SZTUKA DYSTANSU Próba przywołania przeszłości kończy się taką samą porażką jak próba odkrycia sensu istnienia. W jednym i drugim przypadku czujemy się jak dziecko chwytające piłkę do koszykówki: dłonie wciąż się nam ześlizgują. Pamiętam niewiele z mojego życia, a to, co pamiętam, jest błahe. Większość myśli, które we wspomnieniach wydają mi się interesujące zawdzięcza swoje znaczenie czasom, w których się zrodziły. Jeśli nie wszystkich to dotyczy, bez wątpienia ktoś inny wyraził je lepiej. Biografia pisarza zawiera się w łamańcach jego języka. Pamiętam na przykład, że w wieku lat dziesięciu czy jedenastu przyszło mi do głowy, że sentencja Marksa "byt określa świadomość" jest prawdziwa jedynie dopóty, dopóki świadomość nie przyswoi sobie sztuki dystansu; potem świadomość jest samodzielna i może zarówno określać byt, jak się nim nie interesować. Dla chłopca w moim wieku było to niewątpliwym odkryciem - ale chyba niewartym zanotowania i z całą pewnością lepiej sformułowanym przez innych. Czy to istotnie ma jakieś znaczenie, kto pierwszy odcyfrował to intelektualne pismo klinowe, którego "byt określa świadomość" jest doskonałym przykładem? Tak więc piszę to wszystko, nie żeby uporządkować kronikę mego życia (nie ma takiej kroniki, a jeśli nawet istnieje, jest mało ważna i dlatego nie sfałszowana), lecz głównie ze zwykłego powodu, dla którego pisarz pisze - żeby dać czy znaleźć podnietę płynącą z języka, w tym przypadku języka obcego. Ta odrobina, którą pamiętam, maleje jeszcze przez to, że wspominam ją po angielsku. Na początek będzie chyba lepiej, jeśli zawierzę mojej metryce, stwierdzającej, ze urodziłem się 24 maja 19d(1 roku w Leningradzie, jakkolwiek czuje wstręt nazywając tak miasto, które dawno temu zwykli ludzie przezywali "Pitrem"- od Petersburga. Zachował się stary dwuwiersz: ..dawny Piter co to ludziom dobrze rogów przytarł... (tłum. 5. Pollak) W odczuciu całego kraju miasto jest niewątpliwie Leningradem; Przy wciąż wzrastającym prostactwie tego, co zawiera, staje się coraz bardziej Leningradem. Zresztą jako słowo "Leningrad" brzmi dla rosyjskiego ucha tak neutralnie, jak słowo "budowa" czy „kiełbasa". A przecież wolę to miasto nazywać "Pitrem", bo pamiętam je z czasu, kiedy nie wyglądało jak „Leningrad" - tuż po wojnie. Szare, bladozielone fasady z dziurami od kul i szrapneli; nie kończące się, puste ulice a na nich nieliczni przechodnie i niewielki ruch na jezdniach; wygląd niemal zgłodniały, a w rezultacie rysy wyrazistsze i, jeśli wola, szlachetniejsze. Ostra. ściągła twarz, z abstrakcyjnym blaskiem rzeki odbijającym się w oczach pustych okien. Komuś kto ocalał nie można nadawać imienia Lenina. Te wspaniale, dziobate fasady, za którymi - pośród starych fortepianów, wytartych dywanów, pokrytych kurzem obrazów w ciężkich, złoconych ramach, pośród resztek mebli (najmniej krzeseł) spalonych podczas oblężenia w żelaznych piecykach - zaczynało się tlić słabe życie. I pamiętam, że przechodząc obok tych fasad w drodze do szkoły byłem całkowicie pochłonięty wyobrażaniem sobie, co dzieje się w tych pokojach wylepionych starą, w wybrzuszoną tapetą. Muszę powiedzieć, że te fasady i portyki - klasyczne, nowoczesne, eklektyczne, ze swoimi kolumnami, pilastrami, gipsowymi głowami mitycznych ludzi czy zwierząt – te ornamenty i kariatydy podtrzymujące balkony, te popiersia umieszczone w niszach obok bram nauczyły mnie więcej o historii naszego świata niż później książki. Grecja, Rzym, Egipt - wszystka to tam było, i wszystko zostało posiekane przez pociski artyleryjskie podczas bombardowań. A szara, odbijająca światło rzeka, która płynęła do Bałtyku, i na niej z rzadka holownik borykające się z prądem, nauczyła mnie więcej o nieskoń- czoności i stoicyzmie nit matematyka i Zenon. Wszystko to miało bardzo mało wspólnego z Leninem, którym zacząłem gardzić chyba już w pierwszej klasie - nie tyle za jego polityczną filozofię czy też praktykę, o czym w siódmym roku życia wiedziałem bardzo mało, ile za jego wszechobecne podobizny - plagę prawie wszystkich podręczników szkolnych, ścian w klasach, znaczków pocztowych, banknotów i tak dalej ukazujących go w różnym wieku i rozmaitych falach życia. Więc było dziecię Lenin, podobne do cherubinka ze swoimi dużymi lukami. Był Lenin dwudziesto - i trzydziestoparoletni, łysy i spięty, z owym nic nie znaczącym wyrazem twarzy, w którym można się było przez pomyłkę dopatrzyć wszystkiego, najlepiej jednak stanowczości. Ta twarz w pewnym sensie prześladuje każdego Rosjanina I ponieważ jest tak całkowicie pozbawiona charakteru, sugeruje pewien wzorzec ludzkiego wyglądu. (Może dlatego, że nie wyróżnia się niczym szczególnym, przywodzi na myśl wiele możliwości.) No i mieliśmy Lenina starszawego, z większą łysiną i bródką w szpic, w ciemnym ubraniu z kamizelka; niekiedy się uśmiechał, ale najczęściej przemawiał do "mas” z dachu samochodu pancernego albo z Podium na jakimś kongresie, z ręką sztywno wyciągniętą w powietrzu. Były też inne warianty: Lenin w czapce robotnika z goździkiem w klapie marynarki; bez marynarki, czytający albo piszący w swoim gabinecie; siedzący na pieńku nad brzegiem jeziora i gryzmolący swoje Tezy Kwietniowe, czy jakieś inne brednie - al fresco. I wreszcie Lenin w kurtce wojskowego kroju, siedzący na ogrodowej ławce obok Stalina, który jedyny prześcignął go wszędobylstwem swoich drukowanych wizerunków. Ale Stalin żył wtedy, natomiast Lenin nie żył i już choćby dlatego był „dobry", bo należał do przeszłości, to znaczy patronowała mu zarówno historia jak natura. Tymczasem Stalinowi patronowała tylko natura czy też na odwrót Myślę ze w chwili, kiedy przestałem zwracać uwagę na te obrazki, otrzymałem pierwszą lekcję jakby wyłączenia się, podjąłem pierwszą próbę wyobcowania. Miało ich być więcej; w rzeczy samej resztę mojego życia można rozpatrywać jako nieprzerwane unikanie jego bardziej natrętnych aspektów. Przyznaję, że poszedłem w tym kierunku daleko, może nawet za daleko. Wszystko co zawierało choćby ślad powtórzenia kompromitowało się samo przez się i musiało być odrzucone. Dotyczyło to zdań, drzew, pewnego typu ludzi, niekiedy nawet bólu fizycznego; i wpłynęło na mój stosunek do wielu osób. W pewnym sensie jestem wdzięczny Leninowi. We wszystkim, co było w nadmiarze, natychmiast dopatrywałem się takiej czy innej propagandy. Myślę. że ta postawa spowodowała straszliwe przyśpieszenie mojej wędrówki przez gąszcz wydarzeń - wraz z towarzyszącą mu cecha powierzchowności. Ani przez chwile nie wierzę żeby wszystkie klucze do charakteru można było znaleźć w dzieciństwie. Od mniej więcej trzech pokoleń Rosjanie żyją we wspólnych mieszkaniach i zatłoczonych pokojach, a nasi rodzice uprawiali miłość, kiedy my, dzieci, udawaliśmy, ze śpimy. Potem była wojna, głód, nieobecni lub okaleczeni ojcowie, lubieżne matki, oficjalne kłamstwa w szkole i w domu. Ciężkie zimy, brzydka odzież, publiczne demonstrowanie naszych zmoczonych prześcieradeł na obozach letnich i omawianie takich spraw w obecności wszystkich. A potem czerwona flaga powiewała na maszcie naszego obozu. I co z tego? Cała ta militaryzacja dzieciństwa, cała ta groźna brednia, erotyczne napięcie (w wieku lat dziesięciu wszyscy pożądaliśmy naszych nauczycielek) - wszystko to nie miało większego wpływu na nasza moralność czy nasz zmysł estetyczny, czy wreszcie na naszą zdolność kochania i cierpienia. Wspominam te rzeczy nie dlatego, że je uważam za klucz do podświadomości i z pewnością nic z tęsknoty za dzieciństwem. Wspominam je, ponieważ nigdy dotąd tego nic robiłem, ponieważ chcę, aby niektóre z nich przetrwały - przynajmniej na papierze. I ponieważ lepiej jest spoglądać wstecz niż patrzeć przed .siebie. Jutro jest po prostu mniej ponętne niż wczoraj. Z jakiegoś powodu przeszłość nie emanuje tak bezbrzeżną monotonią jak przyszłość. Z racji swojej obfitości przyszłość jest propagandą. Tak samo trawa. Prawdziwa historia świadomości rozpoczyna się wraz z pierwszym kłamstwem. Otóż pamiętam moje. Było to w szkolnej bibliotece, kiedy wypełniałem formularz prosząc o przyjęcie na członka. Naturalnie w piątej rubryce była "narodowość". Miałem siedem lat i doskonale wiedziałem, że jestem Żydem, ale powiedziałem bibliotekarce, że nie wiem. Z dwuznacznym uśmiechem zaproponowała, żebym poszedł do domu i spytał rodziców. Nie wróciłem do tej biblioteki, chociaż byłem potem członkiem wielu innych, gdzie należało wy- pełniać takie same formularze. Nie wstydziłem się, ze jestem Żydem, ani nie balem się przyznać, że nim jestem. W dzienniku klasowym nasze imiona i nazwiska, imiona rodziców, adresy, narodowość były wypisane ze wszystkimi szczegółami i od czasu do czasu ktoś z nauczycieli "zapominał" zabrać dziennik z biurka w czasie pauzy. Wtedy jak stado sępów rzucaliśmy się na te stronice; wszyscy w mojej klasie wiedzieli, że jestem Żydem. Ale siedmioletni chłopcy nie są dobrym materiałem na antysemitów. Zresztą byłem dość silny jak na swój wiek, a pięści znaczyły wtedy najwięcej. Wstydziłem się samego słowa "Żyd" - po rosyjsku jewrej - bez względu na treści, jakie zawierało. Los słowa zależy od różnorodności jego kontekstów, od częstości, z jaką jest używane. W druku rosyjskie słowo jewrej pojawia się tak rzadko jak, powiedzmy, mediastinum czy gennel w angielszczyźnie amerykańskiej. Właściwie ma ono też coś z plugawego epitetu czy nazwy choroby wenerycznej. Mając siedem lat operuje się wystarczającym słownictwem, żeby ocenić rzadkość tego słowa i jest bardzo nieprzyjemnie identyfikować się z nim; w jakimś sensie razi ona nasze poczucie prozodii. Pamiętam, że czułem się znacznie swobodniej z rosyjskim odpowiednikiem amerykańskiego kike - słowem żid; było ono wyraźnie obraźliwe i dlatego pozbawione znaczenia, nie obciążone ładunkiem aluzji. Jednosylabowe słowo niewiele zdziała w języku rosyjskim. Ale wystarczy sięgnąć po przyrostki, końcówki, przedrostki, a wtedy leci pierze. Przez to wszystko nic chcę wcale powiedzieć, że cierpiałem jako Żyd w tym młodocianym wieku; chcę tylko powiedzieć, że pierwsze moje kłamstwo wiązało się z moją tożsamością. Niezły początek. A jeśli chodzi o antysemityzm jako taki, mało się nim przejmowałem, bo objawiali go głównie nauczyciele: wydawał się przyrodzona cząstka ich negatywnej roli w naszym życiu i trzeba było sobie z nim radzić, jak ze złymi stopniami. Gdybym był katolikiem, życzyłbym większości z nich, by poszli do piekła. To prawda, niektórzy byli lepsi od innych, ale ponieważ wszyscy byli panami naszego codziennego życia, nie zadawaliśmy sobie trudu, żeby między nimi rozróżniać. Podobnie jak oni nie próbowali rozróżniać między swoimi małymi niewolnikami i nawet najostrzejsze antysemickie uwagi miały w sobie coś z bezosobowej inercji. Jakoś nigdy nie umiałem brać na serio słownych ataków, zwłaszcza ze strony ludzi z tak innej grupy wieku. Myślę, że diatryby kierowane przeciwko mnie przez moich rodziców bardzo mnie zaharto- wały. Zresztą niektórzy nauczyciele byli Żydami, a balem się ich nie mniej niż czystej krwi Rosjan. To jeden tylko przykład owego przystrzygiwania osobowości, co - wraz z samym językiem, w którym rzeczowniki i czasowniki zmieniają miejsce ze swobodą, na jaką tylko mamy odwagę im pozwolić -zrodziło w nas tak przemożne poczucie ambiwalencji, że po dziesięciu latach wylądowaliśmy z silą woli nie większą niż u wodorostów. Cztery lata wojska (do którego powoływano mężczyzn w wieku lat dziewiętnastu uzupełniały proces całkowitego poddania się państwu. Posłuszeństwo stawało się zarówno pierwszą jak drugą naturą. Kto miał głowę na karku usiłował, rzecz jasna, przechytrzyć system obmyślając najrozmaitsze chwyty, aranżując mętne transakcje ze zwierzchnikami, kłamiąc na potęgę i naciskając sprężyny swoich niby nepotycznych stosunków. Stawało się to zajęciem pełnoetatowym. A jednak człowiek nieustannie sobie uświadamiał, że sieć, którą rozsnuwa, jest siecią kłamstw i mimo osiągniętego sukcesu i własnego poczucia humoru gardził sobą. Jest to szczytowe zwycięstwo systemu: czy od niego uciekasz, czy się do niego przyłączasz, czujesz się jednakowo winny. Według powszechnego przekonania - i zgodnie z przysłowiem - nie ma zła, w którym by nie tkwiło ziarnko dobra, i zapewne na odwrót. Ambiwalencja, myślę, jest główną cechą charakterystyczną naszego narodu. Nie ma rosyjskiego kata, który się nie boi, że pewnego dnia zostanie ofiarą, ani też nie ma najżałośniejszej nawet ofiary, która by się nie przyznała (chociażby przed samą sobą) do psychicznych zadatków na kata. Nasza najnowsza historia postarała się o jedno i drugie. Jest w tym jakaś mądrość. Można by nawet pomyśleć, że ta ambiwalencja j e s t mądrością, że życie jako takie nie jest ani dobre, ani złe, tylko arbitralne. Może nasza literatura dlatego kładzie tak wyraźny nacisk na słuszną sprawę, że jest ona z takim powodzeniem kwestionowana. Gdyby ów nacisk był tylko dwulicowością myślenia, wszystko byłoby w porządku; ale on drażni instynkty. Ten rodzaj ambiwalencji jest, jak myślę, właśnie ową „błogosławioną nowiną”, którą Wschód, nie mając nic innego do ofiarowania, ma wkrótce narzucić reszcie świata. I wygląda na to, że świat dojrzał do jej przyjęcia. Abstrahując od losu świata, zejście na manowce było dla młodego chłopca jedynym sposobem walki z własnym, zagrażającym mu losem. Sprawa była trudna z uwagi na rodziców i ponieważ sam nic na żarty bałeś się nieznanego. Najbardziej dlatego, że czyniło cię to innym od większości, a z mlekiem matki wszyscy wyssaliśmy przekonanie, że większość ma rację. Potrzebna była pewna beztroska, a tej mi nie brakowało. Pamiętam, że kiedy rzuciłem szkołę w wieku lat piętnastu, była to nie tyle sprawa świadomego wyboru, ile reakcja żołądka. Po prostu nie mogłem znieść niektórych twarzy w mojej klasie twarzy niektórych kolegów, ale przede wszystkim nauczycieli. I tak pewnego zimowego ranka, bez wyraźnej przyczyny, wstałem w środku lekcji i melodramatycznie wyszedłem a bramę szkoły, z jasną świadomością że nigdy nie wrócę. Jeśli chodzi o wzbierające wtedy we mnie uczucia, pamiętam tylko ogólny wstręt do samego siebie za to, że jestem za młody i pozwalam wszystkiemu dokoła mną rządzić. A także była niewyraźna, ale radosna świadomość ucieczki, rozsłonecznionej ulicy bez kresu. Sprawą chyba najważniejszą była zmiana otoczenia. W państwie scentralizowanym wszystkie wnętrza wyglądają tak samo: gabinet dyrektora mojej szkoły był dokładną repliką pokojów przesłuchań, które zacząłem odwiedzać w jakieś pięć lat później. Taka sama boazeria, biurka, krzesła - raj dla stolarzy. Portrety naszych Ojców Założycieli, Lenina, Stalina, członków Politbiura i Maksyma Gorkiego (ojca literatury radzieckiej), jeżeli to była szkoła, albo Feliksa Dzierżyńskiego (ojca radzieckiej tajnej policji), jeżeli był to pokój prze- słuchań. Co prawda często Dzierżyński - "Żelazny Feliks” lub "Rycerz Rewolucji", jak go nazywa propaganda – ozdabiał ścianę gabinetu dyrektora szkoły, bo z wyżyn KGB ześliznął się do systemu szkolnictwa. I te pokryte białym tynkiem ściany mojej klasy, z niebieskim poziomym szlaczkiem na wysokości oczu, biegnącym przez cały kraj niczym linia jakiegoś niekończącego się wspólnego mianownika: w salach, szpitalach, fabrykach, więzieniach, korytarzach zbiorowych mieszkań. Nie widziałem go tylko w drewnianych chłopskich chałupach. Ta dekoracja była w równej mierze irytująca co wszechobecna i jakże często łapałem się na tym, że spoglądam bezmyślnie na ów niebieski szlaczek szerokości dwóch cali biorąc go czasem za horyzont morza, kiedy indziej za samo wcielenie nicości. Był zbyt abstrakcyjny, aby znaczyć cokolwiek. Od podłogi do poziomu oczu mysioszara albo zielonkawa farba olejna, zwieńczona tym niebieskim szlaczkiem, wyżej dziewiczo biały tynk. Nikt nie pytał, dlaczego szlaczek tam się znajduje. Nikt nie umiałby odpowiedzieć. Po prostu był tam, linia graniczna, linia podziału między szarością i bielą, między tym, co na dole i w górze. Nie były to właściwie kolory, tylko sugestie kolorów, przerywane jedynie przez kolejne plamy brązu: drzwi. Zamknięte, uchylone. A przez te uchylone drzwi można było zobaczyć następny pokój o takim samym rozmieszczeniu szarości i bieli, przeciętych niebieskim szlaczkiem. I jeszcze portret Lenina i mapę świata. Przyjemnie było wydostać się z tego Kafkowskiego kosmosu, chociaż już wtedy - albo tak mi się zdaje - przeczuwałem, że zamieniam siekierkę na kijek. Wiedziałem, że każdy następny budynek, do którego wejdę. będzie wyglądał dosłownie tak samo, bo tak czy owak jesteśmy skazani na przebywanie w budynkach. A przecież czułem, że muszę odejść. Sytuacja materialna mojej rodziny byla ponura: żyliśmy glównie z pensji matki, bo ojciec, kiedy go zwolniono z marynarki wojennej zgodnie z jakąś seraficzną decyzją, że Żydzi nie powinni zajmować wyższych stanowisk w wojsku, miał trudności ze znalezieniem pracy. Naturalnie rodzice daliby sobie radę bez mojego udziału i woleliby, żebym skończył szkołę. Wiedziałem o tym, ale wmówiłem sobie, że muszę pomóc rodzinie. Było to prawie kłamstwo, ale w ten sposób rzecz wyglądała lepiej, a do tego czasu nauczyłem się już lubić kłamstwa za owo “prawie", które uwydatnia kontury kłamstwa: ostatecznie prawda kończy się tam, gdzie się zaczyna kłamstwo. Tego właśnie chłopiec uczył się w szkole i to wiedza okazała się pożyteczniejsza od algebry. II Cokolwiek to było - kłamstwo, prawda, czy najpewniej ich mieszanina - co skłoniło mnie do podjęcia takiej decyzji, jestem temu nieskończenie wdzięczny, bo wydaje się. że był to mój pierwszy akt wolnej woli. Był to akt instynktowny, odejście. Rozum miał z tym bardzo mało wspólnego. Wiem, bo od tego czasu odchodziłem z wzrastającą częstotliwością. I niekoniecznie pod wpływem nudy czy uczucia, że zastawiono na mnie pułapkę. Wycofywałem się wcale nie rzadziej z doskonałych sytuacji niż z okropnych. Jakkolwiek skromne jest miejsce, które właśnie zajmujesz, jeśli tylko ma ono jakie takie znamiona przyzwoitości, możesz być pewien, że któregoś dnia ktoś przyjdzie i zażąda go dla siebie, albo co gorsza - zaproponuje, żebyś je z nim dzielił. I wtedy albo musisz o to miejsce walczyć, albo je opuścić. Tak się składało, że ja wolałem to drugie. Nie dlatego bynajmniej, że nie umiałem walczyć; raczej z obrzydzenia do samego siebie: umieć wybrać coś, co pociąga innych, wskazuje na pewną wulgarność w wyborze. Nie ma najmniejszego znaczenia, że pierwszy trafiłeś na to miejsce. Jest nawet gorzej przybyć dokądś pierwszym, bo ci, którzy przyjdą po tobie, będą mieli większy apetyt niż twój, częściowo już zaspokojony. Później często żałowałem tego kroku, zwłaszcza kiedy patrzyłem na dawnych kolegów z klasy, tak dobrze dających sobie radę wewnątrz systemu. A jednak wiedziałem coś, czego oni nie wiedzieli. W rzeczywistości ja też dobrze sobie radziłem, tylko szedłem w przeciwnym kierunku, docierając nawet dalej. Jedna rzecz szczególnie mnie cieszy, to mianowicie, że zdołałem podpatrzyć "klasę robotniczą" w jej prawdziwie proletariackiej fazie, zanim pod koniec lat pięćdziesiątych zaczęła się przeistaczać w klasę średnią. Kiedy jako piętnastoletni chłopiec rozpocząłem pracę przy frezarce, miałem do czynienia z prawdziwym "proletariatem". Marks natychmiast rozpoznałby tych ludzi. Wszyscy oni - czy raczej "my" - gnieździli się we wspólnych mieszkaniach, po cztery albo pięć osób w pokoju, często trzy pokolenia razem, sypiali na zmianę i pili jak gąbki, awanturując się we wspólnych kuchniach i w porannej kolejce do wspólnego klozetu, bijąc swoje kobiety ze śmiertelną determinacją, płacząc otwarcie, kiedy umarł Stalin, albo w kinie, przeklinając z taką częstotliwością, że zwykłe słowo w rodzaju "samolotu" mogłoby się wydać przypadkowemu przechodniowi wyszukanym plugastwem - i stając się powoli w szarym, obojętnym oceanem głów czy lasem podniesionych rąk na publicznych mityngach w sprawie takiego czy innego Egiptu. Fabryka była z cegły, ogromna, rodem prosto z rewolucji przemysłowej. Wybudowano ją w końcu XIX wieku i mieszkańcy "Pitra" nazywali ją "Arsenałem"; fabryka produkowała armaty. W czasie, kiedy zacząłem tam pracować, wytwarzała też narzędzia rolnicze i sprężarki. Jednakże zgodnie z zasadą siedmiu zasłon tajemnicy, które w Rosji okrywają niemal wszystko, co wiąże się z ciężkim przemysłem, nasz zakład miał swoją zaszyfrowaną nazwę "Skrytka Pocztowa 671". MyśIę jednak, że to tajemniczość została narzucona nie tyle po to, iżby zmylić obcy wywiad, ile żeby utrzymać coś w rodzaju paramilitarnj dyscypliny, co było jedynym sposobem zagwarantowania jakiej takiej ciągłości produkcji. W obu przypadkach fiasko było oczywiste. Maszyny były przestarzałe, 90 proc. przywieziono z Niemiec w ramach reparacji po drugiej wojnie światowej. Pamiętam to całe ZOO z lanego żelaza, pełne egzotycznych stworów opatrzonych nazwami Cincinnati, Karlton, Fritz Werner, Siemens & Schuckert. Planowanie było beznadziejne; co chwila nagle zamówienia na nowy wyrób niweczyły nasze dychawiczne próby ustalenia jakiegoś rytmu pracy, jakiejś metody postępowania. Pod koniec kwartału (to jest co trzeci miesiąc), kiedy plan się walił, dyrekcja wydawała okrzyk bojowy mobilizując całą załogę do jednego zadania, wskutek czego plan miał być zdobyty szturmem. Ilekroć coś się psuło, nie było części zamiennych, więc wzywano całą gromadę podpitych partaczy, żeby odprawili swoje czary, Metal dostarczano pełen wgłębień. W poniedziałek właściwie wszyscy mieli kaca, nie mówiąc o godzinach rannych nazajutrz po wypłacie. Produkcja spadała raptownie po porażce lokalnej drużyny piłkarskiej albo reprezentacji narodowej. Nikt nie pracował, wszyscy rozprawiali o szczegółach gry i o graczach, bo obok kompleksów mocarstwowych Rosja cierpi na kompleks niższości małego kraiku. W głównej mierze jest to następstwem centralizacji życia. Stąd optymistyczne, "afirmujące życie" brednie w gazetach i radio nawet przy opisie trzęsienia ziemi; nie podaje się nigdy liczby ofiar, lecz tylko wychwala braterską pomoc innych miast i republik, posyłających okolicom dotkniętym klęską namioty i śpiwory. A jak wybucha epidemia cholery, można dowiedzieć się o tym tylko przypadkiem, czytając o ostatnich osiągnięciach naszej wspanialej medycyny, to jest o wynalezieniu nowej szczepionki. Wszystko to wyglądałoby wręcz komicznie, gdyby nie te bardzo wczesne ranki, kiedy po przełknięciu śniadania i popiciu go słabą herbatą biegłem do tramwaju i dodając własną jagodę do ciemnoszarej kiści winogron wiszącej na stopniach szybowałem przez różawo-niebieskie jak akwarela miasto do drewnianej psiej budy- bramy moich zakładów. Stało tam dwóch wartowników, sprawdzających nasze przepustki, a fasada bramy byla ozdobiona klasycystycznymi, fornirowanymi pilastrami. Zauważyłem, że wejścia do więzień, szpi- tali psychiatrycznych i obozów koncentracyjnych są w tym samym stylu: wszystkie mają w sobie coś z klasycystycznych lub barokowych portyków. Niezłe echo! Na moim wydziale przeplatały się pod stropem różne odcienie szarości, a na podłodze pneumatyczne węże spokojnie syczały pośród kałuż mazutu mieniących się wszystkimi kolorami tęczy. Koło dziesiątej ta metalowa dżungla kipiała już życiem rycząc i skrzecząc, a stalowa lufa przyszłego działa przeciwlotniczego unosila się w powietrzu jak wywichnięta szyja żyrafy. Zawsze zazdrościłem tym dziewiętnastowiecznym postaciom, które umiały spojrzeć za siebie i rozróżnić wydarzenia przełomowe w swoim życiu. Jakiś epizod zaznaczał punkt zwrotny, następny etap. Mówię o pisarzach, ale naprawdę mam na myśli pewien typ ludzi obdarzonych zdolnością do racjonalizowania swojego życia, do widzenia każdej rzeczy oddzielnie, jeśli nie wyraziście. I uważam, że to zjawisko nie powinno być ograniczone do XIX wieku. A jednak w moim życiu spotykałem się z nim głównie w literaturze. Czy to z powodu zasadniczej skazy w mojej psychice, czy z powodu płynnej, amorficznej natury samego życia nigdy nie umiałem dostrzec żadnego punktu orientacyjnego, a cóż dopiero boi. Jeśli istnieje jakikolwiek punkt orientacyjny, to jest nim coś, czego istnienia sam nie będę mógł poświadczyć -śmierć. W pewnym sensie nigdy nie było czegoś takiego jak dzieciństwo. Te kategorie - dzieciństwo, dorosłość, dojrzałość - wydają mi się bardzo dziwne i jeśli czasem posługuję się nimi w rozmowie, uważam je w duchu, na prywatny użytek, za wypożyczone. Myślę, ze zawsze bylo jakieś "ja" wewnątrz tej małej, potem nieco większej skorupki, dokoła której działo się “wszystko". Wewnątrz tej skorupki istnienie, które zwiemy "ja", nigdy się nie zmieniało i nigdy nie przestało obserwować tego, co odbywało się na zewnątrz. Nie ma to być aluzja do pereł ukrytych w środku. Chcę tylko powiedzieć, że bieg czasu właściwie nie wpływa na owo istnienie. Dostać zły stopień w szkole, obsługiwać frezarkę. być skatowanym na przesłuchaniu, wykładać o Kallimachu jest zasadniczo jednym i tym samym, i właśnie dlatego jesteśmy trochę zaskoczeni, kiedy dorastając. zaczynamy nagle borykać się z zadaniami, które niby powinny należeć do dorosłych. Niezadowolenie dziecka z władzy rodziców nad nim, paniczny strach dorosłego w obliczu odpowiedzialności są tej samej natury·. Nie jest się żadną z tych postaci; jest się może mniej niż "kimś”. Z pewnością można to częściowo uznać za pochodną wykonywanego zawodu. Ktoś, kto pracuje w banku albo jest pilotem, wie doskonale, że po osiągnięciu dość znacznej biegłości ma w mniejszym czy większym stopniu zagwarantowany zysk albo bezpieczne lądowanie. Natomiast w zawodzie pisarskim zdobywa się nie biegłość, lecz różne odmiany niepewności. A to jest inną nazwą kunsztu. W tej dziedzinie, gdzie biegłość zapowiada zgubę. pojęcia wieku młodzieńczego i dojrzałości mieszają się ze sobą i panika staje się najczęstszym stanem ducha. Skłamałbym zatem, gdybym uciekł się do chronologii lub czegokolwiek, co sugeruje postęp linearny. Szkoła jest fabryką jest wierszem jest więzieniem jest akademią jest nudą - z przebłyskami paniki. Tyle tylko, że fabryka sąsiadowała ze szpitalem, a szpital sąsiadował z najsłynniejszym więzieniem w całej Rosji, zwanym Kriesty (w Kriestach jest 999 cel). I w kostnicy tego szpitala zacząłem pracować po rzuceniu Arsenału, bo pomyślałem sobie, że zostanę lekarzem. Kriesty otwarły przede mną drzwi jednej ze swych cel niedługo po tym, jak zmieniłem zdanie i zacząłem pisać wiersze. Pracując w fabryce widziałem ponad murem szpital. Krając i zszywając zwłoki w szpitalu widziałem więźniów przechadzających się po dziedzińcu Kriestów; czasem udawało im się przerzucić listy przez mur, podnosiłem je i wrzucałem do skrzynki pocztowej. Ta stłoczona topografia i zamknięcie w otaczającej mnie skorupce sprawiły, że wszystkie te miejsca, praca, wszyscy ci katorżnicy, robotnicy, lekarze, strażnicy stopili się jakby ze sobą i teraz już nie wiem, czy przypominam sobie kogoś chodzącego tam i z powrotem po dziedzińcu Kriestów, który miał kształt żelazka do prasowania, czy to ja sam tam chodzę. Co więcej, fabryka i więzienie zostały zbudowane w mniej więcej tym samym czasie i na pierwszy rzut oka trudno je było rozróżnić; jeden budynek wyglądał jak skrzydło drugiego. Dlatego uważam, że nie ma sensu zachowywanie tu jakiejś kolejności. Życie nigdy nie wydawało mi się serią wyraźnie zaznaczonych przejść: raczej toczy się i narasta jak kula śnieżna, a im dłużej się toczy, tym bardziej jedno miejsce (czy jedna chwila) upodabnia się do drugiej. Pamiętam na przykład, jak w 1945 czekaliśmy z matką na pociąg na jakiejś stacji blisko Leningradu. Wojna dopiero co się skończyła, dwadzieścia milionów Rosjan gniło w prowizorycznych grobach wzdłuż i wszerz kontynentu, a reszta, rozproszona przez wojnę, wracała do swoich domostw czy do tego, co z tych domostw zostało. Dworzec przedstawiał obraz pierwotnego chaosu. Ludzie oblegali bydlęce wagony jak oszalałe insekty; wspinali się na dachy, wciskali między wagony i tak dalej. Nie pamiętam już dlaczego moją uwagę przyciągnął starszy, łysy mężczyzna, kaleka z drewniana nogą: raz po raz usiłował dostać się do któregoś z wagonów, ale za każdym razem odpychali go wiszący na stopniach ludzie. Pociąg ruszył i stary kuśtykał za nim. W pewnej chwili zdołał uchwycić klamkę drzwi i nagle zobaczyłem, jak kobieta stojąca w tych drzwiach podnosi garnek i wylewa wrzącą wodę prosto na łysą czaszkę starego. Upadł - pochłonęły go Brownowskie ruchy tysiąca nóg i straciłem go z oczu. Tak, to było okrutne, ale ten przykład okrucieństwa zlewa się z kolei w moich wspomnieniach z czymś, co zdarzyło się dwadzieścia lat później, kiedy schwytano grupę dawnych kolaborantów na usługach okupacyjnej armii niemieckiej, członków tak zwanej Polizei. Pisano a tym w gazetach. Starzy ludzie, było ich sześciu czy siedmiu. Ich szef nazywał się, rzecz jasna, Gurewicz czy Ginsburg - to znaczy był Żydem, jakkolwiek wydaje się nie do pomyślenia, żeby Żyd kolaborował z nazistami. Zapadły różne wyroki. Żyda skazano naturalnie na karę śmierci. Słyszałem, że kiedy rankiem w dniu egzekucji zabrano go z celi i prowadzono na dziedziniec więzienia, gdzie czekał pluton egzekucyjny, dowódca straży więziennej spytał go: "Ale, ale, Gurewicz (czy Ginsburg), jakie jest twoje ostatnie życzenie?" "Ostatnie życzenie?" - Powtórzył stary. - "Nie wiem... chciałbym się odlać..." Na co dowódca strefy powiedział: "Och, odlejesz się później". Otóż dla mnie obie te opowieści są tym samym: chociaż to nawet gorzej, jeżeli druga jest czystym folklorem, co mi się zresztą nie wydaje prawdopodobne. Znam setki podobnych opowieści, może więcej niż setki. A przecież zlewają się w jedno. Moja fabryka i moja szkoła różniły się nie tym, co w nich robiłem, nie tym, co, będąc w nich, myślałem, lecz wyglądem swoich fasad, tym, co widziałem po drodze do szkoły i do fabryki. W ostatecznym rozrachunku tylko wygląd się liczy. Ten sam kretyński los przypadł milionom. Egzystencja jako taka, już sama w sobie monotonna, została sprowadzona przez scentralizowane państwo do jednostajnej surowości. Obserwować warto było tylko twarze, pogodę, budynki; a także język, jakiego ludzie używali. Miałem wuja, członka Partii, który był, jak teraz zdaję sobie z tego sprawę, bardzo dobrym inżynierem. Podczas wojny budował schrony przeciwlotnicze dla partyjnych Genossen; przed wojną i po wojnie budował mosty; jedne i drugie stoją do dziś. Mój ojciec zawsze go wyśmiewał kłócąc się o pieniądze z matką, która stawiała swojego brata-inżyniera za wzór solidności i stabilizacji życiowej, a ja gardziłem nim mniej czy bardziej automatycznie. No, ale miał wspaniałą bibliotekę. Chyba niewiele czytał, jednakże dla sowieckiej klasy średniej było - i nadal jest - oznaką dobrego tonu kupować w subskrypcji nowe wydania różnych encyklopedii, klasyków i tak dalej. Nieprzytomnie mu zazdrościłem. Pamiętam, jak stałem kiedyś za krzesłem wuja wpatrując się w jego plecy i mówiąc sobie, że gdybym go zabił, cały księgozbiór stałby się moją własnością, bo wuj nie był wtedy żonaty i nie miał dzieci. Często brałem książki z jego półek, a nawet skombinowałem klucz do wysokiej biblioteki, gdzie za szybą stały cztery ogromne tomy przedrewolucyjnego wydania "Mężczyzny i kobiety". Była to obficie ilustrowana encyklopedia, wobec której do dziś mam dług wdzięczności za moją podstawową wiedzę o tym, jak smakuje owoc zakazany. Jeśli, ogólnie rzecz biorąc. pornografia jest nieożywionym przedmiotem powodującym erekcję, to warto zauważyć, że w purytańskiej atmosferze stalinowskiej Rosji można się było erotycznie podniecić stuprocentowo niewinnym. socrealistycznym malowidłem zatytułowanym "Przyjęcie do komsomołu", które było reprodukowane w niezliczonych kopiach i zdobiło niemal każdą klasę szkolną. Wśród postaci przedstawionych na obrazie znajdowała się młoda blondynka siedząca na krześle z nogami skrzyżowanymi w taki sposób, że widać było dwa lub trzy cale jej uda. Nie tyle ten skrawek, ile kontrast między nim a ciemnobrązową sukienką. którą miała na sobie, doprowadzał mnie do szaleństwa i prześladował w snach. Właśnie wtedy nauczyłem się nie dawać wiary całemu temu jazgotowi o podświadomości. Chyba nigdy nie śniłem symbolami - zawsze widziałem rzecz w jej prawdziwym kształcie: piersi, biodra, damską bieliznę. Jeśli chodzi o tę ostatnią, miała w tym okresie dla nas, chłopców, dziwaczne znaczenie. Pamiętam, jak w czasie lekcji ktoś czołgał się pod rzędem ławek aż do stolika nauczycielki tylko po to, żeby sprawdzić kolor noszonych przez nią tego dnia majtek. Zakończywszy ekspedycję oznajmiał reszcie klasy dramatycznym szeptem: “lila". Krótko mówiąc, nasze fantazje specjalnie nas nie dręczyły - mieliśmy wokół siebie za dużo rzeczywistości, z którą trzeba było sobie radzić. Jak już kiedyś wspomniałem, Rosjanie - przynajmniej w moim pokoleniu - nigdy nie szukają pomocy psychiatrów. Po pierwsze nie ma ich tak wielu. Poza tym psy- chiatria jest własnością państwa. Wiadomo, że mieć psychiatryczną przeszłość nie jest dla nikogo specjalnie korzystne. Może się to w każdej chwili odbić rykoszetem. Tak czy inaczej, przywykliśmy sami sobie radzić z naszymi problemami, śledzić to, co się działo w naszych głowach nie szukając pomocy z zewnątrz. Jest pewną korzyścią totalizmu, że sugeruje jednostce jakby jej własną hierarchię, ze świadomością na samym szczycie. W ten sposób nadzorujemy to, co się dzieje w naszym wnętrzu; nieomal składamy naszej świadomości meldunki o naszych instynktach. A potem sami wymierzamy sobie karę. Kiedy się zorientujemy, że kara jest niewspółmierna do wielkości świni, którąśmy w środku odkryli, sięgamy po alkohol i upijamy się do nieprzytomności. Moim zdaniem taki system jest skuteczny i pochłania mniej gotówki. Z tego wcale nie wynika, że według mnie tłumienie jest lepsze od wolności; po prostu uważam, że mechanizm tłumienia jest równie przyrodzony ludzkiej psyche, jak mechanizm wyzwalania. Ponadto, myśleć o sobie jako o świni jest czymś skromniejszym i w konsekwencji precyzyjniejszym niż widzieć siebie jako upadłego anioła. Mam wszelkie powody, aby tak sądzić, bo w kraju, w którym spędziłem trzydzieści dwa lata, cudzołóstwo i chodzenie do kina są jedynymi formami nieskrępowanej inicjatywy. I jeszcze sztuka. Mimo wszystko czułem się patriotą. Był to normalny patriotyzm dziecka, patriotyzm o silnym zabarwieniu militarystycznym. Podziwiałem samoloty i okręty wojenne i nie było dla mnie rzeczy piękniejszej od żółto- niebieskiego sztandaru wojsk lotniczych, który wyglądał jak baldachim otwartego spadochronu ze śmigłem pośrodku. Kochałem samoloty i jeszcze do niedawna bardzo uważnie śledziłem rozwój lotnictwa. W raz z pojawieniem się rakiet zrezygnowałem i moja miłość przeobraziła się w tęsknotę za samolotami śmigłowymi. (Wiem, że nie jestem w tym odosobniony: mój dziewięcioletni syn oznajmił kiedyś, że jak dorośnie, zniszczy wszystkie turboodrzutowce i przywróci samoloty dwupłatowe). Jeżeli chodzi o flotę wojenną, byłem nieodrodnym synem mojego ojca i w wieku lat czternastu złożyłem podanie o przyjęcie do szkoły morskiej. Zdałem wszystkie egzaminy, ale z powodu paragrafu piątego - narodowość - nie zostałem przyjęty i moja irracjonalna miłość do marynarskich płaszczy z dwoma rzędami złotych guzików, przywodzących na myśl ulicę nocą z jej umykającymi światłami, pozostała nieodwzajemniona. Obawiam się, że wizualne aspekty życia zawsze znaczyły dla mnie więcej, niż treść. Na przykład zakochałem się w fotografii Samuela Becketta na długo zanim miałem okazję cokolwiek jego przeczytać. Jeżeli chodzi o wojsko, więzienia oszczędziły mi poboru, więc mój romans z mundurem pozostał na zawsze platoniczny. Uważam, że więzienie jest dużo lepsze od wojska. Przede wszystkim w więzieniu nikt nie uczy nienawidzieć odległego "potencjalnego" wroga. W więzieniu wróg nie jest abstrakcją: jest konkretny i namacalny. To znaczy, ty jesteś zawsze namacalny dla twego wroga. Może "wróg" jest słowem zbyt mocnym. W więzieniu ma się do czynienia z wyjątkowo obłaskawionym pojęciem wroga, sprowadzającym całą rzecz do zupełnie doczesnych, ludzkich wymiarów. Ostatecznie moi strażnicy czy współwięźniowie wcale się nie różnili od moich nauczycieli czy od robotników, którzy upokarzali mnie, kiedy praktykowałem w fabryce. Innymi slowy, środek ciężkości mojej nienawiści ani trochę się nie przesuwał w stronę jakiegoś obcego kapitalisty znikąd; to nawet nie była nienawiść. Przeklęta skłonność do rozumienia wszystkiego a więc i przebaczenia wszystkim, która rozwinęła się już w latach szkolnych, w pełni rozkwitła w więzieniu. Chyba nie czułem nawet nienawiści do moich śledczych z KGB: byłem skłonny rozgrzeszać nawet ich (nieudacznik, ma rodzinę na utrzymaniu itd.). Nie mogłem usprawiedliwić w najmniejszej nawet mierze tylko tych, którzy rządzili krajem, może dlatego, że nigdy się z nimi nie zetknąłem. Skoro już mowa o wrogach: najbliższego ma się w celi, jest nim brak przestrzeni. Przepis na wiezienie to brak przestrzeni zrównoważony nadmiarem czasu. To jest naprawdę męczące, z tym nie można wygrać. Więzienie jest brakiem alternatywy, a przyszłość, oddalona niczym w teleskopie, przyprawia o szaleństwo. Ale i tak jest to lepsze od namaszczenia, z jakim w armii szczują cię na ludzi z drugiego końca świata albo bliżej. Służba w wojsku radzieckim trwa od trzech do czterech lat i nie spotkałem nigdy człowieka, którego psyche nie zostałaby okaleczona przez subordynację, ten duchowy kaftan bezpieczeństwa. Może z wyjątkiem muzyków grających w orkiestrze wojskowej i moich dwóch dalekich znajomych, którzy zastrzelili się w 1956, na Węgrzech, gdzie obaj byli dowódcami czołgów. To właśnie armia robi z ciebie w końcu obywatela; bez niej masz szansę, jakkolwiek niewielką, pozostania człowiekiem. Jeżeli mam jakiś powód do dumy z mojej przeszłości, to ten, że zostałem skazańcem, nie żołnierzem. Nawet za przepuszczenie okazji nauczenia sie żargonu wojskowego - co mnie najbardziej martwiło - zostałem sowicie wynagrodzony gwarą więzienną. A swoją drogą okręty wojenne i samoloty były piękne i z każdym rokiem ich przybywało. W 1945 na jezdniach tłoczyły się ciężarówki "Studebekker" i jeepy z białymi gwiazdami na drzwiczkach i maskach - amerykańskie żelastwo, jakie przypadło nam w ramach dostaw wojennych. W 1972 sami sprzedawaliśmy tego rodzaju towar urbi et orbi. Jeżeli stopa życiowa wzrosła w tym okresie o 15 do 20%, to skok w produkcji broni można by wyrazić w dziesiątkach tysięcy procent. I ta produkcja będzie rosła, bo jest to niemal jedyna prawdziwa rzecz w naszym kraju, jedyna konkretna dziedzina gwarantująca rozwój. Również dlatego, że militarny szantaż, to znaczy nieustanny wzrost produkcji broni, godzący sie doskonale z ustrojem totalitarnym, może narazić na szwank ekonomię każdego demokratycznego przeciwnika, który usiłuje utrzymać równowagę. Rozbudowa sił zbrojnych nie jest szaleństwem, jest najlepszym dostępnym narzędziem manipulowania ekonomią Przeciwnika i na Kremlu doskonale zdają sobie z tego sprawę. Każdy, kto dąży do dominacji nad światem, robiłby to samo. Alternatywy są albo niewykonalne (współzawodnictwo gospodarcze), albo zbyt przerażające (faktyczne użycie środków militarnych). Co więcej, armia jest chłopskim ideałem porządku. Nic tak nie uspokaja przeciętnego człowieka, jak widok jego własnych kohort, kiedy paradują przed członkami Politbiura stojącymi na szczycie Mauzoleum. Chyba żadnemu z nich nie przyszło nigdy do głowy, że stanie na szczycie grobowca kryjącego święte relikwie zawiera w sobie element bluźnierstwa. Myślę, że chodzi to o pewne continuum i najsmutniejsze w figurach z dachu Mauzoleum jest to, że rzucając wyzwanie czasowi naprawdę łączą się z mumią. Ogląda się to na żywo w telewizji, albo na kiepskim zdjęciu w milionach egzemplarzy oficjalnych gazet. Jak starożytni Rzymianie, którzy utwierdzali swój związek z centrum Imperium wytyczając główną ulicę osiedla zawsze z północy na południe, tak Rosjanie sprawdzają stabilność i przewidywalność swojej egzystencji według tych fotografii. Kiedy pracowałem w fabryce, spędzaliśmy przerwę obiadową na fabrycznym dziedzińcu. Jedni siadali i wyjmowali kanapki, inni palili papierosy albo grali w siatkówkę. Był tam niewielki klomb ogrodzony typowym drewnianym płotkiem, składającym się z desek wysokich na dwadzieścia cali z dwucalową przerwą między nimi, połączonych listwą z tego samego materiału i pomalowanych na zielono. Płotek był pokryty warstwą kurzu i sadzy, podobnie jak skarlałe, przywiędłe kwiaty wewnątrz tego kwadratowego kojca. Gdziekolwiek się znalazłeś w tym imperium, zawsze trafiałeś na taki płotek. Jest z prefabrykatów, ale nawet gdy ludzie robią go własnymi rękami, naśladują przepisany wzór. Kiedyś pojechałem do Środkowej Azji, do Samarkandy. Z przejęciem myślałem o turkusowych kopułach i nieodgadnionych ornamentach medres i minaretów. Były tam. A potem zobaczyłem ten płotek z jego idiotycznym rytmem i serce we mnie zamarło, Wschód zniknął. Ta żałosna, grzebieniowata monotonia wąskiej palisady natychmiast unicestwiła przestrzeń - i czas między dziedzińcem fabrycznym a starożytną siedzibą Kubilaja Chana. Nic bardziej obcego temu ogrodzeniu niż przyroda - przyroda, której zieleń jego farba tak idiotycznie sugeruje. Te deseczki, rządowe żelazo sztachet nieuniknione khaki wojskowego munduru w każdym tłumie przechodniów na każdej ulicy każdego miasta, wieczne fotografie stalowni w każdej gazecie porannej i nieustający Czajkowski w radio - wszystko to doprowadzałoby do szaleństwa, gdybyś się nie umiał wyłączać. W radzieckiej telewizji nie ma reklam; są podobizny Lenina albo tzw. fotograficzne etiudy "wiosny", "jesieni" itd. w przerwach między programami. A do tego "lekka" bulgocąca muzyka, której nikt nigdy nie skomponował i która jest produktem samego wzmacniacza. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że wszystko to jest wynikiem wieku rozumu i postępu, wieku produkcji masowej; przypisywałem całą rzecz państwu, częściowo samemu społeczeństwu, które zgodzi się na wszystko, co nie wymaga wyobraźni. A przecież myślę, że nie myliłem się całkowicie. Czy nie jest łatwiej uprawiać i upowszechniać naukę i kulturę w Państwie scentralizowanym? Teoretycznie władca ma łatwiejszy dostęp do doskonałości (którą i tak sobie przypisuje) niż reprezentant. Rousseau tego dowodził. Wielka szkoda, że to się nigdy nie udawało w Rosji. Ten kraj, ze swoim cudownie fleksyjnym językiem zdolnym wyrazić najsubtelniejsze odcienie ludzkiej psyche, z nieprawdopodobną wrażliwością etyczną (dobre skutki skądinąd tragicznej historii), miał wszystkie zadatki na to, aby stać się rajem kulturalnym i duchowym, praw- dziwym naczyniem cywilizacji. A tymczasem stał się bezbarwnym piekłem z wyświechtanych materialistycznych dogmatów i z żałosną namiastką konsumeryzmu. Jednakże mojemu pokoleniu zostało to częściowo oszczędzone. Kiedy wynurzyliśmy się spod wojennych gruzów, państwo było zbyt zajęte lizaniem własnych ran, żeby nas należycie pilnować. Poszliśmy do szkół i aczkolwiek uczono nas tam wzniosłych bredni, widzieliśmy dokoła siebie cierpienie i biedę. Ruin nie da się przykryć stronicą Prawdy·. Wystawy sklepów ziały pustką jak oczodoły kościotrupa, a chociaż byliśmy małymi dziećmi, instynktem wyczuwaliśmy tragedię. To prawda, nie mogliśmy skojarzyć swego losu z tymi ruinami, ale to nie było konieczne: emanowało z nich dostatecznie dużo, żeby przerwać śmiech. Potem śmialiśmy się od nowa, całkowicie bezmyślnie, był to jednak śmiech po wyraźnej przerwie. W tych powojennych latach wyczuwaliśmy w powietrzu dziwne napięcie - coś niematerialnego, niemal widmowego. A byliśmy przecież młodzi, byliśmy dziećmi. Ilość towarów byta bardzo ograniczona, ale nie wiedzieliśmy, ze może być inaczej, więc nie zwracaliśmy na to uwagi. Rowery były stare, jeszcze przedwojennej produkcji, a właściciela piłki fut- bolowej uważano za burżuja. Nosiliśmy kurtki i bieliznę, które matki szyły nam z mundurów i połatanych kalesonów po naszych ojcach: exit Zygmunt Freud. Toteż nie rozwinął się w nas instynkt posiadania. Rzeczy, które mogliśmy posiadać później, były źle uszyte i brzydkie. W jakimś sensie woleliśmy idee rzeczy od samych rzeczy, chociaż kiedy oglądaliśmy się w lustrze, nie byliśmy tym widokiem zachwyceni. Nie mieliśmy nigdy własnego pokoju, do którego moglibyśmy zwabić dziewczynę, a nasze dziewczyny też nie miały własnych pokoi. Nasze przygody miłosne ograniczały się najczęściej do spacerów i rozmowy; gdyby ściągano z nas opłaty za kilometraż, płacilibyśmy sumy astronomiczne. Stare składy, nabrzeża w dzielnicach przemysłowych, twarde ławki w wilgotnych parkach, zimne przedsionki gmachów publicznych-oto typowe dekoracje naszych pierwszych pneumatycznych rozkoszy. Nigdy nie mieliśmy tego, co nazywa się "bodźcami materialnymi". Bodźce ideologiczne były pośmiewiskiem nawet wśród przedszkolaków. Jeżeli ktoś się sprzedawał, nie robił tego dla dóbr materialnych czy wygody: te nie istniały. Sprzedawał się z wewnętrznej potrzeby i wiedział o tym. Nie było podaży, był wyłącznie popyt. Jeżeli dokonywaliśmy wyborów moralnych, opierały się one nie tyle na otaczającej nas rzeczywistości, ile na wzorcach moralnych zaczerpniętych z literatury. Czytaliśmy chciwie i stawaliśmy się zależni od tego, cośmy czytali. Książki, może dla ich formalnego elementu nieodwołalności, miały nad nami władzę wręcz absolutną. Dickens był bardziej realny niż Stalin czy Beria. Książki, bardziej niż cokolwiek innego, kształtowały nasz sposób bycia i rozmowy, a 90 proc. naszych rozmów dotyczyło książek. Powoli stawało się to błędnym kołem, ale nie chcieliśmy go rozerwać. W swoim systemie etycznym to pokolenie było zapatrzone w książki, jak mało które w historii Rosji - i Bogu dzięki. Spór o wyższość Hemingwaya nad Faulknerem mógł doprowadzić do ostatecznego zerwania przyjaźni; hierarchia w tym panteonie była naszym prawdziwym Komitetem Centralnym. Zaczęło się to jako zwykłe gromadzenie wiedzy, wkrótce jednak stało się naszym najważniejszym zajęciem. Książki okazały się pierwszą i jedyną rzeczywistością. Podczas gdy samą rzeczywistość traktowaliśmy albo jak bzdurę, albo jak dokuczliwą przykrość. W porównaniu z innymi, na pozór odwracaliśmy się od życia czy też fałszowaliśmy życie. Ale jeśli się nad tym zastanowić, egzystencja, która odrzuca kryteria głoszone w literaturze, jest czymś poślednim i nie wartym wysiłku. Tak uważaliśmy i sądzę, że mieliśmy rację. Instynktownie przedkładaliśmy czytanie nad działanie. Nic dziwnego, że nasze prawdziwe życie było w mniejszym czy większym stopniu w ruinie. Nawet ci z nas, którym udało się przedrzeć przez bardzo gęste chaszcze "wyższych studiów" z całym ich fałszem nieuniknionej służalczości - w słowie i czynach- wobec systemu, w końcu padali ofiarą skrupułów narzuconych przez literaturę i nie wytrzymywali dłużej. Kończyło się na tym, że braliśmy dorywcze zajęcia, jakąś pracę fizyczną czy redaktorską, albo coś bezmyślnego jak rycie napisów na nagrobkach, kreślenie, tłumaczenia techniczne, księgowość, introligatorstwo, wywoływanie zdjęć rentgenowskich. Od czasu do czasu pojawialiśmy się na progu czyjegoś mieszkania z butelką w jednej ręce, kwiatami, słodyczami czy zakąskami w drugiej i spędzaliśmy wieczór na rozmowach, plotkach, przeklinaniu głupoty wysokich urzędników, zgadywaniu, kto z nas umrze pierwszy. A teraz porzucam zaimek "my". Nikt nie znał lepiej literatury i historii niż ci ludzie, nikt nie pisał lepiej po rosyjsku, nikt bardziej niż oni nie gardził naszymi czasami. Cywilizacja znaczyła dla nich więcej niż chleb codzienny i conocna pieszczota. Ale nie było to, chociaż mogło się tak wydawać, jeszcze jedno stracone pokolenie. Było to jedyne pokolenie Rosjan, które się odnalazło, dla którego Giotto i Mandelsztam stanowili imperatyw silniejszy niż własny jednostkowy los. Biednie ubrani, a przecież w jakiś sposób eleganccy, tasowani jak karty bezmyślnymi dłońmi swoich bezpośrednich panów, uciekający jak króliki przed wszechobecnymi psami gończymi państwa i jeszcze bardziej wszechobecnymi donosicielami, bez pieniędzy, starzejący się, wciąż jeszcze dochowywali miłości owej nieistniejącej (lub istniejącej tylko w ich łysiejących głowach) rzeczy zwanej "cywilizacją". Beznadziejnie odcięci od reszty świata, wyobrażali sobie, że przynajmniej ten świat jest taki jak oni; teraz wiedzą, że jest jak wszyscy dookoła, tylko lepiej ubrany. Pisząc to zamykam oczy i niemal ich widzę. jak stoją w swoich odrapanych kuchniach z kieliszkami w ręku i z ironicznym uśmiechem ne twarzy. "No dobrze już, dobrze.." Szczerzą zęby: "Liberte, Egalite, Fraternite... Dlaczego nikt nie doda: Kultura?". Pamięć, jak myślę, jest namiastką ogona, który straciliśmy na dobre w radosnym procesie ewolucji. Kieruje naszymi ruchami, nie wyłączając migracji. A poza tym jest coś wyraźnie atawistycznego w samym procesie wspominania, już choćby z tej przyczyny, że taki proces nigdy nie jest linearny. Ponadto, im więcej pamiętamy, tym bliżej może jesteśmy umierania. A skoro tak, dobrą jest rzeczą, gdy pamięć się potyka. Jednakże częściej zwija się, prostuje, odskakuje na wszystkie strony, dokładnie jak ogon; i tak powinno być z narracją, nawet za cenę ryzyka, że wyda się nielogiczna i nudna. Ostatecznie nuda jest najczęstszą cechą egzystencji i wydaje się dziwne, że było z nią tak kiepsko w prozie XIX-wiecznej, ze wszystkich sił dążącej do realizmu. Ale nawet jeżeli pisarz jest w pełni przygotowany do tego, żeby imitować na papierze najsubtelniejsze fluktuacje umysłu, wysiłek odtworzenia ogona w całej jego spiralnej wspaniałości jest mimo to skazany na niepowodzenie, bo ewolucja nie była na darmo. Perspektywa lat wygładza rzeczy aż do ich całkowitego zamazania. Nic ich nie zdoła przywrócić, nawet ręcznie pisane słowa z ich poskręcanymi literami. Taki wysiłek jest tym bardziej skazany na niepowodzenie, jeżeli ogon wlecze się za nami gdzieś w Rosji. Ale gdyby słowa drukowane dowodziły tylko braku pamięci, nie byłoby tak źle. Smutne to, lecz słowa zawodzą też przy odtwarzaniu rzeczywistości. Przynajmniej ja odnosiłem zawsze wrażenie, że każde przeżycie pochodzące z Rosji, nawet jeśli zostało opisane z fotograficzną dokładnością, po prostu odbija się od języka angielskiego nie pozostawiając na nim widocznego śladu. Naturalnie pamięć jednej cywilizacji nie może, i chyba nie powinna, stać się pamięcią drugiej. Ale gdy język nie potrafi odtworzyć negatywnych cech rze- czywistości innej kultury, rezultatem są najgorszego rodzaju tautologie. Historia bez wątpienia musi się powtarzać, bo podobnie jak ludzie historia nie ma wielkiego wyboru. Ale przynajmniej powinniśmy znajdować pociechę w tym, że jesteśmy świadomi, czego ofiarą padamy mając do czynienia ze szczególną semantyką panującą w obcym świecie, jakim jest Rosja. Gubią nas nasze własne pojęciowe i analityczne nawyki - na przykład używanie języka do drobiazgowej analizy doświadczenia i pozbawiania przez to umysłu dobrodziejstw intuicji. Albowiem przy całym swoim pięknie, wyrazistości pojęcia oznacza zawężenie treści, odcięcie luźnych końców. A przecież właśnie one znaczą najwięcej w świecie zjawisk, bo się z sobą splatają. Już same te słowa świadczą, że jestem daleki od oskarżania języka angielskiego o niedostatki; ani nie biadam nad uśpioną psyche tych, dla których jest to język ojczysty. Żałuję tylko, że tak rozwiniętego pojęcia zła, jakie posiadają Rosjanie, nie dopuszcza się do świadomości na tej podstawie, że ma zawiłą składnię. Można się zastanawiać, ilu z nas zdoła sobie przypomnieć zło, które staje na progu mówiąc: "Cześć, jestem Zło. Jak się masz ?”. Niemniej jednak, jeśli jest w tym wszystkim nuta elegijna, wynika to raczej z gatunku utworu niż z jego treści, dla której właściwsza byłaby wściekłość. Ani jeden, ani drugi ton nie oddają naturalnie znaczenia przeszłości; elegia przynajmniej nie tworzy nowej rzeczywistości. Obojętne, jak wyszukaną konstrukcję ktoś wymyśli, by schwytać swój własny ogon, skończy się na tym, że będzie miał siatkę pełną ryb, lecz ani kropli wody. Co rozkołysze jego łódź. I co wystarczy, żeby przyprawić go o zawrót głowy, albo zmusić do sięgnięcia po elegijny ton. Albo do wyrzucenia ryb z powrotem do wody.