Terry Pratchett Warstwy wszechświata Tłumaczenie: Ewa Siarkiewicz Spotkałem kiedyś sztygara, który posiadał kawałek węgla z zatopionym w nim złotym suwerenem z 1909 roku. Widziałem amonitową muszelkę wyraźnie zmiażdżoną pod skamieniałym odciskiem sandała. W piwnicach Muzeum Historii Naturalnej znajduje się wiecznie zamknięte pomieszczenie. Pomiędzy różnymi cudami jest tam i tyranozaur z zegarkiem na nadgarstku oraz czaszka neandertalczyka ze złotymi plombami w trzech zębach. No i co wy na to? Dr Carl Untermond "Przepełniony Eden" Był to, naturalnie, przepiękny dzień, jak z folderów Kompanii. Okna biura Kin wychodziły na otoczoną palmami lagunę. Spieniona woda przelewała się przez zewnętrzne rafy, zaś plażę pokrywały kawałki białego koralowca i przedziwnych muszelek. W żadnym jednak, folderze nie pokazano by unoszącego się na pontonach koszmarnego cielska warstwowca, małego modelu, używanego na wyspach i atolach. Podczas gdy Kin obserwowała maszynę, wielki tylny zbiornik wypluł następny metr plaży. Zastanowiła się, kim jest pilot. Linia brzegu została ułożona genialnie. Człowiek, który potrafił robić to w ten sposób, z muszelkami ułożonymi tak precyzyjnie, zasługiwał na lepsze zajęcie. Tyle że może był to ktoś w rodzaju Thoreau, ktoś kto po prostu lubił wyspy. Spotykało się takich czasami; nieśmiali, cisi osobnicy, podążający przez oceany w ślad za zespołami wulkanicznymi i w rozmarzeniu układający skomplikowane archipelagi z nieprzyzwoitą wręcz zręcznością. Musi się dowiedzieć. Pochyliła się nad biurkiem i połączyła z inżynierem obszaru. - Joel? Kto jest na BCF3? Ponad interkomem pojawił się hologram brązowej, pomarszczonej twarzy. - Witaj Kin. Zaraz zobaczę. Aha! Jest dobry, co? Podoba ci się? - Jest dobry. - To Hendry. Te wszystkie niemiłe raporty na twoim biurku to właśnie na niego. Wiesz, ten, który wsadził skamieniałego dinozaura do... - Czytałam to. Joel wyczuł ostry ton w jej głosie. Westchnął. - Jego mikserką jest Nicol Płante. Ona też musiała brać w tym udział. No cóż, kazałem im robić tę wyspę, bo koralowce nie kuszą tak bardzo. - Wiem. - Kin pomyślała przez chwilę. - Przyślij go do mnie. I ją też. Zapowiada się bardzo pracowity dzień, Joel. Tak to już jest. Kiedy praca dobiega końca, ludzie zaczynają trochę rozrabiać. - Młodość. Wszyscy tak robiliśmy. U mnie była to para butów w złożu węgla. Niezbyt oryginalne, przyznaję. - Uważasz, że powinnam mu wybaczyć? Oczywiście, że uważał. Każdemu wolno było pozwolić sobie na drobny, osobisty wkład w dzieło. Czujniki i tak zawsze to wykrywały. A nawet, gdyby coś przeszło niezauważone, czyż nie można polegać na przyszłych pokoleniach paleontologów, którzy zatuszują sprawę? Hm? Kłopot w tym, że mogło być wręcz odwrotnie... - On jest dobry, a kiedyś będzie wielki - powiedział Joel. - Po prostu przytrzyj mu uszu, co? Kilka minut później Kin usłyszała, jak maszyna zawyła i stanęła. Wkrótce do pomieszczenia wszedł jeden z robotów z sekretariatu, prowadząc przysadzistego młodzieńca o spieczonej na raka skórze oraz chudą, łysą dziewczynę, niemalże nastolatkę. Stanęli, wpatrując się w Kin z mieszaniną strachu i wyzwania w oczach. Koralowy pył z ich ubrań osypywał się na dywan. - W porządku, siadajcie. Chcecie się czegoś napić? Wyglądacie na całkiem wysuszonych. Myślałam, że w tych machinach jest klimatyzacja. Młodzi wymienili porozumiewawcze spojrzenia. - Fran lubi czuć swoją pracę - bąknęła dziewczyna. - No dobrze. Ta okrągła rzecz unosząca się za wami to lodówka. Obsłużcie się sami. Odskoczyli, gdy chłodziarka szturchnęła ich w ramiona, po czym uśmiechnęli się nerwowo i usiedli. Widać było, że boją się Kin. Wprawiało ją to w zakłopotanie. Według akt oboje pochodzili z planet tak młodych, że ich podłoże skalne ledwie zdążyło ostygnąć. Natomiast ona, co rzucało się wręcz w oczy, była z Ziemi. Nie z Całej, Nowej, Starej, Prawdziwej, czy Najlepszej. Po prostu z Ziemi, kolebki ludzkości, tej z podręczników historii. O znaku podwójnego stulecia, widniejącym na jej czole, też prawdopodobnie jedynie słyszeli, zanim nie wstąpili do Kompanii Johna. Ponadto, była ich szefem. I mogła ich wylać. Chłodziarka odpłynęła do swej niszy, zataczając zgrabny łuk pod ścianami. Kin zanotowała w pamięci, że należy wezwać technika, by rzucił na nią okiem. Chłopak i dziewczyna siedzieli na latających krzesłach nieco sztywno. O ile Kin pamiętała, na skolonizowanych światach nie mieli takich. Spojrzała w akta, rzuciła okiem na młodych i włączyła magnetofon. - Wiecie, dlaczego tu jesteście - powiedziała. - Czytaliście regulamin, jeśli macie choć trochę rozsądku. Moim obowiązkiem jest przypomnieć wam, że możecie albo zaakceptować decyzję, którą podejmę ja, nadzorująca ten sektor, albo stanąć przed komisją zarządu Kompanii. Jeśli wybierzecie mnie, nie będzie odwołania. A zatem? - Pani - odparła dziewczyna. - Czy pan umie mówić? - Wolimy być sądzeni przez panią - odezwał się młodzieniec z wyraźnym creediańskim akcentem. Kin potrząsnęła głową. - Nie będę was sądzić. Jeśli nie spodoba się wam moja decyzja, zawsze możecie zrezygnować z pracy. Chyba że to ja was zwolnię. - Pozwoliła, aby to do nich dotarło. Na miejsce każdego praktykanta w Kompanii czekała długa na parsek kolejka zniecierpliwionych aplikantów. Nie rezygnował nikt. - W porządku, zostało nagrane. A więc, dla uzupełnienia zapisu: to wy dwoje czwartego juliusa zeszłego roku pracowaliście nad brzegiem kontynentu Y na maszynie warstwowej BVN67? Szczegółowe zarzuty zostały wam przedstawione w piśmie nagannym, które wówczas otrzymaliście. - Tak jest - potwierdził Hendry. Kin kciukiem wdusiła włącznik. Jedna ze ścian zamieniła się w ekran, na którym z lotu ptaka ujrzeli szarą skałę, ostro zakończoną kilometrową ścianą z bruzdami warstw. Przypominała jakąś obłędną kanapkę samego Boga. Maszyna warstwowa, oderwana od olbrzymiego urwiska, sunęła w bok. Wyglądało na to, że jeśli jakiś uzdolniony technik nie wyrówna jej linii, geolodzy tego świata odkryją kiedyś niewyjaśniony uskok. Kamera najechała na obszar w połowie urwiska, gdzie kawał skały został stopiony. Znajdował się tam pomost, z którego schodziło właśnie kilku ubranych w żółte czapeczki robotników. Pozostał jedynie jakiś mężczyzna, który opierał pręt pomiarowy o znalezisko A i uśmiechał się tak szeroko, jakby chciał zawołać - cześć wam, ludziska z Trybunału Kompanii! - Plezjozaur - mruknęła Kin. - W tej warstwie to bez sensu, ale mniejsza z tym. Kamera przeleciała nad wykopanym do połowy szkieletem, powiększając koślawe prostokąty u jego boku. Kin pokiwała głową. Wyraźnie widać było trzymany przez bestię transparent. - "Dość prób z bronią jądrową" - wyrecytowała monotonnym głosem. Mieli z tym masę roboty. Pewnie całe tygodnie, a potem w główny mózg maszyny musieli wprowadzić bardzo skomplikowany program. - Jak to odkryliście? - spytała dziewczyna. Każdy warstwowiec ma urządzenie kontrolne, choć nikt o tym nie wie. Jest ono wmontowane w dziesięciokilometrową szczelinę wylotu właśnie po to, by wyłapywać niewielkie osobiste poprawki, jak pacyfistyczne dinozaury czy mamuty z aparatami słuchowymi. Kontrolka tkwi tak długo, aż znajdzie swoje. Wcześniej czy później, wszyscy robią głupstwa. Każdy obdarzony odrobiną talentu adept inżynierii planetarnej zasiadając za sterami warstwowca, maszyny ze snu, czuje się jak król i w końcu ulega pokusie zabicia ćwieka przyszłym paleontologom. Czasami Kompania wyrzucała ich z pracy, czasem awansowała. - Jestem czarownicą - odparła Kin. - Rozumiem, że przyznajecie się? - Taach - westchnął Hendry. - Ale czy mogę, hm, powiedzieć coś na naszą obronę? Spod poły tuniki wyciągnął książkę o zniszczonym grzbiecie. Zaczął szybko przerzucać stronice, szukając odpowiedniego fragmenu. - To jeden z kanonów inżynierii planetarnej - powiedział. - Mogę przeczytać? - Proszę bardzo. - Tak, mhm... "Ostatecznie, planeta nie jest światem. Cóż to takiego, planeta? Kamienna kula. A świat? Czterowymiarowy cud. Na świecie muszą być tajemnicze góry, albo jeziora bez dna, pełne przedpotopowych gadów. Niech na śniegu niebotycznych szczytów pojawią się dziwne ślady stóp, a w nieprzebytych dżunglach zielone, omszałe ruiny. Dzwony na dnie oceanów, doliny pełne echa i złote miasta. To są drożdże w planetarnym cieście, bez których wyobraźnia ludzka nigdy nie wzrośnie." Nastała cisza. - Panie Hendry - spytała Kin - czy wspomniałam tu cokolwiek o atomowych dinozaurach? - Nie, ale... - My rzeczywiście budujemy światy, nie martwe planety. To należy do robotów. Stwarzamy miejsca, o które ludzka wyobraźnia może się oprzeć, ale nie wtykamy w ziemię skamieniałych głupot. Przypomnijcie sobie. Wrzecionowatych. Co będzie, jeśli koloniści staną się do nich podobni? Pański wykopaliskowy żart mógłby ich zabić, rozsadzić umysły. Skrócenie pracy o trzy miesiące. Pani też, panno Plante. I nie interesuje mnie, z jakiego powodu pomagała pani temu bałwanowi. Możecie odejść. Wyłączyła nagrywanie. - A wy dokąd? Usiądźcie. To wszystko było na taśmę. No siadajcie, wyglądacie na wykończonych. Chłopak był inteligentny. Kin dostrzegła w jego oczach cień nadziei. Postanowiła rozwiać ją od razu. - Wyrok jest prawomocny. Trzy miesiące przymusowych wakacji. Jest to nagrane, więc nie próbujcie mnie przekabacić. Zresztą, i tak by się wam nie udało. - Ale do tego czasu skończylibyśmy tę pracę - powiedział głęboko urażony. Wzruszyła ramionami. - Będą następne. Niech pan nie patrzy z taką obawą w oczach. Nie byłby pan człowiekiem, gdyby nie ulegał pan pokusom. Jak wam będzie smutno, spytajcie Joela Chenge o buty, które usiłował zostawić w złożu węgla. Jakoś nie zrujnowały mu kariery. - A co .pani zrobiła? - Hmm? Popatrzył na nią z ukosa. - Daje nam pani do zrozumienia, że każdy zrobił kiedyś coś takiego. No więc, czy pani też? Kin zabębniła palcami o blat biurka. - Zbudowałam grzbiet górski w kształcie moich inicjałów. - O rany! - Musieli zburzyć niemal połowę. Prawie wyleciałam. - A teraz jest pani zastępcą... - Pan również kiedyś nim zostanie. Za kilka lat może pozwolą panu zbudować asteroid, jakąś zabawkę dla miliardera. Dwie rady: nie spartaczyć tego i nigdy, przenigdy nie obracać słów przeciwko ich autorom. Ja naturalnie jestem niezwykle wielkoduszna i wyrozumiała ale są tacy, którzy zmusiliby was do zjedzenia tej książki, kartka po kartce, grożąc zwolnieniem. Rozumiemy się? Jasne. A teraz idźcie już. Mam dużo roboty. Wybiegli pośpiesznie, zostawiając koralowy ślad. Kin popatrzyła na zasuwające się drzwi, a potem gdzieś przed siebie. Wreszcie uśmiechnęła się i wróciła do pracy. Kin Arad, obecnie nadzorująca wykonanie linii brzegowej archipelagu TY. Dwadzieścia jeden dziesięcioleci spoczywało na jej barkach niczym temporalny łupież. Nosiła go lekko. Czemu nie? Ludzie mieli się nigdy nie starzeć. Pomagała chirurgia pamięci. Na jej czole błyszczał złoty krążek, często noszony przez wielowiekowców. Budziło to respekt i oszczędzało kłopotliwych sytuacji. Na przykład nie każda kobieta miałaby ochotę na romans z mężczyzną w wieku prawnuka do siódmej potęgi. Z drugiej strony, nie każda nosiła dysk w tym właśnie celu... Jej skóra była teraz czarna jak noc, tak samo zresztą jak peruka. Z jakiegoś powodu włosom rzadko udawało się przetrwać pierwsze stulecie. Kombinezon był w tym samym kolorze. Była starsza od dwudziestu dziewięciu światów, z których czternaście sama pomagała budować. Zamężna siedem razy, w różnych okolicznościach, raz nawet pod wpływem miłości. Od czasu do czasu spotykała się z byłymi małżonkami, by zachować pamięć o dawnych czasach. Uniosła głowę, gdy odkurzacz wytoczył się ze swego schowka i zaczął czyścić dywan z koralowych śladów. Przesunęła wzrokiem po pomieszczeniu, jakby czegoś szukając. Nagle znieruchomiała i zaczęła nasłuchiwać. Mężczyzna pojawił się znikąd. Tam, gdzie przed chwilą była pustka, stała teraz wysoka postać, opierająca się o szafkę z aktami. Nieznajomy napotkał jej zaskoczone spojrzenie i ukłonił się. - Kim pan u diabła jest? - krzyknęła Kin, wyciągając rękę w stronę interkomu. Był szybszy. Skoczył przez pokój i uprzejmie, ale z siłą imadła, złapał ją za nadgarstek. Wykrzywiła usta w uśmiechu i, ciągle siedząc, posłała mu fachowy lewy prosty. Kiedy wycierał z oczu krew, patrzyła na niego z góry, trzymając ogłuszacz. - Nie ruszaj się - warknęła. - Nawet nie oddychaj zbyt gwałtownie. - Jest pani najniezwyklejszą z kobiet - odezwał się tamten, rozcierając palcami policzek. Zdezorientowany odkurzacz kręcił się natarczywie wokół jego kostek. - Kim pan jest? - Nazywam się Jago Jalo. Pani jest Kin Arad? Naturalnie. - Którędy pan tu wszedł? Obrócił się i zniknął. Kin odruchowo strzeliła. Gruchnęło po dywanie. - Pudło - zawołał głos z drugiej strony pomieszczenia. Wump. - Wchodząc w ten sposób zachowałem się nietaktownie, ale jeśli odłoży pani broń... Wump. - Oboje na tym skorzystamy. Może chce pani wiedzieć, jak stać się niewidzialnym? Po chwili wahania opuściła broń. Pojawił się ponownie. Zmaterializował. Najpierw ujrzała tors, potem ramię, na końcu obie nogi. - Sprytne. Podoba mi się - powiedziała. - Ale jeżeli znów pan zniknie, ustawię tę zabawkę na szeroki promień i zamiotę cały pokój. Gratulacje. Udało się panu mnie zainteresować. A nie jest to łatwe w dzisiejszych czasach. Usiadł. Oceniła go na co najmniej pięćdziesiąt lat, choć oczywiście mógł być starszy o całe stulecie. Bardzo starzy ludzie poruszali się w pewien charakterystyczny sposób, ale on do nich nie należał. Wyglądał tak, jakby nie spał od kilku lat - blady, łysy, czerwonooki. Miał twarz, którą zapomina się natychmiast. Nawet jego kombinezon był bladoszary. Kiedy sięgnął do kieszeni, uniosła ogłuszacz. - Mogę zapalić? - spytał. - Zapalić? - powtórzyła ze zdumieniem. - Proszę. Może się pan nawet podpalić. Nie spuszczając oka z ogłuszacza, wetknął sobie żółtą rurkę do ust, zapalił, po czym wydmuchnął kłąb dymu. Ten człowiek, pomyślała Kin, jest niebezpiecznym maniakiem. - Mogę opowiedzieć o transmisji materii - rozpoczął. - Tak jak i ja. To jest niemożliwe - westchnęła ze znużeniem. A więc to tak, jeszcze jeden łowca naiwnych. Tyle że potrafił być niewidzialny. - Kiedyś twierdzono, że lot rakietą w kosmos też jest niemożliwy - wtrącił Jalo. - Śmiano się i z Goddarda, mówiono, że był głupcem. - Mówiono tak również o wielu głupcach - odparła, odsuwając na moment pytanie, kim był Goddard. - Czy może pan pokazać ten transmiter materii? - Tak. - Naturalnie, nie ma go pan przy sobie? - Nie. Ale mam to - poruszył się i jego lewe ramię zniknęło. - Można to nazwać płaszczem niewidzialności. - Czy mogę go, hm, zobaczyć? Skinął głową i wyciągnął ku niej pustą rękę. Kin dotknęła - czegoś. Wyczuła jakby gruby materiał. Odniosła wrażenie, że zarys jej dłoni rozmył się, ale nie była całkiem pewna. - Zagina światło - stwierdził Jalo, delikatnie wyjmując płaszcz z jej rąk. - Oczywiście, nie można sobie pozwolić na zgubienie go we własnej szafie, tu ma włącznik. Widzi pani? Dostrzegła cienką, pomarańczową spiralkę obrysowującą nicość. - Niezłe - powiedziała Kin. - Ale dlaczego przychodzi pan z tym do mnie? Po co to wszystko? - Bo pani jest Kin Arad, autorka "Nieprzerwanej Kreacji". Wie pani wszystko o wielkich królach Wrzecionowatych, a ja myślę, że to ich wyrób. Znalazłem go. Tak jak i wiele innych rzeczy. Bardzo interesujących rzeczy. Popatrzyła na niego beznamiętnie. W końcu odezwała się. - Muszę zaczerpnąć nieco świeżego powietrza. Czy jadł pan śniadanie, Jago Jalo? Pokręcił głową. - Mój cykl dobowy poszedł w diabły podczas podróży tutaj, ale myślę, że u mnie czas na kolację. * * * Latacz okrążył niskie budynki biur i skierował się na pomoc, w kierunku wielkiego kompleksu na kontynencie W. Okrążyli cielsko warstwowca Hendriego, na którym nowy pilot układał właśnie wzór zewnętrznych raf. Dzięki manewrowi mogli zajrzeć do ogromnej misy kolektora na szczycie maszyny, wewnątrz czarnej jak aksamit. - Dlaczego go omijamy? - spytał Jalo, zezując na dół. Kin zatoczyła koło. - Bo promień energii z kolektorów na orbicie jest przesyłany prosto na czaszę. Gdybyśmy nad nią przelecieli, nie zostałby po nas nawet popiół. - A co by było, gdyby pilot pomylił się i promień nie trafił w misę? Kin pomyślała przez chwilę. - Nie wiem - odparła. - Ale na pewno nigdy byśmy go nie znaleźli. Latacz przemknął nad grupą wysp. Garbate delfiny, wciąż rozbrykane po podróży w megatankowcu, wyskakiwały ponad fale wzdłuż cienia. Przeklęta "Nieprzerwana kreacja". Kiedyś jednak wydawała się dobrym pomysłem. Poza tym, oprócz napisania książki wykonała również całą pracę wydawniczą. Samo pisanie nie było takie trudne. Problemem stało się dopiero znalezienie sposobu na produkcję prawdziwego papieru. Do zbudowania prasy drukarskiej musiała zatrudnić cały zespół robotów. To była pierwsza książka wydrukowana od czterystu lat. Narobiła niezłego zamieszania. Tak jak i słowa zapisane na kosztownych kartach. Nie mówiły niczego nowego, lecz jakoś zdołała zebrać najnowsze odkrycia geologiczne w sposób, który wywołał burzę. Podobno książka stała się nawet podstawą paru religii na peryferyjnych planetach. Spojrzała z ukosa na swego pasażera. Nie mogła rozpoznać jego akcentu - mówił dokładnie jak ktoś, kto właśnie opanował lekcje języka z taśmy, ale nie miał jeszcze wprawy. Jego ubranie mogło być kupione z automatu na niejednym ze światów. Nie wyglądał na szaleńca, ale oni nigdy na takich nie wyglądają. - Więc czytał pan moją książkę? - zagadnęła. - A czyż nie zrobili tego wszyscy? - Czasami i mnie się tak wydaje. Spojrzał na nią otoczonymi czerwoną obwódką oczyma. - Była niezła - powiedział. - Przeczytałem ją na statku lecąc tutaj. Proszę nie oczekiwać pochwał, znam lepsze. Ku własnemu niezadowoleniu Kin poczuła, że się rumieni. - Naturalnie przeczytał ich pan mnóstwo - mruknęła. - Tysiące - odparł. Kin gwałtownie włączyła automatycznego pilota i przekręciła się w fotelu. - Dobrze wiem, że nie ma ich nawet kilkuset. Wszystkie stare biblioteki przepadły! - Nie miałem zamiaru pani obrażać. - Kim pan.,.. - W dawnych czasach autor nie musiał produkować papieru sam - ciągnął Jalo. - Istniały wydawnictwa, coś jak fabryki mikrofilmów. Autor jedynie pisał słowa. - W dawnych czasach? Ile pan ma lat? Mężczyzna zmienił pozycję. - Nie mogę odpowiedzieć dokładnie - mruknął. - Kilka razy zmienialiście kalendarz. O ile się jednak nie mylę, jakieś tysiąc sto. Plus minus dziesięć. - Ależ wtedy nie istniała chirurgia genetyczna - zawołała Kin. - Nikt nie jest aż tak stary. - Były za to próbniki Terminusa - odparł Jalo spokojnie. Latacz przemknął ponad wyspą wulkaniczną o łagodnie dymiącym stożku. Grupa techniczna testowała właśnie jego sprawność. Kin wpatrzyła się weń niewidzącymi oczyma, bezgłośnie poruszając wargami. - Jalo - mruknęła. - Jalo! Wiedziałam, że skądś znam to nazwisko! Ale przecież próbniki Terminusa miały nigdy nie wrócić... Beznamiętnie wykrzywił usta w uśmiechu. - Zgadza się - odparł. - Byłem ochotnikiem. Oczywiście, wszyscy nimi byliśmy. Szalonymi. Statków nie konstruowano z myślą o powrocie. - Wiem. Czytałam mikrofilmy. No... - Cóż, żeby to zrozumieć, trzeba wziąć pod uwagę specyfikę tamtych czasów. Wtedy miało to sens. Naturalnie, mój statek też nie wrócił. Pochylił się do przodu. - Ale wróciłem ja. * * * Ritz był nieoficjalnym miastem, wyrosłym wokół niegdyś pierwszej, a teraz ostatniej Liny. Obecnie nawet miasto było rozbierane na kawałki i przesyłane w górę, do wielkich frachtowców czekających na orbicie. Za miesiąc ostatni pracownicy Kompanii podążą ich śladem, położy się ostatnie pola śniegu, wypuści ostatnie kolibry. Ich rozmowę w ogrodzie na dachu restauracji przerywały uderzenia i stukot żółtych holowników, wspinających się po Linie dwa kilometry dalej, ciągnących pudła pustych magazynów jak sznury pereł. Wkrótce znikały w chmurach, zmierzając ku szczytowi Liny. Kin zamówiła owoce gumowca, gęś siodłatą i brezelkę. Przestudiowawszy menu z wielką uwagą, Jalo zamówił ze szczerym niedowierzaniem omlet z jaj ptaka dodo. Teraz wyglądał tak, jakby tego żałował. Kin obserwowała, jak się do niego zabiera, lecz jej umysł wbrew woli podsuwał przed oczy inne obrazy. Pamiętała dzwonowaty kształt bryły Terminusa z niewielką półkulą systemu podtrzymywania życia pilota na samym czubku. Pamiętała tę przerażającą logikę, która doprowadziła do zbudowania potwornych maszyn. Lepiej było wysłać w kosmos człowieka niż maszynę. W obszarach nieznanego człowiek mógł nadal oceniać sytuację i decydować. Maszyny nadawały się do zadań rutynowych, ale w obliczu nieprzewidywalnego przegrywały. Wysłanie maszyny jest tańsze, gdyż ta nie oddycha, a dostarcza informacje. Człowiek z kolei oddycha przez cały czas, i jest to bardzo kosztowne. Jednakże koszty podróży człowieka można zredukować do minimum, jeśli nie przewiduje się jego powrotu. - Czy w tym kubku jest seler? - To pędy cierniowca - odparła Kin. - Nie jedz tych żółtych kawałków. Są trujące. No więc, czy muszę tak siedzieć i czekać? Proszę mi opowiedzieć - mruknęła - o wielkich królach Wrzecionowatych. - Wiem tylko to, co przeczytałem - odparł Jago. - A większość tego, co przeczytałem, napisała pani. Czy mogę zjeść to niebieskie coś? - Znalazł pan siedzibę Wrzecionowatych? Odkryto ich zaledwie dziewięć. Jeśli, doliczyć wrak statku - dziesięć. W jednej był prototyp maszyny warstwowej oraz dokładne dane dotyczące chirurgii genetycznej. Nic dziwnego, że więcej ludzi studiowało paleontologię niż inżynierię. - Znalazłem ich świat. - Skąd pan wie, że należał do nich? Jalo wyciągnął rękę i wziął pęd cierniowca. - Jest płaski. To było możliwe, pomyślała. Wrzecionowaci nie byli bogami, ale od biedy mogliby za nich uchodzić, do czasu pojawienia się prawdziwych. Rozwinęli się zapewne na jakimś świecie o małym ciążeniu. Ocalałe mumie przedstawiały istoty trzymetrowe, ważące zaledwie czterdzieści kilogramów. Na światach tak ciężkich jak Ziemia nosili wspaniałe egzogorsety, aby uchronić się przed rozpłaszczeniem i połamaniem. Mieli długie ryje, dłonie z dwoma kciukami, nogi w pomarańczowe i purpurowe pasy oraz stopy wielkie jak u cyrkowego klauna. Nie posiadali mózgu lub też, mówiąc precyzyjnie, całe ich ciało mogło działać jak mózg. Nikt natomiast nie był w stanie odnaleźć ich żołądka. Nie wyglądali na bogów. Znali tanie sposoby przemieszczania się, ale o podróżach FTL, z prędkością ponadświetlną, nie słyszeli. Prawdopodobnie mieli płeć, lecz egzobiolodzy nigdy nie odpowiedzieli na pytanie, skąd brały się ich małe. Porozumiewali się modulując linię wodoru w spektrum najbliższej gwiazdy. Wszyscy, co do jednego, byli telepatami i cierpieli na straszliwą klaustrofobię. Nawet nie budowali domów. Natomiast ich statki kosmiczne były... niewiarygodne. Żyli prawie wiecznie, co jakiś czas odwiedzając planety z zanikającą atmosferą i igrając z nimi. Stwarzali zmutowane algi lub zbyt wielkie księżyce. Kreowali formy życia. Planety typu Wenus przekształcali w Ziemie, zaś powody ku temu, biorąc pod uwagę ich odmienność, miały sens przynajmniej dla ludzi - nękały ich poważne problemy populacyjne. Pewnego dnia rozdarli planetarne ciasto maszyną warstwową i znaleźli coś przerażającego. Oczywiście dla nich. W ciągu następnych dwóch tysięcy lat wymarli z powodu zranionej dumy. Miało to miejsce 400 milionów lat temu. Holownik zjechał w dół Liny i przez jego osłonę dźwiękową przedarło się wycie hamulców. Kilka tysięcy kilometrów wyżej rozrządowi zwalniali właśnie ładunki, podczepiając je do rakiet i wysyłając dalej, przesuwając w ten sposób środek ciężkości Liny ku dołowi. Holownik przeleciał z hukiem w kierunku odległych stacji. Kin patrzyła na Jalo zmrużonymi oczyma. - Płaski? - powiedziała. - Jak dysk Aldersona? - Być może. Co to jest dysk Aldersona? - Nikt go nigdy nie zbudował, ale jeśli ścisnąć cały system w jeden dysk z dziurą pośrodku na słońce, spód wyłożyć neutronium, by uzyskać grawitację... - Dobry Boże, umiecie już wytwarzać neutronium? Kin zamilkła, po czym potrząsnęła głową. - Tak jak powiedziałam, nikt czegoś takiego jeszcze nie zbudował. Ani nie znalazł. - Ten mój ma niewiele ponad dwadzieścia tysięcy kilometrów średnicy. Ich spojrzenia spotkały się. Wreszcie Kin wyrzuciła z siebie słowo, na które czekał. - Gdzie? - Beze mnie nigdy go pani nie znajdzie. - I myśli pan, że to cudo Wrzecionowatych? - Są na nim rzeczy, w które nie uwierzy pani i za milion lat. - Intrygujące. Jaka jest pańska cena? Zamiast odpowiedzi Jalo pogmerał w przyczepionym do pasa portfelu i wyciągnął plik banknotów 10000-dniowych. Pieniądze Kompanii były o wiele cenniejsze od emitowanych na wielu innych, znanych światach. Każdy z nich reprezentował prawie dwadzieścia osiem lat przedłużonego życia, o ile realizowano go w punkcie handlowym Kompanii. Jej kredyt był najlepszy - płacił przyszłością. Nie odrywając wzroku od Kin Jalo wezwał najbliższego robota kelnera" i wcisnął mu garść banknotów w zbiornik na odpadki. Instynkt Kin natychmiast kazałby jej skoczyć i wyciągnąć je, ale nawet z pomocą nauki słuchanie instynktu nie wystarczy do przeżycia choćby stu lat. Automatyczna spalarka spopieliłaby jej rękę. - Jak... - zachrypiała. Odkaszlnęła. - Jakie to młodzieńcze. Oczywiście fałszywe. Wręczył jej Matuzalema, banknot o najwyższym nominale wypuszczony przez Kompanię. - Dwieście siedemdziesiąt lat - powiedział. - To prezent. Wzięła złotobiałą plakietkę. Jej dłonie, o dziwo nie drżały. Wzór na powierzchni był prosty, ale istniało ponad dwieście sposobów na sprawdzenie autentyczności. Nikt ich nie podrabiał. Ponadto rozgłaszano, że każdy potencjalny fałszerz wszystkie wyprodukowane przez siebie lata spędzi w sposób niezwykły i nieprzyjemny - w "lochach" Kompanii. - W moich czasach - powiedział Jalo - mógłbym uchodzić za: bogatego, bogatego, bogatego. - Albo: martwego, martwego, martwego. - Zapomina pani, że byłem pilotem Terminusa. Tak naprawdę, to nikt nie wierzył w nieuchronność naszej śmierci. Jedynie nieliczni. Jak do tej pory, nie myliłem się. W każdym razie może pani przetestować banknot. Jest prawdziwy, zapewniam. Poza tym, nie przyjechałem tu po to, by panią kupić. Chcę panią zatrudnić. Za trzydzieści dni wracam na... płaski świat, z powodów, które okażą się oczywiste. Zamierzam siedzieć tam około roku, a zapłata, jaką oferuję, jest odpowiedzią na wszelkie pytania. Może pani zatrzymać ten banknot, nawet jeśli nie zaakceptuje pani propozycji. Może zechce go pani oprawić, albo zachować na stare lata. Zniknął jak duch. Kiedy Kin przechyliła się przez stół, jej dłonie natrafiły na pustkę. Później poleciła sprawdzić wszystkie promy kursujące w górę Liny. Nawet człowiek niewidzialny nie byłby w stanie ominąć ukrytych w przejściach kontrolek. Nie mógłby też odlecieć promem towarowym - większość z nich wypełniała próżnia. Nawet nie próbował. Później Kin dowiedziała się, że kupił bilet pod fałszywym nazwiskiem i przeszedł przez sieć kontroli pyszniąc się swą widzialnością jak modnym płaszczem. * * * Wiadomość przyszła dwadzieścia pięć dni później, razem z pierwszą falą kolonistów. Główna Lina już dawno została wciągnięta przez krążącego po synchronicznej orbicie satelitę i załadowana na pokład frachtowca. Na antypodach uwijało się kilka zespołów wykończeniowych. Kin stała na pagórku w samym środku splątanej dżungli, parującej mieszaniną zapachów, nie tkniętej jeszcze ludzką ręką. Wiedziała, że trzynaście tysięcy kilometrów pod jej stopami ludzie, maszyny i roboty pakowani byli na zapchane złącze i wysyłani na ostatni frachtowiec, dwudziestokilometrowy szkielet z wielkim silnikiem termojądrowym, by pozostawić świat nowym przybyszom.. Wbrew pozorom był to planowy odwrót. Ostatni będą zamiatacze, dokładnie wyrównujący resztki kolein. Na filmie reklamowym Kompanii pokazano kiedyś człowieka, który wisiał na linie metr nad ziemią i miotełką ścierał ślady własnych stóp. Oczywiście nieprawda, ale obrazek rozmijał się z prawdą o cal. To był dobry świat. Lepszy niż Ziemia, choć ta ostatnio podobno się poprawiła - mieszkało na niej prawie trzy czwarte miliarda ludzi i nie było wśród nich zbyt wielu robotów. Lepiej niż w czasach jej dzieciństwa. Kin już dawno temu, podczas kolejnych operacji pamięci, pozbyła się większości wczesnych wspomnień, zatrzymując jedno czy dwa. Skrzywiła się na myśl o tym najstarszym. Wzgórze jak to, z widokiem na otuloną mgłą równinę, którą powoli okrywa mrok. Słońce właśnie zachodziło. Razem z matką stała w niewielkim tłumie, wśród niemal połowy mieszkańców krainy. Większość stanowiły roboty. Jeden z nich, klasy ósmej, pokryty bliznami napraw, uniósł ją w ramionach, by mogła lepiej widzieć. Wszyscy tancerze też byli robotami, choć na skrzypcach grał człowiek. Metalowe nogi tupały o ciemny mech. Nad ich głowami przelatywały polujące na owady nietoperze. Tańczyły bezbłędnie. Czyż mogło być inaczej? Nie były ludźmi, by wahać się czy potykać. Zaś garstce tych ostatnich świat oferował zbyt dużo innych spraw do załatwienia, by mieli czas na podobne rozrywki. Niemniej wiedziano, że tego rodzaju sztuka musi przetrwać do dnia, w którym człowiek znów weźmie wszystko w swoje ręce. Do przodu, do tyłu, mijając się i skacząc, roboty tańczyły w rytm muzyki ich opiekuna Morrisa. I wtedy młodziutka Kin Arad zdecydowała, że ludzie nie mogą wyginąć. Niewiele do tego brakowało. Bez robotów stałoby się tak na pewno. Gdy tak kroczące postacie kołysały się na tle czerwonego nieba, postanowiła wstąpić do Kompanii... Pierwszy z wielkich szybowców przemknął ponad drzewami i ciężko opuścił się na trawę. Uderzył w drzewo, obrócił się i zatrzymał. Po kilku minutach zgrzytnęła pokrywa włazu i z otworu wyszedł mężczyzna. Stracił równowagę. Kin obserwowała, jak podnosi się i opiera plecami o właz. Po chwili wyszli dwaj następni, a za nimi trzy kobiety. Zobaczyli ją. Zadbała o swój wygląd. Skórę zabarwiła na srebrno, czarne włosy przeplotła migotliwymi nitkami. Wybrała czerwony płaszcz. Choć nie było wiatru, ładunki elektrostatyczne wspaniale omiatały materiał dookoła ciała. Należy wypaść jak najlepiej. Ci ludzie przybyli na nowy świat. Zapewne mieli już dumną konstytucję, zapisaną złotymi zgłoskami i przepełnioną duchem wolności. Trzeba powitać ich należycie. Później będą mieli dość czasu na rzeczywistość. Gdy lądowały następne glidery, mężczyzna, który wyszedł pierwszy, wspiął się na wzgórze. Dojrzała brodę pioniera i białą jak kreda twarz. Przede wszystkim jednak dostrzegła srebrny dysk na czole, błyszczący w porannych promieniach słońca. Dotarł na szczyt bez śladu zadyszki, krocząc spokojnie, opanowanie, jak większość wielowiekowych. Uśmiechnął się, ukazując rząd zębów. - Kin Arad? - Bjorne Chang? - No cóż, jesteśmy. Dzisiaj - dziesięć tysięcy. Zrobiliście niezłe powietrze. Co to za zapach? - Dżungla - odparła Kin. - Grzyby, rozkładające się zdechłe pumy, orchidee. - Naprawdę? Będziemy musieli się temu dokładnie przyjrzeć - odparł spokojnie. Roześmiała się. - Jestem naprawdę zaskoczona - powiedziała. Oczekiwałam jakiegoś młodzieńca o kanciastej szczęce i z pługiem w jednej dłoni... - ...i nienaganną konstytucją w drugiej. Wiem, wiem. Ktoś taki prowadził kolonię na Landsheer. Słyszała pani o niej? - Widziałam filmy. - Czy wie pani, że tydzień kłócili się nad formą rządu? Pierwszym budynkiem, jaki wybudowali, był kościół. A potem przyszła zima. Byłem tam, na północnym kontynencie, podczas zimy. Robicie srogie. Kin zaczęła schodzić. Chand kroczył obok. - Nie chcieliśmy, by umierali - odezwała się w końcu. - Wiedzieli wszystko o cechach klimatu. - Ale nie o nieuczciwości wszechświata. Byli zbyt młodzi, by mieć skłonności paranoidalne. - A pan? - Ja? Myślę, że nawet ja nie dam rady pokonać siebie. Dlatego ci ludzie zaangażowali mnie. Mam prawie 190 lat. Nie chcę umierać. Będę obserwował pogodę jak sokół, pływał w płytkiej wodzie i nie jadł niczego, co nie zostanie poddane analizie. Będę się nawet uchylał przed meteorytami. Podpisałem pięcioletni kontrakt i zamierzam go przeżyć. Kin przytaknęła. Jego pewność siebie przekonała nawet ją. Niemniej wiedziała również, że nie było to takie proste. Teoretycznie wraz z wiekiem ludzie stawali się ostrożniejsi, coraz dłużej przebywali w pobliżu ośrodków chirurgii genetycznej i lokalnych punktów usługowych Kompanii, gdzie Dni mogły być zamienione na starannie wyliczoną kurację przedłużającą życie. Po gwarantowanym kursie dwudziestu czterech standardowych godzin dodatkowego życia za jeden Dzień. Jedynie Kompania płaciła w Dniach i tylko ona wykonywała zabiegi. Według statystyk posiadała wszystko i wszystkich. Jednakże te same dane mówiły też o zjawisku "coraz rzadszych powrotów". Mając dwadzieścia lat ludzie zachowywali się ostrożnie, nie podejmowali ryzyka, bo jeśli pracowali dla Kompanii, mieli przed sobą całe stulecia. Wstyd byłoby zaprzepaścić je jeżdżąc zbyt szybko lub żyjąc za mocno. Natomiast kiedy mieli lat dwieście, przestawali się przejmować. Byli wszędzie, dokonali wszystkiego. Nowe doświadczenia były starymi, jedynie w trochę zmienionej formie. Przy trzystu stawali się prawie martwi. Nie zupełnie za sprawą samobójstw, ale... Po prostu wspinali się na coraz wyższe i wyższe góry, wykonywali coraz dłuższe loty ze spadochronem lub wędrowali z plecakiem przez Merkurego trudnymi trasami, aż wcześniej czy później dopadało ich. Nuda prowadzi do szaleństwa. Śmierć jest głosem natury, wołającym żeby zwolnić. Właśnie dlatego Chang przewodził grupie niedoświadczonych kolonistów na nowym świecie. Nie miał nic do stracenia z wyjątkiem rozciąganego w nieskończoność życia. - Nie budujemy przyjemnych planet - powiedziała Kin. - Tę też będziecie musieli pokonać. Ponad ich głowami przepłynął szybowiec i zniknął gdzieś wśród wierzchołków drzew. - Na początku znienawidzą ją - mruknął Chang. - W tym są nasze całe zapasy, koce i autokuchnie. Kazałem kontroli sprowadzić go na ziemię dziesięć mil dalej. Jest piękny dzień. Spacer dobrze nam zrobi, a my przy okazji zobaczymy, kto jest fajtłapą i wlezie na jadowitego pająka. - Co pan zrobi, kiedy minie te pięć lat? - Nie wiem, może zostanę tu przez jakiś czas w charakterze Dostojnego Staruszka. Tyle że do tego czasu to miejsce zbytnio się ucywilizuje jak na mój gust. - Nie w jednym dniu Reme zbudowano. - Ale majstrem na tej budowie nie byłem ja. Koloniści obserwowali ich w milczeniu. Żadnej genetycznej chirurgii, żadnych zabiegów, żadnego punktu usługowego Kompanii. Nawet jeden ha dziesięciu nie dożyje stulecia. Mimo to wszyscy byli ochotnikami. Każdy z nich tracił nieśmiertelność. Będą mieli dzieci, choć nawet Ziemia nie narzekała obecnie na ich brak. Geny przetrwają, zaś warunki panujące na tym świecie dokonają na nich swych własnych poprawek. Ściśnięci w imadle grawitacji słońca i księżyca, za tysiąc lat będą inni. Wystarczająco inni, według założeń Planu. - Tu się pożegnamy - powiedziała Kin, sięgając po teczkę przyczepioną do pasa. - Oto akt nadania własności oraz gwarancja na 5000 lat. Chang wsunął dokumenty za koszulę. - Wymyśliliście jakąś nazwę? - spytała Kin. - W głosowaniu przeszło "Królestwo". Skinęła głową. - Podoba mi się. Proste, niegłupie. Może wrócę tu pewnego dnia by zobaczyć, jak panu idzie, panie Chang. Ostatnim lądującym szybowcem był transportowiec Kompanii, wyraźnie różniący się od tanich, dymiących jednorazówek pionierów. Gdy Kin podeszła do niego, otworzył się właz. Robot wysunął schodki. - Kiedy ostatni raz była pani na zabiegu? - spytał nagle Chang. Kin spojrzała zaskoczona. - Osiem lat temu. Czy ma to jakieś znaczenie? Podszedł bliżej, tak by inni nie mogli słyszeć. - Kompania ma kłopoty. Może nasze Dni są już policzone. - Kłopoty? Gdy robot pilot odnotował fakt, że Kin jest już na pokładzie, odczekał trzy sekundy i zasunął klapę. Ostatnią rzeczą, jaką koloniści ujrzeli, kiedy maszyna wzlatywała w górę, była zdumiona twarz Kin w wielkim tylnym iluminatorze. Chang odczekał, aż glider będzie na tyle wysoko, by uruchomić silniki odrzutowe, po czym sięgnął do włazu i wyciągnął megafon. * * * Tłum stał się smugą, kropką, aż zniknął w dżungli. Kin usiadła. Do Kompanii należało sześćdziesiąt procent nieskończoności. Jakie kłopoty? Wkrótce szybowiec wyprzedził poranne słońce i pomknął na wschód. Później wylądował na piaszczystej wysepce, białej w świetle gwiazd, otoczonej fosforyzującą wodą. Na tle nieba rysowała się czarna smuga Liny, zaś u jej podstawy spoczywała niewielka kapsuła. Obok zamajaczyła sylwetka mężczyzny. - Joel! - Cześć, Kin - uśmiechnął się tym swoim grymasem neandertalczyka. - Myślałam, że jesteś już szefem sektora na Cyfradorze. Wzruszył ramionami. - Miałem taką propozycję, ale to nie dla mnie. Wejdź. Robot! - Pszepana! - Glider na hol. - Oszywiście, pszepana! - I skończ z tym gadaniem niewolnika. Wspięli się do kabiny i usiedli po jej przeciwnych stronach. Joel Chenge westchnął i przekręcił włącznik. Poczuli szarpnięcie. Kapsuła pomknęła w górę, zaś Lina za oknem zaczęła się monotonnie przesuwać. - Jestem tu nowym Obserwatorem - powiedział. - Joel! Ty chyba nie mówisz tego poważnie? - Kin nagle odniosła wrażenie, że wszechświat zapada się pod nią. - Mówię. Tak między nami, chyba na to czekałem. Ty nie? - Ależ ja w ogóle nie widzę ciebie... - przerwała. ...spędzającego stulecia w hibernatorze umieszczonym na wysokiej orbicie, nie starzejącego się - mogła to sobie wyobrazić. Przerażające. Wysięgniki automatu bezustannie trzymające swe strzykawki kilka cali od twardej jak lód skóry, roboty obserwujące świat poniżej w oczekiwaniu sygnałów. Rozszczepienia atomu, wybuchu nuklearnego, lotów kosmicznych, zastosowania olbrzymich energii. Niektóre światy za pierwszy swój cel obierały loty kosmiczne, mając nadzieję na szybkie uznanie międzygwiezdnej społeczności. To się nigdy nie udawało. Nawet pojazdy podorbitalne są jedynie czubkiem wielkiej i starej jak świat piramidy, stojącej na takich .podstawach jak rolnictwo. Zanim zacznie się latać, najpierw trzeba jeść. Joel pochylił się i stuknął w przycisk posiłku na konsoli autokuchni. Wypłynął zastawiony stolik. Uchwycił spojrzenie Kin i znów się uśmiechnął. Robił to często. W jego kod genetyczny wplątały się jakieś resztki paleolitu, przez co musiał się często uśmiechać tą swoją płaską twarzą choćby po. to, by nie straszyć dzieci. Gdy rozjaśniał oblicze, wyglądało to jak świt Człowieka. ' Rozmawiali, używając nie tylko słów. Między nimi było czterysta lat różnicy. Po takim okresie słowa stawały się płaskie jak kartki papieru, za to pełne znaczeń i niuansów. Kin spojrzała na stół. - Skądś to znam... - mruknęła. - Hm.. Niech no sobie przypomnę... Sto trzydzieści lat temu! Pobraliśmy się. Pamiętasz? Na Tynewalde. Tani była ta zwariowana religia... "Wschód Ikara". Och, wybacz. Ty zapamiętałeś nawet menu. Jakież to romantyczne.' - Prawdę mówiąc musiałem zajrzeć do pamiętnika - odparł, nalewając wina. - Byłaś moją piątą żoną? Zapomniałem zapisać. - Chyba trzecią. To ty byłeś moim piątym mężem. Spojrzeli na siebie i wybuchnęli śmiechem. - To były dobre czasy, Kin. Naprawdę dobre. Trzy szczęśliwe lata. - Dwa. - W porządku, dwa. Mój Boże. Te chwile na Plershoor, czy to nie wtedy, kiedy my... - Daj spokój. Dlaczego obserwator? Krajobraz za oknami kabiny zniknął, wkrótce Królestwo było już tylko dyskiem z przesuwającą się linią terminatora. - Och, życie staje się trochę zatęchłe. Na samych zabiegach nie pożyję tak długo jak obserwator. Miło będzie patrzeć, jak nowy świat dojrzewa, zobaczyć, co niesie przyszłość. To jak podróż w czasie. - Kręcisz, Joel. Znam cię, nie zapominaj o tym. Nigdy się nie nudziłeś. Pamiętam, jak dwa lata uczyłeś się robić drewnianą bryczkę. Zawsze mówiłeś, że nie spoczniesz, dopóki nie opanujesz wszystkich ludzkich umiejętności. Narzekałeś, że nie umiesz łowić fok i odlewać miedzi. Miałeś napisać almanach pornografii robotów. Jeszcze tego nie dokonałeś. - W porządku. Znikam, bo jestem tchórzem. Czy to wystarczający powód? Wkrótce coś się wydarzy, a wtedy najlepszym miejscem będzie zamrażarka. - Coś? - Kłopoty. - Kło...- zamilkła. - Chang też to mówił. - Ten wielki pionier? Rozmawiałem z nim wczoraj, kiedy byli jeszcze na orbicie. On też ucieka przed burzą. - O czym ty do diabła mówisz? Powiedział jej. Kin doniosła o wizycie Jalo i jego umiejętności wytwarzania Dniówek o wysokich nominałach. - Kompania sprawdziła przesłany przez ciebie banknot z Matuzalemem, Kin. - Fałszywy. Powoli pokręcił głową. - Chciałbym, żeby tak było. On jest... w pewien sposób prawdziwy. Tylko, nie nasz. Wszystkie numery są złe. Tak samo kody. Takich jeszcze nie wypuściliśmy. Pomyśl, co to oznacza. Pomyślała. Banknoty Kompanii posiadały tyle ukrytych testów i kodów, że fałszerz mógłby je jedynie skopiować. Powielanie ich maszyną warstwową nie wchodziło jednak w rachubę, bo wszystkie były własnością Kompanii. Jeden klucz schowany w grubej plakietce zepsułby wszystko. Nikt nie mógł tego dokonać. Ale jeśli przypadkiem... Pierwsi ucierpieliby wielowiekowcy. Waluta Kompanii była niewyobrażalnie silna, lecz jeżeli banknoty Dniowe okażą się jedynie kawałkami plastiku, a rynek zostanie zalany duplikatami dwadzieścia czy trzydzieści razy przekraczającymi ilość prawdziwych, Kompania przestanie istnieć. Jej potęgę stanowiła wiarygodność, ta zaś była podstawą siły pieniądza. Chirurgia genetyczna powstrzymywała jedynie śmierć. Można było żyć bez dodatkowych, kupowanych za Dni zabiegów, ale wówczas człowiek by się starzał. Byłby nieśmiertelny, lecz i zgrzybiały. Nic dziwnego, że chcieli się ukryć. Joel znalazł swój sposób na nieśmiertelność, Chang uciekał przed katastrofą. Mniej pomysłowi zapewne zaczęliby robić i inne rzeczy, jak choćby spacer w kosmosie bez skafandra. Muszą być nas miliony, pomyślała Kin. Narzekamy, że wciąż jemy te same potrawy i że nasze życie staje się bezbarwne. Zastanawiamy się, czy krótsze nie byłoby pełniejsze i z przerażeniem dochodzimy do wniosku, że tak, bo my straciliśmy szansę posiadania dzieci. To takie niesprawiedliwe. Kiedy człowiek musi się zadowolić jedynie uniesieniem, przyjemnością czy zadowoleniem, to im dłużej żyje, tym bardziej tracą one urok... Niemniej życie nadal jest słodkie, a śmierć tajemnicą. To starość przeraża. Szlag by to... - Szukają go? - spytała. - Wszędzie. Wiadomo, że był na Ziemi, bo z Muzeum Lotów Kosmicznych zniknęły wszystkie zapisy o sondach Terminusa. - Więc nic o nim nie wiemy? - Właśnie. Jak kamień w wodę, Kin. - Roześmiał się. - Ale przynajmniej polityka Kompanii była prawidłowa. Nasze światy przetrwają. - Jeden człowiek nie może zniszczyć cywilizacji - rzuciła. - Jesteś pewna, że jest to regułą? - .mruknął, po czym rozluźnił się. - Ten płaszcz... był naprawdę niewidzialny? - Jeśli patrzy się na niego bezpośrednio, przedmioty z tyłu są lekko zamazane. Ale gdybyś nie został uprzedzony, nie zauważyłbyś. - Może używano tego. w archaicznym szpiegostwie - zastanowił się. - Rzeczywiście, bardzo efektowne. Nie sądzę, żebyśmy to my skonstruowali. Na to potrzeba bardzo skomplikowanej technologii, a przy takim jej poziomie, niewidzialność nie byłaby już czymś niezwykłym. Człowieka można wykryć na wiele sposobów. - Też o tym pomyślałam - odparła. - I jeszcze ta transmisja materii. Wszystkie teorie są zgodne, że właściwie nie jest możliwa. Podwójny efekt Wasible'a niemal ją wywołuje, ale to tak jak istnienie prawie-perpetuum mobile. Satelita uczepiony do końca Liny powoli rozrastał się do rozmiarów gwiazdy. Joel spojrzał na konsolę. - Chciałbym go spotkać - powiedział. - Czytałem o sondach Terminusa, gdy byłem jeszcze szczeniakiem. Potem, kiedy znalazłem się na Nowej Ziemi, odwiedziłem farmę Rip Van LeVine'a. To ten, który po wylądowaniu trafił na... - Słyszałam o nim - przerwała mu Kin. Nawet jeśli wyczuł szczególny ton w jej głosie, a na pewno tak było, nie dał tego po sobie poznać. - Parę lat temu widziałem film o T4 i T6 - ciągnął spokojnie. - To te sondy, które nadal lecą. Na Nowej Ziemi prowadzą tę akcję... Co dziesięć lat umieszczają dwa statki na orbicie zmiennej, by zwiększyć przyspieszenie, i... - To też wiem - wtrąciła ponownie. Statki przyspieszają nurkując w słońce Nowej Ziemi, potem robią skok na parę milionów mil, znów nurkują, skok... w końcu wypływają znikąd, kilkaset lat świetlnych dalej, z prędkością ponadświetlną, o kilka mil od próbników. Czwarty Terminus nie zwolnił w punkcie zwrotnym, a usterka w prymitywnym komputerze szóstego poprowadziła go prosto ku nie istniejącej gwieździe. Normalnie ciała pilotów już setki lat temu uległyby całkowitemu rozkładowi. System podtrzymujący życie też był archaiczny. Jednakże szwankującą aparaturę stopniowo wymieniono, zaś załogi statków z Nowej Ziemi wciąż ją udoskonalały. Oczywiście, to kosztowało. O wiele łatwiej byłoby rozmrozić pilotów i obdarzyć życiem pełnym luksusów. Lecz Rip Van LeYine, zmarły w chwale pilot Terminusa, który po tysiącletniej podróży wylądował na świecie od trzystu lat zasiedlonym przez pasażerów statku mogącego podróżować za pomocą skoków, gdy popełniał samobójstwo - był bogaty. Miał dość pieniędzy, by wynająć dobrych prawników i wymóc zrobienie dla pozostałych dwóch pilotów wszystkiego, co się tylko dało, z wyjątkiem obudzenia ich. - Trust LeVine'a zupełnie związał nam ręce - powiedział Joel. - Kompania od razu chciała obudzić pilotkę T4 i spytać o Jalo. Razem trenowali, może coś o nim wie. Niestety, na Nowej Ziemi byłby krzyk. - A co ty o tym sądzisz, Joel? Ich spojrzenia spotkały się. - Myślę, że to byłoby podłe. A cóżby innego? - I ja tak sądzę. * * * Poczekała na satelicie, aż Joel uruchomił system. Patrzyła, jak łączył obwód i przerywał sztuczny molekularny łańcuch - Linę. Królestwo było samo. Nie została już, by przyglądać się, jak przygotowuje pomieszczenie hibernacyjne. Jej prywatny statek krążył po orbicie w pobliżu. Praktycznie była na urlopie, dopóki nie dołączy do reszty zespołu na Trenchert, gdzie grupy przygotowawcze oczyściły już atmosferę i wzmocniły podłoże. Kilka miesięcy wcześniej postanowiła zatrzymać się na Memremonn-Spitz, by rzucić okiem na nowe wykopaliska w świecie Wrzecionowatych. Krążyły pogłoski o odkryciu jeszcze jednej, działającej maszyny warstwowej. Jednak w tej chwili wydawało się to mniej ważne. Zatrzasnęła za sobą drzwi komory powietrznej. - .Witam panią - odezwał się statek. - Pościel już przewietrzona, zbiorniki zatankowane. Czy mamy zrobić kąpiel? - Mhm. - Kurs mamy wprowadzony. Czy zacząć odliczanie? - Może daruj sobie tę zabawę - odparła ze znużeniem w głosie. - Po prostu zrób mi kąpiel. Statek zaczął napuszczać wodę do wanny. Woda łagodnie rozbryzgiwała się o brzegi, lecz ani kropla nie spadła na podłogę. - Nieźle - zauważyła Kin, której wpojono uprzejmość w stosunku do maszyn. - Dziękuję. Pięć godzin i trzy minuty do skoku. Kin w zamyśleniu mydliła ramię. Po chwili odezwała się. - Statek? - Tak, proszę pani? - Dokąd, u diabła, lecimy? Nie przypominam sobie, żebym dawała ci jakieś instrukcje. - Na Kung, proszę pani, zgodnie z pani rozkazem przesłanym 338 godzin temu. Kin wyskoczyła z wanny niczym pokryta pianą Wenus i popędziła przez korytarze. Dopadła fotela pilota. - Powtórz ten rozkaz - wycedziła delikatnie. Spojrzała na ekran wytężonym wzrokiem, trzymając dłoń nad przyciskiem mogącymi połączyć ją z Królestwem. Joel jeszcze zupełnie nie zamarzł, cały proces trwał kilka godzin. Poza tym maszyny zawsze mogły go odmrozić, zaś na stacji znajdował się potężny nadajnik, którym mogła przesłać wiadomość Kompanii. Rozpoznała robotę Jalo. Rozkaz był prosty, poprzedzony sygnałem wezwania statku i jej osobistym kodem. Nadszedł zwykłym kanałem ziemia-orbita. Mógł zostać nadany z każdego z kilkunastu nadajników podczas prac wykończeniowych na Królestwie. Kończył się słowami: "Płaski świat. Pani jest osobą bardzo ciekawską, Kin Arad. Jeśli mnie pani oszuka, do końca życia będzie się pani zastanawiać, co pani straciła". * * * Jej ręka opadła, nie dotykając przycisku. Przecież nie można zbudować płaskiego świata! Z drugiej strony, powrót pilota Terminusa też był niemożliwy. Tak samo jak skopiowanie pieniędzy Kompanii. - Statek? - Tak, proszę pani? - Lecimy na Kung. Aha, i podłącz się do ekranu w moim pokoju. - Gotowe, proszę pani. Nie powinna tego robić. To było głupie. Za coś takiego na pewno ją wyleją. Być tam, czy zastanawiać się przez wieki... * * * Godziny wypełniało jej przypominanie sobie języka Ekung i czytanie suplementów do przewodnika po planecie. Wyglądało na to, że Kungowie mieli już Linę, choć nie spieszyli się z wydaniem zakazu lądowania bezpośrednio na powierzchni. Na Kung nie zabraniano zresztą niczego, nawet morderstwa. Obecnie był to jedyny świat w znanej przestrzeni, który właściwie zezwalał też na lądowanie jednostek uzbrojonych. Czy to miało jakieś znaczenie? Kungowie piekielnie potrzebowali obcej waluty. Nie posiadali prawie niczego przydatnego dla ludzi, jedynie całą masę chorób zbliżonych do zapalenia płuc, za to im samym przydałoby się niejedno. Wystartowali z przemysłem turystycznym... Kin była tam kiedyś. Przypomniała sobie desz.cz. Kungowie mieli czterdzieści dwa różne słowa na określenie deszczu. Ale na opisanie wodnej symfonii, spływającej z nieba przez pięćdziesiąt pięć minut w ciągu każdej godziny, słów brakło. Nie było tam gór. Mała grawitacja umożliwiła ich powstanie, ale ogromne masy rozproszonej przez wiatr wody spłukały je do cna. Pozostałe przy życiu pagórki wyglądały smętnie, jakby się czegoś wstydziły. Oczywiście czasem stawały się wyspami. Przypomniała sobie informacje o pływach. Zbyt duży księżyc i bliskie słońce sprawiały, że pływy te były koszmarne. To przez nie na planecie rosły jedynie grzyby, zdolne do błyskawicznego wyrośnięcia i wystrzelenia zarodników podczas odpływów, oraz skarłowaciałe, szczątkowe formy nędznie wegetującej roślinności. Turystów natomiast nie brakowało, mimo iż niemal w ogóle nie mogli się rozstawać z kamizelkami ratunkowymi. Entuzjaści połowów lub mgieł, zoofile lub studenci biologii. Jeśli zaś idzie o samych Kungów... Wyłączyła czytnik i wyciągnęła się w fotelu. - Powinnaś zawiadomić Kompanię - powiedziała cicho. - Jeszcze masz czas. - Wiesz, co to oznacza - odpowiedziała sama sobie. - On może jest szalony, ale nie głupi. Będzie przygotowany na każdą zasadzkę. Poza tym Kung nie jest ludzkim światem, wpływy Kompanii są tam niewielkie. Zrobi unik, pomacha ręką i tyle będziemy go widzieli. - Masz obowiązki - zauważyła. - Nie możesz pozwolić mu na rozrabianie tylko po to, by zaspokoić swą ciekawość. - Ale dlaczego nie? * * * Jak bogata była Kin Arad, córka prawdziwej Ziemi, autorka "Nieprzerwanej Kreacji"? Kompania płaciła swoim ludziom w Dniach, lecz skoro zarabiali oni o wiele więcej niż Dzień dziennie, często wymieniali nadwyżki czasu na tradycyjną walutę. Miała na koncie jeszcze 368 lat, 5 tygodni i 2 dni oraz 180 000 kredytek. Te ostatnie też były dużo warte. I również funkcjonowały w oparciu o Dni. Wszelkich pierwiastków było w galaktyce pod dostatkiem. Transmutator umieszczony wewnątrz każdej maszyny warstwowej czy autokuchni mógł wyprodukować wszystko. Cóż zatem oprócz długowieczności mogło stanowić walutę? Kin mogła kupić życie. Czy tak jak Solomon? Cloritty? Hughes? Była bogata. Odezwał się brzęczyk alarmowy. Słońce Królestwa wybrzuszyło się na przednim ekranie niczym otoczony ognistą grzywą czarny dysk. Czujniki już dawno oślepły od jego blasku. Wyłączyła głośniki, nie cierpiała odliczania do skoku. Było to jak czekanie na śmierć. Jeśli komputer się nie pomylił, co nie zdarzało się nigdy, statek wykona skok kiedy tylko osiągnie odpowiednią szybkość orbitalną, by pomknąć do... (kilka sekund zawrotów głowy, krótka, rozpaczliwa agonia, nazywano to zostawianiem duszy w tyle i rzeczywiście coś w ludzkim umyśle odmawiało poruszania się, czego dowiedziono doświadczalnie, z prędkością większą niż 0,7 roku świetlnego na sekundę, i nawet krótki skok w podprzestrzeń odbierany był jako umysłowa zapaść) ...do zamierzonego celu. Odzyskała równowagę i wyjrzała na zewnątrz. Słońce Kung było zimnym, czerwonym karłem. Zgodnie ze statystyką, również małym. Kłamstwo. Z odległości sześciu milionów kilometrów wyglądało na giganta. Kung właściwie obiegała je przez górne warstwy słonecznej atmosfery. Kin dostrzegła czarny krążek. Uśmiechnęła się. Kungowie żyjący pod wieczną pokrywą chmur byli szaleństwem samym w sobie. Jaką stworzyliby religię, gdyby zawsze mogli widzieć gwiazdy? Trzy godziny później zostawiła statek kilka kilometrów od szczytu Liny Kung. Wystrój satelity był typowo tutejszy - pełno szarzyzn, wpadającej w brąz purpury i zaskakujących, jaskrawoczerwonych dodatków. Brak kontroli imigracyjnej na Kung zachęcał przemytników. Przemytnicy byli bogaci. Silniki skafandra doprowadziły ją do jednej z automatycznych komór powietrznych. Szczyt Liny. Stercząca w kosmos końcówka molekularnego kabla, łączącego każdy cywilizowany świat z bezmiarem galaktyki. Brama do gwiazd, wokół której buszowały roboty, roztrącając dziesięciookich Obcych, ostrożnie przemykali się szpiedzy, złotobrodzi handlarze cudów sprzedawali swe tajemnicze mikstury, dzięki którym ludzie wpadali w szał i rozmawiali z Bogiem, kalecy chłopcy grali na emocjach przy pomocy dziwnych elektronicznych instrumentów. Szczyt Liny. Mogłeś dostać kopa, by rozwinąć prędkość kosmiczną. Próg wszechświata! W każdym razie taka była idea. Rzeczywistość jednak wyglądała inaczej, zwłaszcza gdy turystyka Kung przeżywała regres. Kungowie przemierzający poplątane odnogi satelity wyglądali barwnie, ale swojsko. Kin dostrzegła też jednonogiego Ehfta, zamiatającego automatem podłogę. Jeśli był szpiegiem Federacji Galaktycznej, zamaskował się doskonale. \ Według wielkiej tablicy informacyjnej u zbiegu korytarzy, do następnego promu na powierzchnię pozostała godzina. Znalazła bar z oknami wychodzącymi na halę promów, o wdzięcznej nazwie "Pęknięty Bęben". - Dlaczego tak? - spytała Kunga krzątającego się za kontuarem. Spojrzał na nią wielkimi, beznamiętnymi oczami, jakie ma każdy barman na świecie. - Nie można w niego bić - odparł. - Pani sobie życzy? - Myślałam, że Kungowie nie mają poczucia humoru. - I tak jest - popatrzył na nią uważnie. - Z Ziemi? - Tak. - Której? Mam wuja na Prawdziwej Zie... - Tej oryginalnej - przerwała mu. Znów przyjrzał się jej uważnie, po czym sięgnął za kontuar i wyciągnął kasetkę. Od razu ją rozpoznała, czując lekką irytację. - Pani twarz wydawała mi się znajoma - oznajmił barman triumfalnie. - Jak tylko pani tutaj weszła, od razu pomyślałem, że gdzieś już panią widziałem. Oczywiście holo jest kiepskie, ale... Ha! Czy mogłaby pani podpisać się swoim głosem, pani Arad? - obrzydliwie wyszczerzył zęby. Mężnie odwzajemniła uśmiech i wyjęła taśmę z przekładem "Nieprzerwanej Kreacji" z jego wilgotnych, czteropalczastych dłoni. - Naturalnie, nie dla pana, tylko dla siostrzeńca - mruknęła złośliwie. Kung spojrzał zaskoczony. - Nie mam siostrzeńca - odparł. - Chcę to podarować synowi brata. Nazywa się Brtkltc. Skąd pani wie? - Czary - westchnęła. Wzięła szklankę i usiadła przy wielkim oknie. Zapatrzyła się na holowniki ciągnące promy towarowe po złączach przewodów, podczas gdy podekscytowany barman trajkotał coś do interkomu. Nagle ktoś stanął tuż obok niej. Spojrzała na bok, a potem do góry. Ujrzała Kunga. Miał ponad dwa metry wzrostu, sterczącego, czerwonego koguta na czubku głowy, przypominającego włosy, oraz wielkie jak spodki oczy, teraz przymknięte z powodu świateł, które barman zapalił dla uczczenia obecności Kin. Ciała Kungów były kościste, z mięśniami nanizanymi na kości jak paciorki. Między łopatkami wybrzuszało się trzecie płuco. Natomiast noszony przez niego kombinezon był krawieckim arcydziełem. Musiał być. Kung miał cztery ręce. Uśmiechnął się. To znaczy wygiął pełne śluzu usta w półksiężyc. - Nazywam się Marco Farfarer - powiedział. - I jeśli wreszcie zaspokoi to pani ciekawskość, jestem naturalizowanym człowiekiem. Tylko pozornie widzi pani Kunga. Niech zwykły przypadek przy narodzinach nie wprawi pani w błąd. - Proszę wybaczyć - odparła. - To ta druga para rąk. - Właśnie. Płaski świat? - pochylił się nagle i odezwał, ziejąc oddechem przepełnionym bagiennym fetorem. Usiadł. Uważnie wpatrzyli się w siebie. - Skąd pan wie? - spytała. - Czary - odparł. - Oczywiście rozpoznałem panią. Kin Arad, pracownica Kompanii, siedzi sobie na szczycie Liny Kung, w miejscu, w którym nikt by się nie spodziewał jej zastać. I wygląda na zaniepokojoną. Przypomniałem sobie, że jakiś miesiąc temu, kiedy nie mogłem wydostać statku z Ehftni, bo byłem zaledwie trzecim pilotem transportowym dalekiego zasięgu w okolicy, przyszedł do mnie człowiek, który... - Myślę, że wiem, o kogo chodzi - przerwała mu. - Powiedział parę rzeczy, zrobił kilka propozycji. A co zaoferował pani? Wzruszyła ramionami. - Między innymi płaszcz niewidzialności. Oczy Kunga rozszerzyły się. - Mnie dał sakiewkę ze skóry jakiegoś zwierzaka, która robiła to - mruknął. Kin podniosła położone na stole pieniądze. Były tam 100- i 1000-Dniówki, 144-pjumowa ceramiczna sztabka z Ehftni, cienki zwitek różnych banknotów używanych przez ludzi, kilkaset żetonów Izby Gwiezdnej i karta do komputera. - Niektóre z nich wsadziłem do automatu wymieniającego na Ehftni. Zostały przyjęte. Jeśli robiła pani kiedyś interesy z Ehftnianami, to wie pani, że to najlepszy dowód na ich oryginalność. Przypuszczam, że karta jest kluczem do autobanku, pewnie też na Ehftni. Miałem tego jeszcze więcej, przeważnie sztabki ehftnijskich dolarów. Byłem wtedy biedny. Kin szturchnęła sztabkę pjumu i patrzyła, jak ta toczy się po stole. - Ta torba je zrobiła? - spytała Kin. - Taaa. Była nie większa niż dłoń. Widziałem, jak to z niej wychodzi. Myślałem, że on pracuje dla Kompanii. Chciał kupić moje usługi. - Pilota? Kung pokiwał dwiema dłońmi. - Mogę bezbłędnie poprowadzić statek każdego typu. Nawet bez matryc. Jestem najlepszy... A ci czego chcą? Barman nieśmiało podszedł do stolika, ciągnąc za sobą wielkie, kudłate, skaczące na jednej nodze stworzenie, do którego czubka głowy przyczepiony był głośniczek. - To Zielony - Ciemniejący - do Indygo. Ehft - powiedział barman. - Jest urzędnikiem sanitarnym szczytu Liny. - Miło mi - odparła Kin. Stwór zręcznym ruchem wyciągnął spod swego płaszcza, czy może skóry, przezroczyste pudło i podsunął je Kin przed nos. Marco głośno zasyczał. - Voila! Regardez! - zaskrzeczał głośnik. - Ziemianka! Moutmount! Mądra! Zapytać! Wielki czarny ptak siedzący w pojemniku spojrzał na Kin paciorkowatymi oczyma i powrócił do czyszczenia swych piór. - Znaleźli go wczoraj - stwierdził barman. - Powiedziałem im, że to ptak z Ziemi. Tyle że on mówi. Sprawdzili w "Przewodniku po gatunkach rozumnych", ale tam jest tylko jeden rodzaj istot latających i to nie ten. - Wygląda na cholernie wielkiego kruka - powiedziała Kin biorąc klatkę. - W czym problem? - zawahała się. - Ach, rozumiem. Nie wiecie, czy go zaaresztować, czy unicestwić. A w ogóle, to jak on się tutaj dostał? - Zagadka! - Nie wiemy. Pod wpływem impulsu otworzyła pudło. Ptak wyskoczył na .krawędź i spojrzał na nią. - Nieszkodliwy - stwierdziła. - Prawdopodobnie czyjś ulubieniec. - Ulubieniec? - Psychiczny symbiont - mruknął Marco. - Ludzie są zwariowani. Ehft niepewnie wysunął się do przodu i wyciągnął mackę w stronę Kin. Trzymał w niej gruby zwój delikatnie powiązanego sznura. Rozpoznała księgę dotykową. ' - Kiedy powiedziałem mu, że pani to pani, przeszukał wszystko pod tym swoim brzuchem i znalazł egzemplarz pani książki. Chciałby, żeby pani... Kin już wiązała osobisty węzeł na początku zwoju. - Zrozumieć! Nie! Mnie! - skrzeczał głośniczek - Dla! Szczenię! Należeć! Bliźniak! - To znaczy... - Rozumiem - wtrąciła znużonym głosem. - Jalo! - wrzasnął nagle kruk. - Weźcie to - powiedział barman, wciskając klatkę w ręce Marco. - Można to karmić, jeść, uprawiać z tym seks, uczyć śpiewać, czy robić cokolwiek, co ludzie robią ze swoimi ulubniecami. - Ulubieńcami - poprawił Marco. Wziął klatkę. Najwyraźniej nie mieli wyboru. Ehft popatrzył za nimi, gdy szli do zatoki promu. - Zwariowani? - Ludzie rządzą światem - mruknął barman ponuro. - Sam chciałbym mieć w sobie trochę tego wariactwa. Chodzą tak, jakby posiadali całą galaktykę, zauważyłeś? Ehft rozważył zagadnienie. Zrozumienie tego, jak można poruszać się nie mając macek, zawsze przychodziło mu z trudem. - Nie - odparł. , * * * Na promie było niewielu pasażerów. Nastąpiło krótkie przeciążenie i podczepione silniki wyrzuciły ich z hangaru w dół Liny. - Przynajmniej mamy miejscowego przewodnika - powiedziała Kin, uśmiechając się na znak, że to żart. Jednak ten Kung i tak najwyraźniej miał jakieś pojęcie o humorze. Prawie jak człowiek? - Miałem nadzieję, że pomoże mi pani - powiedział Marco, wyciągając ze swej torby jakiś woreczek. - Nigdy tu , nie byłem. Kilka razy pilotowałem towarowce, ale tylko do szczytu. - Bywał pan tak blisko świata swojej rasy i nie odwiedził go pan? - Czyjej rasy? Ja urodziłem się na Ziemi. Wyciągnął fajkę koloru kości słoniowej, wypełnił czymś z woreczka i zapalił. Kin zmarszczyła nos. - A cóż to? - Tytoń - odparł Marco. - Krótko cięta, niezrównana szóstka. Przysyła mi ją pewien człowiek z Londynu. Z Anglii, rozumie pani. - Sprawia to panu przyjemność? - Filtry w kabinie włączyły się ze szczękiem. Marco wyjął fajkę z ust spojrzał na nią w zadumie. - W gruncie rzeczy, nie - odparł - ale daje mi to satysfakcję w rozumieniu historycznym. Czy mogę panią o coś zapytać? - Oczywiście. - Czy odczuwa pani pociąg do Kungów? To znaczy, seksualny? Kin spojrzała w jego wielkie, szare oczy, przeniosła wzrok na pocętkowaną skórę, lecz zdusiła zgryźliwą odpowiedź. Przypomniała sobie pewne płotki. Sucha, sztywna postać Marco emanowała wprost męskością. Słynęli z tego. Chodzące uosobienia fallusa. Jeśli idzie o rodzaj męski i żeński, ich rasa była idealnie spolaryzowana, bez psychicznych cech wspólnych, subtelnie widocznych u ludzi. Ich męskość przyciągała niektóre kobiety z siłą magnesu. - Nigdy, przenigdy - odparła sztywnym głosem. - Może mnie pan nazywać staroświecką. - Całe szczęście - westchnął. - Mam nadzieję, że pani nie uraziłem. - Nic się nie stało. A dlaczego pan pyta? - Och, nie uwierzyłaby pani w historie, które znam. O młodych kobietach noszących fryzury a la Freffr, o ich ubiorach, rzekomo w guście Kungów, o sztucznym i monotonnym zachwycaniu się muzyką Tleng. Kiedy podczas kryzysu grywałem na pianinie w nocnym klubie na Crespo, musiałem zamykać okna na noc. Raz dwie młode... - przerwał. - Oczywiście wiem, że jest pani kobietą cywilizowaną, ale kiedyś musiałem uderzyć krzesłem żonę ambasadora Nowej Ziemi. Kruk w przezroczystym pudle kręcił się niespokojnie. - Co zrobimy, kiedy Jalo skontaktuje się z nami? - spytała Kin. Marco wyjął fajkę z ust. - Co zrobimy? Ja zamierzam odwiedzić ten płaski świat. Cóż innego można zrobić? Gdy prom opuszczał się na płytę terminalu, buchając parą z bloków hamulcowych, był właśnie przypływ. Kungowie rozwiązali problem poziomu wody budując lądowisko na tratwie, wznoszącej się i opadającej wzdłuż Liny w rytm oceanicznych pływów. Kin wyjrzała w zielony deszcz. Zabudowania dookoła lotniska szarpały się na swych kotwicach. Mimo wczesnej pory kilku Kungów mknęło stateczkami po falujących ulicach, jakby brali udział w regatach. Marco rozchlapał wodę, ciągnąc za sobą małego i wystraszonego Kunga. - On twierdzi, że ma nas odebrać. Nie jest tak źle, co? Ponaglany przez Marco przewodnik poprowadził ich przez zbiorowisko łodzi zacumowanych dookoła platformy, kierując się ku turystycznemu ślizgaczowi przeznaczonemu dla ludzi. Jego cztery baloniaste opony były teraz pływakami. Kin opadła na tylne siedzenie. Deszcz był ciepły i przemokła już do suchej nitki. Tutejsza woda wyjątkowo szybko przesiąkała przez materiał. Marco usadowił Kunga z przodu, a sam zasiadł za sterem. Po chwili lina cumownicza jęknęła, zerwała się, zaś pojazd skoczył do przodu, rozbryzgując wodny pył. Marco prowadził z trzema ramionami nonszalancko zarzuconymi na oparcie fotela. Czteroramienni byli rzadkością. W złych dawnych czasach Kungowie z wysokich kast wpływali na rozwój płodu używając technik mitogenetycznych. Cztery ramiona oznaczały klan wojowników. Kin postanowiła zapytać o to taktownie. - Jak do tego doszło... - zaczęła - jak to się stało, że musi pan mieć specjalnie szyte koszule? Nie odwrócił się. - To rodzinna tradycja - odparł. - Moja rodzina zawsze przeznaczała jednego mężczyznę na wojownika. Padło akurat na mnie. Pamięta pani przerwanie Liny w '58? - Oczywiście. Ziemia była odcięta przez miesiąc. Jacyś szaleńcy wysadzili w powietrze oba terminale. - Tak. Moi rodzice pracowali wtedy w ambasadzie na Nowym Stavangerze. Urodziłem się zanim Lina została wymieniona. Kungowie wierzyli, że kiedy dziecko przychodzi na świat, jego umysł przejmuje najbliższa uwolniona dusza. - Prawdę mówiąc, mojego ojca powstrzymał przed popełnieniem samobójstwa attache kulturalny z Shand, który właśnie jadł z nim kolację - ciągnął Marco spokojnie. - Rozumie pani, chciał dotrzeć do mnie pierwszy. Nie udało mu się, więc załatwili mi dokumenty człowieka, znaleźli starsze małżeństwo w Meksyku, które się mną zaopiekowało, i opuścili Ziemię. To wszystko. Jak to się stało, że jest pani łysa? Kin uniosła rękę ku peruce. - Och, to wiek. Włosy jakoś nie mogą tego znieść. Wpatrzył się w horyzont. - Hm. Ciekawiło mnie to. Zawsze uważałem, że takie rzeczy nie powinny zawstydzać. Ślizgacz niknął przez na wpół zatopione gaje i flotylle wiosek, dopóki nie zatrzymały go wodorosty. Marco zaklął i grzmotnął w przekładnię mocy. - Odpływ - mruknął. Z kadłubem wzniesionym ponad fale pomknęli przez parującą roślinność. Spóźnione, porzucone przez wodę ryby niezgrabnie skakały w ślad za uciekającym morzem. Na Kung mogły przetrwać jedynie amfibie. Roślinność i pochyły teren sugerowały, że teren dookoła był rzadko zatapiany na dłużej niż godzinę dziennie. Kierowani przez Kunga przewodnika znaleźli trakt wiodący przez wyschnięty step. Gdyby żyli tu ludzie, każdy cal okolicznej ziemi zostałby wykorzystany pod uprawy. Kungowie traktowali je jak pustynię. Ślizgacz podskoczył na kamiennym występie. Poniżej była dolina z jeziorem pośrodku, na którym kołysał się statek kosmiczny. - To Neutrino General Motors. Ma pierścieniowy silnik nuklearny do lotów ziemia-ziemia, system hamulcowy Wrzecionowatych, trzydzieści cztery pomieszczenia z wygodami - wyrecytował Marco zapalając fajkę. - Wewnętrzny system to cacko, raz czymś takim leciałem. Zbudowano je licząc na zyski, ale nie było popytu. Pojazd wyglądał jak gruby obwarzanek. - Jest uzbrojony? - spytała Kin niespokojnie. - Jalo! - wrzasnął kruk. - Nie chciałbym być po niewłaściwej stronie jego nuklearnego strumienia. Kung przewodnik wpatrywał się w fajkę z przerażeniem w oczach. - Ponadto ma jedną obszerną ładownię. Powiedz, czego się boisz, a znajdziesz to tam. Gdy znaleźli się w śluzie, przewodnik zawrócił ślizgacz i z wyjącym silnikiem pomknął w drogę powrotną. - Wygląda na to, że jedynym sposobem na wydostanie go stąd jest lot w górę - stwierdziła Kin. - Ciekawe, co tego biedaka tak przeraziło? - Ja - odparł Marco i bezszelestnie wszedł na pokład. Wtem syknął i przyjął postawę bojową. W ich kierunku zbliżał się jakiś cień. Atawizm Kin nagle kazał jej uciekać i szukać schronienia na najbliższym drzewie. Nadchodzące coś wyglądało na stworzone do chwytania ludzkiego ciała w pazury i rozszarpywania kłami. Oczywiście atawizm jak zwykle był już tylko reliktem przeszłości. Kin uśmiechnęła się. Shartdi mogłaby od biedy wyprostować swój kark w korytarzu, choć miała prawie trzy metry wzrostu. Stała jednak na ugiętych kolanach, co Shandi zawsze czyniły przy spotkaniach z przedstawicielami niższych ras, jakby w obawie, by ich nie pożreć. Ta była podobna do pozostałych, to znaczy równie szeroka co wysoka i miała potężne ręce o stwardniałych dłoniach, mogące służyć jako druga para nóg. Jej niedźwiedzia twarz o bystrych oczach zdradzała jednak inteligencję, zaś kształt czaszki wskazywał na genetyczne pokrewieństwo z morsami. Shandi posiadały dwa kły, które podobno kiedyś służyły im do zeskrobywania mięczaków ze skał zamarzających oceanów, ale obecnie były bezużyteczne jak wyrostek robaczkowy. Wypisywano na nich jedynie znaki oznaczające status społeczny. Ich pyski... - Szy jusz skońszyliście? - wysepleniła Shandi z wyrzutem w głosie. W nacięciach na jej kłach Kin dostrzegła coś znajomego. Wsadziła palce w kąciki ust, by móc mówić tak, jakby sama miała kły, i odpowiedziała po shandyjsku: - Jestem Krewna/Prawie-Spieczona-I-Sucha, a ten Kung to Mała-Plama-Dotrze-Daleko - wykrztusiła. - Tłusto pozdrawiam cię, Shandi Niższego Regionu Konwentu Delty Moraine, o ile się nie mylę. - Gratuluję mistrzostwa wymowy - odparła wdzięcznie Shandi. - Moje imię składa się z pięćdziesięciu sześciu sylab, ale możecie nazywać mnie Srebrną. Czy udajecie się na płaski świat? Czy ten Kung jest niebezpieczny? Wygląda na zaniepokojonego. - Pewnie dlatego, że nie rozumie shandyjskiego. Choć tak naprawdę oni wszyscy tak wyglądają. To chyba z powodu fizjologii. Nawiasem mówiąc, ten jest człowiekiem, ale nie upierałabym się. - O czym rozmawiacie? - spytał Marco podejrzliwie. Gdy Srebrna prowadziła ich do sterówki, doszli do porozumienia. Kin i Marco zwracali się do niej w języku uniwersalnym, który rozumiała, lecz którego nie mogła używać ze względu na kły. Mówiła natomiast po shandyjsku, którego wprawdzie Marco nie rozumiał, ale Kin mogła przetłumaczyć na uniwersalny. Wkrótce okazało się, że Srebrna jest socjologiem, historykiem komparatystą, lingwistą i pasterzem zwierząt ubojowych. - Wszystkim naraz? - zdziwił się Marco. - Kiedyś znałam Shanda, który był windziarzem, biochemikiem i łowcą fok - odparła Kin. - Dotarłam tu wczoraj - powiedziała Srebrna. - Pracowałam właśnie na Prediąuaku, kiedy ten mężczyzna... - Znamy go - przerwała jej Kin. - Co ci ofiarował? - Nie rozumiem. - Czym cię zachęcił - wyjaśniła Kin. - Żebyś pojechała z nim na płaski świat. - Och, już rozumiem. Nic mi nie dał. A powinien? Gdy Kin przetłumaczyła, Marco spojrzał zaskoczony, po czym prychnął i ruszył zwiedzać czeluście statku. - Twoje nazwisko wydaje mi się skądś znajome - powiedziała Srebrna. - Napisałam książkę "Nieprzerwana Kreacja". Shandi uśmiechnęła się uprzejmie. - Doprawdy? Marco zniknął z pola widzenia. Obie panie ruszyły przed siebie, lecz z każdym krokiem narastał w Kin niepokój. To był dziwny statek. Najwyraźniej został przerobiony na jednostkę towarową, dlatego miał tylko cztery kabiny. Resztę zajmowało paliwo. Wyglądał na zabawkę bogatego idioty. Tylko wariaci albo szpiedzy używali pojazdów mogących samodzielnie pokonać grawitację. Przecież każdy cywilizowany świat posiadał Linę. Z kolei na jej szczycie do nabrania wysokości wystarczyło pudełko pod ciśnieniem jako silnik odrzutowy i matryca skoku, by dostać się na szczyt każdej innej Liny. Jedynie kilka wyspecjalizowanych firm handlowych i turystycznych używało statków zdolnych do tradycyjnego pokonywania przestrzeni. Istniały też pojazdy mogące wznieść się w razie potrzeby z powierzchni planety na orbitę. Jednak statku, który mógłby wykonać to ostatnie, a potem przelecieć samodzielnie przestrzeń i jeszcze zrobić skok, nie potrzebował nikt. Ten był zdolny do zrobienia tego wszystkiego. Niepokój Kin zaczął przechodzić w podniecenie. Matryce pocięły przestrzeń kosmiczną na krótkie odcinki, łączące identyczne szczyty Liny i ich terminale. Ten statek nie pasował do tego. Miał też na pokładzie autokuchnię, wielki model mogący wytwarzać wszystko, od homarów po trociny. Proteiny dla Shandi też nie stanowiłyby problemu. Było także pomieszczenie medyczne, mogące obsłużyć chyba całe miasto, oraz lodówka. Ta ostatnia wprawiła Kin w takie zdziwienie, że aż uchyliła drzwiczki. - Popatrz, popatrz - mruknęła. Srebrna zajrzała do środka i pogrzebała wśród zamrożonych opakowań. - Nic specjalnego - stwierdziła. - Mięso, ryby, ptactwo, liście, bulwy - ludzkie pożywienie. Kin wskazała na delikatnie szumiącą autokuchnię. - Czy słyszałaś, żeby się kiedyś zepsuła? - spytała. - Fakt, nie psują się - odparła Shandi. - Gdyby tak było, wy, ludzie, nigdy nie wypuścilibyście nas w przestrzeń. - Po co marnować powierzchnię i masę na to żelastwo? Och, zapomniałam. On jest stary. - Stary? - Na tyle stary, by nie ufać maszynom produkującym jedzenie. To tutaj musiało kosztować fortunę. - Wyjaśnij mi znaczenie słowa "stary" - nalegała Srebrna. Ody Kin opowiedziała o sondach Terminusa, olbrzymka popatrzyła na nią zdziwionym wzrokiem. - Wy, ludzie, jesteście zwariowani na punkcie kosmosu - stwierdziła. Odwróciły się, gdy do pomieszczenia wszedł Marco. Trząsł się z wściekłości. - Co to za statek? - wrzasnął. - Tu jest tyle broni, że można rozwalić całą planetę! - Również broń małego kalibru - mruknęła Kin i zaczęła szybko myśleć. Marco spojrzał na nią. - Właśnie. Jak się tego domyśliłaś? - Nie musiałam. Wystarczająco dużo widziałam. Srebrna, czy kiedy tu dotarłaś, była jakaś wiadomość od Jalo? - Kung na promie powiedział, że mam czekać. Dlaczego pytasz? Kin potrząsnęła szybko głową. - Marco, gdzieś tu muszą być skafandry próżniowe. Jeśli je założymy, czy mógłbyś wypompować ze statku powietrze? - Tutaj? Nastąpiłaby implozja. Można to zrobić wyżej... * * * - A to jest automatyczny Clip.0003. Jeśli skoczycie na mnie wszyscy, pewnie nie trafię całej trójki, ale ktoś dostanie pierwszy. Jalo stał w drzwiach, nonszalancko trzymając pistolet. Kin przypomniała sobie, co może zrobić strumień igieł Clipa, i postanowiła nie ruszać się. Spojrzała na Srebrną. . Ta też nie patrzyła na Jalo, ale na Marco. Kung stanął w dziwnej pozycji, rozczapierzając ramiona jak rewolwerowiec. Zaczął łagodnie syczeć. - Powiedz temu, że jeśli zaatakuje, będę strzelał - wysylabizował Jalo. - Szybciej! - Wiesz doskonale, że on cię rozumie - odparła Kin zimnym głosem. Jednocześnie usłyszała Shandyjkę szepczącą w jej ojczystym języku - Za chwilę będzie tu cholernie gorąco, Kin. Kto grozi Kungowi, nie żyje długo. - Z prawnego punktu widzenia Marco jest człowiekiem - wycedziła Kin językiem uniwersalnym. - Tak, to mnie zmyliło - warknął Jalo. - Powinienem się domyślić. Kiedy na Prawdziwej Ziemi kazałem komputerowi wybrać troje odpowiadających mi ludzi, polecił was. Ta cholerna kupa złomu nie raczyła mnie jednak poinformować, że dwoje z nich to BEM-y. Jedynie Srebrna, studiująca historię, zrozumiała termin. Warknęła. - Ale chyba wspomniał o planetach, z których pochodzą - wtrąciła Kin. - Ta wielka żaba urodziła się na Ziemi, a niedźwiedzica na statku orbitującym dookoła Shand. Czy w tych parszywych czasach już nikt nie pamięta, co to jest rasa? Człowiek "z prawnego punktu widzenia"! Boże! Nie ruszać się! - Zastanawiałam się, gdzie zniknąłeś - powiedziała Kin. - Powinnam bardziej uważać na falujące fragmenty powietrza, złodzieju. Uśmiechnął się krzywo. - Wstrętne słowo. Ale prawdziwe. Kompania też ukradła technikę maszyn warstwowych i Liny. - Nieprawda. Ona nimi zarządza dla dobra wszystkich. - W porządku. A zatem zyski z naszej podróży będą dla dobra mojego. Coś mi się należy. Znałem LeVine'a i resztę, trenowaliśmy razem. Teraz odbiorę zapłatę. Całą pulę. Nagle, zza zakrętu korytarza wyłonił się mały, czarny kształt. Kin uprzytomniła sobie, że Marco, tak bardzo pragnący uchodzić za człowieka, próbował tresować kruka. Właśnie nadszedł czas karmienia. - Muszę mieć pomocników. - Masz samonapemiający się porftel - zauważyła Kin. - Jak dla mnie, to cała pula. - Bynajmniej. Z tym, co jest tam, gdzie lecimy, będziemy mogli założyć własną Kompanię - sięgnął do bocznej kieszeni i wyciągnął dyskietkę nawigacyjną. - Mam to tutaj. - Wolałabym roszmawiać besz groszenia nam pistoletem - jęknęła wreszcie Srebrna. - To nie jeszt upszejme. Wtedy kruk usiadł na ramieniu Jalo i wrzasnął mu prosto do ucha... ...strumień igieł z Clipa wystrzelił w sufit... ...Marco skoczył tak szybko, że nikt nawet nie zauważył, kiedy znalazł się obok upadającej postaci, trzymając w jednej ręce Clipa, zaś trzy pozostałe unosząc do ciosu, który mógłby zmiażdżyć czaszkę... ...zamrugał oczami, jakby budził się ze snu. Przyjrzał się Jalo i pochylił nad nim. - Nie żyje - odezwał się bezradnym głosem. - Nawet go nie uderzyłem. Kin uklękła obok. - Był martwy, zanim go dopadłeś. Zauważyła, jak po krzyku ptaka twarz Jalo zbielała niczym wapno. Gdy doskoczył Marco, tamten już osuwał się na podłogę. * * * Ponieważ śmierć dopiero co nastąpiła, umieścili ciało w medycznym sarkofagu. Zamrugały czerwone kontrolki po bokach. Zniszczone komórki, poszarpane organy, uszkodzony mózg. Po powrocie na ludzki świat wskrzeszenie potrwa około sześciu miesięcy. - Choroba serca? - spytała Srebrna. - Poważna - odparła Kin. - Miał dużo szczęścia. Zapadła cisza. Shandyjka patrzyła na nią w zdumieniu. - To nic skomplikowanego - wyjaśniła Kin, - Da się naprawić. Gdyby dostał go Marco, nie byłoby czego zbierać. On mu groził. Srebrna skinęła głową. - Kungowie to szaleńcy. Ale ten zachowuje się też jak człowiek. - Zauważ, w jaki sposób wchodzi do pomieszczeń. Jakby stale z kimś walczył. Oni nie znają pojęcia strachu. - Pięknie - westchnęła Shandyjka. - Pół-Kung, pół-człowiek. No cóż, ja znam to pojęcie. I właśnie teraz się boję. - Tak. Mogę to zrozumieć... (kilka sekund zawrotów głowy, nieskończona rozpacz) Pierwszą rzeczą, jaką Kin zauważyła, kiedy odzyskana wzrok, był widok za oknem w kabinie. Statek wydawał się być otoczony mgłą czy też górami lodowymi. Z trudem uświadomiła sobie dźwięk alarmu, który nagle ucichł. Dostrzegła natomiast zamazane gwiazdy i zdała sobie sprawę, że wisi w powietrzu. Grawitacja znikła. Srebrna była jeszcze nieprzytomna i dryfowała pod czymś, co kiedyś stanowiło sufit. Zaraz. Statek pływał po falach jeziora, a teraz unosi się w przestrzeni. Na zewnątrz pozostało zamarznięte powietrze i spory kawał zlodowaciałego jeziora. A zatem, skoro kilka tysięcy metrów sześciennych powietrza i wody zostało nagle wciągnięte w skok przez pole statku, na Kung musiała rozpętać się niezła burza... W stanie nieważkości jej umysł funkcjonował dość topornie. Odpychając się od ścian, popłynęła do sterówki. Marco wisiał nad pulpitem niczym pająk. Wrzasnęła mu prosto do ucha. Chwycił ją wpół i odwrócił twarzą do wielkiego ekranu po drugiej stronie kabiny. Wpatrzyła się weń z otwartymi ustami. Po jakimś czasie przyprowadziła Srebrną, która leczyła właśnie niewielką ranę na głowie, klnąc przy tym w kilkunastu językach. Puścili film od początku. - Wsadziłem dyskietkę Jalo w nawigatora - oznajmił Marco. - Było na niej i to. " - Puść to jeszcze raz - poleciła mu Kin. - Chciałabym jeszcze raz obejrzeć parę szczegółów. - Jakość obrazu jest wyjątkowo dobra - mruknął. - Musi taka być. To miało być przesyłane na dziesiątki parseków... - Jeszli mogę pszerwacz wam na chwilę - odezwała się Srebrna, po czym chwyciła swoje kły i zaczęła je wykręcać. Kin patrzyła z przerażeniem, jak wkłada ogromne zębiska do skórzanego futerału. Widziała Shandów pozbawionych kłów na ich ojczystym świecie, ale to były albo dzieci, albo skazańcy. - Jeśli chce się być dobrym lingwistą, trzeba być przygotowanym na drobne poświęcenia - powiedziała płynnym uniwersalnym. - Nie myślcie, że zgodziłam się na ten zabieg bez wstydu i wewnętrznej walki. Jednak teraz chcę coś powiedzieć. Marco Farfarer, czy to prawda, że brak ci poczucia humoru i że łatwo wpadasz we wściekłość? - Nie. Dlaczego pytasz? - Jeśli jeszcze raz zrobisz coś takiego, zabiję cię. - A ja myślałam, że to niemożliwe - wtrąciła Kin dyplomatycznie. Marco popatrzył to na jedną, to na drugą. - Nie jest to niemożliwe, ale bardzo trudne i absolutnie nielegalne - powiedział ostrożnie. - Wystarczy coś sknocić, a wyląduje się w środku najbliższego słońca. Co do twojego, hm, oświadczenia, Srebrna, zapamiętałem je sobie. Oboje ponuro skinęli głowami. - Wspaniale - dodała Kin radośnie. - Pięknie. A teraz puść ten film. Jeśli pokazane obrazy nie były prawdziwe, to Jalo był geniuszem efektów specjalnych. Przedstawiały albo okolice bieguna Nowej Ziemi, albo tereny Serendipity. Nie Njalu czy Mlecznego Gaardu, gdyż tam nie było stworzeń latających. Natomiast na jednym fragmencie wyraźnie widniało stado czegoś, co przypominało ptaki. Jednak gdy Srebrna powiększyła obraz okazało się, że to nie one. Miały końskie łby, skrzydła nietoperzy i pokrywały je czarne łuski. Ludzka historia znała na nie określenie. W umyśle Kin pojawiło się słowo "smok". Krajobraz był morski i jeśli perspektywa nie kłaniała, nurkujące ponad falami bestie miały kilometr długości. Na innych fragmentach widniały odległe miasta i kilka zachodów słońca, w tym jeden sfilmowany z powietrza. Było też wiele ujęć rozgwieżdżonego nieba. - Wróć do tego zachodu widzianego z lotu ptaka - przerwała Kin. - Coś tu nie gra. - Horyzont jest jakiś dziwny - mruknął Marco. Rzeczywiście, jego linia była nienaturalnie spłaszczona. Było jeszcze coś, co nie od razu dotarło do świadomości Kin. - Poza tym, to może być świat ludzki - zauważyła Srebrna. - Zabawne - ciągnęła Kin. - Jalo mówił przecież o płaskiej Ziemi, nie o jakimś innym świecie. - Co w tym dziwnego? Ludzie są jedyną rasą, która wymyśliła ten zabawny pomysł z płaskim światem - powiedział Marco, cofając film do zdjęć z gwiazdami. - Jeśli nie wierzycie, możecie sprawdzić. Kungowie na przykład zawsze byli przekonani o tym, że żyją wewnątrz sfery. Shandowie widzieli wiszącego nad nimi wielkiego bliźniaka, uczącego ich podstaw kosmologii. Kin potwierdziła uwagę mruknięciem. Później znalazła chwilę i przewertowała biblioteczkę statku. Była to prawda. Lecz czego dowodziło? Że ludzie byli trochę głupi i strasznie zapatrzeni w siebie? Inne rasy wiedziały to od dawna. - Zbadamy naturę płaskiego świata dokładniej, kiedy tam dolecimy - oświadczył Marco. - Zaraz, chwileczkę - przerwała mu Kin. - Co to znaczy, kiedy dolecimy? Kung spojrzał na nią wilczym wzrokiem. - Już uruchomiłem program lotu. Ten świst, który słyszycie, to ładowanie baterii. - A gdzie jesteśmy teraz? - Pół miliona kilometrów od Kung. - W takim razie, możesz wylądować i wysadzić mnie? Ja nie lecę. - A jakie masz plany?. Zawahała się. - Och, można 'zabrać Jalo do kliniki wskrzeszeń - zaczęła niepewnie. - Możemy trochę poczekać i, no, możemy... Zamilkła. Nie najlepsze wyjście, sama to przyznała. - Mamy trajektorię lotu, statek i czas - oznajmił Marco. - W sarkofagu nic mu się nie stanie. Natomiast jeśli zaraz nie podejmiemy decyzji, trzeba się będzie tłumaczyć, a Kompania będzie chciała wiedzieć, dlaczego od początku nie byłaś w stosunku do niej uczciwa. Kin rozpaczliwie spojrzała na Srebrną, lecz ta jedynie ciężko pokiwała głową. - Nie chciałabym stracić takiej okazji. - Słuchajcie - Kin nie dawała za wygraną - podróż z Jalo była dobrym pomysłem, prawda? Ale teraz nie wiemy nawet połowy tego, co powinniśmy. Jestem tylko ostrożna i myślę, to wszystko. - I to ma być ta wasza ludzka ciekawość - Marco spojrzał na Srebrną z ironią w oczach. - Tyle gadacie o dynamice rozwoju, o przeznaczeniu... . - Jesteście szalem. Oboje. Marco wzruszył ramionami, co przy dwóch parach rąk było szczególnie efektowne. Uniósł swe szkieletowate ciało. - W porządku - oznajmił. - Zatem odwieź nas z powrotem. Kin opadła na fotel pilota i przyciągnęła ruchomy ekran. Spojrzała na pulpit. Niektóre wskaźniki wyglądały nawet znajomo. Czarny był pewnie od powietrza i temperatury, ale reszta stanowiła zagadkę. Znała tylko statki z wielkimi mózgami. - Nie umiem tego prowadzić - jęknęła. - Wiesz o tym. - W takim razie miło, że się przyłączasz - odparł Marco spoglądając na zegarek. - Może byście się trochę przespały? * * * Kin położyła się na łóżku i pogrążyła się w rozmyślaniach. O tym, jak bardzo stereotypowe są przekonania o Obcych. Kungowie na przykład uchodzili za drapieżnych i przesądnych paranoików. Shandowieza spokojnych krwiożerców, gdyż czasem zjadali ludzi. Obie te rasy z kolei uważały ludzi za krwiożerczych i dumnych ryzykantów. Natomiast Ehftowie cieszyli się powszechną opinią głuptasów, choć nikt nie wiedział, co myślą o kimkolwiek. To prawda, że kiedyś, w dawnych złych czasach czterech Kungów napadło na ziemski statek i zanim ostatni z nich padł od strzału z Clipera, wycięli trzydziestopięcioosobową załogę w pień. Zdarzało się też, że przy niektórych okazjach Shandowie uroczyście zjadali ludzi. Ale w gruncie rzeczy co z tego? Czy można oceniać Obcych nie myśląc jak oni? Wciąż posługujemy się stereotypami, pomyślała Kin. To jedyny sposób, by żyć razem. Trzeba myśleć o nich jak o ludziach w innej skórze, choć chowała nas grawitacja odmiennych światów... Nagle usiadła, wsłuchując się w cichy pomruk statku. Po chwili nago wybiegła na korytarz. W jej umyśle kołatała się jakaś niejasna, paląca myśl... Po dziesięciu minutach weszła do sterówki, gdzie Marco tkwił przed ekranem. Zawołała go. Schylił się, odepchnął ekran w górę i powitał ją uśmiechem. - Wszystko w porządku. Co tam trzymasz? Wygląda jak jakaś rzeźba wytopiona w plastiku. - To była klatka tego kruka. Bioplastik, nie topi się poniżej 1000 stopni. Znalazłam ją w komorze powietrznej - rzuciła ostro i cisnęła pogięte resztki na kolana Kunga. Marco obejrzał je ze wszystkich stron i wzruszył ramionami. - No i co? Czy te ptaki są inteligentne? - Pewnie tak, ale raczej nie zieją ogniem. Przez chwilę milcząc wpatrywali się w stopioną masę. - To może być robota Jalo - zaczął Marco niepewnie. - Nie, to bez sensu. On był zaskoczony pojawieniem się ptaka. - Mówiąc oględnie, nie podoba mi się to. Widziałeś kruka ostatnio? - Od czasu wypadku z Jalo, nie. Hmm - wyciągnął jedno ramię i trzasnął jakiś przycisk. Dźwięki dzwonków alarmowych i syren zalały cały statek. Po czterdziestu sekundach Srebrna jak burza wpadła do sterówki. Na jej futrze skrzyły się jeszcze resztki śniegu z jej sypialni. Stanęła gwałtownie. - To taki ludzki żart? - warknęła. Wyjaśnili jej. - Dziwne - podsumowała. - Może powinniśmy przeszukać statek? Marco wspomniał o ilości możliwych kryjówek. Opisał też szczegółowo, co by się stało, gdyby coś małego i pierzastego wlazło w jakiś ważny system lub po prostu nadepnęło na kabel. - W porządku - zgodziła się Kin. - Więc co zamierzasz zrobić? - Wróćcie do swoich kabin, zamknijcie je dokładnie i sprawdźcie, czy nie ma w nich kruka. Ja wypompuję powietrze z reszty statku. Zresztą, to przecież standardowa procedura dezynsekcji. - Ale w ten sposób on zginie - zaprotestowała Kin. - Nie przeszkadza mi to. Wkrótce Marco, obserwując wzrost mocy reaktora, umieszczonego gdzieś pośrodku toroidalnej bryły statku, przez chwilę pomyślał o ptaku. Szybko jednak zarzucił ów temat i zaczął zastanawiać się, czy któraś z pasażerek zauważyła, jak po śmierci Jalo ukrył magiczną sakiewkę z pieniędzmi, tak na wszelki wypadek... Srebrna przewróciła się na drugi bok w śnieżnym legowisku i pomyślała, czy któreś z pozostałych spostrzegło, jak wyjęła sakiewkę ze schowka Marca i ukryła ją w swoim, żeby później przeliczyć zawartość... Kin leżąc na łóżku obserwowała migotanie czerwonych lampek, sygnalizujących próżnię na zewnątrz kabiny, i trochę współczuła krukowi. Potem zastanowiła się, czy pozostali zauważyli, jak zabrała sakiewkę z ukrycia Srebrnej i podczas skoku" wyrzuciła ją do zsypu na odpadki. Teraz woreczek musiał dryfować gdzieś ku krańcom wszechświata, napędzany siłą odrzutu wylatujących zeń banknotów. W czterech wierzchołkach pierścienia statku zainstalowane były komory dekompresyjne. Chodziło o to, by zgodnie z wymogami Izby Handlowej, każdy członek załogi, zaskoczony nagłą dekompresją, zamiast walczyć z opornym skafandrem mógł schronić się jak najszybciej. Był to dobry pomysł. Nad każdą z nich umieszczono wielką czerwoną lampę, po to by zwrócić uwagę ewentualnych ratowników. I choć teraz nie było nikogo, kto mógłby je dostrzec, jedna z nich paliła się. Zaś w komorze, ściskając pazurami dźwignię ciśnienia, kruk wciskał swój dziób w otwór doprowadzający powietrze i myślał o przeżyciu. * * * Gdy nie było nic do roboty, a takich chwil jest w czasie każdej podróży pod dostatkiem, Srebrna poprosiła bibliotekę o egzemplarz "Nieprzerwanej Kreacji". Niestety, ta dysponowała jedynie opracowaniem na temat książki, pochodzącym z "Przewodnika Literackiego Dziesięciu Światów", poświęconym w znacznej mierze wkładowi dzieła w ponowne odkrycie papieru. "Osiągnięciem autorki było zestawienie kilkudziesięciu zagadnień z zakresu archeologii, paleontologii i astronomii, na podstawie którego wysnuła ona pewną teorię. Teraz naturalnie możemy twierdzić, że teoria była oczywista. Bez wątpienia. 'Niemniej tę oczywistość mógł dostrzec jedynie inżynier planetarny, przyzwyczajony do myślenia kategoriami powtórnej kreacji, a także zapalony czytelnik". Teoria była następująca: Kiedyś istniała rasa Wrzecionowatych, telepatów tak silnych, że z powodów psychostatycznych nie mogło ich mieszkać więcej niż tysiąc na jednym świecie. A my, ludzie, sądziliśmy, że mamy problemy z populacją. Wrzecionowaci pozostawili po sobie biblioteki i aparaturę naukową, dzięki czemu wiadomo było, że formowali planety według własnych zachcianek. By móc myśleć, potrzebowali przestrzeni. Byli dumni. Kiedy jednak na Bery odkopali resztki maszyny warstwowej Kulistych, ich duma prysła. Okazało się, że nie byli pierwszymi panami Stworzenia, tak jak wierzyli. Kuliści wyprzedzili ich i to o pół miliona lat. Szok spowodował, że przestali się rozmnażać. Jeden z ich statków, akurat z pełną biblioteką, przelatywał przez System Słoneczny na tyle powoli, że udało się go zatrzymać. Wewnątrz pokiereszowanego meteorami pancerza znaleziono mumie członków załogi. Było ich trzech. Zaś statek miał ponad sto sześćdziesiąt kilometrów długości. I był prawie pusty. Kuliści byli silikonowymi baniami, poruszającymi się na trzech kołach. Pozostały po nich jedynie skorupy i owe koła, a także przywalone granitem resztki miast. Dopiero obecnie zaczęto odkrywać i inne pozostałości. .' Kuliści posiadali zapiski o jeszcze starszej rasie - Paleotechnicznych. Ci podobno stworzyli gwiazdy drugiej klasy i ich planety. Specjalizowali się też w eksplodowaniu gwiazd nowych, by uzyskiwać metale ciężkie. Dlaczego? A dlaczego nie? Niełatwo to zrozumieć. Kiedyś Kin Arad, ku własnej satysfakcji, znalazła odpowiedź na przynajmniej jedno pytanie dotyczące Paleotechnicznych: dlaczego stwarzali gwiazdy? Odpowiedź brzmiała: bo mogli. Pewnego razu jakiś statek, lądujący gdzieś przypadkiem z powodu usterki, natrafił na ciało Paleotechnicznego, najwyraźniej martwe, przynajmniej z ludzkiego punktu widzenia (choć Kin Arad sugerowała, że prawdopodobnie żyli oni według innego czasu, metagalaktycznego, i że ten mógł być jeszcze całkiem żywy, biorąc pod uwagę powolność ich procesów życiowych). Jego ciało było cylindrem długim na osiemset tysięcy kilometrów. Legendy Kulistych mówiły o wypolerowanych światach, na których Paleotechniczni zapisali swoją historię, zawierającą między innymi wzmianki o ich praprzodkach ChThonach, którzy z materii galaktycznej preparowali gwiazdy giganty, i o Szronach, u których produktem przemiany materii był wodór. Według teorii rasy powstają, dostosowują wszechświat do własnych potrzeb i giną. Z ruin powstają następne, znów zmieniają świat, umierają, potem kolejne, wzrastają, zmieniają, odchodzą, i tak dalej, aż do totalnej nicości. Nieprzerwane kreowanie. Wszechświat nigdy zatem nie był dziełem natury. Kiedyś pewien człowiek oskarżał Wrzecionowatych, że manipulowali światem. Kin odpowiedziała mu - co z tego? Gdyby tego nie zrobili, Ziemia wciąż byłaby rozgrzanym głazem otoczonym ciężkimi chmurami. Ulepszyli ją, dodali księżyc. I jeszcze jedno, być może najważniejsze. Stworzyli nam przeszłość. Zryli naszą planetę maszynami warstwowymi, by ukryć w niej kopalne szczątki czegoś, co nigdy nie istniało. Ichtiozaury, krinoidy, kredę i starożytne morza. Być może nie czuli się pewnie, nie mając pod nogami kilkusetmetrowej warstwy skamieniałości, tak samo jak byli nieszczęśliwi, gdy w promieniu pięciu metrów od nich stał inny Wrzecionowaty. Ale najprawdopodobniej robili to dlatego, że było to ich sztuką. Nie wiedzieli, czy ktokolwiek będzie kiedyś oglądał ich dzieła, ale mimo to tworzyli. W wolnej chwili Kin przeszukała skład broni. Było jej tyle, że gdyby wylądowali na świecie o niestabilnej sytuacji politycznej, mogliby wyposażyć całą armię. Znalazła coś, co przypominało kompletny system wyrzutni rakiet oraz zabawki mniejszego kalibru, które Jalo wziął na pokład zapewne przez sentyment. Był też pistolet na ostre, drewniane kule. Po co? Statek - jakoś nie nadali mu żadnej nazwy - wyskoczył w zwykłą przestrzeń. Ręce Marco zawisły nad kontrolkami, jakby czekał na jakieś niespodzianki. Ale nie wydarzyło się nic. W pobliżu nie było nawet gwiazd. - Jesteśmy na granicy znanego wszechświata - stwierdził Marco. - Tamten błękitny olbrzym to Dagda Secundus. Jakieś pół roku świetlnego stąd. - Tak. To znaczy, gdzie jesteśmy? - spytała Kin. - Taka gwiazda nie powinna mieć planet, zwłaszcza ładnych. - Komputer jeszcze szuka - odparł Marco posępnie. - To igła w stogu siana. Może znajdziemy jakąś lodową kulę, pędzącą z prędkością dwudziestu węzłów. - Tymczasem moglibyśmy coś zjeść - stwierdziła Srebrna. Wystukali kod swoich potraw na autokuchni i powędrowali z powrotem do sterówki. - Dajmy mu godzinę - mruknęła Kin. - Ten kawałek kosmosu został już zbadany. Co u diabła mogło umknąć poszukiwaczom? - Może nie sprawdzali tam... - zaczęła Srebrna. Zakręciło im się w głowach, gdy komputer przerzucił statek o kilka milionów mil dalej. - Idziemy według kursu z taśmy Jalo - zauważył Marco. - Nie chciałbym... Zabrzęczały kontrolki. Marco dopadł fotela pilota i przebiegł palcami po klawiszach. Przy maksymalnym powiększeniu dostrzegli małą, zamazaną półkulę. Wpatrzyli się w nią bezmyślnie. - To tylko planeta - stwierdziła Kin. - Jak na taką odległość od gwiazdy, jest doskonale oświetlona. Wypolerowany lód? Srebrna odchrząknęła przepraszająco. - Nie jestem astronomem, ale coś tu chyba nie gra. - Nie lód? - mruknął Marco. - To może hel? - Nie zrozumiałeś mnie. Oświetlona strona półkuli powinna być skierowana raczej ku słońcu. W milczeniu gapili się na obiekt. - Niech to diabli, ona ma rację! - krzyknął Marco i spojrzał na monitory. - Pięćset milionów mil stąd. Chyba będę mógł zrobić skok w linii prostej... Przez chwilę cztery dłonie unosiły się jak sokoły nad kontrolkami. I opadły stawiając statek w ruch. * * * Spadało na nich niebo. Marco jak w transie wykonał obrót statkiem i wtedy, jak misa z klejnotami, ukazała się im płaska Ziemia. Wyglądała niczym talerz z kontynentami. Moneta rzucona w powietrze przez niezdecydowanego boga. Statek wyszedł w przestrzeń około dwadzieścia tysięcy mil nad nią, zbliżając się prostopadle. Kin popatrzyła na zamazaną mozaikę ciemnych kontynentów i srebrzystych oceanów, oświetlanych przez księżyc. Była też - czy ktoś próbował kiedyś ponazywać lądy płaskiego świata? - czapa polarna, uczepiona jednej strony dysku. Światło księżyca? Fakt, był i on, jakieś kilka tysięcy kilometrów ponad powierzchnią. Świecił. I to nie światłem odbitym, bo odbijać nie miał czego. Były też gwiazdy. Między statkiem a dyskiem. Ten ostatni spoczywał pod jakimś zamazanym kloszem. Marco tłumaczył beznamiętne informacje wciąż wypluwane z komputera. Tarczę planety pokrywała na wpół przezroczysta kopuła, szeroka na dwadzieścia pięć tysięcy kilometrów, zaś gwiazdy, tak właśnie - gwiazdy, przyczepione były do niej. W jednym miejscu, tuż przy krawędzi kosmicznego krążka, rozpaliła się nagle słaba, zielona poświata. Powoli linia blasku zaczęła się powiększać, aż w końcu nad horyzontem pojawiła się zielona, ognista kula. Po chwili niczym klejnot rozbłysła ostrym blaskiem i zamarła. Wzeszło słońce. Maleńkie. Komputer stwierdził, że to reaktor jądrowy. Kin pomyślała, że czegoś takiego nigdy nie zapomni. Eksplozja zielonych płomieni podczas wschodu polegała na tym, że morza przelewały się przez brzegi dysku, tworząc wodospad szeroki na pięćdziesiąt tysięcy kilometrów, zaś promienie słoneczne podświetlały spadające masy wody. Można było zrozumieć szaleństwo Jalo. Nad planetą wstawał świt. Pierwsza otrząsnęła się Srebrna. Zachichotała. - On to nazwał płaską Ziemią. Miał rację, co? Kin patrzyła uważnie. Kontynenty były jakby przesunięte i nie mogła dostrzec Ameryk, ale bez trudu rozpoznała Europę. To była Ziemia. Płaska. Marco wprowadził statek na orbitę. Następne trzy godziny przesiedzieli w sterówce, nawet Srebrna zapomniała o posiłku. Podziwiali wodospad przy maksymalnym powiększeniu. Nad jego krawędzią sterczały skaliste wysepki, niektóre porośnięte drzewami. Woda spadała przez jakieś osiemset kilometrów, przechodząc w dole w kłębowisko pary. Sama tarcza planety miała zaledwie osiem kilometrów grubości. Gdy przelecieli pod spodem, nie znaleźli niczego, jedynie pustą, czarną płaszczyznę. - Kiedyś ludzie wierzyli, że ich świat był płaski i spoczywał, na grzbietach czterech słoni - odezwała się Srebrna. - Doprawdy? - mruknęła Kin. - A na czym stały te słonie? - Na wielkim żółwiu, który płynął przez kosmos. Kin pomyślała przez chwilę. - Idiotyzm. Czym on oddychał? - Mnie pytasz? To legenda twojej rasy. - Piekielnie chciałabym się dowiedzieć, jak to możliwe, że ta woda ciągle się wylewa. - Może w tej parze jest molekularne sito - mruknął Marco, nie odrywając wzroku od ekranów. - Hydraulika nie jest taka trudna. Ale całość jest cudem. To coś stworzono. Tylko gdzie są mieszkańcy? - Nikt nie próbuje skontaktować się z nami? - Może to i lepiej. Ciągle myślę o tej broni na pokładzie. - Ja również. Może Jalo chciał zapolować na węże morskie, ale nie sądzę. Tyle że ktoś, kto stworzył coś takiego, chyba nie powinien obawiać się naszych zabawek. - Może mieszkańcy nie żyją - zasugerowała Srebrna. Marco i Kin spojrzeli po sobie. - Nie sądzę - odparł Kung. - Już raczej ich forma fizyczna osiągnęła wyższy poziom bytu. Kto wie, co teraz robią. - No to niedługo czeka ich niezły szok - powiedziała Kin. - To cacko potrzebuje ogromnych ilości energii. Orbita słońca jest nieprawidłowa, wciąż trzeba regenerować wodę, utrzymywać sztuczne gwiazdy... - To ostatnie jest chyba jasne - wtrącił Marco. - Wygląda na to, że ta bańka jest przezroczysta jedynie od zewnątrz. Możemy zajrzeć do środka, ale oni nas nie widzą. Dlaczego? Nie pytaj mnie. - Będziemy lądować? - spytała Srebrna. - Jak dostaniemy się do środka? - dodała Kin. Marco uśmiechnął się. - To proste. W tej skorupie jest dziura szeroka na osiemdziesiąt metrów. Minęliśmy ją podczas ostatniego orbitowania. - Co? - Byłyście zajęte wodospadem, bo przecież on jest tu najważniejszy. Mieszkańcy dysku muszą znać podróże kosmiczne. Dwadzieścia minut później unosili się nad elipsowatym otworem. Jego brzegi najwyraźniej stopiono. Kin pomyślała, że może płomieniem silników atomowych. Lub laserem używanym w geologii. Czy sondy Terminusa wyposażone były w coś takiego? Prawdopodobnie. - Ciągle jesteśmy ponad atmosferą - oznajmił Marco. - Mam nadzieję, że tutejsi nie wściekną się zbytnio na kogoś, kto robi im dziury w niebie. - Możemy zwrócić im koszty naprawy - mruknęła Srebrna. Kim zastanawiała się, czy to żart. Po cóż oni odcinali się od wszechświata? To nie miało sensu, chyba że byli kompletnymi paranoikami. A jeśli jeszcze nie byli, na pewno staną się nimi niedługo. - Nie - powiedziała głośno. - Nie mogliby zbudować czegoś takiego, gdyby byli szaleni. - Wygląda to na Ziemie, a Ziemianie są szaleni - zauważyła Srebrna. - Mam nadzieję, że ludzie nie zbudowali sobie tego w tajemnicy. - Nie... - zaczęła Kin i zauważyła, że oboje przyglądają się jej krzywo. - Nie wiem - dokończyła niepewnie. - Przyznaję, że na to wygląda. - Z pewnością wygląda - powiedział Marco. - Z pewnością - zgodziła się Srebrna. - A teraz nie oddychać - zarządził Marco. - Miejsca jest ledwie, ledwie. Lecimy do środka. Statek wpadł do środka sfery, niemal ocierając się o boki dziury. Czujniki odległości zawyły ogłuszająco. Gdy jeszcze szalały, Kin spojrzała w górę i ujrzała pędzący prosto na nich statek. Uderzył w jedną z ładowni i zachwiał kadłubem. Niebo na ekranach wywinęło koziołka. Grodź awaryjna zapadła się z trzaskiem i sterownia odłączyła się od statku, mknąc przed siebie jako pojazd ratowniczy. Jednak zniszczenia na statku były niczym w porównaniu z tym, co stało się z napastnikiem. Eksplodował. Błękitnozielone kawałki skorupy rozprysły się na wszystkie strony, zaś kiedy. Kin wstawała z podłogi, ekrany lśniły jeszcze jakby przysypało je błyszczącym pyłem. Po jakimś czasie drzwi komory śluzowej otworzyły się. Wyskoczył z nich Marco, dwiema dłońmi trzymając hełm, w trzeciej dzierżąc karabin laserowy, uratowany z pozostałej części statku, zaś w, czwartej - długi kawałek szkła. - Wygląda na to, że ktoś rzucił w nas butelką - stwierdziła Kin. - Ich celność jest zaskakująca - odparł zimno Marco, - Możemy przedostać się do reszty statku, ale nie mamy po co. Nie jest w stanie wykonać skoku. Nie mogę wytworzyć pola wychwytującego. Natomiast większość naszej broni lata sobie dookoła. Systemy pomocnicze działają. Prawdopodobnie moglibyśmy wrócić do domu na samym silniku. - No to nie jest tak źle - odetchnęła Srebrna. - Nie. Choć zabrałoby to jakieś dwa tysiące lat. Nawet to cholerne działo jest bezużyteczne. Ktoś wpadł na pomysł, że zapalniki bezpieczniej jest zapakować oddzielnie. - Więc lądujemy na dysku - powiedziała beznamiętnie Kin. - Zastanawiałem się, kto wreszcie to powie - odparł Marco. - Tyle że to będzie podróż w jedną stronę. Ten pojazd drugi raz nie wystartuje. - Co nas uderzyło? - spytała Srebrna. - Wydawało mi się, że widziałam piłkę o średnicy dziesięciu metrów... - Mam straszne przeczucie, że wiem, co to było - wymamrotała Kin. - Tak. To była broń - powiedział Marco. - Przyznaję, że trudno mi zrozumieć zniszczenie, jakiemu uległa, ale faktem jest, że nie mamy już statku. Zanim wylądujemy,, okrążę dysk jeszcze raz. Srebrna odchrząknęła delikatnie. - A co będziemy jeść? Przetransportowanie autokuchni z kręcącego się powoli kadłuba' zajęło im kilkanaście godzin. Na prośbę Kin przenieśli również sarkofag z Jalo i podłączyli go do systemu awaryjnego. Zgodnie z regulaminem, kuchnia miała własny generator. Nikt nie miałby ochoty spędzić swych ostatnich godzin w ciemnym statku z głodną Shandyjką na pokładzie. * * * Na nowej orbicie przelecieli obok księżyca, wygaszonego i oczywiście niewidocznego na dziennym nieboskłonie. Dostrzegli, iż jedna połowa była czarna. - Fazy - stwierdziła Kin. - Wystarczy przechylać go wzdłuż osi i będą fazy. - Kto to robi? - spytał Marco. - Nie wiem. Ktoś, kto chce, żeby z powierzchni wszystko wyglądało jak na Ziemi. I nie patrzcie na mnie w ten sposób. Przysięgam, nie zbudowali tego ludzie. Opowiedziała im o sztucznych światach, pierścieniach, dyskach, sferach Dysona i świetlnych tunelach. - Nie działają - zakończyła. - To znaczy, są kruche i zbyt zależne od cywilizacji. Za dużo może się popsuć. Jak myślicie, dlaczego Korporacja formuje światy, skoro istnieją tańsze rozwiązania? Bo planety są trwałe, dlatego. Przeżyją wszystko. - Jestem też pewna, że tego nie skonstruowali Wrzecionowaci. Planety były dla nich ważne. Musieli mieć warstwy materii pod nogami i nieskończoną przestrzeń nad głową. Jakoś to czuli. Życie na czymś takim doprowadziłoby ich do szaleństwa. Zresztą wymarli ponad cztery miliony lat temu a ten twór jest o wiele młodszy. Musi nim poruszać cała maszyneria, a maszyny ulegają zużyciu. - Tam są miasta - powiedział Marco - we właściwych miejscach, jeśli to Ziemia. - Podniósł wzrok. - W porządku, Kin. Zdaje się, że koniecznie chcesz nam coś powiedzieć. Czym nas trafili? - Czy otwór znajdował się na ekliptyce? Marco pochylił głowę i przez kilka sekund stukał po klawiaturze komputera. - Tak - odparł. - To ważne? Słońce było dokładnie pod nami. - Mieliśmy niezłego pecha. Chyba trafiliśmy w planetę. - Też tak myślałam - Srebrna mruknęła ponuro - ale nie zabierałam głosu, żeby nie wyjść na głupią. - Na naszym statku wylądowała planeta? - nie dowierzał jej Kung. - Wiem, że zwykle jest na odwrót, ale zaczynam z grubsza pojmować działanie tego systemu - odparła. - Skoro mamy sztuczne niebo, są też fałszywe ciała niebieskie. Ich orbity muszą być widoczne. Jeśli mają wyglądać jak z Ziemi, czasem poruszają się wstecz. - Popełniłem błąd - westchnął. - Należało lecieć do domu. Moglibyśmy zmontować zamrażarkę i budzić się na zmiany. Dwa tysiące lat to nie tak długo. Nie wiem, co za agencja poleciła mnie Jago, ale powinni mu zwrócić pieniądze. - Za to widok jest ładny - stwierdziła Kin. Ponownie przelatywali pod tarczą i znowu ujrzeli błysk zielonego ognia. Przez kilka sekund słońce podświetlało wodospad wokół obręczy. Nagle odczuli kolejny wstrząs. Tym razem nie była to planeta, lecz jakiś pojazd. Kiedy Marco usiłował opanować wirowanie pojazdu szczątki wplątały się w tylną antenę. Tym razem wyszła Kin. Dla złapania równowagi chwyciła wystający kikut. Popatrzyła na zamarznięty wrak. - Marco? - Słyszę cię. - Z anteny nic nie zostało. - Już na to wpadłem. Tracimy też powietrze. Możesz zlokalizować przeciek? - Wszędzie jest cholerna mgła. Rozejrzę się. Usłyszeli stukot buciorów po kadłubie. Wtem nastała cisza tak długa, że Kung aż krzyknął w mikrofon. Kin odpowiedziała powoli. - To jest statek. Nie, to złe słowo. Łódź. Do żeglowania po morzu. Rozumiesz. Spojrzała na obwiedziony płomieniem dysk. Wodospad spływający z krawędzi świata... Choć maszt był złamany i siła uderzenia wyrzuciła w kosmos większość desek, olinowanie zatrzymało dość, by stwierdzić obecność pasażera. - Marco? - Kin? - Ktoś tym płynął. - Humanoid? Odburknęła. - Słuchaj, to spadło z wodospadu, przeleciało przez próżnię i uderzyło w statek. Jakiego spodziewasz się opisu? Wygląda jak kostnica po wybuchu bomby. Gwałtowna śmierć nie była jej obca. Wybierali ją ludzie starzy. Skakali bez spadochronu, spacerowali wśród sklonowanych słoni na nowych światach, omijali zabezpieczenia i włazili do zbiorników maszyn warstwowych... Ale wtedy brygady pogotowia zawsze docierały na miejsce i wszystko zostawało usunięte. Tylko raz warstwowiec zostawił dziwny ślad w świeżym pokładzie węgla. Uklękła jak automat. Wilgotny materiał zamarzł w próżni na kość. Był dobrej jakości i należycie uszyty. Wewnątrz... Później, poddawszy próbki tkanki analizie, Srebrna oznajmiła, iż podróżnik był na tyle człowiekiem, że mógłby nazywać Kin kuzynką. Ta zaś wcale nie była tym zdziwiona, choć nie bardzo wiedziała dlaczego. Przepłynął przez krawędź świata. Na samą myśl robiło jej się zimno. Wszyscy od zawsze wiedzieli, że był płaski. Było to oczywiste. A jednak znalazł się ktoś, kto wyśmiał starców i ruszył na straszliwe morza, by dowieść czegoś innego. I potwornie się pomylił. Kłótnia o skafandry przyniosła jej ulgę. Było ich pięć, w tym dwa o wymiarach Shandyjki. Z pozostałych jeden wyglądał na uszkodzony i wrodzona ostrożność względem próżni nie pozwalała im na obdarzenie go zaufaniem. - Musimy wziąć kuchnię - twierdziła Srebrna. - Może ty i Kin będziecie jeść to, co jest na dole, aleja się tym otruję. - No to każ wyprodukować worek konserw - odparł Marco. - Potrzebujemy czwartego kombinezonu. Tamta warknęła. - Nie tak bardzo jak samej autokuchni. Ona może analizować pożywienie, dostarczać ubrania. W razie potrzeby zapewni nam przeżycie. - Chyba się z tym zgodzę - wtrąciła Kin. - Wyczerpie energię całego skafandra! - Wziąłbyś karabin niezdolny do strzelania? - spytała Srebrna. Popatrzyli po sobie. - Zabierzmy ją ze względu na Srebrną - pośpieszyła Kin. - Dla niej głód może być poważnym problemem. Marco podwójnie wzruszył ramionami. - No to zabierzcie - westchnął i zgarnął skrzynkę z narzędziami ze schowka w ścianie. Kiedy upychały pękatą maszynkę do kombinezonu, owijając ją termokocami, usunął fotel pilota i zmajstrował metalowe, zabójcze ostrze z plastikową rączką. Kin popatrzyła, jak waży je w dłoni, gotów mieczem pokonać twórców świata szerokiego na dwadzieścia cztery tysiące kilometrów. Wzniosła ludzka odwaga czy głupia, kungowska pyszałkowatość? Odwrócił głowę i napotkał jej wzrok. - To nie po to, żeby ich przestraszyć, ale żeby odegnać własny strach. Jesteśmy gotowi? Zaprogramował autopilota tak, by przez dziesięć minut wisieli kilkaset kilometrów ponad wodospadem. Wylecieli na pasach grawitacyjnych. Na linie z pojedynczego włókna Srebrna ciągnęła zawiniątko. Kin spojrzała przez ramię, gdy ostry płomień wyniósł pojazd ku wysokiej orbicie. Przeniosła wzrok na ścianę wody i małe wysepki na samym brzegu. Słońce tonęło w wodzie po drugiej stronie tarczy. Nigdzie nie dostrzegła świateł miast. Nierównym szykiem dotarli do grzmiącej kipieli na krawędzi świata. Żadne z nich nie zauważyło, że tuż przed odlotem statku piąty, absolutnie sprawny skafander wypadł niezdarnie z komory i natychmiast napęczniał jak nadmuchiwany balon. W wielkiej czaszy hełmu kruk dokładnie studiował kontrolki. Kosmiczne ubrania zaprojektowano na każdą ewentualność. Mogły przemierzyć system słoneczny i lądować na planetach. Sterowało się nimi za pomocą języka. Delikatnie stuknął dziobem. Ruszył do przodu. Popatrzył z uwagą i spróbował następnego przycisku... * * * O świcie było mokro. Kin obudziła się przemoczona rosą. Tyle, jeśli idzie o termokoce. Noc trwała długo. Leżąca na samej krawędzi wodospadu wysepka była zbyt mała, by wyżywić mięsożerne zwierzęta, chyba że na wpół wodne. Jednak Marco twierdził, iż na dysku może być zatrzęsienie tych ostatnich i uparł się stać na warcie. Organizm Kunga potrafił funkcjonować bez snu przez całe tygodnie. Kin zastanawiała się, czy powiedzieć mu o swoim osobistym ogłuszaczu, staranie ukrytym w kieszeni skafandra. Było jej strasznie głupio, ale zadecydowała nie mówić. Po długich zmaganiach z samą sobą w końcu wygrała. Gdy słońce wzeszło, Marco najwyraźniej spał. Leżał skulony w kłębek pod wilgotnym krzakiem. Poprzez mgiełkę Kin dostrzegła Srebrną, siedzącą na skalnym występie od strony wodospadu. Wlazła na górę. Shandyjka uśmiechnęła się i zrobiła jej miejsce na rozgrzanym słońcem kamieniu. Rozpościerał się stąd widok jakby z czubka trójkąta. Skalny szczyt wyrastał z czegoś, co przypominało jesionowo-klonowy lasek, zaś dalej promienie słoneczne połyskiwały na powierzchni srebrnozielonego morza. Po drugiej stronie widniała biała linia piany, niknąca wśród oparów. Dalej... Srebrna złapała ją w ostatniej chwili. Odzyskawszy równowagę, ostrożnie usadowiła się niżej, nieco dalej od przepaści. - Naprawdę możesz tak tu siedzieć i nie bać się? - zapytała. - Czego? Nie czujesz strachu, kiedy jesteś na statku i od nieskończoności oddziela cię tylko metr kadłuba - odparła Shandyjka. - To co innego. Tutaj jest prawdziwa otchłań. Srebrna uniosła pysk i wciągnęła powietrze. - Lód - zawołała. - Czuję lód. Kin, mogę zrobić ci wykład o wschodzie słońca? Kin odruchowo zerknęła na nie. Przypomniała sobie, że było wielkości asteroidu, choć stąd wyglądało normalnie. Czuła na skórze jego ciepło. - Proszę bardzo. Może dowiem się czegoś nowego. - Zauważyłam krę lodową spadającą za krawędź. Dlaczego tak się dzieje? Wiemy, że na dysku są wyspy polarne, choć niedaleko leżą zielone lądy. Rozważmy odległość słońca od równika i od biegunów. Dlaczego pomocne i południowe krawędzie nie są zamarznięte, a tereny równikowe nie płoną? Kin oparła podbródek na dłoniach. Shandyjka mówiła o prawie odwrotności kwadratu. Jeśli w południe słońce wisiało dziesięć tysięcy kilometrów nad równikiem, do biegunów miało ich prawie osiemnaście tysięcy. Jego drogę można było nazwać orbitą. Poruszało się jak sterowany pojazd, ale to nie tłumaczyło ciepła, które odczuwała. Choć na większości światów bieguny oddalone są od równika zaledwie o kilka tysięcy kilometrów, rozkład temperatur jest zupełnie inny. Tutaj, jeśli strefa umiarkowana miała przypominać ziemską, rejony północne powinny przypominać te z Wotana, zaś równik musiałby wrzeć jak na Wenus. - Jakieś soczewki energetyczne? - zaryzykowała. - Uwierzę we wszystko. Oczywiście trasa słońca jest regularnie zmieniana. - Nie rozumiem. - Żeby otrzymać pory roku. - Ach, tak. Ludzie potrzebują tego. - Srebrna... Shandyjka ponownie zrobiła głęboki wdech. - Niezłe powietrze - stwierdziła. - Przestań się droczyć. Wciąż myślisz, że my to zbudowaliśmy. - Kung i ja przedyskutowaliśmy ten temat, prawda. - Akurat! Lepiej to sobie wyjaśnijmy. Ludzie mogą być szaleni, ale nie są głupi. Jeśli idzie o mechanikę nieba, ten twór jest tak efektywny jak gumowy klucz francuski. Żeby działać, musi pobierać energię. Mówiąc dosadnie, nikt nie skazałby własnych potomków na zależność od porąbanego słoneczka i sztucznych gwiazd! Dlaczego budowniczowie tego świata nie umieścili go na orbicie prawdziwego słońca? Musieli dysponować ogromną energią, inaczej cała ta konstrukcja jest bez sensu. Pomysł godny średniowiecznego mnicha. To nieludzkie. - Pasażer na tamtej łodzi był człowiekiem. Kin długo o nim myślała. Czasem nieproszony wkradał się do jej snów. Zwlekała z odpowiedzią. - Ja... nie wiem. Może w zamierzchłych czasach porwali garstkę ludzi. A może gdzieś miała miejsce równoległa ewolucja... Poczuła złość do samej siebie za własną ignorancję, a jeszcze bardziej za taktowność Shandyjki, nie wytykającej wielkich luk w rozumowaniu. Jeśli teraz ktoś zaproponowałby jej powrót do wygodnej, ziemskiej rzeczywistości, odmówiłaby. Najpierw należało odpowiedzieć na wiele pytań. - Jalo mówił o transmisji materii - powiedziała głośno. - Ciekawe, jak przenoszą wodę z powrotem do oceanów. Marco wdrapał się na skałę. Od chwili wylądowania na tarczy uległ gruntownej przemianie. Na statku był ponury i cyniczny, teraz zaś kipiał nieskrępowanym entuzjazmem. - Musimy ułożyć jakiś plan - oznajmił. - Znaczy, że już go masz - odparła Kin. - Trzeba nawiązać łączność z władcami tego świata - ciągnął, ignorując sarkazm w jej głosie. - Czyli zmieniłeś zdanie - głos Srebrnej dobiegł jakby z wysokości. Shandyjka stała i zaciągała się , atmosferą. - Działam w oparciu o fakty, choć nie bez odrazy. Nie damy rady naprawić statku, ale oni mogą to zrobić albo wynająć nam inny. Jalo jakoś wrócił. A może chcecie tu spędzić resztę życia? - Wątpię, czy tutejsi potrafią nam pomóc - stwierdziła Srebrna. - Nie wykryliśmy ani źródeł energii, ani śladów jej przesyłania. Nikt nie zauważył naszego lądowania. Są też inne podstawy do podejrzeń, że żyją w barbarzyństwie. - Inne? - spytała Kin. Shandyjka mruknęła. - Zbliża się łódź - oznajmiła. - Podejrzewam, że nie jest to luksusowa zabawka jakiejś cywilizowanej rasy. Spojrzawszy na nią, pognali w górę zbocza. Marco dobiegł pierwszy wielkimi susami i wyjrzał na morze. - Gdzie? Kin dojrzała małą kropkę na granicy widoczności. - Ma dwanaście wioseł po każdej stronie - powiedziała Srebrna, mrużąc oczy. - Jest też maszt i zwinięty żagiel. Śmierdzi. To załoga. Obecnym kursem dopłyną kilometr na północ. - Do wodospadu? - spytała Kin. - Mieszkańcy dysku na pewno opanowali sztukę radzenia sobie z nim - stwierdził Marco. - Prąd nie wygląda na silny. Efekt grobli. Kin pomyślała o człowieku na roztrzaskanej łodzi. - Wiedzą, że dopływają do krańca, ale nie mają pojęcia, czym on jest - powiedziała. Srebrna skinęła głową. - Śmierdzą, bo się boją - dodała. - Zmieniają kurs na wyspę. Z tyłu stoi jeden człowiek i patrzy na wodospad. Marco aż podskoczył. - Musimy się przygotować - wysyczał. - Chodźcie za mną. - Strącając kamienie pomknął w kierunku drzew, wśród których spędzili noc. Kin popatrzyła na Shandyjkę, zastygłą niczym posąg, i na łódź. Teraz już sama mogła dostrzec postacie. Woda wyrzucana wiosłami lśniła w słońcu. Wydawało się jej nawet, że słyszy okrzyki. - Chyba im się nie uda - powiedziała cicho. - Rzeczywiście. Spycha ich prąd, widzisz? - To może być test. To znaczy, zaraz po naszym przybyciu i w ogóle. Srebrna zrobiła wdech. - Mój nos twierdzi coś innego. Spojrzały po sobie. Kin naturalnie nie zamierzała spierać się z 350 milionaimi komórek węchowych. Wyraźnie już widziała ludzi na pokładzie. Jeden z nich, niski i brodaty, uwijał się pomiędzy pochylonymi wioślarzami, poganiając ich. Jednak kadłub w najlepszym razie stał w miejscu. - No cóż - westchnęła Srebrna. Kin spojrzała na słońce. - Pamiętasz tę linę, na której ciągnęliśmy zapasowy kombinezon? - spytała. - Jaką ma długość? - Sto pięćdziesiąt metrów. Utrzyma całą planetę. - Oczywiście, może popełniamy wielki błąd - rzuciła Kin, zbiegając w dół. Shandyjka poczłapała za nią. - Mój żołądek mówi coś innego - oznajmiła. Kin uśmiechnęła się. Mieszkańcy Shand mieli inne pojęcie o umiejscowieniu uczuć. Poszybowała na pasie grawitacyjnym wyjętym z kombinezonu, ciągnąc za sobą luźną pętlę kabla. - Uważam to za absolutną głupotę - zabrzmiał głos Marco w słuchawce. - Może - odparła. - Tylko pamiętaj, że to ja widziałam tego rozbitka. Nastała cisza. Jednym uchem słyszała tylko świst wiatru, zaś drugim - szum tła w słuchawce. Wreszcie rozległ się głos Kunga. - Skieruj na nich kamerę pasa. Wiosłujący spostrzegli ją. Większość zastygła z przerażenia. Łódź miała może dwadzieścia pięć metrów długości i kształtem przypominała strąk. Srebrna była zbyt surowa w swej ocenie. Ktokolwiek ją zbudował, miał niezłe pojęcie o hydrodynamice. Pośrodku sterczał maszt ze zrolowanym płótnem, zaś wolną przestrzeń pomiędzy ławami wypełniały stągwie i tobołki. Kin zanurkowała w stronę rudowłosego na przodzie. Przemknąwszy tuż ponad falami wyhamowała na wysokości jego zdumionej twarzy. Zarzuciła pętlę wokół dziobowej "ozdoby i wrzasnęła do Srebrnej. Lina wyprężyła się, ochlapując ją wodą. - Każ im wiosłować - zawołała, rozpaczliwie machając rękami. - Do wyspy - wskazała dramatycznym gestem. Rudzielec popatrzył na nią, na kawałek lądu, na łódź i kilwater powstały za jej rufą, kiedy Srebrna zaczęła ciągnąć. Wreszcie przebiegł przez całą długość pokładu, krzycząc do zdezorientowanych mężczyzn. Jeden z nich wstał i zaczął coś perorować. Rudowłosy podniósł belkę, zdzielił go i usiadł na jego miejscu. Kin wzleciała ku niebu, popatrując na stateczek zostawiający za sobą taki ślad, jakby był ślizgaczem. Wyrównała lot i poszybowała w kierunku wyspy. Zalesiony brzeg przemknął daleko w dole. Zaczęła obserwować zamglone, błękitne niebo ponad wodospadem. Wreszcie dostrzegła. Ku zewnętrznej strome dysku sunął mały biały punkt. Opadła. Pole wokół pasa przybrało nowy, ochronny kształt, wydając tępy odgłos. Silniczek Srebrnej wył na pełnych obrotach. Pasy mogły unosić swoich pasażerów przy dziesięciu g, zaś Shandyjka ważyła z ćwierć tony. Masa na końcu kabla też była spora. Kin pomachała jej i zawróciła. Usłyszała głos Srebrnej. - Lina trochę się zacinała. Spojrzała pod nogi. Przez wyspę przebiegała ścieżka powalonych drzewek. Pień, którego użyły jako kotwicy, nie był wystarczająco mocny. Teraz lina oplotła się wokół skały. - Wszystko w porządku - odparła. - Tylko znosi ich prąd i kabel wyrwał trochę drzew. Łódź, zwrócona burtą ku wodospadowi, pruła przez coraz bardziej spienione wody. - Świetnie, Srebrna - zawołała. - Znakomicie. - Marco chciał chyba poznać tutejszych mieszkańców i zaraz będzie miał okazję. Powoli. Równo. Już! Stop! Łódź poszorowała dnem po plaży i wpadła pomiędzy drzewa. Zastukały wiosła, kilku ludzi wypadło za burtę. - Wylądowaliśmy! - oznajmiła Kin i opadła ku zagajnikowi. - Jeśli mają choć trochę wyobraźni, powinni ucałować tę ziemię - stwierdziła Srebrna. - Słusznie. Miejmy nadzieję, że Marco też ma dość rozsądku, by im się nie pokazywać. Usłyszała trzask w słuchawce. - Słyszałem. Wolę nie wtrącać się w całe to przedstawienie. Zanurkowała. Ktoś jej opowiadał, że pomimo bzdur, jakie wypisują twórcy science fiction, podpatrując obcą kulturę nie można opanować jej języka. Zawsze dochodziło do spotkania twarzą w twarz, pokazywania palcem i rysowania kółek na piasku. Kółek na piasku? No, ale pokazywania palcem na pewno. Dużo później znalazła Srebrną i Marco nieco wyżej, na ich polanie. Shandyjka siedziała obok autokuchni, czerpiąc z misy pełne garście szaroczerwonego goo. Kung leżał rozciągnięty na ziemi i przez liście obserwował ludzi na plaży. Rozpalili ogień i coś gotowali. Skinąwszy na Kin, Srebrna wystukała coś na przyciskach kuchni. - Już jadłam - mruknęła Kin. - Jakiś kawałek mięsa i suszoną rybę. Nie widzieliście? - Właśnie programowałam środek na przeczyszczenie. Marco odwrócił się: - Zjadłaś coś bez elementarnej, rutynowej analizy? Chcesz umrzeć tak szybko? - Potrzebujemy ich zaufania - westchnęła Kin, podając Srebrnej kawałek ryby. - Wezmę tę twoją cholerną miksturę, ale potrzymaj to przed nosem kuchni. Wiecie przecież, że jej potrawy smakują tak, jakby ktoś je już jadł. Skoro już tu jesteśmy, dlaczego nie spróbować miejscowych potraw? Wzięła miseczkę różowego płynu i odeszła na bok. Zwymiotowała szybko i głośno. Shandyjka zaprogramowała kubek kawy. Po chwili z maszyny wysunął się skrawek zielonego papieru. Srebrna oderwała go i zaczęła czytać. - Duża ilość protein i witamin. Trochę węglowodorów powstałych na skutek wysuszenia, które na dłuższą metę mogą być rakotwórcze, ale nie sądzę, by stanowiły jakieś większe zagrożenie dla zdrowia. - Wspaniale - odparła Kin biorąc kawę. - Dzięki temu już nigdy nie będę mogła spojrzeć w twarz suszonej rybie. A teraz pora na wielkie odpowiedzi. O ile dobrze zrozumiałam, ten mały rudzielec nazywa się Leiv Eiriksson. Srebrna wrzuciła wydruk do śmietniczki autokuchni. - To jest albo niesamowity zbieg okoliczności, albo coś jeszcze innego - ciągnęła Kin spokojnie. - Poważnie? Marco przerwał na chwilę swoją obserwację. - Co jest zbiegiem okoliczności? Przyjrzałaś się ich broni? - Mają miecze zrobione z kiepskiego gatunku żelaza, kute ręcznie, łatwe do stępienia - odparła z namysłem Kin. - Ich największą bronią jest łódź. Czy słyszałeś termin "klinkierowa"? Pokiwał głową. - To dobrze, bo mnie to nic nie mówi. Są szybkie. Ci ludzie rządzą wielkimi obszarami nadmorskimi używając właśnie tych łodzi i tych mieczy. Czasami zachowują się jak piraci, ale posiadają też skomplikowany system prawny. Są odważni. Przepłynięcie tysiąca mil taką łodzią to dla nich zwykła rzecz. Marco patrzył na nią zdumiony. - Dowiedziałaś się tego wszystkiego? - Nie. Zrozumiałam jedynie jego nazwisko i to też tylko dlatego, że już je kiedyś słyszałam. Resztę mam zakodowaną w pamięci. - Spojrzała na Srebrną, jakby czekając na przyzwolenie. Tamta kiwnęła głową. - "Roku trzysta dwudziestego .drugiego" - zanuciła - "Eiriksson przemierzył błękitną wodę". - Bardzo poetyckie - zauważył Marco oschle. - A teraz bądź tak dobra i wytłumacz mi to. - Skoro wychowałeś się w Meksyku, nie słyszałeś tej opowieści. Meksykanie są zazdrośni o swoją historię. Natomiast Leiv Eiriksson - zaczęła wykład o historii Ziemi - odkrył Yinlandię. Miało to miejsce jakieś trzysta lat po bitwie o Haelcor, kończącej istnienie imperium remskiego. Potem nastąpiła wielka migracja. Turcy parli na zachód i północ. Ojciec Leiva, Eirik, był sprytnym kupcem. Jego Grenlandia nigdy nie była tak zielona, jak mu się wydawało, lecz Leiv przezornie przywiózł z Yinlandii jagody i dzikie winogrona. Ludy północy ruszyły na.zachód. Kolonia za kolonią, żabimi skokami posuwały się wzdłuż wschodniego wybrzeża, od krajów leżących wokół Morza Tykera aż po Długie Fiordy Mórz Środka. Była to kraina ich marzeń. Nazwali ją Yalhallą. Oczywiście żyły tam ludy miejscowe. Jednak przybysze tylko z pozoru byli farmerami. Pod cienką warstwą kultury rolnej czaił się duch łupieżców. Tubylców, których nie mogli rozgromić orężem, pokonywali sprytem. Kiedy stanęli twarzą w twarz z konfederacją Objibwa, zawarli traktaty. I tak rozprzestrzeniali się, łącząc z innymi kulturami. Według wszelkich teorii, na tym powinno się wszystko zakończyć. Ani bowiem tubylcy, ani najeźdźcy nie mieli takiego dynamizmu społecznego, jaki zgodnie z podręcznikami, posiadali Remianie. Północni mieli stać się zwykłym plemieniem o błękitnych oczach i jasnych włosach. Teorie myliły się jednak. Coś ukrytego w genach obu ras doprowadziło do wybuchu. To był jednak wielki i bogaty kontynent. Krótko mówiąc, trzysta lat po Leivie, u wejścia do Morza Śródziemnego stanęła cała flota. Większość statków miała żagle. Statki były małe i szybkie, mogły też strzelać, pływały także pod wiatr. Wielkie jednostki nosiły znaki wielkiego orła Valhalli, umieszczonego na tle pasów w kolorze nieba, śniegu i krwi. Bitwa o Gibraltar była krótka. W Europie nastały dwa wieki stagnacji. Na armaty nie było mocnych. - Rozumiem - powiedział Marco. - Ten Leiv jest ważną postacią w historii Ziemi. Ale to nie jest Ziemia. - Wygląda na nią - odparła Kin. - Może jest oszukana, ale prawdziwa. - Czy ty myślisz... - Powiem wam, co myślę. Otóż ty i Srebrna mieliście rację. Zbudowali to ludzie. Nie wiem tylko po co. Shandyjka skinęła głową. - Na pewno są jakieś ślady... - O ile nie zniszczyła ich Kompania. Odpowiedź była logiczna. Kompania mogła zbudować to cudo w tajemnicy, zaś Jalo był przynętą, by ich tu ściągnąć. Tylko w jakim celu? Kin wydało się nagle, że zna odpowiedź, która wcale się jej nie podoba. Nie rozumiała natomiast, po co odegrano całe to przedstawienie ze sprowadzeniem ich. Lecz przynajmniej było to logiczne. Bo czyż można było sobie wyobrazić inną odpowiedź? Tajemniczy Obcy? Musieli być piekielnie tajemniczy. Natomiast jeśli to Kompania, było to podłe. - Zewsząd grozi nam niebezpieczeństwo - oznajmił Marco, entuzjastycznie. - Przez cały czas musimy nosić pasy odrzutowe. Teraz proponuję udać się do jakiegoś centrum cywilizacyjnego i może tam znajdziemy wskazówki, które pomogą nam ustalić pochodzenie dysku. - Więc zabierzemy się tym - stwierdziła Kin, wskazując na łódź. - Nie wiem na jak długo wystarczą silniki pasów w warunkach grawitacji, więc skoro mamy przebyć ocean, lepiej zrobić to na łodzi. - Oni mogą okazać się nieprzyjaźni - mruknął Marco, obserwując mężczyzn. - Kiedy zobaczą ciebie i Srebrną? Rzeczywiście, przedstawienie się stanowiło pewien problemem. Kin rozwiązała go idąc do żeglarzy nago. Po uprzednim objawieniu się im jako litościwa bogini, była pewna, że prędzej zgwałciliby aligatora. Leiv wyszedł jej naprzeciw i padł na kolana. Spojrzała na niego z łaskawym, miała nadzieję, wyrazem twarzy. Był niższy od reszty załogi. Zastanawiała się, na czym polegał jego autorytet, lecz wkrótce ujrzała w jego oczach błysk przebiegłości, zdradzający mistrza wszelakich draństw. Poczuła, że chłodny dotyk ukrytego w dłoni ogłuszacza sprawił jej przyjemność. - Masz wspaniałą okazję do zdobycia nowych przyjaciół - zagadnęła słodko. - Będzie z tego saga, w którą nikt nie uwierzy. W porządku, Srebrna, wychodź. Shandyjka przelazła przez krzewy w dalszej części plaży, trzymając się w bezpiecznej odległości. Kiedy przyczłapała bliżej, kilkunastu mężczyzn pognało w przeciwnym kierunku. Gdy już wyraźnie widać było jej kły, następni udali się za nimi. Uśmiechając się tak szeroko, że rozbolały ją usta, Kin podeszła i położyła dłoń na jej wielkiej, skórzastej łapie. - Przestań się uśmiechać - wycedziła przez zaciśnięte zęby. - Myszlałam, sze to ich uszpokoi. - Wyglądasz, jakbyś była głodna. Kiedy Kin przyprowadziła ją do Leiva, ten wciąż stał jak skamieniały. Wzięła jego dłoń w swoją. - Uklęknij, poczołgaj się - zamamrotała. Srebrna posłusznie padła plackiem. Leiv spojrzał na nią, potem na Kin. W końcu wyciągnął rękę i poklepał Shandyjkę po ramieniu. - Grzeczny chłopiec - oznajmiła triumfalnie Kin. Mężczyzna cofnął się gwałtownie. Przechodząc do drugiej części programu Kin zaczęła gwizdać stary motyw z piosenki robota Morrisa "Lokator pani Widgery". Srebrna ruszyła w pokraczny taniec, patrząc w niebo z wyrazem obrzydzenia, lecz trzymając rytm. Kołysała się niezdarnie na boki jak galareta. Kin była dumna z pomysłu. Wszystko co niezgrabne jest przecież śmieszne, a śmieszne nie może być niebezpieczne. Co poniektórzy wojownicy zaczęli wracać. Srebrna wciąż tańczyła, przestępując z nogi na nogę i wyrzucając w górę małe fontanny piasku. Wreszcie Kin przestała gwizdać. - Zdałaś egzamin - stwierdziła. - Są już gotowi karmić cię kostkami cukru. Teraz staraj się nie ziewać. Marco? Ten syknął i wyszedł zza krzaków. W szarym kombinezonie i płaszczu pośpiesznie zrobionym z koca termicznego wyglądał prawie jak wychudzony człowiek. Tyle że miał zbyt duże oczy i za długi nos, zaś twarz równie szarą jak ubiór. Jedynie jego płomiennoczerwone włosy, choć tak naprawdę nie były to włosy, ale za to czerwone, pasowały do oczu. Przybysze przyglądali mu się ostrożnie lecz tym razem nikt nie uciekł. Jeden z nich natomiast podszedł do Leiva, coś warknął i wyciągnął krótki miecz. Powstało krótkie zamieszanie, Marco wyprężył się do skoku, lecz po chwili tamten leżał już na piasku z mieczem odrzuconym na trzy metry, zaś Leiv stał mu na ręku i porządnie kopnął raz i drugi. Powalony wrzasnął. - A teraz spuścimy łódź na wodę - oznajmiła stanowczo Kin. Srebrna poczłapała do łodzi i naparła na nią ramieniem. Po chwili łódź sunęła już po piasku i w końcu zakołysała się na fali. Kin delikatnie ujęła Leiva za ramię i poprowadziła w jej stronę. Po pięciu minutach cała załoga była już na pokładzie, autokuchnia szumiała przy maszcie, zaś wszystkie pary oczu wpatrzone były w Srebrną, ciągnącą łódź na głębinę. Tam gdzie morze rozdzielało się na dwoje, by opłynąć wyspę, woda stała niemal w miejscu. Zanim zdołał porwać ich prąd, mknęli już przed siebie. * * * Monotonię podróży urozmaiciły dwa wypadki. Najpierw Leiv nerwowym gestem wręczył Marco róg z jakąś słodkawą substancją. Ten powąchał ją podejrzliwie, po czym wlał trochę do autokuchni. - To chyba jakiś napój z glukozą - stwierdził. - Co o tym myślisz, Kin? - A co na to kuchnia? - Dała zielone światło. Może to coś na wzmocnienie? Wypił połowę zawartości rogu i oblizał wargi. Po chwili roześmiał się niewyraźnie i wlał w siebie resztę. Później zaprogramował autokuchnię na skopiowanie mikstury i kiedy mężczyźni nadziwili się wreszcie plastikowym kubkom, poszły one w ruch tak szybko, że maszyna ledwie nadążała z ponownym ich napełnianiem. Powoli śpiew żeglarzy zaczął się jakoś załamywać, za to co raz częściej słychać było trzask zderzających się wioseł, gdy któryś mylił rytm. W końcu Kin, na błagalne spojrzenia Leiva, wyłączyła kuchnię. Potem swoich sił w wiosłowaniu spróbowała Srebrna. Siedząc na środku, pracując dwoma wiosłami naraz, nadążała za innymi bez trudu. Jeden po drugim Wikingowie odrywali się od swoich, by popatrzeć. Łódź jednak nie zwalniała. Marco odnalazł Kin siedzącą w kryjówce zrobionej ze skór za masztem. Popijała martini i rozmyślała. - Muszę pogadać z tobą na osobności - powiedział. - W porządku - odparła, klepnąwszy dywanik obok. - Jak twoja głowa? - Lepiej. Najwyraźniej ten napój zawiera niebezpieczne składniki. Chyba nie będę go pił przez... jakąś godzinkę. - Pogmerał w uwiązanej do pasa sakiewce i wyjął plastikowy zwitek. Była to fotografia płaskiego świata. - Kazałem komputerowi zrobić to, zanim opuściliśmy statek. - Dlaczego nie pokazałeś mi tego wcześniej? - Nie chciałem was zachęcać do jakichś ryzykownych wypadów. Jednak teraz, skoro już tu jesteśmy, popatrz. Czego brakuje na tym zdjęciu? Kin wzięła kartkę. - Wielu rzeczy, wiesz przecież. Nie ma Valhalli. To dlatego Leiv napotkał jedynie wodospad. Nie ma Brazylii. Ocean Spokojny jest mały. I spójrz tam, z tyłu Azji... - A są jakieś dodatki? Kin przyjrzała się. - Nie wiem - odparła. Marco podwójnie zgiętym kciukiem wskazał na środek mapy. - Obraz trochę zamazały chmury, ale tego nie powinno tam być. Tej wyspy na Morzu Arabskim. Zauważ, jest idealnie okrągła. To oś dysku. - No i co z tego? - Nie rozumiesz? To anomalia. Jeśli gdziekolwiek mamy szukać cywilizacji, to na pewno tam. Ci ludzie tutaj, to barbarzyńcy. Inteligentni, to prawda, ale czy podróżują w kosmos? - popatrzył na nią uważnie. - Boisz się, że wszystko to stworzyła Kompania? - spytał ostrożnie. Skinęła głową. - Jest taka stara legenda Kungów - ciągnął syczącym głosem - o władcy, który zbudował ruchomą wieżę. Gdy tego dokonał, zwołał wielu mądrych Kungów i rzekł: "Oddam moją najlepszą plantację ostryg i sławne pola wodorostów Tchu-pch temu, kto określi wysokość wieży używając jedynie barometru. Ci, którzy się pomylą, zostaną zesłani na suchy ląd, gdyż taki już los głupców". Tak więc mędrcy zabrali się do dzieła. Jednakże, choć potrafili wyznaczyć wysokość z dokładnością do kilku chetdów, niezadowolony z wyników król zsyłał ich do suchych krajów. - Lubię ludowe opowiastki - wtrąciła Kin - ale czy naprawdę uważasz, że jest to... - Pewnego dnia - przerwał Marco głośno - najmądrzejszy Kung, który jeszcze nie zabierał głosu, wziął barometr, udał się do domu naczelnego architekta królestwa i powiedział: "Podaruję ci ten przepiękny przedmiot, jeśli będziesz tak dobry i zdradzisz mi tę wysokość". Padł na nich cień Srebrnej. - Pszepraszam, sze pszszeszkadzam - wysepleniła - ale mosze wasz to zaintereszuje... Spojrzeli. Większość mężczyzn przestała wiosłować i zadarła głowy do góry. Na niebie pojawiły się trzy sunące powoli plamki. Wyglądały na odrzutowce lecące na dużej wysokości. - Zostawiają za sobą ślady pary - stwierdził Marco. - Najwyraźniej szukają*nas. A więc. nie musimy ofiarować naszego barometru. - Co widzisz, Srebrna? - spytała Kin. Tamta odkręciła kły. - Najwyraźniej latające jaszczurki - odparła. - Napędzane czymś dziwnym ale chyba wkrótce się dowiemy. Tracą wysokość. Leiv dotknął ramienia Kin. Mężczyźni dookoła w pośpiechu wyrzucali do wody wiosła i tobołki, po czym wyskakiwali sami. Mały człowieczek rozpaczliwie szukał jakichś słów. W końcu wykrztusił z siebie jedno. - Ogień - krzyknął i wypchnął Kin plecami do morza. Poraziło ją zimno, lecz przytomnie przekręciła się i wypłynęła na powierzchnię. Zaczęła wykonywać powolne ruchy rękoma i nogami, trzymając się jakiegoś wiosła i obserwując niebo. Punkciki na niebie wykonały szeroki zakręt, zaś ponad falami przeleciał odległy, niski pomruk. Marco i' Srebrna stali na pokładzie, patrząc do góry. Wkrótce trzy cielska ze skrzydłami nietoperzy mknęły tuż ponad wodą prując powietrze ostrymi szponami, metodycznie okrążając łódź. Z rozszerzonych nozdrzy wydobywały się smugi dymu. Po chwili odleciały na północ, zmalały do rozmiarów kropek, po czym zawróciły i nabrały wysokości. Gdyby to były samoloty, pomyślała Kin, najwyraźniej zabierały się do bombardowania. Kiedy pierwszy smok runął w kierunku statku, Leiv delikatnie położył dłoń na jej głowie i wepchnął pod wodę. Po chwili wyszarpnęła się do góry. Woda na powierzchni parowała, zaś z łodzi unosił się dym. Tuż obok wypłynął Marco prychając i klnąc. Nieco dalej głośne chluśniecie oznaczało powrót z głębin Srebrnej. - Co się stało? - Kin z trudem łapała powietrze. - Zawisł nad nami i plunął ogniem - zawołała Srebrna. - Żadna cholerna jaszczurka nie będzie mi robić takich numerów - wrzasnął Marco i ruszył ostro w stronę osmalonego kadłuba. Kołysząc nim gwałtownie wspiął się na pokład. Następna bestia weszła w lot nurkowy. Srebrna zrobiła salto i z cichym pluskiem znikneła w zielonkawej toni. Widząc Marco po raz pierwszy bez płaszcza, chwytającego czterema rękoma wiosło, mężczyźni wokół Kin podnieśli wrzask. Jednak nacierający potwór był na tyle bystry, by przelecieć poza zasięgiem prowizorycznej broni. Uderzenia skrzydeł wzburzyły wodę, zaś bestia głęboko sapnęła. Nagle spomiędzy fal niczym gigantyczny korek wyprysnął biały kształt, który chwycił sunące ponad falami łapy. Przez sekundę Srebrna i zaskoczone zwierzę zawisły nad wodą, po czym spadające do morza skrzydła klapnęły po raz ostatni i dał się słyszeć zduszony syk. Kin pomyślała, że trzeci musiał być najinteligentniejszy. Ci zawsze walczą ostatni. Ponieważ było za późno na hamowanie, rozpostarł tylko skrzydła jak spadochron i niczym groni przewalił się ponad głową Marco. Ten wrzasnął i uskoczył w bok na pasie odrzutowym. Smok niezdarnie zakręcił, zachwiał się i odzyskując równowagę usiłował umknąć na bezpieczną odległość. Na próżno. Po drugiej stronie łodzi para skrzydeł nieprzerwanie tłukła spienioną wodę. Gdy Srebrna wgramoliła się na pokład, kadłub głośno zaskrzypiał. Mężczyźni wokół Kin wydali zwycięski okrzyk i ruszyli w jego stronę. Wdrapywali się pomagając sobie nawzajem. Wysoko ponad polem bitwy ocalała bestia wydała krótki, rozpaczliwy ryk i nabierając prędkości umknęła na zachód. Monstrualne skrzydła były zbyt niezgrabne, by pozwalać na coś więcej niż ociężały lot, więc by nabrać prędkości, smoki najwyraźniej schylały łby pod brzuchami i pluły ogniem. Jednak ten był zbyt daleko, by dostrzec szczegóły, Kin ujrzała jedynie jasnożółty płomyk. Nagle coś odpadło od cielska bestii i poleciało na dół. Był to łeb. Po chwili, która stojącym na pokładzie wydawała się wiecznością, reszta tułowia runęła z .szeroko rozpostartymi skrzydłami w ślad za nim. Gdy tak opadała zataczając powolne kręgi, uczepiony grzbietu Marco wciąż ciął ją nożem. Wreszcie wpadła w toń, zaś na łodzi rozległy się wiwaty. Kiedy jednak Srebrna wciągnęła swego smoka na pokład, zapanowała panika. Żeglarze rozbiegli się na boki, dzięki czemu Kin mogła wreszcie go zobaczyć. Bestia smętnie tłukła skrzydłami o deski, rozpryskując mokry pył. Uniosła ociekający łeb i gwałtownie kichnęła. Dwa strumienie gorącej wody uderzyły Kin w nogi. Po chwili na łódź wszedł Marco, pomagając sobie wszystkimi czterema ramionami. Z zakrwawionym grzebieniem na czubku głowy stanął pośród zachwyconego tłumu, uniósł ku niebu pokryty czarnymi plamami nóż i wydał zwycięski okrzyk. - Refteg! Ymal refteg PELC! Kin spojrzała na Srebrną, właśnie odkręcającą swe kły. Shandyjka wykrzywiła twarz. - Przypomnij mi, że on jest człowiekiem z prawnego punktu widzenia - powiedziała. - Ciągle zapominam. - Co zamierzasz z tym zrobić? - spytała Kin. Jeden z mężczyzn stojących obok wyciągnął swój miecz i z rękojeścią wysuniętą do przodu dumnie podał go Shandyjce. Ta zignorowała gest. - Jest już martwy - stwierdziła Kin. - Ale mamy ciało. - Bardzo chciałabym się dowiedzieć, jak stworzenie organiczne może wydychać ogień. - Chwyciwszy cielsko za szyję i ogon, pociągnęła je ku rufie. Marco podszedł dumnym krokiem. - Zwyciężyłem! - zawołał. - Tak, Marco. - Oni wypowiedzieli nam wojnę! Wysłali smoki! Ale nie docenili mnie!1 - Tak, Marco. - Nie dałem się zaskoczyć, wygrałem! - wrzeszczał z błyszczącym wzrokiem. Po chwili jednak jego twarz przesłonił cień. - Myślisz, że jestem Kungiem paranoikiem - mruknął smętnie. - Skoro tak twierdzisz... - Jestem dumny ze swojego człowieczeństwa. Nie zapominaj. A co do reszty - odwrócił wzrok - to, że jest się paranoikiem, nie znaczy, że dadzą nam spokój. ' Patrzyła, jak wraca do Wikingów, którzy ponownie otoczyli go ciasnym kręgiem. Obawiał się wszystkiego, z wyjątkiem bezpośredniego fizycznego zagrożenia. I taki był z niego człowiek jak z tygrysa. Srebrna wpatrywała się smętnie w autokuchnię. Nie była uszkodzona, ale z plastikowej tablicy nie zostało nic. Kiedy żeglarze znów siedzieli przy wiosłach, Kin wyjęła narzędzia ze skafandra i ułożyła ciało smoka na ciasnym pokładzie w jak najdogodniejszej pozycji. Zestaw narzędzi był mały, ale praktyczny. Człowiek odcięty na obcym świecie mógł przy jego użyciu przetrwać lata. Niektórym przydarzyło się to. Wyjęła skalpel. Pogrzebała głębiej i znalazła skomplikowane dłuto, a potem piłę wibracyjną. Zgrzyt zębów na łuskach doprowadził ją do szału, ale nie wyłączyła jej, dopóki nie pękło ostrze. Podeszła do Marco i Srebrnej, wiosłujących na zmianę, i usiadła między nimi. - Te smoki posiadają napęd odrzutowy - oznajmiła. - Udało mi się przeciąć szyję. Jest połączona z jakąś lekką substancją, którą tnie się jak galaretę, ale palnik laserowy nawet jej nie rozgrzał. - A co z resztą ciała? - spytał Marco. - Łuski są piekielnie twarde. Oto resztki piły. A podobno może ona kroić stal kadłuba. Srebrna uśmiechnęła się. - Nie przewidziano istnienia stworzeń pijących naftę. Kung prychnął. - Oczywiście zapomniałaś zbadać to geigerem? - Nie. Wszystko w porządku. Nic nie wykryłam. - To zaskakujące. - A chcecie wiedzieć, co się stało, kiedy odcięłam szyję i wsadziłam licznik do środka? - Umieramy z ciekawości. - Tam jest jak w piekle. Ta bestia to żywy generator. I nie powstała na skutek ewolucji. To twór sztuczny. Zaś tam, skąd przyleciał, znajdziemy budowniczych tego świata. - Ze środka dysku powiedziała z namysłem Srebrna. Kin spojrzała zaskoczona lecz tamta jedynie pokiwała głową, pochylając się nad wiosłem. - Wiecie przecież, że posiadam pewne zdolności językowe - ciągnęła. - Rozmawiałam z niektórymi z nich. Udało nam się osiągnąć poziom prostych słów. Oni je czasem widują. - W tych częściach świata przylatują ze wschodu, lecz kiedy żeglują na południe - z pomocnego wschodu. Uważam, że pochodzą z terenów centralnych. Czemu tak patrzycie? - Marco też chce się tam udać - odparła Kin. - Jak sądzę, chce komuś ofiarować barometr. * * * Następnego ranka fale były lekko wzburzone. Płynęli fiordem położonym w rozpadlinie białych gór. Wreszcie dotarli do grupy kamiennych chat pokrytych strzechami z mchu, przycupniętych wśród rzadkich łąk. Mieszkańcy wybiegli nad wodę, lecz gdy Srebrna wyskoczyła za burtę i zaczęła ciągnąć łódź ku plaży, zaraz uciekli w popłochu. Załoga uśmiechała się demonicznie. Na dziobie przyczepiona była głowa smoka o szklistych oczach. Leiv wprowadził ich do długiej chaty o wysokim dachu, w której Kin natychmiast zadała sobie pytanie, gdzie jest obstawa. Naturalnie, Kung skradał się nieco w tyle, kołysząc rękoma i wypatrując w tłumie potencjalnych zamachowców. Gdy jej oczy przywykły do panującego wewnątrz półmroku, dostrzegła ogień pełgający w dziurze na klepisku, zaś obok siedzącego na zydlu mężczyznę. Jedną nogę miał wyciągniętą przed siebie. Jego włosy i broda były rude. Podniósł się niepewnie i uściskał Leiva. Trzymali się mocno, jakby wiedząc, że w ten sposób drugi nie wyciągnie noża. Wreszcie młodszy zaczął mówić. Była to długa saga! Po jakimś czasie starca wyprowadzono na zewnątrz i pokazano mu resztki martwego smoka. Został przedstawiony Srebrnej, po czym kilkanaście razy obszedł dookoła Marco, przypatrującego mu się z ukosa. Wreszcie uśmiechnął się do Kin w sposób jednoznacznie lubieżny. Uspokojeni prezentacją pojawili się pozostali mieszkańcy. Uwagę Kin . natychmiast przyciągnęli dwaj mężczyźni w czarnych sutannach. Jeden z nich patrzył ze strachem na Marco i jakby coś recytował. Srebrna odwróciła głowę. Powiedziała coś w tym samym języku. I w ten sposób została tłumaczem. - To łacina, język Remu. Tyle tylko że oni mówią o nim Roma. Kin zastanowiła się. - Romulus i Remus - powiedziała w końcu. - Założyciele Remu. Słyszałaś kiedyś tę legendę? - Chyba czytałam w zbiorze podań ludowych. - Więc tutaj konkurs na nazwę miasta wygrał Romulus. Co jeszcze powiedzieli? - Och, mnóstwo bzdur na temat demonów. Prymitywne gadanie. Czy słyszałaś kiedyś słowo "troll"? Patrzą na Marco i wciąż je powtarzają. Gadają też coś o bogach. Kin rozejrzała się dookoła. Ci ludzie byli albo całkiem prymitywni, albo znakomicie udawali. Może przez bogów rozumieli budowniczych dysku. - Zapytaj o tych bogów - poprosiła. Nastąpiła długa wymiana zdań. Czasem starszy z mężczyzn wskazywał na niebo. Leiv i jego ojciec obserwowali wszystko bardzo uważnie. i W końcu Srebrna kiwnęła głową i odwróciła się do Kin. - Mam nadzieję, że dobrze zrozumiałam. Bogów jest mnóstwo, ale największy nazywa się Christos. Jego najwyższy kapłan mieszka w Romie. Inny bóg stworzył świat w sześć dni. Przewidując twoją ciekawość - uniosła łapę nie dopuszczając Kin do głosu - zapytałam o szczegóły. Ten stworzyciel ma całe tłumy takich skrzydlatych bożków do pomocy. Jest jeszcze jeden, mniej ważny, nazywa się Saitan, ale ten wygląda mi na podżegacza. Mają też masę innych religijnych bzdur. - Sześć dni to zbyt szybko - stwierdziła Kin. - Kompanii zabrałoby to ze sześć lat, nawet przy użyciu prefabrykatów. Mówiąc prawdę włożyłabym te opowieści między bajki. - One zawsze są takie - zauważyła Srebrna. - Według większości mitów świat został zrobiony z trzustki teścia istoty wyższego rzędu, krwi świętej pszczoły, czy temu podobnych. Kin zmarszczyła brwi. Na Ziemi istniała cała masa religii. Wiele z nich rozprzestrzeniło się po galaktyce, ale i z niej zapożyczono niejedną. Na każdą sektę związaną ze skomplikowanym rytuałem czasu Ehftni przypadała grupa szafranowo-farbowanych Shandyjek walących w bębny i śpiewających na zamarzniętych ulicach ich miast. Generalnie, pracownicy Kompanii zatrudnieni w przemyśle twórczyni nie zawracali sobie głów religią albo zadowalali się czymś prostym i niekontrowersyjnym, jak Wicca czy Buddyzm. Kin z czystej ciekawości próbowała niejednego. Wstań, uklęknij, wejdź na górę, śpiewaj, chodź nago, kręć się, tańcz, pość, czuj wstręt, obżeraj się, módl - czasami było to przyjemne, ale zawsze jakieś nierealne. Ojciec Leiva powiedział coś do kapłana. Srebrna roześmiała się. - On chce kupić piec Valhalli - przetłumaczyła. - Co? - Autokuchnię. Twierdzi, że w Valhalli wszyscy mężczyźni jedzą i piją bez końca, a teraz jest przekonany, iż to właśnie dzięki takim piecom. - Powiedz mu, że. nie jest na sprzedaż. - Mówiąc to popatrzyła na Eiricka Raude. Rudy Eryk. Na jej ojczystej Ziemi, w sercu Valhalli, gdzie pięć mórz wlewało się do Długiego Fiordu, był zniszczony pagórek. Tamtejsze wody nazywano Brodą Eryka, zaś w kopcu spoczywały szczątki Rudego Eryka. Stanowiło to wielką atrakcję turystyczną. Srebrna wzięła głęboki wdech. - On chce również, żebyśmy naprawili słońce - oznajmiła. Mężczyzna, widząc wyraz twarzy Kin, zaczął mówić po łacinie. - Twierdzi, że czasem podczas zimy nastaje wiosna. Bywa, iż słońce przygasa, a przez kilkanaście nocy gwiazdy migoczą. Aha, i coś się stało z jedną ż planet. Kin spojrzała zaskoczona, po czym weszła do izby, gdzie stała autokuchnia. Zamówiła kubek słodkawego piwa, które wyniosła na zewnątrz i wetknęła w pomarszczone dłonie Eiricka. - Powiedz mu, że to nasza wina. Powiedz też, że jeśli tylko rozwikłamy tajemnicę tego świata, odbudujemy go i zrobimy co się da, by naprawić słońce. Co on mówił'o migotaniu gwiazd? - Najwyraźniej oni na to czekali. Ten Christos urodził się tysiąc lat temu i wszyscy wierzą, że ma powrócić właśnie teraz. Spójrz na wodę. Kin odwróciła się. Fale uderzały o plażę, nawet tutaj, zaś od strony morza doleciał grzmot sztormu. Natomiast niebo było czyste i spokojne. - Wiedziałam, że ta konstrukcja jest zawodna - westchnęła. - Najwyraźniej psują się systemy nadzorujące. Ale Eirick nie wygląda na zbytnio zaniepokojonego. - Mówi, że widział i słyszał wielu bogów. Może się z nimi dogadać, ale nie musi. Obiecuje, że jeśli naprawimy pogodę, da nam dużo drewna. - Drewna? Srebrna odwróciła się i popatrzyła na wioskę. - Tutaj jest ono chyba rzadkością. Zauważ brak drzew. Przecież to powinno być klimatycznym rajem, pomyślała Kin. Na Ziemi byłoby. Ekspansja ludów północy miała miejsce podczas długiego, ciepłego okresu, kiedy nawet wybrzeża Grenlandii nadawały się do zamieszkania... Tutaj nocami migotały gwiazdy. * * * Na noc Marco i Kin zostali w izbie, zaś Srebrna wybrała chłodne powietrze na przystani. Nikt nawet nie próbował umieścić Kin razem z kobietami. Boginie są inne. Leżąc patrzyła na pełgający płomień. Fale wciąż głośno huczały. Przypływ, pomyślała. Choć jego przyczyną nie mógł być ten śmieszny księżyc. Istniał jakiś inny mechanizm, który właśnie wariował. Przydałyby się pastylki nasenne. Co prawda pozostawiały w ustach smak małpiego moczu, ale działały szybko. Bezsenność spowodowana chrapaniem współlokatorów czy uwieraniem kamieni w plecy jest straszna. Marzyła o głębokim, krótkim śnie bez koszmarów. W końcu dała za wygraną. Wstała i przeszła przez mroczną izbę. Mężczyzna przy drzwiach odsunął się pośpiesznie, pozwalając jej wyjść. Na niebie skrzyły się sztuczne gwiazdy. Zadrżała, lecz ten nieprawdziwy świat, jaśniejący ponad ciemnym fiordem, wprawił ją w podziw. To nie Ziemia, a jedynie płaska tarcza o średnicy dwudziestu czterech tysięcy kilometrów i masie około 215,67x10 ton. Co oznaczało, że posiada albo generator grawitacyjny, albo warstwę neutronium na spodzie. Kręciła się bardzo poWoli, jak moneta wrzucona w syrop, taszcząc ze sobą sztuczne słońce, księżyc i planety. Choć Kin znała te dane, jednak siedząc tam, trudno było w nie uwierzyć. Znów zadrżała. Przeszył ją mróz. Zimne światło gwiazd. Mechaniczna rzeczywistość. Bez astronomii. Zresztą ta może i istniała, lecz wówczas musiała być farsą. Świat, na którym śmiałkowie spadali w otchłań, pełen smoków, trolli, mitów... Tuż nad czymś, co z braku lepszego określenia trzeba było nazwać horyzontem, dostrzegła planetę. Poruszała się jednak zbyt szybko, I nagle rozbłysła pióropuszem ognia. Spadła gdzieś na wschodzie. Kin wydało się, że poczuła uderzenie. Pobiegła ku wyciągniętym na plażę łodziom, gdzie iskrzył się oszroniony kształt. - Srebrna? Idiotka. Jak wiele Shandyjek jest na dysku? - Ach, Kin, na pewno to widziałaś. - Co to było? - Reszta naszego statku. To było jedynie kwestią czasu. Marco powinien go raczej zniszczyć, niż pozostawić własnemu losowi. Miejmy nadzieję, że spadł do morza albo na pustynię, skoro już zleciał po tej stronie. - Jest to na pewno doskonały sposób na powiedzenie rządzącym, że tu jesteśmy. Najpierw niszczymy im planetę, a potem zrzucamy na głowy statek. - Zanim zobaczyłam go, zauważyłam coś jeszcze - stwierdziła Srebrna. - Widzisz tę plenetę, tam nisko? Co to jest? - Gdybyśmy byli na Ziemi, w tej pozycji znajdowałaby się Wenus. - Właśnie. Nie ma księżyca. Kin poczuła dreszczyk podniecenia. Twórcy dysku o czymś zapomnieli. Jak mogli? Wenus z Adonisem, księżycem prawie tak dużym jak ziemski, królowały na niebie o świcie i o zachodzie słońca. Dlaczego księżyca nie zbudowano tutaj? Tajemnica. - Można by napisać książkę o związkach astronomii z socjologią - stwierdziła Srebrna. - Ja na przykład zawsze uważałam, że ludzie pierwsi ruszyli w kosmos, bo coś nad ich głowami wciąż im przypominało, iż we wszechświecie wszystko obraca się wokół czegoś. Mieliście system, który pokazał wam, że nie wszystko kręci się dookoła Ziemi. My mieliśmy naszego Bliźniaka, Kungowie w ogóle nie widzieli nieba. Gdyby prawdziwa Ziemia nie miała Księżyca, to wasza historia na pewno byłaby bardziej skomplikowana. Siedziały tak i podziwiały, jak na niebo bezksiężycowego świata powoli wdziera się szarość. Kin wtuliła się w futro towarzyszki i zastanowiła, czy autokuchnia jest bezpieczna. Zapewne była. Wikingowie mieli powody, by obawiać się Marco. Srebrna najwyraźniej pomyślała o tym samym. - Kin? Nie śpisz? - spytała. - Mm. - Obiecaj, że jak autokuchnia się zepsuje, zwiążesz mnie i pozwolisz, by Marco mnie zabił. Kin usiadła, krzywiąc się w ciemności. - Oczywiście, że nie. A poza tym jak moglibyśmy cię związać? - Nawet w tej chwili masz przy sobie ogłuszacz. Zauważyłam go już wcześniej, uczono mnie obserwować. Zróbcie to, bo boję się tego, czym mogłabym zostać. Kin mruknęła coś niewyraźnego i położyła się z powrotem, myśląc o Shandyjce. Nie jadły pokarmu ludzi czy Kungów. Zanim autokuchnie weszły do powszechnego użycia, pozwalano im wyruszać w kosmos jedynie z osobistymi zamrażarkami. Raz, kiedy ludzki statek przewoził na Wspaniałą Ziemię czterech ambasadorów Shand, urządzenie to zepsuło się. Dyplomaci byli istotami cywilizowanymi, lecz kiedy Shandyjczyk zostaje pozbawiony pożywienia, po dwóch dniach zmienia się we wściekłe zwierzę. Milion lat ewolucji wycieka wraz ze śliną z pyska. Powstrzymywali się przez pięćdziesiąt sześć godzin. Nie ocalał nikt. Ostatnia Shandyjka, kiedy obudziła się z żarłocznego amoku i zobaczyła wnętrze swojej kabiny, odebrała sobie życie. Normalny przedstawiciel jej gatunku nie zrobiłby tego, lecz ambasadorów szkolono w myśleniu kategoriami kosmopolitycznymi. Prawdą było, że Shandyjki lubiły jeść Shandów. Czy rytualny kanibalizm można dopasować do cywilizacji? Im się udało. Istniała też Gra. Jej zasady były stare i proste. Dwie Shandyjki wchodziły z dwóch stron do wydzielonego kawałka lasu czy tundry. Specjalne reguły określały zasady używania broni. Zwyciężczynię czekała uczta. Kin poczuła ogromną ciekawość. - Srebrna, czy kiedykolwiek brałaś udział w Grze? - spytała delikatnie. - Dlaczego pytasz? Tak. Trzy razy, kiedy czułam straszliwy głód. Dwa razy w domu, raz gdzieś tam, nielegalnie. Ostatnim razem moją przeciwniczką była Regius profesor lingwistyki Uniwersytetu w Gelt. W mojej zamrażarce coś z niej jeszcze zostało. Trochę mi szkoda, że jej śmierć poszła w sumie na marne. - Ale istnieją już autokuchnie, Gra nie jest konieczna. Srebrna wzruszyła ramionami. - Została tradycja. Kiedyś była potrzebą, teraz jest traktowana jako sport. Są w niej elementy ryzyka, identyfikacji z przeszłością, wyzwalania ciemnych stron naszej natury. Uważasz to za barbarzyństwo. Choć było to stwierdzenie, a nie pytanie, Kin potrząsnęła głową. - Niektórzy ludzie też grają - ciągnęła Srebrna. - Płacą za szansę udowodnienia... czego? Męstwa? Jeśli wygrywają, otrzymują głowę pokonanego, którą wieszają potem na ścianie. To jest barbarzyństwo. - A co się dzieje, jeśli wygrywa Shandyjczyk? - Dostaje dwóch kryminalistów skazanych na śmierć. Kin pomyślała, że robią to przecież na własnym świecie i ludziom nic do tego. Nie można ich mierzyć ludzką miarą. A jednak zawsze tak się działo. Nagle jej rozmyślania przerwały krzyki dochodzące z wielkiej chaty. Jakiś mężczyzna wypadł ze środka i potoczył się po trawie. Kin skoczyła na piasek i pognała przed siebie, wyciągając zza pasa ogłuszacz. Za plecami usłyszała ciężki tupot Shandyjki. Izba pełna była ciemnych, skłębionych postaci. Kin odskoczyła, kiedy obok przemknął odziany w skóry mężczyzna, goniony przez innego, wywijającego toporem. Wycelowała ogłuszacz i nacisnęła spust. Efekt był natychmiastowy. Pod biegnącymi ugięły się nogi i po chwili obaj runęli na ziemię pogrążeni we śnie. Wpadła do środka z bronią nastawioną na minimum mocy i maksymalny promień i omiotła wnętrze niczym kosą. Jakiś wojownik, który akurat skoczył ku niej z podniesionym mieczem, zasnął stojąc. Upadając zwalił ją z nóg z taką siłą, jakby ważył tonę. Przez moment dusiła się oparami zatęchłego moczu i źle wyprawionych skór, aż wreszcie udało jej się przeturlać. Wypuszczony z dłoni ogłuszacz gdzieś znikł. Po chwili zobaczyła, jak jakiś chwiejący się na nogach olbrzym podnosi go i z ciekawością zagląda w lufę. W samym środku zamieszania jego twarz przybrała nagle wyraz błogiego spokoju. Zwalił się niczym ścięte drzewo. Skoczył ku niej inny mężczyzna. Kopnęła go z całej siły. Oczy wyszły mu na wierzch. Upadając złapał się za krocze. Jednak nie była to walka, tylko zwykła burda. Większość uczestników waliła na oślep wszystko, co się ruszało lub już nie. Wstając poślizgnęła się na podejrzanie śliskim klepisku. Pomiędzy postaciami wojowników dostrzegła w świetle pochodni Marco, uwijającego się z mieczami we wszystkich czterech dłoniach. Za nim huczała autokuchnia, a w powietrzu unosił się lepki, słodki zapach. Od drzwi doleciał hałas, po czym do izby wpadł Eirick z twarzą purpurową z wściekłości. Wymachiwał dookoła swoją kulą. Nagle zawalił się dach. Jeden z walczących wpadł na Kin, lecz zdzieliła go kantem dłoni. Całą scenę oświetlił blask poranka. Część ścian pochyliła się i runęła do środka. Przez chwilę ujrzała cień szerokiej, kosmatej stopy. Srebrna zajrzała przez dziurę w dachu, ciemna na tle złotego nieba. Nastała cisza przerywana jedynie jękami rannych. Shandyjka ryknęła, po czym rozpętało się piekło, gdy ci, którzy jeszcze mogli, rzucili się do ucieczki. Kin spojrzała pod nogi. Stała w lepkiej, pienistej kałuży. Popatrzyła na autokuchnię. Z jej otworu wylewała się strumieniem żółtobrązowa ciecz. Bajoro rosło. Marco zerknął na nią, wytężył wzrok, westchnął i runął na plecy. Zrezygnowanym gestem, wiedząc, czego może się spodziewać, podstawiła dłonie i spróbowała. Słodkie i mocne piwo. Plamy na ciałach rannych i konających dookoła były coraz większe. Zatrzymała maszynę i poleciła wyprodukować lekarstwo. Gdy ta wypluła misę pełną mętnej, błękitnej mikstury, uniosła głowę Kunga i trzymając ją za czerwony czub, jednym ruchem wlała zawartość do gardła. Puściła łeb prosto w błoto. Srebrna wpadła do środka przez zniszczony dach. Obeszły sale dookoła. Autokuchnia mogła produkować różne medykamenty i Kin po namyśle zaprogramowała środki stymulujące odrost utraconych kończyn. Zazwyczaj zabraniano stosowania takiej terapii na prymitywnych światach ze względu na kulturowy szok, lecz w końcu ten płaski dysk był jednym wielkim szokiem. Opatrzyła rannych błotnistą papką, z nadzieją, że pomoże. Wreszcie Marco jęknął, usiadł i spojrzał na nią mętnym wzrokiem. Zignorowała go. - Ledzie Leiva powiedzieli im o piecu produkującym alkohol - wyjaśnił grubym głosem. - Kiedy im to zademonstrowałem, powariowali i zażądali więcej. A potem zaczęli się tłuc. - Pieprzona maszynka z Valhalli - mruknęła Kin i wróciła do pracy. Wtem pod dachem rozległ się skrzeczący chichot, a na podłogę spłynęło czarne pióro. W południe byli gotowi do dalszej drogi. Mieszkańcy zgromadzili się, by ich pożegnać. Wielu mężczyzn miało nowe, białawe blizny. Niektórzy wystawiali na widok maleńkie kończyny, zaczynające już odrastać z zaleczonych kikutów. - Kilku, niestety, nie udało się odratować. Czarodziejska maszyna nie była na tyle skuteczna. Eirick wygłosił długą przemowę po łacinie i jako prezenty pożegnalne pragnął wręczyć im rzadkie gatunki futer oraz dwa białe ptaki używane do polowań. - Powiedz, że nie możemy tego przyjąć - oznajmiła Kin. - Nie możemy brać dodatkowego balastu. Wytłumacz mu, że jak będziemy za bardzo obciążeni, nie dolecimy do słońca. To zresztą niemal prawda. Eirick wysłuchał rzeczowej odpowiedzi i ukłonił się wytwornie. - Aleja chciałabym coś im podarować - powiedziała Kin. - Dlaczego? - prychnął Marco. - Bo ona ciągle się boi, że za tym wszystkim stoi Kompania. Chce ich przeprosić. Czy nie mam racji? - mruknęła Srebrna. Kin udawała, że niedosłyszy. - Poproś go o jakieś resztki drewna - powiedziała. - Mogą być trociny. Albo o trawę, siano, czy stare kości. Cokolwiek, co kiedyś żyło. Nakarmimy kuchnię. Nastawili maszynę na przerób drewna. Widząc, jak z otworu wysuwa się pachnąca, gładka deska, cała wieś rzuciła się do pracy. Wkrótce wielkie naręcza wypłukanych przez morze wodorostów powiększyły piętrzący się przy wlocie stos. Na szczęście tego dnia w wodzie pływały całe ich góry. Gdy ludzie przenosili deski, Kin wzięła Marco i Srebrną na stronę. - Będziemy lecieć, o ile to możliwe, nad ziemią - stwierdziła. - Jeśli przed dotarciem do osi wyczerpią się pasy, naładujemy jeden energią z pozostałych i dalej poleci Marco albo ja. W ten sposób Srebrna zostanie z kuchnią. - W porządku - oświadczyła Shandyjka. - Nie mam nic do stracenia. Oczywiście poleci Marco. W razie potrzeby ja jestem na tyle wielka, że odstraszę potencjalnych napastników, zaś ty będziesz mogła przetrwać zawierając związek z jakimś samcem. Do podróży najlepiej nadaje się Marco. Była to nieco toporna próba dyplomacji. Kung odwrócił głowę. - Nie nadaję się do niczego - stwierdził zrezygnowanym głosem. - Dałem się sprowokować. Wstydzę się. - Nie możesz winić tylko siebie - zauważyła Srebrna uprzejmie. - Ależ ja miałem nad nimi przewagę liczebną jeden do trzydziestu! Zaczął padać deszcz ze śniegiem. Sterta desek wokół autokuchni poważnie urosła. Kin wyłączyła maszynę i poprawiła jej pas. Stojący nieopodal kapłani śpiewali coś po łacinie. - Co oni mówią? - spytała Kin. Srebrna słuchała przez chwilę. - Proszą Christosa, by pomógł nam naprawić tę planetę albo strącił nas w dół, jeśli jesteśmy sługami Saitana, o co nas podejrzewają. - To miło z ich strony. Pożegnaj wszystkich od nas, dobrze? Wznosili się szybko. Wkrótce wioska i plaża znikły na tle śniegu i wzburzonej wody. Morze szalało. Fale wspinały się jedna na drugą i z hukiem załamywały, niemal opryskując wodnym pyłem lecącą trójkę. Na dysku wschód nie mógł być kierunkiem, był to raczej punkt na obwodzie. Ten świat miał jednak cztery strony: na prawo, na lewo, na zewnątrz, do środka. Wybrali tę ostatnią. * * * Okrążyli jakiś kształt płynący w wodzie. Kin zastanowiła się, czy to było żywe, czy tylko ruch fal sprawiał takie wrażenie. Z wody wysunęła się jedna płetwa, która natychmiast opadła z powrotem. Postanowiła zejść niżej. Oczekiwała ostrzeżenia ze strony Marco, ale ten przez cały dzień był jakiś przygaszony. Srebrna również milczała, wykorzystując powietrzny postój i przyciągając ku sobie autokuchnię. Gdy opadała, wydawało jej się, że przez dwadzieścia pięć warstw skafandra czuje zimno. Niebo było czyste jak lód. Stworzenie na dole płynęło brzuchem do góry. Składało się głównie z ogona, który falował niczym wąż, raz po raz znikając pod wodą. Gdy mocniejszy ruch fal targnął cielskiem, dostrzegła długi, koński łeb i pusty oczodół. Zwierzę musiało być stare. Żadne stworzenie nie mogłoby tak urosnąć, żyjąc krótko. Pokryty skorupiakami biały brzuch zryły robaki. Pomknęła w górę. Byłoby wspaniale położyć to coś na stole operacyjnym, oczywiście przy pomocy dźwigu. - Zdechłe - oświadczyła. - Rozkrojono je tak, że przez ranę można by przepłynąć łodzią. Cięcie jest dość świeże. Przypuszczam, że to takie samo stworzenie, jakie widzieliśmy rano. Tamto znaleźli daleko na prawo. Kołysało się na wodzie jak pokryty łuskami grzywacz. - Jest absolutnie, nieodwołalnie martwe - powtórzyła, widząc wyraz twarzy Srebrnej. - Zastanawiam się właśnie, co je zabiło - odparła tamta. - Z chęcią postawiłabym stopy na twardym gruncie. Im twardszy, tym mniej się boisz, pomyślała Kin. Sama wolała niebo. Pasy miały w sobie coś uspokajającego, były o wiele pewniejsze niż dysk. Nie psuły się. Natomiast on mógł przestać działać w każdej chwili. Wtedy wolałaby unosić się w przestworzach. - Kilka mil stąd jest wyspa - odezwała się Srebrna. - To tylko sterta kamieni, ale widzę ślady ognisk. Lądujemy? Kin wpatrzyła się w dal. Dostrzegła niewielką smugę lądu. Morze też jakby się uspokoiło. Pomysł nie był pozbawiony sensu, zwłaszcza że skafandry nie były przeznaczone do długich lotów w warunkach grawitacji. Ponadto, jej dyndające, bezużyteczne nogi stawały się ciężkie jak ołów i byłoby dobrze wpompować w nie trochę świeżej krwi. - Marco? - zawołała. Kung leciał nieco dalej, wciąż pogrążony w samokrytycznych rozmyślaniach. W słuchawce rozległo się westchnienie. - Nie odpowiem ci sensownie, ale nie dostrzegam zagrożenia. Wyspa była mała i najwyraźniej pływająca. Pokrywały ją wyschnięte wodorosty, zaś ogniska na szczycie palono tak często, że miejsce to było prawie czarne. Pierwsza wylądowała Kin. Osłabione kolana ugięły się pod ciężarem. Spomiędzy zielska tuż przed jej twarzą wypełzł krab. Srebrna opadła delikatnie i natychmiast zaczęła ściągać linę z autokuchnią. Po chwili Kin usiadła, rozmasowując nogi, zaś Shandyjka zaczęła kręcić się dookoła, rwąc wodorosty i wciskając je w maszynę. Normalnie kuchnia pobiera potrzebne molekuły wprost z powietrza, lecz najwyraźniej Srebrna miała ogromny apetyt. Wreszcie poklepała Kin po ramieniu i podała jej kubek z kawą. Sobie zostawiła półmisek z czymś czerwonym. Może syntetyczny Shandyjczyk? - A gdzie Marco? - Kin rozejrzała się. Srebrna przełknęła kęs i wskazała na niebo. - Wyłączył radio. Ma problemy z samym sobą. - Gadanie - odparła Kin. - Po prostu chciałby być człowiekiem choć wie, że jest Kungiem. Zawsze, gdy zachowa się jak Kung, jest mu wstyd. - Wszyscy Kungowie i ludzie to wariaci - stwierdziła Srebrna melancholijnie. - A ten jest największym. Jakby sobie to wszystko przemyślał, doszedłby do wniosku, że to logiczny bezsens. - Naturalnie - odparła Kin znużonym głosem. - Wiadomo, że fizycznie nie jest człowiekiem, ale oni wierzą, że o rasie każdej istoty decyduje miejsce urodzenia*... - przerwała. Srebrna uśmiechała się, kiwając głową z aprobatą. - Mów dalej - powiedziała. - Dochodzisz do sedna. Kungowie sądzą, że w trakcie narodzin w dziecko wchodzi najbliższa uwolniona dusza. Jednakże ludzie w to nie wierzą, prawda? Ergo, jest Kungiem duszą i ciałem. W uchu Kin rozległo się sapnięcie. Może Marco nawet chciał wyłączyć nadajnik, ale jak każdy cierpiący na paranoję Kung nie zrobiłby tego przenigdy. Kin spojrzała w niebo na odległy punkcik, zaś Srebrna bezgłośnie poruszyła wargami - "ignoruj go". - Przypuszczam, że te ogniska palili ludzie Leiva - mruknęła Kin niewyraźnie. - To pewnie jakiś szlak handlowy. - Tak. Zauważyłaś, że morze jest teraz jakieś inne? Zauważyła. Miliardy ton wody przelewające się przez krawędź dysku musiały jakoś powracać. Zakładając, że jego twórcy nie używali magii, gdzieś musiało siedzieć molekularne sito podłączone do - tu Kin skrzywiła się - przekaźnika materii. Wodę pompowano z powrotem przez odbiorniki przyczepione do dna. Proste. Tyle że coś szwankowało. Przez ostatnie półtora dnia przelatywali ponad obszarami niezwykle wzburzonymi. Najwyraźniej przesyłano za dużo wody naraz albo pozostało jedynie kilka działających odbiorników, które musiały pracować na zwiększonych obrotach. - Ciągle zapominam, że to tylko ogromna maszyneria - powiedziała. - Chyba jesteś zbyt surowa dla budowniczych dysku - odparła Srebrna. - Poza, oczywiście, możliwością zupełnej awarii, życie tutaj .nie jest aż tak złe. Nauka też może się rozwijać. - Pewnie. Tyle że bezsensowna. Nauka powinna wyjaśniać tajemnice całego wszechświata, a tutejsza badałaby jedynie ten krążek. Zamknięta w sobie, pogrążona w stagnacji. Spróbuj wyobrazić sobie astronoma! Ten Świat jest dobry tylko dla religii. Srebrna wystukała nową miseczkę goo. Gdy odwróciła głowę, Kin zdejmowała skafander. - Myślisz, że to rozsądne? - Prawie na pewno nie - odparła Kin, łapiąc równowagę na ruchomej powierzchni. - Ale nie zamierzam pocić się w tym cholerstwie przez cały dzień. Dużo bym zapłaciła za gorącą kąpiel. Ruszyła nago w kierunku wody, lecz nagle stanęła, kiedy następny przechył wyspy usunął jej kamień spod stopy. Wyspy? Marco runął na dół, wrzeszcząc coś po kungijsku. Nogi Kin obmyła gwałtowna fala, a gdy ta odwróciła się, następna, już po pas, przewróciła ją. Przez wodny pył dostrzegła, jak Srebrna razem z autokuchnią podskoczyły do góry. Zimna masa wody przetoczyła ją na bok. Wpadła w zieloną, zapychającą uszy masę, ostatkiem sił chwytając materiał skafandra. Ciężar pasa odrzutowego pociągnął ją w toń. Woda dookoła zawrzała. To Marco zanurkował. Zanim wreszcie uniosła się do góry, przeżyła chwilę grozy. Srebrna już czekała. Gdy tylko ujrzała pas z desperacko uczepioną sylwetką, podfrunęła bliżej. Jednocześnie Kung wyskoczył na powierzchnię, rozbryzgując wodę na wszystkie strony. - Nie! - krzyknął. - Do góry! Lećcie do góry! Jesteśmy za nisko! Dwieście metrów wyżej rozpoczęli ponurą pantomimę. Srebrna trzymała Kin za ręce, a Marco nakładał skafander. Najpierw wepchnęli ją w dolną część, potem zgrabiałe ręce wcisnęli do rękawów. Włączyło się ogrzewanie. Gdy mogła już coś z siebie wydusić, wnętrze kombinezonu przypominało turecką łaźnię. - Dzięki, Marco - szepnęła. - Wiesz, że nie byłabym na tyle mądra, żeby włączyć... - Popatrzcie na dół - przerwał jej Kung. Spojrzeli. Pod roziskrzoną powierzchnią wody przesunął się cień monstrualnego żółwia, wielkiego jak wyspa, o głowie wielkości domu. Kiedy tak patrzyli, bestia leniwie machnęła płetwami i zniknęła w odmętach. - Zauważyłem, jak się budzi - powiedział Marco. - Myślałem, że jego apy to mielizny, i wtedy jedna poruszyła się. Na pewno robi z nich użytek i żywi się tymi nieszczęśnikami, którzy rozpalają na nim ogniska. - Miał ze sto metrów - zdumiała się Srebrna. - Niesamowite. Czy coś takiego istnieje na Ziemi, Kin? - Nie - odparła Kin, szczękając zębami. - No, dość tej naukowej gadaniny - stwierdził Marco. - Musimy dostać się na najbliższy kontynent. Srebrna, popatrz w tamtym kierunku, trochę na prawo i na środek. Widzę jakąś kropkę. Shandyjka przekręciła skafander. - To ptak - oznajmiła. - Czarny. Możliwe, że kruk. * * * - Znaczy, że ląd niedaleko - ucieszył się Marco. - Bałem się, że to smok. Ustawili pasy na ciąg poziomy i pomknęli przed siebie. Kung wysunął się do przodu, tak że uformowali trójkąt. Kin posłusznie zwolniła, Shandyjka zrobiła to samo. Marco objął dowództwo. Po jakimś czasie poszybował do góry, obie panie poszły jego śladem. Pod nimi dysk rozpostarł się w całej swej krasie. Lecąc niżej Kin miała jeszcze wrażenie, że byli na planecie, lecz teraz kosmiczny krążek ukazał swoje prawdziwe oblicze - obłędnej mapy, projektu jakiegoś szaleńca. Widok przesłaniały jedynie chmury i gęste powietrze. Hen w oddali majaczyła ciemna linia - krawędź świata. Dalej była już tylko biała kipiel. Wodospad. Oceanospad, otulający dysk niczym wąż. Gdzieś przy brzegach Afryki tworzył się huragan. Kin wzleciała wyżej i z fascynacją patrzyła na zmrożoną spiralę chmur. Oglądała z góry wiele światów, ale ten był inny. Ogromny. Przyzwyczajona do wielkich rozmiarów wiedziała, że zaciszny, dziwny światek mógł sprawiać wrażenie małego. Gdy się jednak na niego spojrzało z wysokości kilkuset kilometrów, ukazywał się olbrzymi, prawdziwy. Świetlne lata próżni były przy nim niewielkie i bez znaczenia. Można się było na niego tak gapić... - Popatrzcie na te wielkie wiry - zawołał Marco. - Kin uważa, że to ma coś wspólnego z przesyłaniem wody - odparła Srebrna. - To logiczne. Zaczynam podziwiać ludzi, którzy przemierzają te oceany małymi łodziami, bez wsparcia z powietrza. - Jak się tak patrzy z tej wysokości - mruknęła Srebrna - to strach postawić na nim stopę. Jest taki cienki, sztuczny. Właściwie my, mieszkańcy Shand nie cierpimy na zawroty głowy, ale teraz zaczynam pojmować, czym, one są. Marco pokiwał głową. - Właśnie. Mam takie mrowienie w kostkch, jakbym stał na kładce na wysokości stu pięter. - Chyba rozumiem, co Kin miała na myśli, kiedy pisała o tym, że Wrzecionowaci chcieli mieć pod sobą wiele tysięcy kilometrów planety - zauważyła Srebrna. - To jakby psychiczna kotwica. Podświadomość boi się spadania na dno wszechświata. Czy to, co teraz czujemy, podobne jest do wrażeń Wrzecionowatych? - Podobno pomogli nam w rozwoju, więc jest to możliwe. Co ty o tym sądzisz, Kin? Kin! - Hę? Co takiego? - Czy ty w ogóle słuchasz? - Wybaczcie, podziwiałam widoki. Srebrna, co to za smuga tam w dole? W samym środku Europy? - Widzę. To tam, jak sądzę, spadł nasz statek. Spojrzeli wszyscy. Z tej odległości dym był jedynie cienką nicią. - Wygląda to na region raczej niezamieszkały - stwierdziła Srebrna z ulgą w głosie. - Teraz na pewno - odparła Kin ponuro. Kilka kilometrów niżej, kruk, niewidoczny dla trójki, lecący ile tchu w piersiach, spojrzał na ślad dymu. Za jego oczami coś szczęknęło. * * * Księżyc wzeszedł nieco czerwonawy i przygaszony, choć była pełnia. Oświetlił umykający w dole, przeważnie leśny krajobraz. Tu i ówdzie pasma uprawnej ziemi oraz nieliczne, pomarańczowe światełka zdradzały osady. Gdy skończyły się lasy, Marco zawołał, by się zatrzymały. - Wylądujmy - jęknęła Kin zmęczonym głosem. - Najpierw trzeba się rozejrzeć. - Teren pod nami wygląda na bezpieczny. Najpierw wylądowała Srebrna, dzięki słusznemu założeniu, że ewentualne zwierzęta zaatakują ją niechętnie. Wyłączyła skafander, odpięła hełm i w milczeniu stała przez chwilę, z rozszerzonymi nozdrzami. Po minucie obróciła głowę, wciąż węsząc. - W porządku - stwierdziła wreszcie. - Czuję wilki, ale zapach jest stary. Półtora kilometra w stronę osi żerują dziki, a w rzece jakieś dwa i pół kilometra w kierunku krawędzi są chyba bobry. Ani śladu ludzi. - Znów wciągnęła powietrze. - Jest jeszcze coś, ale nie znam tego zapachu. Dziwny. Jakby owady. Mimo tej niepewności wylądowali. Kin wprawdzie już przysypiała w swoim skafandrze, ale udało jej się skupić na tyle, by przed zderzeniem z pagórkiem wyłączyć pas. Opadła na ziemię i natychmiast z ulgą zanurzyła się w pachnącej trawie. Obudziła się, gdy Marco delikatnie wsuwał w jej dłonie miskę zupy. On i Srebrna rozpalili ognisko. Pomarańczowe płomienie strzelały wysoko, oświetlając liście pobliskich drzew i otaczając obozowisko kręgiem ciepłego blasku. Pokrywa autokuchni lśniła. - Sam wiem najlepiej, że to niebezpieczne - stwierdził Kung, widząc niedowierzanie w jej oczach. - Lecz jestem na tyle człowiekiem, że mogę powiedzieć - do diabła z tym. Srebrna stoi na warcie pierwsza. Potem ty. Jeszcze trochę pośpij. - Dzięki. Słuchaj, jeśli chodzi o tę pływającą wyspę... - Nie wracajmy już do tego. Teraz będziemy lecieć nad lądem. - Możemy niczego nie znaleźć. - Oczywiście. Ale czymże jest życie, jeśli nie podróżą do Centrum? - Bardziej martwią mnie zasilacze, pasów. Myślisz, że wystarczy im mocy? - Nie wiem. Ale przynajmniej mają wbudowany system zabezpieczający przed upadkiem. Jeśli moc będzie spadać, łagodnie posadzą nas na ziemi. - Albo na morzu. - Słusznie. Wiem, co cię niepokoi. Że to wszystko sprawka Kompanii. Tylko po co mieliby to robić? - Bo mogą. - Nie rozumiem. - Wiem. Teoretycznie jesteśmy w stanie zbudować smoki, wyhodować ludzi czy odtworzyć wymarłe gatunki wielorybów, ale nie robimy tego, bo są pewne zasady. Jest to jednak możliwe. Posiadamy wiedzę i umiejętności potrzebne do zbudowania takiego dysku, lecz w znanej przestrzeni nikt nie ośmieliłby się tego zrobić. Tu, poza nią, to co innego. Marco spojrzał na nią smutnym wzrokiem. - Srebrna przekonała mnie - mruknął. - Zachowuję się rozsądnie, więc jestem Kungiem. Dobrze, że nie człowiekiem. Skończyła jeść zupę i położyła się. Czuła sytość i ciepło. Obok Marco zwinął się w kłębek, z czterema mieczami wikingów w dłoniach. Srebrna siedziała nieruchomo na wzgórku. Kin pomyślała, że to uspokajający widok. Dopóki kuchnia działa. * * * Nie miała snów. . Srebrna obudziła ją przed północą. Ziewnęła i stękając wstała. - Wydarzyło się cokolwiek? - mruknęła. Srebrna zastanowiła się. - Chyba godzinę temu pohukiwała sowa, pojawiły się też nietoperze. Poza tym całkiem spokojnie. Shandyjka zaległa na ziemi. Po kilku minutach głośne chrapanie dawało Kin do zrozumienia, że może liczyć wyłącznie na siebie. Księżyc wisiał wysoko, lecz wciąż płonął na czerwono. Gwiazdy za to świeciły intensywnym blaskiem, który zwykle pojawia się w środku nocy. Ciężka od rosy trawa zaszeleściła pod jej stopami. Nawet teraz na krawędzi nieba jarzyła się zielonkawa poświata oznaczająca granicę dysku. Obok jej twarzy grasowały ćmy, pachniało tymiankiem. W pewnej chwili wydawało jej się, że przysnęła stojąc. Księżyc był wciąż wysoko, a zielona linia na - powiedzmy - zachodzie jaśniała słabą poświatą. Po stoku jednak niosły się dźwięki muzyki, najwyraźniej rozbrzmiewające już od jakiegoś czasu. Wibrujące tony robiły się coraz wyższe, jakby o coś prosiły. Nie sposób było odgadnąć o co, choć Kin wydawało się że o coś, co nigdy nie istniało. Muzyka była czysta. Resztki ogniska wyglądały jak czerwone oko pomiędzy śpiącymi. Wdrapała się na łagodne zbocze, zostawiając na wilgotnej trawie ciemne ślady. Wyobraziła sobie, że muzyka jest czymś żywym, istotą krążącą po lesie dookoła wzgórza. Powiedziała sobie, że może wrócić w każdej chwili i brnęła dalej. Na szczycie pagórka, na omszałym kamieniu, siedział ze skrzyżowanymi nogami elf. Pochylał się nad piszczałką, najwyraźniej całkowicie pochłonięty graniem. Jego sylwetka była dobrze widoczna na tle jaśniejszego nieba. Jakby druga Kin Arad, znajdująca się wewnątrz jej oniemiałego umysłu, biła na alarm. "To jakiś insekt! Nie słuchaj tego! Wygląda jak skrzyżowanie człowieka z chrząszczem! Popatrz na te antenki! To nie uszy!" Muzyka nagle umilkła. - Nie... - szepnęła. Trójkątna główka odwróciła się. Przez moment Kin spoglądała w wąskie, błyszczące oczy, bardziej zielone niż poświata na niebie. Rozległ się syk, tupot stóp na mchu i szelest w gęstwinie. Po chwili wszystko okrył aksamit nocy. * * * O świcie wznieśli się ponad drzewa i znów poszybowali ku osi, zostawiając za sobą pokrętne zawirowania mgły. Słup dymu na horyzoncie tkwił w miejscu niczym boży palec. Był tak gruby, że rzucał cień. - Nie wiem, co o nim sądzą tubylcy, ale mnie to przeraża - stwierdziła Kin. - Powinniśmy byli unicestwić statek w kosmosie, Marco. - To ich planeta w nas uderzyła - odburknął tamten. - Oni są za to odpowiedzialni. Las ustąpił miejsca uprawnym polom, pociętym rzędami stogów. Daleko w dole, jakiś człowiek brnący za pługiem ciągniętym przez woły ukląkł, gdy przeleciał nad nim ich cień. Od granicy poła do grupki chałup pokrytych mchem biegła zakurzona droga, która dalej przechodziła w bród na niewielkiej rzeczce i znikała wśród drzew. - Nie wyglądał mi na genialnego konstruktora planety, ani nawet na zwykłego technika - stwierdziła Kin. - Raczej na przerażonego wieśniaka - mruknął Marco. - Ktoś to jednak zbudował. Śniadanie zjedli nad brzegiem morza, na szczycie klifu. Marco obserwował je uważnie. - Kin, gdybyś była twórcą tego świata, jak zrobiłabyś pływy? - spytał po jakimś czasie. - To proste. Pod spodem dysku trzeba mieć zbiornik z wodą i od czasu do czasu pompować jej trochę. - Ten przypływ jest cholernie wysoki. Tam na dole są na wpół zatopione drzewa... A ty co wyprawiasz? Coś cię gryzie? - Owszem. Marzę o miłej, gorącej kąpieli. Z mydłem! O Grenlandii. Mam pasażerów! Popatrzył na nią nic nie rozumiejąc. Westchnęła. - Pchły, mój drogi! Bardzo denerwujące pasożyty. W tej chwili mam ochotę zapomnieć o nakazie ochrony wymarłych gatunków i zatłuc je wszystkie. W tym paskudnym skafandrze nie można się nawet porządnie podrapać. - Też by mi się przydała odrobina higieny - chrząknęła Srebrna. W końcu Marco zgodził się na przedłużenie postoju, zwłaszcza że Kin zagroziła, iż wyląduje przy pierwszej chałupie wyglądającej na karczmę. - Zbliżamy się do Germanii. To niezbyt ciekawe miejsce - stwierdziła później Srebrna, gdy lecieli już nad morzem. - Dlaczego? - spytał Marco. - To jedno wielkie pole bitwy. Duńczycy idący na południe spotykają Węgrów zmierzających na zachód i Turków podążających we wszystkich kierunkach naraz. Do tego potyczki lokalne. Tutaj wszyscy walczą ze wszystkimi. Przynajmniej tak to wyglądało na Ziemi. - Czy ktoś dysponował lotnictwem? - Technika była wtedy pry... - Żartowałem. Kin podrapała się i popatrzyła ponuro na dół. Naraz odniosła wrażenie, że widzi łódź przewróconą do góry dnem, dryfującą na falach. Lecieli jednak zbyt szybko, by mogła się jej przyjrzeć. Za to pierwsza dostrzegła wodną rozetę. Z góry wyglądała jak kwiat o zielonych płatkach z białymi krawędziami, wykwitającymii ponad poziom morza. Schodząc niżej ujrzeli jednak masy wody, co kilka sekund pchane od dołu ku powierzchni, by z hukiem przewalać się dookoła ogromnymi falami. - Pompa do robienia pływów! - zawołał Marco i pomknął dalej. Potem przelecieli nad szeroką plażą, przecięli szachownicę pól i lasów, aż wreszcie dotarli do jakiegoś miasta. Małego, sennego, ale miasta. - Poznaję twierdzę - oznajmił Marco, wskazując na kwadratowy, kamienny budynek sterczący pomiędzy ukośnymi dachami. - Ale co to za drewniana konstrukcja? - Może to wielki, podgrzewany basen - zaciekawiła się Kin. - Nie patrz tak na mnie, Remianie mieli łaźnie. - Romanie - sprostowała Srebrna. Marco mruknął coś niewyraźnie i ruszył z kopyta. - Skąd ten pośpiech? - zdziwiła się Kin. - Stąd - wskazał na słup dymu. Musiała mu przyznać, że sprawiał wrażenie. Nawet z tej odległości. - Srebrna twierdzi, że tutejsi są w stanie zachowywać się jak oszalały motłoeh. Jak myślisz, do czego są zdolni, gdy zobaczą go na niebie? Wylądowali w lesie, daleko za miastem, nad brzegiem kryształowo czystego strumienia. Kiedy tylko stanęli na ziemi, Kin natychmiast zrzuciła skafander i podczas gdy Srebrna rozgrzebywała piasek, wydała autokuchni jedno z najmniej skomplikowanych poleceń. Wypływająca z podajnika gorąca woda wkrótce zapełniła wykopaną dziurę. Zanurzyła się w niej z rozkoszą. Marco natomiast przemierzył brzeg niespokojnym krokiem i zniknął gdzieś na zalesionym zboczu pagórka. Po chwili zbiegł w pośpiechu. - Musimy się stąd zabierać! Tam jest droga! Srebrna spojrzała na Kin, wzruszyła ramionami i poczłapała pod górę. Kiedy wróciła, wyglądała na zamyśloną. - Wprawdzie wyczuwam odległy, ludzki zapach, ale to zwykły leśny trakt, nic więcej. Do tego zarośnięty. Spojrzały na Marco. - Używają go ludzie - powiedział. - Mogą* mieć broń. - Co najwyżej topory - stwierdziła Kin. - Poza tym chronią nas przesądy. Na Kung są lasy, prawda? - Chyba tak. - No to jak zachowa się prosty Kung, który spotka w lesie przerażające stworzenia? - Rzuci się na nie i zaszlachtuje. Przygryzła wargę. - Zapewne tak. Ale ludzie są inni, tak że nie martw się. Kazała kuchni wyprodukować mydło a potem zrobiła pranie. Srebrna natomiast powędrowała w dół strumienia, gdzie z rozkoszą zagłębiła się w lodowatym nurcie. Marco odpoczywał, mocząc w wodzie szerokie stopy. Nagle coś się w niej poruszyło. Syknął ostro, skoczył do góry i już stał gotowy do walki. Kin spojrzała z szeroko otwartymi oczyma, potem wyciągnęła rękę i chwyciła małą, żółtą żabkę. Pokazała mu ją bez słowa. Zaczerwienił się. Kin nie wytrzymała i wybuchnęła śmiechem. Popatrzył na nią, przeniósł wzrok na obojętne stworzenie, zasyczał wściekle, po czym odwrócił się i powlókł piaszczystą mierzeją. Kin pomyślała, że zachowała się nieuprzejmie. Kungowie nie mieli poczucia humoru, nawet ci wychowani na Ziemi. Wypuściła żabę i zagłębiła się w strumieniu. W tym miejscu złotobrązowa rzeczka płynęła leniwie, zaś na jej powierzchni kołysały się lilie. Gdy zanurkowała, ujrzała jakiegoś chrząszcza, zamaszyście wiosłującego i umykającego przed jej ciałem. Wpłynęła pod żółtawe kwiaty, delikatnie poruszając dłońmi i stopami. Popatrzyła na rogate ślimaki i maleńkie rybki przemykające w podcieniach wodorostów niczym jaskółki wśród katedr. Wynurzyła się pomiędzy kwiatami, otoczona woalem z pęcherzyków powietrza. Strząsnęła wodę z włosów... Łucznicy byli wyćwiczeni znakomicie. Spojrzała na rząd zastygłych grotów i natychmiast doszła do wniosku, że lepiej nie nurkować. Wprawdzie pod wodą perspektywa zmienia się, ale i tak mogli ją trafić. Było ich ośmiu, ubranych byle jak, w przypadkowe fragmenty zbroi i kolczug. Spod dopasowanych hełmów łypały na nią nieruchome, niebieskie oczy. Ani jeden nie mrugnął. W uchu zatrzeszczał słaby głos. - ...i nie zrób jakiegoś głupstwa. Zbyt duże ryzyko. Musimy załatwić to delikatnie. Rozejrzała się powoli. W dole strumienia dostrzegła jedynie kępy trawy i gęste krzewy. - To miłe, że używasz liczby mnogiej - powiedziała głośno. - Po prostu nie gap się zbytnio na ten wielki krzak z czerwonymi kwiatkami - ciągnął Marco. Zanim zdążyła odpowiedzieć, jakiś mężczyzna rozepchnął łuczników, stanął na przedzie i uśmiechnął się do niej. Był niski, szeroki jak ściana, i nawet jego skóra miała kolor cegły. Na twarz opadała mu strzecha włosów tak samo jasnych jak wąsy, zaś oczy lśniły blaskiem, który uświadomił jej, że inteligencja niekoniecznie zaczyna się wraz z nastaniem rewolucji przemysłowej. Nosił wysokie sztylpy, przepasaną tunikę opadającą do kolan i czerwoną pelerynę. Ubranie wyglądało tak, jakby w nim sypiał. Kościstą dłoń opierał na rękojeści na wpół wysuniętego miecza. Kin odwzajemniła uśmiech. Mężczyzna jednak zakończył wzajemne przymilanie się, ukląkł i wyciągnął rękę. Pierścienie na brudnych palcach błysnęły tak, jakby chciały dać do zrozumienia, że kiedyś należały do kogoś innego. Przyjęła dłoń z takim wdziękiem, na jaki tylko było ją stać, i wdrapała się na brzeg. Pozostali mężczyźni jęknęli. Obdarzyła ich uśmiechem tak promiennym, że aż cofnęli się z niepokojem w oczach. Strąciła z włosów kwiat lilii. Przywódca o ceglastej twarzy obrzucił ją taksującym spojrzeniem i powiedział coś, co wywołało ogólny rechot. - Włącz odbiornik - zabrzęczało jej w uchu. - Jeśli mówi po łacinie, może Srebrna przetłumaczy. - Tego nie musi tłumaczyć - odparła, racząc patrzących uśmiechem jak z reklamy pasty do zębów. Ceglasta Twarz skinął głową i jeden z mężczyzn pośpiesznie usunął się z jej drogi. Wokół autokuchni stało ich trzech. Dwaj nosili ciężkie, szare habity, zaś trzeci, dużo młodszy, ubrany był w coś jaskrawego i najwyraźniej niepraktycznego. Gdy podeszła, odsunęli się od maszyny z minami winowajców. Młodzieniec coś powiedział, po czym wyjął zza pazuchy jakiś amulet i na sztywnych nogach ruszył ku niej, trzymając go przed sobą niczym broń. Jego oczy błyszczały, czoło miał zroszone potem. Stanął przed nią, patrząc nieruchomo przed siebie. Wyczuła, że pozostali na coś czekają. Wyciągnęła dłoń i delikatnie ujęła amulet. Od strony odzianych w habity dobiegło ją westchnienie. Z tyłu Ceglasta Twarz wybuchnął gwałtownym śmiechem. Młodzian wciąż gapił się na nią, bezgłośnie poruszając wargami. Uprzejmym wzrokiem spojrzała na przedmiot w jej rękach. Był to drewniany krzyżyk z czymś, co w pierwszej chwili wzięła za sylwetkę akrobaty. Po chwili zwróciła amulet równie delikatnie. Tamten chwycił go, rozejrzał się po polanie i pognał w górę zbocza, w stronę traktu. Kiedy dwaj pozostali zaczęli podążać za nim, zobaczyła wreszcie, co robili. W otworze autokuchni tkwił miecz. - Oni psują kuchnię - syknęła. - W porządku. Gdy zawołam "padnij", to padaj. Padnij! Coś przeleciało ponad jej głową i uderzyło jednego między oczy. Ten westchnął tylko i runął jak długi. - Cape illud, fracturor - usłyszała zadowolony głos w uchu. Ceglasta Twarz natychmiast chwycił ją mocno za nadgarstek i pociągnął w kierunku stoku. Łucznicy ruszyli za nim, rzucając w las wystraszone spojrzenia. - Co to było? - spytała, gdy szarpano ją do góry. Igły z sosen kłuły ją w stopy. - Srebrna rzuciła kamieniem - odparł Marco, zaś słuchawka zdradziła strach w jego głosie. Spojrzała na autokuchnię, swój skafander i ciało mężczyzny. - Teraz niewiele możemy zrobić - powiedział Kung pojednawczo. - Ale ich broń jest raczej śmiechu warta, a sytuacja nie tak jeszcze dramatyczna, by interweniować. - Hm? - Nie myśl sobie, że kieruję się czymkolwiek innym niż inteligencją i rozsądkiem. - Dobrze, Marco. - Teraz Srebrna chce ci coś powiedzieć. - W słuchawce rozległ się chrzęst. - Wzięli cię za jakiegoś wodnego ducha - powiedziała Shandyjka. - Najwyraźniej to typowi przedstawiciele tutejszej społeczności. Kiedy pokazali ci tę figurkę Christosa, chyba lepiej było wrzasnąć. Teraz radzę się czymś okryć, mają tu, jak sądzę, absolutny zakaz nagości. Na drodze czekało więcej uzbrojonych mężczyzn oraz kolejni odziani w habity. Ceglasta Twarz wskoczył na czekającego konia, po czym bez słowa podniósł Kin i posadził sobie za plecami. Zaraz też przestał się nią interesować i wydał krótką komendę. Oddział ruszył. - Nie rozpaczaj - znów odezwała się Srebrna. - Nie rozpaczam - odpowiedziała głośno. - Po prostu zaczynam się złościć. - Jesteśmy na polanie. Marco cuci ogłuszonego kapłana - nagle rozległ się gromki okrzyk. - Kin? - Wciąż tu jestem - odparła. Ksiądz jadący obok Ceglastej Twarzy, okryty płaszczem obszytym futrem, wydawał się być kimś ważnym. Kipiał z wściekłości. - To jest doskonała okazja - powiedziała Srebrna. - Mam nadzieję, że wkrótce dowiemy się o nich czegoś więcej. Jeśli znajdziesz się w kłopotach, możesz oczywiście nawiązać stosunki seksualne ze swym zdobywcą. Oni nazywają go Lothar. Ten w płaszczu ciągle coś wrzeszczał i pokazywał na drogę za nimi, od czasu do czasu posyłając Kin jadowite spojrzenia. Lothar odpowiadał mu od niechcenia i monosylabicznie. W pewnej chwili złapał kapłana za sutannę, niemal ściągając go z siodła, po czym warknął i splunął daleko. Ksiądz zbladł ze złości. Albo ze strachu. - To jest wyjątkowo interesujące - oznajmiła Srebrna. Kin wydawało się, że w tle usłyszała piskliwy bełkot po łacinie. - Czy bardzo zniszczyli kuchnię? - zapytała. - Nie. Możemy ją naprawić. Centymetr w prawo i ostrze trafiłoby w kabel 5000 kV. Marco! Postaraj się, żeby znowu nie zemdlał. Oddział wydostał się z lasu i podążył, według oceny Kin, w kierunku osi. Jechali pomiędzy pasmami niedbale uprawionej ziemi i wrzosowiskami. Na niebie wciąż widać było słup dymu, choć jego szczyt postrzępiły już wiatry. Wkrótce napotkali grupę idącą z przeciwka. Gdy tamci dostrzegli bandę Lothara, rozpierzchli się, lecz i tak jeden został pojmany i przyprowadzony przed oblicze herszta. Wijąc się zaczął odpowiadać na zadawane mu pytania. - Srebrna - odezwała się Kin. - Jak powiedzieć "jest mi piekielnie zimno"? Gdy Shandyjka przetłumaczyła, klepnęła swego zdobywcę w ramię i powtórzyła, najlepiej jak umiała. Tamten odwrócił się w siodle, popatrzył w osłupieniu, po czym odpiął wielką broszę spinającą płaszcz. Kin owinęła się ciężkim, cuchnącym materiałem. Ważny kapłan powiedział coś ledwie słyszalnym głosem. - On mówi, że wkrótce was oboje ogrzeje piekielny ogień - zamruczała usłużnie Srebrna. - Wspaniale. Jestem tu dopiero kilka godzin, a już zdobyłam przyjaciół. - Słuchaj uważnie. W twoim oddziale jadą kapłani religii Christosa-Stwórcy. Oni podążają ku słupowi dymu wierząc, że jest to znak jego powrotu. Z kolei Lothar to niezbyt ważny szlachetka, w którego linię genealogiczną zaplątało się kilku rzezimieszków, sam na pół etatu parający się rozbojem. Według naszego informatora jest synem Saitana. - Ten Saitan ma wielu krewnych w tych rejonach - mruknęła Kin. - To dziwna religia. Każdy jest zły, dopóki nie udowodni, że jest święty. Informator twierdzi, że księża i Lothar spotkali się po drodze i połączyli ku wspólnej korzyści i dla ochrony. Ten związek może się jednak rozpaść w każdej chwili. - Chcesz powiedzieć, że Bóg Lothara wraca, a on nie myśli o niczym innym niż o grabieży? - Prawdopodobnie również o gwałtach i morderstwach. Noc spędzicie w świętym domu, wtedy też spróbujemy cię uwolnić. Teraz wyłączam się, bo trzeba opatrzyć rannego człowieka. Jedno co mogę powiedzieć o tych Christerach, to że są odważni. On uderzył Marco. Wyobrażasz sobie rezultat? - Nie żyje? - Przekonałam Marco, że bardziej przyda nam się żywy. Połamał mu tylko ręce. Wczesnym wieczorem dotarli do miasteczka składającego się z niskich domków otaczających budowlę, którą Srebrna zidentyfikowała jako miejsce kultu. Błotniste ulice pełne były ludzi i drewnianych wozów. Oddział mógł posuwać się do przodu tylko dzięki temu, że ludzie Lothara torowali mu drogę płaskimi, a czasem ostrymi uderzeniami mieczy. Wokół świętych budynków zebrał się hałaśliwy tłum, przyodziany przeważnie szaro lub pobożnie. Ważnego kapłana witano radośnie, nawet fanatycznie. Oczekujący pomogli mu zsiąść z konia. Lothar obserwował wszystko beznamiętnym wzrokiem. Rozglądając się dookoła Kin spostrzegła, że jego ludzie powyjmowali łuki, wmieszali się w tłum i od czasu do czasu spoglądali w niebo. Kapłan, określony przez Srebrną jako Otto, przemówił ostro do jakiegoś pobożnego człowieka. Tamten gdzieś pobiegł i po kilku minutach przyprowadził, idąc w pewnym oddaleniu, kogoś, kto musiał być jeszcze bardziej świątobliwy, jako że tłum rozstępował się przed nim. Był otyły i miał zaczerwienione oczy, jakby od dawna nie spał. Na zwykłej sutannie nosił czerwony płaszcz wyszywany złotą nicią, teraz poczerniałą od brudu. Z ponurym wyrazem twarzy wysłuchał opowieści Ottona, po czym podszedł do konia Lothara i popatrzył na Kin. Po chwili wyciągnął rękę i uszczypnął ją w udo. Ze względu na okoliczności postanowiła nie reagować. * * * Lothar natomiast zsiadł z konia i z ręką na sercu przyklęknął przed kapłanem na jedno kolano. Zaczął coś opowiadać głosem, który przypominał gadanie domokrążcy. Wywołała Srebrną. - Nie bardzo mogę ci pomóc - odparła tamta. - Łacina jest językiem od uroczystości, takim religijnym uniwersalnym. On natomiast mówi, jak sądzę, jakimś starogermańskim. Ten grubas to zapewne miejscowy biskup, a całe przedstawienie to sąd. Mają chyba rozstrzygnąć, czy Lothar cię zatrzyma, czy będzie musiał oddać. - A co z waszą odsieczą? Wiesz, to czekanie, aż któreś z przyjaciół spadnie z nieba z laserem w dłoni, jest nieco nużące. - Miałam zamiar użyć twojego ogłuszacza, ale nie było go w skafandrze. Pewnie wypadł na tej pływającej wyspie. Plan "B" też się raczej nie uda. Marco chciał nadlecieć z dwoma pasami i zabrać cię do góry, ale ci łucznicy ciągle obserwują niebo. Może to z powodu smoków? - W takim razie, jaki jest plan "C"? Srebrna westchnęła. - Marco zamierza wylądować i wyrżnąć wszystko, co się rusza. - To dobry plan - stwierdziła Kin. - On jest zupełnym wariatem. Wikingowie mieli takie określenie "demon walki". Jakby wymyślone dla niego. Lothar zakończył przemowę. Biskup popatrzył na niego, po czym przeniósł wzrok na Kin. Skinął jej dłonią. Zsunęła się z siodła. Kiedy stanęła na ziemi, płaszcz trochę się ześlizgnął. Tłum ogarnęło poruszenie. Kapłan kiwnął głową, by poszła za nim i ruszył przed siebie chwiejnym krokiem. Milcząca gawiedź zamknęła się z tyłu. Weszli na udeptany dziedziniec pomiędzy świętymi budynkami, pełen długich cieni rzucanych przez zachodzące słońce. W zadaszonej części podwórza Kin dostrzegła kraty. - Chcą mnie zamknąć, Srebrna - syknęła. - Gdzie jesteście, do diabła? - Na zalesionym wzgórzu za miastem. Kraty nie wyglądają na zbyt grube, ale według nich są na tyle mocne, by nie zostawiać straży. - Srebrna, jakim cudem ty je widzisz? - Marco jest w tłumie za tobą i jest ze mną w kontakcie. Ale nie szukaj go. Biskup zatrzymał się przy środkowej celi i otworzył ją. Gdy Kin stanęła, poczuła na plecach delikatne szturchnięcie miecza. Weszła. Pomieszczenie było prymitywne, ale duże. Rzekomo wątłe kraty miały po piętnaście centymetrów średnicy. Co oni normalnie tu trzymali, że musiały być aż tak grube? Gdy usiadła na podłodze, odeszli. Po chwili z dziedzińca zniknęli ostatni gapowicze. Pozostało jedynie kilku rozstawionych w zakamarkach łuczników, wciąż obserwujących niebo. Jakiś mężczyzna przyniósł jej miskę z odpadkami, którą rzucił na ziemię i umknął. Rozbłysły gwiazdy. Z oddali dochodziły krzyki i turkot wozów. - Srebrna? - odezwała się płaczliwym głosem. Nastała przerażająca chwila ciszy. - Ach, Kin. Teraz mam już więcej informacji. Jeszcze nie ustalono, co z tobą zrobić. Natomiast twój przyjaciel Lothar uchronił cię od natychmiastowej egzekucji. Dowiedziałam się też trochę o sytuacji na dysku. Chcesz to usłyszeć? I tak nie zabierzemy cię przed zapadnięciem całkowitych ciemności. Wątpię, by ci strzelcy mieli lepszy wzrok niż Marco. - No to mów, zabaw mnie trochę - powiedziała Kin, krzywiąc się nad miską z jedzeniem. Pomyślała, że może się od niego rozchorować. Zresztą wyglądało tak, jakby już komuś się to przydarzyło. - To wyjątkowo interesujące - zaczęła Srebrna. - Miejscowa ludność jest przekonana, że nadszedł czas powrotu Christosa lub końca ich świata, albo jednego i drugiego naraz. Zwiastunem tego jest wielki ogień, czyli nasz statek, i.znaki na niebie. Połowa miasta to śpieszący na sąd, druga połowa to uciekający przed nim. Kin wsłuchała się w krzyki na zewnątrz. - Dlaczego uciekają? - zapytała. - Bóg traktuje ich bardzo wybiórczo. - Skąd się tego wszystkiego dowiedziałaś? Nastąpiła cisza. Srebrna odezwała się dopiero po chwili. - Obiecaj mi, że jak wrócimy, nikomu nie zdradzisz sposobu zbierania informacji, który, hm, wynaleźliśmy. Wolę uniknąć nieprzyjemności ze strony Międzyplanetarnego Komitetu Do Spraw Metod Badań Antropologicznych. - Będę milczeć jak grób. - Marco chwyta odpowiedni obiekt, przylatuje z nim tutaj i maltretuje tak długo, aż się wszystkiego dowiem. Kin uśmiechnęła się. - Nie jest to rysowanie kółek na piasku, prawda? - Za to o wiele skuteczniejsze. Nagle przy wejściu na dziedziniec .powstało zamieszanie. W półmroku Kin dostrzegła zbliżającą się grupę mężczyzn, otaczających podskakującą, wysoką na trzy metry sylwetkę. Wtem dziwny kształt wyprostował się i rozpostarł ogromne skrzydła. Jeden z eskortujących natychmiast skoczył do przodu, po czym wysoka postać jęknęła i skuliła się. Uczepiona krat Kin .dostrzegła łuski i klatkę piersiową umięśnioną jak beczka. Odskoczyła, gdy otworzono drzwi sąsiedniej klatki i wepchnięto do niej tajemnicze stworzenie. Ujrzała głowę z krótkimi rogami i jasne, zielone oczy, które zwęziły się na jej widok. Drzwi zamknięto z hukiem i eskorta szybko odeszła. Więzień warknął, zatrząsł kratami, po czym poczłapał w kąt i usiadł z ramionami owiniętymi wokół kolan. Gdy mężczyźni wrócili, tym razem prowadzili coś małego i szamoczącego się. Rozpoznała istotę, którą widziała na szczycie pagórka - mieszaninę człowieka, zwierzęcia i owada. Szarpała się wściekle, przenikliwie gwiżdżąc. Jeden ze strażników puścił ją, by otworzyć drzwi celi, a wówczas ta wrzeszcząc rozorała' mu pazurami pierś. Kiedy strażnik upadł, przekręciła się, rąbnęła drugiego w żołądek małym kopytkiem i zatopiła zęby w ramieniu trzeciego, zanim pozostali zdołali ją unieruchomić. Raniony w pierś wstał bez słowa i uderzył ją. Rozległ się trzask, jakby ktoś miażdżył chrabąszcza. Poleciała na słomę w celi i znieruchomiała. Tym razem mężczyźni nie opuścili już dziedzińca. Po chwili wartownik rozpalił ognisko. Kin wezwała Srebrną. - Zostają tu - jęknęła. - Jest ich teraz dziesięciu. Marco nigdy się tu nie dostanie! - Oni chyba pilnują twego przyjaciela z sąsiedniej klatki - odparła Srebrna. - Marco ma już plan, a właściwie dwa. Jeśli pierwszy się nie uda, proponuje wysadzić autokuchnię. Kin zastanowiła się. - To by nas wszystkich zabiło - stwierdziła. - Zostałby tylko krater szeroki na kilometr. - Dokładnie, ale my byśmy wygrali. Nigdy nie było wojny pomiędzy ludźmi i Kungami, jedynie kilka starych incydentów, przezornie puszczonych w niepamięć. Kungowie nie znali takich pojęć jak podbój, litość, jeńcy czy zasady walki. Marco był wprawdzie przesiąknięty ludzkimi ideami, ale... - Mówi to poważnie? - Przypuszczam, że jest śmiertelnie przerażony. Wielki stwór wciąż ją obserwował. Kin niemal czuła w ciemności wzrok płonących, zielonych oczu. - Ale ja mam własny plan - oznajmiła Srebrna. - Wspaniale, uwielbiam wysłuchiwanie planów. - Ułożyłam przemowę. Kiedy następnym razem kapłan zbliży się do ciebie, wyrecytujesz ją. Otóż jesteś etiopską księżniczką, podróżującą samotnie, gdyż twoją eskortę zaatakowali bandyci. Zażądaj, by cię natychmiast wypuszczono. Tak na marginesie, to jesteś też głęboko wierzącą Christerką, tak samo jak twój ojciec. Gdy ten z kolei dowie się, jak cię tutaj traktują, jego gniew może przybrać bardzo nieprzyjemną formę fizycznej przemocy. * * * - Wygląda to na zbyt naciągane - stwierdziła Kin. Wciąż patrzyła na olbrzyma z sąsiedniej celi. Trzy metry wzrostu. Co on miał zamiast kości stóp? - KIN ARAD - odezwał się nagle. Wytrzeszczyła oczy. Obok nie poruszyło się nic. Stwór nadal opierał się o kraty i spoglądał na nią. Kiedy znów zabrał głos, odniosła wrażenie, choć po ciemku nie była tego pewna, że ruch jego warg niezbyt zgadza się ze słyszanymi dźwiękami. Jakby niepoprawny dubbing. - Jestem Kin Arad - odpowiedziała. - JAKIE JEST TWOJE DOMINIUM? - spytał nieznajomy w płynnym uniwersalnym. - Nie wiem, co to znaczy. - JA JESTEM SPHANDOR Z DOMINIUM ALGIE-RAP. NIE MOGĘ ROZPOZNAĆ TWOJEGO DOMINIUM ANI MIEJSCA. - Wydaje mi się, że mówi po shandyjsku - powiedziała Srebrna. - POWIEDZ, CZY JESTEŚMY TOWARZYSZAMI NIEDOLI? - Słyszę to w uniwersalnym - stwierdziła Kin. - To chyba jakaś bezpośrednia stymulacja mózgu. Jego usta nie poruszają się prawidłowo. - PRZESTAŃ MAMROTAĆ. MYŚLISZ, ŻE NIE WIEM O ISTOTACH, DO KTÓRYCH MÓWISZ, UŻYWAJĄC MOCY PIORUNA? O TYM MYŚLĄCYM NIEDŹWIEDZIU I WYPROSTOWANEJ ŻABIE Z CZTEREMA RĘKAMI? I MECHANICZNYM URZĄDZENIU, KTÓRE WYTWARZA POŻYWIENIE W SPOSÓB PRZEKRACZAJĄCY MOŻLIWOŚCI HUICTIIGRARAS? - Czy ty czytasz w moich myślach? - OCZYWIŚCIE, GŁUPIA SUKO. LECZ JEST TO TRUDNE. JESTEŚ Z TEGO ŚWIATA I JEDNOCZEŚNIE NIE JESTEŚ. NIE NALEŻYSZ TEŻ DO STOWARZYSZENIA POTĘPIONYCH, CHOĆ MODLĄCY SIĘ UWIĘZILI CIĘ. - Niech mówi - mruknęła Srebrna. - Christerowie uważają mnie za wodnego elfa - powiedziała. - ELFY NIE UMIEJĄ MÓWIĆ I JAK WSZYSCY WIEDZĄ, MAJĄ NISKI POZIOM INTELIGENCJI. TEN TUTAJ TEŻ. Sphandor rozciągnął się i paznokciem u stopy uderzył stworzonko, które jęknęło żałośnie. - Jest ranny - powiedziała Kin. - Czy możemy mu pomóc? - PO CO? ON SAM NIE BARDZO WIE, ŻE ŻYJE. ELFY I MUCHY TO PRAWIE TO SAMO. TY UWAŻASZ, ŻE PIĘKNIE GRAJĄ, ALE ICH MUZYKA JEST JAK CYKANIE ŚWIERSZCZY - BEZMYŚLNA. - DOMYŚLAM SIĘ, ŻE TY MASZ COŚ WSPÓLNEGO Z EKSPLOZJĄ, KTÓRA STRĄCIŁA MNIE Z POWIETRZA TRZY DNI TEMU. - Och, tak - pośpieszyła Kin. - Widzisz, mieliśmy latający rydwan, który... - GWIAZDOLOT O MASIE TRZECH TYSIĘCY TON - zgodził się Sphandor. - UDERZAJĄCY Z PRĘDKOŚCIĄ 640 KILOMETRÓW NA GODZINĘ. - Czy ty rozumiesz, co te słowa znaczą? - NIE. BYŁY NA SAMYM WIERZCHU TWOJEGO UMYSŁU. FALA UDERZENIOWA STRĄCIŁA MNIE I WPADŁEM W RĘCE JAKICHŚ CHRISTERÓW. OCKNĄŁEM SIĘ ZWIĄZANY I NIE MOGŁEM ODLECIEĆ. GDYBYM BYŁ WOLNY, POWYRYWAŁBYM IM USZY. Na pewno został wyhodowany, pomyślała. Takie coś nie mogło być efektem naturalnej ewolucji. Jeśli jego skrzydła były sprawne, musiał mieć kości jak u ptaka i być bardzo lekki. Chciałaby zadać mu parę pytań, ale to później. - Chcę stąd uciec - powiedziała. - Srebrna? - w słuchawce panowała cisza. - JA RÓWNIEŻ. NIESTETY, JEST TO NIEMOŻLIWE. JUTRO BĘDZIEMY SĄDZENI PRZEZ BISKUPA. Z PEWNOŚCIĄ CZEKA MNIE EGZEKUCJA. - Będą tracić czas na sądy, kiedy wiedzą, że ich bóg przybywa? - TO NAJLEPSZY MOMENT, ŻEBY DOPILNOWAĆ TEGO, CO UWAŻAJĄ ZA JEGO INTERES, KIN ARAD. - Za co cię zabiją? - JA JESTEM SPHANDOR! ZSYŁAM ARTRETYZM, BÓLE KOŚCI I ZIMNICE SZYI. RZUCAM ZŁE UROKI NA PLONY I POWODUJĘ PORONIENIA U KRÓW. MÓWIĄ TEŻ, ŻE ZATRUWAM STRUMIENIE I CISKAM KULISTYMI PIORUNAMI. - Robisz to wszystko? - TAK SĄDZĘ. A PRZYNAJMNIEJ STARAM SIĘ. Kin spojrzała w kierunku ogniska. Mężczyźni porozchodzili się i widziała jedynie ciemne kształty na tle ostatnich przebłysków zachodzącego słońca. Obserwowali niebo. - MYŚLĄ, ŻE MOI BRACIA BĘDĄ CHCIELI MNIE WYRATOWAĆ - stwierdził Sphandor. - MAŁE SZANSE. Na dziedziniec wszedł duchowny niosąc tacę z jedzeniem. Kin spojrzała na niego bezwiednie. Jeden ze strażników podszedł i wziął kolację. Gdy kapłan stanął zwrócony do niej plecami, nagle ujrzała, jak wartownik sztywnieje, wypuszcza z rąk miskę i osuwa się na ziemię. Spod sutanny wynurzyła się trzecia ręka, trzymająca miecz. Kilku podbiegło, słysząc zagniewany głos księdza i otoczyli leżącego. Wtem zakotłowało się. Dwóch mężczyzn fiknęło do tyłu, zaś dwóch następnych, próbujących uciekać, runęło jednocześnie na ziemię z nożami w plecach. Chichocząc jak hiena Marco runął z gołymi rękami na pozostałych. Wykorzystując zaskoczenie, w ciągu kilku sekund jego kungijskie digitsju dokonało koszmarnego spustoszenia, Strzały łuczników śmigały dookoła. Sphandor zarechotał. Z okrzykiem bojowym Kungów na ustach, Marco ruszył na najbliższego strzelca. Jego ciało lśniło w płomieniach. Jęknęła cięciwa i strzała utkwiła głęboko w piersi. Kung zachwiał się, ale nadal parł do przodu. Łucznik wciąż gapił się bezmyślnie, gdy dwie dłonie chwyciły go za gardło, a dwie inne uniosły w górę i zgięły w pół, gruchocząc mu kości. Pozostali przy życiu jak jeden mąż rzucili swoją broń i w popłochu pognali do wyjścia. - Marco! - wrzasnęła Kin. - Klucze! Znajdź klucze! Tamten popatrzył na nią bezmyślnie i podniósł głowę do góry. Z ciemności opadło na ziemię białe cielsko, ciągnące za sobą znajomy kształt autokuchni. Srebrna wylądowała z niezwykłą lekkością. Marco wyrwał z piersi strzałę i spojrzał na nią tępym wzrokiem. - SPRYTNE - odezwał się zaciekawiony Sphandor. Shandyjka przyjrzała się celom. - Nie lubię niszczyć czyjejś własności - stwierdziła - ale szybkość jest teraz szalenie istotna. Cofnęła się kilka kroków i z rozpędu naparła na kraty. Kiedy Kin przeskakiwała żelazne resztki, Shandyjka ruchem głowy wskazała na Sphandora. - A co z tym? - spytała. - BŁAGAM - odezwał się tamten. - Wypuść go - powiedziała Kin, łapiąc skafander i zapinając pas. - Byłoby cudownie, gdyby w tej chwili rozsiał wokół morowe powietrze, czy cokolwiek on tam rozsiewa. - Robi coś takiego? - zdziwiła się Srebrna. - Starożytni uważali, że to demony roznoszą choroby. - Ten jest jak ruchoma strefa nieszczęść - mruknęła Kin. - No to chyba wypuszczenie go nie jest zbyt rozsądne. - Może nam wiele powiedzieć. Jeśli masz skrupuły, to pamiętaj, że Marco właśnie zatłukł pół tuzina ludzi, a ty brałaś udział w maltretowaniu obiektów. Srebrna zastanowiła się. - To prawda - odparła i rozerwała kraty jednym ciosem. - Skoro już nas uznano za złych, bądźmy nimi. Marco zrobił krok naprzód i z dwoma nożami gotowymi do rzutu czekał, aż potwór wylezie przez dziurę. Wokół jego rany rozlała się różowa plama. Czy ulżyłoby to martwemu łucznikowi, gdyby wiedział, że podczas bitewnej furii organy Kunga są praktycznie skąpane w regenerujących je enzymach? Widok walczącego byłby dla ziemianina ciężki do zniesienia, zwłaszcza że jego ranne ciało zrasta się niczym rozgrzany wosk. - Nie ufam tej kreaturze. Zwiąż go. Srebrna szybkim ruchem chwyciła Sphandora za ogon, drugą ręką odwiązując trochę liny i robiąc supeł wokół jego szyi. Stwór zaskrzeczał jękliwie. - GDZIE TY JESTEŚ, SOIGNATORIE, UNSORE, DILAPIDATORE... - zaczął. - Zamknij się - poradził mu Marco, biorąc od Srebrnej drugi koniec kabla. - Wszyscy gotowi? Ci ludzie niedługo zapanują nad swoim strachem. Szybko wzbili się do góry. Marco zawisł pięćdziesiąt metrów nad ziemią i spojrzał w dół na potwora, który był teraz wysokim cieniem, oświetlonym blaskiem księżyca. Stworzenie rozpostarło skrzydła. - ŻEBY POLECIEĆ POTRZEBUJĘ ROZBIEGU. Marco huśtał się w powietrzu, podczas gdy tamten gnał przez dziedziniec, bijąc skrzydłami. W połowie drogi machnął tak silnie, że wzbił tuman kurzu, po czym tłukąc zamaszyście zawisł przez chwilę nad ziemią, aż wreszcie wzniósł się ciężko jak gigantyczna czapla. Gdy po stu metrach zrównał się z nimi, złapał kawał liny w swe szpony. - ŻEGNAJCIE, GŁUPCY! - huknął i szarpnął. Na jego twarzy pojawił się jednak wyraz głębokiej konsternacji. Marco wciąż wisiał nieruchomo na pełnej mocy stabilizatorów. Gdy zwijał linę, nie ruszyłaby go żadna ilość szamoczących się skrzydeł. Kiedy wreszcie rogaty łeb znalazł się zaledwie kilka metrów od niego, szepnął. - Podobno czytasz w myślach... - TYLKO W TYCH NA WIERZCHU, PROSZĘ PANA. - No to przeczytaj moje. Po sekundzie twarz Spharidora zmieniła się w maskę przerażenia. Z potworem na linie poruszali się powoli, gdyż jego wielkie skrzydła działały jak hamulce. On sam trzymał pętlę w obu łapach i szybując chwiejnie z tyłu obrzucał ich na przemian błaganiami i przekleństwami. Dym przestał już dominować nad niebem. Teraz sam nim był. Wiatry w wyższych warstwach atmosfery rozdmuchały go na kształt poszarpanego grzyba. Nie licząc dobiegającego z tyłu bełkotu, lecieli w milczeniu. Marco był nieco wysunięty. W końcu radio Kin zaszumiało. - Tu Srebrna. Nadaję jedynie na fali twojego skafandra. Czy chciałabyś coś powiedzieć? Jeśli przesuniesz gałkę na pozycję cztery, Marco nie usłyszy. - Słuchaj, on ich zarżnął! Nie mieli żadnej szansy! Srebrna mruknęła coś niezrozumiale. - Mieli przewagę dziesięć do jednego. - Ale nie oczekiwali Kunga, do cholery! - cisnęły się jej na usta długo powstrzymywane słowa. - On się bawił! Widziałaś go, zabił nawet tych, którzy uciekali, rzucił... zawinili mu tym, że znajdowali się na jego drodze. To było całkowicie nieludz... - słowo uwięzło jej w gardle. - Właśnie - dokończyła Srebrna. Kin pomyślała o pierwszym spotkaniu z Kungami. Już wcześniej ludzkość nawiązała kontakt z Shandami, którzy z wyjątkiem swojej Gry nie mieli pojęcia o wojnie i patrzyli na krwawą historię człowieka z niekłamanym przerażeniem. Pierwszy lądujący na Kung statek nie miał na pokładzie żadnej broni. Pięć ofiar przekonało ludzi, że w skali galaktyki byli rasą łagodną i miłującą pokój. Być może warto było poświęcić tę piątkę. - Wszyscy myślimy, że rozumiemy się nawzajem - Kin usłyszała smętny głos Srebrnej. - Jemy razem, handlujemy ze sobą, wielu z nas jest dumnych, że ma przyjaciół wśród Obcych. Jednak to wszystko jest możliwe tylko dlatego, że tak naprawdę to nie jesteśmy w stanie zrozumieć innych. Studiowałaś historię Ziemi. Czy potrafiłabyś pojąć zachowanie japońskiego wojownika sprzed tysiąca lat? A on jest twoim bliźniakiem w porównaniu z Kungiem czy ze mną. Tak łatwo nadużywamy słowa "kosmopolici", które oznacza jedynie galaktycznych turystów, potrafiących dogadać się powierzchownie. My się nie rozumiemy. Nie jesteśmy w stanie pojąć wzajemnej odmienności. Pochodzimy z różnych światów, przyciągały nas inne planety, wychowały inne promienie i ewolucja. - Jeśli ta kreatura przywykła do czytania ludzkich myśli, to nic dziwnego, że te Marco tak ją przeraziły. Nagle usłyszały podejrzliwy głos tego ostatniego. - A o czym to tak gawędzicie? - O kobiecej higienie - odparła Srebrna szorstko. - Marco, czy nie powinniśmy wylądować? Trzeba go przesłuchać. - W porządku. Poszukam jakiegoś godnego miejsca. Przepraszam, że przeszkodziłem w rozmowie - rozległ się dźwięk wyłącznika. Kin usłyszała odgłos, który mógł być chrząknięciem Shandyjki. - Jest jeszcze jedna drobna sprawa. Czy kruki są często spotykanym gatunkiem? - Hm? Nie sądzę. Czemu pytasz? - Od kiedy opuściliśmy Eiricka, na niebie zawsze widzę jednego. Czasami pałęta się gdzieś z tyłu, a czasem po prostu leci równolegle do nas. - To może być zbieg okoliczności - stwierdziła Kin z powątpiewaniem. - My lecimy ponad sto sześćdziesiąt kilometrów na godzinę. - Racja! Czyli on nas śledzi? - Tak. Ale nawet nie próbuj go dostrzec. Jest daleko poza zasięgiem ludzkiego wzroku, co zresztą robi chyba specjalnie. Przypadkowo widziałam go raz czy dwa i zaczęłam uważać. Teraz zastanawiam się nawet, czy to nie latający robot. - Na statku też był kruk - zamyśliła się Kin. - Uciekł z klatki, pamiętasz? Ale przecież zabiliśmy go opróżniając statek, prawda? - Zastanawiam się, czy rzeczywiście to zrobiliśmy. * * * Przelecieli ponad wioską, gdzie oprócz palącej się chaty nie było żadnego ruchu. Marco przerwał im rozmowę, polecił Kin wziąć linę i sam zszedł niżej, by się rozejrzeć. Potwór zawisł kilka metrów dalej, ciężko machając skrzydłami. W świetle poranka Kin po raz pierwszy przyjrzała mu się bliżej. Nie miała już wątpliwości. Jego rysy były nieco rozmazane. - Też to widzę - mruknęła Srebrna. - Jakby obraz był trochę nieostry. Dziwne. Sphandor spoglądał na nie posępnie. - CHCECIE MNIE ZABIĆ - zaskamlał. - Nie, chyba że chcesz nam zrobić krzywdę - odparła Kin. - TEN CHUDY Z RĘKAMI JAK KALI CHCE MNIE ZABIĆ. - To jedynie jego generalne pragnienie dotyczące całego wszechświata, a nie akurat ciebie. Nie pozwolę mu na to. - UBŁAGAM BERITHA, ŻEBY DAŁ CI ZŁOTO! PRZYWOŁAM TRESOLAY, ŻEBYŚ BYŁA JESZCZE PIĘKNIEJSZA... Marco był kropką na tle czegoś, co mogłoby być nazwane rynkiem, gdyby nie wszechobecne błoto. - Nikogo tu nie ma - usłyszały jego głos - nie licząc trupów. Przywiązały Sphandora do pala w miejscu, które kiedyś było kuźnią. Kiedy Kin delikatnie dotknęła go, poczuła, że drży jak szyba w sali koncertowej, choć powierzchnia jego skóry sprawiała wrażenie elektryzującego futra. Zagadka. Drzemiąc w cieniu popatrywała, jak Srebrna zdejmuje z autokuchni tablicę rozdzielczą i wyciąga z szufladki zestaw narzędzi. Gdy się obudziła, słońce stało już wysoko, zaś części kuchni poustawiane były równo na ziemi. Sterta blach zasłaniała Srebrną niemal do połowy. Spod przymkniętych powiek spojrzała na Sphandora. Skakał uczynnię na uwięzi i od czasu do czasu podawał Shandyjce narzędzia. Kiedy jej ręka wysunęła się, szukając po omacku kolby lutownicy, zrobionej z kawałka miedzi, Sphandor sięgnął łapą w płonące węgle, chwycił za rozżarzony koniec, wyciągnął i podał Srebrnej drugim końcem. - On właśnie złapał rozpalone do czerwoności żelastwo - zawołała Kin. Srebrna spojrzała na nią zdezorientowana, przeniosła wzrok na potwora, popatrzyła na pręt w swej dłoni, wzruszyła ramionami i wróciła do przerwanej naprawy. - Odporność na żar jest jedną z cech potworów - dobiegł jej przytłumiony głos. - A jak tam kuchnia? - To niewielkie uszkodzenie, ale wiesz, jak to jest - żeby dobrać się do jednego przewodu trzeba rozbabrać połowę maszyny. Prawie skończyłam. Kin wstała, przeciągnęła się i powlokła na rynek. Nagle przypomniała sobie o czymś i odruchowo spojrzała w niebo. - Kruk siedzi na wielkim kamiennym budynku za tobą - powiedziała Srebrna. - Myślisz, że to jakiś szpieg? - A ty? - Myślę, że tak. - Ja też. Kin odwróciła się. - Gdzie jest Marco? - zapytała. - Czas przesłuchać tego wiercipiętę. - BŁAGAM. Srebrna złożyła ostatnią część i zaczęła montować pokrywę. - Powiedział, że pójdzie się rozejrzeć. Mówiłam mu o kruku. Kin pokręciła głową. - To nie było zbyt mądre - mruknęła. - Teraz będzie chciał go złapać. Sphandor mógłby powiedzieć nam więcej. Na przykład o transmisji materii. Srebrna gwałtownie spojrzała w górę, po czym przeniosła wzrok na potwora. Ten skulił się. Podeszła i popatrzyła nań tak przenikliwie, że aż próbował skryć się za słupem. W końcu wyjęła z zestawu narzędzi powiększacz i przytknęła mu do skóry. - Rozumowanie godne pochwały - odezwała się w końcu. - Jak na to wpadłaś, Kin? - On nie powinien latać, nawet z takimi muskułami klatki piersiowej. Przy tym wzroście musiałby też mieć nogi jak słoń. Poza tym te niewyraźne rysy i wibracja... - Srebrna wyłączyła powiększacz. - Myślę, że zamazanie jest skutkiem nieprawidłowego działania przekaźnika. No, no. Sprytne rozwiązanie problemu transmisji, trzeba im przyznać. Bardzo pomysłowe. Mówiąc szczerze ten dysk można już sobie darować. To tylko okropna zabawka. Ale ta maszynka jest coś warta. - Racja. Chodź, poszukamy Marco. Znalazły go w wielkiej kamiennej budowli, górującej nad miasteczkiem. W jednym jej końcu znajdowała się kwadratowa wieża. Kung stał nieruchomo w półmroku głównej sali. Gdy weszły, odwrócił się. W dwóch dłoniach trzymał długie lichtarze. - Co to za miejsce? - spytała Kin, patrząc na cienisty sufit. - Chyba jakaś świątynia - odparł. - Zastanawiałem się ' właśnie, czy nie przeszukać wieży. Wewnątrz powinny być schody. - Był nienaturalnie ożywiony i spoglądał na nią dziwnym wzrokiem. - Z najwyższego okna powinniśmy mieć dobry widok na okolicę. Można by zaplanować dalszy lot bez wyczerpywania baterii pasów. - Ale pasy są doskonale... - umilkła. Marco zaczął wymachiwać dwoma wolnymi rękoma. - Musimy oszczędzać energię! - ściany gmachu rozbrzmiały echem jego głosu. Spojrzał na Kin i położył palec na ustach, nakazując milczenie. - Srebrna, zostań tu - mruknął. - Chciałbym pokazać Kin te rzeźby. Lecz kiedy ta zrobiła krok do przodu, zatrzymał ją ruchem ręki i poszedł sam. Zaczął tak stukać trzymanymi w dłoniach lichtarzami, jakby po posadzce szły dwie osoby. Kin pomyślała, że tym razem zupełnie zwariował. Srebrna tylko się do siebie uśmiechnęła. Po chwili Marco wrócił. - A teraz wejdźmy na wieżę - powiedział. - Tędy. - Podał lichtarze Kin i wskazał na odległy koniec sali, po czym bezszelestnie przesunął się w kierunku otwartych drzwi, stanął za nimi i przywarł do ściany. - No dobra, idziemy - westchnęła Kin i zaczęła stukać lichtarzami. Srebrna miała pewne trudności z wejściem na wąskie, kręte schody. Kin pomagając wejść lichtarzom, czuła się głupio. - Wiesz, Marco, dowiedzieliśmy się paru interesujących rzeczy od potworka - zagadnęła Srebrna. Po chwili sama odpowiedziała, doskonale naśladując głos Kunga. - Mianowicie? - Wiesz, że próbowano skonstruować przekaźnik materii, ale to się nie udało? No cóż, tutaj działa. - Co ty wygadujesz? - Kin to zauważyła. Powiedz mu, Kin. Lepiej się przyłączę, pomyślała ta ostatnia, bo dojdą do wniosku, że zwariowałam... a właściwie, skąd ta liczba mnoga? - Kompania poświęciła mnóstwo pieniędzy na badania nad przekaźnikiem materii - zaczęła. - Teoretycznie powinien działać, gdyż jest logicznym rozwinięciem operacji wykonywanych przez maszynę warstwową czy autokuchnię. Problem w tym, że zużywa potworne ilości energii. O wiele za dużo. Raz tylko udało się przemieścić pewien obiekt, ale po dwóch milisekundach wrócił na swoje miejsce. - Owszem, słyszałem - odparła Srebrna głosem Marco. - Materia jest cholernie toporna na takie numery. Musi się pogodzić ze skokami gwiezdnymi, bo latamy przez złącza, ale bezpośrednia teleportacja to jakby rzucanie, piłki przywiązanej do dłoni. - Tak. Najwyraźniej istnieją jakieś zasady trzymające cię w jednym punkcie przetrzeni. - A co potwór ma z tym wspólnego? - On jest transmitowany. Coś emituje go może ze sto razy na sekundę, tak często jak wymagają tego powroty do punktu wyjścia. Dlatego może latać. Po prostu przesuwają ogniskową transmisji. Jest z nami, może widzieć i słyszeć, ale właściwie nie ma go tutaj. Nie wiadomo, dlaczego wciąż jest związany - dodała po chwili. - Mogą go przecież przesunąć poza sznur. - Więc im wcześniej wrócimy... Rozległ się wrzask. Kiedy co tchu dobiegły do drzwi, Marco stał tam ze wszystkimi czterema dłońmi zaciśniętymi na pęku piór. Para małych oczek patrzyła na nich intensywnie. - On po prostu przeszedł spacerkiem przez drzwi - powiedział Kung. - O co tu chodziło z tymi lichtarzami? - zapytała Kin. Srebrna parsknęła. - Marco wykombinował, że ta kreatura musi mieć fantastyczny aparat słuchowy - powiedziała. - Wydawało się logiczne, że jak usłyszy nas troje idących na wieżę... - Jest o wiele za ciężki jak na ptaka - wtrącił Marco. - To musi być maszyna. A teraz możemy porozmawiać z kontrolerami dysku i wyjaśnić... Gdy ptak obrócił głowę o sto osiemdziesiąt stopni, Kung gwałtownie zamknął usta. - To ty jesteś tym draniem, który wyrzucił mnje w próżnię - zaskrzeczał kruk. - Zobaczysz, co dzieje się z tymi, którzy nie szanują Oka Boga. Marco rozchylił wargi, ale zaraz zwarł je ponownie. - Niech wszyscy święci mają w opiece twe dłonie, jeśli za pięć sekund jeszcze będziesz mnie trzymał - powiedział kruk beznamiętnym tonem. - Cztery, trzy, dwa...- spomiędzy piór wydobyła się smużka dymu. - Marco! Dłonie odskoczyły. Kruk zawisł w powietrzu, kołysząc się na cienkim aktynicznym płomieniu, który rzucał po sali rozedrgane cienie i pod: którym kamienna posadzka zaczęła trzeszczeć jak wiosenny lód. I już go nie było. Kin zachowała na tyle przytomności umysłu, by ukoczyć, gdy posypały się kawałki dachu. Spojrzeli do góry na ziejący pustką otwór, spoza którego dobiegło ich wołanie. - Jeszcze pożałujecieeee!!! * * * - Mów - zaczął Marco. - BŁAGAM. - Kto rządzi dyskiem? Gdzie oni są? Jak możemy się z nimi skontaktować? Żądamy dokładnych wskazówek i szczegółowej analizy możliwych zagrożeń. Kin podeszła bliżej i uśmiechnęła się uspokajająco do związanego olbrzyma. - Skąd ty się wziąłeś, Sphandor? - ZAWSZE WIERZYŁEM, ŻE PIES CIERPIĄCY NA KOLKĘ ZATRZYMAŁ SIĘ OBOK PNIA A MNIE WYLĘGŁY PROMIENIE SŁOŃCA. PANI, NIE POZWÓL MNIE SKRZYWDZIĆ! WIDZĘ JEGO MYŚLI I... - Nie pozwolę mu. - Tak? W jaki sposób? - zaczął gniewnie Marco. Dwie dłonie obwiązane miał bandażami. - Na osi świata jest wyspa - ciągnęła słodko, ignorując uwagę. - Opowiedz mi o niej. - WIELKA PANI, MÓWIĄ, ŻE WĘDRUJĄ PO NIEJ STRASZNE BESTIE. NIKT Z NAS NIE MOŻE TAM IŚĆ POD GROŹBĄ... - Czego? - AGONII, PANI ŚWIAT ZNIKA A POTEM JEST SIĘ W ZUPEŁNIE NOWYM MIEJSCU I WTEDY PRZYCHODZI AGONIA. - Ale ty próbowałeś się tam dostać? - TAM JEST TYLKO CZARNY PIASEK, O PANI, I SZKIELETY STATKÓW. A W SAMYM ŚRODKU KOPUŁA Z MIEDZI I STRASZLIWE URZĄDZENIA! ICH NIE MOŻNA OSZUKAĆ! Kin wypytywała go jeszcze przez następne dziesięć minut, po czym poddała się. - Wierzę mu - powiedziała, podchodząc do reszty i zamawiając u autokuchni kawę. - On jest najwyraźniej wytworem skomplikowanej technologii - stwierdził Marco. - Tak, ale sam uważa się za demona. I co tu zrobić? Kłócić się z nim? - Może jak mu utnę nogę, zacznie myśleć inaczej - stwierdził Marco, sięgając po nóż. - Nie - mruknęła Srebrna, stukając palcami po pokrywie kuchni. - Myślę, że nie. Musimy przyjąć, że twórcy dysku rozumują raczej kategoriami ludzkimi, zaś ludzie biorą pod uwagę litość i uczciwość, przynajmniej jeżeli nie koliduje to z ich interesem. Dlatego właśnie wypuścimy to bydlę na wolność, żeby zademonstrować moralną wyższość. Przekona ich to, że jesteśmy cywilizowani i litościwi. Tak czy siak - zniżyła głos, wszyscy zaś instynktownie unieśli oczy w górę w poszukiwaniu kruka - nie sądzę, żeby jeszcze mógł się do czegoś przydać. Kin pokiwała głową. Srebrna natomiast podeszła do potwora i rozwiązała go. Sphandor wstał, spojrzał na nich poważnie i wyszedł na światło dnia. Wzbijając się w powietrze poderwał chmurę kurzu, niczym człowiek-czapla niezgrabnie podleciał kilkanaście metrów i zawisł nad ziemią. - ŻAIGONEN TRYON (TFGKI) BERIGO HURS-HIM! - To tyle na temat wdzięczności - powiedziała Srebrna. - Rozumiesz ten język? - spytała Kin. - Nie, ale z grubsza pojmuję, o co chodzi. - ASFALAGO TEGERAM! NEMA! DWOLAH NAR-MA! GDZIE JESTEŚCIE, SOIGNATORIE, USORE, DI-LAPIDATOR - NIEEEEEEEE... Wtem potwór stał się czarnym obłokiem, potem mgiełką migoczących, zamazanych obrazów, z których wyzierało przerażone oblicze, aż w końcu znikł. Rozległ się jedynie huk implozji. * * * Lecieli szybko i wysoko, ponad lasem ściętym przez spadający statek. Kolumna dymu wydawała się jakby cieńsza, ale teraz gdy byli coraz bliżej, wypełniał on całą atmosferę. Marco prowadził prosto do celu, wypatrując niebezpieczeństw. Jego skafander błyszczał w przodzie jak srebrna iskra na tle mroku. Gdy wlecieli w dym, Kin z zaskoczeniem stwierdziła, że nadal widzi. Może byłoby lepiej, gdyby było inaczej. Pomiędzy kłębami rozciągał się krajobraz jak z piekieł. Marco odezwał się po pięciu minutach. - Nie rozumiem. Nie ma promieniowania. Właściwie nie powinno być, ale zniszczenia są zbyt duże. Srebrna? Las pod nimi płonął jak pijany. Zanim Shandyjka zdążyła odpowiedzieć, ziemia nagle zniknęła, jakby znaleźli się nad urwiskiem. - Nic nie widzę w tym mroku - powiedziała. - A ty? Marco widział. Oczy Kungów lepiej sprawdzały się w ciemności. Zaklął. Zwolnił lot. Poszły za jego przykładem, zbliżając się do siebie tak bardzo, że skafandry niemal otarły się w kłębach dymu. Marco patrzył w dół. - Nie mogę w to uwierzyć - wysylabizował miękkim głosem. - Zejdźmy niżej. - Ja lecę na oślep - poskarżyła się Srebrna. - Musisz mną kierować, bo walnę w ziemię. - Nie walniesz - zapewnił Kung. Kin opadała, podświadomie oczekując zderzenia. Nagle wydostała się z gęstych oparów, wlatując prosto w księżycową poświatę. Blask padał od dołu. Poczuła bolesny zawrót głowy. Przestrzeń kosmiczną mogła znieść, gdyż tam wszędzie był dół i kierunki traciły sens. Latanie ponad ziemią też nie stanowiło problemu, przypominało podróż powietrzną taksówką. Ale tego wytrzymać nie mogła. Wisiała nad dziurą w świecie. Księżyc był dokładnie pod nią, unosząc się na dnie tunelu prowadzącego w dół, chyba ku nieskończoności. - Jest głęboki na jakieś osiem kilometrów. Co ty o tym sądzisz, Srebrna? - odezwał .się Marco z pewnej odległości. - I szeroki na co najmniej trzy. Kin, wszystko w porządku? - Ha? - Ciągle opadasz. Wciąż czując zawroty głowy poszukała kontrolek skafandra. Na poziomie jej oczu, czterysta metrów dalej, widniała krawędź dziury obramowana warstwą skały. Poniżej - zmusiła wzrok, by poruszał się wolniej - kolejne warstwy, a potem linia czegoś metalicznego. I rurociąg buchający wodą. Zaczęła się histerycznie śmiać. - Dobra nasza! - chichotała. - Nie musimy lecieć dalej, wystarczy poczekać na zespół naprawczy! Wiecie, jak to jest z hydraulikami. Kiedy ich potrzebujesz nigdy... - Zamknij się. Srebrna, zobacz co z nią - prychnął Marco. Kin ujrzała, jak przesunął ręką po kontrolkach na piersi i szybko opadł. Jej oczy powędrowały za nim, lecz wtedy ręka Shandyjki chwyciła ją wpół. Poczuła ruch i jakoś dotarło do niej, że jest odciągana poza wyrwę. Po chwili usłyszała głos Marco. - Tu jest rura o średnicy trzydziestu metrów. I wiecie co? Woda zbiera się jakieś trzy kilometry niżej - w powietrzu. To dlatego nie wciąga nas żaden huragan, tam w dole jest jakieś źródło grawitacji. Wkrótce zrobi się niezłe jeziorko. - Jestem mniej więcej czterdzieści metrów pod krawędzią. Wygląda to jak wybuch w stacji energetycznej. Wszystko jest poszarpane, kable, chyba wielozwojowe, przewody fal czy rury wylotowe, albo jeszcze coś innego. Srebrna? - Słyszę cię. Przypuszczam, że statek uderzył w maszynerię czuwającą nad środowiskiem, która eksplodowała. - Na to wygląda. Wszystko się stopiło, ale do diabła z tym. Tu jest tunel. Prawdziwy. Słyszysz mnie? Unoszę się na wprost półkolistego tunelu. Są nawet szyny! Całe wnętrze tego dysku to jedna wielka maszyna! Powinnaś zobaczyć tę dziurę, statek kosmiczny by przez nią przeleciał. Jest, hm, osiemnaście szyn. Są jak sądzę dla zespołów naprawczych, ale do połowy zasypał je gruz. - Statek spadł pięć dni temu - mruknęła ponuro Srebrna., - Mieli pięć dni na naprawę. Marco, budowniczowie dysku są martwi. Nie może być innego wytłumaczenia. - Nie widzę żadnych śladów napraw - doleciał głos z otworu. - Właśnie. Coś się gdzieś popsuło. Dlatego morza wariują i ciała niebieskie mylą orbity. W którą stronę prowadzi ten tunel? Czy z drugiej strony jest dalsza część? Przez chwilę panowała cisza. - Tak. Widzę drugi koniec. On biegnie prosto od krawędzi do osi - stwierdził Kung. - Pomyślałem, że można by spróbować polecieć tunelem, ale... - ...lepiej ryzykować pod otwartym niebem. Dokładnie. Kin otworzyła oczy. Unosiła się nad błogosławioną ziemią, może trochę przypaloną, przypieczoną, ale stałą. - Dzięki - westchnęła. - To było głupie. Moi przodkowie zwieszali się z drzew za kolana. - Nie ma się czego wstydzić - odparła Srebrna. - Ja nie lubię ciemności. Wszyscy mamy jakieś fobie. Kin? A teraz co tak zbladłaś? Nawet nie próbowała odpowiedzieć. Wiedziała, że nie da rady. Zdobyła się jedynie na zduszony jęk i wyciągnięcie ręki. Coś z trudem wyłaziło z rozpadliny. Ledwie sobie radziło, gdyż było niesamowicie wielkie. Jedyne porównanie, jakie przychodziło jej na myśl, to pomnik Mt Tryggvasona. To była jedna z atrakcji turystycznych Valhalli. W skale wysokiej na kilkadziesiąt metrów wykuto cztery głowy prezydentów: Halfdana, Thorbjorna, Mokasyna Łasicy i Teuhtlile'a. Właśnie coś takiego wydostawało się teraz z otworu. Góra Tryggvasona bez jednego łba. Trójgłowe coś. Jeden ryj, zwrócony w ich stronę, był ludzki, drugi należał do monstrualnej ropuchy, trzeci - jakiegoś owada. Trzy pyski obrzydliwie zrośnięte w jeden, z trzema koronami wielkimi jak domy na czubkach. Poniżej głów wiło się kłębowisko pajęczych nóg, długich na sto metrów. Cały efekt psuł nieco fakt, że przez postać potwora prześwitywał przeciwległy koniec rozpadliny. - Marco - odezwała się Srebrna. - Nie sądzę, bym mógł się tutaj dowiedzieć czegoś więcej. - Czy cokolwiek minęło cię po drodze? - Nie rozumiem. - Spójrz w górę. - O cholera! Kin zachichotała. - Nie bój się - stwierdziła Srebrna spokojnie. - Czego tu się bać? - odparła Kin. - Tego monstrum? Wiecie, co to jest? Kosmiczny strach na wróble, obraz mający odstraszyć tych, którzy chcieliby zajrzeć do środka i dowiedzieć się, czym w istocie jest ten świat. - Kiedy wrócimy, bez względu na to, kim są jego twórcy, dopilnuję, by dostali takiego kopa, że pójdą z torbami. Zrobili świat, z którego ludzie wypadają, na którym gnębią ich potwory i można przeżyć tylko dzięki przesądom. Mam tego dosyć! Marco jak rakieta pojawił się w centrum hybrydy. Wyglądał niczym płomyk w oku Saitana, iskra w mózgu Boga. - Niematerialny - oświadczył. - Zwykły obraz. Wielka ludzka twarz wykrzywiła się, wyniosła i zimna. Gdy otworzyła usta, smutne westchnienie odbiło się echem po rozpadlinie. Natomiast piorun padający z zadymionego nieba trafił autokuchnię tak precyzyjnie, że kawałki stopionego metalu rozprysły się na wszystkie strony. * * * Grad łomotał o skafandry. Czas uciekał. Za mniej więcej pięćdziesiąt godzin Srebrna zwariuje i będzie próbowała popełnić samobójstwo. Kungowie i ludzie długo wytrzymują bez jedzenia. Mieszkańcy Shand - nie. Dookoła szalała burza. Kiedy jednak Marco wyprowadził ich ponad chmury, pozostała na dole. Wypadli prosto w zachodzące słońce. Mieli je daleko za plecami, czerwone, gniewne, skryte za obłokiem. Ż tej wysokości zobaczyli, że na całym dysku panowała zła pogoda. Choć nie było to właściwe słowo. Niektóre chmury przybrały kształty wręcz obłędne. Marco przerwał milczenie. - Musimy przebyć półtora tysiąca kilometrów. - To daje przeciętną szybkość trzydziestu kilometrów na godzinę - odparła Kin. - Z łatwością dotrzemy do osi, nawet przy kilku postojach na odpoczynek. - No więc dotrzemy do osi. I co? Znajdziemy tam autokuchnię? - Ktoś, kto skonstruował dysk, zdolny jest także do zbudowania kuchni. - No to dlaczego nie próbowali naprawić dziury? Eirick, Lothar, oni wszyscy są potomkami konstruktorów, tyle że cofniętymi do stanu barbarzyństwa. Albo ci ostatni nie żyją. - No dobra. Masz lepszy pomysł? Marco jedynie parsknął. Srebrna leciała kilkaset metrów za nimi. Wyglądała jak punkcik na sinym niebie. Odchrząknęła uprzejmie oznajmiając, że jest włączona w obwód. - Jednak istnieje prawdopodobieństwo, że znajdziemy kuchnię. O ile to Kompania zbudowała dysk. Nie jęcz, Kin. Idea płaskiego świata na wiele sposobów pasuje do zasad jej polityki. A tak na marginesie, pół kilometra za mną leci kruk. Kin zapatrzyła się w przepływające pod nią chmury. Polityka. Może ten krążek rzeczywiście był jej elementem. Wielcy królowie Wrzecionowatych, Kuliści, Paleotechniczni, ChTony - byli mieszkańcami wszechświata. I wszechświat był nimi. Dawno temu astrohistorycy rozumowali kategoriami wielkiej, rozgwieżdżonej sceny, czystego płótna, czekającego na pędzel życia. W rzeczywistości, jak wreszcie zrozumiano, pojawiło się ono w ciągu trzech mikrosekund prawybuchu. W przeciwnym razie, kosmos byłby teraz jedynie zbiorowiskiem przypadkowych kombinacji materii. To Życie kierowało jego rozwojem. Najpierw kłębiło się w ogromnych chmurach pyłu, dających początek gwiazdom, z których każda stawała się potem szkieletem kosmicznego dinozaura. Jura wszechświata. Później formy życia były już mniejsze, bardziej bystre. Niektóre z nich, jak Kuliści, okazały się ślepym zaułkiem ewolucji. Inne, zwłaszcza królowie Wrzecionowatych czy Shameleoni, odniosły większy sukces, oczywiście w kategoriach, w jakich mierzy go ewolucja - przetrwały dłużej. Jednak rasy podróżujące do gwiazd też wymierały. Wszechświat składał się z mauzoleów, stojących na mogiłach, umieszczonych nad katakumbami. Kometa rozjaśniająca pogańskie niebo było zmiażdżonym ciałem naukowca, żyjącego trzy eony wcześniej. Polityka Kompanii była prosta: osiągnąć nieśmiertelność Człowieka. Zabierze to sporo czasu, prace dopiero rozpoczęto. Otóż jeśli Człowiek zamieszka na wielu światach i osiągnie różne formy, może przetrwa. Wrzecionowaci wymarli, gdyż wszyscy byli do siebie podobni. Teraz na rozmaitych planetach odmienne siły natury zmieniały ludzi, różne księżyce doprowadzały ich do szaleństwa, inna grawitacja zginała im kark. Ponieważ wszechświat zapewne nie zakończy swojego istnienia w sposób naturalny, jako że w ogóle taki nie jest, stanowiąc jedynie sumę różnych, kształtujących go istnień, Człowiek postanowił żyć wiecznie. Czemu nie? Zachować nieme, idee - oto cała tajemnica. Jeśli posiada się setkę planet, to jest miejsce na odmienne nauki, przedziwne wierzenia, nowe techniki, stare religie mogące rozkwitać w nowych, zacisznych kątach. Kiedyś na Ziemi istniała jedna cywilizacja i omal nie została z tego powodu unicestwiona. Jeśli zaś Człowiek stanie się wystarczająco zróżnicowany, to zawsze gdzieś znajdzie się ktoś, kto będzie zdolny stawić czoła przyszłości. Ludzie na dysku pilnowani przez potwory, otoczeni wodospadem - jakiego rodzaju meme mogliby wnieść do genów cywilizacji? Próbowała wyjaśnić to Marco. - Co to jest meme? - spytał. - To idee, przekonania, pojęcia, sposoby zachowania - odparła. - Geny umysłu. Kłopot w tym, że te mogące rozwinąć się na dysku będą nastawione na zniszczenie swych nosicieli. Jednym z nich jest antropocentryzm. Bladoczerwony księżyc wzeszedł ponad skłębionymi chmurami. Lecieli rozdzieleni, wysoko i szybko, licząc pozostałe godziny. Kin patrzyła na plamkę będącą Srebrną i martwiła się. Oczywiście, przenoszenie ludzkiego sposobu myślenia na Obcych byłoby zupełnym nieporozumieniem, ale człowiek znajdujący się w sytuacji Srebrnej żyłby nadzieją, że wcześniej czy później naje się do syta. Ludzie byli optymistami. Jednak od mieszkańców Shand nie można było oczekiwać ludzkiego rozumowania. Niezmiernie łatwo przychodziło myśleć o przyjaciołach jako o przebranych czy zabawnie wyglądających ludziach, zwłaszcza że od dawna zachęcano do tego, z dobrych i szlachetnych pobudek. Jednak to, że Obcy nauczyli się grać w pokera albo czytać po łacinie, nie czyniło ich ludźmi. Krótko mówiąc Kin zastanawiała się, kiedy Srebrna podejmie próbę samobójstwa. Dała znać Marco i powiedziała mu o tym. - Nie możemy nic zrobić - stwierdził. - Już postanowiłem, że na znak solidarności, przed dotarciem do osi nic nie zjem. Jeśli analizy kuchni były prawdziwe, możemy przyjmować proteiny dysku. - Czy przez to ona poczuje się lepiej? - Może my tak się poczujemy. Jest jeszcze jeden problem, który ostatnio zwrócił moją uwagę. Nie wiem, czy ci o tym powiedzieć... - Mów, mów. - Spójrz na tarczę na twoim lewym nadgarstku. Na tle zielonego paska jest pomarańczowa, fluoryzująca kreseczka. Widzisz? Zerknęła w dół na migające światełko. - Widzę. Tylko że to pomarańczowa kropka. - Właśnie, a powinna być kreska. Kin, kończy się energia. Przez chwilę lecieli w milczeniu. Wreszcie spytała - Jak długo jeszcze? - Ty i ja około sześciu godzin. Może godzina mniej dla Srebrnej. To by rozwiązało jeden problem, zeszłaby na ziemię kilometry za nami. - Tyle że my oczywiście zostaniemy z nią - stwierdziła Kin oschle. Udał, że nie dosłyszał. - Gdybyśmy mieli kuchnię, problem nie byłby taki straszny. Oś nie jest daleko. Moglibyśmy zmusić mieszkańców do przewiezienia nas, nawet mam w tej chwili ze sto pomysłów, jak to zrobić. To mogłoby być całkiem zabawne. A poza tym nowe doświadczenia. - Jakie? - Igraszki z tubylcami z pozycji istot wyższych. Już wcześniej planowałem, że jeśli na osi nie będzie nic interesującego, utworzę imperium. Zapewne ty też o tym myślałaś? Rzeczywiście, przelotnie. Wyobraziła sobie Dżyngis Marco, Marco Cezara, Marco Prestera. Pewnie by mu się udało. Czteroręki król-bóg. - Jak sądzisz, ile zabrałoby nam czasu, zanim tutejsza cywilizacja osiągnęłaby poziom podróży kosmicznych? - spytał. - To znaczy, gdyby one były głównym celem? My mamy wiedzę. - Ależ wcale nie. Tylko tak się nam wydaje. Wszystko co potrafimy, to operowanie urządzeniami. Oczywiście sam statek kosmiczny mógłbyś zbudować w ciągu dziesięciu lat. - Tak szybko? W takim razie może... - Nie, nie da rady - stwierdziła po namyśle. - Udałoby się skonstruować co najwyżej zwykłą, prymitywną kapsułę, napędzaną stałym paliwem rakietowym, o mocy wystarczającej jedynie do staranowania tej kopuły. Moglibyśmy wystartować skacząc po prostu z krawędzi nad wodospadem. - Po pierwsze, trzeba by zjednoczyć dysk - powiedział z rozwagą w głosie. - Żaden problem. Wystarczy pięciuset ludzi z północy... - Jest jeszcze Srebrna - przerwała mu Kin. - Tak czy owak, ja mam nadzieję, że na osi znajdziemy rozwiązanie. Chociaż... Zanim jeszcze stracili autokuchnię, też o tym wszystkim myślała. Z kuchnią mogliby opanować dysk, wypełniając pustkę po jego twórcach, którzy zapewne odeszli. Bez niej jednak jedyną rzeczą, o jakiej mogliby marzyć, to życie w luksusie. W sumie, nie byłoby to takie złe. Obca, ale wśród ludzi. Choć może więcej łączyło ją z Kungiem i Shandyjką niż z tymi barbarzyńcami na dole. Przerażające. - Te pasy powinny być zdolne do lotu przez pół systemu planetarnego i lądowania - poskarżyła się. - Nie przewidziano, że będą musiały pokonywać tysiące kilometrów w warunkach grawitacji, i to na różnych wysokościach - odparł. - To jest rzeczywiście dokuczliwe. - Dokuczliwe! - Jeśli tak ci przeszkadza, złóż reklamację u producenta. - Jak ja mogę... To był żart? - zdumiała się. - O rany! * * * Świt zastał ich lecących nad pustynią, pokrytą jedynie rzadkimi zaroślami. Niebo było bezchmurne. Raz przemknęli nad szeregiem wielbłądów, prawie niewidocznych na piasku, rzucających migotliwe cienie. W nocy trochę zeszli z kursu i o ile Marco mógł się zorientować, posuwali się teraz w dół doliny Tygrysu i Eufratu. - To nas zaprowadzi do południowo-wschodniej Turcji, co oznacza Bagdad - powiedział z tęsknotą w głosie. - Chciałbym go zobaczyć. - Dlaczego? - Och, kiedy byłem dzieckiem, moi przybrani rodzice dali mi książkę z niezwykłymi opowieściami o, hm, dżinach, magicznych lampach i innych takich. Wywarły na mnie wielkie wrażenie. - Tylko nie próbuj lądować - przerwała mu. - Nawet o tym nie myśl. Przelecieli nad miastem pełnym niskich, białych domków, otaczających pałace i przedziwne budowle pokryte kopułami. Poza jego murami rozciągała się osada złożona z samych namiotów. Rzeka, nad którą to wszystko leżało, w dolnym biegu przybierała wyraźnie inny odcień oraz tak niski poziom, że można tu było mówić o suszy. W wysokim słońcu cały widok migotał. Kilometr dalej pas Srebrnej wyczerpał się. Nie upadła, tylko zaczęła delikatnie tracić wysokość. Podążyli za nią prosto do lasku słodko pachnących drzew. Kiedy Kin zdjęła hełm, żar z nieba uderzył niczym tchnienie piekła. Zbyt tu gorąco, stwierdziła. Nic dziwnego, że pola wyglądają na spalone. Z tego miejsca rzeka przypominała krwistoczerwonego węża, leniwie wijącego się pomiędzy płachtami spękanego błota. - No cóż - zagadnęła, co miało oznaczać "stało się". - Nie wiem, co robić - stwierdził Marco, chowając się pośpiesznie w cieniu drzew. - To znaczy, że nie masz planu? - Tak sądzisz?' - Och, nieważne - siorbnęła łyk wody ze zbiornika w skafandrze. Z tym też należało uważać. Srebrna usiadła, opierając się plecami o pień, i wpatrzyła się w miasto. Słońce za nią przypominało miedziany nit topiący się na powierzchni rozpalonego żelaza. Nagle odezwała się. - Właśnie wystartował jakiś pojazd powietrzny. * * * Wyglądał staro, twarz miał pomarszczoną jak zwiędłe jabłko, a szarą brodę ozdobnie ufryzowaną. Jego oczy bez białek nie wyrażały niczego, zwłaszcza zaskoczenia. Twórca płaskiego świata? Patrząc na niego i Srebrną, siedzących ze skrzyżowanymi nogami i pogrążonych w rozmowie, Kin intensywnie myślała. Ubiór miał po prostu wspaniały, choć o modzie w tutejszym świecie nie wiedziała niczego. Pojazd z kolei był wytworem zaawansowanej techniki i on wiedział, jak go używać. Teraz pozostawał zwinięty i wciśnięty w worek zwisający u pasa jego towarzysza podróży, wielkiego, barczystego mężczyzny, mającego na sobie jedynie przepaskę biodrową i surowy wyraz twarzy. Olbrzym trzymał długi, zakrzywiony miecz i nie spuszczał wzroku z Marca. Kin przysunęła się do Kunga. - Ciekawe, gdzie trzyma swój blaster - zagadnęła. - Marco, czy ty i Srebrna uważaliście, że mogę przeżyć tu dzięki seksowi? - Tak. Masz nad nami tę przewagę. - No cóż, możecie o tym zapomnieć. - To znaczy? - Po prostu zapomnieć. Ten nasz tłusty przyjaciel z mieczem, on jest.... - umilkła zła, że się rumieni. - Czy pamiętasz coś jeszcze z tej książki z bajkami? Jego twarz przez chwilę nie wyrażała niczego. Wreszcie skrzywił się. - Ach, rozumiem. Chodzi ci o coś niezwykłego? - Nie tak znów niezwykłego w tym miejscu i czasie - odparła i odwróciła głowę ku Srebrnej. Tamta spojrzała na nią. - To może być arabski - stwierdziła Shandyjka. - Nigdy go nie słyszałam. Próbowałam łaciny, którą on trochę rozumie, ale słabo. Do tej pory wiem tyle, że on chce nasze skafandry. Kin i Marco wymienili spojrzenia. Twarz Kunga przybrała wyraz, jakiego nie powstydziłby się nawet handlarz z Ehftni. - Powiedz mu, że są bardzo cenne - powiedział. - Że nie wymienimy ich nawet za to jego latające cacko. Dodaj też, że musimy szybko dostać się na wybrzeże. - On się na to nie zgodzi - mruknęła Kin. - A poza tym w pasach już niewiele zostało. - To jego problem - odparł Marco. - Mam pewien pomysł, ale najpierw chciałbym zobaczyć, jak on tą szmatą kieruje. Powiedz, że w tym miejscu jest zbyt gorąco na negocjacje. To zresztą prawda. Nastąpiła długa wymiana skrzekliwych słów, powtarzanych z różną dozą irytacji. W końcu mężczyzna kiwnął głową i wstał, ręką dając znak słudze. Wielkolud zrobił krok do przodu, .sięgnął do worka i podał swemu panu... Do diabła, to jest latający dywan, pomyślała Kin. Dywan o rozmiarach dwa metry na trzy pokrywały geometryczne wzory w kolorze błękitnym, zielonym i czerwonym. Rozwinięty na ziemi, delikatnie przykrył nierówności. Nieznajomy wypowiedział jakieś słowo. Spod materiału wystrzeliły obłoczki piasku, dywan zaś wyprostował się, zesztywniał i zawisł kilkanaście centymetrów nad ziemią. Kin wydawało się, że słyszy delikatny szum. Dywan nie zachwiał się nawet pod ciężarem Srebrnej. Człowiek z mieczem usiadł z tyłu, zaś starzec znów coś powiedział. Grunt bezszelestnie umknął spod ich nóg. - Można pokryć powierzchnię elastycznymi elementami wznoszącymi - stwierdził po chwili Marco z odrobiną drżenia w głosie - ale co z energią? Czy istnieją tak cienkie baterie? Kin myślała o tym samym, z uwagą wpatrując się w dywan pomiędzy kolanami, tak by nie spojrzeć poza krawędź. Zauważyła, że Marco przysuwa się delikatnie. - Też się denerwujesz? - spytała. - Po prostu nie opuszcza mnie świadomość, że mam pod sobą kilka milimetrów nieznanej mi i nie sprawdzonej machiny latającej - odparł. - Nie byłeś taki nerwowy, nakładając pas. - One mają gwarancję na sto lat. Jeśliby zawiódł choć jeden, jak długo producent pozostałby w interesie? - Nie sądzę, żeby ktokolwiek mógł z tego spaść, nawet jeśliby próbował - odezwała się Srebrna i machnęła łapą w bok. Rozległ się dźwięk, jakby ktoś uderzył w galaretę. - Pole bezpieczeństwa - oznajmiła. - Spróbujcie sami. Kin ostrożnie pomachała dłonią poza krawędzią dywanu. Było to jak mieszanie ręką w syropie. Kiedy naparła mocniej, poczuła opór skały. Ali Baba odwrócił się, uśmiechnął do niej i znów coś powiedział. Kiedy ponownie zaczęli lecieć poziomo, nastała cisza. W końcu Marco odezwał się sztywnym głosem. - Powiedz temu idiocie, że jak spróbuje tego jeszcze raz, zabiję go. Kin rozwarła odrętwiałe palce, zaciśnięte na wzorzystym materiale. - Ale delikatnie, taktownie. I dodaj, że najpierw ja obedrę go ze skóry - dodała. Dwie pętle i podwójna beczka! W grawitacji wytwarzanej przez dysk, ktoś stworzył pojazd o kształcie dywanu, łącząc ruchome pola i kontrolki głosowe. Kin zastanowiła się, jak Marco zamierzał go ukraść. Przelecieli nisko ponad płaskimi dachami. Zauważyła, że ludzie w wąskich uliczkach patrzą w górę, po czym wracają do swych zwykłych zajęć. Najwyraźniej magiczne dywany były tu Czymś normalnym. Okrążyli niewielki pałacyk, kwadratowe, białe cudeńko z kopułą i dwiema ozdobnymi wieżami. Za dekoracyjnym ogrodzeniem pysznił się ogród. Dziwne. - Musi mieć własne źródło wody - powiedziała głośno Kin. - Dlaczego? - spytał Marco. - Ziemia dookoła jest spalona. To jedyne zielone miejsce, jakie spotkaliśmy. - Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby był twórcą dysku - odparł Marco. - A w to wątpię. - Ja również - zamruczała Srebrna. - Ale dywanem kieruje sprawnie a nasze pasy wzbudziły w nim tylko chciwość, nie strach. Pomyślałam właśnie, że może urządzenia budowniczych tego świata są tu używane bez zrozumienia sposobu ich działania. Dzikus mógłby doskonale prowadzić samochód i wierzyć, że napędem są konie uwięzione pod maską. Ali Baba bezbłędnie sprowadził ich na dół. Dywan powoli przepłynął przez balkon, po czym łukowatym wejściem dostał się do wysokiego pokoju. Przez chwilę wisiał tuż nad wzorzystą podłogą, aż wreszcie opadł. Nieznajomy wstał i klasnął w dłonie. Zanim pozostali rozprostowali nogi, a Marco także kurczowo zaciśnięte dłonie, do pomieszczenia weszła służba, niosąc ręczniki i duże misy. - Lepiej, żeby to była woda - mruknął Marco - bo zamierzam to wypić. Głośno wpakował głowę do ustawionego przed nim naczynia, wywołując lekką konsternację. Srebrna wzięła swoje, trochę powęszyła i, otwierając pysk niczym lej, również wlała do niego zawartość misy. Kin wypiła tylko trochę, jak dama, a resztą zmyła kurz z twarzy. Wykorzystała też okazję, by się trochę rozejrzeć. Dookoła było niewiele mebli. Pokój był raczej ładnym pudełkiem, ozdobionym geometrycznymi i roślinnymi motywami na ścianach. W jednym końcu znajdowały się wielkie zasłony, zaś obok nieruchomego dywanu stał niski stół o blacie wykonanym najwyraźniej z jednego kawałka kryształu. Ali gdzieś zniknął razem ze służącymi. Srebrna popatrzyła dookoła. - Woda jest lodowato zimna - stwierdziła. - Były w niej nawet kryształki lodu. Pokaż mi taką wodę, a wskażę ci cywilizację. - Gdzie indziej oznaczałoby to istnienie lodówki - przyznała Kin - ale tutaj, założę się, że w każdym pokoju trzymają zamrażające demony. Marco podszedł do dywanu i obejrzał go ostrożnie. Następnie stanął na nim i wypowiedział słowo. - Być może jest czuły jedynie na głos właściciela - powiedziała Srebrna nie oglądając się. Marco cicho zaklął. Spomiędzy zasłon wyszedł Ali Baba, za nim dwaj mężczyźni uzbrojeni w miecze. Niósł małe czarne pudełko, ułożone na czerwonej poduszce. Spojrzawszy z ukosa" na Srebrną powiedział kilka słów łamaną łaciną. - On zamierza, hm, wezwać tego-co-mówi-wszystkimi-językami - przetłumaczyła. - Jak sądzę. Ali Baba położył pudełko na podłodze i uniósł wieko. Przedmiot, który wyciągnął, zdumiał Kin. Wyglądał jak mały, płaski imbryczek do herbaty zrobiony ze sztucznego złota. Potarł go rękawem. - Czy Nie Dasz Mi Spokoju, Czarnoksiężniku? TO pojawiło się z metr dalej, niewyraźne, spowite purpurowym dymem. Kin od razu zrozumiała, dlaczego wygląd Marco nie niepokoił starca. Jeśli przyzwyczajony był do istot takich jak ta, nic go nie mogło zadziwić. Było wysokości człowieka, to znaczy byłoby, gdyby stanęło wyprostowane. Siedziało zgięte niemal w pół. Miało grube, złote, łuskowate ramiona i monstrualne ręce zamiast nóg. Z karku wyrastały kępki macek. Twarz była pociągła, jakby końska, zakończona parą spiczastych uszu i ozdobiona wąsami, które ciągnęły się po podłodze. Na czubku głowy nosiło małą, stożkowatą czapeczkę. - Wiedzcie, Że Jestem Azrifel - zaczęło mówić śpiewnym głosem - Dżin Pustyni, Postrach Tysięcy, Bicz Milionów I, Mówiąc Szczerze, Niewolnik Lampy. Więc Czego Chcesz Tym Razem, Panie? Czarnoksiężnik mówił coś długo, po czym dżin obrócił się i stanął twarzą ku trójce. - Mój Pan Abu Ibn Infra Wyraża Swe Uszanowanie, Wita Was W Swej Skromnej Siedzibie I... Taka Tam Gadka. Jeśli Chcecie Jeść, Po Prostu Powiedzcie Stołowi. Wasze Życzenie Jest Dla Niego Rozkazem. Tutaj Jest Cała Masa Takich Dziwnych Rzeczy. Kin przykucnęła obok stołu i przyjrzała mu się bliżej. Był litym blokiem kryształu, lecz wewnątrz dostrzegła delikatnie poruszające się kształty, jakby smużki dymu. Pomyślała o ogórku, sałatce z zielonej papryki i cynamonowych lodach, jakie zwykle kupowała w sklepie Grnh Oldego w Wonderstrandzie, tych, których receptury Grnh nie sprzedał programistom autokuchni. Na ich czubku zawsze znajdowała się czarna wisienka Treale. Na samo wspomnienie smaku pociekła jej ślinka. Zaczęły wynurzać się z blatu, w którego wnętrzu coś jakby się kotłowało, po czym już tam stały, parujące mrozem. Szczyt ozdobiony był czarną Treale. Uniosła opakowanie i osłupiała. Karton ozdabiały znajome kolory: błękit, czerń i biel, miał też rysunek uczłowieczonego pingwina w kucharskiej czapie. Wokół biegł napis: Sklep Spożywczy Oldego, róg Skrale i Wysokiej, Upperside, Wonderstrands 667548. Znak. Tow. Tregin, Grnh i Bliźniaki. ZAMRAŻAMY, BY ZADOWOLIĆ. Marco gapił się na opakowanie, po czym spojrzał ni niespokojne cienie wewnątrz stołu. - Nie wiem, jak ci się to udało - powiedział ostrożnie - ale ja chcę Błękitny Półmisek, specjalność Restauracji Kungijskiej Henry'ego Konia na Nowej... Umilkł, gdyż już tam stała miska z grubego fajansu, zawierająca coś zawzięcie bulgoczącego pod pomarańczo-wożółtym ciastem. - To musi być telepatia - odezwał się niepewnie. - To po prostu telepatyczna autokuchnia. Chodź, Srebrna. Jestem głodny. - Ty jesteś głodny? - prychnęła Shandyjka. Postukała ciężkimi paluchami po krawędzi stołu, po czym powiedziała z powątpiewaniem - Myślę o uroczystej potrawie z truduka. Cień zawirował i znikł. Palce Srebrnej znów zabębniły. - Wędzony guaracuc z grintzami? - zasugerowała. Ponad kryształem zamajaczył niewyraźny kształt, lecz rozwiał się. - Dadugi w Brine? Słodkie bułeczki Chaque? Xiqua? Suszone qumqum? - Jest Jakiś Problem? - spytał Azrifel. - Stół nie może sobie poradzić z proteinami z Shand - odparła Srebrna, siadając ciężko i opierając policzki o kolana. - Co To Jest Proteina? Abu Ibn Infra usiadł wygodnie w drugim końcu stołu i chwycił w dłoń kielich różowego płynu, który się właśnie zmaterializował. Powiedział coś, na co Azrifel poruszył się i kiwnął głową. - Mój Pan Życzy sobie Porozmawiać O Waszych Latających Ubraniach i Podobnych Sprawach. - Znów zamienili kilka słów. - Mój Pan Składa Swe Uszanowanie Kolegom Kolekcjonerom IW Zamian Za Wszystkie Trzy Przedmioty Oferuje Zwierciadło-Widzące-Wszystkie-Rzeczy-Które-Nie-Są-Zbyt-Daleko oraz Dwie Sakiewki Bez Dna. Kin poczuła, że pozostała dwójka patrzy na nią, więc odpowiedziała. - Pozostawiając na boku tę, w pewnym sensie, śmiechu wartą ofertę - czuła, że brak umiejętności targowania się może być poczytany za słabość - chciałabym wyjaśnić, że przybyliśmy z dalekiego kraju i niezbyt dobrze rozumiemy, co oznacza słowo "Kolekcjonerzy". Kolekcjonerzy czego? Abu Infra zmarszczył brwi, słuchając tłumaczenia, po czym splunął odpowiedzią. Kin nigdy nie przypuszczała, że można wypluć kilka długich zdań, ale jemu udało się, i to jak. - Mój Pan Jest Zdumiony. Posiadacie Trzy Dary Boga, Lecz Nie Wiecie O Kolekcjonerach. Pyta, Jak To Możliwe? - Słuchaj, demonie - przerwała mu Kin. - Ty wiesz, że jesteś tylko projekcją jak Sphandor, prawda? - Jest Mi Zabronione Odpowiadać Na To Pytanie W TEJ CHWILI - odparł płynnie Azrifel. - Wiem Jednak, Iż Siedzicie Po Uszy W Gównie. Jeśli Myślicie, Że Wyjdziecie Z Tego Cało, To Moja Reakcja Jest Ha Ha Ha. - Zabiję cię - warknął Marco unosząc się. Strażnicy Ibn Infra napięli mięśnie. - Siadaj - mruknęła Kin. - A ty, Demon, odpowiadaj na pytanie. Kim jest kolekcjoner? - Mój Pan Mówi, Że To Nie Jest Tajemnica. On Sam Był Kiedyś Biednym Rybakiem, Aż Pewnego Dnia, Po Wypatroszeniu Ryby, Znalazł Wewnątrz Niniejszy Podarunek Boga, Lampę, Której Niesławnie Jestem Niewolnikiem. Ja, Azrifel Z Dziewiątego Dominium Przeklętych. Mogę Znaleźć Wszystko, Nawet Siłę Do Tego, By Z Wami Mówić. Oto Moja Moc. Od Pięciu Lat Ciężko Pracuję Dla Tej Zarozumiałej, Nowobogackiej Świni, Byłego Rybaka. Sprowadzam Do Tego Trochę Pretensjonalnego Pałacu Takie Dary Boga, Na Jakich Innym Kolekcjonerom Zbytnio Nie Zależy, Albo Które Należą Do Pechowców Posiadających Demony Słabsze Ode Mnie. Przebyłem Głębiny Morza i Kratery Wulkanów, Zro... - Przestań - powiedziała Kin. - Ten latający dywan, stół, sakiewki, to są Dary Boga? - Tak. Od Dywanu Uwolniłem Handlarza W Basrze, Stół Znalazłem Na Dnie Morza, Pokryty Skorupiakami... - I twój pan nie wie, jak one działają? To znaczy, są dla niego zwykłymi przedmiotami magicznymi? - A Czyż Nie Są? - spytał demon z uśmiechem na ustach. - Tak właśnie myślałem - prychnął Marco. - Jeszcze jeden ignorant, który wie o prawdziwej naturze dysku tyle co reszta. Zajmę się strażą, a potem zabierzemy go i odlecimy na dywanie. - Poczekaj chwilę - odparła ostro Kin. - Na co? On nic nie wie, umie tylko posługiwać się zabawkami, które znosi mu ten bydlak. Kin pokręciła głową. - Jeszcze raz spróbujmy dyplomacji. Demonie, powiedz swemu panu, że nie jesteśmy Kolekcjonerami. Damy mu do kolekcji nasze latające pasy, jeśli przewiezie nas swym dywanem na wyspę, która leży daleko na południowym wschodzie. * * * Jak tylko skończyła, wiedziała, że powiedziała coś niewłaściwego. Usłyszawszy tłumaczenie, Abu zbladł. Marco westchnął i wstał. - No dobra, to byłoby na tyle, jeśli chodzi o dyplomację. - Skoczył. Azrifel również. W powietrzu wykwitł szarożółty, zamazany wir, rozległ się grzmot, po czym Demon powrócił na swoje miejsce, nietknięty, zaś Marco znikł. - Coś ty z nim zrobił - wykrzyknęła Kin. - Został Umieszczony W Bezpiecznym Miejscu, Nic Mu Nie Jest, Z Wyjątkiem Kilku Niedużych Oparzeń. - Rozumiem. Okupem za niego mają być nasze latające pasy? Abu odezwał się, Demon przetłumaczył. - Nie. Mój Pan Mówi, Że Teraz Już Wie, Że Przybyliście Z Innego Świata. Był Już Jeden Taki Podróżnik, Jakiś Czas Temu, Który... - Jago Jalo? - spytała Kin. Abu spojrzał na nią. - Czyś ty zgłupiała? - syknęła Srebrna. - Takie Było Jego Imię - zgodził się Azrifel. - Szaleniec. Nadużył Naszej Gościnności. Okradł Naszą Kolekcję. On Też Szukał Zakazanej Wyspy. - I co się z nim stało? - zapytała Kin. Wzruszył ramionami. - Uciekł Na Dywanie Z Sakiewką Bez Dna I Płaszczem O Niezwykłej Mocy. Nawet Ja Nie Mogłem Go Znaleźć. Jednakże Mój Pan Odnosi Wrażenie, Że Nie Wszystko Jest Stracone. - Nie? - Ma Teraz Trzy Nowe Latające Urządzenia, Dwa Pojmane Demony I Ciebie. Kin uniosła się i rozejrzała dookoła. Na balkonie stali dodatkowi strażnicy, dostrzegła też łuczników. Pomyślała o skoczeniu w przestrzeń, z pasem ustawionym na całą moc. Mogli ją trafić, a poziom medycyny na dysku był wątpliwy. Nie rozwiązałoby to również problemu Srebrnej. Opadła więc na podłogę i zalała się łzami. * * * Usłyszała krótką rozmowę pomiędzy Demonem i jego panem, po czym wezwano dwie kobiety, które wyprowadziły ją z sali. Zanim weszła w labirynt ozdobnych łuków i zasłon, zdążyła dostrzec beznamiętny wyraz twarzy Srebrnej. Z tyłu szedł strażnik z obnażonym mieczem. Kobiety zawzięcie ją obgadywały. Gdy dotarli do półkolistych drzwi, mężczyzna został na zewnątrz. Wkrótce otoczyła ją gromadka chichoczących, małych, ciemnookich piękności ubranych w skąpe kawałki tkanin. Starsza z eskorty odgoniła je, zaś Kin poczuła, że jest popychana, ku kanapie. Usiadła i zapatrzyła się przed siebie. Jakiś czas później kobieta w średnim wieku przyniosła jedzenie. Spojrzała na nią z wdzięcznością. Pod jej dziwnym makijażem kryło się współczucie, dlatego też przeprosiła ją w duchu i uderzyła jak najdelikatniej. Tamta westchnęła i upadła, zaś Kin gnała już co sił w nogach. Przebiegła przez kilkanaście niskich, przewiewnych pokoi, w przelocie dostrzegając fontanny, śpiewające ptaki i znudzone hurysy siedzące na wielkich poduszkach. Patrzyły na nią osłupiałe wymalowanymi oczami, zaś gdy zderzyła się ze sługą niosącym tacę, podniosły krzyk. Daleko za nią inne wrzaski oznajmiły, że strażnik, chcąc nie chcąc, wpadł do seraju. Dotarła bo balkonu i rozważyła skok na dziedziniec poniżej. Zmieniła jednak zamiar i zaczęła się wdrapywać po ozdobnej kracie. Listewki zadygotały pod jej ciężarem. Po chwili weszła na płaski dach, zalany południowym słońcem. Krzyki poniżej świadczyły, że strażnik był już przy balkonie. Padła na ziemię, dysząc ciężko i mając nadzieję, że pomyśli, iż wybrała łatwą drogę na dziedziniec. Niestety. Nastąpiła nagła cisza, przerywana jedynie ciężkim sapaniem. Nagle drewno trzasnęło i dał się słyszeć przeciągły wrzask, gwałtownie przerwany dźwiękiem, jaki wydaje człowiek upadający na twarde kamienie. Przemierzyła dach i dopadła najbliższej wieży. Nie był to najlepszy wybór, ale nie mogła wymyślić niczego innego. Znalazła sklepione wejście a za nim ciemne, kręcone schody. W porównaniu z upałem na dachu, panowało tam lodowate zimno. Schody kończył na szczycie pokój z oknami bez szyb, wychodzącymi na miasto. Rozejrzała się w półmroku. Wyglądało to na jakiś magazyn. Pod ścianą stało kilka zwiniętych dywanów, obok zalegały stosy pudeł. Wysoki posąg z brązu, odziany jakby pochodził ze Śródmorza, oparty był o trójnogi stół, na którym walały się resztki po jakimś przyjęciu. Było tam kilkanaście mieczy, wliczając ten, który - nie mogła wprost uwierzyć, ale bliższe oględziny upewniły ją - który był do połowy wbity w kowadło. Na środku podłogi tkwiła statua konia, wykuta w jakimś ciemnym metalu. Mięśnie zrobione były nieźle, ale poza tym - mało inspirujące. Stał tak po prostu na czterech nogach, ze zwieszonym łbem, i wpatrywał się w. posadzkę. - Śmieć - mruknęła. Spróbowała zabarykadować nim schody, po chwili jednak zrezygnowała i usiadła. Z dołu nie dobiegał żaden dźwięk. Można się tu bronić przez tygodnie, pomyślała, ale z wodą i jedzeniem. Jedzenie! Z tęsknotą pomyślała o magicznym stole, a nawet o autokuchni. Jednak nie mogłaby jeść przy Srebrnej, wiedząc, że za dwa dni, niezależnie od własnej woli, Shandyjka zmieni się drapieżne, żarłoczne zwierzę. - Marco? Srebrna? - wyszeptała. Za piątym razem Kung odpowiedział. - Kin! Gdzie jesteś? - Jestem na... czy możemy mówić swobodnie? - Siedzimy w zoo! Masz pojęcie? Musisz nas stąd wydostać! - A ja na jakimś muzealnym strychu - powiedziała. - Poczekam, aż się ściemni. Gdzie dokładnie jest to zoo? - Chyba gdzieś w pałacu. Pośpiesz się, wsadzili nas do tej samej klatki! - A co ona teraz robi? - Popłakuje. - Och. - Co? Kin westchnęła. - Zrobię, co się da - odpowiedziała. Podpełzła do okna i wyjrzała na zewnątrz. Gdzieś daleko ktoś krzyczał, lecz rozgrzany dach był pusty. Na niebie dostrzegła czarną plamkę. Oko Boga, kimkolwiek On był. Większość mieczy ledwie mogła unieść obydwiema rękami, więc nie wchodziły w rachubę. - Mówiąc szczerze - mruknęła do siebie - jak, do cholery, wyobrażasz sobie tę wielką, bohaterską akcję ratunkową? Z drugiej jednak strony, oczekuje się tego od ciebie. Przecież wszystkie rasy galaktyki patrzą na człowieka jak na stworzenie zasadniczo zwariowane. Zrobiła krok do tyłu i kopnęła w stół. Stojący na nim dzban przewrócił się na blat i rozlał śmierdzące octem wino. Cienka struga pociekła na podłogę. Popatrzyła i ostrożnie postawiła go z powrotem. Rozległ się świst. Zaglądając do środka zobaczyła rosnący poziom ciemnego płynu. Gdy naczynie wypełniła po brzegi wirująca czerwień, chwyciła je za ucho i chlusnęła przez pomieszczenie, po czym grzmotnęła dnem dzbanka o kant stołu. Zgrzytnęło i przez chwilę powietrze wypełniał zapach ozonu. Kawałki obwodów laminatowych potoczyły się po podłodze. - Pięknie - powiedziała miękkim głosem. - Wspaniale. O ile nie jest to robota wróżki. Kompania też nie wierzy w transmisję materii. Przypuśćmy jednak, że w podstawie naczynia była maleńka, jedno-funkcyjna autokuchnia, ssąca cząsteczki z najbliższego powietrza. Zdecydowała, że uwierzy we wszystko, z wyjątkiem magii. Na dole schodów ktoś się poruszył. Nie miała gdzie się schować. Pokój miał mnóstwo kryjówek, ale żadna nie była wystarczająco dobra. Zdjęła miecz z pobliskiego wieszaka i pomyślała, że utnie pierwszą głowę, która się pojawi. Nie da rady. Spojrzała w górę na małą klapkę w suficie. To już lepszy pomysł obrony. Jeśli wyjdzie na dach, być może zobaczy ją kruk - o ile oznacza to coś dobrego. Tak czy owak, mogłaby poucinać im paluchy. Podeszła do posągu konia, wspięła się na strzemię, stanęła na siodle na czubkach palców i zaczęła szarpać klapę. Koń zadrżał. Zachwiała się i spadła okrakiem na siodło tak gwałtownie, że aż ją zatkało. Nie mogła poruszyć nogami. Z paniką w oczach spojrzała w dół. Jej stopy tkwiły w uchwytach, które wysunęły się z boków posągu i trzymały delikatnie, ale mocno. Koń podniósł szyję, obrócił głowę i spojrzał na nią jasnymi, owadzimi oczami. - TWOJE ŻYCZENIE JEST DLA MNIE ROZKAZEM - usłyszała głos wewnątrz umysłu. - Do diabła! - TE WSPÓŁRZĘDNE NIC MI NIE MÓWIĄ. - Jesteś robotem? Czuła pod sobą drżenie trybów. - JESTEM WSPANIAŁYM MECHANICZNYM KONIEM AHMEDA, KSIĘCIA TREBISONDU. Usłyszała, jak ktoś skrada się na schodach. - Zabierz mnie stąd - syknęła. - PROSZĘ TRZYMAĆ WODZE. PROSZĘ ZNIŻYĆ GŁOWĘ. W PRZYPADKU CHOROBY POWIETRZNEJ PROSZĘ UŻYĆ ZNAJDUJĄCEJ SIĘ PRZY SIODLE TOREBKI. Wewnątrz zwierzęcia rozległ się głuchy szum i dudnienie pracujących tłoków. Wznieśli się i łagodnie poszybowali przez okno. Schyliła kark, by nie zaczepić o krawędź ściany. Wreszcie wierzchowiec był wolny i spokojnie pogalopował przez powietrze, szybując wysoko w miedziane niebo. Spojrzała na miecz w swej dłoni. Był czarny jak noc i nienaturalnie lekki. Powinien wystarczyć. Nie przypuszczała, by Abu nauczył się już używać pasów, więc zapewne jedynym latającym pojazdem był dywan. Gdyby doszło do walki, wolała siedzieć na koniu. - TWOJE NASTĘPNE ŻYCZENIE JEST DLA MNIE ROZKAZEM. - Najpierw powiedz mi, w jaki sposób latasz - odparła, patrząc na rozciągające się pod nią ogrody. - SKONSTRUOWAŁ MNIE MAG ABNAZZARD. PRZEMIESZCZAM SIĘ DZIĘKI ZASTOSOWANIU SPRĘŻONEGO SILNIKA PODRZUTU MASY, CO W PUNKCIE KRYTYCZNYM WYMAGA CIĄGŁEGO WSPARCIA DŻINA ZOLAHA. - Czy wiesz, gdzie w pałacu jest zoo? - TAK. - W takim razie tam wylądujemy. - USŁYSZEĆ, ZNACZY WYKONAĆ, O PANI. Wciąż galopując, koń zaczął schodzić w dół po spirali. Kiedy byli na wysokości dachów, przez chwilę widziała uniesione ku nim twarze. Przelecieli nad poszarpaną linią zakurzonych drzew i dotarli do szerokiej alei między rzędami niskich klatek. W zapadającym zmierzchu wyglądały ciemno i odpychająco. Rumak delikatnie dotknął ziemi, zaś kopyta płynnie przeszły w trucht po jej powierzchni. Coś uderzyło w pręty najbliższej klatki. .W przelocie dostrzegła skrzydła i zęby. Całe mnóstwo zębów. - Marco! - Jakieś stwory zaczęły wyć i prychać w cienistych zamknięciach. - Tutaj! Popędziła do przodu. Dostrzegła oczy Kunga wyglądające zza krat grubych niczym pnie drzew. Może nimi były. Szarpała rygle tak długo, aż opadły z hałasem. Marco wypadł jak z procy. - Dawaj miecz - rozkazał. Zanim zdała sobie sprawę, że może odmówić, było za późno. Wyrwał jej z ręki. - Nie było nic lepszego? - zasyczał. - Tępy jak zęby starca. - Coś takiego! Mogłam odlecieć i zostawić cię tu! Pacnął płazem w otwartą dłoń i spojrzał na nią z namysłem. - Tak - odparł. - Mogłaś. Ten wystarczy. Dziękuję. Skąd wzięłaś tego latającego robota? - Weszłam... - Jak się tym lata? - Po prostu wykonuje polecenia i... hej, złaź! Marco, nie zwracając na nią uwagi, usadowił się w siodle. - Znasz drogę do pałacu, czworonożny robocie? - TAK, PANIE. - No to leć. Zastukały kopyta i po chwili stali się malejącą plamką na niebie. Popatrzyła, aż zniknęli, po czym zajrzała, do klatki. - Srebrna? - powiedziała łagodnie. W mroku poruszył się jaśniejszy kształt. - Chodź. Lepiej stąd znikać. Jak się czujesz? Shandyjka usiadła. - Gdzie jest Kung? - spytała grubym głosem. - Poleciał bić złoczyńców, szaleniec. - No to dokąd mamy iść? - dodała, gramoląc się na nogi. - Myślę, że za nim. Masz lepszy pomysł? - Nie. Wszyscy będą chyba zbyt zajęci, żeby zwracać na nas uwagę. Wyszły na alejkę. - Tu są jednorożce - stwierdziła Srebrna, wskazując palcem. - Widzieliśmy, jak je karmili. W basenie chyba trzymają syreny, dawali im ryby. - Jak widać, Abu to urodzony kolekcjoner. Ujrzały białą kopułę wielkości świątyni. Z bliska okazała się być jajem, w jednej trzeciej zakopanym w piasku. Z tyłu widniał niewielki otwór. - Złożył to jakiś ptak? - zapytała Srebrna pokazując kciukiem. - Mnie pytasz? Nie chciałabym rzucać mu okruchów. Tam jest jeszcze jedno. Nie... To nie było jajo, lecz skorupa ładownika planetarnego sondy Terminusa. W myślach Kin ujrzała nagle starą kopię jeszcze starszego filmu oświatowego. Tam ładownik zdawał się być mniejszy niż w rzeczywistości. Po jego bokach widniały trzy głębokie rysy, jakby usiłowała go złapać jakaś wielka bestia. Może to prawda. Jeśli ta rzecz obok była jajem, coś musiało je złożyć. Wnętrze było kompletnie zniszczone. » - Jalo przynajmniej wylądował w pobliżu centrum - mruknęła Srebrna. Kin spojrzała na, no cóż, nazwijmy je śladami szponów. W końcu mogły nimi być. - Nie zazdroszczę mu - odparła. - Nasz Abu jest prawdziwym entuzjastą, niczego nie wyrzuca. Za nimi rozległ się tupot. Ujrzały dwóch obserwujących ich mężczyzn. Jeden trzymał pikę, którą łagodnie wysunął w kierunku Srebrnej. To był błąd. Shandyjka chwyciła jej czubek, powaliła go na ziemię, następnie uniosła i podcięła ciałem nogi stojącego obok. Natychmiast też runęła w kierunku pałacu, unosząc strzaskane drzewce jak maczugę. Kin podążyła jej śladem. Nie miała wyjścia. Znalazły Marco kierując się wrzaskami. Na dziedzińcu kłębił się tłum, w którego środku szalał rozmazany kształt, otoczony ścianą mieczy. Marco walczył z pięcioma przeciwnikami naraz i najwyraźniej wygrywał. Jeden z mężczyzn odwrócił się i widząc Srebrną skoczył ku niej z podziwu godną odwagą. Mrugnąwszy sennie okiem, machnęła na odlew pięścią i zgruchotała mu kręgosłup. Jeden miecz cały czas śpiewał. Kin słyszała takie określenie w poezji, lecz ten robił to naprawdę. Dziwaczne elektryczne zawodzenie, przerywane cięciami i jękiem. Marco trzymał go w daleko wyciągniętych dłoniach i niemalże przed nim uciekał. Miecz poruszał się sam, skacząc pomiędzy klingami i ciałami, bez widocznego przemieszczania się w przestrzeni. Wzdłuż krawędzi trzeszczały niebieskie płomyki. Srebrna poczłapała do dwóch mężczyzn i zwaliła ich z nóg. Trzech innych, którzy się do niej odwrócili i zagapili, wykończył Marco. Zostali sami, nie licząc martwych. Kung osunął się na ziemię i rzucił broń. Kin podeszła i spojrzała na ostrze. Nie zostały nawet ślady krwi. Było po prostu czarne, jak dziura we wszechświecie prowadząca do innego wymiaru. * * * - To jest żywe - wymamrotał Kung. - Wiem, że mnie wyśmiejecie, ale... ' - Mamy tu - powiedziała Kin - zwyczajną, nietrącą klingę z elektronicznym ostrzem. Metal jest przewodnikiem. Na pewno widziałeś podobne rzeczy, na przykład miecze rzeźnicze. Nastąpiła cisza. Marco kiwnął głową. - Oczywiście, masz rację - odparł. - Więc wynośmy się stąd do diabła! Rozejrzała się i pognała ku najbliższym schodom. - A ty dokąd? - zawołał Marco. - Znaleźć magika! - zanim ty to zrobisz, dodała w myślach. Nie można go zabić, jest jedyną szansą wydostania się stąd. Przebiegła przez puste pomieszczenia, kierując się w górę. Krótkie schody wyglądały znajomo. Wspięła się po nich i na końcu korytarza znalazła komnatę. * * * Abu Ibn Infra siedział zamyślony na magicznym dywanie, obserwując ją ponad cienkimi, spiczastymi palcami. W pobliżu przykucnął na swych dłoniach Azrifel. Rozejrzała się po pokoju. Nie było nikogo więcej. Głos zabrał Infra. - Czemu Twoje Potwory Zaatakowały I Wyrżnęły Moich Ludzi? - przetłumaczył Azrifel. - Oczekiwaliśmy lepszego traktowania - odparła. - Dlaczego Przybyłaś Z Kraju Złodziei I Kłamców Z Dwoma Zdradliwymi Demonami... - Oni nie są demonami - przerwała ostro. - To inteligentne, żywe istoty. Po prostu należą do innych ras. A teraz przejdźmy do latającego dywanu. - TO DEMONY. Poczuła delikatny ciąg powietrza. Odwróciła się na czas, by dojrzeć materializację dwóch postaci. Kungowie. Nie były to doskonałe kopie, poruszały się dziwnie, jakby ich twórca oblókł je w kształty nie znając anatomii pierwowzorów. Abu musiał wezwać duchy, by się z nią rozprawiły, a gdzieś istniało coś, co zaobserwowało, że Kungowie są doskonałymi wojownikami. Dodało też co nieco od siebie. Podczas walki prawdziwy Kung używa jedynie krótkiego miecza i małej tarczy, mając dwie ręce wolne na wypadek walki wręcz. Ci tutaj trzymali broń w każdej dłoni, i to w każdej inną. Jeden nawet kręcił młynka gwiazdką na łańcuchu. Wyglądali jak kosiarki do trawy przeszkadzające sobie na wzajem. Kin popatrzyła na twarze, martwe i bez wyrazu, i powstrzymała się od ucieczki. Musiałby biec w dół, z tym czymś za plecami. Z nadzieją wzniosła miecz. Szarpnął jej rękę. Ból przeszył ramię, zadzwonił o zęby. Gdy Kungopodobne postacie skoczyły, zaskrzeczał. Wszelki ruch zwolnił. Przez różową poświatę widziała stwory sunące powoli, jakby biegły przez galaretę. Dźwięku nie słyszała w ogóle. Poczuła za to senny napływ nienawiści i z zainteresowaniem spojrzała na unoszące się ostrze. Nie odczuła żadnego wstrząsu, gdy strzaskało topór, weszło w ramię, przecięło szare ciało bez krwi czy kości i rozłupało następny miecz. Odsunęła się przed pchnięciem dzidą, powolnym jak ziewnięcie ślimaka, wykonała długi, płynny skok i cięcie w kark. Na czas wykręciła stopy, delikatnie wylądowała, okręciła się i pozwoliła ostrzu przelecieć jak kosa. Teraz pora na trzeciego napastnika, cofającego się przez czerwoną mgłę. Miecz runął do przodu. Skoczyła za nim czując, jak jej ciało skręca się niczym ogon komety. Uderzył prosto w pierś i tam go zostawiła. Poleciała prosto na ścianę. Uderzyła w nią, czując delikatne iskierki. Zaczęła opadać na podłogę, odległą o kilkanaście kilometrów. Nie miała żadnego prawa przyjąć ją tak twardo. * * * Czuła się tak, jakby jedna strona jej ciała była wielkim siniakiem. Mięśnie barku paliły żywym ogniem, ramię jakby przeszło przez sito. Przez błogosławione kilka sekund mogła obserwować oszałamiające doznania obiektywnie, podziwiając własny umysł jak kalejdoskop. Nagle subiektywność powróciła, i to gwałtownie. Z tyłu dobiegło chlaśnięcie i miękki, głuchy łomot. Odwróciwszy obolałą głowę, zobaczyła Abu rozpłaszczonego na ścianie poniżej długiej, czerwonej plamy. Leżała tak, ciesząc się chłodem podłogi. Następnie palcami lewej ręki, która zaledwie strasznie bolała, przewędrowała ku wysuniętej dłoni maga. Rozprostowała jego palce i powoli przysunęła lampę sobie przed nos. Nie wyglądała na nic specjalnego. Potarła powierzchnię. - Jestem Azrifel, Niewolnik Lampy - oznajmił Demon śpiewnym głosem. - Twoje Życzenie Jest Dla Mnie Rozkazem. - Sprowadź mi doktora - wycharczała. Demon znikł, rozległ się słaby huk. Powrócił o całą agonię później. W jego ramionach, niezdarnie kopiąc i jęcząc, tkwił niewielki człowieczek o twarzy bladej jak papier, ubrany w czarną pelerynę. - Co to? - zapytała. - Johannes Angelego Z Uniwersytetu W Toledo. Uniosła lampę i walnęła nią o płyty posadzki. Azrifel wrzasnął, mały uczony zawtórował mu i zemdlał. - Mam na myśli lekarza, ty koniu - jęknęła. - Zabierz tego faceta z powrotem i przyprowadź właściwego doktora. To takie pudło długie na dwa i pół metra, Demonie, i ma na sobie światełka i przyciski. DOKTOR, kapujesz? Och, do diabła, nawet ludzki doktor wystarczy. Znów uderzyła lampę. Azrifel zawył i znikł. Tym razem trwało to dłużej. Kiedy wrócił, miał na plecach jakąś postać, trzymającą w ramionach wielkie pudło. Spojrzała mętnym wzrokiem na znajomy, zielony kombinezon internisty Centrum Medycznego Kompanii. Mężczyzna zeskoczył na ziemię, lądując zgrabnie jak ktoś mający ograniczony dostęp do zabiegów odmładzających. Rozpoznała Jena Teremilta. W miarę jak ból narastał, jego twarz chwiała się. Dobry, stary Jen. Jakieś sto czterdzieści lat temu prawie go poślubiła. Mógłby zajść wysoko, gdyby nie zginął na Siostrze, podczas polowania na chaque. Jego zimne palce wyciągnęły się ku niej. * * * Chociaż dywan z łatwością udźwignąłby ich troje - Azrifel, jak się wydawało, nic nie ważył - Marco nalegał, by koń leciał tuż obok. - Jesteśmy gotowi? - spytał. Słońce jeszcze nie wzeszło spod dysku, lecz perłowy blask był na tyle jasny, by oświetlić Kin i Srebrną siedzące na dywanie pośrodku chłodnego dachu. Ramiona Kin były odrętwiałe. Zadrżała. - Ruszajmy - mruknęła i potarła lampę. Azrifel pojawił się obok niej. - No? - powiedział. - Co? - A gdzie się podziało "O Pani"? - spytała ze zdziwieniem. Marco parsknął niecierpliwie. - No Dobra, Nie Wkurzaj Się. Takie Odżywki Były Dobre Dla Niego. Myślałem, Że Jesteście Bardziej Demokratyczni. Przypomniała sobie lekcję dobrych manier sprzed stu dziewięćdziesięciu lat. Osoba dobrze wychowana to ktoś taki, kto zawsze mówi "dziękuję" swojemu robotowi. - Przypuśćmy, że oddam ci tę lampę - zagadnęła. Demon zamrugał oczami i zastanowił się. Po chwili oblizał wyschnięte wargi zielonym językiem. - Wziąłbym Ją I Wyrzucił Za Krawędź Świata, O Pani. Wtedy Mógłbym Wreszcie Odpocząć. - Doprowadź ten dywan do centrum świata, a oddam ci ją - powiedziała. Azrifel uśmiechnął się szeroko. - Widzisz tego Kunga na koniu? On ma magiczny miecz. Ja dam mu lampę. Jeśli nas zdradzisz, bez wątpienia znajdzie niejeden sposób, by ją zniszczyć. Demon zadrżał. - Rozumiem - odparł ponuro. - Czy Na Tym Świecie Nie Istnieje Już Zaufanie? - Nie - odparł Marco oschle. Dywan uniósł się i poszybował ponad ciemnym miastem. Marco mknął z tyłu na latającym koniu. Kin popatrzyła na przesuwające się w dole domy. Coś zagląda w nasze mózgi, pomyślała. Kiedy potrzebowałam lekarza, przysłało Azrifela z człowiekiem, o którego mi chodziło, ale nie umiało wyprodukować autodoktora. Dlaczego? Azrifel siedział obok, Srebrna na przedzie patrzyła bezmyślnie przed siebie. - Azrifelu - powiedziała Kin - przynieś mi, hm, przynieś w pełni wyekwipowany statek, szybszy niż światło, z napędem matrycowym i ostatnim modelem autokuchni. Ze słuchawki dobiegł ją chichot Marco. - Nie - odparł demon. - Odmawiasz? Mamy twoją lampę. Azrifel potrząsnął głową. - To Nie Jest Odmowa. To Stwierdzenie. Ostrygi Nie Umieją Latać. Nie Mogę Przynieść Tego, Czego Chcesz. A Teraz Zniszcz Lampę, Jeśli Musisz. - Żadnych anachronizmów - mruknął Marco. - O to chodzi, tak? Demon przez chwilę milczał, jakby wsłuchiwał się w jakiś wewnętrzny głos. Oglądany z bliska, też wyglądał na nieco rozmazanego, niczym zdjęcie zrobione przy zbyt słabym świetle i z poruszonego aparatu. - Żadnych Nachronizmów - zgodził się. - Ale człowiek zwany Jalo opuścił ten świat i pojawił się dwieście lat świetlnych... o wiele, wiele mil dalej - stwierdziła Kin. - W jaki sposób? - Nie Wiem. - Jego statek krąży po wysokiej orbicie - zauważył Marco. - Moglibyśmy przerobić system podtrzymywania życia, wypatroszyć trochę nasz ładownik i jakoś dolecieć do domu. - To by trwało zbyt długo! - Niekoniecznie. - A co z energią? - Może by tak złączyć krawędziami tysiąc takich magicznych dywanów? - A nawigacja? - Na oko. Będziemy celować w sferę liczącą 50 lat świetlnych z odległości 150 lat. Żaden kłopot. - Sprytne. Tylko co ze Srebrną? Marco umilkł. Wzeszło zielonkawe słońce. * * * Przelecieli ponad burzą piaskową o wysokości niemal kilometra. Gnała się przez wsie i miasteczka niczym zamieć z piekieł. Marco nie mówił wiele. Srebrna milczała jak zaklęta, leżała zwinięta w kłębek i patrzyła w niebo. Przemknęli nad portem Basry, gdzie po ulicach przewalały się deski z rozbitych statków, zaś morze systematycznie zalewało miasto. - Na horyzoncie coś błyszczy - odezwała się wreszcie Shandyjka. Kin nie była pewna, czy dostrzega słabą poświatę na granicy widoczności, ale po dziesięciu minutach wiedziała już, że to nie złudzenie. Srebrna zaczęła się wiercić. - Odejdźcie - rozkazała nagle. - Niech Kung tu przyjdzie. Z mieczem. - Marco... - Słyszałem. Zatrzymaj dywan. Ty możesz wziąć konia. - Przecież wiesz, o co ona prosi! - Oczywiście. Jeśli sprawy zaczną przybierać zły obrót, będę musiał ją zabić. - Jak możesz mówić o tym tak spokojnie! - Dlaczego nie? Lepsza martwa istota rozumna niż żywe zwierzę. Ja się z nią zgadzam. - A co będzie później? Zacisnął wargi. - Ona przejdzie tu reinkarnację, jak sądzę. Lepszy żywy człowiek niż martwa Shan... - Przestań tak mówić! Poświata przeistoczyła się w wysoką kopułę wtopioną w skałę rozległej wyspy, pokrytej przeważnie czarnym piachem. Kin wydawało się, że na brzegu zauważyła resztki kilku spalonych statków. Okrążyli ją najpierw w odległości kilometra, potem zaczęli się zbliżać. Kin zobaczyła czarny kształt opadający spiralą w dół i sadowiący się na kopule. - Wystarczy - powiedziała Kin. - Marco, wchodzę. Odpowiedzią Kunga był zduszony charkot. Odwróciła się w siodle. Kilka metrów dalej Srebrna leżała na brzegu dywanu. Futro na ramieniu, gdzie ciął miecz, mokre było od pomarańczowej krwi. Trzymała Marco wpół, zaś jego dwie ręce ściskały ją za gardło. Zmagali się tak ze sobą, podczas gdy miecz między nimi wrzeszczał. Dywan dryfował przed siebie. W przelocie Kin dostrzegła wykrzywioną twarz Shandyjki i jej ociekający śliną pysk. Chwyciła lampę. Pojawił się Azrifel. Stanął w powietrzu i z uwagą zaczął obserwować milczących zapaśników. - Rozdziel ich - rozkazała. - Nie - odparł. Marco odskoczył od Srebrnej, wykonując salto. Trzema rękoma złapał ją za ramię i przerzucił przez bark. Jego kościste nogi ugięły się jak sprężyny, natomiast Shandyjka wyleciała poza dywan. Ale nie spadła. Zawisła pod nienaturalnym kątem w polu bezpieczeństwa, warcząc i tłukąc rękoma powietrze. - Nie? - Nie Ośmielę Się Podejść Bliżej Kopuły. - Ja mam lampę, demonie. - Wolałbym, Żebyś Jej Nie Użyła. Zobaczyła, jak Kung unosi miecz lecz waha się. Srebrna w próżni złapała równowagę i skoczyła ku niemu. Nagle Shandyjka, Kung i dywan zniknęli. Kin bezmyślnie patrzyła w pustkę. Poniżej huczało morze. Wokół nie było nic, oprócz fal, nieba, kopuły i dżina o końskiej twarzy, unoszącego się nad nicością. W końcu odezwała się. - Co się stanie, jeśli wrzucę lampę do morza? Tylko mów prawdę. - Czasami Otrą Się O Nią Ryby Albo Kraby. Ich Pragnienia Są Proste I Łatwe Do Spełnienia. - Co się stało z dywanem? - Zniknął? - odparł niepewnie. - To wiem. Dlaczego? - Tak Dzieje Się Z Rzeczami, Które Za Bardzo Zbliżą Się Do Środka Świata. - Nie powiedziałeś nam tego. - Nie pytaliście. - Dokąd one się udają? - Dokąd? Po Prostu Znikają. To Wszystko Co Wiem. - Zaraz dowiesz się więcej. - Wsunęła lampę do kieszeni i pognała konia. Azrifel zawył. W tym momencie zniknęła również. * * * Obudziła się wśród rubinowych gwiazd, w sercu galaktyki. Dotyk informował, że leży na podłodze z gładkiego metalu, zaś inny zmysł, do tej pory jeszcze nie nazwany, że znajduje się w jakimś wnętrzu. Budynek. Może jaskinia. Dookoła lśniły miliony punkcików światła. Rozpływały się w skomplikowane konstelacje, wspinały na niewidzialne ściany dziesiątki metrów dalej i spotykały na czerni ponad głową. Czasem wzór nagle się zmieniał i zastępował go inny, równie czerwony i przerażający. Wizja piekła stworzona przez punktystę. Poruszyła głową. Popłoch. Światła spłynęły ze ścian i skupiły wokół niej. Wstała i zrobiła eksperymentalny krok. Było to odpowiednie słowo. Uczepiła się go kurczowo. Bądź racjonalna. Nie wariuj. Sądziła, że jest przygotowana na wszystko. Roboty, lasery, jajogłowi twórcy dysku w srebrnych kombinezonach, inteligentne galarety - cokolwiek. Lecz nie te światła. Wydawało się, że oświetlają jedynie same siebie. - Zabierzcie mnie stąd - krzyknęła. Błysk. Stała w półkolistym korytarzu, wypełnionym zapachem gorącego metalu, ozonu i smaru do maszyn. Tunel oświetlała jaskrawa linia na suficie. Wzdłuż ścian niczym węże ciągnęły się rury i kable, podłoga zasłana była istnym labiryntem szyn. Z daleka dobiegał huk i uderzenia, wszędzie brzęczała elektryczność. Wybrała kierunek i ruszyła przed siebie, uważnie unikając wszystkiego, co mogło być pod napięciem. Więc to jest maszynownia, powiedziała do siebie. Jestem pomiędzy trybami świata. Wszystko bez sensu. Technologia wygląda na archaiczną. Tryby i koła zębate to właściwe określenie. O rany. Mijała właśnie zagłębienie w ścianie, kiedy coś się w niej poruszyło. Już chciała zacząć uciekać ale pomyślała, że czego się do diabła bać. To był wielki robot o kształcie najbardziej typowym dla robotów. Jednym z manipulatorów grzebał w otworze w metalowej ścianie, na podłodze obok leżała kwadratowa płyta. Ramię cofnęło się ze szczękiem, trzymając coś małego, czego nie mogła dokładnie zobaczyć i co zaraz zniknęło w pojemniku u boku robota. Powyżej zbiornika wysunęła się natomiast szufladka i tym razem mogła już dostrzec przedmioty spoczywające w wymoszczonym wnętrzu. Mechaniczne ramię zachwiało się niepewnie, wybrało jeden z nich i uniosło ku dziurze. Gdy maszyna pochłonięta była swymi tajemniczymi czynnościami, skoczyła i chwyciła przedmiot z szuflady. Był wielkości jajka, z jednego końca wystawały setki bolców, zaś w środku miał filigranowe druciki, rurki i siatki. Podobne rzeczy widziała kiedyś w muzeum. Lampa elektronowa. Coś w rodzaju prawnuka układu scalonego. Lampa skonstruowana przez kogoś, kto nigdy nie wynalazł tranzystora i kto musiał wkładać coraz więcej wysiłku w udoskonalanie istniejącej techniki. Skojarzyło jej się to z komputerami Ehftów. Nigdy nie doszli do poziomu elektroniki, lecz potrzebowali ich dla swych skomplikowanych organizacji religijno-bankowych. Tamtejszy komputer składał się z tysiąca doskonale przeszkolonych Ehftów, z których każdy zajmował się wąskim wycinkiem matematyki. I to działało. Ale prędzej kaktus wyrośnie jej na dłoni, niż uwierzy, że płaską Ziemię zbudowały istoty znające jedynie technikę lamp elektronowych. Ramię wysunęło się ze ściany. Robot podniósł pokrywę i wstawił na miejsce z zaskakującą szybkością. Zanim się spostrzegła, z turkotem szedł już w głąb tunelu. Ponieważ poruszał się z prędkością piechura, podążyła za nim. Przeżyje. Gdyby chcieli ją zabić, już by to zrobili. Będzie żyć, pod warunkiem że nie da za to głowy. Raz minęli sześcienny automat majdrujący jakimś narzędziem w odsłoniętym układzie. Mogła to być lutownica i obwód drukowany, ale nie zatrzymała się, by sprawdzić. Jakiś czas później dotarli do niszy w ścianie, kształtem jakby dopasowanej do konturów robota. Z tyłu znajdowało się gniazdko. Wielkolud z przesadną ostrożnością wlazł do środka, znieruchomiał i przestał szumieć. Najwyraźniej mechanik poszedł spać. Zastanowiła się nad sytuacją. Tunele sprawiały wrażenie nieskończonych. Mogłaby kręcić się w kółko przez wiele dni, po czym umarłaby. Ale istniała alternatywa. Wróciła do tunelu i znalazła maszynę lutującą. Wyrwanie jednego z ramion było trudne, ale udało się. Potem zaczęła tłuc nim automat tak długo, aż przestał dawać znaki życia. Na dokładkę wcisnęła wysięgnik w odsłonięty obwód, który sypnął iskrami. Zaczęła czekać. Kiedy po kilku minutach pojawił się półkolisty robot naprawczy, przewróciła go na grzbiet. Zamruczał z wyrzutem. Następny miał kształt gruszki. Kropla z wieloma wypustkami jadąca wzdłuż szyny pod sufitem. Kin usiłowała strącić ją kawałkiem automatu, ale ta wycofała się pośpiesznie. Przynajmniej odczuli jej obecność. Ktoś musi zreperować roboty reperujące roboty reperujące roboty. To tylko kwestia czasu. Mijały godziny. Wreszcie przybyła czołgopodobna machina. Była nieco powyginana, niektóre wysięgniki miała powykręcane, brakowało kilku pokryw. Jeśli to był naczelny naprawiacz, pomyślała Kin, sam czas mógł doprowadzić go do tak opłakanego stanu. Z drugiej strony fakt, że na pancerzu siedział Marco z garściami drutów w każdej dłoni, mógł mieć z tym coś wspólnego. * * * - Może tu nie ma żadnych urządzeń potrafiących zająć się ludźmi - zasugerowała Kin. Marco mruknął niewyraźnie, nie odrywając się od pracy. Z wnętrzności robota konstruował coś dziwacznego, pomagając sobie naprawczą półkulą jako młotkiem. - Muszą być - odparł. - Ten świat na pewno jest wypchany przejściami, szybami wentylacyjnymi i energetycznymi. Ludzie wlezą we wszystko i wszędzie. A poza tym nie zapominaj, że zostaliśmy tu sprowadzeni. To ciągłe ignorowanie naszej obecności jest wręcz nieuprzejme. Wstał. - Idziemy? - Dokąd? - Gdzie tylko są jakieś delikatne obwody. To - pomachał wyrwaną kończyną - jest pokryte izolacją. Idealne do spięć. - A to drugie? - spytała z niepokojem w głosie. Poszarpane wysięgniki zostały połączone w pokraczną lecz niebezpieczną klingę. Marco zważył ją w dłoni. - Hm? Jasne, że broń. - Spodziewasz się agresywnych robotów? - spytała zimno. Był na tyle uczciwy, by nie spojrzeć jej w oczy. - To dla Srebrnej - powiedział chrapliwie. - Myślisz, że znalazła coś do jedzenia? A może masz lepsze pomysły? Poszedł wzdłuż bocznego korytarza i zawołał przez ramię. - Tak czy siak, tunele są oświetlone. Roboty nie potrzebują świateł. Wzruszyła ramionami. Może lutownicze potrzebują. Choć drobne zniszczenie oświetlenia też mogło być sensownym sposobem zwrócenia na siebie uwagi. Tyle że Marco sprawiał wrażenie gotowego unicestwić cały dysk. Z oddalenia ujrzała, jak uderza w kable. Nie było to jednak działanie mające na celu zwrócenie uwagi. Raczę pojedynek Marco kontra Wszechświat. Co się teraz działo na powierzchni? Plaga much? Deszcz żab? Wysychanie mórz? Wymieranie ptaków dodo? Pognała co sił. Marco otoczony dymem, tłukący solidny kawał wielkiego obwodu, wyglądał strasznie. Robił to tak zapamiętale, że przestraszyła się, iż oszalał. Albo przynajmniej wyszła na jaw cała natura Kunga. Stanęła jak wryta, gdy ostrze przeleciało o kilka centymetrów od jej gardła. - Chcą się bawić? - wycharczał. - Obserwować nasze reakcje? Pokażę im! Grzmotnął żelastwem niczym maczugą. Obwód eksplodował. - Ja im dokopię! Kin odsunęła się, z oczami utkwionymi w ostrzu klingi Jakiś ruch na prawo od chmury dymu przyciągnął jej uwagę Marco zauważył ów wyraz twarzy i zawahał o ułamek sekundy za długo. Srebrna skoczyła. Kung zrobił unik przed wiosłowatym ramionami, mogącymi zgruchotać kości, po czym zaczął okładać głowę napastnika trzema rękami naraz. Wrzasnęła i uniosła jedną stopę z wysuniętymi szponami, chcąc wyrwać mu wnętrzności. Te jednak znów zniknęły jej z oczu, rażeń z właścicielem. Kiedy rzucała się po podłodze, próbując dosięgnąć siedzącego na jej karku diabła, Kin dostrzegła, jak ten robi zamach dzidą. Ostrze zakręciło płynnie, przecięło gorące powietrze niczym kosa śmierci i utkwiło głęboko w kablu energetycznym. Rozległo się jakby buczenie szarańczy. Walczący zamarli, Srebrna wyglądała jak wielka, futrzasta piłka ze sterczącym włosami. Kin podpełzła do przeciwdyskowej broni Marco i z całe. siły wybiła wibrującą dzidę. Gdy ta odskoczyła, dwoje Obcych upadło. Obcy, pomyślała. Nazwałam ich obcymi. A pieprzyć to. Uklękła i sprawdziła, czy żyją. W piersi Srebrnej coś się poruszało, ale gdzie były serca Marco nie miała pojęcia. Światła ponad jej głową .przygasły, pozostała słaba, pomarańczowa poświata. Za plecami usłyszała stukot dziwnych kroków. Wciąż w przysiadzie, odwróciła się i ujrzała wysoką postać. Jedyne, co w pierwszej chwili potrafiła rozpoznać, to lecące ku sobie ostrze. Instynktownie uniosła do góry rękę, w której nadal tkwiła maczuga Marco. Kosa trzasnęła w nią mocno i rozleciała na kawałki. Roześmiała się. Sylwetka przed nią była szkieletem w czarnym szlafroku, który krzywił się ze zdumienia na widok drewnianej rękojeści pozbawionej ostrza. Kogo Oni próbowali przestraszyć? Trzonek kosy w białych łapach Śmierci zafalował. To w co się zmienił, przynajmniej pasowało do wieku ludobójstwa. Nawet miała czas, by się zastanowić, skąd wzięli wzór. Były tam dwa rzędy drgających zębów i silniczek. Elektryczna piła. Sama używała takich przy oczyszczaniu nowych planet. Śmierć postąpiła krok do przodu. Gdyby zrobiła wypad i pchnęła, Kin byłaby martwa, ale trudno jest pozbyć się odwiecznych przyzwyczajeń. Zamiast tego zamachnęła się jak kosą i Kin zdążyła zanurkować pod ostrzem. Usłyszała zgrzyt zębów po podłodze. Zajrzała w puste oczodoły i z trudem zadała cios kolanem. Bez sensu. Jedynie rozbolała ją rzepka. Przecież śmierć nie ma jaj. Wokół jej gardła zwarł się naszyjnik kościanych palców. Zacisnęła dłoń w pięść i machnęła. Gdy trafiła prosto w twarz, usłyszała jakby eksplozję w fabryce domina. Po chwili stała w tunelu sama, na podłodze leżała jedynie czarna peleryna. Dookoła walały się kawałki kości, które stopniowo przestawały istnieć z głośnym pyknięciem. Natomiast większy huk oznaczał zniknięcie Marco i Srebrnej. Sama też zniknęła. Minutę później para sześciennych automatów zaturkotała w tunelu i zaczęła uprzątać bałagan. * * * Teraz była w... - Nie - powiedziała. - Nie chcę. Poddaję się. Czy wy wiecie, kiedy ostatni raz coś piłam? Przed nią pojawiła się w powietrzu szklanka wody. Nawet nie była tym zbytnio zaskoczona. Ujęła ją delikatnie i wypiła. Gdy jednak chciała zawiesić ją z powrotem w próżni, ta spadła i rozbiła się. Teraz znajdowała się w czymś w rodzaju pomieszczenia kontrolnego. Sterownia dysku. To na pewno to. Był zaskakująco mały. Mógł być sterówką statku średniej wielkości, tyle że tam znajdowałoby się więcej ekranów i przełączników. Tutaj - zaledwie jeden ekran, rząd guzików i głębokie, czarne krzesło, ponad którym wisiało coś, co mogło stanowić podłączony do komputera hełm. - Och nie - zaprotestowała. - Ja tego nie założę. Ekran zamigotał, pojawiło się na nim jedno słowo. ZAKŁAD? Podeszła bliżej i przyjrzała się krzesłu. Miało podejrzanie skomplikowany kształt. Wyglądało niemal jak żywe. Natomiast ten, kto je zajmował, był martwy. Nie tak potwornie, gdyż powietrze w pokoju było ostre, suche i doskonale mumifikujące, ale bez wątpienia martwy. Gdyby istniała reinkarnacja, mógłby z powodzeniem powrócić w tym samym ciele. Na chudej ręce widniała stara rana. Nie wyglądała fatalnie, lecz na podłodze czerniało kilka zaschniętych kropli krwi. Może wykrwawił się, lecz jak na władcę świata było to śmieszne. O ile nim był. Jakoś nigdy nie myślała o nich jako o ludziach, a przecież ten był zdecydowanie człowiekiem. Ogolić go i dać nową skórę, a będzie twoim krewnym. Ekran nad krzesłem znów zamigotał i wypluł kolejne słowo. Żałośnie zajaśniało przed jej oczami. POMOCY. * * * Marco siedział skulony w półmroku, gdy usłyszał głos. Po chwili otrząsnął się z oparów wściekłości na tyle, by zrozumieć, że mówi do niego. Był znajomy. Ta pochodząca od małpy kobieta?. - Kin Arad? - wychrypiał - Marco, gdzie jest Srebrna? - nalegał głos. Jego oczy piekły żywym ogniem, lecz miliony czerwonych punkcików jaśniejących wokół pomogło wyostrzyć wzrok. Kilka metrów dalej leżał niewyraźny kształt, otoczony świetlną konstelacją. - Ten niedźwiedź jest tu. Oddycha. - Marco - powiedziało powietrze. - Nie wiem, czy sobie z tym poradzę. Musisz mi pomóc. Nie ruszaj się. Powietrze przed Kungiem zawirowało i nagle pojawił się nóż. Zanim spadł na ziemię, złapały go trzy dłonie. Popatrzył tępo na wysadzaną klejnotami rękojeść, migoczącą w czerwonym świetle. - Nie trać czasu - powiedziało. - Chcę, żebyś uciął kawałek ciała Srebrnej. Tylko za bardzo się nie wczuwaj. Może być skóra, ale lepiej mięsień. Wróciły wspomnienia. Popatrzył na nóż i pomyślał o Shandyjce. - Nie ma mowy - odparł beznamiętnie. - Zrób to. Jeśli nie, następny nóż będzie leciał. Lepiej mi uwierz. Z rykiem wściekłości skoczył i ciął ją w ramię. Cielsko jedynie słabo zadrżało. - Dobra. Krew na nożu wystarczy. Puść go, Marco. No zostaw ten nóż! Kung był spragniony. Nie pamiętał też, kiedy jadł po raz ostatni, a skóra swędziała w suchym powietrzu. Byłby idiotą wypuszczając go. Jeśli cokolwiek myślał na ten temat, to z pewnością właśnie to. - W porządku, załatwimy to po męsku. W głosie było coś, co kazało mu poluzować uchwyt. Dzięki temu znikające ostrze ledwie zdarło mu z dłoni trochę ciała, zamiast ją uciąć. Automatycznie chwycił nadgarstek i nakazał bólowi odejść. Wciąż tak gapił się na ranę, kiedy poruszenie powietrza i tępy łomot przyciągnęły jego uwagę. Obok Srebrnej leżało na podłodze coś długiego i zakrwawionego. Ręka Shandyjki poruszyła się wolno, pomacała mięso, chwyciła je i wsunęła do ociekającą śliną gęby. Zaczęła jeść. - Gdzie jesteśmy? - zapytał w końcu Marco. - Nie jestem całkiem pewna - odparł głos Kin. - Z tobą wszystko w porządku? - Chciałbym się czegoś napić. I zjeść. Kazałaś mi naciąć Srebrną, żeby dostać próbkę protein? - Tak. Nie ruszaj się. Obok pojawiła się jakby pognieciona bańka z wodą, która miękko odskoczyła od podłogi. Chwycił ją i pośpiesznie przystawił sobie do ust. - Teraz jedzenie - oznajmiła Kin. Następny pojemnik, wypełniony czerwoną breją, potoczył się pokracznie po podłodze. Spróbował. Smakowało jak flaki z olejem. - To wszystko, co mogę zrobić - powiedziała Kin. - Jedynym skutkiem twojej niszczycielskiej działalności było rozregulowanie głównego obwodu autokuchni. Wysłałam już roboty, żeby to naprawiły, ale dopóki tego nie zrobią, nasze menu nie będzie rewelacyjne. - Srebrna ma dobre żarcie - mruknął niewyraźnie. - Powiedziałam ci, że nie mam czasu na smakołyki. Ona je Shandyjkę wyhodowaną z własnych komórek. Nie pytaj, jak to zostało zrobione w ciągu kilku sekund. Ja tylko wydałam polecenie. I chyba lepiej jej o tym nie mówić. - Chyba. Czy ty coś tutaj możesz? - Można to tak określić. - Dobrze. No to zabierz mnie stąd!!! Nastąpiła chwila ciszy. Wreszcie Kin odezwała się. - Dużo nad tym myślałam. - Dużo nad tym myślałaś??? - Tak. Dużo nad tym myślałam. Znajdujecie się w jakiejś komorze do badań. Nie ma tam wejścia czy wyjścia, z wyjątkiem teleportacji. I gdybyś wiedział to co ja teraz, raczej zostałbyś w niej i umarł z głodu. Nie ośmielę się też zbytnio wtrącać, bo mógłbyś zostać, że tak powiem, uszkodzony, więc biorąc pod uwagę to wszystko... Metr obok z hukiem wylądował na podłodze długi kształt. Podniósł go i obejrzał podejrzliwie. - Wygląda na przemysłowy rozwarstwiacz - stwierdził. - Jest nim. Lepiej używaj go ostrożnie. Wykrzywił twarz, oświetloną piekielnym blaskiem i wycelował. Fragment ściany pokoju stał się gęstą mgłą. Szybko wyłączył urządzenie i poszukał wzrokiem Srebrnej. Klęczała, ściskając łapami głowę. - Jak się czujesz? - spytał z troską w głosie. Trzymał rozwarstwiacz delikatnie, niezupełnie w nią celując. Spojrzała na niego mętnym wzrokiem. - Dziwne rzeczy się... działy... - zaczęła. Pomógł jej wstać. Gest raczej symboliczny, ważyła dziesięć razy więcej niż on. Jedną ręką musiał też trzymać przyrząd, w zasadzie celując obok. - Możesz iść? Mogła się wlec noga za nogą. Kung wyjrzał z pomieszczenia w słabo oświetlony tunel. Dwa małe automaty pracowicie pochłaniały wciąż opadający pył. Popatrzył do tyłu na Srebrną i zdecydował, że lepiej wycelować rozgrzaną lufę w zbliżającego się metalowego dziwoląga. - Odłóż to żelastwo - odpowiedział ten cofając się. - Kin Arad? - Marco, ta broń jest tylko dla twojego spokoju ducha, ale jeśli jej użyjesz, urwę ci ręce nie ruszając się z tego miejsca. Naprawdę mogę to zrobić. Rozważał sytuację przez chwilę, podczas gdy Shandyjka gramoliła się przez dziurę w ścianie. W końcu wzruszył wszystkimi czterema ramionami i cisnął broń na podłogę. - Małpia logika - stwierdził. - Nigdy tego nie zrozumiem. - Myślałam, że uważasz siebie za człowieka - powiedział robot głosem Kin. - No to co? Pewnych rzeczy myślenie nie zmieni. - Cogito ergo kung. Chodźcie za mną. Robot potoczył się w głąb tunelu. Podążyli jego śladem. * * * Godzinę później wciąż szli. Przekraczali metalowe otchłanie po kratowanych mostach, czasem kulili się w niszach, gdy olbrzymie maszyny z hukiem sunęły wzdłuż tuneli. Raz kwadratowy robot zaprosił ich na platformę wznoszącą, zaś na następnym poziomie ta stanęła i wtoczyło się kilkanaście hałaśliwych, złotych cylindrów pachnących ozonem. Przemierzyli wąski korytarz pomiędzy niebotycznymi, huczącymi machinami. - Krellowie - powiedziała Srebrna. - Hm? Shandyjka uśmiechnęła się. - Nie widziałeś "Zakazanej Planety"? To ludzki film. Kręcili go z pięć czy sześć razy. W jednej wersji grałam rolę potwora, ale potem poszłam do college'u. - Chyba nie przypominam sobie. - Przeważnie miałam walić w drzwi i ryczeć. Musiałam też dzielić garderobę z robotem. Był człowiekiem. - Ludzki robot? - Reszta obsady to byli aktorzy roboty, ale występował tam też prawdziwy robot i nie mogli znaleźć żadnego, który umiałby zachowywać się jak... no, jak robot właśnie. Musieli więc zaangażować człowieka. Właśnie w tym filmie była scena wewnątrz ogromnej maszynerii zbudowanej przez Krellów, chyba tak się nazywali. Zupełnie jak ta tutaj. Rozumiesz, to były fikcyjne istoty wymyślone na użytek filmu... - przerwała, widząc wyraz jego twarzy. Westchnął. - Byliśmy wśród ludzi zbyt długo - stwierdził. - Przesiąknęliśmy ich szaleństwem. - Myślałam, że wychowałeś się na Ziemi. Podobno z prawnego punktu widzenia jesteś człowiekiem? - Moje dokumenty są tam w górze, na statku. Też coś. - W takim razie uważaj się za kosmopolitę - mruknęła. - A cóż to tak naprawdę oznacza, droga przyjaciółko? - Dobrowolne postrzeganie rasowej świadomości w świetle pryncypialnej jedności istot rozumnych. Prychnął. - Wcale nie. Oznacza tyle, że to my uczymy się języków tych małp i dopasowujemy do ich świata. Widziałaś kiedyś człowieka zachowującego się jak Kung czy Shandyjka? - Nie - przyznała. - Lecz z drugiej strony, to Kin Arad jest wolna, a my byliśmy uwięzieni. Oni zawsze obejmują przywództwo. Zawsze dostają, czego chcą. Lubię ich tak samo jak cała rasa. W przeciwnym razie może już by nas nie było. Co to jest? Poszedł za jej spojrzeniem. Pół kilometra dalej, ponad metropolią maszyn wznosiła się wieża. Była zbudowana jakby z gigantycznych kuł, ułożonych jedna na drugiej. Jaśniała mętną czerwienią. Srebrna widziała roboty stłoczone na otaczających ją pomostach, lecz Kung musiał się zadowolić niewyraźnym, załzawiającym oczy widokiem czegoś ogromnego i złowieszczego. - Gigantyczna maszynka do kawy? - stwierdził. Shandyjka krzyknęła do małego, toczącego się przed nimi dziwaka. Posłusznie zawrócił. Wskazała na sznur kuł znikający gdzieś w górze. - To proste urządzenie do topienia skały i wyrzucania w górę pod ciśnieniem - odparł robot głosem Kin. - Po co? - spytał Marco. - Wulkany. - To coś jest po to, żeby na dysku mogły istnieć wulkany? Idiotyzm! - Kung osłupiał. Maszynka potoczyła się dalej. - To jeszcze nie wszystko. Poczekaj, aż zobaczysz urządzenia do trzęsień ziemi. * * * Podróż pod dyskiem zabrała im dwa dni. Przeważnie szli piechotą. Czasem jechali skuleni na płaskich platformach, które wlokły się tunelami w ślimaczym tempie, wspinali gdzieś albo przesuwali cal za calem wzdłuż wąskich półek nad przepaściami. Niekiedy pędzili jak wiatr przez skrzyżowania, mijając grzmiące maszyny, które toczyły się gdzieś w swoich sprawach. Widywali także autokuchnie, bezsensownie ulokowane w tym rozedrganym, podziemnym świecie. Wyglądały na nowe, w odróżnieniu od zdezelowanych urządzeń dookoła, wprawdzie naprawianych, ale całkiem zużytych. Marco wspomniał o tym, kiedy siedzieli oparci o jedną. - Gdyby mieszkańcy dysku przeszli rewolucję przemysłową a potem zajrzeli tutaj, umarliby ze strachu - stwierdził. Srebrna żuła coś, co według przypuszczeń Marco było lekko podgbtowanym Shandem. - Wygląda to na straszne niedbalstwo twórców. Jak mogli doprowadzić je do takiego stanu? Zauważyłam bardzo dużo zepsutych urządzeń, które przecież można by naprawić. - A kto zreperuje te, które wykonują naprawy? Przez sto lat taka maszyneria musi spalić mnóstwo bezpieczników. Co byś zrobiła, gdyby w robocie naprawiającym maszyny wykonujące części dla fabryki montującej roboty obsługujące urządzenia produkujące bezpieczniki złamał się trybik? Jeśli od czasu do czasu ktoś nie dokona generalnego przeglądu, dysk się stopniowo zużyje. - Zapytajmy robota. To był niestety żart. Automat mógł odpowiedzieć tylko na pytania dotyczące bezpośrednio działania mechanizmów. Potraktował ich dziesięciominutowym wykładem na temat maszyny do regulacji pływów, zaś inne tematy zignorował. Marco zabawiał się myślami o podważeniu mu pokrywy, ale w końcu zdobył się na rozsądek. - To miejsce z czerwonymi światełkami musiało być niedaleko krawędzi dysku - stwierdziła Srebrna. - Mam wrażenie, że znów zbliżamy się do osi. Może Kin coś będzie wiedziała. Robot stojący w milczeniu kilka metrów dalej potoczył się do przodu. - Odpoczęliśmy? - spytał pogodnie. - Możemy ruszać dalej? Wstali sztywno. Kanciasty automat poprowadził ich wąskim pomostem. Wyszli na obszerną, okrągłą, jaskrawo oświetloną galerię. Trochę blasku dawała jasna mgła nad ich głowami, lecz większa jego część pochodziła z małego, aktynowego słoneczka. Sunęło może ze sto metrów ponad dokładnym, kilkusetmetrowym modelem powierzchni dysku. Tyle że normalne modele nie mają maleńkich chmur rzucających cień, ani aktywnych wulkanów. Galeria nie miała barierki, zaś ruchoma mapa znajdowała się metr pod nią. Promienie słońca błyszczały na morskich falach niepokojąco realnie: Marco patrzył na dół dość długo. - Dość - powiedział w końcu. - To jest piękne. Tylko czemu służy? - Może to model wykonany przez jakiegoś architekta - mruknęła Srebrna. - Spójrz na skazę, zaraz za tym wewnętrznym morzem. Kung zmrużył oczy, ale poddał się. - Nie widzę. Budowniczowie dysku albo mieli doskonały wzrok, albo to wszystko jest tylko na pokaz. Rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu robota. Nie było go. - Chciałabym obejrzeć to bardziej dokładnie - stwierdziła Srebrna. 'W tej samej chwili z dalszego końca mapy przyfrunęła jakaś szklana płyta. Weszła na nią ostrożnie, lecz mimo jej ciężaru platforma nawet nie drgnęła. - Nie wierzę własnym oczom! Jak to zrobiłaś? - Umie się to i owo. Chyba zaczynam pojmować, jak to wszystko tutaj działa. Idziesz? Szklany dywan posłusznie reagował na jej polecenia. Przesuwali się kilka centymetrów ponad powierzchnią chmur. Marco poczuł dziwną ochotę wyciągnięcia ręki i zamieszania w cyklonie. Mapa była przerażająco realna. Gdyby jej dotknąć, to czy na niebie pojawiłby się gigantyczny palec? Kiedy Shandyjka znów się odezwała, spojrzał w dół przez szkło. Pod nimi rozciągała się spalona, zniszczona ziemia z okrągłą dziurą w samym środku. Srebrna odkryła, że kiedy platforma lekko się wznosi, sceneria poniżej natychmiast ulega powiększeniu. Wydawało się też, że granica zdolności rozdzielczej nie istnieje. Widzieli mikroskopijne, prawie nieruchome figurki ludzi. Lecz tylko prawie. Co sekundę obraz migotał i sylwetki przybierały nieznacznie zmienione pozycje. Marco spędził masę czasu fascynując się widokiem dzikusa ścinającego drzewo. Pstryk - siekiera w powietrzu - pstryk - uderzenie w pień - pstryk - znowu zamach i drzazga wybita z pnia przez magię. - To można zrobić - stwierdził sam do siebie. - Trzeba tylko zgrać obraz z wielu czujników w jeden hologram. .- Potrzebowałbyś mnóstwo czujników. - Miliardy. Trzeba by je podłączyć do każdej żyjącej istoty. - Widzisz te puste miejsca? - Może w tym momencie ptak nie patrzy w tę stronę. Kiwnęła ponuro głową i rozejrzała się po ogromnej hali. - Może ta mapa dysku zawiera również swoją własną miniaturową mapę dysku - powiedział powoli. Napotkała wzrok Marco, uśmiechnęła się i rozkazała platformie polecieć nad oś. Wiedziała już, że ta mapa leży właśnie na niej. Spojrzeli w dół na kopułę. Srebrna wydała kilka poleceń, ale nie dały one żadnego efektu. Obniżyła ją. Patrząc w dół między stopami zobaczyli ziemię i metal, które stapiały się i uciekały w bok. Na chwilę ujrzeli maszynerię płaskiego świata. Potem coś wypłynęło, jakaś krawędź... Był tam mały dysk, a w jego centrum szarobiała plamka oraz dwie figurki, jedna większa, futrzasta, a druga cienka i gruzłowata jak gałązka. Obie z natężeniem patrzyły pod nogi... Pstryk. Ta chuda patrzyła teraz w górę, na mikroskopijną galeryjkę otaczającą mapę mapy. Pstryk. Stała tam postać. Pstryk. Uniosła rękę. Pstryk. * * * - Cześć - powiedziała Kin. Srebrna nie była ekspertem w odczytywaniu ludzkiego wyrazu twarzy, ale tak na oko to ta kobieta od dawna nie spała. Nawet lekko się chwiała. - Cieszę się, że się wam udało. Nie mogłam rozkazać komputerom, żeby was teleportowały. Ryzyko, że zawiedzie dopływ energii, kiedy będziecie w drodze, wynosiło trzydzieści procent. Chodźcie, zostało niewiele czasu. - Ale my... - zaczął Marco. Gwałtownie potrząsnęła głową. - Nie, to nie my - przerwała mu. - No chodźcie. Kung zaczął marudzić, więc Srebrna chwyciła go stanowczo za parę ramion. Kin już pędziła tunelem wychodzącym z hali. Pro wadził on do sali równie wielkiej. Stał w niej statek kosmiczny. Przynajmniej tak wyglądał na pierwszy rzut oka. Nie posiadał jednak żadnych silników. Oprócz nienaturalnie wielkich dysz, znajdujących się w najzupełniej właściwym miejscu, wyglądał na jedną wielką kabinę z taką ilością okien, że w środku można by hodować winogrona. Dookoła kręciły się sześcienne automaty. Jeden natryskiwał farbę na dysze hamowania, dwa inne dłubały coś przy statecznikach. Kin była już na pokładzie. Wciąż burcząc, Marco wspiął się po krótkiej drabince i ujrzał ją siedzącą przy pulpicie kontrolnym w kształcie podkowy. Wychodzące od niego kable prowadziły do skrzynek bezładnie porozrzucanych po wnętrzu. Na środku podłogi regiment maleńkich sześcianów uwijał się wokół gmatwaniny drutów i jakichś metalowych konstrukcji. Jeden z nich tak długo postukiwał Kunga w nogę, aż ten musiał zejść mu z drogi. - Srebrna, zamknij właz - poleciła Kin. - Pośpiesz się! A teraz módlcie się do takich bogów, jakich chcecie. Odwróciła się i następne zdanie wypowiedziała tonem dającym do zrozumienia, że mówi do kogoś innego. - Jesteśmy gotowi. Odpowiedź zabrzmiała jakby z zewnątrz. UMOWA STOI? - Stoi - odparła. Przez chwilę nie działo się nic, po czym statek lekko zadrżał. Marco spojrzał do tyłu i zobaczył uciekające w tył ściany groty. - Nie mówcie nic nieprzemyślanego - ostrzegła Kin. - Nawet nie myślcie, jeżeli chcecie wrócić do domu. Trochę wiary, dobrze? Proszę. Nagle kabinę zalało jasne, słoneczne światło'. Spojrzeli w górę i zobaczyli kwadrat nieba, rosnący z każdą chwilą, w miarę jak rozsuwał się dach. Wreszcie podłoga wyniosła pojazd w górę. U ich stóp mały robot wyszarpnął kawał rury ze sterty na środku kabiny. Jedno z jego ramion zawarczało i przecięło ją w pół. Srebrna gwałtownie potrząsnęła głową, gdy coś dotknęło jej uszu. Odwróciła się i stanęła oko w oko z małą metalową kostką zwisającą z sufitu na trzech ramionach. Choć ta nie miała twarzy, jednak sprawiała wrażenie zakłopotanej. W jej czwartym wysięgniku tkwił cyrkiel. Marco syknął i strącił inną maszynkę, która próbowała wspiąć się po jego łydce. Wylądowała na podłodze, bezradnie machając w powietrzu wszystkimi sześcioma łapami. Kin wybuchnęła śmiechem. - Nie bądźcie dziećmi - jęknęła. - Podczas skoku w przestrzeń lepiej przecież znaleźć się w dopasowanych leżankach, co? One chcą was tylko zmierzyć, pozwólcie im. Marco już otworzył usta, by zaprotestować, kiedy coś dotknęło jego twarzy. Spojrzawszy w dół zobaczył metalową taśmę, rozwijającą się do podłogi. Nad jego głową chwiał się mały automat. Westchnął. Statek wyjechał prosto w światło dnia. Wyłonił się na samym środku plaży z czarnego piasku, tyłem do miedzianej kopuły osi. Kilka metrów dalej morskie fale leniwie lizały brzeg. Wstrząs oznajmił zawarcie się platformy. Usłużne sześciany zaczęły rozpylać pianę nad trzema konstrukcjami z pokrzywionych rur, poukładanymi na podłodze. Substancja wkrótce zestaliła się w kształty Shandyjki, Kunga i człowieka. - Mamy niewiele czasu do startu - powiedziała Kin i wstała. - Ktoś ma jakieś pytania? Dobra, wiedziałam, że bez tego się nie obejdzie. Ale połóżmy się. - Chyba nie sądzisz, że zabiorę nas w kosmos prosto z powierzchni tego świata? - spytał Marco. - Nie mielibyśmy żadnych szans! - Zrobiłeś to na Kung - odparła Kin, układając się wygodnie. - Tam nie było nad głową żadnej przeklętej kopuły! - Nie. A poza tym jeszcze nie będziemy skakać. Leżanki są potrzebne do startu początkowego. - Ale kto będzie sterował? Stąd nie sięgnę do kontrolek. - Nikt nie będzie. Tu nie ma sterów. Zaufaj mi. - Nie ma sterów i ja mam ci zaufać? - Tak, dokładnie. Marco położył się i sięgnął po pasy. Srebrna była już umocowana. Przez chwilę leżeli w milczeniu. - Marco, widzisz ze swojego miejsca ten czerwony ekran? - spytała Kin. - Widzę. - To radar. Pilnuj go. A teraz może odrobina wyjaśnień... * * * POMOCY - wyświetlił ekran. Nie zastanawiając się nad tym co robi, zsunęła martwego człowieka z krzesła. Nie spuszczając hełmu z pola widzenia przejechała ręką po poręczy. Nie stało się nic, tyle że ekran wypełniły inne słowa. TY JESTEŚ KIN ARAD. - To... - w ciasnym pomieszczeniu jej głos zabrzmiał słabo. Odchrząknęła. - To prawda - powiedziała. - Kim wy jesteście? PRZYPUSZCZAMY, ŻE UWAŻASZ NAS ZA WŁADCÓW DYSKU, ALE MY NAZYWAMY SIEBIE KOMITETEM. - To brzmi bardzo demokratycznie. Chcę was zobaczyć. NATYCHMIAST? - No cóż, przebyłam długą drogę, żeby się z wami spotkać. Taka pogawędka niewiele wyjaśnia - rozejrzała się dookoła, szukając drzwi czy ukrytych kamer. Ściany były puste. ŹLE NAS ZROZUMIAŁAŚ. JESTEŚMY MASZYNAMI. KOMPUTERAMI, JAK NAZWAŁ NAS JAGO JA-LO. NIE ROZUMIEMY TWOJEGO ZASKOCZENIA. - Nie jestem zaskoczona - skłaniała. W TAKIM RAZIE CZUJ SIĘ WINNA ZNIESŁAWIENIA. - Dlaczego potrzebujecie pomocy? To ja jej potrzebuję. Co się stało z moimi przyjaciółmi? ZOSTALI ZATRZYMANI I SĄ POD OCHRONĄ. ZACHOWYWALI SIĘ ZBYT AGRESYWNIE, BY MOGLI POZOSTAĆ NA WOLNOŚCI. CZY CHCESZ, ŻEBY ICH UWOLNIĆ I UMOŻLIWIĆ WAM POWRÓT DO WASZYCH ŚWIATÓW? JEŚLI WYDASZ TAKI ROZKAZ, WYPEŁNIMY GO. - Ja wam mogę rozkazywać? SIEDZISZ W FOTELU. NIKT INNY NIE SPRAWUJE WŁADZY, JESTEŚ PRZEWODNICZĄCĄ. Z TEGO WYNIKA, ŻE MOŻESZ ROZKAZYWAĆ. PROSIMY O TO. - Czy możecie zbudować dla mnie statek? ZBUDOWALIŚMY GO DLA JAGO JALO. WYBRAŁ UCIECZKĘ Z DYSKU ZAMIAST DOWIEDZENIA SIĘ O NIM CZEGOŚ WIĘCEJ. POMAGALIŚMY MU POMIMO TEGO, CO ZROBIŁ. W TAKICH KWESTIACH MASZYNY NIE MOGĄ WYBIERAĆ. Kin przemyślała to dokładnie. Kiedy zabrała głos, mówiła powoli. - Dostanę statek, ale jeśli zdecyduję się opuścić ten świat, nic mi o nim nie powiecie? WŁAŚNIE. - Mówiliście, że mogę wydawać rozkazy. TAK. ALE PODEJRZEWAMY, ŻE WKRÓTCE W NASZYM OBWODZIE SŁUCHOWYM COŚ SIĘ ZEPSUJE. MOŻE TO PRZESZKODZIĆ W DOSŁYSZENIU PÓŹNIEJSZYCH POLECEŃ. Uśmiechnęła się. - Nie ma wyboru, prawda? Zwłaszcza w przypadku szantażu. No to mówcie. * * * - Kin, coś jest na ekranie - powiedział Marco. - Najwyższy czas - odparła. - Nie martw się. - Tak, pamiętam, zaufać ci. Cholernie wielkie. Co to jest? - Nasz pojazd startowy.' * * * Kin oparła się o bardzo wygodne krzesło i wpatrywała w ekran przez dłuższy czas. - Zużywacie się - stwierdziła. - Przez to morza wariują i klimat dostaje kręćka. Rozumiem. Dysk jest maszyną, a te mają skończony czas funkcjonowania. Dlatego Kompania buduje planety. PLANETY TEŻ MAJĄ SKOŃCZONY CZAS ISTNIENIA. - Ale dłuższy. Nie pękają w szwach po setkach tysięcy lat. CZUJESZ Z TEGO POWODU SATYSFAKCJĘ? - Nie. Myślę o milionach ludzi na planecie jak o pasażerach statku kosmicznego i przychodzi mi do głowy wszystko, co może się na nim popsuć. Nie czuję z tego powodu satysfakcji. Trzęsę się ze strachu. I wściekłości. Wstała i pospacerowała po pokoju, żeby rozluźnić zesztywniałe mięśnie. To była długa sesja. Podziemna saga o kosmicznej maszynerii. W pamięci utkwił jej zwłaszcza obraz machiny do trzęsień ziemi. Tyle inwencji zmarnowano na reprodukcję czegoś, co na każdym innym, przeciętnym świecie dzieje się w sposób naturalny. No i te demony... no cóż, przynajmniej im położyła kres. * * * Rozległ się trzask, kiedy Marco odczepił pasy i skoczył ku pulpitowi. Popatrzył na ekran, po czym wyjrzał na zewnątrz kabiny. - Gdzie to jest, do cholery? Znikło z ekranu. Co to było, Kin? Większe niż... Łup. Plaża za oknami zamieniła się w burzę piaskową. Marco uniósł głowę. Kabinę wypełniła ciemność, coś zasłoniło słońce. Łup. Ujrzał opadające z nieba szpony. Potężny ptak zawisł w powietrzu. Jego pazury były tak wielkie, że mógł chwycić statek. Kung cicho jęknął i dał nura w leżankę. Łup. Drapanie. Łup. Łupłup. Łupłup. Pojazd zatrzeszczał w delikatnym uchwycie i uniósł się, trzęsąc rytmicznie. Kopuła opadła w dół i umknęła gdzieś na bok. Dysk podążył za nią, huśtając się na tle nieba. Przypominał teraz niebiesko-żółtą ścianę. Zamierał, spadał pod statek, wynurzał z drugiej strony. Łup. Kin z uporem patrzyła przed siebie, by nie myśleć o rozkołysanym, skaczącym świecie. Szpony trzymały statek za jego górną część, ale od czasu do czasu migały wielkie, białe skrzydła. Ruszały się powoli, jak przypływ. Kabinę wypełnił pisk. Zaczął się w paśmie bolesnych ultradźwięków, schodząc w dół skali, jakby mokre palce tarły o okno duszy. Wysoko nad powierzchnią ziemi rok zawisł w powietrzu i zaśpiewał. * * * Demony przestały istnieć. Rozumiała teraz, do czego były potrzebne. Niemniej idea ta wyczerpała się. Koniec. Zresztą te, które spotkali, były prawie ludźmi, w porównaniu z niektórymi, hodowanymi w cichych, zielonych laboratoriach pod osią. Stanowiły policję tego świata, pilnowały ukrytych wentylatorów i wejść do maszynerii, ścigały śmiałków zapuszczających się na samą krawędź. Od czasu do czasu porywały nowego Przewodniczącego dla Komitetu. Przewodniczący. Wpatrywała się w pusty ekran, potem spojrzała na unoszący się ponad nią hełm. Nie miała zamiaru sprawdzać, czy rozmiar jest odpowiedni dla niej. Komputery nie nalegały, jedynie pokazały, jak się go używa. To one rządziły. Regulowały pływy, mieszały wody, liczyły spadające liście, czyściły i odmulały stawy dla lilii. Jednakże zostały skonstruowane wyłącznie do służenia, tak by świat nie stał się mechaniczny. Kierować nimi miał człowiek. W ciągu siedemdziesięciu tysięcy lat historii było dwustu osiemdziesięciu Przewodniczących, siłą wsadzanych pod hełm, który obdarzał ich nową, bezwzględną wiedzą. Odpowiedziała, że nie wierzy. - Jak możecie zrobić inżyniera planetarnego z neolitycznego wieśniaka? - zawołała. MOŻEMY. TWÓRCY DYSKU SKONSTRUOWALI NAS SPRYTNIE. - Powiedzcie mi o tych twórcach. Ekran zgasł. * * * Łup. Kin chwyciła mocno krawędzie leżanki. Roc nie leciał, lecz jak kula torował sobie drogę przez górne warstwy atmosfery, rozdzierając je ze świstem. Trudno było im rozmawiać, kiedy przeciążenia zmieniały się straszliwie nierównomiernie. Jedynie Srebrnej mogła coś powiedzieć ze stosunkowo najmniejszym trudem. - Ja też w to nie wierzę - stwierdziła. - Wiadomo, czego potrzeba takiemu urządzeniu jak dysk. - Łup. - Rozumnego opiekuna. Żadna maszyna nie sprosta problemom, które się w końcu mogą... - Łup - mogą pojawić. Bo jeśli taka istota nie miała do czynienia ze skomplikowaną techniką, po prostu oszaleje. Kin skurczyła się, oczekując następnego zrywu. Ten jednak nie nastąpił. Za oknami dostrzegła rozpostarte skrzydła z koniuszkami olbrzymich piór drżących w strumieniu powietrza. Ptak rozpoczynał szybowanie. Przed pochyloną kabiną rozciągała się połowa dysku. Kin wylazła ze swej leżanki i chwiejnym krokiem dotarła do ściany. Świat wyglądał jak płynący przez niebo talerz z klejnotami. Daleko w przodzie widniał ocean krawędzi, otulający zachodzące słońce niczym pierścień drogocenny kamień. Roc ześlizgiwał się z przerażającymi ślepiami utkwionymi w jego tarczę. Czasem strząsał z barków kawałki lodu, które błyskając spadały w dół. * * * Kin uklękła na platformie i obserwowała mikroskopijne figurki Srebrnej i Marco, podążające tunelami. Maszyneria dookoła rozpoczynała nową, gorączkową pracę. Zastanawiała się, co by było, gdyby Przewodniczącym został jakiś średniowieczny chłop. Czy pomógłby komputerom zabrać się do naprawy tego wszystkiego? Wstała i poleciła platformie dotrzeć do balkonu otaczającego halę. Pośpieszyła wytartymi schodami w górę, do pomieszczenia komunikacyjnego. WITAJ - pojawiło się na ekranie. - Już mnie nie potrzebujecie - powiedziała. - Dostaliście wszelkie instrukcje potrzebne do naprawy. Zabierze ona wiele czasu, ale można to zrobić bez zbytniego naruszania biosfery. Tyle że przecież nie możecie tak działać wiecznie. Potrzebne wam dostawy z zewnątrz. WIEMY. ENTROPIA DZIAŁA NA NASZĄ NIEKORZYŚĆ. - Nie można bez końca rozbierać stare maszyny w poszukiwaniu części zamiennych. To wystarczy na jakieś sto lat, ale nie dłużej. WIEMY. - Czy ci ludzie na powierzchni w ogóle was obchodzą? ONI SĄ NASZYMI DZIEĆMI. Wpatrzyła się w jaśniejące litery. W końcu odezwała się miękkim głosem. - Opowiedzcie mi o Jago Jalo. Musiał się wam wydawać wysłannikiem boga... TAK. JUŻ WCZEŚNIEJ MIELIŚMY ŚWIADOMOŚĆ, ŻE DYSK JEST STRACONY. WTEDY UTRZYMYWALIŚMY EKRAN PRZECIWKO METEOROM I ZREDUKOWANIE PRĘDKOŚCI JEGO STATKU BYŁO SPRAWĄ STOSUNKOWO ŁATWĄ. OBSERWOWALIŚMY, JAK PRZEPROWADZA SWÓJ ŁADOWNIK PRZEZ SKLEPIENIE NIEBA, ALE NIE MIELIŚMY Z NIM ŁĄCZNOŚCI. TO POWINNO WZBUDZIĆ NASZE PODEJRZENIA. - Mimo to pozwoliliście mu wylądować? NIESTETY, ROC ZAUWAŻYŁ GO PODCZAS OPADANIA. - Roc? WIELKI PTAK. * * * - Nie wierzę w to - powiedział Marco. - Widzę, ale nie wierzę. Tym mamy polecieć do domu, tak? Ziemia pod nimi uciekała tak szybko, że wyglądała jak zamazane pasmo kolorów. Przez chwilę mignęły przybrzeżne fale, co wskazywało, że opuścili obszar morza. - Nie widziałeś tego wielkiego jaja w zoo, kiedy siedziałeś w klatce? - spytała Kin znużonym głosem. - Nie zastanawiałeś się, co mogło je złożyć? Oczywiście, że nie może nas zabrać do domu, to tylko wielki ptak. Na osi widziałam jego opis. - To co teraz powiem, może wydawać się nieco głupie - wtrąciła Srebrna - ale istnienie takiej istoty z krwi i kości wydaje się raczej niemożliwe. Jest zbyt ciężka, by latać. - Nie waży więcej niż pięć ton - odparła Kin. - Jest jedną z najwspanialszych konstrukcji budowniczych dysku. On żyje. Ma ścięgna jak włókna Liny i pneumatyczne kości. Po prostu rury wypełnione gazem pod ciśnieniem. Komputery pokazały mi wykresy. Wspaniałe, prawda? - Dlaczego traci wysokość? Wylądujemy w morzu - zaniepokoił się Marco. - Tak - odparła Kin. - Na waszym miejscu wróciłabym do leżanek. - To znaczy, że będziemy lądować w wodzie? Kung spojrzał w dół na pędzące fale. Byli już tak nisko, że mogli je rozróżnić. Przeniósł wzrok na to, co nazywało się horyzontem. Słońce stanowiło jedynie czerwoną poświatę, na wpół schowaną za pasmami chmur, rzucającą na grzbiety fal ogniste blaski. Marco zastanowił się. - O nie - jęknął. - Powiedz, że się mylę, że nie zamierzasz zrobić tego, co myślę, że zamierzasz... * * * - Jeśli to wam w czymś pomoże - powiedziała Kin - Jago Jalo był szalony nawet jak na swój zwariowany wiek. TO STAŁO SIĘ OCZYWISTE POTEM. NIE SĄDZILIŚMY, ŻE JAKAKOLWIEK RASA MOŻE WYSŁAĆ W KOSMOS WARIATA. - Takim statkiem mógł polecieć tylko ktoś taki. ON DOTARŁ NA OS Z WYMONTOWANYM LASEREM GEOLOGICZNYM I ZABIŁ AKTUALNEGO PRZEWODNICZĄCEGO. - Nie próbowaliście go powstrzymać? NIE MIELIŚMY INSTRUKCJI, JAK TO ZROBIĆ POZA TYM TEN CZŁOWIEK NAJWYRAŹNIEJ POCHODZIŁ Z KULTURY TECHNICZNEJ, A MY MUSIELIŚMY SIĘ TROSZCZYĆ O PRZYSZŁOŚĆ DYSKU. KAZAŁ NAM ZBUDOWAĆ TEN STATEK. TO NIE .BYŁO TRUDNE. LICZYLIŚMY NA TO, ŻE JEŚLI POMOŻEMY MU WRÓCIĆ NA JEGO OJCZYSTY ŚWIAT, WKRÓTCE PRZYBĘDĄ TU NASTĘPNI DLATEGO TEŻ WYSŁALIŚMY Z NIM JEDNO Z NASZYCH SZPIEGOWSKICH URZĄDZEŃ - KRUKA OKO BOGA, NASZEGO PIĘKNEGO PTAKA. - To dlaczego nie skontaktowaliście się z nami, gdy tylko przylecieliśmy? Opadły mnie pchły, prawie zostałam spalona na stosie, wsadzona do haremu... ZDECYDOWALIŚMY, ŻE NAJPIERW MUSIMY SIĘ WAM PRZYJRZEĆ. NIE WIEDZIELIŚMY, CZY JALO BYŁ WYJĄTKIEM. TA CZTERORĘKA ISTOTA JESZCZE ZWIĘKSZYŁA NASZE PODEJRZENIA. Patrzyła na znikające litery. - Wiecie, że potrafimy tworzyć światy. Prawidłowe. Planety. Możemy stworzyć jedną dla ludzi z dysku. Czy wiecie, że jest on niezłą kopią tej, z której pochodzę? TAK. - Czy wiecie, dlaczego? TAK. - Powiecie mi? Przez kilkanaście sekund ekran był pusty. Potem wypełnił się taką ilością słów, że komputery musiały zmniejszyć litery. Wstała i zaczęła czytać. CHCESZ DOWIEDZIEĆ SIĘ CZEGOŚ O BUDOWNICZYCH DYSKU. CHCESZ WIEDZIEĆ, DLACZEGO GO STWORZONO. MOŻEMY CI POWIEDZIEĆ, ALE TO NASZA JEDYNA KARTA PRZETARGOWA W GRZE O NASZE DZIECI. ISTNIEJE MOŻLIWOŚĆ, ŻE WYJEDZIESZ I POWRÓCISZ, BY ZŁUPIĆ DYSK, TAK JAK TO ZAMIERZAŁ ZROBIĆ JALO. NIE MOŻEMY CIĘ POWSTRZYMAĆ. JEDNAK ZDAJEMY SOBIE SPRAWĘ, ŻE NAJBARDZIEJ POŻĄDASZ WIEDZY. DAMY CI JĄ, A TY ZBUDUJESZ NOWY ŚWIAT DLA NASZYCH DZIECI. Już przedtem rozważała ten problem. Oznaczał on budowę gwiazdy typu G w odległości kilku minut świetlnych od dysku, chyba że dałoby się jakąś przyciągnąć. - Potrzebowalibyśmy dostępu do techniki tego świata - stwierdziła. - Teleportacja, teorie pól siłowych, mnóstwo rzeczy. OCZYWIŚCIE DOSTANIECIE WSZYSTKO. - No to będziecie mieli swój nowy świat. Jeśli Kompania tego nie zrobi, z tym wszystkim tutaj mogę stworzyć swoją własną. Znam jednego początkującego operatora... Tak, zrobię to. W TAKIM RAZIE UMOWA STOI. - Tak po prostu? Nie potrzebujecie żadnego... No cóż, przypuszczam, że nie jestem w stanie dać wam żadnego poręczenia - stwierdziła, sama zaskoczona. OBSERWOWALIŚMY CIĘ. WEDŁUG NASZYCH OBLICZEŃ, MAMY 99.87 PROCENT SZANSY, ŻE DOTRZYMASZ UMOWY. WŁÓŻ HEŁM. Spojrzała w górę, na miękką poduszkę na krawędzi. MY UFAMY TOBIE. TY ZAUFAJ NAM. POŁĄCZYSZ SIĘ Z PEWNYMI OBWODAMI ZAPROJEKTOWANYMI WŁAŚNIE NA TAKĄ SYTUACJĘ. OTRZYMASZ NIE INFORMACJĘ A WIEDZĘ, KTÓREJ NIE ZDOBĘDZIESZ NIGDZIE W CAŁYM WSZECHŚWIECIE. - Celem życia jest odkrywanie - odparła niepewnie. TAK. KTÓŻ ZLEKCEWAŻYŁBY WIEDZĘ? Westchnęła, wyciągnęła dłoń, zrobiła wdech i nałożyła. * * * Roboty na środku pomieszczenia były bardzo zajęte. Jeden toczył się ku półkolistemu pulpitowi, ciągnąc jakiś kabel, reszta uwijała się wokół dziwnie pogiętego, błyszczącego kawałka prętu. Kiedy Kin spojrzała na niego, rozbolały ją oczy. Był poskręcany w sposób, jakiego normalna materia nie wytrzymałaby. Znaczyło to, że patrzy w serce matrycy sterującej. Czuła zadowolenie. Nachodziły ją straszliwe myśli, co by było, gdyby nie ,potrafili tego skonstruować. Roboty zbudowały również odpowiedni fotel dla pilota przed sterami. Teraz siedział w nim Marco i klął na czym świat stoi. - To będzie jak szukanie dziury we mgle - stwierdził. - Mam nadzieję, że twoi metalowi przyjaciele zbudowali dobre silniki. - Dziura pokaże się na ekranie - powiedziała Srebrna. - Jasne, ale będziemy lecieć cholernie szybko. Kin, jesteś pewna, że wszystko jest wyliczone? Uśmiechnęła się. - Łącznie z momentem obrotowym dysku i rotacją sklepienia niebios. Nie sądzisz chyba, że maszyny zdolne do zarządzania tym światem przez siedemdziesiąt tysięcy lat nie potrafią... - ...przewlec nitki przez ucho igielne oddalone o szesnaście tysięcy kilometrów, zrzucając ją z wodospadu? Nie. Chcę wypróbować silniki. - Będziesz mógł. Uderzenia skrzydeł roca przetaczały się z łopotem przez noc, kiedy krążył ponad ciemną wodą. Wreszcie puścił statek i zaczął zmagać się z grawitacją, muskając fale końcami skrzydeł. Przez chwilę spadali wolno, po czym rozległ się głośny plusk, gdy kadłub uderzył w powierzchnię wody. Zakołysał się jak bańka i powoli zakręcił. Ptaszysko wzleciało w niebo, waląc głośno skrzydłami, i odleciało ku swej ukrytej dolinie. Kin mogła się wreszcie rozluźnić. Usłyszała nowy dźwięk. Miękkie buczenie silników. I wodospad. * * * Czekała. Miękka wyściółka hełmu naciskała jej zamknięte oczy. Nic. Nagle przypomniała sobie. Przyszło to jak szok, ale zaraz uspokoiło się, kiedy przejęła kontrolę nad ciałem. Jak mogła zapomnieć? Przypomniała sobie również i to. Czy można się uczyć nie zapominając? Poczuła Kin gdzieś we własnym umyśle, niczym maleńką probówkę smaków, struktur, zmysłów i doświadczeń. Dookoła wyczuwała obecność dysku i wiedziała, że jest on w niebezpieczeństwie. Byłoby zbyt łatwo zatracić się w prostej, radosnej przyjemności, więc zwróciła swe myśli ku komputerom.' Dobrze zrobiłeś. TAKIE BYŁO MOJE ZADANIE. Pozwolę, by Kin Arad zachowała swe wspomnienia. Przecież ona i tak jest Mną. Obudzi się wiedząc o Nas pewne rzeczy. I będzie znała prawdę o dysku. TAK. Sięgnęła ku umysłowi wewnątrz Niej i dokonała pewnych poprawek. Następnie zadowolona pozwoliła Sobie zapomnieć... Pamiętała. Wspomnienia tkwiły tam zimne, twarde, realne jak lodowate drzazgi wbite w jaźń. Przywołała wiedzę o tym świecie. - Dysk - powiedziała głosem sztywnym po szoku - jest butem pozostawionym w pokładzie węgla, monetą w krysztale, plombą w zębie triceratopa. Sekretnym znakiem ujawniającym .wykonawcę. Nie mogli się temu oprzeć. Zbudowali doskonały wszechświat, zgodnie z założeniami, ale ,nie powstrzymali się przed dodaniem tego dysku, tej wskazówki ukrytej w miejscu trudnym do znalezienia. Skąd ja to wiem? - zawołała. Ekran pozostał pusty. - Po prostu wiem. Zbudowali nie tylko ten świat. Oni stworzyli wszystko - prawdziwą Ziemię, Kungów, wszystkie gwiazdy. Nasze podwaliny. Myśleliśmy, że to wielcy królowie Wrzecionowatych, ale oni nigdy nie istnieli. Byli częścią fałszywej warstwy nowego wszechświata. Zastanawialiśmy się, czy ci królowie pomogli nam w ewolucji, a jej nigdy nie było! Zostaliśmy stworzeni, tak jak sami stwarzamy wieloryby i słonie dla naszych kolonii. Nasz wszechświat też jest kolonią. Twórcy po prostu przyszli i zbudowali go. A ponieważ wszyscy potrzebują historii, dali nam ją. Tak jak my to robimy z nowymi światami. Starożytne kości, wspaniałe potwory, wielcy królowie Wrzecionowatych, Kuliści. Nigdy nie zdawaliśmy sobie z tego sparwy. Robiliśmy to samo i nawet przez myśl nam to nie przeszło. A potem jeden z nich zbudował dysk. Może był to zwykły żart? Z pewnością nie zrobił tego z jakichś ważnych powodów. Ćwiczenie inwencji? Ta idea musiała powstać później. Składała się z wielu sprytnych pomysłów, zebranych po skończeniu głównego zadania. Siedemdziesiąt tysięcy lat! Oto wiek wszechświata. I farba odłazi tylko gdzieniegdzie. A sądziliśmy, że cztery miliardy. Wskazywały na to dowody, a my im wierzyliśmy. Odchyliła się do tyłu. Niemal czuła wypełniające ją wspomnienia, dawno zapomniane fakty. Sięgała ku nim delikatnie, niczym język badający dziurę w zębie. - Starzy. Inteligentni. Oddzieleni ód materii. W taki sposób pamiętam Budowniczych. Każdy większy od czegokolwiek, co potrafiłabym sobie wyobrazić, a może mniejszy, gdyż właściwie z niczym nie można ich porównać. Chyba tylko ze świadomością. Czy powiedziałam starzy? Nawet ich wiek nie może być obliczony, gdyż zanim zbudowali wszechświat, nie było czasu. Czy mam rację? NIE MOŻEMY ODPOWIEDZIEĆ NA TO PYTANIE W KILKU SŁOWACH. NIE WIEMY O NICH NIC POZA TYM, CO SAMI NAM POWIEDZIELI. - W takim razie, co o nich wiecie? PRZED NIMI ISTNIAŁO TYLKO PRAWDOPODOBIEŃSTWO. TO ONI NADALI MU FORMĘ. - Dlaczego? TWOJA KOMPANIA BUDUJE ŚWIATY, CHOĆ NIE MA KU TEMU REALNEJ POTRZEBY. TWÓJ WŁASNY ŚWIAT NIE JEST PRZELUDNIONY, WIĘC DLACZEGO? - Kiedyś Ziemia była przeludniona. Wtedy zauważyliśmy, że im więcej ludzi żyje razem, tym bardziej stają się do siebie podobni. To był jedyny sposób, w jaki mogliśmy przetrwać. Ludzie zawsze marzyli o zjednoczonym świecie. Myśleliśmy, że będzie bogatszy, ale tak się nie stało. Oznaczało to tyle, że Eskimos uzyska wykształcenie i opanuje zasady księgowości choć Niemiec nie nauczy się łowienia fok. W końcu wszyscy umieliby naciskać guziki, ale nikt już by nie pamiętał, jak nurkować w poszukiwaniu pereł. Potem nadeszły wstrząsy umysłów. To się zdarzyło... tak, parę lat po wysłaniu Terminusów. Ludzie po prostu umierali. Miliardami. Ich umysły jakby zapadały się w sobie. No i musieliśmy zaczynać od nowa. Przynajmniej mieliśmy te zabawki Wrzecionowatych, więc mogliśmy zacząć ekspansję. Po tych wstrząsach była to konieczność. One doprowadziły nas do tego, że zaczęliśmy poszukiwać nowych miejsc, gdzie można by egzystować inaczej, zacząć uczyć się zapomnianych sposobów życia. Musieliśmy zbudować roboty, by zapamiętały dla nas niektóre z nich. Sądziliśmy, że była to naturalna, już przetarta ścieżka. Widzisz, mieliśmy przykład królów Wrzecionowatych. Uważaliśmy, że każdy inteligentny gatunek wypełnia swój rodzinny świat do punktu, w którym ciśnienie umysłów zaczyna go zabijać, po czym ci co ocaleli, zaczynają kolonizować inne światy. I w jakikolwiek sposób by to usprawiedliwiać i wyjaśniać, prawdziwą przyczyną jest zawsze nagląca potrzeba ucieczki od innych istot. A ponieważ niewiele jest odpowiednich do tego celu planet, rasy musiały uczyć się inżynierii planetarnej. Och, to wszystko bardzo dokładnie sobie przemyśleliśmy. Jedna rasa po drugiej, zanim zginie, kreuje nowe światy, zaszczepiając na nich nowe życie. Napisałam o tym książkę i zatytułowałam ją "Nieprzerwana kreacja", ha ha ha. MOŻE TERAZ NAPISAĆ SUPLEMENT? - Byłby trochę krótki, jestem tego cholernie pewna. Co , mogłabym dodać? "Światła na niebie są jedynie dekoracją"? CZEMU NIE? - Nie powiedzieliście mi, dlaczego oni budowali. Słowa natychmiast zajaśniały na ekranie, jakby komputery już dawno miały je przygotowane. LUDZIE SĄ CIEKAWSCY. TO FUNKCJA ICH CZŁOWIECZEŃSTWA. ISTOTY, KTÓRE ZBUDOWAŁY TEN WSZECHŚWIAT, ZROBIŁY TO, GDYŻ BYŁOBY NIE DO POMYŚLENIA, ŻEBY TEGO NIE ZROBIŁY. TWORZENIE NIE JEST CZYMŚ, CO ROBIĄ BOGOWIE. JEST CZYMŚ, CZYM ONI SĄ. - A potem? Co zrobili potem? * * * Dookoła statku rozciągała się spieniona woda. W jednym z iluminatorów Kin dostrzegła małą, porośniętą drzewami wyspę, wielki kształt ciemniejący w zapadającym zmierzchu. Czuła kołysanie kadłuba na falach. Niebo jakby skręciło. Nie poczuli żadnego wstrząsu, jedynie podłoga stała się ścianą. Na moment piana pokryła iluminator i wówczas Kin mogła spojrzeć w dół. Przed nimi rozpościerał się brzegospad, wyglądający dokładnie jak oświetlona, biała woda. Marco siedział przywiązany do fotela pilota. Kin zauważyła, że instynktownie zaczął szukać nogami oparcia. Daleko w dole wisiała kula ognia. Płaski świat otulały teraz ciemności, lecz małe słońce dawało powierzchni wodospadu krótki dzień. Gdy Kin. patrzyła na nie, wzniosło się i znikło, zasłonięte przez statek. Później, gdzieś na granicy widoczności zobaczyła chmurę. Pozostawała tam przez jakiś czas, po czym popędziła w górę błyszczącego strumienia z szybkością, która ją zaskoczyła. Statek lekko się zakołysał, gdy zostawiał za sobą wodę w molekularnym sicie, a potem pojawiły się gwiazdy. Od strony Marco dobiegł przeciągły syk. Mogło to być westchnienie ulgi. * * * - Wolałabym, żeby komputery zorganizowały bardziej konwencjonalny start, ale muszę przyznać, że ten miał swój styl - stwierdziła Srebrna. - Z ich punktu widzenia, był to najbardziej skuteczny sposób - odparła Kin. Niebo zawirowało, kiedy Marco obrócił statek tak, aby dół znalazł się tam, gdzie umieściła go tradycja, to znaczy w okolicy stóp. Srebrna odpięła pasy i spojrzała na Kin. - My budujemy światy, prawda? - powiedziała - Znaczy nie my, jako kawałki kości i mózgu, ale to, co jest w nas, co sprawia, że jesteśmy tym czym jesteśmy, co marzy, kiedy reszta śpi. Kin uśmiechnęła się. - Komputery nie określiłyby tego w ten sposób, ale masz racje. Przypuszczam, że one posiadają pewną dodatkową funkcje. Mogą stłumić zakłócenia umysłu, żeby... do diabła, dlaczego unikać tego słowa - aby bóg z ich wnętrza mógł wynurzyć się na chwilę i działać. Dlatego praktycznie każdy może być władcą dysku. Gdyby Jalo spróbował włożyć hełm, nadal by tam był. - Nikt nam nie uwierzy - mruknął Marco bez odwracania głowy. - Nie sądzę, że będzie to taka wielka tragedia - odparła Kin. - Ten świat został zbudowany jako dowcip lub podpowiedz. Nikt nie musi w to wierzyć. Zbudujemy planetę dla jego mieszkańców, przeniesiemy ich na nią i to wszystko, co należy zrobić. Świadomość wyzwania pobudzała ją. Tworzenie nowej Ziemi. Trzeba zrobić to tak dokładnie, aby przeniesieni na nią mieszkańcy nawet tego nie zauważyli. Zaprojektować nowe kontynenty, zahibernować wystarczająco dużo ludzi, by mogli się potem rozmnożyć. To może zabrać tysiące lat. Należy ściągnąć cały system słoneczny. Wielkie planety krążące wokół odległych gwiazd umieścić w obszernych polach i przepchnąć przez lata świetlne. Zaprojektować bizony. Życie nie będzie nudne. Czy komputery mogłyby zażądać zapłaty za takie życie? Tak. Spali i jedli, podczas gdy statek nurkował w monstrualny cień na niebie. Małe słoneczko już nie rozświetlało ciemności. Daleki koniec brzegospadu zaczął rosnąć. Marco wśliznął się w fotel i porozumiał z mózgiem statku. - Dobra - mruknął. - Największy ból przed nami. Tutaj powiemy sobie do widzenia, więc właźcie do leżanek. Resztę zrobił Komitet. Przez dziesięć minut leżeli w niewygodzie i słuchali delikatnego buczenia silników korekcyjnych. Gdy nastała cisza, do uszu Kin doleciało westchnienie Marco. - Już - powiedział. - Teraz albo trafimy w dziurę, albo spudłujemy. Nigdy bym nie przypuszczał, że mogę się obawiać zderzenia ze ścianą świata. Brzegospad pozostał kilka tysięcy kilometrów w tyle, lśniący w świetle pełni. Nawet Kung wziął głęboki wdech, kiedy statek skoczył ponad krawędź dysku i runął ku niebu. Płaski świat pokryty był plamami czerni i bieli, niczym moneta ze srebra i hebanu płynąca pod niebem oszalałym od gwiazd. Księżyc był już tylko perłą wiszącą gdzieś w oddali, zaś gwiazdy zdecydowanie zbliżały się. Otwór, który Jago wyciął w sklepieniu niebios był na tyle duży, by przeszedł przezeń pierścieniowy kolos, statek o wiele większy od tego, którym teraz lecieli. Tyle że podchodzili pod niewielkim kątem. Komputery uspokajały Marco, że dziura będzie wystarczająco szeroka. Kin powiedziały to samo, dodając szacunkową odległość od jej brzegów. Nie ośmieliła się powtórzyć jej Kungowi. W niektórych miejscach była mniejsza niż metr. Zorientowała się, że patrzy przed siebie, szukając czegoś na niebie. Pozostała dwójka robiła to samo. Ponad ich głowami sunęły gwiazdy. Kiedy na nie spojrzeli, ten powolny ruch płatków śniegu przeszedł w pęd. Stały się smugą światła. Przez chwilę odnosili wrażenie, że coś okrążyło statek, natomiast gwiazdy nabrzmiały, zamigotały i znikły. Lekki wstrząs oznajmił utratę jednej z dysz korekcyjnych, która zahaczyła o krawędź. Gwiazdy pojawiły się ponownie, złudnie podobne do tych przyczepionych do "kopuły", zaś statek zaczął mknąć w międzygwiezdną pustkę. Marco oddychał hałaśliwie a Srebrna mruczała dźwięcznym barytonem jakąś melodyjkę. Patrząc na gwiazdy Kin uprzytomniła sobie, że mają siedemdziesiąt tysięcy lat, niewiele więcej niż ich kuzynki zwieszające się z nieba płaskiej Ziemi. Są jedynie światłami, tym większymi, im większe niebo. Zaczęła rozmyślać o suplemencie. Statek pomknął przed siebie, prosto w dekorację.