, gdybyśmy ją uprawiali: ze zbiorów cieszyliby się Thungusi lub poszłyby na zmarnowanie. - Mają właściwie do tego prawo - zażartował Gavor - skoro ich własne ciała służą za nawóz. Może starzec nie pojął ironii, a może nabrał niejasnych podejrzeń. Rzucił na Gavora niepewne spojrzenie i bez słowa wziął się do pracy. * * * Thungusi wycofali się, pozostawiając jak zwykle za sobą spalony krąg lasów, rozpacz i nędze: pola uprawne wokół Shillpan zostały spustoszone, zbiory zapowiadały się mizernie, nawet w części nie mogły zaspokoić potrzeb ludności. Kupcy, którzy zjawili się, w Shillpan po zakończeniu oblężenia, opowiadali o podobnej nędzy na północy i o krwawo stłumionych buntach: o żołnierzach podstępnie pomordowanych i rzuconych świniom jako strawa, o buntownikach strącanych wraz z odpadkami z murów zamków. - Żołnierze są silniejsi, lepiej uzbrojeni - opowiadali kupcy. - Wprawiają się w sztuce wojennej całymi dniami i są w stanie walczyć, tak jak chłopi orać. Tylko człowiek niespełna rozumu może sądzić, że zdoła ich pokonać. Gavor przysłuchiwał się tym rozmowom i przypominał sobie opowieść o Durkalu z Thumby, zasłyszaną od drwala Andiraqa w borach Wilczych Dołów. Heroldzi Hosplunda przemierzali kraj. Obwieszczenie było jasne i nieodwołalne: połowa zbiorów, jakkolwiek mierne by one były, należała się pod karą śmierci władcy Shillpan. W sytuacji, jaka panowała, nakaz brzmiał jak okrutna kpina. Pewien chłop uniósł motykę i rozwalił głowę wysłannikowi z zamku. Podziałało to jak iskra na rżysku. W jednej chwili zewsząd zerwał się krzyk, polała się krew, żołnierze ginęli hańbiąco przebici widiami lub od ciosów sztyletów w plecy. Ale, rzecz jasna, za wszystko zapłacili wieśniacy. Gavor został wysłany z poleceniem stłumienia jednego z wielu ognisk buntu, dwadzieścia mil na południe od stolicy. Przyparty do muru, starał się nie zabijać ludzi, którzy znaleźli się przed nim: bił płazem, nikogo nie raniąc, odrzucał od swojej piersi zęby wideł i sinawe ostrza wąskich rydli. Taka forma obrony niezbyt długo przynosiła rezultat. Szybko znalazł się z daleka od swojego oddziału, otoczony rannymi buntownikami, którzy nacierali na niego z dziką desperacją. Jakaś motyka z całą mocą spadła na jego ramie, otwierając głęboką ranę. Zwalił się z konia na ściernisko i ujrzał nad sobą żelazo wideł i ramiona tuzina szyderczo wrzeszczących wieśniaków. A potem ruda grzywa Duny oplotła go niby całunem. Znów stał się dzieckiem w Thune, w stodole pachnącej świeżo zwiezionym sianem. A Duna, towarzyszka jego zabaw, rzuciła się na niego, przewracając go ze śmiechem. * * * - Duna... - wymamrotał Gavor w gorączkowych majakach. Chłodna ręka jego dziewczyny musnęła mu czoło. - Brakowało mi ciebie... tak mi ciebie brakowało. - Nic nie mów, jesteś jeszcze słaby - mówiła. Ale głos nie należał do Duny. Był inny, oschły, nie miał śpiewności ludzi z Thune. - Ty nie jesteś Duna... - załkał Gavor. Rozczarowanie'było silniejsze od niego: płakał jak dziecko i gorzkie łzy płynęły mu po policzkach. Uniósł rękę, chcąc je osuszyć, i przeraził sier To nie mogła być jego ręka: to była ręka umarłego. Biała, chuda, z widocznymi pod przeźroczystą skórą żyłami, niebieskimi i delikatnymi jak rzeki na mapie wuja Obhera. - Leż spokojnie, nie mów i nie ruszaj się - nakazał stanowczy głos dziewczyny, którą wziął za Dune. -Zobaczysz, że wyzdrowiejesz, ale musisz robić to, co ci nakaże. Być uległym wydało mu się mniej meczące od dyskutowania. Tego dnia obudził się ponownie, a ona jeszcze raz nakazała mu wypoczywać. Ale za trzecim razem zdało mu się, że nabrał nieco sił i spróbował unieść się na sienniku. - Gdzie ja jestem! Kim jesteś? - Jesteś w lesie, w kryjówce Hozasa, człowieka, którego spotkałeś na rynku w Kongarabh. Ja jestem jego córką. - Hozas? - wymamrotał Gavor z zamętem w głowie. - Co tutaj robię? - Byłeś ranny, leżałeś bez czucia całe osiem dni, a ja opiekowałam się tobą jak matka swoim noworodkiem. Ale widzę, że szybko przychodzisz do siebie i już chciałbyś gdzieś pędzić - powiedziała z dąsem. - Wbrew moim poleceniom. Kazałam ci leżeć spokojnie, nie mówiłam ci przecież, żebyś unosił się i trwonił te odrobinę sił, którą dzięki mnie odzyskałeś. - Chce... chce wiedzieć, dlaczego tu jestem, co tu robię. Chce wiedzieć, kto mnie ranił, od kiedy... W głowie mu się zakręciło. Zamknął oczy i osunął się na posłanie. Kiedy tracił czucie, usłyszał jeszcze głos dziewczyny: - Już ci mówiłam... * * * Gavor spędził w leśnej kryjówce więcej czasu, niż mógł i chciał pamiętać. Za każdym razem, kiedy próbował stanąć na nogi, przewracał się, a Hancla, córka Hozasa, musiała pielęgnować go dokładnie jak noworodka. - Miałeś szczęście, że mój ojciec był w pobliżu, kiedy cię raniono - mówiła mu. - W przeciwnym razie zostałby już z ciebie wydziobany przez kruki szkielet. - Nie miałyby wielkiej uczty - śmiał się Gavor, patrząc na swoje sterczące kości. - Wtedy wyglądałeś inaczej, byłeś postawnym chłopcem - prowokująco mówiła Hancla. - Teraz żadna by cię nie chciała, nawet ta Duna, o której mówiłeś w majakach. - Duna tak, Duna mnie zechce - spierał się. Wtedy twarz Hancli chmurzyła się i nie chciała więcej rozmawiać. Jej twarz była zacięta i nieprzenikniona, rzadko znikał z niej surowy mars, ale jej silne, nawykłe do pracy ramiona potrafiły być delikatne, a jej grube palce poruszały się z łagodnością i uczuciem. Hozas prawie zawsze był poza domem. Po stłumieniu buntu żołnierze Hosplunda zwerbowali go razem z innymi do prac przy naprawianiu zamkowych murów. Wracał raz na pięć lub sześć dni, na lichej, wychudzonej szkapie, przesypiał noc i o świcie wyruszał z powrotem. - Możesz być spokojny - powiedział mu pewnego wieczoru, podczas skromnego posiłku. - W Shillpan wszyscy sądzą, że zginąłeś, nikt nie będzie cię szukał. - Za parę dni wyruszam - próbował tłumaczyć Gavor. - Ja też ruszam - powiedziała Hancla. - Z nim? - On mnie nie chce. Ruszam sama, w tundrę, na północ od Wielkiej Rzeki. Hozas potrząsnął głową z wyraźną niechęcią. - Moja córka ma źle w głowie - powiedział. - Któregoś dnia rzeczywiście mnie zostawi i skaże na samotną starość. - Zawsze możesz osiedlić się w Kongarabh, u mojej siostry, tej, która miała więcej szczęścia ode mnie i znalazła sobie męża. Stary Hozas potrząsał cały czas głową, ale nic nie odrzekł. Następnego dnia, kiedy podawała Gavorowi dzban z wodą do umycia, powiedziała, wskazując na jego amulet: - Kroneb ma taki sam. Gavor aż podskoczył, wytrącając jej dzban z rąk. - Kto to jest Kroneb? Jesteś pewna, że jego amulet jest taki sam? Możesz zaprowadzić mnie do niego? - Wszystko po kolei! - zaprotestowała urażona, zbierając skorupy. - I co teraz zrobisz z dzbanem? Sam będziesz chodził do studni? - Powiedz mi, kim jest Kroneb! - Gavor mocno złapał ją za rękę. - Ho, ho, myszołów pokazał swoje szpony - Hancla rozmasowywała sobie nadgarstek, na którym pojawiły się dwa wyraźne, czerwone ślady. - Zadałeś mi ból. Nie umiesz mówić tylko jeżykiem, musisz pomagać sobie rękoma? Próbował wytłumaczyć się, pośpiesznie i niezręcznie: ciekawość usłyszenia czegoś o Kronebie była zbyt silna. - Proszę cię, powiedz mi, kto to jest, gdzie mieszka, co robi. Powiedz, jak mogę go zobaczyć. - Rozumiem - pogodziła się. Hancla. - Czas ci już ruszać. Gniewny dreszcz wstrząsał jej potężnymi ramionami. Zaskoczony Gavor patrzył na jej zmarszczoną płaczem twarz. Delikatnie wziął ją za rękę i pocałował czerwone ślady na nadgarstku, jak pociesza się dziecko, gdy upadnie. Hancla uwolniła się gwałtownie, odwróciła i wybiegła z chaty. - Nie ośmielaj się nigdy więcej dotykać mnie twoimi brudnymi łapami - zawołała zdławionym głosem. I znikneła w lesie. Kiedy dwie godziny później wróciła, była tą samą Hancla, surową i opanowaną jak stary towarzysz broni. Gavor obawiał się powrócić do rozmowy o tajemniczym Kronebie, ale ona sama zaczęła, tonem najzupełniej normalnym. - Jeśli jutro będziesz czuł się na siłach, mogę zaprowadzić cię do niego. I dodała: - Kiedyś pracowałam u Kroneba, sprzątałam te obrzydliwą norę, którą on zwie domem. To stary mędrzec, nie stąd, myślę, że jest też jasnowidzem: w naszych stronach nikt nie wie tyle co on. Wybrał jednak życie w odosobnieniu, z daleka od wszystkich. Niektórzy mówią, że jest kapłanem jakiegoś tajemniczego kultu, ale może to tylko pogłoski. Jedno jest pewne: Kroneb ma dokładnie taki amulet, jaki ty nosisz na szyi. Tej nocy Gavor nie zdołał zasnąć. Kręcił się na sienniku, wyobrażając sobie moment spotkania ze starcem w jego kryjówce. Zdawało mu się, że w świetle księżyca widzi plecy Hancli jakby wstrząsane płaczem. - Przekonasz się, że życie to nieustanne rozstania - powiedział mu wuj Obher. - I zrozumiesz, że każdy twój gest, każde twoje postanowienie, nawet najmniej znaczące, wpłynie nie tylko na twój los, ale także na losy innych. * * * Następnego ranka Hancla zaryglowała drzwi chaty. Przez ramie przewiesiła worek z pożywieniem i ubraniem. Wyprowadziła konia i zaryglowała też wrota stajni. - Trochę pójdziemy razem - powiedziała dziewczyna. - A potem, na rozstaju w Lilienthal, ja ruszę traktem północnym, a ty skierujesz się na południe, aż do Zwalonego Mostu. I tam już nie zabłądzisz: jest tylko jedna ścieżka i prowadzi ona do jaskini Kroneba. Przez całą drogę już nie rozmawiali. Koń nie był rasowy, ale dobrze utrzymany i wykarmiony, raźno posuwał się naprzód. Już wkrótce dotarli do Lilienthal, wioski otoczonej gęstym lasem drzew poziomkowych. - Zsadź mnie tutaj - powiedziała Hancla. I dodała: - Powodzenia! Parę chwil patrzył na nią, zaskoczony. - Koń - powiedział. - Zostawiasz konia? - Zabraliby mi go rabusie - wyjaśniła. - Jestem tylko bezbronną kobietą. Zatrzymaj konia. Nosisz szaty Hosplunda i masz miecz przy boku. Możesz się bronić. Gavor sięgnął ręką do sakwy, zawieszonej przy pasie i wyjął parę monet. - Pozwól przynajmniej, bym cię wynagrodził za konia, którego mi dajesz. , - Nie, nie chce pieniędzy. Z nich też by mnie ograbiono. Wole podróżować w swoich łachmanach, nie będę miała nic do stracenia. Gavor okazał zniecierpliwienie. - Powiedz mi chociaż, po co ruszasz w tundrę, na koniec świata. Zimny uśmiech wykrzywił usta Hancli. - Jesteś głupi, Gavor. Pytasz, po co ruszam w tundrę. Idę poszukać sobie męża wśród pastuchów. Ja też chce mieć męża, nawet jeśli jestem brzydka. I chce rodzić dzieci. Tam daleko owczarze potrzebują kobiet, a ja jestem zdrowa i silna, choć nie mam włosów twojej Duny... Gavor w napływie czułości spróbował ją zatrzymać. - Nie dotykaj mnie, potworze! Pobiegła niezgrabnym i ciężkim krokiem. Ale kiedy odwróciła się, żeby przesłać ostatnie pozdrowienie, uniosła dłoń w geście wdzięcznym i lekkim, subtelnym jak rozpływająca się mgła nad polami. Rozdział XIX - Wejdź, cudzoziemcze - z głębi jaskini doszedł go zmęczony głos. Miejsce było ponure i niewiele widział, ale sądząc po tym, jak rozbrzmiewały zasłyszane słowa, musiało być przestronne. Głos ów był jak echo podziemnego źródła, donośny i odległy: każde wypowiedziane słowo odbijało się od ścian jakby uwięzione w pudle rezonansowym. Oczy powoli przywykły do półmroku. Ujrzał duże zwierciadło rtęciowe, oparte o boczną ścianę jaskini; była tam długa drewniana skrzynia pełna bladych, podobnych do zboża kłosów, był kobierzec utkany jaskrawymi barwami; i wszędzie zwoje pergaminu. Kawał solonego mięsa zwisał w rogu, gdzie wysokie na sto stóp-sklepienie opadało niemal pionowo. I wreszcie, siedzący ze skrzyżowanymi nogami na owczej skórze człowiek. Człowiek bardzo stary, blady i chudy, z ogromną brodą i białymi jak śnieg włosami. - Tylko jedno pytanie - powiedział Gavor, stając przed starcem, który ani drgnął. Zdjął z szyi amulet i rzucił do stóp Kronebowi. - Jakiego koloru jest księżyc? Długą, bardzo długą chwile stary Kroneb wpatrywał się w niego. Nie drgnął mu żaden mięsień, lecz w jakiś sposób jego sztywna surowość nabrała odmiennego wyrazu. Tak jakby wstrzymał oddech, niepewny odpowiedzi, którą jednak dawało się odczuć. Potem Kroneb podniósł amulet i potrzymał go na otwartej dłoni. Jego orle spojrzenie przesuwało się niepewnie pomiędzy niewielkim przedmiotem, a ogromną postacią Gavora. - Hancla, córka Hozasa, powiedziała mi, że masz taki sam. Odpowiedz, na wszystkich bogów: jakiego koloru jest księżyc? - Księżyc jest biały odpowiedział starzec. Uniósł się z trudem i rozpalił ogień w kręgu poczerniałych kamieni, zajmujących środek jaskini. Potem z misy chlusnął na kamienie trochę wody, która skwiercząc natychmiast wyparowała. Gavor poczuł, że zapada się w powolny gwiaździsty krąg. - "Dorzucił coś do wody - pomyślał resztkami świadomości - i przez oddech..." I odżyło silne wspomnienie Uljany, czarownicy, która omotała go na długie miesiące. Ona też paliła wonności i uciekała się do mnóstwa podobnych sztuczek, kiedy chciała wywołać oszołomienie, wspomnienie, sen lub przyjemność. Gavor miał uczucie, jakby nagle zapadł się w lodowaty całun pośrodku zawieruchy i spadał w nieznanym kierunku. Ogarniał go ciężki, nieubłagany, zaborczy sen i nie próbował nawet opierać się, przeciwnie, poddał mu się ufnie. Księżyc jest biały, powiedział mu starzec i w jednej chwili opuściła go wszelka nieufność. Księżyc jest biały. Osunął się na ziemie całkowicie pewien, że-nareszcie osiągnął cel. * * * Kiedy powróciła mu świadomość, poczuł, że starzec stoi nad nim i pochylony bacznie go obserwuje. Kościste palce Kroneba przesuwały się lekko po jego czole i karku; poczuł je na skroniach i wyczuł lekki ucisk u nasady nosa i za uszami. - Wiem już, kim jesteś - powiedział głosem spokojnym i głębokim, w którym jednak znać było podniecenie. - Spałeś krótko, ale wiele powiedziałeś, otrzymałem odpowiedź na wszystkie moje pytania. Pomógł mu się unieść, namówił do wypicia palącego likworu, który z krwią obiegł całe ciało, i powtórzył: - Wiem już, kim jesteś, cudzoziemcze. Gavor spoglądał na niego oszołomiony. - Ja jestem Gavor, syn Gavora. - Bez wątpienia - zgodził się Kroneb. - Ponad dwadzieścia lat temu zaginął wszelki ślad po tobie. Nie wiedzieliśmy nawet, czy Margret wydała na świat chłopca czy dziewczynkę. Ale oto przybywasz w najbardziej odpowiednim momencie i jesteś jak najszlachetniejsze błogosławieństwo. Jesteś niby pieczęć, żyjący dowód, jesteś tym, który może uwierzytelnić wszystkie nasze żądania... - Nie rozumiem... - Słuchaj mnie uważnie, a wszystko stanie się dla ciebie jasne, przejrzyste jak źródlana woda. Góry okrył odległy i mroczny deszcz, jedynie jaskinia stanowiła oazę spokoju, a wszelkie odgłosy z zewnątrz dochodziły jak zamierzchłe echo. Wilki opuściły swe legowiska, podobnie jak sokoły, potężne górskie orły, czerwone lisy ze spłaszczonymi pyskami i gęstymi, puszystymi ogonami. Świat istniał na zewnątrz, poza grotą Kroneba. A wewnątrz tylko głos starca, gdy odsłaniał tajemnice. - Mówię do ciebie w imieniu Meklura, słuchaj mnie chłopcze. Więcej niż czterdzieści lat temu, w tundrze, która rozciąga się na północ do Wielkiej Rzeki, owczarze zapuszczający się ze swoimi stadami na sto mil od osad znaleźli na ścieżce umierającego człowieka. Mężczyzna ów, cudzoziemiec, ubrany był na sposób nigdy u nas nie widziany i leżał skostniały z zimna, pod byle jak skleconym schronieniem z gałęzi. Na ręce miał dziwną bransoletę, a w kieszeniach różne tajemnicze przedmioty... - Kim był ten człowiek? - przerwał Gavor. - Milcz i słuchaj, chłopcze. To historia długa i zawiła, nie każ mi wyprzedzać rzeczy, które wypowiedzieć musze we właściwym porządku... Był wiec ten człowiek. Owczarze przenieśli go pod namiot i nie skąpili mu należnej troski, ale człowiek ten wyglądał, jakby postradał rozum, mówił niezrozumiałym jeżykiem i w napadach szału płakał zrozpaczony. Choroba, która nim owładnęła, powoli ustępowała. Nauczył się jeżyka owczarzy i pozostał z nimi ponad dwa lata. Człowiek ten zwał się Iduór i w niejasny i dziwaczny sposób określał miejsce swojego pochodzenia... Iduór - wykrzyknął Gavor. - Mówisz o heretyku, który zginął na placu w Fanarabh? Kroneb przytaknął szybkim ruchem głowy. - Owczarze uznali go za boga, który spadł z nieba, tak jak deszcz, ale on bronił się przed tym, utrzymując, że jest tylko człowiekiem. Potem Iduór wywędrował z tundry, przekroczył Wielką Rzekę i przybył na południe, do świata bardziej rozwiniętego: odwiedził Kongarabh i Shillpan, poznał rzemieślników, świątynie, opanował nasze pismo, sztukę znaną prawie wyłącznie kapłanom... - Ja też umiem pisać - wymamrotał Gavor. - Wiem, wyjawiłeś mi to we śnie. Ale milcz i słuchaj. Po paru latach wędrówek, Iduór osiadł w Fanarabh, nad brzegiem rzeki Fane-Gur, żył z czarów i zapisywał dziesiątki zwojów pergaminu: całą wiedze swojego świata. Poślubił młodą dziewczynę imieniem Kadmia, dała mu ona dwie córki. Pierwsza, Liza, umarła bardzo młodo podczas szalejącej zarazy, która zdziesiątkowała całą krainę. Druga, Margret, wyszła za Gavora z Kongarabh. - Mój ojciec... - Tak, twój ojciec. Ale pozwól mi skończyć, chłopcze. Minął rok i kapłani zabili Kadmie i przywiedli na stos Iduóra pod zarzutem herezji: nieznanymi praktykami wyleczył zbyt wielu chorych, przede wszystkim zaś występował przeciw prawu kapłanów i panów. A stało się to przez zdradę jego zawistnego i niegodnego ucznia. Gavor i już brzemienna Margret byli prześladowani i musieli uciekać. Ale siepacze kapłanów wyśledzili ich i zadali im śmiertelne rany. Ciało Margret znaleziono w lasach pod Samarabh, ciało Gavora niedaleko zachodniej bramy miasta. Po dziecku żadnego śladu. - Mój ojciec zdążył powierzyć mnie kowalowi... - Wiem, powiedziałeś mi to we śnie, jaki sprowadził na ciebie moje zioła... Gavor parę chwil milczał. I wybuchnął: - A teraz? Co mam czynić? - Teraz jesteś jak łuk napięty do granic wytrzymałości. Czytam w twoich oczach tysiące pytań, ale musisz posilić się i wypocząć. Później będziemy mieć dużo czasu na dalsze rozmowy. * * * Zapadła noc i wylot jaskini otwierał się na nieprzeniknioną ciemność. Koń Hancli grzebał kopytami, niespokojny, choć uwiązany był w pewnym miejscu i nie brakowało mu paszy. Para nietoperzy miotała się miedzy ścianami jaskini w niemej i ślepej gonitwie, pozornie bez celu. - Stawiasz za dużo pytań - mówił spokojnym-głosem, który drżał głęboko, odbijany od ścian jaskini. -Iduór Meklur zaczął nauczać dopiero w ostatnich latach życia. Ja byłem jednym z pierwszych jego uczniów, zafascynowały mnie jego smutne i niewiarygodne opowieści. Iduór nie nauczał na placach, wolał zaciemnione kąty tawern, leśne polany, na których miał zwyczaj pogrążać się w medytacjach. - Ty go znałeś! - westchnął Gavor z nutą żalu. - Tak, znałem go. Miał żółte oczy krogulca, ale głos łagodny i drżący niczym głos turkawki. Kiedy wpadał w melancholie, intonował dziwaczne melodie, tajemnicze i niezrozumiale pieśni swoich stron... - Skąd przybył? Kroneb rozłożył bezradnie ramiona. - Nawet on tego nie wiedział. Żył sobie spokojnie w swoim świecie, świecie odmiennym od naszego, ale także i podobnym, jeśli trzymać się jego opowieści, i nagle... ot tak, w jednej chwili, poczuł, że oplata go mroczny płaszcz, a kiedy znów ujrzał światło, znajdował się pośrodku lodowej tundry, za Wielką Rzeką. - Na bogów - wykrzyknął Gavor. - Co to za historia? Jak może być, że sam Iduór nie był w stanie określić swego pochodzenia! No właśnie: ten jego świat musi przecież gdzieś istnieć, może za Kordylierą Smoków, może za wschodnią pustynią, a może za ogromnym, lodowym morzem północy... Kroneb cały czas potrząsał głową. - Bezowocne jest szukanie tam, gdzie myślisz. Iduór miał swój pogląd na te kwestie. Mówił, że jego świat znajduje się tutaj, przemieszany z naszym, a jednak niewidoczny. Mówił, że przestrzeń jest jedna, ale jest nieskończona ilość światów, a wszystkie zajmują te samą przestrzeń, choć pozostają sobie nieznane. Światy, które mogą nie wiedzieć o swoim wzajemnym istnieniu, tak jak nie wiedzą o sobie sowy i gołębie, choć zamieszkują ten sam obszar. To bardzo odległe porównanie, lecz trudno znaleźć mi odpowiedniejsze. Iduór rzeki, że pewnego dnia ludzie odnajdą klucz do otwarcia wszystkich drzwi i będą mogli przechodzić ze świata do świata zgodnie z własną wolą, a nie tak, jak sprawi ślepy los, wbrew nim samym. Ten dzień jest jednak bardzo odległy, nie wystarczy, być może, wiedza stu pokoleń uczonych... - To szaleństwo - Gavor przygasł nagle. - Szukałem cały rok, cały rok cierpiałem niewole, udrękę, nadludzkie trudy. I po to tylko, żeby usłyszeć teraz o świecie, który jest i którego nie ma, o świecie, który otworzy swoje wrota, kiedy kości moje staną się prochem... - Dość - przerwał mu Kroneb. - W sekcie Meklura są uczniowie, którzy zajmują się teorią, ale są i inni, większość, którzy dbają o sprawy namacalne. - Co to znaczy? - Powiedziałeś, że cierpiałeś niewole, trudy i udrękę. Cierpiałeś też pewnie głód i znosiłeś niesprawiedliwość. A wiec dobrze, bliski cel, ku któremu dąży nasza sekta, to wykorzenienie głodu i niesprawiedliwości. Jesteś młody, porywczy i jak wszyscy młodzieńcy zbyt mało oddajesz się refleksji, wolisz działać. Jeśli chcesz do nas przystać, jeśli zamierzasz uszanować pamięć ojca twojej matki, człowieka, który rozbudził nasze umysły, znajdzie się dla ciebie zajęcie. Czas wielkiego buntu jest już bliski. Przede wszystkim musimy wytępić prześladowców, a nie będzie to rzeczą prostą, gdyż stanowią oni jedność z kapłanami, a sprzyja im prostactwo ludu. - Co mam czynić? - Wyruszysz do Bhakry, do sanktuarium boga deszczu i zapytasz o Wielkiego Akolitę. To on trzyma nici wszystkiego. Staw się przed nim i wyjaw, kim jesteś. - Wyruszę jutro skoro świt... - Nie. Zatrzymasz się tutaj jeszcze parę dni. Zbyt wielu rzeczy jeszcze nie wiesz... Ja jestem tylko pośrednim ogniwem. Nim jednak zapoznasz się z relikwiami po Meklurze, pozwól, bym ja zadbał o twoją inicjacje. - Zgoda - przytaknął Gavor. - Powiedz mi jeszcze: dlaczego biały księżyc? Kroneb uśmiechnął się. - W świecie Meklura księżyc nie jest fioletowy. Jest biały, iskrzy się jak śnieg w promieniach słońca. Rozdział XX Niezdrowy odór na mile otaczał miasto. Cała nędza świata, nieuleczalnie chorzy, mierni szarlatani i oszuści skupili się wokół Bhakry i jej świątyń oczekując cudów. Wielki portal z czarnego kamienia prowadzący do miasta wieńczył zatarty, choć jeszcze czytelny napis: By pozyskać łaską bogów cztery rzeczy są niezbędne spłodzić syna wykopać studnie zasadzić drzewo odbyć pielgrzymkę, do Bhakry - Dawniej napis brzmiał inaczej - zaśmiał się jakiś kaleka, wlokący się obok Gavora. - Trzy były rzeczy potrzebne dla uzyskania łaski bogów, nie było mowy o pielgrzymce do Bhakry. Ale w miejscu tym, niechaj niebo je przeklnie, aż roi się od karczmarzy i jeden z nich, syn dzikusa z lasu i ulicznej dziewki, zmienił napis, po wsze czasy nabijając sobie w ten sposób kabze. Nie mogę uwierzyć, że bogowie mogliby upatrzyć sobie podobne miejsce! - Dlaczego wiec przybyłeś tutaj? - zapytał Gavor. Także i jemu miasto wydało się nędzne i ponure, mimo otaczającego je tłumu. A może właśnie ów tłum tworzył tak ponurą atmosferę. - Nie wierze w cuda - odpowiedział kaleka z grymasem - ale nigdy nic nie wiadomo... Słyszałem o ślepcach, którzy odzyskali wzrok, tutaj, w Bhakrze, i o niemowach, "którym wróciła mowa. Kto wie, może znajdzie się zaklęcie dla nóg, które nie mogą się poruszać... Wzgórze sanktuariów było strome, tłumnie oblegane przez nędzarzy i Gavor stracił kalekę z oczu. Ale zdawało się, że wszystkich przygnała tutaj taka sama mieszanina niedowiarstwa i nadziei, a w przekleństwach unoszących się w cuchnącym powietrzu pobrzmiewał ton groźby i upokarzającego błagania. Zimny wieczorny wiatr wciskał się pod łachmany, przewiewał otwarte rany, powodował drżenie u tych, których nie trzęsła jeszcze febra. A czarne kruki, wysoko w górze, krakały z ponurą rozpaczą. Tymczasem niskie i ciężkie chmury zawisły nagle jakby ściągnięte magią nad szczytem wzgórza. Gavor rozglądał się, próbując odgadnąć, która ze świętych budowli wznoszących się na zboczach może być świątynią boga deszczu. - Jej mury są z błękitnego kamienia - powiedział mu Kroneb - a kopuła szeroko otwarta na niebo. Żadna ze świątyń nie odpowiadała temu opisowi. Chciał dowiedzieć się czegoś od obdartych pielgrzymów, którzy wraz z nim wdrapywali się stromymi ścieżkami wzgórza: w odpowiedzi obrzucono go wrogimi przekleństwami. Starucha z twarzą oszpeconą koroną ropiejących wrzodów zachichotała szyderczo. - Zaraz będziemy mieli potop - powiedziała z wyraźną ironią - a ty chcesz modlić się do boga deszczu! Gavor przyśpieszył kroku i skręcił w boczną ścieżkę z zamiarem obejścia wzgórza. Przeszedł przez gaj laurowy i znalazł się po przeciwnej stronie pagórka. Od razu też rozpoznał świątynie, kruchy i dziwaczny budynek, otwarty na wszelkie kaprysy pogody. Deszcz przeszedł w ulewę. Gwałtowne podmuchy wiatru wstrząsały dziwną konstrukcją świątyni. Jej filary i delikatne łuki celowo nie były zwieńczone sklepieniami, żeby oczyszczający deszcz mógł rytualnie obmywać nawy świątyni. Woda spływała strumieniami po smukłych kolumnach z czarnego bazaltu i wsiąkała we wszechobecny mech. Z powodu wilgoci i mchu budowla przypominała skamieniały las, choć częściowo zachowała swój pierwotny kolor. Gavor przekroczył próg świątyni. Wewnątrz, z powodu szalejącej burzy i późnej już pory, z trudem odróżnił duży kwadratowy blok kamienny, stojący pośrodku budowli oraz widniejący pod murem rząd niewielkich nisz, w których leżały złożone wota. - Czego szukasz, synu wszechświata, bracie nieszczęścia, ojcze nieprawości? - cicho zapytał go mnich, który zjawił się u jego boku. Jego okryta płaszczem zakonnym postać zlewała się z nastającą ciemnością. - Dlaczego nadajesz mi te wszystkie imiona? - spytał zaintrygowany Gavor. - Wszystkich tak zwiemy: póki nie nadejdzie odpowiednia chwila, wszyscy będziemy ojcami nieprawości. Wszechświat powołał nas do życia, jesteśmy wiec jego synami. Co do nieszczęścia zaś, jest ono nieodłącznym naszym towarzyszem... Ale nie odpowiedziałeś mi. Pytałem, czego szukasz, gdyż noc już blisko, a grzmot przetacza się po niebieskich bezdrożach. - Szukam białego księżyca. Zakonnik zamarł na chwile, która zdała się niezwykle długą, potem gwałtownie uskoczył w bok i zwinnie stanął przed nim. W tym momencie błyskawica rozjaśniła ciemność świątyni: Gavor ujrzał młodą i gładką twarz, błyszczące i duże oczy, które wpatrywały się w niego ze zdziwieniem. - Księżyc jest biały tylko dla tego, kto posiada klucz do wiedzy - zawyrokował młody zakonnik, a cień, który znów go skrył, wydał się po nagłym, oślepiającym błysku jeszcze bardziej nieprzenikniony. I dodał głosem niepewnym i podejrzliwym: - Ale ty może nie wiesz jeszcze wystarczająco dużo. Kto ciebie przysyła, żołnierzu? - Przysyła mnie Kroneb, mędrzec z jaskini i chce mówić z Zostharem, Wielkim Akolitą. Powiedz mu, że przybywam w imieniu Meklura. Sala była długa i przestronna, wydrążona w żywej skale, rozświetlała ją nieskończona ilość świec. Czterdziestu zakonników zasiadło wokół długiego stołu, a przed każdym stała misa i dzban. Gavor siedział pośrodku, obok Wielkiego Akolity, człowieka, który z pokorą i wyrzeczeniami przyjął na siebie ciężar całego zakonu. - To, co widzisz, stanowi tylko zewnętrzny pozór, maskę, która umożliwia nam kierowanie sektą. Kroneb powiedział ci, że mnichami jesteśmy tylko z nazwy. Dla najmłodszych z nas to tylko habit, nic więcej. A ja i wszyscy starsi... cóż, nie jesteśmy już zakonnikami, a raczej jesteśmy nimi w odmienny sposób: ojciec twojej matki nauczył nas, że prawdziwa religia jednoczy się z prawdziwą nauką, a prawdziwa wiedza to ta, którą nam przekazał, nim umarł... - Wiedza, której ja nie znam - z zakłopotaniem zauważył Gavor. - Będziesz miał cały twój czas na jej poznanie - uspokoił go Zosthar. Zmierzwił sobie długą brodę i dodał: -Jedno musi być jasne. Jesteś spadkobiercą Meklura, żyjącym dowodem jego ludzkości, ale dziedzictwo krwi nie daje ci żadnych praw. Od nikogo nie możesz spodziewać się tutaj żadnych przywilejów. Nie jesteś bowiem potomkiem boga: Meklur zawsze podkreślał, że bogowie nie istnieją i że on sam jest tylko człowiekiem. - Ale ja... - nieswojo wyjąkał Gavor, rozglądając się wokół - ja nie żądam niczego. Jestem tutaj po to, żeby służyć. Komu winien jestem posłuszeństwo? - Teraz mnie - odparł Zosthar. - Ale dlatego tylko, że ja jestem głosem woli wszystkich lub prawie wszystkich. Moja władza trwać będzie dopóty, dopóki oparta będzie na powszechnej aprobacie i ty sam, lub ktokolwiek inny, będziesz mógł jutro przejąć moją funkcje, jeśli większość adeptów tak zdecyduje. Gavor uśmiechnął się, nie potrafiąc ukryć sceptycyzmu. - W ten sposób autorytet władzy nigdy nie będzie pewny... - Słusznie - zgodził się Zosthar. - Nie zapominaj jednak, że władza święta i bezsporna prowadzi do rządów absolutnych i przeradza się w tyranie, źródło wszelkiej nieprawości. Tymczasem zakonnicy wstali od stołu i oddalali się małymi grupkami do swoich cel. - Zrobiło się późno - zauważył Wielki Akolita, chowając ręce w szerokich rękawach habitu. - Tobie też potrzebny jest odpoczynek... - Kroneb wspomniał mi o relikwiach Meklura - przezwał mu Gavor. - Za twoją zgodą chciałbym je zobaczyć, natychmiast. - Pojmuje twoją niecierpliwość - uśmiechnął się Zosthar. Skinął na młodego zakonnika, który pozostał jeszcze w końcu stołu. Kiedy ów stanął przed nim, Zosthar wręczył mu klucz. - Zaprowadź brata Gavora do tajnego sanktuarium świątyni. Wielki Akolita uniósł się, pozdrowił Gavora ruchem dłoni i opuścił pustą już sale. Zakonnik wziął ze stołu grubą zapaloną świece i dał znak Gavorowi, żeby podążył za nim. Długim korytarzem przeszli wzdłuż podwójnego rzędu cel i stromymi kamiennymi schodami zsunęli się w dół. W głębi, ukryte za dębową płytą, otwierało się przejście wąskie na łokieć i tak niskie, że Gavor musiał posuwać się zgięty w pół. Po dwudziestu krokach prowadzący go zakonnik zatrzymał się. Gavor ujrzał niewielkie drzwi z masywnego drewna, wzmocnione ćwiekami i sztabami z polerowanego metalu. Zakonnik obrócił klucz w zamku i otworzył drzwi. - Jesteś w sanktuarium Iduóra Meklura - wyszeptał. - Nazywamy to miejsce pępkiem świata. Znalazł się w ciasnej, okrągłej komnacie, z ławą-i małym pulpitem pośrodku, a w szafach, jakie ją otaczały, zgromadzono zwoje pergaminów. W niskim, zamkniętym kopułą sklepieniu znajdowały się niewielkie otwory umożliwiające swobodny przepływ powietrza. - Umiesz czytać? - zapytał mnich, stawiając świece na pulpicie. - Tak, ale od czego zacząć? - odparł, wskazując otaczające go zwoje. - Wszystko to napisał Meklur? - O tak, to jego dzieło - przytaknął mnich. - Wystarczy, jeśli dziś wieczór poznasz najważniejszy zapis. W najbliższych dniach będziesz mógł przeczytać całą resztę. Na pulpicie leżała metalowa szkatuła. Mnich wyjął z niej cienki zwój pergaminu i rozwinął go w świetle świecy. - Testament Meklura! - powiedział podniosłym głosem. -Jeśli znaczenie tych słów nie będzie wystarczająco jasne, nie proś mnie o wyjaśnienie, zwróć się bezpośrednio do przeora. Ja jestem młodym adeptem, osiągnąłem ledwie pierwszy stopień wtajemniczenia... Drżąc z wrażenia, które ściskało mu gardło, Gavor pochylił się nad pulpitem. Ja jestem Mac Lure heretyk. Mój świat znajduje SIĘ po tamtej stronie przestrzeni i czasu, za wszystkimi dolinami i górami, dalej niż sięga jakakolwiek kraina ziemska lub niebiańska, niemożliwy do osiągnięcia. Ja jestem Mac Lure, rzucony pod wasze niebo niedorzecznym czarem. Tutaj, uwięziony na zawsze, dożyje moich dni w marzeniach o niemożliwym powrocie. Ja jestem Mac Lure, okryty mrokiem bezkresnego wygnania, ale także światłem prawdziwego poznania. Mój świat jest światem, w którym księżyc jest biały, w którym żelazne ptaki latają szybciej niż głos, gdzie ludzie mogą rozmawiać i widzieć się na odległość tysiąca tysięcy mil, gdzie zagładę zwiastuje głos grzmotu, w proch przemieniając cale miasta, a pył śmierci unicestwia i czyni bezpłodnymi dziesięć generacji. Ja jestem Edward Mac Lure, który żył w Fanarabh jako Iduór, i przemawiam do wszystkich w imieniu prawdy i prawości. Bóg Protagoras powiedział: Człowiek jest miarą wszechrzeczy. Bóg znad Sekwany powiedział: Ludzie rodzą się i żyją wolni i równi w prą wach. Bóg Czterech Kantonów powiedział: To lud dyktuje prawa. Bóg Iljcz powiedział: Żaden bunt bez świadomości buntu. Bóg narodu żółtego powiedział: Bunt opiera się na ostrzu miecza. Bóg narodu czerwonego powiedział: Ziemi nie można ani kupić, ani sprzedać, należy ona do ludzi wolnych. Bóg czarnej puszczy powiedział: Nawet gniew powodowany nieprawością burzy oblicze. Żyjemy w ciemnych czasach, wiec nie możemy być dobrzy. A ja, Meklur, mówię wam, że broń należy do ludu, mówię wam, że kapłani i władcy to perz świata, chwasty, które żywią się życiodajnymi sokami innych. Pozbawieni korzeni, mają tylko zachłanne ręce, którymi chcą czerpać. Ja, Meklur, mówię wam, że bogowie to ludzie, lecz człowiek jest bogiem wtedy tylko, gdy występuje w imieniu nie tylko swoim, lecz wszystkich. Mierni despoci odległych czasów wiatrem spisali swoje triumfy. Złotem można opłacić najemnych zbirów, przekupić motłoch. Lecz woda zawsze zmierza ku morzu, lawina schodzi w doliny i nikt nie zdoła jej powstrzymać, tak jak żaden wybieg, żaden spisek uknuty przez możnych, żadna nikczemność kapłanów nie stanie na przeszkodzie ludowi w odziedziczeniu ziemi. * * * Następnego dnia Gavor ponownie zszedł do podziemi, tym razem w towarzystwie Wielkiego Akolity. Noc spędził bezsennie, przewracając się z boku na bok na posłaniu maleńkiej celi, którą wyznaczył mu usługujący mnich. Przez długie godziny tajemnicze słowa Meklura niby ogniste duchy przesuwały się przed jego oczami w niekończącej się sarabandzie. I usłyszał jakby przepowiednie, uroczystą i dumną, która dopełniała magie pulsującego wokół niego ognistego pisma. - Nie masz powodu, żeby się zniechęcać - powtarzał mu Zosthar, stojąc obok pulpitu. - Słowo Meklura pozostaje niejasne również i dla mnie, choć całe życie spędziłem pochylony nad tymi pergaminami. Gavor potakiwał, być może pocieszony. - Wygląda, jakby napisał to ktoś niespełna rozumu - powiedział, tracąc na chwile panowanie nad sobą. I natychmiast zganił się w duchu za słowa, które nieopacznie wymknęły mu się z ust, słowa kłopotliwe niczym przekleństwo. Wielki Akolita uśmiechnął się. - To dlatego, że szukasz konkretnych wyobrażeń - powiedział pobłażliwie. - Meklur pozostawił nam obraz swego świata i są w nim niezrozumiałe miejsca, lecz my musimy skupić się na konkluzji jego wywodu, w której nakłania nas, byśmy przygotowali się do wielkiego buntu, żeby odmienić losy świata. - W tym miejscu zapis jest dla mnie zupełnie jasny - zgodził się Gavor - być może dlatego, że taką prawdę nosiłem w sobie na dnie serca od dawna. Ale nic więcej nie rozumiem! Kim są bogowie, o których mówi Meklur? Bóg narodu żółtego... bóg narodu czerwonego... bóg czarnej puszczy... i pozostali... - To nie byli bogowie - cierpliwie tłumaczył Zosthar. - Byli to ludzie wielkiej mądrości i od nich właśnie posiadł swą wiedze Meklur, a później próbował przekazać ją nam. - Ludzie? Gdzie i kiedy żyli? - To byli ludzie ze świata Meklura. - Tak, ale świat, o którym mówi Meklur... gdzie on się znajduje? - Poza czasem i przestrzenią - westchnął Wielki Akolita. - Poza czasem i przestrzenią... Nie pojmuje. A gdyby to było oszustwo? - zatroskał się Gavor. - Może z nas zadrwił lub może to wytwór chorej wyobraźni? Twarz Zosthara nagle spoważniała. - Moje oczy widziały, jak Meklur spłonął żywcem na placu w Fanarabh. Żaden człowiek nie ruszy naprzeciw śmierci z samej chęci zadrwienia... Meklur miał żółte oczy, oczy, które nie mogły być z tego świata. A ty jesteś jego potomkiem, w twych oczach jarzą się dziwne złociste punkciki, nie powinieneś wiać okazywać takiej niewiary. Amulet, jaki nosisz na szyi... to moneta. Czy wydaje ci się, że mógł wybić ją rzemieślnik z naszego świata? Zosthar wysunął spod pulpitu szkatułkę i wyjął z niej trzy dziwne przedmioty. - Przyjrzyj im się dobrze - powiedział twardym głosem. Pierwszy z nich był drążkiem, nieco krótszym od dłoni, sześciokątnym jak komórka pszczelich plastrów, wytworzony z połyskliwej żółtej substancji. Zosthar przycisnął kciukiem jeden z końców drążka i z niewielkiego otworu po przeciwnej stronie wysunął się metalowy punkcik. Stary mnich przeciągnął nim po otwartej dłoni i Gavor ujrzał na skórze wykwitający niebieskawy ślad. - To pędzel Meklura. Widziałeś już coś podobnego? Drugi przedmiot był złotą bransoletą z niewielkim płaskim puzderkiem, niewiele większym od monety. Zosthar dotknął go i nieznany blask rozjaśnił blady napis wytłoczony niezrozumiałym pismem. - Co to takiego? - zapytał oszołomiony Gavor. - Ta bransoleta jest przyrządem służącym do odmierzania czasu, choć nie ma w sobie nic z naszych zegarów słonecznych. Jeszcze nie wiem, jak działa, choć Meklur pozostawił na jednym z tych zwojów pergaminu dokładny opis. Chciałbym teraz, byś uważnie przyjrzał się trzeciemu przedmiotowi. Była to niewielka płytka, szeroka jak dłoń, pokryta czerwoną skórą i złożona w pół. Gavor rozdarł ją i na jednym skrzydle ujrzał ciąg maleńkich rysunków, bardzo podobnych do tych, które zdobiły jego amulet, a na drugim... Na drugim boku umieszczony był wizerunek: niewielki rysunek przedstawiający głowę młodzieńca. Portret Meklura - wyjaśnił Zosthar. Kapryśny artysta wykonał go w białych i czarnych barwach, ale portret choć mały, z niezwykłą precyzją oddawał wszystkie szczegóły. - To niemożliwe - wzdrygnął się Gavor. - Żaden artysta nie zdołałby namalować podobnego wizerunku, choćby posługiwał się najdelikatniejszymi pędzlami. - I rzeczywiście, podobizna ta jest dziełem maszyny - wyjaśnił Zosthar, Wielki Akolita. - Przyjrzyj mu się dobrze, Gavorze. Nie zauważyłeś podobieństwa do siebie? Kiedy stawiłeś się. przed nami wczoraj, wystarczyło mi jedno spojrzenie i nim jeszcze zacząłeś mówić, rozwiały się wszelkie moje wątpliwości. * * * Na klasztornym dziedzińcu, chronieni wysokim murem i z dala od niedyskretnych spojrzeń pielgrzymów mnisi ćwiczyli się w strzelaniu z łuku i władaniu mieczem. Gavor przyglądał się. z boku. Minęły cztery dni od jego przybycia do świątyni i zaczynał mieć dość rozwodnionego wina i skromnych posiłków. Lecz ciekawość nie została wcale zaspokojona. Zosthar wprowadził go w najbardziej skryte tajniki zapisów, pomijając wszystkie stopnie wtajemniczenia. W porównaniu z młodymi adeptami, wciąż mierzącymi się z podstawami sztuki czytania, posiadł on umiejętność biegłego śledzenia pisma. Zawdzięczał to wujowi Obherowi, który od dzieciństwa, kiedy świat jego ograniczał się do zabaw, z niebywałą gorliwością dbał o wykształcenie w nim tej umiejętności. Ale trapiły go nie tylko przeszkody natury doktrynalnej. Kiedy myślał o realizacji ogromnego przedsięwzięcia Meklura, nachodziło go tysiące wątpliwości. Żeby osiągnąć podobny cel, należało mieć w gotowości bez porównania więcej zbrojnych i dysponować potężniejszymi środkami. Zosthar, a wcześniej Kroneb, mówili mu o adeptach, rozsianych we wszystkich liczących się miejscach, nawet w odległych regionach. Również w Thune, wyjawił mu Wielki Akolita, była dwójka ludzi gotowych do wzniecenia buntu i zajmowali oni wcale nie poślednie miejsca w zamku tyrana Khavla. W osłupienie wprowadziła go wiadomość, że byli to kapitan straży Grumak i jego adiutant Griva. Ale pole działania wydawało się przeogromne i obejmowało wszystkie ziemie od Górnej Mediny po Wielką Rzekę, nie wyłączając doskonale obwarowanych miast Kongarabh i Shillpan. Gavor widział w tym zamysł szalony, z góry skazany na niepowodzenie. Przyglądał się młodym mnichom, bladym, wychudłym, bez krzepy w mięśniach, którzy z trudem utrzymywali miecz w dłoni oraz starszym, z ciężkimi brzuchami i wątłymi nóżkami, niezdolnym należycie napiąć łuk. Smutny i komiczny widok. Ktoś dotknął jego ramienia. Wielki Akolita uśmiechał się. ufnie. - Wiem, o czym myślisz - powiedział, a twarz jego nagle poszarzała. - Myślisz, że zwycięstwo nie uśmiechnie się do nas nigdy. Gavor ruchem głowy wskazał mnichów na dziedzińcu. - Ci ludzie nie potrafią utrzymać nawet miecza, padną wszyscy przy pierwszym starciu. Wcale nie - ostro zaprotestował Zosthar. - Miecze i łuki dobrze nam posłużą, nie mam wątpliwości. Lecz nasza zwycięska broń jest innej natury. Chodź, człowieku małej wiary. Chce pokazać ci tajemniczą broń Meklura, te, która przyniesie nam zwycięstwo, nim upłynie miesiąc. Raz jeszcze poprowadził go podziemiami świątyni, wprost do ukrytego pomieszczenia, w którym zgromadzono płócienne woreczki wypełnione czymś tajemniczym. - Otwórz jeden z nich - polecił stary mnich. Gavor usłuchał w milczeniu. Zosthar wsunął do woreczka niewielką czarkę, i nabrał szarego proszku. - To proch grzmotu. Meklur w niektórych swoich pismach nazywa go "salpitah". Meklur nauczył nas, jak go otrzymywać; trzeba wymieszać w odpowiednich proporcjach drobno zmielony węgiel, żółty proszek ze wzgórz Fanarabh i białą sól, jaka osiada na ścianach naszych stajni. - To magiczny proszek? - Magiczne proszki nie istnieją - zniecierpliwił się Wielki Akolita. Pchnął Gavora z powrotem i poprowadził długim korytarzem, który kończył się w szerokiej na dziesięć łokci niszy. Wzdłuż ścian poustawiano gdzieniegdzie kamienne bloki skalne wysokości człowieka. - Wybierz największy z nich - polecił Zosthar - i sztyletem wydrąż pod nim otwór, taki by zmieścić się mogła ta czarka. Gavor szybko wykonał polecenie, a kiedy otwór był już gotowy, Zosthar wsunął weń czarkę z proszkiem. Potem rozciągnął na ziemi skręconą bawełnianą nić, długą na trzy dłonie, i zakrył otwór kamiennymi odpryskami. - Oddal się - nakazał Wielki Akolita. - Pędź na sam koniec korytarza, ja uczynię podobnie, kiedy tylko zapale kordonek. Gavor usłuchał z drżącym sercem, po paru chwilach stary mnich sapiąc stanął przy nim. I potworny huk wstrząsnął podziemiem. Kiedy w dymie i pyle, który tamował oddech, wrócili do groty, po potężnym bloku skalnym nie pozostał ślad: rozsypał się na tysiące kawałków. - Grzmot Meklura! - zakrzyknął podniecony Wielki Akolita. - Tą właśnie bronią pokonamy tyranów. Rozdział XXI Następnego dnia, kiedy słońce wysoko wzniosło się nad horyzont, Gavor zszedł ze wzgórza świątyń. Koń, którego dała mu Hancla, zgubił jedną podkowę i wyraźnie Jjulał. Torował sobie drogę w tłumie biedaków w łachmanach i żebraków, daremnie poszukując kowala. Znalazł się wreszcie na wielkim placu targowym. Ludzie miotali się jak oszaleli, błagając choć o krzte strawy, o parę okruchów, którymi mogliby oszukać głód. Sklepikarze i handlarze zza pełnych żywności straganów przepędzali kijami wychudłe ramiona, sięgające po pierwsze z brzegu towary. Znajdował się już w samym środku tego zgiełku i wszystko wokół wrzało od jęków, przekleństw i błagalnych lamentów, gdy ujrzał uwiązanego przed karczmą swego wiernego konia - Ucięte Ucho. A właściwie to koń go rozpoznał: donośnie zarżał i gwałtownie stanął dęba. Mały tłusty człowieczek z zieloną opaską na ramieniu, oznaką pośredników handlowych, wybiegł z karczmy sprawdzić, co się dzieje. Ujrzał konia, który zerwawszy postronek, oddalił się i lizał teraz dłonie Gavora. Zbliżył się, czerwony ze wzburzenia, lecz Gavor zmroził go jednym spojrzeniem. - Ten koń jest mój - powiedział młodzieniec, skandując słowa. - Moje jest także siodło. - Oszczerca! - gniewnie wrzasnął pośrednik. - Nosisz miecz i herb Hosplunda, ale nie daje ci to prawa do rozgłaszania fałszu. - Koń jest mój - spokojnie, acz z naciskiem powtórzył Gavor. - Kupiłem go uczciwie - zapewniał człowieczek. - Dałem za niego wraz z siodłem trzy sztuki srebra i nie pozwolę, byś mi go odebrał. Wokół nich zebrał się już tłum nędzarzy i włóczykijów. - Idźcie do sędziego - zaproponował jakiś siwobrody żebrak z orlim nosem. - Jedynie sędzia może rozwikłać spór. Gavor, zbrojny w miecz i z godłem władcy, mógłby postawić na swoim, wolał jednak posłuchać rady starego nędzarza. Sędzia cierpiał na podagrę i sporo czasu minęło, nim zszedł ze schodów i zjawił się w sali przyjęć. - Kiedy i od kogo kupiłeś konia? - zapytał zwracając się do kupca. - Zeszłej jesieni, na drodze wiodącej z Agu-Snosko tutaj do nas, do Bhakry. Odstąpił mi go handlarz skórami za trzy sztuki srebra. Dobra cena za wierzchowca, choć siodło było j«ż stare i porwane... Sędzia odwrócił się do Gavora, rozkładając ramiona. - Żołnierzu - rzekł - czuje respekt dla twego miecza i insygniów, które nosisz. Słyszałeś jednak, co rzekł ów kupiec. Czy jesteś w stanie wykazać fałsz jego słów? - Wiem tyle tylko, że koń został mi zabrany zeszłej jesieni przez człowieka wiozącego futra z glishas, niedaleko Samarabh. Jeszcze nie byłem wówczas rycerzem, byłem prostym podróżnym... Sędzia przeciągnął ręką po niemal całkowicie łysej czaszce. - Możesz to wykazać? - odezwał się śpiewnym wyuczonym głosem. - Jesteś w stanie przedstawić dowody? - Siodło - powiedział Gavor. - Jeśli nie było zmieniane, jego zawartość może wskazać prawdziwego właściciela konia. - Mów jaśniej - zachęcił go sędzia. - Zapytaj kupca, czy wie, co kryje się w siodle pod siedmioma miedzianymi guzami i w podwójnie zszytym skrzydle. Kupiec nie wiedział, co odpowiedzieć. Spoglądał niepewnie to na Gavora, to na sędziego. - Pod siedmioma guzami - ciągnął Gavor - znajduje się siedem złotych monet, a w siodle ukryta jest złożona mapa, a w niej kosmyk rudych włosów. Służący sędziego pośpieszył sprawdzić wiarygodność jego słów i ci, którzy stawiali na żołnierza, wznieśli radosne okrzyki: spod miedzianych guzów wysypały się złote monety, znalazła się też mapa wuja Obhera, a w załamaniach mapy czerwone ogniki włosów Duny. - Koń jest twój - zawyrokował sędzia. - Twoje jest też siodło. Ale kupiec nabył go w uczciwy sposób i nie ponosi za to winy. Ruszajcie w pokoju. Przesłuchanie zakończone. * * * Teraz mieczem mógł bronić złotych monet, nie było wiec potrzeby skrywać ich i Gavor wsunął je do sakiewki u pasa, a mapę schował za kamizele. Spieszno mu było wrócić do Thune, do swoich bliskich i do Duny. Odległość - powiedział mu kiedyś wuj Obher - jest jak wiatr: gasi małe płomyki, a rozdmuchuje duże. Teraz, po roku spędzonym daleko od swojej wioski i od rudowłosej dziewczyny, Gavor nie miał żadnych wątpliwości. - "Mam tylko nadzieje, że Duna nie zmęczyła się oczekiwaniem na mnie" - powtarzał w duchu. Dokładnie sprawdził podkowy i rzemienie przy siodle, nabył nieco zapasów i namiot, który przytroczył za siodłem. Potem, chcąc się posilić, wybrał oberże, nieco odosobnioną i położoną w głębi zaciemnionej, spokojnej uliczki. Wewnątrz zastał nielicznych gości, niemal wszyscy siedzieli samotnie lub po dwóch, co najwyżej trzech. Karczmarz drzemał w rogu sali, ledwie jednak Gavor stanął w progu, uniósł się z ławy i ruszył mu naprzeciw, a za nim sunęła młoda dziewczyna: godło Hosplunda wzbudzało szacunek i bojaźń nawet w Bhakrze, pomimo iż było to miasto wolne, położone daleko od Shillpan. - To najlepszy stół w całym lokalu - zapewniał karczmarz i ulokował go pod szerokim oknem wychodzącym na ulice, z daleka od hałasów i zapachów dochodzących z kuchni. Gavor jadł z umiarkowaniem, lecz zażądał rzadkich i drogich win, w odwecie za wodę, jaką musiał pić w chacie Kroneba i w świątyni Zosthara. Sączył swoje wino tocząc wokół obojętnym spojrzeniem, myślami powracał do tystąca przeszkód, jakie musiał pokonać w trakcie długiej wędrówki. W głębi pomieszczenia, odwrócony tyłem, jakiś samotny człowiek w milczeniu popijał wino. W zarysie jego ukrytej w półmroku twarzy, w linii szyi i łopatek, które wystawały spod zgrzebnego turkusowego płótna koszuli, było coś znajomego. I kiedy człowiek, opróżniwszy swój kubek, rzucił na stół monetę, uniósł się i odwrócił w stronę wyjścia, Gavor nie miał wątpliwości: fioletowa plama na twarzy stanowiła nieomylny znak. - Botro, stary łupieżco! - zakrzyknął głośno. I wybuchnął gromkim śmiechem, widząc, że ten go nie rozpoznaje. Botro przecierał oczy. Podszedł do niego i nagle twarz rozjaśnił mu pełen zdziwienia uśmiech. - Patrzcie tylko! Marzyciel Gavor! Co tutaj robisz tak wystrojony? Dobre dwie godziny opowiadali swoje perypetie od dnia, w którym się rozstali po ucieczce z kamieniołomów w Me-Ghir. I popijali bez umiaru: za każdą krople brudnej wody, którą musieli gasić pragnienie w niewoli. - Dziś jest mój szczęśliwy dzień - powiedział Gavor. - Odzyskałem mojego pierwszego konia, tego cenniejszego. Nie fhomera, którego zabrałeś mi w drodze do Tharab i na którym w ogóle mi nie zależało. I spotkałem ciebie, stary huncwocie, przyjaciela, na którym zawsze mogę polegać. Czyż nie? Botro potakiwał nieznacznymi ruchami głowy z roześmianymi oczami. - Co będziesz robił teraz? Thungusi odstąpili. Zamierzasz zostać w służbie Hosplunda? - Dni Hosplunda są już policzone - odparł Gavor poważniejąc. - A razem z nim dni wszystkich tyranów na świecie... Botro zagwizdał ze zdziwienia. - Co ty wygadujesz! Postradałeś zmysły? Zdaje się, że wino uderzyło ci do głowy. Słysząc to Gavor wzruszył ramionami, obruszony. - Dni Hosplunda są policzone - powtórzył. - Wkrótce zobaczysz jego głowę zatkniętą na najwyższej iglicy zamku Shillpan... I wszystkich władców czeka ten sam los. Już wkrótce rachunki się wyrównają. - Złe się czujesz, chłopcze! - wykrzyknął Botro, wyraźnie przejęty. Schwycił butelkę i żeby Gavor nie mógł jej dosięgnąć, postawił na posadzce obok siebie, pod ławą. - Kto może się odważyć na coś takiego? Kto zdoła pokonać i obalić panów? - Biedacy - spokojnie odparł Gavor. - Biedacy, których przebudzą i którymi pokierują ludzie, posiadający prawdziwą wiedze. Botro potrząsał głową. - Mówisz zagadkami. - Nie mogę powiedzieć więcej, przynajmniej na razie. Ale jeśli mi ufasz choć trochę, jeśli masz już dość, jak mi się. zdaje, samotnego złodziejskiego życia i jeżeli ty też tęsknisz do świata słusznego i czystego, w którym życie znaczy coś więcej niż świętokradcze przekleństwa... to usłuchaj mnie Botro. Kiedy dopełni się cykl księżyca, pójdź na wzgórze świątyń i pytaj o mnie w świątyni deszczu. Zastaniesz mnie tam pod innymi już znakami i będziesz mógł wraz ze mną wyruszyć w pole przeciw kapłanom Uyranom. Botro wciąż potrząsał głową, strużka śliny sączyła mu się z otwartych ze zdziwienia ust. - Teraz ruszam - powiedział Gavor i klepnął go po ramieniu. - Musze pośpieszyć do Thune, do mojej kobiety. Nie zdradź się przed nikim. I nie zapomnij o świątyni deszczu... za miesiąc. Gavor rzucił na stół srebrną monetę i śledzony ogłupiałym wzrokiem Botra, opuścił karczmę. * * * Całe popołudnie podążał wzdłuż zachodniego brzegu jeziora Bhakra. O zachodzie zatrzymał się pod ogromnym kasztanem rosnącym nad potokiem o chłodnej, kryształowej wodzie. Garściami wyrywał kłącza ciemiernika, który porastał całą okolice, i przecierał nimi opuchnięte pęciny Uciętego Ucha. Potem, w niepewnym blasku księżyca, którego fiolet nabrał tego wieczoru niepokojących krwistoczerwonych cieni, jeszcze dwie godziny przedzierał się ścieżkami w kurzu zraszanym wilgocią potoku. Żadnych złych spotkań po drodze. Tylko raz, kiedy przeprawiał się przez mostek, zdawało mu się, że widzi czające się w mroku czarne postacie. Ale obnażony miecz rzucał płomienne blaski i nikt nie odważył się wychylić i zagrozić mu drogę. O północy znalazł się w ciemnej, zniszczonej wiosce. Na jedynej drodze miotały się stada wychudzonych, kosmatych świń i pochrząkiwały ryjąc ziemie w poszukiwaniu odpadków, których już prawie nie było. Na drugim końcu opustoszałej wioski blady kaganek, przesłonięty czerwonym jedwabiem, rzucał drżące światło u wejścia do walącej się gospody. Przez wypaczone okiennice i byle jak przysłonięte pergaminem okna dochodził męski melodyjny głos i wtórujące mu dźwięki tabla. Gavor zatrzymał się urzeczony. Ale słowa pieśni były niewyraźne. Wszedł wiec do gospody; muzyka i śpiew ustały natychmiast. Zażądał dzbana wina. Karczmarka, chuda i niska kobieta, niemal karlica, obsłużyła go, wyraźnie strwożona jego barczystą postacią i wiszącym u boku mieczem. Trzy zapalone świece rzucały niepewny blask i Gavor nie zdołał rozróżnić wśród nielicznej grupki gości śpiewaka i muzykanta. Wszyscy zamilkli i znieruchomieli Jakby zmrożeni jego nagłym wtargnięciem. - Na drodze słyszałem piękny głos i dobrą muzykę. Chce jeszcze raz posłuchać tej pieśni - rzucił Gavor. Ktoś odwrócił się i świeca rozjaśniła jego suchą i gładką twarz. Na chwile uniósł się też drugi mężczyzna, z przewieszonym tabla i pustym wzrokiem błąkającym się po suficie rudery. Gavor rozpoznał ich z miejsca: byli to wędrowny śpiewak Mhuma i jego niewidomy towarzysz, których spotkał w gospodzie Daimy i Hibli, w Kusko-Ghoreb, wkrótce po wyruszeniu z Thune. Rozpoznał ich natychmiast, ale nie zdradził się z tym. Przechylił dzban i czekał w milczeniu, podczas gdy ślepiec przebierał palcami po instrumencie, szukając odpowiednich dźwięków. Po chwili w pomieszczeniu rozległ się łagodny i mocny głos Mhumy: Duna mówiła głosem zmęczonym nieszczęsny miły mój, dokąd wyruszysz, księżyc po cóż uczyniłeś białym, nieszczęsny miły mój wszystko utracisz, Piękna, on mówił płacząc, biel jego odnajdę, Duna, dla ciebie jedynie, Duna, powrócę... Ale nie wracasz, mnie strapioną rzuciłeś, nieszczęsny, miły mój, co czynić mi, księżyc białym po cóż uczyniłeś, nieszczęsny, miły mój, umrzeć przyjdzie mi... - Dość! - krzyknął Gavor unosząc się gwałtownie. Utkwił w śpiewaku ostre, złowrogie spojrzenie. Opuścił swoje miejsce i zbliżywszy się do Mhumy schwycił go za ubranie. - Gdzie nauczyłeś się tej pieśni? Mów, psi synu, jeśli nie chcesz, bym przeszył cię mieczem. Mhuma spuścił oczy. - Jestem tylko wędrownym śpiewakiem - powiedział drżącym głosem. - Słucham tego, co mówią ludzie, a potem układam moje ballady. Jestem włóczęgą, artystą, chce jedynie rozweselać, bez urażenia kogokolwiek. Jeżeli moja pieśń ci się nie spodobała, proszę o wybaczenie... Gavor puścił go. Grający na tabla był ślepy i z pewnością go nie rozpoznał. Podobnie i Mhuma, który tamtego wieczoru był zupełnie pijany. Zapłacił i wyszedł w samym środku nocy. Aż do świtu popędzał konia po niekończących się ścieżkach, wrzosowiskach i łąkach. Galop konia zlał się z rytmem pieśni wędrownego śpiewaka Mhumy. Słowa ballady smagały go niczym bicz lub jak bezlitosne pchniecie sztyletem i kołatały mu się w czaszce, ostre i twarde jak kamienie, które wyrastały nagle pod kopytami Uciętego Ucha. Pierwsze promienie słońca zastały go wciąż na grzbiecie wierzchowca, ale Ucięte Ucho nie reagował już na jego popędzanie. Koń zatrzymał się nagle, zarżał przeciągle i zwalił się w trawę, wyczerpany. Znużony snem Gavor powoli zsunął się z siodła i legł na zroszonej trawie, z głową i ramionami złożonymi na boku spoconego konia. Rozdział XXII W oddali poszczekiwanie psów. Nawoływania i pogwizdywania owczarzy, uporczywe i jednostajne beczenie stada wszędzie wokół. Gavor otworzył oczy, przebudzony wilgotną i słodkawą pieszczotą kozy, która lizała go po twarzy. Powoli uniósł się na łokciu. Słońce stało już wysoko, a jego koń pasł się w pobliżu. Nadbiegł pies, z wywieszonym jeżykiem i świecącymi ślepiami, ukrytymi za długą, kędzierzawą sierścią. Było ich dwóch, niskich i owiniętych w grube szaty, ich nosy spłaszczone, a twarze ogorzałe od słońca i wiatru. Gavor spoglądał na nich obojętnymi rozespanymi oczami, oni zaś odwzajemniali się podobnie znużonym spojrzeniem, skrywającym cień nieufności. Barwna zięba przeleciała obok niego i może zwabiona połyskliwym przedmiotem, siadła na rękojeści porzuconego w trawie miecza Gavora. Widząc to, Gavor uśmiechnął się. Owczarze też zaczęli się śmiać, ukazując duże zęby. - Bądź zdrów żołnierzu - powiedział jeden z nich. - Co robisz w tym odludnym miejscu, piekielnej ziemi owczarzy? -Zmierzam do Thune - wyjaśnił Gavor i skłamał: - Wiozę pisma do zaniku Khavla, od Hosplunda, pana Shillpan. - Pośpiesz się wiec - radzili owczarze. - Pośpiesz się, nim do Thune nie przybędą Thungusi. -Thungusi zostali pokonani jak zawsze - zapewnił Gavor. -Odepchnęliśmy ich na ich ziemie, za Shill-Gur. -Ale pojawili się tutaj, na południu. A my, aby uniknąć niebezpiecznych spotkań, opuściliśmy nasze pastwiska przy granicy i schroniliśmy się tutaj, w głębi regionu. - Zbędna ostrożność - zauważył Gavor. - O tej porze roku, po obfitych deszczach, Bha-Gur przybiera. Thungusi są jak hieny pustyni, boją się wody... - Tak, ale dalej na południe rzeka jest wąska i bród staje się dostępny nawet dla hien. Jeśli podążasz do Thune, pośpiesz się. Thungusi mogą zjawić się tam w każdej chwili. Gavor nie dał im jednak wiary. Poprosił o mleko, przegryzł solonym mięsem, dużym kawałem słoniny i czerstwym chlebem. Kiedy wyruszył w dalszą drogę, nie pozwolił koniowi na długie zrywy, do których Ucięte Ucho był przywykły. Zmusił go do spokojnego chodu także i dlatego, że droga, którą zmierzał, stawała się coraz trudniejsza i bardziej obfitująca w zdradzieckie przesmyki. Przed sobą miał jeszcze dwa dni drogi i dla paru godzin wolał nie ryzykować upadkiem w przepaść, w której niechybnie skręciłby sobie kark. Bha-Gur, w miarę jak Gavor podążał w górę biegu rzeki, stawała się węższa, a jej nurt coraz łagodniejszy. Napotykał na miejsca, w których przekroczenie jej mogło być zadaniem łatwym nawet dla Thungusów, ludu niewprawnego w wyszukiwaniu brodów. Owczarze mieli wiec sporo racji, ich niepokój okazał się całkowicie zrozumiały. Jednakże łudził się tysiącami wykrętów, chcąc oddalić od siebie te ponurą myśl. Kiedy zapadła noc, rozstawił swój biwak w akacjowym lasku. Zdjął z Uciętego Ucha ciężkie siodło i rozpalił niewielki ogień, bardziej z nawyku niż potrzeby: nie czuł chłodu, posiłku też nie musiał przygotowywać. Próbował usnąć, ale sen okazał się jak zapomniane imię, które już, już znajduje się na czubku jeżyka, lecz umyka w nicość, przytłoczone innymi obrazami i wizjami. Czuł do siebie wstręt za to, jak potraktował wędrownego śpiewaka. Groził mu wręcz śmiercią i to tylko dlatego, że tamten, nieświadom niczego, zasiał niepewność w jego sercu. Wystarczy wiec przypasać miecz do boku, żeby ulec demonowi pychy i przemocy? Noc spędził bezsennie, słuchając śpiewu nocnych ptaków i odgłosów małych zwierząt, które z cierpliwym sapaniem buszowały po lesie, węsząc za odpowiednim łupem lub czmychając przed napastnikiem. A w głowie kołatały mu się myśli, które w innych okolicznościach uważałby za nieistotne i błahe. Nie chciał myśleć o Thungusach: ci zachłanni niczym szakale koczownicy nie zapuścili się przecież nigdy tak daleko na południe, powstrzymywani być może przez strzegące ziem południowych zaciężne oddziały opłacane przez kupców z Górnej Mediny. Thune, położone wewnątrz regionu, jak zwykle powinno być bezpiecznym miejscem. Już następnego dnia, kiedy jeszcze zaspany dotarł nad wielkie zakole Bha-Gur i ujrzał mglisty brzeg rzeki zryty śladami końskich kopyt, wstrząsnął nim przeciągły dreszcz. Miał przed sobą bezsprzeczny dowód, że Thungusi w tym właśnie miejscu przeprawili się przez rzekę, zmierzając z pewnością w głąb regionu. Widział ślady ognisk rozsiane po całej okolicy, resztki zainspirowanych obozowisk, na których pieczono owce wyłapywane w trakcie ich dzikiego najazdu, widział ruiny domostw czarne od dymu i ognia. Natknął się na trupy czterech żołnierzy Khavla, leżących nie opodal strzeżonego przez nich awanpor-tu. I dalej spalone pola, plony i uprawy, które przemieniły się w czarną magmę spienionych węgli. Skryło go czarne skrzydło rozpaczy, opadając na niego jak żałobny płaszcz. Wydał przeraźliwy okrzyk wściekłości. Poderwał chmarę czarnych kruków, które obsiadły zwęglone ścierniska. Spiął wierzchowca jak nigdy przedtem i Ucięte Ucho morderczym galopem uniósł go w najbardziej ponure piekło. Pędził cały dzień, nie stanął nawet na popas, nie posilał się żądny dotarcia do Thune przed zmierzchem, żywiąc w sercu nadzieje ostatecznego zwycięstwa wojaków Khavla i wycofania się Thungusów za płaskowzgórze, za pustynne ziemie, za Górną Medine. A potem w oddali dostrzegł warownie w Thune. I ujrzał nagie drzewce chorągwi, ogołocone z oznak i herbów i spowijającą blanki i baszty zniszczonego zamku gęstą, oleistą mgłę. Serce waliło mu jak oszalałe, kiedy ukazał mu się ten obraz śmierci. Poza obrębem murów całe jedno zbocze doliny jawiło się jak otchłań usiana czarnymi stosami, gdzieniegdzie jeszcze dymiącymi. Tam, gdzie wznosił się jego dom, pozostała korona zmurszałych murów i zwęglonych belek, rozsianych w morzu popiołów. Parę kobiet w czerni kręciło się wśród zgliszcz i Gavor od razu zrozumiał, że chowają zmarłych. Zsiadł z konia ledwo trzymając się na nogach. Zobaczył spaloną stodołę, wypatroszony warsztat Obhera i Rakla, podsienie, pod którym stawiał pierwsze kroki pod bacznym okiem Hedriny, matki kochającej i łagodnej. I ujrzał w oddali dom Duny, po którym zostało pogorzelisko. Chciał krzyczeć, ale coś twardego i gorzkiego ścisnęło mu gardło. Jedna z kobiet dostrzegła go, może nawet i rozpoznała, lecz potrząsała jedynie głową w desperackim i nieodwołalnym znaku zaprzeczenia. Po cóż ją pytać. Kobieta, przerażona i skamieniała, owinięta szalem niczym całunem śmierci, nigdy, ale to nigdy, nie odezwałaby się, nieme pozostaną też wszystkie inne. * * * - Pierwszy zginął twój ojciec - jakby śpiewając mówił jego przyjaciel Sjebe. - Kiedy Thungusi spostrzegli jego skórzany fartuch i znak kowala nad wejściem, wzięli dwie podkowy i przybili mu je do rąk. Hedrina była w ogrodzie i kiedy krzycząc wbiegła na podwórze, herszt Thungusów jednym cieciem szabli ściął jej głowę. Potem przyszła kolej na Obhera, który zdążył już długim szpikulcem i widłami zakłuć paru łajdaków. Wzięli siodło, nasmarowali je, na nim posadzili związanego postronkami Obhera i podłożyli ogień... - A Agla? - zdławionym głosem pytał Gavor. -Jak skończyła moja siostra Agla? Sjebe potrząsnął głową i zamilkł. Podsycany wołowym tłuszczem knot żarzył się w kącie lepianki. Na słomianym sienniku pod ścianą spał niespokojnie jego młodszy brat Thurno. - Powiedz o Agli - nalegał Gavor. - Chce wiedzieć wszystko... - Wszystko już się skończyło - westchnął Sjebe. - Dlaczego chcesz zagłębiać sztylet w ranę? Miej litość nad sobą i nade mną, gdyż kochałem twoją siostrę. Gavor schwycił go za ramie i ścisnął tak mocno, że Sjebe niemal krzyknął. - Mnie przy tym nie było, mój druhu. Byłem o pięć mil stąd, polowałem na króliki poza terenami łowieckimi Khavla, nie miałem nawet możności przyjść im z pomocą. Wszystko co wiem, słyszałem z ust twojego brata Thurno, który, skryty za słomianymi belami podsieni, miał w sobie dość sił, żeby być przy tej rzezi. - Opowiadaj - nieubłaganie powtórzył Gavor. - Zdarli z niej ubranie - wbrew sobie ciągnął Sjebe zdławionym głosem. - Gonili ją i przerzucali sobie po całym podwórzu. I wreszcie, jeden z przywódców schwycił ją w pół, jedną ręką złamał jej kark i cisnął niby szmacianego stracha na wróble o mur warsztatu. Gavor przesłonił dłonią oczy. Knot dogorywał, może kończył się już tłuszcz. Słabiutki drżący płomyk rzucał na ściany niewiarygodne cienie. - Jak okrutny jest mój los! - westchnął z żalem. - Walczyłem z Thungusami całe dwa miesiące, żeby utrzymać ich z dala od Shillpan. Byłoby lepiej ulec im i pozwolić, żeby złupili ziemie Hosplunda. Jakiż byłem głupi i ślepy! Opierałem się. im, nieświadomy, że tym samym zgotowałem śmierć swoim bliskim. Powiedz mi, dlaczego Thune padła nie próbując się bronić? Gdzie były straże Khavla? - Thungusi są jak szakale, sprytniejsi od pustynnych lisów. Udali, że atakują od południa i Khavlo wyruszył z głównymi siłami w stronę, granic Górnej Mediny, tam zresztą wpadł w zasadzkę, i dosięgnęła go śmierć. Wioska i zamek zostały bezbronne. Pozostał jedynie Grumak z garstką obrońców. Wszyscy padli. Kapitan miał jedną strzałę w plecach, drugą w łydce, lecz nim padł, zdołał pozbawić życia dobry tuzin tych dzikusów. A potem, kiedy zdawało się, że na nas wszystkich przyszedł kres, Thungusi nagle odeszli. - Zawsze tak robią - potwierdził Gavor. - To ich taktyka: uderzają znienacka i znienacka wycofują się. Powiedz mi teraz, co z Duną. Sjebe wymknął się gest znużenia. - Już ci mówiłem: Duna żyje, nie zrobili jej najmniejszej krzywdy. Powiedziałem ci też, dlaczego. Thungusi są przesądni. Nigdy, ale to nigdy nie mogliby dotknąć, ani rym bardziej zabić kobiety z rudymi włosami. Są przekonani, że sprowadziliby na siebie tysiące nieszczęść. Oszczędzili ją wiec, ale zabrali ze sobą, by ją sprzedać handlarzom niewolników na targu w Górnej Medinie. Tak utrzymuje twój brat Thurno, który słyszał jak wspomnieli o tym, nim wyruszyli... - Obudź go! - powiedział Gavor wskazując głową na siennik, na którym leżał Thurno. - Chce usłyszeć to od niego. - Twój brat żyje jeszcze koszmarem tego, co widział. Wiele dni będzie musiało upłynąć, nim powróci mu mowa. Pozwól mu wypoczywać, Gavor. I zaufaj moim słowom. Przez chwile Gavor trwał w milczeniu, po czym spojrzał przyjacielowi prosto w oczy. - Dbaj o niego - powiedział. - Ja ruszam do Górnej Mediny. - Teraz? - Tak, ruszam natychmiast. - Jesteś szalony - wykrzyknął zaniepokojony Sjebe. -Jest środek nocy, a droga długa i pełna zasadzek. - Ruszam natychmiast - powiedział Gavor. Sjebe uniósł się gwałtownie i szybko przesunął do wyjścia z chaty, przesłaniając je całym swoim ciałem. - Żeby wyjść, będziesz musiał najpierw mnie zabić. Gavor patrzył na niego otępiałym wzrokiem. - Jesteś wycieńczony - ciągnął Sjebe. - O twoim stanie ducha lepiej nie mówić, a twój organizm jest u kresu wytrzymałości. Potrzebujesz wypoczynku, Gavor. Być może Sjebe mówił rozsądnie. Jeśli dobrze się zastanowić, nie było celu gnać do Górnej Mediny: jeśli Thungusi sprzedali Dune handlarzom niewolników, ci wystawią ją na sprzedaż dopiero wtedy, kiedy księżyc wejdzie w ostatnią kwadrę, zgodnie z dawnym obyczajem. Miał wiec trzy lub cztery dni na dotarcie do miasta i odzyskanie dziewczyny: w sakiewce chował siedem złotych monet, a jeśli złota miałoby nie starczyć, zawsze będzie mógł rzucić na wagę swój miecz. W ten czy inny sposób dostanie dziewczynę. - Masz racje - wymamrotał sennym głosem. - Koniecznie musze wypocząć. Wstał od stołu, chwiejąc się. ze zmęczenia dowlókł się do posłania i padł bezwładnie. W przebłysku świadomości poczuł jeszcze, że Sjebe ściąga mu buty. * * * Następnego dnia Gavor ruszył ścieżką wiodącą do zamku Khavla. Kiedy był w połowie wzgórza, drogę zastąpił mu oddział zbrojnych. Niektórzy rozpoznali go i ze zdumieniem spoglądali na miecz u boku oraz przewieszony przez ramie łuk, a insygnia Hosplunda na jego kaftanie wywoływały zmieszanie i nieufność. - Kto wam rozkazuje? - stanowczym głosem zapytał Gavor. - Khavlo poległ - odparł dowódca oddziału. - Poległ też Grumak, nasz kapitan. - Kto przejął jego miejsce? - Jego przyboczny, Griva. - Prowadźcie mnie do niego. Muszę z nim mówić. Griva nie wyglądał dobrze: rękę miał obandażowaną, nogę nabrzmiałą i bezwładną. - Przybywam w imieniu Meklura - oznajmił Gavor, ledwo znalazł się sam na sam z Grivą. Griva nie okazał nawet cienia zdumienia. - Nie musisz mówić więcej - powiedział spokojnym głosem. - Posłaniec Kroneba zdążył nas już powiadomić, a zresztą nie było takiej potrzeby: od dawna Grumak i ja domyślaliśmy się twojego związku z białym księżycem. Gavor uśmiechnął się. Zerknął na ramie i nogę Grivy i spytał: - Ilu was zostało? - Dwudziestu pięciu, tutaj w zamku. I drugie tyle rozstawionych w wysuniętych punktach regionu. Tym razem Thungusi podeszli nas sprytem. Udali, że atakują od południa, a my jak stado baranów polecieliśmy tam, gdzie Bha-Gur wydawało się najłatwiejsze do sforsowania. A oni uderzyli bezpośrednio na Thune, które zostało bez obrońców. - A oddziały w Górnej Medinie! Też zostały rozbite? Griva potrząsnął głową. - Nie. Najemnicy z Górnej Mediny porozumieli się tym razem z Thungusami. Przepuścili ich, nie wiadomo co otrzymując w zamian. - Przeklęci! - zaklął Gavor zaciskając zęby. - Bądź jednak pewien, że srogo za to zapłacą. Wyruszam teraz do Mediny. Musze, odzyskać moją kobietę, a gdy księżyc rozpocznie nową wędrówkę, będą z powrotem w Bhakrze, żeby dopełnić wielkiej rewolty. Ilu z twoich jest po naszej stronie? - Prawie połowa, choć niewiele rozumieją. Powiedz lepiej, jaki los zgotujemy Nurko? - Nurko? - Tak, syn Khavla. Przeżył rzeź, ale wielu z naszych chciałoby go zabić, choćby za okrucieństwa jego ojca. - To jeszcze dziecko - westchnął Gavor. - Opowiedzcie mu o białym księżycu i opiekujcie się nim. Rozdział XXIII Oglądana z daleka i pod palącymi promieniami słońca Górna Medina wyglądała jak ogromny, wypalony szkielet w samym sercu pustyni. Rząd białych domów z rozłożystymi tarasami i oślepiająco białymi, pozbawionymi okien murami, gdzieniegdzie przerywany był rzucającymi głębokie cienie kolumnadami i ogromnymi palmami. Gavor napoił konia przy wodotrysku na głównym placu. Była pora sjesty i plac opustoszał. Sprzedawcy siedzieli znużeni w cieniu rozpostartych markiz, niektórzy grali w karty, inni leniwie przewracali zakamarki koszul, wydłubując pchły i przepędzając insekty, które w tej skwarnej godzinie cięły ze zdwojoną energią. Panowała niemal absolutna cisza. Słychać było jedynie potrząsane w kubku kości, brzęczenie much i stłumione przekleństwa znudzonych graczy. Gavor uwiązał konia do prętów wodotrysku i zanurzył głowę w wodzie. Przez chwile zabawiał się jak dziecko. Obok przechodził starzec wspierający się na sękatym kiju, okryty łachmanami. - Kiedy zacznie się targ niewolnic? - zapytał Gavor. Dziad rozdrapał sobie kark i zaczął bełkotać tak bezładnie, że Gavor wolał dać mu spokój. Nieco później powtórzył pytanie jakiejś starej megierze, która sprzedawała wino z jabłek. - Targ niewolnic? Licytacja ma się odbyć jutro późnym rankiem. - Gdzie? - Tutaj, na tym placu, jak zawsze - uściśliła starucha. Zmarszczyła czoło i utkwiła w nim wzrok pełen niedowierzania i podejrzliwości. - Jesteś młody i przystojny - powiedziała. - Chcesz, żebym uwierzyła, że przybyłeś do Mediny kupić sobie niewolnice? - Z pewnością nie dla siebie - uśmiechnął się Gavor. Ale mógłbym znaleźć się. tutaj z czyjegoś polecenia. Pod rozwiązanym kaftanem widać było oznaki Hosplunda. Starucha rzuciła jedno spojrzenie na znak wilka stojącego na tylnych łapach i nic nie odrzekła. Gavor ryknął jabłecznika i oddalił się pieszo, trzymając konia za wodze. Włóczył się po ulicach Górnej Mediny aż do zmierzchu. Na rogach ulic zapalano pierwsze pochodnie, ludzie wychodzili z domów przyodziani w przewiewne, jaskrawe szmaty, pokazały się dziewczęta o ciemnej karnacji i dużych, czarnych jak noc oczach, ludzie nadęci niczym przepełnione worki z długimi cienkimi wąsami, zakręconymi niczym mysie ogony, i dzieci, wszystkie w świątecznych szatach, z terkoczącymi kołatkami i rozpalonymi purpurą chorągiewkami. Wkrótce całe miasto rozgorzało mnóstwem dźwięków i okrzyków, a wielobarwne wiatraczki ożywiły nawet najciemniejsze zaułki. Nad całym tym zgiełkiem unosiła się muzyka fletów. Dochodziła ona z centralnego placu jak i z wewnętrznych dziedzińców pozbawionych okien domów. Nad wejściem do jednej z gospod falował unoszony lekkim pustynnym wietrzykiem długi jedwabny wąż. Gavor uwiązał konia i wszedł do środka. Usiadł w rogu i bez większego apetytu jadł ryżowy placek i drobne miodowniki, które wraz z karafką żółtego syropu postawił przed nim karczmarz, ceremonialnie zginając się wpół. Większość gości stanowili kupcy. Można ich było rozróżnić po wyszukanych gestach, z jakimi zamawiali potrawy i zabierali się do nich. Często odsuwali talerze z udawanym wstrętem, każąc z większą troską przygotować zamówione potrawy. Wszyscy mieli ciężkie sakiewki i kiedy młode oberżystki z pełnymi talerzami pochylały się nad stołami, energicznie nimi potrząsali, żeby głośno rozbrzmiał srebrny dźwięk monet. A ich tłuste, ciężkie od pierścieni łapy obmacywały dziewczyny bez umiaru, wślizgując się nawet pod spódnice i za głębokie dekolty oberżystek, które krótkimi okrzykami udawały płochliwość. - Słuchaj - powiedział Gavor, łapiąc jedną z dziewczyn za ramię i zmuszając ją, żeby usiadła. - Przyjechałem do Mediny na targ niewolnic. Dziewczyna gwałtownym ruchem odrzuciła w tył gęste, ciemne włosy i wybuchnęła śmiechem. - I co z tego? W niczym nie różnisz się od innych. Chcesz kupić niewolnice? Każdy przyjechał tutaj po niewolnice, wielu jednak nie może sobie na to pozwolić. A skoro nie mogą, chcą za parę soldów zabawić się z nami... - Poczekaj - nalegał Gavor. I wsunął jej w dłoń srebrną monetę. - Schlebiasz mi, cudzoziemcze. Jeszcze nikt tyle za mnie nie zapłacił. - Nie ciebie chce - zasyczał Gavor. - Chce jedynie informacji. Chce wiedzieć, czy wśród niewolnic, które jutro zostaną wystawione na sprzedaż, jest też dziewczyna z rudymi włosami. - Jak mogłabym to wiedzieć? - odparła dziewczyna. - Każdego miesiąca odbywa się targ i tutaj, do Mediny, zostają zwiezione niewolnice z całego regionu. Nikt nie może ich widzieć, nim nie zostaną pokazane na licytacji. - Tak, ale wy, tutejsze, o wszystkim możecie wiedzieć wcześniej - nie dawał za wygraną Gavor. - Ruda, mówisz! Nic nie wiem, ale... - Ale... Mów dalej. - Nie pamiętam dobrze, może druga moneta przywróci mi pamięć. - Mów, a dostaniesz ją - warknął Gavor z zaciśniętymi zębami. Dziewczyna rozejrzała się, udając ostrożność jak ktoś, kto zamierza wyjawić bóg wie jaką tajemnice. Jednocześnie niecierpliwymi gestami uspokajała kupców, którzy wymachiwali rękoma, przywołując ją do swojego stołu. - Mogę powiedzieć ci tylko to, co słyszałam... Tak, zdaje się, że wśród niewolnic jest jedna z rudymi włosami, piękna pastereczka, którą Thungusi przywlekli tutaj pięć czy sześć dni temu po wypadzie na ziemie leżące za czarnymi wzgórzami. - U kogo ją zostawili? - chciał wiedzieć Gavor i potrząsał przy tym sakiewką zawieszoną przy pasie. - U starego Fallaha, przynajmniej tak mówią. Zazwyczaj to on rozmawia z Thungusami. Oberżysta wzięła drugą monetę i podniosła się gwałtownie, chcąc odejść, lecz Gavor schwycił ją za nadgarstek. - Gdzie go szukać? - Kogo? - Starego Fallaha. Gdzie mieszka? - Za świątynią Bhalivy, bogini nowożeńców. Ale uważaj, chłopcze. Stary Fallah z nikim nie rozmawia, trzyma dziesięciu zbrojnych i sforę psów dzikszych od hien. Świątynia Bhalivy wznosiła się po przeciwnej stronie miasta, otaczały ją bliźniaczo podobne domy bez okien chronione niemożliwymi do sforsowania murami. Bez trudu odnalazł dom handlarza niewolnicami: był większy i lepiej od pozostałych strzeżony, przed nimi zaś rozciągał się rozległy ogród z palmami i mnóstwem nieznanych mu roślin. Ciemna brama odcinała się od bieli muru otaczającego dom: wrota zdawały się masywne, z pewnością wytrzymałyby nawet uderzenia tarana Gavor odczekał chwile bez ruchu, skryty w cieniu. Po przeciwnej stronie muru słyszał ujadanie psów z pewnością puszczonych wolno po ogrodzie oraz ostre i gardłowe głosy zmieniających się strażników. Z głębi dziedzińców dochodziła melodia łudząco podobna do dźwięków tabla, lecz bardziej jeszcze słodka i do omdlenia melancholijna, jak przesadnie tkliwa kołysanka. Próba dostania się do środka byłaby bezsensowna. Nie po to jednak znalazł się tutaj, żeby dać się omamić absurdalnym złudzeniom. Przemknął tylko wokół murów, wiedząc, że Duna jest tam, w środku, czując w jakiś sposób jej bliskość i choć domyślał się jej rozpaczy, musiało mii to wystarczyć. Jakiś cień otarł się o mur i zatrzymał u jego boku. Gavor oparł rękę na mieczu. - Spokojnie, przyjacielu. Jestem biednym, starcem i pragnę jedynie łyknąć nieco wina. Szynkarz wyrzucił mnie, bo za dużo mówię i naprzykrzam się gościom... - Czego chcesz ode mnie? - Odprowadź mnie tylko. Jesteś duży i silny, dobrze ubrany i nosisz miecz. Jeśli wejdziemy razem, szynkarz nie będzie mógł nic powiedzieć. Aż mnie pali z pragnienia. - Gdzie ta knajpa? - Tu, za rogiem. Wino mają tam świetne, a miejsce jest spokojne. Może była to pułapka, ale Gavor nie tracił czasu na zastanawianie się. Przez cały dzień popijał syropy i jabłecznik. Starzec wspomniał o winie, niemal nie istniejącym w Górnej Medinie i jego też naszła nieprzezwyciężona chęć wypicia dzbana. - Ruszaj przodem - nakazał Gavor - ale uważaj: żadnych kawałów, bo cię podziurawię. Karczma okazała się brudnym i cuchnącym miejscem, z nisko zawieszonym czarnym sufitem, murami oblepionymi ogromnymi zielonkawymi plamami. - Przyprowadziłem przyjaciela - powiedział starzec, zwracając się do karczmarza. - Zna się na winach, wiec przynieś najlepsze, jakie masz w piwnicy. Karczmarz obsłużył ich w milczeniu i z powrotem przykucnął na swoim stołku, za grupką niechlujnie wyglądających graczy w kości. Czterech obdarciuchów siedziało w kącie i popijając ze wspólnego dzbana zazdrośnie spoglądali w stronę Gavora i jego towarzysza. - Moi przyjaciele - odezwał się znów starzec. - Sami nędzarze, jak i ja. I zaczął opowiadać, jak ciężkie jest życie w Górnej Medinie, zwłaszcza dla starców. - Jest to miasto podejrzanych i ciemnych interesów, oszustów i zapamiętałych graczy. Handluje się tutaj kradzionym towarem, spleśniałym ziarnem, bydłem zagrabionym w pobliskich regionach. Kiedy nogi nasze były jeszcze szybkie, a ręce zwinne, też mieliśmy z czego żyć i to bez kłopotu. Ale teraz... teraz musimy wykonywać najpodlejsze polecenia, uciekać się do najróżniejszych oszustw, albo... - Albo naciągać takich głupców jak ja - dokończył Gavor, lecz bez złośliwości. Starzec uśmiechnął się. Wygładził żółtawą brodę i wolał zmienić temat. - Co robisz w Medinie? - zapytał od niechcenia. I ponieważ Gavor wzruszył jedynie ramionami, nieskory do zwierzeń, dodał: - Na mile widać, że jesteś w kłopotach. Może stary Naguh zdoła coś dla ciebie zrobić? - Pij i siedź cicho - odparł Gavor. - Albo powiedz mi jedną rzecz: jak wygląda targ niewolnic? Starzec zmrużył oczy i znów zaczął gładzić brodę. Potem odwrócił się do grupy przyjaciół i przywołał ich ruchem ręki. Jakby tylko na to czekali, w jednej chwili wszyscy stłoczyli się wokół stołu Gavora jak bezpańskie psy nad kością. - Przyjaciel potrzebuje informacji - wyjaśnił stary Naguh. I zwrócił się do Gavora: - Oni o wszystkim wiedzą, zawsze są tam, pod podestem, aż skręcają się z chętki i wzrokiem pożerają niewolnice. Nie opuścili ani jednego targu, znają wszystkie jego tajniki... Jeden z nędzarzy zapytał, co Gavor chce wiedzieć. - Przede wszystkim cenę. Ile kosztować może niewolnica? - To zależy - uśmiechnął się nędzarz, pocierając dłonią kark.- Zależy od wieku, urody... - ... i od charakteru - dodał stary Naguh. - Niewolnica może być nawet niezwykle piękna, ale jeśli kaprysi, rzuca się, ordynarnie zachowuje, cena spada. Czyżbyś zamierzał kupić sobie niewolnice? - Tak, ale obawiam się, że mam za mało pieniędzy - westchnął Gavor. - Niewolnice mogą być różne - wtrącił inny, z nosem pokrytym krostami. - Zwykle licytacja zaczyna się od dwóch sztuk złota. Ale spór miedzy kupującymi niekiedy przeciąga się, a cena może podskoczyć bardzo wysoko. - Nawet do dwudziestu sztuk złota - zapewnił staruszek z wybałuszonymi i zaropiałymi oczami. - Dwudziestu sztuk złota nie mam - westchnął zniechęcony Gavor. - Wiec weź tańszą - podpowiedział czwarty biedak, który dotychczas milczał. - Jeśli o to chodzi, wszystkie kobiety są takie same, w ciemności wszystkie są do siebie podobne. Gavor zastanowił się chwile. W jego zdesperowanej głowie zrodził się śmiały, wręcz zuchwały zamysł i zaczął go szczegółowo przedstawiać. - Słuchajcie, ludzie. Nie szukam pierwszej lepszej niewolnicy. Szukam mojej kobiety. Kobiety, którą miałem poślubić, a którą Thungusi porwali jak jakąś jałówkę... - Czy mówisz o tej rudowłosej niewolnicy? - powiedział stary Naguh, unosząc palec do jego piersi. - Właśnie tak. Rudowłosa i piękniejsza od słońca. Nie mam takiego złota, za które można by ją kupić, z pewnością nie za moje, bo jest tego za mało, ale i nie za złoto innych, które jest brudne i złe jak sama otchłań zła. Jutro, kiedy moja kobieta będzie już na podeście, wystawiona na zachłanne spojrzenia handlarzy, odbije ją mieczem i poćwiartuje każdego, kto zechce mi w tym przeszkodzić. Powiedział to z desperacką zapalczywością i całe towarzystwo nędzarzy aż zerwało się struchlałe. Gavor dostrzegł, jak zadrżeli ze strachu, usłyszał ich trwożliwe skomlenie, drżące zastrzeżenia i powątpiewające uwagi. Nie odezwał się. jednak żaden głos potępienia. - Potrzebuje jednak waszej pomocy - zakończył Gavor. - Rozsupłał sakiewkę i wysypał na stół całą jej zawartość. - To złoto może zamienić wasze łachmany w jedwab i zapewnić wino na wszystkie wasze dni. Przy tym wcale nie musicie się narażać. - Co mamy robić? - odezwał się Naguh w imieniu wszystkich. Gavor zamówił sześć dzbanów wina. Odczekał, aż karczmarz oddali się do stołu graczy w kości i nakazał nędzarzom skupić się wokół niego, a oni zacieśnili się nad nim jak korona kwiatu, kiedy gaśnie światło dnia. - Słuchajcie uważnie - szeptał Gavor - opowiem wam swój plan ze wszystkimi szczegółami. * * * W Górnej Medinie domy pozbawione były okien, żeby nikt nic nie mógł widzieć, ani słyszeć. W Górnej Medinie ludzie nudzili się: za dnia rozłożeni na matach w podcieniach dziedzińców, w cieniu, kołysani muzyką fletów, zatopieni w aromatycznej woni kadzideł. Późnym wieczorem, kiedy rześki podmuch wiatru omiatał ulice, opuszczali swoje domostwa i oblegali zaułki. Jedynie w dni targu, zwłaszcza zaś wtedy, gdy rychły początek nowej wędrówki księżyca po nieboskłonie obwieszczał, że czas rozpocząć licytacje niewolnic, wszyscy zbiegali się jak jaszczurki. Zaniedbywali obrzędy w świątyniach i inne obowiązki, byle tylko nie Opuścić widowiska, które od niepamiętnych czasów uważane było za wyjątkowe. Niektórzy zjawili się już o świcie, żeby zapewnić sobie najlepsze miejsce, przy samym podeście. Ci zaś, którzy przybyli zbyt późno, uciekali się do wszelkich sztuczek, chcąc znaleźć się jak najbliżej. Dla handlarzy wyznaczono odrębne miejsce, bez obawy mogli wiec zjawić się w ostatniej chwili. I oto na plac wystąpili linoskoczkowie i połykacze ognia, żonglerzy, sprzedawcy cukrowej waty i wędrowni śpiewacy. Gracze w kości, ci najbardziej zatwardziali, usunęli się w cień i choć skryci pod straganami, nie przerwali swojej obsesyjnej gry. Wnet zjawili się sprzedawcy jedwabi i brokatów, złotnicy, handlarze dywanami i tłum stręczycieli, wróżbitów, chłopaczków z piętnem zepsucia w oczach, bezczelne megiery, bezwstydne nierządnice, garbaci i karły, za parę soldów obnoszący swoje ułomności. Taką była Górna Medina: gniazdo zepsucia i upadku, przyozdobione jaskrawymi barwami i otoczką zgiełkliwej muzyki. Wreszcie na podest wszedł ponury typ, cały ubrany na czerwono i donośnym głosem obwieścił początek licytacji niewolnic. Gavor zobaczył całą procesje szczupłych dziewcząt i otyłych piękności, zwiędłych już kobiet i ledwo co rozkwitłych młódek, egzotycznych istot skrytych za welonami i niechlujnych kobiet z twarzami wymalowanymi ołowianą bielą i bistrem. Niektóre miały oczy spuszczone, nieruchome, nieczułe na usilne starania pomocnic, które kuksańcami próbowały zmusić je, żeby się obracały, ukazując swoje wdzięki; inne niewolnice rozpaczliwie płakały, a jeszcze inne, weteranki tysiąca targów, pluły w tłum lub z upodobaniem prowokowały widzów bezwstydnymi gestami. A tłum, kłębiący się pod nimi, odpowiadał gromkim śmiechem, szyderstwami i drwinami. A potem zaczęła się licytacja. Dziesięć sztuk srebra, dwie złote monety, pięć srebrnych, cztery srebrne i złoto... Co chwila stawki podbijano to z jednej, to z drugiej strony placu. Handlarze zajmujący należne im z przywileju miejsce w pobliżu podestu spoglądali na to obojętnie. Kiedy jednak pojawiły się cenniejsze niewolnice ożywili się również oni i zaczęli zapalczywie gestykulować. Wspaniała dziewczyna o jasnych włosach została oszacowana na dziewięć złotych monet. Służący handlarza, który rzucił ostatnią, decydującą stawkę, wszedł na podest i przywiązał na ręce dziewczyny znak swojego pana. Trochę później za młodziutką dziewczynę o ciemnej cerze i jędrnych piersiach zapłacono piętnaście monet. Gavor, stojąc na uboczu, ze wstrętem przyglądał się niezrozumiałym dla niego znakom, jakie handlarze dawali człowiekowi prowadzącemu licytacje. Już od pewnego czasu odszukał wzrokiem ukrytego w tłumie starego Naguha oraz pozostałych nędzarzy, z którymi poprzedniego dnia w karczmie ustalił cały plan działania. I oto, prowadzona przez dwie stare służące, pojawiła się drobna postać, skryta za różowym welonem. Gavorowi mocno zabiło serce. To była Duna, nie mogło być wątpliwości. Kiedy welon opadł, a rude włosy jego dziewczyny niczym płomień roziskrzyły się w zalewającym plac słońcu, z trudem powstrzymał desperacką chęć rzucenia się w stronę podestu. - To ostatnia niewolnica wystawiana dziś na sprzedaż - dźwięcznym głosem zachwalał prowadzący licytacje - Przyznacie, że jest niebywałej urody. Licytacja zaczyna się od piętnastu złotych monet. Kto da więcej ? Przeciągły szmer przeszedł po placu. Cena wywoławcza była niezwykle wysoka i handlarze trącali się nawzajem i gorączkowo radzili podejrzliwie na siebie zerkając. - Szesnaście monet - krzyknął jakiś tłuścioch z gładkimi, rumianymi policzkami. - Siedemnaście! - odpowiedział drugi, długi i chudy. Wtedy właśnie stary Naguh zaczął działać. Uniósł ramiona i zaczął wykrzykiwać co sił w płucach. - Wszyscy chyba powariowaliście! Ta dumna gęś, która mizdrzy się przed wami, nie jest żadną kobietą... to wcielone zło, sama istota podłości. Znam ją dobrze: to Duna, czarownica z lasów w Thu-ne... - Tak, my też ją znamy - podjęli dwaj nędzarze, stojący po przeciwnej stronie podestu. - To córka Lokisa, pastucha, czarownika jak i ona. Jeśli tylko zechce, może zmienić się w ropuchę lub nietoperza, żmije albo skorpiona. - Dzieci zaklina w kamień - wybuchnął jeszcze inny. A następny dodał: - Rozsiewa nieszczęścia i w nicość przemienia wszystko, na co spojrzy. Plac zawrzał. - Czarownica! - wrzeszczały kobiety, wyciągając w jej stronę zaciśnięte pieści. - Co za zuchwalec przywiódł ją na ten plac! Który głupiec miał czelność naruszyć spokój Górnej Mediny! Człowiek prowadzący licytacje bezskutecznie wymachiwał ramionami, próbując przekrzyczeć i uspokoić tłum. Każdy miał swoje własne zdanie i zaczęto rzucać najbardziej niewiarygodne oskarżenia. - Z zawiści otruła swoja siostrę - krzyknęła łysa i bezzębna starucha. - Rzuconym urokiem zgładziła pół wioski - z tłumu uniósł się inny głos. I jeszcze raz stary Naguh: - Czy wiecie, co ma miedzy nogami ta lalka, wyglądająca jak niewinna sarenka? Pułapkę! Uzębioną pułapkę, by okaleczyć nieszczęśnika, który ulegnie jej pokusom. Nadeszła odpowiednia chwila do działania. Gavor obnażył miecz, spiął Ucięte Ucho i wpadł w sam środek tłumu, rozdzielając razy na prawo i lewo, aż znalazł się przy podeście. Schwycił prowadzącego licytacje i rzucił go za ogrodzenie dla handlarzy, kopniakami rozpędził pomocnice i służki, które natychmiast czmychnęły. - Gavor! - był to głos Duny, zdławiony z zaskoczenia i emocji. Nie starczyło nawet czasu na to, żeby na nią spojrzeć. Wciągnął ją na grzbiet konia, który nerwowo przestępował z nogi na nogę obok podestu, nakazał jej trzymać się mocno i znów spiął konia, oddalając się szybkim kłusem. Zaskoczony i strwożony tłum rozwierał się przed nim, jakby przepołowiony ostrym klinem. Jakiś olbrzym, zapewne zbir na usługach starego Fallaha, uczepił się munsztuku Uciętego Ucha z niewątpliwym zamiarem powstrzymania konia, ale potężny kopniak Gavora dosięgną! jego podbródka i zmusił do rozluźnienia chwytu. - Zróbcie miejsce czarownicy! - krzyczały kobiety z Górnej Mediny. - Niech wraca tam, skąd przyszła, razem z tym swoim pyszałkiem. - Przepuście ich - darli się nędzarze. - Niech zło wyniesie się z naszego miasta. Im dalej od placu, tym tłum rzedniał i ucieczka stawała się coraz szybsza. Kiedy wreszcie dotarli do zachodniej bramy miasta wznosiły się za nimi jedynie tumany kurzu. - Dościgną nas - westchnęła dziewczyna, wciąż jeszcze przerażona. - Ta hiena Fallah wysłał już za nami swoje bezlitosne straże... - Nie obawiaj się - zapewnił ją Gavor. - Ktoś postara się zmylić pościg. Ucięte Ucho aż do zachodu galopował po żółtych łąkach, które rozciągały się miedzy Górną Mediną a czarnymi wzgórzami. Po dwakroć Gavor zsiadał z konia i z drżeniem serca przykładał ucho do ziemi, czy aby nie posłyszy odległego tętentu kopyt i po dwakroć unosił się z radością w oczach, wiedząc, że niebezpieczeństwo zostało daleko za nimi. - Czarodziej - mówiła mu Duna, zarzucając ramiona na szyje. - Czarodziej i cudotwórca. Koń jechał teraz stępa po zboczach wzgórz. Czerwone słońce gasło, tłumione zielenią traw i wieczorną mgiełką. Słychać było nawoływania nocnego ptactwa, poszczekiwanie lisów, odległe pochrząkiwania szukających legowiska dzików. Kiedy znaleźli się po drugiej stronie wzgórz, ponad horyzontem prześlizgiwała się jeszcze wąska strużka światła. - Tutaj jesteśmy bezpieczni - powiedział Gavor, wstrzymując konia na skraju lasu. Zrzucił namiot i kiedy Duna rozpalała ogień, przygotował schronienie na noc. Długo siedzieli przy ogniu, patrząc sobie w oczy. Potem Gavor powiedział: - Postawimy nowy dom, naprawimy to wszystko, co Thungusi zburzyli. Ale nim to nastąpi, czeka nas dzieło o wiele większe... Odmienimy świat - wyjaśnił Gavor, muskając jej włosy. Duna wpatrywała się w niego urzeczona. Bo nadszedł czas miłości, a świat... tej nocy świat mógł poczekać za namiotem. Wtedy też zza czarnych wzgórz Górnej Mediny wychylił się księżyc, ogromna kula fioletowego światła wśród zmumifikowanych drzew. I na chwile, na długą i niepowtarzalną chwile, oczom Gavora ukazał się on biały, czysty jak śnieg, biały jak skóra Duny, jak wymarzony księżyc Meklura, czysty i promienny jak sen ludzi uczciwych.