Honore Balzac Ojciec Goriot WSTĘP Pensjonat wdowy Vauquer przy mało znanej paryskiej ulicy staje się w r. 1819 scenerią jakże charakterystycznych dla tej metropolii światowej wydarzeń. To z niego skromny przybyły z prowincji student Eugeniusz Rastignac, dzięki możnej protektorce, wyrusza w wielko-światowe środowisko salonów, finansjery, buduarów. W jego ścianach dożywa swoich dni były bogacz, który zbił fortunę na fabrykowaniu makaronu i krochmalu, starzec zwany "ojcem Goriot". Człowiek ten wszystkie środki poświęcił dla kariery i awansu własnych córek, obecnie hrabiny Anastazji de Restaud i baronowej Delfiny de Nucin-gen. Dzięki flirtom i plotkom Eugeniusz poznaje prawdę: bezgraniczna miłość i całkowite poświęcenie się starca dla "Naści" i "Delfmki" jest dla młodych kobiet o tyle ważne o ile pozwala wyłudzać resztki zasobów ojca. Słynny tłumacz powieści Tadeusz Boy-Żeleński uważał, że głównym bohaterem dzieła jest inny mieszkaniec pensjonatu, król prze-stępczgo świata paryskiego, pan Vautrin. To on bowiem wie wszystko o bogactwie i nędzy stolicy Francji, o łowcach milionów, "schludnej zbrodni", sprzedajnej miłości, o walce na śmierć i życie "dwudziestu dzikich plemion", czyli mafii, gangów, klanów i właścicieli kapitału. Powieść "Ojciec Goriot" została napisana w 1934 r. i wydana w roku następnym. Wchodzi ona do olbrzymiego, liczącego ponad dziewięćdziesiąt tytułów cyklu, nazwanego przez autora pod koniec życia "Komedią ludzką". Honore de Balzac (1799-1850), z wykształcenia prawnik, syn świeżo wzbogaconej rodziny, połączył wiele z utworów cyklu wspólnymi postaciami, i tak, występujący w innych powieściach Eugeniusz jest już sławnym i bogatym bywalcem salonów. Tak pomyślany, nie mający sobie równego fresk powieściowy,, jakim jest "Komedia ludzka", miał zadanie stworzyć historię obyczajów całego francuskiego społeczeństwa w trakcie jego dynamicznego rozwoju. Pisane w ciągu siedemnastu pracowitych lat dzieło zawierało ambicje nieomal naukowego poznania świata społecznego stolicy i prowincji oraz wszystkich jego warstw, zawodów, grup, stronnictw. Czerpiąc wiedzę także z kronik policyjnych - chciał pisarz scharakteryzować rozmaite typy ludzkie wraz z ich siłą charakteru, wyjątkowością, sprytem, brakiem skrupułów, lub przeciwnie - nadzwyczajną prawością i delikatnością. Szczególnym zainteresowaniem darzył postacie demoniczne, obdarzone wielkimi namiętnościami. W "Ojcu Goriot" miłość ojca do córek, jest jeszcze z ducha romantycznego tak wszechobecna, że nic się z nią równać nie może. Ale Balzac jest nazywany ojcem powieści realistycznej. Dał bowiem niezrównany wzór zainteresowaniom realiami życia codziennego, zwyczajnego, wcześniej przez literaturę pomijanego. W następnej epoce rozwinął się cały prąd nazwany naturalizmem, który rozwijał tę cechę dzieła Balzaca. Borykający się całe życie z kłopotami finansowymi pisarz za najpotężniejszą dźwignię wszystkich ludzkich postępków uznał pieniądz. Wskazywał, że jest on u podstaw uczynków, pragnień i intryg. Tak rozłożone akcenty sprawiają, że w świecie tym zawsze przegrywają ludzie o sercach czystych i szlachetnych w starciu ze światem zdeprawowanym. Z tego punktu widzenia proza Balzaca ma wymiar tragiczny. Posługiwanie się wątkami kryminalnymi, romansowymi, sensacyjnymi sprawia, że jest to proza ciesząca się nieprzemijającą poczytnością od wielu pokoleń czytelników. Została też w wieloraki sposób spożytkowana przez sztuki wizualne: sfilmowana i adaptowana w formie widowisk. W biografii wielkiego pisarza francuskiego jest też wątek polski. Do wybitnej cząski jego spuścizny należy osiemnastoletnia korespondencja z polską arystokratką kresową Eweliną Hańską. Ta wieloletnia miłość zakończyła się małżeństwem dopiero na parę miesięcy przed śmiercią autora "Komedii ludzkiej" i wielkiej ilości innych dzieł i rozpraw. Związek ten oraz fakt, że w okresie Restauracji była w Paryżu liczna grupa emigracji polskiej - natchnęły Balzaca do wprowadzenia na karty swoich książek bohaterów pochodzenia polskiego. Dzieło Balzaca wywarło duży wpływ także na polską powieść, szczególnie okresu pozytywizmu, kiedy to wydano pierwszy Wybór Dzieł pisarza. Szczególną rolę odegrała powieść "Ojciec Goriot", która jest kluczem do całego cyklu. Wydawca GEOFFROY DE SAINT-HILAIRE w dowód podziwu dla jego prac i geniuszu de Balzac ' Geoffroy de Saint-Hilaire (czyt.: Żofrua de Sę-t-Iler), (1772-1844), wybitny uczony francuski, przyrodnik. Balzak poświęcał utwory z cyklu Komedii ludzkiej znakomitościom współczesnym. Znaleźli się wśród nich np. poeta Wiktor Hugo (czyt.: Igo), powieściopisarka George Sand (czyt.: Żorż Sand), kompozytor Hektor Berlioz. Pani Vauquer, z domu Conflans, jest to starsza dama, która od czterdziestu lat prowadzi w Paryżu gospodę przy ulicy Neu-ve-Sainte-Genevieve, między dzielnicą Łacińską2 a przedmieściem St. Marcel. Dom ten znany jest pod mianem pensjonatu Vauquer; mimo iż przyjmuje zarówno mężczyzn, jak kobiety, młodych ludzi, jak starców, nigdy obmowa nie dotknęła obyczajów tego czcigodnego zakładu. Ale też od trzydziestu lat nikt nie widział tu młodej kobiety; aby zaś młody człowiek tam zamieszkał, musi go snadź rodzina trzymać na bardzo chudej pensy jce. W 1819 r. wszakże, epoce, w której rozpoczyna się ten dramat, zamieszkała tam jedna młoda panienka. Mimo iż słowo dramat mocno straciło na wyrazistości wskutek naciąganego i niewłaściwego użytku, jaki zeń czyni nasza c i e r p i ę t -l i w a literatura, konieczne jest użyć go tutaj, nie iżby ta histria była dramatyczna w ścisłym znaczeniu słowa; ale skoro dobiegnie do końca, może czytelnik uroni parę łez intra i extra muros3. Czy zrozumie ją kto poza Paryżem? Można wątpić. Szczegóły tej sceny, pełnej obserwacji i kolorytu lokalnego, da się ocenić jedynie między wzgórzami Mont-martre a wyżem Montrouge4, w tej znamienitej dolinie wciąż osypującego się tynku i ścieków czarnych od błota; dolinie wypełnionej rzeczywistym cierpieniem, fałszywą często radością i tak straszliwie 2 dzielnica Łacińska - dzielnica Paryża na lewym brzegu Sekwany, zamieszkała w dużej mierze przez studentów szkół wyższych i artystów. 3 intra i extra muros- (łac.) wewnątrz i zewnątrz murów (miasta), tj. w Paryżu i poza Paryżem. 4 wzgórza Montmartre i Montrouge- (czyt.: Mąmartr, Mąruż) wzgórza na północy i południu Paryża. oranej wzruszeniami, iż trzeba doprawdy czegoś nadzwyczajnego, aby osiągnąć trwalsze nieco wrażenie. Mimo to zdarzają się tam od czasu do czasu cierpienia, które przez nagromadzenie występku i cnoty nabierają jakiejś wielkości i dostojeństwa: na ich widok egoizmy, interesy przystają wzruszone, ale wrażenie to jest niby soczysty, szybko pochłonięty owoc. Wóz cywilizacji, podobny bóstwu Jagger-nata5, ledwie wstrzymuje się chwilę w drodze, skoro serce mniej łatwe do zmiażdżenia od innych zatrzyma jego koła; skruszywszy je niebawem, wiedzie dalej swój pochód zwycięski. Tak i wy: ty, która trzymasz tę książkę w białej dłoni, ty, który zanurzasz się w miękki fotel, powiadając sobie: "Może mnie to rozerwie". Odczytawszy dzieje tajemnych niedoli ojca Goriot zjecie ze smakiem obiad, składając swą nieczułość na karb autora, pomawiając go o przesadę, o poezję. Ach, wiedzcie: dramat ten nie jest ani wymysłem, ani romansem. Allit rrue^, jest on tak prawdziwy, że każdy odnajdzie jego składniki w sobie, może we własnym sercu. Dom, w którym ulokował się pensjonat, należy do pani Vauquer. Leży na skraju ulicy Neuve-Sainte-Genevieve, w miejscu, gdzie poziom obniża się ku ulicy Arbalete tak nagłym i bystrym spadkiem, że pojazdy rzadko zapuszczają się w tę okolicę. Przyczynia się to do ciszy ulic stłoczonych między Yal-de-Grace a tumem Panteonu7, dwiema budowlami, które nadają swoisty charakter atmosferze, barwiąc ją żółtymi tonami, gasząc wszystko surowym cieniem padającym od kopuł. Bruk suchy, w ściekach nie ma błota ani wody, trawa porasta pod murem. Naj obojętnie j szy człowiek ulega smutkowi ogarniającemu tu każdego, turkot pojazdu staje się istnym wydarzeniem, domy są martwe, mury trącą kaźnią. Zbłąkany paryżanin ujrzy tam jedynie tanie pensjonaty lub zakłady publiczne, nędzę i nudę, starość chylącą się ku śmierci, radosną młodość zniewoloną do pracy. Nie ma w Paryżu 5 bóstwo Jaggernata - Jaggernat, Jaggernaut lub Dżagernaut, miasto w Indiach Wsch., święte miasto Hindusów. W czasie uroczystości ku czci boga Wisznu wielu fanatyków rzucało się pod koła ogromnego wozu unoszącego podczas procesji posąg tego bóstwa. 6 Ali it true - (ang.) wszystko to prawda. 7 między Yal-de-Grace a tumem Panteonu; Wal-de-Grace - kościół w Paryżu; Panteon - miejsce wiecznego spoczynku zasłużonych obywateli Francji, w czasie Restauracji - kościół. Budowla ta w stylu klasycznym uwieńczona jest wyniosłą kopułą. okropniejszej, i powiedzmy, mniej znanej dzielnicy. Ulica Neuve-Sainte-Genevieve zwłaszcza jest niby brązowa rama, harmonizująca z tym opowiadaniem, do którego trzeba, o ile możności, nastroić ducha ciemnym kolorem, poważnymi myślami: tak, w miarę jak podróżnik zstępuje do katakumb, z każdym stopniem światło słabnie i śpiew przewodnika głuchnie. Jakież prawdziwe porównanie? Któż rozstrzygnie, który widok jest straszliwszy, wyschłych serc czy pustych czaszek? Front wychodzi na ogródek w ten sposób, że budynek przylega bokiem do ulicy Neuve-Sainte-Genevieve, z której widzimy go w pionowym przekroju. Wzdłuż fasady, między domem a ogródkiem, znajduje się brukowany ściek, szeroki na sążeń, dalej ścieżka wysypana piaskiem, otoczona krzewami geranium, oleandrów i granatów posadzonych w niebieskich fajansowych wazonach. Wchodzi się furtką, nad którą widnieje tabliczka z napisem PANI VAUQUER, pod spodem zaś: PENSJONAT DOMOWY DLA OBOJGA PŁCI I INNYCH. Przez furtkę uzbrojoną hałaśliwym dzwonkiem widać na końcu dróżki, na murze wprost ulicy, niszę pomalowaną na zielony marmur przez miejscowego artystę. W tej imitacji niszy wznosi się posąg przedstawiający Amora. Patrząc na obłupany pokost, który go okrywa, miłośnicy symbolów odkryliby w nim może godło miłości paryskiej, którą leczy się o kilka kroków dalej. Na podstawie wpół-zatarty napis przywodzi na pamięć czas, którego sięga ten ornament, a to przez entuzjazm dla Woltera8, w epoce jego tryumfalnego powrotu do Paryża w r. 1777: Jakie bądź imię twe, ród i stan, Oto twój władca, oto twój pan. Z zapadnięciem nocy furtka ustępuje miejsca litej bramie. Ogródek, tak szeroki jak front domu, zamknięty jest z jednej strony murem, z drugiej ścianą sąsiedniego domu, z której zwisa opona z bluszczu, 8 Yoltaire (wlaśc. nazwisko Francois Marie Arouet - czyt.: Wolter, Fransua Mań Arue), 1694-1778, znakomity pisarz francuski epoki Oświecenia, z uwagi na an-tyfeudalną działalność witany z entuzjazmem przez lud paryski, gdy na krótko przed śmiercią wrócił do stolicy. ściągająca oczy przechodniów niezwykle malowniczym jak na Paryż widokiem. Mur okalający ogródek obramiony jest szpalerami i winem, którego nikłe i zakurzone pędy stanowią przedmiot corocznej troski pani Vauquer i rozmów stołowników. Po obu stronach wąska dróżka prowadzi do naturalnej lipowej altany. Między bocznymi alejami grzędy karczochów, otoczone strzyżonymi drzewami owocowymi i obsadzone szczawiem, sałatą i pietruszką. Pod lipami okrągły stolik, pomalowany na zielono, otoczony ławkami. Tam w upalne dni biesiadnicy dość zamożni, aby sobie pozwolić na kawę, przychodzą się napawać tym nektarem w skwarze godnym wylęgarni. fDom, wysoki na trzy pięta z poddaszem, zbudowano z piaskowca i pomalowano na ów żółty kolor, który daje tak nieszlachetny wygląd większości domów w Paryżu. Okna, po pięć na każdym piętrze, o drobnych szybkach, strojne są żaluzjami, z których każda sterczy pod innym kątem, tak że linie ich kłócą się z sobą. Boczna ściana ma po dwa okna, opatrzone na parterze żelazną kratą. Za domem dziedziniec szeroki na dwadzieścia stóp, gdzie żyją w dobrej komitywie świnie, kury, króliki, w głębi szopa na drzewo. Między szopą a oknem od kuchni ustawiono rodzaj spiżarni, pod którą znajduje się ściek. Z dziedzińca otwierają się na ulicę Neuve-Sainte-Genevieve drzwiczki, którymi kucharka wymiata z domu nieczystości, spłukując następnie to bajoro wielką obfitością wody pod grozą morowej zarazy. Parter, z natury rzeczy stanowiący rdzeń pensjonatu, składa się najpierw z pokoju o szklanych drzwiach i dwóch oknach wychodzących na ulicę. Salon ten sąsiaduje z jadalnią, tę oddziela od kuchni sień, w której wznoszą się drewniane woskowane schody. Trudno o smutniejszy widok niż ten salon, którego całe umeblowanie stanowią fotele i krzesła obite włosiem w matowe na przemian i błyszczące pasy. W środku okrągły stół z płytą imitującą marmur, na nim ów serwis z białej porcelany, o złotych, wpółzatartych już prążkach, jaki spotyka się dziś wszędzie. Pokój ten, o dość lichej podłodze, wyłożony jest do wysokości klamki drzewem. Powyżej błyszczące obicie przedstawia sceny z Telemaka9. Przestrzeń między dwoma zakratowanymi oknami 9 sceny z Telemaka - Telemach, postać z Odysei Homera, syn Odyseusza i Penelopy. Balzak mówi tu o obrazach osnutych na treści Przygód Telemaka, dzieła Fenelona, 1651-1715, które miało służyć wychowaniu księcia Burgundii. 10 bawi oczy pensjonarzy ucztą wydaną przez Kalipso10 dla syna Odyso-wego. Od czterdziestu lat malowidło to jest przedmiotem żartów młodszych stołowników, którzy starają się wznieść ponad swój los, dworując sobie z obiadu, na jaki skazuje ich nędza. Kominek, którego palenisko zawsze czyste świadczy, że ogień zjawia się tylko w ważnych uroczystościach, zdobny jest dwoma wazonami sztucznych kwiatów, starych i zapylonych, które okalają szkaradny alabastrowy zegar. Pierwszy ten pokój wydziela zapach, na który język nie posiada określenia, a który trzeba by nazwać odorem pensjonatu. Odór ten trąci stęchlizną, butwielą, jelkością; przejmuje chłodem, wilgocią, przenika ubranie, ma smak sali, w której niedawno sprzątnięto resztki obiadu, cuchnie kredensem, spiżarnią, szpitalem. Może zdołałby go opisać ktoś, kto by wynalazł proceder określenia mdlących oparów, jakie wydają kataralne i swoiste wyziewy każdego pensjonarza bez względu na wiek i płeć. Otóż mimo tych smutnych okropności, gdybyście porównali salon ten z jadalnią, która z nim graniczy, wydałby się wam wytworny i pachnący niby wykwintny buduarek. Ta sala, cała wykładana drzewem, była niegdyś pomalowana na kolor niepodobny dziś do określenia, tworzący niby tło, na którym brud rozłożył się warstwami rysując dziwaczne figury. Dokoła ciągną się wiecznie lepkie półki, na których stoją poszczerbione i pożółkłe karafki, metalowe krążki, stosy fajansowych talerzy o niebieskich obwódkach. W rogu skrzynka z przegródkami na serwety, zawsze poplamione i skropione winem. Pokój ów mieści wiekuiste meble, wygnane zewsząd, ale zachowane tam niby w Zakładzie Nieuleczalnych. Barometr z kapucynem, który wychodzi na słotę, ohydne, odbierające apetyt ryciny, oprawne w czarne lakierowane listewki ze złotym prążkiem, szyldkretowy zegar wykładany miedzią, zielony piec, kinkiety", na których kurz miesza się z oliwą, długi stół pokryty ceratą, dość tłustą, aby facecjonista mógł wypisać na niej palcem swe imię, kulawe krzesła, nędzne poskręcane maty z morskiej trawy, zruj- 10 Kalipso - nimfa, która gościła Telemacha wędrującego w poszukiwaniu ojca, kiedy ten wyruszywszy na wyprawę trojańską długo nie powracał. Balzak przypomina tu gust mieszczaństwa po rewolucji 1789 r. rozpowszechniony również w epoce Cesarstwa, do obrazów przedstawiających sceny z mitologii i starożytnych legend historycznych, w ujęciu często sentymentalnym. " kinkiety- (z franc.) lampy przytwierdzone do ścian. nowane, przepalone piecyki do grzania półmisków. Aby wyrazić, do jakiego stopnia sprzęty te są stare, spróchniałe, przegniłe, zżarte, kulawe, ślepe, chrome, dychawiczne, trzeba by tu dać opis, który by nadto odwlókł bieg historii i którego niecierpliwi ludzie nie darowaliby autorowi. Czerwona podłoga pełna wybojów spowodowanych froterką albo malowaniem. Słowem, panuje tam nędza bez poezji; nędza oszczędna, zaciekła, wytarta. Nie ma jeszcze śladów błota, ale ma plamy, nie ma dziur ani łachmanów, ale rozpada się i butwieje. Pokój ten znajduje się w pełnym blasku w chwili, gdy koło siódmej rano kot pani Vauquer kroczy przed swą panią, skacze po półkach, węszy mleko w przykrytych talerzami garnuszkach i napełnia pokój rannym pomrukiem. Niebawem ukazuje się wdowa, strojna w tiulowy czepek, spod którego zwisa źle włożony fałszywy warkocz; stąpa wlokąc wykrzywione pantofle. Twarz pomarszczona, pulchna, z nosem w kształcie papuziego dzioba, małe tłuste ręce. Cała osoba nabita niby szczur kościelny, nazbyt pełny i trzęsący się biust harmonizuje z tą salą, gdzie mury ociekają nieszczęściem, gdzie z kątów zieje chciwość i gdzie pani Vauquer oddycha cuchnącym i ciepłym powietrzem, nie doświadczając mdłości. Twarz jej świeża jak przymrozek jesienny, okolone siecią zmarszczek oczy, których wyraz przechodzi od wymuszonego uśmiechu tancerki do cierpkiego chłodu lichwiarza, słowem, cała jej osoba tłumaczy ten pensjonat, jak pensjonat wyraża jej osobę. Kaźń nie może istnieć bez dozorcy. Wyblakła otyłość tej niedużej osóbki jest wytworem sposobu życia, jak tyfus następstwem szpitalnych wyziewów. Wełniana, robiona na drutach halka wygląda spod spódnicy sporządzonej ze starej sukni, która przez siatkę poprzecieranej materii ukazuje strzępy waty; strój ten streszcza salon, jadalnię, ogródek, zwiastuje kuchnię i pozwala się domyślać stołow-/^mkowT^it^ąc tę ramę oraz osobę właścicielki, mamy zupełny obraz. Pani Vauquer^ licząca lat około pięćdziesięciu, podobna jest do wszystkich kobiet, które dużo przeszły. Ma szkliste oko, niewinną minę stręczycielki, zbrojącej się w surowość, aby wycisnąć wyższą cenę, ale gotowej do wszystkiego, aby poprawić swój los; gotowej wydać Georges'a albo Pichegru12, gdyby to było jeszcze 12 Georges C a d o u d a l (czyt. Żorż Kadudal) i Charles Pichegru (czyt. Szari Piszegri), reakcyjni spiskowcy przeciw Napoleonowi, którzy przygotowali zamach na jego życie. Zdekonspirowani, zginęli w r. 1804. . .----(.. 12 możliwe. Mimo to wszystko wgruncie dobra kobieta, powiadają pensjonarze, którzy uważają ją za biedną słysząc, jak stęka i kaszle jak oni. Kim był Vauquer? Nigdy wdowa nie wyraziła się jasno o pozycji nieboszczyka. W jaki sposób stracił majątek? "Nieszczęścia", odpowiadała. Postąpił sobie z nią niegodziwie, zostawił jej tylko oczy do łez, ten domek, aby żyć, i prawo do obojętności na każdą niedolę, ponieważ (powiadała) wycierpiała sama wszystko, co można wycierpieć. Słysząc dreptanie pani, gruba Sylwia, kucharka, spieszy podać śniadanie dla pensjonarzy. Przychodni jadają zazwyczaj tylko obiad, za który płacą trzydzieści franków miesięcznie. W dobie gdy zaczyna się ta historia, "stałych" było tylko siedmiu. Pierwsze piętro zawierało dwa najładniejsze mieszkania w całym domu. Pani Vauquer zajmowała skromniejsze; drugie należało do pani Couture, wdowy po komisarzu wojennym Rzeczypospolitej. Pani Couture miała przy sobie bardzo młodą osobę, Wiktorynę Taillefer, której zastępowała matkę. Obie płaciły razem do tysiąca ośmiuset franków rocznej pensji. Na drugim piętrze jedno mieszkanie zajmował staruszek nazwiskiem Poiret, drugi mężczyzna około czterdziestoletni, który nosił czarną perukę, malował bokobrody i mienił się ekskupcem; nazywał się Yautrin. (Trzecie piętro składało się z czterech pokoi, z których dwa były wynajęte, w jednym mieszkała stara panna, nazwiskiem Michonneau, (9Z3 -JaoBds BU B(BZpZ9(AM I5(J03 AZO S(3MO(02(Od p0 ^IS AzSMBIZp3IMOp 'SI^StóZIig BpJ Bu 'smpBt isat Apai^ 'Apsi ^pi ^uBd aimnzoJ ^Som siu Bf 'B3i{39z Ap3I^ ^^JOD OBMApIM A3BżOm 9IM03(0 IUUI BtBUZ 3IU q3AJ01^ 'RS -oumatAzJd aoBisAl im atap ai a3iuui9(aJL 'nmo(AJ5[ od 3( paMApiM Apai ^\OM. ^mauad imAi z ysimnzoJodsiu L[DIOMS ofezpo^oop 2[9ioisi q3iżOJp oAzo^Jp m9(apqo 9i^[ '3iMizpoż3iu 9ium 33qoM 5is iiaMoi.[3az siMop^iz 3iuAp9J' -11133(0 mXMiis3Z3zs maissf -9ZJ9Z3zs ainm a(aip05( I^JOO 9iq0 <^05[SiMzau 9 (om ^iMom^M ssz ^{z aż p a^aim pnaisa-^ 9p mad zi 'pAzJSłMn (Som uad 5[a( - zJin(azau {2[3ZJ - amad iSoJp (opyl - -lAziM q30Mp z AzsMpOJM SBZOMOM |apażAM ^is mas uo mAzo z 'mAi z n5(zaiMZ M. 3iuAp3( vpv^io3 o mm z {iMom louoo 33p(o '9ZJ3im (91 M nm Azn^sod B^MOZB^SM au{OMomim sa^a( aż '^is (BMSizpods 3^ '(am op 0ż IZpBMOJdM 39ZJB1S Zł ^l BU {AZDłJ AqB ^gSłBtp 9IU Ol 'USgUpn^ 9p mad BiuazpiM 3^q3 nMa(qo zsniuaSng ipzaf -u3ZJ3iMz q3Aupaz 3Z3ZS9( a^zpaMOJds am am(ods óis B3azpoJ ai az^aupaf 'Biuapnis noJas M ua^p ^is A^izpnqz 3is[a( 'onadmAs 3Z3U9izpOtm '30Jqop nMizpod aupd ^pnz^odsM {AZS^MZ '(aisd AJniau uAzAM op ^SOUZM i^uAlsm oż9JOi5[ 'IOIJOO 39p(o "pso^im AqJB5(s 3zsia3oq(au Azp^im oż azoii AJmau 3uia^(ipp zi 'nso(ż oż9MAz m3za.iqo mAuJ9iM ^ai isst 'azsnp 1S3( ISI'-[ -U3ZJlS3ZJd aż9iq3ZJd I qOaZ39ZJ q3I^!SAzSM 9M SlS B^SpAM z tym robił? Nie trzeba mi niczego". W istocie, drogi panie, co ja jestem? Nędzny trup, którego dusza jest wszędzie tam, gdzie są córki. Kiedy poznasz panią de Nucingen, powiesz mi, którą wolisz - rzekł poczciwiec po chwili milczenia widząc, że Eugeniusz gotuje się do wyjścia, aby się przejść po Tuilleriach, w oczekiwaniu aż będzie się mógł udać do pani de Beauseant. Przechadzka ta stała się zgubą studenta. Kilka kobiet zwróciło nań uwagęJBył tak piękny, młody, wykwintny! Widząc się przedmiotem uwagi, graniczącej niemal z podziwem, zapomniał o obskubanych siostrach i ciotce, o skrupułach! Ujrzał przelatującego nad głową demona, którego tak łatwo wziąć za anioła, owego szatana o mieniących się skrzydłach, który sieje rubiny, ciska swoje złote strzały na frontony pałaców, barwi purpurą kobiety, odziewa niedorzecznym blaskiem trony, tak proste w swoich początkach; usłyszał boga owej hałaśliwej próżności, którego brzęk zdaje się nam symbolem potęgi. Słowa Yautrina, mimo całego ich cynizmu, utkwiły w jego sercu, tak jak w pamięci dziewicy ryje się nikczemny profil starej stręczycielki, która szepce: "Złota i miłości w bród!" Po długiej chwili leniwego wałęsania, około piątej, Eugeniusz zjawił się u pani de Beauseant, otrzymał tam straszliwy cios, jeden z tych, wobec których młode serca są bez obrony. Dotąd wicehrabina była dlań zawsze pełna tej lubej uprzejmości, tego słodkiego wdzięku, który rodzi się z arystokratycznego wychowania, a który jest zupełny jedynie wtedy, kiedy płynie z serca. Na jego widok pani de Beauseant uczyniła niechętny gest i rzekła sucho: - Panie de Rastignac, nie podobna mi przyjąć pana, w tej chwili przynajmniej. Jestem zajęta... Dla obserwatora, a Rastignac stał się nim rychło, to zdanie, gest, spojrzenie, głos były historią charakteru i nawyków kasty. Ujrzał żelazną rękę pod aksamitną rękawiczką; egotyzm, samolubstwo pod światową formą, drzewo pod lakierem. Usłyszał wreszcie owo MY, KRÓL, które zaczyna się pod baldachimem tronu, a kończy się pod strzechą ostatniego szlachetki. Eugeniusz zbyt łatwo uwierzył, na jej słowo, w szlachetność kobiety. Jak wszyscy wydziedziczeni, podpisał w dobrej wierze rozkoszny pakt, który powinien łączyć dobroczyńcę z obdarowanym i którego pierwszy punkt uświęca między wielkimi sercami zupełną równość. Dobrodziejstwo, które zespala dwie istoty 103 w jedną, jest uczuciem równie niebiańskim jak niezrozumiałym, równie rzadkim, jak rzadką jest prawdziwa miłość. Jedno i drugie jest hojnością pięknych dusz. Rastignac chciał się dostać na bal do księżnej de Carigliani, zniósł tę burzę. - Pani - rzekł wzruszonym głosem - gdyby nie chodziło o ważną rzecz, nie ośmieliłbym się narzucać pani; niech pani będzie tak łaskawa i pozwoli mi odwiedzić się później, zaczekam. - Więc dobrze, niech pan przyjdzie zjeść obiad ze mną - rzekła nieco zawstydzona twardością swoich poprzednich słów; była to bowiem kobieta naprawdę równie dobra jak wielka. Mimo iż ujęty tą nagłą przemianą, Eugeniusz powiadał sobie odchodząc: - Pełzaj, znoś wszystko. Jacy muszą być inni, skoro w jednej chwili najlepsza z kobiet przekreśla obietnice przyjaźni i rzuca cię, ot, jak stary trzewik? Każdy dla siebie zatem? To prawda, że jej dom, to nie sklep: tym gorzej dla mnie, że jej potrzebuję. Trzeba, jak mówi Yautrin, stać się kulą armatnią. Gorzkie rozmyślania studenta rozproszyły się rychło pod wpływem przyjemności, jaką sprawiła mu nadzieja obiadu u wicehrabiny. Tak jakby przez jakąś fatalność, wszystkie wydarzenia spiknęły się, aby go pchać w szranki, w których wedle przepowiedni straszliwego sfinksa z gospody Vauquer, trzeba mu było, jak na polu bitwy, zabijać, aby nie być zabitym, oszukiwać, aby nie być oszukanym; gdzie miał u wrót złożyć sumienie, serce, włożyć maskę, deptać bez litości po ludziach i, jak w Sparcie, chwytać fortunę chyłkiem, aby zdobyć wieniec. Skoro Eugeniusz wrócił, znalazł wicehrabinę pełną tej miłej dobroci, jaką mu zawsze okazywała. Przeszli do jadalni, gdzie wicehrabia oczekiwał żony i gdzie lśnił ten zbytek, który za Restauracji doprowadzono, jak wiadomo, do najwyższego stopnia. Pan de Beau-seant, jak wielu ludzi przeżytych, nie miał już innych uciech prócz dobrej kuchni; był to smakosz ze szkoły Ludwika XVIII i księcia d'Escars. Stół jego błyszczał tedy podwójnym zbytkiem, treści i formy. Nigdy podobne widowisko nie oślepiło oczu Eugeniusza: po raz pierwszy jadł obiad w jednym z tych domów, w których wszelkie przepychy są dziedzicznym spadkiem. Moda zniosła od niedawna wieczerze, jakimi kończyły się bale Cesarstwa; wieczerze, których wojskowi potrzebowali, aby nabrać sił do wszystkich walk, jakie 104 czekały ich na froncie i na tyłach. Eugeniusz bywał dotąd jedynie na balach. Tupet, który był później jego tak wybitną cechą i którego zaczynał nabierać, wstrzymywał go od objawów niezgrabnego podziwu. Ale widząc te rzeźbione srebra i tysiączne wykwinty stołu, podziwiając pierwszy raz dyskretną usługę, nie mógł, jako człowiek gorącej wyobraźni, nie przełożyć tego życia wciąż wytwornego nad życie wyrzeczeń, któremu chciał się poświęcić rano. Przeniósł się na chwilę myślą do swej gospody; uczuł tak gwałtowną obrazę, iż przysiągł sobie opuścić ją w styczniu, zarówno dla tego, by znaleźć sobie coś przyzwoitszego, jak aby uciec przed Yautrinem, którego szeroką dłoń czuł na ramieniu. Jeżeli się pomyśli o tysiącu form, jakie przybiera w Paryżu głośne lub nieme zepsucie, myślący człowiek zastanawia się, jakim cudem państwo zakłada szkoły, skupia w nich młodych ludzi, w jaki sposób szanują ładne kobiety i jakim cudem złoto wystawione za szybą kantorów nie ulatnia się magicznie z miseczek. Ale jeżeli się pomyśli, iż mało jest przykładów zbrodni, a nawet przestępstw wśród młodych ludzi, jakiż szacunek winno by się tym cierpliwym Tantalom88, którzy walczą z samymi sobą i prawie zawsze wychodzą z walki zwycięsko! Gdyby dobrze odmalować ubogiego studenta w walce z Paryżem, byłby to może jeden z naj dramatycznie j -szych tematów nowoczesnej cywilizacji. Pani de Beauseant na próżno spoglądała na Eugeniusza, aby go zachęcić do rozmowy, nic nie mógł z siebie wycisnąć w obecności wicehrabiego. - Odwieziesz mnie dziś wieczór do Włoskiego?89 - spytała męża. - Nie możesz wątpić o przyjemności, z jaką pragnąłbym ci być posłuszny - odparł z drwiącą rycerskością, którą student wziął za dobrą monetę - ale mam się z kimś spotkać w Yarietes90. - Ze swoją kochanką - pomyślała. - Pan D'Ajuda nie towarzyszy ci dziś wieczór? - spytał wicehrabia. - Nie - odparła niechętnie. - Zatem, jeśli koniecznie trzeba ci męskiego ramienia, poproś pana de Rastignac. 88 Tantal- postać z mitologii greckiej. Tantal skazany na wieczne pragnienie i głód w pobliżu płynącej wody i obfitujących w owoce drzew cierpiał męki. 89 Włoski - tzw. Teatr Włoski w Paryżu. 90 Yarietes - (czyt.: Wariete), teatr w Paryżu. 105 Wicehrabina popatrzyła na Eugeniusza z uśmiechem. - To będzie dla pana bardzo kompromitujące - rzekła. - Francuz kocha niebezpieczeństwo,bo widzi w nim chwałę, powiedział pan de Chateaubriand91 - odparł Rastignac z ukłonem. W kilka chwil później znalazł się obok pani de Beauseant w szybkim pojeździe, który go unosił do modnego teatru. Miał wrażenie jakiejś feerii, skoro wszedł do loży naprzeciw sceny i skoro ujrzał się celem wszystkich lornetek, wraz z wicehrabiną, która miała zachwycającą toaletę. Kroczył z czarów w czary. - Miał pan ze mną do pomówienia - rzekła pani de Beauseant. - O, niech pan patrzy, oto pani de Nucingen o trzy loże od nas. Siostra jej i pan de Trailles są po drugiej stronie. Mówiąc te słowa wicehrabiną patrzyła na lożę, w której miała być panna de Rochefide, nie ujrzawszy w niej pana D'Ajuda rozpromieniła się osobliwym blaskiem. - Urocza jest - rzekł Eugeniusz przyjrzawszy się pani de Nucingen. - Ma białe rzęsy. - Tak, ale jaka ładna, smukła kibić! - Ma grube ręce. - Śliczne oczy! - Twarz ma za długą. - Ależ podłużny owal jest znamieniem dystynkcji. - Szczęście dla niej, że ma ją choć w tym. Niech pan patrzy, jak ona ujmuje i opuszcza lornetkę. Goriot przebija w każdym ruchu - rzekła wicehrabiną ku wielkiemu zdziwieniu Eugeniusza. W istocie pani de Beauseant lornetowała salę i zdawała się nie zwracać uwagi na panią de Nucingen, nie tracąc mimo to ani jednego jej ruchu. Publiczność była niezwykle świetna. Delfina de Nucingen była bardzo dumna, że zajmuje tak wyłącznie młodego, pięknego, wytwornego kuzyna pani de Beauseant, Eugeniusz patrzył tylko na nią. 91 Francois Renę de Chateaubriand (czyt.: Fransua Renę de Szatobrian), 1768-1848, pisarz i polityk, reprezentant reakcyjnego, feudalnego kierunku w romantyzmie, piszący prozą poetycką. Za Restauracji był ministrem spraw zagranicznych. 106 - Jeżeli pan będzie nadal pożerał ją spojrzeniem, wywoła pan skandal, panie de Rastignac. Do niczego pan nie dojdzie narzucając się ludziom w ten sposób. - Droga kuzynko - rzekł Eugeniusz - dałaś mi już wiele dowodów dobroci, jeżeli chcesz dokończyć dzieła, proszę jeszcze tylko o jedną rzecz, która pani sprawi bardzo mało kłopotu, a mnie wiele dobrego. Jestem zakochany. - Już? - Tak. - W tej kobiecie? - Czyż moich pragnień wysłuchałaby inna - rzekł obejmując wicehrabinę przenikliwym spojrzeniem. - Pani de Carigliano jest bardzo oddana księżnej de Berri - dodał po pauzie. - Z pewnością bywa pani u niej, gdyby pani zechciała być tak dobra i przedstawić mnie jej oraz wprowadzić na bal, który daje w poniedziałek! Spotkam tam panią de Nucingen i wydam pierwszą bitwę. - Chętnie - odparła. - Jeżeli już czujesz do niej sympatię, sprawa stoi doskonale. Oto de Marsay wszedł do loży księżnej Galathionne. Pani de Nucingen jest na torturach, wścieka się. Nie ma lepszego momentu, aby się zbliżyć do kobiety, zwłaszcza żony bankiera. Te panie z Chaussee d'Antin wszystkie lubią zemstę. - A pani co uczyniłaby w podobnym wypadku? - Cierpiałabym w milczeniu. W tej chwili margrabia d'Ajuda zjawił się w loży pani de Beauseant. - Zaniedbałem wszystkie sprawy, aby się stawić - rzekł. - Mówię pani o tym, iżby to nie było poświęceniem. Promienie strzelające z twarzy wicehrabiny nauczyły Eugeniusza poznawać wyraz prawdziwego uczucia i nie mieszać go z komedią paryskiej zalotności. Zdjęty podziwem dla kuzynki zamilkł i ustąpił miejsca panu d'Ajuda wzdychając. - Co za szlachetną, szczytną istotą jest kobieta, która kocha w ten sposób! - pomyślał. - I ten człowiek miałby ją zdradzić dla lalki! W jaki sposób można ją zdradzić? Uczuł w sercu dziecinną wściekłość. Byłby chciał upaść do stóp pani de Beauseant, pragnął mocy demonów, aby ją unieść do swego serca, jak orzeł porywa z łąki do gniazda białe koźlę, jeszcze przy piersi. Czuł się upokorzony, że w tym wielkim muzeum piękności nie posiada swego obrazu własnej kochanki. 107 - Mieć kochankę i pozycję niemal królewską - mówił sobie - to znak potęgi. I spojrzał na panią de Nucingen, jak człowiek znieważony spogląda na przeciwnika. Wicehrabina obróciła się do Eugeniusza, aby mu przesłać za jego dyskrecję tysiąc podziękowań w jednym spojrzeniu. Pierwszy akt skończył się. - Czy pan zna na tyle panią de Nucingen, aby przedstawić pana de Rastignac? - rzekła do margrabiego. - Ależ będzie uszczęśliwiona - odparł. Piękny Portugalczyk wstał, ujął ramię studenta, który w mgnieniu oka znalazł się przed panią de Nucingen. - Baronowo - rzekł margrabia - mam zaszczyt przedstawić kawalera Eugeniusza de Rastignac, kuzyna wicehrabiny de Beauseant. Robi pani na nim tak żywe wrażenie, iż chciałem dopełnić szczęścia kawalera zbliżając go do jego bóstwa. Słowa te wypowiedziane były tonem żartu, pokrywającym ich myśl cokolwiek brutalną, która zresztą - dobrze osłonięta - nie jest nigdy przykra kobiecie. Pani de Nucingen uśmiechnęła się i wskazała Eugeniuszowi miejsce męża, który właśnie wyszedł. - Nie śmiem pana zapraszać, aby pan został w loży - rzekła. - Kiedy kto ma szczęście być z panią de Beauseant, nie opuszcza jej. - Ależ pani - rzekł po cichu Eugeniusz - zdaje mi się, że jeśli zechcę być uprzejmy wobec mej kuzynki, zostanę tutaj. Przed przybyciem pana margrabiego mówiliśmy o pani i dystynkcji całej jej osoby - dodał głośno. Pan d'Ajuda pożegnał się. - Doprawdy - rzekła baronowa - zostanie pan ze mną? Zaznajomimy się tedy; pani de Restaud obudziła już we mnie żywą ochotę poznania pana. - Jest zatem bardzo fałszywa, zamknęła mi bowiem drzwi swego domu. - Jak to? - Czuję się w obowiązku wyjawić pani przyczynę tego, ale proszę o całą pobłażliwość zdradzając podobny sekret. Jestem sąsiadem pani szanownego ojca. Nie wiedziałem, że pani de Restaud jest jego córką. Popełniłem tę nieostrożność, że wspomniałem o nim bardzo niewinnie i ściągnąłem na siebie gniew siostry i jej męża. Nie uwierzyłaby pani, 108 jak bardzo księżnej de Langeais i mojej kuzynce wydała się w złym guście ta apostazja92. Wówczas to, czyniąc porównanie między panią a siostrą, pani de Beauseant wspomniała mi o pani w bardzo pochlebnych słowach i opowiedziała, jak bardzo pani jest dobra dla mego sąsiada, pana Goriot. W istocie, jak mogłaby go pani nie kochać? Ubóstwia panią tak namiętnie, że już jestem o niego zazdrosny. Mówiliśmy o pani dziś rano dwie godziny. Następnie, jeszcze pełen tego, co pani ojciec mi opowiedział, dziś wieczór, będąc u kuzynki na obiedzie, rzekłem, że uroda pani nie może dorównywać pani sercu. Zapewne chcąc przyjść w pomoc tak gorącemu uwielbieniu, pani de Beauseant przyprowadziła mnie tutaj mówiąc mi ze swoim zwykłym wdziękiem, iż ujrzę tu panią. - Jak to - rzekła żona bankiera - już panu winna jestem wdzięczność? Jeszcze trochę, a staniemy się starymi przyjaciółmi. - Mimo że przyjaźń musi być w stosunku do pani niebanalnym uczuciem - rzekł Rastignac - nie chcę być nigdy pani przyjacielem. Te stereotypowe głupstwa na użytek początkujących zdają się zawsze urocze kobietom: chłodne są jedynie w czytaniu. Gest, akcent, spojrzenie młodego człowieka dają im nieobliczalną wartość. Rastignac wydał się pani de Nucingen czarujący. Następnie, jak wszystkie kobiety, nie mogąc nic rzec na tak jasno postawioną kwestię, odpowiedziała na co innego. - Tak, siostra szkodzi sama sobie obchodząc się w ten sposób z biednym ojcem, który w istocie dobry był dla nas jak anioł. Trzeba było, by pan de Nucingen formalnie mi zakazał przyjmować ojca, abym ustąpiła w tej mierze. Ale długi czas byłam bardzo nieszczęśliwa. Płakałam. Ta przemoc, która przyszła po brutalnościach małżeństwa, była jedną z przyczyn, które najbardziej zamąciły moje pożycie. Jestem z pewnością ze wszystkich kobiet w Paryżu najszczęśliwszą w oczach świata, najnieszczęśliwszą w rzeczywistości. Będzie mnie pan uważał za szaloną, że mówię do pana w ten sposób. Ale zna pan mego ojca, nie mogę pana uważać za obcego. - Nie spotka pani człowieka - odparł Eugeniusz - który by był ożywiony gorętszym pragnieniem poświęcenia pani życia. Czegóż 92 apostazja - (z grec.) odszczepieństwo. 109 szukacie wszystkie? Szczęścia - odparł głosem wnikającym do duszy. - Otóż, jeżeli dla kobiety jest szczęściem czuć się kochaną, ubóstwianą, mieć przyjaciela, któremu można zwierzyć swoje pragnienia, kaprysy, zgryzoty, radości, ukazać się w nagości swej duszy, ze swymi ładnymi wadami i pięknymi przymiotami bez obawy zdrady, wierzaj mi, pani, to serce oddane, zawsze gorące możesz znaleźć tylko u człowieka młodego, pełnego złudzeń, który potrafi umrzeć na najlżejszy znak pani, który nie wie jeszcze nic o świecie i nie chce nic wiedzieć, bo pani staje się światem dla niego. Ja, widzi pani - będzie się pani śmiała z mojej naiwności - przybywam zupełnie świeży z zapadłej prowincji, gdzie znałem jedynie piękne dusze: myślałem, że przyjdzie mi żyć bez miłości. Zdarzyło mi się ujrzeć mą kuzynkę, która dopuściła mnie zbyt blisko do swego serca, dała mi odgadnąć tysiące skarbów uczucia, jestem jak cherubin rozkochany we wszystkich kobietach, zanim będę mógł poświęcić się jednej. Na widok pani, kiedy wszedłem, uczułem, że jakiś prąd pociąga mnie ku pani. Tyle już myślałem o pani! Ale nie marzyłem, abyś była tak piękna. Pani de Beauseant zabroniła mi tak wciąż na panią patrzeć. Nie wie, jaki jest w tym urok, aby oglądać te różowe usteczka, tę białą płeć, te oczy tak słodkie... I ja też mówię szaleństwa, ale niech mi pani pozwoli je mówić... Nic nie sprawia tyle przyjemności kobietom, co kiedy słyszą takie słodkie słówka. Najsurowsza dewotka słucha ich, nawet kiedy nie chce na nie odpowiedzieć. Zacząwszy w ten sposób Rastignac ciągnął swój różaniec kusząco stłumionym głosem, pani de Nucingen zachęcała go uśmiechem spoglądając od czasu do czasu na de Marsaya, który nie opuszczał loży księżnej Galathionne, Rastignac został przy pani de Nucingen aż do chwili, w której przyszedł mąż, aby ją zabrać. - Pani - rzekł Eugeniusz - będę miał zaszczyt złożyć jej uszanowanie przed balem księżnej Carigliano. - Zgoro paronofa zabraża bań a93 - rzekł baron, typowy Alzatczyk, którego okrągła twarz zwiastowała niebezpieczną chytrość - jest bań befien topreko bżyjęcia. 93 zgoro... (etc.)- Balzac zawsze w ten sposób zaznacza, że baron Nucingen, rodem z Alzacji, wymawia francuszczyznę na sposób niemiecki. Ponieważ wymowa właściwa Niemcom słabo rozróżnia spółgłoski dźwięczne od bezdźwięcznych, Nucingen z reguły wymawia dźwięczne jako bezdźwięczne i przeciwnie. Więc tutaj: "Skoro baronowa zaprasza pana, jest pan pewien dobrego przyjęcia". 110 - Sprawy dobrze stoją, nic się nie obraziła, kiedym mówił: "Czy zechce mnie pani kochać?" Uzda założona, skaczmyż na grzbiet bydlątka i ujeźdźmy je - rzekł do siebie Eugeniusz idąc pożegnać panią de Beauseant, która opuszczała teatr z panem d'Ajuda. Biedny student nie wiedział, że baronowa była roztargniona i że czeka od de Marsaya rozstrzygającego listu, jednego z tych, co drą duszę w strzępy. Uszczęśliwiony swoim fałszywym sukcesem, Eugeniusz przeprowadził kuzynkę do przedsionka, gdzie każdy czekał na swój powóz. - Pani kuzyn niepodobny jest do samego siebie - rzekł Portugal-czyk śmiejąc się do wicehrabiny, skoro Eugeniusz ich opuścił. - Rozbije bank, ani chybi. Zwinny jest jak piskorz i sądzę, że zajdzie daleko. Pani jedna zdolna byłaś wyłowić mu w całym Paryżu kobietę w chwili właśnie, gdy potrzebuje pocieszyciela. - Ba - rzekła pani de Beauseant - trzeba by wiedzieć, czy kocha jeszcze tego, który ją porzuca. Student wrócił pieszo na ulicę Neuve-Sainte-Genevieve pieszcząc najsłodsze plany. Zauważył baczność, z jaką przyglądała mu się hrabina de Restaud, bądź to w loży wicehrabiny, bądź u pani de Nucingen, i wywnioskował, że drzwi hrabiny nie będą już dlań zamknięte. Tak więc miał pozyskać w sercu wielkiego świata paryskiego cztery potężne domy, liczył bowiem, że zdobędzie sympatię marszałkowej. Nie rozbierając zbytnio środków zgadywał, że w skomplikowanej grze interesów trzeba się uczepić jednego kółka, aby znaleźć się na górze machiny, czuł się zaś na siłach, aby zahamować jej koło. - Jeśli pani de Nucingen zainteresuje się mną, nauczę ją panować nad mężem. Ten mąż robi złote interesy, pomoże mi zdobyć od jednego zamachu fortunę94. Nie powiadał tego sobie wprost, nie był jeszcze dość wytrawny, aby ująć sytuację w cyfry, ocenić ją i obliczyć; myśli te bujały na horyzoncie w postaci lekkich chmurek i mimo że nie miały ostrości poglądów Vautrina, gdyby je zanurzyć w tyglu sumienia, nie dałyby nic bardzo 94 W innej powieści. Bank Nucingena, Balzak pokaże dalsze losy Rastignaca, m.in. jako wspólnika machinacyj finansowych bankiera. III czystego. W następstwie tego rodzaju transakcji ludzie dochodzą do owej wątpliwej moralności, jaką wyznaje obecna epoka. Rzadziej niż kiedykolwiek spotyka się dziś ludzi z jednej sztuki, tęgie charaktery, które nie ugną się nigdy wobec złego, którym najmniejsze zboczenie z prostej linii wydaje się zbrodnią; wspaniale obrazy cnoty, które dały nam dwa arcydzieła: Alcesta95 Moliera, a później świeżo Jenny Deans i jej ojca96 w dziele Walter Scotta. Być może, iż dzieło z przeciwnego krańca, malowidło krętych dróg, po których ambitny światowiec toczy swoje sumienie starając się okrążyć występek, aby dojść do celu zachowując pozory, byłoby niemniej piękne i dramatyczne. Dochodząc do domu Rastignac był zakochany w pani de Nucingen; wydawała mu się smukła, zwinna jak jaskółka. Upajająca słodysz oczu, delikatna i jedwabna płeć, pod którą widział niejako krążącą krew, czarodziejski dźwięk głosu, blond włosy, wszystko stawało mu w pamięci, może i przechadzka, pobudzając krążenie krwi, przyczyniła się do tego urzeczenia. Student zapukał energicznie do ojca Goriot. - Sąsiedzie - rzekł - widziałem panią Delfinę. - Gdzie? - W teatrze. - Bawiła się dobrze?... Wejdźże pan. I poczciwiec, który wstał w koszuli, otworzył drzwi i położył się szybko z powrotem. - Mówże mi pan o niej - prosił. [Eugeniusz, który był pierwszy raz u ojca Goriot, nie mógł opanować gestu zdumienia na widok nory, w jakiej żył ojciec córki, której toaletę podziwiał przed chwilą. Okna były bez firanek; obicia odstawały w wielu miejscach wskutek wilgoci i zwijały się ukazując ścianę pożółkłą od dymu. Nieborak leżał na nędznym łóżku, miał tylko lichy kocyk i watowane okrycie na nogi, sporządzone z kawałków starych sukien pani Vauquer. Podłoga była wilgotna i pełna kurzu. Naprzeciw okna znajdowała się stara komoda z wydętym brzuchem, o mosiężnych okuciach w kształcie liści i kwiatów; na drewnianym blacie stał w miednicy dzbanek na wodę i przyrządy do golenia. W kącie trzewiki; 95 Alcest - bohater komedii Moliera pt. Mizantrop. 96 Jenny Deans i jej ojciec - postacie z powieści Walter Scotta. 112 przy łóżku nocny stolik bez drzwiczek i bez płyty, koło kominka, na którym nie było ani śladu ognia, orzechowy stolik. Mizerny sek-retarzyk, na którym spoczywał kapelusz nieboraka, ciemny wyplatany fotel i dwa krzesła dopełniały umeblowania. Najlichszy tragarz na poddaszu z pewnością mieszkał mniej nędznie niż ojciec Goriot u pani Vauquer. Widok tej izby przejmował chłodem i przyprawiał o ściś-nienie serca; podobna była do smutnej celi więziennej. Szczęściem Goriot nie widział fizjonomii Eugeniusza, kiedy ów postawił świecę na stoliczku. Nieborak obrócił się ku niemu podciągając kołdrę pod brodę. - I cóż, którą pan woli, panią de Restaud czy de Nucingen? - Wolę panią Delfinę - odparł student - bo pana więcej kocha. Na te wypowiedziane gorąco słowa poczciwiec wydobył rękę spod kołdry i uścisnął dłoń Eugeniusza. - Dziękuję, dziękuję - rzekł starzec wzruszony. - Co panu mówiła o mnie? Student powtórzył słowa baronowej upiększając je, starzec zaś słuchał tak, jakby słuchał słów samego Boga. \- Drogie dziecko! Tak, tak, ona mnie bardzo kocha. Ale nie wierz pan w to, co mówiła o Anastazji. Widzi pan, one zazdrosne są o siebie: to jeszcze jeden dowód ich przywiązania. Pani de Restaud też mnie bardzo kocha, wiem o tym. Ojciec jest wobec swoich dzieci jak Bóg wobec nas: wnika do głębi serc i sądzi intencje. Obie jednako kochają. Och! Gdybym miał dobrych zięciów, byłbym aż nadto szczęśliwy. Widocznie nie ma doskonałego szczęścia tu na ziemi. Gdybym mógł żyć w ich pobliżu, nic, tylko słyszeć ich głos, wiedzieć, że są obok, widzieć, jak wracają, wychodzą, tak jak wtedy, kiedy je miałem u siebie... serce by mi wyskoczyło z piersi... Czy były ładnie ubrane? - Tak - rzekł Eugeniusz. - Ale powiedz mi pan, panie Goriot, w jaki sposób mając córki tak bogate może pan mieszkać w podobnej norze? - Daję słowo - rzekł pozornie niedbałym tonem - na co by mi się zdało lepiej mieszkać? Nie mogę panu wytłumaczyć tego: nie umiem skleić dwóch słów do kupy, jak się należy. Wszystko jest tutaj - dodał uderzając się w serce. - Życie moje jest w moich córkach. Jeśli one się bawią, jeżeli są szczęśliwe, ładnie ubrane, jeżeli stąpają po 113 dywanach, cóż mi znaczy, jak ja jestem odziany i jak wygląda moje legowisko? Nie jest mi zimno, jeżeli im jest ciepło, nie nudzę się nigdy, jeżeli one się śmieją. Nie mam innych zmartwień, jak tylko ich zmartwienia. Kiedy pan będziesz ojcem, kiedy słysząc, jak twoje dzieci szczebiocą, powiesz sobie: "To moja krew!", kiedy uczujesz, jak te istotki zrośnięte są z każdą kroplą twojej krwi, której są najdelikatniejszym kwiatem, bo tak jest! będziesz miał wrażenie, że siedzisz w ich skórze, będziesz myślał, że poruszasz się, gdy one chodzą. Ich głos odpowiada mi wszędzie. Kiedy są smutne, spojrzenie ich ścina mi krew. Kiedyś dowie się pan, że można być o wiele szczęśliwszym ich szczęściem niż własnym. Nie umiem panu tego wytłumaczyć: to jakieś wewnętrzne drganie, które wszędzie rozlewa ciepło. Słowem, żyję trzykrotnie. Powiedzieć panu coś pociesznego? Otóż kiedy zostałem ojcem, zrozumiałem Boga. Jest cały wszędzie, skoro stworzenie wyszło z niego. Panie, tak samo ze mną i z mymi córkami. Tylko ja bardziej kocham córki, niż Bóg kocha świat, bo świat nie jest tak piękny jak Bóg, a córki moje są piękniejsze ode mnie. Są tak zrośnięte z moją duszą, że czułem to, iż pan je zobaczy dziś wieczór. Mój Boże! Człowiekowi, który by uczynił moją Delfinkę tak szczęśliwą, jak może być kobieta, kiedy się czuje naprawdę kochaną, ależ takiemu człowiekowi ja bym buty czyścił, goniłbym dlań z posyłkami. Dowiedziałem się od jej pokojówki, że ten paniczyk, de Marsay, to pies bezecny. Brała mnie ochota kark mu skręcić. Nie kochać takiej kobiety, takiego klejnociku! Głos skowroneczka, a zbudowana jak posąg! Gdzie ona miała oczy, żeby wychodzić za tego alzackiego kloca? Obu im było trzeba młodych, ładnych mężczyzn, ładnych i miłych! Ano cóż! Zrobiły, jak im się zdało. Ojciec Goriot był wzniosły. Nigdy Eugeniusz nie miał sposobności oglądać go promieniejącego blaskiem ojcowskiej miłości. Rzeczą godną uwagi jest ta potęga oddziaływania, jaką posiada uczucie. Żeby jakaś istota była nie wiem jak pospolita, z chwilą gdy wyraża mocne i prawdziwe uczucie, wydziela osobliwy fluid, który przekształca fizjonomię, ożywia gesty, barwi głos. Często najlepszy osobnik dochodzi pod wpływem uczucia do najwyższej wymowy myśli, jeżeli nie słowa; porusza się jakby w promienistej sferze. W tej chwili głos, gest nieboraka posiadały sugestywną potęgę wielkiego aktora. Ależ czyż nasze uczucia są poematami woli? 114 - Otóż, miło może panu będzie dowiedzieć się - rzekł Eugeniusz - że zapewne niebawem zerwie z de Marsayem. Ten laluś rzucił ją, aby się oddać na usługi księżnej Galathionne. Co do mnie, dziś wieczór zakochałem się w pani Delfinie. - Och! - rzekł ojciec Goriot. - Tak. Przyjęła mnie nienajgorzej. Mówiliśmy godzinę o miłości i pojutrze, w sobotę, mam ją odwiedzić. - Och, jakżebym pana kochał, drogi panie, gdybyś się jej spodobał. Jest pan dobry, nie dręczyłbyś jej. Zresztą gdybyś ją zdradził, poderżnąłbym ci gardło. Mój Boże! Głupstwa gadam, panie Eugeniuszu. Chłodno tu panu. Mój Boże! Zatem słyszał ją pan? Co mi kazała powiedzieć? - Nic - pomyślał Eugeniusz. - Powiedziała - rzekł głośno - że^panu przesyła serdecznego całusa. - Bądź pan zdrów, sąsiedzie! Śpij dobrze, miej przyjemne sny, moje już mieszczą się całe w tym słowie. Niech pana Bóg wspomaga we wszystkich pragnieniach! Byłeś dziś dla mnie wieczór niby dobry anioł, przyniosłeś mi oddech mej córki./' - Biedny człowiek! - rzekł ^Strsiebie Eugeniusz kładąc się. - Mógłby doprawdy poruszyć serca z kamienia. Córka myślała o nim tyle co o sułtanie tureckim. Od tej rozmowy ojciec Goriot widział w swoim sąsiedzie nieoczekiwanego powiernika, przyjaciela. Zadzierzgnęły się między nimi jedyne węzły, jakie mogły złączyć starca z innym człowiekiem. Namiętności nigdy nie chybiają w swoich obliczeniach. Ojciec Goriot odgadywał, iż będzie bliższy swej Delfiny, milej widziany, jeżeli Eugeniusz pozyska jej serce. Zresztą powierzył mu jedną ze swych zgryzot. Pani de Nucingen, której życzył szczęścia po tysiąc razy dziennie, nie zaznała słodyczy miłości. To pewna, że Eugeniusz był - aby się posłużyć wyrażeniem starego - najbardziej cacany chłopiec, jakiego w życiu widział, toteż ojciec jak gdyby przeczuwał, że jej da wszystkie rozkosze, których była pozbawiona. Poczciwiec powziął tedy dla sąsiada przyjaźń, która wciąż rosła i bez której byłoby wręcz niemożliwe poznać rozwiązanie tej historii. Nazajutrz rano przy śniadaniu serdeczność, z jaką ojciec Goriot patrzył na Eugeniusza usiadłszy koło niego, kilka słów jego i zmiana fizjonomii, zazwyczaj podobnej do gipsowej maski, zdumiały pen- ii5 sjonarzy. Yautrin, który widział studenta pierwszy raz od czasu ich rozmowy, silił się czytać w jego duszy. Przypominając sobie zamysły tego człowieka, Eugeniusz, który nim usnął, zmierzył szerokie pole otwierające się jego oczom, pomyślał mimo woli o posagu panny Taillefer i nie mógł się wstrzymać, aby nie popatrzyć na Wiktorynę tak, jak najcnotliwszy młody człowiek patrzy na bogatą dziedziczkę. Przypadkowo oczy ich spotkały się. W nowym ubraniu Eugeniusz wydał się biednej dziewczynie zachwycający. Spojrzenie, jakie zamienili, było dość znaczące, aby upewnić Rastignaca, że jest dla niej treścią owych mglistych marzeń, których przedmiotem bywa u młodej dziewczyny pierwszy z brzegu ładny chłopiec, którego spotka. Głos jakiś wołał mu: "Osiemset tysięcy franków!" Ale nagle ozwały się w jego sercu wspomnienia wczorajszego wieczoru i pomyślał, że miłość pani de Nucingeu będzie odtrutką na mimowolne pokusy. - Dawano wczoraj we Włoskim Cyrulika97. Nigdy nie słyszałem równie rozkosznej muzyki - rzekł. - Mój Boże, jacyż szczęśliwi są ci, którzy mają własną lożę! Ojciec Goriot chwycił te słowa w lot, jak pies poruszenie pana. - Wy, mężczyźni, opływacie jak pączki w maśle - rzekła pani Vauquer. - Robicie, co wam się podoba. - Jak pan wrócił? - spytał Vautrin. - Pieszo - odparł Eugeniusz. - Ja - rzekł kusiciel - nie lubiłbym połowicznych przyjemności, chciałbym jechać do teatru we własnym powozie, do własnej loży i wracać wygodnie. Wszystko albo nic! to moja dewiza. - Dobra dewiza - dodała pani Vauquer. - Będzie pan może u pani de Nucingen - szepnął Eugeniusz do Goriota. - przyjmie pana z pewnością z otwartymi rękami; będzie chciała dowiedzieć się tysiąca szczegółów o mnie. Słyszałem, że uczyniłaby wszystko w świecie, aby bywać u mojej kuzynki, wice-hrabiny de Beauseant. Nie zapomnij pan powiedzieć córce, że nadto ją kocham, aby nie pamiętać o ziszczeniu tego marzenia. y7 Cyrulik - Cyrulik sewilski, opera Rossiniego (1792-1868). Libretto opiera się na komedii pod tym tytułem Piotra Beaumarchais, autora również antyfeudalnego Wesela Figara. 116 Rastignac udał się szybko do kolegium starał się jak najkrócej zostać w tym wstrętnym budynku. Przewałęsał się prawie cały dzień, wydany na pastwę owej gorączki, jaką znają młodzi ludzie trawieni zbyt żywą nadzieją. Tonął właśnie w refleksjach nad społeczeństwem, nad życiem, pobudzonych rozumowaniem Yautrina, kiedy w parku luksemburskim spotkał przyjaciela swego Bianchona. - Skąd ta poważna mina? - rzekł medyk ujmując go pod rękę i wiodąc go wzdłuż pałacu. - Złe myśli mnie dręczą. - W jakim rodzaju? Myśli to rzecz, którą można uleczyć. - Jak? - Poddając się im. - Żartujesz, a nie wiesz, o co chodzi. Czytałeś Russa?98 - Owszem. - Przypominasz sobie ustęp, w którym pyta czytelnika, co by uczynił, gdyby mógł się stać bogatym zabijając w Chinach, jedynie mocą swojej woli, nie ruszając się z Paryża, starego mandaryna? - Tak. - No i?... - Ba! Jestem właśnie przy trzydziestym trzecim mandarynie. - Nie żartuj. No więc, gdyby ci udowodniono, że rzecz jest możliwa i że wystarczy skinienie głową, zrobiłbyś?... - A stary ten mandaryn? Ale ba! Młody czy stary, sparaliżowany czy zdrów jak ryba, na honor... Do paralusza! Otóż - nie. - Jesteś zacny chłopiec, Bianchon. Ale gdybyś kochał kobietę tak, żebyś wariował dla niej, i gdyby ci trzeba było pieniędzy, dużo pieniędzy, na jej stroje, na powóz, na wszystkie fantazje wreszcie? - Ależ ty mi odbierasz rozum i chcesz, żebym rozumował! - Otóż, Bianchon, ja jestem szalony, ulecz mnie. Mam dwie siostry, dwa anioły dobroci, czystości, i chcę, aby były szczęśliwe. Skąd w ciągu pięciu lat wziąć dwieście tysięcy franków na posag dla nich? 9fi Jean Jacques Rousseau (czyt.: Zań Żak Russo), 1712-1778, jeden z najwybitniejszych rewolucyjnych ideologów francuskiego Oświecenia, zarazem wyraziciel tendencji, do których będą nawiązywać kierunki radykalne o charakterze plebejskim w dobie wielkiej rewolucji i później. Jego powieść sentymentalna Nowa Heloiza stanowi ważne ogniwo w rozwoju powieści mieszczańskiej. 117 Bywają, widzisz, okoliczności, gdzie trzeba puszczać się na grubą grę i nie zużywać szczęścia na groszaki. - Ależ ty stawiasz kwestię, która nastręcza się w zaraniu życia każdemu, i chcesz przeciąć węzeł gordyjski" mieczem. Aby tak sobie poczynać, mój drogi, trzeba być Aleksandrem Wielkim, inaczej idzie się na galery. Co do mnie, jestem szczęśliwy ze skromnej egzystencji, jaką sobie stworzę na prowincji, gdzie po prostu obejmę warsztat po ojcu. Upodobania człowieka dadzą się zaspokoić w najmniejszym kółku równie pełno co w olbrzymim kręgu. Napoleon nie jadł dwóch obiadów i nie mógł mieć więcej kochanek, niż ich znajdzie student medycyny, kiedy jest internem u Kapucynów. Szczęście, mój drogi, zawsze będzie się mieściło między naszą stopą a ciemieniem: czy kosztuje rocznie milion, czy sto ludwików, wrażenie jest zawsze jedno i to samo. Konkluzja: darujmy Chińczykom życie. - Dziękuję, dobrze mi zrobiło pogadać z tobą, Bianchon! Będziemy zawsze przyjaciółmi. - Słuchaj no - rzekł student medycyny - wychodząc z wykładu Cuviera100 w Ogrodzie Botanicznym spostrzegłem tę Miszonicę i Poi-reta rozmawiających na ławce z jegomościa, którego widziałem w czasie zeszłorocznych rozruchów w okolicy Izby i który robi na mnie wrażenie szpicla. Warto by uważać na tę parę, powiem ci czemu. Do widzenia, idę na wykład, już czwarta. Skoro Eugeniusz wrócił do domu, zastał ojca Goriot, który nań czekał. - O! - rzekł starowina - ma pan list od niej. Ładne pismo, co? Eugeniusz otworzył list i czytał: "Ojciec powiedział mi, że pan lubi włoską muzykę. Byłabym szczęśliwa, gdyby mi pan uczynił tę przyjemność i zechciał przyjąć miejsce w mojej loży. W sobotę będziemy mieli Fodor i Pellegriniego; " węzeł gordyjski - według legendy Aleksander Wielki (Macedoński) rozciął mieczem węzeł w Gordion, nie mogąc go rozwiązać; rozplatanie tego węzła miało według dawnej wyroczni zapewnić panowanie nad Azją. 100 Georges Cuvier (czyt.: Żorż Kiwie), 1769-1832, znakomity przyrodnik, twórca anatomii porównawczej i paleontologii. Dyskusja naukowa między Cuvierem a Geoffroy de Saint Hilaire'em (por. przyp. l) przyczyniła się do postępu wiedzy o naturze i związkach świata organicznego. 118 pewna tedy jestem, że mi pan nie odmówi. Mąż polecił mi pana zaprosić bez ceremonii na obiad. Jeżeli pan przyjmie, sprawi mu pan tę satysfakcję, że nie będzie musiał dźwigać jarzma małżeńskiego towarzysząc mi. Proszę nie odpowiadać, tylko przyjść oraz przyjąć uprzejme wyrazy od D. de N:' - Niech mi pan pokaże - rzekł poczciwiec, skoro Eugeniusz przeczytał list. - Pójdzie pan, nieprawdaż? - dodał powąchawszy papier. - Jak to ładnie pachnie. Jej paluszki dotykały tego! - Kobieta nie rzuca się w ten sposób na szyję mężczyźnie - pomyślał. - Chce się mną posłużyć, aby ściągnąć z powrotem de Marsaya. Jedynie wściekłość może popchnąć kobietę do takich rzeczy. - I cóż - rzekł ojciec Goriot - nad czym pan myśli? Eugeniusz nie znał szału próżności, jaki ogarnął pewne kobiety w tej dobie, i nie wiedział, że aby sobie otworzyć drzwi salonów, żona bankiera zdolna była do wszystkich poświęceń. W owej epoce zaczynała się moda, aby powyżej wszystkich kobiet stawiać te, które dopuszczono do sosjety Saint-Germain, tzw. dam z Zameczku, między którymi pani de Beauseant, przyjaciółka jej księżna de Langeais i księżna de Maufrigneuse zajmowały pierwsze miejsce. Jeden Rastignac nie był świadom namiętności pań z Chausse d'Antin, żądnych wejść w błyszczącą sferę, w której jaśniały konstelacje ich płci. Ale nieufność wyszła mu na dobre; dala mu chłód i smutną możność stawiania warunków miast przyjmowania ich. - Owszem, pójdę - odparł. Tak więc ciekawość prowadziła go do pani Nucingen: gdyby ta kobieta wzgardziła nim, byłaby go może wiodła tam miłość. Mimo to oczekiwał jutrzejszego wieczora z niecierpliwością. Dla młodego człowieka w pierwszej jego przygodzie mieści się może tyleż uroku co w pierwszej miłości. Pewność zwycięstwa daje tysiące rozkoszy, do których mężczyźni się nie przyznają, a które tworzą cały urok niektórych kobiet. Pragnienie rodzi się zarówno z trudności, jak z łatwości tryumfu. Wszystkie namiętności ludzkie podsyca niewątpliwie jedna lub druga z tych przyczyn, dzielących na dwie połacie królestwo miłości. Może podział ten jest kwestią temperamentów, 119 która, cokolwiek by ktoś mówił, dominuje w społeczeństwie. O ile natury melancholiczne potrzebują ostrogi zalotności, nerwowi lub sangwinicy zrażają się może zbyt długim oporem. Innymi słowy, elegia jest zasadniczo limfatyczna, dytyramb żółciowy. Ubierając się Eugeniusz kosztował wszystkich tych drobnych słodyczy, do których młodzi ludzie nie śmieją się przyznawać z obawy, aby z nich nie drwiono, ale które głaszczą miłość własną. Trefiąc włosy myślał, że spojrzenie ładnej kobiety będzie się ślizgało po ich czarnych puklach. Pozwolił sobie na dziecinne minki, jakie robi młoda dziewczyna wybierając się na bal. Spoglądał z upodobaniem na swą smukłą kibić wygładzając fałdy fraka. - Niczego figurka - rzekł - ani słowa! Zeszedł w chwili, gdy stołownicy znajdowali się w jadalni, i wesoło przyjął grad konceptów, jakie ściągnęła jego strojna postać. Jedną z charakterystycznych cech tego rodzaju pensjonatów jest zdumienie, które wywołuje staranny strój. Nie można się pokazać w nowym ubraniu, aby każdy nie rzucił jakiegoś słówka. - Kt, kt, kt, kt! - rzekł Bianchon uderzając językiem o podniebienie, jakby popędzał konia. - Mina księcia i para! - rzekła pani Vauquer. - Wybiera się pan na podboje? - zauważyła panna Michonneau. - Kukuryku! - zapiał malarz. - Najniższe ukłony szanownej małżonce pańskiej - rzekł urzędnik muzeum. - Pan de Rastignac ma małżonkę? - spytał Poiret. - Małżonkę z przegródkami, która pływa po wodzie pod gwarancją niepuszczania farby, w cenie od dwudziestu pięciu do czterdziestu, deseń w kratkę najlepszego gustu, półwełna, półbawelna, skuteczna na ból zębów i inne choroby uznane przez Królewską Akademię Medyczną! Wyborna przy tym dla dzieci! Jeszcze lepsza na ból głowy, pletorę i inne choroby śledziony, oczu i uszu! - wykrzyknął Yautrin z komiczną swadą i werwą jarmarcznego szarlatana. - "Ależ, po czemu ten cud? spytacie panowie, dwa su?" Nie. Zupełnie gratis. To resztka zapasów Wielkiego Mogoła, które wszyscy panujący Eur-rrropy, łącznie z wielkim księciem badeńskim, śpieszyli oglądać! Tędy, panowie, tędy: kasa na lewo. Dalej, muzyka. Bum, bum, ta ra ra! bum, bum! Hej, tam, klarnet! fałszujesz - dodał zachrypłym głosem - oberwiesz po palcach! 120 - Mój Boże! Jaki ten człowiek przyjemny! - rzekła pani Vauquer do pani Couture. - Nie znudziłabym się przy nim nigdy. Wśród śmiechów i żartów, do których ten komiczny monolog był hasłem, Eugeniusz zdołał podchwycić ukradkowe spojrzenie panny Taillefer, która pochyliła się do pani Couture i szepnęła jej kilka słów. - Jest już kabriolet - rzekła Sylwia. - Gdzież on idzie na obiad? - spytał Bianchon. - Do baronowej de Nucingen. - Córki pana Goriot - odparł student. Na to nazwisko spojrzenia skierowały się na eks-handlarza mąki, który przyglądał się Eugeniuszowi z zazdrością. Rastignac zajechał na ulicę św. Łazarza przed jeden z owych lekkich domów o smukłych kolumnach, mizernym portyku, które zapełniają nowy, ładny Paryż; prawdziwy dom bankiera, pełen kosztownych ozdób, stiuków101, mozaik. Zastał panią de Nucingen w saloniku, którego styl trącił kawiarnią. Baronowa była smutna. Wysiłki, które czyniła, aby ukryć zgryzotę, zainteresowały Rastignaca tym żywiej, iż nie było w nich udania. Spodziewał się zastać kobietę ucieszoną jego przybyciem, a ujrzał ją w rozpaczy. Zawód ten ubódł jego ambicję. - Mało mam praw do zaufania pani - rzekł po chwili przekomarzania się na temat jej zadumy. - Gdyby jednak obecność moja była nie na rękę, liczę na pani szczerość, iż powiedziałaby mi to pani. - Niech pan zostanie - rzekła. - Byłabym sama, gdyby pan odszedł. Baron jest na obiedzie gdzieś w mieście, a nie chciałabym być sama, trzeba mi towarzystwa. - Ale co pani? - Byłby pan ostatnią osobą, której bym to powiedziała! - wykrzyknęła. - Ja chcę wiedzieć. Koniecznie. W takim razie muszę grać jakąś rolę w tej tajemnicy? - Może! Ale nie - dodała - to jedna z owych domowych sprzeczek, które należy pogrzebać na dnie serca. Czy nie mówiłam panu przedwczoraj? Nie jestem szczęśliwa. Złote kajdany są najcięższe ze wszystkich. 101 stiuki - (z włos.) tu: sztukaterie, płaskorzeźby z masy gipsowej na ścianach. 121 Kiedy kobieta mówi młodemu człowiekowi, że jest nieszczęśliwa, jeżeli ten miody człowiek jest zuch, dobrze ubrany i ma za tysiąc pięćset franków wolnego czasu w kieszeni, musi pomyśleć sobie to, co sobie powiedział Eugeniusz, i nabiera pewności sobie. - Czego pani może pragnąć? - odparł. - Jest pani młoda, piękna, kochana, bogata. - Nie mówmy o mnie - rzekła wstrząsając posępnie głową. - Zjemy obiad razem, sam na sam, pójdziemy słuchać najrozkoszniej-szej muzyki. Podobam się panu? - dodała wstając i ukazując suknię z białego kaszmiru w perski deseń, wykwintną i bogatą. - Chciałbym, aby pani cała była moją - rzekł Eugeniusz. - Jest pani urocza. - Zrobiłby pan smutny nabytek - rzekła uśmiechając się z goryczą. - Nic tu nie zwiastuje panu nieszczęścia, a jednak mimo pozorów jestem w rozpaczy. Zgryzoty odbierają mi sen, zrobię się brzydka. - Och! To niemożliwe - rzekł student. - Ale ciekaw jestem poznać te troski, których oddana miłość nie zdołałaby zatrzeć. - Ach, gdybym je zwierzyła, uciekłby pan ode mnie - rzekła. - Kocha mnie pan jedynie, ot tak, dla rozrywki, ale gdyby pan kochał naprawdę, to byłaby dla pana rozpacz. Widzi pan, że trzeba milczeć. Pokażę panu mieszkanie. - Nie, zostańmy tu - odparł Eugeniusz siadając na kozetce obok pani de Nucingen, której rękę ujął śmiało. Pozwoliła mu ją wziąć, oparła ją nawet na ręce młodego człowieka z siłą, która zdradzała wzruszenie. - Pani Delfino - rzekł Rastignac - jeżeli pani ma zgryzoty, powinna mi je pani zwierzyć. Chcę pani dowieść, że kocham panią dla niej samej. Albo mi pani opowie swoje troski, abym je mógł rozproszyć, choćby trzeba było zabić sześciu ludzi, albo wyjdę stąd i więcej nie wrócę. - Więc dobrze! - wykrzyknęła uderzając się ręką w czoło, jakby pod wpływem rozpaczliwej myśli. - Poddam pana próbie natychmiast. Tak - rzekła do siebie - zostaje tylko ten środek. Zadzwoniła. - Powóz pana barona zaprzężony? - rzekła do lokaja. - Tak, proszę jaśnie pani. 122 - Biorę go. Dacie panu mój powóz i konie. Obiad dopiero o siódmej. - Niech pan idzie ze mną - rzekła do Eugeniusza, który myślał, że śni znalazłszy się w powozie pana de Nucingen obok tej kobiety. - Do Palais Royal - rzekła do woźnicy - niedaleko Komedii. W drodze Delfina zdradzała niepokój, uchylała się od odpowiedzi na tysięczne pytania Eugeniusza, który nie wiedział, co myśleć o tym niemym, zaciętym, tępym oporze. - Wymyka mi się - powiadał sobie. Skoro powóz się zatrzymał, baronowa objęła studenta wzrokiem, który nakazał milczenie jego szalonym wybuchom; Eugeniusz był jak nieprzytomny. - Kocha mnie pan naprawdę? - rzekła. - Tak - odparł pokrywając niepokój, który go ogarniał. - Nie pomyśli pan nic złego o mnie, czego bądź zażądałabym od pana? - Nie. - Będzie mi pan posłuszny? - Ślepo. - Był pan kiedy w domu gry? - rzekła drżącym głosem. - Nigdy. - Ach, oddycham. Będzie pan miał szczęście. Oto moja sakiewka - rzekła. - Weźże pan! Jest tam sto franków: to wszystko, co posiada ta kobieta tak szczęśliwa. Idź pan do domu gry, nie wiem, gdzie to, ale wiem, że w Palais Royal. Postaw pan sto franków w grze, którą nazywają ruletką, i strać wszystko albo przynieś mi sześć tysięcy. Opowiem panu swoje zgryzoty, skoro wrócisz. - Niech mnie diabeł porwie, jeżeli rozumiem cokolwiek, ale będę pani posłuszny - rzekł kryjąc tę radosną myśl: "Kompromituje się ze mną, nie będzie mogła niczego mi odmówić". Eugeniusz bierze sakiewkę, pędzi pod numer 9 wypytawszy się w jakimś magazynie o najbliższy dom gry. Wchodzi, oddaje kapelusz, następnie pyta, gdzie jest ruletka. Ku zdumieniu bywalców garson prowadzi go do podłużnego stołu. Eugeniusz, któremu przyglądają się wszyscy, pyta bez ceremonii, gdzie się stawia. 123 - Jeżeli pan położy ludwika na jeden z tych numerów i numer wyjdzie, otrzyma pan trzydzieści sześć ludwików - objaśnił go czcigodny starzec. Eugeniusz rzucił sto franków na cyfrę swego wieku, dwadzieścia jeden. Krzyk zdumienia rozległ się, zanim miał czas ochłonąć. Wygrał nie wiedząc o tym. Eugeniusz ujmuje grabki, jakie mu podał starszy pan, ściąga ku sobie trzy tysiące sześćset franków i wciąż nie mając pojęcia o grze stawia na czerwone. Galeria przygląda mu się z zazdrością, widząc, że gra dalej. Koło obraca się, wygrywa znowu i bankier rżąca mu znowu trzy tysiące sześćset franków. - Masz pan siedem tysięcy dwieście franków - szeptał mu starszy pan. - Wierzaj mi, wycofaj się pin, czerwone przeszło już osiem razy. Gdybyś był miłosierny, odwdzięczyłbyś się za dobrą radę wspomagając nędzę byłego napoleońskiego prefekta'02, który znajduje się w ostatniej nędzy. Rastignac oszołomiony pozwala sobie zabrać dziesięć ludwików człowiekowi o siwych włosach i schodzi z siedmioma tysiącami, nie rozumiejąc jeszcze nic, ale zdumiony swym szczęściem. - I cóż! Gdzie mnie pani wiezie teraz? - rzekł pokazując siedem tysięcy franków pani de Nucingen, skoro zamknięto drzwiczki. Delfina objęła go szalonym uściskiem i ucałowała żywo, ale bez namiętności. - Ocalił mnie pan! Łzy radości spłynęły jej obficie po licach. - Powiem ci wszystko, mój przyjacielu. Będziesz moim przyjacielem, nieprawdaż? Widzisz mnie bogatą, otoczoną dostatkiem, niczego mi nie zbywa, tak się wydaje przynajmniej! Otóż wiedz, że pan de Nucingen nie zostawia mi do rozporządzenia ani szeląga: opłaca cały dom, powozy, loże; daje mi za mało na toalety, chce mnie przez wyrachowanie trzymać w tajemnej nędzy. Jestem nadto dumna, aby go błagać. Czyż nie byłabym ostatnią z ostatnich, gdybym kupowała jego 102 prefekt - (z łac.) urzędnik administracyjny stojący na czele tzw. prefektury; podział na tego rodzaju okręgi, przeprowadzony przez Napoleona, zachował się we Francji służąc naciskowi biurokracji na społeczeństwo. 124 pieniądze za cenę, po jakiej chce mi je sprzedawać! W jaki sposób ja, mając posagu siedemset tysięcy franków, dałam się ograbić? Przez dumę, przez wzgardę. Jesteśmy tak młode, tak naiwne, kiedy zaczynamy życie! Słowa, które trzeba było wyrzec, aby prosić męża o pieniądze, kaleczyły mi usta, nie śmiałam nigdy, zjadałam swoje oszczędności i to, co mi dawał biedny ojciec; potem weszłam w długi. Małżeństwo jest dla mnie najstraszliwszym zawodem, nie mogę panu o tym mówić, niech wystarczy, gdy powiem, że rzuciłabym się z okna, gdyby mi przyszło żyć z Nucingenem naprawdę. Kiedy trzeba mi było przyznać się do długów - ot, zwykłe dłużki kobiece! klejnoty, fantazje (biedne ojczysko przyzwyczaił nas, żebyśmy sobie nie odmawiały niczego) - wycierpiałam męki; wreszcie znalazłam odwagę, żeby wszystko powiedzieć. Czyż nie miałam własnego majątku? Nucingen uniósł się, powiedział, że go rujnuję, ohydny! Byłabym chciała znaleźć się sto stóp pod ziemią. Ponieważ wziął mój posag, zapłacił; ale wyznaczył mi od tego czasu pensję, na którą się zgodziłam, aby mieć spokój. Później chciałam uczynić zadość miłości własnej kogoś, kogo pan zna - rzekła. - Ten człowiek mnie oszukał, prawda; ale byłoby niegodne z mej strony nie uznać szlachetności jego charakteru. Wreszcie rzucił mnie nikczemnie. Nie powinno się nigdy rzucać kobiety, której się cisnęło w rozpaczliwym momencie stos złota! Powinno się ją kochać zawsze! Pan, piękna dwudziestoletnia dusza, pan, młody i czysty, zapytasz, w jaki sposób kobieta może przyjąć złoto od mężczyzny? Mój Boże! Czyż nie jest naturalne wszystko dzielić z istotą, której zawdzięczamy szczęście? Kiedy się ktoś oddał cały, czyż mógłby się troszczyć o cząstkę tej całości? Pieniądz staje się czymś dopiero w chwili, gdy uczucie umiera. Czyż nie jest się związanym na życie? Któż z nas przewiduje rozstanie czując się mocno kochanym? Przysięgacie nam wiekuistą miłość: jak wówczas zachować rozdział interesów? nie wie pan, co wycierpiałam dzisiaj, kiedy Nucingen odmówił mi wręcz sześciu tysięcy; on, który daje je co miesiąc swej kochance, dziewczynie z baletu! Chciałam się zabić. Najszaleńsze myśli przychodziły mi dq^gj,owy. Były chwile, że zazdrościłam losu służącej, mojej pokojówce^Udać się do ojca: szaleństwo, zarżnęłyśmy ]' \ go obie z Anastazją; biedny ojciec sprzedałby samego siebie, gdyby-^ mógł uzyskać sześć tysięcy. Wtrąciłabym go tylko na próżno w róż- C pacz. Ocalił mnie pan od wstydu i śmierci, byłam pijana z bólu. Ach, 125 panie, winna byłam panu to wyjaśnienie, postąpiłam sobie z panem jak szalona. Kiedy pan odszedł i kiedym pana straciła z oczu, chciałam uciec pieszo... gdzie? nie wiem. Oto życie połowy kobiet w Paryżu: zbytek na zewnątrz, męczarnie w duszy. Znam stworzenia jeszcze nieszczęśliwsze ode mnie. Wszak istnieją kobiety zmuszone prosić kupców o fałszywe rachunki. Inne muszą okradać mężów: jedni myślą, że kaszmir za dwa tysiące franków kosztuje pięćset, drudzy, że kaszmir za pięćset wart jest dwa tysiące. Spotyka się biedne kobiety, które głodzą własne dzieci i ciułają, aby mieć suknię. Ja nie skalałam się dotąd takim oszukaństwem. Są kobiety, które sprzedają się mężom, aby panować nad nimi, ale ja przynajmniej jestem wolna! Gdybym chciała, Nucingen okryłby mnie złotem, a ja wolę płakać z głową na sercu człowieka, którego mogę szanować. Och, dziś wieczór de Marsay nie będzie miał prawa patrzyć na mnie jak na kobietę, której zapłacił. Wcisnęła twarz w dłonie nie chcąc pokazać łez Eugeniuszowi, który odkrył jej lica, aby się przyjrzeć: wspaniała była w tej chwili. - Mieszać pieniądze w rzeczy serca, czyż to nie jest okropne? Nie będzie mnie pan mógł kochać - rzekła. To pomieszanie dobrych uczuć, które czynią kobietę tak wzniosłą, oraz błędów, do których zmusza ją nasz ustrój społeczny, oszałamiało Eugeniusza. Szeptał słodkie i kojące słowa, podziwiając tę piękną kobietę, tak naiwnie nieostrożną w wybuchu boleści. - Nie ukujesz sobie z tego broni przeciw mnie? - rzekła. - Przyrzeknij mi. - Och, pani, niezdolny jestem... - odparł. Wzięła go za rękę i położyła ją na sercu ruchem pełnym wdzięczności i uroku. - Dzięki panu znów jestem wolna i szczęśliwa. Żyłam jak pod uciskiem żelaznej ręki. Chcę teraz żyć skromnie, nic nie wydawać. Będę ci się podobała tak, jak jestem, nieprawdaż? Niech pan to zachowa - rzekła biorąc jedynie sześć banknotów. - Sumiennie biorąc, winna panu jestem tysiąc talarów: umyśliłam sobie; że będziemy grali do polowy. Eugeniusz bronił się jak dziewica. Ale kiedy baronowa rzekła: "Będę pana uważała za wroga, jeśli nie chcesz być moim wspólnikiem", wziął pieniądze. - To będzie kapitał zakładowy w razie nieszczęścia - rzekł. 126 - Oto słowo, którego się lękałam - rzekła blednąc. - Jeśli pan chce, abym czymś była dla pana, przysiąż mi, że nie wrócisz nigdy do szulerni. Boże! Ja miałabym pana pchnąć na złe drogi! Umarłabym z bólu. Przybyli do domu. Kontrast tej nędzy i bogactwa oszałamiał studenta; w uszach zabrzmiały mu posępne słowa Vautrina. - Niech pan siada tutaj - rzekła baronowa wchodząc do swego pokoju i wskazując kozetkę przy kominku. - Trzeba mi napisać bardzo trudny list! Może mi pan doradzi. - Niech pani nic nie pisze - rzekł Eugeniusz. - Niech pani włoży banknoty do koperty, zaadresuje i odeśle przez pannę służącą. - Ależ pan jest kochany, nieoceniony człowiek - rzekła. - Ach, co to znaczy wychowanie! To, co mi pan poradził, to czystej krwi Beauseant - dodała z uśmiechem. - Urocza jest - rzekł do siebie Eugeniusz, coraz bardziej rozkochany. 'Rozejrzał się po pokoju, który oddychał rozkosznym wykwintem bogatej kurtyzany. - Podoba się? - rzekła dzwoniąc na służącą. - Tereso, zanieś to do pana de Marsay i oddaj jemu samemu. Jeśli go nie zastaniesz, odniesiesz list z powrotem. Teresa wyszła obrzuciwszy Eugeniusza sprytnym spojrzeniem. Oznajmiono obiad. Rastignac podał ramię pani de Nucingen i przeszedł z nią do wytwornej jadalni, gdzie zastał ten sam zbytek, który podziwiał u kuzynki. - W dniu opery - rzekła - przyjdzie pan zawsze na obiad i będzie mi pan towarzyszył. - Przyzwyczaiłbym się do tego słodkiego życia, gdyby ono miało trwać; ale jestem biednym studentem, który musi zdobywać fortunę. - Zdobędzie pan - rzekła śmiejąc się. - Widzi pan, wszystko się układa: nie spodziewałam się, że będę tak szczęśliwa. Jest w naturze kobiet dowodzić niemożebnego możebnym i niweczyć fakty przeczuciami. Kiedy pani de Nucingen i Rastignac weszli do loży. Delfina miała wyraz zadowolenia, który ją czynił tak piękną, że sala zaszemrała od owych ploteczek, wobec których kobiety są bezsilne i które często utrwalają rozmyślnie stworzone pozory. Kto zna Paryż, nie wierzy w to, co się tu mówi, a nie mówi o tym, co się tu robi. 127 Eugeniusz ujął baronową za rękę, porozumiewali się uściskami dłoni udzielając sobie wrażeń, jakie w nich budziła muzyka. Dla nich wieczór ten był upajający. Opuścili teatr razem; pani de Nucingen odwiozła Eugeniusza aż do Nowego Mostu, spierając się z nim przez całą drogę o jedną z owych pieszczot, którymi go tak hojnie obsypała w Palais Royal. Eugeniusz wymówił jej tę niekonsekwencję. - Wówczas - odparła - to była wdzięczność za niespodziewane poświęcenie, teraz byłaby to obietnica. - A ty mi nie chcesz dać żadnej, niewdzięczna! Pogniewał się. Gestem zniecierpliwienia, tak czarującym dla kochanka, dała mu do pocałowania rękę: przyjął z dąsem, który zachwycił Delfinę. - Do poniedziałku, na balu - rzekła. Idąc pieszo w piękną noc księżycową, Eugeniusz utonął w zadumie. Był szczęśliwy i niezadowolony: szczęśliwy z przygody, której spodziewany wynik dawał mu w ręce jedną z najpiękniejszych i najwykwint-niej szych kobiet w Paryżu, przedmiot jego pragnień; niezadowolony, że jego zamiary zdobycia fortuny padły: uczuł wówczas całą realność mętnych myśli, którym oddawał się przedwczoraj. Zawód ujawnia zawsze siłę naszych pragnień. Im bardziej Eugeniusz napawał się paryskim życiem, tym mniej godził się zostać biednym ciurą. Gniótł w kieszeni banknot tysiącfrankowy snując pasmo kuszących rozumowań, pozwalających uznać go za swą własność. W końcu zaszedł na ulicę Neuve-Sainte-Genevieve; znalazłszy się na górze ujrzał światło. Ojciec Goriot zostawił otwarte drzwi i zapaloną świecę, aby student nie zapomniał opowiedzieć mu wrażeń. Eugeniusz nic nie ukrywał. ^p Ależ - wykrzyknął ojciec Goriot w szale zazdrości - one myślą, że ja jestem zrujnowany: toć ja mam jeszcze tysiąc trzysta franków renty! mój Boże! Biedna mała, czegóż do mnie nie przyszła? Byłbym sprzedał papiery, wzięlibyśmy z kapitału, resztę zmieniłbym na dożywocie. Czemuś nie przyszedł mi powiedzieć?... Jak miałeś serce narażać jej biedne sto franków? Serce się rozdziera! Oto zięciowie! Och, gdybym ich miał w ręku, karki bym im poskręcał. Mój Boże! Płakała, ona płakała? /s- Z głową na mojej kamizelce - rzekł Eugeniusz. - Och, daj mi ją pan - rzekł ojciec Goriot. - Jak to! Są tu łzy mojej córki, mojej drogiej Delfiny, która nie płakała nigdy będąc 128 dzieckiem! Och! kupię panu inną, niech jej pan już nie nosi, zostaw mi ją. Wszakże Delfina powinna, wedle kontraktu, korzystać ze swego majątku. Zaraz jutro pójdę do pana Derville, do adwokata. Zażądam stanowczo gwarancji. - Znam prawo, jestem stary wilk, pokażę im zęby. - Oto, ojcze, tysiąc franków, które chciała mi dać z wygranej. Zachowaj je dla niej, w tej kamizelce. Goriot spojrzał na Eugeniusza, wyciągnął rękę, aby ująć dłoń studenta, na którą uronił łzę. - Powiedzie się panu w życiu - rzekł starzec. - Bóg, widzi pan, jak sprawiedliwy. Ja się znam na uczciwości; mogę zapewnić, że mało jest podobnych panu. Chcesz tedy być także moim drogim dzieckiem? No, idź, wyśpij się. Możesz spać, nie jesteś jeszcze ojcem. Ona płakała! Dowiaduję się o tym ja, który najspokojniej zajadałem sobie jak głupiec, gdy ona cierpiała; ja, który sprzedałbym Ojca, Syna i Ducha Świętego, aby oszczędzić jednej łzy im obu! - Na honor - rzekł Eugeniusz układając się do snu - zdaje mi się, że będę całe życie uczciwym człowiekiem. Jest w tym przyjemność, aby iść za głosem sumienia. Jedynie może ci, co wierzą w Boga, czynią dobrze po kryjomu, Eugeniusz zaś wierzył w Boga. Nazajutrz wieczór Rastignac udał się do pani de Beauseant, która zawiozła go do pani de Carigliano. Spotkał się z najuprzejmiejszym przyjęciem marszałkowej, u której zastał panią de Nucingen. Delfina wystroiła się z intencją podobania się wszystkim, aby tym lepiej spodobać się Eugeniuszowi, którego spojrzenia czekała źle ukrywając niecierpliwość. Rozkoszna chwila dla każdego, kto umie odgadywać wzruszenia kobiety. Któż nie lubował się często w tym, aby się ociągać ze słówkiem zachwytu, ukrywać zalotnie swą przyjemność, szukać wyznania w przedłużanym niepokoju, cieszyć się obawami, które rozproszy jednym uśmiechem? Na tym balu student zmierzył nagle wartość swojej pozycji; zrozumiał, że ma stanowisko w świecie będąc niejako uznanym kuzynem pani Beauseant. Podbój pani de Nucingen, który mu już przypisywano, stawiał go na świeczniku; młodzi ludzie mierzyli go zawistnymi spojrzeniami; pochwyciwszy parę takich spojrzeń Eugeniusz zakosztował pierwszych upojeń miłości własnej. Przechodząc z salonu do salonu, mijając grupy słyszał, jak sławiono jego szczęście. Kobiety przepowiadały mu wszelkie sukcesy. 129 Delfina, lękając się go stracić, przyrzekła mu wieczorem pocałunek, którego tak broniła przedwczoraj. Rastignac otrzymał wiele zaproszeń. Kuzynka przedstawiła go kilku kobietom, które wszystkie miały pretensje do elegancji i których domy uchodziły za miłe; od razu wpadł w największy i najpiękniejszy świat Paryża. Wieczór ten miał dlań urok świetnego debiutu; miał o nim pamiętać do późnej starości, jak młoda dziewczyna wspomina tryumfy pierwszego balu. Kiedy nazajutrz przy śniadaniu opowiadał swoje powodzenia ojcu Goriot wobec pen-sjonarzy^ Vautrin uśmiechał się szatańsko. -\ I pan sądzisz - wykrzyknął ten okrutny mistrz logiki - że złoty młodzieniec może mieszkać przy ulicy Neuve-Sainte-Genevieve, u mamy Vauquer, w gospodzie niezmiernie szacownej pod każdym względem, ani słowa, ale bardzo odległej od światowych splendorów? Nie ma co, dom bogaty, dom piękny swoim dostatkiem i dumny, iż służy za przelotne zamczysko potomkowi Rastignaców; ale, ostatecznie, ulica Neuve-Sainte-Genevieve, zbytek tu jest nieznany; pat-riarchorama i koniec. Mój młody przyjacielu - rzedł Vautrin ojcowsko-drwiącym tonem - jeśli chcesz błyszczeć w Paryżu, musisz mieć trzy konie i tiłbury na rano, karetę wieczór, razem dziewięć tysięcy franków na same wehikuły. Byłbyś niegodny swego losu, gdybyś zostawił tylko trzy tysiące rocznie u krawca, dwa w perfumerii, tysiąc u szewca, tyleż u kapelusznika. Co się tyczy praczki, będzie cię kosztowała tysiąc franków. Młodzi ludzie mający powodzenie muszą przestrzegać wzorowo artykułu bielizny: czy to nie jest szczegół najczęściej sprawdzany? Miłość i kościół żądają pięknych obrusów na swoich ołtarzach. Doszliśmy do czternastu tysięcy. Nie mówię, ile stracisz na grę, zakłady, podarki; nie podobna tych drobiazgów liczyć niżej dwóch tysięcy. Prowadziłem to życie, znam jego bilans!... Dodaj do tych pierwszych potrzeb trzysta ludwików na papu, tysiąc franków na dach na głową. Razem, piękne dziecię, doliczylibyśmy się dwustu pięciu tysięcy na rok, inaczej wleziemy w błoto, ściągniemy na siebie drwiny i możemy pożegnać przyszłość, powodzenie, kochanki! Zapominam służącego i grooma!103 Może Krzysztof będzie nosił twoje czułe bileciki? czy napiszesz je na papierze, którym dotąd się posługujesz? 103 groom - (ang.) chłopiec do koni. 130 To byłoby samobójstwo. Wierzą j starcowi pełnemu doświadczenia - dodał rinforzando104 basem. - Albo przenieś się na cnotliwe poddasze i zawrzyj śluby z pracą, albo obierz inną drogę. I Yautrin mrugnął okiem zerkając na pannę Taillefer, jakby chcąc streścić w tym spojrzeniu pokusy, które zasiał w sercu studenta. Upłynęło kilka dni, w czasie których Rastignac prowadził życie nad wyraz rozproszone. Jadł prawie co dzień obiad u pani de Nucingen, której towarzyszył w świecie. Wracał o trzeciej lub czwartej rano, wstawał w południe, aby się ubrać, jechał z Delfina do Lasku, kiedy było ładnie, trwoniąc w ten sposób czas, którego nie znał ceny, i wciągając w płuca wszystkie nauki, wszystkie pokusy zbytku z owym żarem, z jakim niecierpliwy kielich żeńskiego daktyla przyjmuje płodny pyłek swego oblubieńca. Grał grubo, wygrywał lub przegrywał, przyzwyczaił się w końcu do hulaszczego trybu młodych pary zań. Z pierwszych wygranych sum odesłał tysiąc pięćset franków matce i siostrom, dołączając upominki. Mimo iż oznajmił, że chce opuścić gospodę pani Vauquer, tkwił w niej jeszcze pod koniec stycznia i nie wiedział, jak się wydostać. Młodzi ludzie ulegają prawie wszyscy prawu na pozór niewytłumaczonemu, ale którego racja płynie z samej ich młodości i z furii, z jaką rzucają się w życie. Bogaci czy biedni, nigdy nie mają pieniędzy na to, co konieczne, ale znajdują je zawsze na swoje zachcenia. Hojni we wszystkim, co na kredyt, skąpią na rzeczy, które się płaci gotówką, jak gdyby się mścili za to, czego nie mają, trwoniąc wszystko co mogą mieć. Toteż, aby jasno postawić kwestię, student o wiele więcej dba o kapelusz niż o ubranie. Olbrzymi zysk sprawia, że krawiec skłonny jest do kredytu, gdy nikłość sumy czyni kapelusznika nieprzystępnym. Jeżeli młody człowiek rozparty na balkonie olśniewa lornetki ładnych kobiet przepychem kamizelek, wątpliwe jest, czy ma skarpetki: pończosznik to również czerw sakiewki! Rastignac był w tym położeniu. Zawsze pusta dla pani Vauquer, zawsze pełna dla wymagań próżności sakiewka jego przechodziła fazy księżycowe, w niezgodzie z najnaturalniejszymi wypłatami. Aby opuścić cuchnącą i plugawą gospodę, która co dnia upokarzała jego pretensje, czyż nie musiałby spłacić należności i urządzić wykwin- 104 rinforzando - (wł) termin muzyczny: wzmacniając glos, mocniej. 131 tnego apartamentu? Było to wciąż niemożliwe. Aby wydostać pieniądze na grę, Rastignac umiał kupować na kredyt złote zegarki i łańcuszki, drogo opłacane z wygranej, które niósł do lombardu, owego ponurego i dyskretnego przyjaciela młodzieży, był natomiast bez inwencji i energii, gdy chodziło o to, aby opłacić jedzenie, mieszkanie lub niezbędne sprzęty. Pospolita konieczność, długi zaciągnięte na zaspokojone już potrzeby niezdolne były go natchnąć. Jak większość tych, co poznali to cygańskie życie, zwlekał do ostatniej chwili z wyrównaniem należytości świętych dla mieszczucha. Tak robił Mirabeau105, który płacił rachunek za chleb aż wówczas, kiedy się zjawił w piorunującej formie pozwu. W tej epoce Rastignac stracił już gotowiznę i wszedł w długi. Student zaczynał rozumieć, że nie podobna mu będzie prowadzić tej egzystencji bez stałych źródeł dochodu. Ale wzdychając nad utrapieniami swej kruchej sytuacji, niezdolny był wyrzec się rozkoszy tego życia, chciał je podtrzymać za wszelką cenę. Przypadki, na które liczył rojąc o fortunie, stawały się chimeryczne, rzeczywiste zaś przeszkody rosły. Poznając sekrety domowe państwa de Nucingen, przekonał się, iż aby znaleźć w miłości narzędzie fortuny, trzeba wypić całą czarę bezwstydu i wyrzec się szlachetnych pojęć, które są rozgrzeszeniem błędów młodości. To życie, świetne na zewnątrz, ale żarte wszystkimi tasiemcami wyrzutu, życie, którego ulotne słodycze okupował drogo ciągłymi zgryzotami, stało mu się nałogiem, tarzał się w nim czyniąc sobie, jak W a r t o -głów La Bruyere'a106, legowisko w błotnym rowie; ale, jak W a r -t o g ł ó w dotąd wala jedynie odzież. - Zabiliśmy tedy mandaryna? - rzekł doń pewnego dnia Bian-chon wstając od stołu. - Jeszcze nie - odparł - ale rzęzi. 105 Honore Mirabeau (czyt.: Onore Mirabó), 1749-1791, działacz polityczny i mówca z czasów wielkiej rewolucji, pochodził z arystokracji, występował w imieniu burżuazji, nawiązywał tajne porozumienie z monarchią. Zarzucano mu skandaliczny tryb życia. 106 Jean de La Bruyere (czyt.: Zań de la Brijer), 1645-1696, autor dzieła pt. Charaktery zawierającego krytyczną analizę nadużyć feudalizmu. W Charakterach szkicował La Bruyere sylwetki różnych typów ludzkich. Wśród nich jest i Wartogłów (lub Roztargniony). 132 Student wziął to za żart, a nie było to żartem! Eugeniusz, który pierwszy raz od dłuższego czasu jadł w domu, trwał przez cały czas posiłku w zadumie. Zamiast wyjść po deserze, został w jadalni z panną Taillefer rzucając od czasu do czasu wymowne spojrzenia w jej stronę. Kilku pensjonarzy siedziało jeszcze przy stole i jadło orzechy, inni przechadzali się wiodąc rozpoczęte dyskusje. Jak co wieczora, każdy opuszczał pokój, kiedy chciał, zależnie od zainteresowania rozmową albo ociężałości trawienia. W zimie rzadko zdarzało się, aby jadalnia opróżniła się przed ósmą: o tej porze cztery kobiety zostawały same i wynagradzały sobie milczenie, które niewieścia skromność narzucała im w towarzystwie mężczyzn. Uderzony zadumą studenta Vautrin został w jadalni, mimo iż zrazu miał się do wyjścia, ale uczynił to w ten sposób, aby nie być widzianym przez Eugeniusza. Następnie zamiast przyłączyć się do ostatniej grupy odchodzących, przyczaił się podstępnie w salonie. Czytał w duszy studenta i przeczuwał zwrot. Rastignac znajdował się w owym niezdecydowanym położeniu, jakie poznało z pewnością wielu młodych. Wiedziona uczuciem czy zalotnością pani de Nucingen wiodła go przez wszystkie męki namiętności, rozwijając niewieścią dyplomację praktykowaną w Paryżu. Naraziwszy się na plotki, aby zagarnąć kuzyna pani de Beauseant, wahała się z udzieleniem mu w rzeczywistości praw, którymi na pozór się cieszył. Od miesiąca drażniła tak skutecznie zmysły Eugeniusza, iż wreszcie dosięgła jego serca. O ile w pierwszych chwilach student uważał się za zwycięzcę, z czasem pani de Nucingen stała się silniejsza za pomocą tego manewru, który poruszał w Eugeniuszu złe i dobre uczucia owego podwójnego czy potrójnego człowieka, jaki znajduje się w każdym młodym paryżaninie. Wyrachowanie? Nie, kobiety są zawsze szczere, nawet w fałszu, bo zawsze są posłuszne jakiemuś naturalnemu uczuciu. Może Delfina dawszy młodemu człowiekowi taką władzę i okazawszy mu zbyt wiele sympatii szła za głosem godności, która nakazywała jej albo cofnąć swe ustępstwa, albo przynajmniej je odwlec. Tak naturalne jest u paryżanki, w chwili gdy ponosi ją namiętność, wahać się, doświadczać serca tego, któremu ma wydać swą przyszłość! Wszystkie nadzieje pani de Nucingen doznały zawodu za pierwszym razem, młody egoista nie ocenił jej wierności. Miała prawo być nieufną. Może w zachowaniu się Eugeniusza, który pod wpływem powodzeń stał się próżny, spostrzegła odcień lekceważenia, spowodowanego okolicznoś- i33 ciami ich stosunku. Pragnęła zapewne wydać się imponującą tak młodemu chłopcu, być wielką wobec niego, ona, tak długo mała wobec tego, który ją rzucił! Nie chciała, aby Eugeniusz uważał ją za łatwą zdobycz właśnie dlatego, że wiedział, iż należała do de Marsaya. Tam była łupem rozrywki, miłostki prawdziwego potwora, młodego rozpustnika, obecnie sprawiało jej rozkosz przechadzać się po kwitnących alejach miłości, podziwiać ich perspektywy, słuchać ich delikatnego drżenia i dać się długo pieścić niewinnym powiewom. Prawdziwa miłość płaciła za mękę miłości zwodniczej. Ten paradoks będzie, na nieszczęście, częsty, jak długo mężczyźni nie zdadzą sobie sprawy, ile kwiatów koszą w duszy młodej kobiety pierwsze zawody. Jakiekolwiek zresztą były jej pobudki. Delfina igrała z Rastignakiem i znajdowała w tym przyjemność zapewne dlatego, iż wiedziała, że jest kochana, i miała świadomość, że może zakończyć zgryzoty kochanka wedle swego królewskiego kaprysu kobiety. Przez szacunek dla samego siebie Eugeniusz nie chciał, aby jego pierwsza bitwa miała się skończyć porażką; upierał się jak młody strzelec, który chce bezwarunkowo zastrzelić pierwszą kuropatwę. Jego lęki, jego podrażniona ambicja, udane lub prawdziwe rozpacze, wszystko przywiązywało go do tej kobiety. Cały Paryż uważał go za kochanka pani de Nucingen, on zaś nie był z nią ani na krok bliżej niż pierwszego dnia. Nie wiedząc jeszcze, że zalotność kobiety daje niekiedy więcej korzyści, niż miłość jej daje rozkoszy, wpadał w niedorzeczną wściekłość. Nowalie tej kokieterii stawały się dlań równie kosztowne, jak były zielone, kwaskowate i rozkoszne w smaku. Niekiedy, widząc się bez grosza, bez przyszłości, myślał, wbrew głosowi sumienia, o fortunie, której możliwość ukazał mu Vautrin w pannie Taillefer. Otóż Eugeniusz znajdował się wówczas w chwili, której nędza przemawiała tak głośno, iż uległ prawie mimo woli pokusom straszliwego sfinksa, którego spojrzenia działały nań magnetycznie. Skoro Poiret i panna Michon-neau udali się do siebie, Rastignac - w mniemaniu, że nie ma nikogo w pokoju prócz pani Vauquer i pani Couture, która drzemiąc przy piecu robiła włóczkowe mitenki107, spojrzał na pannę Taillefer tak, że dziewczyna spuściła oczy. 107 mitenki - (z franc.) rękawiczki sięgające połowy palców. 134 - Czy pan ma jakie zmartwienie, panie Eugeniuszu? - rzekła Wiktoryna po chwili milczenia. - Któż nie ma swoich zmartwień? - odparł Rastignac. - Gdybyśmy my, młodzi, mogli mieć pewność, że ktoś nas prawdziwie kocha, z oddaniem zdolnym wynagrodzić poświęcenia, do jakich zawsze jesteśmy gotowi, nie istniałyby dla nas zgryzoty. Panna Taillefer rzuciła mu za całą odpowiedź spojrzenie zgoła niedwuznaczne. - Pani, panno Wiktoryno, czuje się pewną swego serca dziś, ale czy mogłaby zaręczyć, że się ono nie zmieni? Uśmiech zjawił się na wargach biednej dziewczyny, niby promień, który wytrysnął z duszy, i tak rozświetlił jej twarz, że Eugeniusz przeraził się tego wybuchu uczucia. - Jak to! Gdyby jutro była pani bogata i szczęśliwa, gdyby olbrzymia fortuna spadła z chmur na panią, kochałabyś jeszcze ubogiego młodego człowieka, który ci był miły w czasie twoich smutnych dni? Skinęła z wdziękiem głową. - Młodego człowieka bardzo nieszczęśliwego? Nowy znak. - Cóż za niedorzeczności pan wyplata? - krzyknęła pani Vau-quer. - Niech nas pani zostawi - odparł Eugeniusz. - My się rozumiemy. - Czyżby to były zrękowiny między kawalerem Eugeniuszem de Rastignac a panną Wiktoryna Taillefer? - rzekł Yautrin grubym głosem ukazując się nagle. - Och! Przestraszył mnie pan - rzekły równocześnie pani Couture i pani Vauquer. - Uczyniłbym niezgorszy wybór - odparł śmiejąc się Eugeniusz, którego głos Yautrina przejął najżywszym wzruszeniem, jakiego kiedykolwiek doznał w życiu. - Bez niemądrych żartów, panowie! - rzekła pani Couture. - Moje dziecko, idziemy do siebie. Pani Vauquer udała się za stołowniczkami, aby oszczędzić świecy i ognia spędzając wieczór w ich pokoju. Eugeniusz znalazł się sam na sam z Vautrinem. i35 - Wiedziałem, że do tego dojdziesz - rzekł ów człowiek zachowując niezmąconą zimną krew. - Ale słuchaj pan! I ja mam swoją delikatność, jak każdy inny. Nie decyduj się w tej chwili, nie jesteś w normalnym usposobieniu. Masz długi. Nie chcę, abyś mi się oddał w ręce pod wpływem namiętności, z rozpaczy; chcę, byś to uczynił z wy rozumowania. Może panu trzeba jakiego tysiąca talarów? Ot, chce pan? Demon wydobył z kieszeni pulares i wyjął trzy banknoty, którymi błysnął przed oczami studenta. Eugeniusz znajdował się w straszliwym położeniu. Winien był margrabiemu d'Ajuda i hrabiemu de Trailles sto ludwików przegranych na słowo. Nie miał ich, nie śmiał iść wieczór do pani de Restaud, gdzie go oczekiwano. Był to jeden z owych wieczorów "bez ceremonii", gdzie się chrupie ciasteczka, pije herbatę, ale gdzie można przegrać sześć tysięcy franków w wista. - Panie - rzekł Eugeniusz ukrywając z trudem konwulsyjne drżenie - po tym, co mi pan zwierzył, rozumie pan, że nie podobna mi zaciągać wobec niego zobowiązań. - Brawo! Uczyniłbyś mi przykrość mówiąc inaczej - odparł kusiciel. - Wspaniały z ciebie młodzieniec, delikatny, dumny jak lew, a słodki jak panienka. Piękny łup dla diabła! Lubię ten gatunek. Jeszcze parę refleksji z zakresu wysokiej polityki, a ujrzysz świat, jakim jest. Odgrywając komedię cnoty, człowiek wyższy czyni zadość wszystkim swoim zachceniem, wśród hucznego oklasku głupców, cisnących się na parterze. Za niewiele dni będziesz należał do nas. Och! Gdybyś chciał zostać moim uczniem, doprowadziłbym cię do wszystkiego. Ledwie byś powziął pragnienie, już byłoby ziszczone, czegokolwiek mógłbyś sobie życzyć: zaszczytów, fortuny, kobiet... Podalibyśmy ci całą cywilizację w formie ambrozji108. Byłbyś naszym pieszczonym dzieckiem, beniaminkiem, dalibyśmy się wszyscy z przyjemnością zatracić dla ciebie. Zmiażdżylibyśmy wszystko, co by ci było przeszkodą. Masz skrupuły, bierzesz mnie zatem za zbrodniarza? Otóż człowiek, który posiadał tyleż uczciwości, ile ty jej masz jeszcze we własnym mniemaniu, wielki Turenne109, wchodził, nie sądząc, aby mu to ubliżało, Ios ambrozja (z grec.) w mitologii: pożywienie bogów, dające im wieczną młodość. 109 Henri Turenne (czyt.: Anri Tiren), 1611-1675, marszałek Francji, wsławiony w wojnach domowych i w wojnie z Cesarstwem w XVII w. 136 w konszachty z opryszkami. Nie chcesz mi być zobowiązany, co? O to najmniejsza - ciągnął Yautrin uśmiechając się. - Weź te świstki i napisz tutaj - rzekł wyjmując weksel - o tu, w poprzek: Akcept na sumę trzech tysięcy pięciuset franków płatny za rok od daty. I połóż datę! Procent jest dość pokaźny, aby ci odjąć wszelki skrupuł; możesz mnie nazwać lichwiarzem i zwolnić się od wszelkiej wdzięczności. Pozwalam ci gardzić mną dzisiaj, z tą pewnością, że później będziesz mnie kochał. Znajdziesz we mnie owe bezbrzeżne przepaści, owe potężne skupienia uczuć, które głupcy nazywają występkiem, ale nie ujrzysz mnie nigdy tchórzem ani niewdzięcznikiem. - Cóż za człowiek z pana! - wykrzyknął Eugeniusz. - Wziął pan sobie za zadanie życia dręczyć mnie. - Ależ nie, ja jestem dobry człeczyna, który chce się upaćkać, abyś ty mógł zostać czysty od błota na całe życie. Spytasz, czemu to poświęcenie? Dobrze, powiem ci to po cichu, kiedyś, w samo ucho. Zdumiałem cię raz pokazując ci mechanizm społeczeństwa; ale twój pierwszy lęk przejdzie jak strach rekruta na polu bitwy. Nauczysz się patrzeć na ludzi jak na żołnierzy, gotowych zginąć dla służby tych, którzy się sami namaszczą na królów. Czasy zmieniły się bardzo! Niegdyś mówiło się do zucha: "Oto sto talarów, sprzątnij mi tego jegomościa"; i wieczerzało się spokojnie skrywszy pod ziemię człowieka za jedno skrzywienie. Dziś ofiaruję ci fortunę w zamian za skinienie głowy, które nie naraża cię w niczym, i ty się wahasz! Miękka epoka! Eugeniusz podpisał weksel i wręczył go w zamian za banknoty. - Więc dobrze, teraz pomówmy rozsądnie - ciągnął Vautrin. -.Chcę, od dziś za kilka miesięcy, puścić się do Ameryki uprawiać tytoń. Przyślę ci trochę cygar jako przyjacielski upominek. Jeżeli zrobię majątek, będę ci pomagał. Jeżeli nie będę miał dzieci ( rzecz prawdopodobna, nie palę się do tego, aby utrwalać rasę), zapiszę ci majątek. Czy to się nazywa przyjaźń? Tak, ja ciebie kocham. Mam namiętność poświęcania się. Już to robiłem. Widzisz, chłopcze, ja żyję w sferze wyższej niż inni. Uważam czyny za środki, a widzę jedynie cel. Co jest dla mnie człowiek? Ot tyle! - rzekł strzelając paznokciem o ząb. - Człowiek to wszystko lub nic. Mniej niż nic, kiedy się nazywa Poiret: można go zdeptać jak pluskwę, jest płaski i cuchnie. Ale człowiek jest bogiem, kiedy jest podobny do ciebie: to już nie okryty 137 skórą automat, to teatr, na którym poruszają się najpiękniejsze uczucia, a ja żyję jedynie uczuciami. Uczucie - czyż to nie jest świat zawarty w myśli? Patrz na ojca Goriot: córki są dlań całym światem, nitką, która go porusza. Otóż dla mnie, który dobrze zgłębiłem życie, istnieje tylko jedno rzeczywiste uczucie: przyjaźń między dwoma mężczyznami. Piotr i Jaffier110 oto moja namiętność. Umiem Wenecję ocaloną na pamięć. Czyś dużo widział ludzi tęgich, aby, kiedy kamrat im powie: "Chodźmy pochować człowieka!" poszli nie mruknąwszy słowa i nie nudząc go morałami? Ja to zrobiłem. Nie mówiłbym do każdego w ten sposób. Ale ty jesteś człowiek wyższy, można ci wszystko powiedzieć, umiesz zrozumieć. Nie będziesz długo sterczał w tych bajorach, w których żyją płazy, jakie nas tu otaczają. A zatem wszystko ułożone. Ożenisz się. Niech każdy z nas dobędzie swojej klingi! Moja jest z żelaza i nie mięknie nigdy, hę, hę! Yautrin wyszedł nie chcąc słyszeć przeczącej odpowiedzi studenta, aby mu zostawić swobodę. Można by rzec, iż zna tajemnicę owych wzdragań, walk, w które ludzie stroją się przed sobą i które pomagają im usprawiedliwić naganne czynności. - Niech robi, co mu się podoba, to pewna, że się nie ożenię z panną Taillefer - rzekł sobie Eugeniusz. Przeszedłszy wzruszenia gorączki, spowodowanej myślą o sojuszu z tym człowiekiem, który budził w nim wstręt, ale który rósł w jego oczach cynizmem poglądów i odwagą, z jaką ogarniał społeczeństwo, Rastignac ubrał się, posłał po dorożkę i pojechał do pani de Restaud. Od kilku dni kobieta ta zdwoiła uprzejmość dla młodego człowieka, którego każdy krok był postępem w sercu wielkiego świata i którego wpływ zapowiadał się na przyszłość groźnie. Zapłacił dług panom de Trailles i d'Ajuda, grał w wista do późna i odegrał to, co stracił. Przesądny jak większość ludzi mających przed sobą dzieło życia i stających się mniej lub więcej fatalistami, chciał widzieć w swoim szczęściu nagrodę nieba za wytrwałość, z jaką upierał się zostać na dobrej drodze. Nazajutrz rano skwapliwie spytał Yautrina, czy ma 110 Piotr i Jaffier- bohaterowie tragedii angielskiego poety Otway'a (czyt.: Otłeja) pt. Wenecja ocalona (1682); Piotr i Jaffier są to spiskowcy (przeciw senatorowi Wenecji), złączeni przyjaźnią, gdy Piotr zostaje skazany na śmierć, Jaffier przebija go sztyletem i sam popełnia samobójstwo. 138 jeszcze ów weksel. Na twierdzącą odpowiedź oddał mu trzy tysiące franków, objawiając dość naturalne zadowolenie. - Wszystko idzie dobrze - rzekł Yautrin. - Ależ ja nie mam z panem nic wspólnego - rzekł Eugeniusz. - Wiem, wiem - przerwał Vautrin. - Jeszcze tkwisz w swoich dzieciństwach! Robisz ceremonie sam ze sobą. W dwa dni później Poiret i panna Michonneau siedzieli na ławce w słońcu w ustronnej alei Botaniczego Ogrodu i rozmawiali z człowiekiem, który słuchaczowi medycyny słusznie wydawał się podejrzany. - Droga pani - mówił pan Gondureau - nie rozumiem, skąd biorą się pani skrupuły. Jego ekscelencja pan minister policji... - A! Jego ekscelencja pan minister!... - powtórzył Poiret. - Tak, jego ekscelencja interesuje się tą sprawą - rzekł Gondureau. Komu nie wyda się dziwne, że Poiret, były urzędnik, wcielenie cnót mieszczańskich, mimo iż wyzuty z mózgu słuchał dalej rzekomego rentiera z ulicy Buffon, z chwilą gdy ten wymówił słowo policja, odsłaniając w ten sposób fizjonomię szpicla pod maską uczciwego człowieka? Nic prostszego wszakże. Aby lepiej zrozumieć specjalny gatunek, do jakiego, wśród wielkiej rodziny głupców, należał Poiret, wystarczy spostrzeżenie dokonane przez wielu obserwatorów, ale dotąd nie utrwalone drukiem. Istnieje naród pióronośny, wciśnięty w budżecie między pierwszym stopniem szerokości, który obejmuje płace tysiąca dwustu franków - rodzaj Grenlandii biurokratycznej - a trzecim stopniem, gdzie zaczynają się prace nieco cieplejsze, od trzech do sześciu tysięcy, strefa umiarkowana, gdzie kiełkuje, ba, kwitnie nawet, mimo trudności hodowli, graty fikacja. Znamiennym rysem, który lepiej ujawnia płaskość tego mizernego plemienia, jest rodzaj mimowolnego, machinalnego, instynktownego szacunku dla owego Wielkiego Lamy we wszelkim misterium, znanego urzędnikom z nieczytelnego podpisu pod mianem Jego Ekscelencji Pana Ministra, czterech słów równoznacznych z ii Bondo Cani w Kalifie Bagdadzkim111. Słowo to w oczach tego płaskiego ludu przedsta- 111 ii Bondo Cani w Kalifie Bagdadzkim - słowa zaklęcia w opowieści należącej do baśni wschodnich Tysiąca i Jedne) nocy, przypomnianej przez popularną operę z r. 1800. 139 wia potęgę świata, bez odwołania. Jak papież dla chrześcijan, Ekscelencja jest nieomylna w oczach urzędnika; blask, jaki rzuca, udziela się J e j aktom, słowom, tym, które wygłasza się w J e j imieniu, pokrywa wszystko swoim haftem i uprawnia czynności, które nakazuje; miano Ekscelencji, które stwierdza czystość intencyj i świętość zamiarów, służy za paszport najwątpliwszym uczynkom. To, czego ci biedni ludzie nie uczyniliby w swoim interesie, pełnią skwapliwie z chwilą, gdy słowo "Jego Ekscelencja" pogłaszcze ich uszy. Biurokracja ma swoje bierne posłuszeństwo jak armia swoje: system, który dławi sumienie, unicestwia człowieka i w końcu czyni zeń śrubkę lub mutrę w machinie administracyjnej. Toteż pan Gondureau, który widać znał się na ludziach, poznał rychło w Poirecie jednego z owych tumanów biurokratycznych i wydobył swoje Deus ex machina112, czarodziejskie miano "Jego Ekscelencji", w chwili gdy trzeba było, odsłaniając swoje baterie, olśnić Poireta, który zdawał się samczykiem jejmościanki Michonneau, jak jejmościanka Michonneau samiczką Poireta. - Z chwilą gdy sam ekscelencja, jego ekscelencja pan minister... A, to całkiem co innego - rzekł Poiret. - Słyszy pani, co mówi pan Poiret, w którego sądzie pokłada pani zaufanie - podjął rzekomy rentier zwracając się do panny Michonneau. - Otóż, jego ekscelencja ma obecnie pewność, że mniemany Yautrin, zamieszkały w gospodzie Vauquer, jest zbrodniarzem zbiegłym z galer tulońskich, gdzie znają go pod przydomkiem 01-ży-Śmierć i. - A, Ołży-Śmierć? - rzekł Poiret. - Szczęśliwy człowiek, jeżeli zasłużył na to imię. - Najzupełniej - odparł agent. - przydomek ten zawdzięcza szczęściu, z jakim zdołał zawsze ocalić życie wśród ryzykownych przedsięwzięć, na które się ważył. Niebezpieczna sztuka, ho! ho! Posiada on przymioty, które czynią zeń nadzwyczajnego człowieka. 112 deus ex machina - (łac.) określenie zaczerpnięte z dziejów tragedii antycznej, oznaczające nagły i niespodziewany udział bóstwa w rozwiązaniu sytuacji; tu oznacza mechaniczną, lecz skuteczną interwencję. 140 Nawet jego skazanie to coś, co przyniosło mu w jego świecie wiele honoru... - Więc to człowiek honorowy? - spytał Poiret. - Na swój sposób. Zgodził się wziąć na siebie zbrodnię drugiego, fałszerstwo dokonane przez nader urodziwego młodego człowieka, którego bardzo kochał, młodego Włocha nieco lubiącego grę... Młodzian ten wstąpił do wojska, gdzie zresztą prowadzenie jego było bez zarzutu. - Ale jeżeli jego ekscelencja pan minister policji ma pewność, że pan Vautrin to jest ów Ołży-Śmierć, po cóż mu jeszcze mojej pomocy! - spytała panna Michonneau. - Pewność! - rzekł Poiret. - W istocie, jeżeli minister, jak pan był łaskaw nam oświadczyć, posiada niejaką pewność... - ^Pewność, tego nie można powiedzieć; ale podejrzenie. Zaraz zrozumiecie. Jakub Collin, zwany Olzy-Śmierć, posiada zaufanie trzech galer, które obrały go swoim bankierem. Ciągnie wielkie zyski z tego rodzaju interesów, które z konieczności wymagają człowieka nacechowanego... - A, a! rozumie pani kalambur? - rzekł Poiret. - Vautrin człowiek nacechowany. -i- Rzekomy Vautrin - ciągnął agent - przyjmuje kapitały panów zbrodniarzy, umieszcza je, przechowuje i trzyma do rozporządzenia tych, którzy zdołają się wymknąć, ich rodzin lub kochanek, o ile wydadzą zarządzenia w tym sensie. - Kochanek! Chce pan powiedzieć żon? - zauważył Poiret. - Nie, panie. Zbrodniarze posiadają zazwyczaj jedynie nieprawe żony, które zwiemy nałożnicami. - Żyją tedy wszyscy w stanie nałożnictwa? - Oczywiście. - A, wie pan - rzekł Poiret - to skandal, którego pan minister nie powinien cierpieć. Skoro pan masz zaszczyt widywać jego ekscelencję, do pana, który zdajesz się przeniknięty duchem filantropii, należy oświecić go co do niemoralnego prowadzenia się tych ludzi, dających w tej mierze bardzo zły przykład reszcie społeczeństwa. - Ależ panie, rząd nie trzyma ich po to, aby służyli za wzór cnót... - To prawda. Jednakże, przyzna pan... - Pozwól panu mówić, kotusieczku - rzekła panna Michonneau. 141 r- - (Rozumie pani tedy sprawę - podjął Gondureau. - Rząd może mieć wielki interes w tym, aby położyć rękę na nielegalnej kasie, która sięga ponoć wcale okazalej kwoty: Olży-Śmierć inkasuje znaczne walory, przechowując nie tylko sumy, będące własnością licznych towarzyszy, ale także depozyty Stowarzyszenia Dziesięciu Tysięcy... - Dziesięć tysięcy złodziei! - wykrzyknął Poiret przerażony. - Nie, Stowarzyszenie Dziesięciu Tysięcy jest kompanią złodziei w wielkim stylu, ludzi, którzy operują na wielką skalę i nie biorą się do sprawy, gdy nie ma najmniej dziesięciu tysięcy franków do zarobienia. Kompania ta to śmietanka naszej klienteli. Ci ludzie znają kodeks i nie narażą się nigdy na paragraf o karze śmierci, w razie gdy ich przychwycą. Colin jest ich mężem zaufania, doradcą. Przy pomocy swoich olbrzymich środków człowiek ten zdołał sobie stworzyć własną policję, rozległe stosunki, które osłania nieprzeniknioną tajemnicą. Mimo iż od roku otoczyliśmy go szpiegami, nie mogliśmy jeszcze przeniknąć jego gry. Jego kasa i talenty służą tedy ciągle po to, aby wspierać występek, dostarczać zasobów zbrodni i utrzymywać armię nicponiów w wojnie ze społeczeństwem. Chwycić . Collina i dostać w ręce jego bank, to by znaczyło uciąć zło u samych korzeni. Toteż ta wyprawa stała się sprawą Stanu, sprawą polityczną, zdolną okryć chwałą tych, którzy się przyczynią do jej powodzenia. Pan sam, proszę pana, będziesz' mógł wrócić do urzędu, zostać sekretarzem komisarza policji, które to czynności nie przeszkodzą panu pobierać nadal emerytury. - Ale dlaczego - rzekła panna Michonneau - ten Collin nie ulotni się z kasą? - Och! - rzekł agent - gdziekolwiek by się udał, podążyłby za nim człowiek, mający zlecenie zabić go, o ile by okradł galery. Następnie kasy nie da się wykraść tak łatwo, jak się wykrada pannę z dobrego domu. Zresztą Collin to zuch niezdolny uczynić czegoś podobnego, uważałby to sobie za hańbę. - Tak - rzekł Poiret - ma pan słuszność, to by go bezwarunkowo okryło hańbą. - Wszystko to nie tłumaczy, czemu panowie nie chcecie go po prostu uwięzić - zauważyła panna Michonneau. - Zatem, proszę pani, wytłumaczę się jaśniej... Ale - rzekł jej do ucha - niech pani nie pozwoli panu Poiret przerywać, inaczej nigdy 142 nie dojdziemy do końca. Starowina musiałby mieć gruby majątek, aby znaleźć sobie słuchaczy. Ołży-Śmierć, przybywając tutaj, wdział skórę uczciwego człowieka, przedzierzgnął się w paryskiego mieszczucha, stanął w przyzwoitym pensjonacie; to sprytny ptaszek, ho, ho! Zatem pan Vautrin to jest szanowny jegomość, mający znaczniejsze interesy. - Oczywiście - rzekł Poiret do siebie. - Otóż, gdyby się nam zdarzyło pomylić i uwięzić prawdziwego pana Vautrin, minister nie ma ochoty wzburzyć przeciw sobie paryskiego kupiectwa ani opinii. Prefekt policji nie siedzi zbyt pewnie na krześle, ma wrogów. Gdyby się okazała pomyłka, ci, którzy dybią na jego miejsce, skorzystaliby z ujadań pismaków, aby go wysadzić. Chodzi o to, aby sobie tu postąpić jak w sprawie Cogniarda, fałszywego hrabiego de Saint-Helene; gdyby to był prawdziwy hrabia de Saint-Helene, ładnie byśmy wpadli. Toteż trzeba sprawdzić! - Tak, ale na to trzeba panom ładnej kobiety - rzekła żywo panna Michonneau. - Ołży-Śmierć nie dałby się wziąć kobiecie - rzekł agent. - Zdradzę pani jego tajemnicę: nie lubi kobiet. - Ależ nie widzę w takim razie, na co mogę być potrzebna do podobnej konfrontacji, w przypuszczeniu że zgodziłabym się to uczynić za dwa tysiące franków. - Nic łatwiejszego - rzekł nieznajomy. - Doręczę pani flakon zawierający dawkę płynu przyrządzonego tak, aby spowodować uderzenie krwi, które nie grozi żadnym niebezpieczeństwem, a udaje apopleksję. Miksturę tę można domieszać zarówno do wina, jak do kawy. Natychmiast każe go pani przenieść do łóżka i rozbierzesz go dla przekonania się, czy żyje. W chwili gdy pani znajdzie się z nim sama, klapnie go pani po ramieniu, paf! i ujrzy pani, jak wystąpią litery. - Ależ to bagatela - rzekł Poiret. - I cóż, zgadza się pani? - rzekł Gondureau do starej panny. - Ale proszę pana - rzekła panna Michonneau - w razie gdyby nie było liter, czy także dostanę dwa tysiące? - Nie. - Ileż wtedy. - Pięćset franków. - Robić taką rzecz za tak małą kwotę! Dla sumienia to wychodzi na jedno, a ja muszę uspokoić swoje sumienie. i43 - Upewniam pana - rzekł Poiret - że panna Michonneau ma bardzo czułe sumienie, nie mówiąc, że jest to osoba nader mila i inteligentna. - Zatem - podjęła panna Michonneau - niech pan da trzy tysiące, jeżeli to jest Ołży-Śmierć, a nic jeżeli porządny człowiek. - Stoi! - rzeki Gondureau. - Ale pod warunkiem, że załatwimy się z tym jutro. - Jeszcze nie, drogi panie, muszę poradzić się spowiednika. - Filutka! - rzekł agent wstając z ławki. - Do jutra tedy. A gdyby pani potrzebowała pilno ze mną mówić, przyjdź pani na uliczkę św. Anny, w rogu dziedzińca Sainte-Chapelle. Są tylko jedne drzwi. Pytać o pana Gondureau. Bianchon, który wracał z wykładu Cuviera, zwrócił uwagę na oryginalny przydomek Ołży-Śmierć, który dobiegł jego ucha, oraz usłyszał owo: Stoi! słynnego naczelnika policji. - Czemu pani nie dobije sprawy? To by dało trzysta franków dożywocia - rzekł Poiret do panny Michonneau. - Czemu? - rzekła. - Ależ trzeba się zastanowić. Gdyby pan Yautrin był tym Ołży-Śmierć, może korzystniej byłoby z nim się ułożyć. Tak, ale prosić go o pieniądze, to by znaczyło ostrzec go, a ten człowiek byłby zdolny dać nogę gratis. To byłby szkaradny psikus. - Gdybyśmy go nawet uprzedzili - rzekł Poiret - czyż ten jegomość nie mówił, że on jest pod dozorem? Pani zaś straciłaby wszystko. - Przy tym - pomyślała panna Michonneau - ja nie lubię tego człowieka! Zawsze ma mi tylko coś przykrego do powiedzenia. - Ze wszystkich względów - dodał Poiret - tak będzie lepiej. Wedle tego, co mówił ten pan, który wydaje się bardzo przyzwoitym człowiekiem, obowiązkiem obywatelskim jest uwolnić społeczeństwo od zbrodniarza, choćby nawet był pełen cnót. Czym skorupka nasiąknie, tym trąci. Gdyby mu przyszła ochota wymordować nas wszystkich? Toż u diabła! Bylibyśmy winni wszystkich jego mordów nie licząc, że padlibyśmy pierwsi ich ofiarą. Panna Michonneau zbyt była pochłonięta myślami, aby słuchać zdań kapiących z ust Poireta niby krople wody przez źle zamknięty kurek. Skoro starzec zaczął serię aforyzmów, a panna Michonneau go nie zatrzymała, mówił ciągle jak automat. Rozpocząwszy jakiś temat 144 przechodził w szeregu nawiasów do tematów zupełnie przeciwnych, bez żadnej konkluzji. Dochodząc do bramy zabmął w wywody i cytaty, przytaczając szeroko swoje zeznania w sprawie pana Ragoulleau i pani Morin, gdzie go strona wezwała jako świadka. Wchodząc towarzyszka jego zauważyła Eugeniusza zatopionego z panną Taillefer w pogawędce, która tak pochłaniała oboje, że para ta nie zwróciła najmniejszej uwagi na dwoje starych pensjonarzy mijających jadalnię. - Musiało się tak skończyć - rzekła panna Michonneau do Poireta. - Robili do siebie od tygodnia słodkie oczy, aż mdło było patrzeć. - Tak - odparł. - Toteż skazano ją. - Kogo? - Panią Morin. - Ja mówię o Wiktorynie - rzekła panna Michonneau, która weszła machinalnie do pokoju Poireta - a pan mi opowiada o pani Morin. Cóż to znowu za jedna? - A cóż zawiniła panna Wiktoryna? - spytał Poiret. - Zawiniła to, że kocha się w panu de Rastignac i brnie coraz dalej nie wiedząc, dokąd ją to zaprowadzi, biedną trusię! Tego dnia pani de Nucingen przywiodła Eugeniusza do rozpaczy. W duszy oddał się już zupełnie Yautrinowi, nie chcąc zgłębiać pobudek ani przyszłości podobnego związku. Trzeba było cudu, aby go wydobyć z otchłani, w którą już postawił nogę od godziny, wymieniając z panną Taillefer najsłodsze obietnice. Wiktorynie zdawało się, że słyszy głos anioła; niebo się jej otwierało, pensjonat pani Vauquer stroił się fantastycznymi barwami, jakie dekoratorzy dają teatralnym pałacom; kochała, była kochaną, wierzyła w to przynajmniej! I któraż kobieta nie uwierzyłaby jak ona, widząc Rastignaca, słuchając go przez tę godzinę wykradzioną domowym Argusom?113 Pasując się ze swym sumieniem, wierząc, że czyni źle i chcąc czynić źle, powiadając sobie, że odkupi ten błahy grzech szczęściem kobiety, piękny był swą rozpaczą, błyszczał wszystkimi ogniami piekła, które miał w sercu. Szczęściem dlań cud spełnił się: Vautrin wszedł radośnie, wyczytał prawdę w duszy dwojga młodych, których skojarzył kom- 113 Argus - (z grec.) w mitologii greckiej stuoki strażnik; tu: strażnik, stróż. 145 binacją swego piekielnego geniuszu, ale których radość zmącił nagle, nucąc grubym, szyderczym głosem: Franusia, dzieweczka urocza Skromnością, co bije jej z lic... Wiktoryna pierzchła unosząc tyle szczęścia, ile dotąd zaznała niedoli. Biedna dziewczyna! Uścisk ręki, policzek muśnięty włosami Eugeniusza, szept, od którego uczuła ciepło warg studenta, drżące ramię dokoła kibici, pocałunek, który ześliznął się po szyi, oto zrękowiny jej serca, które przez sąsiedztwo Sylwii, grożącej wtargnięciem do tej promiennej jadalni, były tym gorętsze, tym żywsze, bardziej kuszące niż najpiękniejsze dowody tkliwości opowiedziane w sławnych historiach miłosnych. Te zadatki uczucia, wedle ładnego wyrażenia naszych przodków, wydawały się zbrodnią nabożnej dziewczynie, spowiadającej się co dwa tygodnie! W godzinę rozrzuciła więcej skarbów duszy, niż później, bogata i szczęśliwa, mogłaby dać oddając całą siebie. - Sprawa ubita - rzekł Yautrin do Eugeniusza. - Panicze starli się. Wszystko odbyło się nader przyzwoicie. Rzecz opinii. Gołąbek obraził mego sokoła. Spotkanie jutro w reducie Clignancourt114. O wpół do dziewiątej panna Taillefer odziedziczy miłość i majątek ojca, w chwili gdy będzie spokojnie maczała grzaneczki w rannej kawie. Czy to nie zabawne? Ten mały Tailleferek jest tęgi gracz na szpady; pewny siebie jak cztery tuzwy w garści, ale rozciągniemy go ciosem mego wynalazku; ot, podbija się szpadę i jazda w samo czoło. Nauczę cię tego pchnięcia, jest diabelnie użyteczne. Rastignac słuchał tępo i nie mógł nic odpowiedzieć. W tej chwili weszli ojciec Goriot, Bianchon i paru stołowników. - Oto jakim cię pragnąłem - rzekł Yautrin. - Wiesz, co robisz. Dobrze, moje orlątko! Będziesz panował nad ludźmi, jesteś mocny, jurny, z pazurami; masz mój szacunek. Chciał go ująć za rękę, Rastignac cofnął żywo swoją i upadł na krzesło blednąc; zdawało mu się, że widzi przed sobą kałużę krwi. 114 reduta Clignancourt- (czyt.: Kliniankur) fort (część fortyfikacji otaczających Paryż). 146 - Ach, jeszcze grzebiemy się w pieluszkach zwalanych cnotą - rzekł Vautrin po cichu. - Papa Doliban ma trzy miliony, znam cyfrę. Posag uczyni cię białym jak sukienka oblubienicy, i to w twoich własnych oczach. Rastignac nie wahał się już. Postanowił iść uprzedzić w ciągu wieczora pana Taillefer i jego syna. W tej samej chwili, skoro Vautrin go opuścił, ojciec Goriot szepnął mu: - Smutny jesteś dziecko! Ja cię rozweselę, czekaj. Chodź. I stary handlarz mąki zapalił swój stoczek115 o lampę. Eugeniusz udał się za nim, wzruszony i zaciekawiony. - Wejdźmy do ciebie - rzekł poczciwiec, który wziął u Sylwii klucz od pokoju studenta. - Myślałeś dziś rano, że ona cię nie kocha, co? - ciągnął. - Odprawiła cię gwałtem i ty odszedłeś pogniewany, zrozpaczony. Oj, ty dzieciaku. Ona czekała na mnie. Czy rozumiesz? Mieliśmy iść wykończyć cacy-apartamencik, do którego przeniesiesz się za trzy dni. Nie zdradź mnie. Delfinka chce ci zrobić niespodziankę; ale ja nie mam serca dłużej ci ukrywać. Zamieszkasz przy ulicy d'Artois, dwa kroki od ulicy St. Lazare. Będziesz tam jak książę. Wybraliśmy ci mebelki jak dla panny młodej. Dużośmy rzeczy załatwili od miesiąca, nie mówiąc ci o niczym. Mój adwokat wziął się do rzeczy, Delfinka będzie miała swoich trzydzieści sześć tysięcy rocznie, procent od posagu; zażądam ulokowania jej ośmiuset tysięcy franków w ziemi. Eugeniusz oniemiał; przechadzał się z założonymi rękami po izdebce pełnej nieładu. Ojciec Goriot pochwycił chwilę, w której student odwrócił się doń plecami, i położył na kominku czerwone safianowe puzderko, na którym widniał wyciśnięty w złocie herb Rastignaców. - Moje drogie dziecko - mówił biedny starowina - naharowa-łem się koło tego, że niech Bóg zachowa. Ale, widzisz, było w tym wiele egoizmu: ja także chcę coś zyskać na twej przeprowadzce. Nie odmówisz mi, co, jeśli cię poproszę o jedną rzecz? - Czego pan żąda! ./^-^"Na piątym piętrze nad twoim mieszkankiem jest pokoik, który do niego należy; zamieszkam tam, nieprawdaż? Robię się stary, za "5 stoczek - cienka świeczka woskowa. 147 daleko mi do córek. Nie będę cię krępował. Ot, tyle że będę blisko. Będziesz mi mówił o niej co wieczora. To ci nie zrobi przykrości, prawda? Kiedy wrócisz do domu, a ja już będę w łóżku, usłyszę cię, powiem sobie: "Przed chwilą rozstał się z moją Delfmką. Był z nią na balu, szczęśliwa jest z nim". Gdybym był chory, byłoby mi balsamem słyszeć, jak wracasz, ruszasz się, wychodzisz. Tyle będzie w tobie z mojej córki! Będę miał tylko dwa kroki, aby się znaleźć na Polach Elizejskich, gdzie jeżdżą co dzień: będę je widział zawsze, teraz spóźniam się niekiedy. A potem ona może przyjdzie czasem do ciebie! Usłyszę ją, ujrzę w rannej sukience, jak śpieszy, jak pomyka niby młoda kotka. Od miesiąca stała się tym, czym była dawniej, młodą dziewczyną, wesołą, rozbawioną. Dusza jej przychodzi do zdrowia, tobie zawdzięcza szczęście. Och! Nie ma rzeczy, której bym nie zrobił dla ciebie. Przed chwilą, gdyśmy wracali, Delfinka rzekła: "Papuśku, jestem bardzo szczęśliwa!" Kiedy mi mówią ceremonialnie: ojcze, mrożą mnie; ale kiedy mnie nazywają papuśkiem, zdaje mi się, że widzę je jeszcze małe, wracają mi wszystkie wspomnienia. Bardziej czuję się ich ojcem, wydaje mi się, że jeszcze nie należą do nikogo! Poczciwiec tarł oczy, płakał. - Od dawna już nie słyszałem tego słowa, od dawna już nie trzymałem jej pod rękę. Och, tak niedługo będzie dziesięć lat, jak nie szedłem obok żadnej z córek. Jak to miło ocierać się o jej suknię, stosować się do jej kroku, czuć jej ciepło! Towarzyszyłem dziś rano mojej Delfince wszędzie. Chodziłem z nią po sklepach, odprowadziłem ją do domu. Och! Weź mnie do siebie. Czasem może się zdarzyć, że będziesz potrzebował jakiejś usługi: będę tuż. Och! gdyby ten kloc alzacki umarł, gdyby podagra miała tyle rozumu, aby mu się rzucić na serce, jakaż Delfinka byłaby szczęśliwa! Byłbyś moim zięciem, byłbyś jawnie jej mężem. Och, ona jest taka biedna, nie zaznała nic ze słodyczy życia, rozgrzeszam ją ze wszystkiego. Dobry Bóg musi być zawsze po stronie ojców, którzy bardzo kochają. Ona zanadto cię kocha! - rzekł po pauzie, potrząsając głową. - Po drodze rozmawiała ze mną o tobie. "Nieprawdaż, ojczulku, jaki on miły! Jakie ma dobre serce! Czy mówi o mnie?" Ba, tomy całe nagadała mi przez ten kawałek drogi! Przelała całe swoje serce w moje. Cały ten rozkoszny ranek nie czułem się stary, lekki byłem jak piórko. Powiedziałem jej, żeś mi oddał owe tysiąc franków. Złota dziecina wzruszona była do łez. Co pan tam ma na 148 kominku? - rzekł w końcu ojciec Goriot, który umierał z niecierpliwości widząc, że Rastignac stoi nieruchomo. Eugeniusz oszołomiony patrzył na sąsiada z otępiałą twarzą. Ten pojedynek oznajmiony na jutro przez Vautrina stanowił tak gwałtowny kontrast ze spełnieniem najdroższych nadziei młodzieńca! Miał uczucie jakiegoś koszmaru. Obrócił się do kominka, ujrzał puzderko i znalazł wewnątrz śliczny zegarek, zawinięty w papier. Na papierze były te słowa: "Chcę, aby pan myślał o mnie o każdej godzinie, dlatego że... Delfina" To ostatnie słowo mieściło zapewne aluzję do jakiejś sceny, która zaszła między nimi. Eugeniusz patrzał rozczulony. Herb jego błyszczał w emalii na złotej tafli puzderka. Klejnot ten od tak dawna upragniony, zegarek, kluczyk, kształt, rysunek odpowiadały wszystkim jego marzeniom.7 Ojciec Goriot promieniał. Przyrzekł zapewne córce, że zda jej sprawę z najmniejszych objawów wrażenia, które niespodzianka uczyni na Eugeniuszu, stary bowiem dzielił z nimi te młode wzruszenia i wydawał się niemal najszczęśliwszym z trój gaj Kochał już Rastignaca za córkę i za siebie. - Pójdziesz tam dziś wieczór, ona czeka na ciebie. Ten kloc alzacki wieczerza u swojej tancerki. Ha, ha! Głupią miał minę, kiedy mój adwokat wypalił mu verba veritatis. Łajdak twierdzi, że kocha moją córkę do szaleństwa! Niech jej tknie tylko, a utrupię go. Myśl o tym, że moja Delfinka należy do... (westchnął), popchnęłaby mnie do zbrodni; ale to by nie było zabójstwo człowieka; to głowa wołu na ciele wieprza. Weźmiesz mnie do siebie, nieprawdaż? - Tak, poczciwy ojcze Goriot, wiesz dobrze, że cię kocham. - Widzę to, och, ty się mnie nie wstydzisz! Pozwól mi się uściskać! I objął studenta. - Dasz jej dużo szczęścia, przyrzeknij mi! Pójdziesz do niej dziś wieczór, prawda? - Och, tak. Muszę wyjść w interesie, którego nie podobna mi odłożyć. 149 - Czy mogę zdać ci się na co? - Tak, tak, owszem. Gdy ja pójdę do pani de Nucingen, idź pan do starszego pana Taillefer, poproś, aby mi zechciał dziś wieczór jeszcze użyczyć rozmowy: mam z nim pomówić w sprawie niesłychanie ważnej. - Byłabyż to prawda, młodzieńcze - wykrzyknął ojciec Goriot mieniąc się na twarzy - że ty się zalecasz do jego córki, jak twierdzą ci tam głupcy na dole?... Do kroćset! Ty nie wiesz, co znaczy pięść starego Goriot. Słuchaj ty: gdybyś nas oszukał, wystarczyłoby mi jedno uderzenie.... Och, to niemożliwe. - Przysięgam panu, kocham tylko jedną kobietę na świecie - rzekł student. - Przekonałem się o tym dopiero przed chwilą. - Och, co za szczęście! - rzekł ojciec Goriot. - Ale - rzekł student - syn pana Taillefer ma jutro pojedynek, w którym padnie. - Co ciebie to obchodzi? - rzekł Goriot. - Ależ trzeba go ostrzec, aby nie pozwolił synowi... - wykrzyknął Eugeniusz. W tej chwili przerwał mu głos Yautrina, który wychylił się na próg śpiewając: O Ryszardzie, o królu mój! Świat cały cię opuszcza... Bum, bum, trą, ra, bum, bum! Długom wędrował po tym świecie, Zdeptałem go... trą la la... - Panowie! - zawołał Krzysztof- zupa czeka, wszyscy już przy stole. - Krzysztofie - rzekł Yautrin - chodź no, weź na dół flaszkę mego Bordeaux. - Podoba ci się zegareczek - rzekł ojciec Goriot. - Mała ma gust, co? Yautrin, ojciec Goriot i Rastignac zeszli razem i zajęli wskutek spóźnienia miejsca obok siebie. Podczas obiadu Eugeniusz okazywał najwyższą oziębłość Vautrinowi, mimo iż nigdy ten człowiek, tak miły w oczach pani Vauquer, nie rozwinął tyle humoru. Iskrzył się 150 werwą i zdołał rozruszać wszystkich. Ta pewność, ta zimna krew oszałamiały Eugeniusza. - Co panu się dziś zdarzyło najlepszego - spytała pani Vauquer. - Wesół pan jak szczygieł. - Zawszem wesół, kiedy robię dobre interesy. - Interesy? - rzekł Eugeniusz. - Ano, tak. Dostarczyłem partię towaru, która mi przyniesie ładne komisowe. Panno Michonneau - rzekł widząc, że stara panna mu się przygląda - czy jest w mojej fizjonomii coś, co się pani nie podoba, że pani robi do mnie takie amerykańskie oko? Trzeba tylko powiedzieć! Odmienię facjatę, aby pani sprawić przyjemność... Poiret, nie poprztykamy się o to, hę! - rzekł zerkając na urzędnika. - Do kaduka! Mógłby pan pozować do Igrającego H e r -k u l e s a - rzekł młody malarz do Vautrina. - Daję słowo, zgoda! Jeżeli panna Michonneau zgodzi się pozować do Wenus z cmentarza Pere-Lachaise - odparł Vautrin. - A Poiret? - Och, Poiret będzie jako Poiret. Poiret, toć to pochodzi od Priapa, boga ogrodów... - Et, głupstwa pleciecie - rzekła pani Vauquer. - Lepiej byś pan zrobił częstując nas swoim Bordeaux, którego, widzę, buteleczka wyścibia tam swój nosek. To nam rozweseli serce nie mówiąc, że dobrze zrobi na żondołek. - Panowie - rzekł Vautrin - pani przewodnicząca przywołuje nas do porządku. Pani Couture i panna Wiktoryna nie zgorszą się waszymi płochymi rozmówkami, ale szanuj cię niewinność ojca Goriot. Proponuję małą butelczynorama winka Bordeaux, które nazwa L a f f i 11 e116 czyni podwójnie cennym, powiedzmy to bez politycznej aluzji. Dalej, Chińczyku! - rzedł patrząc na Krzysztofa, który się nie ruszył. - Sam tu, Krzysztof. Jak to, nie rozumiesz swego imienia? Chińczyku, przynieś napoje! - Oto są, proszę pana - rzekł Krzysztof podając butelkę. 116 nazwa Laffitte - nazwa wina, ale i aluzja do bankiera Laffitte polityka burżuazyjnego. 151 Napełniwszy szklankę Eugeniusza i ojca Goriot Yautrin nalał sobie wolno kilka kropel, które wysączył, gdy dwaj sąsiedzi pili, nagle skrzywił się. - Tam do kata, czuć je korkiem. Weź to dla siebie, Krzysztofie, i przynieś nam inną, po prawej, wiesz? Jest nas szesnaście osób, przynieś osiem butelek. - Skoro pan się tak szarpie - rzekł malarz - ja płacę setkę kasztanów. - Och, och! - Pi, pi, pi! - Prrr! Deszcz wykrzykników posypał się niby iskry fajerwerku. - No, mamo Vauquer, dwie flaszeczki szampana! - zakrzyknął Yautrin. - Tarara! Właśnie! Dlaczego nie cały dom! Dwie flaszki szampana! Ależ to kosztuje dwanaście franków! Ja tyle nie zarabiam, nie! Ale jeżeli pan Eugeniusz zechce je zapłacić, ja ofiaruję likier. - Znamy jej likier, czyści niegorzej manny - rzekł półgłosem medyk. - Cicho siedź, Bianchon! - wykrzyknął Rastignac. - Nie mów nic o mannie. Dobrze, niech będzie szampańskie, stawiam! - zawołał student. - Sylwio - rzekła pani Vauquer - podaj biszkopty i ciasteczka. - I tłuczek do orzechów! Nie mamy zębów na panine ciasteczka - rzekł Yautrin. - Znamy je. W jednej chwili wino zaczęło krążyć, biesiadnicy ożywili się, wesołość wzrosła w dwójnasób. Były to dzikie wybuchy śmiechu, wśród których rozlegało się naśladowanie rozmaitych zwierząt. Urzędnik wpadł na pomysł, aby odtworzyć jakiś krzyk paryskich wywoływaczy, który miał podobieństwo z miauczeniem kota w marcu; natychmiast osiem głosów ryknęło równocześnie. - No-że, no-o-że ostrzyć! - Wągle, wągle! - Garnki drutować! - Siemię dla ptaszków, siemię! - Lo-o-dy! Lo-o-dy! - Stare ubrania, ubrania, stare kapelusze! Palma pierwszeństwa przypadła Bianchonowi za nosowy akcent, z jakim wrzasnął. - Paraso-o-le? Paraso-o-le! 152 W kilka chwil powstał oszałamiający hałas, gwar pełen strzelających konceptów, prawdziwa opera, którą Vautrin prowadził na kształt kapelmistrza, mając oko na Eugeniusza i na ojca Goriot, którzy zdawali się już pijani. Z grzbietem opartym o krzesło, obaj spoglądali na ten zamęt z poważną miną, pijąc niewiele; obaj byli pochłonięci tym, co mieli zrobić w ciągu wieczora, a mimo to nie czuli się zdolni podnieść. Vautrin, który śledził spod oka zmiany ich fizjonomii, pochwycił chwilę, w której oczy ich zaczęły się mrużyć i zdawały się bliskie zamknięcia, aby się nachylić do uszu Rastignaca i rzec: - Mój chłoptasiu, nie jesteśmy dość ostro kuci, aby walczyć z papą Vautrin, a on zanadto cię kocha, aby ci pozwolić robić głupstwa. Kiedym coś postanowił, jeden Pan Bóg jest dość silny, aby mi stanąć w drodze. A, chcieliśmy uprzedzić papę Taillefer, żakowskie głupstwa! Piec jest gorący, mąka umiesiona, chleb na szufli, jutro okruszyny będą aż pryskać gdy zatopimy w nim ząbki; i mielibyśmy przeszkodzić w chwili, gdy się go wsuwa do pieca? O, nie! Jeśli mamy leciutkie wyrzuty sumienia, miną z trawieniem. Podczas gdy będziemy słodko drzemać, pułkownik hrabia Franchessini otworzy ci sukcesję po Michale Taillefer ostrzem szpady. Dziedzicząc po bracie Wiktoryna będzie miała swoich piętnaście tysiączków renty. Wywiedziałem się dobrze o wszystkim i wiem, że spadek po matce wynosi więcej niż trzysta tysięcy... Eugeniusz słuchał tych słów nie mogąc odpowiedzieć; czuł, że język przykleja mu się do podniebienia, doświadczał niezwalczonej senności; stół i twarze widział jedynie przez mgłę. Niebawem hałas uśmierzył się, stołownicy rozeszli się po jednemu. Następnie, kiedy zostali już tylko pani Vauquer, pani Couture, panna Wiktoryna, Vautrin i ojciec Goriot, Rastignac ujrzał, jak gdyby we śnie, panią Vauquer zajętą zbieraniem butelek, aby zlać z nich resztki, na czym zyskiwała parę butelek całych. - Ależ to młode, ależ to ma pstro w głowie! - mówiła wdowa. Było to ostatnie zdanie, jakie mógł zrozumieć Eugeniusz. - Jeden pan Vautrin potrafi urządzić taki jubel - rzedła Sylwia. - Dobryś, Krzysztof tam chrapie jak trąba jerychońska! . ^3 - Do widzenia, mamusiu - rzekł Yautrin. - Idę na bulwary podziwiać pana Marty w Dzikiej Górze, wielkiej sztuce przerobionej z Samotnika...117 Jeżeli pani chce, wezmę panią, również i te damy. - Dziękuję panu - rzekła pani Couture. - Jak to, paniusiu! - wykrzyknęła pani Vauquer. - Nie jest pani ciekawa ujrzeć sztukę przerobioną z Samotnika, dzieła napisanego przez Atalę Chateaubrianda118, które czytałyśmy tak namiętnie? To takie śliczne, że płakałyśmy jak bobry pod lipami zeszłego roku, dzieło moralne, które może tylko zbudować młodą panienkę... - Nie wolno nam chodzić do teatru - odparła Wiktoryna. - Ho, ho! Ci już mają dość - rzekł Yautrin poruszając w komiczny sposób głową ojca Goriot i Eugeniusza. Układając głowę studenta na krześle, aby mógł spać wygodnie, ucałował go serdecznie w czoło, nucąc: Śpij, duszo ma ukochana, Ja czuwać będę nad tym snem! - Boję się, aby się nie rozchorował - rzekła Wiktoryna. - Zostań tedy, dziecko, i czuwaj przy nim. To - szepnął jej do ucha - jest obowiązkiem dobrej żony. Ubóstwia cię ten młodzian i będziesz jego kochaną żonusią, przepowiadam ci. Słowem - rzekł głośno - cieszyli się poważaniemw całym kraju, żyli szczęśliwie i mieli dużo dzieci. Oto jak kończą się wszystkie historie miłosne. No, mamusiu - rzekł obracając się do pani Vauquer, którą uściskał - włóż mama kapelusz, piękną suknię w kwiaty i szarfę po hrabinie. Ja pójdę sprawdzić dorożkę... Osobiście. I wyszedł śpiewając: Słońca ty boski promieniu, Co złocisz miłośnie świat... 117 Samotnik - zapomniana dziś powieść autora nazwiskiem d'Arlincourt (czyt.: Darlękur). 118 przez Atalę Chateaubrianda - komiczne pomieszanie rzeczy; pani Vauquer miesza dzieło wicehrabiego D'Arlincourt z dziełem wicehrabiego de Chateaubriand (por. przyp. 91). Ale Atala nie jest imieniem Chateaubrianda - to tytuł jego utworu. Prawdopodobnie pani Vauquer "płakała jak bóbr" właśnie nad Atalą. 154 / - Mój Boże/powiedz paniusia, pani Cuture, z tym człowiekiem byłabym szczęśliwa bodaj w czterech gołych ścianach. A to dopiero - rzekła obracając się w stronę handlarza mąki - ojciec Goriot ululany. Staremu kutwie nigdy nie przyszło do głowy, aby mnie gdzie zaprosić! Ależ on wywali się na ziemię. Panie święty! Także ładnie, aby człowiek w jego wieku tracił rozumJPowie kto, że nie można stracić tego, czego się nie miało... Sylwio, zaprowadźże go do pokoju. - Biedny chłopiec - rzekła pani Couture rozgarniając włosy Eugeniusza, które spadały mu na oczy. - Zupełnie jest jak młoda dziewczyna, nie wie, co hulanka. - A, mogę powiedzieć, że od trzydziestu jeden lat, przez które prowadzę pensjonat - rzekła pani Vauquer - wielu młodych ludzi przeszło mi przez ręce, jak to mówią; ale nie widziałam jeszcze takiego milusiego, tak dystyngowanego jak pan Eugeniusz. Jaki on ładny, kiedy śpi! Podnieśże mu pani głowę, pani Couture. Ba! Osuwa się na ramię panny Wiktoryny, jest jakaś opatrzność dla młodych. Jeszcze trochę, a byłby sobie rozbił czoło o poręcz. Ładna byłaby z nich para. - Cichoże pani bądź, pani Vauquer! - wykrzyknęła pani Couture - mówi pani rzeczy... - Ba! - rzekła pani Vauquer - nie słyszy. No, Sylwio, chodź mnie ubrać. Włożysz mi wielki gorset. - A ba! Wielki gorset zaraz po obiedzie? - rzekła Sylwia. - Nie, niech pani szuka kogo innego, aby panią zasznurował, ja nie mam ochoty mieć pani na sumieniu. Toć pani by mogła życiem to przypłacić. - Wszystko jedno, chcę przynieść zaszczyt panu Vautrin. - Zatem tak pani kocha swoich spadkobierców? - No, Sylwio, nie rezonuj - rzekła wdowa odchodząc. - W jej wieku! - wykrzyknęła kucharka pokazując swoją panią Wiktorynie. Pani Couture i jej pupilka, na której ramieniu spał Eugeniusz, zostały same. Chrapanie Krzysztofa rozlegało się w cichym domu i stanowiło kontrast ze spokojnym snem Eugeniusza, który spał tak wdzięcznie jak dziecko. Szczęśliwa, że sobie może pozwolić na jeden z owych aktów miłosierdzia, w których wyrażają się wszystkie uczucia kobiety i który dawał jej bez winy uczuć serce młodego człowieka bijące na swoim, Wiktoryna miała w fizjonomii coś macierzyń- i55 sko-opiekuńczego, co jej dawało odcień dumy. Poprzez tysiąc myśli, które wznosiły się w jej sercu, przebijało mętne uczucie rozkoszy, pobudzone wymianą młodego i czystego ciepła. - Poczciwe, drogie dziecko! - rzekła pani Couture ściskając jej rękę. Starsza dama podziwiała tę niewinną i bolesną twarzyczkę, na którą zstąpiła aureola szczęścia. Wiktoryna podobna była do owych naiwnych średniowiecznych malowideł, w których artysta zaniedbuje wszystkie akcesoria i skupia całą magię spokojnego i dumnego pędzla na twarzy, żółtej w tonie, w której wszelako niebo odbija się złotymi błyskami. - A przecież on nie wypił więcej niż dwa kieliszki, mamusiu - rzekła Wiktoryna wodząc ręką po włosach Eugeniusza. - Ba, gdyby to był hulaka, moje dziecko, byłby zniósł wino jak inni. To upicie się przynosi mu zaszczyt. Turkot pojazdu rozległ się na ulicy. - Mamusiu - rzekła młoda dziewczyna - oto pan Vautrin. Weźmy pana Eugeniusza. Nie chciałabym, aby ten człowiek nas tak zastał: on ma wyrażenia, które brukają duszę, i spojrzenia, które obrażają kobietę, tak jakby ktoś zdzierał z niej suknię. - Nie - rzekła pani Couture - ty się mylisz! Pan Vautrin to dzielny człowiek, trochę w rodzaju nieboszczyka Couture, szorstki, ale zacny. W tej chwili Vautrin wszedł bez hałasu i popatrzył na młodocianą parę, którą światło lampy zdawało się pieścić. - Ot - rzekł zakładając ręce na piersiach - oto scena, która byłaby podyktowała piękne stronice dobremu Bernadin de Sa-int-Pierre119, autorowi Pawła i Wirginii. Młodość to piękna rzecz., pani Couture! Biedne dziecko, śpij - rzekł patrząc na Eugeniusza. - Szczęście przychodzi niekiedy we śnie. Pani - ciągnął zwracając się do wdowy - co mnie przywiązuje do tego młodego człowieka, co mnie wzrusza, to że piękność jego duszy jest w harmonii z postacią. Popatrz pani, czy to nie cherubin, który się skłonił na ramię anioła? Godny jest ""Bernardin de Saint-Pierre (czyt.: Bernardę de Sę-Pier), 1737-1814, autor sentymentalnej powieści Paweł i Wirginia 156 aby go kochać? Gdybym był kobietą, chciałbym umrzeć (nie ma głupich!), chciałbym żyć dla niego. Kiedy ich tak podziwiam, droga pani - rzekł po cichu nachylając się do wdowy - nie mogę się wstrzymać od myśli, że Bóg stworzył ich dla siebie. Opatrzność posiada bardzo ukryte drogi, zgłębia serca i nerki ludzi - wykrzyknął głośno. - Widząc was tak, moje dzieci, zjednoczonych wspólną czystością, wszystkimi ludzkimi uczuciami, powiadam sobie, że niepodobieństwem jest, aby kiedykolwiek przyszłość miała was rozdzielić. - Bóg jest sprawiedliwy. Ale - rzekł do młodej dziewczyny - zdaje mi się, ze widziałem u pani linię pomyślności. Niech mi pani da rękę, panno Wiktoryno, znam się na chiromancji, nieraz wróżyłem z ręki. No, niech się pani nie boi. Ho, ho! Co ja widzę! Słowo uczciwego człowieka, maluczko, a będziesz jedną z najbogatszych dziedziczek w Paryżu. Obsypiesz szczęściem kogoś, kto cię kocha. Ojciec wzywa cię do siebie. Wychodzisz za mąż za młodego człowieka, pięknego, utytułowanego, który cię ubóstwia. W tej chwili ciężkie kroki zalotnej wdowy przerwały proroctwa Vautrina. - Oto - mama Vauquerrre, piękna jak gwiazda na firrrmamencie, wysznurowana jak melon w prążki. Czy nie dławi ociupineczkę? - rzekł kładąc jej rękę na przedniej brykli120. - Przedsięwzięcie jest cokolwiek stłoczone, mammusiu! Jeśli będziemy płakać, nastąpi eksplozja, ale ja pozbieram kawałki z troskliwością antykwarza. - Ten człowiek zna język francuskiej galanterii! - rzekła wdowa pochylając się do pani Couture. - Bywajcie, dzieci! - rzekł Yautrin zwracając się w stronę Eugeniusza i Wiktoryny. - Błogosławię was - rzekł wyciągając ręce nad ich głowami. - Wierz mi, panienko, to jest coś: życzenia uczciwego człowieka powinny przynieść szczęście. Bóg ich słucha. - Bądź zdrowa, droga przyjaciółko - rzekła pani Vauquer do stołowniczki. - Czy sądzi pani - dodała po cichu - że pan Vautrin ma jakie zamiary względem mej osoby? - Hm, hm! 120 brykla - (z niem.) listewka stalowa lub rogowa do gorsetów damskich. 157 - Och! Droga mamo - rzekła Wiktoryna wzdychając i patrząc na swoje ręce, kiedy dwie kobiety zostały same - gdyby ten dobry pan Vautrin mówił prawdę! - Ależ wystarczyłoby na to - odparła stara dama- jedynie tyle, aby ten potwór, twój brat, spadł na przykład z konia... - Och, mamo!... - Mój Boże, może to i grzech życzyć złego wrogowi - rzekła wdowa. - Więc dobrze, godzę się ponieść pokutę. Doprawdy, z szczerego serca zaniosłabym kwiaty na jego grób. Niegodziwe serce! Nie ma odwagi ująć się za matką, której schedę przywłaszczył sobie z twoją szkodą dzięki krętactwom ojca. Biedna kuzynka miała ładny majątek. Na twoje nieszczęście w kontrakcie nie uwidoczniono wcale jej wiana. - Zbyt ciężko by mi było udźwignąć szczęście, gdyby ono miało kogoś kosztować życie - rzekła Wiktoryna. - I gdyby trzeba było dla mej pomyślności, aby brat zniknął ze świata, wołałabym raczej na zawsze zostać tutaj. - Mój Boże! Jak mówi ten zacny pan Vautrin, który, sama widzisz, jest bardzo religijny - rzekła pani Couture. - Przyjemnie mi było dowiedzieć się, że nie jest niedowiarkiem jak tamci, którzy mówią o Bogu z mniejszym uszanowaniem od samego diabła. Otóż któż może wiedzieć, jakimi drogami podoba się Opatrzności nas prowadzić? Wspomagane przez Sylwię kobiety zdołały w końcu przenieść Eugeniusza do jego pokoju, ułożyły go na łóżku, po czym kucharka rozebrała go. Przed odejściem, kiedy opiekunka się odwróciła, Wiktoryna złożyła pocałunek na czole Eugeniusza, z całym szczęściem, jakie jej musiała sprawiać ta niewinna zbrodnia. Rozejrzała się po pokoju studenta, zebrała, można powiedzieć, w jednej myśli tysiączne lubości owego dnia, stworzyła z nich obraz, w który wpatrywała się długo, i usnęła jako najszczęśliwsza istota w Paryżu. Uczta, pod której płaszczykiem Vautrin dał się napić Eugeniuszowi i ojcu Goriot wina zaprawnego narkotykiem, rozstrzygnęła o zgubie tego człowieka. Bianchon wpół pijany zapomniał zagadnąć pannę Michonneau na temat Ołży-Śmierci. Gdyby wymówił to słowo, obudziłby z pewnością czujność Vautrina lub, aby mu wrócić prawdziwe nazwisko, Jakuba Collin, jednej ze znakomitości galer. Wreszcie przydomek Wenus z Pere-Lachaise skłonił pannę Michon- 158 neau do wydania galernika w chwili, gdy ufna we wspaniałomyślność Collina obliczała, czy nie byłoby korzystniej ostrzec go i pozwolić mu umknąć w nocy. Wyszła właśnie w towarzystwie Poireta, aby odwiedzić słynnego naczelnika policji przy uliczce św. Anny, wciąż mniemając, że ma do czynienia z wyższym urzędnikiem, nazwiskiem Gondureau. Dyrektor policji kryminalnej przyjął ją nader uprzejmie. Następnie po rozmowie, w której wszystko omówiono, panna Michon-neau poprosiła o napój, przy pomocy którego miało się odbyć sprawdzenie piętna. Z gestu zadowolenia, jaki uczynił luminarz policji szukając fiolki w szufladzie, panna Michonneau odgadła, że w tej zdobyczy tkwi coś ważniejszego niż ujęcie zwykłego zbrodniarza. Łamiąc sobie głowę nad tą zagadką zaczęła podejrzewać, że policja spodziewa się, dzięki pewnym zeznaniom, uzyskanym na galerach od zdrajców, położyć rękę na całej ich kasie. Kiedy wyraziła policyjnemu lisowi swoje domysły, uśmiechnął się i starał się odwrócić podejrzenia starej panny. - Myli się pani - odparł - Collin to najniebezpieczniejsza główka, jaka kiedykolwiek znajdowała się w plemieniu złodziei. Oto wszystko. Hultaje wiedzą to dobrze; on jest ich podporą, sztandarem, słowem, ich Bonapartem, kochają go wszyscy. Ten drab nie zostawi nigdy głowy na placu. Collin igra sobie z nami - dodał. - Kiedy trafimy na którego z tych ludzi podobnych sztabie z angielskiej stali, możemy zgładzić ich, jeśli przy aresztowaniu pozwolą sobie na najlżejszy opór. Liczymy na jakiś akt gwałtu, aby utrupić Collina jutro. Unika się w ten sposób procesu, kosztów dozoru, żywienia i oczyszcza się społeczeństwo. Procedury, słuchania świadków, odszkodowanie ich, egzekucja, wszystko to, co ma nas legalnie uwolnić od tych łotrów, kosztuje o wiele więcej niż te tysiąc talarów, które pani otrzyma. Oszczędza się na czasie. Dając Ołży-Śmierci tęgi sztyk bagnetem w brzuch przeszkodzimy setce zbrodni i uchronimy od zepsucia z pięćdziesięciu nicponiów, którzy się zatrzymają przezornie w okolicach domu poprawy. Tak wnioskuje policja rozumiejąca dobrze swe zadanie. Wedle prawdziwych filantropów postępować w ten sposób znaczy zapobiegać występkom. - I służyć krajowi - rzekł Poiret. - Ot co! - rzekł naczelnik policji - mówi pan dziś wcale rozsądnie. Tak jest, ani słowa, służymy krajowi. Toteż świat jest i59 niesprawiedliwy wobec nas. Oddajemy społeczeństwu bardzo wielkie, ciche usługi. Ostatecznie, rzeczą człowieka wyższego jest umieć się wznieść ponad przesądy, rzeczą zaś chrześcijanina przyjąć z poddaniem nieszczęścia, które pociąga za sobą czynienie dobrego, o iłe nie odpowiada ono uznanym pojęciom. Paryż to Paryż, widzicie państwo! To słowo tłumaczy moje życie. Moje uszanowanie pani. Będę jutro z mymi ludźmi w Ogrodzie Królewskim. Niech pan pośle Krzysztofa na ulicę Buffon do pana Gondureau. Sługa pański, panie Poiret. Gdyby panu kiedy coś ukradziono i chodziłoby o odnalezienie, jestem na pańskie usługi. - I cóż - rzekł Poiret do panny Michonneau - i są głupcy, których to słowo policja doprowadza do szału. To bardzo miły człowiek, a to, o co prosi, proste jest jak bułka za grosz. Dzień, który przypadł nazajutrz, miał zająć miejsce pośród najnie-zwyklejszych w historii pensjonatu pani Vauquer. Dotąd najwybitniejszym zdarzeniem tego spokojnego życia był meteor rzekomej hrabiny de 1'Ambermesnil. Ale wszystko miało zblednąć wobec perypetyj wielkiego dnia, o którym miała być wiecznie mowa w opowiadaniu pani Vauquer. Najpierw Goriot i Rastignac spali do jedenastej. Pani Vauquer, która wróciła o północy z Gaite121, spoczywała w łóżku do wpół do jedenastej. Długi sen Krzysztofa, który dokończył butelki Yautrina, spowodował opóźnienie w gospodarstwie. Poiret i panna Michonneau nie skarżyli się, że śniadanie się odwleka. Co do Wiktoryny i pani Couture, te również spały do późna. Vautrin wyszedł przed ósmą i wrócił, kiedy podano do stołu. Nikt nie podnosił tedy gwałtu, skoro dobrze po jedenastej Sylwia i Krzysztof obeszli wszystkie drzwi oznajmiając, że śniadanie na stole. Gdy Sylwia i służący opuścili jadalnię, panna Michonneau, która zeszła pierwsza, wlała płyn do srebrnego kubka ze śmietanką do kawy dla Vautrina. Stara panna umyśliła sobie, że do spełnienia swego zamiaru wykorzysta praktykowany w pensjonacie zwyczaj podawania mieszkańcom śmietanki w ich własnych kubkach, umieszczonych w dużym naczyniu z gorącą wodą. Gaite- (czyt.: Gete), teatrzyk w Paryżu. 160 Zwołanie siedmiu pensjonarzy nie odbyło się bez trudności. W chwili gdy Eugeniusz, przeciągając się, schodził ostatni, posłaniec oddał mu list pani de Nucingen. List brzmiał następująco: "Nie bawię się z tobą ani w ambicję, ani w fałszywe urazy, drogi mój. Czekałam na ciebie do drugiej w nocy. Czekać na istotę, którą się kocha! Kto poznał tę męczarnię, nie zadaje jej nikomu. Widzę, że kochasz po raz pierwszy. Cóż się stało? Niepokój mnie ogarnął. Gdybym się nie obawiała zdradzić, pobiegłabym dowiedzieć się, co ci się zdarzyło. Ale wyjść z domu o tej porze, pieszo czy powozem, czyż nie znaczyłoby zgubić się? Odczułam, co za nieszczęście jest być kobietą. Uspokój mię, wytłumacz, czemu nie przybyłeś po tym, co ci powiedział ojciec? Pogniewam się, ale przebaczę. Jesteś chory? Czemuż mieszkasz tak daleko? Jedno słowo, przez litość. Zobaczę cię niedługo, prawda? Jedno słowo wystarczy, jeśli jesteś zajęty. Powiedz: "Biegnę" albo: "Jestem cierpiący". Ale gdybyś był chory, ojciec przyszedłby mi powiedzieć. Cóż się więc stało?..." - Tak, co się stało? - wykrzyknął Eugeniusz, który wpadł do jadalni, mnąc list nie dokończywszy go. - Która godzina? - Wpół do dwunastej - rzekł Vautrin kładąc cukier do kawy. Galernik obrzucił Eugeniusza niesamowitym spojrzeniem, jakie umieją rzucać ludzie posiadający magnetyczną siłę: spojrzeniem, którym podobno uspokaja się furiatów w domach obłąkanych. Eugeniusz zaczął drżeć na całym ciele. Turkot dał się słyszeć na ulicy: służący w barwach pana Taillefer, którego pani Couture poznała natychmiast, wbiegł z pomieszaną twarzą. - Proszę panienki - rzekł - ojciec wzywa panienkę... Zdarzyło się nieszczęście. Pan Fryderyk bił się w pojedynku, otrzymał pchnięcie w czoło, lekarze nie mają nadziei. Ledwie będzie pani miała czas go pożegnać, nieprzytomny jest. - Biedny chłopiec! - wykrzyknął Vautrin. - Jak można wdawać się w burdy, kiedy się ma rzetelnych trzydzieści tysięcy franków rocznie? Stanowczo młodzież nie umie cenić życia. - Panie! - krzyknął Eugeniusz. - No, co tam, ty duży dzieciaku? - rzekł Vautrin, kończąc spokojnie pić kawę, którą to czynność panna Michonneau śledziła ze zbyt baczną uwagą, aby ją mógł wzruszyć fakt wywołujący zdumienie całego stołu. - Czy nie odbywają się co dnia w Paryżu pojedynki? 161 - Idę z tobą, Wiktoryno - rzekła pani Couture. I obie kobiety pobiegły bez szalów i kapeluszy. Przed odejściem Wiktoryna, z oczami we łzach, rzuciła Eugeniuszowi spojrzenie, które mówiło: "Nie myślałam, aby nasze szczęście miało mi wycisnąć łzy!" - Ba! Pan jest zatem prorokiem, panie Yautrin? - rzekła pani Vauquer. - Jestem wszystkim - rzekł Jakub Collin. - To nadzwyczajna awantura! - podjęła pani Vauquer nizając szereg komunałów dokoła tego wydarzenia. - Śmierć chwyta nas nie pytając, czy nam do smaku. Nie wiadomo nigdy, kto z brzegu. Szczęśliwe jesteśmy, my kobiety, że nie znamy pojedynków, ale za to mamy inne choroby, których nie znają mężczyźni. Rodzimy dzieci, a choroba macierzyństwa trwa długo. Cóż za los dla Wiktoryny! Ojciec musi przyjąć ją za swoją. - Ot co! - rzekł Yautrin patrząc na Eugeniusza. - Wczoraj nie miała szeląga, dziś dziedziczy kilka milionów. - Powiedz pan, panie Eugeniuszu - wykrzyknęła pani Vauquer - wiedział pan, gdzie sięgać! Na te słowa ojciec Goriot spojrzał na studenta i ujrzał w jego ręku zmięty list. - Nie dokończyłeś listu! Cóż to znaczy? Bylżebyś taki sam jak inni? - spytał. - Niech pani wie zatem, że nigdy nie zaślubię panny Wiktoryny Taillefer - rzekł Eugeniusz zwracając się do pani Vauquer z uczuciem wstydu i grozy, który zdumiał obecnych. Ojciec Goriot chwycił rękę studenta i uścisnął ją; byłby ją chciał ucałować. - Och! Och! - rzekł Vautrin. - Włosi mają dobre wyrażenie: col fempo!122 - Czekam na odpowiedź - rzekł do Rastignaca posłaniec. - Powiedzcie, że przyjdę. Człowiek odszedł. Eugeniusz znajdował się w stanie podniecenia, które nie pozwoliło mu być ostrożnym. 122 col tempo - (wl.) z czasem, powoli, ostrożnie. l62 - Co czynić? - powtarzał głośno sam do siebie. - Żadnych dowodów! Vautrin uśmiechnął się. W tej chwili napój wchłonięty przez żołądek zaczął działać. Mimo to galernik był tak silny, że wstał, spojrzał na Rastignaca, rzekł zmienionym głosem: - Młodzieńcze, niekiedy szczęście przychodzi we śnie... I padł, jakby rażony gromem. - Jest więc sprawiedliwość boska! - rzekł Eugeniusz. - Jezu miłosierny! Cóż się stało? Co temu zacnemu panu Vautrin? - Apopleksja! - krzyknęła panna Michonneau. - Sylwio, dziecko, idź po lekarza - rzekła wdowa. - Ach, panie Rastignac, biegnij pan prędko do pana Bianchon: Sylwia może nie zastać naszego lekarza, pana Grimprel. Rastignac, szczęśliwy, że ma pozór do opuszczenia tej strasznej jaskini, wybiegł. - Krzysztofie, dalej pędź do aptekarza, przynieś coś na apopleksję. Krzysztof wyszedł. - Ojcze Goriot, prosimy, pomóż nam pan przenieść go na górę. Uniesiono Vautrina, przebyto z trudem schody i ułożono go na łóżku. - Nie zdam się wam już na nic, pójdę odwiedzić córkę - rzekł Goriot. "-/- Stary egoista! - wykrzyknęła pani Vauquer. - Idź, życzę ci, żebyś zdechł jak pies. - Niech pani pójdzie zobaczyć, czy nie ma gdzie eteru - rzekła panna Michonneau, która przy pomocy Poireta rozebrała Vautrina. Pani Vauquer zeszła do siebie zostawiając pannie Michonneau wolne pole. - Dalej, zdejm mu pan koszulę; odwróć go szybko. Bądźże raz dobry na coś i oszczędź mi widoku nagości - rzekła do Poireta. - Stoisz jak słup soli. Skoro Vautrina odwrócono, panna Michonneau zaaplikowała mu na kark silnego klapsa, dwie nieszczęsne litery zajaśniały biało w zaczerwienionym miejscu. 163 - Ot, i zarobiłaś pani lekko trzy tysiące! - wykrzyknął Poiret podtrzymując Yautrina w siedzącej pozycji, gdy panna Michonneau wkładała mu koszulę Uf! ciężki jest - dodał kładąc go z powrotem. - Cicho bądź. Czyżby tu gdzie była kasa? - rzekła żywo stara panna, której oczy zdawały się przebijać mury, tak chciwie przeglądała najdrobniejsze sprzęty. - Gdyby można otworzyć ten sekretarzyk pod jakimś pozorem? - dodała. - To byłoby może niewłaściwe - odparł Poiret. - Nie - odparła. - Pieniądze kradzione, które wprzód należały do wszystkich, są już niczyje. Ale nie ma czasu. Słyszę starą Vauquer. - Jest eter - rzekła pani Vauquer. - A to mi doprawdy! Bania rozbiła się z awanturami. Boże! Ten człowiek nie może być chory, biały jest jak kurczątko. - Jak kurczątko? - Serce bije regularnie - rzekła wdowa kładąc mu rękę na sercu. - Regularnie? - rzekł Poiret zdumiony. - Ma się bardzo dobrze. - Uważa pani? - spytał Poiret. - Ba! Wygląda, jakby spał. Sylwia poszła po lekarza. Powiedz pani, panno Michonneau, poczuł eter. Et, to tylko spazma, nie żaden apopleks. Puls ma dobry. Silny jest jak Herkules. Patrz pani, jaki ten człowiek ma obrośnięty żołądek, będzie żył sto lat, niebożątko! Peruka też trzyma się dobrze. Aha, przylepiona jest: ma fałszywe włosy, niby względem tego, że jest ryży. Powiadają, że tacy rudzi są albo ze wszystkim dobrzy, albo ze wszystkim źli. Ten chyba jest dobry? - Dobry, aby go powiesić - rzekł Poiret. - Chce pan powiedzieć, na szyi ładnej kobiety! - krzyknęła żywo panna Michonneau. Idźże pan stąd, panie Poiret. To nasza rzecz pielęgnować was, kiedy jesteście chorzy. Zresztą, tyle, co pan pomoże, a nic, to jedność. Obie z panią Vauquer będziemy czuwały przy tym zacnym panu Vautrin. Poiret odszedł cicho i bez szemrania, jak pies, którego pan wyrzuci kopnięciem nogi. Rastignac wyszedł, aby odetchnąć powietrzem, dławił się. Tej zbrodni, którą spełniono o oznaczonej godzinie, pragnął przecież w wilię zapobiec! Co się stało? Co począć? Drżał, iż stał się jej wspólnikiem. Zimna krew Vautrina przerażała go jeszcze. 164 - Ale gdyby Vautrin miał umrzeć, nie rzekłszy słowa?... - powiadał sobie Rastignac. Szedł przez aleje Luksemburgu, jak gdyby go ścigała sfora psów, zdawało mu się, że słyszy ich szczekanie. - I cóż - zakrzyknął nań Bianchon - czytałeś Pilota? Pilot był to radykalny dziennik prowadzony przez pana -Tissot, puszczający na prowincję w kilka godzin po rannych dziennikach wydanie, gdzie znajdowały się wszystkie nowiny dnia, w ten sposób dziennik zyskiwał w większych prowincjonalnych miastach całą dobę przed innymi. - Jest tam bajeczna historia - rzekł. - Młody Taillefer bił się z hrabią Franchesini - ze starej gwardii, który mu wpakował szpadę na dwa cale w czoło. I oto nasza Wiktoryna jest jedną z najbogatszych partii w Paryżu. Hej! Gdyby to człowiek przewidział. Cóż za ruletka ta śmierć! Czy to prawda, że Wikcia robiła do ciebie słodkie oczy? - Przestań, Bianchon, nie ożenię się z nią nigdy. Kocham uroczą kobietę, mam jej wzajemność i... - Mówisz tak, jakbyś wytężał wszystkie siły, aby jej nie zdradzić. Pokażże mi kobietę, która by była warta, aby dla niej poświęcić fortunę imćpana Taillefer. - Czy wszystkie demony z piekła uwzięły się na mnie? - wykrzyknął Rastignac. - O co tobie chodzi? Czyś oszalał? Podajże mi rękę - rzekł Bianchon - niech ci zmacam puls. Masz gorączkę. - Leczę do starej Vauquer - rzekł Eugeniusz - ten opryszek Vautrin padł przed chwilą jak martwy. - A - rzekł Bianchon opuszczając Rastignaca - potwierdzasz podejrzenia, które muszę sprawdzić. Długa przechadzka, jaką odbył student, miała coś uroczystego. Uczynił poniekąd rachunek sumienia. Jeśli pasował się z sobą, zgłębiał się, wahał, bądź co bądź uczciwość jego wyszła z tej twardej i straszliwej dyskusji niby sztaba żelaza, która oprze się wszystkim próbom. Przypomniał sobie wczorajsze zwierzenia ojca Goriot, przypomniał sobie mieszkanko blisko Delfiny, wyjął na nowo list, odczytał go, ucałował. - Ta miłość jest mą kotwicą - rzekł sobie. - Ten biedny starzec wiele wycierpiał. Nie mówi nic o swoich zgryzotach, ale któż by ich nie 165 odgadł! Dobrze więc, będę dbał o niego jak o własnego ojca, dostarczę mu tysięcznych radości. Jeśli Delfina mnie kocha, często będzie zachodziła do mnie, aby spędzić dzień przy ojcu. Ta pyszna hrabina de Restaud to niegodziwa istota, zdolna byłaby z ojca zrobić parobka. Droga Delfina! Ona lepsza jest dla nieboraka, warta, by ją kochać. Wy;ął zegarek oglądając go z zachwytem. - Wszystko mi się uśmiecha! Kiedy dwoje ludzi kocha się na zawsze, mogą sobie pomagać, mogę to przyjąć. Zresztą wybiję się, to pewna, będę mógł oddać stokrotnie. Nie ma w tym związku zbrodni, nic, co by mogło przyprawić o zmarszczenie brwi najsurowszą cnotę. Iluż uczciwych ludzi zadzierzguje takie węzły! Nie oszukujemy nikogo, tylko kłamstwo upadla. Kłamać, czyż nie znaczy wyrzekać się własnej godności? Delfina nie żyje od dawna z mężem. Zresztą, ja zażądam od tego Alzatczyka, aby mi odstąpił żonę, skoro nie potrafi uczynić jej szczęśliwą. Walka Rastignaca trwała długo. Mimo iż zwycięstwo miało przypaść młodzieńczej cnocie, niezwalczona ciekawość sprowadziła go około wpół do piątej, o zmierzchu, do pensjonatu, który, jak sobie przysięgał, miał opuścić na zawsze. Chciał się dowiedzieć, czy Vautrin żyje. Wpadłszy na mysi, apy mu podać śiodek na wymioty J Bianchon kazał zanieść do szpitala zwrócone substancje celem chemicznego zbadania. Widząc usilność, z jaką panna Michonneau starała się usunąć te wydzieliny, nabrał tym silniejszych wątpliwości. Vautrin zresztą zbyt rychło wrócił do zdrowia, aby Bianchon nie miał podejrzewać jakiegoś spisku przeciw ulubieńcowi gospody. W chwili gdy Rastignac wrócił, Vautrin stał przy piecu w jadalni. Sprowadzeni wcześniej niż zwykle nowiną o pojedynku młodego Taillefera pen-sjonarze, ciekawi szczegółów sprawy i jej wpływu na losy Wiktoryny, zebrali się wszyscy, z wyjątkiem ojca Goriot, i rozprawiali o tej przygodzie. Skoro Eugeniusz wszedł, oczy jego spotkały się z oczami niewzruszonego Yautrina, którego wzrok wniknął mu w serce tak głęboko i poruszył tak silnie jakieś złe struny, iż student zadrżał. - I cóż, drogie dziecko - rzekł zbiegły galernik - kostusia dużo będzie miała ze mną kłopotu. Wedle tego, co mówią te damy, przetrzymałem uderzenie krwi, zdolne powalić wołu. - Powiedz pan byka! - wykrzyknęła wdowa Vauquer. 166 - Czyżbyś byt nierad, że mnie widzisz przy życiu? - rzekł Vautrin pochylając się do Rastignaca, którego myśli zdawał się przenikać. - To by zakrawało na jdiabelnie silnego człowieka! - Na honor - rzekł Bianchon - panna Michonneau mówiła przedwczoraj o jakimś jegomościu zwanym Ołży-Śmierć, ten przydomek nadałby się dla pana. Słowa te podziałały na Vautrina jak piorun: zbladł i zachwiał się, jego magnetyczne spojrzenie pad: o jak promień słońca na pannę Michonneau, której ten prąd niezłomnej woli podciął kolana... Stara panna osunęła się na krzesło. Pciret rzucił się żywo między nią a Vautrina, rozumiejąc, że grozi j ;j niebezpieczeństwo: tyle dzikiej wymowy nabrała twarz galernika, ^dy odrzucił dobroduszną maskę, pod którą ukrywał prawdziwą naturę. Nie ogarniając jeszcze dramatu, pensjonarze stali w osłupieniu. Równocześnie dały się słyszeć liczne kroki i chrzęst karabinów, które zadźwięczały o bruk. W chwili gdy Collin szukał machinalnie wyjścia spoglądając na okna i ściany, czterech ludzi ukazało się we drzwiach. Pierwszym był naczelnik policji bezpieczeństwa, trzej inni byli to tzw. oficerowie pokoju. - W imieniu prawa i króla! -: rzekł jeden z oficerów, którego głos zgłuszyły szmery zdumienia. Niebawem zapanowało w jadalni milczenie, pensjonarze rozstąpili się, aby przepuścić trzech ludzi z których każdy trzymał rękę w bocznej kieszeni na rękojeści nabitego pistoletu. Dwóch żandarmów, którzy wkroczyli za agentam , zajęło drzwi do salonu, dwaj inni ukazali się w drzwiach prowadzących na schody. Kroki i chrzęst broni rozległy się pod oknami. Wszelka njjadzieja ucieczki zgasła dla Collina, na którego nieodparcie skierowały ajię spojrzenia. Szef policji podszedł wprost do niego; zaczął od tego, fee uderzył go tak silnie, iż strącił perukę i odsłonił głowę Collina w całej okropności. Fizjonomia ta i głowa - pokryta ceglastorudymi,| krótkimi włosami, które dawały jej straszliwe znamię siły skojarzonej z chytrością - harmonizujące z torsem, zabłysły światłem inteligencji, jak gdyby je rozświetliły wszystkie ognie piekła. Każdy zro sumiał całego Vautrina, jego przeszłość, teraźniejszość, przyszłość, jego nieubłagane teorie, dogmat własnego zachcenia, królewskość, |aką mu nadawał cynizm jego myśli, uczynków oraz siła zdolnej 4o wszystkiego organizacji. Krew wystąpiła mu na twarz, oczy błysły niby u dzikiego kota. Skur- czył się w sobie gestem tak dzikiej energii, ryknął tak potężnie, iż wydarł okrzyk grozy z piersi pensjonarzy. Na ten ruch lwa agenci, wsparci ogólnym hałasem, chwycili pistolety. Collin zrozumiał niebezpieczeństwo widząc błyszczące kurki i w jednej chwili dał dowód najwyższej ludzkiej potęgi. Straszliwe i majestatyczne widowisko! Fizjonomia jego urzeczywistniła fenomen, który można porównać jedynie z kotłem pełnym dymiącej pary, zdolnej podnieść góry, a rozpraszającej się w mgnieniu oka pod kroplą zimnej wody. Kroplą wody, która ostudziła jego wściekłość, było zastanowienie się szybkie jak błyskawica. Uśmiechnął się i spojrzał na perukę. - Nie jesteś dziś najgrzeczniej usposobiony - rzekł do szefa policji. I podał ręce żandarmom przyzywając ich gestem. - Panowie żandarmi, załóżcie mi kajdanki. Biorę obecnych za świadków, że się nie opieram. Rozległ się szmer podziwu, wydarty szybkością, z jaką lawa i ogień buchnęły z tego ludzkiego wulkanu i na powrót się weń cofnęły. - To ci wchodzi w paradę, mości hyclu - dodał galernik spoglądając na sławnego naczelnika policji. - Dalej, rozbierać się! - rzekł ów tonem wzgardy. - Po co? - rzekł Collin. - Są tu damy. Nie zaprzeczam niczemu i poddaję się. Zamilkł na chwilę i spojrzał po zgromadzeniu niby mówca, który gotuje się powiedzieć zdumiewające rzeczy. - Pisz, papo Lachapelle - rzekł zwracając się do małego siwego staruszka, który usiadł na końcu stołu i wydobył z teki protokół. - Przyznaję, że jestem Jakub Collin, zwany Ołży-Śmierć, skazany na dwadzieścia lat kajdanów: a dowiodłem właśnie, żem nie skradł swego przydomka. Gdybym bodaj podniósł rękę - rzekł do pensjonarzy - ci trzej łapacze byliby rozlali wszystką moją j u s z k ę na patriarchalną podłogę mamy Vauquer. Te hultaje umieją zastawiać pułapki! Pani Vauquer omal nie zemdlała słysząc te słowa. - Mój Boże - rzekła do Sylwii - to można się rozchorować: i ja wczoraj jeszcze byłam z nim w teatrze! - Trochę filozofii, mamusiu - odparł Collin. - Czyż to nieszczęście, żeś była wczoraj ze mną w loży w Gaite? - wykrzyknął. 168 - Czyś ty lepsza od nas? Mniej hańby jest na naszym barku, niż wy jej macie w sercu, wy, strupieszałe członki zgniłego społeczeństwa: najlepszy z was nie umiał mi się oprzeć. - Oczy Yautrina zatrzymały się na Rastignacu, na którego skierował miły uśmiech, stanowiący osobliwą sprzeczność z twardym wyrazem jego twarzy. - Nasza umowa stoi zawsze, mój aniele, naturalnie, o ile się godzisz! Pamiętasz? Zanucił: Franusia moja jest urocza, Prostoty stroi ją wdzięk... - Nie lękaj się o nic - dodał - umiem się upomnieć o swoje wierzytelności. Nadto się mnie boją, aby ktoś śmiał mnie wykiwać! Galery ze swymi obyczajami i mową, ze swymi straszliwymi przejściami od żartu do grozy, ze swą przerażającą wielkością, rubasznością i spodleniem stanęły nagle jak żywe w tym człowieku, który nie był już człowiekiem, ale typem całego tego zwyrodniałego plemienia, ludu dzikiego i logicznego, brutalnego a giętkiego. W jednej chwili Collin stał się piekielnym poetą, w którym wyraziły się wszystkie ludzkie uczucia, z wyjątkiem skruchy. Spojrzenie jego było spojrzeniem upadłego anioła, który wiecznie pragnie wojny. Rastignac spuścił oczy, przyjmując tę zbrodniczą parantelę jako pokutę za swoje złe myśli. - Kto mnie zdradził - rzekł Collin wiodąc straszliwym okiem po zebranych i zatrzymując się na pannie Michonneau. - To ty - rzekł - stara wiedźmo! Ty przyprawiłaś mnie o sztuczne uderzenie krwi, ty... szpiegu!... Wystarczyłoby mi powiedzieć dwa słowa, aby ci skręcono szyję w ciągu tygodnia. Przebaczam ci, jestem chrześcijaninem. Zresztą, to nie ty mnie sprzedałaś. Ale kto? Ha, ha! Szukacie tam na górze! - wykrzyknął słysząc, jak urzędnicy policji otwierają szafy i zagarniają rzeczy. - Nie ma już ptaszków w gnieździe, odfrunęły wczoraj. Moje księgi handlowe są tu - rzekł uderzając się w czoło. - Wiem teraz, kto mnie zdradził. Nikt inny, tylko ten łotr Jedwabny. Nieprawdaż, ojcze łapaczu? - rzekł do naczelnika policji. - Zanadto dobrze się to zgadza z pobytem banknotów na górze. Figa z makiem, moje kochane szpieguny. Co do Jedwabnego, ten znajdzie się pod ziemią do dwóch tygodni, 169 choćby go strzegła cała wasza żandarmeria. Ileście jej dali, tej Miszonecie? - rzekł zwracając się do urzędników. - Jakieś tysiąc talarów! Więcej byłem wart jeszcze, ty przegniła Ninon, ty Pompadour w łachmanach, Wenus z kostnicy! Gdybyś mnie była ostrzegła, dostałabyś sześć tysięcy. Ha! Nie wiedziałaś o tym, stara handlarko mięsa; inaczej dałabyś mi pierwszeństwo. Tak, byłbym chętnie dał tyle, aby sobie oszczędzić podróży, która mi jest nie na rękę i naraża na niepotrzebne koszty - mówił, gdy mu wkładano kajdanki. - Te hycle będą się bawiły ze mną jak kot z myszą, będą umyślnie wlekli sprawę bez końca. Gdyby mnie posłali od razu na galery, rychło wróciłbym do swoich zajęć, na przekór wszystkim lalusiom z policji. Tam wszyscy na głowach się postawią, aby uwolnić swego zacnego generała, dzielnego Ołży-Śmierć! Czy jest między wami ktoś, kto by posiadał, jak ja, więcej niż dziesięć tysięcy braci gotowych uczynić dlań wszystko? - spytał z dumą. - Tak, jest tutaj coś - rzekł uderzając się w piersi. - Nie zdradziłem nigdy nikogo. Patrz, ty ścierwo, spójrz na nich - rzekł zwracając się do starej panny. - Na mnie patrzą ze zgrozą, ale ty przyprawiasz ich o mdłości. Weź swoją zapłatę. Umilkł na chwilę spoglądając po stołownikach. - Jacyście wy głupi wszyscy! Nie widzieliście nigdy galernika? Zbrodniarz tej miary co Collin, tu obecny, to człowiek mniej nikczemny od innych, zakładający protest przeciw straszliwym oszustwom umowy społecznej, jak mówi Jan Jakub123, którego mam zaszczyt być uczniem. Ostatecznie jestem sam naprzeciw rządu wraz z jego chmarą trybunałów, żandarmów, budżetów i wodzę ich za nos. - Do kroćset! - rzekł malarz. - Warto by go odmalować w tej chwili. - Powiedz no mi, szambelanie Jego Wysokości Kata, ochmistrzu Wdowy (pełne straszliwej poezji miano, jakie złoczyńcy dają gilotynie) - dodał zwracając się do szefa policji - bądź poczciwy, powiedz, czy to Jedwabny mnie sprzedał: Nie chciałbym, aby beknął za kogo innego, to by było niesprawiedliwe. 123 Jan Jakub Russo (por. przyp. 98). 170 W tej chwili agenci, którzy wszystko przetrząsnęli w mieszkaniu bandyty i ze wszystkiego sporządzili inwentarz, wrócili i zaczęli szeptać coś cicho do naczelnika wyprawy. Protokół był skończony. - Panowie - rzekł Collin zwracając się do stołowników - zabiorą mnie. Byliście wszyscy bardzo uprzejmi przez czas mego pobytu, zachowam dla was wdzięczność. Przyjmcie moje pożegnanie. Pozwólcie, abym wam przysłał prowanckich fig. Uczynił kilka kroków i odwrócił się, aby spojrzeć na Rastignaca. - Bądź zdrów, Eugeniuszu - rzekł smutnym i łagodnym głosem, który szczególnie odbijał od szorstkości poprzednich słów. - Gdybyś był w potrzebie, zostawiłem ci oddanego przyjaciela. Mimo kajdanków zdołał stanąć w pozycji, wydał okrzyk komendy: "Raz, dwa!" i zadał pchnięcie. - W razie nieszczęścia - rzekł - zwróć się tam. Człowiek, pieniądze, wszystko na twoje usługi. Dziwna osobistość zabarwiła ostatnie słowa na tyle żartobliwie, aby mogły być zrozumiałe jedynie dla Rastignaca i Vautrina. Skoro żandarmi, żołnierze i agenci opuścili dom, Sylwia, która rozcierała octem skronie gospodyni, spojrzała po stołownikach trwających w osłupieniu. - A jednak - rzekła - był to kawałek mężczyzny. Zdanie to rozwiało urok, w jakim pogrążyły każdego natłok i rozbieżność uczuć wywołanych tą sceną. W tej chwili pensjonarze spojrzawszy po sobie zwrócili nagle oczy na pannę Michonneau. Stała jak wryta koło pieca, sucha i zimna jak mumia; ze spuszczonymi oczami, jakby się obawiała, że cień zielonego daszka nie jest dość silny, aby skryć ich wyraz. Zrozumieli naraz tę postać, która od tak dawna była im antypatyczna. Rozległ się głuchy szmer, który przez swą doskonałą zgodność zdradzał jednomyślną odrazę. Panna Michonneau usłyszała, ale nie ruszyła się z miejsca. Pierwszy Bianchon nachylił się do sąsiada. - Wynoszę się, jeżeli ta pannica ma nadal z nami siadać do stołu - rzekł półgłosem. W mgnieniu oka wszyscy, z wyjątkiem Poireta, potwierdzili oświadczenie studenta, który wsparty ogólną zgodą zbliżył się do starego pensjonarza. 171 - Pan jesteś w bliskich stosunkach z panną Michonneau - rzekł. - Pomów z nią, wytłumacz, że powinna się stąd wynosić natychmiast. - Natychmiast? - powtórzył Poiret zdziwiony. Zbliżył się do starej panny i szepnął jej kilka słów. - Zapłaciłam komorne i mieszkam tu za swoje pieniądze jak wszyscy - rzekła obrzucając obecnych wzrokiem jaszczurki. - To nic! Złożymy się, aby pani zwrócić - rzekł Rastignac. - Pan trzyma stronę Collina - odparła rzucając na studenta badawcze i jadowite spojrzenie. - Nie trudno zgadnąć, czemu. Na te słowa Eugeniusz skoczył, jak gdyby chciał się rzucić na starą pannę i udusić ją. Spojrzenie to, którego łajdactwo zrozumiał, wniosło straszliwe światło w jego duszę. - Zostawże ją pan! - wykrzyknęli stołownicy. Rastignac skrzyżował ramiona i stał niemy. - Skończmyż z tym Judaszem w spódnicy - rzekł malarz zwracając się do pani Vauquer. - Jeżeli pani nie wyprosi panny Michonneau, opuszczamy wszyscy paniną budę i opowiemy wszędzie, że mieszkają tu same tylko szpieg! i bandyci. W przeciwnym razie zachowamy milczenie co do tego wypadku, który ostatecznie może się zdarzyć w najlepszym towarzystwie aż do chwili, gdy zaczną galerników piętnować na czole oraz zabronią im przebierać się za ren-tierów124 i odgrywać rolę trefnisiów, w której znajdują szczególne upodobanie. Na te słowa pani Vauquer cudem odzyskała zdrowie, wyprostowała się, założyła ręce na piersiach, otworzyła oczy jasne i bez śladu łzy. - Ależ, drogi panie, chce pan tedy ruiny mego domu? Oto pan Vautrin... Och, Boże - rzekła przerywając sama sobie - nie mogę się wstrzymać od nazywania go dawnym, uczciwym nazwiskiem! - Oto - rzekła - jedno mieszkanie próżne, a pan chce, abym została jeszcze z dwoma w porze, kiedy każdy już się ulokował... - Panowie, bierzmy kapelusze i chodźmy na obiad do Flicoteaux, plac Sorbony. Pani Vauquer obliczyła jednym rzutem oka, po której stronie jest większa korzyść, i potoczyła się ku pannie Michonneau. 124 rentier- (z franc.) utrzymujący się z procentów od kapitału złożonego w banku. 172 - No cóż, ślicznotko, nie chce pani zguby mego zakładu, co? Widzisz, w jakie ostateczności stawiają mnie ci panowie, idź pani dziś wieczór jeść w swoim pokoju. - Nie, nie! - zakrzyknęli pensjonarze. - Chcemy, aby się stąd zabrała natychmiast. - Ależ ona obiadu nie jadła, biedactwo - rzekł Poiret miłosiernym tonem. - Niech sobie idzie jeść, gdzie jej się podoba - wykrzyknęło kilka głosów. - Za drzwi ze szpiegiem! - Za drzwi ze szpiegami! - Panowie! - wykrzyknął Poiret wznosząc się nagle do wyżyn odwagi, jakiej miłość użycza baranom. - Chciejcie uszanować płeć. - Szpieg! nie mają płci - rzekł malarz. - Dobry ze swoją płciorama! - Za drzwiorama! - Panowie, to nieprzyzwoicie. Kiedy się komuś wypowiada, trzeba zachować formy. Zapłaciliśmy, więc zostajemy - rzekł Poiret kładąc na głowę kaszkiet i siadając obok panny Michonneau, której pani Vauquer roztrząsała sumienie. - Urwisie - rzekł doń malarz komicznym tonem - ej, ty mały urwisie! - Zatem, jeżeli państwo nie odchodzicie, my wszyscy idziemy - rzekł Bianchon. I stołownicy skierowali się hurmem ku drzwiom. - Moja panno, co pani sobie właściwie myśli? - wykrzyknęła pani Vauquer. - Jestem zrujnowana. Nie może pani tu zostać, oni posuną się do gwałtu! Panna Michonneau wstała. - Zabierze się! - Nie zabierze! - Zabierze się! - Nie zabierze! Słowa te padające kolejno oraz wrogi ton wykrzykników, które ją dochodziły, zmusiły pannę Michonneau do odwrotu po chwili pertraktacji dokonanych szeptem z gospodynią. - Idę do pani Buneaud - rzekła tonem groźby. - Idź pani, gdzie się jej podoba - rzekła pani Vauquer widząc krwawą zniewagę w wyborze pensjonatu, z którym rywalizowała 173 i który tym samym był jej nienawistny. - Idź panna do Bunodowej, będziesz tam miała wino kwaśne jak ocet i odpadki z traktierni. Pensjonarze ustawili się w najgłębszym milczeniu w dwa rzędy. Poiret spoglądał tak czule na pannę Michonneau, był tak naiwnie niezdecydowany, czy ma iść za nią, czy zostać, że stołownicy, uszczęśliwieni z porażki starej panny, zaczęli się śmiać na jego widok. - Ksi, ksi, ksi, Poiret! - krzyknął malarz. - Dalej, hopla, hop! Urzędnik Muzeum zaczął komicznie śpiewać początek znanej romancy: W dalekie zapuszczając się strony, Orlando piękny i młody... - Idźże pan, umierasz z ochoty: trąbit sua quemque voluptas\125 - rzekł Bianchon. - Każda potwora znajdzie swego amatora, wolny przekład z Wer-giliusza - rzekł korepetytor. Panna Michonneau spojrzała na Poireta czyniąc ruch, jak gdyby chciała wesprzeć się na nim; nie umiał oprzeć się wezwaniu i podał ramię starej. Rozległy się oklaski, połączone z wybuchami śmiechu. - Brawo, Poiret! - nie, ten stary Poiret!... - Apollo Poiret! - Mars-Poiret! - Dzielny Poiret! W tej chwili wszedł posłaniec i oddał list pani Vauquer, która przeczytawszy osunęła się na krzesło. - Ależ zostaje tylko podpalić dom, piorun weń uderzył! Młody Taillefer umarł o trzeciej. Ciężko jestem ukarana, że życzyłam pomyślności tym paniom ze szkodą biednego chłopca! - Pani Couture i Wiktoryna proszą o odesłanie rzeczy, przenoszą się do ojca. Taillefer pozwala córce zatrzymać przy sobie panią Couture jako damę do towarzystwa. Cztery mieszkania wolne, pięcioro pensjonarzy mniej!... Siadła, zdawała się blisko płaczu. - Nieszczęście weszło w mój dom! - wykrzyknęła. Turkot pojazdu, który zatrzymał się przed domem, rozległ się nagle na ulicy. - Jeszcze jakiś pasztet! - rzekła Sylwia. 125 trąbit sua quemque voluptas - (lać.) z Wergiliusza - nie ma człowieka bez pragnień, lub - w "wolnym przekładzie" - jak w dalszym tekście. 174 W drzwiach ukazał się nagle Goriot z twarzą błyszczącą i zarumienioną szczęściem: rzeklibyście odrodzony człowiek. - Goriot dorożką? - rzekli stołownicy. - Zbliża się koniec świata! Stary podszedł prosto do Eugeniusza, który stał w kącie zadumany, i ujął go za ramię. - Chodź pan - rzekł wesoło. - Nie wiesz pan tedy, co się stało? - rzekł Eugeniusz - Yautrin był opryszkiem i właśnie go ujęto, a młody Taillefer nie żyje. - I cóż nas to obchodzi? - rzekł ojciec Goriot. -Jemy dziś obiad z córką u ciebie, słyszysz? Czeka na ciebie, chodź1-^ Pociągnął Rastignaca tak gwałtownie za ramię, że Eugeniusz zmuszony był podążyć za nim. Uprowadził go niby kochankę. - Do stołu! - krzyknął malarz. Wszyscy przysunęli krzesła i siedli. - Daję słowo - rzekła Sylwia - wszystko się dziś nieszczęść!, potrawka barania na nic się spaliła. Ha, trudno, zjecie państwo jak jest. Pani Vauquer nie miała siły wyrzec słowa widząc tylko dziesięć osób zamiast osiemnastu koło stołu: ale wszyscy próbowali ją rozerwać i pocieszyć. O ile zrazu stołownicy rozmawiali o Yautrinie i o wypadkach dnia, rychło podążyli za kapryśnym biegiem rozmowy i zaczęli gwarzyć o pojedynkach, galerach, sądach, prawach, które by trzeba zreformować, więzieniach. Niebawem znaleźli się o tysiąc mil od Jakuba Collin, Wiktoryny i jej brata. Mimo iż było ich tylko dziesięciu, robili hałasu za dwudziestu i zdawali się liczniejsi niż zazwyczaj; to była jedyna różnica między tym obiadem a wczorajszym. Zwykła obojętność samolubnego świata, który nazajutrz miał znaleźć w bieżących paryskich wypadkach nową ofiarę do pożarcia, wzięła górę; nawet pani Vauquer dała się ukoić nadziei, która przybrała głos grubej Sylwii. Dzień ten miał być aż do wieczora jedną fantasmagorią dla Eugeniusza, który mimo siły swego charakteru i tęgiej głowy niezdolny był zebrać myśli znalazłszy się w dorożce z ojcem Goriot. Odezwania się starego zdradzały niezwyczajną radość i po tylu wzruszeniach rozlegały się w uchu młodego człowieka niby słowa we śnie. ^- Wszystko skończone dziś rano. Jemy obiad we troje, razem, razem! Rozumiesz? Już cztery lata nie jadłem obiadu z Delfina, z moją i75 Delfinką. Będę ją miał dla siebie cały wieczór. Pracowałem jak wyrobnik z zakasanymi rękawami. Pomagałem znosić meble. Ha, ha! Ty nie wiesz, jaka ona jest miła przy stole, będzie się mną zajmowała: "Masz papuśku, zjedz jeszcze tego, to dobre". A ja wtedy nie mogę jeść. Och, dawno już nie byłem z nią tak spokojnie, jak dziś będziemy! - Zatem - rzekł Eugeniusz - świat przewrócił się do góry nogami? - Przewrócił? - rzekł ojciec Goriot. - Ależ nigdy jeszcze nie trzymał się tak dobrze na nogach. Widzę same wesołe twarze, ludzie ściskają się za ręce, obejmują się, szczęśliwi są tak, jakby wszyscy mieli być na obiedzie u swoich córek i zajadać dobry obiadek jak ten, który ona zamówiła przy mnie w Cafe Anglais. Ba! Przy niej piołun wydałby się słodki. - Mam uczucie, że wracam do życia - rzekł Eugeniusz. - Jedźże prędzej, człowieku! - krzyknął ojciec Goriot otwierając okno. - Jedźcież prędzej, dam wam pięć franków na piwo, jeśli za dziesięć minut staniemy na miejscu. Słysząc tę obietnicę woźnica pognał z szybkością błyskawicy. - Wlecze się noga za nogą - wyrzekał ojciec Goriot. - Ale gdzie mnie pan wiezie? - spytał Rastignac. - Do ciebie - odparł ojciec Goriot. Pojazd zatrzymał się przy ulicy d'Artois. Stary wyskoczył pierwszy i rzucił dziesięć franków woźnicy z hojnością wdowca, który w paro-ksyzmie uciechy nie liczy się z niczym. - Dalej, chodźmy - rzekł do Rastignaca prowadząc go przez dziedziniec i wiodąc do mieszkania na trzecim piętrze, w oficynie nowego i okazałego domu. Ojciec Goriot nie potrzebował dzwonić. Teresa, pokojówka pani de Nucingem, otworzyła. Eugeniusz znalazł się w ślicznym kawalerskim mieszkanku - przedpokój, salonik, sypialnia oraz gabinet z oknem wychodzącym na ogród. W saloniku, który błyszczał wykwintem, spostrzegł przy blasku świec Delfinę, która wstała z kozetki, zasunęła kominek ekranem i rzekła tonem przepojonym czułością: - Trzeba aż posyłać po pana, sam nie umiesz nic zrozumieć! Teresa wyszła. Student wziął Delfinę w ramiona, uścisnął ją żywo i rozpłakał się z radości. Ten ostatni kontrast między tym, co widział 176 w ciągu dnia, a na co patrzał w tej chwili, w dobie, w której tyle wrażeń przeorało jego serce i głowę, wywołał u Rastignaca napad nerwowej tkliwości. - Wiedziałem dobrze, że on cię kocha - szepnął Goriot do córki, gdy Eugeniusz wyczerpany osunął się na kozetkę, nie mogąc wymówić słowa ani zdać sobie jeszcze sprawy z tego ostatniego dotknięcia czarnoksięskiej różdżki. - Ale chodźże pan zobaczyć - rzekła pani de Nucingen ujmując go za rękę i prowadząc do pokoju, którego dywany, meble i najdrobniejsze szczegóły przypominały mu, w mniejszych rozmiarach, pokój Delfiny. - Brakuje łóżka - rzekł Rastignac. - Tak - szepnęła rumieniąc się i ściskając mu rękę. Eugeniusz spojrzał na nią i zrozumiał, mimo iż tak młody, ile prawdziwej wstydliwości mieści się w sercu kochającej kobiety. - Należysz do istot, które musi się ubóstwiać zawsze - rzekł jej do ucha. - Tak, mogę ci to powiedzieć, skoro rozumiemy się tak dobrze: im żywsza i szczersza jest miłość, tym bardziej powinna być tajemnicza, okryta zasłoną. Nie powierzajmy naszej tajemnicy nikomu. - Och, ja nie jestem przecież ktoś - rzekł ojciec Goriot z wyrzutem. - Wiesz przecie, że ty to my... /-- Och, o tym marzyłem. Nie będziecie zwracali na mnie uwagi, nieprawdaż? Będę chodził, snuł się po domu jak dobry duch, który jest wszędzie i którego obecność czuje się, nie widząc go. I cóż, Delfinko, Finko, Delciu! Nie miałem słuszności, gdym ci mówił: "Jest mieszkanko przy ulicy d'Artois, urządźmy je dla niego!" Ty nie chciałaś. Och, to ja jestem twórcą tej radości, jak jestem twórcą twego życia. Ojciec powinien ciągle dawać, aby się czuć szczęśliwym. Wciąż dawać, to znaczy być ojcesa^J - Jak to? - spytał Eugeniusz. - Tak, ona nie chciała, bała się, że będą gadać głupstwa, jak gdyby świat był wart, aby mu poświęcić szczęście! Toć wszystkie kobiety marzą o tym, aby zrobić to co ona. Ojciec Goriot mówił w próżnię: pani de Nucingen wciągnęła Eugeniusza do gabinetu, gdzie rozległ się szmer pocałunku, mimo iż 177 uszczkniętego możliwie najdelikatniej. Pokój ten był w harmonii z wykwintem mieszkania, w którym zresztą nie brakowało niczego. - Cóż, dobrze odgadliśmy pańskie chęci? - rzekła wracając, aby usiąść do stołu. - Ach, tak - odparł - za dobrze. Niestety! Ten zbytek tak pełny, to urzeczywistnienie pięknych marzeń, wszystkie poezje młodego wykwintnego życia... Tak, oceniam je zbyt dobrze, abym nie miał ich być wart; ale nie mogę ich przyjąć od pani, a sam jestem jeszcze za biedny, aby... - Och! Och! Już mi się pan sprzeciwia - rzekła z drwiącą stanowczością, którą przybierają kobiety, kiedy chcą wyszydzić jakiś skrupuł, aby tym lepiej go rozproszyć? Eugeniusz zbyt uroczyście wszedł w siebie tego dnia, uwięzienie zaś Yautrina, ukazując mu głębię otchłani, w którą omal się nie stoczył, nadto wzmocniło jego szlachetne uczucia i skrupuły, aby miał ustąpić temu pieszczotliwemu zironizowaniu jego szlachetnych pojęć. Owładnął nim głęboki smutek. - Jak to! - rzekła pani de Nucingen - miałżebyś odmówić? Czy wiesz, co znaczy podobna odmowa? Wątpisz o przyszłości, nie śmiesz wiązać się ze mną. Lękasz się zatem, że zdradzisz me uczucie? Jeżeli ty mnie kochasz, jeżeli ja... kocham ciebie, czemu wzdragasz się przed tak błahym zobowiązaniem? Gdybyś wiedział, jaką mi przyjemność sprawiło zajmować się tym mieszkaniem, prosiłbyś mnie o przebaczenie. Miałam twoje pieniądze i dobrze ich użyłam, to wszystko. Sądzisz, że jesteś wzniosły, a jesteś mały. Żądasz o wiele więcej... Och - rzekła chwytając namiętne spojrzenie Eugeniusza - a drożysz się o głupstwo. Jeżeli mnie nie kochasz, och, w takim razie nie przyjmuj. Los mój spoczywa w jednym słowie. Mów! Ależ, ojcze, przemów ty mu do rozsądku - dodała po pauzie zwracając się do ojca. - Czy on myśli, że ja jestem mniej drażliwa na punkcie naszego honoru? Twarz ojca Goriot przybrała uśmiech zachwytu, gdy patrzał na nich, gdy słuchał tej ładnej sprzeczki. - Dzieciaku! Jesteś na wstępie do życia - ciągnęła ujmując dłoń Eugeniusza - spotykasz zaporę dla wielu nie do przebycia, ręka kobiety usuwa ci ją i ty się cofasz? Ależ ty się wybijesz, czeka cię wspaniała przyszłość, powodzenie wypisane jest na twym pięknym 178 czole. Czy nie będziesz mógł mi oddać wówczas tego, czego ci pożyczam dzisiaj? Czyż niegdyś damy nie dawały swoim rycerzom zbroi, mieczów, kasków, drucianej koszulki, koni, iżby mogli potykać się w ich imię na turniejach? Otóż, Eugeniuszu, to, co ja ci ofiaruję, to broń naszej epoki, narzędzia niezbędne, gdy kto chce być czymś. Ładne jest to poddasze, na którym mieszkasz, jeśli podobne do pokoju papy! No, nie będziemy jedli dziś obiadu? Chcesz mnie zmartwić? Odpowiadaj! - rzekła potrząsając jego rękę. - Mój Boże, ojczulku, przekonaj go albo wychodzę stąd i nie wrócę nigdy. - Ja cię namówię - rzekł ojciec Goriot budząc się z zachwycenia. - Drogi panie Eugeniuszu, będziesz pożyczał pieniądze od lichwiarzy, nieprawdaż? - Nie ma innej rady - odparł. - Dobrze, mam cię zatem - podjął stary wydobywając lichy i zniszczony pugilares. - Ja przedzierzgnąłem się w lichwiarza, zapłaciłem wszystkie rachunki, oto są. Nie jesteś winien ani grosza za wszystko, co się tu znajduje. To nie jest wielka suma, najwyżej pięć tysięcy franków. Pożyczam ci je, słyszysz! Podpiszesz rewers na jakimś świstku i zwrócisz mi je kiedyś. Łzy zakręciły się w oczach Eugeniusza i Delfiny, którzy spojrzeli po sobie ze zdumieniem. Rastignac podał staremu rękę i uścisnął ją. - No i cóż! Czyż nie jesteście mymi dziećmi? - rzekł Goriot. - Ależ, biedny ojcze - rzekła pani de Nucingen - jakim cudem zdołałeś to uczynić? - Ba! - odparł. - Kiedym cię nakłonił, abyś go pomieściła blisko siebie, i kiedym widział, jak meblujesz mieszkanko niby dla panny młodej, pomyślałem sobie: "Napyta się jeszcze kłopotów!" Adwokat twierdzi, że proces, który mamy wytoczyć mężowi, aby go zmusić do oddania ci majątku, potrwa więcej niż pół roku. Dobrze. Otóż sprzedałem swoich tysiąc trzysta pięćdziesiąt franków renty; zapewniłem sobie, oddając piętnaście tysięcy franków, tysiąc dwieście franków dożywocia na pewnej hipotece, a resztą zapłaciłem wasze rachunki, moje dzieci. Mam tu na górze pokoik za pięćdziesiąt talarów rocznie, mogę żyć jak książę za czterdzieści su dziennie i jeszcze mi zostanie. Nie zużywam nic, nie trzeba mi prawie ubrania. Od dwóch tygodni śmieję się w duchu, mówiąc sobie: "Ależ będą szczęśliwi!" I cóż, nie jesteście szczęśliwi? 179 - Och, tatku, tatku! - rzekła pani de Nucingen, skacząc na szyję ojcu, który ją wziął na kolana. Okryła go pocałunkami, pieściła mu policzki włosami blond i wylewała łzy na tę starą twarz, rozpromienioną, błyszczącą. - Ojcze drogi, ty jesteś ojcem! Nie, nie ma pod słońcem dwóch takich jak ty. Eugeniusz już cię bardzo kochał, cóż dopiero teraz! - Ależ, dzieci - rzekł ojciec Goriot, który od dziesięciu lat nie czuł serca córki bijącego na swoim- ależ, Delfinko, chcesz tedy, abym tu umarł z radości! Moje biedne serce pęknie. Widzisz, panie Eugeniuszu, jużeśmy się skwitowali. I starzec tulił córkę uściskiem tak dzikim, tak nieprzytomnym, iż rzekła: - Och! Ojcze, boli! - Ból ci sprawiłem! - rzekł blednąc. Spojrzał na nią z nadludzką boleścią. Aby dobrze oddać twarz tego Chrystusa ojcostwa, trzeba by szukać porównań w obrazach, które wymyślili mistrze pędzla, aby odmalować mękę ścierpianą przez Zbawiciela dla dobra świata. Goriot ucałował bardzo delikatnie kibić, którą palce jego zanadto uścisnęły. - Nie, nie, nie sprawiłem ci bólu? - podjął pytając ją uśmiechem. - To ty sprawiłaś mi ból swoim wykrzyknikiem. To więcej kosztuje - rzekł do ucha córki całując ją ostrożnie - ale trzeba go było zażyć z mańki, inaczej pogniewałby się. Eugeniusz osłupiał na widok niewyczerpanego poświęcenia tego człowieka i patrzał nań z naiwnym podziwem. - Stanę się godny tego wszystkiego! - wykrzyknął. - O, mój Eugeniuszu, to piękne, co powiedziałeś w tej chwili. I pani de Nucingen ucałowała studenta w czoło. - Wyrzekł się dla ciebie panny Taillefer i jej milionów - rzekł ojciec Goriot. - Tak, kochała cię ta dziewczyna; obecnie zaś, po śmierci brata, bogata jest jak Krezus. - Och, po cóż mówić?... - wykrzyknął Eugeniusz. - Eugeniuszu - rzekła mu Delfina do ucha - to mi zasępiło dzisiejszy wieczór. Och! Ja cię będę bardzo kochała! I na zawsze. T~~ - - Oto najpiękniejszy dzień, jaki miałem od czasu waszego zamęś-/ cia! - wykrzyknął ojciec Goriot. - Dobry Bóg może mi zesłać cierpień, ile mu się podoba - byle nie przez was - zawsze sobie 180 powiem: "W lutym tego roku byłem przez jedną chwilę szczęśliwszy, niż ludzie potrafią być przez całe życie". - Popatrz na mnie, Delfinko - rzekł do córki. - Ładna, nieprawdaż? Powiedz mi pan, dużo spotkałeś kobiet, które by miały takie śliczne kolory i ten mały dołeczek? Nie, prawda? I to ja jestem twórcą tej cudnej kobiety. Obecnie, kiedy będzie szczęśliwa przez ciebie, jeszcze się zrobi tysiąc razy ładniejsza. Mogę iść do piekła, mój sąsiedzie - rzekł jeżeli ci trzeba mego miejsca w raju, odstępuję ci je. Jedzmy, jedzmy - dodał nie wiedząc już, co mówi - wszystko to jest nasze. --- - Poczciwy ojczulek! - Gdybyś wiedziała, dziecko - rzekł wstając i podchodząc do niej, ujmując ją za głowę i całując we włosy - jak ty mnie możesz uczynić szczęśliwym i jak tanim kosztem! Zachodź czasami do mnie, ja będę tam na górze, będziesz miała tylko dwa kroki. Przyrzeknij mi, dobrze? - Dobrze, ojczulku. - Powiedz jeszcze raz. - Tak, dobry ojczulku. - Cicho już, kazałbym ci powtarzać sto razy, gdybym słuchał swojej ochoty. Cały wieczór upłynął na takich dzieciństwach, przy czym ojciec Goriot nie ustępował młodym. Kładł się u nóg córki, aby je całować, ocierał się głową o jej suknię; czynił szaleństwa godne najmłodszego, najczulszego kochanka. - Widzisz - rzekła Delfina do Eugeniusza - kiedy ojciec jest przy nas, trzeba wyłącznie się jemu poświęcać. To będzie niekiedy bardzo krępujące. Eugeniusz, który już niejeden raz czuł się zazdrosny, nie mógł wziąć za złe kochance tych słów, w których mieścił się pierwiastek wszelkiej niewdzięczności. - A kiedy będzie mieszkanie gotowe? - rzekł Eugeniusz rozglądając się. - Trzeba tedy rozstać się dziś wieczór? - Tak, ale jutro będzie pan u mnie na obiedzie - rzekła z przebiegłą minką. - Jutro jest dzień Wiocho w126. 126 dzień Włochów - tzn. dzień przeznaczony na bytność w Teatrze Włoskim. 181 - Pójdę na parter - rzekł ojciec Goriot. Była północ. Powóz pani de Nucingen czekał. Ojciec Goriot i student wrócili do pensjonatu rozmawiając z rosnącym zapałem o Delfinie. Ciekawy był kontrast wyrazu tych dwóch namiętności. Eugeniusz nie mógł przed sobą zataić, że miłość ojca, nie splamiona żadnym osobistym interesem, miażdży jego uczucie wytrwałością i ogromem. Dla ojca bóstwo było zawsze czyste i piękne, a uwielbienie jego potęgowało się całą przeszłością i przyszłością. Zastali panią Vauquer przed piecem, samą, w towarzystwie Sylwii i Krzysztofa. Stara gospodyni siedziała niby Mariusz na gruzach Kartaginy127. Oczekując dwóch jedynych pensjonarzy, którzy jej pozostali, rozpływała się w lamentach z Sylwią. Mimo iż piękne są lamentacje, które lord Byron włożył w usta Tassa128, dalekie są one od głębokiej prawdy skarg pani Vauquer. - Na jutro rano już tylko trzy filiżanki kawy, Sylwio. Cały dom opustoszały: czyż to nie może serce pęknąć? Czym jest życie bez moich pensjonarzy? Niczym. Dom bez mieszkańców, to niby pokój bez sprzętów. Cóżem ja uczyniła niebu, aby ściągnąć na siebie takie klęski? Zapas fasoli i kartofli na dwadzieścia osób. Policja u mnie! Będziemy żyli samymi kartoflami! Trzeba mi odprawić Krzysztofa! Sabaudczyk, który drzemał, zbudził się nagle i rzekł: - Pani coś mówiła? - Poczciwy chłopiec! Wierne to jak pies - rzekła Sylwia. - Martwy sezon, każdy już ma mieszkanie. Gdzie ja znajdę lokatorów? A ta wiedźma Michonneau zagarnia mi jeszcze Poireta! Co ona z nim robiła, aby tak przywiązać do siebie tego człowieka? Drepce za nią jak piesek. - Ho, ho! - rzekła Sylwia potrząsając głową. - Te stare pannice to znają się na interesie. 127 Mariusz na gruzach Kartaginy - Mariusz, przywódca ruchu plebejskiego w starożytnym Rzymie, pokonany przez Sullę, który wprowadził reakcyjną dyktaturę, schronił się do Afryki. Tradycja mówi o jego pobycie na ruinach Kartaginy. 128 George Gordon lord Byron (czyt.: Dżordż Gordon lord Bajron), 1788-1824, wielki poeta romantyczny Anglii, którego utwory były przesycone sprzeciwem wobec rzeczywistości jego czasów. Pośpieszył na pomoc Grecji walczącej o wolność. Tu aluzja do utworu Byrona pt. Za/e Tassa, którego tematem są dramatyczne przeżycia Torquata Tassa (1544-i595)i poety renesansu włoskiego, autora Jerozolimy wyzwolonej. l82 - A ten biedny pan Yautrin, którego zrobili galernikiem - podjęła wdowa. - Czy wiesz, Sylwio, niech mi kto mówi, co chce, ja nie mogę jeszcze w to uwierzyć. Człowiek wesoły jak szczygieł, który wypijał likieru za piętnaście franków na miesiąc i płacił akuratnie jak zegarek! - A i na piwo wyrzucił jak się patrzy! - rzekł Krzysztof. - To jakaś pomyłka - rzekła Sylwia. - Ale nie, sam się przyznał - podjęła pani Vauquer. - I powiedzieć, że wszystkie te rzeczy zdarzyły się u mnie, w dzielnicy, gdzie nie zabłąka się ani pies z kulawą nogą! Słowo uczciwej kobiety, ja chyba śnię. Bo to, widzisz, patrzyliśmy na Ludwika XVI i jego nieszczęście, widzieliśmy upadek cesarza, wszystko to było w zakresie rzeczy możliwych. Ale pensjonat, taki jak mój, to zupełnie co innego: można się obejść bez króla, ale musi się co dzień jeść obiad; i kiedy uczciwa kobieta, z domu Conflans, daje smacznie, na świeżym maśle, to o ile nie ma przyjść koniec świata... Ale to wszystko to istotnie koniec świata. - I pomyśleć, że panna Michonneau, która naraziła panią na te straty, ma dostać, wedle tego co mówią, tysiąc talarów renty! - wykrzyknęła Sylwia. - Nie mów mi o tej zbrodniarce! - rzekła pani Vauquer. - I jeszcze, na dobitkę, przenosi się do Bunodowej! Ale ona jest zdolna do wszystkiego, musi mieć ładne rzeczy na sumieniu: ręczę, że w swoim czasie kradła i zabijała. Ona powinna by iść na galery zamiast tego biednego, zacnego człowieka... W tej chwili zadzwonił Eugeniusz i ojciec Goriot. - Oto moi dwaj wierni - rzekła wdowa z westchnieniem. Dwaj wierni, którzy zachowali bardzo lekkie wspomnienie katastrof zacnego pensjonatu, oznajmili bez ceremonii, że się przenoszą na Chaussee d'Antin. - Ach! Sylwio - rzekła wdowa - to mój ostatni atut. Zadaliście mi śmiertelny cios, panowie! Aż mnie ścisłe w żondołku. Czuję tu niby kłodę. Dzisiejszy dzień zwalił mi dziesięć lat na głowę. Oszaleję, słowo honoru! Co zrobić z fasolą? Dobrze, skoro zostaję sama, możesz od jutra szukać miejsca, Krzysztofie. Żegnam panów, dobrej nocy. - Co jej się stało? - spytał Eugeniusz Sylwii. 183 - Ano cóż, wszyscy się wynieśli skroś tych brewerii. To jej zmąciło w głowie. O, słyszy pan, jak płacze. Dobrze jej zrobi wybeczeć się trochę. Od czasu jak jestem w służbie, jeszcze ani razu nie puściła sobie śluzów. Nazajutrz pani Vauquer wzięła się, wedle swego wyrażenia, w kupę. Była wprawdzie strapiona, jak godzi się osobie, która postradała wszystkich pensjonarzy i której życie uległo wstrząśnieniu, ale opamiętała się zupełnie i okazała, co jest prawdziwa boleść, boleść głęboka, boleść spowodowana klęską w interesach i zburzeniem przyzwyczajeń. To pewna, że spojrzenie, jakim kochanek obejmuje mieszkanie ukochanej, kiedy mu je przychodzi opuścić, nie bardziej jest brzemienne smutkiem niż wzrok, którym pani Vauquer ogarniała próżny stół. Eugeniusz pocieszył ją mówiąc, że Bianchon, którego internat kończy się za kilka dni, zajmie z pewnością jego miejsce, że urzędnik Muzeum nieraz zdradzał chętkę na mieszkanie pani Couture i że w niedługim czasie pensjonat uzupełni swój personel. - Oby Bóg pana wysłuchał, drogi panie! Ale nieszczęście spadło na mój dom. Nim upłynie dziesięć dni, śmierć wejdzie tutaj, zobaczy pan - rzekła obejmując posępnym spojrzeniem jadalnię. - Kogo zagarnie? - Miło będzie wynieść się stąd - rzekł po cichu Eugeniusz do ojca Goriot. - Proszę pani - rzekła Sylwia wbiegając przerażona - już od trzech dni nie widziałam Mistrigrisa. - Och, och jeżeli kot zginął, jeżeli nas opuścił, w takim razie... Biedna wdowa nie dokończyła, złożyła ręce i padła na fotel powalona straszliwą wróżbą. Około południa, w porze kiedy listonosze zjawiają się w dzielnicy Panteonu, Eugeniusz otrzymał wykwintnie złożony list, zapieczętowany herbem Beauseant. Zawierał zaproszenie dla obojga państwa de Nucingen na zapowiadany od miesiąca wielki bal u wicehrabiny. Do zaproszenia dołączone było to słówko: "Pomyślałam, drogi kuzynie, że z przyjemnością podejmiesz się być tłumaczem mych uczuć wobec pani de Nucingen; przesyłam ci zaproszenie, o które mnie prosiłeś; będzie mi miło poznać siostrę pani de Restaud. Przyprowadź tedy do mnie tę śliczną osobę, ale uważaj, 184 abyś jej nie oddał całego swego serca: winien mi go jesteś wiele w zamian za przyjaźń, jaką mam dla ciebie. Wicehrabina de Beauseant - Hm - rzekł sobie Eugeniusz odczytując powtórnie bilecik - pani de Beauseant mówi dość jasno, że nie życzy sobie pana de Nucingen! Pośpieszył do Delfiny, szczęśliwy, że może jej dostarczyć uciechy, za którą spodziewał się niezawodnej nagrody. Pani de Nucingen była w kąpieli. Rastignac czekał w buduarze wydany na pastwę niecierpliwości. Naturalnej u młodego człowieka, mającego gorącą krew w żyłach i czekającego wreszcie chwili, w której posiądzie ukochaną, przedmiot całorocznych pragnień. Są to wzruszenia, które nie powtarzają się dwa razy w życiu młodych ludzi. Pierwsza kobieta, naprawdę kobieta, do której przywiąże się mężczyzna, to znaczy ta, która mu się ukaże w całym blasku akcesoriów wymaganych przez atmosferę Paryża, nie będzie miała nigdy rywalki. Miłość w Paryżu nie jest podobna do żadnej innej. Ani mężczyźni, ani kobiety nie dadzą się się tu złapać na owe rupiecie komunałów, w jakie każdy stroi dla przyzwoitości swoje niby bezinteresowne uczucia. W tej krainie kobieta winna zaspokoić nie tylko serce i zmysły, wie ona doskonale, że ma większe zobowiązania, wynikłe z tysiącznych próżności, z jakich się składa życie. Miłość jest tu arogancka, bezwstydna, marnotrawna, szarlatańska i próżna. Skoro wszystkie panny na dworze Ludwika XIV zazdrościły pannie de la Yaliere porywu, który kazał zapomnieć temu wielkiemu monarsze, że mankiety jego kosztują każdy po tysiąc talarów, wówczas kiedy je podarł, aby ułatwić księciu de Yermandois wejście na scenę świata, czegóż żądać od reszty ludzkości? Miejcie młodość, bogactwo i tytuł, miejcie więcej, jeśli możecie; im więcej możecie kadzidła spalić przed swoim bóstwem, tym będzie wam ono łaskawsze, o ile w ogóle macie bóstwo. Miłość jest religią, a jej kult musi kosztować drożej niż w jakiejkolwiek innej religii; przechodzi ona szybko i przechodzi jak ulicznik, który rad jest znaczyć swe przejście zniszczeniem. Zbytek uczucia jest poezją poddasza: bez niego w cóż by się tam obróciła miłość? Jeśli istnieją wyjątki tego okrutnego paryskiego kodesu, spotyka się je gdzieś na uboczu, wśród dusz, które żyją blisko jakiegoś źródła o jasnych, chybkich, ale sączących się bez 185 ustanku wodach; ludzie, którzy wierni swej cienistej ustroni, szczęśliwi, iż mogą słuchać wymowy nieskończoności wypisanej dla nich w każdej rzeczy i czerpanej w sobie, czekają cierpliwie, aż im wyrosną skrzydła, ubolewając nad tymi, co są przykuci do ziemi. Ale Rastignac, podobny do większości młodych, którzy wyobraźnią zakosztowali przepychów świata, chciał wstąpić w szranki w pełnym rynsztunku. Zaraził się gorączką świata; może czuł w sobie siłę panowania nad nim, ale bez świadomości środków i celu. W braku czystej i świętej miłości, która wypełnia życie, ten głód potęgi może się stać piękną rzeczą, byle się wyzuć z osobistego interesu i wziąć sobie za cel wielkość kraju. Ale student nie doszedł jeszcze do punktu, w którym człowiek mocen jest ogarnąć bieg życia i osądzić go. Nie strząsnął dotąd całkowicie uroku świeżych i powabnych pojęć, które otulają niby liśćmi młodość dzieci wzrosłych na prowincji. Zawsze jeszcze wahał się przed paryskim Rubikonem. Mimo palącej ciekawości zachował pamięć szczęśliwego życia, jakie wiedzie prawdziwy szlachcic w swoim dworze. Jednakże ostatnie jego skrupuły znikły poprzedniego dnia, w chwili, kiedy się ujrzał w swym mieszkanku. Zaczynając korzystać z materialnych i moralnych przewag, które daje urodzenie, zrzucił skórę prowincjonalnego ciury i oswoił się z pozycją odsłaniającą piękne horyzonty. Toteż czekając na Delfinę, miękko rozparty w tym ładnym buduarze, który stawał się po trosze jego własnym, czuł się tak daleki od zeszłorocznego Rastignaca, iż przyglądając się sobie okiem duszy pytał, czy jest jeszcze w czymkolwiek podobny do swego sobowtóra. - Pani baronowa jest w swoim pokoju - oznajmiła Teresa, której głos przejął go dreszczem. Zastał Delfinę wyciągniętą na kozetce przy ogniu, świeżą, wypoczętą. Widząc tę postać tonącą w falach muślinu, nie podobna było nie porównać jej do owych pięknych indyjskich roślin, których owoc rodzi się w kwiecie. - A, jest pan nareszcie - rzekła wzruszona. - Niech pani zgadnie, co przynoszę - rzekł Eugeniusz siadając obok i ujmując rękę Delfiny, aby ją ucałować. Czytając zaproszenie pani de Nucingen drgnęła z radości. Zwróciła na Eugeniusza wilgotne oczy i zarzuciła mu ramiona na szyję, aby go przyciągnąć do siebie w upojeniu zadowolonej próżności. 186 - I to panu (tobie - rzekła do ucha - ale Teresa jest obok, bądźmy ostrożni!), panu winna jestem to szczęście? Tak, nie waham się nazwać tego szczęściem. Uzyskane przez ciebie, czyż nie staje się czymś więcej niż tryumfem ambicji? Nikt nie chciał mnie wprowadzić do tego świata. Wydam ci się może w tej chwili małą, próżną, lekką paryżanką; ale pomyśl, drogi mój, że ja jestem gotowa wszystko poświęcić tobie i że jeżeli teraz gorąco pragnę bywać w tym świecie, to dlatego, że ty w nim żyjesz. - Czy pani nie uważa - rzekł Eugeniusz - że pani de Beauseant powiada nam dość wyraźnie, że nie spodziewa się ujrzeć na balu barona? - Ależ tak - rzekła baronowa oddając list. - Te kobiety mają geniusz impertynencji. Ale mniejsza, pójdę. Siostra ma być również, wiem, że gotuje cudną toaletę. Eugeniuszu - rzekła szeptem - Anastazja idzie na ten bal, aby rozproszyć okropne posądzenia. Nie wiesz, jakie pogłoski o niej krążą! Nucingen wspomniał dziś rano, że wczoraj mówiono o tym w klubie bez ceremonii. Od czegóż zależy, mój Boże, honor kobiety, rodziny! Odczułam sprawę siostry niby osobistą ranę i zniewagę. Mówią, że pan de Trailles podpisał na sto tysięcy franków weksli; termin ich przeważnie już zapadł, ścigano go. W tej ostateczności siostra sprzedała podobno Żydowi rodowe diamenty, te piękne diamenty, które musiałeś u niej widzieć: dar matki męża. Słowem, od dwóch dni tylko o tym mówią. Rozumiem, że Anastazja każe sobie robić suknię ze złotej lamy i że chce ściągnąć na siebie wszystkie spojrzenia, ukazując się w całym blasku swych diamentów. Ale ja nie chcę być gorsza od niej. Zawsze starała się mnie zmiażdżyć, nigdy nie była dobra dla mnie... Oddawałam jej tyle usług, zawsze znajdowałam pieniądze dla niej, gdy była w potrzebie... Ale zostawmy świat, dzisiaj chcę być szczęśliwa... O pierwszej w nocy Rastignac był jeszcze u pani de Nucingen, która przedłużając pożegnanie, owo pożegnanie kochanków tak pełne przyszłych rozkoszy, rzekła z wyrazem melancholii: - Jestem tak lękliwa, tak przesądna, nazwij wreszcie moje przeczucia, jak ci się podoba, że lękam się opłacić szczęście jakąś katastrofą. - Dzieciaku! - rzekł Eugeniusz. 187 - A! To ja jestem dzieckiem dzisiaj - rzekła śmiejąc się. Eugeniusz wrócił do pensjonatu z tą pewnością, iż opuści go jutro, w drodze oddał się cały owym słodkim marzeniom, jakie snują wszyscy młodzi, kiedy mają jeszcze na ustach smak szczęścia. - I cóż? - rzekł Goriot, kiedy Rastignac przechodził koło jego drzwi. - Wszystko dobrze - odparł Eugeniusz. - Powiem panu jutro. - Wszystko, nieprawdaż? - krzyknął stary. - Połóż się spać. Jutro zacznie się dla nas szczęśliwe życie. Nazajutrz Goriot i Rastignac oczekiwali już tylko dobrej woli jakiegoś tragarza, aby opuścić pensjonat, kiedy około południa turkot ekwipażu, który zatrzymał się wreszcie przed bramą pani Vauquer, rozległ się na ulicy. Z powozu wysiadła pani de Nucingen; spytała, czy ojciec jeszcze w domu. Otrzymawszy twierdzącą odpowiedź Sylwii wbiegła lekko. Bez wiedzy sąsiada Eugeniusz był u siebie. Przy śniadaniu prosił ojca Goriot, aby zabrał jego rzeczy, oświadczając, że spotkają się koło czwartej przy ulicy d'Artois. Ale kiedy stary poszedł szukać tragarzy, Eugeniusz, odpowiedziawszy szybko na apel na wykładzie, wrócił nie spostrzeżony przez nikogo, aby się policzyć z panią Vauquer, nie chcąc zostawić tego zadania Goriotowi, który w swoim zacietrzewieniu zapłaciłby z pewnością za niego. Gospodyni wyszła. Eugeniusz wstąpił do siebie, aby się przekonać, czy niczego nie zapomniał; jakoż nie żałował swej przezorności znajdując w szufladzie akcept in blanco129 wystawiony Yautrinowi i porzucony niedbale w biurko po wykupie. Ponieważ na kominku nie było ognia, chciał podrzeć weksel, kiedy usłyszał głos Delfiny. Eugeniusz nie dając znaku życia został w pokoju, aby usłyszeć rozmowę; sądził, że kochanka nie powinna mieć dlań tajemnic. Następnie od pierwszych słów rozmowa między ojcem a córką obudziła w nim zbyt żywe zajęcie, aby się mógł wstrzymać od słuchania. - Ach, ojcze - rzekła Delfina - dałożby niebo, abyś wpadł na myśl upomnienia się o mój majątek dość wcześnie, by mnie uchronić od ruiny! Czy mogę mówić? 29 in blanco - (z włosk.) podpisany bez wypełnienia. 188 - Tak, nie ma nikogo w całym domu - rzekł Goriot zmienionym głosem. - Co tobie, ojcze? - spytała pani de Nucingen. - Uderzyłaś mnie jak obuchem w głowę - odparł starzec. - Niech ci Bóg przebaczy, dziecko, nie wiesz, jak bardzo cię kocham, gdybyś wiedziała, nie mówiłabyś mi tak bez przygotowania podobnych rzeczy, zwłaszcza jeżeli jeszcze nic nie jest stracone. Cóż takiego zaszło, żeś przyjechała do mnie aż tutaj, kiedy za parę chwil mieliśmy być przy ulicy d'Artois? - Ach, ojcze, czyż w chwili katastrofy panuje się nad pierwszym odruchem? Jestem jak oszalała! Adwokat odsłonił nam nieco wcześniej nieszczęście, które bez wątpienia wybuchnie lada chwila. Będzie nam potrzebne twoje długoletnie doświadczenie, przybiegłam do ciebie, jak tonący czepia się gałęzi. Skoro Derville spostrzegł, że Nucingen zastawia się tysiącem szykan, zagroził mu procesem oznajmiając, że rychło zdoła uzyskać wyrok. Nucingen przyszedł do mnie dziś rano zapytując, czy chcę jego i siebie przywieść do ruiny. Odpowiedziałam, że się na tym nie rozumiem, że miałam majątek, że powinnam być w posiadaniu swego majątku, że się zdałam ze wszystkim na adwokata, nic więcej nie wiem i nic nie mogę rozstrzygać. Czy nie tak mi zaleciłeś? - Tak, dobrze - odparł Goriot. - Otóż - ciągnęła Delfina - Nucingen przedstawił mi stan interesów. Rzucił wszystkie swoje i moje kapitały w ledwo rozpoczęte przedsiębiorstwo, w które trzeba było włożyć wielkie sumy. Gdybym go zmusiła do wyliczenia się z posągu, trzeba by mu zgłosić upadłość, natomiast jeśli zechcę zaczekać rok, zobowiązuje się honorem zwrócić mi mój majątek pomnożony w dwój- albo w trójnasób, umieszczając moje kapitały w operacjach terytorialnych, z których ukończeniem zostanę panią znacznych dóbr. Ojcze, on był szczery w tej chwili, przeraził mnie. Prosił, abym mu przebaczyła jego postępek; wrócił mi zupełną swobodę, pozwolił sobie urządzić życie, jak zechcę, pod warunkiem, żeby mu zostawić plenipotencję. Aby dowieść swojej dobrej wiary, przyrzekł mi wzywać Derville'a, ilekroć tego zażądam, dla ocenienia, czy akty każdorazowego kupna są prawidłowe. Prosił, abym mu jeszcze dwa lata zostawiła rząd domu; błagał, abym nic nie wydawała na siebie ponad to, co mi przeznaczył. Wykazał, że zaledwie jest w stanie zachować pozory: odprawił swoją tancerkę; będzie 189 zmuszony do najściślejszej, ale tajemnej oszczędności, aby dobić terminu swoich spekulacji nie narażając kredytu. Obeszłam się z nim jak najgorzej, wszystkiemu przeczyłam, aby go doprowadzić do ostateczności i dowiedzieć się jeszcze więcej: pokazał mi swoje księgi, płakał... Nie widziałam człowieka w podobnym stanie. Zupełnie głowę stracił, mówił o samobójstwie, bredził. Żal mi go było. - I ty wierzysz w te ambaje130 - wykrzyknął Goriot. - To komediant! Miałem do czynienia z Niemcami: prawie wszystko ludzie uczciwi i prostoduszni; ale kiedy pod maską szczerości i dobroduszności puszczą się na szacherki i cygaństwa, wówczas zakasują wszystkich. Twój mąż cię zwodzi. Czuje, że go przyciskamy do muru: przyczaja się, chce pod twoim imieniem zachować tym większą swobodę działania. Chce korzystać z tej okoliczności, aby się ubezpieczyć od ryzyka swoich szacherstw. Jest równie chytry, jak przewrotny: to licha figura. Nie, nie, nie dam się wynieść na cmentarz, zostawiając córki wyzute ze wszystkiego. Znam się jeszcze trochę na interesach. Powiada, że rzucił kapitały w przedsiębiorstwa; więc dobrze, zatem te interesy muszą mieć oparcie w jakichś walorach, kwitach, umowach! Niech je pokaże, niech się z tobą rozliczy.Wybierzemy najlepsze spekulacje, weźmiemy je na swoje ryzyko, będziemy mieli dokumenty uwierzytelnione na imię Delfiny Goriot, małżonki barona de Nucingen w separacji majątkowej. Czy ten łajdak bierze nas za głupców? Czy sądzi, że ja ścierpię przez dwa lata myśl, że cię mogę zostawić bez majątku, bez chleba? Nie zniósłbym tego ani dzień, ani jedną noc, ani dwie godziny! Gdyby ta myśl była prawdą, nie przeżyłbym jej. Jak to! Miałbym pracować czterdzieści lat, nosić worki na grzbiecie, pocić się, wszystkiego sobie odmawiać całe życie dla was, moje anioły, dla których wszelka praca, wszelki ciężar były mi lekkie, i dziś majątek mój, życie miałyby iść z dymem! Oszalałbym przed śmiercią. Nie, na wszystko, co jest świętego na niebie i ziemi, wyjaśnimy tę sprawę, sprawdzimy księgi, kasę, przedsiębiorstwa! Nie zasnę, nie położę się, nie wezmę nic do ust, póki nie zyskam pewności, że majątek twój jest nietknięty. Bogu dzięki, jesteś separowana majątkowo; Derville, twój adwokat, jest na szczęście uczciwy człowiek. Do kroćset! Będziesz 130 ambaje - (z łac.) ceregiele, głupstwa. 190 miała swój milionik, swoich pięćdziesiąt tysięcy renty do końca życia, albo narobię hałasu w Paryżu, ha, ha! Do Izb się udam, jeśli trybunały będą kręcić. Ta myśl, że jesteś spokojna i zabezpieczona, toż ta myśl łagodziła wszystkie moje bóle, koiła zgryzoty. Pieniądz to życie, pieniądz może wszystko. Co on baje za brednie, ten bałwan alzacki!? Delfino, nie ustępuj ani na szeląg temu bydlakowi, który cię przykuł do łańcucha i unieszczęśliwił. Jeśli potrzebuje twojej zgody, weźmiemy się do niego ostro, nauczymy go moresu! Mój Boże, głowę mam w ogniu, czuję, że mnie coś pali, tu, pod czaszką. Delfinka w nędzy! Och, moja Fifinko, ty! Do kroćset, gdzie moje rękawiczki? Dalej, chodźmy, chcę wszystko przepatrzyć, księgi, interesy, kasę, korespondencję, natychmiast. Nie uspokoję się, póki się nie upewnię, że twój fundusz jest bezpieczny, i póki nie ujrzę go na własne oczy. - Ojcze mój, tylko ostrożnie!... Jeśli dasz się unieść chęci zemsty i przeciągniesz strunę, jestem zgubiona. On zna ciebie, uważa za zupełnie naturalne, że pod twoim wlywem zaniepokoiłam się o majątek; ale przysięgam ci, on ma mnie w rękach: postarał się o to! To człowiek zdolny uciec ze wszystkimi kapitałami i zostawić nas na bruku: to łotr! Wie, że nie będę go ścigać, że nie bezcześciłabym nazwiska, które noszę. Jest zarazem i słaby, i silny. Rozważyłam wszystko. Jeśli go przywiedziemy do ostateczności, jestem zrujnowana. - Zatem to oszust? - A więc tak, ojcze - rzekła rzucając się na krzesło z płaczem. - Nie chciałam mówić tego, aby ci oszczędzić zgryzoty, że mnie wydałeś za takiego człowieka. Nałogi i sumienie, dusza i ciało, wszystko u niego jest w zgodzie! To straszne: nienawidzę go i gardzę nim. Tak, po wszystkim, co mi powiedział, nie podobna mi już szanować tego podłego Nucingena. Człowiek zdolny puścić się na takie kombinacje nie ma najmniejszego poczucia uczciwości. Obawy moje płyną stąd, że jasno czytałam w jego duszy. Ofiarował mi zupełnie po prostu, on mój mąż, swobodę, rozumiesz, ojcze, co to znaczy? Jeśli zgodzę się być na wypadek katastrofy narzędziem w jego rękach, słowem, jeśli zechcę służyć mu za parawan. - Ale przecież są prawa! Przecież istnieje szafot na takich zięciów! - wykrzyknął Goriot. - Zgilotynowałbym go sam, gdyby nie było kata. - Nie, ojcze, nie ma praw na niego. Posłuchaj, w dwóch słowach, jego oświadczenia, odartego z bibułek, w które je zawijał: "Albo 191 wszystko jest stracone, wówczas nie masz ani szeląga, jesteś zrujnowana, bo nie podobna mi wybrać na wspólnika kogo innego niż ciebie; albo pozwolisz mi doprowadzić do końca moje operacje? Czy to jasne? Zależy mu jeszcze na mnie. Moja kobieca uczciwość jest dlań rękojmią; wie, że zostawię mu jego majątek i zadowolę się swoim. Oszukańcza i złodziejska spółka, na którą trzeba mi się zgodzić pod grozą ruiny. Kupuje moje sumienie i opłaca je pozwalając mi w zamian należeć do Eugeniusza. "Pozwalam ci na wszystko, ale ty pozwól mi, abym zbrodniczo rujnował biednych ludzi". Czy to jeszcze nie dość jasne? Wiesz, ojcze, co on nazywa operacją? Kupuje grunta pod moim nazwiskiem, następnie daje na nich budować domy podstawionym figurom. Ci ludzie zawierają umowy z przedsiębiorcami, których spłacają w długoterminowych wekslach, następnie, w zamian za skromną sumę, godzą się pokwitować kupno memu mężowi; wówczas on staje się właścicielem domów, tamci zaś załatwiają się z przedsiębiorcami zgłaszając upadłość. Firma Nucingen posłużyła na przynętę dla biednych budowniczych. Zrozumiałam to. Zrozumiałam także, iż aby w razie potrzeby dowieść wypłaty olbrzymich sum, Nucingen wysłał znaczne walory do Amsterdamu, Londynu, Neapolu, Wiednia... Jakżebyśmy je zdołali pochwycić. Eugeniusz usłyszał głuchy łoskot: to Goriot padł na kolana na podłogę. - Boże, co ja ci uczyniłem! Córka wydana na łup tego nędznika! Toć on wymoże na niej, co zechce! Przebacz mi, dziecko moje! - Tak, jeśli dziś jestem w otchłani, jest w tym może twoja wina. Tak mało mamy rozumu, kiedy wychodzimy za mąż! Alboż znamy świat, interesa, ludzi, obyczaje? Rodzice powinni by myśleć za nas. Drogi ojcze, ja ci nic nie wyrzucam, daruj mi te słowa. W tym wypadku całą winę ja ponoszę. No, nie płacz, ojczulku - rzekła całując ojca w czoło. - Nie płacz i ty, moja Delfmko. Daj oczy, niech je osuszę pocałunkiem. Nie bój się! Odnajdę ja swoją dawną łepetę i rozwikłam ten motek, który twój mąż zaplątał. - Nie, ojcze, pozwól mi działać: ja umiem z nim postępować. Kocha mnie: więc dobrze, posłużę się władzą, jaką mam nad nim, aby wymusić lokatę części kapitałów w ziemi. Może skłonię go, aby odkupił na moje imię dobra Nucingen w Alzacji; zależy mu na tym. 192 Przyjdź tylko jutro zbadać księgi, interesy. Derville nie rozumie się na stronie handlowej... Nie, nie przychodź jutro. Nie chcę sobie psuć krwi. Pojutrze bal u pani de Beauseant; chcę się szanować, być piękna, świeża, przynieść chlubę drogiemu Geniowi!... Chodźmy zobaczyć jego pokój. W tej chwili powóz zatrzymał się na ulicy Neuve-Sainte-Genevie-ve, po czym dał się słyszeć na schodach głos pani de Restaud zwrócony do Sylwii: - Czy ojciec w domu? Ta okoliczność ocaliła Eugeniusza, który już zamierzał rzucić się na łóżko i udać, że śpi. - Ach, ojcze! Słyszałeś już o Anastazji - rzekła Delfina poznając głos siostry. - Zdaje się, że i w jej domu dzieją się osobliwe rzeczy. - Co takiego? - spytał ojciec Goriot. - To by już był mój koniec. Biedna moja głowa nie przeniosłaby dwóch nieszczęść. - Dzień dobry, ojcze - rzekła hrabina wchodząc. - A, i ty tutaj, Delfino. Pani de Restaud zdawała się zakłopotana spotkaniem. - Dzień dobry, Naściu - rzekła baronowa. - Obecność moja wydaje ci się czymś niezwykłym? Ja widuję ojca co dzień. - Odkądże? - Gdybyś zachodziła do niego, wiedziałabyś. - Nie drażnij się ze mną, Delfino - rzekła hrabina boleściwym głosem. - Jestem bardzo nieszczęśliwa, zgubiona jestem, dobry ojcze! Och, tym razem zgubiona bez ratunku! - Co tobie, Naściu? - wykrzyknął Goriot. - Powiedz nam wszystko, moja dziecino. Jak ona zbladła! Delfino, dziecko, ratuj ją, bądź dla niej dobra, będę cię kochał jeszcze więcej, jeśli to możliwe. - Moja biedna Naściu - rzekła Delfina sadzając siostrę - mów. Oto jedyne dwie osoby, które zawsze będą cię dosyć kochały, aby ci przebaczyć wszystko. Widzisz, Naściu, rodzina to najpewniejsze. Dała jej powąchać sole, hrabina przyszła do siebie. - Ja to życiem przypłacę! - rzekł ojciec Goriot. - Słuchajcie - rzekł poprawiając w piecu - zbliżcie się tu obie. Zimno mi. Co tobie, Naściu? Powiedz prędko, zabijasz mnie... - Zatem - rzekła biedna kobieta - mąż wie o wszystkim. Wyobraź sobie, ojcze, przypominasz sobie niedawno ów weksel i93 Maksyma? To nie był pierwszy. Zapłaciłam już takich wiele. W początkach stycznia pan de Trailles wydawał się bardzo stroskany. Nie mówił nic, ale tak łatwo czytać w sercu kogoś, kogo się kocha, wystarczy lada błahostka, przeczucie... słowem, był bardziej roz-kochany, czulszy niż kiedykolwiek, byłam coraz szczęśliwsza. Biedny Maksym! W myśli żegnał się już ze mną: przyznał się później, że chciał się zastrzelić! Wreszcie poty go dręczyłam, błagałam, dwie godziny włóczyłam się u jego kolan... aż mi wyznał, że winien jest sto tysięcy! Och, ojczulku, sto tysięcy franków! Byłam jak oszalała. Ty ich nie masz, wszystkom pochłonęła... - Nie - rzekł ojciec Goriot - nie zdołałbym wycisnąć tej sumy, chyba żebym poszedł ukraść. Ale poszedłbym. Naściu! Pójdę. Na to słowo, rzucone posępnie niby charkot umierającego, słowo, które wyrażało bezsilną agonię ojcowskiego uczucia, obie siostry zamilkły. Jakiż egoizm pozostałby zimny wobec tego krzyku rozpaczy, który podobny kamieniowi rzuconemu w przepaść odsłaniał jej głębię? - Zdobyłam je rozporządzając tym, co nie należało do mnie - rzekła hrabina zalewając się łzami. Delfina wzruszona zapłakała także, tuląc głowę na łonie siostry. - Więc wszystko prawda! - rzekła. Anastazja spuściła głowę, pani de Nucingen objęła siostrę wpół, ucałowała tkliwie i przyciskając ją do serca rzekła: - Tutaj zawsze znajdziesz miłość, która nie sądzi. - Moje anioły - rzekł Goriot słabym głosem - czemu serdeczność wasza ma źródło w nieszczęściu? - Aby ocalić życie Maksyma, aby wreszcie ocalić cale swoje szczęście - podjęła hrabina ośmielona tymi dowodami tkliwości - poszłam do lichwiarza, którego znasz, ojcze, człowieka zrodzonego przez piekło, którego nic nie zdoła zmiękczyć, do Gobsecka. Zaniosłam mu rodzinne diamenty, do których pan de Restaud tak jest przywiązany, jego klejnoty, moje klejnoty, wszystko, i sprzedałam. Sprzedałam! Czy rozumiecie? Ocaliłam jego, ale siebie zabiłam. Mąż dowiedział się o wszystkim. - Przez kogo? Jak? Niech go zabiję! - krzyknął ojciec Goriot. - Wczoraj wezwał mnie do swego pokoju. Poszłam... "Anastazjo, rzekł głosem... (och, ten glos wystarczył, wszystko odgadłam), gdzie są twoje diamenty? - W kantorku. - Nie - odparł patrząc na mnie - są 194 tu, na komodzie". I pokazał mi puzdro, wprzód zakryte chustką. "Czy wiesz, skąd się tu wzięły?" - rzekł. Padłam mu do nóg... płakałam, spytałam go, jaką śmiercią chce mnie zgładzić... - Tyś to powiedziała - wykrzyknął Goriot. - Na rany Zbawiciela, ten, kto ośmieli się skrzywdzić jedną z was, póki ja żyję, może być pewien, że spalę go na wolnym ogniu. Tak, poćwiartuję, jak... Ojciec Goriot zamilkł, słowa zamierały mu w gardle. - Wreszcie, moja droga, zażądał czegoś trudniejszego do spełnienia niż śmierć! Niech niebo chroni każdą kobietę od tego, co ja usłyszałam! - Zamorduję tego człowieka - rzekł ojciec Goriot spokojnie. - Ale on ma tylko jedno życie, a jest mi winien dwa. Zatem, co? - dodał patrząc na Anastazję. - Otóż - ciągnęła dalej hrabina - po chwili milczenia popatrzał na mnie: "Anastazjo, rzekł, zagrzebię wszystko w milczeniu, zostaniemy nadal razem, mamy dzieci. Nie zabiję pana de Trailles, mógłbym go chybić; chcąc zaś pozbyć się go w inny sposób, wszedłbym może w konflikt ze sprawiedliwością. Zabić go w twoich objęciach znaczyłoby zhańbić dzieci. Ale jeżeli chcesz oszczędzić zguby swoim dzieciom, ich ojcu, mnie, nakładam ci dwa warunki: Odpowiedz: Czy które z dzieci jest moje?" Odparłam, że tak. "Które?" spytał. - Ernest, najstarszy. - "Dobrze, rzekł, a teraz przysięgnij, że będziesz mi posłuszna co do pewnego punktu". Przysięgłam. "Podpiszesz akt sprzedaży swoich dóbr, skoro tego zażądam". - Nie podpisuj! - krzyknął ojciec Goriot. - Nie podpisuj za nic! Ha! ha! Panie de Restaud, nie umiesz uczynić kobiety szczęśliwą, idzie szukać szczęścia tam, gdzie je znajduje, i ty ją karzesz za swoje niedołęstwo?... Ja tu jestem, hola! mnie znajdziesz na drodze. Naściu, bądź spokojna. Aha! Zależy mu na swoim dziedzicu! Dobrze, dobrze. Ja mu go sprzątnę, tego synalka, który, do stu kaduków, jest moim wnukiem. Mam prawo przecież widzieć tego smarkacza! Umieszczę go na wsi, w mojej rodzinnej wiosce, będę miał o nim staranie. Doprowadzę do kapitulacji tego potwora, skoro mu powiem: "Między nami sprawa! Jeśli chcesz ujrzeć syna, oddasz córce jej majątek i pozwolisz jej żyć wedle upodobania". - Ojcze! i95 - Tak: ojcze! Ha! Jestem prawdziwym ojcem. Niech ten jasny pan nie waży się znęcać nad mymi córkami. Do kroćset! Sam nie wiem, co za war mam w żyłach. Czuję w sobie krew tygrysa, chciałbym pożreć tych dwóch ludzi. Ależ to moja śmierć... Co z wami się stanie, kiedy mnie już nie będzie? Ojcowie powinni żyć poty co i dzieci. Mój Boże, jak Twój świat jest źle urządzony! A wszakże Ty masz syna, jak powiadają! Nie powinien byś nam pozwolić tak cierpieć w naszych dzieciach. Moje drogie anioły, jak to! Jedynie waszym nieszczęściom zawdzięczam to, żeście przyszły? Dzielicie się ze mną tylko łzami! Więc dobrze, tak, kochacie mnie, widzę to. Chodźcie, chodźcie, wyskarżyć się tutaj! Serce moje jest wielkie, wszystko pomieści... Tak, darmo byście je szarpały, każdy strzęp jego będzie jeszcze sercem ojca... Ach, kiedyście były małe, byłyście bardzo szczęśliwe... - To był nasz jedyny dobry czas - rzekła Delfina. - Gdzie te lata, kiedyśmy zjeżdżały z worków w spichrzu? - Ojcze, to nie wszystko - rzekła Anastazja do ucha Goriota, który się wzdrygnął. - Sprzedaż diamentów nie dała stu tysięcy. Maksyma ścigają. Trzeba nam spłacić jeszcze tylko dwanaście tysięcy franków. Przyrzekł mi, że będzie rozsądny, przestanie grać. Została mi na świecie, już tylko jego miłość, za drogo ją opłaciłam, umarłabym, gdybym ją miała stracić. Poświęciłam mu majątek, cześć, spokój, dzieci. Och, spraw bodaj, aby Maksym zachował wolność, szacunek, aby mógł ostać się w świecie, gdzie potrafi sobie zdobyć stanowisko. Obecnie winien mi jest więcej niż szczęście: mamy dzieci, które zostałyby bez majątku. Wszystko przepadnie, jeśli się dostanie do więzienia za długi. - Nie mam, Naściu. Nie mam już nic, nic! To koniec świata. Och, świat się zawali, to pewna. Uciekajcie, ratujcie się! A, mam jeszcze te srebrne sprzączki, sześć nakryć, pierwszych, jakie miałem w życiu. Wreszcie mam już tylko tysiąc dwieście franków dożywocia. - Cóżeś uczynił, ojcze, ze swoją rentą? - Sprzedałem, zachowując sobie tę okruszynę dochodu na swoje potrzeby. Trzeba mi było dwunastu tysięcy franków, aby urządzić apartamencik Fifince. - U ciebie, Delfmo? - rzekła pani de Restaud do siostry. - Och, mniejsza - odparł ojciec Goriot. - Dość, że dwunastu tysięcy nie ma. 196 - Zgaduję - rzekła hrabina. - Dla pana de Rastignac. Och, moja biedna Delfino, zatrzymaj się. Widzisz, do czego ja doszłam. - Moja droga, pan de Rastignac nie jest człowiekiem zdolnym zrujnować swoją kochankę. - Dziękuję ci, Delfino... W położeniu, w jakim się znajduję, spodziewałam się czegoś innego po tobie, ale ty mnie nigdy nie kochałaś. - Owszem, kocha cię, Naściu! - wykrzyknął ojciec Goriot. - Mówiła mi przed chwilą. Mówiliśmy o tobie: Delfinka twierdziła, że ty jesteś piękna, a ona tylko ładna. - Ona! - rzekła hrabina. - Ona jest zimna jak glista. - Gdyby i tak było - rzekła Delfina czerwieniąc się - a ty jak postępowałaś ze mną? Zaparłaś się mnie, zamknęłaś przede mną drzwi wszystkich domów, w których pragnęłam bywać, nie ominęłaś najmniejszej sposobności, aby mnie upokorzyć. A ja czy przychodziłam, jak ty, wyciągać biednemu ojcu tysiąc po tysiącu jego mienie i doprowadzić go do tego stanu? To twoje dzieło, siostro. Ja widywałam ojca, póki mogłam, nie wyrzuciłam go za drzwi, nie przychodziłam lizać mu rąk, kiedy mi był potrzebny. Nie wiedziałam nawet, że tych dwunastu tysięcy użył dla mnie. Ja się umiem rządzić. Wiesz o tym. Zresztą, jeżeli ojciec zrobił kiedy co dla mnie, nigdym o nic nie żebrała. - Byłaś w szczęśliwszym położeniu: de Marsay był bogaty, wiadomo ci coś o tym. Byłaś zawsze podła jak złoto. Żegnam was, nie mam ani siostry, ani... - Milcz, Naściu! - krzyknął ojciec Goriot. - Tylko taka siostra jak ty może powtarzać rzeczy, w które już nikt nie wierzy, wstrętna jesteś! - rzekła Delfina. - Dzieci, dzieci, przestańcie albo się zabiję w waszych oczach. - Więc dobrze, przebaczam ci, Naściu - ciągnęła pani de Nucingen. - Jesteś nieszczęśliwa. Ale ja jestem lepsza od ciebie. Mówić mi takie rzeczy w chwili, gdy czułam się zdolna do wszystkiego, aby ci pomóc! Nawet do tego, aby przestąpić próg sypialni męża, czego nie uczyniłabym ani dla siebie, ani dla... To korona postępowania twego ze mną od dziewięciu lat. - Moje dzieci, moje dzieci, uściskajcie się! - rzekł ojciec. - Jesteście obie jak anioły. 197 - Nie, zostaw mnie, ojcze! - krzyknęła hrabina wydzierając się Goriotowi, który ujął ją za ramię. - Ona ma mniej litości dla mnie niż mój mąż. Powiedziałby kto, że ona jest wzorem cnót! - Wolę wreszcie, aby mówiono, żem brała pieniądze od de Marsaya, niżbym się miała przyznać, że pan de Trailles kosztuje mnie przeszło dwieście tysięcy - odparła pani de Nucingen. - Delfino! - krzyknęła hrabina postępując ku niej. - Ja mówię prawdę, a ty mnie spotwarzasz - odparła zimno baronowa. - Delfino! Jesteś... Ojciec Goriot rzucił się, wstrzymał hrabinę i nie pozwolił dokończyć zasłaniając jej usta ręką. - Boże drogi, ojcze, czegoś ty się dotykał dzisiaj? - rzekła Anastazja. - Tak, prawda, moja wina - rzekł biedny ojciec wycierając ręce o spodnie. - Ale nie wiedziałem, że przyjdziecie, przeprowadzam się. Był szczęśliwy, że ściągnął na siebie wymówkę, która zwróciła na niego gniew córki. - Och - rzekł siadając - serceście mi rozdarły. Zdaje mi się, że umieram, dzieci moje! Pali mnie pod czaszką, tak jak gdybym miał tam ogień. Bądźcie już poczciwe, kochajcie się. Do grobu mnie wpędzicie. Delfinko, Naściu, no, obie miałyście słuszność; nie, żadna. Słuchaj, Delciu - ciągnął zwracając na baronową oczy pełne łez - potrzeba jej dwunastu tysięcy franków, szukajmyż ich. Nie patrzcie tak na siebie. (Ukląkł przed Delfina). Przeproś ją, zrób to dla mnie - rzekł jej do ucha - ona nieszczęśliwsza od ciebie^ - Moja biedna Naściu - rzekła Delfina przerażona dzikim i nieprzytomnym wyrazem ojca - zawiniłam, uściskaj mnie... - Och, balsam mi wlewasz! - wykrzyknął Goriot. - Ale gdzie znaleźć dwanaście tysięcy? Gdybym się ofiarował na zastępcę do wojska? - Och, ojcze! - wykrzyknęły obie podchodząc doń. - Nie, nie! - Bóg nagrodzi ci tę myśl, życie nasze nie wystarczyłoby na to, nieprawdaż, Naściu? - rzekła Delfina. - A zresztą, biedny ojczulku, to by była kropla w morzu - zauważyła hrabina. 198 - Nie można tedy nic wycisnąć ze swej krwi? - wykrzyknął starzec zrozpaczony. - Zaprzedani się temu, kto cię wybawi, Naściu, zabiję za niego człowieka. Zrobię jak Yautrin, pójdę na galery, tak... Zatrzymał się jak gdyby rażony piorunem. /:""- Już nic! - rzekł wydzierając sobie włosy. - Gdybym wiedział, gdzie iść, aby ukraść, ale ukraść nie jest łatwo. Aby rozbić jaki bank, trzeba by ludzi i czasu. Och, umrzeć, nie zostało mi nic, tylko umrzeć. Tak, nie jestem już zdatny na nic, nie jestem już ojcem! Nie. Ona mnie prosi, ona potrzebuje! A ja, nędzny, nie mam nic. Ha! Wykroiłeś sobie dożywocie, stary zbrodniarzu, a miałeś córki! Nie kochasz ich zatem? Zdychaj, zdychaj, psie nikczemny! Tak, jestem gorszy niż pies, pies nie postąpiłby w ten sposób! Och, moja głowa... gotuje się w niej! - Ależ, tatku! - wykrzyknęły obie młode kobiety otaczając go, aby mu nie dać rozbić sobie głowy o mur - Bądźże rozsądny. Stary szlochał. Eugeniusz przestraszony chwycił podpisany dla Yautrina oblig131, którego stempel przypadkowo opiewał na wyższą sumę; poprawił cyfrę i sporządził zeń prawidłowy akcept na dwanaście tysięcy, na zlecenie Goriota. - Oto jest cała suma, pani - rzekł podając papier. - Spałem, rozmowa państwa obudziła mnie i dowiedziałem się w ten sposób, co jestem winien panu Goriot. Oto rewers, który może pani puścić w obieg, wykupię go sumiennie. Hrabina nieruchomo trzymała papier. - Delfino! - rzekła blada i drżąca z gniewu, wściekłości, szału. - Byłam gotowa przebaczyć wszystko. Bóg mi świadkiem; ale to! Jak to! Pan był tutaj, ty wiedziałaś o tym! Miałaś tę nikczemność, aby się pomścić, pozwalając mi zdradzić moje tajemnice, moje życie, życie moich dzieci, moją hańbę, cześć. Ty!... odtąd nie jesteś już niczym dla mnie, nienawidzę cię, będę ci szkodzić, ile tylko zdołam, będę... Gniew zatamował jej słowa, w gardle jej zaschło. - Ależ to mój syn, nasze dziecko, twój brat, twój zbawca! - krzyczał Goriot. - Uściskajże go, Naściu! Patrz, ja go ściskam - ciągnął dusząc Eugeniusza we wściekłym uścisku. - O, moje dziecko! - Będę dla ciebie więcej niż ojcem, chcę być twoją rodziną. 131 oblig- (z włosk.) skrypt dłużny, rewers, przyznanie należności na piśmie. 199 Chciałbym być Bogiem, rzuciłbym ci świat pod stopy. Ależ pocałuj go, Naściu! To nie człowiek, to anioł, prawdziwy anioł! - Daj jej pokój, ojcze, szalona jest w tej chwili - rzekła Delfina. - - - Szalona! Szalona! A ty co? - spytała pani de Restaud. - Moje dzieci, ja umrę, jeśli nie przestaniecie! - krzyknął starzec padając na łóżko niby ugodzony kulą. - Zabijają mnie! - rzekł.^ Hrabina patrzyła na Eugeniusza, który stał nieruchomy, ogłuszony tą sceną. - Czy pan... - rzekła zapytując go gestem, głosem i spojrzeniem, nie zwracając uwagi na ojca, któremu Delfina rozpinała spiesznie kamizelkę. - Zapłacę i będę milczał - odparł nie czekając na pytanie. - Zabiłaś ojca, Naściu - rzekła Delfina ukazując zemdlonego starca. Hrabina wybiegła. - Przebaczam jej - rzekł stary otwierając oczy. - Położenie jej jest straszne, zmąciłoby i tęższą głowę. Pociesz Nasieńkę, bądź dla niej dobra, przyrzeknij to biednemu ojcu, który umiera - błagał Delfinę ściskając jej rękę. - Ale co tobie, ojcze? - rzekła przestraszona. - Nic, nic - odparł ojciec - to minie. Coś mi uciska czoło, jakaś migrena... Biedna Naścia, co za przyszłość!... W tej chwili hrabina wróciła i rzuciła się do kolan ojca. - Przebacz! - krzyknęła. - Naściu - rzekł ojciec Goriot. - zadajesz mi jeszcze większy ból. - Panie - rzekła hrabina do Rastignaca z oczyma mokrymi od łez, - Boleść uczyniła mnie niesprawiedliwą. Będzie pan bratem dla mnie? - dodała wyciągając doń rękę. - Naściu - rzekła Delfina ściskając ją. - Nasieńko, zapomnijmy wszystko. - Nie - odparła - ja będę pamiętała. - Anioły moje - rzekł ojciec Goriot - zdejmijcie mi zasłonę, którą miałem na oczach, wasz głos wraca mi życie. Uściskajcie się jeszcze. I cóż, Naściu, czy cię ten weksel ocali? - Mam nadzieję. Słuchaj, tatku, czy zechcesz podpisać?... 200 - Patrzcież, co za głupiec ze mnie, aby o tym zapomnieć! Ale było mi tak niedobrze. Naściu, nie gniewaj się... Prześlij mi wiadomość, że ci już nic nie grozi. Albo nie, przyjdę. Nie, nie, nie przyjdę, nie chcę już widzieć twego męża, zabiłbym go na miejscu. Co do zamiaru wyzucia cię'z majątku, ja będę czuwał. Idź prędko dziecko i spraw, aby się Maksym ustatkował. Eugeniusz stał osłupiały. - Biedna Naścia była zawsze gwałtowna - rzekła pani de Nucingen - ale ma dobre serce. - Wróciła po podpis - rzekł Eugeniusz do ucha Delfiny. - Myślisz? - Pragnąłbym móc w to nie wierzyć. Strzeż się jej - odparł wznosząc oczy, jak gdyby chcąc zwierzyć Bogu myśli, których nie śmiał wyrazić. - Tak, zawsze była trochę komediantka, a biedny ojciec daje się brać na te miny. - Jakże się pan miewa, dobry ojcze Goriot? - spytał Rastignac starca. - Spać mi się chce. Eugeniusz pomógł Goriotowi się położyć; następnie, skoro stary usnął trzymając córkę za rękę. Delfina zaczęła się wybierać. - Dziś wieczór we Włoskim - rzekła do Eugeniusza - powiesz mi, jak się ojciec ma. Jutro pan się przeprowadza, łaskawy panie. Zobaczmyż twój pokój... Och, co za okropność! - rzekła wchodząc. - Ależ to jeszcze gorzej niż u ojca. Eugeniusz, ładnieś sobie postąpił, kochałabym cię jeszcze więcej, gdyby to było możliwe; ale, moje dziecko, jeżeli chcesz zrobić majątek, nie trzeba wyrzucać w ten sposób po dwanaście tysięcy franków za okno. Hrabia de Trailles to gracz; siostra nie chce tego widzieć. Poszukałby swoich dwunastu tysięcy franków tam, gdzie umie wygrywać albo przegrywać góry złota. Głuchy jęk sprowadził ich do izby Goriota, który na pozór spał, ale kiedy para kochanków zbliżyła się, usłyszeli te słowa: - Nie są szczęśliwe! Czy starzec spał, czy czuwał, nie wiadomo; ale akcent tych słów zapadł tak w serce córki, że zbliżyła się do barłogu, na którym leżał ojciec, i pocałowała go w czoło. Otworzył oczy mówiąc: - To Delfina. 201 - I cóż, jakże ci, ojcze? - Dobrze - rzekł. - Nie niepokój się, niebawem wstanę. Idźcie, idźcie, dzieci, bądźcie szczęśliwe. Eugeniusz odwiózł Delfinę do domu, ale zaniepokojony stanem, w jakim opuścił Goriota, nie chciał zostać u niej na obiedzie i wrócił. Zastał ojca Goriot na nogach w chwili, gdy się gotował siąść do stołu. Bianchon umieścił się tak, aby móc dobrze śledzić twarz handlarza mąki. Kiedy ujrzał, jak bierze chleb i wącha go, aby ocenić gatunek, student stwierdziwszy w tym ruchu zupełny brak tego, co można by nazwać świadomością aktu, uczynił złowróżbny gest. - Siadaj no koło mnie, wielki internie szpitala Cochin - rzekł Rastignac. Bianchon przesiadł się tym chętniej, iż w ten sposób znalazł się obok starego pensjonarza. - Co jemu? - spytał Rastignac. - Jeżeli się nie mylę, gotów jest! Musiało w nim zajść coś niezwykłego; zdaje mi się, że grozi mu lada chwila udar mózgowy. Mimo że dół twarzy jest dość spokojny, w górze rysy kurczą się mimo woli, o patrz! Oczy mają szczególne wejrzenie, które zdradza ucisk surowicy na mózg. Czy nie wyglądają tak, jak gdyby były pełne delikatnego pyłu? Jutro rano będziemy mogli powiedzieć więcej. - Czy byłoby lekarstwo? - Żadnego. Co najwyżej można opóźnić śmierć, jeśli znajdziemy sposób odciągnięcia krwi ku kończynom, ku nogom; ale jeżeli do jutra objawy nie ustaną, biedaczysko przepadł. Nie wiesz, co spowodowało chorobę? Musiał otrzymać jakiś cios, pod którym załamała się jego moralna istota. - Tak - rzekł Rastignac przypominając sobie, jak obie córki waliły bez wytchnienia w serce ojcowskie. - Przynajmniej - powiadał sobie Eugeniusz - Delfina kocha ojca! Wieczorem w teatrze Rastignac zaczął mówić o stanie Goriota z pewnymi ostrożnościami, aby nie przerazić zanadto pani de Nucin-gen. - Nie lękaj się - odparła po pierwszych jego słowach - ojciec jest silny. Tylko dziś rano zanadtośmy go wstrząsnęły. Majątek nasz jest zagrożony, czy pojmujesz doniosłość takiego nieszczęścia? Nie przeży- 202 labym tego, gdyby twoje przywiązanie nie czyniło mnie nieczułą na to, co uważałabym niegdyś za śmiertelne przejścia. Istnieje już dla mnie tylko jedna obawa, jedno nieszczęście: stracić miłość, która dała mi rozkosz życia. Poza tym uczuciem wszystko mi jest obojętne, nie kocham nic w świecie. Ty jesteś dla mnie wszystkim. Jeżeli czuję szczęście, jakie daje bogactwo, to by ci się lepiej podobaóTJestem, wyznaję ze wstydem, bardziej kochanką niż córką. Czemu? Nie wiem. Całe moje życie w tobie. Ojciec dał mi serce, ale ty nauczyłeś je bić. Cały świat może mnie potępić, cóż mi znaczy, jeżeli ty, który nie masz prawa czuć o to żalu do mnie, rozgrzeszysz mnie ze zbrodni, na którą mnie skazuje nieprzeparte uczucie! Czy uważasz mnie za wyrodną córkę? Och, nie, nie podobna jest nie kochać ojca tak dobrego jak nasz. Czyż mogłam zapobiec, aby nie ujrzał w końcu nieuchronnego skutku naszych opłakanych małżeństw? Czemu zgodził się na nie? Czy nie jego rzeczą było mieć rozsądek za nas? Dzisiaj, wiem, cierpi tyle co my, ale cóż my możemy poradzić? Pocieszyć go? Nie ma sposobu! Nasza rezygnacja sprawiłaby mu więcej bólu niż wyrzuty i skargi. Bywają położenia, w których wszystko jest goryczą. Eugeniusz milczał, wzruszony do głębi tym naiwnym wyrazem szczerego uczucia. Jeżeli paryżanki są nieraz fałszywe, pijane próżnością, samolubne, zalotne, zimne, to pewna, że kiedy kochają prawdziwie, wkładała w swą namiętność więcej niż inne kobiety; wyrastają ponad swoje małostki, stają się wzniosłe. Następnie uderzył Eugeniusza głęboki i trafny zmysł, jaki kobieta rozwija, aby osądzić najnatural-niejsze uczucia, kiedy wyłączna namiętność odsuwa ją od nich. Panią de Nucingen uraziło milczenie Eugeniusza. - O czym myślisz? - spytała. - Słucham jeszcze tego, co mi rzekłaś. Sądziłem do tej chwili, że ja kocham bardziej. Uśmiechnęła się i opanowała przyjemność, jaką sprawiły jej te słowa, siląc się utrzymać rozmowę w granicach konwenansu. Nigdy jeszcze nie usłyszała przejmujących wyrazów młodej i szczerej miłości. Jeszcze kilka słów, a nie byłaby się powściągnęła. - Eugeniuszu - rzekła odmieniając rozmowę - ty nie wiesz, co się dzieje? Cały Paryż będzie jutro u pani de Beauseant. Państwo de Rochefide i pan d'Ajuda porozumieli się, aby utrzymać rzecz w tajemnicy; ale jutro król podpisuje kontrakt ślubny, a twoja biedna kuzynka 203 nic o tym nie wie jeszcze. Nie podobna jej odwołać przyjęcia, a margrabiego nie będzie na balu. Wszyscy mówią tylko o tym. - I świat śmieje się z nikczemności i bierze w niej udział! Nie wiesz, że pani de Beauseant przypłaci to życiem? - Nie - rzekła Delfina z uśmiechem - nie znasz tego rodzaju kobiet. Ale cały Paryż będzie u niej i ja będę! Tobie zawdzięczam to szczęście. - Ale - rzekł Rastignac - czy to nie jest jedna z owych niedorzecznych pogłosek, jakich tyle krąży? - Dowiemy się jutro. Eugeniusz nie wrócił do pensjonatu. Nie mógł przemóc na sobie, aby się nie ucieszyć nowym mieszkaniem. W wilię tego dnia on musiał się rozstać z Delfina, o pierwszej po północy: tym razem Delfina pożegnała go koło drugiej, aby się udać do siebie. Nazajutrz spał dość długo, oczekiwał pani de Nucingen, która przyszła koło południa zjeść z nim śniadanie. Młodzi ludzie tak są łakomi tych słodkich chwil szczęścia, że Eugeniusz prawie zapomniał o ojcu Goriot. Oswajać się z każdą z wytwornych rzeczy, które doń należały, było dlań niby długim świętem. Delfina opromieniała wszystko swą obecnością, dodając wszystkiemu nowej ceny. Mimo to koło czwartej kochankowie przypomnieli sobie o ojcu Goriot oraz o radości, jaką stary obiecywał sobie po mieszkaniu w tym domu, Eugeniusz zauważył, iż na wypadek choroby należy co rychlej przenieść tam nieboraka; pożegnał tedy Delfinę, aby pobiec do pani Vauquer. Ani ojca Goriot, ani Bianchona nie było przy stole. - Ano tak - rzekł malarz - ^l^^ Goriot gotuje się odwalić kitę. Bianchon jest na górze, przy nim. ^Starowinę odwiedziła jedna z córek, hrabina de Restorama, potem uparł się wyjść na miasto i pogorszyło mu się. Społeczeństwo utraci jedną ze swoich najpiękniejszych ozdób. Rastignac rzucił się ku schodom. - ~ - Hej, panie Eugeniuszu! - Panie Eugeniuszu! Pani woła pana! - krzyknęła Sylwia. - Proszę pana - rzekła wdowa - pan Goriot i pan mieliście się wyprowadzić 15 lutego. Oto już trzy dni, jak 15 minął, mamy dziś 18; będzie mi się należało za cały miesiąc od panów obu; ale jeśli pan zechce zaręczyć za ojca Goriot, pańskie słowo wystarczy. - Po co? Czy pani nie ma zaufania? 204 - Zaufania! Gdyby nieborak stracił przytomność i umarł, córki nie dałyby mi grosza, a wszystkie jego graty nie są warte ani dziesięciu franków. Wyniósł dziś rano ostatni kawałek srebra, nie wiem po co. Wystroił się na młokosa; niech mi Bóg odpuści, ale zdaje mi się, że się uróżował: był jak odmłodzony. - Ręczę za wszystko - rzekł Eugeniusz, który zadrżał od grozy lękając się nowej katastrofy. Udał się do ojca Goriot. Starzec leżał na łóżku, Bianchon siedział obok. - Dzień dobry, ojcze - rzekł Eugeniusz. Starzec uśmiechnął się łagodnie i odpowiedział zwracając nań szklane oczy. - Jak się ma Delfina? - Dobrze. A ty, ojcze? - Nieźle. - Nie męcz go - rzekł Bianchon odciągając Eugeniusza. - I cóż? - spytał Rastignac. - Chyba cud mógłby go ocalić. Uderzenie na mózg już nastąpiło, przyłożyłem mu synapizmy132, na szczęście czuje je, działają. - Czy można go przenieść? - Nie podobna. Trzeba go zostawić, gdzie jest, strzec go od wszelkiego ruchu, wzruszenia. - Mój poczciwy Horacy - rzekł Eugeniusz - będziemy go pielęgnowali we dwóch. - Wezwałem już naczelnego lekarza ze szpitala. -Cóż? - Zawyrokuje jutro wieczór. Przyrzekł mi, że przyjdzie, kiedy skończy wizyty. Na nieszczęście ten opętany stary popełnił dziś nieostrożność, z której nie chce się wytłumaczyć. Zaparł się jak muł. Kiedy doń mówię, udaje, że nie słyszy; śpi, aby nie odpowiadać; lub jeśli ma oczy otwarte, zaczyna jęczeć. Wychodził dziś rano, gonił pieszo po Paryżu, nie wiadomo gdzie. Wyniósł wszystko, co tylko miał w domu, poszedł gdzieś robić jakieś szacherki, na które wyczerpał resztę sił! Jedna z córek była tutaj. 132 synapizmy- (z grec.) specjalne okłady przykładane na skórę w celu wywołania miejscowego przekrwienia. 205 - Hrabina? - spytał Eugeniusz. - Słuszna brunetka, oko żywe, ładne, zgrabna nóżka, smukła kibić? -Tak. - Zostaw mnie chwilę z nim samym - rzekł Rastignac. - Wyspowiadam go, mnie wszystko opowie. - Pójdę przez ten czas zjeść obiad. Uważaj tylko, żeby go nadto nie wzruszać, mamy jeszcze jakąś nadzieję. - Bądź spokojny. - Jutro będą się dobrze bawiły - rzekł Goriot do Eugeniusza, kiedy zostali sami. - Idą na wielki bal. - Co ty robiłeś rano, ojczulku, że ci się pogorszyło i że musisz leżeć? -Nic. - Anastazja była tutaj? - spytał Rastignac. - Tak - odparł ojciec Goriot. - No i cóż? Nie ukrywaj nic przede mną. Czego jeszcze żądała? - Och! - odparł zbierając resztkę sił - była bardzo nieszczęśliwa, wierzaj! Od czasu sprawy z diamentami Naścia nie ma ani grosza. Zamówiła na dzisiejszy bal suknię ze złotogłowiu, w której będzie wyglądała jak klejnocik. Krawcowa, podła istota, nie chciała robić na kredyt, tak że pokojówka musiała zaliczyć tysiąc franków na tę toaletę. Biedna Naścia, do tego doszła! Myślałem, że mi serce pęknie. Ale pokojówka widząc, że ten Restaud stracił do Naści całe zaufanie, zlękła się o swoje pieniądze i porozumiała się z krawcową, aby nie wydała sukni, póki ona nie dostanie z powrotem tysiąca franków. Bal jutro, suknia gotowa, Naścia w rozpaczy. Chciała wziąć moje resztki srebra, aby je zastawić. Mąż chce, aby była na balu dla pokazania całemu Paryżowi diamentów, o których mówią, że je sprzedała. Czyż może powiedzieć temu potworowi: "Winna jestem tysiąc franków, zapłać "? Nie. Ja to rozumiem. Delfina będzie miała wspaniałą toaletę; Anastazja nie może być gorsza od siostry. A przy tym tak płakała, tak płakała, biedna córuchna!y Byłem tak upokorzony, iż nie miałem wczoraj dwunastu tysięcy, że byłbym oddał resztę nędznego życia, aby okupić tę winę. Widzisz, dziecko, miałem siłę wszystko znieść, ale ta ostatnia klęska rozdarła mi serce. Och, nie namyślałem się długo: zebrałem się, wyświeżyłem, sprzedałem za sześćset franków nakrycie i klamry, potem zastawiłem u starego Gobsecka cały rok dożywocia za jedno- 206 razowe czterysta franków. Ba! Będę żył suchym chlebem! Wystarczyło mi to, kiedym był młody, starczy i teraz. Przynajmniej moja Naścia będzie miała ładny wieczór, wystroi się jak laleczka. Aż mi cieplej w sercu od tego, że mam pod poduszką coś, co zrobi przyjemność biednej Naści. Będzie mogła oddalić tę niegodziwą Wiktorię. Widziane to rzeczy, aby służba nie miała zaufania do państwa! Jutro będę już zdrów. Naścia przychodzi o dziesiątej. Nie chcę, aby myślała, żem chory, nie poszłyby na bal, czuwałyby przy mnie. Naścia uściska mnie jutro jak swoje dziecko, pieszczoty jej uzdrowią mnie. Ostatecznie, czyżbym nie wydał tysiąca franków na aptekę? Wolę je dać swemu nadwornemu lekarzowi, swojej Naści. Przynajmniej pocieszę ją w jej nieszczęściu. Okupię tę winę, żem sobie zapewnił dożywocie. Ona jest na dnie przepaści, a ja już nie mam dość siły, aby ją wydobyć. Och! Wezmę się z powrotem do handlu. Pojadę do Odessy po zboże: trzy razy tańsze niż u nas. Przywóz w naturze jest wprawdzie wzbroniony, ale zacni prawodawcy nie pomyśleli o tym, aby zabronić importu przetworów. Hę, hę! Dziś rano przyszło mi do głowy! Ładne rzeczy można by zrobić na przykład z krochmalem. - Oszalał - pomyślał Eugeniusz patrząc na starca. - No, ojczulku, uspokój się, nie mów już... Skoro Bianchon wrócił, Eugeniusz zeszedł na obiad. Następnie spędzili noc czuwając kolejno przy chorym, przy czym Bianchon czytał medyczne książki, Rastignac zaś pisał do matki i sióstr. Nazajutrz objawy, które wystąpiły u chorego, były, zdaniem Bianchona, raczej pomyślne, ale żądały ustawicznych starań, do których jedynie dwaj studenci byli zdolni, a których opis musiałby obrazić wstydliwą frazeologię naszej epoki. Przystawiono do wychudłego ciała nieboraka pijawki: po nich kataplazmy133, kąpiele nożne, szereg zabiegów, które wymagały zresztą siły i poświęcenia dwóch młodzieńców. Pani de Restaud nie przyszła, przysłała po pieniądze posłańca. - Myślałem, że przyjdzie sama. Ale to lepiej, byłaby się zaniepokoiła - rzekł ojciec na pozór rad z tej okoliczności. O siódmej wieczór Teresa przyniosła list od Delfiny. "Co się z tobą dzieje, drogi mój? Czyżby miłość twoja, tak młoda, już ustąpiła zapomnieniu? Objawiłeś mi w chwili serdecznych zwie- 133 kataplazmy - (z grec.) ciepłe okłady z substancji oleistych. 207 rżeń zbyt piękną duszę, abyś nie miał być z rzędu tych, co zostają zawsze wierni widząc, ile uczucie może mieć odcieni. Jak ty to powiedziałeś, słuchając modlitwy Mojżesz a134: "Dla jednych to powtarzająca się nuta, dla drugich nieskończona harmonia!" Pamiętaj, że oczekuję cię dziś wieczór, aby iść z tobą do pani de Beauseant. Już jest pewne: kontrakt podpisano dziś rano, a biedna wicehrabina dowiedziała się o tym dopiero o drugiej. Cały Paryż stawi się u niej, tak jak ludzie tłoczą się na placu de Greve w godzinie egzekucji. Czyż to nie straszne iść się przyglądać, czy ta kobieta potrafi ukryć swą boleść, czy potrafi pięknie umrzeć? Nie poszłabym, to pewna, gdybym wprzód bywała u niej; ale nie będzie już z pewnością przyjmować i wszystkie moje wysiłki byłyby stracone. Moje położenie jest bardzo odmienne niż innych osób. Zresztą idę i dla ciebie. Czekam cię. Gdybyś nie miał się stawić u mnie do dwóch godzin, nie wiem, czybym ci przebaczyła takie wiarołomstwo". Rastignac wziął pióro i odpisał: "Oczekuję lekarza, który ma orzec, czy ojciec twój będzie żył. Jest umierający. Przyniosę ci wyrok, ale lękam się, że to będzie wyrok śmierci. Okaże się, czy będziesz mogła być na balu. Tysiąc czułości". Lekarz przyszedł o wpół do dziewiątej, mimo iż sąd wypadł niekorzystnie, nie przypuszczał, aby śmierć groziła bezpośrednio. Zapowiedział wahania choroby, od których będą zależały życie i rozum biedaka. - Lepiej byłoby dlań, aby umarł prędko - rzekł w końcu. Eugeniusz zostawił starca pod opieką Bianchona, pomknął zanieść pani de Nucingen smutne nowiny, które w pojęciach jego, jeszcze przeniknionych obowiązkami rodzinnymi, powinny były zgasić wszelkie uciechy. - Powiedz jej i tak, żeby się dobrze bawiła - krzyknął za nim Goriot, który na pozór uśpiony podniósł się na łóżku, gdy Rastignac wychodził. Młody człowiek stanął pełen rozpaczy przed Delfina, którą zastał uczesaną, w balowych trzewikach: pozostawało tylko włożyć suknię. 134 modlitwa Mojżesza - z opery pt. Mojżesz w Egipcie kompozytora włoskiego Joachima Rossiniego (1792-1868). 208 Ale te ostatnie przygotowania, podobne dotknięciom pędzla, którymi malarz kończy obraz, wymagały więcej czasu niż samo podmalowanie płótna. - Jak to! Jeszcze nie ubrany? - rzekła. - Ależ, pani ojciec... - Jeszcze ojciec! - przerwała. - Nie będzie mnie pan uczył obowiązków. Znam ojca od dawna. Ani słowa, Eugeniuszu. Będę słuchała dopiero wtedy, kiedy będziesz ubrany. Teresa wszystko przygotowała u ciebie, mój powóz czeka, weź go i wracaj. Pomówimy o ojcu jadąc na bal. Trzeba wyjechać wcześnie, jeśli się dostaniemy w sznur powozów, dobrze będzie, skoro o jedenastej zdołamy wejść na salę. - Pani... - Spiesz! Ani słowa - rzekła biegnąc do buduaru po naszyjnik. - Ależ niech pan idzie, panie Eugeniuszu, bo pani się pogniewa - rzekła Teresa wypychając młodego człowieka, przerażonego tym wykwintnym ojcobójstwem. Poszedł się ubrać oddając się bolesnym dumaniem. Świat przedstawiał mu się jak ocean błota, w którym człowiek grzęźnie po szyję, skoro raz utkwi w nim nogą. - Same mizerne zbrodnie! - rzekł sobie. - Yautrin jest większy. Ujrzał trzy wielkie wyrazy społeczeństwa: Posłuszeństwo, Walkę i Bunt; Rodzinę, Świat i Yautrina. I nie miał odwagi wybrać. Posłuszeństwo było nudne. Bunt niemożliwy. Walka niepewna. Myśl przeniosła go na łono rodziny. Przypomniał sobie czyste wzruszenia spokojnego życia, dni spędzone wśród tych, których był ukochaniem. Trzymając się naturalnych praw domowego ogniska, te drogie istoty znajdowały w nim szczęście pełne, ciągłe, niezmącone. Mimo tych dobrych myśli nie miał odwagi złożyć przed Delfina wyznania wiary czystych dusz, nakazując jej cnotę w imię miłości. Niedawno rozpoczęte jego wychowanie wydało owoce. Już kochał samolubnie. Instynkt pozwolił mu przejrzeć serce Delfiny, przeczuwał, że jest zdolna przejść po trupie ojca, aby iść na bal, i nie miał ani siły odgrywania moralisty, ani odwagi narażania się jej, ani dość męstwa, aby ją opuścić. - Nie przebaczyłaby mi nigdy, gdybym jej przeszkodził. Następnie zaczął roztrząsać słowa lekarza: tłumaczył sobie, że Goriot nie jest może tak chory, jak on przypuszcza, słowem gromadził 209 obłudne rozumowania, aby usprawiedliwić Delfinę. Nie zna stanu ojca. Nieborak sam wyprawiłby ją na bal, gdyby doń poszła. Często prawo społeczne, nieubłagane w swej formie, potępia pozór zbrodni, którą usprawiedliwiają niezliczone odcienie charakterów, interesów, sytuacji. Eugeniusz chciał oszukać samego siebie, gotów był uczynić kochance ofiarę z własnego sumienia. Od dwóch dni wszystko zmieniło się w jego życiu. Wtargnęła w nie kobieta, zaćmiła pamięć rodziny, zagarnęła wszystko. Rastignac i Delfina spotkali się w okolicznościach, dzięki którym dali sobie zakosztować najwyższych upojeń. Namiętność ich, dobrze przygotowana, wzmogła się przez to, co ją dławi zazwyczaj: posiadanie. Posiadłszy tę kobietę Eugeniusz spostrzegł, że dotąd pragnął jej tylko, pokochał ją dopiero nazajutrz: miłość jest może tylko wdzięcznością za szczęście. Nie pytając, czy jest nikczemna, czy wzniosła, ubóstwiał tę kobietę za rozkosz, którą jej przyniósł w wianie i którą od niej otrzymał. Delfina zaś kochała Rastignaca tak, jak Tantal kochałby anioła, który by spłynął, aby zaspokoić głód lub ugasić pragnienie wyschłej gardzieli. - I cóż, jak się ma ojciec? - rzekła pani de Nucingen, skoro wrócił już w stroju balowym. - Bardzo źle - odparł - jeżeli chcesz mi dać dowód przywiązania, wstąpmy do niego. - Owszem - rzekła - ale po balu. Mój złoty Geniu, bądź dobry, nie mów mi morałów, chodź. Pojechali. W drodze Eugeniusz milczał. - Co tobie? - rzekła. - Słyszę rzężenie twego ojca - odparł z urazą. I z gorącą młodzieńczą wymową zaczął jej opowiadać okrutny czyn, do jakiego pchnęła panią de Restaud próżność, śmiertelny atak, jaki wywołało ostatnie poświęcenie ojca, cena, jaką opłacił suknię Anastazji. Delfina płakała. - Będę brzydka - pomyślała. Łzy jej obeschły. - Pospieszę pielęgnować ojca, nie opuszczę jego wezgłowia - rzekła. - Och, teraz jesteś taka, jaką cię pragnąłem - wykrzyknął Rastignac. 210 Latarnie pięciuset powozów oświetlały wjazd pałacu Beauseant. i Z każdej strony rzęsiście oświetlonej bramy znajdował się konny żandarm. Wielki świat napływał tak rojnie, każdy tak skwapliwie chciał widzieć tę wzniosłą kobietę w chwili upadku, że gdy pani de Nucingen i Rastignac weszli, sale na parterze były już pełne. Od chwili, w której cały dwór cisnął się do grandę Mademoiselle135, wówczas gdy Ludwik XIV wydzierał jej kochanka, żadna sercowa katastrofa nie może się równać co do rozgłosu z przygodą pani de Beauseant. W tej okoliczności ostatnia córa królewskiego niemal domu burgundzkiego okazała się wyższa nad swoje nieszczęście; panowała do ostatniej chwili nad światem, którego próżnostki przejęła jedynie po to, by je wprząc w tryumf swej miłości. Najpiękniejsze kobiety Paryża ożywiały salon strojami i uśmiechami. Na j wykwintnie j si panowie ze dworu, ambasadorowie, ministrowie, ludzie najwybitniejsi we wszelkim zakresie, krzyże, gwiazdy, wstęgi wszelkich kolorów, wszystko cisnęło się koło wicehrabiny. Orkiestra napełniała tonami złocone stropy tego pałacu, który dla swej królowej zmienił się w pustynię. Pani de Beauseant stała na środku salonu przyjmując swych rzekomych przyjaciół. Ubrana biało, bez żadnych ozdób, w gładko zaplecionych włosach, zdawała się spokojna: ani bólu, ani dumy, ani fałszywego wesela. Nikt nie mógł wyczytać, co się dzieje w jej duszy. Rzekłbyś, Niobe136 wyciosana z marmuru. Uśmiech, którym witała najbliższych, miał niekiedy odcień szyderstwa; ale poza tym nikt nie dopatrzył się w niej zmiany; była zupełnie tą samą, jaką była, kiedy szczęście stroiło ją swymi promieniami. Najobojętniejsi podziwiali ją. Tak młode Rzymianki oklaskiwały gladiatora, który umiał się uśmiechnąć konając. Zdawałoby się, że świat się przystroił, aby pożegnać jedną ze swych władczyń. - Drżałam, że pan nie przyjdzie - rzekła do Rastignaca. 135 grandę Mademoiselle - Mademoiselle - tytuł nadawany niegdyś we Francji najstarszej córce brata królewskiego. La grandę (wielka) Mademoiselle - księżna de Montpensier; dwór pragnąc zagarnąć jej olbrzymią fortunę nie pozwalał jej wyjść za mąż, z tego powodu księżna przyłączyła się do Frondy (stronnictwa występującego głównie przeciw rządzącemu w czasie małoletności Ludwika XIV Mazarinowi) i poślubiła potajemnie hr. Lauzun, którego Ludwik XIV kazał w 1672 r. uwięzić. 136 Niobe- postać z mitologii greckiej, uosobienie rozpaczy. 211 - Pani - odparł wzruszonym głosem biorąc to za wymówkę - przyszedłem, aby wyjść ostatni. - Dobrze - rzekła ujmując go za rękę. - Jest pan tu może jedyną istotą, której mogę zaufać. Mój drogi, kochaj tylko tę kobietę, którą będziesz mógł kochać wiecznie. Nie rzucaj jej nigdy. Wsparła się na ramieniu Rastignaca i zaprowadziła go na kanapę do salonu, gdzie grano w karty. - Jedź - rzekła - do margrabiego. Jakub, mój pokojowiec, zawiezie cię i odda ci list do niego. Proszę go o zwrot korespondencji. Chcę wierzyć, że odda ci ją w całości. Skoro wrócisz z listami, idź na górę, do mego pokoju. Polecę, aby mi dano znać. Wstała, aby wyjść naprzeciw księżnej de Langeais, swej najlepszej przyjaciółki, która wchodziła w tej chwili. Rastignac udał się do pałacu Rocheflde, gdzie d'Ajuda miał spędzić wieczór. Margrabia zawiózł go do siebie, oddał studentowi skrzynkę i rzekł: - Są wszystkie. Zdawało się przez chwilę, że chce coś mówić, czy to aby zadać Eugeniuszowi jakieś pytanie tyczące balu i wicehrabiny, czy aby się zwierzyć, że zaczyna już rozpaczać z powodu swego małżeństwa, jak w istocie było później, ale błysk dumy zamigotał w jego oczach, zdobył się na tę smutną odwagę, aby pokryć milczeniem najszlachetniejsze uczucia. - Nic jej nie mów o mnie, drogi Eugeniuszu. Uścisnął dłoń Rastignaca ruchem serdecznym i smutnym zarazem i dał mu znak, aby jechał. Eugeniusz wrócił do pałacu, wprowadzono go do pokoju wicehrabiny, gdzie ujrzał przygotowania do wyjazdu. Usiadł przy ogniu i utkwiwszy wzrok w cedrową szkatułkę pogrążył się w melancholijnej zadumie. Pani de Beauseant nabierała w jego oczach rozmiarów bogiń z Iliady. - Ach, drogi... - rzekła wicehrabina wchodząc i opierając rękę na ramieniu Eugeniusza. Stała przed nim cała we łzach, ze wzniesionymi oczami. Naraz drżącą ręką chwyciła skrzynkę, wrzuciła ją w ogień i przyglądała się, jak płonie. - Tańczą! Przyszli wszyscy punktualnie, podczas gdy śmierć przyjdzie późno. Cyt! Mój przyjacielu - rzekła kładąc palec na ustach Rastignaca, który miał się odezwać. - Nie ujrzę już nigdy Paryża ani 212 świata. O piątej rano wyjeżdżam, aby się zagrzebać w zapadłym kącie Normandii. Od trzeciej po południu trzeba mi było czynić przygotowania, podpisywać akty, wglądać w interesy, nie mogłam nikogo posłać do... Urwała. - Miałam pewność, że będziesz u... Znowu urwała zmiażdżona bólem. W takich chwilach wszystko jest bólem, pewne wyrazy nie chcą przejść przez gardło. - Słowem - mówiła dalej - liczyłam na ciebie dziś wieczór... wiedziałam, że mi oddasz tę ostatnią usługę. Chciałam ci dać zakład mej przyjaźni. Będę często myślała o tobie, wydałeś mi się dobry i szlachetny, młody i czysty wśród tego świata, w którym podobne przymioty są tak rzadkie... Chciałabym, byś niekiedy pomyślał o mnie. Oto - rzekła spoglądając dookoła siebie - szkatułka, w której chowałam rękawiczki. Ilekroć sięgałam do niej ubierając się na bal lub do teatru, czułam się piękna, bo byłam szczęśliwa, zawsze zostawiałam w niej jakąś wdzięczną myśl: jest w tej szkatułce wiele mnie samej, jest w niej Klara de Beauseant, która już nie istnieje. Przyjm ten drobiazg: polecę, aby ci go odniesiono. Pani de Nucingen bardzo dziś ładnie wygląda, kocha ją. Jeżeli nie zobaczymy się już, mój przyjacielu, bądź pewien, że będę się modliła za ciebie za to, żeś był dla mnie dobry. Zejdźmy na dół, nie chcę, aby myśleli, żem płakała. Mam przed sobą wieczność, będę sama i nikt nie będzie żądał rachunku z moich łez. Jeszcze jedno spojrzenie na ten pokój. Zatrzymała się. Następnie zasłoniwszy na chwilę oczy ręką, otarła je, zwilżyła zimną wodą i ujęła ramię studenta. - Chodźmy - rzekła. Rastignac nigdy nie doznał równie gwałtownego wzruszenia, jak od zetknięcia się z tą tak szlachetnie powściąganą boleścią. Skoro wrócili na salę balową, Eugeniusz obszedł ją z panią de Beauseant: był to ostatni i delikatny wzgląd tej uroczej kobiety. Niebawem spostrzegł obie siostry, panią de Restaud i panią de Nucingen. Hrabina wyglądała wspaniale w przepychu diamentów, które musiały palić jej ciało, ostatni raz miała je na sobie. Mims,całej potęgi swej dumy i miłości nie mogła wytrzymać wzroku męzsf. Widok ten nie mógł obudzić weselszych myśli w Rastignacu; poprzez diamenty obu sióstr widział barłóg, 213 na którym leżał Goriot^f^icehrabina wytłumaczyła sobie mylnie smutek Eugeniusza, puściła jego ramię. - Niech pan idzie, nie chcę pana okradać z przyjemności - rzekła. Niebawem przywołała Eugeniusza Delfina, szczęśliwa z wrażenia, jakie zrobiła, żądna złożyć pod stopy kochanka hołdy zebrane w tym świecie, w który miała nadzieję się wkupić. - Jak się wydaje panu Naścia? - spytała. - Wybiła pieniądz ze wszystkiego, nawet ze śmierci własnego ojca - odparł. Około czwartej ciżba zaczęła się przerzedzać. Niebawem muzyka umilkła. Księżna de Langeais i Rastignac znaleźli się sami w wielkim salonie. Wicehrabina, która spodziewała się zastać tylko studenta, weszła do sali pożegnawszy się wprzód z panem de Beauseant, który udał się na spoczynek powtarzając: - Źle czynisz, moja droga, zagrzebując się na odludziu tak młodo. Zostań z nami. Na widok księżnej, pani de Beauseant nie mogła wstrzymać okrzyku. - Odgadłam cię, Klaro - rzekła księżna de Langeais. - Odjeżdżasz, aby już nie wrócić, ale nie odjedziesz, nim mnie nie wysłuchasz i zanim się nie zrozumiemy. Ujęła przyjaciółkę pod ramię, pociągnęła ją do sąsiedniego salonu i tam, patrząc na nią ze łzami w oczach, objęła ją i ucałowała. - Nie chcę się z tobą rozstać obojętnie, moja droga, to byłby zbyt ciężki wyrzut. Możesz liczyć na mnie jak na samą siebie. Wspaniała byłaś dziś wieczór: uczułam się godna ciebie i chcę ci tego dowieść. Zawiniłam względem ciebie, nie zawsze byłam taka, jak trzeba, przebacz mi, droga, odwołuję wszystko, co mogło cię zranić, chciałabym cofnąć swoje słowa. Jednakże boleść skojarzyła nasze dusze; nie wiem, która z nas będzie nieszczęśliwsza. Pana de Montriveau nie było dziś wieczór, rozumiesz? Kto ciebie widział podczas tego balu, Klaro, nie zapomni cię nigdy. Co do mnie, podejmę ostatnią próbę. Jeśli się nie uda, zamknę się w klasztorze! A ty dokąd się udajesz? - Do Courceles, w Normandii, chcę tam kochać, modlić się, póki Bóg nie odwoła mnie z tego świata. - Chodź, Eugeniuszu - rzekła wicehrabina wzruszonym głosem przypominając sobie, że młody człowiek czeka. Student zgiął kolano, ujął rękę kuzynki i ucałował jej dłoń. 214 - Antosiu, bądź zdrowa! - rzekła pani de Beauseant - życzę ci szczęścia. Ty, Eugeniuszu, masz je; jesteś młody, możesz w coś jeszcze wierzyć - rzekła do studenta. - Opuszczając ten świat mam przynajmniej koło siebie dwa szczerze wzruszone serca! Rastignac odszedł koło piątej pomógłszy pani de Beauseant, wsiąść do "berlinki137, przyjąwszy jej ostatnie pożegnanie zwilżone łzami. Łzy te świadczyły, że najwyżej położone osoby nie są poza prawami serca i nie żyją bez trosk, jak to chcieliby wmówić w lud jego dworacy. Eugeniusz wrócił pieszo do pensjonatu pani Vauquer w wilgotny i zimny poranek. Dopełnił swojej edukacji! - Nie uratujemy biednego ojca Goriot - rzekł Bianchon, kiedy Rastignac wszedł do sąsiada. - Mój przyjacielu - rzekł Eugeniusz spojrzawszy na uśpionego starca - idź, krocz skromną drogą, do jakiej ograniczają się twoje pragnienia. Ja jestem w piekle i trzeba mi w nim zostać. Cokolwiek najgorszego mówiono by ci o świecie, wierz we wszystko! Nie ma Juwenala, który by zdołał odmalować jego ohydę pokrytą klejnotami i złotem. Nazajutrz około drugiej Bianchon obudził Rastignaca: zmuszony wyjść, prosił go, aby czuwał przy ojcu Goriot, którego stan znacznie się pogorszył. - Nieborak nie ma przed sobą ani dwóch dni, może ani sześciu godzin - rzekł medyk. - Mimo to trzeba nam walczyć do ostatka. Mam na myśli parę zabiegów, które będą dość kosztowne. Będziemy go pielęgnowali, ale ja nie mam ani szeląga. Przetrząsnąłem jego kieszenie, przepatrzyłem szafy: dubeltowe zero. Wypytałem go, póki był przytomny, powiedział, że nie ma ani grosza. Ile ty masz? - Ledwie dwadzieścia franków - rzekł Rastignac - ale spróbuję pójść z tym grać i wygram. - A jeśli przegrasz? - Zwrócę się do zięciów, córek. - A jeśli nie dadzą? - odparł Bianchon. - Najpilniejsze w tej chwili to nie pieniądze: trzeba obłożyć starego wrzącymi synapizmami od stóp aż do pół uda. Jeżeli zacznie krzyczeć, jest jeszcze nadzieja. 137 berlinka - tu: obszerna kareta podróżna. 215 Wiesz, jak się to robi, zresztą Krzysztof pomoże ci. Ja wstąpię do aptekarza poręczyć za lekarstwa, które będziemy brali. Istne nieszczęście, że nie można biedaka przenieść do szpitala, byłoby mu tam lepiej. No, chodź, powiem, ci co trzeba robić, i nie opuszczaj go, póki nie wrócę. Dwaj młodzi ludzie weszli do izby, w której leżał starzec. Eugeniusz przestraszył się zmianą tej twarzy, skurczonej, bladej, wyniszczonej. - I cóż, tatku? - rzekł pochylając się nad tapczanem. Goriot podniósł na Eugeniusza martwy wzrok i popatrzał nań uważnie, nie poznając. Student nie wytrzymał tego widoku, łzy zwilżyły mu oczy. - Bianchon, czy nie trzeba by tu założyć firanek? - Nie, wrażenia atmosferyczne nie dochodzą go już. Bardzo byłoby szczęśliwie, gdyby odczuwał zimno lub gorąco! Trzeba nam tylko ognia, grzać ziółka i przygotować różne rzeczy. Przyślę ci parę polan, które wystarczą, póki nie zdobędziemy drzewa. Wczoraj i dziś w nocy spaliłem twoje drzewo i wszystek torf nieboraka. Było mokro, woda ściekała po ścianach. Ledwie zdołałem osuszyć pokój. Krzysztof zamiótł tutaj: istna stajnia. Wykadziłem jałowcem, bo zaduch był niemożliwy. - Mój Boże! - rzekł Rastignac - ależ córki... - O, jeżeli zażąda pić, podasz mu to - rzekł medyk pokazując Rastignacowi biały garnek. - Jeżeli usłyszysz, że jęczy, a brzuch będzie gorący i twardy, zawołasz do pomocy Krzysztofa, dacie mu... wiesz już. Gdyby przypadkiem był bardzo podniecony, gdyby dużo gadał, bredził trochę, pozwól mu. To będzie niezły znak. Ale poślij wówczas Krzysztofa do szpitala. Naczelny lekarz, kolega mój, lub ja przyjdziemy, aby mu przyłożyć moksę138. Dziś rano, gdyś ty spał, zrobiliśmy wielkie konsylium z jednym uczniem doktora Galia, naczelnym lekarzem Bożego Ciała i z naszym starym. Tym panom zdawało się, że widzą ciekawe symptomy139; toteż będziemy śledzić bieg choroby, aby rozjaśnić parę punktów naukowych dość wielkiej 138 moksa - (z hiszp.) środek polegający na przypalaniu lub nagrzewaniu ciała chorego. 139 symptomy - (z grec.) objawy. 2l6 wagi. Jeden z nich twierdzi, że ucisk krwi, skierowany szczególnie na jeden organ, może wywołać osobliwe zjawiska. Słuchaj tedy dobrze, w razie gdyby coś mówił, aby stwierdzić, w jakim zakresie myśli się obraca, czy to są przejawy pamięci, spostrzeżeń, rozumowania, czy zajmuje się zjawiskami materialnymi, czy uczuciowymi, czy rozumuje, czy wraca myślą w przeszłość, słowem, staraj się zdać ścisłą sprawę. Możebne jest, że nastąpi ogólny udar i że umrze nieprzytomny jak w tej chwili. Wszystko jest tak dziwne w tego rodzaju chorobach! Gdyby nastąpił udar tutaj - rzekł Bianchon pokazując potylicę - bywają przykłady osobliwych zjawisk: mózg odzyskuje niekiedy pewne zdolności i śmierć przychodzi wolniej. Wysięk może ustąpić, odpłynąć drogami, które stwierdzić zdołałaby jedynie autopsja140. Jest u Nieuleczalnych zidiociały starzec, u którego wysięk wystąpił wzdłuż kości pacierzowej: cierpi straszliwie, ale żyje. - Dobrze się bawiły? - rzekł Goriot poznając Eugeniusza. -f-0ch\ Myśli tylko o córkach - rzekł Bianchon. - Mało sto razy powtarzał tej nocy: "Tańczą! Naścia ma suknię!" Nazywał je po imieniu. Niech mnie licho porwie, ale łzy miałem w oczach. "Delfino! Delfinko moja! Naściu!" Słowo honoru - rzekł medyk - można się było rozbeczę^/ - Delfino... - rzekł starzec - jest tutaj prawda? Byłem pewny! I oczy jego z szaloną ruchliwością zaczęły biegać po ścianach i drzwiach. - Zejdę powiedzieć Sylwii, aby przygotowała synapizmy - zawołał Bianchon - teraz najlepsza pora. Rastignac został sam ze starcem, siedząc w nogach łóżka, z oczami wlepionymi w tę straszliwą i bolesną głowę. - Pani de Beauseant ucieka, ten umiera. Piękne dusze nie mogą długo zostać na tym świecie. W istocie, w jakiż sposób wielkie uczucia mogłyby współżyć z lichym, małym, powierzchownym społeczeństwem? Obrazy zabawy, w jakiej dopiero co brał udział, nasunęły się w jego wspomnieniu, tworząc kontrast z widokiem tego łoża śmierci. Naraz zjawił się Bianchon. 140 autopsja - (z grec.) bezpośrednia obserwacja. 217 - Słuchaj, Genku, widziałem się z naczelnym lekarzem i wróciłem pędem. Jeżeli zdarzą się objawy świadomości, jeżeli coś będzie mówił, zawiń go w synapizm od karku do lędźwi i poślij po nas. - Drogi Bianchon - rzekł Eugeniusz. - Och! Chodzi o doświadczenie naukowe - odparł medyk z zapałem neofity141. ^ - Widzę - rzekł Eugeniusz - że, ja jeden będę pielęgnował biednego starca z przywiązamaJ - Gdybyś mnie widział dziś rano, nie mówiłbyś tego - oparł Bianchon nie obrażając się o wymówkę. - Lekarze, którzy praktykują od dawna, widzą tylko chorobę, ja jeszcze widzę chorego. Odszedł zostawiając Eugeniusza ze starcem, w oczekiwaniu przesilenia, które też nastąpiło niebawem. - Ach, to ty drogie dziecko - rzekł ojciec Goriot poznając Eugeniusza. - Lepiej panu? - spytał student biorąc go za rękę. - Tak, miałem na głowie niby obręcz, teraz mi lżej. Widziałeś córki? Przyjdą, przybiegną natychmiast, skoro się dowiedzą, żem chory; tak mnie pielęgnowały niegdyś w domu. Mój Boże! Chciałbym, aby pokój był czysty na ich przyjęcie. Był tu jakiś młody człowiek, który mi wypalił wszystek torf. - Słyszę Krzysztofa - rzekł Eugeniusz - przynosi drzewo, które ten właśnie młody człowiek panu przysyła. - Ba ! Ale czym zapłacić? Nie mam grosza. Oddałem wszystko, wszystko. Zostałem o torbie żebraczej. Czy suknia ze złotej lamy była choć ładna? (Och, boli!) Dziękuję, Krzysztofie! Bóg cię nagrodzi, chłopcze, ja już nie mam nic. - Ja was zapłacę dobrze, ciebie i Sylwię - rzekł Eugeniusz do uchąchlopca. ''-Córki powiedziały, że przyjdą, nieprawdaż, Krzysztofie? Idź jeszcze raz, dam ci pięć franków. Powiedz, że nie czuję się dobrze, że chciałbym je uściskać, ujrzeć je jeszcze raz przed śmiercią. Powiedz im to, ale tak, aby zbytnio nie przestraszyć/ Krzysztof, na znak Rastignaca, wyszedł. 141 neofita - (z grec.) tu: gorliwy wyznawca świeżo nabytych idei. 2l8 -t- Zaraz przyjdą - ciągnął starzec. - Ja je znam. Poczciwa Delfinka! Jakież zmartwienie jej sprawię, jeśli umrę! Naści także. Nie chciałbym umrzeć, żeby nie płakały przeze mnie. Umrzeć, drogi Geniu, to znaczy nie widzieć ich więcej! Nudno mi będzie tam, dokąd się idzie po śmierci. Dla ojca piekło to być bez dzieci, a ja już zaprawiłem się do tego od czasu, jak wyszły za mąż. Mój raj był w domu. Powiedz mi, gdybym poszedł do raju, czy będę mógł wrócić na ziemię, aby być jako duch koło nich?... Słyszałem takie rzeczy. Czy to prawda? Zdaje mi się, że widzę je w tej chwili, takie jak były w domu. Przychodziły co rano mówiąc: "Dzień dobry, ojczulku!" Brałem je na kolana, droczyłem się z nimi, ściskałem je. Pieściły mnie milutko. Śniadaliśmy co dzień razem, jedliśmy razem obiad, słowem, byłem ojcem, cieszyłem się swymi dziećmi. Kiedy były w domu, nie rozumowały, nie wiedziały nic o świecie, kochały mnie. Mój Boże! Czemu one zawsze nie zostały małe? (Och! boli, głowa mi pęka!) Och! och! Darujcie mi, dzieci, cierpię straszliwie, a musi to być prawdziwy ból, bo wyście mnie dobrze zahartowały na cierpienie. Mój Boże! Gdybym tylko ich ręce mógł trzymać w swoich, nie czułbym bólu. Myślisz, że przyjdą? Krzysztof jest taki głupi. Powinienem był iść sam. On je zobaczy!... Prawda, ty byłeś wczoraj na balu? Powiedz mi, jak wyglądały? Nie wiedziały nic o mej chorobie, nieprawdaż? Nie byłyby tańczyły, biedne małe! Och! nie chcę już chorować. Zbyt jestem im potrzebny. Majątek zagrożony. I jakim mężom wydane są na pastwę! Wyleczcie mnie, wyleczcie mnie! (Och! jak ja cierpię!... Och, och, och!) Widzisz, musicie mnie wyleczyć, bo im trzeba pieniędzy, a ja wiem, skąd je wziąć. Pojadę do Odessy, założę fabrykę krochmalu. Ja jestem filut, zrobię na tym miliony. (Och, boli, nie wytrzymam!) Goriot umilkł na chwilę: zdawało się, że skupia wszystkie siły, by wytrzymać ból. - Gdyby one były tutaj, nie skarżyłbym się - rzekł. - Po cóż się skarżyć? Zapadł w drzemkę, która trwała długo. Krzysztof wrócił. Rastig-nac, który myślał, że Goriot śpi, pozwolił, aby chłopiec zdał sprawę ze swego poselstwa. - Proszę pana, poszedłem najpierw do pani hrabiny, ale nie sposób było z nią mówić, miała jakieś ważne sprawy z mężem. Kie- 219 f dym nastawa!, wyszedł sam pan de Restaud i powiedział :j/"Pan Gonot umiera! Więc cóż, to najlepsze, co mógłby uczynić. Potrzebuję w tej chwili pani de Restaud dla dokończenia ważnych spraw: pójdzie, kiedy wszystko załatwimy. Wydawał się pogniewany. Miałem odejść, kiedy pani wyszła jakimiś drzwiczkami, których nie uważałem, i rzekła: "Krzysztofie, powiedz, ojcu, że mam ważne sprawy z mężem i że nie mogę odejść; chodzi o życie i śmierć moich dzieci, ale skoro tylko skończę, przyjdę". Co się tyczy pani baronowej, inna historia! Nie widziałem jej i nie mogłem z nią mówić. "Ba, rzekła pokojówka, pani wróciła z balu o kwadrans na szóstą, śpi, jeśli ją zbudzę przed południem, połaje mnie. Skoro zadzwoni na mnie, powiem jej, że ojciec ma się gorzej. Na złą nowinę zawsze jest dość wcześnie". Darmo było prosić! Aha! Właśnie!... Chciałem się widzieć z panem baronem, nie było go w domu. - Żadna nie miałaby przyjść! - wykrzyknął Rastignac. - Napiszę do obu. - Żadna! - powtórzył starzec podnosząc się na posłaniu.-fc-Maj ą ważne sprawy, śpią, nie przyjdą. Wiedziałem o tym. Trzeba umierać, aby się dowiedzieć, co to dzieci... Och, mój przyjacielu, nie żeń się, nie miej dzieci! Dajesz im życie, one ci dają śmierć. Wprowadzasz je w świat, one cię zeń wyganiają. Nie, nie przyjdą! Wiedziałem to od dziesięciu lat. Mówiłem to sobie niekiedy, ale nie śmiałem w to wierzyć.^ rr- -l \ Łzy zakręciły się w jego oczach, otoczonych krwawą obwódką. - Ach, gdybym był bogaty, gdybym zachował majątek, zamiast go im oddawać, byłyby tutaj, lizałyby mi twarz pocałunkami! Mieszkałbym w pałacyku, miałbym piękne pokoje, służbę, ogień na kominku, tonęłyby we łzach z mężami i dziećmi. Miałbym to wszystko. Ale nic!... Pieniądz daje wszystko, nawet dzieci. O, moje pieniądze, gdzież one? Gdybym zostawiał skarby, pielęgnowałyby mnie, opatrywały, słyszałbym je, widziałbym je. O, moje drogie, jedyne dziecko, wolę swoje opuszczenie i nędzę! Przynajmniej kiedy nędzarz spotka się z miłością, pewien jest, że ktoś naprawdę go kocha. Nie, chciałbym być bogaty, widziałbym je. Ba, kto wie!? Obie mają serca z kamienia. Nadto sam je kochałem, aby one mogły mnie kochać. Ojciec powinien być zawsze bogaty, powinien trzymać dzieci jak narowiste konie. A ja włóczyłem się przed nimi na kolanach. Nędznice! Godnie chcę uwieńczyć dziesięcio- 220 letnie postępowanie ze mną. Gdybyś wiedział, jak one chodziły koło mnie w pierwszych czasach po wyjściu za mąż (Och! cierpię jak potępieniec!). Dałem każdej blisko po osiemset tysięcy, nie mogły ani one, ani ich mężowie źle się ze mną obchodzić. Przyjmowali mnie: "Ojczulku, tatusiu, to, owo". Zawsze było dla mnie nakrycie przy stole. Zięciowie odnosili się do mnie z szacunkiem. Wyglądałem na człowieka, który ma jeszcze coś. Czemu nie? Nie opowiadałem nic o swoich interesach. Człowiek, który daje córkom po osiemset tysięcy, wart jest, aby się z nim liczyć. Tańczono też koło mnie, ale to dla moich pieniędzy. Świat nie jest ładny, przekonałem się o tym. Wożono mnie do teatru, siedziałem u nich, ile mi się podobało. Słowem, przyznawały się do ojca, nie zapierały się mnie. Ja mam oko, wierz mi, nic nie uchodziło mej baczności. Wszystko trafiało do celu i raniło mnie w serce. Widziałem, że to komedie, ale zło było bez ratunku. Czułem się u nich, mniej swobodnie niż tu przy naszym stole. Nie wiedziałem, co mówić. Nieraz goście pytali na ucho zięciów: "Kto to jest ten jegomość? - To ojciec z workiem, bogacz. - Tam do licha!" - odpowiadali. I patrzyli na mnie z szacunkiem, jaki należy się dukatom. Jeśli im byłem czasem nie na rękę, sowicie okupywałem swoje wady. Zresztą, któż jest doskonały? (Głowa moja to jedna rana!) Cierpię w tej chwili wszystkie śmiertelne męki, drogi Eugeniuszu; otóż wiedz, że to nic w porównaniu z bólem, który mi zadało pierwsze spojrzenie Anastazji, gdy mi dała uczuć, że powiedziałem głupstwo i że ją upokarzam swym nieokrzesaniem: spojrzenie jej otwarło mi żyły. Byłbym chciał wszystko wiedzieć, ale wiedziałem tylko to, że jestem zbyteczny na ziemi. Nazajutrz poszedłem go Delfinki, aby się pocieszyć, i znowuż robię głupstwo, które ją zgniewało! Byłem jak oszalały. Przez tydzień nie wiedziałem, co z sobą począć. Nie śmiałem iść do nich z obawy wymówek. I oto zamknąłem sobie dom córek. O, mój Boże! Ty znasz nędzę, cierpienia, które zniosłem, policzyłeś pchnięcia sztyletu, otrzymane w owym czasie, który mnie postarzył, zmienił, zabił, okrył siwizną: po cóż mi każesz cierpieć dziś jeszcze? Sumien-niem odpokutował ten grzech, żem je nadto kochał. Dobrze się zemściły za me przywiązanie, szarpały mnie kleszczami jak kaci! I cóż! Ojcowie są tak głupi, kochałem je tak bardzo, że wracałem, jak szuler wraca do gry. Córki to był mój nałóg, moje kochanki, wszystko! Często obie potrzebowały czegoś, jakichś fatałaszków, pokojówki uprzedzały 221 mnie o tym, i przynosiłem im, aby kupić sobie dobre przyjęcie! Ale i tak dawały mi czasem lekcję znalezienia się w świecie. O, nie robiły ze mną ceremonii. Rumieniły się za mnie. Oto co znaczy dać dzieciom dobre wychowanie. W moim wieku nie mogłem przecie iść do szkoły. (Cierpię straszliwie! Mój Boże! Lekarza! lekarza! Gdyby mi otwierano czaszkę, nie tyle bym cierpiał). Moje córki! Anastazjo! Delfino! Chcę je widzieć. Poślijcie po nie, sprowadźcie przez żandarmów, siłą! Prawo jest za mną, natura, kodeks... Protestuję! Kraj zginie, jeżeli ojca będzie się deptać nogami. To jasne. ^Społeczeństwo, świat wspierają się na ojcostwie, wszystko zawali się, jeśli dzieci nie będą kochały rodziców. Och! Widzieć je, słyszeć, mniejsza, co powiedzą, byłem słyszał ich głos, to uśmierzy moje cierpienia. Delfina zwłaszcza. Ale powiedz im, kiedy będą tutaj, aby nie patrzyły na mnie zimno, jak zazwyczaj. Ach! Drogi przyjacielu, dobry panie Geniu, ty nie wiesz, co to znaczy, kiedy złoto spojrzenia zmieni się nagle w szary ołów. Od dnia, w którym ich oczy przestały patrzeć na mnie promiennie, żyłem tu w ciągłej zimie; łykałem już tylko same zgryzoty, a iłem się ich nałykał! Żyłem po to, aby mnie znieważano, upokarzano. Kocham je tak, że znosiłem wszystkie poniżenia, za które sprzedawały mi jakąś drobną, kradzioną przyjemność,Qa, ojciec, musiałem się kryć, aby widzieć swoje córki! Ja dałem im życie, one nie dadzą mi ani godziny! Pić mi się chce, jeść mi się chce, serce mnie pali, a one nie przyjdą orzeźwić mego konania, bo ja umieram, czuję to. Nie rozumieją, co to znaczy deptać po trupie ojca! Jest Bóg w niebiesiech, który mści się za nas, ojców, bez naszej woli. Och, one przyjdą! Pójdźcie, moje ukochane, przyjdźcie mnie jeszcze ucałować. Ostatni pocałunek, wiatyk waszego ojca, który będzie się modlił do Boga za was, powie mu, że byłyście dobrymi córkami, będzie za wami przemawiał! ([Ostatecznie, one są niewinne. Tak, one są niewinne, mój drogi panie! Powiedz to wyraźnie całemu światu, aby ich nie szarpano z mego powodu. Wszystko to z mojej winy, przyuczyłem je deptać po sobie. Robiło mi to przyjemność. To nie obchodzi nikogo, ani sprawiedliwości ludzkiej, ani boskiej. Bóg byłby niesprawiedliwy, gdyby je potępił z mej przyczyny. Nie umiałem postępować, popełniłem szaleństwo, żem się zrzekł swoich praw. Byłbym się spodlił dla nich! Cóż chcesz! Najpiękniejsza natura, najszlachetniejsze dusze skaziłyby się od takiej pobłażliwości. Jestem nędznik, sprawiedliwie jestem ukarany. Ja sam spowodowałem przywa- 222 ry córek, ja je zepsułem. Chcą dziś przyjemności, jak niegdyś chciały cukierków. Pozwalałem im jako młodym dziewczętom zaspokajać każde zachcenie. W piętnastu latach miały powóz? W niczym nie znały-oporu. Ja sam zawiniłem swoją miłością. Od ich głosu tajało mi serce. \ Słyszę je, nadchodzą. Och! Tak, przyjdą. Prawo żąda, aby dzieci nawiedzały umierającego ojca, prawo jest za mną. A przy tym to kosztuje tylko kurs dorożki. Zapłacę. Napisz im, że mam dla nich miliony w testamencie. Znam sposób. Zrobię miliony. Nikomu nie przyszło na myśl. To się nie zepsuje w drodze jak zboże lub mąka. Ha, ha! A krochmal, toć to gotowe miliony! Nie skłamiesz, powiedz im o milionach; gdyby nawet miały przyjść przez chciwość, wolę, aby mnie oszukały, zobaczę je. Chcę córek! ja dałem im życie, moje są - wołał podnosząc się na posłaniu i ukazując Eugeniuszowi głowę , pokrytą rzadkim siwym włosem i wyrażającą bezmiar groźby. ----J - No - rzekł Eugeniusz - połóż się, dobry ojcze Goriot, napiszę do nich. Skoro tylko Bianchon wróci, sam pójdę, gdyby nie przyszły. - Gdyby nie przyszły? - powtórzył starzec szlochając. - Ależ ja tymczasem umrę, umrę z wściekłości; tak, z wściekłości. Szał mnie ogarnia! W tej chwili widzę całe swoje życie. Byłem dudek! Nie kochają mnie, nigdy nie kochały! To jasne. Jeśli nie przyszły, już nie przyjdą. Im dłużej będą zwlekały, tym bardziej nie zechcą mi sprawić tej radości. Znam je. Nie umiały nigdy przeczuć moich zgryzot, bólów, potrzeb, nie przeczują mojej śmierci: one nie pojmują nawet mej tkliwości. Och, widzę, to tak je przyzwyczaiłem do tego, że sobie dla nich wypruwam wnętrzności... to odbiera cenę wszystkiemu, co mógłbym uczynić. Gdyby rzekły, że mi chcą wylupić oczy, powiedziałbym: "Wyłupcie!" Jestem za głupi. One myślą, że wszyscy ojcowie są tacy. Trzeba się zawsze cenić. Ich dzieci pomszczą się za mnie. Ależ własny interes każe im, aby tu przyszły. Ostrzeż je, gotują sobie okrutne konanie. Dopuszczają się wszystkich zbrodni w tej jednej. Idź, powiedz im, że to, co czynią, to ojcobójstwo. Dosyć razy je już popełniły, już wystarczy... Krzyczże na nie jak ja: "Hej, Naściu! Hej, Delfinko! Pójdźcie do ojca, który był taki dojbry dla was i który cierpi!..." Nic, nikogo! Mam umrzeć jak piesilOto moja nagroda: opuszczenie! To nikczemnice, zbrodniarki: brzydzę się nimi, przeklinam je; wstanę w nocy z trumny, aby je przekląć jeszcze raz: powiedzcież, przyjaciele, czy nie mam racji? Toć one bardzo źle sobie 223 postępują, nieprawdaż?... Co ja gadam? Czy nie mówiłeś, że Delfinka jest tutaj? Ona lepsza od tamtej... Ty jesteś moim synem, Eugeniuszu! Kochaj ją, bądź dla niej ojcem. Tamta jest bardzo nieszczęśliwa. A ich majątek! Och! Boże! Umieram, zanadto cierpię! Utnijcie mi głowę, zostawcie tylko serce. - Krzysztofie, biegnij po Bianchona - krzyknął Eugeniusz przerażony gwałtownością skarg i krzyków starca - i sprowadź kabriolet. Pojadę po córki, ojcze Goriot, sprowadzę ci je. - Siłą! Siłą! Wezwij straż, wojsko, wszystko! - rzekł rzucając Eugeniuszowi ostatnie spojrzenie, w którym błyszczała iskra rozumu. - Udaj się do władz, do prokuratora, niech mi je sprowadzą, żądam! - Ależ przeklął je pan. - Kto to powiedział? - odparł starzec zdumiony. - Wiesz dobrze, że je kocham, że je ubóstwiam! Ozdrowieję, skoro je zobaczę... Idź, dobry sąsiedzie, moje drogie dziecko, idź! Ty jesteś dobry, chciałbym ci podziękować, ale nic nie mogę ci dać prócz błogosławieństwa umierającego. Ach! Chciałbym bodaj widzieć Delfinę, powiedzieć jej, aby ci odpłaciła za mnie. Jeżeli druga nie może, przyprowadź mi choć tę. Powiedz jej, że stracisz do niej serce, o ile nie zechce przyjść. Ona cię tak kocha, że przyjdzie. Pić! Wnętrzności mnie palą! Połóżcie mi coś na głowę. Ręka moich córek... to by mnie ocaliło, czuję... Mój Boże, któż im wróci dobrobyt, gdy ja odejdę? Chcę jechać dla nich do Odessy, do Odessy, wyrabiać makaron. - Wypij to, ojcze - rzekł Eugeniusz podnosząc konającego i obejmując go lewym ramieniem, gdy w prawej ręce trzymał filiżankę z kojącym napojem. - O, ty musisz kochać rodziców! - rzekł starzec ściskając w mdlejących rękach dłoń Eugeniusza. -P Czy ty rozumiesz, że ja umrę nie ujrzawszy córek? Czuć zawsze pragnienie, a nigdy się nie napić, oto jak żyłem od dziesięciu lat... Zięciowie zabili mi córki. Tak, nie miałem już córek od chwili, gdy poszły za mąż. Ojcowie, powiedzcie sejmowi, aby ogłosił prawa tyczące małżeństwa! Nie wydawajcie córek za mąż, jeśli je kochacie. Zięć to zbrodniarz, który wszystko zepsuje w waszym dziecku, wszystko skazi. Precz z małżeństwem! Ono wydziera nam córki, nie mamy ich, kiedy przychodzi nam umierać. Wydajcie prawo o śmierci ojców. To straszne, straszne! Pomsty! To zięciowie nie pozwalają im... Zabij ich!... Na śmierć hrabiego, na śmierć Alzatczyka, 224 to moi mordercy!... Śmierć, albo córki!... Ach, to straszne, umieram bez nich!... One!... Naściu! Fifinko! No, chodźcież! Tatuś odchodzi... - Dobry ojcze Goriot, no, uspokój się, bądź cierpliwy, nie wzruszaj się, nie myśl. - Nie widzieć ich, oto agonia! -rZobaczysz je. ' - -4 Naprawdę? - wykrzyknął starzec w obłędzie. - Och! Ujrzeć je! Ujrzę je, usłyszę ich głos. Umrę szczęśliwy. Umrzeć, dobrze, nie chcę już życia, nie zależy mi na nim, stało mi się jedną męczarnią. Ale widzieć je, dotykać ich sukien, och, tylko sukien, to tak mało, niech czuję coś, co należy do nich!|Pozwól mi... wio... sy... Zwalił się na poduszkę,"niby uderzony maczugą. Ręce poruszyły się na^ołdrze, jak gdyby chwytając włosy córek. C^_i=_Blogosławię je - rzekł czyniąc ostatni wysiłek- błogosławię. Omdlał nagle. W tej chwili wszedł Bianchon. - Spotkałem Krzysztofa - rzekł - zaraz sprowadzi wehikuł. Następnie przyjrzał się choremu, podniósł mu siłą powieki: obaj studenci ujrzeli oko bez ciepła i blasku. - Nie wygrzebie się - rzekł Bianchon - nie, nie przypuszczam. Wziął puls, pomacał, położył rękę na sercu nieboraka. - Machina funkcjonuje jeszcze; ale w jego położeniu to istne nieszczęście, lepiej byłoby, aby umarł. - Tak, w istocie lepiej - rzekł Rastignac. - Co tobie? Blady jesteś jak śmierć. - Ach, mój drogi, com ja słyszał za skargi i krzyki... Jest Bóg! Och! Tak, jest Bóg i stworzył dla nas lepszy świat, lub ziemia byłaby niedorzecznością. Gdyby to nie było tak tragiczne, płakałbym, ale serce i żołądek mam zupełnie ściśnięte. - Słuchaj, trzeba będzie rozmaitych rzeczy; skąd wziąć pieniędzy? Rastignac wydobył zegarek. - Masz, zastaw to prędko. Nie chcę zatrzymywać się w drodze, boję się stracić bodaj minutę, a czekam na Krzysztofa. Nie mam ani szeląga, trzeba będzie zapłacić woźnicę za powrotem. Rastignac rzucił się ku schodom i pomknął na ulicę du Helder, do pani de Restaud. W drodze wyobraźnia studenta uderzona straszliwym widowiskiem, którego był świadkiem, podsyciła jego oburzenie. Skoro dostał się do przedpokoju i spytał o panią de Restaud, odpowiedziano, że nie przyjmuje nikogo. 225 - Ale - rzekł do służącego - przybywam ze zleceniem ojca, który umiera. - Proszę pana, pan hrabia wydał nam w tej mierze najsurowsze rozkazy. - Jeśli pan de Restaud jest w domu, proszę mu powiedzieć, w jakim stanie znajduje się jego teść, i uprzedzić, że muszę natychmiast pomówić z panem hrabią. Eugeniusz czekał długo. - Może tymczasem kona - pomyślał. Lokaj wprowadził go do salonu, gdzie pan de Restaud przyjął studenta stojąco, nie prosząc go siedzieć, przy wygasłym kominku. - Panie hrabio - rzekł Rastignac - teść pański kona w tej chwili w haniebnej norze, nie mając szeląga na drzewo na opał; zostaje mu dosłownie kilka chwil do życia i żąda widzieć się z córką. '' - Panie - odparł chłodno hrabia - mógł pan już zauważyć, że ja nie żywię zbytniej czułości dla pana Goriot. Postąpił sobie niegodnie wobec mojej żony, stał się nieszczęściem mego życia, widzę w nim wroga mego spokoju. Żyje czy umiera, to mi zupełnie obojętne. Oto jakie są moje uczucia w tym względzie. Świat może mnie potępić, gardzę opinią. Mam obecnie ważniejsze rzeczy niż zajmować się tym, co o mnie pomyślą głupcy. Co do pani de Restaud, nie może w tej chwili wyjść. Zresztą nie życzę sobie, aby opuszczała dom. Powiedz pan ojcu, że natychmiast skoro dopełni obowiązków wobec mego dziecka, pójdzie go odwiedzić. Jeżeli kocha ojca, może być wolna za kilka chwila. / - Panie hrabio, nie do mnie należy sądzić pańskie postępowanie, jesteś panem swojej żony, ale czy mogę liczyć na pańską lojalność? Zatem przyrzeknij pan tylko, iż powiesz żonie, że ojciec nie ma przed sobą ani dnia i że ją już przeklął, nie widząc jej u swego łoża. - Powiedz jej to pan osobiście - odparł pan de Restaud, tknięty akcentem oburzenia, które drgało w głosie Eugeniusza. Rastignac prowadzony przez hrabiego wszedł do salonu, w którym zazwyczaj przyjmowała hrabina; zastał ją zalaną łzami. Siedziała w berżerce jak kobieta, która pagnęłaby umrzeć. Żal mu się jej zrobiło. Nim spojrzała na Rastignaca, rzuciła na męża lękliwe spojrzenie, które zwiastowało zupełny upadek sił, złamanych moralną i fizyczną tyranią. Hrabia potrząsnął głową, znak ten ośmielił ją. 226 - Panie - rzekła - słyszałam wszystko. Powiedz pan ojcu, że gdyby znał położenie, w którym się znajduję, przebaczyłby mi... Nie obliczyłam się z tą męką, jest ponad moje siły!... Ale wytrwam do końca - rzekła patrząc na męża. - Jestem matką. Powiedz pan ojcu, że jestem niewinna wobec niego mimo pozorów! - wykrzyknęła z rozpaczą. Eugeniusz skłonił się obojgu, odgadując straszliwe przejścia tej kobiety, i wyszedł osłupiały. Ton pana de Restaud przekonał go o bezużyteczności podjętego kroku, zrozumiał, że Anastazja nie jest już wolna. Pobiegł do pani de Nucingen i zastał ją w łóżku. - Jestem cierpiąca, mój drogi - rzekła. - Zaziębiłam się wracając z balu, obawiam się kataru płuc, oczekuję lekarza. - Choćbyś nawet miała umrzeć - przerwał Eugeniusz - i tak powinnaś zawlec się do ojca! Woła cię! Gdybyś mogła słyszeć bodaj najsłabszy jego krzyk, zapomniałabyś o chorobie. - Eugeniuszu, ojciec może nie jest tak chory, jak powiadasz; ale byłabym w rozpaczy, gdybym była choć najlżej winna w twoich oczach, uczynię, co każesz. On, wiem o tym, umarłby ze zgryzoty, gdyby moja choroba miała się stać śmiertelna przez to wyjście. Więc dobrze, pójdę, skoro doczekam się doktora... Och, czemu nie nosisz już zegarka? - rzekła nie widząc łańcuszka. Eugeniusz zaczerwienił się. - Eugeniuszu, Eugeniuszu, jeżeli już sprzedałeś, zgubiłeś, och! To by było niedobrze... Student pochylił się nad łóżkiem i rzekł jej do ucha: - Chcesz wiedzieć, więc dobrze, dowiedz się! Ojciec twój nie ma za co kupić sobie całunu, w który go zawiną dziś wieczór. Zegarek jest w zastawie, nie miałem już nic. Delfina wyskoczyła nagle z łóżka, podbiegła do sekretarzyka, wyjęła sakiewkę i podała ją Rastignacowi. Zadzwoniła i krzyknęła: - Idę, idę, Eugeniuszu. Daj mi się ubrać; ależ byłabym potworem! Idź,'ja będę tam przed tobą. Tereso - zawołała na pokojówkę - powiedz panu baronowi, że chcę z nim pomówić w tej chwili. Eugeniusz szczęśliwy, że może oznajmić konającemu odwiedziny córki, przybył prawie wesół na ulicę Neuve-Sainte-Genevieve. Wytrząsnął sakiewkę, aby zapłacić woźnicę. Sakiewka młodej kobiety, tak bogatej, wykwintnej, zawierała siedemdziesiąt franków. Przybywszy 227 na górę ujrzał ojca Goriot w rękach Bianchona, który go podtrzymywał, gdy felczer szpitalny pod okiem lekarza przypalał mu grzbiet: ostatni środek nauki, bezużyteczny zresztą. - Czuje pan? - spytał studenta. Ojciec Goriot poznawszy studenta spytał: - Przyjdą, nieprawdaż? - Może się jeszcze wyłabuda - rzekł felczer - skoro mówi. - Tak - rzekł Eugeniusz - Delfina będzie tu za chwilę. - Ba - rzekł Bianchon - mówi wciąż o córkach, krzyczy za nimi tak, jak podobno człowiek wbity na pal krzyczy za wodą... - Daj pan pokój - rzekł lekarz do felczera - nie ma już nic do roboty, nie ocalimy go. Bianchon i felczer ułożyli znów umierającego na wznak na wstrętnym barłogu. - Należałoby mu zmienić bieliznę - rzekł lekarz. - Mimo że nie ma żadnej nadziei, trzeba uszanować człowieka. Wrócę jeszcze - rzekł do Bianchona. - Gdyby się skarżył, przyłóżcie mu opium na przeponę. Felczer i lekarz wyszli. - No, Genku, odwagi, chłopcze! - rzekł Bianchon do Rastignaca, kiedy zostali sami - trzeba mu teraz włożyć czystą koszulę i przesłać łóżko. Idź, powiedz Sylwii, aby dała prześcieradła i przyszła nam pomóc. Eugeniusz zeszedł i zastał panią Vauquer zajętą wraz z Sylwią nakrywaniem. Za pierwszymi słowy Rastignaca wdowa podeszła przybierając słodko-kwaśną minę podejrzliwej kupczyni, która nie chce ani stracić pieniędzy, ani obrazić klienta. - Drogi panie Eugeniuszu - rzekła - wiadomo panu, jak i mnie, że Goriot nie ma grosza. Dawać prześcieradło człowiekowi, który ma, jak to mówią, wyciągnąć kopyta, znaczy dawać na przepadłe, ile że trzeba będzie jedno poświęcić na całun. Zważ pan, że winniście mi już razem sto czterdzieści cztery franki, dodajmy do tego czterdzieści za prześcieradło, kilka drobiazgów, świecę, którą Sylwia da panom, wszystko to czyni co najmniej dwieście franków, których biedna wdowa nie może przecież stracić. Chciej pan być sprawiedliwy, pani Eugeniuszu, dosyć już straciłam od owej doby, kiedy to nieszczęście zagnieździło się w mym domu. Dałabym dziesięć talarów, aby ten stary 228 wyprowadził się przed paru dniami, jak mi pan zapowiedział. To działa na pensjonarzy. Kazałabym go przenieść do szpitala, prawie bez kosztów. Wreszcie, postaw się pan na moim miejscu. Mój zakład przede wszystkim, to całe moje życie. Rastignac pobiegł szybko do pokoju ojca Goriot. - Bianchon, pieniądze za zegarek? - Są tam, na stole, zostało trzysta sześćdziesiąt i coś franków. Zapłaciłem wszystko, cośmy byli winni. Kwit leży pod pieniędzmi. - Proszę pani - rzekł Rastignac zbiegłszy po schodach z uczuciem wstrętu - niech pani ureguluje nasze rachunki. Pan Goriot niedługo już zabawi u pani, a ja... - Tak, tak, wyniosą biedaka, wyniosą - rzekła odliczając dwieście franków z miną wpół wesołą, wpół melancholijną. - Kończmy! - Sylwio, daj prześcieradło i idź pomóc panom. - Nie zapomnij pan o Sylwii - rzekła pani Vauquer do ucha Eugeniuszowi - dwie noce już nie spała. Z chwilą gdy Eugeniusz się obrócił, stara podreptała do kucharki. - Weź z tych cerowanych, numer siódmy. Cóż chcesz, dla nieboszczyka i tak aż nadto dobre - rzekła jej do ucha. Eugeniusz, który już przebiegł kilka schodów, nie słyszał słów starej gospodyni. - Dalej - rzekł Bianchon - przewdziejemy koszulę. Trzymaj go prosto. Eugeniusz stanął w głowach i podtrzymywał konającego, z którego Bianchon ściągnął koszulę. Stary zrobił ruch, jak gdyby chcąc coś zachować na piersi, i zaczął wydawać żałosne i niezrozumiałe krzyki, niby zwierzęta, gdy chcą wyrazić wielką boleść. - Oho! - rzekł Bianchon - żąda łańcuszka z włosów i medalionu, któreśmy mu zdjęli przed chwilą dla postawienia moksy. Biedaczysko! Trzeba mu je włożyć. Leżą na kominku. r"Eugeniusz wziął łańcuszek spleciony z włosów popielato-blond, zapewne pani Goriot. Przeczytał z jednej strony medalionu: Anastazja, z drugiej: Delfina. Obraz jego serca, który spoczywał zawsze na sercu. Pukle zawarte w medalionie były tak delikatne, że musiały pochodzić z doby pierwszego dziecięctwa córek. Skoro medalion dotknął jego piersi, starzec wydał przeciągłe westchnienie, 229 świadczące o głębokiej uldze. Wrażenie było dla obecnych straszne. Był to jeden z ostatnich przebłysków wrażliwości, która zdawała się cofać w owo nieznane centrum, skąd wychodzą i dokąd zwracają się nasze sympatie^Jtonwulsyjnie skurczona twarz przybrała wyraz chorobliwego szczęścia. Dwaj studenci, uderzeni tym straszliwym odblaskiem uczucia, które przetrwało dłużej niż myśl, uronili kilka gorących łez na konającego. Starzec wydał krzyk przejmującej radości. - Naściu! Fifinko! - rzekł. - Żyje jeszcze - rzekł Bianchon. - Na co mu się to zdało? - rzekła Sylwia. - Aby cierpieć - odparł Rastignac. Dawszy Eugeniuszowi znak, aby uczynił to samo, Bianchon ukląkł i ujął chorego pod kolana, gdy Rastignac, z drugiej strony łóżka, podjął go pod plecy. Sylwia stała tuż, gotowa ściągnąć prześcieradło, kiedy uniosą chorego, aby je zastąpić czystym. Zwiedziony zapewne łzami Goriot zebrał ostatek sił, aby wyciągnąć ręce, natrafił po obu stronach łóżka na głowy studentów, chwycił ich gwałtownie za włosy i szepnął słabo: - Ach, moje anioły! Te dwa słowa były niby szmer, z którym dusza uleciała. f- Biedne, zacne człeczysko! - rzekła Sylwia, Wzruszona tym -^"--.j wykrzyknikiem, w którym malowało się uczucie podsycone po raz ostatni na j straszniejszym, mimo iż niewinnym, oszukaństwem. Ostatnie westchnienie tego ojca miało być westchnieniem radości. Było ono wyrazem całego jego życia: jeszcze się łudził. Ułożono ojca Goriot ze czcią na posłaniu. Od tej chwili fizjonomia jego zachowała bolesne znamię walki, która toczyła się jeszcze między życiem a śmiercią w organizmie pozbawionym już owej świadomości mózgu, z której wynika dla ludzkiej istoty uczucie rozkoszy i bólu. Zupełne zniszczenie było tylko kwestią czasu. - Przetrwa tak jeszcze kilka godzin i umrze niepostrzeżenie, nie będzie nawet rzęził. Mózg musi być zupełnie zajęty. W tej chwili dały się słyszeć na schodach szybkie kroki młodej kobiety. - Za późno - rzekł Rastignac. Zamiast Delfiny ukazała się w drzwiach pokojówka Teresa. 230 - Panie Eugeniuszu - rzekła - wybuchła w domu gwałtowna scena między panem a panią z powodu pieniędzy, których biedna pani żądała dla ojca. Pani zemdlała, przyszedł lekarz, trzeba było krew puścić, krzyczała: "Ojciec umiera, chcę widzieć tatusia!" Krzyczała tak, że aż serce pękało. - Dosyć, Tereso. Choćby pani przyszła teraz, byłoby daremnie, pan Goriot już nieprzytomny. - Biedne, drogie panisko! Więc tak już z nim źle! - rzekła Teresa. - Jużem tu niepotrzebna, pójdę pilnować obiadu, jest wpół do piątej - rzekła Sylwia. Idąc omal nie zderzyła się na schodach z panią de Restaud. Hrabina ukazała się jak zjawisko pełne powagi i grozy. Patrzała na łoże śmierci, ledwie oświecone blaskiem jednej świecy, i wybuchnęła płaczem widząc zmienioną twarz ojca, na której drgały jeszcze ostatnie skurcze życia. Bianchon usunął się dyskretnie. - Nie wyrwałam się na czas - rzekła do Rastignaca. Student skinął głową, pełen smutku. Pani de Restaud ujęła rękę ojca, ucałowała ją. - Daruj mi, ojcze! Powiadałeś, że mój głos przywołałby cię z grobu; wróć więc, wróć na chwilę, pobłogosław skruszonej córce. To straszne! Twoje błogosławieństwo jest jedyne, jakie mogę otrzymać na ziemi. Cały świat mnie nienawidzi, ty jeden mnie kochasz. Dzieci nawet będą mnie nienawidziły. Weź mnie z sobą, będę cię kochała, będę myślała o tobie. Nie słyszy już... ja oszaleję... Upadła na kolana i patrzała na te szczątki z wyrazem obłędu. - Nieszczęście moje ziściło się w całej pełni - rzekła do Eugeniusza. - Pan de Trailles wyjechał zostawiając olbrzymie długi... Przekonałam się, że mnie zwodził. Mąż nie przebaczy mi nigdy, a uczyniłam go panem swego majątku. Straciłam wszystkie złudzenia. Niestety! Dla kogo zdradziłam jedyne serce (wskazała na ojca), które mnie ubóstwiało! Zapomniałam go, odepchnęłam, zadałam mu tysiąc cierpień, ja nikczemna! - Wiedział o tym - rzekł Rastignac. W tej chwili ojciec Goriot otworzył oczy, ale był to skutek konwulsyj. Gest, którym hrabina ujawniła swą nadzieję, sprawiał nie mniej straszne wrażenie niż oko umierającego. - Czyżby usłyszał? - wykrzyknęła. - Nie - rzekła siadając na łóżku. 231 Ponieważ pani de Restaud oświadczyła, że chce czuwać przy ojcu, Eugeniusz zeszedł na dół, aby się nieco posilić. Stołownicy byli już w jadalni. - I cóż - spytał malarz - zdaje się, że będziemy mieli maleńkie śmierciorama na górze? - Karolu - odparł Eugeniusz - zdaje mi się, że mógłbyś sobie obrać mniej smutny przedmiot do żartów. - Nie można się już śmiać tutaj? - odparł malarz. - O cóż chodzi, skoro Bianchon powiada, że stary już nieprzytomny. - W takim razie - dorzucił urzędnik Muzeum - umrze tak, jak żył. - Ojciec umarł! - krzyknęła hrabina. Na ten straszliwy krzyk Sylwia, Rastignac i Bianchon wbiegli na górę i zastali panią de Restaud zemdloną. Doprowadziwszy ją do przytomności przenieśli ją do dorożki, która czekała na dole; Eugeniusz powierzył ją Teresie, zalecając aby odwieziono hrabinę do pani de Nucingen. - Och, umarł już rzetelnie - rzekł Bianchon schodząc na dół. - Dalej, panowie, do stołu - rzekła pani Vauquer - zupa ostygnie. Dwaj studenci usiedli obok siebie. - Co teraz czynić? - rzekł Eugeniusz do Bianchona. - Ano cóż? Zamknąłem mu oczy i ułożyłem, jak należy. Skoro lekarz miejski stwierdzi zgon, pójdziemy zrobić doniesienie, zaszyje się go w całun i pogrzebie. Cóż więcej robić? - Nie będzie już obwąchiwał chleba - rzekł jeden ze stołow-ników, naśladując grymas starego. - Do stu kaduków, panowie, dajcież pokój ojcu Goriot i nie traktujcie nas już nim wreszcie! Od godziny podajecie go we wszystkich sosach. Jednym z przywilejów zacnego miasta Paryża jest to, że można w nim urodzić się, żyć i umrzeć nie zwracając na siebie niczyjej uwagi. Korzy sta jmyż z wygód cywilizacji. Sześćdziesiąt osób umarło dziś w mieście, chcecie się rozczulać nad hekatombami paryskimi? Ojciec Goriot odwalił kitę, tym lepiej dla niego!' Jeśli go tak ubóstwiacie, idźcież siedzieć przy nim, a nam dajcie jeść spokojnie. - Och, tak - rzekła wdowa - lepiej dla niego, że umarł! Zdaje się, że nieborak miał w życiu wiele nieprzyjemności. 232 Była to jedyna mowa pogrzebowa nad zwłokami człowieka, który dla Eugeniusza był uosobieniem ojcostwa. Piętnastu stołowników zaczęło rozmawiać jak zwyczajnie. Skoro Eugeniusz i Bianchon ukończyli jedzenie, szczęk widelców i łyżek, śmiechy obecnych, rozmaite wyrazy łakomych i obojętnych twarzy, wszystko to ścięło ich grozą. Wyszli, aby poszukać księdza, który by czuwał i modlił się w nocy przy zwłokach. Trzeba im było dostroić ostatnie posługi koło nieboszczyka do skromnego stanu kasy, którą rozporządzali. Około dziewiątej wieczór ułożono ciało w tej nagiej izdebce na ramie od łóżka, między dwiema świecami, i ksiądz przyszedł czuwać przy nim. Przed spoczynkiem Rastignac, poprosiwszy duchownego o informacje co do ceny nabożeństwa i pogrzebu, napisał słówko do barona de Nucingen i do hrabiego de Restaud prosząc, aby przysłali swoich pełnomocników dla pokrycia kosztów ceremonii. Wysłał z listami Krzysztofa, następnie położył się i zasnął powalony znużeniem. Nazajutrz rano Bianchon i Rastignac musieli sami zgłosić zgon, stwierdzono go około południa. Dwie godziny minęły: żaden z zięciów nie przysłał pieniędzy, nikt nie zjawił się w ich imieniu. Rastignac musiał sam opłacić księdza. Ponieważ Sylwia zażądała dziesięciu franków, aby owinąć i zaszyć nieboszczyka w całun, Eugeniusz i Bianchon obliczyli, że jeśli krewni zmarłego nie zechcą się do niczego mieszać, ledwie będą mogli nastarczyć. Student medycyny podjął się tedy sam włożyć trupa do trumny dla ubogich, którą kazał przynieść ze szpitala uzyskawszy opust. - Wypłataj figla tym hultajom - rzekł do Eugeniusza. - Idź kupić kawał gruntu na pięć lat na Pere-Lachaise i zamów pogrzeb trzeciej klasy. Jeśli zięciowie i córki nie zechcą ci zwrócić, każesz wyryć na grobie: "Tu leży Goriot, ojciec hrabiny de Restaud i baronowej de Nucingen, pogrzebany kosztem dwóch studentów". Eugeniusz poszedł za radą przyjaciela dopiero po bezskutecznych próbach wdarcia się do państwa de Nucingen i de Restaud. Nie zdołał się dostać poza próg: obaj odźwierni mieli surowe rozkazy w tej mierze. - Jaśnie państwo - oświadczyli - nie przyjmują nikogo; stracili ojca i są pogrążeni w najgłębszej boleści. Eugeniusz znał już na tyle Paryż, aby wiedzieć, że na nic nie zda się nalegać. Serce ścisnęło mu się dziwnie, kiedy uczuł, że niepodobna mu dotrzeć do Delfiny. 233 "Niech pani sprzeda jaki klejnot, napisał do niej u odźwiernego, aby ojca można było przyzwoicie odprowadzić na miejsce wiecznego spoczynku". Zapieczętował kartkę, prosząc odźwiernego, aby ją oddał Teresie dla pani; ale odźwierny oddał list baronowi, który rzucił go w ogień. Zarządziwszy wszystko Eugeniusz wrócił koło trzeciej do pensjonatu. Nie mógł wstrzymać łez, kiedy ujrzał u bramy trumnę ledwie okrytą czarnym suknem, ustawioną na dwóch krzesłach w pustej ulicy. Nędzne kropidło, którego jeszcze nikt nie tknął, mokło w cynowej misce ze święconą wodą. Drzwi nie były nawet obite czarno. Była to śmierć biedaków, bez wystawy orszaku, bez przyjaciół i krewnych. Bianchon, zmuszony udać się do szpitala, przesłał słówko Eugeniuszowi, aby mu zdać sprawę z poczynionych kroków. Medyk donosił, że msza przechodzi o wiele ich środki, że trzeba się zadowolić tańszym nabożeństwem nieszpomym i że posłał Krzysztofa z zawiadomieniem do zakładu pogrzebowego. W chwili gdy Eugeniusz kończył czytać kartkę Bianchona, ujrzał w rękach pani Vauquer złoty medalion, zawierający włosy córek. - Jak pani śmiała wziąć? - spytał. - A cóż? Miało się go z tym pochować? - odparła Sylwia. - Toć to złoto. - Oczywiście! - rzekł Eugeniusz z oburzeniem - niech zabierze z sobą bodaj tę jedną rzecz, która może uzmysławiać jego córki. Skoro karawan zajechał, Eugeniusz kazał wnieść z powrotem trumnę, odbił wieko i z religijną czcią ułożył na piersi starego pamiątkę z czasu, gdy Delfina i Anastazja były młodymi i niewinnymi dziewczynami i nie rozumowały, jak to nazwał ojciec w majaczeniach agonii. Rastignac i Krzysztof odprowadzili sami, w towarzystwie dwóch karawaniarzy wóz, który zawiózł biedaka do pobliskiego kościoła Saint-Etienne du Mont. Tam wniesiono ciało do niskiej i ciemnej kapliczki, w której oczy studenta próżno szukały córek ojca Goriot lub ich mężów. Był sam z Krzysztofem, który czuł się w obowiązku oddać ostatnią posługę człowiekowi dającemu mu niekiedy sposobność do sutych napiwków. Czekając przybycia księży, chłopca i kościelnego, Rastignac uścinął dłoń Krzysztofa nie mogąc wyrzec słowa. 234 - Tak, panie Eugeniuszu - rzekł Krzysztof - to był zacny i uczciwy człowiek; nigdy głosu na człowieka nie podniósł, nikTmiu nie wszedł w drogę i nie uczynił krzywdy. Dwaj księża, chłopiec i kościelny przybyli i spełnili wszystko, co można mieć za siedemdziesiąt franków w epoce, gdy religia nie jest dość bogata, aby się modlić darmo. Księża odśpiewali psalm Libera i De profundis. Nabożeństwo trwało dwadzieścia minut. Był tylko jeden powóz dla księdza i dla chłopca, którzy zgodzili się wziąć z sobą Eugeniusza i Krzysztofa. - Nie ma żadnego orszaku - rzekł ksiądz - będziemy mogli jechać szybko, aby się nie spóźnić, jest już wpół do piątej. [jednakże w chwili gdy umieszczono trumnę na karawanie, dwie karety, zdobne herbami, ale próżne, jedna hrabiego de Restaud, druga barona de Nucingen, przyłączyły się i odprowadziły kondukt aż na cmentarz. O szóstej ciało ojca Goriot spuszczono do dołu, dokoła którego stała służba jego córek. Wszystko rozpierzchło się wraz z księżmi natychmiast po krótkiej modlitwie, która się należała staremu za pieniądze studenta. Grabarze rzucili kilka grudek ziemi na trumnę, po czym podeszli do Rastignaca prosząc o napiwek. Eugeniusz przetrząsnął kieszenie i nie znalazł nic: musiał pożyczyć franka od Krzysztofa. Ten fakt, błahy sam w sobie, wprawił studenta w stan okropnego smutku. Zmrok zapadał, wilgotny zmierzch drażnił nerwy. Eugeniusz spojrzał na grób i pogrzebał w nim ostatnią swoją łzę młodzieńczą, ową łzę wydartą świętymi wzruszeniami czystego serca, jedną z tych łez, które padłszy na ziemię tryskają promieniami aż w niebiosa. Skrzyżował ręce, wodził okiem po chmurach; widząc go tak zadumanym, Krzysztof zostawił go. Rastignac zostawszy sam postąpił kilka kroków w górę i ujrzał Paryż wijący się krętą linią wzdłuż obu brzegów Sekwany, gdzie zaczynały błyszczeć światła. Oczy jego uczepiły się niemal chciwie miejsca między placem Vendóme142 a kopułą Inwalidów143, miejsca, gdzie żył ten wykwintny świat, do którego chciał się dostać. Objął ten 142 plac Yendóme - (czyt.: Wandom), monumentalny plac w Paryżu, na środku 'którego wznosi się kolunma tej nazwy odlana z brązu dział zdobytych przez armię francuską w 1805 r. 143 kopuła Inwalidów - pałac Inwalidów z XVII w. uwieńczony jest wyniosłą kopułą. 235 brzęczący ul spojrzeniem, które wysysało zeń zawczasu wszystkie miody, -< wyrzekł te dumne słowa: - Teraz się spróbujemy! I jak - pierwszy akt wyzwania, które rzucił społeczeństwu, Rastignac poszedł na obiad do pani de Nucingen. Sache, wrzesień 1834.