Od piątej do dziewiątej Dariusz Zientalak jr Wstawał zimny, słoneczny dzień. Dla Amy Sherwood był to kolejny poranek z pięciodniowego zestawu oddzielonego od innych czymś, co ludzie nazywali weekendem. Wzięła prysznic, troskliwie obejrzała w lustrze pierwszą zmarszczkę, upięła włosy i w przydeptanych rannych pantoflach wkroczyła do swojego kuchennego królestwa. Klekot miauknął do niej na powitanie, z wysokości zlewozmywaka. - Sio - machnęła ręką. - Nie powinieneś siedzieć na meblach. Udał, że nie rozumie. Cierpliwie zniósł zestawienie go na podłogę i obserwował w milczeniu, jak Amy nalewa mleko do miski. Amy wstawiła mleko do lodówki i spojrzała na zegar. Był najwyższy czas by obudzić Joshuę i wyekspediować go do szkoły. Zajrzała do dziecinnego pokoju. Spał na pół odkryty, z jedną stopą dyndającą nad podłogą. Mały aniołek. -Bezbronny kiedy spał - tak samo jak jego ojciec, pomyślała Amy i poczuła w gardle balon napełniający się bólem." Osiem miesięcy to za mało, żeby zapomnieć. Tym bardziej że ona chciała pamiętać, choćby pamięć miała sprawiać ból. Podeszła bliżej do łóżka i poczuła zapach czystego, śpiącego dziecka. Zapach jego snu. Kula w gardle rosła, czuła jej duszącą siłę i nie wiedziała jak się bronić. Przycisnęła dłoń do piersi i chwytała spazmatycznie powietrze, zatruwając atmosferę dziecinnego pokoju swoim cierpieniem. Położyła rękę na ramieniu syna i potrząsnęła nim lekko. Chłopiec odwrócił się na drugi bok ukazując jej górną połowę pośladków, z których zjechała pidżama. - Owsianka? - Joshua patrzył na parującą zawartość talerza, nie mogąc uwierzyć we własne nieszczęście. - Owsianka. Jedz szybko, zaraz przyjdzie pani Hutzel, żeby cię odprowadzić do szkoły. - Amy włączyła mały telewizor stojący na szafce, odkręciła wodę i zaczęła zmywać naczynia. Joshua, ubrany w garniturek, usiadł przy stole i majtając nogami z kwaśną miną mieszał owsiankę w talerzu. - Wolę jak ty mnie odprowadzasz. - W przyszłym tygodniu, zgoda? Joshua zmarszczył czoło. Zupełnie jak Ken kiedy miał podjąć jakąś ważną decyzję, pomyślała Amy. - Zgoda. - Teraz już jedz. Joshua energiczniej zamieszał łyżką w talerzu. - Różne są rodzaje niewoli - brzęczał telewizor. - Jest niewolą rozpadające się małżeństwo, ekonomiczne uzależnienie, psujące się samochody... Amy poczuła się zniewolona. I chora. Rozpalone czoło, szklane oczy, gorący oddech. Nie mogła sobie teraz pozwolić na chorobę. Spróbowała odgonić myśli ;o dolegliwościach. Jeśli się rozchoruje, stanie się jeszcze bardziej bezbronna. Gdyby Ken był z nią... Skojarzenia. Choroba. Pościel. Ken i pościel, gdyby Ken był z nią... w pościeli. - Mamo, czy dostanę na ciastko? - Tak - odpowiedziała, myśląc o czymś innym. O czymś, do czego bała się przyznać nawet przed samą sobą. Brakowało jej mężczyzny. Nie spała z nikim od śmierci Kena. Joshua odsunął prawie pusty talerz. - Dziękuję. Obróciła się na pięcie, automatycznie chwyciła talerz i podstawiła pod strumień wody, który spłukał resztę owsianki. Klekot obserwował to marnotrawstwo w milczeniu. - A pójdziemy w sobotę do kina? Jaki dzisiaj dzień? - usiłowała sobie przypomnieć. Musi być gdzieś blisko końca tygodnia. Joshua mówi o kinie zawsze pod koniec tygodnia. Joshua. Ken nazywał go juniorem. "Pokój dla juniora"; "pieluchy juniora"; "pierwsze urodziny juniora". Nagle coś zimnego dotknęło jej mózgu. A co by było gdyby Ken wrócił? Nie wróci. I lepiej zdać sobie z tego sprawę, nim ona wyląduje w wariatkowie, a Joshua w sierocińcu. - Pójdziemy, jeśli tylko będziesz grzeczny w szkole. - W zeszłym tygodniu mówiłaś to samo - w jego głosie dało się wyczuć ponury wyrzut. - Widocznie byłeś nie dość grzeczny. Klekot, wynocha stąd! - Kot wędrujący skrajem szafki ujrzał zbliżającą się gwałtownie ścierkę i w ostatniej chwili zeskoczył na podłogę. Joshua, przyczajony koło krzesła z miną łowcy na jubileuszowym safari, chwycił go mocno za ogon i przyciągnął do siebie. Pod stołem zakotłowało się. Prysnęli, każdy w swoją stronę. - Joshua - Amy pogroziła synowi palcem. - Mówiłam ci, nie wolno kotów ciągnąć za ogon, koty są bardzo wrażliwe na ból. - Nie bij mnie, jestem kotem - Joshua zamiauczał i tupiąc wybiegł z kuchni. Amy sięgnęła po paczkę papierosów leżącą na brzegu okapu. Woda szumiała. Telewizor gadał. Amy zapaliła pierwszego papierosa i wciągnęła do płuc morderczy dym. Ken nie palił, pomyślała. Prawie nie pił. Uprawiał poranne biegi, mył zęby dwa razy dziennie. I nie żyje. Joshua zajrzał do kuchni. - Mamo, ktoś puka. - To pewnie pani Hutzel - Amy poderwała się ze stołka. Wypadła na korytarz i podbiegła do drzwi. Natarczywe pukanie powtarzało się raz za razem. Amy odsunęła zasuwy, zdjęła-łańcuch i otworzyła. Na zewnątrz stała chuda jak szczapa kobieta o świdrującym, nieprzyjemnym spojrzeniu, ubrana w wytarte palto, wiszące jak na kijuod szczotki. Zza niej wyglądał mały chłopiec o wiecznie przestraszonej, szczurkowatej twarzy. - Pani Hutzel, dzień dobry, przepraszam, że pani czekała... - Dzień dobry. Pukam i pukam, a nikt nie otwiera - pani Hutzel mówiła z silnym niemieckim akcentem i nie zwracała uwagi na składnię, jakby dając tym do zrozumienia, że lekceważy język kraju, w którym dane jej było żyć. - Bardzo panią przepraszam - Amy zmusiła się do uprzejmego uśmiechu. Grał telewizor, a ja akurat zmywałam... - Czy Joshua jest już gotowy? - Kobieta nie zadała sobie trudu wysłuchania Amy do końca. - Już, tak, oczywiście... Jeden momencik. Przebiegła przez korytarz, nieomal gubiąc jeden pantofel i zajrzała do dziecinnego pokoju. Joshua zakładał właśnie tornister. - Szybciej, na litość boską - popędzała syna, mając przed oczami twarz pani Hutzel. Popychając go lekko przed sobą wróciła do drzwi. - Daj mamie buzi. - Pieniądze na ciastko. Obiecałaś. Wygrzebała z portmonetki kilka monet i włożyła do małej garstki. Cmoknął ją w nadstawiony policzek. - Zmykaj i pamiętaj co mi obiecałeś. Pożegnała się z panią Hutzel; "Dziękuję pani bardzo, jeszcze raz panią bardzo przepraszam, do widzenia pani." - I z ulgą zamknęła drzwi za sobą. Zgrzytnęła zębami. Gdyby to od niej zależało, pani Hutzel piekłaby się na wolnym ogniu, polewana wrzącym olejem. Kostyczna zdzira. Nie, określenie "zdzira" do niej nie pasowało. Takie jak ona rozmnażają się przez podjęcie decyzji, a wyżywają seksualnie temperując ołówki. Amy pomyślała o przypominającym wielką, rozdętą ropuchę panu Hutzel, w przepoconym podkoszulku i z wielką puszką piwa w ręku. Nie potrafiła wyobrazić sobie powodu, dla którego ta para wzięła ślub. Pan Hutzel wyglądał na faceta, który może przerżnąć wszystko co się rusza. Z wyjątkiem jeża. Mogłaby nieźle dokuczyć tej szczapie, przesypiając się z jej mężem. Doskonale pamiętała, jak Hutzel pożerał ją wzrokiem na szkolnym zebraniu. I nic dziwnego, w porównaniu z jego żoną była szczytem atrakcyjności. Może to właśnie było powodem wrogości pani Hutzel do jej osoby? Ty dziwko, pomyślała o sobie z nienawiścią. Ledwie Ken wystygł. - Ty dziwko - huknęła pięścią w drzwi. Zabolało. - Ty suko! Cholerna, niewypieprzona suko! i Niemal płacząc z bezsilnego gniewu ubrała się, umyślnie zepsuła makijaż, oszpecając twarz i wychodząc w stanie zimnej wojny z samą sobą, trzasnęła drzwiami. W drodze do pracy ogarnęła ją melancholia. Zrozumiała, że jest słaba. I co z tego? Czy wcześniej tego nie wiedziała? Czy kiedy Ken jeszcze żył, nie wiedzieli, co się stanie po jego śmierci? Wiedzieli. Więc po co były te przysięgi w szpitalnej izolatce, szeptane na ucho obietnice, hektolitry wylanych łez? Czy bardziej płakała wtedy z powodu, że Ken traktuje jej słowa z dystansem i wyrozumiałością, czy też dlatego, iż wiedziała, że ma rację? Ale przecież, jak dotąd, nic się nie stało. Nie zdradziła go z nikim. A myśli? Chryste Panie, kto wie o czym on myślał za życia. Ważne jest, że ona walczy. I zwycięża. Jak dotąd. Ostatecznie - ile kobiet pozostaje cierpiącymi wdowami do końca życia? Prowadziła samochód, trzymając pewnie kierownicę. Lubiła ten wóz. Mogłaby mieć już nowy, ale przywiązała się do tego. Kupili go zaraz po ślubie. Włączyła radio, poszukała lokalnej stacji i słuchając porannego ple-ple lawirowała pomiędzy samochodami we wszystkich kolorach tęczy. Wkrótce dostrzegła budynek "Aimies Corp." Nie odróżniał się niczym od dziesiątków podobnych monolitów ze stali i szkła. Żaden tam efekt rojeń jednego z tych nawiedzonych architektów, których nową porcję wyrzucają z siebie corocznie szkoły w całym kraju. Trzydzieści pięter, labirynt korytarzy i biura. Setki biur. Gdzieś tam czeka na Amy ukryta pod pokrowcem maszyna do pisania, gotowa pokryć czarnymi hieroglifami kolejne metry papieru, które nie wzbudzą niczyjego zainteresowania ani dzisiaj, ani tym bardziej za sto lat. Ot i cały pożytek z jej pracy. Amy zjechała na parking. Zatrzymała wóz, wyjęła kluczyki ze stacyjki, zabrała torebkę z siedzenia obok i wysiadła, zanurzając nogę po kostkę w kałuży. Cholerny świat. Potrząsnęła stopą, co oczywiście nic nie dało i podniosła wzrok do góry. "Aimies Corp." wyglądał jak hipernowoczesna katedra, służąca biurokratycznym modłom. Pochylał się nad nią, spoglądając tysiącem oczu, w których szaro odbijało się niebo. Odblaskowe, kuloodporne, dźwiękoszczelne, pancerne szkło. Amy poczuła zawrót głowy. Zdawało się jej, że budynek zaraz na nią runie. - Amy! Odwróciła się, słysząc swoje imię. Kulejąc biegła do niej Leetta Kerr, młoda dziewczyna, pracująca od niedawna w biurze. Leetta zatrzymała się na moment, poprawiła coś przy bucie i pokuśtykała dalej. - Cześć - wysapała na powitanie. Zaczerwienione od chłodu policzki dodawały jej urody. Wcale nie jestem od niej brzydsza, pomyślała Amy. Z tą różnicą, że ona ma dla kogo dbać o siebie. Leetta podskakując manipulowała przy pantoflu. - Ten cholerny obcas lada moment odpadnie. - Zostało jeszcze niecałe piętnaście minut - pośpieszyła ją Amy. Katedra, pomyślała, gdy obie przekraczały sterowane fotokomórką drzwi. Rybie oko kamery zarejestrowało ich wejście i przekazało do pokoju kontrolnego. Hol na parterze urządzono tak, by sam fakt przebywania w nim odprężał - mozaika na podłodze w pastelowych kolorach, przywołujących na myśl jesień i smak dojrzałych, aż purpurowych w swojej słodyczy jabłek, kwiaty na postumentach i mała szemrząca fontanna. Grupka ludzi stała czekając na windę. Każdy z nich myślami był już przy swoim stanowisku pracy, gotów od nowa pchać syzyfowy kamień. Dzyń - drzwi windy rozsunęły się z cichym szmerem, wpuszczając ich do środka. Amy została uwięziona w klatce,, która natychmiast wypełniła się mieszaniną zapachów perfum, kremów, dezodorantów, wód kolońskich oraz wszelkiego rodzaju żelatyn i galaretek odżywczych dla skóry i włosów. Wysiadając w chwilę potem na swoim piętrze czuła wzbierające w niej od tego wszystkiego mdłości. W towarzystwie trzech innych osób przeszła korytarzem wyłożonym kojącym oko, zieloną wykładziną do sali, w której pracowała. Rybie oko popatrywało za nimi beznamiętnie. Za dwie dziewiąta Amy Sherwood usiadła za biurkiem, poprawiła włosy i zdjęła pokrowiec z maszyny. Punkt dziewiąta rozległ się brzęczyk oznaczający rozpoczęcie pracy. Na wszystkich trzydziestu piętrach "Aimies Corp." rozstukały się maszyny do pisania. Jednocześnie zadrgały pisaki umocowanych na ścianach mierników drgań akustycznych. Amy Sherwood wyłączyła swój mózg z wyjątkiem części pomocnych w pracy. Na osiem godzin (z pominięciem przerw na papierosa) świat dla niej umarł. Czas mijał od dawna ustalonym rytmem. Do południa piorunem, a potem ślimaczym tempem, odmierzanym przez kolejne papierosy wypalane na korytarzu. Rozmowy. Kto z kim, kiedy i z jakich pobudek. O zakupach. O tym co trzeba kupić absolutnie koniecznie" i o tym na co nigdy nie będzie sobie można pozwolić. O przyszłych wakacjach. O obiedzie, o sąsiedzie, o praniu, spaniu, sraniu, o mizantropii, o cinepimastii, o elektrotomii. O przepisach na ciasta i pigułkach hormonalnych. O odpadających obcasach. O nocnych koszmarach. O nocach nie przespanych, bo czekanie, bo seks, bo mężczyźni, a mężowie w szczególności. Amy zdecydowanie zdusiła niedopałek w popielnicy na nóżce i wróciła na salę odprowadzana współczującymi spojrzeniami. - Biedna dziewczyna. - I tak się dobrze trzyma. - O kim mówicie? - O Amy Sherwood. - Co z nią? - Nie wiesz? Jej mąż... tatatatata... I tak to leci. O piątej rozległ się brzęczyk, tym razem na zakończenie pracy. Biuro opustoszało szybko i wkrótce Amy została sama. Powoli składała dokumenty, potem nasunęła pokrowiec na maszynę, jeszcze raz sprawdziła, czy niczego nie zapomniała i wyszła, gasząc za sobą światło. Nie śpieszyła się. Nie miała się dokąd śpieszyć. Joshua zdziera kolejne spodnie na boisku. Klekot śpi w koszu na brudną bieliznę, a żaden z nich pewnie nie odczuwa boleśnie jej nieobecności. Przy drzwiach windy stała Leetta. - Zapomniałaś czegoś? - zapytała Amy, zatrzymując się obok. - Czekałam. Na ciebie. Co byś powiedziała na filiżankę gorącej jak piekło kawy? To najlepsza rzecz w środku tygodnia. Niweczy cierpienia pierwszej połowy i dodaje sił na przeżycie drugiej. Zgodzić się? Zadymiona kawiarnia, przed nosem filiżanka i skrępowana cisza przerywana z rzadka uwagą na temat "neutralny". Leetta wygląda na spiętą. Już teraz będzie rozważała każde słowo, żeby nie powiedzieć czegoś, co mogłoby ją zranić. Natomiast Amy z kolei będzie stawała na głowie, żeby nie wyjść na jedną z tych zgorzkniałych wdów, obnoszących się ze swoją samotnością. Idiotyczny pomysł, który do reszty zepsuje ten dzień. Rozsądek nakazywał odmowę. - Nie mam lepszych propozycji na wieczór - powiedziała. Perspektywa powrotu do domu, w którym nie ma co robić, była gorsza niż wszystko inne. Zanalizowała swoje słowa, łapiąc się na tym, że obydwie oczekują po Amy niezręczności, które by można wziąć za demonstracyjne cierpienie. Uśmiech Leetty wyglądał na niezbyt szczery. - To doskonale. Więc idziemy. Drzwi windy rozsunęły się i obie kobiety wcisnęły się do środka. - Jak tam twoja córeczka? - Amy usiłowała naprędce przypomnieć sobie jej imię. - Marsha? Czuje się doskonale! - Leetta wyraźnie się ożywiła. Przedwczoraj na przykład zatankowała samochód Ivana wodą przy pomocy węża ogrodowego, pomalowała meble w pokoju gościnnym kolorowym lakierem, wsypała do akwarium pól kilo zmielonej kawy, a na koniec przykleiła do stołu porcelanowy serwis na osiem osób. - To bilans jednego dnia? Nieźle, jak na czterolatka. Światło zamigotało. - Z tych kolorowych mebli jestem nawet zadowolona - ciągnęła Leetta. - Nie wyglądają teraz tak ponuro. Zawsze kojarzyły mi się z wyposażeniem grobowca. Twierdzę, że temu dziecku potrzeba trochę męskiej ręki, natomiast Ivan mówi coś dokładnie odwrotnego... Winda zadygotała i stanęła. Przez moment nic się nie działo. Ludzie z kamiennymi twarzami czekali na reakcję innych. Ktoś chrząknął. Ktoś mlasnął. Ktoś inny rozejrzał się nieprzytomnie, jak gdyby został wyrwany z letargu. Czar zdjęto. - Co się dzieje? - Stoimy między piętrami. - Chryste, długo to będzie trwało? Jestem umówiony... - Proszę się nie martwić, to winda sterowana elektronicznie, zaraz wszystko powinno wrócić do normy... - Czy nie można by spróbować kogoś zawiadomić? Winda wolno, jakby z wysiłkiem, ruszyła w dół. Na najbliższym piętrze - dzyń - drzwi rozsunęły się ukazując pusty już o tej porze korytarz. Rybie oko łypało spod sufitu z chłodną rezerwą. Dzyń - drzwi ani drgnęły. Dzyń ... - Dalej chyba nie pojedzie - powiedział mężczyzna w jasnej koszuli, dwurzędowym garniturze i butach z zadartymi noskami. Wysunął się na korytarz jako pierwszy. Ludzie, acz niechętnie, poszli w jego ślady. Winda opustoszała. - I co teraz? O tej porze jeździ już tylko ta jedna. - Cholera... - Tam dalej są schody przeciwpożarowe - ktoś wskazał ręką kierunek i grupa ruszyła w drogę. Amy, znajdująca się na przedzie fali, szła rozglądając się na boki. Biura. Biura. Biura. Wydało jej się, że w jednym z pokoi słyszy grające radio. Pocieszające, że są jeszcze tacy, którzy wychodzą stąd później niż ja, pomyślała. Drzwi są wąskie, mroczne schody przeciwpożarowe były pozbawione klamki. Trochę trwało, nim udało się je otworzyć. Ktoś zakasłał. - Ile tu kurzu! - Można kark skręcić. - Ostrożnie, żeby się nie potknąć! Tu jest naderwana wykładzina. - To-nie-do-pomyślenia! - perorował grubas w żółtym krawacie. - Z powodu czyjegoś niedbalstwa... - To już nie pierwszy raz - dodał ktoś inny. Hol na parterze był opustoszały. Tylko fontanna szemrała cicho. Ludzie ożywili się. Na krótko. Wyjście było zablokowane. Od zewnątrz odgradzała ich tafla odblaskowego, kuloodpornego, dźwiękoszczelnego, pancernego szkła. - Tego już za wiele! - twarz grubasa, czerwona od wysiłku, jakim było dlań zejście po schodach, stała się teraz niemal sina. - Gdzie jest strażnik? No właśnie, pomyślała Amy. Gdzie jest strażnik? " - Spokojnie, tylko spokojnie - odezwał się mężczyzna w dwurzędowym garniturze. - Powinien być w swoim pokoju. Zaraz go^tu ściągnę. Amy rozejrzała się, szukając wzrokiem Leetty. Dziwne. Nigdzie jej nie było widać. Ludzie kręcili się zdezorientowani. Ktoś usiłował zadzwonić na miasto z automatu. Na zewnątrz zapadł zmrok, rozświetlany agresywnymi błyskami reklam. Ludzie po drugiej stronie szklanej tafli przechodzili obojętnie. Nie widzą mnie. Nie mogą mnie dostrzec, chociaż jestem tutaj, o krok od nich - pomyślała Amy i ta myśl wywołała inną, o wiele mniej przyjemną: Czy jest coś, czego ja nie potrafię zobaczyć? Mimo że jest tak samo blisko? Przypomniała sobie wierszyk recytowany w dzieciństwie. Była to jedna z tych zwariowanych rymowanek, na myśl o których przechodził ją dziś dreszcz. Wierszyk brzmiał tak: Siedzi zając w życie, wy go nie widzicie. A w tym życie są kąkole, ja was widzę jak na stole. Siedzi zając w życie, wy go nie widzicie A jak zobaczycie - to się przestraszycie. Amy dostrzegła kobietę prowadzącą dziecko. Kobieta była ubrana w rozpięte futro i buty na wysokich obcasach. W pewnej chwili dzieciak, sześcioletni może chłopiec, wyrwał się jej i doskoczywszy do szyby przylgnął do niej gwałtownie. Amy popatrzyła na rozpłaszczoną twarz -i na oczy, zaglądające do środka jak do innego świata. Pomachała chłopcu ręką. Zauważył to - jego twarz na chwilę ożyła i zgasła zaraz potem, kiedy matka chwyciła go silnie za nadgarstek i odciągnęła, strofując. Amy obejrzała się przez ramię, słysząc podniesione głosy. Mężczyzna w dwurzędowym garniturze był już z-powrotem. Sam. Tłumaczył coś reszcie. Z tonu można było wywnioskować, że próbuje ich uspokoić-, choć on także wyglądał na z lekka zaniepokojonego. - Pewnie gdzieś wyszedł. Sądzę, że niedługo wróci, zostawił na popielniczce palącego się papierosa... - Dobra - przerwał mu grubas. - Koniec żartów. Dzwonię na policję. Pomysł został głośno poparty. Mężczyzna w dwurzędowym garniturze odszedł na bok. - Ma pani papierosa? - spytał Amy. Zapalili oboje. Mężczyzna zaciągnął się głęboko. - Pani też się boi? - zapytał, patrząc na jej drżące ręce. - A czego tu się bać? - wzruszyła ramionami. - Sam nie wiem. To wszystko jest jakieś... dziwne. - Martwię się tylko o moją przyjaciółkę. Zapodziała się gdzieś, kiedy schodziliśmy na dół. Mężczyzna skinął głową, przyglądając się grupie przy telefonie. Grubas wydzierał się do słuchawki, stukał widełkami jak oszalały. Reszta asystowała mu w milczeniu. - Nigdzie się nie dodzwoni - powiedziała spokojnie Amy. - Skąd pani to wie? Wzruszyła ramionami. - Przeczucie. - Kobieca intuicja, co? Moja żona też lubiła takie historie. - Lubiła. - Nie żyje? - Kto? - mężczyzna popatrzył na nią zdezorientowany. - Pańska żona. - Skąd pani to przyszło do głowy? Rozwiedliśmy się. Mieszka teraz w jakiejś zapadłej dziurze i pisze "bardzo-życiowe-książki" dla wewnętrznie zbuntowanych kucharek. - wyciągnął do Amy rękę. - Przepraszam, nie przedstawiłem się. Harold Zelamo, dział spedycji. Amy uścisnęła podaną jej dłoń. - Amy Sherwood. Maszynistka. - Wygląda na to, pani Sherwood, że miała pani rację. Nici z policji. Czas na podjęcie jakiegoś sensownego działania. Niecałe pół godziny później, od towarzystwa przy drzwiach odłączyła się czteroosobowa grupa i podążyła z powrotem, w stronę schodów. Trzech mężczyzn i Harold Zelamo, w którym obudził się instynkt przywódcy, miało wspiąć się na siedemnaste piętro, gdzie mieścił się dział zamówień i stamtąd poprzez któryś z licznych telefonów podjąć próbę porozumienia z kimś z zewnątrz. Nim wyruszyli, Amy odciągnęła Harolda na bok. - Cały czas niepokoję się o Leettę. Chciałabym, żeby pan się za nią rozejrzał, -kiedy będziecie szli na górę. Może spadła ze schodów i złamała nogę? Przypomniało mi się, że narzekała na obluzowany obcas. Znalazła się tutaj dlatego, że chciała mi pomóc i czułabym się fatalnie... - Oczywiście - uśmiechnął się. - To żaden problem. Desmond -Harris, jeden z trzech mężczyzn towarzyszących Haroldowi stał patrząc niecierpliwie w ich stronę, nerwowo skubał wąsy. - No to w drogę - powiedział, zobaczywszy, że skończyli rozmawiać. I poszli. - To czysty idiotyzm - skomentował grubas, rozwalony w fotelu pod palmą. Poluzowany krawat spoczywał na fałdach tłuszczu, ręka z paluchami jak serdelki, uzbrojona w wielką, kraciastą chustę ocierała raz po raz nerwowym ruchem pot z czoła. W holu wcale nie było gorąco, a Amy czuła raczej zimne dreszcze biegające jej wzdłuż krzyża. Mimo to grubas pocił się. I śmierdział. Od samego początku odmówił udziału w jakichkolwiek wspólnych działaniach nazywając je "ośmieszaniem się,,. - Ani mi się śni - mówił podniesionym głosem, masując stopy, z których uprzednio ściągnął buty - walczyć o coś, co mi się bezsprzecznie i niewątpliwie należy. Teraz, patrząc za odchodzącymi, prychnął jeszcze raz i odwrócił się ostentacyjnie w drugą stronę. Amy obrzuciła jego plecy niechętnym spojrzeniem. Otworzyła nawet usta, żeby wygłosić jakąś ciętą uwagę, ale po namyśle dała spokój. Nie było sensu, i Czas mijał. Na zewnątrz spadł lodowaty, jesienno-zimowy deszcz. Zmył ulice, spłukał okna wystawowe. Samochody jadące ulicą wzbijały pióropusze zimnej wody, spadające na kulących się przechodniów. , Amy nie mogąc usiedzieć w miejscu zaczęła spacerować po holu i oddalając się coraz bardziej od reszty ludzi nawet nie spostrzegła, jak trafiła do pokoju kontroli. Stojąc w drzwiach-rozejrzała się po wnętrzu. Cztery rzędy monitorów transmitujących idealny bezruch wszystkich pięter budynku. Pod przeciwległą ścianą wielka, czarna konsoleta, jak rekwizyt z tandetnego filmu, oblepiona suwakami i światełkami. Popielniczka z niedopałkiem. Krzesło. Na podłodze, w cieniu rzucanym przez konsoletę, coś leżało. Amy nachyliła się. Książka. Podniosła ją. Strona, na której lektura została przerwana, zagięła się przy upadku. Amy otrzepała książkę z kurzu, zamknęła ją i nie patrząc na tytuł położyła koło popielniczki. W tej samej chwili, kątem oka zarejestrowała ruch na jednym z ekranów. Odwróciła głowę w tamtą stronę. Ktoś, kto szedł korytarzem dziewiątego piętra, utykając lekko, nie sprawiał wrażenia osoby zbyt pewnej siebie. Rozglądał się na wszystkie strony, raz po raz przystawał nasłuchując. Leetta! Amy ledwie się powstrzymała od zawołania przyjaciółki. W porę uświadomiła sobie, że Leetta nie może jej usłyszeć. Wybiegła z pokoju, omal nie łamiąc sobie nóg, i najszybciej jak tylko pozwalały na to wysokie obcasy oraz wąska spódnica potruchtała w stronę drzwi na schody przeciwpożarowe. - Halo! Proszę pani! Dokąd pani biegnie?! - zawołał ktoś za nią, poderwawszy się z fotela. Naciśnięta- klamka wyrwała się jej z rąk i drzwi jakby tylko na to czekając otworzyły się z hukiem, który echo poniosło po całym holu. Z mrocznej czeluści dobył się lodowaty podmuch wiatru, świszczący i mrożący twarz. Amy naparłszy ze wszystkich sił zatrzasnęła drzwi więżąc za nimi ciemność i wiatr tańczący na schodach. Potem cofnęła się o krok usiłując złapać oddech. Mężczyzna, który za nią krzyczał opadł na fotel i stracił zainteresowanie całą sprawą. Dwie osoby odwróciły ciekawie głowy reagując na łomot i to było wszystko. Amy dysząc ciężko i trzymając zaciśniętą dłoń w okolicach serca podeszła chwiejnie do fontanny i przysiadła na okalającym ją murku. Słuchając kojącego szemrania wody za plecami patrzyła na szalejącą na zewnątrz wichurę. Wiatr wywracał kosze ze śmieciami, wywlekał z nich puszki i stare gazety, ciskał nimi pomiędzy okręconych płaszczami ludzi, szarpał przemokniętymi markizami hoteli i huśtał światłami na skrzyżowaniach. Dobrze jest w taką pogodę siedzieć w suchym, ciepłym domu u boku tej jedynej osoby, jaką przeznaczyło ci niebo. To daje poczucie bezpieczeństwa. I nie istniejącej naprawdę siły. Co jednak zrobić, jeśli ta osoba osieroci cię, umierając? Dobre pytanie. Kwadrans po tym, jak Amy je sobie zadała, drzwi na schody przeciwpożarowe otworzyły się i stanął w nich Harold Zelamo. Jeden rzut oka na jego osobę upewnił wszystkich, że sytuacja nie uległa zmianie. - Co słychać u naszych dzielnych wędrowców? - krzyknął grubas na powitanie kpiącym głosem, ale zaczepka została bez odpowiedzi. Harold podszedł do Amy, która wstała na jego widok. Dwie kobiety nachyliły się ku sobie i wymieniły komentarze, popatrując w ich stronę. - Sam? - Amy nadała swojemu głosowi odcień zdziwienia. - Reszta została na górze. Mają wysłać kogoś, jeśli sytuacja się zmieni. Wszystkie telefony zablokowane. Nic już nie rozumiem - dodał, siadając ciężko przy fontannie. - Jestem wykończony. Ta droga w górę i z powrotem może zabić. Na dodatek na schodach wysiadło światło... - Byłam w pokoju strażnika - powiedziała Amy. - Nie wrócił? Amy pokręciła przecząco głową. - Należało się tego spodziewać - Harold westchnął. - Przestaje być zabawnie; wyłączone telefony, zepsuta winda, brak strażnika - sama pani przyzna, że to trochę podejrzane. - Tak jakby ktoś chciał nas odizolować - podsumowała. - Dokładnie. Tylko po co? Przyznam się pani, że mam niedobre przeczucia. - Kobieca intuicja, co? - Właśnie. - Kiedy więc byłam w tym pokoju, na jednym z ekranów dostrzegłam Leettę... - Kogo? Zgromiła go wzrokiem. - Moją koleżankę, o której panu mówiłam i za którą obiecał się pan rozejrzeć, kiedy będzie pan szedł na górę - odparła zimno. - Nigdzie jej nie widziałem - zapewnił żarliwie. - Spojrzała pani, które to było piętro? - zapytał szybko. - Oczywiście, że tak. Dziewiąte. Ma mnie pan za idiotkę? - obruszyła się. Wiedziała, że jego zainteresowanie wynika z chęci zmiany tematu i to złościło ją dodatkowo. - Nie... Po prostu ludziom zdarza się w chwilach podenerwowania zapominać o rzeczach oczywistych. - Nie jestem podenerwowana. . - Wszyscy jesteśmy - skrzywił się. Amy postanowiła z nim nie dyskutować. - To co, idziemy? - spytała. - Dokąd? Ach - oprzytomniał momentalnie, natrafiając na jej lodowate spojrzenie. - Czy ja dobrze usłyszałem? Powiedziała pani: dziewiąte piętro? - No dobra - zreflektował się. - I tak trzeba to zrobić. Ciemności na schodach były nieprzeniknione. Trzymając się za ręce i raz po raz potykając, Harold i Amy Sherwood brnęli stopień za-stopniem coraz wyżej i wyżej. Na podeście zatrzymali się dla zaczerpnięcia tchu. Harold pstryknął zapalniczką i w jej nikłym płomieniu obejrzał grawerowaną tabliczkę nad drzwiami. - Które? - zapytała zdyszanym głosem Amy. - Szóste. - Dopiero? Wydaje mi się jakbym wędrowała już całe godziny. - Złudzenie. - Ale mimo wszystko; dopiero szóste? Nie wierzę. - Proszę bardzo... - Niech pan dotknie swojej koszuli, czy tak wygląda mężczyzna po przejściu sześciu pięter? - Czterdziestu. Czterdziestu pięter, pani Sherwood. Siedemnaście w górę, potem siedemnaście w dół i teraz sześć. To razem czterdzieści. Poza tym ten mężczyzna wypala średnio pół paczki papierosów na dzień. - Mimo wszystko. - Dobrze, już dobrze. Niech pani weźmie jeszcze parę głębokich oddechów zamiast tyle mówić. Nie ma się co upierać - tabliczka mówi sama za siebie. Amy zamilkła zła. Ten cały Harold Zelamo wydawał się jej dość sympatyczny (oczywiście, kiedy tylko się stąd wydostaną, każde z nich pójdzie swoją drogą i to będzie koniec znajomości), ale protekcjonalny sposób, w jaki chwilami się do niej zwracał, był irytujący. (A może to nie będzie wcale koniec?) Przypomniała sobie swój poranny napad złości i umilkła na dobre. Harold chyba wyczuł jej zły nastrój, bo odezwał się dopiero dwa piętra wyżej. - Cały czas zastanawia mnie jedna rzecz. Cisza mącona od czasu do czasu wyciem wiatru w szczelinach i odgłosem powietrza pompowanego z wysiłkiem do płuc. - Słucha mnie pani? - Mmm. - Mianowicie zastanawiam się, jak to się stało, że ta pani koleżanka zawędrowała aż na dziewiąte piętro. Cisza. - Nie domyśla się pani? - Mm. - Nie miała jakichś zaburzeń? Wie pani: klaustrofobia, akrofobia, nyktofobia, czy co tam jeszcze? - Nie sądzę. Zatrzymali się. Harold raz jeszcze pstryknął zapalniczką. Migotliwy płomyk zahybotał na wietrze i zgasł. - Koniec gazu - stwierdził ponuro Harold, potrząsając zapalniczką. - Trudno - dodał chowając ją do kieszeni marynarki. - I tak jesteśmy na miejscu - to mówiąc naparł na drzwi. - Zamknięte? - zapytała Amy po chwili. . - Na to wygląda. Zamknięto je z drugiej strony. Czy jest pani pewna, że to było dziewiąte piętro? - Jestem pewna - odpowiedziała szybko, zimnym głosem. - W takim razie muszę przyznać, że niewiele rozumiem. Ja też, przytaknęła w myślach Amy. Harold cofnął się, wziął krótki rozbieg i uderzył w drzwi ramieniem. Za szóstym, albo siódmym razem zamek puścił. Z zimnych, zakurzonych schodów wkroczyli w inny świat - korytarz zalany ciepłym światłem lamp spod sufitu, wyłożony miękkim dywanem, z rozmieszczonymi w regularnych odstępach wielkimi lustrami w ścianach. Harold zamknął drzwi i zapadła dzwoniąca w uszach cisza. - Idziemy? - popatrzył pytająco na Amy. Dywan tłumił ich kroki, kiedy przemierzali korytarze dziewiątego piętra w towarzystwie swoich lustrzanych odbić. Od czasu do czasu któreś z nich wołało: "Hej, jest tu kto?,, albo po prostu: "Hop, hop!" Zatrzymywali się wtedy i nasłuchiwali. Odbicia w lustrze nasłuchiwały również. Amy zawołała Leettę kilkakrotnie po imieniu - z jednakowym skutkiem. Co się z nią stało? Ta myśl powracała do Amy w coraz to nowych formach, wprowadzając jej umysł w stan irracjonalnego zaniepokojenia. Nie wydawało jej się to wcale czymś nagannym ani tym bardziej godnym zlekceważenia. Tu działo się coś złego. Lepiej być na to przygotowanym... - Zaczynam być głodny - przyznał się Harold. Miał zmarszczone czoło. Wyglądał na zniechęconego i rozdrażnionego, ale starał się to ukryć. - Ja też - skłamała. - Może jest już po wszystkim i tam na dole teraz na nas czekają? - Sprawdźmy jeszcze toalety. Harold stłumił westchnienie wzbierające w piersi i skinął głową. W damskiej ubikacji było ciemno. Amy posuwała się ostrożnie wzdłuż ściany póki nie wymacała kontaktu. Nacisnęła przełącznik i w pomieszczeniu zabłysło światło, a wraz z nim rozbrzęczały się wszystkie dzwonki alarmowe w głowie Amy. Poczuła nagłą suchość w ustach, będąc jednocześnie świadoma, że oczy wychodzą jej z orbit. Chciała zawołać Harolda, ale nie mogła wydobyć z siebie nic poza ochrypłym piskiem. Toaleta była zalana krwią. Krew była wszędzie - spływała po ścianach do umywalki, a stamtąd na podłogę. Krwią były pochlapane drzwi kabin i suszarka, nawet rama lustra. Płynęła nie wiadomo skąd, jakby z zamiarem zatopienia całego świata... Amy zacisnęła powieki z całych sił i zaczęła krzyczeć. Z początku był to żałosny skrzek, ale wystarczyło tylko, by uchyliła znowu powieki, a z jej gardła wyrwał się dziki skowyt, w którym zawarte było błaganie wszystkich sił o pomoc i zabranie jej stąd. Potem ktoś chwycił ją za ramiona powtarzając "Co się stało?! Co się stało, na litość boską?!", ale Amy wiedziała, że litość boska nie istnieje, w każdym razie nie dla tych, którzy spotkają to COŚ, czego przerażające ślady działalności można dostrzec wokół, że litość nie istniała dla Leetty, kiedy była rozszarpywana na sztuki, więc krzyczała dalej gdy wywleczono ją na korytarz i uspokoiła się dopiero po kilku silnych policzkach. - Niech pani przestanie! - Harold Zelamo krzyczał nie ciszej od niej. - Niech się pani wreszcie zamknie! Co się stało?! Słyszy mnie pani?! Co się stało?! - Krew .. - wymamrotała. - Cała łazienka... skąpana we krwi. Dostrzegła jak jego oczy rozszerzają się ze zdumienia. Milczał przez dłuższą chwilę obserwując jak się uspokaja. - Lepiej? - zapytał wreszcie. Kiwnęła głową w odpowiedzi. Policzki piekły ją od uderzeń i czuła się zdezorientowana, ale mogła przytomnie myśleć. - Co... Co ja... To znaczy, czemu pan... - zaczęła słabym głosem. - Proszę się uspokoić i nie myśleć o tym. Nie myśleć! - Przynieść pani wody? Kiwnęła głową. Patrzyła jak wstaje i znika w drzwiach damskiej toalety. Czepiając się ściany również wstała i poszła za nim. Dostrzegł ją w lustrze nad umywalką kiedy nalewał wodę z kranu do plastikowego kubka. Stała w drzwiach, oparta o framugę i patrzyła. W końcu ich spojrzenia spotkały się. - Ja myślałam... - na jej twarzy malowała się bezradność. - Wszystko w porządku - uspokoił ją gestem. - To skutek rozchwianej psychiki. A swoją drogą, to naprawdę idiotyczny pomysł, urządzać łazienkę w takim kolorze. - Wygląda jak rzeźnia - w tym stwierdzeniu nie było ani krzty emocji. - Lepiej już wracajmy. Nie odpowiedziała. Pod czujnym okiem kamery ruszyli w drogę powrotną. Usiłując sobie kilkakrotnie tej nocy przypomnieć co później robili, Amy natrafiała w tym miejscu na kilka luk w pamięci, spowodowanych, najprawdopodobniej, dopiero co przeżytym wstrząsem. Na pewno zeszli na dół - ona i Harold. Ale o czym rozmawiali? Nawet jeśli padły między nimi jakieś słowa, Amy wypowiedziała je nieświadomie, w tym czasie bowiem myśli w jej głowie snuły się leniwie niczym papierosowy dym w zamkniętym pokoju. Na dole Harold i ten grubas skoczyli sobie do oczu. Nie od razu rzecz jasna, najpierw była zdawkowa rozmowa, która niepostrzeżenie zamieniła się w sprzeczkę, a sprzeczka w kłótnię. Stali naprzeciw siebie,,obaj czerwoni ze złości i krzyczeli, miotając co i rusz przekleństwa pod adresem przeciwnika. Harold przypominał wielkiego ptaka, który bezsilnie macha skrzydłami, usiłując poderwać się do lotu, grubas stał nieruchomo, poruszając tylko palcami w skarpetach. W pewnej chwili Harold wskazał na Amy, która aż się zdziwiła, że stała się argumentem w ich kłótni, grubas w odpowiedzi rzucił jakąś cierpką uwagę, co z kolei rozjuszyło Harolda. Wyciągnął błyskawicznym ruchem obie ręce, pochwycił grubasa za koszulę przy szyi nim ten zdołał wykonać nieporadny unik, skręcając trzeszczący materiał przyciągnął go do siebie. Kiedy skończył swoją przemowę wygłoszoną złowróżbnym tonem, twarz grubasa przypominała kolorem ostrygę. Harold odepchnął go od siebie, a tamten potknął się o własną nogę i runął na fotel bezwładnie jak worek trocin. Potem Amy zapadła się w pustkę, w mroczną niepamięć przerwaną na chwilę wizerunkiem mówiącego Harolda i słuchających go w skupieniu ludzi. Co było dalej? Harold zapytał ją^o coś, stali na uboczu, a Amy widziała jak ludzie podnoszą się, zbierają swoje rzeczy, szykując się do drogi. Harold położył jej rękę na ramieniu i powtórzył pytanie, kiwnęła głową, że tak, chociaż nie wiedziała, o co mu chodzi. Pamięta jak znów weszli na zimne schody, po których hulał wiatr, tym razem szli już wszyscy. Prawie wszyscy. Harold powiedział do niej: "Proszę zaczekać,,, zawrócił od drzwi i podszedł do tkwiącego wciąż w fotelu grubasa. Rozmawiali krótko, unikając swoich spojrzeń. Wreszcie Harold" wzruszył ramionami i odszedł. Dalej była już tylko mozolna wędrówka, piętro za piętrem, ramię Harolda, na którym Amy się opierała, jego dłoń, którą chwytała przy każdym potknięciu. Otrzeźwił ją dopiero krzyk kobiety, która zobaczyła Desmonda Harrisa. Ten głos, tak bardzo przypominający jej własny sprzed... godziny? - w jednej chwili wypłukał cały muł z korytarzy jej umysłu i sprowadził ją z przestrzeni, w których przebywała, prosto w twardą rzeczywistość. Miała wrażenie - jak po przejściu do strefy innego ciśnienia - że jej zmysły wyostrzyły się. Desmond Harris leżał niedbale na podeście półpiętra, oparty barkiem o ścianę. Jego ciało spoczywało zwrócone ku dołowi, tylko twarz, wykręcona do góry, spoglądała w nieskończoność wytrzeszczonymi oczyma i szczerzyła do niej zęby. Nogi Desmonda były nienaturalnie skrzyżowane w kolanach. Sprawiał wrażenie rzuconej w kąt, nikomu niepotrzebnej, szmacianej kukły. Jakiś starszawy mężczyzna pochylił się nad ciałem i przyświecając sobie zapalniczką dokonywał oględzin. - Nie żyje? - Harold postąpił krok naprzód, ciągnąc za sobą Amy, której ramienia nie puszczał. Jego głos przypominał napiętą strunę. - Martwy jak kamień - mężczyzna zamknął Desmondowi oczy. - Skręcony kark, złamana noga... Musiał spaść ze schodów. - Kiedy szedł do nas na dół - dokończył Harold. Jego palce zacisnęły się na ramieniu Amy ze zdwojoną siłą. - Jeśli to prawda, to bardzo się śpieszył. Co z nim zrobimy? - mężczyzna popatrzył wyczekująco na Harolda. - Nie możemy go ze sobą zabrać. Trzeba go ułożyć po ludzku i zostawić tutaj. Zajmiemy się nim, kiedy uda się nam nawiązać kontakt z kimś z zewnątrz. - Już im się udało - mężczyzna wskazał na ciało Desmonda Harrisa. - Inaczej po co by do nas schodził? To wszystko łączyło się w całość. Uwięzienie ich tutaj, zniknięcie Leetty, brak strażnika, zwłoki Desmonda Harrisa i wreszcie opuszczone biuro na siedemnastym piętrze. To wszystko musiało się jakoś logicznie łączyć. Ale nikt nie wiedział jak. Nie wiedziała tego żadna ze znajdujących się w porzuconym pokoju sześciu osób. Nie wiedział tego stojący przy oknie Harold Zelamo, palący ze ściągniętymi brwiami papierosa i nie wiedziała tego Amy Sherwood, obserwująca go ze swojego miejsca na fotelu. W drzwiach pojawił się młody chłopak. - Gdzie pan był? - zapytał Harold. - Rozglądałem się trochę, pomyślałem... - No i co? - przerwał mu Harold. - Nie ma ich. Dwóch mężczyzn jak kamień w wodę - plum! Trzech, jeśli doliczyć strażnika. I Leetta. - To nie był najlepszy pomysł - Harold podszedł do biurka i zgasił niedopałek w popielniczce. - Tak czy owak: dziękuję panu - sądząc po głosie był już zmęczony. Chłopak skinął głową i usiadł na podłodze pod ścianą. Harold podniósł słuchawkę telefonu, leżącą na biurku już kiedy tu przyszli, i położył ją na widełki. Bez przykładania jej do ucha wiedział, że na linii panuje głucha cisza. Potem przysiadł koło szpakowatego mężczyzny, z którym układał zwłoki Desmonda. Kiedy zaczęli rozmawiać, ich przyciszone głosy ledwie docierały do Amy. - Przeszkadzam? - To był uprzedzająco przepraszający głos Harolda. - Nie. - Chciałbym panu zadać jedno pytanie. - Proszę. - Co się pana zdaniem tutaj dzieje? Chodzi mi o to, że... - Harold zaczął się plątać. - Te wszystkie wypadki, sam pan przyzna, są nieco... dziwne? - Czary. - A tak serio? - To znaczy materialistycznie? Nie wiem. - Nie sądzi pan chyba... - zaczął Harold z niedowierzaniem w głosie, ale mężczyzna nie dał mu skończyć. - Czy zastanawiał się pan, na gruncie czysto materialistycznym, naturalnie, jakie jest prawdopodobieństwo splotu tych wszystkich wydarzeń jakie nas dzisiaj spotkały? - Szczerze? Cały czas mnie to gnębi. - I, jak mniemam, doszedł pan do pewnych wniosków, a teraz chce pan bym je potwierdził, lub im zaprzeczył? Po to pan się do mnie zwrócił? - No cóż - podjął mężczyzna po chwili. - Można oczywiście założyć, że wszystko to jest tylko diabelski zbieg okoliczności, ale równie dobrze, a przy tym o niebo przEZorniej, będzie przyjąć, że mamy do czynienia z działaniem zamierzonym. Celowym i w pełni kontrolowanym. Zgadza się pan ze mną? - Tak - odparł Harold. - Dziękuję panu. - Wstał i chrząknął, chcąc na siebie zwrócić uwagę. - Przepraszam bardzo, że zakłócam państwa spokój - w tych okolicznościach zabrzmiało to niemal jak dowcip - ale mam do powiedzenia kilka, jak sądzę, ważnych rzeczy. Przyznam, że nie bardzo orientuję się w naszej sytuacji i myślę, że coś podobnego odczuwa każdy z nas. Jedna osoba uległa wypadkowi (jeśli to był wypadek - przemknęło przez myśl wszystkim), .trzy osoby zniknęły. To wystarczający powód, byśmy podjęli pewne kroki, które, mam nadzieję, pomogą nam uniknąć kłopotów przez resztę nocy. Wygląda na to, że nie możemy liczyć na żadną pomoc z zewnątrz, chyba, że policja otrzyma wystarczającą ilość zgłoszeń od naszych rodzin, żeby się zająć tą sprawą. Przyjmijmy jednak, że nikt się nami nie zainteresuje. To oznacza, że spędzimy w tym odosobnieniu - spojrzał na zegarek - jeszcze jakieś... jakieś siedem godzin. Prosiłbym, żeby przez ten czas opuszczali państwo ten pokój tylko w razie faktycznej potrzeby - zawiesił głos na chwilę. Jak już powiedziałem: nie wiem co tu się dzieje i nie mam zamiaru snuć fantastycznych hipotez, ale musimy zachować ostrożność. - A co z tym człowiekiem, który został na dole? - zapytała jedna z kobiet. Wyglądała na przestraszoną. Desmond Harris?, pomyślała Amy. Jemu już nic nie zaszkodzi. Nie zmarznie, nie .wpadnie pod samochód... Uświadomiła sobie, że kobieta mówi o grubasie. Nie było go tutaj. Został na parterze... - Ten człowiek sam zdecydował, że zostanie - zaczął Harold niepewnie. Z pomocą przyszedł mu szpakowaty mężczyzna. - Jeśli to wszystko jest po prostu nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności - odezwał się twardym głosem - wtedy nie ma znaczenia gdzie ten człowiek prześpi najbliższe siedem godzin. Ale, jeśli to, że Desmond Harris spadł ze schodów nie było wypadkiem, tym bardziej nie wolno nam się rozdzielać. Pojedynczo stanowimy zbyt łatwe cele. Kiedy skończył, nikt nie odezwał się słowem. Pobił ich, artykułując lęk, który tkwił w każdym. Lęk, że są zwierzyną w jakimś makabrycznym polowaniu. Młody chłopak wstał i wyszedł na korytarz. - Dokąd pan idzie? - krzyknął za nim Harold. - Ulżyć swojemu pęcherzowi - odparł chłopak przez ramię i odszedł. Harold zbliżył się do Amy i zapytał cicho: - Śpi pani? Postarała się, żeby spojrzenie, jakim go obdarzyła, było możliwie trzeźwe. - Nie. - Powinna pani spróbować się zdrzemnąć - podsunął jej paczkę papierosów, ale odmówiła. Była przeraźliwie głodna i bała się, że jeśli zapali, zwymiotuje. Harold pstryknął pożyczoną od Amy zapalniczką, wypuścił nosem kłąb dymu i przejechał ręką po czole. - Gnębi mnie... można to nazwać "troską o bezpieczeństwo". Moje i tych ludzi. Wydają mi się przerażająco bezradni. Amy popatrzyła na dwie kobiety siedzące pod ścianą, przy drzwiach. Jedna spała z głową opartą na swetrze, położonym na kolanach drugiej. Ta druga gapiła się otępiałym wzrokiem w sufit, co jakiś czas spuszczając oczy i rozglądając się po pomieszczeniu. - A pani? - Amy uświadomiła sobie, że Harold pyta ją o coś. - Co ja? - Czy pani nie odnosi wrażenia, że jesteśmy świadkami czegoś... co w każdym razie nie zdarza się co dzień? - A jeśli się zdarza? Czy zwróciłby pan na to uwagę? Zastanowił się. - No cóż... Grupka urzędników uwięzionych w biurowcu... W dodatku ten nieszczęśnik Harris. Mamy szansę trafić na pierwsze strony gazet - popatrzył na nią pytająco. - Jak pani sądzi? - Jeśli sprawa wyjdzie na jaw. - A dlaczego miałaby nie wyjść? - gniewnie wzruszył ramionami. - Jak zdołaliby to ukryć? - Właśnie. Jak? - Poczuła, że zaczyna ją mdlić od chmury papierosowego dymu, otaczającej Harolda. Ręką odgoniła siwy kłąb żeglujący w jej stronę. Całkiem już rozbudzona usadowiła się wygodniej. Zsunęła z nóg pantofle, które zaczynały ją już uciskać i podkurczyła nogi. Na korytarzu rozległy się stłumione kroki. Zbliżały się powoli, jakby nieśmiało. Po chwili do pokoju wszedł chłopak. W marnym świetle lampki wydawał się bledszy niż wtedy, gdy stąd wychodził. Chrząknął cicho. - Ja... Zdaje się, że znalazłem jednego z tych mężczyzn, którzy przyszli tu z panem - powiedział, patrząc na Harolda. Ten poderwał się i Amy, której batalion arktycznych mrówek przewędrował po plecach, zobaczyła jak mięśnie jego twarzy tężeją. W pokoju zapadł na chwilę absolutny bezruch, tak jakby cała sytuacja została utrwalona na kliszy fotograficznej. - No i co z nim? - zapytał Harold. Jego nadludzki wysiłek by pozbawić swój głos drżenia spełzł na niczym. Wilton Rozen dyndał wesoło w jednej z kabin na łańcuszku od rezerwuaru. Harold krzyknął i ruszył w stronę drzwi. I wtedy Amy wyczuła zbliżające się niebezpieczeństwo, Nie od razu to zrozumiała, z początku doznała po prostu bezpostaciowego strachu, który zjawił się znikąd i stopniowo przerodził się w pewność, że nadchodzi niebezpieczeństwo. To uczucie nie było jej obce, doznała go w życiu kilkakrotnie, ostatni raz pewnego wiosennego dnia, kiedy szykowała się właśnie do wyjścia i zadzwonił telefon. Telefonowano ze szpitala, żeby ją poinformować o śmierci Kena. Przeczucie pojawiało się rzadko, to prawda, ale kiedy już następowało, nie zawodziło. Nigdy. I tak samo nigdy Amy do końca nie dawała mu wiary. Nawet teraz, widząc Harolda wybiegającego na korytarz nie potrafiła zaufać swojemu instynktowi. Zresztą czy powinna? Po tym co nie tak dawno przeszła? To było jak drżenie szyn świadczące, że - choć tego jeszcze nie widać - zbliża się pociąg. Czy to samo czują zwierzęta, uciekając z zagrożonych miejsc? Ludzie wybiegli na korytarz i Amy została sama. Przezwyciężając chęć ukrycia się w pustym pokoju wstała i podążyła za nimi. Wolała być ze wszystkimi tam niż sama tu. Zatrzymała się przed drzwiami męskiej toalety i wraz z innymi czekała, aż wyłonił się stamtąd Harold niosąc ciało Wiltona Rozena. Pomagał mu ten sam chłopak, który znalazł zwłoki. Złożyli je na środku korytarza i zatrzymali się obok, nie bardzo wiedząc co zrobić. Wszyscy oprócz Amy. Stojąc przy Haroldzie, rzucała dookoła niespokojne spojrzenia, próbując odgadnąć, skąd nadejdzie niebezpieczeństwo. W załamaniu korytarza byli doskonale odkryci z obu stron, ale jednocześnie napastnik nie miał szans zbliżyć się do nich nie zauważony. Nieruchoma dotąd kamera umieszczona pod sufitem drgnęła. Powoli obróciła się o dziewięćdziesiąt stopni i zamarła z obiektywem utkwionym za plecami Amy. Tylko ona jedna to zauważyła. Poczuła, że oblewa ją fala gorąca. Płynnie, jak w zwolnionym tempie, obróciła się. W połowie obrotu wydało się jej, że kątem oka dostrzegła jakiś zbliżający się kształt, a raczej zarejestrowała sam fakt ruchu. Nie miało to jednak żadnego znaczenia, gdyż w tym samym momencie zgasły wszystkie lampy. W jednej chwili z jasno oświetlonego korytarza ciśnięto ich wprost w najczarniejszą otchłań piekieł. Nic więc dziwnego, że stracili orientację. Ktoś zaklął głośno, nie rozumiejąc, co się dzieje, jakaś kobieta krzyknęła przeraźliwie. - Wszystko w porządku - tuż przy Amy rozległ się uspokajający głos Harolda. - To tylko bezpieczniki... A potem krzyk kobiety przeszedł w charkot i w ciszy rozległ się odgłos gruchotanych kości. To był znak do ucieczki. Uciekali wszyscy, machając rękoma, odbijali się od ścian, wpadali na siebie nawzajem. I ginęli jedno za drugim jak muchy. Amy poczuła w pewnej chwili, że coś mokrego i lepkiego obryzgało jej twarz i bluzkę. Wiedziała co to może być, ale starała się o tym nie myśleć. Chwyciła rękę Harolda i z nadludzką siłą na wpół ciągnęła go, na wpół pchała w boczny korytarz. Parła na oślep przed Siebie zdając sobie doskonale sprawę, że ciemności nie stanowią przeszkody dla ich przeciwnika i że ucieczka ma szansę powodzenia tyl- ko dopóty, dopóki nie ruszy pościg. Stracili uprzednią przewagę - teraz byli widoczni jak na dłoni, choć sami nie widzieli nic. Z tyłu wciąż jeszcze dobiegały krzyki, ktoś skomląc z bólu wzywał pomocy, ale jego głos urwał się szybko jak ucięty nożem. - Tu gdzieś muszą być schody przeciwpożarowe - Amy szarpała w biegu klamki wszystkich mijanych po drodze drzwi. - Chryste, to potworne - powtarzał mechanicznie Harold, pozwalając się bezwolnie holować. Nagle zapadła cisza. Zgasły krzyki, umilkły ostatnie jęki i zapadło milczenie. Amy nie zatrzymując się ani na chwilę wstrzymała oddech i usiłowała wyłowić z ciemności jakiś dźwięk poza łomotem pod czaszką. Rozpaczliwie próbowała utrzymać się na powierzchni życia. Czuła, że cokolwiek tych ludzi napadło, zbliża się. Równie trudne do zatrzymania jak rozpędzony pociąg mknie korytarzem w ich stronę. Niemal słyszała długi, świszczący oddech z samego dna piekieł. Chociaż to niemożliwe - ten morderca nadchodzi bezgłośnie. W panice szarpnęła następne drzwi. Zamknięte. Gdzie, u diabła, mogli się znajdować? W błysku intuicji przyśpieszyła, biegnąc teraz prawie równie szybko jak ich prześladowca. Impet z którym uderzyła w przeszkodę niemal ją zamroczył. Czując na ustach strużkę płynącej krwi wyciągnęła wolną rękę przed siebie. Otwarte drzwi! Zachowała jeszcze tyle przytomności umysłu żeby wypchnąć Harolda na schody i schronić się tam samemu zatrzaskując za sobą drzwi, które niemal w tej samej chwili - wygięły się pod wpływem potężnego uderzenia. - Na dół! - krzyczał Harold, szarpiąc ją za rękę, ale ona uparła się, że zamknie drzwi na zasuwkę. Na lichą zasuwkę z kawałka metalu. Macała ręką dopóki jej nie znalazła i przesunęła. Dopiero wtedy zdrętwiałą ręką puściła klamkę. Trzymając się poręczy zbiegali na dół po kilka stopni. Przypomniał się jej Desmond Harris leżący na schodach. Zbiegał na dół, powiedział ktoś. A może raczej - uciekał? Przed kim? Jedyna rozsądna odpowiedź brzmiała: przed maniakalnym mordercą. Amy widziała kilka takich filmów - nie sprawiali miłego wrażenia ci faceci, wyposażeni w piły mechaniczne, nożyce ogrodowe, kolce do lodu i Bóg jeden wie co jeszcze. Chryste, pomyślała przerażona, wygląda na to, że ktoś zamknął nas w jednej klatce z lwem! Na górze zasuwka ustępowała z chrzęstem wyginanego metalu. Harold kopniakiem otworzył drzwi piętra, które właśnie mijali i Amy doznała wstrząsu widząc spokojny, jasno oświetlony korytarz, w niczym nie przypominający pułapki, z której dopiero co udało im się wymknąć. Harold pociągnął Amy za sobą, a potem najciszej jak umiał zamknął drzwi. Rytmiczne uderzenia na górze przycichły, a następnie umilkły całkowicie. Na jakiś czas zapanowała niczym nie mącona nocna cisza. Dochodził kwadrans po drugiej w nocy. Ulice wyludniły się, tylko czynne całą dobę centra handlowe wciąż tętniły życiem, a w mrocznych zaułkach lęgły się cienie. Na jednym z pięter niczym nie wyróżniającego się z zewnątrz biurowca dwoje ludzi siedziało przy oknie, rozważając posępnie swoją sytuację. Amy zdążyła doprowadzić się do jako takiego porządku; obmyła twarz, sprała z bluzki krew, której zaledwie odrobina była jej własną i zaczesała włosy do tyłu. Rajstopy, z których zostały żałosne strzępy, zdjęła i wyrzuciła do kosza. Eleganckie pantofle na szpilkach i torebka zostały w pokoju, kilka pięter wyżej, ale. nie myślała o tym, żeby po nie wrócić. Odchyliła głowę do tyłu i położywszy zwilżoną zimną wodą chustkę u nasady nosa, czekała aż ustanie krwotok. Nie odczuwała bólu tysiąca obtarć i zadrapań. Jeszcze nie. Harold masował wielki siniak na skroni - kiedy Amy wypchnęła-go na schody, uderzył głową we framugę. Ogólnie nie odnieśli poważniejszych obrażeń fizycznych, a ich rzeczywistą przewagą nad ludźmi, którzy zostali na górze było to, że jeszcze żyli. - Trudno mi w to wszystko uwierzyć - Harold pokręcił głową. - Jeszcze jeden pieprzony wariat, z zadawnionymi urazami do bliźnich, który postanowił wyzbyć się frustracji - powiedziała Amy z zatkanym nosem. Jej niedawny strach przerodził się we wściekłość. - Musimy coś wymyślić - odezwał się Harold po chwili milczenia. Amy popatrzyła na niego znad chustki. - To znaczy? . - To znaczy, że musimy coś z tym zrobić. Nie możemy po prostu siedzieć tu i czekać. Amy wstrzymała oddech. Odchyliła głowę jeszcze bardziej do tyłu, bo poczuła, że krwotok przybiera na sile. - Chcesz stąd iść? - zapytała ostrożnie. - Nie mamy innego wyjścia. Za niecałe pięć godzin zjawią się tu pierwsi pracownicy. Bóg wie, do czego zdolny jest ten facet. - Zamierzasz wytropić go i obezwładnić? - Nie usłyszał drwiny w jej głosie, albo nie chciał jej usłyszeć. - Nie. - odpowiedział poważnie. - Musimy zejść na dół. Kiedy zjawią się ci ludzie ostrzeżemy ich i zawiadomimy policję. To najlepsze co możemy zrobić. . W jego ustach brzmiało to tak prosto i nieskomplikowanie, że Amy musiała zbierać przez chwilę myśli, by móc zaprotestować. - Zdaje się, że wydarzenia ostatnich godzin pozostawiły trwały ślad nie tylko w mojej psychice - zdobyła się na ton możliwie sarkastyczny. Pomogła jej w tym świadomość, że przekonuje człowieka, który popycha ją do samobójstwa. - Czy zdajesz sobie sprawę, że ten facet, choć nienormalny, nie jest głupi? Teraz najprawdopodobniej czyha gdzieś na schodach i tylko czeka na to, żebyśmy wyściubili nosy ze swojej kryjówki? Jesteśmy bezpieczni tylko dopóki nie wie, gdzie nas szukać! - W porządku - Harold skinął głową. - Przyjmuję twoje argumenty. Masz rację. Nie mam prawa cię narażać. - Pauza. - Sądzę, że powinnaś tu zaczekać. Pójdę sam. To było najgorsze z tego, co mógł powiedzieć. Amy powoli spuściła głowę z - niejasnym poczuciem, że ktoś przed chwilą splunął jej w twarz. Chustka zsunęła się jej z nosa i upadła na kolana, ale nie zauważyła tego. Swoje oczy jak dwa lodowate ostrza utkwiła w twarzy Harolda. To spojrzenie miało go zabić, lecz tylko sparaliżowało. Zrozumiał swój błąd i wiedział, że jeśli ma jakąkolwiek szansę przeżycia, to tylko dopóki ona nie otworzy ust. - Przepraszam - podniósł obie ręce w geście obrony. Jednocześnie uważnie obserwował jej twarz, badając czy to wystarczy. Nie wystarczyło, więc ciągnął dalej. - Gadam jak idiota. Naprawdę przepraszam. Nie chciałem cię urazić. Nie miałem na myśli... - zrezygnował z tego argumentu, uznając jej prawo do interpretacji. - Po prostu zachowałem się jak ostatni kretyn. Nie ma okoliczności łagodzących. To uczciwe przyznanie się do winy go uratowało. W każdym razie egzekucja została odłożona na później. Amy podniosła chustkę z kolan, położyła ją sobie na nosie i na powrót utkwiła zacięte spojrzenie w suficie. Harold Zelamo patrzył na nią myśląc, że gdyby zechciała potrafiłaby uczynić każde życie bardzo nieprzyjemnym. Myślał też o tym, że przyjemnie byłoby mieć nieprzyjemne życie z taką kobietą. Zreflektował się. Niezależnie od wszystkiego, najpierw muszą się stąd wydostać. Amy siedziała w swojej niewygodnej pozycji, póki nie zaczął jej dokuczać drętwiejący kark. Wtedy wyprostowała się i lekko pociągnęła nosem. Jak na razie wszystko w porządku. - Już? - Harold wskazał na jej opuchnięty nos. Kiwnęła głową. - Idziemy? - pytanie zostało zadane niemal proszącym tonem. Amy zapatrzyła się w ciemność za oknem. To był jej dzień kiwania głową. Szli niespiesznym krokiem, środkiem korytarza, milcząc. Harold zatrzymał się przed wielkim lustrem i obejrzał dokładnie siniak na skroni. Zwykłe stłuczenie, nic nadzwyczajnego. Odstąpił o krok do tyłu i odruchowo poprawił przekrzywiony krawat. - Cały czas zastanawia mnie jedna rzecz - odezwała się Amy. - Tam na górze, kiedy uciekaliśmy, miałam wrażenie, że ten facet widzi w ciemnościach - popatrzyła na Harolda, oczekując jego reakcji; ale Harold nie słuchał. Stał nieruchomo, cały napięty, jakby czegoś oczekując. - Czy coś się stało? Nakazał jej gestem milczenie. Po chwili i ona usłyszała. Cichy odgłos, tak jakby ktoś napierał z olbrzymią siłą na twardą powierzchnię. Gdzieś blisko. Amy rozejrzała się. Byli sami na pustym korytarzu. Odwróciła się w stronę Harolda i jej wzrok padł na lustro. Otworzyła usta. Widziała. Widziała jak gładka, lustrzana tafla wygina się na zewnątrz, widziała eksplozję, poczuła jak policzek rozcina jej jeden z ostrych odłamków i wreszcie zobaczyła, jak to, co zostało z Harolda Zelamo, osuwa się po umazanej krwią ścianie. W miejscu lustra nie było nic. Nie było nawet ściany. Z czarnego tunelu patrzyło na nią coś, czego nie mogła do"strzec, ale co wyczuwała obok siebie wiele razy w życiu. W ciemnym pokoju. W pustym mieszkaniu. Spoglądając w lustro. Uciekła. Jakimś cudem udało jej się uciec. Wstrząsana histerycznym łkaniem dostała się na schody przeciwpożarowe i zaczęła zbiegać na dół. Jedyne, Czego w tej chwili chciała - to dostać się na parter. Tylko tyle. Być jak najbliżej świata, od którego odgrodzono ją szybami z odblaskowego, kuloodpornego, dźwiękoszczelnego, pancernego szkła. Dwa piętra niżej zatrzymała się na podeście, a serce, które dotąd tłukło się w niej jak oszalałe, zamarło i podeszło jej do gardła. Parę stopni niżej czekał na nią Ken. Wyglądał tak, jak go zapamiętała - śmierć uczyniła jego twarz papierowo bladą, a usta sinymi. Amy sama dobierała każdą sztukę garderoby, kiedy ubierano go do pogrzebu. Biała koszula ze srebrnymi spinkami przy mankietach, ciemny, gładki krawat, też ze spinką, złotą - pierwszy prezent jaki od niej otrzymał - czarny garnitur i czarne pantofle. Był ogolony i uczesany, pachniał tłustą, wilgotną ziemią. Jego szklane oczy patrzyły na nią bez wyrazu. - Amy... - głos, który z siebie wydobył, był głuchy i przytłumiony, jakby dochodził z pustego pudełka. Mówił nie poruszając wargami. - Amy... Chodź tu i przytul mnie... Tam było tak zimno... I ciemno... Bałem się. Stał tam z opuszczonymi rękoma i wydał jej się bardziej bezradny niż kiedykolwiek dotąd. To nie było zależne od niej: nogi niosły ją do niego same. Ken wyciągnął-rękę. - Chodź tu.., przytul mnie... tak bardzo mi ciebie brakowało kiedy wszystko zniknęło... uciekło... Amy dzieliły od Kena trzy stopnie. Zatrzymała się. - Ken? - zapytała niepewnie, spoglądając na jego wyciągniętą dłoń. - Ken, co się stało z twoją blizną, gdzie ona jest? Przy okazji którychś wiosennych porządków postanowili uprzątnąć piwnicę. Ken zaczepił wtedy dłonią o jakiś wystający, kompletnie zardzewiały gwóźdź i rozwalił sobie paskudnie rękę. Rana jątrzyła się przez wiele tygodni, a potem została mu pamiątka w postaci białej blizny na wierzchniej stronie dłoni .To była prawa dłoń - ta sama, którą teraz widziała wyciągniętą przed sobą. - Amy... Proszę... W ułamku sekundy zrozumiała wszystko i uświadomiła sobie niebezpieczeństwo. Obróciła się pokonując po dwa stopnie naraz, co w jej stanie było nie lada wyczynem, wycofała się na piętro. Stamtąd popatrzyła w dół. Postać kołysała się, targana lodowatymi podmuchami wiatru, a unoszący się nad nią zapach świeżo rozkopanego grobu przybrał na intensywności. - Amy... - Szelest suchych liści. Jakaś siła podniosła bezwładne ciało pod sam strop, przytrzymała je tam przez chwilę, po czym cisnęła w stronę Amy. Leciało, obracając się w^powietrzu. Ledwie zdążyła uskoczyć - ciało z rozpędem wyrżnęło w ścianę tuż obok niej, czaszka rozprysnęła się w zderzeniu z twardą powierzchnią i bezgłowe szczątki Desmonda Harrisa runęły z łomotem na podłogę. Amy odwróciła się żeby na to nie patrzeć i zwymiotowała. Żołądek kurczył się spazmatycznie, wypychając do góry nieprzetrawione resztki jedzenia pomieszane z żółcią, a ona patrzyła bezwiednie, jak to wszystko ścieka jej po spódnicy i skapuje na podłogę. Maniakalny morderca! Dobre sobie. Myśli w głowie Amy wirowały jak płatki śniegu nad rozgrzaną płytą kuchenną. / Pozbawione głowy ciało za jej plecami zaczęło się podnosić. Ręce, szukające oparcia, ślizgały się po ścianie zachlapanej krwią i szczątkami mózgu. Nogi plątały się, tułów wyginał niepewnie, ale coś dźwigało uparcie tę chwiejną konstrukcję | do pionu. Amy bardziej wyczuła niż usłyszała za sobą ruch; nie oglądając się pchnęła drzwi na korytarz, ale nim zdążyła je na powrót zatrzasnąć, dwie dłonie wcisnęły się w szczelinę. Amy zaparła się i pchnęła z całej siły. Dłonie szarpnęły się do tyłu, ale palce zostały uwięzione w potrzasku. Amy zamknęła oczy i napięła cała na drzwi bez wytchnienia, płacząc i przeklinając na zmianę. Nie słyszała | "chrzęstu pękających kości ani nie widziała krwi strzykającej spod tamtych paznokci. Przestała naciskać dopiero wtedy gdy dotarło do niej, że uwolniła ciało | Harrisa od palców. Zapadła cisza. Spróbowała odgadnąć czego tamten może | teraz spróbować. Mógł chcieć wyważyć drzwi. Przestraszyła się, bo wiedziała, że jej zmęczone i obolałe ciało nie wytrzyma tego. Harris wyglądał na silnego mężczyznę - wszystko jedno, z głową czy bez. Nie miała wiele czasu do namysłu. Puściła drzwi i zaczęła uciekać. Wpadła w zakręt korytarza i ruszyła biegiem przed siebie. Jeszcze przed chwilą zdawało się jej, że nie jest w stanie ruszyć nogą | teraz pędziła na złamanie karku. Wiedziała, że może liczyć tylko na siebie i była zdecydowana wygrać. Gdzieś, daleko za nią, ktoś z rozpędem uderzył w drzwi i | wypadł na korytarz brudząc ściany krwią. Nie tracąc ani sekundy ruszył w pościg. Po kwadransie kluczenia i mylenia kierunków, Amy zdecydowała się odpocząć. Była bliska omdlenia, płuca zniszczone nikotyną rozsadzały jej klatkę piersiową, a z ust ciekła cienka stróżka śliny. Usprawiedliwiając się przed sobą, że jeśli do|tąd nie udało jej się zgubić Harrisa, to i tak nie ma szans, stanęła i oparła plecy o chłodną ścianę. Wiedziała, że nie jest tu bezpieczna. Znajdowała się w odnodze [ korytarza, Desmond Harris mógł tam na nią czekać. Otarła usta wierzchem dłoni i tuląc się do ściany wyjrzała ostrożnie. Pusto. Cofnęła głowę i wtedy jakaś dłoń chwyciła ją za ramię i zacisnęła się na nim z siłą stalowych kleszczy. Amy zaczęła krzyczeć, bijąc jednocześnie rękami na oślep. Druga dłoń przytrzymała jej nadgarstki. - Co pani tu robi, do cholery? Kiedy spojrzała, odniosła wrażenie, że mężczyzna, który ją trzyma, jest nie mniej przestraszony od niej samej. Miał na sobie mundur i czapkę strażnika, a przy pasie czarną, skórzaną kaburę z rewolwerem. - No?! - zmarszczył groźnie brwi, choć w jego oczach wciąż czaiła się niepewność. - Kim pan jest? - wydusiła z siebie. - A na kogo wyglądam? - Nie zabił jej, nie przegryzł gardła, nie wyżarł wnętrzności i. to chwilowo jej wystarczało. - Nieh mnie pan puści - syknęła z bólu. Strażnik poluźnił uchwyt, ale wciąż ją trzymał. - Czy wie pani, że o tej porze nikt nie ma prawa tu być bez wcześniejszego porozumienia się ze mną? Pytam więc po raz drugi: co pani tu robi? Powiedziała mu; Doskonale wiedziała jaka będzie jego reakcja, ale nie miała wyboru. Musiała mu powiedzieć. Nie zawiódł jej. Kiedy opisywała zwłoki Desmonda Harrisa leżące na schodach, a potem Wiltona Rozena wiszącego w męskiej toalecie, jego oczy rozszerzyły się. Kiedy opowiedziała jak była świadkiem wymordowania sześciu osób na korytarzu siedemnastego piętra, a jej tylko cudem udało się uniknąć śmierci, jego oczy przypominały już spodki. Zawahała się przez chwilę kiedy doszła do historii z wybuchającym lustrem i ożywającym trupem Harrisa, ale przebrnęła i przez to. Ogarnęła ją złość na tego typa, który prawdopodobnie nie wierzył ani jednemu jej słowu. - Gdzie się pan włóczył, co?! - Wyskoczyła na niego. - Szukaliśmy pana! - Robiłem obchód - odparł machinalnie, rozważając coś w myślach. Popatrzył na nią uważnie. - Czy jest pani gotowa powtórzyć to wszystko jeszcze raz, przy świadkach? Momentalnie opuściła ją cała pewność siebie. Wziął ją za wariatkę... Gdyby Amy mogła się teraz zobaczyć w lustrze, nie byłaby tym pewnie zdziwiona. Była potargana, brudna i posiniaczona. Łzy rozmazały makijaż po twarzy, a ubranie wisiało na niej w strzępach. Patrzyła na niego, nie wiedząc co powiedzieć. Zapędziła się w kozi róg. Z jednej strony była pewna, że widziała to co widziała, z drugiej jednak spokój i rzeczowość stojącego przed nią człowieka poważnie tę pewność naruszały. Spoglądając w jego oczy gotowa była uznać, że rzeczywiście zwariowała, a to, czego doświadczyła, było jedynie wytworem jej chorego umysłu. Takie rzeczy się nie zdarzają. Wybuchające lustra: o Jezu! Taką historię mógł wymyślić tylko ktoś, kogo w dzieciństwie o mało nie zabiła szyba wypadająca z wystawy sklepowej. Amy wiedziała, że tak czy owak jest już za późno na to żeby się wycofać. Musi przytaknąć. I co potem? Karetka. Szpital psychiatryczny. Białe, wyłożone gąbką pokoje bez klamek. Elektrowstrząsy. Joshua. I sierociniec. Moja mama siedzi u czubków. Poczuła się przegrana. - - Tak. Jeśli trzeba. Skinął głową. - W porządku. Teraz chciałbym obejrzeć te schody, potem zjedziemy windą na dół i zadzwonimy po kogoś, kto-się panią zajmie - sięgnął po kajdanki wiszące przy pasie, ale powstrzymała go. - Nie trzeba. Nie mam zamiaru uciekać. < Zawahał się, ale pokiwał głową i cofnął dłoń. W sumie wyglądał na sympatycznego faceta. Poszli w stronę schodów przeciwpożarowych. W miarę jak się do nich zbliżali, Amy była coraz bardziej podenerwowana. Bała się. Wszystko jedno czy coś znajdą czy nie - żadne z tych wyjść nie wróżyło nic dobrego. Kiedy znaleźli się przy wyjściu na schody, strażnik popatrzył na nią: potem zmarszczył brwi, wyjął broń, odbezpieczył ją i pchnął drzwi otwartą dłonią. Amy poczuła ulgę widząc rewolwer w ręku mężczyzny, gdyż po pierwsze dawało im to cień szansy w przypadku spotkania z Harrisem, a po drugie oznaczało, że strażnik przynajmniej zakładał, iż jej opowieść nie jest kompletnym zmyśleniem. Jeśli nawet tak było, to wiara ta rozpadła się w przeciągu kilku sekund. Schody wydawały się Amy mroczniejsze niż ostatnim razem, ledwie potrafiła dojrzeć cokolwiek. Dojmująco zimny wiatr gwizdał swoją melodię. W powietrzu czuło się zapach kurzu pokrywającego siwym dywanem podłogę. To wszystko. Żadnych śladów, nic co mogłoby świadczyć, że słowa tej szalonej kobiety zawierają choć ziarno prawdy. Oczywiście. A jakże mogło być inaczej? Strażnik z westchnieniem schował broń i spojrzał na Amy. - Wygląda na to, że nikogo tu nie było od miesięcy. Amy kiwnęła głową. Zwariowałam, pomyślała. Przemknęło jej przez-głowę, że może pomyliła piętra, ale nie miała zamiaru się oszukiwać. - Przepraszam - powiedział strażnik tonem jakby to była jego wina. Przepraszał za to, co teraz musiał zrobić. -W porządku - odpowiedziała spokojnie. Kiedy czekali na windę zapytała go: - Właściwie to jak mnie pan znalazł? - Siedziałem u siebie, na dyżurce i zobaczyłem panią na monitorze. Nie wyglądała pani na kogoś, kto został żeby popracować po godzinach... - Jego twarz wyrażała wyłącznie stanowczość. Teraz, gdy już nie miał prawa żywić żadnych wątpliwości, z kim ma do czynienia, pozostało mu ściśle trzymać się instrukcji obowiązującej w takich okolicznościach. Kiedy winda nadjechała, weszli do środka i zjechali na dół. Amy spojrzała na swój zegarek. Miał stłuczoną szybkę i brakowało mu jednej wskazówki. - Przepraszam, nie wie pan, która jest teraz godzina? - Kwadrans po czwartej. - Dziękuję. Amy zlustrowała hol gdy tylko opuścili klatkę windy. Sama nie wiedziała na co liczy, szukała jakiegokolwiek śladu, który pozwoli jej zachować wiarę w to, że nie postradała zmysłów. Na próżno. Hol był pusty. Grubas zniknął. Strażnik dotknął jej ramienia, delikatnie, ale zdecydowanie. Z rezygnacją ruszyła przed siebie, rzucając pożegnalne spojrzenie. Pogodzona z losem przestała myśleć o tym co ją teraz czeka. I wówczas, gdy już uspokojona omiatała wzrokiem po raz ostatni fontannę i wielkie palmy w drewnianych donicach dostrzegła coś, co sprawiło, że włosy na głowie podniosły się jej powoli do góry. Obok fotela, na którym siedział grubas, stały jego porzucone buty! Amy otworzyła usta, żeby poinformować o tym strażnika, lecz nim zdążyła to uczynić skręcili w boczny korytarz, zostawiając hol za sobą. Halucynacje, pomyślała. Oszalałam i mam zwidy. - Od jak dawna pan tu pracuje? - zapytała mężczyznę. - Chyba od zawsze. - Czy nie zetknął się pan dotąd z kimś kto... zachowywałby się tak jak ja? Jarzeniówki nad ich głowami zamigotały. - Nie; pani Sherwood - strażnik uśmiechnął się lekko. - Jest pani zupełnie wyjątkowa. ,, Światło! Wzrok Amy pobiegł do góry, ku lampom, które zamigotały po raz wtóry. Strażnik zdawał się na to nie zwracać uwagi. Szedł, stawiając długie kroki, jakby mu się dokądś śpieszyło. Minęli dyżurkę nawet się nie zatrzymując. Przez otwarte drzwi Amy zobaczyła książkę, leżącą koło popielniczki, tam gdzie ją sama położyła. - Dlaczego pominęła pani najistotniejszy fragment opowieści pani Sherwood? Nie zrozumiała pytania. - Nie pozwoliłaby pani zbliżyć się do siebie Desmondowi Harrisowi wiedząc, że on nie żyje, prawda? Stężała wewnętrznie. Strażnik wzmocnił uchwyt na jej ramieniu. - Niech pani nie próbuje się wyrywać. Jestem silniejszy - wymówił te słowa beznamiętnie. Posłuchała go, głównie dlatego, że nie miała już siły uciekać. - Jesteś dzielną kobietą, Amy Sherwood. Dobrze jest czasami kogoś takiego spotkać. I wiesz, kiedy zrezygnować. Światło zgasło, a kiedy zabłysło ponownie korytarz wyglądał INACZEJ. Szli dalej smagani lodowatym oddechem wiatru, obserwowani przez przylepione do sufitu oko. - Niektóre bajki dzieciństwa się sprawdzają - powiedział mężczyzna. - Na ogół te okrutniejsze. Amy poczuła, że drży cała jak w ataku febry. - Kim jesteście? - w jej głosie nie było nic poza śmiertelnym przerażeniem. Mężczyzna - nie był strażnikiem, nie miał na sobie nawet munduru - uśmiechnął się, odsłaniając zepsute zęby. - Mieszkamy obok. Czasami nasz świat styka się z waszym i wtedy korzystamy z tej okazji. - A ludzie? Co robicie z nimi? - Nie zjadamy ich, jeśli o to ci chodzi. Nawet jeśli mielibyśmy na to ochotę, nie możemy pozwolić sobie na taką lekkomyślność. Są nam potrzebni. Jesteśmy na miejscu. Zatrzymał się tak gwałtownie, że Amy wpadła na niego siłą rozpędu. Stali przed drzwiami. - Ale to nie będzie trwało przecież wiecznie! Ktoś wreszcie zauważy zniknięcie tylu osób! - Nie bądź głupia, Amy Sherwood. To nie zaczęło się ani wczoraj ani tydzień temu. Nic nie znajdą. Są na to za głupi. Położył dłoń na klamce i nacisnął. Zazgrzytała, jakby stawiając opór, który jednak zaraz zelżał. Amy spoglądała przerażona to na drzwi, to na twarz mężczyzny. - Czy ty naprawdę nie czułaś nigdy, że z tym budynkiem jest coś nie tak? zapytał z niedowierzaniem. Drzwi otworzyły się szeroko. Wewnątrz panował tłusty półmrok. Dzyń, dzyń, zadźwięczały łańcuchy. Coś się na nich kołysało... Amy uderzył w nozdrza zapach krwi. Na wpół świadomie, nie czując już niczego poza zwierzęcym strachem, szarpnęła się do tyłu. - Proszę - powiedział łagodnie mężczyzna. - Nie utrudniaj. I popchnął ją lekko. Cztery godziny wcześniej granatowy volvo z automatyczną skrzynią biegów i pluszowymi obiciami foteli, wtoczył się na podjazd przed garażem domu państwa Kerr: Ivan Kerr, ubrany we flanelową koszulę, drelichowe spodnie w kolorze zgniłozielonym i płócienne pantofle, podniósł się zza stołu w kuchni słysząc chrzęst żwiru na podjeździe. Spędził tam cały wieczór i większość popołudnia oczekując powrotu żony do domu, katowany przez czteroletnią córkę wciąż tym samym pytaniem: "A gdzie jest mama?"; dlatego nie chcąc obniżać swego ojcowskiego prestiżu stanął przed koniecznością wymyślania na poczekaniu coraz to nowych, ohydnych kłamstw. W duchu zgrzytał zębami i obiecywał sobie solennie odbić wszystko na małżonce. Kiedy wróci. Położył Marshę do łóżka wcześniej niż zwykle i od tej pory czas spędził na twardym, niewygodnym krzesełku w kuchni, usiłując skupić się nad lekturą. Od czasu do czasu spoglądał na zegarek nad zlewozmywakiem, zastanawiając się, co powinien powiedzieć szanujący się mąż żonie, która wraca do domu po północy. Nie przychodziły mu do głowy żadne godne naśladowania wzorce. Tak czy owak musi poważnie porozmawiać z Leettą. Załatwi ją systematycznie. - Czy zdajesz sobie sprawę, która jest godzina? Wyimaginowana kobieta krzątała się przy kuchni przygotowując sobie herbatę. - Kwadrans po dwunastej. Jest zła. Tym lepiej. Nie będzie miał skrupułów. - Z tego co wiem, pracę kończysz o piątej. Popraw mnie, jeśli się mylę. - Nie mylisz się. - Piątą dzieli od dwunastej siedem godzin. Czy będzie nietaktem, gdy spytam gdzie spędziłaś ten czas? Tym razem nic nie odpowiedziała. Czajnik zaczął gwizdać; zalała herbatę wrzątkiem i wsypała płaską łyżeczkę cukru. Nigdy nie przepadała za słodyczami. W tym momencie rozmowy kończyła się inwencja Ivana. Scenariusz przewidywał teraz wyjaśnienie Leetty co robiła i gdzie się podziewała przez ostatnie kilka godzin - tu jednak powstawał problem, bo właściwie to gdzie ona jest? U przyjaciółki? Odpada. Miała ich kilka, to fakt, ale zdążył już obdzwonić wszystkie i upewnić się, że tam jej nie ma. Została dłużej w pracy? Byłoby to coś nowego, dotychczas-unikała takich rzeczy jak ognia... A nawet jeśli, to przecież mogła zatelefonować... Więc w końcu co, u diabła? Przyszła mu do głowy pewna myśl i poczuł przygnębienie. Nikt nie lubi być zdradzany. Cholera wie, co jakiemuś palantowi mogło strzelić do łba. Zastanowił się poważniej nad tą możliwością. Czy wszystko pomiędzy nim, a Leettą układało się ostatnio pomyślnie? Chyba tak... W każdym razie nie działo się nic z czym nie mogliby sobie poradzić sami. Łóżko? Rozmawiali kilka razy na ten temat i uznali oboje, że wszystko jest w porządku. Nie zaniedbywał dziecka, przynajmniej nie na tyle, żeby stało się to powodem rozpadu jego małżeństwa. W miarę możliwości pomagał żonie prowadzić ten dom, otaczał je obie troską... Co prawda miewał humory, ale kto ich nie ma? Wziąwszy pod uwagę to wszystko, wersję o niewiernej żonie mógł - chyba? - odrzucić. Chyba. Westchnął. Póki Leetta nie wróci jest zdany wyłącznie na swoje domysły. Słysząc samochód żony poderwał się, lecz zaraz usiadł z powrotem. Powita ją tutaj, postanowił przybierając jednocześnie możliwie obojętny wyraz twarzy. Nie da jej znać, co przeżywał przez ostatnie kilka godzin. Leetta wysiadła z samochodu w chłód jesiennej nocy. Jej obcasy zastukały na chodniku przed domem. Ivan Kerr zdjął okulary bez oprawek i przetarł szkła chusteczką. Słysząc otwierane zamki w drzwiach wejściowych rozparł się - na tyle na ile to w ogóle było możliwe - na kuchennym krzesełku i wlepił wzrok w otwartą książkę. Był gotów. Kobieta przeszła wąski korytarzyk nie zdejmując płaszcza i stanęła w progu kuchni. Zmęczonym gestem odgarnęła włosy z czoła i oparła się o framugę. - Jezu, ledwie żyję. Ta cholerna winda zatrzymała się w połowie piętra i minęło bite pięć godzin, nim się nami ktokolwiek zainteresował. Ivan przyjrzał się żonie po czym wstał. - Siadaj - powiedział. - Zrobię ci herbaty. Usiadła z wysiłkiem, cały czas w płaszczu. - Serdeczne dzięki. Spoglądała jak nalewa wodę do czajnika i zapala gaz na kuchence. - Czy mój mąż bardzo się denerwował? - zapytała wreszcie. - Prawdę mówiąc trochę tak - przyznał, nie odwracając się. Nie chciał, żeby zobaczyła wyraz jego twarzy, nie raz go już zdradził. Nie chciał żeby Leetta domyśliła się, że podejrzewał ją o najgorsze. - Myślałeś, że gdzie jestem? - Sądziłem, że stało się coś poważnego, w przeciwnym razie zadzwoniłabyś przecież. . - A gdyby okazało się, że zostałam niespodziewanie przez kogoś zaproszona? W duchu zgrzytał zębami, lecz na zewnątrz udał obojętność. Odwracając się | wzruszył-ramionami. - Przecież wiesz, że nie mam nic przeciwko twojemu życiu towarzyskiemu. - powiedział patrząc jej prosto w oczy. Starał się, żeby wypadło to naturalnie. Na;- prawdę się starał. Skinęła głową. - A jak tam nasz skarb? - zmieniła temat. - Czuje się doskonale. - Nic nie zpsociła? - w głosie Leetty dawało się wyczuć zdumienie. - Nic groźnego. Poza tym, że puszczała bańki mydlane moją ulubioną fajką, naprawdę nic, o czym warto byłoby wspominać. Zrobiłem jej kolację, wykąpałem i położyłem spać - delikatnie podkreślił fakt opiekowania się córką. Ostatnio |:|Leetta zarzucała mu, że poświęca małej niewiele czasu. Czajnik zaczął gwizdać. Leetta westchnęła przeciągle i podniosła się z krzesła. - Idę umyć ręce. Zaraz wracam. Skinął głową, zajęty nalewaniem wrzątku do szklanki. Pół godziny później światła w domu państwa Kerr pogasły. Ivan leżał w łóżku | czekając na żonę, która właśnie brała prysznic. Był zmęczony, ledwie przymknął powieki, poczuł, że zasypia. Ostatnim wysiłkiem woli zmusił się, żeby zawołać |żonę. - Kotku, pośpiesz się! Nikt mu nie odpowiadał, więc mruknął coś pod nosem, obrócił się na drugi | bok, wreszcie zgasił lampkę świecącą mu prosto w oczy. Pokój pogrążył się w |mroku, a Ivan Kerr we śnie. W łazience Leetta zakręciła kurek, odcinając dopływ wody. Wyszła spod natrysku stąpając bosymi stopami po zimnej podłodze. Nie przeszkadzało jej to. Zdjęła z wieszaka wielki, włochaty ręcznik i zaczęła się nim metodycznie wycierać. Zatrzymała spojrzenie na odbiciu w lustrze. Dotknęła dłonią swojej gładkiej skóry, musnęła palcami włosy. Potem szybko dokończyła się wycierać, założyła szlafrok i wyszła z łazienki, gasząc za sobą światło. Na chwilę zatrzymała się koło pokoju dziecinnego. Czuła za drzwiami bicie małego serca i oglądała dziecinne sny. Nie stała tam jednak długo, zaraz ruszyła dalej. Wędrowała korytarzami uśpionego domu myśląc o tym, co wkrótce miało zacząć się tu dziać, a jej palce lśniły zimnym blaskiem jak długie, naostrzone noże.