KRYSTYNA NEPOMUCKA Mydło z łabędziem Redaktor: Anna Pawłowicz Fotografia na okładce: Mirosław Stelmach (c) by Krystyna Nepomucka, Warszawa 1994 ISBN 83-900824-8-9 Wydawnictwo ANTA ul. Kazimierzowska 28 m. 8 02-572 Warszawa tel./fax 48-29-41 ...Od urodzenia się do Śmierci, od poniedziałku do poniedziałku, od rana do wieczora - wszystkie czynności są zrutynizowane, prefabrykowane. I jak człowiek, schwytany w sieć tej rutyny, może nie zapomnieć, że jest człowie- kiem, niepowtarzalną indywidualnością, kimś, kto otrzymał tylko jedną szansę tycia, ze wszystkimi nadziejami i roz- czarowaniami, ze smutkiem i lekiem, z tęsknotą i miłością, strachem przed nicością i samotnością? Erich Fromm Druk i oprawa: Drukarnia Wyd. Nauk. S.A., Łódź, ul. Żwirki 2 - Są dwie najstraszliwsze rzeczy na świecie. Wojna i małżeńs- two z poetą lub literatem. Aktor też właściwie nie człowiek... - Tak mawiała moja matka, patrząc na mnie z troską w oku. Być może dlatego, że miałam szczególny sentyment do ludzi pióra, co w jej pojęciu było jednoznaczne z absolutnym wykolejeniem. Pewnego dnia odkryła nagle ze zgrozą, że nie bawię się już lalkami, natomiast wykazuję złe skłonności do czytania w nadmiarze książek, pisania pamiętników i do głębokich zamyśleń. Wtedy właś- nie postanowiła wydać mnie za mąż; Oczywiście za człowieka solid- nego i na stanowisku. Adwokata lub lekarza. Ojciec opowiadał się raczej za wykształceniem technicznym, jako że taki facet będzie spokojny, daleki od fantazji, a bliski robienia pieniędzy, co jest nie do pogardzenia w małżeństwie. Nie broniłam się zbytnio przed matczyną koncepcją. Moje świa- dectwo dojrzałości spoczywało od tygodnia w szufladzie ojcowego biurka w niebieskiej teczce z napisem: "Dokumenty rodzinne", a moje osiemnaście lat rwało się do życia. Najchętniej do seksualne- go. Właściwie każdy młody mężczyzna okazujący mi względy budził zainteresowanie. Chodziłam więc wciąż w kimś zakochana, rozczyta- na w poezji, oczadziała upalnym majem i przebojami 1938 roku, których zmysłowe słowa rozbrzmiewały już od rana pośród zagraco- nych antykami pokoi naszego mieszczańskiego domu. W tym czasie starał się o mnie student z ostatniego roku leśnic- twa, z dobrego domu - takiego, co to tylko "Bóg i Ojczyzna" - oraz drugi, z gorszego: młody inżynier elektryk z Polskich Zakładów Lotniczych. Miał na Okęciu własne mieszkanie, ładną pensję i pers- pektywę szybkiego awansu. Te czynniki zdecydowały, że stał się moim oficjalnym narzeczonym, chociaż ja osobiście wolałam leśnika. Nie tylko dlatego, że miał piękne usta, z których potrafił robić użytek, gdziekolwiek mnie dopadł. Nie był nudny, kochał las, a ponadto przyznał mi się, że próbuje pisać. Wprawdzie nie wiersze, ale coś prozą. Matce naraził się jednak tym, że był zbyt błyskotliwy w rozmo- wach i ogromnie oczytany. Gdy na jej podchwytliwe pytanie, czy interesuje się poezją, zaczął sypać nazwiskami i cytować fragmenty z tomiku Leśmiana - został skreślony z listy ewentualnych kandy- datów do mojej ręki. - Od poezji do zdrady małżeńskiej i niestałości uczuć tylko jeden krok - orzekła autorytatywnie, gdy zaczęłam bronić "piękno- ustego" wtrącając nieśmiało, że jestem w nim zakochana. - To ci się tylko wydaje! - skwitowała moje nabiegające do oczu łzy. - Prawdziwa miłość przychodzi dopiero po ślubie. Dlate- go należy wybierać rozsądnego, statecznego człowieka, który wie, czego chce od życia. Matka nie przewidziała tylko jednego drobiazgu. A mianowicie, że ze mną żaden tego typu człowiek długo nie wytrzyma. I rzeczy- wiście... W karnawale 1938 roku, cała w welonach i łzach, sunęłam do ołtarza, obarczona dziewictwem i wszelkiego rodzaju przesądami, jako że czasy były jeszcze przedwojenne i dziewictwo traciło się na ogół w łożu małżeńskim. Po nocy poślubnej stwierdziłam, że i poczucie humoru mój mąż ma także niewielkie, bo gdy szepnęłam już po wszystkim: - No, ja kiedyś tę noc opiszę w powieści - mój solidny małżonek wrzasnął: - Ani mi się waż! - a gdy mimo tego dodałam: - I cały ten ślub ze szlochającym orszakiem - zeskoczył z łóżka, a właściwie tapcza- nu. Biały na twarzy z oburzenia, co mi się natychmiast skojarzyło z dupą anioła, powiedział obrażając mój zmysł estetyczny przykrótką koszulą: - Żadnych ekstrawagancji! Żona nie jest od pisania powieści, moje ty słodkości, tylko od reprezentacji, prowadzenia domu i służe- nia mężowi. Zapamiętaj sobie już dziś, że nie pozwolę się ośmieszać przed znajomymi. Nie chcę, aby mówiono, że moja żona ma nie wszystko po kolei, bo pisze książki. Twoja matka wspominała, że masz złe skłonności do literackich wypocin, ale obiecałem jej, że wyplenię to z ciebie jak chwast! Skakał po mieszkaniu niczym pasikonik, a jego nadwiędła męs- kość wprawiała mnie w stan zakłopotania i rozterki. - I tę naszą rozmowę też kiedyś opiszę... - westchnęłam z rozmarzeniem w głosie, bo nagle cała scena zaczęła mi się układać w humorystyczny, kolorowy obrazek z moim nieprzyzwoicie nagim, głupim mężem pośrodku. Może dlatego, że koszulę miał niebieską? W życiu codziennym nudził mnie i przerażał terminami oraz porównaniami z energetyki. Na ogół on mówił, a ja milczałam, przy- tłoczona jego uczonością. To go chyba przed ślubem najbardziej we mnie ujęło. Byłam w jego pojęciu "cudownym słuchaczem" i "dziew- czyną nader inteligentną". Ale, gdy w parę miesięcy później zamilkł, a ja zaczęłam mówić, radykalnie zmienił zdanie. Tak radykalnie, że od rozwodu, który w tamtych czasach był skandalem towarzyskim, uratowała nas wojna. W listopadzie 1939 roku byłam już wdową i przyjęłam ten cios "z prawdziwą godnością" - jak stwierdziła z dumą matka sądząc, że brak łez i szybkie pogodzenie się z losem było wynikiem jej dobrych i skutecznych metod wychowawczych. Nie wyprowadziłam nigdy z błędu ani jej, ani ojca. Był zawsze ze mnie dumny i nazywał "swoją dzielną córką". Nienawidziłam słowa "dzielna", jakby w przeczuciu, że zostanie mi ono narzucone przez życie wbrew mojej woli. Natomiast ojca bardzo kochałam. Miał fantazję, był także zdeklarowanym kobieciarzem, a obie te cechy czynią mężczyznę interesującym i bardziej ludzkim. Nieudane małżeństwo z solidnym człowiekiem bez wyobraźni oraz wojna stały się impulsem do ponownego chwycenia za pióro. Pierwsza bowiem moja powieść o nieszczęśliwej miłości - bo tylko takie wydawały mi się interesujące - i tłumie kochanków, zatytułowana Król Pik, powstała jeszcze w czasach szkolnych. Zginę- ła tragicznie pod gruzami naszego starego domu, na który w pierw- szym tygodniu wojny jakiś niemiecki lotnik spuścił tonę żelastwa z zapalnikiem. Opłakiwałam ją dłużej niż męża, chociaż bądź co bądź był moim pierwszym mężczyzną. Widocznie śmierć bachora opłakuje się dłużej. Powieść była moim pierwszym dzieckiem, niez- byt chyba udanym, więc nie należało jej raczej żałować. Roiło się tam od "ostatnich promieni zachodzącego słońca", "białych powiew- nych sukienek" i męskich bohaterów o takich imionach, jak Armand i Ramon. Całe to dziwne towarzystwo ze środowiska urzędniczego jeździło konno, napychało się od świtu ananasami, zapijając je szam- panem roznoszonym przez czarną służbę. Od dziecka byłam marzy- cielką i nie bardzo umiałam poruszać się w rzeczywistym świecie. Gdy rozpaczałam nad utraconym rękopisem wykrzykując histe- rycznie, że drugiego takiego dzieła nie stworzę już nigdy, matka orzekła, że urodziła potwora. - W całej naszej rodzinie byli sami przyzwoici ludzie. Po stro- nie ojca chyba także... - tu zrobiła wymowną pauzę - a ty stale gryzmoliłaś coś w zeszytach i gryzmolisz nadal... Ludzie giną, męża straciłaś, prawie że biedakami zostaliśmy, a ty nad jakimś głupim rękopisem rozpaczasz! - Patrzyła na mnie z obrzydzeniem. - Za co mnie los pokarał, że nie urodziłam normalnej dziewczyny! - biadała miotając się po ciasnym, okupacyjnym mieszkaniu z dyktą w miejsce szyb. - Od dziecka zawsze coś w tajemnicy pisałaś. Inne dzieci bawiły się normalnie, rozbijały kolana, głowy, łamały ręce, a ty miałaś tylko odciski na palcach i głowę pełną dziwacznych pomys- łów. Wierzyliśmy z ojcem, że małżeństwo wyleczy cię z tych wszyst- kich dziwactw... Nie wyleczyło. Nie wyleczyła także wojna, kolejne miłości, romanse, kataklizmy w świecie i w szklance wody. Nic z tego. Pisa- łam. Musiałam pisać. Imperatyw wewnętrzny był silniejszy od wszys- tkiego, co stawało na przeszkodzie w trudnej drodze, jaką podświadomie obrałam. Wojna skończyła się trzydzieści lat temu, a ja skończyłam drugie dziś spotkanie autorskie. Oba nieudane z powodu braku frekwencji. Długo siedziałam w mrocznej, zatęchłej salce wysłuchując niesk- ładnych tłumaczeń zdesperowanego sprzedawcy i jednocześnie kie- rownika klubu w jednej osobie o tym, że nie przypuszczał, aby prawdziwy pisarz rzeczywiście przyjechał do tego "zapomnianego przez Boga i ludzi" pegeeru. - Przed panią obiecywało kilku. Ustalili nawet terminy. Ja ludzi ściągnąłem, a oni nie przyjechali. Sześć razy tak czekaliśmy, więc ja się pytam, jak długo można? W poprzedniej miejscowości tłumaczono się podobnie. Uzupeł- niono tylko nieodpowiednim ustaleniem czasu - na pół godziny przed odejściem ostatniego autobusu. - Kto by został na gadaninie, aby później o pustym żołądku prosto z pracy drałować do domu dziesięć kilometrów? 10 Argument był przekonywający. Spotkanie jednak miałam. Słu- chało go sześciu chłopców z technikum, sprzątaczka i pijany robot- nik drzemiący nad stolikiem. Wszyscy oni mieszkali w fabrycznym osiedlu i nie bardzo wiedzieli, co zrobić z wolnym czasem. Na wieczorze w pegeerze słuchacze byli przypadkowi. Ktoś wpadł do Klubu Rolnika na butelkę oranżady, ktoś inny po pudełko papierosów. Zaglądające do klubu dzieciaki, zachęcone przez kierownika, rozbiegły się po chałupach, ściągając na spotkanie, kogo tam zastały. Przeważne stare babki z wnuczętami na rękach. Przyszło kilka onieśmielonych kobiet, paru robotników w buciorach umazanych gliną i nawozem. Popatrzyli na mnie z wyczekującą ciekawością i zostali. Nie bar- dzo jeszcze tylko wiedzieli, jak się ustosunkować do mnie i do tego, o czym będę mówiła. Na wszelki wypadek stłoczyli się w pobliżu drzwi, żeby łatwiej było wyskoczyć za próg. To mi przypomniało moje pierwsze w życiu spotkanie autorskie. Półżywą z emocji i lęku dowieziono mnie do małego miasteczka w województwie olsztyńskim. Kwitły kasztany, pachniały bzy, a ja wysiadając z redakcyjnego samochodu doznałam uczucia, że prowa- dzą mnie na szafot, a nie do remizy strażackiej, gdzie miało się odbyć spotkanie. Zawiadamiała o nim przypięta do drzwi karteczka z moim przekręconym nazwiskiem i uwagą: "sławna literatka". Na sali znajdowali się jedynie organizatorzy. Nadzieja wstąpiła w moje serce, ale bibliotekarka i dwóch rosłych mężczyzn, których nie potrafiłam dopasować do żadnej grupy społecznej, nie pozwolili mi zejść z placu boju. - Poczekajcie w ciastkarni, a my wam zaraz zorganizujemy frekwencję - powiedzieli głosami nie znoszącymi sprzeciwu i znik- nęli. Po półgodzinie zostałam wprowadzona do obszernego pomiesz- czenia szczelnie wypełnionego ludźmi. Przywitała mnie wroga cisza, a wepchnięto mnie bocznym wejściem. Przy głównym oraz przy oknach stali co roślejsi mężczyźni. Jeden z organizatorów zionął mi w ucho konspiracyjnym szeptem: "tylko mówcie politycznie". Zdręt- wiałam, bo już Einstein powiedział, że polityka jest trudniejsza od fizyki. Jak więc mogłam zajmować się tą problematyką, skoro nawet z fizyki miałam zawsze dwóję? Na nieswoich nogach weszłam przed ustawione ciasno, upchane ludźmi ławki, czując się trochę jak małpa w klatce. Powiodłam doko- 11 ła wzrokiem. Twarze kobiet wyrażały cichą rezygnację, a rozognione fizjonomie mężczyzn - otwartą wrogość i nienawiść. Zaczęłam mówić nieskładnie i cicho o tym, że jestem dziennikarką, a przy okazji udało mi się napisać powieść pod tytułem.... Nagle z końca izby usłyszałam rozpaczliwe: - Proszę pani - i ujrzałam czyjąś rękę podniesioną do góry, tak jak to czynią dzieci w szkole. - Proszę pani... - powtórzyła błagalnie kobieta, gdy zamilkłam dopuszczając ją do głosu. - Czy ja mogę wyjść, bo w domu zostawi- łam małe dziecko, które muszę nakarmić piersią, a mnie tu zamknię- to siłą... Odetchnęłam z ulgą i krzyknęłam pełnym głosem: - Kto ma ochotę wyjść, proszę się nie krępować. Żadnego przymusu nie ma. Tłum zafalował, zaszurały buciory, przy drzwiach zrobił się taki ścisk, jakby wybuchł pożar. Przy okazji wyłamano dwa okna, nader- wano zawiasy w drzwiach, a po chwili już tylko ja i organizatorzy pozostaliśmy na placu boju. Jak się później okazało, część ludzi wyciągnięto z kościoła, z nabożeństwa majowego, część z gospody ludowej, zaś wszystkim zapowiedziano, że będę mówiła na temat podatku gruntowego. Uśmiechnęłam się teraz nieznacznie do tej historii z odległych już lat, rozglądając się po zebranych. Dzieciaki szeptały, chichotały między sobą trącając się łokciami. Ktoś z dorosłych uciszał je bez większego przekonania. Marzyłam o talerzu klusek z serem albo zupy. Pomidorowej czy krupniku. Dochodziła piąta - od śniadania nic nie jadłam. Cały nieomal dzień spędziłam w drodze za kierowni- cą, aby punktualnie przybyć na spotkanie. Poprosiłam o kawę. Była mocna, gorąca, słodka i gęsta od fusów. Połykałam ją łapczywie, zerkając jednocześnie w okno, za którym stał mój wóz. Roiło się przy nim od maluchów obmacujących brud- nymi łapami jasną karoserię. Ssące uczucie głodu minęło. Natomiast serce podskoczyło do gardła; tłukło się niespokojnie, drżało w krtani. Rujnuję sobie zdro- wie - pomyślałam podnosząc się od stolika, żeby wreszcie rozpo- cząć wieczór autorski. W salce zapalono światło, spojrzałam dyskretnie na zegarek. Tego dnia czekało mnie jeszcze jedno takie spotkanie i ponad dwieście kilometrów do Rzeszowa. Noc. Wilgotne liście na szosie. Koniec października jest chłodny. Smużki mgły wypełzają z lasu na szosę, rozlewają się mleczną białoś- 12 cią w światłach reflektorów. Szybkościomierz wskazuje osiemdzie- siątkę. Włączam długie światła, ale i to niewiele pomaga, zatracam powoli poczucie odległości. To musi być gdzieś tu, w pobliżu. Mówiono, że klub jest jakieś osiemnaście kilometrów od krzyżówki, cały czas drogą między lasa- mi. To by się zgadzało... - myślę, szukając wzrokiem drogowskazu. Dokucza drapanie w gardle. Wiem, że głos będzie mi chrypiał, kaszel wyciskał łzy z oczu, ale zdobędę się jeszcze na wysiłek, żeby przez najbliższe godziny mówić... Dwie duże kawy na kolejnych spotkaniach czuję w nierównych, głośnych uderzeniach serca. Głód urasta do bólu, ale nie należy o tym myśleć. Trzeba się wyłączyć ze wszystkiego, co nie dotyczy autorskiego wieczoru. O czym tym razem powiedzieć czekającym na mnie ludziom? Nie lubię wypowiedzi brzmiących jak wyuczona lekc- ja - musi być w nich zawsze coś z improwizacji. Rozpocznę jak zwykle od tego, że im się wyraźnie przedstawię. Na ogół dokonują tego kierownicy klubów przekręcając niejednok- rotnie moje nazwisko albo też po słowach: "sławna autorka i pod- różniczka", nachylają się w moją stronę zapytując o nie z zakłopotaniem, bo właśnie "wypadło z pamięci". Zaczynam więc od sprostowania, że nie jestem sławna i nie jestem podróżniczką, ale dziennikarką. Później powtarzam nazwis- ko. Zazwyczaj ktoś śmielszy zapytuje czy prawdziwe, czy tylko przy- brane, "bo takie dziwne". Trzeba będzie tłumaczyć, że jest to panieńskie nazwisko mojej babki, która z pochodzenia była Włoszką. Stąd także moje imię. Nazwisko przyjęłam jako pseudonim, gdyż babka była do niego ogromnie przywiązana, a na niej kończył się ród Forellich. Ale to wszystko nieprawda. Moje nazwisko, jak również imię, mają zupeł- nie inną historię. O tym moi słuchacze nie muszą wiedzieć. Nie chcę, żeby wiedzieli. Coś z siebie muszę dla siebie zachować. Byle przebrnąć przez te niepełne dwie godziny gadania i dwieś- cie kilometrów do Rzeszowa. To znaczy jeszcze około trzech godzin za kierownicą, może mniej, a może nawet więcej, jeśli dalej utrzyma się mgła. Powieki ciążą, dłonie drżą na kierownicy, serce uderza nierytmicz- nie i wolno. Ogarnia mnie litość nad samą sobą, no bo kto ma się nade mną litować? Jestem samotna. Samotna z wyboru, a nie z przypadku, muszę o tym pamiętać, gdy przychodzą takie chwile jak ta. 13 Prostuję się, wciągam głęboko powietrze, mobilizuję się psychicz- nie. Na salę trzeba wejść z uśmiechem, nie pokazywać po sobie zmęcze- nia. Barwnie i żywo rozpocząć spotkanie, narzucić słuchaczom swoją wolę, zdobyć, przekazać trochę ciepła i zainteresowania nimi. Zatrzeć dystans między autorem a czytelnikiem. Przełykam głośno ślinę. W krtani coś uwiera, jakby kłaczek waty. Odchrząkuję, raz jeszcze bez- skutecznie. Błysnęły między drzewami żółtawe światełka. Wyławiam z ciem- ności nazwę wioski wymalowaną na drogowskazie. Po lewej stronie powinien być tartak... - Rozglądam się zmniejszając obroty silnika. - Trzeba go minąć i zaraz skręcić w lewo, w boczną drogę z kocimi łbami - przypominam sobie objaśnienia kierowcy napotkanej na szosie ciężarówki. Wóz podskakuje na bocznej, wyboistej drodze. Żeby tylko nie wysiadł - myślę ze strachem wyolbrzymionym znużeniem, ale i z czułością dla tego białego wozu; jest mi domem, rodziną, jedynym spełnionym w życiu marzeniem. Nie mam niczego poza tym samochodem, w którym obwożę siebie z ładunkiem komp- leksów, wspomnień. Na skrzyżowaniu drogi ciemne postacie zbite w gromadkę wymachują przyjaźnie rękami wskazując kierunek w prawo. Pod- jeżdżam pod otwarte w jesienną noc i las żółto oświetlone drzwi. W ostrych światłach reflektorów ogromne ludzkie cienie przemykają się jak chmara gigantycznych nietoperzy. Wygaszam światła. Wszystko pogrąża się w ciemnościach. Oddycham głębo- ko starając się jak najdłużej przeciągnąć ten nieuchwytny prawie ułamek sekundy. Wychodzę powoli, rozprostowując z trudem zziębnięte nogi. Ból w krzyżu ledwo pozwala na przejście kilkunastu kroków. Zaciskam zęby, żeby nie jęknąć, nie rozpłakać się. Cholerny gościec - myślę pełna obrzydzenia wobec wszyst- kiego, co łączy się z wszelką dolegliwością i koniecznością lecze- nia. - Jest! Jest! - wołają dzieciaki doskakując do wozu i obmacu- jąc go, jakby to był pojazd kosmiczny. - Czekamy! - Przed próg wybiegła młoda kobieta ze świe- żo ufryzowaną głową, w czarnej sukience z błyszczącą ognistym szlifem broszką ze sztucznych brylantów. - Już się trochę ludzi 14 zebrało, ale chyba jeszcze poczekamy... - dorzuca pospiesznie zdyszanym ze wzruszenia głosem, potykając się o próg czy kamień. - Dobrze, poczekamy... - Uśmiecham się w ciemność ściska- jąc szorstką dłoń kierowniczki i bibliotekarki w jednej osobie, zaafe- rowanej i przejętej witaniem gościa z mitycznej stolicy oddalonej o kilkaset kilometrów. - Mamy dużo czasu - dodaję optymistycz- nie, bo ból i zmęczenie powoli odchodzą. Jeszcze tylko głód daje znać o sobie, ale i on minie, gdy zacznę mówić, gdy dostanę trzecią tego dnia szklankę mocnej, gęstej od fusów kawy podanej z sercem. Będzie mi trudno ją przełknąć. Zawsze w takiej chwili myślę, że to z nędznej pensji bibliotekarki, która nie pozwoli mi za tę kawę zapłacić. - Pani sama prowadzi samochód? - pyta ze zbożnym zachwy- tem. - Sama - przytakuję wyciągając z wozu torbę z książkami. Wożę je ze sobą jak lekarz instrumenty. Nie ma ich od lat w sprze- daży. Nakład został rozchwytany w niespełna tydzień. Wznowienia jednak nie było. Pokazuję więc książki na spotkaniach, aby mi uwie- rzono, przekonano się na własne oczy, że coś napisałam, że mam jakiś dorobek literacki. Każdy może ich dotknąć ręką, przeczytać pierwsze zdanie... Zwykle pytają, gdzie je można kupić, albo czy będzie nowe wydanie, gdyż chcieliby przeczytać. Niezmiennie powtarzam od lat, że nie wiem, że to nie zależy ode mnie i że jest pewna gradacja potrzeb wydawniczych. Chyba mi jednak nie wierzą... Wchodzę za kierowniczką do małej, zatłoczonej salki przystrojo- nej gałązkami jedliny. Od pieca bucha żar, świeże igliwie pachnie pomieszane z odorem wilgotnej odzieży i potu. Milkną rozmowy, ktoś zamyka radioodbiornik przerywając w pół słowa pieśniarzowi: "Daj, daj, daj, nie odmawiaj, daj, to, co masz najlepszego, daj..." Ucicha szuranie nóg, wszystkie oczy kierują się na mnie. Uśmie- cham się. Uśmiecham mimo śmiertelnego znużenia, poprawia- jąc niedbałym ruchem dłoni zsuwające się na czoło kosmyki włosów. 15 Chwyta mnie nowy atak bólu w kręgosłupie i czuję zawrót głowy. Twarze zebranych stają się dla mnie już tylko ruchomymi plamami. Kierowniczka sunie w moją stronę niosąc szklankę z kawą i talerzyk z piramidką wafli. Raz po raz ktoś wchodzi stukając głoś- nodrzwiami, przez chwilę stojąc niezdecydowanie w progu ciepłego wnętrza. - Świetna kawa, marzyłam o takiej kawie... - mówię głośno parząc sobie wargi i wypluwając dyskretnie fusy. - Możemy już zaczynać... - szepcze kierowniczka. - Cała okolica się zeszła, miejsc do siedzenia zabrakło. Groźny skowyt wiatru i ulewa towarzyszą mi, gdy wsiadam do wozu miętosząc w dłoni kilka podwiędłych, pachnących goryczą chryzantem. Wieczór był chyba udany - myślę z ulgą. Tak przynajmniej powiedziała bibliotekarka i ludzie ściskający mi ręce na pożegnanie. Deszcz zalewa szyby, jakby woda wiadrami leciała z czarnej otchłani nieba. Niewiele pomagają z trudem pracujące wycieraczki. Staram się prowadzić ostrożnie. Samochód wibruje po szosie na zbyt już startych oponach, pęd wiatru uderza w bok, ściągając wóz na lewą stronę. Decy- duję się przenocować na trasie, chociaż nie bardzo wierzę, że w odda- lonym o trzydzieści kilometrów miasteczku znajdzie się wolny pokój w motelu reklamowanym na przydrożnych tablicach. W długich światłach wybłyskują tynkowane biało chałupy i dom- ki coraz gęściej skupione przy szosie. Rozmazują się w smugach deszczu, uciekają w bok. Doznaję ulgi, że wydobyłam się wreszcie z czarnego tunelu lasów. Mijam niski mur cmentarny ułożony z kamieni, trzymający na uwięzi krzyże i kapliczkę z czerwonej ceg- ły. Tuż za ostrym zakrętem wpadam na gotycki kościół wyłaniający się spomiędzy starych sękatych topoli odartych z liści. Podjeżdżam na parking motelu. Trzy wołgi, dwa żuki, jeden fiat, dwie zastawy - obliczam wozy w smudze reflektorów. Pokoi brak. Odsyłają do Hotelu Miejskiego. Mój nieprzemakalny płaszcz zdążył przemoknąć, nim z powrotem doskoczyłam do wozu. W mrokach źle oświetlonego miasteczka i smugach deszczu szu- kam tego przeklętego budynku z wygasłym neonem. Miejsc brak. - Co mam robić? - pytam dziewczynę w swetrze fiołkowej barwy, patrzącą na mnie beznamiętnym wzrokiem. 16 Wzrusza ramionami. Na kawałku przetłuszczonego pergaminu nadgryziona kromka chleba z masłem i kawałek wędzonej ryby. Ta ryba pachnie w całej recepcji mieszając się z wonią zatęchłego pomieszczenia i toaletowego mydła. - Muszę gdzieś przenocować... - powtarzam bez zapału i dodaję instynktownie: - Jestem wozem. Nie mogę w taką ulewę jechać dalej. Słowo "wóz" wciąż jeszcze wywiera na ludziach wrażenie. Oczy o malowanych na zielono powiekach przesuwają się z niejakim zain- teresowaniem po mojej twarzy, po płaszczu ze złotymi guziczkami noszącemu od wewnętrznej strony metkę holenderskiej firmy, w której go ubiegłego roku kupiłam. Patrzy na ten rozpięty płaszcz, jakby chciała utrwalić w pamięci każdy szczegół. - W którym kierunku pani jedzie? - Rzeszów. - Na końcu wylotówki żółty budynek numer sześćdziesiąt. Nazwisko właścicielki: Szczylowa. Ona wynajmuje pokoje. Niech pani jedzie, zadzwonię do niej... W drzewach huczy wiatr, deszcz wciąż leje, w miasteczku pusto i ciemno. Okrążam rynek, skręcam w lewo za drogowskazem, obok zakładu pogrzebowego z trumnami i kawiarni "Euforia". Koła pod- skakują na wyboistym bruku. W przelocie usiłuję dojrzeć latarenki z numerami domków. Są częściowo zatarte, źle oświetlone, zakryte krzewami. W smudze długich świateł staram się wjechać w otwartą bramę z żelaznych prętów. Po obu stronach zaledwie centymetry luzu. W podwórku cierpliwie ujada łańcuchowy pies. Sierść ma rudą, zje- żoną. Z ciemności wypada postać mężczyzny. Niski, koślawy, z cof- niętym czołem. Mężczyzna nie zwraca uwagi na ulewny deszcz. Pokracznie ska- cze przed maską samochodu wykonując nieskoordynowane ruchy rękami. O mało nie wylądowałam w psiej budzie i smołowanym klo- zecie z rozwartymi gościnnie drzwiami. Z walizką w ręce wpadam do kuchni. Dwa wiadra z nieczystoś- ciami, żelazne łóżko pełne pierzyn w czerwonych, zatłuszczonych poszwach. Pośrodku stół z resztkami jedzenia, śmiecie na podłodze, piec z niepozmywanymi garnkami. - Pani Szczylowa! - wrzasnął mężczyzna. - Klientka na nocleg! - i zniknął bezszelestnie w czeluściach mrocznej, wilgotnej sieni. 17 - Prosimy, prosimy... - wyrwał mnie z przerażonego osłupie- nia głos kobiety w granatowej sukience z białym kołnierzykiem. Patrzyła na mnie wodnistymi oczami, szeroko rozstawionymi w płaskiej, bezbarwnej twarzy. Było w ich wyrazie coś z martwej kury. Nagle wydało mi się, że ci dwoje są w zmowie, że mnie zamordują, ograbią, że trafiłam do jakiejś strasznej spelunki. Zmęczenie i przeta- czająca się nad domem jesienna burza odebrały mi resztkę rozsądku. Znalazłam się w dużym pokoju obwieszonym fotografiami. Dwa okna z firankami ze sztucznego tworzywa imitującego białą koron- kę. Nad ciemnym dębowym stołem okrytym siatkową serwetą zwisa- ła lampa na łańcuchach z jedwabnym abażurem, obwiedzionym żółtą frędzelką. Zerknęłam na tapczan z wymiętą pościelą, na bieliźniarkę z lus- trem i wciśnięty między nią a kaflowy piec dwuosobową amerykan- kę, przypominającą czeluść rodzinnego grobu i niezdecydowanie zaczęłam ściągać płaszcz. - Pani bez mężulka przyjechała? - zagadnęła gospodyni prze- krzywiając głowę na bok. - Bez. - A ma pani rodzinę? - Mam - skłamałam, węsząc w tym pytaniu coś podejrzanego. W tej samej chwili zjawiła się kobieta spowita w przemoczony ortalion. Zapachniało starym, zmokłym psem. - Widzi pani, jednak wróciłam na swój tapczan. Nie zdążyłam wszystkiego załatwić, a pociąg mam dopiero o piątej rano. Przyglądałam się z ukosa obu kobietom szukając w walizce domowych pantofli. Gospodyni zaproponowała nam herbatę. Zgodziłyśmy się z entuzjazmem. Nowa lokatorka zsunęła z przemoczonych nóg półbuciki i na obrzmiałych stopach krzątała się wokół tapczanu ciężko i cicho. - Ja tu na inspekcję techniczną przyjechałam... - zaczęła od zwierzeń, przeczesując mokre, skołtunione włosy małym grzebycz- kiem wyciągniętym z czarnej, zniszczonej torebki. Gospodyni ustawiła na stole trzy szklanki chłodnego, żółtawego płynu pachnącego sianem. Zapytałam, czy nie ma cytryny. Nie miała. Rozsiadła się natomiast wygodnie za stołem. - Nie boi się pani tak samotnie podróżować, a do tego jeszcze samochodem? - Wzrok jej zawisł na moich pierścionkach. 18 - Mam rewolwer - skłamałam z obojętnym wyrazem twarzy, przysuwając bliżej ciężką, wypchaną notatkami torebkę. Obie kobiety znieruchomiały nad szklankami herbaty, wymienia- jąc między sobą porozumiewawcze spojrzenie. Poczułam się pewniej i jakoś bezpiecznie. Pierwsza odzyskała równowagę lokatorka. Z nieuchwytnym wes- tchnieniem podniosła się ciężko od stołu, pogrzebała w jednym z ortalionowych worków. - Niech się pani poczęstuje... - uśmiechnęła się z przymusem. Dłonie jej drżały, gdy rozwijała szary, sztywny papier. - Nic nie udało mi się więcej kupić... Sięgnęłam po kawałek lukrowanej babki tak wyrośniętej, że przypominała ażur koronkowej sukienki. - Pani w delegacji? - odzyskała wreszcie mowę gospodyni, nie spuszczająca oka z mojej granatowej torebki na szerokim pasku. - Tak, w delegacji. - Ma pani ciężką pracę... - Ciężką - przytaknęłam. - Kobiecie trudno w terenie - wtrąciła lokatorka. - Ja od świtu do nocy po ulicach drepczę, bo pociągi raniutko przychodzą, a w biurach wcześniej jak o dziesiątej nic się nie załatwi. Pójść do restauracji człowieka nie stać, a herbatę też nie zawsze jest gdzie wypić. My, kobiety, mamy ciężko... - rozgadała się. - Gdy mąż żył, to jeszcze sceny zazdrości robił, jak się zaczął do mnie dobierać, a ja ze zmęczenia nie chciałam. Krzyczał, że widocznie od kochanka wracam... - A my obie wdowy... - westchnęła bez związku gospodyni. - I obie mamy dzieci. Już sobie wczoraj o wszystkim porozmawiałyś- my. A pani ma dzieci? - starała się znów nawiązać rozmowę. - Nie - zaprzeczyłam ruchem głowy patrząc na ręce gospodyni. Przez moment wahała się, stanąwszy między spiętrzonymi betami na kozetce a szafą. Wreszcie z westchnieniem otworzyła bieliźniarkę i z przezroczystego worka wyciągnęła nowiutką kołdrę krytą niebie- skim adamaszkiem. Ściągałam powoli z palców pierścionki układając je na brzegu stołu. 19 - Pani to się nie boi, jak ma broń... - przypochlebnym tonem mamrotała Szczylowa szeleszcząc krochmalonymi prześcieradłami. - A ja bym się bała rewolweru, nawet w torebce. Może przecież wystrzelić. Głowę miała dużą, rozdzieloną równym przedziałkiem pośrodku gęstych ciemnych włosów. Byle jak zawinięty kok z wyłażącymi szpil- kami leżał na jej krótkim karku. Milczałam, nic miałam ochoty na rozmowę. Narastało znużenie i senność. Zaczęłam się powoli rozbierać. Obie kobiety zachowywały się tak, jakby siedziały przed telewizorem, i to ze specjalnie atrakcyj- nym programem. Odwróciłam się do nich plecami, ale moje odbicie w lustrze pozwalało im na dalszą obserwację zdejmowania sukienki. Wyciągnęłam z walizki nocną bieliznę. Koronkowa koszula nie pasowała do otoczenia - była czymś niewłaściwym w tym strasznym pokoju. Ale i to, co zdejmowałam z siebie, było widocznie także czymś niecodziennym dla patrzących na mnie kobiet. Rytuałowi rozbierania towarzyszyły westchnienia zazdrości i podziwu. Wstydzi- łam się trochę tej luksusowej bielizny. - Pani to wygląda jak jaka królowa... - wysapała gospodyni. - Dobrze pani w tym pięknym "buduarze" - dorzuciła loka- torka z miną kobiety bywałej w świecie, gdy zawiązywałam różowe wstążki koszuli. Nosiła ją moja przyjaciółka ze Stanów tak długo, aż jej się znudziła i przysłała mi wraz z inną starą bielizną, która tam wychodziła z mody, a w Polsce można ją było jeszcze nosić. Ale one o tym nie wiedziały. - Jeśli się pani chce odlać, to wiadro w kuchni - informowała gospodyni. - Niech się pani nie krępuje, tylko leje, bo klozet u nas na podwórku. Lepszym gościom pozwalam do wiadra... Lokatorka boleściwie westchnęła i skrywszy się w najciemniej- szym kącie pokoju, zaczęła powoli ściągać ubożuchne bluzki i swe- terki. - Odkąd pamiętam, zawsze pracowałam. Teraz jeszcze więcej, bo muszę sama dwoje dzieci wychować. Jak się przeprowadza ins- pekcję, to można się niejednemu narazić. Zaczną ryć w centrali i zniszczą człowieka... Opowiedziała nieomal wszystko o swojej dwudziestoletniej pra- cy, z życiorysem włącznie. Bąknęła coś o awansie, którego nie może 20 się doczekać, wymieniła kilka nazwisk osób, od których to zależy i wreszcie zamilkła ze wzrokiem pełnym nadziei utkwionym w mojej torebce. - Bywają różne delegacje... - dorzuciła sentencjonalnie gos- podyni, a uporawszy się ze słaniem amerykanki usiadła ciężko przy stole pod lampą. Milczałam dalej. W głowie mi szumiało, ręce lekko drżały. Obli- czałam w myśli, ile zarobię na tych kilku spotkaniach i jakie najpil- niejsze rachunki uda się z nich opłacić. Lokatorka zapinała pod szyją guziczki spranej, flanelowej koszuli z długimi rękawami. Zrobiło mi się jej żal. Sądziła pewnie, że jestem kimś bardzo wpływowym. Kimś, kto mógłby jej pomóc w awansie, odmienić trudne życie. Wsunęłam się w czystą pościel. Gospodyni przyglądała mi się z lubością i melancholią. - Pani to tak ślicznie wygląda, jak moja córka w trumnie. Tak samo miała rączki złożone i główkę w bok przechyloną... - Uśmiech rozmarzenia i smutku ożywił jej płaską, bladą twarz. - Miała siedemnaście lat jak umarła, a to jej fotografia na ścianie - wskazała palcem. - Trumna stała w tym samym miejscu, co pani leży, tylko że na stole... Spojrzałam na fotografię. Patrzyła w moją stronę dziewczyna o puszystych włosach. Oczy tego podlotka zerkały na mnie figlarnie z kilkunastu innych fotografii. - Ładna - westchnęłam, walcząc z sennością. Gospodyni zaczęła opowiadać o tym, jak poprzedniej nocy śniło jej się, że córka żyła, że szła z nią przez miasteczko... Lokatorka mościła się na chrzęszczącym sprężynami tapczanie nie mogąc znaleźć wygodnego miejsca. Odruchowo przysunęłam torebkę bliżej siebie. Obie kobiety śle- dziły ukradkiem każdy mój ruch. - Pani tak zawsze jeździ z bronią? - zapytała nieśmiało gos- podyni uśmiechając się przymilnie. - Tylko, gdy jestem służbowo - kłamałam z nieprzeniknio- nym wyrazem twarzy. - Delegacja z bronią, to już nie byle jaka delegacja - powra- cała do swego, chcąc widocznie czegoś się o mnie dowiedzieć, i zaraz zaczęła się rozwodzić na temat różnych nadużyć w miastecz- ku, szafując nazwiskami i adresami. 21 Ziewnęłam, dając do zrozumienia, że najwyższa pora zgasić światło. - Człowiek, co nosi przy sobie broń, to ho-ho... Nie taki to on już zwykły i dużo może... - zrobiła wymowną pauzę. Po chwili dorzuciła z rezygnacją: - A swoją drogą, niech pani zapamięta dzisiejszy sen. To bardzo ważne, bo sen na nowym miejscu zawsze się sprawdza... Łoskot deszczu nie ustawał. Ból w kręgosłupie nie pozwalał uło- żyć się wygodnie. Znów marzyłam o gorącym posiłku. Lokatorka uniosła się na łokciu. - Czy pani wierzy, czy nie... - zaczęła z namysłem - ale od śmierci mego Piotrusia, to ja wcale mężczyzn nie potrzebuję. Co miesiąc przychodzi do mnie w nocy i mamy normalny stosunek, a ja mam nawet zadowolenie... - To fakt! - podchwyciła pani Szczylowa z przejęciem. - Ja też żyję z nieboszczykiem, jak Bóg przykazał, i ani mi się śniło wyjść drugi raz za mąż, chociaż i starających miałam... - Ja myślałam - wtrąciła lokatorka - że po śmierci człowiek się zmienia, a mój Piotruś, jak był łaskotliwy, tak i pozostał. Nie daj Bóg, żebym go w delikatne miejsce dotknęła! Podskakiwał i zaśmie- wał się do łez. Po śmierci też mu to zostało... - Oby tylko panowie nieboszczycy nie pomylili dziś łóżek... - westchnęłam ze zbożnym lękiem i usiłowałam wejść w mrok snu, chociaż jeszcze paliło się światło, a obie kobiety wymieniały intymne uwagi o zmarłych mężach. Siedziałam w przydrożnej gospodzie Gminnej Spółdzielni nad talerzem jajecznicy z kiełbasą. Nie lubię jajecznicy i nie lubię kiełba- sy. Nic jednak innego nie było, poza marynowanymi śledziami, tłus- tym, grubo krajanym boczkiem i kiszonymi ogórkami. Kilku kierowców ciężarówek ustawionych na rozmokłym podjeź- dzie jadło kiełbasę na gorąco z musztardą, zapijając czarną kawą. Poszeptywali między sobą, wybuchając gromkim, rubasznym śmie- chem. Kelnerka w granatowej, wymiętej mini ukazującej krótkie, nieforemne uda uśmiechała się do mężczyzn zalotnie, przechadzając się bez widocznej potrzeby między pustymi stolikami. Jadłam powoli, bez pośpiechu, czekając na drugą szklankę her- baty z cytryną. Ranek po wczorajszej burzy był pogodny. Zapowia- 22 dał się ciepły dzień. Czasu miałam pod dostatkiem. Spotkanie wyz- naczono na godzinę osiemnastą. Cieszyłam się na ten wieczór z bar- dzo osobistych powodów. Spotkanie miało się odbyć w starym, renesansowym pałacyku. Mieszkałam w nim przez parę tygodni w czasie okupacji, gdy jego właścicielką była jeszcze madame comtesse. Od dawna już jadła emigracyjne grzanki z dżemem, jeżeli jeszcze w ogóle żyła, a pałacyk przemieniono w ośrodek przysposobienia rolniczego. Od tamtego czasu minęło ponad trzydzieści lat. Dziś wracam do tego miejsca, w tę samą scenerię, tylko w innej roli i do innych ludzi. Ja także jestem inna... Ogarnia mnie smutek przemijania - świadomość tego, że gdy umrę, okno przez które wyglądałam w latach młodości, pozostanie nadal otwarte na ten sam błękit nie- ba. W taki sam jak dziś ranek, rozlegnie się z niego czyjś śmiech, choć ja wstępuję już w coraz bardziej mroczny i cichy park, stojąc między cieniem a drzewami, które je rzucają. Kierowcy dowcipkowali, przekomarzając się z kelnerką przy pła- ceniu rachunku. Byli pokoleniem powojennym. Dla nich moje czasy stanowiły już historię, a ja sama byłam kimś w rodzaju wapniaka. Odwróciłam powoli oczy w stronę przeszklonej ściany. W wyb- lakłym, jesiennym słońcu rudziały resztki liści na starym klonie. Szo- są przelatywały samochody, z bocznej polnej drogi wytaczał się zaprzężony w kasztanka wóz. Sterczały na nim skrzynki z jabłkami, a obok chłopa, na siedzisku krytym szmaciakiem, tkwiła dziewczyna w czerwonym swetrze z wielkim pudłem na kolanach. Rdzawa sierść końskiego zadu lśniąca połyskliwie w słońcu przypo- minała tamto popołudnie sprzed lat. Koń szedł leniwie, bryczka skrzy- piała, stangret cmokał beznamiętnie na kasztanka - raczej z przyzwyczajenia, niż z potrzeby - który tak samo niewiele sobie robił z tego cmokania, jak i z obowiązkowego trzaskania batem. Żółty pył unosił się spod opieszale stawianych kopyt, senna cisza popołudnia zawisła pod wypłowiałym błękitem nieba nastrajała do drzemki. Lato było w pełni. Jarzębiny, z rzadka powtykane między rojne pszczołami lipy, barwiły się złotawym rumieńcem. Od pól ciągnęła mocna woń zwarzonych upałem traw i rozległych rżysk. - Dużo u was folwarcznych dzieci? - starałam się nawiązać rozmowę z chłopem na koźle. - Uhm, będzie tego... 23 - A majątek duży? - Ehc, pewno. Zamilkłam, rozglądając się po okolicy. Było mi markotno. W Warszawie zostawiłam bliskich, a sama miałam tu siedzieć kilka miesięcy, organizując coś w rodzaju przedszkola dla folwarcznych dzieci. Tę posadę załatwił mi przez swojego ojca Jerzy. Wtedy jesz- cze nie wiedziałam, że będzie ona jedynie fikcją... Kelnerka w mini przyniosła wreszcie następną szklankę herbaty. Wóz za szybami posuwał się wolno brzegiem szosy, kierowcy cięża- rówki wskakiwali zręcznie do swoich ochlapanych błotem wozów. Wyprostowałam się powoli w krześle sprawdzając, czy ból w kręgos- łupie się zmniejszył, i odgrzebywałam dalej tamten czas. Pozostały po nim obrazy, zapachy, nastrój popołudnia. Żywe i barwne, jakby działy się zaledwie wczoraj. Nawet słowa czy gesty ludzi przetrwały w mojej pamięci, a także smak owoców dojrzewają- cych na matach w zaniedbanych, osnutych pajęczyną, salonach. Dwór przybliżał się wyspą bujnej zieleni. Droga przemieniała się w aleję gęsto sadzonych lip, tworząc mroczny, odurzający zapachem tunel. Stangret wyprostował się na koźle. Cmoknął raźno na konia, ujął z fasonem lejce, a końcem bata, uwieńczonego wystrzępionymi resztkami czerwonego pompona, odstraszał gorliwie gzy z końskiego zadu. Po złotawej skórze zwierzęcia przebiegały dreszcze. Biała fasada pałacyku wyłaniała się zza drzew, podobna do teat- ralnej dekoracji z nieodzownymi różami na klombie i fotelami ple- cionymi z biało malowanej wikliny na tarasie. Patrzyłam wtedy na ten sielankowy obrazek z lękiem i smut- kiem, chociaż w kieszeni wiatrówki szeleścił pod palcami list Jerzego z obietnicą, że wkrótce mnie odwiedzi, a gdy tylko skończy się woj- na, pozostanie ze mną już na zawsze... Kelnerka niecierpliwiła się wymachując serwetką przed nosem faceta w drelichowych spodniach i watowanej kurtce, który kiwał się nad kuflem piwa. - Płaci pan, czy nie? Ile razy mam powtarzać, że traktorzystom wódki nie sprzedajemy? No, płać pan i wynocha z porządnego lokalu. Mężczyzna patrzył na nią z nienawiścią w mętnych oczkach pod kędzierzawą, tłustą fryzurą. - Hrabina się znalazła!... Patrzcie, już człowiekowi pracy ugasić pragnienia w ludowej gospodzie nie pozwalają... Więc dla kogo są te ludowe gospody? 24 Bufetowa, duża i picrsiasta, chichotała za ladą, układając na półmisku połówki jaj na twardo. - Daj spokój, Jola, niech sobie siedzi, bo jeszcze kuflem szko- dę jaką w lokalu wyrządzi... Kelnerka wzruszywszy ramionami pochyliła się nad stolikiem, coś tam gryzmoląc ołówkiem na bloczku. Przywołałam ją skinieniem głowy. Miała krótko przycięte włosy koloru palonej kawy. Wręczyła mi bez słowa wcześniej przygotowa- ny rachunek. Nie odwzajemniając uśmiechu, wydała sumiennie, co do grosza, resztę z pięćdziesięciu złotych i odeszła udając, że nie widzi podsuniętego jej napiwku. Znów znalazłam się za kierownicą. Ból w kręgosłupie był mniej dokuczliwy, słoneczny, ciepły ranek nastrajał optymistycznie. Sięgnę- łam do torebki po puderniczkę. Pociągnęłam wargi różową szminką, przejechałam puszkiem po nosie. Uśmiechnęłam się w przestrzeń i pomyślałam, że życic mimo wszystko jest piękne i ciekawe. Nawet nocleg u pani Szczylowej wydał się zabawną przygodą, która stanie się może kiedyś fragmentem powieści. Zwolniłam, rozglądając się po okolicy. Ten szlak od Rzeszowa po Kraków przeszedł Jerzy w 1939 roku pieszo w podchorążackim mundurze, z wiarą, że wojna potrwa parę tygodni. Kiedyś, gdy po latach znów się zeszły nasze kręte ścieżki, opowiadał mi o tym beznamiętnie, właściwie bez powodu. Być może dlatego, że nie wiedzieliśmy, o czym rozmawiać. Wkradła się między nas od pierw- szej chwili obcość i skrępowanie pewną, nie wyjaśnioną nigdy spra- wą. Jechaliśmy tą trasą odkrytym willisem z demobilu zupełnie przy- padkowo. Jerzy powiedział jakby mimochodem: - Szukałem cię zaraz po wojnie. - Tak?! - zdziwiłam się grzecznie i starałam uśmiechnąć do niego tym czułym uśmiechem zamkniętym w błysku oczu, który dawniej tak bardzo lubił. A potem już milczeliśmy, nie wiedząc, jakimi słowami przerwać narastające milczenie. Jerzy spró- bował pierwszy. Być może, bardziej mu na tym zależało. Moje sumienie było czyste. - Całą tę drogę przeszedłem piechotą. Był taki upał jak dzisiaj. Wlokłem się trzeci dzień głodny, zmęczony, szukając mojej jednost- ki. Wiesz, jak wtedy było. Żar z nieba, trupy na drogach, smród spalenizny i warkot niemieckich samolotów. Brakło amunicji. Nasza artyleria milczała, a ja nagle dostrzegłem w rowie pocisk. Pomyśla- 25 łem, że mógłby jeszcze kilku Niemców załatwić. Wziąłem go na ręce jak dziecko i postanowiłem odszukać najbliższe stanowisko artylerii, żeby im ten pocisk donieść. Dźwigałem chyba dobrą godzinę, nim dopadłem chłopaków przy dziale. Oni najpierw w śmiech, a później zwymyślali mnie od ostatnich. Zajadle i bliscy płaczu: - Czemu ty, idioto, w taki upał dźwigasz to cholerstwo? Myśmy go zwalili z wozu, bo konia nam jednego zabito, a drugi nie mógł sam uciąg- nąć amunicji... Umilkł. Wzruszając ramionami powiedziałam: - Utopista - cho- ciaż w tym opowiadaniu odnalazłam Jerzego takim, jakim go kiedyś pokochałam. To był mój Jerzy, ale on o tym nie musiał wiedzieć. Nie chciałam, żeby wiedział, jak bardzo go wtedy kochałam, więc jeszcze dorzuciłam: - No, i co ci z tego przyszło? A właściwie dlaczego właśnie teraz o tym mówisz, gdy w czasie okupacji było tyle po temu okazji? - zbagatelizowałam tę historię, myśląc jednocześnie, jaka jest właściwa miara bohaterstwa. Chciałam mu powiedzieć: "Jeśli chcesz, potrafię zapomnieć o wszystkim i zacznijmy od zera". Milczałam. Jerzemu drgnęły wargi, jakby próbował coś jeszcze dorzucić, ale nie powiedział nic. I tak się minęliśmy, po raz któryś tam w życiu. Poruszyłam się nerwowo za kierownicą. Zabolało w kręgosłupie, kropelki potu wystąpiły na czoło. Zdjęłam na moment nogę z gazu. Żółte liście wirowały przed maską, przylepiały się do wilgotnego asfaltu, wlokły rdzawym tumanem za wozem. Zaczęłam szukać gorączkowo jakiegoś tematu, byle zmienić tok myślenia. Jest! Wieczór autorski. Czym go dzisiaj zacznę? - zasta- nawiam się, nie chcąc wracać do czasu i rzeczy utraconych. Może po prostu powiedzieć prawdę o sobie? Pokazać codzienną harówkę, zerwać mity o posłannictwie, natchnieniu i tym podobnych spra- wach, w które nigdy nie wierzyłam? Zacząć od stwierdzenia: "Gdy jestem wyspana i najedzona, to siadam i piszę". A może jeszcze inaczej? "Napisanie książki jest sprawą stosunkowo łatwą. Przecięt- nie inteligentny człowiek potrafi napisać jedną powieść w życiu. Chociażby tylko o sobie, o swoich bliskich, bo przecież życie każde- go człowieka jest wspaniałym, zamkniętym światem. Chociaż pozor- nie nic się w nim nie dzieje, to jednak dzieje się bardzo dużo. Dopiero wydanie książki stanowi przysłowiową drogę przez mękę. Trzeba być upartym, posiadać wyjątkowy hart ducha i upór, żeby się 26 nie załamać. Złośliwi kiedyś twierdzili, że aby wydać jedną książkę trzeba najpierw wydać trzech kolegów, ale to było bardzo dawno i nieprawda. Ja nie mogłam zadebiutować przez trzynaście lat..." Albo w zupełnie inny sposób: "Przy okazji moich przeróżnych dramatów, pracy zawodowej, miłości, romansów, podróży oraz nie- powodzeń, upadków i wzlotów udało mi się napisać pięć książek". Spotkanie się jednak nie odbyło. Kierownik tłumaczył, że to nie z jego winy. Ktoś z personelu pomylił dni, czy też zapomniał, że właśnie tego dnia i o tej samej godzinie, co moje spotkanie, zaplano- wano jakiś kolejny kurs szkoleniowy. Zaaferowany, z uciekającymi na boki oczami, podsunął mi formularz do podpisania. Była w nim wyszczególniona wysokość honorarium, zaznaczona obecność trzydziestu czterech słuchaczy, duże zainteresowanie tym, o czym mówiłam i ożywiona dyskusja z autorem. - Ja tego nie podpiszę - powiedziałam stanowczo. - Dlaczego? - zdziwił się niepomiernie patrząc na mnie jak na osobę niespełna rozumu. - Wszyscy podpisują. - Wzruszył ramionami. - Jeśli uważa pani, że za mało, możemy dorzucić skrzynkę jabłek. Bez słowa wsiadłam do samochodu nie zerknąwszy ani na kie- rownika, ani nawet w stronę pałacyku osłoniętego starymi drzewami. Nie zarobiłam wprawdzie na spotkaniu, ale zyskałam cały nieomal dzień dla siebie. Na którymś kilometrze biegnącej wśród lasów szosy skręciłam w boczną, leśną drogę. Dzień był wyjątkowo ciepły. Słońce przedzierało się przez korony sosen i świerków, kładąc się migotli- wymi plamami na trakcie porosłym niską trawą. Nieznacznie wygnie- cione koleiny świadczyły o tym, że gdzieś w pobliżu musi być wieś albo osada. Wóz prowadziłam wolniutko, rozglądając się w poszu- kiwaniu najlepszego miejsca na biwak. Las się teraz lekko przerzedzał, odsłaniając polanki z krzewami jałowca i pojedynczych, karłowatych, oblepionych szyszkami sosen. Zaparkowałam w nikłym cieniu tak, abym mogła w każdej chwili skoczyć do wozu i ruszyć z powrotem. W głębi lasu było bezpieczniej, niż w pobliżu szosy. Wyciągnęłam z bagażnika pled, termos, zawiniątko z kawałkiem ciasta. Przez chwilę prostowałam zdrętwiałe kości, wciągając głę- boko leśne powietrze. Fioletowe wrzosy kwitnące wysokimi kępami wśród popielatych mchów pachniały miodem, nitki babiego lata czepiały się traw, płynęły w wibrującej ciepłem przestrzeni. Ogarnął 27 mnie refleksyjny, pełen spokoju i zadumy nastrój. Wreszcie nigdzie się nie spieszyłam. Oparta plecami o chropawy pień sosny, przymk- nęłam oczy. Gdzieś daleko odezwał się ptak. Co właściwie dotychczas stanowiło sens mego życia - pomyślałam leniwie, moszcząc się na kraciastym pledzie. Zawsze tchórzyłam, nie miałam odwagi zrobić błyskawicznego rozliczenia. Lękałam się obejrzeć za siebie, na przeszłe lata. Wiedziałam, że raz jeszcze będę musiała popatrzeć na wszystko, czego doświadczyłam, od czego chciałam uciec, co pogrzebałam w niepamięci aby zapom- nieć. Odkładałam więc "na później" to oko w oko z samą sobą z różnych okresów mojej dziwacznej wędrówki po świecie. Na dobrą sprawę, mało wiedziałam, a może wiedzieć nie chciałam, jakie naprawdę miałam życie. Tyle samo razy przeklinane, tyle samo - błogosławione? Ale kochałam życie, jakim by nie było... I teraz, w tym spokojnym krajobrazie u schyłku lata, zapragnęłam nieoczeki- wanie spojrzeć na nie jak na stary film. Z dystansem, z przymruże- niem oka, z poczuciem humoru, które nigdy mnie nie opuściło. - Co pani potrafi? - zapytał pełnomocnik od czegoś tam w jakimś resorcie Ministerstwa Przemysłu Ciężkiego. Miałam do niego karteczkę polecającą od kogoś przypadkowo poznanego na stercie gruzów praskich, gdzie w skleconej budzie z desek pojadaliś- my na stojąco grochówkę z kawałkami tłustego boczku. - Nic - odpowiedziałam rezolutnie. - Mam przedwojenną maturę, która zginęła w gruzach i obiły mi się o uszy nazwiska Mar- ksa i Lenina. - Na miłość boską, ciszej!... - syknął pełnomocnik, po czym otrzymałam delegację na Śląsk. Miałam organizować przy hucie żłobki i przedszkola dla dzieci robotniczych. Chodziło o zrealizowa- nie jednej z pierwszych zdobyczy socjalizmu, jak mnie objaśnił męż- czyzna wydający deputat na drogę. Deputat składał się z paru kostek zjełczałego masła z rozbitych, poniemieckich magazynów i kilku puszek "tuszonki" oraz czterech bochenków komiśnego chleba. Zapytał mnie także, czy byłam w Armii Krajowej. Jeśli tak, to lepiej, żebym się do tego nie przyznawała. Radził zapisać się od razu do Polskiej Partii Socjalistycznej, bo wyglądam na inteligentkę o "le- wicowym odchyleniu". Odchyleń chyba nie miałam żadnych, a przede wszystkim żadnych jeszcze wyrobionych przekonań i poglądów. Po prostu cieszyłam się, że 28 szlag trafił Niemców, że skończyła się wojna i że znów mamy wolną Pol- skę. Było mi najzupełniej obojętne, kto będzie nią rządził. Byle było w niej dobrze, sprawiedliwie, byle wszyscy mieli pracę, nie byli głodni, a w dni świąt państwowych powiewały biało-czerwone flagi. Trochę mi się wprawdzie nie podobało, że nowy orzeł nie ma korony, ale tylko dlatego, że przyzwyczaiłam się do innego wizerun- ku i łebek tego szlachetnego ptaka wydawał mi się bez korony nieproporcjonalnie mały... Sądziłam, że z czasem władze połapią się w tych dysproporcjach i wsadzą mu na spłaszczony łebek koronę. Na razie miały być może ważniejsze sprawy. Gdy w kwietniu 1945 roku wyszłam z ministerstwa, moim jedy- nym bagażem była więc delegacja, walizka z deputatem oraz zmiana spranej przedwojennej bielizny. Do tego dochodził jeszcze spory ładunek kompleksów, ale one wtedy jeszcze spokojnie drzemały, nie zatruwając mi zbytnio życia. Wpakowałam się do przepełnionego ludźmi pociągu udającego się w kierunku Katowic, a właściwie wlazłam przez okno po plecach jakiegoś na wpół martwego staruszka. Po chwili stwierdziłam, że skradziono mi z jednej kieszeni wiatrówki bilet, a z drugiej pajdę razowca ze smalcem. Tak rozpoczęłam pierwszy dziesiątek moich powojennych lat w Polsce Ludowej. Postanowiłam je przekochać, przejeść, przetań- czyć, przepodróżować, aby powetować sobie stracone lata wojny i koszmarny czas okupacji liczący się podwójnie. Wszystko zaczynałam od zera. Nie miałam domu. Rozwaliła go niemiecka bomba w pierwszych, a ten drugi - radziecka w ostatnich tygodniach wojny. Była wpraw- dzie wycelowana w niemieckie koszary, ale trafiła niecały kilometr dalej. Takie rzeczy się, niestety, zdarzają. Nawet, gdy pluje się w marszu, nie zawsze trafia się w upatrzone miejsce, cóż dopiero splunąć bombą z samolotu! Nie miałam także rodziny. Postarało się już o to gestapo z Alei Szucha, a także obsługa obozu koncentracyjnego na Majdanku. Jestem zupełną sierotą - pomyślałam, ale to określenie wydało mi się niewłaściwe dla kogoś, kto właśnie skończył dwadzieścia czte- ry lata. Pomyślałam więc inaczej: jestem całkiem samotna. I to także wydało mi się nieprawdziwe. 29 Byłam zawsze życzliwa ludziom, zwierzętom, przedmiotom mart- wym, a nawet dzieciom, chociaż tych akurat nie darzyłam specjalnym sentymentem. Były mokre z każdej strony, krzykliwe, a poza tym zagrażały wolności osobistej. Jechałam teraz jednak do nieznanej mi osady hutniczej na Gór- nym Śląsku, aby budować właśnie dla nich lepsze życie, o którym huczały bez przerwy uliczne megafony, pisały gazety, mówili ludzie. Wprawdzie ci ostatni' komentowali różnie, nie wszyscy entuzjazmo- wali się nową rzeczywistością, ale cieszyli się, że jest Polska. - Siadajcie zaś, pierona! - powitał mnie w hucie dyrektor o ponurej twarzy i zniszczonych rękach z czarnymi paznokciami. Zrobiło mi się markotno. Zawsze bowiem wyobrażałam sobie dyrektora jako dobrze ubranego pana w średnim wieku o nienagan- nych manierach i sposobie bycia. Ten głęboko mnie rozczarował. Gdy w parę godzin później dowiedziałam się, że przez piętnaście lat pracował w hucie jako prosty robotnik, zrozumiałam, że wszystkie moje dotychczasowe pojęcia muszą ulec przewartościowaniu. Że mój świat, w którym się wychowałam, rzeczywiście się skończył, a zaczyna się zupełnie coś nowego. Z nowym będzie się trzeba oswajać albo nawet uczyć się go od początku. Osada była duża, pozornie ładna. Staroświeckie, solidne kamie- nice, dziwnego kształtu kościół z piaskowca, starannie utrzymany park. Nad tym wszystkim górowała jednak ogromna, hałaśliwa huta ziejąca pyłem i smrodliwymi wyziewami. Już pierwszego dnia moja jedyna sukienka "na wszystkie okazje" przypominała nakrapianą biedronkę. Dym wiercił w nosie, zieleń kasztanowych pąków tłamsiła sadza, ludzie wyglądali jak posypani popiołem. Przy tym mówili jakimś dziwnym językiem. Księdza nazy- wano "faroszek", dziewczynę "frelka", zwykłą rąbankę "pospółką", a gdy prowadzono niemieckich jeńców pracujących w pobliskiej kopalni, przechodnie zatrzymywali się szepcząc: - Nasi idą. Ale był także w tym osiedlu niewinnie wyglądający budynek. W jego piwni- cach gestapo katowało Ślązaków opowiadających się za Polską. Jed- nej z działaczek, starej kobiecie słabo mówiącej po polsku, a nie chcącej podpisać niemieckiej listy, obcięto siekierą stopy i kazano na kikutach skakać i śpiewać "Jeszcze Polska nie zginęła". Śpiewała. Była to jedyna pieśń, którą bezbłędnie umiała po polsku i z nią na ustach skonała, zakatowana przez oprawców. 30 Ludzie tu hodowali gołębie, kozy, króliki, uprawiali ogródki dział- kowe. Nie budzili jednak mojej sympatii. Brakowało im poczucia humo- ru, dowcipu, ubierali się tradycyjnie i bez polotu. Czułam się obco - tęskniłam do zgruzowancj, tragicznej, ale jakże innej Warszawy. Raziły mnie nawet nazwiska. Trumny sprzedawał niejaki Pizdoń, a tuż obok nad masarnią widniał szyld: B. Niechuj. Wraz ze mną ministerstwo delegowało jeszcze dwie kobiety, starsze trochę ode mnie. Przydzielono nam wspólny pokój przy niemieckiej rodzinie sposobiąccj się do wyjazdu. Był ogromny, solid- nie umeblowany, z szafami pełnymi ubrań. Pachniały naftaliną. Lucyna miała w jelitach jakieś obrzydliwe pasożyty, które tępiła. Młodsza od niej Hanka - zmarłego męża, o którym wciąż opowia- dała. Był ślusarzem. Urastał w jej wspomnieniach na bohatera naro- dowego, a naprawdę zginął przypadkowo na ulicy podczas obrony Warszawy. Odłamek granatu trafił go w głowę. Ta z robakami była naszą kierowniczką. Mówiono, że jest bliską krewną dyrektora departamentu i wiele może. W każdym razie, gdy na podstawie delegacji huta wypłaciła mi zwrot kosztów podróży, natychmiast odebrała pieniądze twierdząc, iż otrzymała takie dyrek- tywy z ministerstwa, któremu tę sumę trzeba zwrócić, gdyż dało bezpłatny bilet i wyżywienie na drogę. Były to jedyne grosze, jakie posiadałam. Mogłam więc liczyć tylko na stołówkowe wyżywienie, za które miano mi potrącić z przy- szłej pensji. Nie zanosiło się więc na to, że się tutaj "odjem" za cały okres okupacyjnego głodowania. Ta od nieboszczyka-bohatera, cała spowita w czerń i z podkrążo- nymi oczami, natychmiast zaprzyjaźniła się z robaczywą. Szeptały po kątach, wciąż coś uzgadniały między sobą i milkły, gdy tylko zjawia- łam się w pokoju. Lucyna przydzieliła Hani pracę przy rozdziale żywności z UNR- RY dla żłobków i przedszkoli. Natomiast ja miałam kontrolować, czy przedszkolanki rozmawiają z dziećmi po polsku i czy głowy tych ostatnich nie są zawszone. Miałam także prawo interweniowania w dyrekcji huty o przydział proszku DDT, gdyby zaszła potrzeba. Nie zachodziła. Dzieci na ogół były niedożywione ale czyste. Uczyły się polskich wierszyków i piosenek. Na spacerach powiewały biało- czerwonymi chorągiewkami i otrzymywały bardzo skromne posiłki. 31 Kraj się dopiero podnosił z okupacyjnej nędzy. Na razie więcej urządzano mityngów, mówiąc o tym, jak jest dobrze, niż wydawano żywności i przydziałów. Moje współlokatorki otwierały do śniadania i kolacji puszki z tuńczykiem, z parówkami, z pomarańczowym dżemem. Rozmnaża- ły się te konserwy widocznie przez pączkowanie, bo zawsze było ich pod dostatkiem. Częstowały się obie chętnie tymi smakołykami. Mnie zaś tuczono budującymi rozmowami. Zaczynała zwykle właści- cielka robaków. - Moja cała rodzina to komunistyczni działacze, jeszcze sprzed wojny. Ojciec z więzienia prawie nie wychodził, stryjka zamykano profilaktycznie przed pierwszym maja, a mnie jeszcze jako małej dziewczynki używano do przenoszenia bibuły - zerkała na mnie zagryzając słowa cienkimi parówkami. - U nas w domu było podobnie - wtrącała Hanka. - My z Czerwonej Woli z dziada-pradziada. Moi przodkowie ginęli w Cytadeli, w domu ojciec bił lagą, jak które z dzieciaków do koś- cioła na majowe latało. Dwaj bracia matki byli w sanacyjnej Polsce bezrobotni i do nas czasem przychodzili na kapuśniak, a jak Franka do ślubu szła, to na weselu goście "Międzynarodówkę" odśpiewali, bo też wzięła sobie męża lewicowca... Żując chleb smarowany zjełczałym masłem, którego woni nie potrafił zabić nawet smakowity zapach tuńczyka rozchodzący się po pokoju, wpadałam powoli w kompleksy. Nie miałam ojca komunisty. Nie miałam rodziny o czerwonym zabarwieniu. Nie pracowałam w konspiracji. Nie wiedziałam nawet, w jakich okolicznościach zginął mój mąż, a rodziców aresztowało gestapo dlatego, że akurat znajdowali się w mieszkaniu u znajo- mych, których podejrzewano, że przechowują broń. - Pani Mercedes, to pewnie z arystokracji? - dopytywała się przy każdej okazji ta z robakami, chociaż gorliwie zaprzeczałam tłumacząc, że pochodzę wprawdzie z inteligenckiego, ale dość bied- nego środowiska. - A mąż był pewnie endekiem? - wtórowała Hanna spogląda- jąc na mnie z wyrzutem, jakbym to ja była winna śmierci jej męża, teraz już mechanika precyzyjnego. Bałam się tych wspólnych posiłków, drwiących uśmieszków, alu- zji do mego przedwojennego burżuazyjnego życia, ilekroć narzeka- łam na brak wody. 32 Doszłam wkrótce do przerażającego dla mnie wniosku, że jestem chyba wyrzutkiem społeczeństwa, niemal wrogiem klasowym skaza- nym na śmierć cywilną, na zagładę. Dookoła otaczali mnie bowiem ludzie partyjni, zaangażowani ideowcy, zdeklarowani komuniści, przedwojenni działacze, wojenni bohaterowie. Nie było zwykłych ludzi z ludzkimi odruchami, ze zwy- kłych mieszczańskich domów. Co człowiek - to pomnik! Któregoś wieczoru wróciłam z jakiejś imprezy świetlicowej, na któ- rej prelegent mówił przez cztery godziny o "trzylatce", o wytopie stali, o marszu do socjalizmu. Widocznie od zaduchu, jaki panował na sali pogrążonej w ciszy i dymie, rozbolała mnie głowa. Zaraz więc położy- łam się do łóżka, rozkoszując się ciszą i samotnością, gdyż moich współ- towarzyszek jeszcze nie było. Rano obudziłam się później niż zazwyczaj. Nie jedząc już nawet śniadania, pobiegłam na ulicę Korfan- tego do swoich codziennych zajęć nie zastanawiając się nawet, gdzie podziały się współlokatorki. W salce z nędznymi zabawkami starannie ułożonymi na półkach wzdłuż świeżo malowanych na różowo ścian stało naprzeciw siebie dwoje przedszkolaków. Gromadka maluchów siedzia- ła kołem na podłodze. Były blade i mizerne. Dziewczynka lekko sepleniąc zadawała pytanie: - Kto ty jesteś? - Polok mały - odpowiadał z przejęciem jasnowłosy chłopak z wysoko podstrzyżoną czupryną i w tyrolskich spodenkach. - Jaki znak twój? - wytrzeszczała oczy mała Truda, połykając sylaby. - Orzeł Biały - odpowiadał z przekonaniem i złym akcentem. - A gdzie mieszkasz? - Między swemi. - A gdzie dom twój? - pytała dalej, powtarzając za przedszko- lanką, która podszeptywała jej tekst. - W polskiej ziemi. Dzieciaki na podłodze klaskały, młodziutka wychowawczyni uśmiechała się promiennie, gdy nagle zjawił się goniec z wiadomoś- cią, że mam się zaraz stawić w dyrekcji huty. Przyjął mnie ten sam dyrektor o ponurej twarzy i ciemnych falu- jących włosach. - Złodziejów nam tukaj nie idzie mieć... - zaczął na wstępie moszcząc się za ogromnym biurkiem przypominającym katafalk. 33 Po chwili dowiedziałam się, że wdowa po bohaterze dopuściła się nadużyć przy rozdziale żywności przeznaczonej na dożywianie dzieci i już jej nie ma na terenie osady, a robaczywa została odwoła- na do ministerstwa, na inne stanowisko. Tylko ze mną nie bardzo wiedziano, co począć, a ponieważ złodziejem nie jestem, więc jeśli chcę, mogę zostać i uczciwie pracować nad "budową socjalizmu". Tak się właśnie wyraził. Chciałam. Wtedy dyrektor zadał mi kilka pytań pomagając sobie spracowanymi rękami. - Kłasy macie jakie skończune? Skinęłam przytakująco głową. - Szajbrować dobrze umicie po polsku? - Tak - bąknęłam. - Faszystów u was w familii nie najdzie? Fater w Wehrmachcie nie służyli? - Nie. - Zostaniecie referentem do spraw informacji i propagandy. - Podsunął mi kilkustronicową ankietę personalną do wypełnienia i odesłał do swojego zastępcy. Tam otrzymałam karteczkę z adresem samodzielnego pokoju i drugą do Urzędu Likwidacyjnego, żebym wybrała sobie meble i jakieś garnki. Zastępca dyrektora był inteligentem. Przybył tu z Krakowa. Mówił gładko, kwieciście, ale chociaż miał solidne, samodziałowe ubranie i dobrze utrzymane ręce, wydawał mi się podobny do glisty. Długo taksował mnie oczami koloru wyblakłych niezapominajek. Czułam się niczym klacz na wybiegu. Dłużej zatrzymał wzrok na moich rozpadających się drewniakach i parokrotnie przerabianej sukience, pamiętającej jeszcze sanacyjne czasy. Widocznie szwy na biuście były najbardziej widoczne, bo tam właśnie utkwił wzrok pełen nagłego zainteresowania i zaproponował, żebym napisała podanie do Opieki Społecznej, wymieniając części garderoby najbar- dziej mi potrzebne, to on podanie poprze i będę mogła dostać coś z poniemieckich remanentów. Zrozumiałam więc, że moje życie zaczną się stabilizować i że niejako zostałam przyjęta do tutejszej społeczności. Pokój w mieszkaniu-kołchozie był wielki, mroczny, ze stiukami na suficie i jedynym oknem wychodzącym na dom z czerwonej cegły przykrytej grubą warstwą sadzy. W najbliższym sąsiedztwie warczała, syczała i gwizdała przez dwadzieścia cztery godziny na dobę huta. 34 Przez uchylone okno wpadały ostre wyziewy jakichś kwasów i tuma- ny sadzy pomieszane z rdzawym pyłem rudy. Dostawały się do wnęt- rza nawet wtedy, kiedy okno było zamknięte. Ustawiałam zwiezione zakładową ciężarówką i wybrane przeze mnie, a właściwie przez zły los - bo nic tam już do wyboru nie pozostało - meble. Drewniane łóżko bez nóżek z licznymi śladami po pluskwach, rozchwierutany stolik malowany czarną farbą, dwa różnej wielkości krzesła, ciężkie i skrzypiące, oraz szafę bez drzwi, ale za to z solidnego dębu na baniastych nóżkach. Z przydziałem ciuchów też mi się nie poszczęściło. Z cienkiej jak naleśnik kołdry wyłaziły kłaki waty, poduszka miała gruzły, jakby nie było w niej pierza, tylko szmaty. Z osobistej bielizny nie mogłam się na nic zdecydować. Pokaza- no mi kilka spranych biustonoszy mogących pomieścić w sobie zaledwie coś wielkości włoskich orzechów, natomiast majtki, o któ- rych magazynier powiedział wytwornie "galotki", były gigantycznych rozmiarów. Widać, że nosiły je dobrze odpasione Niemki, lubujące się w barwach ochronnych nie wymagających częstego prania. Wszystkie były koloru kawy z odrobiną mleka i na dobrą sprawę mogłam się zmieścić cała w jednej nogawce. Sukienki, czarne lub ciemnoszare, też pochodziły raczej z mastodontów, a przy tym były już solidnie przepocone. Zdecydowałam się tylko na bury sweter, gdyż od biedy można go było spruć i coś z niego zrobić. Wojskowe buty ogromnych rozmiarów i kilka par rozdeptanych bamboszy nie wchodziły w rachubę. Po południu byłam już kompletnie urządzona. Nawet we wspólnej kuchni ustawiłam na półce fajansowy, wyszczerbiony kubek i dwa tale- rzyki z pięknej miśnieńskiej porcelany, na których wartości nikt się widocznie nie poznał, dlatego ostały się przed ogólnym szabrem. Zmęczona i brudna jak kocmołuch rozejrzałam się po pokoju. Wyjrzałam na czerwony, jakby martwy dom naprzeciwko, na czarne podwórko, po którym wiosenny wiatr przeganiał trąby z kurzu i sadzy, popatrzyłam na długi ogonek przed kooperatywą wydającą tego dnia "pospółkę" na kartki i rozpłakałam się. Życie w wolnej Polsce wydawało mi się koszmarne. W czasie okupacji żyło się przynajmniej nadzieją, że kiedy skończy się wojna, a szlag trafi Niemców, wszystko będzie cudowne i inne. O piątej rano budził mnie ryczący przez kilka minut buczek. Później przez długą chwilę stałam pod klozetem czekając na swoją 35 kolejkę. Łazienki w tym obszernym, kilkupokojowym mieszkaniu nie było. Myliśmy się w kuchni pod kranem i to w pośpiechu, bo wszys- tkim spieszyło się do pracy. Obowiązywała surowa dyscyplina, o spó- źnianiu się nie mogło być mowy. W pośpiechu wypijałam zbożową kawę gotowaną w pokoju na elektrycznej płytce, której stare, zużyte spirale wciąż się kruszyły i musiałam je wiązać, czekając najpierw, aż szamot ostygnie. Zjadałam kromkę chleba ze smalcem wytopionym z "pospółki" i punkt szósta zasiadałam za biurkiem na wprost okna wychodzącego na wielkie piece martenowskie. W ciasnym, zadymionym pokoju pracowały ze mną trzy Ślązaczki rozmawiające między sobą najchętniej po niemiecku. Jedna z nich, ruda i wysoka, była osobistą sekretarką kierownika pionu, do które- go należał mój referat. Jego gabinet sąsiadował z naszym pokojem. Zainstalowano więc przenikliwie brzęczący dzwonek na wypadek, gdyby zechciał wezwać sekretarkę. Wzywał ją często i na krótko. Dwie maszynistki waliły zajadle, z łoskotem w wielkie, rozkleko- tane maszyny. Goniec trzaskał drzwiami. Ja pisałam artykuły lub zamawiałam rozmowy telefoniczne. Niewiele wprawdzie słyszałam, gdyż klekot maszyn, hałas z huty, brzęczek kierownika, a także roz- mowy interesantów zagłuszały wszystko. Dzwoniłam do teatrów, któ- re sprowadzałam na występy do zakładowego Domu Kultury i do kierowników działów w samej hucie. Zapytywałam inżynierów, czy mają jakichś racjonalizatorów, czy przekroczyli plan, kiedy urucho- mią trzeci piec. Czasem wybierałam się na teren zakładu, aby mieć przynajmniej pojęcie o tym, co piszę. Zdarzało się także, iż towarzyszyłam przy oprowadzaniu zagranicznych gości i dziennikarzy. Z tej drobnej przyjemności musiałam wkrótce zrezygnować. Jeden ze starych inżynierów szepnął mi w ucho, gdy znaleźliśmy się sami w przejściu prowadzącym do walcowni blachy: - Niech się pani przestanie tu kręcić i interesować rzeczami, które mogą podpaść pod szpiegostwo. Wiem, że mają na panią oko. Niestety, nie jest pani aniołem demokracji.. - Dlaczego? - spytałam naiwnie i zrobiło mi się przykro. - Przecież pracuję, jak potrafię najlepiej. Tyle tylko, że nie należę do partii i nie cierpię huty. Psuje krajobraz i kojarzy się z cuchnącym wrzodem na pięknej skórze. - Otóż to! - wykrzyknął głośno, bo akurat podchodził do nas jakiś robotnik. 36 Od tej pory terenu huty już nie odwiedzałam. Natomiast biega- łam z listą nazwisk w ręce pilnując, aby na częste wiece i mityngi polityczne wszyscy fizyczni i umysłowi stawiali się dobrowolnie, chęt- nie i punktualnie. Najczęściej jednak pisałam. Były to obszerne informacje do zakładowej gazetki, a także dla prasy regionalnej. Mieliśmy niepisa- ną umowę z redaktorem w jednym z dzienników, że za dość pokaź- ną sumkę, wpłacaną mu wprost do ręki, będzie zamieszczał raz lub dwa razy w miesiącu artykuły oznaczone jedynie inicjałami i oczywiś- cie bez honorarium. Ja właśnie byłam od tego, żeby pisać i przekazywać pieniądze. Opracowany przeze mnie tekst sekretarka zanosiła kierownikowi. Ten okraszał go sloganami o socjalizmie, skreślał negatywy, dodawał optymistyczne uwagi. W rezultacie, po przeczytaniu artykułu mogło się wydawać, że dzieciom robotników nie brakuje nie tylko krowie- go, ale i ptasiego mleka, że skończyła się śmiertelność wśród nowo- rodków, nie tylko dzięki zdobyczom socjalizmu, a przede wszystkim dzięki wąsatemu panu z "Wielkiej Czwórki", którego portret gigan- tycznych rozmiarów oglądałam codziennie wchodząc do biura; robotnice są szczęśliwe pracując na suwnicach i nawet im do głowy nie przyjdzie, że można mieć inną rozrywkę, jak właśnie tę kilkuna- stogodzinną pracę. Dochodziło się do wniosku, że ten brodaty pan musiał być chyba zdeklarowanym wrogiem kobiet. Znudziły mi się wreszcie laurki, które niczego w rezultacie nie załatwiały. Miałam ambicje, żeby wyławiać z rzeczywistości to, co w niej złe, zainteresować tym władze, które mogły przecież o niczym nie wiedzieć i zmienić na lepsze, gdy tylko informacja do nich dot- rze. Tak sobie to wyobrażałam i wtedy właśnie szarpnęłam się na duży artykuł o ciężkiej pracy kobiet w hucie, o straszliwych kolej- kach w kooperatywach, o braku czasu na wychowywanie dzieci i zastraszającej śmiertelności wśród niemowląt. - Wy tu nie jesteście od zbawiania świata! - krzyczał kierow- nik, gdy stanęłam przed nim, wezwana przez sekretarkę. - Od tego są bardziej kompetentne czynniki! A jeżeli wam się ustrój nie podo- ba, to możemy się "z panią pogniewać"... - zniżył głos do szeptu wymawiając to "z panią pogniewać" jakoś obelżywie i groźnie. Potem zamilkł i wlepiał we mnie oczy bębniąc złowrogo palcami po blacie biurka. Zobaczyłam przed sobą ogromną kobrę i bezwiednie cofnęłam się o krok. 37 Ustrój mi się jednak podobał. Chociażby dlatego, że nie miałam i tak żadnego wyboru, a kochać trzeba zawsze to, co się ma. Ale o tym kierownik nie wiedział. Stałam przy oknie mrocznego pokoju, chociaż za szybami oble- pionymi sadzą świeciło sierpniowe słońce i patrzyłam na czarne, bezludne podwórko z drewnianym (rzepakiem pośrodku. Dokuczał mi głód po wczesnym stołówkowym obiedzie. Połykałam go bez apetytu w pośpiechu, gdyż inni czekali na miejsce. Wciąż jeszcze nie mogłam przyzwyczaić się do śląskiej kuchni, jej sosów i przypraw. Wprawdzie w rogu pokoju stało szare, tekturowe pudło z woj- skową racją żywnościową z UNRRY, które wczoraj otrzymałam na przydział, jednak niewiele zostało do jedzenia. Pomarańczowy sok z puszki zdążyłam już wypić, zjadłam też dwie małe porcyjki ryżowe- go budyniu. Papierosów nie paliłam, więc chesterfieldy pakowane po trzy sztuki oddawałam znajomej z dyrekcji. Była wprawdzie jesz- cze ogromna butelka oleju na przeczyszczenie, ale stosowałam go jedynie do smarowania rąk. Niektórzy używali go do majonezu i sałatek, nie orientując się początkowo, do czego służy ten oleisty, lekko kwaskowy i pachnący cytryną płyn. Neski nie pijałam. Przypo- minała w smaku napar z suszonych grzybów. Puszki z rybami nie wchodziły w rachubę. Były w nich bowiem także wprawdzie martwe, ale za to białe i tłuste robaki. Wyciągnęłam z paczki pudełeczka z papierosami, nałożyłam "wyjściową" sukienkę kupioną od jakiejś wysiedlanej Niemki na placu w Katowicach i ruszyłam z wizytą do pani Róży. Pracowała w dyrekcji, była młodą wdową po inżynierze, którego zamordowali Niemcy. Miała piękne mieszkanie w willi z czerwonej cegły i utrzymywała towarzyskie kontakty z miejscową inteligencją. W czasie przerwy obiadowej częstowała mnie w swoim gabinecie dobrą herbatą i przyniesionymi z domu kanapkami. Czasem zapra- szała do siebie. Od niej dowiadywałam się wielu ciekawych rzeczy. Na przykład, że jeden z dyrektorów zajmuje całą willę, a do stołu usługuje mu stary lokaj w białych rękawiczkach. Dyrektor codzien- nie z huty wysyła do Wrocławia ciężarówki po dywany, porcelanę i obrazy, przewożąc później łupy do Polski centralnej. Od niej dowiedziałam się o istnieniu czegoś takiego jak Urząd Bezpieczeńs- twa, o którym mówiła przyciszonym głosem i z taką miną, że należa- ło spodziewać się po tej instytucji wszystkiego najgorszego. 38 Siedziałyśmy z panią Różą przy wielkim stole pod zwieszającą się nad nim lampą z jedwabnym abażurem. W wazonie różowiły się dalie, przez szczelnie zamknięte okna zaglądała przyprószona sadzą zieleń, a domowy placek ze śliwkami miał wyjątkowo cudowny smak. Ogarnęło mnie uczucie błogości i rozleniwienia. Pani Róża, drobna, ubrana w skromniutką, białą sukienkę, co w tej czarnej osa- dzie było szczytem elegancji, wyciągnęła ogromne pudło z fotogra- fiami. - To mój mąż, gdy miał pięć lat... - Podsunęła mi z dumą zdjęcie chłopca uczesanego z grzywką jak dziewczynka, w aksamit- nym ubranku z białym koronkowym kołnierzykiem. - A to zaraz po studiach, gdy został moim narzeczonym... - Spoglądała na mnie wyczekująco ogromnymi oczami w białej, trochę nieforemnej twarzy. Nie była ładna, ale miała wdzięk. - Piękny mężczyzna - powiedziałam z przekonaniem, bo było coś w jego rysach, co mgliście przypominało Jerzego. Poczułam led- wo uchwytny skurcz serca. - Bardzo się kochaliśmy - dorzuciła, rozkładając na koloro- wym obrusie serię zdjęć z okresu ich krótkiego małżeństwa. - Gdy- by żył, mielibyśmy z pewnością synka... Poroniłam, gdy dowiedziałam się, że zabrało go z huty gestapo. Później, już bez niego, pracowa- łam dalej w konspiracji. - Podniosła na mnie ciemne, rozumne oczy. - Była pani w AK? Skinęłam niezdecydowanie głową. Wprawdzie nie należałam do żadnej organizacji, ale nagle zaczęłam się tego wstydzić. A już nale- żenie do AK było niejako legitymacją świadczącą o tym, że towa- rzysko było się kimś lepszym. - W Delegaturze? - zapytała ściszając głos. - Może i w Delegaturze... - dałam z ociąganiem wymijającą odpowiedź, zupełnie nie orientując się, co to była Delegatura. - Może i słusznie, że nie chce pani o tym mówić... - West- chnęła. - Dziś każdy, kto był w AK, jest wrogiem. Liczy się tylko praca konspiracyjna w PPR... - No właśnie! - zgodziłam się skwapliwie i szybko zmieniłam temat, zachwycając się amatorskimi zdjęciami nieznanej mi rodziny. Trochę wstydziłam się tego głupiego kłamstewka, ale sądziłam, że dzięki niemu będę mile widzianym gościem w tym domu. A dom mi się podobał. Stanowił jakąś oazę pośród straszliwej, czarnej pus- tyni. 39 - Pani jest zupełnie samotna? - zapytała znienacka nalewając z dzbanuszka w kwiatki aromatyczną herbatę. - Zupełnie - westchnęłam mimo woli i znów coś drgnęło w sercu. - Mąż zginął na wojnie - dorzuciłam chełpliwie. - Później zakochałam się w człowieku... - zawahałam się przez chwi- lę-w człowieku, który w ostatnich tygodniach okupacji zaginął bez wieści... Znów skłamałam. Jerzy nie zaginął bez wieści. Po prostu zosta- wił mnie bez słowa wyjaśnienia, tak prawie z dnia na dzień, i to w czasie, gdy wydawało się, że jego uczucie zaczęło osiągać szczyty. Zobaczyłam nas nagle nad jakimś podmiejskim bajorem, które nazywaliśmy "pięknym stawem". Woda w nim marszczyła się przy podmuchu wiatru, odbijała niebo, chmury i nasze pochylone nad nim postacie. O czym myśmy wtedy marzyli, trzymając się za ręce? Chyba o końcu wojny, o małżeństwie i o tym, że codziennie będzie- my jedli tłuste kotlety i domowe ciasto z rodzynkami. Pochyliłam nisko głowę nad fotografiami, żeby pani Róża nie zauważyła napływających do oczu łez. - Pięknie pani wygląda na fotografii w wieczorowej sukni - powiedziałam, żeby coś powiedzieć, i za chwilę pod jakimś preteks- tem opuściłam jej dom. Długo błądziłam po zapylonych drogach prowadzących w pola ku ogródkom działkowym. W sierpniowym zmierzchu dymiły na horyzoncie czarne hałdy, rudawa zawiesina snuła się pod niebem błękitniejącym zbliżającą się nocą. Dopadłam jakiegoś samotnego, skarłowaciałego drzewka. Przytuliłam twarz do brudnej, chropawej kory. Chciałam zapłakać i nie mogłam. Poczułam namiętną, rozpacz- liwą tęsknotę za miłością, za bliskim mężczyzną. Takim od spania i od rozmów. Od tańca i spacerów. Po prostu, za Jerzym... Była noc, gdy wróciłam do osady rozświetlonej pióropuszami ognia wydobywającego się z wielkich pieców. W oknach paliły się światła. Zerkałam ciekawie, z zazdrością, do wnętrz. Przy stołach siedzieli ludzie. Jedli, rozmawiali - łączyły ich więzy rodzinne, przy- jacielskie. Tam, za szybami był dom. Biedniejszy, bogatszy, ale prawdziwy dom. Ja nie miałam żadnego. Wlokłam za sobą zmęczone nogi w niewygodnych półbucikach na gumie naszej produkcji, które niedawno ukazały się w sklepach. Ich kupno wymagało wielu zabiegów. 40 Pod starymi lipami przemykały młode pary trzymające się nie- mieckim zwyczajem wpół. Znikały w mrocznych uliczkach, anemicz- nych, przydomowych ogródkach z zakurzoną ławeczką pod zakurzonym krzakiem. Gdzieś śpiewano chóralnie: "Szła dzieweczka do laseczka, do zielonego..." Szłam ze ściśniętym sercem, zastanawiając się, jak dalej ułożyć swoje życie, jak zapomnieć czas, w którym kochał mnie Jerzy. Powtarzałam w myśli, że przecież wszystko jeszcze przede mną. Nie przynosiło to jednak ulgi. Nie mogłam dopatrzeć się niczego rados- nego w tym moim samodzielnym, dorosłym życiu. W pokoju o brudnych, buraczkowego koloru ścianach usiadłam przy rozchwierutanym stoliku i na makulaturze z niemieckim nadru- kiem napisałam źle zatemperowanym ołówkiem: "Gdy nocami płoną hałdy". Zostawiłam to zdanie jako tytuł i zaczęłam z siebie wyrzucać wszystko to, co bolało, raziło, za czym tęskniłam. Huta w tej mojej impresji urosła do rozmiarów apokalipsy, sadze, które nawet w tej chwili rozmazywały się na papierze, miały niemal metafizyczną wymowę. Zatraciłam poczucie rzeczywistości. Wydawało się, że to nie ja piszę, że jakaś siła kieruje moją dłonią, że wiem więcej, czuję mocniej, rozumiem rzeczy i zjawiska, których nawet nie przeczuwa- łam. Odeszło uczucie osamotnienia, wyobcowania. Rozstąpiły się ściany pokoju - świat należał do mnie, a ja do niego. Rano przepisałam w biurze na maszynie to, co powstało w nocy. Czytałam jak coś zupełnie nowego i nie potrafiłam nawet powie- dzieć, czy mi się podoba czy nie. Wsunęłam kartki szybko do torebki, żeby nikt nie zauważył i po chwili o nich zapomniałam. Około południa poprosił mnie kierownik. Pokwitowałam pienią- dze dla redaktora i zabrałam poprawiony artykuł o wspaniałej i ofiarnej załodze huty, która nawet gdy śpi, marzy tylko o tym, żeby przekroczyć plan i szybciej zbudować socjalizm. Niczym nie przypo- minał tego, który zostawiłam do wglądu przekazując w nim prośby robotników o ochronną odzież i większe przydziały żywności. Zastanawiałam się, czy kierownik rzeczywiście wierzy w to wszystko, co lekką ręką dopisał, każąc mi po przerwie obiadowej zawieźć artykuł do redakcji w Katowicach. Jechałam blisko godzinę rozklekotanym, brudnym tramwajem, z nudów studiowałam rozklejone na szybach drukowane niebiesko hasła w rodzaju: "Synu, stara matka ciebie potrzebuje", "Synu, stary 41 ojciec cię szuka". Pomyślałam o rodzicach. Żadne z nich nie docze- kało końca wojny. Matka zawsze mówiła, że gdy skończy się okupac- ja, wyjedzie na pierwsze wakacje do Zakopanego i kupi tam kożuszek z mięciutkich, jagnięcych skórek. Ojciec snuł plany o kup- nie parceli i wybudowaniu gdzieś na wsi pod lasem domku na stare lata, aby wnuczęta miały gdzie spędzać wakacje. Zawsze mu się wydawało, że jestem stworzona do rodzenia dzieci. Uśmiechnęłam się gorzko do tych wspomnień i rodzicielskich marzeń, wysiadając przez roztargnienie o jeden przystanek za wcześnie. W mrocznej i dusznej redakcji, pełnej przepierzeń z dykty, nie zastałam dziennikarza, z którym załatwiałam sprawy finansowe. Na jego miejscu siedział wysoki, barczysty mężczyzna o szarych oczach. Uśmiechnęłam się do niego przedstawiając się i mówiąc, kim jestem i z czym przychodzę. Wydawało się, że nie rozumie moich słów. Patrzył na mnie i mrugał zdumionymi, ładnie wykrojonymi oczami. Uśmiechnęłam się jeszcze raz. Bardzo mi się podobał. - Tutaj są pieniądze za artykuł. - Podałam mu szarą kopertę. - A tutaj to, co chcemy zamieścić... - Wyciągnęłam z torebki złożone starannie kartki papieru. - Nie wiem nic o żadnych pieniądzach. - Przyglądał mi się uważnie podsuwając uprzejmie krzesło. - Redaktor Bekawski będzie wiedział. - Już u nas nie pracuje. - Dlaczego? - zatrwożyłam się nagle, bo pomyślałam, że teraz zaczną się trudności z zamieszczaniem materiałów. - Hmmm... - zaczął przekładać jakieś karteczki z jednej stro- ny biurka na drugą. - Pan jest na jego miejscu? - Tak - skinął głową i .sięgnął wreszcie po artykuł prosząc, żebym wyjaśniła dokładniej, co to za pieniądze. Wyjaśniałam najdokładniej, jak tylko potrafiłam, podczas gdy redaktor utkwił wzrok w tekście. Wreszcie zamilkłam, a on czytał dalej, podnosząc na mnie od czasu do czasu trochę rozbawione, trochę zaciekawione oczy. Przyglądałam się jego dłoniom. Na palcu połyskiwała obrączka. Pomyślałam ze smutkiem, że każdy mężczyzna, który mi się podoba, jest już komuś przypisany. 42 - Świetnie! - Odsunął się z krzesłem od biurka, wyciągając przed siebie długie nogi. Przez moment wpatrywał się we mnie jak w rzadki preparat w słoju ze spirytusem. - Kapitalnie! Wygląda tak inteligentnie, a jednak ograniczony - pomyślałam z żalem, gdyż zachwyt nad artykułem wydał mi się nie tylko przesa- dzony, ale zakrawał na kretyństwo. - Więc będziecie drukować? - odetchnęłam z ulgą, zerkając na kopertę z pieniędzmi. - Nie! - odpowiedział kategorycznym tonem, wciąż z oczami wlepionymi w moją twarz, jakby się jej uczył na pamięć. - Dlaczego? - jęknęłam wyobrażając sobie reakcję kierowni- ka, gdy mu to zakomunikuję. - Niecenzuralny! - To niemożliwe!... - Sięgnęłam bezwiednie po tekst i nagle zalałam się rumieńcem. Przez omyłkę dałam mu do czytania moje impresje. Łzy zakręciły się ze wstydu w oczach. - Co się stało? - zapytał z uśmiechem i zaproponował papie- rosa. - Nie palę - jęknęłam. - Ja, proszę pana, pomyliłam teksty. Chodziło o ten... - Szybko podsunęłam dwie kartki maszynopisu. Przebiegł je oczami bez większego zainteresowania, nakreślił ołówkiem jakiś znaczek na boku. - Drukujemy - powiedział z westchnieniem. - Dobry? - Bardzo zły. Spuściłam wzrok, nie wiedząc, co dalej zrobić lub powiedzieć. Redaktor pierwszy przerwał ciszę. - Ma pani cięte, odważne pióro. Szkoda, że nie mogę tego zamieścić na mojej kolumnie... - Utkwił we mnie z namysłem wzrok. - Czy pani rzeczywiście nie widzi nic pozytywnego w naszej rzeczywistości? - Na razie nic... - odpowiedziałam po krótkim namyśle. - A jeżeli nawet, to jest to takie jakieś wykoślawione, źle zorganizo- wane... Chowałam do torebki tekst. - Niech pani podpisze nazwiskiem... - Podsunął mi przyjęty do druku artykuł. - A za tydzień proszę się zgłosić do kasy po honorarium. Płacimy w każdy piątek. 43 - Jak to... - bąknęłam. - Przecież mi się nic nie należy. - Jeśli drukujemy, to płacimy, a tę kopertę proszę zabrać. Nie bierzemy łapówek. - Wstał i wyciągnął do mnie rękę. - Niech pani pisze tak, jak pani pisze, chociażby nikt tego nie chciał druko- wać. Kiedyś to się z pewnością zmieni... Uśmiechnęłam się grzecznie, ale sceptycznie. Dość miałam słowa "kiedyś". Chciałam żyć w teraźniejszości. Żyłam więc w teraźniejszości. W dwa tygodnie później zwolnio- no mnie dyscyplinarnie z pracy. Zanim to się jednak stało, przez wiele godzin obradowała egzekutywa. Nie orientowałam się w sprawach partyjnych, ale słowo "egzeku- tywa" kojarzyło mi się fonctycznie z "egzekucją", z pieńkiem do ścinania głowy. W każdym razie w samym brzmieniu było coś, co łączyło się z niepewnym jutrem. Moja sprawa była prosta. Przed kilku miesiącami obchodzono uroczyście święto Floriana - specjalisty od gaszenia pożarów czy czegoś w tym rodzaju. Długo układano listę zaproszonych gości, angażując także i mnie. Wielki mityng polityczny oraz wieczorny bankiet miały uświetnić zaproszone osobistości. Wstawiłam więc na listę nazwisko attachć handlowego z poselstwa Stanów Zjednoczo- nych, który przysłał kiedyś do huty kilka biletów na film "True Glory" wyświetlany na zamkniętym seansie. Jak mnie poinformowa- ła wszystkowiedząca pani Róża, oglądały go ukradkiem trzy osoby z dyrekcji. Uważałam więc, że zaproszenie będzie ładnym rewanżem ze strony huty. Kierownik, kładąc swój podpis, nie kwestionował mego wyboru. Czarno ubrany Amerykanin przyjechał. Siedział za stołem prezy- dialnym, przez siedem godzin wysłuchując, jak kolejni mówcy wyle- wają kubły pomyj na kapitalistyczny ustrój Stanów Zjednoczonych, po czym zrezygnowawszy z bankietu odjechał wytworną limuzyną z zakurzonego placyku, gdzie pod gołym niebem i zapylonymi sadzą drzewami cała ta uroczystość się odbywała. Po kilku miesiącach przypomniano sobie nagle o całej sprawie. Być może dlatego, że zbliżała się rocznica Rewolucji Październiko- wej i nadarzała się świetna okazja do wykazania czujnej gorliwości, a pokazowego procesu o szpiegostwo jeszcze w hucie nie było. Egzekutywa zadecydowała jednak inaczej, a dokładniej - dyrek- tor o ponurej twarzy i brudnych paznokciach. Uważał, że dyscypli- 44 narne zwolnienie mnie z pracy w zupełności wystarczy. Nie muszę gnić za młodu w więzieniu. Przytaknęło mu kilku starych robotni- ków stwierdzając że: "na to zawsze jeszcze będzie miała czas". O tym wszystkim powiedziała mi w zaufaniu pani Róża dodając, że kierownik nigdy nie był moim sympatykiem. Pomyślałam, że widocznie zbyt mocno kopnęłam go w kostkę u nogi, gdy stojąc kiedyś obok jego fotela, poczułam wypielęgnowa- ną rękę szperającą pod sukienką. Hutę opuszczałam bez większego żalu, a ponieważ jestem wraż- liwa na barwy - postanowiłam okres ten nazwać "czarnym". Na dno prawie pustej walizki, z którą tu przybyłam, wrzuciłam pewien drobiazg: opakowanie po amerykańskim przydziałowym mydle. Przedstawiało wspaniałego, śnieżnej białości łabędzia koły- szącego się na błękitnych falach. Przez wiele miesięcy tkwił na stoliku przypięty pineską do czarnego blatu. Był jedynym pogodnym akcentem w mojej rzeczywistości. Zapowiedzią podróży, symbolem czegoś najpiękniejszego, co gdzieś tam w świecie na mnie czekało. Hala dworcowa przypominała gigantyczny śmietnik skrzyżowany z izbą wytrzeźwień i przytułkiem dla bezdomnych. Repatrianci, przesiedleńcy, wysiedleńcy, osiedleńcy, zdemobilizowani, szabrowni- cy i wszelkiego autoramentu ludzie obarczeni tobołami kłębili się jak w olbrzymim kotle. Jedni wysiadali z pociągów - inni usiłowali się do nich dostać. Jeszcze inni czekali apatyczni i umęczeni, leżąc pokotem pod ścianami na resztkach słomy i własnego dobytku. Znalazłam się i ja w tym tłumie, z walizką i pustką w żołądku; nie bardzo wiedziałam, co ze sobą dalej robić, ani dokąd się udać. Pani Róża zaproponowała beznamiętnie kilkudniowy pobyt u siebie, ale byłoby wielkim nietaktem skorzystać z zaproszenia. Interesowanie się osobą, choćby przez chwilę tylko, posądzoną o szpiegostwo na rzecz obcych mocarstw, mogło pociągnąć za sobą nieprzewidziane konsekwencje. Tłum poniósł mnie przed okienko kasy biletowej, szturmowane niby Bastylia. Zachrypły głos z megafonu seplenił coś, czego nikt właściwie nie był w stanie zrozumieć. Przede mną darło się dziecko na rękach umęczonej kobiety. Wodziła dookoła błędnym wzrokiem, wykrzykując co jakiś czas bez przekonania, ale histerycznie: "Ludzie, nie duście mnie!" Z boków napierali mężczyźni, torując sobie drogę 45 łokciami. Starałam się oddychać co drugi raz, bo leżący mi na ple- cach jegomość zionął tuż przy mojej twarzy przetrawioną wódką, czkając głośno. Jadę na gapę - postanowiłam nagle, przedzierając się przez tłum w stronę peronów zalanych jaskrawym, czerwcowym słońcem. Zapowiadano widocznie odejście jakiegoś pociągu, bo ludzie rzucili się nagle do ciasnych przejść na perony. Od pijaka nie mogłam się jednak uwolnić. Jechał mi na plecach dysząc ciężko i smrodliwie, niby żywy gąsior z samogonem. Nagle poczułam jakieś podejrzane ciepło na gołej łydce. Obej- rzałam się. Biegnący tuż za mną truchcikiem pijak z fioletowo obrzmiałą twarzą i oczami w słup, siusiał mi po nodze. Sądził widocznie, że jestem drzewkiem, za którym chciał się skryć wstydli- wie przed tłumem. Wrzasnęłam z obrzydzenia i z desperacją zaczęłam się wdzierać po głowach innych do przepełnionego pociągu i to w chwili, gdy już ruszał. Dopiero po półgodzinie jazdy udało mi się ustalić, że zmierza w kierunku Wrocławia, a nie Warszawy, tak jak bym sobie tego życzyła. Niech będzie Wrocław - westchnęłam, szczęśliwa, że w ogóle jadę. Byłam bez pracy, pieniędzy, domu i rodziny. Mogłam znów wszystko zaczynać od zera, a ludzi do roboty potrzebowano wszę- dzie. Tak więc przygodny pijak zadecydował o moich dalszych losach, a w zdobyciu posady pomogła Lucylla. Na razie jeszcze siedziała na wielkich walizkach pod otwartym oknem zatłoczonego przedziału i opowiadała afektowanym głosem o swoich życiowych tragediach, a wszystko w jej życiu odbywało się "na progach". "Na progu domu" witała weselnych gości w ostatnim roku oku- pacji. "U progu wspólnego życia" zabito jej męża w partyzantce, do której razem poszli, bo go nie chciała zostawić samego "u progu miodowego miesiąca". "Na progi domu" nie chciała jej więcej wpuś- cić teściowa, gdy ona, nieutulona w żalu wdowa po ich synu, będąc "u progu rozpaczy" przybiegła rano "na progi tatusiowego łóżeczka na pieszczotki". I teraz "u progu nowego, socjalistycznego życia" otrzymała dwie walizy od przyjaciół męża z czasów partyzantki. Były to "trofiejne" zdobycze, które już jako wojskowi na wysokich stanowiskach przy- 46 dzielili jej "w charakterze odszkodowania wojennego" - tak właś- nie się wyraziła - za nieboszczyka, który "u progu zwycięstwa" musiał oddać życie. Lucylla uśmiechała się promiennie do pasażerów. Z jej oczu wyzierał spryt, ale i wielka życzliwość dla świata. Wszyscy słuchali jej w zupełnej ciszy z kamiennym wyrazem na spoconych twarzach. Wiozła więc ten swój skromny dobytek "na progi willi" we Wrocławiu przydzielonej jej przez Komendanturę Wojskową. Jako bowiem wdowa po bohaterze-partyzancie, a także uczestniczka "walk z hitlerowskim najeźdźcą" miała prawo "u progu nowego życia" otrzymać poniemiecką willę z pełnym umeblowaniem. Znów zaczęły się we mnie odzywać kompleksy. Z prawdziwym wstrętem spojrzałam na moją fibrową, rozlatującą się walizkę. Na jej dnie, razem z etykietką po mydle, spoczywał dokument stwierdzają- cy, że zostałam dyscyplinarnie zwolniona z pracy w hucie. Dorodna Lucylla o blisko osadzonych oczkach i zmysłowych ustach nasuwających myśl, że można by na nich nagotować garnek krupniku, dostrzegła, jak stałam jedną nogą w drzwiach przedziału, podczas gdy druga ugrzęzła na korytarzu między koszami jakiejś zabiedzonej rodziny z trojgiem dzieci żujących chleb. - Niech pani przekroczy progi przedziału i klapnie na mojej walizie... - Zrobiła okrągły ruch brudną dłonią. Na palcach połyski- wały złote pierścionki. - Pani pewnie z hitlerowskiego obozu zagła- dy powraca? Pasażerowie spojrzeli ciekawie w moją stronę i skwapliwie pochowali nogi pod ławkami, żebym mogła swobodnie przejść. - Nie byłam w obozie - wyjaśniłam krótko siadając z west- chnieniem ulgi na żółtej, skórzanej walizie. - A taka pani wymizerowana, jak kościotrupek u progu wiecz- ności - zauważyła Lucylla, taksując mnie przez chwilę wzrokiem. Zaraz też wyciągnęła z akuszeryjnego sakwojaża pieczywo i kiełbasę owiniętą w gazetę. Jak na komendę wszyscy sięgnęli do swoich tobo- łów. Zapachniało jajami na twardo i czosnkiem. Lucylla wcisnęła mi w rękę kawał bułki rozerwanej palcami o czarnych paznokciach, które mi natychmiast przypomniały dyrek- tora, dzięki któremu siedziałam w pociągu, a nie w więzieniu. Do- rzuciła kawał kiełbasy i zapytała, kogo mam we Wrocławiu. - Nikogo. Jadę szukać pracy - odpowiedziałam niechętnie, rozkoszując się smakiem tłustej, aromatycznej wędliny. 47 - Ja też przed rokiem naga i bosa przyjechałam do Wrocławia - ucieszyła się. - A pracę dostałam w kilka godzin i do dziś pracu- je na progach Województwa w charakterze rzecznika prasowego - układała okrągłe, sztucznie brzmiące zdania. Popatrzyłam na nią z niedowierzaniem. - Przybyłam na progi tego miasta raniutko i łaziłam z godzinę po mieście. Ruiny, smród spalenizny, ludzi mało. Tylko Niemcy kręcili się, handlując różną starzyzną na rynku. Poszłam w stronę Odry, a w pobliżu zharatancgo mostu słyszę nagle: "Skurwielu, oszukujesz!" Mało się nic rozbeczałam na dźwięk naszej pięknej polskiej mowy i pobiegłam w tamtym kierunku. Widzę, dwie nasze ciężarówki stoją, na krawężniku szoferzy siedzą, chleb żują i w oko grają. Przysiadłam się do nich. Karta mi poszła. Odbili pół litra, dali zagrychę. Od słowa do słowa i zarekomendowali w Województwie u jednego dygnitarza. Na szaber dla niego dwa razy w tygodniu ciężarówkami obracali. Ten dygnitarz miał się przenieść do minister- stwa w Warszawie. Zdążył mnie jednak jeszcze do pracy przyjąć... Lucylla opowiadała dalej o tym, że we Wrocławiu wychodzi już kilka polskich gazet, że dziennikarze do niej po informacje przycho- dzą, bo żyje z władzami w dobrych stosunkach i że wszyscy się z nią i z jej zdaniem bardzo liczą, nie tylko ze względu na poległego męża partyzanta. Ma ona bowiem jeszcze siostrę, co "poszła" za pepe- erowca, który zginął w milicji z ręki "wroga klasowego", prawie że "na progu posterunku", bo tam ich napadli. A ojciec Lucylli całe życie był bezrobotny. Długo wyliczała zasługi swoje i całej rodziny, wspominając coś także o jakimś "ruskim sołdacie", który ją prawie zgwałcił, "ale tak niezupełnie" - jak wyjaśniła po krótkim namyśle. Tego jeszcze dnia siedziałam za pięknym mahoniowym stołem w jej willi na Krzykach, jedząc z rosenthalowskiej porcelany salce- son oraz kiszone ogórki. Poniemieckie weki Lucylla znalazła w piw- nicy sąsiedniego domu. Zwierzyła mi się, że naprawdę nazywa się Maria. Zmieniła imię na Lucylla, żeby nie brzmiało tak "po chamsku" i zaproponowała, abyśmy wypiły bruderszaft. Ścieląc mi na noc tapczan, podarowała nocną koszulę przyciasną na nią i poradziła, abym na wszelki wypa- dek nasunęła na drzwi szafę, nigdy bowiem nie wiadomo, czy jakiś polski, ruski albo niemiecki łobuz nie zechce willi splądrować. Jak 48 na kobietę trafi w pokoju, to nic przepuści, syfilisem obdaruje, a fig- larz to i butelkę w "dyskretne miejsce" zasunie. Sama jednak noco- wała na parterze i nie słyszałam, aby przesuwała jakieś meble. Następnego dnia Lucylla, która prócz wtrącania co chwila ulu- bionych "progów", każde słowo kończące się na literę "ą" wymawia- ła jakby nosiło końcówkę "om" - orzekła, iż nie pozwoli wziąć mi byle jakiej redakcyjnej pracy. - Dziennikarzem może być każdy, nawet po powszcchniaku - powiedziała autorytatywnie. - Już ja się z tymi nicdonoskami na różnych konferencjach spotykam. Niektórzy to nawet źle po polsku mówią. Tyle tylko, że dzieciństwo mieli ciężkie, a dziadków zagazo- wali im Niemcy w Trcblince... Uważała, że ja z maturą i takim imieniem jak Mercedes, które ją od pierwszej chwili urzekło, powinnam zająć jakieś wysokie stano- wisko. Zajęłam. Lucylla zarekomendowała mnie gdzieś komuś, a ten ktoś udał się do jeszcze wyższej instancji i w rezultacie zostałam kierownikiem jednej z agencji prasowych. Mimochodem tylko wspo- mniała, żebym pamiętała o pewnym drobiazgu. A mianowicie, że moją całą rodzinę spalili Niemcy żywcem podczas pacyfikacji Zamoj- szczyzny, a ja uratowałam się tylko dzięki temu, że wraz z nią, Lucylla, byłam w partyzantce. Nogi się pode mną ugięły. - Natychmiast sprostuj to obrzydliwe kłamstwo! - krzyknę- łam. - Nie wolno w ten sposób deprecjonować bohaterstwa i strasznej śmierci tamtych pomordowanych ludzi... - Komu mam to powiedzieć? - spytała bezczelnie. - O takich rzeczach nie mówi się konkretnie żadnej osobie, tylko wspomina przy różnych ludziach i okazjach. Oni dalej rozpowiedzą, a nikt nic naprawdę nie wie i zawsze można sprostować jako plotkę. Niby masz maturę, a taka jesteś nieżyciowa... Zobaczysz, że będziesz całe życie biedę klepała i cudze łachy donaszała, jak się nie nauczysz żyć. W kilka dni później naczelny redaktor nadesłał z centrali na moje ręce pokaźną sumkę pieniędzy oraz pismo zaczynające się od słów: "Szanowna Koleżanko, Europa na Panią patrzy..." Wynikało z tego, że mam urządzić lokal oddziału, zakupić maszynę do pisania, dobrać personel w postaci zastępcy i maszynistki, a codzienne infor- 49 macjc na kilku stronach maszynopisu przesyłać listami dworcowymi. Poza serwisem informacyjnym proszono o reportaże i artykuły prob- lemowe z Dolnego Śląska. Byłam przerażona i oszołomiona moim odpowiedzialnym stano- wiskiem. Kompleksy natychmiast doszły do głosu. Zaczęłam się poważnie obawiać, czy dam radę sprostać zadaniu i czy to, czego się podjęłam, nie jest ponad moje siły. Lucylla rozwiała wkrótce wszystkie moje wątpliwości trzeźwym stwierdzeniem, gdy zaprosiła mnie "w swoje progi" na uroczyste oblewanie stanowiska w małym gronie. - Spadłaś im z nieba. Ludzi na Ziemiach Odzyskanych brak. Każdy jest dobry, kto chce pracować, a nie tylko kraść. Na szczęście jest demokracja połączona z socjalizmem i nawet kucharka może narodem rządzić. Tak powiedzieli u nas na szkoleniu ideologicz- nym... - dorzuciła, gdy patrzyłam na nią z niedowierzaniem. - Kucharka? - zatrwożyłam się. - To kto w takim razie będzie gotował? Kucharka z wyższym wykształceniem - odparowała rezolut- nie. - To ona już nic będzie wtedy chciała być kucharką... - prze- komarzałam się. - Nie zechce pitrasić kapuśniaku w stołówce, jeże- li będzie mogła pracować na przykład jako chemik w laboratorium. Popatrzyła na mnie z namysłem w małych, ruchliwych oczkach. - Wiesz co, ja ci dobrze radzę... Ty nie jesteś od myślenia. Są specjaliści, co za to ciężkie pieniądze biorą... - Ale ja chcę myśleć. - Już widzę, że długo tym kierownikiem nie będziesz. - Poki- wała ze smutkiem głową pełną loczków. - Ale co się na zapas martwić. Jak cię wyleją, to przeniesiesz się do innej redakcji. Ja tu mam takie chody, że cię wszędzie wsadzę. Nawet do więzienia, gdybym się uparła... - roześmiała się krótko, ale chełpliwie. Zaczęli się schodzić goście. Urzędnik z Województwa w grana- towym garniturze w białe paseczki, którego przedstawiła jako pana Głowacza "od wyznań". Dwie "dobrze zapowiadające się" śpiewacz- ki z otwartej niedawno Opery i dwóch poruczników z rodzaju tych, co to"nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oGcera", a także architekt, o którym powiedziała "nasz pan Zenek z odbudowy". Ten 50 ostatni był zaproszony - jak mnie poinformowała w ostatniej chwili Lucylla - specjalnie z myślą o mnie, gdyż był człowiekiem samot- nym i dobrze zarabiającym. Urządziłam lokal redakcyjny. Urządziłam wygodnie siebie w wyna- jętym pokoju z meblami i pościelą, nie potrafiłam natomiast urządzić sobie życia osobistego. Wyglądało na to, że i tu Lucylla chce mi pomóc. Mężczyźni, którzy mogli mi się podobać, mieli już ustabilizowane życie rodzinne. Natomiast ci, którym ja się podobałam, nie wchodzili w rachubę. Byli przeważnie ptakami o niebieskim upierzeniu, jeżeli już nie zdeklarowanymi wykolejeńcami. Salon był wielki, przeładowany meblami i dywanami ściągniętymi z okolicznych willi. Lucylla obiecywała sobie przy okazji przewieźć je do matki pod Warszawę i tam w odpowiednim czasie dobrze sprzedać. Dwoma śpiewaczkami w nieokreślonym wieku zajęli się wojsko- wi. Ten od wyznań pomagał Lucylli przy wspaniale rzeźbionym kre- densie doprawiać "tatę z mamą", czyli sok wiśniowy ze spirytusem. Ja natomiast upozowałam się wdzięcznie w ogromnym fotelu, obserwując spod oka architekta. Był w moim typie i bardzo pragnęłam, żeby się mną zainteresował. Samotność coraz bardziej mi dokuczała. Uśmiechnęłam się do niego promiennie, gdy zajął stojący naprzeciw mnie fotel i zaraz pomyślałam z przykrością, że jestem najskromniej w tym towarzystwie ubraną kobietą, tkwiącą jeszcze nogami w czasach okupacji. Nosiłam bowiem mocno zniszczone drewniaki. Architekt rozglądał się fachowym okiem po zagraconym wnętrzu i coś jakby cień lekceważenia pojawił się w jego oczach. Później wyciągnął z kieszeni wymiętą paczkę papierosów. - Zapali pani? - Nie palę - odpowiedziałam szybko, z wdzięcznym uśmie- chem, zastanawiając się, czy jestem w jego typie i co mu naopowia- dała Lucylla, która ku mojemu przerażeniu przedstawiała mnie wszystkim jako swoją najlepszą przyjaciółkę. Zaczęliśmy dość banalną rozmowę na temat odbudowy Wrocła- wia, prywatnych kawiarenek, w których dawano dobrą kawę i domo- we wypieki, aż wreszcie zwekslowaliśmy na tematy bardziej osobiste. Dowiedziałam się, że kilka lat przed wojną skończył studia w War- szawie, że jakiś czas pracował w Krakowie, że brat zginął w bitwie o Anglię, a siostra chodzi w Lublinie do gimnazjum. 51 Ja opowiedziałam mu o sobie tylko tyle, że jestem wdową i chcę kiedyś napisać satyryczną powieść, ale jeszcze nie bardzo wiem, co będzie jej tematem i że właśnie te ciągoty do pióra byty kością niezgody w moim dość krótkim małżeństwie. Zrobiłam wymowną pauzę, ale architekt tematu nie podjął, nato- miast zainteresował się, czy mieszkam sama i w jakich okolicznoś- ciach poznałam panią domu. Śmiał się głośno i serdecznie, gdy opowiadałam mu scenę poznania w pociągu i pierwszą noc w zaba- rykadowanym pokoju. Gdy Lucylla poprosiła nas do suto zastawionego stołu, byliśmy już parą dobrych znajomych. Podając mu sałatkę z majonezem zapy- tałam, czy lubi zwierzęta. Lubił. Lubił także dzieci, mocną herbatę i był domatorem. Widziałam więc już siebie na przemian to w Urzę- dzie Stanu Cywilnego, to w wielkim łożu, do którego wniesie mnie na rękach. A ramiona miał szerokie i mocne. Lucylla wzniosła toast, wykrzykując coś głupiego na mój temat, ale tym razem bez "progów". Natomiast zaproponowała, aby po każdym toaście tłuc kryształowe kieliszki, bo ma ich dwie skrzynki, a rozbite szkło przynosi szczęście. Propozycja przypadła wszystkim do gustu. Porucznicy jak na komendę powiedzieli "rozkaz", obie śpiewaczki zaczęły coś od słów: "u nas we Lwowie"; ale Lucylla przerwała im w pół zdania, zakazu- jąc rozmów na tematy polityczne. Urzędnik w garniturze "tenis" zaproponował najbliższy toast za zdrowie Stalina - obrzucając wszystkich badawczym spojrzeniem. Towarzystwo skwapliwie poderwało pełne kieliszki. Obaj porucznicy dodali jeszcze z rozrzewnieniem: - i za Armię Radziecką. Archi- tekt dorzucił grobowym głosem: - Amen. - Dlaczego amen? - zainteresował się napastliwie pan Gło- wacz z krzywym uśmieszkiem. - Woli pan: niech się stanie? - A co mianowicie ma się stać? - surowym, nieomal prokura- torskim tonem zapytał urzędnik odstawiając kieliszek na bok i obrzucając biesiadników takim wzrokiem, jakby brał wszystkich za świadków. - To, co pan zaproponował. - A co ja takiego zaproponowałem? - zaperzył się pan Gło- wacz o blinowatej twarzy i oczkach fanatyka. - Toast za zdrowie Stalina. 52 - No więc, co się panu w tym nie podobało? - zapytał nagle przymilnym głosem, mrużąc lekko oczy. - Właśnie mi się podobało, gdyż powiedziałem: amen. A to słowo, jak panu widocznie nic wiadomo, znaczy tyle, co: niech się stanie. - Pan jest rcligiantem! - wrzasnął czerwony ze złości urzęd- nik, ale Lucylla błyskawicznie rozładowała napięcie, wykrzykując, aby pozostawiono sprawy polityczne i najukochańszego generalissi- musa w spokoju, a zajęto się nami. Po czym wzniosła kieliszek do góry z miną celebransa. - A teraz zdrowie pań, bo jak my będziemy zdrowe, to wam wenera nic grozi! Mężczyźni wybuchnęli gromkim wieloznacznym śmiechem, zaszurali nogami i wychylili zgodnie kieliszki. Architekt popatrzył na mnie w osłupieniu, burknąwszy coś pod nosem. Opuściłam skromnie oczy, czując, że oblewam się rumień- cem. - Co właściwie pani robi w tym towarzystwie? - szepnął, gdy reszta zebranych ciamkała głośno i smakowicie śledziki na zakąskę. - To samo, co i pan - wzruszyłam nieznacznie ramionami. - I mam ochotę szybko stąd uciec... Rozgrzani alkoholem mężczyźni zaczęli opowiadać dowcipy. Ciężkie i niedowcipne. Panie, udając lekko zgorszone, chichotały dyskretnie. - Maniek! - wrzasnął w pewnej chwili przez stół porucznik do kolegi, który rozpiął już pod szyją mundur. Dopominał się szkla- neczek do wódki zamiast głupich kieliszków, które można w ferwo- rze połknąć. - Co robisz w łóżku z cycami kochanki? Był to widocznie popisowy numer przyjaciół, gdyż padła natych- miastowa odpowiedź. - Wkręcam brodawki w uszy i słucham jak dupa trzeszczy! - zarżał rubasznie, mrugając porozumiewawczo do wpatrzonej w nie- go miłośnie Lucylli. - Panowie, nie tak ostro, damy są w towarzystwie - mitygował architekt. - Tu sami swoi - przeciągał słowa podochocony alkoholem pan Głowacz. - Znalazł się inteligencik, co ma fiuta jak pręcik. A jak się komuś ustrój nie podoba, to... 53 - Tylko bez polityki! To porządny dom! - wrzasnęła Lucylla i lekko się zataczając usiadła Głowaczowi na kolanach. Obaj porucznicy usiłowali zajrzeć śpiewaczkom pod kloszowe sukienki tłumacząc broniącym się bez zapału kobietom, że szukają jedynie "psotek", które się tam gdzieś ukryły. Opuściliśmy z architektem willę Lucylli w momencie, gdy nasta- wiono patefon i ruszono w pląsy przy melodii "Razcwietali jabłoni i gruszi, papłyli tumany nad riekoj..." Wrażenie jednak na architekcie wywarłam. Poprosił o spotkanie. Zaprosiłam go do siebie na herbatę w najbliższy piątek, przed południem. Koniec lipca był upalny i suchy. Z redakcji wracałam prawie codziennie pieszo przez Park Szczytnicki. Omijałam jedynie tę część, gdzie ciągnęły się długim szpalerem nie usunięte jeszcze groby nie- mieckich obrońców Festung Breslau. Przeważnie chłopców w wieku dwunastu-piętnastu lat. Różnoraki koloryt świeżej zieleni i stare drzewa parku budziły zachwyt i radość życia. Tym bardziej, że cieniste aleje prowadziły do domu, w którym czułam się szczęśliwa. Wynajęłam mieszkanie przy rodzinie przybyłej ze Wschodu. Jako repatrianci otrzymali piętrową willę z ogrodem. Część parteru wynajmowały studentki medycyny. Przybyły z centralnej Polski do nowo otwartej uczelni we Wrocławiu. Żyły skromniutko ze stypen- dium. Gospodyni dożywiała je, przynosząc zawsze coś w garnusz- kach "na spróbowanie". Mnie przypadł w udziale ogromny pokój z oddzielnym wejściem i używalnością ładnie zagospodarowanej kuchni z widokiem na zadrzewiony ogród. Polubiłam także moich gospodarzy - ludzi z sercem na dłoni, dbających o dom, lokatorów i otrzymaną działkę, nie wierzących plotkom panikarzy, że Niemcy powrócą na te ziemie. Wpadałam do nich często na górę pogadać, pożyczyć jakiś drobiazg, kupić pomido- rów albo owoców z ogródka. Mąż pani Kiełbikowej był przedwojennym zawodowym podofice- rem kawalerii. W walkach pod Kutnem stracił nogę. Schodząc do ogrodu na skrzypiącej protezie, zaglądał czasem do mnie, przyno- sząc w prezencie specjalnie urodziwe jabłko albo do zabawy maleń- kie króliczki, które hodował w piwnicy. Lubił wspominać dawne 54 czasy, dowódcę pułku, chwalił się, jak pięknie prezentował się na koniu, ubolewał nad kalectwem, którego mógłby uniknąć, gdyby pomoc lekarska nadeszła w porę. W opowiadaniach awansował sie- bie na oficera niższego stopnia, gdy się jednak bardziej zagalopował, mówił o sobie: "rotmistrz". - Niby jest ta demokracja, a każdy chce pokazać się, że jest kimś lepszym - mawiała pani Kiełbikowa znająca słabostki męża. - Jeszcze za rok, to powie pani, że był dowódcą... - uśmiechała się pobłażliwie podtykając mi na talerzyku udko królika w potrawce. Powtarzała, że "pani redaktor, to nawet nie ma czasu nic sobie zgotować". Miała bardzo swoisty stosunek do różnych spraw, a jeśli chodzi o mężczyzn, nie była o nich najlepszego zdania. Mawiała czasem, gdy pomagałam jej zrywać agrest wielkości śli- wek: - Mężczyzna to zupełnie inna sorta człowieka, a co najgorsze, nigdy nie są dorośli. My, kobiety, starzejemy się, a oni do śmierci chłopcami pozostają. Ten mój na przykład: medale czyści, pani róż- ne bajki opowiada, słodycze by tylko jadł, a jak powiem, żeby coś w ogrodzie zrobił, to zaraza narzeka, że go w odciętej nodze rwie... Jak miał obie nogi, to się zawsze służbą wykręcał od roboty. Najbardziej jednak polubiłam słoneczny pokój z widokiem na stary dąb. Gnieździły się w nim wiewiórki. Zaglądały ciekawie do mego okna, czepiając się zwisów kapryfolium cmokały głośno, nie- cierpliwie, gdy nie znajdowały na parapecie zostawionych orzesz- ków. Cieszył także oczy seledynowy, puszysty dywan w girlandy róż. Był on dla mnie soczystą, rozgrzaną słońcem łąką, a szerokie, niskie łoże w oszklonej drobnymi szybkami niszy, spokojną przystanią. Odgradzała snem od nie zawsze łaskawej dla mnie rzeczywistości. Owego piątkowego przedpołudnia, gdy słońce jasnymi plamami kładło się po ścianach i ożywiało róże na dywanie, zadźwięczał u drzwi energicznie dzwonek. Poprawiłam błyskawicznie włosy przed lustrem, przeciągnęłam puszkiem po nosie i pobiegłam otworzyć Zenkowi - jak już w myśli nazywałam architekta. Przywitaliśmy się nijako. Byłam zażenowana pierwszą wizytą mężczyzny w moim domu. Na dość niewyszukany komplement 55 odburknęłam coś równie banalnego i rozczarowałam się tym niecie- kawym wstępem. Zwłaszcza że sam Zenek wydał mi się troszkę inny, niż przy pierwszym spotkaniu. Pocieszałam się jednak, że musiałam wzbudzić sobą ogromne zainteresowanie, a kto wie, czy nawet nie jakieś poważniejsze uczu- cie, jeżeli mimo braku czasu zjawił się tak punktualnie, wagarując po prostu z biura. - Czy myśmy pili bruderszaft? - zapytał, ujmując mnie za ręce. - Chyba nie... - Odwzajemniłam uśmiech i może dłużej niż należało, zatrzymałam dłoń w jego kształtnej dłoni. I uśmiechnęłam się ponownie, mrużąc zalotnie oczy. - Trzeba więc to karygodne przeoczenie szybko naprawić - powiedział tak jakoś ciepło, że znów poczułam przypływ sympatii i stwierdziłam, że jednak jest wyjątkowo urokliwym mężczyzną. - Mam w domu tylko herbatę... - szepnęłam z zakłopota- niem, myśląc z przykrością, że butelka wina nie bardzo mieściła się w moim budżecie. Jednak gdybym odmówiła sobie codziennych cias- tek, których widok czynił spustoszenie w mojej kieszeni, nie znalaz- łabym się teraz w takiej niezręcznej sytuacji. - Znam coś lepszego niż alkohol... - roześmiał się, błyskając w opalonej twarzy białymi, lekko zachodzącymi na siebie zębami. - W zupełności nam to wystarczy, żeby przejść na ty... Ma w sobie coś z wilka - pomyślałam i to mnie jeszcze bardziej rozbroiło, bo ogromnie lubiłam zwierzęta. - Świetnie! - ucieszyłam się, gdyż nawet wino piłam niechęt- nie. - Wobec tego przyniosę zaraz dobrą herbatę - dodałam, wybiegając do kuchni efektownym truchcikiem. Byłam przejęta rolą gospodyni. Przetarłam ściereczką pożyczone od pani Kiełbikowej piękne porcelanowe filiżanki i ustawiłam je wraz z dzbanuszkiem na tacy. Herbata parzyła się już od kilkunastu minut, a na talerzykach leżały dwa kawałki domowego gnieciucha z marmola- dą, ofiarowane także przez moją gospodynię. Dowiedziawszy się, że przyjdzie z pierwszą wizytą mężczyzna, orzekła, że jeżeli mam w stosun- ku do niego poważne zamiary, to najlepiej zacząć od żołądka. Należy także przy okazji wspomnieć, że ciasto jest własnej roboty. Zwłaszcza wtedy, gdy zacznie je chwalić albo sięgnie po drugi kawałek. 56 Przepasana fartuszkiem w niebieskie pascczki, także pożyczo- nym od pani Kiełbikowej, wniosłam tryumfalnie tacę do pokoju. Architekt zupełnie nagi i już gotowy do akcji leżał beztrosko na moim szerokim łożu z miną zachwyconego sobą samca. Taca zakołysała się w dłoniach. Zadźwięczała porcelana, a mnie ogarnęło przerażenie, że w tej właśnie chwili mógłby wejść na poga- wędkę gospodarz wracając z ogrodu, gdzie go przed chwilą widzia- łam wąchającego kwiaty. - O Boże! - krzyknęłam, odstawiając przytomnie tacę na stół i błyskawicznie przekręciłam klucz w zamku. W tej samej chwili zorientowałam się, że tym gestem wyraziłam niejako zgodę na wszys- tko. Drzwi jednak nie otworzyłam. Natomiast postanowiłam zacho- wywać się tak, jakbym niczego dziwnego w tej całej sytuacji nie zauważyła. Ujęłam więc ponownie tacę w dłonie i nie podnosząc oczu na gołego Zenka, ustawiłam ją ostrożnie na stoliku przy łóżku. Sama przysiadłam na krawędzi i najspokojniejszym tonem, na jaki mogłam się zdobyć, zapytałam z grzecznym uśmiechem: - Ile łyżeczek cukru dla pana? - Dwie... - bąknął niezdecydowanie. - Uprzedzam, że herbata jest bardzo mocna - starałam się mówić beztroskim tonem. - Może zdecyduje się pan jednak na trzy? - Mogą być trzy... Przez uchylone okno wpadła z bzykiem osa. Nie miałam odwagi zerknąć w stronę architekta domyślając się, że kręci się ona gdzieś w jego okolicy. Jeszcze tego brakowało, żeby go użądliła - pomyślałam ze zgrozą. - Dopiero narobiłby wrzasku na cały dom i wszystkich lokatorów tu zwabił. - Jeśli jest panu naprawdę tak gorąco, nie mam nic przeciwko temu, że się pan rozebrał... - Zaczęłam odważnie. - Może jednak będzie estetyczniej, przynajmniej podczas jedzenia, jeśli pan naciąg- nie gaiki... Mieszałam z determinacją cukier w obu filiżankach, bliska pła- czu i rozżalenia, że wprost z chmur zrzucono mnie kopniakiem w samą gnojówkę. - Nie podobam się pani? - Chwycił mnie za ręce przyciągając do siebie. W tonie głosu brzmiało niedowierzanie. 57 - Nie wiem, czy mi się pan podoba, czy nie. - Wyrwałam się z jego uścisku, ale siedziałam dalej. - Jeszcze nawet nie zdążyłam się nad tym zastanowić. Zbyt krótko się znamy. - Starałam się prowadzić spokojnie rozmowę. Czułam jednak, że jeżeli sytuacja przeciągnie się dłużej, chyba się rozpłaczę. Urząd Stanu Cywilnego oraz wszystkie stąd płynące rozkosze zniknęły jak płomień zdmuchniętej świecy. Dorodne, opalone ciało architekta bardzo pięknie prezentowało się na złocistej narzucie łóżka. - Dlaczego musiał pan tak wszystko zepsuć? - Usłyszałam nieoczekiwanie dla samej siebie własny, łamiący się głos. - Czy dlatego, że jestem samotną kobietą, można do mnie podchodzić jak do dziwki? Rozpłakałam się bezradnie, pełna żalu do całego świata, łącznie z ustrojem, który działał na ludzi w taki sposób, że stawali się bezce- remonialni, tracili wszelkie hamulce. Nawet dobre maniery i wycho- wanie uważali za burżuazyjny przesąd. Architekt wciągał czarne kąpielówki i teraz on dla odmiany sta- rał się prowadzić towarzyską rozmowę, nadmieniając coś o choler- nych upałach i udając, że nie widzi moich łez pospiesznie ścieranych wierzchem dłoni. Po chwili siedział poprawnie obok mnie całkowicie ubrany. Drobnymi łyczkami popijaliśmy gorącą herbatę. - Ciasto jest domowe... - zachęcałam. - Piekła je moja gos- podyni - dodałam, nie chcąc go już wabić moimi kulinarnymi zdol- nościami. Pomyślałam, że gdybym taką scenę wstawiła w powieści, to nikt by w nią nie uwierzył. I natychmiast zapragnęłam coś napisać. Tyle dziwnych, humorystycznych i nieprawdopodobnych rzeczy dzia- ło się wokół mnie. - Bardzo smaczne - pochwalił, ale w jego głosie nie było entuzjazmu. - Może jeszcze trochę herbaty? - spytałam zerkając dyskret- nie w jego stronę. Byłam już zmęczona tą wizytą, a nie bardzo wiedziałam, jak ją zakończyć. Architekt miał lekko nadąsaną minę i wyglądało na to, że czuje się obrażony. - Proszę pani... - zaczął po chwili. - Mam niecałą godzinę do bardzo ważnej konferencji w Komitecie Wojewódzkim, a pani się zachowuje w ten sposób, jakby to były normalne, przedwojenne 58 czasy... Mój dzień wygląda tak, że wstaję o szóstej rano i kładę się około pierwszej w nocy. Planujemy, budujemy, konferujemy i czło- wiek nie ma nawet chwili, żeby spokojnie wypić kawę, nie mówiąc już o ułożeniu sobie jakiegoś osobistego życia... Jeżeli już uda mi się wyrwać z biura na godzinę, to chcę ją wykorzystać do maksimum. Pani, jako człowiek pracy, powinna to zrozumieć... - Ja tak nie potrafię - powiedziałam szczerze. - To nie piekarnia... Westchnął i spojrzał na zegarek. - Jakaś ciekawa konferencja? - zapytałam grzecznie, podno- sząc się z miejsca. - Żeby była najciekawsza, to gdy się na niej siedzi osiem godzin, wszystko przestaje interesować. - No tak... - zgodziłam się z ledwo uchwytnym westchnieniem. Przyglądał mi się z ukosa wciąż z nadąsaną miną skrzywdzonego chłopca. Pomyślałam, że w słowach mojej gospodyni kryło się wiele racji. I tak się rozstaliśmy. Nazwałam go w myśli "Zenek Pospiesz- niak" zastanawiając się, ile kobiet udało mu się zdobyć przez zasko- czenie, a ile razy mu się ten numer nie udał i czy per saldo taka metoda opłaca się, czy też nie. Lokal redakcyjny mieścił się w centrum miasta, w małym pałacy- ku ocienionym klonami. Po remoncie i naprawieniu fasady z czer- wonej cegły i jasnego piaskowca, mocno uszkodzonej seriami z karabinów maszynowych, zagnieździło się w nim kilka pomniej- szych urzędów. Zaciszny, obszerny pokój, urządziłam bardzo przytulnie meblami zakupionymi okazyjnie za kilka butelek wódki. Jedno rzeźbione biurko pod oknem z widokiem na zieleń drzew dla mnie; drugie, ale już z fragmentem wypalonej ulicy za szybami - dla mego zastępcy. Wciąż go jeszcze nie miałam. Stolik dla maszynistki był także, ale z braku takowej ja przy nim siadałam. Oszklona, solidna szafa, długi niski stół z rozłożonymi biuletynami agencji i prasą, dwa skórzane fotele dla ewentualnych interesantów. Kupiłam nawet za grosze na Placu Nankiera pękaty wazon z majoliki. Jak się później okazało, muzealnej wartości. Stały w nim zawsze świeże kwiaty zerwane w bezpańskich ogródkach na peryferiach miasta. 59 Na seledynowych ścianach porozwieszałam oleodruki w ozdob- nych, pozłacanych ramach. Znalazłam je zwalone na wielką stertę w biurowej piwnicy. Tam też dokonałam selekcji wybierając jedynie te, w których nie było nic z germańskiego ducha. Rozmemłane nordyckie blondyny i przyssane do gigantycznych mlecznych piersi tłuste niemowlaki z męską płcią na pierwszym pla- nie, przywaliłam gruzem. Natomiast zabrałam sielankowe krajobrazy z brzozami, wrzosowiskiem, sosnami i strumykami górskimi. Żeby jednak było bardziej swojsko, tam, gdzie widniało wydrukowane gotykiem nazwisko artysty, wsuwałam pod szkło karteczkę z napi- sem: "krajobraz spod Krakowa" albo "sosny na mazowieckich wyd- mach". Gdy tylko ktoś wszedł do redakcji, otaczał go bliski sercu rodzimy krajobraz. Od kilku miesięcy piastowałam stanowisko kierownika Uniwer- salnej Agencji Prasowej na Dolny Śląsk, a także zastępcy, fotorepo- rtera, maszynistki, gońca i sprzątaczki. Energii miałam dość. Jeszcze więcej dobrych chęci, zapału, zaś najwięcej ambicji. Ambicji, by dowieść, iż bezpartyjny obywatel jest także coś wart i może pomóc przy budowie lepszego jutra, o czym trąbiono bez przerwy na wszystkich wiecach i zebraniach. Bardzo pragnęłam dla siebie tego lepszego jutra, możliwie jak najszybciej. Doba miała zdecydowanie za mało godzin, ale i tak dawałam wszystkiemu radę wysyłając codziennie listami dworcowymi ogromną ilość informacji z rozmaitych dziedzin życia tej części Ziem Odzyska- nych. Listy zanosiłam osobiście na dworzec przed jedenastą w nocy, wzbudzając podziw obsługi pocztowej i kolejowej. W drodze powrotnej do domu musiałam przejść połowę ciemnego, zasypanego gruzem miasta, w którym rzekomo grasowały bandy oprychów i zło- dziejaszków. Opowiadano o mordach, gwałtach i różnego rodzaju zasadzkach, w rodzaju: "Kup pan cegłę". Nikt mnie jednak nie napadł, nie zgwałcił, nie obrabował, nie kazał kupić za drogie pieniądze cegły, ani nią, za brak pieniędzy, głowy nie rozwalił. Zbieranie informacji po wszystkich możliwych instytucjach i urzędach oraz robienie z nich treściwych notatek o atrakcyjnych tytułach, frapującej i upolitycznionej treści, sprawiało mi wiele kło- potów. Interesujące mnie sprawy w zasadzie ważne nie były, a te naprawdę ważne mimo woli lekceważyłam. Przekazywałam je zwykle 60 w tak swobodnej formie, że stawały się niecenzuralne i bardzo częs- to nadchodziły z Centrali upomnienia, żebym "pisała przytomnie", a nie satyrycznic, "bo to nic przedwojenny «Bocian» i nie czasy na taki towar jak poczucie humoru". Pracę utrudniał mi także wrodzony wstręt do polityki, a gubiła niedojrzałość poglądów. Świadomość własnej niedoskonałości pod tym względem pogłębiały jeszcze kompleksy, a gdy na jakimś zebra- niu usłyszałam z ust prelegenta, że nawet, gdy się pisze o wężu morskim, to wąż ów musi mieć swoje oblicze i stać po tej lub tamtej stronie barykady, poczułam się zupełnie zdruzgotana. Zrozumiałam, że mimo najszczerszych chęci nigdy nie stanę się asem piśmiennict- wa polskiego. Z reportażami szło łatwiej. Jednak gdy tylko zbyt wnikliwie i prawdziwie przedstawiałam fakty, opisywana w nich rzeczywistość przypominała dziwnie nastrojem Dostojewskiego, a zdenerwowana Centrala alarmowała zwięzłymi listami zaczynającymi się od słów: "Czy pani żyje na księżycu?" Jednak z upływem czasu, łamane upomnieniami z Centrali i codziennym bywaniem na różnego rodzaju konferencjach praso- wych, moje pióro łagodniało. Lała się z niego najczęściej lukrowana woda. Przemycałam czasem jakiś rodzynek, ale Centrala potrafiła bezbłędnie go wyłowić i odrzucić. Nazywało się to "cenzura szaleje, a pani wyobraźnia także". Ja określałam podobne sytuacje "chowa- niem głowy w piasek" i ogarniało mnie zniechęcenie. Ukrywanie zła wydawało mi się czymś nieprawidłowym oraz sprzecznym z głoszony- mi hasłami. Ale to nie ja byłam od myślenia i zbawiania świata - co już niejednokrotnie słyszałam. Pisałam więc do Centrali listy pełne skru- chy, obiecywałam poprawę, dwoiłam się w pracy, chcąc stanąć na wysokości powierzonego mi zadania. Wyjeżdżałam w teren przygodnymi środkami lokomocji, najczęś- ciej bydlęcami wagonami. Przemierzałam ogromne przestrzenie pie- szo, zasypiając czasem gdzieś na dworcowej ławce z notatnikiem w ręce i nigdy nie nasyconym żołądkiem. Moje zarobki były skrom- ne, a zapotrzebowanie na jedzenie zupełnie do nich niewspółmier- ne. Zapał do pracy opuszczał mnie rzadko i na krótko. Jedynie w takich momentach, gdy na przykład, w małej fabryczce zapałek, dyrektor nie chciał powiedzieć nic na temat produkcji zasłaniając się 61 "tajemnicą państwową" albo gdy na konferencji prasowej z udziałem zagranicznych korespondentów, którzy włóczyli się po Dolnym Śląs- ku stadami, padało z ust dyrektora sformułowanie: "Witam serdecz- nie przedstawicieli obcego wywiadu", natomiast na pytanie, czy członkowie Rady Zakładowej pracują aktywnie, dyrektor z markot- ną miną odpowiadał: "Członki to u nas są, ale obrastają maraz- mem". Miałam także swoje wielkie chwile. Zdarzało się, że Centrala nadsyłała kartkę lakoniczną, ale pełną uznania dla mojej pracy w oddziale lub pochwaliła któryś z materiałów publicystycznych, mających liczne przedruki w prasie krajowej, a czasem nawet i zagranicznej. Te drobne sukcesy dziennikarskie, a także świadomość tego, że potrafię poprowadzić dobrze oddział również od strony administra- cyjnej, czego bym się nigdy nie podjęła w normalnych, przedwojen- nych warunkach, skłaniały do refleksji. Doszłam do wniosku, że z tą kucharką leninowską, o której wspomniała Lucylla, jest jednak coś na rzeczy... Nadszedł początek listopada, a ja wciąż nie mogłam znaleźć odpowiedniego pracownika. Ci, którzy byli po różnych szkoleniach ideologicznych i skróconych kursach historii WKP(b) nie bardzo dawali sobie radę z piórem, chociaż wydawało im się, że znając pisma Marksa, Engelsa i Lenina, są wystarczająco przygotowani do zawodu dziennikarskiego. Ignorowali natomiast kompletnie ortogra- fię, a gramatyka była im najzupełniej obca. Ci natomiast, którzy mieli jakie takie wykształcenie, a przy tym rozeznanie polityczne i liznęli nieco ideologii, nie chcieli pracować w charakterze zastępcy za dość mizerne wynagrodzenie. Mogli bez większego trudu zostać redaktorami naczelnymi, względnie kierow- nikami działów w powstających na Dolnym Śląsku pismach lub w Rozgłośni Polskiego Radia. Mnie jednak był potrzebny pracownik rzutki, inteligentny, z wyrobieniem politycznym, który miałby więk- szy zasób wiedzy fachowej ode mnie, a przy tym potrafił redagować ciekawie serwis informacyjny oraz godnie reprezentować Agencję na różnych konferencjach nie wycierając nosa w dwa palce. Któregoś mglistego ranka zjawił się u mnie w redakcji młody mężczyzna o dość przystojnej powierzchowności, oznajmiając od progu, że ma od dziecka zdolności "do pisania", bo już w powszech- 62 niaku układał wiersze i że w "Naprzodzie Dolnośląskim" taki jeden kumpel powiedział, że poszukuję współpracownika. - Ja bym się pani akurat nadał... - Uśmiechnął się z pewnością siebie i jeszcze dorzucił: - Politycznie jestem pewny, że mucha nie siada, a komar nie kuca... - Jakie ma pan wykształcenie? - spytałam, byle o coś spytać, bo i tak wiedziałam doskonale, co mi odpowie i że będę musiała go, chociaż na krótko, zatrudnić w Agencji. I rzeczywiście. Przyznał się bez zająknienia do matury i dwu lat prawa, które zaczął studiować tuż przed wybuchem wojny. Papiery, oczywiście, zginęły w Powstaniu Warszawskim. Wszystko się zgadza- ło. Wyglądał na półinteligenta z dużym sprytem. Szacowałam go na szkołę powszechną i jakąś maleńką odsiadkę w "pierdlu". Stąd te "studia" prawnicze. Przyjęłam go z westchnieniem na miesiąc próbny. Pan Ziutek, bo tak się przedstawił, dodając po chwili nazwisko: Gruchot, natychmiast poczuł się u siebie. Nie pytając o pozwolenie zapalił śmierdzącego papierosa. Strącił popiół na podłogę, skrytyko- wał "mieszczańskie" meble i zaczął się do mnie zwracać per "szefo- wa". Poczułam się nagle jak barmanka z podlejszego szynku. Pan Ziutek zjawiał się w redakcji o godzinę wcześniej ode mnie i przeważnie zastawałam go w momencie, gdy z przetłuszczonego papieru kończył wyjadać jakieś gotowane ochłapy mięsa, które zawsze kojarzyły mi się z żarciem dla psa. W ciągu pierwszych dwóch tygodni przyłapałam go trzy razy na plądrowaniu szuflady w moim biurku i nie miałam złudzeń, że całą moją korespondencję otwierał przy pomocy pary i ostrego scyzory- ka. Ale nie to było najgorsze. Ostatecznie domyśliłam się, kogo przyjmuję i wiedziałam, dlaczego to robię. Pan Ziutek miał ambicje, żeby pisać "literackie reportaże" jak się kiedyś wyraził, podsuwając mi jeden z nich zamiast notatki z otwarcia wystawy obrazującej powojenny dorobek jednego z koł- chozów w Związku Radzieckim. Początek brzmiał następująco: "Przed naszymi oczami stają twa- rze pięknych dziewic radzieckich z Donbasa. Dziś jako dójki są przodownicami w kołchozie, a za cara z pewnością miałyby tylko syfilisa. Do tego doprowadził ich ustrój komunistyczny - pierwsze- go na świecie przodującego państwa socjalistycznego..." 63 Nie wytrzymywałam także jego prowokacji w postaci politycz- nych dowcipów, za które karciłam go surowo, oraz podchwytliwych wynurzeń, w które nie dawałam się wciągnąć. Najczęściej usiłował mnie przekonać, że Związek Radziecki okrada nas haniebnie i że jesteśmy tylko jedną z republik. Dużo czasu i energii straciłam na tłumaczenie i łagodną perswazję, że jest w błędzie i powinien zrewi- dować swój negatywny stosunek do naszych przyjaciół ze Wschodu. Męczyłam się z nim jeszcze przez dwa tygodnie i wreszcie musia- łam go zwolnić. Był złym dziennikarzem. Zaszedł jednak później wysoko i wtedy orzekł autorytatywnie, że to ja jestem złą dzienni- karką. Tępił mnie przez wiele lat z zajadłością godną lepszej sprawy. W tydzień po odejściu pana Ziutka, który prawie natychmiast podjął pracę w cenzurze, spadł śnieg. Miasto wyładniało, ale ja zaczęłam marznąć w mojej kraciastej wiatrówce podarowanej przez Lucyllę. Z najbliższej pensji postanowiłam kupić coś ciepłego na zimę. Na Placu Nankiera, gdzie można było równie dobrze nabyć czołg w kawałkach, a także eter na gąsiory, zaopatrzyłam się w kobiecy angielski mundur z demobilu i męską cieplutką "fufajkę", także w kolorze khaki, z tegoż samego źródła. Kosztowało grosze, bo każ- dy bał się, aby nie posądzono go o reakcyjne ciągoty. Ubranie paso- wało na mnie jak ulał. Tyle tylko, że gdy nałożyłam beret, wyglądałam tak, jakbym przybyła prosto od Andersa z misją specjal- ną. Ktoś nawet ze znajomych bąknął, że wyglądam jak chodząca prowokacja i ta lekkomyślność może mnie kiedyś drogo kosztować. Potraktowałam uwagę jako żart, ciesząc się z ciepłej, wygodnej i nawet, według mnie, bardzo twarzowej całości. Opracowałam "na zapas" kilka listów dworcowych. Ponumero- wane, zostawiłam jednemu z pracowników obsługujących wagon pocztowy, a sama wyjechałam do Trójgłowa po temat do reportażu i nową porcję informacji. Miasteczko było częściowo zaminowane, a z jego podziemnych korytarzy nie zdołano jeszcze uprzątnąć resztek niemieckiego szpitala polowego, łącznie z łóżkami, na których spoczywały szkielety w strzę- pach bandaży. Natomiast z wieży gotyckiego kościoła trzy razy usiłowa- no bezskutecznie ściągnąć ogromny krzyż. Jak twierdzili miejscowi Niemcy, był obity złotą blachą i ważył kilkaset kilogramów. 64 Nie o tym wszystkim miałam jednak zamiar pisać reportaż. Tru- py, szaber i miny stały się czymś tak powszechnym, że już właściwie nikogo to zbytnio nie interesowało. Natomiast wywęszyłam, że spec- jalna ekipa państwowego przedsiębiorstwa poszukująca skarbów pozostawionych i dobrze ukrytych przez uciekających hitlerowców, pracuje właśnie w Trójgłowie. Jeden z autochtonów zgłosił, że w kasie pancernej, tkwiącej pod gruzami lombardu, ukryto cenną biżuterię oraz ogromnej wartości stołową zastawę z gru"bo pozłaca- nego srebra. Buldożer usuwający gruz pracował już od paru dni wśród otaczającej placyk gawiedzi. Ogromny sejf wyciągnięto i koło południa fachowcy mieli przystąpić do prucia pancernych drzwi. W nieogrzewanym, osobowym pociągu usiłowałam układać "re- wolwerowe" tytuły do ewentualnego reportażu, przypominając sobie także wszystko, co wiedziałam na temat historii Trójgłowa, począ- wszy od sławnego oblężenia z machinami, do których Niemcy przy- wiązywali naszych w charakterze zakładników. Oczywiście sięgnęłam do kieszeni battie dresu po notatnik. Chu- chając w zziębnięte palce, usiłowałam ująć w słowa nastrój zaplute- go przedziału i wyraz twarzy starego wieśniaka. Drzemał w kącie przedziału, trzymając kurczowo koszyk z nabiałem na kolanach. Kwaskowaty odór szmat przesiąkniętych śmietaną mieszał się z ostrą wonią dymu kłębiącego się w zimnym powietrzu. Machorkę kopciło kilku obdartusów grających zajadle w karty. Jeden, któremu znu- dziło się widocznie kibicowanie, wlepił niechętny wzrok w starego pudla z posiwiałym pyskiem. Trzymała go na smyczy kobieta w byle jakim, wysłużonym płaszczu i kapeluszu pamiętającym czasy sanacji, spod którego wysuwały się siwe pasemka włosów. Pies o za- padniętych bokach przywarł ufnie do jej nóg wodząc na wpół oślepłym wzrokiem po pasażerach. - Po co pani ten śmierdziel? - odezwał się nieoczekiwanie i zaczepnie kibic, ściskając między nogami dwie wypchane torby. W głosie było coś napastliwego, w krzywym uśmiechu pogarda. - Ogolić na wełnę do samej skóry, a ścierwo zatłuc - monologował dalej taksując kobietę i mnie niechętnym wzrokiem. -- Psy są po to, żeby na łańcuchu domu pilnowały - pouczał z wyższością, - a takie bydlę, co to tylko żre, smrodzi i nie ma z niego pożytku, to do hycla albo samemu powiesić. Powinno się je 65 urzędowo tępić, tak jak burżujów i nierobów. Mieli Ruskie rację, że rewolucję zrobili - zakończył dydaktycznie i splunął w kierunku psa. - Zamknij, kurwa, mordę, bo karta się człowiekowi myli! - krzyknął któryś z grających. - Szukasz, bracie rozróby? - odszczeknął zaczepnie facet z torbami i oczka mu błysnęły spod nasuniętej na czoło "oprychówy" wypchanej od środka gazetami, żeby była wyższa. - Odczep się, gnoju - uśmiechnął się pojednawczo jeden z graczy. - Dla ciebie, koleś, dzień bez bójki, to jak wiosna bez kwiatów - wyraził się górnolotnie, przebijając pikową damę czar- nym asem. Na rynek przybyłam w samą porę. Właśnie dowieziono pod eskortą dwóch oprychów-kasiarzy do otwierania sejfu. Gromada cie- kawskich, kuląc się z chłodu, otaczała dużym kołem obstawione przez milicjantów miejsce. Pokazałam legitymację prasową i po dłuż- szej naradzie trzech cywilów z jednym mundurowym, pozwolono mi podejść bliżej. Od tej jednak chwili zwracano większą uwagę na mnie, niż na ewentualny skarb ukryty we wnętrzu pancernej szafy. Musi mi być do twarzy w moim angielskim nabytku - pomyśla- łam z zadowoleniem i uśmiechnęłam się do zerkającej w moją stro- nę władzy. Po paru godzinach ciężkich zmagań ze stalą, kasa pancerna ukazała swoje wnętrze. Znaleziono w niej pudełko z przyborami do szycia i zielono oprawioną książeczkę. Kryła zbiór zdjęć pornogra- ficznych. Mimo legitymacji prasowej nie otrzymałam jej do wglądu. Widocznie w obawie, że między tłustymi tyłkami dam w kapeluszach bogato przyozdobionych rajerami, co udało mi się dostrzec przez ramię funkcjonariusza MO - kryją się zaszyfrowane bezcenne wia- domości. Przez całe popołudnie w poszukiwaniu jakiegoś tematu błądzi- łam po zniszczonej części miasteczka. Ta, która ostała się wobec zniszczeń - willowa i w ogródkach - była jeszcze zaminowana, o czym informowały dwujęzyczne napisy nagryzmolone czarnymi kulfonami na deskach wyrwanych z płotu. Zajrzałam do kościoła. Po całym wnętrzu - kamiennym i smut- nym - rozwłóczono przepaściste trumny z nagimi, zmumifikowany- mi zwłokami duchownych. Świadczyły o tym gotyckie, złocone napisy nad nyżami, skąd wyciągnięto je jak z szufladek. 66 Zeszłam do otwartych piwnic częściowo wypalonego ratusza. Sądząc z osmalonego sprzętu, mieściła się tam dawniej centralka telefoniczna. Siedział przy niej szkielet ze słuchawkami na gołym czerepie, a drugi, przykucnięty i dziwacznie skręcony, tkwił pod malutkim zakratowanym oknem, tuż pod ogromnym napisem: "Pst! Feind hórt mit", biegnącym przez poczerniałą ścianę. Wyglądało na to, że się obaj panowie uwędzili. Znużona i głodna zgłosiłam się wreszcie na posterunek milicji, aby się zameldować na jedną noc; z braku jakiegokolwiek środka lokomocji do Wrocławia, musiałam ją spędzić tutaj. Takie przepisy obowiązywały w niemal bezludnym i wyburzonym mieście. W obszernym, chłodnym pomieszczeniu, do połowy ścian poma- lowanym olejną farbą na stalowy kolor, siedział młody milicjant o pociągłej twarzy, utrzymanej w tonacji wnętrza. Chrząkając urzę- dowo, rozpytywał o coś dwóch nędznie ubranych mężczyzn, od któ- rych zalatywało samogonem. Tłumaczyli się mętnie, przestępując niepewnie z nogi na nogę. Funkcjonariusz formułował również mało zrozumiałe pytania i sprawa przeciągała się w nieskończoność. Marzyłam o szklance gorącej herbaty i zagrzebaniu się w ciepłej pościeli. Nogi mi marzły w dziurawych półbutach. Kręciłam się przez chwilę w pobliżu biurka, czekając na swoją kolejkę, aż wreszcie z nudów przystanęłam przed jedynym, wielkim, propagandowym pla- katem, przybitym dwoma bretnalami do ściany w pobliżu drzwi. Widniały na nim fotografie naszych przywódców, z prezydentem Bolesławem Bierutem u samej góry, tuż pod orłem z rozpostartymi niczym kura nad jajem skrzydłami. Poniżej rozmieszczono różnych dostojników cywilnych i wojskowych. Mój wzrok przyciągnęła uro- dziwa i bardzo młodzieńcza twarz, na której ktoś domalował ołów- kiem wąsiki. Zerknęłam na podpis: generał Jerzy Zarzycki. Boże, jaki młody i już generał - pomyślałam z uznaniem i prze- ciągnęłam palcem w miejscu nie pasujących do twarzy wąsów, aby je zetrzeć. Ołówek był jednak twardy i wąsy pozostały. Milicjant zza biurka zerkał w moją stronę uśmiechając się krzy- wo, bo tylko jedną polową twarzy. Tę drugą, poważną, musiał widocznie zachować dla dwu drepczących koło biurka interesantów. Uśmiechnęłam się do niego także, gdyż nawet w urzędowym i nie- przytulnym wnętrzu robi się od razu milej, gdy się ludzie do siebie przyjaźnie uśmiechają. 67 Wreszcie interesanci odeszli w towarzystwie innego milicjanta pobrzękującego kluczami. Mogłam się zameldować. Dowodu osobis- tego nie chciano mi jednak zwrócić. Uśmiechający się wciąż milic- jant powiedział, że dopiero przed wyjazdem z Trzygłowa mam się do niego zgłosić. Wskazał mi także jedyny hotelik wraz z restauracją, znajdujący się w prywatnej willi przy tej samej ulicy co posterunek. Nie chciałam nawet oglądać pokoju na pięterku, tylko od razu zasiadłam w dużej jadalni. Poprosiłam o gorącą herbatę i coś do jedzenia. Była tylko jajecznica z kiełbasą. Zamówiłam podwójną porcję, chociaż nie lubię jajecznicy. W mrocznym kącie przy dużym stole siedziało pięciu mężczyzn. Rozmawiali między sobą szeptem, nie spuszczając ze mnie oka. Nie było w tym nic specjalnie dziwnego. Byliśmy jedynymi gośćmi w tym lokalu, a nowa twarz musiała budzić zainteresowanie. Właściciel, cały w ukłonach, obsługiwał w skupieniu ponuro wyglądający stół. Domyślałam się gości żałobnych na skromnej stypie po bliskim kole- dze, który być może "wyleciał na minie", co nie należało do rzad- kości. Zatroskani panowie kończyli swoje porcje jajecznicy, zapijając je czymś z białych filiżanek, co chyba jednak nie było herbatą, gdy sympa- tycznie wyglądający właściciel sunął w moim kierunku z tacą w ręku. - Niech się pani do niczego nie przyznaje. Najlepszy sposób mówić na wszystko "nie" albo "nie pamiętam"... - szepnął mi nad uchem, stawiając głośno talerz i szklankę z herbatą. Spojrzałam na niego w osłupieniu. Nim jednak zdążyłam otwo- rzyć usta, już cały w lansadach i z uszanowaniem sunął w kierunku ponurego stolika. Co on chciał przez to powiedzieć? - głowiłam się połykając łapczywie gorącą jajecznicę. - Może wariat? Smarowałam drugi kawałek chleba masłem, gdy nagle pochylił się nade mną ryżawy łeb. Podniosłam oczy znad talerza. Wtedy mężczyzna błyskawicznym ruchem podsunął mi pod nos coś jakby obrazek albo zadrukowaną karteczkę, którą momentalnie ukrył w wewnętrznej kieszeni marynarki. - Niczego nie kupuję. - Odsunęłam jego rękę. - Pójdzie pani ze mną. Zrobiłam ruch dłonią, jakbym oganiała się od muchy i krzyknę- łam, rozzłoszczona jego bezceremonialnością. 68 - Powiedziałam, że niczego nie kupuję. Nigdzie nie pójdę i proszę natychmiast odejść! - Zajęłam się wyławianiem co tłuściej- szych kęsów kiełbasy. - Pójdzie pani z nami! - Mężczyzna przybrał groźną postawę, prostując się na całą wysokość. Był barczysty. Zielonkawego koloru marynarka wydawała się nań sporo przyciasna. - Nie widzi pan, że jem kolację?. - Spojrzałam na niego ze złoś- cią. - Proszę nie przeszkadzać i odejść, bo poproszę właściciela, żeby pana wyprowadził! - powiedziałam celowo głośno i z godną miną. Od stolika dobiegł tłumiony śmiech. Właściciel natomiast stał w drzwiach z pobladłą twarzą i wpatrywał się we mnie jak w widmo. Popili się wszyscy, czy co? - zaczął ogarniać mnie nagle lęk. Byłam tu jedyną kobietą, osaczoną w jakiś dziwny, niezrozumiały sposób. Za chwilę, z ustami jeszcze pełnymi jajecznicy, zostałam wypro- wadzona na ulicę. Tam już czekało dwóch żołnierzy z karabinami ściągniętymi z ramion. Doskoczyli do mnie, wzięli między siebie i pognali środkiem opustoszałej, przysypanej śniegiem jezdni. Pię- ciu panów smutnych zamykało orszak. Wyglądało na to, że jestem aresztowana. Przypomniały się natychmiast wszystkie opowieści pani Róży o "bezpiece" i nogi się pode mną ugięły. Żeby mi tylko nie zrywano paznokci albo nie borowano zdro- wych zębów - pomyślałam ze strachem i pierwszy raz w życiu poża- łowałam, że nie mam sztucznej szczęki. Zrobiłam błyskawiczny rachunek sumienia. Nie znalazłam nicze- go, za co mogłabym podlegać aresztowaniu lub torturom. Wprowadzono mnie do nieogrzewanej salki z dwoma ławkami i ćmiącą się pod sufitem żarówką. - Właściwie, o co chodzi? - spytałam z grzecznym uśmiechem rosłego blondyna, który kazał mi tu czekać. - Niech podejrzana zamknie mordę! - huknął na mnie takim głosem, że się zatoczyłam i przysiadłam na ławce. - My tu jesteśmy od zadawania pytań! Zamknęłam mordę błogosławiąc w myśli Anglików za to, że wymyślili takie cieplutkie "fufajki" i zaczęło się czekanie. Po paru godzinach, gdy już podrzemywałam, zjawił się żołnierz i zaprowadził mnie na piętro. Stanęłam przed stołem, za którym siedział chyba calutki trzygłowski Urząd Bezpieczeństwa. 69 Ich stu i ona jedna - nasunął się tytuł do reportażu. Zerknęłam na tępe twarze wpatrzonych we mnie mężczyzn i poczułam lęk. Zaczął się krzyżowy ogień pytań. A więc: kiedy wróciłam z armii Andersa, od jak dawna pracuję w wywiadzie, z jaką tu przybyłam misją i dlaczego usiłowałam Bicrutowi wydłubać ołówkiem oczy. - Wydłubać oczy? - zdumiałam się. - Przy jakiej okazji? Wtedy rozłożono na stole plakat zdjęty ze ściany posterunku. Ryża- wy blondyn waląc w niego grubym paluchem uśmiechał się zjadliwie. - A to co?! Kto rysuje wąsy, może i oczy wydłubać. - Pan mi insynuuje jakieś dziwne rzeczy... - bąknęłam uśmie- chając się mimo woli, bo twarz generała Zarzyckiego z kocimi wąsa- mi wydała mi się w jaskrawym świetle lampy bardzo zabawna. - Niech się podejrzana nie wyraża! - wrzasnął na mnie i kazał zanotować siedzącemu przy oddzielnym stoliku żołnierzowi, że obra- żam urzędnika na służbie, używając nieprzyzwoitych słów. Teraz zaczęłam się już bać naprawdę. Zmęczona podchwytliwymi pytaniami o bezsensownej dla mnie treści, zaczęłam odnosić wrażenie, iż uczestniczę w surrealistycznej, koszmarnej w wymowie sztuce, a do tego bardzo źle granej przez prowincjonalnych aktorów z amatorskiego teatru. Gdy już po raz któryś opowiedziałam, w jaki sposób i dlaczego podeszłam do plakatu oraz, że nie rysowałam żadnych wąsów, ani nie marzyłam o wykłuwaniu ołówkiem oczu nie tylko prezydentowi Bierutowi, ale nawet pomniejszym członkom rządu i przysięgłam, że nie byłam w armii Andersa, wyprowadzono mnie wreszcie z zady- mionej sali. Odetchnęłam z ulgą, sądząc, że za chwilę wrócę do hotelu i położę się spać. Okazało się jednak, że to dopiero początek dziwnego przedstawienia, w którym wszyscy aktorzy siedzieli na krzesełkach z wyjątkiem mnie. Ja grałam swoją rolę wyłącznie na stojąco. Teraz z kolei sterczałam przed człowiekiem w mundurze, który robił dokładną inwentaryzację mojej torebki, opisując całą jej zawartość spokojnie i systematycznie. Nawet igła wpięta w podszew- kę wzbudziła jego zainteresowanie. Długo obracał ją w niezbyt czystych palcach oglądając dokładnie i z podejrzliwością, jakby to nie była igła, a nowy, nieznany jeszcze rodzaj broni. - Co to jest? - zapytał wreszcie i wlepił we mnie świdrujące oczka osadzone pod niskim, zmarszczonym w grube fałdy czołem. 70 - Igła - szepnęłam wydobywając z trudem głos z wyschniętej kilkugodzinnym mówieniem krtani. - Igła? - zdziwił się niepomiernie. - No, a cóżby innego? - Wy, podejrzana, nie jesteście od zadawania pytań! - wyk- rzyknął na znajomą nutę. - Pytam po raz ostatni, co to jest? - Igła... - zawahałam się i popatrzyłam mniej pewna na przed- miot, który obracał wciąż w palcach. - Aha, to znaczy, że wy tym oto narzędziem chcieliście wydłu- bać oczy towarzyszowi Bierutowi? Milczałam. - A więc przyznajecie się do winy? - Nie. - Więc co to narzędzie robi w waszej torebce? - Na wypadek, gdyby się dziura w pończosze zrobiła albo guzik urwał, noszę zawsze przy sobie igłę z nitką. - A więc komu podejrzana chciała tym oczy wydłubać? - zignorował moje tłumaczenie. - Tutaj nie ma żadnej nitki. - Nikomu. Igła służy do szycia... - tłumaczyłam cierpliwie. - To po co nosicie ją w torebce? Guziki szyje się w domu. - Nie jestem w domu, tylko w terenie i może się zdarzyć, że guzik odpadnie. - Więc przyznajecie się do winy? - Do jakiej winy? - byłam bliska płaczu. Bolały mnie stopy od stania, szumiało w głowie, drapało w gardle i narastała we mnie nienawiść nie tylko do siedzącego naprzeciw mnie debila, ale i do żołnierzy, którzy się bezustannie kręcili po pomieszczeniu trzaskając drzwiami i porozumiewali się głośno mię- dzy sobą przy pomocy kilku zasadniczych słów, jak "kurwa", "pier- dolić", "chuj". Odprowadzono mnie do celi w piwnicy. Dwa łóżka z drucianą, zardzewiałą siatką, zapalona pod sufitem żarówka i okute drzwi z wizjerkiem. Jestem w najprawdziwszym pierdlu - pomyślałam tutejszym żargonem, ale nie potrafiłam się nawet uśmiechnąć. Rzuciłam się na brudną, gołą siatkę przykrywając oczy beretem. Jeszcze raz pobło- gosławiłam Anglików za miękki i ciepły dres, jednak gdy tylko pod- łożyłam rękawiczki pod policzek, zazgrzytał klucz i wyprowadzono ronię na ponowne przesłuchanie. 71 Dla odmiany pisałam życiorys. Przy dziewiątej wersji, do której dodałam, że moja babka miała niebieskie oczy, co było zupełnym fenomenem, gdyż całe pokolenia w naszej rodzinie, jak z ojca, tak i z matki strony, miały wyłącznie oczy w kolorze ciemnego piwa - zaprowadzono mnie do innego pomieszczenia. Przy maszynie sie- dział młody, szczupły człowiek w mundurze i coś wystukiwał jednym palcem. Jemu miałam dla odmiany dyktować mój nowy życiorys. Najbardziej dziwiło mnie, że każda wersja była jednak trochę inna. Wciąż bowiem coś mi się przypominało. Takie rzeczy, o których już zupełnie zapomniałam. Na przykład, że jako dziewięcioletnia dziew- czynka oszukałam przełożoną prywatnej pensji, na którą uczęszczać musiałam z tej racji, iż byłam "dzieckiem z dobrego domu", i wzię- łam dwa cukierki z tacki w dniu jej imienin, a nie jeden, jak to powinnam uczynić. A co najstraszniejsze, mówiąc o tym, czułam prawdziwą skruchę i swoją wielką winę. W pewnej chwili nawet przestałam się dziwić, że zamknięto mnie w areszcie. W rezultacie rozpłakałam się z żalu nad moim nikczemnym charakterem. Wtedy młody człowiek w mundurze zmiękł. Odwrócił się w moją stronę i powiedział ściszając głos. - Niech się pani przyzna, że była pani pijana w cztery dupy dorysowując te wąsy... - Ja nie byłam pijana. Ja w ogóle alkoholu do ust nie biorę... - upierałam się. - Ale naprawdę niczego nie rysowałam... - Niech się pani przyzna, dla własnego dobra... - prosił szep- tem. - Napiszę, że była pani pijana, a pani tylko zeznanie podpisze i pójdzie spać. - Jak ja mogę przyznać się do czegoś, czego nie zrobiłam? - popatrzyłam na niego z wyrzutem. Miał miłą w wyrazie twarz i zmęczone, inteligentnie patrzące oczy. Uśmiechnął się nawet. - Proszę pana - zaczęłam odważnie - niech pan pozwoli mnie napisać ten cały protokół na maszynie, będzie znacznie szyb- ciej. Jestem już strasznie zmęczona a i pan prędzej skończy służbę i pójdzie do domu... - dokończyłam spontanicznie, bo mi się nagle żal zrobiło tego sympatycznego człowieka, który okazał mi trochę życzliwości. - Niech się pani przyzna, że nic więcej nie pamięta, bo się pani upiła. 72 - Nie byłam pijana. Nikomu niczego nie dorysowywałam ani nie chciałam wykłuć oczu. A igłę noszę w torebce tylko na wypadek dziury w pończosze... - wyrzuciłam z siebie jednym tchem i usiad- łam na podłodze opierając się o ścianę. Nad ranem podpisałam protokół. Było tam coś o dorysowaniu przeze mnie wąsów i o tym, że byłam bardzo pijana, gdyż w moim zwyczaju leży zaczynać dzień od setki wódki bez zakąski. - Tak jest... - skinęłam głową, położyłam niedbale podpis i za chwilę wtuliłam się w zardzewiałą siatkę łóżka z taką namiętnością, jakby to były najczulsze ramiona kochanka. Obudziło mnie poszturchiwanie. Nade mną pochylał się chudy żołnierz z karabinem. - Wstawać do sracza! - wrzasnął mi nad uchem. Wstałam. Podprowadził pod uchylone drzwi, zza których wydo- bywał się smród moczu pomieszanego z chlorkiem. Stanął pod nimi i nie chciał się ruszyć ani o krok, chociaż go grzecznie poprosiłam. - Szybko i bez gadania! - wrzasnął. - Nie mogę tak na zawołanie - odpowiedziałam z godnością i wyszłam nie skorzystawszy z cuchnącego przybytku. Odprowadził mnie bez słowa do celi. Znów się położyłam. Za chwilę przyszedł następny, z chlebem i dzbankiem ciemnej lury, o której powiedział, że to kawa. - Nie będę nic jadła... - jęknęłam, zerknąwszy z obrzydze- niem na emaliowany garnuszek z obtłuczoną polewą. Przysadzisty żołnierz o pucołowatej twarzy przysiadł na brzeżku drugiego łóżka. Patrzył przez chwilę na mnie. Nie było nic wrogiego w tym spojrzeniu. Uśmiechnęłam się. - Niech pani zje... - powiedział cicho. - Ja pani dobrze radzę. - Nie czuję głodu - skłamałam. - Zresztą za kilka godzin pójdę na śniadanie do hotelu. - Ja pani dobrze radzę, niech pani lepiej teraz zje... - west- chnął podsuwając mi blaszany talerz z kawałkiem razowca. Około południa przyjechał prokurator wojskowy. Jeszcze jedno przesłuchanie, jeszcze jedno oświadczenie, jeszcze jakiś protokół, jeszcze kilka podpisów na różnych papierkach i usłyszałam, że jes- tem wolna. 73 - Nie będę pani łamał kariery dziennikarskiej - powiedział wyniośle dwudziestoparoletni prokurator. - Nie dostanie pani naj- wyższego wymiaru kary, ale rozprawa sądowa będzie... Była. W kilka miesięcy później, dzięki znajomemu prezesowi sądu, który twierdził, że sprawa wcale nie jest błaha, broniło mnie trzech wytrawnych obrońców wojskowych. Prokurator żądał roku więzienia z natychmiastową odsiadką i tak olbrzymiej grzywny, iż praktycznie rzecz biorąc, musiałabym przez pięć lat oddawać całe swoje miesięczne pobory. Uratowało mnie jedynie oświadczenie w protokole z przesłucha- nia, że znajdowałam się w stanie upojenia alkoholowego. Całą więc tę historię udało się podciągnąć pod paragraf mówiący o nieprzy- zwoitym zachowaniu się w miejscu publicznym. Aby opłacić obroń- ców, koszta sądowe i karę administracyjną, musiałam sprzedać zegarek. Była to jedyna pamiątka po matce i ostatni łącznik ze światem dzieciństwa i rodzinnego domu. Musiałam więc go utracić, jak wszystko to, co należało do tamtego czasu. Zaciągnęłam także pożyczkę w Agencji. Strącano mi ją z poborów każdego miesiąca przez blisko rok. Zrezygnowałam z ciastek, a normalne obiady zamieniłam na chleb ze smalcem. Przetopiony ze słoniny i przypra- wiony majerankiem. Z pomocą przyszła mi także Lucylla. Sprzedała właśnie trzy kra- dzione pianina oraz ciężarówkę dywanów ściągniętych z okolicznych willi. Dowiedziawszy się o moich kłopotach przyniosła plik bankno- tów. Wręczając je ze słowami: "a to cię urządziły te skurwysyny" dodała z życzliwym uśmiechem, że oddam jej wtedy pieniądze, gdy już będę u progu kariery. Po rozprawie sądowej rozstałam się z moim angielskim dresem, który stał się przyczyną całego nieszczęścia. Zyskałam natomiast nowy kompleks. Na widok milicyjnego munduru lub czapki z grana- towym otokiem odczuwałam boleśnie swoją nicość i coś w rodzaju wyrzutów, że w ogóle żyję. Na dno walizki, do innych dokumentów, dorzuciłam jeszcze jeden papierek. Wyrok sądowy. Byłam więc nie tylko zwolniona dyscyplinarnie z pracy w hucie, ale stałam się także kryminalistką obciążoną długami. Od tego czasu moi zwierzchnicy z Agencji nazywali mnie Mercedes Wąsik. - Dla mnie intelektualista, to taki sam kutas jak każdy inny, tylko bardziej "miętki" - rozprawiała Lucylla zaszywając mnie 74 w sukienkę, jak zwłoki w płótno. - Tylko, że pomysły mają niegłu- pie. Taki Picasso w "Monopolu" zdjął koszulę i siedział goły przy stoliku, bo mu było gorąco... Trwała jeszcze Wystawa Ziem Odzyskanych, a kończył się Kong- res Intelektualistów. Jako obsługa prasowa tej międzynarodowej imprezy, byłam zaproszona na wielki raut. Nie miałam jednak odpo- wiedniej toalety. Lucylla okazała się i tutaj niezastąpiona. Wydobyła z "trofiejnych" waliz czarną sukienkę z czerwoną wstawką na pier- siach. Miała ona jednak dwa mankamenty. Brakowało błyskawiczne- go zamka przez całą długość pleców, a poza tym sukienka była zatrważająco krótka. Lucylla także temu potrafiła zaradzić. Wyciąg- nęła z piwnicy niemiecką "Fane" ze swastyką, obcięła czerwony gładki brzeg, przymarszczyła i jako falbanę doszyła do sukni. - Wyglądasz jak Hiszpanka - orzekła na godzinę przed rau- tem, zeszywając na moich plecach czarną tkaninę. - Masz Figurę modelki. Złapać na nią tylko jakiegoś cudzoziemca i wio do Szwecji, a stamtąd do Ameryki... - westchnęła, kłując mnie boleśnie igłą. - Tam jest dopiero życie, jak w Madrycie! - Nie masz gorszej, możesz zrobić to samo - roześmiałam się, zerkając z niechęcią na drewniaki zamalowane atramentem na cza- rno. - Kiedy ja cholernie lubię ten kraj... - burknęła z nieukrywa- ną złością. - Burdel, bo burdel, ale i w burdlu ludzie jakoś żyją - westchnęła Lucylla. - No właśnie - zgodziłam się skwapliwie i zaczęłyśmy obie upinać przy dekolcie aksamitną różę, aby przykryć nią tłustą plamę. Pomyślałam, że moja toaleta z daleka pachnie młodą demokracją i z pewnością nikt mnie już nie posądzi o reakcyjne ciągoty. Przed ratuszem wyłożono długi, czerwony chodnik. Gęsto rozsta- wieni milicjanci mieli białe rękawiczki. Czuli się w nich widocznie nieswojo, gdyż ręce trzymali daleko odstawione od siebie, a na ich twarzach błąkał się zakłopotany uśmiech. Po przeciwnej stronie ulicy falował tłum żądny widoku wytwor- nie odzianych i dobrze odżywionych ludzi ze zgniłego Zachodu. Oficjalnie wszyscy nimi pogardzali. Jednak w cichości ducha każdy chciałby gnić w podobny sposób. 75 Weszłam i ja na czerwony chodnik obstawiony laurowymi drzew- kami w drewnianych kubełkach. Nie podjechałam służbową limuzy- ną, a wyskoczyłam z przepełnionego tramwaju. Podbiegł do mnie milicjant zagradzając drogę. - Gdzie się obywatelka pcha! - krzyknął i biało urękawiczoną dłonią wielkości mniejszej szufli, usiłował przegnać mnie na drugą stronę ulicy. - Dywan zarezerwowany dla inteligencji! Pokazałam zaproszenie. Przez chwilę obracał je niezdecydowa- nie w palcach wpatrując się w moje podeptane w tramwaju drewnia- ki. Bez słowa podsunęłam legitymację prasową. - No to jazda, przechodzić! - burknął i dał znak, aby mnie przepuszczono. U szczytu marmurowych schodów uścisnęłam dłoń obojga gospo- darzy przyjęcia i zakłopotana swoim strojem przekroczyłam próg gotyckiej sali z marmurową posadzką. Spod strzelistych sklepień zwisały barwne proporce książąt piastowskich. Boczne kinkiety rzu- cały złotawy poblask. Wmieszałam się w tłum gości, ale już po chwili wypatrzyłam przytulny kącik w okiennym wykuszu. Obok stolika z ogromnym pudłem czekoladek stało krzesło z rzeźbionym opar- ciem. Przysiadłam na nim wdzięcznie, chowając dyskretnie stopy pod sterczącą falbanę sukni. Grupki gości przystawały obok średnio- wiecznych zbroi, przechadzały się parami, wychylały roznoszone na tacach trunki. Obserwując wielojęzyczne mrowisko wyjadałam dysk- retnie, ale z systematycznym pośpiechem wedlowskie przysmaki nie- dostępne jeszcze wtedy dla przeciętnych śmiertelników. Nagle zobaczyłam Jerzego. Stał bokiem do mnie, w perspekty- wie sali, prowadząc rozmowę z niską, otyłą kobietą w długiej wizyto- wej sukni. Poczułam serce w krtani i szum w uszach. Chciałam zerwać się z krzesła i uciec, nie dopuścić do tego, żeby mnie zauwa- żył. - Pani Forelli, nieprawdaż? - usłyszałam przy sobie męski głos. Odwróciłam powoli głowę. Witał się już ze mną ktoś z Roz- głośni Wrocławskiej, kogo poznałam przy okazji konferencji praso- wej. - Mam dla pani propozycję - zaczął obcesowo, gdyż były to czasy, w których wszystkie sprawy załatwiało się szybko i od ręki, bez względu na okoliczności i miejsce. 76 - Tak? - uśmiechnęłam się grzecznie myśląc tylko o tym, w jaki sposób pozbyć się intruza. Nie pamiętałam nawet jego nazwiska, a teraz zasłaniał swoją postacią sylwetkę Jerzego. - Słyszałem o likwidacji waszej Agencji... - zaczął takim tonem, jakby mu ta świadomość sprawiała szczególną uciechę. - Chciałem więc zaproponować pani miejsce w naszym dziale politycz- no-informacyjnym. Znamy wszyscy pani dobre pióro... - mówił coś dalej w tym stylu przynaglając do podjęcia decyzji, ale nie bardzo słuchałam. Tam, gdzieś w tłumie, stał Jerzy. Co tu robił? Jak się zachować, gdy podejdzie, aby się ze mną przywitać - myślałam gorączkowo, gryząc nerwowo czekoladki i nie czując nawet ich sma- ku. Bałam się panicznie tej chwili, nie dlatego, że coś z dawnego uczucia przetrwało we mnie, ale peszył mnie dziwny strój. Musiałam przy tym płytko oddychać w obawie, aby nie rozlazł się szew zaszyty w pośpiechu na plecach sukienki. - A więc mogę liczyć na panią jako na naszego stałego pracow- nika, powiedzmy już od Nowego Roku? - dobiegł jakby z oddali głos tego kogoś z rozgłośni. - Tak, oczywiście, dziękuję - godziłam się pospiesznie na wszystko, nie patrząc nawet w jego stronę, byle tylko szybciej odszedł, chociaż powinnam dziękować losowi za tę nieoczekiwaną ofertę. Z Uniwersalną Agencją było coś politycznie nie po linii i znajdo- wała się już w trakcie likwidacji. Oficjalnie mówiono, że w pewnym okresie spełniła swoją rolę i nie jest dłużej potrzebna. Była potrzeb- na, ale do tego wniosku mogli dojść niektórzy dopiero w kilka lat później, gdy wąsaty pan z Kremla stanął "u progu wieczności" - jak to określiła Lucylla płacząc po nim tak żarliwie, że dostała czkawki przed megafonem ulicznym obwieszczającym tę smutną nowinę. Czkawka i płacz ustały dopiero wtedy, gdy się okazało, że pan ten był również nie po linii. - Niech się pani pofatyguje do Rozgłośni w najbliższym czasie, to załatwimy sprawę do końca - usłyszałam troszkę jakby chłodniej- szy w tonacji głos pana w srebrzystym krawacie, który wreszcie, nie zatrzymywany żadnym moim gestem, zniknął z pola widzenia. Jerzy wciąż stał w tym samym miejscu. Poczułam lęk, że może wyjechał, że go więcej nie zobaczę, nie spotkam. Nic nie zostanie wyjaśnione, dopowiedziane do końca, tak jak przy pierwszym naszym powojennym spotkaniu. Odwrócił się... 77 To nie był Jerzy. Wymknęłam się chyłkiem przez nikogo nie zatrzymywana. Jesienny wieczór był chłodny. Gwiazdy połyskiwały jasno na sza- firowym, pogodnym niebie. Gapie jeszcze wciąż otaczali oświetlony Ratusz. Szłam powoli przed siebie. W domu rzuciłam się na wielkie, puste łóżko. Darłam paznokcia- mi pościel tak, aż wyprułam pierze z obu poduszek. Rozerwałam podpinkę na kołdrze, szarpałam prześcieradło. Wreszcie pociekły łzy. Łkałam głośno, po dziecinnemu. Nie dały ukojenia. Nad ranem zeszła do mnie z góry gospodyni, zaniepokojona skuczeniem, jak się wyraziła. Siedziałam w barłogu, wśród fruwającego po mieszkaniu pierza, udręczona, zapuchnięta od płaczu. - Kotlety schabowe z polityczną sałatką! - zadysponowała władczym głosem Lucylla, gdy zajęłyśmy stolik w marmurowej sali restauracji "Monopol". - Polityczną? - powtórzył z namysłem kelner i oko mu błys- nęło inteligencją. - Szanowna obywatelka myśli zapewne o cykorii? - W rzeczy samej... - skinęła głową. Wprowadzała coraz częś- ciej nowe zwroty do swego słownictwa, choć nie zawsze stosowała je prawidłowo. Czasem jej się to udawało. Nie pozbyła się wprawdzie całkowicie "progów", ale już zaczęła wypytywać mnie, co należy czytać, "aby stać się inteligentną". Fundowany przez nią obiad był czymś w rodzaju uroczystej stypy po stracie posady w Rozgłośni. Zostałam z niej zwolniona po blisko rocznej pracy na wniosek pewnej pani z warszawskiej Dyrekcji. Przyjechała pod koniec lata do Wrocławia na kontrolę. Szedł akurat na antenie mój reportaż z kopalni magnezytu w Sobótce. Wtrąciłam tam zdanie, że górnicy, mijając się w korytarzu, powiedzieli do sie- bie: "Szczęść Boże". Gdyby użyli zwrotu "Kurwa mać", sprawa nie przybrałaby zapewne dla mnie tak złego obrotu, a usłyszałam, że jako dziennikarka nadaję się jedynie do "Dzwonka niedzielnego", nie do Rozgłośni. Nad tą żałosną sprawą dyskutowała podobno burzliwie egzekutywa i wyleciałam z dnia na dzień bez wypowiedze- nia. Lucylla lekko ciamkała, ogryzając tłustą kostkę. Trzymała ją wyt- wornie w dwóch palcach, a malutki odstawiła, zgiąwszy go kokiete- ryjnie. 78 - I znów są z tobą kłopoty - westchnęła, obrzucając sąsiednie stoliki bystrym spojrzeniem. Siedzieli przy nich cudzoziemcy. - Gdzie ty masz rozum? Chyba nawet nie tam, gdzie myślę, bo do tej pory żadnego chłopaka też nie znalazłaś. Żułam bez entuzjazmu kotlet. - I co ty teraz zrobisz? - Przestała wreszcie mlaskać i popat- rzyła na mnie z niejakim współczuciem. - Postanowiłam napisać powieść... - oznajmiłam z rezygnacją, bo i na tym polu miałam duże trudności. Od paru miesięcy spędzałam wolne godziny, a przede wszystkim noce nad czymś, co w pierwszej chwili wydawało mi się świetną zabawą i jedynie ucieczką od niepotrzebnych myśli i tęsknot. Pisanie przynosiło ulgę, dawało chwilowe zapomnienie. Nie było jednak sprawą tak prostą, jak sobie początkowo wyobrażałam. - Umiesz pisać książki? - Lucylla, oblizując palce, patrzyła na mnie z nieukrywaną ciekawością. - Nie wiem. Dopiero próbuję. - Ile na tym zarobisz? - O tym nie myślałam. Po prostu czuję potrzebę pisania i to wszystko. - No to co za interes tracić czas? Weź ty się lepiej do jakiejś prawdziwej, solidnej roboty. Znasz języki, to mogłabyś z cudzoziem- cami handlować. Ja ci każdy towar sprzedam i obie na tym dobrze zarobimy. - Pisanie to też ciężka praca. - Nie opowiadaj! - żachnęła się rozglądając za kelnerem, aby zamówić dla nas kawę z tortem czekoladowym. - Z czego będziesz żyła? Musisz jeść, a do tego spłacać długi za te głupie wąsy Zarzyc- kiego. Mógłby ci coś za to odpalić! - Na razie drukują mi to i owo w miejscowej prasie. - Jesz co drugi dzień taki obiad, że i pies by się tym nie pożywił.. - W czasie okupacji podobnie jadałam i też jakoś przeżyłam - odpowiedziałam pogodzona z losem. Zrozumiałam dość szybko, że się w tym moim pierwszym dziesięcioleciu nie "odjem", tak jak nie udało mi się tych lat "przekochać" i "przebawić". Dotąd udało mi się zrealizować jedynie to, czego absolutnie nie planowałam. Miano- 79 wicie, że je wyłącznie przepracuję. Wróciłam do domu o zmierzchu. Lubiłam tę "błękitną godzinę", gdy łagodnieją kontury mebli, a pokój nasiąka barwą nadchodzącej nocy. Otworzyłam okno na wrześniowe pogodne niebo. Przez chwilę błądziłam nieobecnym wzrokiem po konstelacjach gwiezdnych, a potem jak zwykle zapatrzyłam się w perspektywę cichej uliczki ocienionej starymi kasztanami. Długo tak stałam, nie bardzo nawet wiedząc, na co czekam. Zdarzało mi się coraz częściej tak stać i patrzeć. Poczułam nagle lęk. Uświadomiłam sobie bowiem, że ludzie szczęśliwi nie patrzą w okno, a tylko poprzez nie wyglądają na coś konkretnego. Cofnęłam się szybko w głąb pokoju i zasiadłam przy biurku, wyciągając z szuflady maszynopis rozpoczętej powieści. Za każdym razem, gdy ją otwierałam, zjawiał się nieoczekiwanie nowy bohater lub sytuacja "aż prosząca się pod pióro". Wreszcie stwierdziłam z przerażeniem, że moja powieść o roboczym tytule "Niedoskonałość" rozrasta się w sposób zatrważający. Przypomina niejako zaczyn drożdżowy z filmowej komedii. Pchałam w tę powieść wszystko to, co wydawało mi się ciekawe, zabawne, dramatyczne. Nie potrafiłam jeszcze dokonać wyboru. Rezygnować z atrakcyjnych scenek i błyskotliwych powiedzonek na rzecz artystycznego umiaru, oszczędności słowa i obrazu. Była to już literatura na wagę, gdyż kończąc pięćsetną stronicę, wciąż miałam wiele do powiedzenia. Fikcyjny świat wciągał. W jakiejś nieuchwytnej dla mnie chwili, stał się moim autentycznym światem. Tyle tylko, że sprawowałam nad nim władzę - kierowałam losami bohaterów. Ale czy na pew- no?... W miarę rozbudowy akcji i wprowadzania kolejnych postaci zaczynały one powoli egzystować na swoich własnych, odrębnych prawach. Po trosze nawet narzucały pewne sytuacje, stawiały mnie przed faktami dokonanymi. Odbierałam to jako coś w rodzaju cudu. Chwilami nawet ogar- niały zabobonny lęk i zdumienie. Postać, o której zaledwie zdążyłam pomyśleć, natychmiast zjawiała się gotowa w mojej wyobraźni. Posługiwała się własnym, specyficznym językiem, ubierała według własnego, sprzecznego z moim, gustu, zachowywała indywidualny styl i maniery. Nie zawsze godziła się na rolę, jaką jej wyznaczyłam. Wymykała się spod kontroli, zaczynała sama pouczać, kierować, rządzić nieomal. 80 W pisaniu było coś z narkotyku i czarnoksięstwa. Wciągało, otu- maniało, dawało złudzenie szczęścia, poczucie władzy. Wypowiadałam w losach moich fikcyjnych bohaterów wszystkie własne krzywdy i bóle. W powieści zamknęłam mój głód, samotność, tęsknotę, niepewność jutra. Pojawił się nawet Jerzy, którego utraci- łam, jak w życiu. Gdzieś tam, w nieskończoności, zacierała się grani- ca między fikcją a rzeczywistością. Gdy powracałam do książki, nie byłam znów tak bardzo pewna, czy to, o czym napisałam, nie przyda- rzyło mi się naprawdę, Pierwszym moim czytelnikiem była Lucylla. - Myślałam, że będziesz pisała o hrabiach i zboczonych miłoś- ciach z wyższych sfer, a ty tylko o chamach i skurwysynach... - powiedziała głosem pełnym rozczarowania zwracając mi kopię maszynopisu. - A do tego wszystkiego jeszcze to jakieś takie smut- ne, chociaż śmiałam się jak wariatka! Czy ty naprawdę widziałaś kiedyś małpę w gaciach?... - Popatrzyła na mnie z niemym wyrzu- tem. Znajomy dziennikarz, którego posądzałam, że jest bardzo oczy- tany, oddając tekst długo mi się przyglądał. - Masz cholerną odwagę! - odezwał się wreszcie. - Ja bym się nie zdobył na to, żeby o sobie i swojej rodzinie takie brudy wypisywać. A swoją drogą, piekielnie trudne miałaś dzieciństwo i dziwię ci się, że jeszcze na nim nie zrobiłaś kariery. Nie próbowałam nawet wyjaśniać, że nie jest to powieść auto- biograficzna. Bąknęłam coś w rodzaju, że jeżeli będę kiedyś pisała książki, to tylko i wyłącznie w pierwszej osobie. Stary przedwojenny literat i podróżnik, do którego nieśmiało zwróciłam się z zaufaniem o kilka słów oceny, kiwał nade mną gło- wą, jak nad świeżym kopczykiem mogiły. - Cóż z tego, że ma pani talent, jeżeli od początku do końca nie mieści się w ramach obecnych wymagań i prądów. Moralność socjalistyczna wytnie pani wszystko to, co jest w tej powieści świeże i najwartościowsze literacko. Nie mówię już o cenzurze politycznej... Poradził natomiast z westchnieniem, żebym zapisała się do Koła Młodych Pisarzy przy wrocławskim Oddziale Związku Literatów Pol- skich. Tam bowiem nadadzą memu pisarstwu odpowiedni kierunek 81 i ustawią jak trzeba, może nawet uda im się wyprać mnie z talentu, co by bardzo ułatwiło sprawę debiutu. Radził także, abym poczytała sobie Szołochowa i jeszcze kilku innych rosyjskich pisarzy. W Kole Młodych tekst przeczytało kilku jego opiekunów, rekru- tujących się ze znanych i cenionych w owym czasie pisarzy, o któ- rych mówiło się, że są zaangażowani oraz "na linii". - Talent to nie wszystko. Bez niego także można tworzyć, byle mieć odpowiednią postawę ideową... - orzekł autorytatywnie jeden z nich. - Trzeba pisać nie tyle interesująco, co w duchu socjalis- tycznym, bez wybebeszania stanów duchowych swoich bohaterów. Oni mają być pozytywni, nie muszą grzebać w swoich uczuciach jak patykiem w gównie. To dobre dla bezideowej, zgniłej literatury zachodniej, przeżartej zepsuciem i psychologizowaniem. W naszej rzeczywistości ludzie są radośni, szczęśliwi, więc takimi trzeba ich pokazywać - przy warsztatach pracy i we własnych domach. Socja- lizm to nie egzystencjalizm, w którym nawet kobiety ubierają się na czarno i wszystko jest smutne. Egzystencjalistką chyba nie byłam, a jednak po tym, co usłysza- łam, poczułam beznadziejny smutek. Zwłaszcza gdy opiekun uzupeł- nił swe wywody wrzucając kamyczek na moje podwórko. - Należy pisać o elektryfikacji, o walce z chorobami wenerycz- nymi, o fabrykach, o ucisku kapitalistycznym, o straszliwych czasach sanacji, a nie psychologizować i nie wspominać utraty dziewictwa, jakby to było Bóg wie co! Na taki przeżytek burżuazyjny należy pluć, a nie roztkliwiać się nad dziewczyną, która takie coś straciła. Nie wolno ogłupiać naszej młodzieży "bogoojczyźnianymi" powiastkami. Niech pani przestanie być wreszcie dziewczyną z dworku Rodziewi- czówny... Literatura to potężny oręż, którym trzeba walczyć o socja- lizm! Nie chciałam się z nim spierać, że ustrój nie zawali się od garstki dziewic w narodzie i chyba nie byłoby to również klęską dla socjaliz- mu, więc tylko stałam z pokornie opuszczoną głową. Opiekunka Koła, przypominająca wyglądem czołg ożywiony główką tasiemca, zadała mi cios ostateczny. Jej autorytatywna opinia na mój temat, którą poznałam wiele lat później, brzmiała: "Tę dziewczynę najpierw trzeba leczyć w zakładzie dla umysłowo chorych, a później dać jej pióro do ręki". 82 Wszystko, o czym mi mówiono i co radzono, wzięłam pod roz- wagę. Przyznałam rację, zrozumiałam swoje błędy, małość, brak krę- gosłupa ideologicznego i dalej pisałam po swojemu. Po dwu latach pracy w "przedszkolu literatury", wszyscy już mie- li za sobą jeśli nie debiuty, to przynajmniej zapowiadali się świetnie i lada chwila mieli zabłysnąć jako gwiazdy pierwszej wielkości. Tylko ja wciąż dreptałam w miejscu ze swoim parukilogramowym maszyno- pisem. Chodziłam pilnie na wszystkie niemal zebrania Koła Młodych łudząc się, że może jednak znajdę tutaj klucz do prawdziwie dobrej literatury w sensie warsztatowym. Spotykaliśmy się w zabytkowej kamieniczce, w przytulnej salce, przy składkowej kawie. Byłyby to nawet miłe wieczory, gdyby odczy- tywane fragmenty prozy nie były tak przeraźliwie nudne i sztuczne, a dyskusja nad nimi nie przypominała upolitycznionych zebrań prod- ukcyjnych załogi fabrycznej. Nadeszła wreszcie kolej i na mój publiczny "wieczór autorski". Na wstępie poinformowałam drżącym głosem, że w mojej powie- ści usiłuję pokazać przekrój społeczeństwa z okresu dwudziestolecia międzywojennego, a moimi głównymi bohaterami są ludzie ze środ- owiska zdeklasowanej inteligencji na pograniczu lumpenproletaria- tu, pokazani trochę groteskowo i satyrycznie. Z ogromną tremą odczytałam w obecności kilkunastu osób starannie dobrany przeze mnie fragment. Wydawał mi się najdojrzalszy, tak pod względem formy, jak i uchwycenia nastroju podwórka przedwojennej czyn- szówki. Długą chwilę trwała śmiertelna cisza. Sądziłam, że tekst wywarł na słuchaczach wielkie wrażenie, że odniosłam sukces, a za chwilę upewnią mnie w przekonaniu, że jednak powinnam pisać. Pierwszy dyskutant z pobłażliwym uśmiechem i gestami zawodo- wego mówcy zaczął oskarżycielskim tonem. Zobaczyłam go nagle w todze. Przypomniała mi się natychmiast sprawa o wąsy generała Zarzyckiego i dreszcz przebiegł po plecach. Nie miałam już pienię- dzy na żadne grzywny. - Po uważnym wysłuchaniu piętnastu stronic tekstu niejakiej panny czy pani Forelli, nie znalazłem w nim ani jednego słowa o ciężkiej i ofiarnej pracy robotnika. Nic o przeprowadzanej elekt- ryfikacji wsi, o zakładanych w naszym kraju spółdzielniach produk- cyjnych ani nawet o bliskiej naszemu sercu braterskiej walce narodu 83 radzieckiego z hitlerowskim najeźdźcą. Nie znalazłem nic o martyro- logii Żydów w hitlerowskich obozach zagłady. Ani razu nie padło na piętnastu stronicach... - tu zrobił wymowną pauzę, unosząc wska- zujący palec ku górze - słowo: Lenin. A przecież jemu zawdzięcza- my również i to, że istnieją takie Koła Młodych Pisarzy, o których przed wojną w sanacyjnej Polsce nie było co nawet marzyć. I tylko dzięki ustrojowi socjalistycznemu obywatelka Forelli może sobie swobodnie pisać o wszystkim... Ale ja się pytam, komu ma służyć taka książka, w której nie ma nic z naszej rzeczywistości?... Mówił w tym stylu kwieciście i długo, aż wpadł mu w słowa nie- cierpliwiący się już od pewnej chwili młody człowiek z drugiego rzędu krzeseł. Ten przybrał od razu napastliwy ton. - Nam tu inteligencka pisarka nie będzie mydliła oczu wątpli- wej jakości psychologią, bzdurnymi problemami i mieszczańską miłością w mieszczańskich zapluskwionych łóżkach i z mieszczań- skim nocnikiem w kwiatki... My chcemy widzieć socjalistyczne życie, a nie naturalistyczny gnój i czarnowidztwo... Pomyślałam, gdzie on mógł widzieć takie nocniki, dlaczego oni wszyscy pałają taką nienawiścią do mieszczaństwa, z którego się najprawdopodobniej wywodzą i kto ich na ten mój "wieczór" zapro- sił. Zarzuty piętrzyły się. Moi potencjalni czytelnicy wyrażali głośno swoje niezadowolenie zupełnie nie na temat tego, co usłyszeli i zale- wali mnie potokiem zarzutów nie do odparcia. Domagali się książek pisanych według określonej recepty tak, jakby tworzenie było czymś w rodzaju przyrządzania stołówkowego posiłku, gdzie każdy składnik jest odpowiednio dozowany. Zdumiewająco liczni dyskutanci skakali sobie do oczu zapominając o moim istnieniu i wkrótce krytyka frag- mentu mojej powieści przemieniła się w burzliwe omawianie prądów w literaturze radzieckiej, politycznego zaangażowania i różnego rodzaju "wydźwięków".Podniosłam się od stolika i przez nikogo nie zatrzymywana, a chyba nawet nie zauważona, wyszłam w tym momencie, gdy jeden z uczestników wieczoru stwierdzał z rozbraja- jącą szczerością: - Wszystko, o czym pisze pani Forelli, jest nieprawdziwe, nie- typowe i wydumane. Ja sam byłem młody, też podglądałem kobiety w wychodkach, ale żadna mi oka szpilką od włosów nie wydłubała... 84 W Nieborowie przygotowywano Zjazd Młodych Pisarzy. Zarząd Główny ZLP w Warszawie zwrócił się do wszystkich kół tereno- wych, aby nadsyłano wybrane utwory do oceny. Na tej podstawie miano wytypować delegatów opierając się jedynie na ich talencie pisarskim. Bez przekonania, a raczej z obowiązku, złożyłam i ja kilkadzie- siąt stronic mojej "skrytykowanej" prozy wybranej z "Niedoskona- łości". W parę tygodni później sekretarka naszego Koła szepnęła mi na ucho, żebym została po zebraniu do momentu, aż wszyscy opuszczą lokal. Czekałam cierpliwie udając, że szukam jakiejś książki w szafie bibliotecznej. Trwało to dość długo, gdyż jedna z koleżanek, która była w trakcie pisania powieści pod tytułem "W cieniu sutanny", wypytywała naszego opiekuna, czy postać księdza może być pozy- tywna, czy też dla dobra socjalizmu i wydania książki ksiądz powi- nien być czarnym charakterem o sadystycznych skłonnościach. Wreszcie zostałyśmy same wśród żółtych ścian obwieszonych sztychami i porozstawianych w nieładzie krzeseł. Sekretarka wciąg- nęła mnie ze strachu do sraczyka, po czym wymogła słowo honoru, że nikomu słowa nie pisnę. - Została pani wytypowana przez Warszawę na zjazd jako jedyna z Koła. Wasz opiekun kazał zaproszenie schować i oddać dopiero po terminie. Niech pani koniecznie tam jedzie niby to z własnej inicjatywy. Zwrócą koszta przejazdu. Pojechałam. Lucylla pożyczyła na bilet kolejowy, a także poda- rowała letnie stare pantofle, gdyż moje półbuciki nie bardzo paso- wały do kretonowej sukienki. - Weź się lepiej za handel, albo poszukaj chłopaka z forsą, bo to twoje pisanie powieści doprowadzi cię do suchot, jeśli nie "na progi" domu wariatów... - zawyrokowała wciskając mi na dworcu butelkę z oranżadą i dwie bułki z serem. W Nieborowie poznałam cudowny smak życia w luksusie, pośród dzieł sztuki. Zetknęłam się również z prawdziwą życzliwością. Bar- dziej przyczyniła się do mego uświadomienia politycznego, niż wszystkie stosowane dotychczas zabiegi, których mi nie szczędzono. Zrozumiałam także, że urodziłam się w zupełnie nieodpowied- nim dla mnie czasie. Powinnam uczynić to o czterdzieści lat wcześ- niej, albo o czterdzieści później, gdyż w obecnej rzeczywistości nie uda mi się zapewne wydać żadnej powieści, a to z tej przyczyny, iż 85 nie potrafię pisać na "zamówienie społeczne". I wreszcie - zyska- łam przyjaciółki, a właściwie jedną w dwu osobach, ponieważ Bliź- niaczki były trudne do zidentyfikowania. Jednakowo wyglądały, mówiły, poruszały się, myślały i czuły. Można je było śmiało trakto- wać jak jedność. Dzieliłam z nimi od paru dni książęcą komnatę z łożami pod baldachimem. Właśnie na takim łożu, wśród brokatów i koronek, zostałam odkryta jako pisarka. Bliźniaczki przez całą noc nie zmru- żyły oka. Chichotały nad moim tekstem i raz po raz wykrzykiwały natchnionymi głosami: "świetne!", "kapitalne!", "brawo, Mercedes"! Resztę pochlebnych uwag wymieniały szeptem w języku francuskim. Widocznie dlatego, żeby mi się przypadkiem ze szczęścia we łbie nie przewróciło. Udawałam więc skromnie, że śpię i w rezultacie zasnę- łam wyobrażając sobie, jak cudownie musi być spędzać w takim łożu miłosne noce z mężczyzną. Miałam tylko niejakie obiekcje co do rozpiętego nade mną brokatowego baldachimu. Mógł się zerwać w najmniej odpowiednim momencie, a wtedy partner z pewnością dostałby czkawki. O brzasku obudziły mnie nie tyle ćwierkające ptaki za otwartymi w park oknami, co Bliźniaczki szarpiące mnie za ramię. - Mercedes Forelli... - zaczęły równocześnie i uroczyście, wciskając mi w ramiona parę kilogramów literatury. - Masz talent! Nikogo nie słuchaj i pisz tak, jak piszesz. My ci we wszystkim pomo- żemy! Klęczały na łożu w moich nogach w białych koszulach, zsuwają- cych się z ramion. Przypominały alabastrowe amorki na sarkofagu. Uśmiechnęłam się do nich, przecierając oczy pełne snu. - Złóż tekst w wydawnictwie! - krzyknęła jedna z nich. - To nie ma sensu! - odkrzyknęła głosem swojej siostry ta z drugiej strony. - I tak jej teraz tego nie wydadzą! Pomyślałam, że cudowne jest takie przebudzenie w książęcym łożu, gdy za oknami zielenią się w słońcu konary starych drzew, gdy ma się w perspektywie zjedzenie dobrego śniadania, a nowe przyja- ciółki - i to takie, które mają w literaturze, a także i w Związku Literatów coś do powiedzenia - wyciągają z kompleksów za uszy. - To nic nie szkodzi! - krzyknęła pierwsza. 86 - Nie ryczcie mi tak nad uchem - jęknęłam uszczęśliwiona. Wlepiły we mnie duże, rozumne oczy błyszczące pod puszystymi grzywkami i zakończyły jednocześnie, zgodnie, z energią i zachętą w glosie: - Próbuj więc, Mercedes Forelli! - Nie otwieraj pyska, bo czar pryska... - upominała dobrotli- wie Lucylla. - Jak siedzisz i nic nie mówisz, to nawet od biedy wyglądasz na partyjną. A "na progach" każdego urzędu lepiej o jed- no słowo mniej powiedzieć, niż za dużo. Kapujesz? Skinęłam głową. Lucylla z namaszczeniem upinała mi nad kar- kiem włosy, podwiązując czarną aksamitką. Było to moje pożegnalne popołudnie w jej domu. Nocnym osobo- wym pociągiem i trzecią klasą, żeby było taniej, miałam opuścić Wroc- ław na zawsze. Nie znalazłam w nim już pracy ani możliwości rozwinięcia się w Kole Młodych. Od czasu samowolnego wyjazdu do Nieborowa otaczała mnie zmowa milczenia i nieuchwytna, lecz wyczu- walna wrogość. Przestałam wreszcie przychodzić na czwartkowe zebra- nia. W parę tygodni później dowiedziałam się, że krążą o mnie plotki, jakobym w domu, u siebie, pod płaszczykiem towarzyskich spotkań, prowadziła wywrotową robotę i krytykowała ustrój. - Tylko o mnie nie zapomnij w tej Warszawie - dopominała się Lucylla, przeczesując całą fryzurę od nowa, bo coś jej tam nie wychodziło... - A jak ci się znów woda w te głupie uszy naleje, to przyjeżdżaj. Chałupa, jak widzisz, duża i ty się zmieścisz. Wprawdzie te padalce z Urzędu Kwaterunkowego doszlusowali mi rodzinę z pięciorgiem bękartów, ale ją w "trymiga" wykurzę, jak tylko Wła- dek dostanie się do milicji... - odgrażała się rozżalonym głosem, wyszarpując mi grzebieniem włosy. - Jadę do Olsztyna, a w Warszawie posiedzę dwa, trzy dni... - prostowałam już któryś raz, ale Lucylla była tak widocznie zaafero- wana swoimi kłopotami z kwaterunkiem i rodziną hodującą w łazie- nce świniaka, że nic do niej nie docierało. - Gdziekolwiek będę - dodałam po chwili - nigdy ciebie ani o tobie nie zapomnę. Zabrzmiało to jakoś sztucznie. Poczułam skrępowanie i chciałam prędko powiedzieć coś zabawnego, ale wzruszenie ścisnęło za gardło. 87 Przeraziłam się, że zaraz zacznę płakać. Właściwie ta ćwierćinteligen- tka, hochsztaplerka i kurwiszon - była jedynym człowiekiem, który mi przez te wszystkie lata pomagał i był do mnie przywiązany. - I napiszesz do mnie list? Taki, żeby go czytać jak Ewangelię? - dopytywała się niecierpliwie. - A jak będziesz sławna... - Jak będę "u progu sławy"... - wpadłam jej żartobliwie w sło- wa - to wtedy zwrócę ci wszystkie długi i kupię... Wiesz, co ci kupię?! - wykrzyknęłam. - No? - zainteresowała się. - Małpę. - Małpę? - ucieszyła się jak dziecko. - Żywą małpę? - Żywą, i w czerwonym kubraczku, z dzwoneczkami nad ogo- nem! A na szyi będzie obróżka i złoty łańcuszek... - zaczęłam snuć opowieść, bo nagle ujrzałam to stworzenie jak żywe, a sam pomysł wydał się zupełnie prosty do zrealizowania! - Chryste... - jęknęła z przejęciem. - Jak się z taką małpą w kawiarni pokażę, w "Artystycznej" albo w "Monopolu", to dopie- ro będą mnie mężczyźni obskakiwać! Wyobrażasz to sobie?! - Wyobrażam! - roześmiałam się głośno. Zobaczyłam nagle Lucyllę, jak sunie środkiem szafirowego dywa- nu między marmurowymi kolumnami, z rozczochranym łbem i z biustem przywodzącym na myśl melony. A na jej gołym ramieniu siedzi z namarszczonym, ruchliwym pyszczkiem małpka kapucynka i zwinnymi paluszkami iska namiętnie jej rozwichrzone włosy. Za Lucyllą ciągnie orszak wyskakujących z gaci samców; słyszałam nieo- mal jak chlupie im w łysych głowach błotko pożądania. - Ty z tą małpą nie żartujesz? - popatrzyła na mnie z ukosa, podejrzliwie. Widocznie zbił ją z tropu mój śmiech. - Nie żartuję... - Skąd ją weźmiesz? My do Polski Ludowej chyba nie będzie- my takiego towaru nigdy sprowadzać, bo one przecież żyją u kapita- listów? - zaczęła nagle myśleć politycznymi kategoriami, co mnie jeszcze bardziej rozbawiło. - Jak ja już stanę u progu sławy, to i o małpę wtedy będzie łatwiej. Spokojna głowa! Śmiałam się. Łzy jednak uparcie balansowały na krawędzi powiek i nawet nie bardzo zdawałam sobie sprawę, dlaczego. Może powodem było nie tyle rozstanie z Lucyllą, co świadomość, że znów jakiś rozdział mego życia został zamknięty i to nie najlepszym bilan- 88 sem. Znowu wszystko trzeba zaczynać od punktu zerowego. Tyle że tym razem z mocnym i rozpaczliwym postanowieniem, żeby wreszcie dopłynąć do brzegu. Do jakiegoś brzegu... - A ten czerwony kubraczek będzie z woreczkiem na jajeczka? - zatroszczyła się nagle poważnym głosem. - Na jajeczka? Na jakie znów jajeczka? - nie mogłam się w pierwszej chwili zorientować, o co jej chodzi. - Na małpie jaja! - wrzasnęła zniecierpliwiona moją tępotą. - Przecież to będzie samiec! Ja nie chcę mieć kłopotów z samicą! Zaraz będzie chciała rodzić i puści się z byle kotem! W tej samej prawie chwili odskoczyła od mojej głowy i z grzebie- niem w ręce rzuciła się w stronę drzwi. - Przez twój łeb i głupią małpę bękarty wyżrą wszystkie rodzynki z sernika! Znów zapomniałam kredens na klucz zamknąć! Rozmazywałam palcami płynące po policzku łzy. Wmawiałam w siebie, że to ze śmiechu, bo do prawdziwych naprawdę nie było powodu. Przed trzema miesiącami wysłałam maszynopis do upatrzo- nego przez Bliźnięta wydawnictwa, a przed niespełna tygodniem nadszedł list polecony. Powieść została zakwalifikowana do druku i proszono, abym przyjechała podpisać umowę. Była we mnie radość pomieszana z niedowierzaniem i skruchą. Skruchą dlatego, że dałam wiarę bałamutnym proroctwom, iż w obe- cnym ustroju sprawa talentu jest ostatnią rzeczą, na jaką zwraca się uwagę, i że żadne wydawnictwo mojej powieści nie wydrukuje, a przynajmniej na tym etapie. Chciałam odpokutować za ten brak wiary. Ukarać siebie, a przy- najmniej uczynić coś, co by świadczyło o moim zaangażowaniu, a także zaufaniu do głoszonych haseł, wypowiedzi i oświadczeń ludzi rządzących krajem. Nie byłam może wyrobiona politycznie, żenowa- ło mnie mówienie o tych sprawach, ale bardzo chciałam dorzucić i moją skromną cegiełkę do tego, co pragnęliśmy zbudować. Teraz właśnie nadarzała się okazja - mogłam dokonać wyboru. Bliźniaczki radziły powrót do Warszawy. - Załatwimy ci bezpłatny miesiąc pobytu w Domu Pracy Twór- czej pod Warszawą. Przez ten czas załatwisz sprawy z wydawnict- wem i poszukasz pracy. O to nie będzie trudno - w redakcjach potrzebni są ludzie z dobrym piórem. Przy najbliższej weryfikacji na podstawie złożonego maszynopisu i umowy z wydawnictwem przyj- 89 mą cię do Związku Literatów. Możesz wtedy starać się o przydział mieszkania przez kwaterunek i kilkumiesięczne stypendium na pra- cę twórczą... Propozycja była kusząca. Na zjeździe w Nieborowie mówiono w referatach także o tym, że kraj z trudem i wielkim wysiłkiem podnosi się z ruin i powojen- nej nędzy. Trudno jest o mieszkania w Warszawie, a młodzi pisarze powinni tworzyć środowiska na prowincji, na Ziemiach Odzyska- nych. Utrwalać tam polskość, nieść kulturę i słowo pisane. Tam znajdą mieszkania, przychylność, opiekę władz terenowych, a także tematy, których trzeba szukać wśród ludzi w terenie, a nie przy kawiarnianym stoliku w Klubie Literatów na Krakowskim Przed- mieściu. W tym czasie jeden z kolegów redakcyjnych wiedząc, że jestem pozbawiona stałej pracy, zaproponował mi prowadzenie kores- pondencji z terenu Warmii i Mazur dla pewnego warszawskiego dziennika. Obejmował w nim właśnie stanowisko sekretarza redak- cji. Obiecał, że jeśli materiały będą interesujące, postara się dla mnie o ryczałt, a w przyszłości może nawet i o cały etat. Mieszkanie mia- łam objąć po moim poprzedniku, który ze względów rodzinnych przeniósł się na inny teren. Bez większego wahania wybrałam tę drugą możliwość - wyjazd do Olsztyna. Miał to być rewanż i niejako spłacenie długu za umo- wę, którą lada dzień miałam podpisać z wydawnictwem. Lucylla wniosła na półmisku grubo krajaną szynkę i ogórki kiszone. Małpka w czerwonym kubraczku z dzwoneczkiem nad ogo- nem wciąż siedziała na jej ramieniu. Roześmiałam się. - Ty się nie śmiej, te baciary spod Lwowa, to mnie jak mró- weczki obeżrą. Co zostawię w kuchni, wszystko znika. Niby matka w dupę wali i krzyczy, że to cudze, ale te gówniarze rąbią wszystko, co na drodze... - Ustawiała na stole zastawę wyciągniętą z "pomoc- nika". - Ja się śmieję z twojej małpki. - Jakiej znów małpki? - Wytrzeszczyła na mnie blisko osadzo- ne, zdumione oczy. - Tej, co siedzi ci na ramieniu, w czerwonym kubraczku. Lucylla otrząsnęła się odruchowo. - Co ty znów... Masz widzenia? 90 - Nie, tylko wyobraźnię - roześmiałam się z jej przerażonej miny. - Wiesz co, ja bym zwariowała z taką wyobraźnią, a do tego jeszcze zboczoną. - Zboczoną? - popatrzyłam na nią z zainteresowaniem, zasta- nawiając się, jakimi drogami chadzają jej myśli. - No pewno! Gdybyś miała normalną, jak wszyscy ludzie, to byś się już dawno zapisała do partii. - Zerknęła na mnie z ukosa i dorzuciła: - Dlaczego ty się tam nie wepchnęłaś? Nie chciałam dyskutować z Lucylla na ten temat. I tak by nie zrozumiała moich argumentów, że wkrótce po wojnie pchali się tam yoiksdeutsche, męty i cwaniacy. Nie chciałam znaleźć się pośród nich, żeby wspólnie dzielić potem los wyrzuconych z partii, bo spo- dziewałam się, że i do tego kiedyś dojść musi. - Mówmy o czymś innym... - bąknęłam spoglądając na stojący zegar. Pomyślałam, że bardzo trudno jest się poruszać bez własnego cykadła i po raz któryś poczułam nienawiść do generała Zarzyckie- go, a właściwie do pana Radkiewicza. - Ja tak sobie myślę, czy ty w ogóle nie jesteś zboczona? - ciągnęła niezrażona, rozstawiając z wdziękiem tłuste paluszki i kra- jąc ogórki w grube plastry. - Wciąż przecież jesteś bez chłopa... Pomyślałam o Jerzym i serce mi na moment zamarło. - Wiesz co... - mówiła, nie zwracając uwagi na moje uparte milczenie, - ty skontroluj swój stosunek do stosunku... - powie- działa tak jakoś zawile i odchrząknąwszy, spojrzała na mnie wycze- kująco, żebym pochwaliła jej nowo przyswojony zwrot. Uśmiechnęłam się, ale milczałam dalej. - Mnie się zdaje, że ty nie bardzo wiesz, co robić w łóżku albo się zbyt certolisz ze swoją psotką. Ja ci jedno powiem... - zrobiła wymowną pauzę. - Mężczyźni nie lubią długo chodzić koło tego interesu, bo im cierpliwość opada i koniec! - Uczyniła dramatyczny gest dłońmi. - Ty trzymaj się mojej zasady, a jakiej, to powiem tylko tobie, bo jesteś moją najlepszą przyjaciółką: "Kto prędko daje, ten dwa razy daje"! Czas ucieka od człowieka i nie można na pro- gach łóżka wiele się ceregielować. Sama widzisz, że ja się od chłopa- ków opędzić nie mogę! - Potrząsnęła tryumfalnie rozkudloną głową, a ja znów zobaczyłam na jej ramieniu małpkę. - Zlituj się, Lucylla, przecież jadę do Olsztyna jako kores- pondent terenowy, a nie pensjonariuszka do burdelu... 91 Wskazówki zegara posuwały się szybko. Czułam już lekkie podnie- cenie podróżą i niepokój, że mogę się spóźnić do pociągu. Sięgnęłam po kanapkę z szynką, zazdroszcząc Lucylli jej bezproblemowego pat- rzenia zarówno na sprawy polityki, jak i łóżka. Pakowała w pudełko sernik wielkości młyńskiego koła. - Zabierz go z sobą w drogę. Może przynajmniej na tego paga- ja złapiesz w pociągu jakiegoś chłopaka. Wrześniowe niebo miało barwę granatu, rozniebieszczonego po brzegach światłami dworca. Stałam na peronie z mieszanymi uczu- ciami. Czułam smutek, że znów zamknął się jeden rozdział, a jedno- cześnie radość, że zaczyna się nowa przygoda z życiem. W sapaniu lokomotywy, w trzaskaniu drzwiczek, w odjeżdżających pociągach i wilgotnym zapachu pary czaiło się coś niezwykłego. Coś z tęsknoty i nadziei. Każda podróż, choćby najkrótsza, kryła w sobie oczekiwa- nie. Czekałam. Wciąż czekałam, nie bardzo nawet wiedząc, na co czekam, co będzie dla mnie tym szczęściem, które przyjedzie z dale- kiej drogi. A może spotkam je podczas jakiejś podróży? Patrzyłam na wybłyskujące na torach fioletowe i zielone świateł- ka. Księżyc srebrzył szyny, powietrze pachniało odchodzącym latem. Za chwilę miałam opuścić mroczne, uśpione o tej porze miasto. Przywiązało mnie do siebie ciężką pracą, złudzeniami, goryczą zawodów, radością drobniutkich sukcesów. Zegnałam je w myśli, jak żegna się człowieka, którego więcej już może w życiu nie spotkamy. U moich nóg stała rozlatująca się, wysłużona walizka. Nic w niej przez te lata z rzeczy użytkowych nie przybyło. Jedynie maszynopis mojej powieści. Jej kartki powoli żółkły, a na marginesach przybywa- ło uwag robionych różnego koloru ołówkami. Pomyślałam, że okres tu spędzony nazwę "błękitnym". Nie był bowiem najgorszy, a zawarł w sobie coś z tej chłodnej barwy. W moim ukochanym pokoju ściany nasycono kolorem niebieskim. Z okien patrzyłam w błękitne niebo i w błękitne godziny zmierz- chów. Nawet koperta z wydawnictwa była niebieściutka. Zwiastowa- ła radość. Gdy podpisuje się umowę, książka z całą pewnością musi być wydana w ciągu roku. Pamięć ludzka to klisza. Łatwo ją prześwietlić, łatwo nałożyć na nią inne obrazy, ale ten pierwszy nie da się zatrzeć. Będzie przebijał spod wszystkich późniejszych. Może już prawie niewidoczny, ale przecież utrwalony na zawsze. 92 Głodna i zziębnięta znalazłam się o piątej rano w Warszawie. Do siódmej przesiedziałam na ławce w poczekalni dworcowej, wyłuskując ukradkiem z pudła kawałki sernika. Marzyłam o szklance gorącej herbaty, ale w mojej sytuacji każdy grosz był cenny, więc postanowiłam wytrwać jeszcze tych kilka godzin. O dziewiątej mia- łam się spotkać w Klubie Literackim z Bliźniaczkami. Załatwiły mi w gościnnych pokojach nocleg na dwie noce. Tam postanowiłam zaprosić je na herbatę. Resztę godzin spędziłam na włóczędze po Warszawie, odwiedza- jąc znajome kąty, z których już tak niewiele pozostało. Nowe ulice, nowe domy, rusztowania i wykopki. Ranek był mglisty, delikatnie prześwietlony wyblakłym słońcem i pachniał tak, jak potrafią pach- nieć tylko wrześniowe ranki w Warszawie. Ogarnęło mnie wzrusze- nie. Znów byłam w mieście mego dzieciństwa. Tyle tylko, że niczego z tamtego szczęśliwego okresu nie potrafiłam już odnaleźć. Niczego i nikogo. Przyjaciółki z lat szkolnych mogłam odszukać jedynie na cmentarzu. Zginęły jako łączniczki w Powstaniu Warszawskim. Poszukiwania nielicznej rodziny potwierdziły raz jeszcze moją zupeł- ną samotność. W walizce spoczywało kilka listów opatrzonych zna- czkami Czerwonego Krzyża zawiadamiających, że tych, których poszukiwałam, nie ma już wśród żywych. Mogiły moich ciotecznych braci, Zbyszka i Tadzia, znajdowały się w Newark; obaj zginęli tego samego dnia w bitwie o Anglię. Brat ojca został zamordowany w Katyniu, ciotka Weronika także nie miała własnej mogiły. Zginęła w obozie koncentracyjnym na Majdanku. Do umówionej godziny pozostało jeszcze trochę czasu. Bolały mnie stopy w niewygodnych pantoflach, w ręce ciążyła walizka i pudło z sernikiem. Przycupnęłam na ławce w mrocznej nawie koś- cioła Świętej Anny. Też coś tam remontowano we wnętrzu. Pachnia- ło świeżym tynkiem. Zaczęłam myśleć o wielu bzdurnych rzeczach. Próbowałam nawet sobie wyobrazić, jak to będzie, gdy wydadzą mi książkę. Co czuje się otwierając pierwszy egzemplarz pachnący jesz- cze farbą drukarską? W istocie wcale nie chodziło o moje odczucia, a o Jerzego, który pewnego dnia zobaczy na wystawie moje nazwis- ko i kupi książkę. Co sobie wtedy pomyśli? Temat stawał się niebezpieczny i trzeba się było szybko z niego wycofać. Zwekslowałam na Olsztyn. Nie znałam tego miasta, nawet 93 przez krótki moment żałowałam mego postanowienia. Jednak waha- nie minęło, gdy uświadomiłam sobie, że może tam bardziej przyda się moja praca, niż tu. Do Warszawy pchał się każdy, kto tylko mógł. Bliźniaczki przywitały mnie od stolika okrzykiem radości i jedno- cześnie naszym hasłem rozpoznawczym: - Wszelki duch Pana Boga chwali! Mercedes Forelli, jak żywa! - po czym pomogły rozlokować się w gościnnym pokoju, przykazały natychmiast udać się do wydawnictwa, a stamtąd do ich domu na obiad. Serce waliło mi nieprzytomnie, gdy wchodziłam do odremonto- wanego budynku na trzecie piętro. Ciasne korytarzyki, dużo biało lakierowanych drzwi, zapach kurzu i kawy. Zerknęłam na karteczkę z nazwiskiem, poszukałam odpowiedniego numeru i po chwili stanę- łam oko w oko z redaktorką mojej książki. Zbyt młoda, dość ładna, ale czy mądra? - pomyślałam zastana- wiając się jednocześnie, czy jest po studiach i czy mam do czynienia z redaktorem z prawdziwego zdarzenia, czy też jest to jakiś "pody- rektorski" bądź "poministerski" remanent. Krążyły plotki, że jeżeli któremuś z dygnitarzy znudziła się kochanka i nie bardzo wiedział, co z nią robić - to na "odczepnego" otrzymywała pracę w "kultu- rze". Najczęściej upychano je w wydawnictwach jako redaktorki. Każda z nich umiała ostatecznie czytać, a kwalifikowanie tekstów do druku uważano za rzecz tak błahą, że można ją było powierzyć nieomal każdemu, kto nie miał skłonności do "wychyleń". O tej twardej zasadzie "byle się nie wychylać", wiedział każdy urzędnik na jakim takim stanowisku i nie zdarzyło się, aby ten podstawowy błąd popełnił. Redaktorki z zasady nie czyniły tego nigdy. Bezpieczniej było tekst odrzucić, niż się komuś "odgórnie" narazić i mieć jakie- kolwiek kłopoty. Ta jest chyba po studiach. Nie pasuje do dygnitarskiego łóżka. Wygląda zbyt skromnie i biust ma także niewielki - oszacowałam błyskawicznie szczupłą szatynkę w popielatym kostiumie, która czy- niła w tej chwili to samo ze mną. Prawdopodobnie zastanawiała się, ile jest w tekście fikcji, a ile autobiografii. Uśmiechnęłam się. Ona także. Miała ładnie wykrojone usta, a przy uśmiechu w lewym policzku tworzył się dołeczek. - Podobała nam się pani proza - zaczęła uprzejmie zza biur- ka, przybierając urzędowy ton po wymianie pierwszych grzeczności. Spuściłam skromnie oczy. 94 - Oczywiście wymaga jeszcze pracy i dużych skrótów... - Spoj- rzała na mnie. Skinęłam lekko głową obserwując jej srebrną bransoletkę starej roboty. - Jest tego siedemset stronic. Przynajmniej dwieście trzeba wyrzucić. - Aż tak złe? - zatrwożyłam się. - Nie chodzi o to, czy złe, czy dobre. Mamy niewielki przydział papieru, a poza tym jest to debiut. Nie możemy ryzykować tak dużą pozycją. - Rozumiem - bąknęłam, choć właściwie nic z tego nie rozu- miałam. - Podpiszemy z panią umowę, wypłacimy zaliczkę i będzie pani mogła spokojnie nad tekstem pracować. Zdaje się, że nie jest pani w najlepszej sytuacji materialnej. - Wyciągnęła z szuflady maszyno- pis, coś tam na nim notując. Poczułam nagle ogromne znużenie, a także zażenowanie moją widoczną nędzą. Chciało mi się pić, byłam już trochę głodna, w nie- wygodnych pantoflach Lucylli piekły stopy. - Jest pomyślany jako dwa tomy... - wtrąciłam nieśmiało myś- ląc o tym, że skracanie nie będzie taką znów łatwą dla mnie rzeczą. - Im bardziej się skraca, tym bardziej książka na tym zyskuje - oznajmiła autorytatywnie. - Sama się pani przekona. - Możliwe... - zgodziłam się grzecznie bez większego przeko- nania, obiecując sobie nie uprzedzać się do redaktorki i stosować się do udzielanych wskazówek. Chwilę jeszcze mówiła o moim przegadanym tekście, uzgodniła adres, pod który miano przesłać umowę oraz zaliczkę. Podsuwając mi tekst do przepracowania, dorzuciła mimochodem: - Przy skracaniu niech pani także zwróci uwagę na słownictwo. Trzeba je ugrzecznić wykreślając takie słowa jak "bydlak", "sukin- syn", "gówno" oraz koniecznie wyrzucić "dupę". - A jeśli są potrzebne w tekście, spełniają określoną rolę? - spytałam nieśmiało, patrząc w okno wychodzące wprost na rozjaś- nione słońcem niebo. - Nie są konieczne! - odpowiedziała z wyraźną odrazą do tego rodzaju słów. 95 - Środowisko, które opisuję, nie może mówić literackim języ- kiem. Muszę czasem w dialogu użyć charakterystycznych dla niego powiedzonek, bo inaczej wypadnie to jakoś sztucznie... - Może ewentualnie jakieś naprawdę konieczne słowo wykrop- kować - poszła na kompromis po chwili namysłu. - Nie można wykropkować, bo to nie to samo - zaczęłam odważnie, choć nieudolnie bronić swoich racji. - Język powinien być żywy, soczysty, a co dadzą czytelnikom kropki? Zdanie zatraci cały swój specyficzny smak i rytm. Jeżeli napiszę: Papuga ma zieloną dupę, to czytelnik musi się uśmiechnąć, bo już samo słowo "dupa" w zestawieniu z papugą jakoś nie pasuje. - Nie potrafiłam jasno wyrazić swojej myśli, zaczęłam się denerwować i zapragnęłam jak najprędzej mieć tę wizytę za sobą. - Czytelnik wcale nie musi się śmiać - skarciła mnie lekko wzro- kiem. - On musi się czegoś z książki nauczyć, a pani podsuwa mu wul- garne słowa. Trzeba się liczyć, że książkę będzie czytała także i młodzież. Musi pani absolutnie wyrzucić wszystkie "dupy"! - zaczęła się wyraźnie niecierpliwić, a wymówiwszy to niecenzuralne słowo, poczuła się mocno zakłopotana. - Życie jest wystarczająco ciężkie i smutne - westchnęłam - dlaczego nie dać czytelnikowi możliwości, aby się uśmiechnął? - Czułam, że uparcie bronię już straconej pozycji. - Książka to nie cyrk a oręż, którym należy walczyć o socja- lizm! - plasnęła dłonią o maszynopis i podniosła się zza biurka. Bliźniaczki czekały na mnie z pieczoną cielęciną obłożoną rumianymi ziemniaczkami oraz z wielką niecierpliwością. - No i co, Mercedes Forelli? - krzyknęły jednocześnie od progu. - Skrócić i wyrzucić! - jęknęłam, zasiadając z westchnieniem ulgi za stołem nakrytym do obiadu. Naprzeciw stało ogromne lustro w czarnych ramach, a pod nim rząd doniczek z bujnymi paprociami. Spojrzałam na swoje odbicie w nędznej, źle skrojonej sukience i sta- rałam się więcej nie podnosić głowy znad talerza. Przysięgłam sobie, że z pierwszych zarobionych na książce pieniędzy kupię jakąś gus- towną sukienkę w jasnych, wesołych barwach, najchętniej z białym kołnierzykiem przy szyi. - Skrócimy... - zgodziła się pogodnie pierwsza po chwili namysłu. 96 - Skrócimy... - odpowiedziała jak echo druga i gdy opowie- działam im pokrótce przebieg spotkania, zaczęły mi tłumaczyć, że i tak dobrze cała rozmowa wypadła. Usłyszałam wtedy coś bardzo dla mnie niepojętego, w co uwierzyłam tylko dlatego, że darzyłam obie siostry ogromnym zaufaniem. Brzmiało to mniej więcej tak: "nie jest ważne, ile się tekstu napisało, ale ile się wyrzuciło z tego, co się napisało". A więc znów wszystko od zera - pomyślałam z ciężkim west- chnieniem, stojąc pośrodku pokoju. Na szczęście dla mnie, mój poprzednik zostawił to, co nie nadawało się do wywiezienia. Stare łóżko, stolik, taboret i coś w rodzaju komody z szufladami. Wpraw- dzie bez uchwytów, ale za to szczelnie wypełnione pustymi butelka- mi po wódce. Z samej sprzedaży można było uzyskać kilkadziesiąt złotych. Postanowiłam nie wynosić ich na śmietnik. Stanowiły mój rezerwowy kapitał. Graty były zniszczone, brudne, lecz natychmiast zobaczyłam je oczami wyobraźni pomalowane na kolor kości słoniowej. Nie jest tak źle - pocieszałam się - mogło w ogóle nie być żadnych gratów i wtedy musiałabym sypiać na podłodze. Mieszkanie znajdowało się na parterze w budynku, w którym poprzednio mieściły się biura pracowni architektonicznej. Zamienia- jąc je na pomieszczenia prywatne, dokonano dziwnych podziałów l przeróbek. Aby trafić do mnie, trzeba było wejść z klatki schodo- wej do przedpokoiku dzielonego z innymi lokatorami, a następnie skręcić w prawo. Należał do mnie kiszkowaty pokoik, z oknem wygospodarowanym z kuchni sąsiadów w ten sposób, że ten wąski skrawek ściany odgrodzono otynkowaną płytą spilśnioną. Najmniej- szy szmer po tamtej stronie słyszało się u mnie. Przez całą długość tej kiszki przybito deskę dochodzącą do obtłuczonego zlewu. Na desce, poza wypalonymi śladami, zastałam elektryczną płytkę szamo- tową, taką samą jak z mego okresu "czarnego", a także parę przypa- lonych garnków. Od biedy do tej "kuchni", jak ją szumnie określano W biurze meldunkowym, można było wcisnąć krzesło i jadać posiłki na desce. Pokój mieszkalny natomiast był obszerny. Duże okno wychodziło na kościół z czerwonej cegły, obsadzony starymi lipami. Na jednej ze ścian odznaczały się pod nierównym tynkiem zamu- rowane drzwi do sąsiadów. Łazienka nie miała ani okna, ani wenty- 97 lacji, była zaś w takim stanie, że posądzałam mego poprzednika, iż albo hodował w niej prosiaka, albo w chwilach upojenia alkoholo- wego walił w ściany młotkiem, chcąc je upodobnić do pantery w cęt- ki. Od razu pierwszego dnia udałam się do biura meldunkowego. Chciałam dokonać wszystkich koniecznych formalności, żeby objąć mieszkanie. - Dokładny adres zakładu pracy - zażądała urzędniczka bez- namiętnym tonem, lustrując mnie znudzonym wzrokiem. - Nie pracuję w żadnym zakładzie pracy. - To gdzie pracujecie? - W domu. Jestem dziennikarką i prowadzę korespondencję z tutejszego terenu dla prasy warszawskiej. - Mnie Warszawa nie interesuje. Ja muszę mieć wasze tutejsze miejsce pracy - zmieniła nagle ton. Oględziny musiały wypaść nie- najlepiej. - Tutaj nie mam żadnego etatu. - To znaczy, nigdzie nie pracujecie? - zainteresowała się wreszcie naprawdę i coś napastliwego zadźwięczało w jej głosie. - Pracuję. Piszę artykuły do gazet. Piszę też książki - dodałam z niejakim wahaniem. - To nie jest żadna praca. Ja pytam o wasze miejsce zatrudnie- nia. Inaczej was nie zamelduję i nie dostaniecie kartek żywnościo- wych. - "Kurier Codzienny" - wymieniłam jedną z kilku redakcji. - Legitymacja. Wyciągnęłam zieloną karteczkę z nadrukiem redakcji, moim nazwiskiem i określoną funkcją pracy. - To nie jest żadna legitymacja. - Nie mam innej. - To znaczy, że obywatelka nigdzie nie zatrudniona? - zaczę- ła od początku. - Jestem zatrudniona w Warszawie w redakcji "Kuriera Codziennego". - Więc z jakiej racji obywatelka zabiera mieszkanie tutaj, kiedy brakuje ich dla rodzin z dziećmi? Jak się pracuje w Warszawie, to niech Warszawa da wam mieszkanie... - Wzruszyła ramionami i przez moment przestała się mną interesować. 98 - Przysłano mnie właśnie tutaj do pracy - zaczęłam jej cierp- liwie tłumaczyć. - Zajmuję mieszkanie po moim koledze redakcyj- nym. Spojrzała na mnie z namysłem i zajrzała jeszcze raz do akt i kar- toteki. - Po tym pijaku? - przeraziła się. - Może i z wami będą kłopoty? Ja was nie zamelduję! - wykrzyknęła z determinacją. Nogi się pode mną ugięły. Nie miałam pieniędzy nawet na bilet powrotny, a wracać też nie miałam dokąd. Poszłam do kierownika. Dłu- go mu tłumaczyłam, co i jak. Pokazałam wszystkie legitymacje, zaświad- czenia ze Związku Literatów, a także z Ministerstwa Kultury i Sztuki, udowadniając, że przysługuje mi samodzielny pokój do pracy. Następnego dnia zostałam jednak zameldowana. Odetchnęłam z ulgą i zaczęłam się "urządzać". Na razie sypiałam w ubraniu na gołych materacach, przykrywając się wiatrówką. Dnie upływały na myciu okien, szorowaniu podłóg i doprowadzaniu mego własnego, pierwszego, powojennego domu do stanu używalności. Umowa nie nadchodziła, a i obiecana zaliczka także. Wysłałam dwa artykuły i jeden reportaż, ale też nie spieszono się z nadesłaniem honora- rium. Z trudem starczyło na opłacenie różnych rachunków w związ- ku z objęciem mieszkania, ale na jedzenie już zabrakło. Codziennie więc wynosiłam ukradkiem po kilka dyskretnie opakowanych bute- lek do punktu skupu. Starczało na śniadanie w barze mlecznym i bułkę na resztę dnia. Nie narzekałam. Wszystkim ludziom pracy było po wojnie ciężko. Najważniejszą dla mnie sprawą było własne mieszkanie i świadomość, że za kilka dni podpiszę umowę, a gdy nadejdzie zaliczka, kupię z niej pościel i najniezbędniejsze drobiaz- gi. Byłam prawie szczęśliwa. Dni umykały szybko. Pracy nie brakowało - z pieniędzmi było znacznie gorzej. Zaliczka rozeszła się w kilka dni. Miałam już jed- nak własną pościel, meble pomalowane na biało, a w oknach zasłony z niebieskiego kretonu w drobne kwiatuszki, który udało się zdobyć po dwu godzinach stania w kolejce. Zapastowałam podłogi, dopro- wadziłam do stanu używalności łazienkę, a także "kiszkę" - jak nazywałam pomieszczenie kuchenne. Mieszkanie wydało mi się pię- kne i jakieś takie bardzo moje. Wyciągnęłam wtedy z dna walizki etykietkę po mydle. Nakleiłam na tekturkę i zawiesiłam na niebies- 99 kiej wstążeczce nad łóżkiem, tak jak inni wieszają szkaplerz lub święty obrazek. Płynął sobie mój dumny biały łabędź po błękitnych falach z cudownie wygiętą szyją - wspaniały i królewski. Dnie spędzałam nad tekstem "Niedoskonałości". Czytałam go dziesiątki razy aż do obrzydzenia, skracałam dialogi, wyrzucałam opisy i komentarze, uśmiercałam drugoplanowych bohaterów, byle dostosować się do wymagań wydawnictwa. Złościłam się, irytowałam, ogarniało mnie zniechęcenie i smutek. Cała ta praca wydawała się beznadziejna. W takich razach odsuwałam maszynopis i wychodzi- łam na dalekie spacery po lesie i nad jeziora, chowając do kieszeni wiatrówki bułkę. Błądziłam godzinami po wilgotnych ścieżkach wśród zrudziałych, zeschniętych liści dębów, w towarzystwie moich książkowych bohaterów. Nie mogłam, nie potrafiłam się od nich wyzwolić, chociaż pozornie zostali uwięzieni na stronicach maszyno- pisu. Wiodłam z nimi spór, przekonywałam bez entuzjazmu, że muszę ich unicestwić, obiecywałam przywrócić do życia w innych sytuacjach i w innej powieści, którą kiedyś jeszcze napiszę. Nie chcieli zrozumieć, że w tym tekście są zbyteczni. Było mi ich żal. Doznawałam przykrego uczucia, że rozstaję się z bliskimi przyjaciół- mi z mojej winy, że zdradzam ich za nędzną zaliczkę. Czułam się samotna - nie miałam nikogo poza nimi. Prawda, oprócz łabędzia. Ale ten wyniosły, królewski ptak nie był przyjacielem. Jedynie obie- tnicą i ułudą. Marzeniem o czymś tak kruchym i nieuchwytnym, jak szczęście. Był początek grudnia, a ja wciąż nie potrafiłam wsiąknąć w tutej- sze środowisko. Skromniutki dziennikarski światek odstręczał. Ludzie z innych środowisk stanowili zamknięty klan. Dobierali sobie towarzystwo osób mających w mieście, względnie w swoich miej- scach pracy, jakieś znaczenie. Towarzystwo ludzi wpływowych, dob- rze sytuowanych, bo i takich nie brakowało. Wysiedlanie Niemców niektórym przysporzyło, jeśli nie fortuny, to przynajmniej pięknych mieszkań z pełnym umeblowaniem i piwnic bogatych we wszelakie dobra. Ja się w tym społeczeństwie nie liczyłam. Nędznie ubrana, miesz- kająca w prymitywnych warunkach, nie posiadająca możliwości, by podjąć znajomych choćby tylko herbatą. Byłam po prostu nikim. Samotną, niepracującą nigdzie kobietą, która jedynie coś tam gdzieś pisała. 100 Sąsiadów miałam również nieciekawych. Ci najbliżsi, zza ściany, patrzyli na mnie od pierwszego dnia niechętnym okiem. Mieli starą babkę, troje dzieci, a czwarte kopało już matkę niecierpliwie w brzuch, chcąc jak najszybciej podnieść wskaźnik urodzin na Zie- miach Odzyskanych. Zajmowali dwa małe pomieszczenia z kuchnią i pragnęli powię- kszyć życiową przestrzeń o mój pokój. Pitrasząc w "kiszce" słysza- łam ich rozmowy. Nie krępowali się zbytnio świadomością tego, że ścianka przepuszcza każde słowo. - Mieszka tu jakaś przybłęda, co nigdzie nie pracuje... - zaczynała zwykle w czasie obiadu pani Kowalikowa głosem rozsier- dzonej przekupki. - A ty się zaocznie na inżyniera uczysz, kreśle- nia do domu bierzesz i nie masz dla siebie spokojnego kąta do pracy... Drobniutki, milczkowaty mąż z bródką capa i łysiejącym czere- pem siorbał tak głośno, iż można było policzyć zjedzone łyżki zupy. - Niech się tylko dzieciak urodzi, a ja zdam chociaż jeden egzamin, to się tym zajmiemy - odpowiadał przyszły inżynier, z gębą pełną jedzenia. - Wyrzucić na ulicę i niech wraca, skąd przyszła - dodawała z satysfakcją i już spokojniejszym tonem pani Kowalikowa, wrzesz- cząc jednocześnie na dzieciaki, żeby się jej nie plątały pod nogami. Nie brałam poważnie tych zakusów na moje, z takim trudem zdoby- te i doprowadzone do porządku, mieszkanie. Byłam zameldowana, płaciłam punktualnie komorne, miałam dokument ministra, że przy- sługuje mi samodzielny pokój do pracy twórczej. Czuwał nade mną także Związek Literatów Polskich w Warszawie, no i żyłam w pra- worządnym państwie. Na piętrze mieszkał architekt z żoną i dwuletnim synkiem. Ładna, rosła blondyna wydała mi się sympatyczna. Kilka razy uśmiechnęłam się do niej, później spotykając na schodach zaczęłam mówić: - Dzień dob- iy - i wreszcie w sklepie przy okazji zakupów zaczęłyśmy rozmawiać, wybrzydzając na kilometrowe ogonki "za mięsem". W czasie krótkiej drogi do domu dowiedziałam się, że mąż był w partyzantce, jego namię- tnością są polowania, a ona całe wieczory spędza samotnie z dzieckiem w domu, bo mąż albo na zebraniach w biurze, albo na szkoleniu partyj- nym. Tak chciałaby gdzieś z nim pójść. Chociażby do kina. Pomyślałam, 101 że gdy tylko nadejdą pieniądze za dwa wydrukowane już reportaże, kupię ciastek i zaproszę ją na herbatę. Tymczasem pani Elżbieta pier- wsza złożyła mi niespodziewaną wizytę. Prałam w łazience nocną koszulę z białej flaneli w różowe paseczki, martwiąc się, czy wyschnie do nocy. Nie miałam innej na zmianę. Jednocześnie zastanawiałam się, czy bohaterka mojej powieści nie jest zbyt naiwna w swoim widzeniu świata i w jaki sposób pokazać zachodzące w niej przemiany, gdy zapukano do drzwi. Pani Elżbieta była nieco zakłopotana. Kręciła w palcach klucz, rozglądając się po pokoju, wyraźnie zaskoczona jego skrom- niutkim urządzeniem. Podsunęłam jej taboret, a sama przysiadłam na brzeżku łóżka okrytego kraciastym pledem kupionym na olsztyń- skim rynku ze starzyzną. - Pewnie się pani dziwi moją wizytą... - zaczęła pokrywając zakłopotanie uśmiechem. - Ale ja mam wielkie zmartwienie i pomyślałam, że tylko pani może mi w tym pomóc. Bąknęłam coś w rodzaju, że jest mi bardzo miło i że jeśli tylko mogę jej w czymś przyjść z pomocą... - Bo widzi pani, jestem w ciąży! - wyrzuciła z siebie jednym tchem i z taką pretensją w głosie, jak ja bym temu faktowi była winna. - I nie mam ochoty więcej rodzić... - To rzeczywiście przykre - bąknęłam, nie rozumiejąc o co jej chodzi. - Właśnie! - podchwyciła skwapliwie. - Zaraz więc sobie pomyślałam, że pani z całą pewnością wie, jak domowym sposobem spędzić płód. - Ja? - zdumiałam się nieprzyjemnie. - Nie jestem lekarzem ani nawet akuszerką. - Ale chyba pani to potrafi? - Popatrzyła na mnie z niedo- wierzaniem i jednocześnie nadzieją w ładnych, czarnych oczach. - Ja nie mam przecież żadnego doświadczenia... Mąż stara się uważać, ale słyszałam, że mężczyźni nie liczą się, jak z kimś dorywczo to robią. Pewnie nieraz się pani trafiała ciąża i w jakiś sposób musiała się pani jej pozbyć... - Mam siedmioro nieślubnych dzieci, a ósme w drodze - powiedziałam lodowatym tonem i dałam do zrozumienia, żeby opuś- ciła moje mieszkanie. 102 r" Pierwsze dni Nowego Roku obfitowały w wydarzenia. Nadszedł list z wydawnictwa. Była to odpowiedź na tekst wysłany przed sześ- cioma tygodniami, skrócony i wykastrowany z mocnych słów. Pro- szono, abym przy okazji "bytności w Warszawie" pofatygowała się do nich w celu "omówienia poprawionego tekstu". Bardzo mnie zmartwiło to "przy okazji". W ten sposób asekurowano się przed zwróceniem mi kosztów przejazdu. "Przy okazji" świadczyło także i o tym, że praca nad moją powieścią nie jest niczym pilnym, a więc z jej drukiem także nie będzie się nikomu spieszyło. Chciałam natychmiast pojechać do Warszawy. Spojrzałam nawet na kościelny zegar, czy zdążę na najbliższy pociąg. Jednak na prze- szkodzie stanął jak zwykle "wymysł szatana", czyli pieniądze. Cho- ciaż starałam się wysłać punktualnie zamówione materiały do różnych redakcji, one zupełnie nie dbały, aby je szybko zamieścić czy względnie punktualnie wysłać skromniutkie honoraria. Jadałam więc od przypadku do przypadku, a w portmonetce miałam akurat tyle, żeby jakoś przeżyć najbliższe trzy dni. Zamiast więc na dworzec - powędrowałam do lasu, miejsca moich ucieczek od ludzi, od złych myśli, od nieprzychylnego świata. Las był jakby cząstką mnie samej, dalszym ciągiem nienapisanej jeszcze powieści. Tego dnia śnieżyło. W starych sosnach legła cisza zimowego przedpołudnia. Dobrze było tak błądzić wśród ośnieżo- nych drzew leśnymi drogami zostawiając na nich pierwszy ślad. Zastanawiałam się, o czym chcą ze mną rozmawiać w wydawnic- twie, czy mają jeszcze jakieś zastrzeżenia do tekstu i kiedy wreszcie ukaże się wzmianka w zapowiedziach wydawniczych o mającej się ukazać książce. Myślałam także o tym, w jaki sposób zdobyć pienią- dze na bilet i choćby na jeden dzień pobytu w Warszawie. Nie wiadomo nawet, kiedy do wszystkich moich zmartwień przyplątał się obraz Jerzego. Przyspieszyłam kroku, zaciskając kurczowo dłonie w kieszeniach. W jednej z nich palce natrafiły na kawałek bułki. Poczułam dokuczliwy głód i już miałam wyciągnąć czerstwe pieczy- wo, kiedy posłyszałam za sobą jakiś szelest i coś jak zduszony jęk lub skowyt. Przystanęłam na pustej drodze, rozglądając się niepewnie dookoła. Otaczał mnie zewsząd stary, uśpiony las. Płatki śniegu wirowały coraz gęściej, zacierając na drodze moje ślady. Zza krze- wów jałowca wylazło coś, co było szkieletem psa o czarnej, zmierz- wionej sierści. Stał teraz na chwiejnych, szeroko rozstawionych 103 łapach i wpatrywał się we mnie z niemym błaganiem w zmąconych głodem, załzawionych ślepiach. Przez długą, pełną napięcia chwilę patrzyliśmy oboje niepewnie na siebie. Jeszcze mi tego brakowało, żeby tę straszną nędzę tutaj spotkać - pomyślałam z rozpaczą, sięgając do kieszeni kurtki po bułkę. Pies powoli, z wysiłkiem uniósł pysk ku górze i patrząc mi w oczy, cicho zaskomlał. Był w tym psim głosie taki ogrom skargi i bólu, że chcia- łam zatkać dłońmi uszy i uciec. Rzucałam mu drobne kawałki bulki. Połykał je z widocznym wysiłkiem nie spuszczając ze mnie czujnych, wilgotnych ślepiów. Usiłował poruszyć ogonem, ale zachwiał się na zesztywniałych z zimna łapach. - Co ja z tobą zrobię, piesku? - powiedziałam głośno, przyku- cając przy nim. - Źle trafiłeś, u mnie też nędza... - Pogłaskałam go po pysku. Z wysiłkiem liznął moją dłoń i znów utkwił pytające, smutne ślepia w mojej twarzy. Rozpłakałam się. Nic tylko nad nędzą psa, ale i nad własną, którą sobie dopiero w tej chwili tak naprawdę uświadomiłam. Postanowiłam zawrócić do domu, żeby przynieść mu coś do jedzenia. Podniosłam się, zaczęłam biec. Gonił mnie rozpaczliwy, żałosny skowyt. Obejrzałam się. Pies usiłował iść za mną. Zataczał się, sztywno stawiane łapy odmawiały posłuszeństwa. Zawróciłam. - Czego za mną leziesz, bydlaku? - wrzasnęłam z bezsilną rozpaczą. - Sama nie mam co żreć! Pies się cofnął, skulił w sobie i tylko wlepił we mnie te pełne zawodu ślepia. Już nawet nie skowyczał. Zrozumiał, że go nie chcę. Wzięłam go na ręce jak dziecko. Był śmiesznie lekki i drżał. Z tru- dem kołatało się w nim serce. - No, trudno, będziemy głodowali razem - szepnęłam w cza- rne ucho i mocniej przytuliłam do siebie. Następnego dnia nadszedł list adresowany pełnym fantazyjnych zakrętasów charakterem pisma. Lucylla zawiadamiała mnie swoim kwiecistym stylem, że otrzy- mała krzyż partyzancki za walki w Kampinosie, a konkretnie za sprowadzenie odsieczy okrążonym partyzantom w jej zgrupowaniu. Coś się tu nie zgadzało, gdyż do tej pory słyszałam zawsze o Zamoj- szczyźnie, w którą także powątpiewałam. Domyśliłam się, że widocz- nie Władek dostał się jednak do milicji i jakoś to załatwili. Ja mam psa, ona krzyż i równowaga w świecie zachowana - westchnęłam, zerkając czule na mego kundla rozciągniętego na całą 104 mizerną długość w pobliżu kaloryferów. Musiał mieć zaledwie kilka miesięcy. Lucylla wspominała także, że coraz ciężej opędzić się od lokatorów, których jej złośliwie nasyła Urząd Kwaterunkowy, a trud- no sypiać z całym Urzędem, zwłaszcza że znacznie rozszerzył się personel i to na nieszczęście o kobiety. Łapówki też ją zaczynają rujnować, na dodatek niektórzy nie chcą nawet brać, wobec tego rozgląda się za jakimś mężem na porządnym stanowisku i koniecz- nie partyjnym. Sądząc z sentencji na temat mężczyzn, wnioskowałam, że i tutaj jej się coś nie układa. "Mężczyźni - pisała - to stwory pozbawione wszelkich uczuć. Cała ich mądrość mieści się w kutasie, ale znów im on większy, tym rozum mniejszy, a co wart głupi mąż?" Dopytywała się także, co z obiecaną małpą, czy już stoję "u progu" sławy i dlaczego tak rzadko do niej piszę, skoro ona mnie "szanuje i lituje się". Postanowiłam zamiast małpy zaproponować jej psa o pięknym imieniu Asmodeusz, ale nie potrafiłam się z nim rozstać. Był jedyną żywą istotą, która mnie naprawdę potrzebowała i okazywała przy- wiązanie każdym spojrzeniem. Lucylla zapraszała do Wrocławia, gdzie obecnie ma "duże cho- dy" w drobnej wytwórczości przemysłu terenowego i mogłabym się za grosze, rozłożone po znajomości na dogodne raty, ubrać "od głowy do tyłka". Namawiała także, abym się jednak zdecydowała zapisać do partii, bo ona ma teraz takie możliwości, że może mnie "urządzić jako kulturalniaka" we Francji. I jeszcze raz na zakończe- nie powróciła do obiecanej małpki, która widocznie nie dawała jej spokoju. "Napisz koniecznie, czy małpi samiec z braku małpicy może się parkać z psami albo kotami, bo jak nie, to co on nieszczęsny będzie robił? Ja nawet nad małpą - pisała dalej - nie mogę się znęcać, bo każde boże stworzenie musi mieć swoje, czego i tobie życzę". Ja sobie także życzyłam, ale nic nie wskazywało na to, że się coś pod tym względem w moim życiu odmieni. Następnego dnia wieczorem wracałam z Instytutu Mazurskiego. Przesiadywałam tam przez wszystkie wolne od pisania artykułów godziny. Zbierałam materiały do następnej powieści. Postanowiłam napisać książkę o ludziach. Tych, którzy na Warmii i Mazurach od dziesiątków pokoleń podtrzymywali polskość i wierzyli, że przyjdzie kiedyś na Mazury ta wymodlona, okupiona krwią Polska. Urzekły 105 mnie opowieści o tym, jak starzy ludzie kazali sobie kłaść do trumny polskie kancjonały. Ich synów traktowano później na równi z hitle- rowcami. Szperałam w starych dokumentach, docierałam do sędziwych autochtonów, szukałam na cmentarzach śladów historii. Były to rze- czy wstrząsające. Pragnęłam zamknąć je kiedyś w pięknej literackiej formie. Jeszcze sobie nie dawałam rady. Jeszcze wciąż szukałam, błądziłam, ale już coś tam świtało. Byłam o krok od odkrycia, które pozwoli mi dobrze pisać. Na razie zbierałam materiały, przeżywałam zasłyszane historie, chłonęłam nastrój tej krainy, a było w niej zawsze więcej kamieni, niż chleba. W aktualnej rzeczywistości te skomplikowane i jeszcze wówczas wstydliwe tematy uważano za nie- właściwe, niepopularne. Wracałam z małego rynku okolonego kamiennymi podcieniami. Śnieg chrzęścił i błyszczał. Wąskie, źle oświetlone uliczki błękitniały zbliżającą się nocą. Pod pachę wsunęłam notatnik, ręce wcisnęłam głęboko w kieszenie kurtki. Śpieszyłam się. W domu czekał Asmo- deusz, którego należało wyprowadzić na krótki spacer, a także notatki, aby na ich podstawie opracować artykuł. Trzeba było także upleść ze sznurka smycz i ufarbować ją atramentem na czerwono. Biegnąc w dół uliczką obok zamku postanowiłam skrócić sobie drogę i przejść przez skwerek obok zamarzniętej Łyny. I wtedy właśnie spotkałam pułkownika Gwiżdzielskiego. Sunął na wprost mnie, ogromny, zwalisty niby czołg w lotniczym mundurze. - Rany boskie! - wrzasnął tuż przede mną, aż stanęłam jak wryta sądząc, że się coś strasznego stało. - Skąd taka wspaniała dziewczyna w tej przeklętej dziurze? Miał młodą, roześmianą twarz. Powiało alkoholem. Chciałam go wyminąć, ale rozstawionymi ramionami zagrodził mi drogę. - Na rany Chrystusa i krew wszystkich poległych pilotów! - zabelkotał wybałuszając na mnie duże, jasne oczy. - Nie uciekaj, dziewczyno! Nazywam się Gwiździelski. Popiłem sobie, to fakt! - Uderzył w pokorniejszy ton. - Ale wiem, co robię, i na kobietach to się znam jak nikt inny... Roześmiałam się i wyminęłam go szybko. Zawrócił i ruszył za mną. Przyspieszyłam kroku. - Odnajdę cię dziewczyno, jak tylko wytrzeźwieję! - krzyknął za mną i przeszedł na drugą stronę biegnącej pod górę ulicy. 106 Wpadłam do domu i nie zapalając światła podeszłam do okna. Stał, przez długą chwilę obserwując dom. Po chwili zawrócił w stro- nę miasta. I czego ja tak uciekałam jak głupia? - pożałowałam nagle widząc, jak odchodzi. W wydawnictwie przywitano mnie tak entuzjastycznie, że wszel- kie obawy pierzchły. Znów byłam pełna wiary, że wszystkim ogrom- nie zależy, aby moja książka znalazła się jak najszybciej w witrynach księgarskich. - Pani Mercedes... - zaczęła moja redaktorka z radosnym uśmiechem. - Powieść po skrótach i wyrzuceniu nieprzyzwoitych słów ogromnie zyskała. Jest teraz bardziej zwięzła, treściwa... Uśmiechnęłam się promiennie i wygodnie usadowiłam na krześ- le. Odetchnęłam głęboko i już nie żałowałam żmudnych, drugich godzin spędzonych nad tekstem. - Niemniej jednak mamy do pani jeszcze jedną prośbę... - Znów pokazała w uśmiechu dołeczki i nerwowo obciągnęła sukien- kę w szkocką kratę. - Tak? - podniosłam na nią czujne oczy, starając się odgad- nąć, czego tym razem zażąda. - A może napije się pani kawy? - spytała przyjaźnie i nie czekając na odpowiedź połączyła się telefonem z woźną, zamawiając dwa "szatany". - Więc, proszę pani, chodzi nam jeszcze o pewne skróty... - Niemożliwe? - wykrzyknęłam porywczo. - Nie dam rady już wyrzucić nic więcej! - To tylko się pani tak wydaje. - Sięgnęła do szuflady po maszynopis. - Są tu całe partie, które śmiało można bez szkody dla tekstu, wyrzucić. O, na przykład to - wskazała lakierowanym paz- nokciem. - Cała ta historia z ciotką posiadającą, jak pani to nazy- wa, życie wewnętrzne w postaci solitera. Już samo określenie "jedyne życie wewnętrzne" w odniesieniu do tego pasożyta jest co najmniej niewłaściwe. Są to przecież dwa zupełnie różne pojęcia... - Popatrzyła na mnie z niesmakiem, który starała się ukryć. - I właśnie przez ten kontrast są zabawne - bąknęłam bez przekonania, bo wszystko wydało mi się nagle jakieś bezsensowne, a zwłaszcza ta dyskusja z redaktorką. 107 - Już kiedyś mówiłam pani, że to, o czym pani pisze, nie musi, a nawet nie powinno być zabawne. Powinno natomiast posiadać walory wychowawcze, estetyczne i załatwiać określony problem spo- łeczny. Książka to nie cyrk, żeby przy pomocy różnych sztuczek pobudzać ludzi do śmiechu. - Czy powieść musi być koniecznie nudna, żeby była dobra? - broniłam nieśmiało i nieudolnie rozdziału, który przeznaczono do kastracji. - Najtrudniej jest pisać dobrze o niczym. To znaczy, pozornie o niczym - poprawiła się szybko. - Musi pani nauczyć się bezna- miętnego stosunku do spraw i rzeczy opisywanych. Trzeba pisać z dystansem, z głęboką myślą przewodnią, którą chce się wcielić w słowa, z myślą o czytelniku, do którego jest książka adresowana, a nie epatować swoim pisarstwem mieszczuchów... Wszystko, o czym długo i zawile mówiła, było dla mnie niepoję- te, mętne i nie do przyjęcia. Przytakiwałam jednak, wodziłam oczami po jej twarzy, zerkałam w tekst, gdy wymownie stukała w niego wypielęgnowanym paluszkiem i nic nie potrafiłam powiedzieć. Bra- kowało mi argumentów, nie umiałam bronić rzeczy tworzonych intu- icyjnie, a także nie miałam odwagi przyznać się do tego, że w momencie, gdy coś piszę, nigdy nie myślę o czytelniku. Redaktor- ka onieśmielała mnie i przerażała swoją wiedzą na temat, jak należy pisać, żeby powstało arcydzieło. Byłam zdumiona, że mając taki zasób wiedzy, a także niezbitą pewność wygłaszanych teorii, nie pisze sama powieści, a jedynie krytykuje i poprawia cudze teksty. - Ile, proszę pani? - zapytałam ponuro, żeby jak najszybciej zakończyć irytującą i niepotrzebną rozmowę. - Co, ile? - Popatrzyła na mnie ze zdumieniem. - Ile stron mam wyrzucić - objaśniłam rzeczowym tonem. - Dwieście... Co najmniej dwieście - rzuciła szybko i odet- chnęła z widoczną ulgą, jakby przez cały ten czas przerzucała kamie- nie. - Czy to już wszystko? - spytałam zdruzgotana i zniechęcona. - Niezupełnie. - W jej głosie wyczułam pewne ociąganie. - Ale o innych sprawach porozmawiamy, gdy już zaczniemy pracować nad właściwym tekstem. - Właściwym? - zatrwożyłam się. - To znaczy, gdy skróci go już pani do maksimum i ociosa z grubsza ze wszystkich niepotrzebnych obrzydliwości. 108 - W jakim terminie mam go przesłać? - zapytałam, myśląc jednocześnie, że nie mogę sobie pozwolić na taki luksus jak przyjazd do Warszawy po to jedynie, aby usłyszeć, że trzeba ileś tam stron wykreślić. - To nic pilnego. Proszę spokojnie pracować, nie spieszyć się i jeszcze raz przeanalizować naszą rozmowę. I proszę pamiętać, że tu nie chodzi o jakieś automatyczne skreślenia, ale o przekompono- wanie całości, odrzucenie tego wszystkiego, co jest zbędnym balas- tem, co może działać destrukcyjnie na czytelnika, co jest dekadenckie i może wzbudzić sprzeciw u odbiorcy. Poza tym musi pani zawsze pamiętać, że książka powinna być w swoim wydźwięku optymistyczna i pogodna... Popatrzyła na mnie z pobłażliwą wyższością, chociaż starała się być bardzo uprzejma i miła. Ale robiła to w taki sposób, w jaki staramy się nie okazywać stojącym znacznie od nas niżej w hierar- chii, że nie są dla nas równorzędnymi partnerami. - Jeżeli książka ma przedstawiać prawdę życia, to nie może być ona znów tak bardzo pogodna... - wtrąciłam, aby coś powiedzieć i przerwać potok sformułowań. - Żyjemy w ustroju, który stwarza ludziom takie warunki i daje takie szansę, że mogą być radośni i szczęśliwi. I takich ich trzeba pokazywać... - Tego bym nie powiedziała - zaoponowałam nieśmiało, myś- ląc o swoim obecnym wegetowaniu. - Na razie daje te szansę, ale jeszcze nie dał. W tej chwili nie jest jeszcze tak radośnie i bezkonf- liktowo... - westchnęłam, wsuwając głębiej pod krzesło nogi w przeciekających, wykoślawionych półbutach. - Trzeba umieć patrzeć i myśleć perspektywicznie... - odpo- wiedziała z naganą w głosie. Zrozumiałam, że dyskusja nad tekstem jest zakończona, a mnie czeka ogrom pracy nad doprowadzeniem tekstu do "właściwego" stanu. W domu Bliźniaczek dałam upust łzom. - Nie chcę! Nie będę skracać! - wykrzykiwałam zbuntowana i rozżalona na cały świat. - Psują mi całą koncepcję! - Skrócisz! - odkrzyknęła jedna z Bliźniaczek. - Skrócisz! - potwierdziła w tej samej tonacji druga. - Nie potrafię! - jęczałam połykając łzy razem z herbatą. 109 - potrafisz, Mercedes Forelli! Pamiętaj, że najtrudniejszy jest próg debiutu, przez który musisz przeskoczyć - wypowiedziały jed- nocześnie z wiarą, że muszę potrafić. I muszę przeskoczyć. Marcowy wiatr niósł ciepły oddech zbliżającej się wiosny, osuszał perony po przelotnym deszczu. Przechadzałam się w jedną i drugą stronę, czekając na podstawienie popołudniowego pociągu. Ludzi było mało. Większość z nich czekała na pospieszny do Gdyni. Zerkałam z bolesną tęsknotą na światła miasta, do którego bardzo pragnęłam wrócić na stałe, rozpamiętywałam rozmowę z redaktorką, z Bliźniaczkami, które zapakowały mi różne ochłapki i kosteczki z obiadu dla Asmodeusza. I wtedy właśnie dostrzegłam Jerzego. Szedł bez kapelusza, spod niedbale przewiązanego szalika wyzierała nieskazitelnie biała koszu- la i ciemny krawat. Niósł na ręce malca opatulonego w czerwony kombinezon, obok szła kobieta w rozpiętym futrze, tłumacząc coś tragarzowi pchającemu wózek z ogromnymi walizami. Na żółtej świńskiej skórze połyskiwały w świetle peronowych lamp kolorowe nalepki zagranicznych hoteli. Zatrzymałam się. Raptowne uderzenia serca utrudniały oddech. Łapałam powietrze rozchylonymi ustami patrząc na tych dwoje dos- tatnio ubranych ludzi pochłoniętych własnymi sprawami. Widziałam z przeraźliwą dokładnością ich postacie, ich twarze, tak jakbym pat- rzyła przez zbliżające i powiększające szkła gigantycznej lornetki. Cofnęłam się mimo woli w cień latarni. Wskoczyłam do pustego, zimnego przedziału. Przywarłam do uchylonego okna błagając los, żeby pociąg odszedł z kilkuminuto- wym opóźnieniem. Teraz Jerzy z wielką troską podawał dziecko kobiecie. Zniknęła z nim w zarezerwowanym przedziale pierwszej klasy. On sam pozos- tał na peronie przy walizach komenderując bagażowym. Stał do mnie profilem. Wpatrywałam się w niego szeroko otwartymi oczy- ma. Za chwilę miałam go stracić, może już na zawsze. Chciałam więc zapamiętać każdy szczegół twarzy, ubrania, ruch dłoni. Uświadomi- łam sobie w bolesnym zdumieniu, że to ja mogłam być na miejscu tej kobiety. Mogłam trzymać w ramionach nasze dziecko, jechać w kie- runku Gdyni, a stamtąd w daleki, ciekawy świat z Jerzym, tak jak marzyliśmy o tym w czasie okupacji. Zamiast udanego dziecka tuli- 110 łam do siebie maszynopis nieudanej powieści, a mój daleki świat kończył się w Olsztynie, w pokoju, gdzie nad łóżkiem płynął sobie po błękitnych falach łabędź - symbol moich nadziei. Wagony drgnęły. Pociąg nie miał ani sekundy opóźnienia. Pocz- towy wózek z workami przesłonił na moment szczupłą postać Jerze- go, pęd zimnego powietrza uderzył mnie w twarz, wycisnął łzy z oczu i już nie mogłam dojrzeć człowieka, który w tak głupi sposób wymknął się z mego życia. Był już początek czerwca, a pułkownik Gwiździelski mnie nie odnalazł. Być może przez te kilka miesięcy nie zdołał jeszcze całko- wicie wytrzeźwieć. Poznałam natomiast Jacka - dziennikarza z katolickiego tygod- nika "Trąba Archanielska". Przyjechał z Warszawy na dwutygodnio- wy pobyt, aby napisać cykl reportaży literackich z Warmii i Mazur. Skierował go do mnie jeden z moich wrocławskich kolegów, uprzedzając wizytę lakonicznym listem: "...Jacek to mój uniwersytec- ki kolega z Wilna. Uczciwy aż do obrzydliwości, akowiec, historyk, ostatnio trochę dewot i dziwak. Egzemplarz w sam raz dla ciebie, bo lubisz rzeczy niecodzienne. Podrzucam ci więc to obolałe kaczątko do odchuchania i natchnięcia wiarą w ludzi. Siedział w więzieniu, w tym przeszło rok w celi śmierci. Porzuciła go także żona, którą bardzo kochał, co jeszcze pogłębiło jego różne kompleksy..." No tak - pomyślałam - widocznie mało mam jeszcze swoich. Zaraz jednak zaczęłam o tym dziennikarzu myśleć i cieszyć się, że coś wreszcie zacznie się dziać w moim osobistym życiu. "Kaczątko" miało blisko dwa metry wzrostu, wyłupiaste rozbie- gane oczy koloru zdechłej myszy i gębę pełną zdrowych zębów. Aż dziw, że zachował ich jeszcze tyle po pobycie w więzieniu i po częstych przesłuchaniach. Z przykrością stwierdziłam, że zupełnie nie podoba mi się jako mężczyzna. Był jednak dowcipny, z dużym poczuciem humoru i ciekawie opowiadał. Bardzo chciał się zako- chać i ożenić, o czym nadmienił już w drugim dniu znajomości, gdy popijał u mnie herbatę zagryzając razowcem ze skwarkami. Miał tylko niejakie opory natury religijnej. Ślub cywilny uważał bowiem za coś jeszcze gorszego, niż życie "na kocią łapę", a unieważnienia ślubu kościelnego uzyskać nie mógł. Odgrażał się jednak, że i to musi przeprowadzić, aby nie mieć związanych rąk, gdy kogoś poko- cha i zechce założyć nową rodzinę. 111 Chciałam także kogoś pokochać. Staraliśmy się więc o to usilnie, spędzając nieomal całe dnie na prowadzeniu długich, jałowych dys- kusji; przypominały klepanie gówna młotkiem. Nic z tych rozmów nie wynikało i nie wskazywało na to, że jesteśmy dla siebie stworze- ni. Nawet poglądy na temat "grzechu nieczystości" - jak to określał Jacek - mieliśmy zupełnie odmienne. Po kilku dniach spacerów po mieście i okolicy w towarzystwie Asmodeusza, którego prowadziłam na pięknej smyczy uplecionej ze sznurka i ufarbowanej w czerwonym atramencie, Jacek oznajmił z pretensją w głosie: - Ty jesteś jak rysunki Mai Berezowskiej. Nawet jak namaluje kobietę w futrze, to zawsze wyłazi z niej nagość. Z tobą jest to samo. Gdybyś nawet nałożyła na ten swój kostium futro z nurków czy dachę po uszy, i tak będziesz goła. Jest w tobie coś wyuzdanego, co mnie przeraża. Chciałbym zacząć od platonicznej miłości, a nie od zmysłów, gdyż w zmysłach tkwi coś nieczystego... Miałam ochotę poradzić mu, żeby najpierw zajął się gruczołami wewnętrznego wydzielania, by zaczęły funkcjonować normalnie po tak długim pobycie w więzieniu, a później myślał o wzniosłej miłoś- ci. Nie powiedziałam jednak nic z tych rzeczy, tylko wzruszając nie- znacznie ramionami, wymamrotałam pod nosem: idiota. Któregoś ranka nakarmiłam Asmodeusza tak, że ledwo się poru- szał, szepnęłam mu w ucho, żeby nie rozrabiał i pozostawiłam na parę dni na podwórzu, polecając opiece dzieciarni, od której roiło się w naszej kamienicy. My natomiast z Jackiem wyruszyliśmy "w pejzaż" w stronę Elbląga, w poszukiwaniu tematów do reportażu. Pociąg przyszedł bez opóźnienia. Zdążyliśmy więc jeszcze pójść do kościoła na sumę. Była akurat niedziela i Jacek chciał, jak to czynił w każde święto, podziękować jeszcze raz Bogu, że nie wyszedł z celi śmierci "na rozwałkę", natomiast został rehabilitowany, podle- czony w sanatorium i otrzymał niewielkie odszkodowanie pieniężne za omyłkowy pobyt w pierdlu. - Dobrze - zgodziłam się. - Ja też dorzucę swój paciorek, a przy okazji posłucham kazania. Może wyłowi się coś z niego do reportażu. W kościele można czasem wyłapać jakiś problem nękają- cy aktualnie mieszkańców miasteczka. Kościół był zapchany ludźmi tak, że z trudem wtłoczyliśmy się do środka. Starałam się modlić, ale jakoś mi to nie wychodziło. Słowa modlitwy przeplatały się z bardzo świeckimi myślami, nie pasującymi 112 do miejsca, w którym się znajdowałam. Przestałam więc się modlić i usiłowałam także nie rozważać, czy Jacek zaproponuje mi wspólne spędzenie nocy, a jeśli tak, to co mu powiedzieć, żeby go nie obra- zić, a jednocześnie z propozycji nie skorzystać. Nic mnie do niego nie ciągnęło. Był przeraźliwie wysoki, chudy, a na dodatek miał coś w rodzaju oczopląsu i tik nerwowy w szyi - pozostałość po przesłu- chaniach w śledztwie. Z gotyckiej ambony, naruszonej wojną oraz zębem czasu, pul- chny ksiądz grzmiał na swoją owczarnię nadużywającą alkoholu, co, jak twierdził, doprowadza do gorszących scen na ulicach miasta, a także do ruiny materialnej. O duszy i chorobach wenerycznych, pieniących się niczym szarańcza na pustyni, nie wspominając... - Jesteście bezwstydni i gorsi niż bydlęta! - krzyczał z rękami uniesionymi nad głową niczym Skarga na obrazie Matejki. - W morzu wódy, bimbru, a nawet denaturatu topicie dusze jak w gnojówce! Wasze żony nie mają co do garnka włożyć, a wasz proboszcz nie ma w czym się wykąpać, bo żałujecie dla niego na wannę. Żałujecie także na fioletowy ornat, który mi się trafia oka- zyjnie z Ameryki za 950 złotych! Na wódkę płyną tysiące, a na tace rzucacie złotówki, trafiają się nawet kopiejki i fenigi... - Krew nabiegła do pyzatej, dobrodusznej twarzy, gdy podniósł wskazujący palec i zrobił wymowną pauzę wznosząc umęczone oczy ku górze. Wpatrywałam się w księdza jak urzeczona. Kazanie wydało mi się niebanalne. - Ludzie, Boga się nie boicie i nie nosicie go w sercu, bo tam króluje siwucha z czerwoną kartką! Kto widział, żeby już o szóstej rano być pijanym. Powinno się raczej budować socjalizm. A wy zamiast pracowania leżycie wtedy w rynsztoku i rzygacie na wszyst- ko! Powtarzam raz jeszcze, że jesteście gorsi od zwierząt, bo czy ktoś z was kiedy widział, kochani moi, pijanego kota w rynsztoku? Parsknęłam śmiechem, więc Jacek ze wzmożonym oczopląsem i tikiem szyi, wyprowadził mnie z przybytku bożego, sam z trudem utrzymując powagę. Wieczorem zaprosił mnie na kolację do najlepszej restauracji w mieście. Czerwone ściany, meble obciągnięte tegoż koloru wytar- tym pluszem, przyćmione różowe światła, popękane lustra. Zapach stęchlizny mieszał się z odorem piwa i papierosowym dymem. Zajęliśmy okrągły stolik przykryty białym, poplamionym obru- sem. Spojrzeliśmy na siebie i wybuchnęliśmy śmiechem. 113 - Zupełnie jak w burdelu trzeciej kategorii - orzekł Jacek ze zgrozą w głosie obrzucając pląsającym wzrokiem całe to, jeszcze poniemieckie, wyposażenie knajpy. - Brak tylko gołych, tłustych dziwek w czarnych pończochach. Byliśmy jednymi z pierwszych gości. Postanowiliśmy na razie zamówić kawę, a później naradzić się z kelnerem co do kolacji, żeby nie struć się potrawą z własnego wyboru. Prawie natychmiast pod- szedł do nas, uśmiechając się jak do starych znajomych. - My się znamy z "sanatorium", proszę pana - szepnął kons- piracyjnie pochylając się nad Jackiem. - Bywa tu u nas jeszcze kilku "kuracjuszy" z tego samego kicia. - Prawda. Przypominam sobie. - Jacek wlepił w kelnera wyłu- piaste, rozbiegane oczy. Po chwili ściskali sobie dłonie długo i wymownie. Padały szeptem nazwiska tych, co przeżyli, bądź poszli z celi "na rozwałkę". - Jak się panu powodzi? - Tak średnio. Zarabiam tu 1600 złotych. - No, pensja w zasadzie ładna, ale wyżyć trudno - skomento- wał Jacek. - Zwłaszcza jak się ma rodzinę. Kelner ze smutkiem potakiwał głową. - A życie rodzinne? - Nie bardzo... Można powiedzieć, że zupełnie źle. - Tak jak i u mnie - bąknął Jacek. - No cóż - zaczął kelner ściszając jeszcze bardziej głos. - Nie potrafię się odnaleźć. W więzieniu czułem się lepiej. Żyłem nadzieją, wierzyłem w coś. - Ścierał jakieś niewidoczne okruszyny ze stołu wymiętą serwetką. - A ja zazdroszczę tym rozwalonym w trzydziestym dziewiątym roku... - wybuchnął z zapiekłym żalem i goryczą Jacek. - Przynaj- mniej ich opłakują, noszą po nich żałobę, ich fotografie wiszą na ścianach, dzieci mówią jak o bohaterach... - Odebrano nam wszystko - wtrącił kelner przytakując ze zrozumieniem głową. - Skopano nie tylko fizycznie, ale i moralnie. Zabito w nas radość życia... - Niepewny uśmiech, kilka mocnych słów pod adresem eks-oprawców. Szczegóły z procesu. - No cóż, trudna sprawa Wileńszczyzny... - dorzuca jakby na usprawiedliwienie, jakby z lękiem, że może zbyt dużo powiedział. - Zawarliśmy przecież umowę - my, z AK, z innymi. Oni sobie, a my sobie... Tymczasem napadli na mnie. Broniłem się i zdołałem się 114 przedrzeć tracąc kilku ludzi... Później miałem wyrok za to chyba, że nie dałem się zabić... Z zemsty wyciągnęli z łóżek sto dwadzieścia osób i rozwalili ich. Na przewodzie sądowym był jedyny świadek. Prokurator zadał mu pytanie: - Czy zginęli w walce, czy na skutek represji? - Po dłuższym namyśle Żyd odpowiedział: - Na skutek represji. - Poprosiłem, żeby to zanotowano. Powiedzieli, że zostało zaprotokołowane. Później znalazłem w aktach, gdy już miałem do nich dojście: "zginęli w walce". Fałszowano więc zeznania... Stolik nie należał do jego rewiru, więc pożegnał się grzecznie i odszedł z czujnym skupieniem w oczach, tak charakterystycznym dla tych, którzy wyszli z celi śmierci. - Skończony człowiek - odezwał się po jego odejściu Jacek. - Piękne, znane na Wileńszczyźnie nazwisko... Typowy zawodowy oficer. Nie nadaje się do niczego. Gdyby, nie daj Boże, coś się zaczęło, zaraz pójdzie do lasu... Orkiestra na podium rozpoczęła wieczór jakimś starym tangiem sprzed "japońskiej wojny" - jak orzekł Jacek. Sala wypełniła się gośćmi, na parkiecie kręciło się sztywno i niepewnie kilka par. Ruszyliśmy i my w pląsy. Jacek tańczył przedwojennie, z wygibasami. Przytulaliśmy się do siebie beznamiętnie, uśmiechaliśmy sztucznie, starając się dobrze i wesoło bawić. Zerkałam po stolikach, przy których siedzieli hałaśliwie zachowujący się ludzie. Wódkę pito ze szklanek, zakąsek było niewiele. Kobiety wspierały tapirowane głowy na ramionach partnerów, pijacko chichotały, mężczyźni wznosili toasty albo stukali się w ponurym milczeniu szklankami. Nie wyglą- dali na wesołych ani szczęśliwych. Pomyślałam, że widocznie muszą pić, aby świat stał się dla nich znośniejszy, czyli taki, w którym można żyć. Trochę jak w rynsztoku, trochę jak w urojonym niebie, ale można. Przypomniał mi się pijany kotek z księżowskiego kazania. - Wiesz, Jacek, żebym umiała malować, narysowałabym tego tłustego, włochatego księdza w wannie, na którą zbierał od parafian na tacę. Siedziałby w niej w fioletowym, amerykańskim ornacie z malutkim, czarnym kotkiem na tłustej dłoni... Oboje zaczęliśmy się śmiać. Jacek cmoknął mnie w policzek, przytuliłam się do niego na moment. Nogi miał chude aż do obrzyd- liwości. Westchnęłam. 115 Przesunęła się obok nas taneczna para. Ona w różowej, obcisłej garsonce na kształtach kipiących tak, jak z dzieży ciasto. On zupeł- nie nijaki. Twarz kluchowata i rude ślepka. Ocierając się prawie o nas, szepnął w przestrzeń nie zerknąwszy nawet na Jacka: - Wronki? Jacek uśmiechnął się promiennie, jakby przypomniano mu coś bardzo przyjemnego. - Zgadza się. - O to mi tylko chodziło... - powiedział tamten i minęli się z uśmiechem pełnym rozrzewnienia. Przy następnym okrążeniu par- kietu w rytmicznym tangu, padły znów słowa brzmiące dla mnie jak szyfr: - Ile? - Osiem i pół. - Sześć i miesiąc. Skinęli sobie z szacunkiem łysiejącymi głowami. Orkiestra grała dalej. Przebieraliśmy z Jackiem namiętnie i trochę bezmyślnie noga- mi myląc czasem rytm. W naszym tańcu nie było życia. Nie było nawet seksu ani radości. Jedynie usiłowaliśmy to w nim znaleźć. Tenor z orkiestry ryczał w mikrofon zblazowanym, nieco przepi- tym głosem: "Gdy wrócisz, o nic cię nie zapytam, po prostu cię przywitam..." Poczułam łaskotanie w gardle. Przypomniał się czas mojej miłoś- ci. Tej największej, przegranej, przekreślonej. Jacek przytulił mnie mocniej do siebie. Dłonie miał chłodne i wilgotne. Pomyślałam, że stopy też pewnie ma takie. - Będziesz dziś dla mnie dobra? - Uciekał w bok tym swoim dziwnym, rozpląsanym spojrzeniem. - Nie marudź! - odszepnęłam prawie przez łzy. "Gdy wrócisz, po wielu wielu latach, zastaniesz pokój w kwiatach, jak gdyby nigdy nic..." modulował podstarzały tenor. 116 r: Zerknęłam ukradkiem na twarz Jacka. Było coś dalekiego w jej wyrazie. Z pewnością nie myślał o mnie. Każde z nas miało swoje własne tęsknoty. Staliśmy na straconych pozycjach, chociaż pragnę- liśmy wzajemnej bliskości przynajmniej przez tych kilka dni, które wypadło nam razem spędzić w terenie. Przy stoliku popijaliśmy różową oranżadę pachnącą landrynkami i ciepłą jak pomyje. - No i co tak na mnie patrzysz? - Pochylił się przez stolik. - Wszystko bym darł na tobie... Nie wiesz nawet, co się ze mną dzieje... - Wiem - westchnęłam. - Gruczoły cię męczą. Zwykłe gru- czoły wewnętrznego wydzielania. I jest ich siedem. I przysadka móz- gowa ma tutaj coś do powiedzenia, i nadnercze. Tylko ty jeden nie! One wydzielają i wydzielają, a ty się męczysz... - wybuchnęłam głupim, smutnym śmiechem. - Jesteś cyniczna! Sprowadzasz wszystko do fizjologii, a ja pragnę uczucia... - Dajmy temu spokój - żachnęłam się. Odwróciliśmy od siebie twarze, milcząc. Przez dłuższą chwilę obserwowaliśmy bawiących się ludzi. Orkiestra grała dalej hałaśliwie. Pary tłoczyły się na niewielkim parkiecie. Przy sąsiednim stoliku kelnerka, którą Jacek nazwał Pulpecik, śmiała się gardłowo stawia- jąc litr wódki i kieliszki do wina. Widocznie zabrakło szklaneczek. - W niczym nie widzę celu... - zaczął płaczliwie. - Nawet tego co napiszę, nikt poza cenzurą nie będzie u nas czytał. Nic w ten sposób nie zmienię... Tyle że zapłacą parę złotych. Jaki jest sens tego wszystkiego? Wzruszyłam ramionami. Miałam podobne problemy. - Musisz znaleźć ten sens w samym sobie... - Starałam się powiedzieć coś mądrego, aby podtrzymać mit o moim "męskim inte- lekcie", jak to z podziwem określił, gdy udało mi się rzec coś intere- sującego, co zresztą nie było wymyślone przeze mnie. - Sądziłem, że może ty mi pomożesz, że przy tobie chociaż przez chwilę nie będę samotny... - Ba! - uśmiechnęłam się gorzko. - Jak sam sobie nie pora- dzisz, to nikt ci w tym nie pomoże... Pokiwaliśmy ze zrozumieniem głowami nad śledziem po japońsku, zapijając go oranżadą, bo oboje czuliśmy wstręt do alkoholu. 117 - Dobrze mi z tobą... - skłamałam z litości zniżając głos do intymnego szeptu. Wpatrywał się we mnie z namysłem, jakby coś rozważał. - Nie wiem, co będzie lepsze dla ciebie. Czy to, że jestem przy tobie, czy to, żebym zniknął z twego życia... Coś jeszcze dodał, czego nie dosłyszałam, bo orkiestra zagrała polkę, a jakiś pijany gość zwalił się na podłogę obok naszego stolika rzygając obficie ćwikłą. Wyszliśmy w ciemną, letnią noc. Łaziliśmy bez określonego celu po mrocznych, wyludnionych i na wpół wyburzonych ulicach miasta. Trzymaliśmy się pod rękę. Jacek znów coś zaczął na temat zrujno- wanego życia i pustki, ale mu przerwałam opowiadając o Lucylli. Pod jakimś drzewem sprowokowałam go do pocałunku. - Jednak jest w tobie coś ludzkiego - powiedział żartobliwie i sam poszukał moich ust. - To ostatni na dziś pocałunek - bąknęłam, wysuwając się z jego ramion. - A u ciebie w pokoju? - Nie. Nic z tych rzeczy - odpowiedziałam kategorycznym tonem i już byłam myślami w barze mlecznym, przy pyzach ze skwarkami. Poczułam nagle głód po skromniutkiej kolacji. - Taki jestem ciebie spragniony... - A pijanego kotka widziałeś kiedy w rynsztoku? - wpadłam w żartobliwy ton. Zaproponowałam, żebyśmy poszli do baru mlecz- nego zjeść coś przed pójściem spać. - Tobie tylko jedzenie w głowie. O każdej porze! - westchnął z desperacją i powlekliśmy się w stronę Rynku. Z Jackiem opracowaliśmy wspólnie pod dwoma nazwiskami trzy duże reportaże. Obiecał przesłać szybko należną mi część honora- rium, a także porozmawiać z szefem, aby od czasu do czasu zamie- szczano w "Trąbie Archanielskiej" moje artykuły, a nawet fragmenty prozy. Rozstaliśmy się jak para starych, dobrych znajomych. Nawet Asmodeusz, którego traktowaliśmy oboje jak osobę, a nie psa, był markotny i skamlał na peronie. Jacek na pożegnanie długo ściskał moją rękę, psu łapę i pląsając oczami powiedział: 118 - Ani żona, ani kochanka nigdy z ciebie nie będzie dobra, ale pisarka tak! Smaruj więc dużo i nie daj się złamać, bo to twoje powołanie. I pamiętaj, że w obecnej sytuacji ludzie u nas dzielą się na tych, co siedzieli, co siedzą lub będą siedzieli. Wystarczy głupi donos albo opowiedzenie kawału politycznego, żeby przekiblować w pudle do wyjaśnienia. Uważaj, bo masz niewyparzoną gębę... Po jego odjeździe wzięłam się ze zdwojoną energią do pracy nad maszynopisem. Skracałam powieść już nie przy pomocy ołówka, ale nożyczek. Cięłam, doklejałam, dopisywałam. Odklejałam, przekreśla- łam, wymazywałam. Zwłaszcza wszystkie pikantniejsze sformułowa- nia i mocniejsze słowa, aby młodzież czytając kiedyś książkę nie nauczyła się brzydkich wyrazów. Na razie ja się ich uczyłam od najmłodszego pokolenia bawiącego się pod moim oknem. Synek architekta z parteru przemawiał zwykle do małej Ani sąsiadów: "Odpierdol się, gówniaro, bo jak dam kopa w dupę..." Dziewczynka, której piąte urodziny obchodzono hucznie przed miesiącem, przy- bierała obronną postawę i nie pozostawała dłużna: "Spróbuj mnie tylko tknąć, ty chujku!" Natomiast kilkuletni chłopak lekarza wete- rynarii gonił swoją rówieśnicę i sepleniąc wykrzykiwał na całe pod- wórze: "Złapałem glizdę i wsadzę ci w pizdę". Rodzice czasem interweniowali beznamiętnym głosem wychyla- jąc się z okna: "Nie używaj brzydkich słów". I na tym się kończyło. Częściej nie zwracali uwagi. Po prostu dlatego, że nie było ich w domu. Pracowali. Moja sąsiadka mówiła zazwyczaj: "Wyrosną z tego" albo: "Co im będę gadała, jeśli nauczycielka w szkole też sobie z tym nie może dać rady". Moja powieść, skrócona do dwustu pięćdziesięciu stron maszy- nopisu, wykastrowana i mdła w wyrazie jak zupa owocowa na koś- ciach, była gotowa w pierwszych dniach sierpnia. Nie tylko ja odetchnęłam z ulgą, ale zapewne i moi sąsiedzi. Całodzienne, a często i całonocne stukanie na maszynie, musiało ich denerwować. Walono więc do mnie w ściany ze wszystkich stron, a nawet z uchy- lonych okien wymyślano bezosobowo od "wariatek". W najlepszym razie od "umysłowo chorych". Nazywano mnie w kamienicy: "ta paniusia z pieskiem" albo"ten nierób, co udaje, że pracuje". Nie mając pieniędzy na podróż do Warszawy, odesłałam maszy- nopis do wydawnictwa pocztą. Ostatnio znów głodowaliśmy z Asmo- deuszem, ograniczając się do jednego posiłku dziennie. Był psem 119 taktownym. Nic skamlał przy pustej misce. Jedynie siadał przed nią i kapała mu z pyska ślina. Czasem odwracał łeb w moją stronę i pat- rzył z niemym wyrzutem w wiernych ślepiach. - Chodź, Smodziu... - przywoływałam go w takich razach do siebie i gładząc czarny łeb tłumaczyłam, że ja także jestem głodna i że mój żołądek jest mniej taktowny, bo burczy głośno i że trochę jałowej zupy w garnku musi pozostać na jutrzejsze śniadanie. Chyba mnie rozumiał. Wzdychał żałośnie, oblizywał się i wreszcie kładł ufnie łeb na moich kolanach, wpatrując się miłośnie w moje oczy. I ja kochałam Asmodeusza. Byliśmy sobie potrzebni i bardzo razem szczęśliwi. Obiecywałam mu, że gdy tylko ukaże się książka, dostanie prawdziwą skórzaną obróżkę ze smyczą i tyle kiełbasy, ile tylko zdoła zjeść na jeden raz. Maszynopis przeczytano i oceniono szybko. W dwa tygodnie później siedziałam w wydawnictwie przed moją redaktorką, popija- jąc kawę i słuchając jej uwag. Była po urlopie spędzonym w górach. Wypoczęta i ślicznie opa- lona, uśmiechała się do mnie promiennie, odziana w błękitną sukie- nkę zagranicznego pochodzenia. Zaczęła od pochwał. Tekst ogromnie zyskał, wyraźnie robię postępy, pracuje się ze mną dob- rze... Odetchnęłam z ulgą. Mimowolny uśmiech odprężył moje rysy, rozsiadłam się wygodniej w krześle. Niebo za oknem wydało mi się jeszcze bardziej pogodne. Kiełbasa dla Asmodeusza przybliżała się w zawrotnym tempie. Szybko dorzuciłam do niej w myśli pieczonego kurczaka dla mnie i czerwony kubraczek dla małpy obiecanej Lucyl- li. Jak będzie kubraczek, to i o małpę łatwiej - pomyślałam w roz- marzeniu i zapytałam głośno: - Więc powieść przyjęto do druku? Redaktorka przestała się uśmiechać i odnalazła swój zwykły rze- czowy ton. - No, jeszcze nie... Dopiero na tym przygotowanym przez panią egzemplarzu można przystąpić do właściwej pracy. Kiełbasa, kurczak, kubraczek dla małpy zniknęły w okamgnieniu, a pozostała straszna rzeczywistość. Poczułam nagle zniechęcenie do wszystkiego i byłam bliska płaczu. - Skrócić? - szepnęłam błagalnie, bo nagle zabrakło mi odde- chu. 120 - Troszeczkę... - powiedziała po chwili z ociąganiem. - Ale to nie jest w tej chwili najważniejsze - zrobiła wymowną pauzę i sięgnęła po papierosa. - Teraz musi pani przede wszystkim odpo- wiednio i mądrze ustawić swoich bohaterów. - Ustawić? - Ustawić tak, żeby książkę można było wydać. Wspomniałam już pani, że literatura ma spełniać w społeczeństwie pewne określo- ne zadania i cele. Uczyć, wychowywać, ukazywać problemy naszej rzeczywistości. - Przecież moja powieść nie jest o naszej rzeczywistości, tylko o czasach przedwojennych - wtrąciłam zupełnie skołowana. - Tym gorzej dla niej i dlatego trzeba tak ją przystosować do dzisiejszych wymogów, żeby w ogóle mogła pójść do druku. Jak pani widzi, wykazujemy maksimum dobrej woli, ale musi pani nam w tym pomóc... - Więc co mam zrobić? - Ustawić inaczej swoje postacie. - W jaki sposób? Ja je widzę tak, jak opisałam. Są chyba prawdziwe? Przynajmniej starałam się o to, aby nie były papierowe. Włożyłam w ich kreację naprawdę wiele wysiłku i ogromnej pracy. - Bohaterowie w książce nie muszą być prawdziwi! - powie- działa szybko. - Natomiast trzeba ich stworzyć takimi, jakimi w danym czasie być powinni... Jacy są potrzebni na użytek społecz- ny. Przerzucała kartki maszynopisu. Kilka z nich podmuch wiatru z uchylonego okna rozrzucił po lśniącym w słońcu parkiecie. Zbiera- jąc je pomyślałam, że nie tylko samo pisanie bywa trudne, także zdobycie na specjalny przydział papieru maszynowego, a przede wszystkim pieniędzy na jego zakup. Odbywało się to przeważnie kosztem obiadów dla mnie i Asmodeusza. Przemknęło mi nagle przez myśl komunistyczne hasło: "Kto nie pracuje, ten nie je". Jak to właściwie było? Przecież pracowałam, i to bardzo ciężko, a nie zanadto miałam co jeść. Skąd więc ta rozbieżność między słowami, a rzeczywistością? Gdzie tkwił błąd? Może w tym, że jeszcze nie żyliśmy w komunizmie? - O, chociażby tutaj... - przerwała moje rozmyślania. - Ojciec bohaterki lubi sobie popić i ta właśnie sprawa jest w książce do wygrania! Należy z niego zrobić zdeklarowanego alkoholika, któ- ry przepija wszystkie pieniądze, katuje żonę, córkę, urządza kar- 121 czemne awantury w kamienicy. W ten sposób będzie można w artys- tycznej formie pokazać ujemne skutki alkoholizmu i jego wpływ na kształtowanie się losów rodziny... Druga sprawa, to sama bohaterka. Ją także należy zmienić, inaczej nakreślić sylwetkę. Nie może być taka naiwna, błądząca w obłokach i poetycka, jak to pani pokazuje. Nie może być wiecznie w kimś zakochana, a jeśli już, to w działaniu społecznym. Powinna być bardziej współczesna, drapieżna! Wie- dzieć, czego chce od życia, mieć swój światopogląd, swoje ideały. Musi należeć do jakiejś organizacji młodzieżowej, działać w niej. Przez tę bohaterkę może pani doskonale pokazać ideowe zaangażo- wanie młodzieży, ich problemy i wkład w budowę socjalizmu... - zaczerpnęła powietrza, przerzuciła jeszcze kilka kartek i ciągnęła dalej, nie patrząc nawet w moją stronę. - Pani bohaterka w takiej postaci, jaką nam pani przedstawia, jest nie do przyjęcia... Jest tu także i matka. Na dobrą sprawę można by ją pokazać w innym świetle. Zrobiła z niej pani bezwolną istotę, cień ojca, a przecież mogłaby, na przykład, należeć do Ligi Kobiet i mieć coś do powie- dzenia w rodzinie, a nawet w takiej społeczności, jaką tworzy opisy- wane przez panią podwórko. Podniosła na mnie wreszcie ładnie wykrojone oczy. - Jeszcze trochę wysiłku i dobrych chęci, a powieść nabierze właściwych rumieńców. Może nawet stać się bestsellerem... - Ale wtedy będzie to już zupełnie inna powieść... - wymam- rotałam całkiem oszołomiona. - Może inna, ale jakże potrzebna i ciekawa. Swój tekst powin- na pani potraktować jedynie jako tworzywo do książki... - Nie potrafię w ten sposób! - jęknęłam z desperacją. - Moja wizja była i jest zupełnie inna. Jak zmienię, wyjdzie wszystko sztucznie, nieprawdziwie. Nie będzie miało żadnej wartości artys- tycznej... - tłumaczyłam bez przekonania, zgnębiona i zniechęcona do dalszej pracy. Byłam już także głodna. Denerwowałam się, że Asmodeusz cho- dzi bez jedzenia po podwórku, nie mogąc doczekać się mego powro- tu i że właściwie nie stać mnie na taki luksus, jak pisanie powieści. Zbyt dużo potrzeba do tego papieru, czasu i pieniędzy. Żadnej z tych rzeczy nie miałam w nadmiarze. - Świetnie pani potrafi... - pocieszała redaktorka, znów się mile uśmiechając. - Niech mi pani wierzy, że takie właśnie ustawia- 122 nie bohaterów bardzo się opłaci. Przyspieszy debiut i wyjdzie z korzyścią dla całej książki. Niech pani jeszcze nad nią trochę popracuje... - Kiedy ja naprawdę nie potrafię już nic z tego tekstu więcej zrobić. Straciłam do niego serce... - Nie można się załamywać. Nie jest pani pierwszym ani ostat- nim człowiekiem pióra, który miał tak trudny początek... Zaczęła sypać nazwiskami znanych autorów z różnych epok, okresów i krajów. Wynikało z jej ogromnych zasobów wiedzy, że pisanie jest rzeczywiście drogą przez mękę, przekleństwem, czymś gorszym, niż tłuczenie kamieni na szosie. Trudniejsze od pisania jest przekroczenie progu debiutu, zaś najtrudniejsze - znalezienie uznania w oczach potomnych oraz krytyków i cenzora. Swój błyskot- liwy wywód zakończyła pytaniem: - Więc popracuje pani nad tekstem? - Popracuję... - odpowiedziałam cicho i raczej z grzeczności, niż z przekonania. - Ja pani pomogę! - zdecydowała nagle głosem pełnym boha- terstwa. - Dopiszę nieodzowne rozdziały, jeżeli pani sobie z nimi nie da rady. Tylko za to musi mi pani obiecać jeszcze jakieś niewiel- kie skróty. Dobrze? - Nie. Tego nie przyrzeknę! - Ocknęłam się nagle z otępie- nia. - I tak nic już z mojej powieści nie zostało. Przypomina wygo- lonego kundla, który zupełnie takiego zabiegu nie potrzebował. Jako kundel był ładnym psem, a przez ostrzyżenie zrobiono z niego dziwny stwór. I wcale nie stał się przez to rasowy... Redaktorka uśmiechnęła się cierpko i wzruszyła nieznacznie ramionami. - Ostatecznie, to pani powieść. Może z nią pani czynić, co się pani podoba, ale przypominam: wzięła pani zaliczkę i obiecała zastosować się do wymogów wydawnictwa... - Zrobiłam bardzo dużo. Na początku była mowa tylko o skró- tach... - zauważyłam nieśmiało, skrępowana tym przypomnieniem o małej i dawno zjedzonej zaliczce. - Niech pani jeszcze spróbuje. Wszyscy tu pani dobrze życzymy i pragniemy, żeby zadebiutowała pani naprawdę wartościową książ- ką. - Znów uśmiechnęła się promiennie, zadowolona z siebie i życia. 123 - Dobrze. Spróbuję... - westchnęłam wsuwając maszynopis pod pachę i żegnając się z redaktorką, która już od dłuższego czasu zerkała w miarę dyskretnie na zegareczek w złotej bransoletce. Bliźniaczek nie było w Warszawie. Ktoś przez telefon poinfor- mował mnie, że są nad morzem. W redakcji, dla której prowadziłam korespondencję nie zastałam nikogo ze znajomych redaktorów. W "Trąbie Archanielskiej" dowiedziałam się, że Jacek wyjechał na jakąś konferencję do Koszalina i wróci dopiero za dwa dni. Na obiad nie mogłam nigdzie pójść z braku pieniędzy. Kupiłam więc dwie maślane bułki i powędrowałam z nimi do Łazienek, żeby jakoś przeczekać te trzy godziny do odejścia pociągu. Postanowiłam napisać list do Lucylli. W chaotycznych i dość częstych kartkach dopytywała się, co się u mnie dzieje i czy już stoję "u progu sławy", a przynajmniej, czy mam co jeść i czy z kimś wresz- cie sypiam. Na pustej ławce pod kasztanami nad stawem wyciągnęłam z torebki notatnik i ołówek. Pisałam i pisałam, zagryzając gorzkie słowa słodką bułką, aż wyrzuciłam z siebie wszystkie żale, pretensje i smutki. Później przeczytałam cały ten kilkustronicowy list i w rezultacie podarłam go na drobne kawałeczki, żeby za chwilę wrzu- cić do kosza ze śmieciami. Wprawdzie nie miał dna, ale to już nie moja wina. Ten list nie mógł, nie powinien być adresowany do Lucylli. Szkoda by było nawet tych paru groszy na kopertę i znaczek. W Olsztynie, przed długim budynkiem Dworca Zachodniego, gdzie zwykle wysiadałam, czekał Asmodeusz. Skakał, skamlał i tak się ze mną witał, jak byśmy nie widzieli się parę tygodni. Boki miał zapadnięte, ale w ślepiach samą radość. Wyciągnęłam z torebki przetłuszczony papierek. Spoczywało w niej pięć deko kiełbasy lek- ko tylko przeze mnie nadgryzionej "na smak". - Za rok dostaniesz cały kilogram - powiedziałam uroczyście, jakbym składała przysięgę, ale nie skończyłam zdania, a już nawet śladu po kiełbasie nie było. W drodze do domu, na opustoszałej o tej porze ulicy, tuż przy samej latarni, natknęłam się na pułkownika Gwiździelskiego. Sunął wielki niby czołg, w lotniczej czapce zsuniętej lekko od czoła na bakier, z miną zdobywcy i człowieka zadowolonego. 124 - Rany boskie! - jęknął, obrzuciwszy mnie bystrym spojrze- niem, jakby wypatrywał celu do bombardowania. - Toż to moja dziewczyna, której szukam! - Rozłożył ramiona i chuchnął mi pros- to w twarz alkoholem. Asmodeusz warknął i zjeżyła mu się sierść nad zakręconym ogo- nem. Przystanęłam niezdecydowanie. - Dziewczyno, znów ryło zalałem! Ale przysięgam, że jak tylko trochę odparuję, to cię odnajdę. Wiem, gdzie mieszkasz, i tam cię dopadnę! Wybałuszył na mnie duże niebieskie oczy, a w ogorzałej słońcem twarzy tyle było radości życia, że roześmiałam się do niego przyjaź- nie. Podobał mi się nawet "na cyku". - Niech pan tym razem uczyni to szybciej! - powiedziałam trochę w żartach, trochę serio i przytrzymując Asmodeusza za kudły, pobiegłam do domu rozbawiona spotkaniem. Praca dziennikarska dla zarobku i praca literacka dla duszy, ser- ca i przyszłych splendorów, wypełniała nie tylko moje życie, ale zaczęła czynić spustoszenie w moim organizmie. Nie było to jeszcze nic określonego. Nagle, bez widocznego powodu, chwytała mnie bardzo wysoka temperatura, żeby za kilka godzin minąć bez pomocy medykamentów. Czasem miewałam nudności, odczuwałam dziwne osłabienie. Tłumaczyłam je niedożywieniem i przepracowaniem. Nie miałam warunków na to, żeby chorować, położyć się do łóżka, wez- wać lekarza. Nie miałam także pieniędzy na ewentualne lekarstwa. Organizm za to miałam silny tak jak i upór, więc spędzałam dalej wszystkie godziny dnia nad powieścią. Zaciskając zęby powtarzałam: "byle do debiutu", i ustawiałam moje powieściowe postacie według zaleceń wszechwiedzącej redaktorki. Bardzo mi nie szła ta praca. Nawet Asmodeusz musiał wyczuć moje złe nastroje i smutki, bo stał się jakiś markotny. Coraz częściej opierał łeb na moich kolanach i żałośnie wzdychał. Stracił nawet apetyt, jadł mniej zachłannie, coraz częściej przy tej czynności spo- zierając w moją stronę. Po przeredagowaniu całości postać ojca wypadła sztucznie. Awanturnik, pijak, brutal. Nic w nim nie było ludzkiego. Czuło się do niego wprawdzie odrazę, tak jak sobie tego życzyło wydawnictwo, ale było w tej postaci coś nieprawdziwego, nie trafiającego do prze- 125 , , coś ze schematu. Winiłam siebie, że widocznie nie doros- łam do pisania książek, że porwałam się na rzecz przekraczającą moje możliwości. ,...,. . , . , Zmieniałam więc tę postać dziesiątki razy z uporem l wytrwałoś- cią, chcąc przełamać opory pióra oraz własne. Zatracałam przy tej pracy poczucie czasu i rzeczywistości. Jedynie Asmodeusz jakoś to regulował, dopominając się we właściwych dla siebie porach wypusz- czenia go pod drzewko. Dopisywałam dialogi, stwarzałam nowe sytuacje, w których ojciec działał jako pijak i postrach rodziny. Jednocześnie buntowa- łam się przeciwko takiej koncepcji. Przekreślałam napisane na nowo stronice, szukałam innego rozwiązania, bardziej artystycznego w wyrazie. Nic nie wychodziło. Postać pozostawała sztuczna przez brak indywidualności i charakteru. Upewniałam się coraz bardziej w tym, że jednak moja pierwsza wizja była słuszna. Przekreślenie jej wydawało się dokonywaniem niepotrzebnej operacji na zdrowym pacjencie i to bez narkozy. Czyniłam jednak wszystko, aby pierwszą wersję zniszczyć, a postać ojca ustawić w działaniu oraz myśleniu tak, jak sobie tego życzyła moja redaktorka, pilnująca dokładnego wykonywania zamó- wień społecznych w dziale literatury pięknej. Nie potrafiłam poradzić sobie także z samą bohaterką, która według recepty nie miała być ludzka, a pozytywna. W działaniu, myśleniu, takoż miłości. Przy trudnej pracy zmiany osobowości bohaterów nasuwała się wizja ciężkiego i niepotrzebnego porodu. Oto urodziłam normalne zdrowe dziecko, ale muszę je natychmiast uśmiercić tylko dlatego, że istnieje zapotrzebowanie na sztuczne twory człekopodobne z probówek. Byłam tak całkowicie pochłonięta losami i życiem moich urojo- nych bohaterów, że nie miałam czasu na obserwację rzeczywistości i otaczających mnie ludzi. Ludzi żywych, nie książkowych, ale za to nie mających nic wspólnego z pozytywnymi bohaterami, których kazano mi tworzyć w literaturze. Któregoś popołudnia, gdy właśnie zastanawiałam się nad dobo- rem przymiotnika najbardziej pasującego do opisywanej sytuacji, ktoś energicznie zastukał do drzwi. Przez ułamek sekundy pomyśla- łam o pułkowniku Gwiździelskim. Stał jednak za nimi mój sąsiad z capią bródką i skromnie opuszczonymi oczami. 126 - Chciałem z panią porozmawiać... - zaczął grzecznie i nie proszony wpakował się do pokoju, obrzucając go taksującym spoj- rzeniem, jakby już brał go w posiadanie lub rozstawiał meble. - Proszę... - Wskazałam na jedyny taboret, a sama przysiad- łam na brzeżku łóżka. Asmodeusz wylazł ze swego kąta i przytulił się do mojej nogi. - Potrzebny nam jest ten pokój - postawił sprawę jasno przy- szły inżynier nie patrząc mi w oczy. - Żona urodziła wiosną czwar- tego syna. Nie jest wykluczone, że znów jest w ciąży. Mamy w domu także starą matkę. Ja ciężko pracuję i robię jeszcze zaoczne studia. Należy mi się większy metraż... - Ale dlaczego moim kosztem? - wpadłam mu w słowa z tru- dem hamując oburzenie. - Ja też ciężko pracuję i też muszę gdzieś mieszkać! - Pani nie pracuje tak jak ja. Pani tylko pisze... - powtarzał z uporem. - To walenie w maszynę też nam przeszkadza. Dzieciaki nie mogą zasnąć, babcię głowa nocami boli. Dla pani to zabawa, a my się wszyscy męczymy... Mamy dzieci, a pani tylko psa. Nie ma pani prawa do takiego dużego pokoju. - Jak pan to sobie wyobraża? Co mam z sobą zrobić? - stara- łam się mówić spokojnie. - Wystarczy pani pomieszczenie kuchenne... - Przecież tam nie zmieści się nawet łóżko... - Można ustawić rozkładane na noc... - Pan chyba nie wierzy w to, co pan mówi? - Popatrzyłam na niego, ale nie podniósł wbitych w podłogę oczu. - Od waszej kuch- ni dzieli moją tylko tekturowe przepierzenie, jak zauważyłam, całe życie rodzinne państwa tam się właśnie skupia, a ja muszę mieć względną ciszę i spokój do pracy... No i jakiś stolik, który tam się nie zmieści. - Przecież pani tylko pisze... - upierał się w dalszym ciągu dzieciorób. - Przyszedłem po dobroci z panią porozmawiać, żeby się pani sama na przeprowadzkę zgodziła. Nawet żona o tym nie wie... - dodał ciszej. - Mieszkanie należy do mnie. Jestem zameldowana, płacę pun- ktualnie czynsz, mam dokument z ministerstwa potwierdzający moje prawo do oddzielnej izby, sama ją własnymi rękami doprowadziłam do stanu używalności, pracuję... - wyliczałam jednym tchem niezbi- te dowody. - Nikt nie ma prawa mnie wykwaterować. 127 Sąsiad wstał, ukłonił się grzecznie i wyszedł. Zasiadłam do prze- rwanej pracy. Słuszność i prawo było po mojej stronie. Nie miałam się czego obawiać. Najważniejszą dla mnie w tej chwili sprawą była postać bohater- ki. Zastanawiałam się, w jaki sposób i jakimi chwytami pokazać jej wewnętrzne przemiany, kształtowanie się ideologicznego kręgosłu- pa, żeby wypadło to prawdziwie, przekonywająco, a także dobrze artystycznie. Dialog nie rozwiązywał sprawy. Trzeba ją było pokazać w działaniu. Ale jak? Postanowiłam zacząć od lektury. Do tej pory moja bohaterka rozczytywała się w poezji. Może należało te małe tomiki wymienić na lekturę ideologiczną. Tylko jaką? Co powinna czytać? Broszury propagandowe i instrukcje ZMP czy WKP(b)? Taka koncepcja jakoś mi nie pasowała. Zbyt prymitywna i chyba nieprawdziwa, bo czyż takie sprawy mogą pasjonować siedemnastoletnią dziewczynę? Postanowiłam więc poznać ją z chłopakiem, który zawróci jej w gło- wie. On będzie oczywiście działaczem ZMP i zacznie ją uświadamiać przede wszystkim na tym polu, a ona pod wpływem uczucia zacznie interesować się tym, czym powinna, żeby stać się bohaterką pozy- tywną. Robiłam notatki, myślałam, spekulowałam, podstawiałam siebie pod różne wymagane sytuacje. Wybuchałam przy tym śmiechem, bo pewne sprawy ukazywały mi się w groteskowym ujęciu, które i tak cenzor skreśliłby z całą pewnością czerwonym ołówkiem, i może nawet postawił kilka wykrzykników albo znaków zapytania. W tydzień później zmieniałam właśnie piątą wersję rozmowy mojej bohaterki z działaczem ZMP, gdy wkroczył listonosz z pienię- dzmi. Było to niespodziewanie wysokie honorarium z "Trąby Archa- nielskiej" za artykuł o młodzieży pod tytułem "Piękno kształtem jest miłości" i za dwa krótkie felietony. Byłam tak zmęczona pracą i usz- częśliwiona pieniędzmi, że postanowiłam zafundować sobie natych- miast filiżankę kawy. Na taki luksus bardzo rzadko sobie pozwalałam. Tylko w dniach otrzymywania honorarium i to wyłącz- nie wtedy, gdy po zapłaceniu bieżących rachunków i zaopatrzeniu spiżarni, pozostawało kilkanaście złotych. - Asmodeusz... - powiedziałam - będziesz pilnował domu. Leci za to kawałek kiełbasy, a kto wie, czy nie uda mi się także zdobyć trochę kosteczek. 128 Na słowo "kosteczek" Asmodeusz zawył przeciągle, a ślepia przesłoniła mu mgiełka pożądania. Wrześniowe przedpołudnie nasycało słońce. W ciepłym powiet- rzu wlokły się nitki babiego lata. Panorama miasta z zieloną wieżą ratusza i zamkiem kopernikowskim na skarpie przypominała ład- niutki obrazek z elementarza. Biegłam z torebką przewieszoną przez ramię i wydawało mi się, że mam u ramion skrzydła. Ktoś wreszcie docenił moje felietony, a powieść dobiegała szczęśliwie końca. Obliczałam, że jeszcze w tym roku powinna być przyjęta do druku. Życie było naprawdę piękne. Obiecywałam sobie przepracować jeszcze raz tekst w taki spo- sób, aby nadać mu kształt literacki, a upolitycznione stronice cho- ciaż troszeczkę podbarwić poezją. Musiało coś takiego istnieć. Jeżeli chciałam pisać, należało pomyśleć, jak to zrobić, żeby produkcyjniak nie był od strony literackiej tylko produkcyjniakiem. Zbiegając wąskim chodnikiem w dół ku zamkowi, poczułam doj- mujący ból w prawej nodze. Krzyknęłam i przystanęłam, rozcierając odruchowo obolałe miejsce. Nie powtórzył się więcej, minął bez śladu. Pomyślałam, że to nerwowe i statecznym krokiem ruszyłam w kierunku małej, niedawno otwartej kawiarenki wyłożonej jasną boazerią. Schodziła się tam elita intelektualna miasta z kilkoma dziennikarzami na czele. I tym razem siedzieli nad kieliszkami wiś- niówki i czarną kawą. Ukłoniliśmy się sobie grzecznie. Jeden z nich zrobił nawet taki ruch, jakby chciał wstać i zaprosić mnie do towa- rzystwa. W tej właśnie chwili ktoś dotknął mego ramienia. Obejrza- łam się. Pułkownik Gwiździelski już ściskał moją rękę, prowadził do stolika. - Dziewczyno, co za cudowne spotkanie! - ryczał na całą salę roześmiany i pewny siebie. - Jakże się cieszę! - wpadłam w jego ton i witaliśmy się wylewnie, jak starzy znajomi. Z satysfakcją obserwowałam kątem oka miny kolegów, a także kilku siedzących przy kawie kobiet. Gwiździelskiego można było pozazdrościć! Serce waliło mi z emocji, twarz paliła i poczułam się nagle naj- ważniejszą osobą w całym lokalu. - Czego się napijesz, kochana? - Chwycił przez stolik moją dłoń, ucałował ją głośno i wpatrywał się we mnie wesoło, i trochę po łobuzersku. 129 - Duża kawa i duży kawał tortu - zdecydowałam odważnie i głośno. - A może coś mocniejszego? - mrugnął konspiracyjnie. - Od wczoraj chodzi za mną kieliszeczek czegoś takiego dla duszy... - Nie! - sprzeciwiłam się kategorycznie. - Dziś będziemy pili oboje tylko kawę. - Jak sobie moja dziewczyna życzy. - Przywołał władczym ruchem kelnerkę. - Ostatnie tygodnie w tym mieście - westchnął. - Przenoszą mnie gdzie indziej i to właśnie teraz! - Pochylił się w moją stronę i spytał szeptem: - Jak pani na imię? - Mercedes. - Jak marka samochodu? - zdziwił się. - Tak. - Piękna karoseria... - Obrzucił mnie taksującym, rozbawio- nym wzrokiem. - A jak panu na imię? - Mirosław. Dla pani Mirek. Jestem chłopak ze wschodu - uzupełnił. - Mam dwie namiętności. Niebo i samogon - roześmiał się radośnie. - Trzy - uzupełniłam. - Trzy? - powtórzył z zaciekawieniem. - Kobiety - uśmiechnęłam się. - Jasne! - krzyknął. - Podobasz mi się coraz bardziej, Mer- cedes. Samoloty z tobą kraść... Z Gwiździelskim przegadaliśmy i prześmialiśmy kilka godzin. Wszystko wskazywało na to, że jesteśmy sobą oczarowani, a ja wkrótce będę mogła donieść Lucylli, że nie jestem wprawdzie na "progu sławy", natomiast ktoś stoi już u progu mego łoża. Postano- wiłam bowiem nie opierać się pułkownikowi, gdy w przyszłości zaj- dzie tego potrzeba. Umówiliśmy się, że przy końcu następnego tygodnia, gdy tylko powróci z podróży służbowej, złoży mi wizytę. Wyjeżdżał dziś popo- łudniowym pociągiem w kierunku Dolnego Śląska. Na papierowej serwetce zapisał mi numer polowy swojej jednostki i poprosił także o mój dokładny adres. Po wyjściu z kawiarni, gdzie zjedliśmy do spółki prawie cały tort, ubolewał, że nie ma już czasu odprowadzić mnie do domu. Po 130 drodze wstąpił jednak ze mną do rzeżnika po kości dla Asmode^2 ; który mu się z opowiadań ogromnie spodobał. Dzięki mundi^0. oraz zdecydowanej postawie dostaliśmy je bez kolejki i w t3' gatunku, że postanowiłam nagotować na nich garnek tłustego f°, łu. Po raz drugi tego dnia stwierdziłam, że życie jest napr^ wspaniałe. Na spotkanie wybiegł mi Asmodeusz. Przeraziłam się. Był F1,. cięż zamknięty na klucz w mieszkaniu. Ujadał i skomlał tak, )3 chciał o czymś powiedzieć nie zwracając nawet uwagi na $13 z zakupami. ^ Na podwórku, pod oknem, piętrzyła się niewielka sterta fft . gratów. W wyblakłym słońcu wyłaziła spod łuszczącej się farb/ ^ . ich wstydliwie ukrywana nędza. Lekki wiaterek unosił wraz z ^ls i gnał przed siebie pojedyncze kartki maszynopisu i notatek. , Pokój był zamknięty. Na drzwiach przybito wizytówkę z n^2' kiem przyszłego inżyniera i całą litanią członków rodziny. W^11 .. w nie bezskutecznie. Dochodził stamtąd jedynie łoskot, jakby f0 jano ścianę. , Moje kuchenne pomieszczenie było otwarte. Na podłodze . łono na jedną kupę pościel, maszynę do pisania, walizkę, całą " odzież i wszystkie papierowe teczki z maszynopisem, tarasują^ wejście do środka. Moja "Niedoskonałość", w kilku różnych ^" j ach, wyrzucona z teczek i wymieszana, poniewierała się na p^° . dze pozalewana wodą z wywróconych dzbanków z kwi^ Patrzyłam na stronice podeptane buciorami tych, którzy wyp^" dzili mnie z mego własnego mieszkania. Stanęłam w progu, nie mogąc uwierzyć w to, co się stało. F^ , deusz, ze zjeżoną sierścią i podwiniętym pod siebie ogonen^*. obok moich nóg równie bezradny i przerażony, jak ja. Ku^8 jedną łapę. .^, - Niech pani wstąpi do nas... - usłyszałam za sobą głos . , nanej mi osobiście lokatorki z drugiej klatki schodowej. Wied^ tylko, że jej mąż jest architektem. Widywałam ich czasem z lp. okna, jak szli razem pod rękę. Z twarzy przypominała mi śr^ wieczną madonnę z wysokim, wypukłym czołem. Poszłam za nią bez słowa. Za mną powlókł się Asmodeusz^' 131 - Jakim prawem wyrzucono mnie z własnego mieszkania? - wymamrotałam z trudem, siedząc na krześle w pokoju z meblami na wysoki połysk. Gardło miałam ściśnięte, a serce waliło głośno i nie- równo. - Wiem od sąsiadki, że Kowalikowie od paru dni przygotowy- wali się do przeprowadzki i tylko czekali na moment, kiedy pani wyjdzie z domu... - Popatrzyła na mnie ze współczuciem pomiesza- nym z ciekawością. - Sprowadził kolegów z biura, podważyli drzwi i w pół godziny panią wykwaterowali, wyrzucając meble oknem. Teraz przebijają zamurowane drzwi od swego mieszkania do pani pokoju... - Co ja mam robić? Gdzie mieszkać? - wpatrywałam się bez- radnie w młodą kobietę przepasaną kolorowym fartuszkiem. - W kuchni nie ma nawet miejsca na łóżko. Nie mam także ubikacji ani łazienki... - Powinna chyba pani pójść do Przewodniczącego Rady Narodowej, do kwaterunku... - radziła. - Gdyby był mój mąż, to może mógłby pani w czymś pomóc, doradzić. Jest od kilku dni w sanatorium, po operacji dysku. - Pójdę przede wszystkim do prokuratora - postanowiłam. - Przecież to bezprawie! - powiedziałam i nie mogąc zapanować nad nerwami, rozpłakałam się. - Najpierw niech pani trochę odpocznie i może coś zje... - zaproponowała gościnnie. - Później pomogę pani przenieść rzeczy do nas, na strych. Wieczorem może padać... - Maszynopis! - krzyknęłam. - Muszę pozbierać kartki z podwórka. - Wybiegłam ocierając łzy. Przed domem nie było nikogo. Nawet dzieciarnia, która zawsze roiła się na podwórku odgrodzonym od ulicy gęstym żywopłotem z głogów, gdzieś zniknęła. Zbierałam kartki pozwiewane pod krzewy starając się robić to spokojnie, z godnością. Czułam, że jestem obserwowana zza uchylonych okien, że nikt mi nie współczuje, że otacza mnie wroga zmowa milczenia. Po chwili wróciłam do mojej nowej znajomej. Wnosiła do pokoju tackę z herbatą i domowym ciastem. - Przez te parę dni, dopóki nie odzyska pani mieszkania, pro- szę u mnie nocować... - zaproponowała serdecznie z uśmiechem. - Dziękuję pani. To nie potrwa dłużej, jak jedną, dwie noce... - spojrzałam na nią z wdzięcznością i nieoczekiwanie dla siebie 132 samej zapytałam, gdyż obudziła się we mnie pisarska dociekliwość. - Dlaczego pani to dla mnie robi? Przecież nawet z widzenia mato się znamy. - Wyobraziłam sobie, jakbym ja się czuła w pani sytuacji... - odpowiedziała po prostu i rozejrzała się z zabobonnym lękiem po czyściutko utrzymanym pokoiku. O świcie, bo przez całą noc nie mogłam zmrużyć oka w cudzym mieszkaniu, uporządkowałam maszynopis, związałam w tobół pościel, żeby się można było jakoś poruszać w pomieszczeniu kuchennym i pobiegłam do prokuratora. Wierzyłam, że dziś jeszcze wrócę do swego pokoju. Meble leżały dalej na podwórku. Asmo- deusz warował przy nich. Po godzinnym oczekiwaniu w dusznym przedpokoju w towarzys- twie paru podejrzanych typów siedzących w kolejce, prokurator poprosił mnie do swego gabinetu. Wylegitymowałam się i możliwie spokojnie opowiedziałam o tym, co się zdarzyło. - Pobili panią? - spytał rzeczowo. - Nie było mnie w domu. - Miała pani szczęście - orzekł lakonicznie. - W zeszłym tygodniu włamano się z siekierą do samotnej ciężarnej kobiety, żeby zająć jej mieszkanie. Stawiała opór. Tak ją zbili, że poroniła. Będą skarżeni jedynie o pobicie. Mieszkają i już teraz nie można ich wyk- waterować... - To przecież potworne... - szepnęłam. - To znaczy, że gdybym ja zebrała bandę i wyrzuciła tych ludzi z mego mieszkania, to mogłabym dalej mieszkać... - Siła przed prawem... - Rozłożył ręce bezradnym ruchem. - Przecież żyjemy w praworządnym państwie... - usiłowałam bronić swojej słuszności. - Czy pani coś może zginęło? - Popatrzył na mnie ze współ- czuciem. - Niech się pani dobrze zastanowi... - Nie. Nic mi nie zginęło. Zniszczono jednak moje notatki potrzebne do pracy. Zalano je wodą, pognieciono, niektóre podarto. - Niech się pani jednak zastanowi, czy z pewnością niczego nie ukradli podczas tej przeprowadzki? Może coś z biżuterii? - dodał z naciskiem. - To bardzo ważne. - Nie miałam żadnej biżuterii - rozbawiły mnie takie przy- puszczenia, chociaż daleko było mi do śmiechu. 133 - No dobrze - westchnął z rezygnacją prokurator po trzymie- sięcznym kursie. Przedtem był skromniutkim urzędnikiem na pocz- cie. - Postaram się zrobić, co w mojej mocy. Wezwę tego pani sąsiada, zastraszę go. Niech pani przyjdzie jutro. Muszę zorientować się w sytuacji. Pobiegłam do wydziału kwaterunkowego. - Nie ma dziś kierownika - przerwała mi sekretarka w poło- wie wyłuszczania sprawy, z którą przyszłam. Wyglądało, że jest w niej świetnie zorientowana. - Wyjechał na trzy dni... - Może jest zastępca? Sprawa jest bardzo pilna, proszę pani. Nie mam gdzie mieszkać, pozbawiono mnie bezprawnie dachu nad głową. - Nie ma dziś zastępcy. - A jutro? - Od rana ma ważne konferencje i nikogo nie przyjmuje. - Więc co mam robić? - popatrzyłam błagalnie na sekretarkę, gdy na moment podniosła na mnie zniecierpliwione spojrzenie. - Niech pani idzie do biura meldunkowego - wzruszyła ramionami. - Jeśli wydadzą pani zaświadczenie o zameldowaniu, niech pani próbuje dostać się do Przewodniczącego Rady Narodo- wej. Poszłam. Na ulicy zauważyłam, że zostawiłam w sekretariacie notatnik. Wbiegłam na drugie piętro i otworzyłam drzwi. Kierownik wychodził właśnie ze swego gabinetu. Cofnął się raptownie jak przed widmem. - Panie kierowniku! - krzyknęłam, ale drzwi się zamknęły. Sekretarka spojrzała na mnie ze złością. - Powiedziałam pani, że wyjechał, to wyjechał! W biurze meldunkowym dowiedziałam się, że wprawdzie nie jestem zameldowana w mieszkaniu, do którego roszczę pretensje, ale jeżeli już mieszkam, to mogę w nim pozostać, dopełniając jednak formalności meldunkowej na lokal nr 2 . - Przecież jestem zameldowana! Sama mnie pani w nim zamel- dowała - powiedziałam w osłupieniu. - I właśnie z tego mieszka- nia mnie wyrzucono. - Przecież są tam dwa pokoje, które pani bezprawnie i bez meldunku zamieszkuje, co podlega karze administracyjnej. Jeden z nich przydzielono wielodzietnej rodzinie, co jest chyba sprawiedli- 134 we i słuszne - powiedziała z naciskiem urzędniczka obrzucając mnie niechętnym spojrzeniem. - Pani, jako osoba samotna, nie ma prawa do tak dużego metrażu. - Mam prawo do osobnej izby do pracy. Jest na to dokument z Ministerstwa Kultury i Sztuki. I ze Związku Literatów. - Ma pani prawo - zgodziła się. - Przecież nikt pani drugie- go pokoju nie odbiera i niech pani nie straszy Ministerstwem czy też jakimś Związkiem. - Ależ to nie jest pokój, tylko kuchenka - tłumaczyłam przez łzy. - Tam nawet nie można wstawić łóżka. Niech pani wyśle jakąś komisję, która to z pewnością potwierdzi. - To już nie moja sprawa, proszę pani... - Urzędniczka nie chciała dłużej ze mną rozmawiać. Sięgnęła po słuchawkę telefonicz- ną i połączyła się z jakąś znajomą wypytując, czy przywieźli do bufe- tu kiełbasę, a jeżeli tak, to żeby odważyła półtora kilograma. W Wojewódzkiej Radzie Narodowej sekretarka oznajmiła, że dziś przewodniczący nie przyjmuje interesantów. Usiłowałam wytłu- maczyć jej moją sytuację. Prosiłam, przemawiałam jak do człowieka, którego mogła spotkać podobna niesprawiedliwość. - Niech pani pofatyguje się za trzy dni - powiedziała nie odrywając oczu od rozłożonych na biurku papierów. - Zresztą nawet nie ma go w tej chwili - dorzuciła ze zniecierpliwieniem i popatrzyła na mnie, jak na osobistego wroga. Dobiegała pora obiadu. Zmęczona i głodna dowlokłam się do domu, którego już właściwie nie miałam. Spod sterty mebli wyczoł- gał się do mnie markotny Asmodeusz. Pomerdał bez przekonania ogonem i oblizał się. Usiedliśmy razem na podłodze w kuchence i zjedliśmy wspólnie resztki tego, co było do zjedzenia. Asmodeusz dostał wszystkie kości, które razem kupowaliśmy z Gwiździelskim. Popatrzył na mnie z widocznym niedowierzaniem w wiernych, smut- nych ślepiach. - Jedz, piesku, to naprawdę dla ciebie. - Pogładziłam tulące się do mnie futerko i z trudem powstrzymywałam łkanie. Za prze- pierzeniem, chociaż panowała tam zupełna cisza, czułam przyczajo- ną obecność sąsiadów. Umysł pracował gorączkowo. Zastanawiałam się, dokąd jeszcze Można pójść, kogo odwiedzić, w jakiej instytucji szukać ratunku lub chociażby rady. 135 Postanowiłam złożyć natychmiast wizytę w redakcji miejscowej gazety i prosić, żeby dział interwencji zajął się moją sprawą. Bądź co bądź, byłam ich koleżanką. Należałam do Stowarzyszenia Dziennika- rzy Polskich. Wysłuchano mnie uprzejmie. Obiecano sprawę zbadać odgórnie i jeżeli zajdzie potrzeba, poruszyć na swoich łamach. Sekretarz redakcji był zbulwersowany moją relacją i zapewnił, że wszystko powinno dobrze się skończyć. Naczelny redaktor odniósł się do niej dość sceptycznie. Twierdził, że "trzy dni", o których wspomniano we wszystkich urzędach mają swoją zasadniczą wymowę i dlatego spra- wa wydaje mu się przegrana, chociaż sam osobiście wierzy w prawo- rządność i sprawiedliwość. Nuta żadnej nadziei nie brzmiała jednak w jego glosie. Poradzono także, abym koniecznie pojechała do War- szawy zainteresować centralną prasę, poinformować Związek Litera- tów, a także napisać do Biura Skarg i Zażaleń przy Radzie Państwa. Uważali również, iż powinnam udać się do Ministerstwa Gospodarki Komunalnej, do Generalnej Prokuratury, a przede wszystkim złożyć wizytę sekretarzowi Komitetu, traktując go jednak jako ostatnią instancję. Radzili także wziąć dobrego adwokata. Na to jednak nie miałam możliwości finansowych. Postanowiłam jedynie szarpnąć się na taki wydatek, jak wyjazd do Warszawy. U prokuratora spotkałam się oko w oko z sąsiadem i jego kom- panią, która dokonała włamania. Sąsiad stał z opuszczoną głową, pobladły i skulony. Wyglądał na człowieka nieszczęśliwego, skrzyw- dzonego przez los, ale troskliwego ojca gromadki dzieci, które stały obok matki przypominającej kwokę. Nie proszona przez prokurato- ra, przyprowadziła jednak za mężem wszystkie argumenty wypinając przy tym boleściwym ruchem brzuch, w którym należało się domyś- lać niedawno zakwaterowanego nowego lokatora. Prokurator krzyczał coś o przemocy, bezprawiu i o tym, że jak się saneczkami zjeżdżało z górki, to teraz trzeba je z powrotem na tę górkę wciągnąć. Oznaczało to, jak zrozumiałam, że nakazał memu sąsiadowi przy pomocy swoich kolegów zaprowadzić poprzedni ład i miałam wrócić do swego mieszkania. Sąsiad kiwał capią bródką, gromadka kolegów biurowych stała pokornie z opuszczonymi głowami, żona sąsiada tuląc dzieci do sie- bie szlochała głośno i wszystko wskazywało na to, że pełni skruchy i poczucia winy natychmiast naprawią swój błąd. 136 Wyszłam od prokuratora pokrzepiona, dziękując mu wylewnie. Pełna nadziei wracałam do Asmodeusza, który zadomowił się w naj- lepsze pod meblami na podwórku. Moi sąsiedzi prowadzili za przepierzeniem ożywioną rozmowę. - Łeb ci sama siekierą utnę, jak chociaż palcem ruszysz nasze rzeczy z tamtego pokoju! - wykrzykiwała sąsiadka do męża. - Nie po to dzieci rodzę, żeby na takim metrażu jak mieliśmy, całe życie siedzieć. Byle te dwa dni przeczekać, żadna siła nas stąd nie ruszy. Żeby nawet ta przybłęda do samego ministra pojechała! Sąsiad coś jej cicho tłumaczył, czego nie mogłam dosłyszeć, gdyż utrudniał mi to łoskot mego własnego serca, rozsadzanego zbyt szybkim pulsowaniem krwi. - A jak będzie podskakiwać, to się jeszcze dostanie za kratki. Nie meldowana, nigdzie nie pracuje, tylko wciąż coś pisze! Jak się nią odpowiednie władze zainteresują, to z pewnością odechce jej się szurać... Wieczorem żona architekta poinformowała mnie oględnie, że Kowalikowa obeszła już z gromadką swoich dzieciaków wszystkie możliwe urzędy i prosiła, żeby wzięto je pod opiekę, gdyż dzieje się im krzywda. Ona rodzi, mąż się uczy, oboje są partyjni, a mieszkać nie mają gdzie. Ja, nie meldowana i nie pracująca nigdzie, zajmuję "na dziko" dwa ogromne pokoje z łazienką. Na dodatek mam jesz- cze wrogi stosunek do obecnej rzeczywistości i zachowuję się pro- wokacyjnie, chodząc na spacerki z psem wtedy, gdy wszyscy porządni obywatele pracują. Dowiedziałam się także, że cała kamienica potępiła ją za to, że udzieliła mi gościny, i chociaż nic sobie z tego nie robi, to jednak cała sprawa może się odbić na stosunkach w pracy jej męża. Bezpo- średni zwierzchnik męża jest bowiem wysoko partyjny i mieszka na tej samej klatce schodowej. Jego żona powiedziała do żony wetery- narza z parteru, że bardzo się razem z mężem dziwią, że wpuściła do mieszkania jakiś podejrzany element, co to niby jest dziennikarką czy nawet pisarką, a nikt nigdy jej nazwiska nie słyszał ani niczego nie czytał. I kto wie, czy nie ma czegoś wspólnego z siatką Gehłena. - Jadę do Warszawy. Wrócę albo do swego mieszkania, albo wyjadę stąd w ogóle... - powiedziałam szybko i dodałam jeszcze: - Mam tylko jedną prośbę... Niech pani przez te kilka dni karmi chociaż raz dziennie Asmodeusza. Zostawię pieniądze na jego wyży- wienie... 137 - Ależ, proszę pani... - Nutka zażenowania zabrzmiała w gło- sie żony architekta. - Niech pani u mnie mieszka, dopóki mój mąż nie powróci z sanatorium. Co będzie, to będzie... - dodała z west- chnieniem. - Ja panią bardzo polubiłam. Następnego dnia rano pobiegłam do prokuratora. Popatrzył na mnie z niechęcią. - Nie przeprowadzili się z powrotem - zaczęłam, ale nie pozwolił mi dokończyć. - Nic na to nic mogę już poradzić - powiedział opryskliwie zniecierpliwionym głosem. - W pani sprawie nie mogę interwenio- wać... Mam związane ręce. - Wstał zza biurka. - Niech pani próbuje szczęścia w Warszawie. Jeśli ma pani jakieś wpływowe zna- jomości. Jeszcze tego samego dnia przeczytałam w miejscowej prasie arty- kuł poświęcony mojej sprawie. Dziennikarz opisywał w nim, jak to zwracał się do różnych czynników, żeby sprawę wyjaśnić i aby pra- worządności stało się zadość. We wszystkich instancjach znalazł zro- zumienie dla mojej sprawy. Sam Przewodniczący Wojewódzkiej Rady pozwolił zacytować w artykule swoją wypowiedź. A brzmiała ona mniej więcej tak, że obywatelka Forelli nie została wyrzucona z mieszkania, które zajmowała. Nadal w nim mieszka, mając oddzie- lny pokój do pracy, do którego jej nikogo nie dokwaterowano, a jeżeli twierdzi inaczej, to wprowadza władze celowo w błąd. A dla- czego to robi, należałoby dokładniej sprawdzić... Po raz kolejny obeszłam wszystkie możliwe urzędy, żeby znowu usłyszeć od zniecierpliwionych sekretarek, że dyrektorzy, kierowni- cy, przewodniczący i wszyscy, którzy mogliby coś w mojej sprawie załatwić, wyjechali nagle w teren, są na konferencjach albo tego dnia absolutnie nikogo nie przyjmują. Po kilku telefonach o różnych porach do Komitetu Miejskiego powiedziano mi, że sekretarz zgodził się przyjąć mnie następnego dnia o godzinie dwunastej w południe. Musiałam wyjazd do Warszawy przełożyć o jeden dzień i jeszcze na tę noc poprosić żonę architekta o gościnę. Całe te dni, a zwłasz- cza popołudnia, starałam się przebywać na mieście, żeby sprawiać jej jak najmniej kłopotu swoją osobą. Było to męczące i dość uciążliwe, bo z braku pieniędzy nie mogłam sobie pozwolić nawet na siedzenie w kawiarni. Brałam więc Asmodeusza na smycz i włóczyliśmy się 138 godzinami nad brzegami jeziora. Koniec września był chłodny, mgły snuły się nad wodą, jesienny las w mroku budził we mnie lęk pomie- szany ze smutkiem. Nie potrafiłam myśleć o niczym innym, oprócz wyrządzonej mi krzywdy. Przestawałam powoli wierzyć we wszelką sprawiedliwość. Tliła się wprawdzie jakaś iskierka nadziei, że znajdę ją w Komitecie, i kiedy opowiem całą historię, przedstawię fakty oraz dowody, wrócę do swego mieszkania. Będę mogła dalej w nim mieszkać i pracować. Przywiązałam się do tego miasta, a gdzieś tam w podświadomości kiełkowało pragnienie ułożenia sobie osobistego życia. Być może nawet z Gwiździelskim. Martwiłam się także, że nie wyślę w umó- wionym terminie artykułu do "Kuriera Polskiego", a przede wszyst- kim reportażu dla "Trąby Archanielskiej". Płaciła wysokie honoraria, na dodatek niezwykle punktualnie, co w mojej sytuacji było sprawą istotną. Asmodeusz buszował w rudziejących szuwarach, a ja układałam w myśli moją rozmowę z sekretarzem. Założyłam sobie, że będzie zwięzła, rzeczowa i przekonywająca, bez kobiecych argumentów w postaci łez... Zmieniałam jej formę dziesiątki razy, chociaż zdawa- łam sobie sprawę, że w decydującym momencie zawsze wszystko wygląda inaczej i mówi się zupełnie coś innego. Kilka razy pomyśla- łam przelotnie o Gwiździelskim. Gdyby był teraz w Olsztynie i gdyby zechciał, może mógłby mi pomóc. Tylko, czy by zechciał? Właściwie nie znaliśmy się zupełnie. Postanowiłam jednak, że przy najbliższej okazji napiszę do niego list. Byłam tak rozpaczliwie samotna i osa- czona, że każda najdrobniejsza szansa wydawała się kołem ratunko- wym. Zaczęło się źle. Do Komitetu spóźniłam się dziesięć minut. Na podwórku wynikła awantura o meble. Lokatorzy zażądali katego- rycznie, abym wszystkie natychmiast usunęła, gdyż dzieciaki, bawiąc się w wojnę, rozbijają sobie o nie głowy. Musiałam więc dźwigać graty na strych, od którego żona architekta dała mi w tajemnicy klucz. W przyciasnym kostiumie, w wymiętej białej bluzce i zdyszana szybkim marszem, stanęłam na dywanie ogromnego gabinetu. Pierw- szą moją myślą było to, że z tego pomieszczenia dałoby się wykroić dwa duże pokoje z kuchnią i przedpokojem. Może nawet starczyło- by miejsca i na łazienkę. 139 Sekretarz, pan drobnej budowy, w czarnym garniturze, siedział sztywno za szerokim, prawie pustym biurkiem i patrzył nie na mnie, a przeze mnie na przeciwległą ścianę. Powiedziałam: "dzień dobry" i zamilkłam nie bardzo wiedząc, jaka obowiązuje mnie tu forma, "pan" czy "towarzysz"? Zdecydowałam się na "pan". - Siadajcie - powiedział po dłuższej chwili sekretarz wskazu- jąc sztywnym ruchem dłoni krzesło. - Mój czas jest wyliczony, a wy się spóźniacie - zauważył sucho. Usiłowałam go przeprosić, wytłumaczyć, dlaczego tak się stało. Bąknęłam nawet coś o tym, że nie mam własnego zegarka. Czułam jednak, że rozgrzeszenia nie uzyskałam. - Więc o co wam chodzi? - Zniecierpliwienie brzmiało w jego głosie. Chłodne, nic nie wyrażające oczy wpatrywały się we mnie. - Znam waszą sprawę. Zaczęłam mówić, tłumaczyć, argumentować. Wypadło to niepo- radnie, chaotycznie. Nagle bowiem zdałam sobie sprawę, że równie dobrze mogłam zwierzać swój dramat seledynowym ścianom z umie- szczonym na nich godłem państwowym. Odpłynęła ode mnie cała energia, wiara we własne słowa, w ludzkie odruchy siedzącego naprzeciw człowieka. Pozostała tylko przemożna chęć płaczu i ucie- czki. Zamilkłam na moment, żeby nad tymi uczuciami zapanować, zmobilizować się wewnętrznie. Walczyłam przecież o utrzymanie się na powierzchni, o minimum potrzebne do życia. - Więc nie podoba wam się, że rodzina obarczona dziećmi otrzymała większe mieszkanie? - Popatrzył na mnie zimno. - Uważacie, że to niesprawiedliwe? - Stało się to moim kosztem i przy użyciu przemocy... - Zaczęłam opowiadać całą historię od początku, chociaż czułam, że mnie w ogóle nie słucha, przebierając palcami po kancie biurka. - A po cóż wam taki duży metraż? - przerwał mi w połowie. - Jesteście samotna. Nie musicie mieć kuchni. Możecie jadać w barze mlecznym. - W mojej sytuacji nie stać mnie nawet na bar mleczny... - wymamrotałam. - Jak ugotuję w domu garnek zupy, to mam na kilka dni... - Nie przesadzajcie! Jak stać was na utrzymanie dużego psa, to nie jest jeszcze tak źle... - uśmiechnę! się krzywo, ironicznie. 140 - Muszę mieć także miejsce do pracy. Ciężko pracuję... - wysunęłam ostatni argument. - Piszę powieść, piszę dużo artyku- łów do prasy warszawskiej... - Gdzie są te książki? Kto je wydał? Dlaczego nie widziałem nigdy waszego nazwiska w tutejszej gazecie? - Dalej uśmiechał się lekceważąco, ironicznie. Zamilkłam otwierając szeroko oczy, żeby nie popłynęła z nich ani jedna łza. - Jesteście samotna, bezdzietna i wystarczy wam w zupełności jeden pokój, a ten przecież macie. Nikt wam go nie odbiera, chociaż na dobrą sprawę, nie bardzo wam się należy. Siedzicie w nim bez meldunku - stwierdził kategorycznym tonem i zrobił taki ruch, jakby uważał ten temat za całkowicie wyczerpany, ale ja postanowi- łam jeszcze bronić przegranej pozycji. - Nie mam pokoju. Mam jedynie pomieszczenie nie przekra- czające czterech metrów kwadratowych i to z działową ścianą z tek- tury. Nie ma żadnych urządzeń sanitarnych. - W zupełności dla jednej osoby wystarczy. A jak wam ciasno, to oddajcie psa do hycla. Jesteście samotna... - powtórzył z nacis- kiem, jakby było w tym coś z przestępstwa. - A więc dlatego, że tak nieszczęśliwie ułożyło się moje życie, to trzeba mnie jeszcze za tę samotność karać? - zaczęłam głosem nabrzmiałym od łez. - Przez tę moją samotność nie dajecie mi prawa do własnego pokoju, do kuchni, do żywego stworzenia... To jest nieludzkie, to jest... To jest, jest... - zająknęłam się. Nie mog- łam znaleźć odpowiedniego słowa. Może nie jestem pisarką, bo nie wydałam jeszcze żadnej książki, ale wy nie jesteście ani komunistą, ani dobrym partyjniakiem, ani nawet człowiekiem. Jesteście zwykłym skurwysynem i przez takich jak wy, można znienawidzić ustrój, który reprezentujecie - pomyś- lałam ulubionym zwrotem Lucylli i po raz pierwszy słowo to było na miejscu, i pasowało, jak żadne inne. Wstałam i bez słowa opuściłam pokój, którego rozmiary znacz- nie przerastały format urzędującego w nim człowieka. Sprawa była prosta. Zrozumiałam to po wyjściu z Komitetu. Nie miałam męża, dziecka, rodziny. Nie miałam ani ubeka, ani nawet milicjanta, czy choćby skromnego partyjniaka wśród najbliższych, bo w ogóle takich nie miałam. Byłam samotna, a do tego tylko pisałam. Nie pracowałam, a pisałam. To nie było nikomu potrzebne. 141 Wywoływało jedynie uśmiech politowania albo pogardy. Pisanie powieści to przecież nic praca, a komunistyczne hasło głosi: "kto nie pracuje, ten nic je". W Warszawie straciłam trzy dni cennego czasu i resztę pienię- dzy, chociaż stosując się do zaleceń sekretarza z Komitetu, jadłam wyłącznie w barze mlecznym i to dania najtańsze. Obeszłam wszyst- kie możliwe urzędy i ministerstwa. Wszędzie kazano sprawę przed- stawić na piśmie, a później czekać na odpowiedź. Miałam ją otrzymać w ciągu sześciu tygodni, a to, gdzie będę przez ten czas mieszkać, nikogo nic interesowało. W Związku Literatów oburzono się na karygodne pozbawienie mnie mieszkania. Wysłano kilka listów w tej sprawie do odpowied- nich czynników i wyrażono mi współczucie. Ktoś z władz Zarządu powiedział: "Gdyby to było parę lat wcześniej, gdy byłem jeszcze w wojsku to bym wysłał ciężarówkę moich żołnierzy i przekwatero- waliby kogo trzeba. Dziś nie mogę pani pomóc". Ktoś inny z władz, do kogo zdobyłam zastrzeżony telefon i zwróciłam się z prośbą o pomoc po wysłuchaniu sprawy i chwili namysłu zaproponował: "Niech pani złoży w Związku podanie o zapomogę". Nie skorzysta- łam z zapomogi. Nie o to mi chodziło. Jednak wywnioskowałam z tego że nikt mi w niczym nie jest w stanie pomóc, a wszystkie urzędy funkcje i związki są w tym kraju jedynie fikcją, taką samą, jak i praworządność. Przeraziłam się. Pakowałam walizkę. Tę samą, z którą tu przyjechałam, z którą rozpoczynałam nowe, powojenne życie. Długo szukałam wśród porozrzucanych po podłodze, podeptanych papierków i notatek, wizerunku białego łabędzia - symbolu mego przyszłego, radosnego bytowania. Bałam się, że go nie znajdę, że może go zniszczono, wyrzucono. Znalazł się jednak. Podniosłam go z nabożeństwem jak święty obrazek, starłam delikatnie błoto czyichś butów, wygładziłam postrzępione brzeżki tekturki, na której był naklejony. Musiałam go zabrać z sobą. W jakimś kolejnym mieszkaniu czy pokoju zawiśnie nad łóżkiem Jako symbol wszystkich nadziei, których nie wolno mi stracić. To była jeszcze jedyna rzecz, którą posiadałam, której nie udało się całkowicie we mnie zabić. Wsunęłam tekturkę między plik odpisów podań i skarg, jakie napisałam od chwili pozbawienia mnie domu. Poza tym nic nowego do mojej walizki nie doszło. Wyjeżdżałam z miasta z tym, z czym przybyłam. Postanowiłam sprzedać nawet skromniutką pościel, bo 142 jak się zorientowałam, zabrakło mi kilkunastu złotych do biletu kolejowego. Następnego dnia wieczorem odjeżdżałam do Wrocławia zawiadomiwszy Lucyllę lakoniczną karteczką o swoim powrocie. Pościel kupiła praczka żony architekta. Jej syn żenił się z jakąś "bosą i nagą" dziewczyną - jak to określiła. Chodziła jeszcze do szkoły, a wychowywała się w Domu Dziecka. Bękart był w drodze i matka, mimo słabych protestów ze strony syna, postanowiła go ożenić, jako że sama miała troje nieślubnych dzieci i rozumiała, jak ciężko jest w takiej sytuacji samotnej kobiecie. Do załatwienia pozostawała jeszcze bolesna sprawa Asmodeu- sza. Musiałam go zdradzić, zawieść jego psie uczucia, oszukać. Po prostu oddać w obce ręce, których jeszcze nawet nie znałam. Żona architekta nie mogła go zatrzymać. Poleciła jedynie znajo- mego leśnika. Rozmawiała z nim i zgodził się przyjąć mego kundla. Mieszkał dwie stacje za Olsztynem. Zaopatrywała się u niego w miód. Obiecała przy okazji odwiedzać psa i przywozić mu coś smacznego do żarcia. Raniutko wysiedliśmy z Asmodeuszem na maleńkiej, pustej sta- cyjce. Za przejazdem kolejowym skręciłam w leśną, szeroką drogę. Rude liście grabów szeleściły w koleinach pod łapami kundla trzy- mającego się blisko mej nogi, chociaż zdjęłam mu smycz. Jakby przeczuwał coś złego, szedł z opuszczonym ogonem, z pyskiem przy ziemi i tylko od czasu do czasu podnosił łeb, szukając moich oczu. Gardło miałam ściśnięte, oczy suche, wpatrzone w jesienny, cichy las. Szłam coraz wolniej, żeby przedłużyć ten nasz ostatni w życiu spacer. W myśli przysięgałam, że już nigdy więcej nie przywiążę się do żadnego stworzenia, nie będę miała w przyszłości żadnego inne- go psa, choćby były na to odpowiednie warunki. Kochałam Asmo- deusza i, jak wszystko, do czego byłam w życiu przywiązana, musiałam utracić i jego. Między drzewami przeświecały zabudowania z czerwonej cegły - cel naszej wędrówki. Przystanęłam. Pies przystanął także i, prze- krzywiwszy łeb, wpatrywał się we mnie uważnie. Wyciągnęłam z tor- by kiełbasę. Nie był to obiecany mu kiedyś kilogram, ale i też nie stałam jeszcze "u progu" wydania książki. Ćwierć kilograma, jakie mu podałam pokrajane w kawałki, nie było także miarą moich moż- liwości finansowych. Po zakupieniu biletu i odłożeniu paru groszy 143 aj we Wrocławiu, tyle mi tylko pozostało, żeby kupić dwa- na .'•""^^a deka - jak obliczyła ekspedientka, której wręczając dzieścia powiedziałam: "Kiełbasy za wszystko". pieniądz0^ Asmodeusz... - zachęcałam, głaszcząc czarny, kudłaty - ffics nie rzucił się jak zwykle na kiełbasę. Jadł powoli łeb, 3^.'hwytając kawałeczki uchylonym pyskiem i bez zwykłego delikatni 3^ entuzjazmu. Nie poruszył nawet ogonem. w takich ^, siedzieliśmy obok siebie na skrawku suchego mchu. ^oznsz wiedział, że się rozstajemy. Przytulił pysk do mojej twa- Asmode ^ • ^ stary, zmęczony człowiek. rży i J^^y będę miała dom, wrócę po ciebie - powiedziałam głoś- "" . mógł mnie zrozumieć, chociaż wiedziałam, że obie te n0) }a6• 'nieprawdopodobne. Ta druga nawet bardziej. Jakże w tej rzeczy ^pawidzilam sekretarza. chwili^ ^ leśniczy wziął z moich rąk smycz. Pies spojrzał pytająco ^oz na niego. Jeszcze raz na mnie. Milczałam. Nie zrobiłam na i11016 gestu, nie ruszyłam się z miejsca. Asmodeusz zwiesił łeb, żadneg , pgpn i poszedł za nowym właścicielem. Zakryłam dłonią podkuć ^ krzyknąć, nie przywołać go do siebie. Pies jakby usta' ? co s1? ze mn^ ^zleje• Zatrzymał się raptownie, zaparł się wyczuł, ciemię pokrytą igliwiem i odwrócił łeb. Ślepia błagalnie łapami . się we mnie. Nie skowyczał, nie szarpał się nawet na wpatry" ,^Q patrzył. Odwróciłam się i zaczęłama biec na oślep smyczy? jg Dopiero gdzieś z daleka usłyszałam rozpaczliwy, strasz- przed si ^^ jeszcze po latach budził mnie nocami ze snu. ny skcw ' ^o co, wygryźli cię? - stwierdziła z niejaką satysfakcją ". przepowiadała bowiem podobne zakończenie "idealistycz- Lucyll^,onek", jak określała zwrotem swego ostatniego kochanka, n^ To t0' c0 nle ^° cwamactwem- - Ak i mnie też wysiudali wszyst ^ westchnieniem, rozkręcając papiloty. Pociąg przyszedł ~ "\ rano i Lucylla chodziła jeszcze w szlafroku i z kolorowymi 0 s^^[ na czubku glowy- szmatK radziła mnie do kuchni, gdzie nakryła ceratą stolik do •a- Mieszkała teraz w dwu małych pokojach, bo jak twierdzi- śniada ^ ^ Rady Narodowej nowe miotły w postaci przewodni- ka? P^ i kilku wyższych urzędników. Zaczęto zaprowadzać cząceg0 144 porządki w różnych urzędach, a zwłaszcza w kwaterunkowym. ^ trudem udało się uzyskać obecne mieszkanie i to tylko dzięki temu, że zameldowała fikcyjnie dwie studentki. Ucieszyłam się tą wiadomością. Świadczyła o tym, że coś się ^mienia na lepsze, że wszystko zależy od ludzi odpowiednio dobra- nych. Było w tym coś pocieszającego. Pomyślałam o Olsztynie. - Możesz tu spokojnie mieszkać. Jak chcesz, wystaram ci się o pracę. Mogę załatwić etat sekretarki w Akademii Medycznej albo kasjerki w Operze... - Pozwól mi posiedzieć tydzień. Tyle mi potrzeba do przepisa- nia i dopracowania powieści. Później pojadę do Warszawy. Tam się postaram o jakąś dziennikarską pracę. Być może w "Trąbie Archa- nielskiej". : Lucylla z hałasem rozstawiała talerzyki i szklanki. - Znów chcesz wleźć w jakieś gówno! - westchnęła. - Tam siedzą albo Żydy, albo różni hrabiowie, co każdego wykiwają, jak nie Z ich branży. ^ - Głupstwa pleciesz! - Wzruszyłam ramionami. ; - To fakt! - obruszyła się wyciągając ze słoika marynowane grzybki i głośno przełykając ślinę. - Maniek mi mówił, a on wie jiajlepiej, bo pracuje w referacie wyznań... - Popatrzyła na mnie z namysłem i zaraz się roześmiała, jakby przypomniała sobie coś jMbawnego. - To znaczy, że z mojej małpy nici? - Na razie jeszcze nici, ale masz u mnie małpę jak w banku. Niech tylko wydam książkę... - Uśmiechnęłam się blado. Bolała iBinie głowa. Czułam mrowienie w nodze i wydawało mi się, że w nocy w pociągu miałam temperaturę. - Nim ty ją wydasz, to ja się cała siwym włosem pokryję i nawet Hiałpa już mnie nie ucieszy... - machnęła lekceważąco ręką. - A swoją drogą, ty to masz cierpliwość. Ja nawet takiej do chłopów •Oie mam, jak ty do tej książki. A jak z damsko-męskim interesem? ~ zainteresowała się nagle. ^ Popijając przypalone mleko opowiedziałam jej pokrótce o Gwiź- dzielskim. Bardzo się zapaliła, żeby natychmiast wysłać do niego list. - I noga przestanie boleć, i głowa, a także innym częściom będzie lżej, gdy cię taki pułkownik dopadnie - rozmarzyła się głośno. - I wiadomo, że niczego nie zaflancuje, bo w wojsku wciąż ich badają. 145 - Nie mam teraz do niczego głowy - westchnęłam. - Nie mogę się jeszcze otrząsnąć z tej całej historii z mieszkaniem, nie mogę przeboleć rozstania z Asmodeuszcm... - dodałam ciszej, bo coś mnie załaskotało w gardle. - Do tego nie potrzeba głowy! - orzekła autorytatywnie. - Głowę to ty zostaw do myślenia, bo z tym u ciebie nie najlepiej. Tak się dać wykołować! Ja bym z siekierą na nich poszła! Oskarżyła przed prokuratorem, że zginęła biżuteria po matce i aparat fotogra- ficzny. Jeszcze bym na dodatek maszynę rozbiła, żeby musieli płacić odszkodowanie. Zniszczyła, zadeptała! - Tobie też odebrano willę i jakoś nikogo nie zarąbałaś - powiedziałam z przekąsem. - Łatwo dawać rady innym. - Żułam bez apetytu chleb z pasztetem. - A na cholerę mi ta cała willa? - zmieniła front, nie chcąc się widocznie przyznać do porażki. - Na dobrą sprawę wyprzedałam wcześniej, co tylko się dało. Nawet sracz i wannę wymontowałam i na złom poszło. Oddałam w takim stanie, że remont będzie drożej kosztował, niż cała chałupa warta. No, i kto mi udowodni, że to ja zrobiłam? Powiedziałam w kwaterunku, że poprzedni lokatorzy, co to mi ich dokwaterowali, tak mnie urządzili i jeszcze wybrzydzałam nad przydzielonym mieszkaniem... - Marzę o kąpieli i łóżku... - westchnęłam, gdy wspomniała o wannie. - Zaraz wyjdę do pracy, to się wykąp i pościel sobie na kana- pce, a jak wstaniesz, to upitraś obiad albo przyjdź do mnie do biura, to zjemy na mieście. - Nie mam ani grosza - powiedziałam prędko, żeby mieć już to poza sobą. - Nawet na tramwaj. - I tak się dziwię, że na podróż miałaś! Już nawet myślałam, czy ci nie wysłać, jak przyszła kartka... - Wzruszyła ramionami naciągając pończochy na grube, kształtne nogi. Powieść skończyłam w ciągu tygodnia. Do Warszawy jednak nie pojechałam. Natomiast karetka pogotowia odwiozła mnie do szpita- la. Nie do wariatów, jak to przepowiadała Lucylla, gdy całe noce przesiadywałam nad maszyną, ale na oddział chirurgiczny. Podejrze- wano zapalenie szpiku kostnego i trzeba było nałożyć gips. Maszynopis Lucylla sama wysłała do wydawnictwa. Któregoś dnia przyniosła do szpitala pokwitowanie, wraz z garnkiem pierogów z kapustą i pieczonym boczkiem. 146 - Musisz się dobrze odżywiać - stwierdziła na wstępie. - Doktor orzekł, że jesteś zamorzona. A swoją drogą bardzo przystoj- ny mężczyzna. Dał mi stałą przepustkę... - Uśmiechnęła się do swoich myśli ustawiając słoiki na stoliku. Wprawdzie przesiadywała dłużej w pokoju dyżurnego lekarza, niż przy moim łóżku, ale przychodziła regularnie. Nie mogłam jej tylko wytłumaczyć, że pyzy, bigos i kotlety schabowe nie są właści- wym pożywieniem dla kogoś, kto nie opuszcza łóżka, a przy tym ma wątrobę podrażnioną końską kuracją antybiotykami. Mój stan był ciężki, groziło dłutowanie kości. Prawa noga od stopy do biodra spoczywała w gipsowej trumience. Na pewnym odcinku barwą przypominała płytkę szamotową. Ból był taki, jakby kopano butem w piszczel. Niewiele pomagały nawet środki znieczu- lające. Byłam bliska obłędu. Leżałam na wspólnej sali z jedenastoma kobietami. Wszystkie po ciężkich operacjach. Było duszno, smrodliwie, ale przynajmniej nic nie kosztowało. Na wiele tygodni miałam zapewniony dach nad głową i wyżywienie. W mojej sytuacji było to najlepsze rozwiązanie sprawy. Jak się okazało, nie tylko w mojej. Obok leżała staruszka z ręką w gipsie. - Jestem tu jak w domu - poinformowała mnie z dumą i zadowo- leniem w głosie. - Czwarty raz w tym roku leżę na tej sali. - Uśmie- chnęła się błogo, jakby spotkało ją szczęście, a nie choroba. - To okropne... - jęknęłam, gdyż ból w nodze zaczął się pod wieczór nasilać. - To łaska boska... - odrzekła z powagą. - Gdzie bym ja się biedna podziała? Chore z najbliższego sąsiedztwa staruszki widocznie dobrze zna- ły jej historię, bo przytakująco skinęły głowami, a jedna dodała: - Sama pamiętam, jak pani z posiniaczoną twarzą tutaj leżała. Tyle, że pod oknem, w końcu sali... - Najpierw leżałam na ślepą kiszkę, później z woreczkiem żół- ciowym... - wyliczała staruszka. - A jeszcze wcześniej, to mnie tu z sercem pogotowie przywiozło... Dopiero później kazałam sobie różne rzeczy wycinać... Patrzyłam na chorą, nie bardzo wiedząc, o czym właściwie mówi. Czułam bolesne pulsowanie w nodze, w głowie szumiało, chwytały 147 nudności. Staruszka ciągnęła dalej, widząc we mnie nową słuchacz- kę. To, o czym opowiadała, docierało do mnie fragmentarycznie i trochę jak przez filtr z waty. - Dwa lata temu córka umarła na serce. Od młodości była słabowita... Dokwaterowali młode małżeństwo. Mnie, starą, wyrzucili do kuchni. Kuchnia była duża, nie powiem, to sobie mieszkałam na łóżku za firanką. Ale im mało było pokoju, chcieli mieć całe miesz- kanie, dokuczali, nie dali do ustępu chodzić, krzyczeli, że im brudzę w kuchni. Jednego dnia związali moje rzeczy w tobołek i na ulicę wyrzucili... - zaszlochała głośno, spazmatycznie. Powiedzieli, że tu nic nie ma mojego, że wszystko poniemieckie. Grozili, że pogotowie sprowadzą, w domu wariatów zamkną, bo chciałam ich otruć. Cho- dziłam po różnych biurach. Odsyłali jedni do drugich. Nocowałam na dworcach, na klatkach schodowych. Po barach mlecznych chodzi- łam, resztki z talerzy zjadałam, co inni zostawili... Jak się na ulicy przewróciłam, to pan milicjant pogotowie wezwał i tu przywieźli, ale nie chcieli trzymać długo. Ten ładny pan doktor powiedział do mnie: "Babciu, wypiszemy, bo babcia zdrowa i do domu trzeba wracać". To ja mu mówię: "Synku, ja nie mam domu, mnie źli ludzie wyrzuci- li. Jak stąd pójdę, to chyba do Odry, żeby się utopić". To on do mnie: "Żeby babcia chociaż ślepą kiszkę miała chorą, to byśmy wycięli i mogłaby babcia jeszcze z dziesięć dni poleżeć". To ja później zaczęłam o różne choroby wypytywać, na ulicy się przewra- cać, za brzuch chwytać, byle do szpitala odwieźli. Tu dobrzy ludzie. Już wszystko powycinali i ten ładny doktor powiedział, że już nic więcej nie mogą. To ja poszłam do łazienki i tłukłam głową o posadzkę, że całą miałam we krwi i musieli mnie na dwa tygodnie zatrzymać. Myśleli, że mózg sobie otrząchłam... - opowiadała spo- kojnie, rzeczowo. Wpatrywałam się w nią, nie bardzo rozróżniając rysy pomar- szczonej twarzy. Ból nogi czułam nawet w oczach. Dreszcze przebie- gały po ciele, do ust napływała gorąca ślina. - Niech pani lepiej się przyzna, jak było z tą ręką. W trzech miejscach połamana, że aż kość przez ciało wyszła... - dobiegł do moich uszu czyjś głos. - Wszyscy się dziwią, jak to możliwe. Lekarz to nawet nie chce wierzyć, że samemu sobie można taki ból zadać... 148 Sala się lekko chybotała. Wydawało mi się, że za moment ból rozsadzi gips w nodze, a serce ustanie w biegu. Bezwiednie jęknę- łam. Z wysiłkiem wyciągnęłam rękę w stronę dzwonka, żeby przywo- łać siostrę. - Jak Bóg pokarał dobrym zdrowiem i człowieka samego na świecie zostawił, to różnie trzeba kombinować. - Słowa dotarły do mnie jakby z oddali, przez łoskot dzwonów, a za chwilę sala runęła mi na głowę. Była wiosna, gdy opuszczałam szpital. Nad Odrą pękały lepkie pąki kasztanów, klony gubiły zieloniutki okwiat. Lucylla prowadziła mnie pod rękę do taksówki. Uśmiechałam się radośnie do niej, do nielicznych przechodniów na cichej uliczce Wyspy Tumskiej, do błękitu wiosennego nieba, po którym wiatr przeganiał białe, pierza- ste obłoki. Wprawdzie moja noga była jeszcze obrzmiała, słaba i z trudem zginała się w kolanie, ale obeszło się bez drutowania kości. Życie jednak było piękne, zwłaszcza że w torebce szeleścił list od Bliźniaczek. Załatwiły na dwa tygodnie pokój gościnny w Związku Literatów, otrzymałam też bezzwrotną pożyczkę. Na adres Lucylli nadszedł również list od Gwiździelskiego. Pisał na kratkowanym papierze z zakrętasami: "Dziewczyno, wkrótce cię dopadnę. Niech tylko odparuje alkohol po skromnym, żołnierskim przyjęciu w kasy- nie, jakie przygotowaliśmy dla naszych przyjaciół lotczyków..." Wprawdzie od napisania listu minął już miesiąc, ale łudziłam się, że któregoś dnia zjawi się i spełni wreszcie swoją obietnicę. Słowo "dopadnę", tłumaczyłam sobie jako "odwiedzę". Lucylla miała inny pogląd na ten zwrot. - Dopadnie... - tłumaczyła z powagą - to znaczy, tak cię wyobraca, że będziesz bliska padnięcia. - Byle prędzej... - jęknęłam, czując wiosnę nie tylko w powie- trzu. Postanowiłam jeszcze tego samego dnia napisać do niego list, podając warszawski adres gościnnego pokoju. Tydzień później pozostawiłam walizkę i maszynę do pisania w Związku Literatów i natychmiast powędrowałam do wydawnictwa. Byłam pewna, że książka jest już w drukarni, a w kasie czekają pieniądze. Były bardzo potrzebne. Zaczynałam znów życie od zera. Na korytarzu spotkałam moją redaktorkę. Ogromnie się ucieszy- ła i serdecznie powitała. 149 - Jak dobrze, ze p^ni przyszła. Właśnie dzisiaj mieliśmy wysiać list. - Pewnie książka w sprzedaży i honorarium czeka... - wpad- łam jej z uśmiechem w słowa. - Jeszcze nie... -- Zakłopotanie odmalowało się na jej twarzy. - Mamy do pani maleńką prośbę... Ale proszę do mnie, do poko- ju... - Przepuściła mnie przed sobą. - Porozmawiamy przy kawie. Podobno pani chorowała? - Tak- skwitowałam krótko, pełna wewnętrznego niepokoju i napięcia. Przez chwilę milczałyśmy czekając na zamówioną kawę i zerkały na siebie z zakłopotaniem, uśmiechając się grzecznie. - Proszę pani... - zaczęła pierwsza, szukając czegoś nerwowo na pustym prawie biurku. - Otóż chodzi nam o to, żeby zechciała pani skrócić powieść do siedemdziesięciu stron maszynopisu - wyrzuciła z siebie jednym tchem, nie podnosząc na mnie oczu. Milczałam długą chwilę, nie rozumiejąc dokładnie, o co jej cho- dzi. Pomyślałam z lękiem, że widocznie dano mi nadmierną dawkę antybiotyków i coś nie jest w porządku z kojarzeniem. - Do ilu stron? - zapytałam ostrożnie, na wszelki wypadek, żeby sprawdzić, czy mózg funkcjonuje normalnie. - Do siedemdziesięciu - potwierdziła. - To wtedy byłoby opowiadanie, a nie powieść... - mówiłam powoli, z namysłem, wciąż nie bardzo pewna, czy się dobrze rozu- miemy. - Ale jakże dobfe opowiadanie! - Popatrzyła na mnie ciepło, serdecznie i podsunęła spodeczek z cukrem. Machinalnie wsypałam trzy łyżeczki do filiżanki, - To znaczy, że wydacie taką cienką broszurkę? - pytałam dalej z niedowierzaniem. - Nie, proszę p^ni. Wydamy tomik opowiadań. - Tomik opowiadań? - zdziwiłam się głośno. - Przecież ja podpisywałam umow^ na powieść, a nie na tomik opowiadań. Nie potrafię pisać opowiadań. Nigdy nawet nie próbowałam. Ten rodzaj prozy jest mi obcy... - To nic nie słodzi - uspokoiła mnie szybko. - Dojrzeje pani, nauczy się, a Wtedy wydamy śliczny zbiorek opowiadań obycza- jowych... - przemakała łagodnie, jak do idioty. 150 - Proszę o zwrot tekstu i wypłacenie pełnego honorarium... - usłyszałam własny głos, jakby mówił to zupełnie ktoś inny, a nie ja. - Dawno już minęły wszelkie możliwe terminy, a ja zrobiłam wię- cej, niż to nawet przewidywała umowa. Z siedmiuset stron skróciłam do dwustu pięćdziesięciu. Ustawiłam także inaczej bohaterów, pozwoliłam redakcji dopisać wstawki do kilku rozdziałów. Nie godzę się już na nic więcej. Ani na żadne skróty, ani na żadne przeróbki, ani nawet na wydanie w takiej formie, w jakiej się mój maszynopis obecnie znajduje. Właściwie dawno już przestał być mój... Mówiłam jeszcze coś w tym sensie, sama zdumiona odwagę i pewnością siebie. Było mi już właściwie wszystko jedno. Postanowi- łam skończyć z literaturą definitywnie. - Tak nie można, proszę pani... - Redaktorka wydawała się zgorszona moim wystąpieniem. - Pani jest związana umową, zaliczką... - Nie jestem już niczym związana. Ja ze swej strony umowy dotrzymałam, tylko wydawnictwo się z niej nie wywiązało. - Muszę się porozumieć z dyrektorem. Sama nie mogę decydo- wać o takich sprawach. - To proszę się porozumieć - odpowiedziałam spokojnie, kategorycznym tonem. - Nie wyjdę stąd bez maszynopisu i pienię- dzy. W pół godziny później siedziałam w gronie kilku panów. Patrzyli na mnie zimno, nieprzychylnie, jakbym im wyrządziła osobistą krzywdę. - Pani zapewne sądzi, że pani tekst jest arcydziełem? - zwró- cił się jeden z nich w moją stronę, nie starając się nawet ukryć ironii. - Wasze wydawnictwo z zasady arcydzieł nie wydaje - odpo- wiedziałam spokojnie. - Myśmy z panią tylko dlatego podpisali umowę, że była pani w trudnych warunkach materialnych... - wtrącił główny księgowy ze zjadliwym uśmiechem na pełnej twarzy. - Żałuję, że wcześniej nie wiedziałam, iż wydawnictwo jest instytucją charytatywną, bo bym jeszcze poprosiła dodatkowo o zapomogę... - Na przyszły raz będziemy wiedzieli, jak z takimi rozmawiać! ~- wykrzyknął któryś z panów. - A ja uprzedzam lojalnie, że sprawę skieruję do naszego radcy prawnego przy Związku Literatów. Będę dochodziła swoich praw 151 o pełne honorarium. A teraz proszę o zwrot tekstu. - Podniosłam się z wysiłkiem z krzesła. Miałam jeszcze niejakie trudności z nogą, nie tak dawno oswobodzoną z gipsu. Rzucono teczkę z maszynopisem na okrągły stół, przy którym siedzieliśmy. Moja redaktorka miała opuszczoną głowę, wszyscy inni patrzyli na mnie z wyraźnym obrzydzeniem. Wzięłam niebieską teczkę, wsadziłam pod pachę i bąknąwszy coś w rodzaju "żegnam", wyszłam bez pośpiechu z podniesioną głową... Na schodach załamałam się. Oparta o parapet okienny na półpiętrze zaczęłam płakać. Głośno, spazmatycznie płakać, bo do tego wszyst- kiego przypomniał mi się Asmodeusz i to, że nie mam domu i na dobrą sprawę, nie bardzo wiem, co z sobą dalej robić. Jeszcze na ulicy płynęły mi po twarzy łzy. Nie potrafiłam nad nimi zapanować. Przy placu Trzech Krzyży, który Lucylla nazywała placem Was- sermana, spotkałam Jacka w nowym ubraniu w drobną kratkę. - Forelli! - krzyknął radośnie. - Kopę czasu cię nie widzia- łem! Co ty masz takie oczy czerwone, jak angorska królica. Dokąd idziesz? - Idę dojrzewać!... - wyszlochałam bez sensu. - Dojrzewać? - Popatrzył na mnie z namysłem swoim oczop- ląsem. - Jak to: dojrzewać? - Wydawnictwo kazało. Po prostu mam dojrzewać do pisania opowiadań. - Chodź na kawę - zdecydował szybko. - Pogadamy. - Wolę to zrobić przy ciastkach... - westchnęłam przekładając maszynopis i chwytając Jacka pod ramię. - Żeby mi tylko pieniędzy starczyło - jęknął z rozbawieniem. - Jak ty się do ciastek dorwiesz, to cała moja wierszówka pójdzie. "Usiedliśmy w zacisznym kącie na półpięterku u Galińskiego w Alejach Ujazdowskich. Po wysłuchaniu całej historii od dnia, gdy się po raz ostatni widzieliśmy, do dzisiejszej wizyty w wydawnictwie, Jacek przez dłuższą chwilę spojrzeniem omiatał w zadumie salę. Włączyły się natychmiast wszystkie jego nerwowe tiki, więc mogło się zdawać, że wibruje i tańczy nie podnosząc się z krzesła. - Nie ma co szat rozdzierać! - zawyrokował wreszcie. - Nie jedno wydawnictwo w Polsce. Każde ma inny profil, innych redakto- rów, inne ambicje. W niektórych siedzą nawet ludzie z głową.. Z pewnością trafisz na takie, które książkę wyda. 152 - Nic chcę! Nie mam już do tego nerwów! - wykrzyknęłam porywczo i znów miałam ochotę zatkać, przypomniawszy sobie te wszystkie miesiące i lata spędzane nad tekstem, który w rezultacie nie znalazł uznania w niczyich oczach. - Tylko się nie załamuj! U nas w więzieniu, jak się ktoś zała- mał, to robiono z niego szmatę... - ściszył głos do szeptu rozgląda- jąc się na boki. - Wydają teraz takie grafbmaństwa, że skóra na człowieku cierpnie. Trzeba przeczekać. Niedługo dojdą do wniosku, że nasz naród inteligentny i byle gównem go nie zadowolą. Musi się kurs zmieścić... - Nim on się zmieni, zdechnę z głodu... - westchnęłam nad czwartą śmietankową babeczką, zezując na ptysia. - Nie zdechniesz! Jeszcze nikt w Polsce z głodu nie umarł - powiedział bardzo głośno zerkając w kierunku stolika, przy którym siedział jakiś mężczyzna osłonięty gazetą. - Postaram ci się o etat u nas, w "Trąbie Archanielskiej". Dobrze płacą i potrzebują dzien- nikarzy z ostrym piórem. Bardzo chwalono twoje reportaże. - Przy- gładził dłonią mocno przerzedzone włosy na jajowatym czerepie. - Musisz tylko parę dni pocierpieć. Idzie teraz u nas walka na noże o kierownictwo redakcji. Pretenduje dwóch facetów z różnych ugru- powań. Trzeba poczekać, który z nich dojdzie do władzy... Jeszcze tego samego dnia złożyłam maszynopis w wydawnictwie, do którego miałam pieszo najbliżej z Alei Ujazdowskich. Idąc za radą Jacka, postanowiłam systematycznie, w miarę odrzucania teks- tu, składać go we wszystkich wydawnictwach po kolei. W Związku Literatów w portierni powiedziano mi, że był do mnie dwukrotnie telefon i że "ten pan" będzie dzwonił jeszcze wie- czorem. Gwiździelski wytrzeźwiał - przebiegło mi przez myślo i postanowiłam nie opuszczać tego dnia pokoju. Rozpakowując walizkę, rozkoszowałam się ładnym, cichym wnętrzem, które przez dwa tygodnie miało zastępować mi dom. Co chwila podchodziłam do okna, żeby wyjrzeć na Kolumnę Zygmunta, na ruiny Zamku, na dalszą szarość Wisły. Oglądałam właśnie papierek z nowego wydawnictwa - pokwito- wanie przyjęcia maszynopisu - zastanawiając się, za ile tygodni dostanę od nich odpowiedź, gdy poproszono mnie na dół do telefo- nu. - Dziewczyno! - krzyczał w mikrofon Gwiździelski. - Chu- cham ci w słuchawkę, żebyś wiedziała, że jestem zupełnie trzeźwy 153 i że za godzinę mogę ci złożyć wizytę. Na razie jestem jeszcze w sztabie, ale punktualnie o godzinie osiemnastej zero, zero, meldu- ję się u ciebie. - Dobrze. Czekam - szepnęłam z zaschniętym z emocji gard- łem, po czym odłożyłam słuchawkę, bo z wrażenia zupełnie zgłupia- łam i zabrakło mi słów, żeby cokolwiek powiedzieć. Zrobiłam błyskawiczny przegląd mojej skromniutkiej garderoby i wybrałam na tę uroczystą chwilę starą spódniczkę od kostiumu Lucylli i moją własną niebieską bluzkę w drobniutkie, białe paseczki. Wpraw- dzie sukienka w pomarańczowe ciapki wyglądała znacznie efektowniej, ale miała ogromną wadę: nie była rozpinana z przodu tak jak bluzka i z trudem przechodziła mi przez głowę. Liczyłam się z tym, że zapięcie może stanowić w mojej sytuacji rzecz niesłychanej wagi. Czasem byle drobiazg potrafi wszystko zepsuć. Nie chciałam zmarnować okazji. Kło- pot był także z halką. Miałam dwie, milanezowe. Jedna gorsza od dru- giej. Sprane, spłowiałe, stanowczo nie nadawały się na rozbieraną randkę, gdyby do takowej doszło. Ze staniczkami podobna historia. Powzięłam więc męską decyzję. Bluzkę, a nawet spódniczkę, nałożyłam na gołe ciało. Nie miałam halki, biustonosza, efektownych majtek, ale miałam za to ładny, sterczący biust, gotowy na wszystko. Miałam też tre- mę; serce mi waliło, dłonie się pociły i wciąż coś poprawiałam przed lus- trem. Bardzo mnie także niepokoiło, że tapczan był wąski i skrzypiały w nim sprężyny. Na wszelki wypadek zeszłam na dół, zasięgnąć dyskret- nie języka u portierki, kto zajmuje pokój obok. Okazało się, że jestem na całym piętrze zupełnie sama. Odetchnęłam z ulgą i już chciałam odejść do siebie, gdy zadźwięczał telefon. Meldował się Gwiździelski. - Dziewczyno, zaszły nieprzewidziane okoliczności i spóźnię się o pół godziny. Czekaj. - Czekam... - jęknęłam trochę zawiedziona, bo czas mi się dłużył i całe napięcie powoli słabło. W pokoju usiadłam w fotelu przy oknie. Patrzyłam w zapadający nad Starówką fiołkowy zmierzch. Dobrze było tak trwać w ciszy, patrzeć na ruchliwą, wiosenną ulicę i czekać na Gwiździelskiego. Wyobrażałam sobie, jak mnie przywita, o czym będziemy rozmawiali i czy Lucylla nie przesadzała z tą interpretacją "dopadnięcia". Może w ogóle nie miał tego zamiaru, zatroskałam się. Dawno minęło zapowiedziane pół godziny, minęła godzina, dwie, a Gwiździelskiego ani śladu. Poczułam się oszukana, zepchnięta na 154 margines. Nikt się do mnie nie spieszył, wszystko było ważniejsze od mojej osoby. Poczułam głód. Bałam się jednak wyjść na miasto, bo właśnie w tym momencie mógł zjawić się gość. O dziesiątej położy- łam się spać. Cicho popłakiwałam w poduszkę. Przyszedł sen i prze- rwał smutny kontakt z rzeczywistością. Obudziło mnie stukanie do drzwi. W pokoju szarzało. Przez moment pomyślałam, że coś mi się przyśniło, stukanie jednak nie milkło. Wyskoczyłam z łóżka w spranej barchanowej koszuli żałując, że nie mam szlafroka, bo nawet przed portierką wstydziłam się w niej pokazać. Na progu stał Gwiździelski z dłonią przyłożona do daszka lekko przekrzywionej czapki lotniczej. Ogromny, roześmiany, pakował się do pokoju. Usiłowałam zamknąć mu przed nosem drzwi, tłumacząc, że nie jestem ubrana. Gwiździelski jednak wstawit nogę tak, że nie mogłam ich zamknąć. Jedną ręką chwycił mnie wpół, przyciskając do swojej ogromnej postaci, a drugą przytomnie przekręcał klucz w zamku. - Idę do ciebie... Już idę do ciebie - szeptał namiętnie tonem wielce obiecującym. Nie mogłam ani się wyszarpnąć z jego ramion> ani nawet słowa wydusić. Gdy tylko uchylałam usta, zamykał je pocałunkiem, już od progu zrzucając z siebie części garderoby. W okamgnieniu był nagi i powtarzając to swoje "już idę do ciebie", rzucił mnie na podłogę. Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że coś stuka mnie rytmicz- nie w czoło. Był to daszek czapki. Wprawdzie PO całym pokoju walały się rozrzucone militaria, ale o czapce zapomniał. Lucylla miała rację. "Dopaść" to jednak wielkie słowo. Dopadał mnie tak do południa. Z radością życia, ze śmiechem, z siłą czołgu w akcji. Nie było miejsca na słowa, na rozmowę, na obronę, na jakikolwiek sprzeciw. Pokój był już pełen słońca, gdy nagle spojrzał na mnie, na zegarek i jęknął: - Dziewczyno, co ty ze mną zrobiłaś? O śniadaniu nawet zapo- mniałem. Pewnie i ty jesteś głodna. - Głodna... - jęknęłam łapiąc z trudem oddech. Wciąż mnie ściskał w ramionach, tulił do siebie, całował. Robił to z zajadłością. - Ale dlaczego przyszedłeś tak wcześnie? - zdołałam zapytać między jednym pocałunkiem, a drugim. 155 - Strategia! Należysz do kobiet, które trzeba brać przez zasko- czenie. - Dlaczego nie przyszedłeś wczoraj? - Żebyś zmiękła, dojrzała... - Uniósł głowę, popatrzył mi w oczy i roześmiał się. - Nie, takim oczom jak twoje nie można kłamać. Przyjmowałem kilku wyższych oficerów w kasynie. Parę razy chciałem się urwać. Nie wypadało. Jak już wypadało, to zorientowa- łem się, że jestem schlany i gdy pokażę się tobie w takim stanie, to masz prawo wyrzucić mnie za drzwi. Cuciłem się na różne sposoby do świtu. Zrobiłem spacer po Warszawie. Na dworcu podtankowa- łem się kawą, dokumentnie odparowałem i punkt siódma znalazłem się tu, pod drzwiami. Jasne? - Jasne... - westchnęłam. - No to jeszcze raz cię dopadnę i pójdziemy do Bristolu na dobre śniadanie - zdecydował Gwiździelski, znów gotowy do akcji. - Dopadaj - przystałam z entuzjazmem, bo w mojej sytuacji nie należało marnować takich okazji. Ten okres mojego życia - przebiegło przez myśl - nazwę różowym, gdyż zaczął się optymistycznie. Zdołałam także jeszcze wyciągnąć spod siebie jakiś order, który przez cały czas uwierał mnie w pośladek. W dwa miesiące później siedziałam naprzeciw młodego redakto- ra w koszuli bez krawata. Przerzucał mój tekst z niezadowoleniem malującym się na szczupłej, lekko pryszczatej twarzy. Drugie wydaw- nictwo podpisało ze mną umowę i zaproszono mnie listownie na rozmowę. Mieszkałam już wprawdzie w Warszawie, w przechodnim pokoju na trzecim piętrze w starej czynszówce na Pradze, ale nie miałam telefonu, więc wszystkie sprawy załatwiano listownie. - Proszę pani... - zaczął wlepiwszy we mnie duże, inteligentne oczy. - Mam przed sobą dwieście pięćdziesiąt stron tekstu i nic z tego nie rozumiem... Są tu luki, nielogiczności, zwroty, wstawki z zupełnie innej parafii. Czegoś tu chyba brakuje? - W poprzednim wydawnictwie żądano ogromnych skrótów. Pierwszy maszynopis miał siedemset stronic... - wyjaśniałam rzeczo- wo z lekkim zniecierpliwieniem, gdyż mimo podpisania umowy nie bardzo wierzyłam, żeby moim tekstem poważnie się zainteresowano. 156 - Tak się właśnie domyślałem i w związku z tym będziemy mie- li do pani pewną prośbę... - Rozparł się wygodnie w krześle, zaciągnął papierosem i przez chwilę milczał. - Jeszcze skrócić? - przerwałam pierwsza ciszę beznamiętnym głosem, patrząc w okno, z którego widać było po drugiej stronie ulicy cukiernię. - Jeżeli pani chce, abyśmy pracowali nad tekstem, musi pani przedstawić poprzednią wersję. - Całe siedemset stron? - spojrzałam na niego z niedowierza- niem. - Całe siedemset - potwierdził skwapliwie, z niejaką satysfak- cją w głosie pocierając podbródek. - I wydacie taką grubą książkę? - spytałam po chwili z powąt- piewaniem. - Nie. - Uśmiechnął się lekko. - Wydamy ją w dwóch tomach. - Aha... - jęknęłam głucho, gdyż wyobraziłam sobie gigantycz- ną pracę, jaka mnie czeka. Niektóre kopie zniszczono podczas "przeprowadzki", inne sama wyrzuciłam, nie mając miejsca na ich przechowywanie. Wiele rozdziałów pisałam w jednym egzemplarzu ze względu na oszczędność papieru. - Czy to wszystko? - spytałam, może zbyt obcesowo. Spieszy- łam się trochę do "Trąby Archanielskiej", gdzie pracowałam od paru tygodni i nie chciałam zbyt długo przebywać poza redakcją. Obowią- zywała dyscyplina pracy. - Na dzisiaj wszystko - skinął głową. - Trudno mi coś więcej powiedzieć bez znajomości całego tekstu. Podniosłam się z wygodnego krzesła rozglądając po estetycznie urządzonym wnętrzu. Bardzo tęskniłam za własnym, ładnie zagospo- darowanym kątem. Szczególnie teraz, gdy Gwiździelski miał zostać przeniesiony służbowo gdzieś w okolice Warszawy i obiecywał mnie "dopadać" tak często, jak to będzie tylko możliwe. - I jeszcze jedno... - przypomniał sobie nagle redaktor. - Niech mi pani powie, ale tak szczerze, jaka była poprzednia wizja pani bohaterów... Nastąpiło tam coś dla mnie niezrozumiałego. Zapowiadali się w pierwszych rozdziałach świeżo, nieszablonowo, niebanalnie. Pani bohaterowie byli ludzcy, prawdziwi i zupełnie nie- oczekiwanie wcisnęła ich pani w szablon. A im dalej, tym gorzej... I to zupełnie nie w pani stylu. 157 Wpatrywałam się w niego z sercem przepełnionym wdzięcznoś- cią za tę nadzieję, którą we mnie obudził swoją krytyką. Odetchnę- łam głęboko. Napięcie i zniechęcenie do dalszej pracy nad tekstem minęły. Usiadłam z powrotem, zafascynowana jego słowami. - Proszę pani, zupełnie nie rozumiem dlaczego, na przykład, zrobiła pani ze swojej bohaterki, skądinąd uroczej dziewczyny, nie- sympatyczną, wydrowatą, wycwanioną postać. Nie takie chyba były zamierzenia? - przyglądał mi się z uwagą, bezustannie pocierając podbródek. - Przecież pani bohaterka zapowiadała się na dziew- czynę pełną poezji, uroku, w miarę naiwną, ale przez to właśnie bardzo dziewczęcą i naturalną. To jej poetyckie widzenie świata, swoiste poczucie humoru i obserwacje otaczających ją zjawisk suge- rowały świeżą postać w naszej literaturze. I nagle, bez uzasadnienia, zaczęła pani to wszystko odwracać, kamuflować, wkładać w jej usta frazesy, slogany, a do tego wszystkiego jeszcze bardzo nieudolnie. Z literackiego opisu wpadła pani w nienajlepszy ton dziennikarski. I po cóż pani usiłowała tę swoją bohaterkę zmienić? - popatrzył na mnie, ale nie czekał na odpowiedź i mówił w zapale dalej: - Podobnie wygląda sprawa z drugim, najlepszym moim zdaniem, bohaterem - z ojcem. Jak wynika z początkowych rozdziałów, jest to nieszczęśliwy, zagubiony człowiek mający słabość do kieliszka. Lubi po prostu sobie popić. Jest w tym bardzo ludzki i sympatyczny, ale pani nie wiadomo, dlaczego, robi z niego, i to na zasadzie "diab- ła z pudełka", zdeklarowanego alkoholika, odrażającą postać, zupeł- nie nie pasującą do zamierzonej całości. Nie ma w tej koncepcji ani pasji, ani prawdy życiowej. Proszę pani, każdy mężczyzna lubi sobie czasem popić. Ja także to lubię, ale zaraz robić z człowieka alkoho- lika i degenerata znęcającego się nad rodziną?! - Mój redaktor zapalał się coraz bardziej, waląc dłonią w tekst. - Bezmyślnie zarzy- na pani swoje postacie, są papierowe! Dlaczego? Przecież cała siła pani prozy leży w tej pasji, w jakiejś prawdzie, w świeżości spojrze- nia! Zamilkł na chwilę i sięgnął po wymiętą paczkę papierosów. - Tak mi kazano je ustawić w poprzednim wydawnictwie... - bąknęłam, czując nagle wyrzuty sumienia, że zdradziłam swoich bohaterów. - Trzeba mieć jakąś postawę, bronić tego, co się napisało... Chyba, że pani nie jest pewna tego, o co pani walczy w swojej prozie, co chce pani pokazać, zmienić? 158 - Nie jestem pewna... - przyznałam się z opuszczoną głową. - Piszę na intuicję, nie zakładam z góry określonego problemu. Ja po prostu czuję potrzebę pisania. Muszę pisać - dodałam ciszej. - Niech mi pani przyniesie jak najszybciej poprzedni, przez nikogo jeszcze nie redagowany tekst - zadecydował porywczo. - Nie mam... - wyjąkałam cicho, jak winowajczyni. - Po prostu nie mam! Mogę go jedynie odtworzyć, posklejać, przepisać, ale to potrwa kilka miesięcy. - Niech potrwa! - zgodził się. - Wydaje mi się, że pani powieść może się stać bestsellerem. Oczywiście, książkę trzeba będzie poprzedzić odpowiednim wstępem... Ze schodów zbiegałam po dwa stopnie, nie zwracając nawet uwagi na lekki ból w nodze. Byłam szczęśliwa. Zaczynałam odzyski- wać wiarę w siebie, w swoje możliwości pisarskie. Jeszcze tego samego wieczora postanowiłam zasiąść do pracy nad tekstem. Czasu wprawdzie nie miałam wiele, gdyż w "Trąbie Archanielskiej" wysyła- no mnie często w "pejzaż" na reportaże. Ale były jeszcze noce. Mogłam je doskonale wykorzystać do pracy, bo do spania raczej się w moich warunkach nie nadawały. Wynajmowany pokój na Pradze był pokojem przechodnim. W starym, po mieszczańsku urządzonym domu, który ostał się wojnie i powstaniu, gnieździła się rodzina złożona z siedmiu doros- łych osób i jednego dziecka. Te siedem, a właściwie osiem osób, przynajmniej raz w nocy musiało przejść przez mój pokój, który był niegdyś stołowym, do łazienki albo do kuchni. Stara, rozsychająca się klepka skrzypiała za każdym, choćby najciszej stawianym krokiem. I chociażby starano się o to usilnie, zawsze ktoś zawadził o jakiś mebel, zbyt głośno stuknął klamką albo, idąc po omacku przez ciemny jak grób pokój, dotknął ręką mojej głowy. Ale nie to było jeszcze najgorsze. W pokoju obok spał mąż gospodyni. Dogorywał na gruźlicę, której nabawił się w hitlerowskim obozie. Nocami kasz- lał, charczał, dusił się, a gdy stan zdrowia pozornie się poprawiał, kłócił się nocami z żoną, obwiniając kobietę o wszystko, co najgor- sze. Budziłam się więc dziesiątki razy i właściwie mogłam wykorzys- tać ten czas z pożytkiem na pracę twórczą. Energia mnie roznosiła. W "Trąbie Archanielskiej" zarabiałam dobrze, mogłam się więc lepiej odżywiać i chociaż byłam zmuszona jadać w barach mlecz- nych, gdyż pokój wynajęto mi bez używalności kuchni, to jednak mogłam zjeść na obiad nie jedną, ale dwie porcje ruskich pierogów, 159 a nawet dołożyć do tego szklankę mleka. Było to ogromne podnie- sienie się mojej własnej, indywidualnej stopy życiowej. Ten nie naj- wygodniejszy stan rzeczy znosiłam z pogodnym humorem, ponieważ w redakcji zawiązywała się spółdzielnia mieszkaniowa, do której i ja się zapisałam. Pierwszą niewielką ratę wpłaciłam z zaliczki z nowego wydawnictwa. Musiałam się jednak uciec do małego oszustwa. Nie byłam zameldowana na stałe, a więc, według prawa, nie mogłam sobie budować własnościowego mieszkania. Nie miałam prawa do stałego zameldowania na terenie Warszawy. Prawdopodobnie dlate- go, że się w tym mieście urodziłam, wychowałam i przetrwałam w nim całą niemiecką okupację, a także powstanie. Miasto zamknię- to dla tych, którzy wymeldowali się, jadąc na Ziemie Zachodnie. Nikogo nie obchodziło, że pracuję w Warszawie, że co trzy miesiące muszę się meldować na pobyt czasowy, i że nie stać mnie jeszcze na łapówkę załatwiającą tego rodzaju trudne sprawy. W kwestionariu- szu wstawiłam jako miejsce stałego zamieszkania Warszawę, podając adres redakcji. Musiałam gdzieś mieszkać, chociaż byłam człowie- kiem samotnym. Pragnęłam także mieć własną, chociażby najmniej- szą, kuchenkę. Domagał się tego nie tylko mój przewód pokarmowy, psuty systematycznie na stołówkowo-barowych obiadach, ale także kobiecy instynkt. Odzywał się on nie tylko w sprawach seksu, cho- ciaż i w tym wypadku potrzebne było własne niekrępujące mieszka- nie, tak jak wtedy, kiedy chciało się ugotować knedle ze śliwkami. Lucylla udzieliła mi kilku praktycznych rad, z których nie potra- fiłam jednak skorzystać. - Tym razem nie bądź głupia - przemawiała do mnie na pożegnanie - rozrabiaj, gdzie się tylko da, że wyrzucono cię z mie- szkania. Płacz w urzędach, mdlej u różnych naczelników w gabine- tach, kłam o swojej pracy w konspiracji, żeby ci tylko przydzielili coś z kwaterunku. A jak nie, obejrzyj się za chłopem z własnym miesz- kaniem. Przyjdź do niego tylko na jedną noc z walizką i zostań na stałe. Siłą cię nie wyrzuci. Nawet przez milicję nie będzie mógl cię usunąć. Powiedz im wtedy, że nie masz gdzie mieszkać, a tutaj jest za duży metraż na jedną osobę, że cię wykorzystał i wypędza na bruk, że jesteś w ciąży, możesz nawet wspomnieć, że jest wrogiem klasowym, burżujem i parszywym inteligentem, a później niech sobie robi, co chce. Najwyżej się z tobą ożeni, bo to będzie dla niego lepsze i wygodniejsze niż lokator "na dziko". 160 - Nic z tych rzeczy - odpowiedziałam. - Chcę mieć mieszka- nie własnościowe zdobyte pracą, żeby nikt nigdy nie mógł mnie z niego wyrzucić. - Własnościowe to będziesz miała na cmentarzu, a nie w socja- lizmie. A i to po dwudziestu latach grób przekopią, jak nikt się nim nie będzie interesował. Przecież jesteś samotna. Ani rodziny, ani męża, ani dziecka, więc i z grobu won! - tłumaczyła trzeźwo i lo- gicznie Lucylla. - Jak nie chcesz wleźć do czyjegoś mieszkania na chama, to znajdź staruszka z mieszkaniem i wyjdź za mąż. Stary za kilka lat powiększy grono podstarzałych aniołków, a ty zostaniesz w chałupie. Tylko wybieraj takiego, co ma kawalerkę. Wtedy nikogo ci po jego śmierci nie będą mogli dokwaterować. Wszystkie dziew- czyny teraz tak robią. Ja już nawet nie mówię o tym, jak można troszeczkę staremu pomóc, żeby się niezbyt męczył w drodze do socjalizmu. Ty na to za wrażliwa i jakaś tam hu... hu... - patrzyła na mnie, szukając w głowie zasłyszanego gdzieś słowa. - Humanitarka - wyjąkała wreszcie z tryumfem. - Humanistka - poprawiłam z westchnieniem. - Humanistka czy humanitarka, jaka to różnica? I tak nie jes- teś mądrzejsza przez to, że znasz takie słowa. - To prawda - przytaknęłam z uśmiechem i jeszcze raz przed samym odejściem pociągu obiecałam pamiętać o małpce z pierwsze- go honorarium za książkę. Wracając z wydawnictwa do redakcji, przypomniałam sobie tę scenę na wrocławskim dworcu i obietnicę daną Lucylli. Wiedziałam, że ją kiedyś spełnię. Natomiast daną Asmodeuszowi - nigdy. Ani go do siebie nie będę mogła zabrać, ani nawet osobiście nakarmić obiecanym kilogramem kiełbasy. Z trudem powstrzymywałam nabie- gające do oczu łzy. Zawróciłam w kierunku poczty. Wypełniłam przekaz pieniężny na taką sumę, za jaką można było kupić kilogram najlepszej kiełbasy, i zaadresowałam go na Olsztyn, do żony archi- tekta, z dopiskiem: "Za wszystko proszę kupić kiełbasy dla Asmo- dzia i niech zje na jeden raz". To było wszystko, co mogłam dla mego przyjaciela uczynić, jeżeli jeszcze w ogóle żył. W pół roku później złożyłam w wydawnictwie odtworzony i przepisany tekst powieści. Czas ten był wykreślony z życia. Nawet 161 list Gwiździciskiego pozostał bez odpowiedzi, a propozycja, abym przyjechała na spotkanie do pewnej miejscowości pod Kielcami - niewykorzystana. Musiałam jednak dojrzeć, gdyż sama wykreśliłam z tekstu kilka rozdziałów i całość zamknęłam w sześciuset stronicach. Straciłam wprawdzie przy tej straszliwej pracy osiem kilogramów, a także wy- najmowany pokój. Gospodyni swoją decyzję umotywowała w prosty sposób. - Nie powiem, żeby była pani złą lokatorką. Nikt pani nie odwiedzał, tak jak sobie to zastrzegłam. Nie gotowała pani w kuchni herbaty, jak to było w umowie. Nie prała pani osobistej bielizny w domu, jak sobie to wymówiłam. Nie wracała pani nigdy później, jak o godzinie dziewiątej wieczór, tak jak to było powiedziane. Nie przestawiała pani mebli ani nie korzystała z szafy, jak tego chciałam. Płaciła pani także regularnie komorne. Jednak przez cały czas myś- lałam, że jest pani normalnym człowiekiem. Tymczasem przez ostat- nie pół roku stworzyła pani nam piekło na ziemi, hałasując całe noce na maszynie. Rozumiem jeszcze, żeby pani pracowała nocami, ale pani przecież pisała. Czy takiej głupiej roboty jak pisanie nie można robić w dzień? Mnie już nie chodzi nawet o to wypalone przez panią światło, ale jak może zdrowy na umyśle człowiek wciąż coś pisać? Dziś pani wali nocami na maszynie, a jutro może pani podpa- lić mieszkanie... Argument był nie do odparcia i powędrowałam z walizką do redakcyjnej koleżanki. Zaproponowała, że zanim znajdę pokój przy rodzinie, mogę nocować w kuchni na rozkładanym łóżku. Przesłany tekst redaktor przeczytał w niespełna trzy tygodnie. Pewnego dnia zatelefonował do "Trąby Archanielskiej" prosząc o przybycie do wydawnictwa. Znów było lato. Słońce przypiekało, kurz unosił się tumanami, drzewa rzucały nikły cień na chodniki. Nałożyłam kwiecistą sukienkę po jakiejś amerykańskiej sklepowej kupioną na ciuchach. Sądząc z barw i wzoru, mogła ją nosić Murzynka. Zadowolona z siebie oraz z życia, pobiegłam do wydawnictwa. Po drodze nabyłam u baby kilka nadwiędłych, ale za to taniutkich różyczek i stanęłam przed moim redaktorem. Pogratulowałam mu wydanego przed paroma dniami tomiku jego własnej poezji, wręczyłam kwiatki, z którymi nie bardzo wiedział, co zrobić i przystąpiliśmy do omawiania tekstu. 162 - Tak, jak się spodziewałem, powieść jest dobra... - zaczął z entuzjazmem. - Możliwe, że się cenzura będzie trochę krzywiła na pewne pikantne scenki, ale je z pewnością wybronimy. Nie ruszy- łem żadnej. To są według mnie perełki i dziwię się, że pozwoliła je pani usunąć z tekstu. Przecież to świetna groteska... Zdawało mi się, że śnię. Wpatrywałam się w redaktora, jak w obrazek. Urastał w moich oczach na autorytet wszystkiego, co dotyczy literatury, na człowieka wybitnie inteligentnego, odważnego i w ogóle geniusza, który postanowił kruszyć kopie o moją książkę. Czułam, że jeszcze chwila, a rozpłaczę się ze szczęścia. Westchnę- łam. Tyle lat ciężkiej pracy nad tekstem nie poszło na marne. A więc wszystko zależy od człowieka, na jakiego się trafi - pomyś- lałam. Można i z cenzurą się dogadać, i socrealizm nie straszny, i nie tępi się dobrej literatury, jakby to wynikało z moich poprzednich doświadczeń. - Nie ma pan żadnych zastrzeżeń? - zapytałam zdumiona i oczarowana. - Mam trochę, ale raczej stylistycznych. Chcę pani również zaproponować kilka drobniutkich skreśleń. Wydaje mi się, że cza- sem pani niepotrzebnie coś dwa razy podkreśla. Są to już takie tylko drobne zabiegi kosmetyczne... - Zostawił pan także mocne słowa? Chociażby te na "d"? - wypytywałam z niedowierzaniem. - Oczywiście! - roześmiał się. - Jeśli takie słowo ma swoje uzasadnienie w tekście, to nie wolno go zmieniać. A u pani ono siedzi i żadne inne tam nie pasuje. Pisze pani lapidarnie, obrazowo, ale właśnie .dlatego książka ma wartość. Jest świeża, nie zmaniero- wana, bezpośrednia. Rozłożył tekst przed sobą. - Proszę pani... - wskazał palcem - tu, na marginesie, zazna- czyłem miejsca, co do których mam pewne zastrzeżenia. Musi pani je dokładnie przejrzeć, pomyśleć nad nimi i ewentualnie zmienić... Sądzę, że praca nad poprawkami nie zajmie pani więcej niż tydzień czasu... - Może nawet krócej... - szepnęłam jak w ekstazie. Uwag na marginesach nie było wiele i, jak się zorientowałam, chodziło o dro- biazgi. - Im prędzej pani złoży, tym szybciej podpiszemy do druku i wypłacimy pani drugą ratę. 163 Złożyłam, ale książki nie wydano. Wypłacono jedynie pełne honorarium i odesłano maszynopis. Tak jak w poprzednim wydawnictwie. Nigdy nie wiadomo, gdzie człowiek spotka własne szczęście. Ja znalazłam je w sraczyku. Dokładniej w sraczyku Domu Pracy Twór- czej w Oborach. A zawdzięczam to złej dystrybucji papieru toaleto- wego. Od paru tygodni nie można go było zakupić w Jeziornie w sklepiku z szyldem: "Artykuły użytku kulturalnego". Z tym sza- rym, szorstkim papierem były niejakie trudności. Wykupywano go bowiem tonami jako część surowca do wyrobu kiszek pasztetowych. Kolorem i smakiem pasował w sam raz - jak twierdzili na procesie winni tego przestępstwa. W Oborach papier higieniczny zastąpiono słowem drukowanym. Aby jednak sraczyk literacki różnił się czymś od sraczyków w innych instytucjach i domach prywatnych, a także, być może, dla zaakcento- wania postawy ideologicznej, wisiały w nim strzępki literackich pism emigracyjnych. Papier był kredowy, śliski, twardy, ale czuło się w nim powiew zgniłego Zachodu, a także niejaką satysfakcję przy użyciu, jak twierdzili ci, którym slogany nie schodziły z ust, a serca pozostawały obojętne na sprawy kraju. W tymże przestronnym, pałacowym miejscu po raz pierwszy zet- knęłam się z londyńskimi "Wiadomościami". Wprawdzie dość frag- mentarycznie, ale za to szczęśliwie. Trafiłam na stopkę z adresem. Zachowałam ją. Nagle bowiem doznałam olśnienia. Zdecydowałam przesłać tam z prośbą o ocenę fragmenty mojej prozy. Chciałam po kilkunastu latach dowiedzieć się wreszcie prawdy o swoim pisars- twie, a także postanowić, czy powinnam pisać dalej, czy przekwalifi- kować się na zwykłą żonę, dla której żołądek męża będzie ośrodkiem wszelkich zainteresowań i ambicji. Pióro natomiast pozostawić tym, którzy rzeczywiście są utalentowani. Z kilkudziesięciu wewnętrznych recenzji wydawniczych, do któ- rych udało mi się dotrzeć krętymi drogami, nic właściwie nie wynika- ło, a ja wciąż żyłam w nieświadomości i rozterce, podpisując w wielu kolejnych wydawnictwach umowy. Kończyło się zawsze na podjęciu zaliczki, a po jakimś czasie pełnego honorarium za niewydaną książ- kę. Zdarzało się, że gdy wchodziłam do Klubu przy Związku Litera- tów, koledzy krzyczeli od stolików: 164 - Forelli! Stawiasz wszystkim kawę! Wzięłaś piąte honorarium za niewydaną książkę! Miałam widać niezdrową ambicję, aby ujrzeć swoją powieść dru- kiem. W myśl więc zasady, że każdy robaczek ma prawo walczyć, napisałam do redakcji "Wiadomości" krótki, rzeczowy list. Jedno- cześnie wysłałam pocztą maszynopis, byle jak związany sznurkiem, z dopiskiem: "druki bez wartości". Koleżanka z "Trąby Archanielskiej", której się zwierzyłam, zła- pała się za głowę. - Ty chyba oszalałaś?! Po pierwsze, przesyłka nie dojdzie. Cen- zura ją na poczcie zatrzyma. Przy okazji możesz mieć grube nieprzy- jemności. Sama głowę kładziesz pod topór... - Popatrzyła na mnie tak jakoś dziwnie. Maszynopis do Londynu dotarł. W parę tygodni później nad- szedł również lakoniczny, ale jakże treściwy list podpisany przez Mieczysława Grydzewskiego. Pisał między innymi: "...Powieść jest doskonale napisana, drapieżna, niektóre fragmenty zupełnie pierw- szorzędne. Armand wydaje mi się nową postacią w literaturze. Wszystkie ciotki świetne. Słowem, proszę koniecznie o drugi tom. Po otrzymaniu całości przekażę «0rbisowi». W «Wiadomościach» chciałbym drukować pierwszy rozdział, albo też wszystko, co dotyczy Armanda od początku znajomości, a ten rozdział na zakończenie..." W kilka tygodni później na pierwszych kolumnach w "Wiado- mościach" szły fragmenty powieści pod wspólnym tytułem "Romans nad romansami". Drukowano także napływające do redakcji listy czytelników. Wyrażali w słowach pełnych entuzjazmu 'swoją opinię o mojej prozie. Znalazł się tam także obszerny list Kazimierza Wie- rzyńskiego z Sag Harbor w Stanach zaczynający się od słów: "Nr 636 «Wiadomości» przyniósł dwa utwory zasługujące na szczególną uwa- gę czytelników. Przede wszystkim wspaniały poemat Jana Roztwo- rowskiego, ze świeżą, niezużytą siłą, niebywałymi skrótami, cały jak wstrząsające uderzenie. (...) Druga rzecz, która mnie bardziej poruszyła, to fragment powieś- ci Mercedes Forelli. Nadzwyczajne! Jak po mistrzowsku pisane! Z jakim tajemniczym, gorzkim humorem. I jak nowocześnie, bez sentymentalizmu, samymi faktami i obrazami. Jest w niej coś z nies- podzianki, nikogo nie naśladuje. Któż to taki? Przypuszczam, że przebywa gdzieś na emigracji, bo w Kraju zrobiłaby przecież karierę "proletariacką", nawet jeśli to nie są autobiograficzne dane, i byłaby 165 znana. «Wiadomości» powinny drukować jej więcej. To naprawdę sensacja w najlepszym znaczeniu słowa. I naprawdę objawienie nowego, porywającego talentu. To przyszła sława. I pieniądze". Na Zachodzie więc zostałam pasowana na pisarkę. "Wiadomości" nie miały u nas debitu. Wysyłane z Londynu egzemplarze nie docierały do mnie. Jedynie wycinki przemycane w listach. Dziwna rzecz. Czytając je, nie czułam dumy ani radości. Gdzieś tam, głęboko, tkwiła gorycz, że niepotrzebnie zmarnowałam tyle lat nad jednym tekstem, a nie doceniono go w kraju, nie dano szansy, aby czytelnicy mogli wyrazić swoją opinię, zaakceptować lub odrzucić moje pisarstwo. Ostatecznie, dla nich pisałam, a nie dla recenzentów. Wkrótce zatelefonował do mnie ktoś z władz Związku Literatów. - Dlaczego nie chcecie drukować waszej prozy w kraju, a robi- cie to w piśmie emigracyjnym? - zaczął z naganą w głosie. - Blisko dziesięć lat starałam się bez skutku o druk... - west- chnęłam w słuchawkę. - Podpisują ze mną umowy, płacą i wycofują z druku. - Przyślijcie maszynopis. Słyszałem, że piszecie takie różne pornograficzne świństewka, a'ja lubię sobie czasem coś takiego poczytać... Doręczyłam maszynopis jeszcze tego samego popołudnia, zasta- nawiając się, co ludzie rozumieją pod słowem "pornografia", jeżeli zaliczają do niej skromną - w moim pojęciu - ale nie zakłamaną prozę. Następnego dnia ten sam, ale już trochę rozbawiony głos, grzmiał w słuchawkę: - Spędziłem z wami wspaniałą noc. Nie mogłem oderwać się od tekstu. Nie rozumiem, dlaczego wam tej powieści do tej pory nie wydrukowano. To dobra i potrzebna proza. Idźcie do "Czytelnika". Rozmawiałem w waszej sprawie. Podpiszą z wami umowę. - Pewnie, że podpiszą - zgodziłam się z westchnieniem. - Ale czy wydadzą? Podpisałam szóstą z kolei umowę. Tym razem też wzięłam pełne honorarium, ale już w ratach i za wydaną wreszcie książkę. Tekst został bardzo okrojony, czyli "skurtyzowany" - jak to się w owych czasach określało, i to tylko ze względu na brak papieru i debiut. W półtora roku później ukazał się w sprzedaży. W ciągu niespełna tygodnia roz- szedł się cały nakład. Krytyka uznała książkę za bestseller. Jedno 166 z wydawnictw zachodnich zwróciło się z propozycją przekładu, którego też dokonało. "Wolna Europa" mówiła entuzjastycznie o moim talen- cie. Kilku przyjaciół obraziło się na mnie, zaczęły krążyć plotki, że jes- tem kochanką jednego z dygnitarzy KC. Znałam go, niestety, jedynie z fotografii. Za uzyskane ze wszystkich wydawnictw pieniądze, czyli z hono- rariów za niewydaną książkę, budowałam własnościowe mieszkanie. W "Trąbie Archanielskiej" stałam się w owym czasie gwiazdą repo- rtażu. Gwiździelski dopadał mnie przynajmniej raz na kwartał. Jada- łam do syta. Kupowałam na ciuchach amerykańskie sukienki, a w komisach pantofle. Planowałam także pierwszy zagraniczny wyjazd. I to nie do żadnej Czechosłowacji, ale do Anglii, na zaproszenie jakiejś czytelniczki "Wiadomości" - wielbicielki mego talentu. Tak napisała w liście, przysyłając zaproszenie z opłaconą w obie strony podróżą. Wszystko więc wskazywało na to, że jeszcze w pierwszym socjalistycznym dwudziestoleciu uda mi się zrealizować chociaż w części moje powojenne marzenia o przekochaniu, przejedzeniu i przebawieniu życia. Zasypiałam i budziłam się z uśmiechem na ustach. Byłam szczęśliwa. Popełniłam tylko tę nieostrożność, że wyk- rzyknęłam kiedyś te dwa słowa bardzo głośno, biegnąc w słoneczny ranek przez Łazienki, aby obejrzeć moje nowe mieszkanie, które już zaczęto od wewnątrz tynkować. A wiadomo, że nie wolno się do szczęścia przyznawać. Wiatr porwie słowa, świat się dowie, poza- zdrości i uczyni wszystko, aby to ludzkie szczęście zapeszyć. I tak się właśnie stało. Od tego momentu szczęście napotkane w oborskim sraczyku odwróciło się obrażone, wypinając w moją stronę różową pupkę. Tylko jedno krótkie lato i długą zimę byłam szczęśliwa nie prze- czuwając, że wkrótce rozpocznie się czarna seria. Na razie roznosiła mnie radość życia. Kupiłam pęto kiełbasy, pudło ciastek, czerwoną smycz ze skórki : i wzięłam delegację w kierunku Olsztyna. Postanowiłam zabrać do siebie Asmodeusza na jego stare lata. Obiecałam to swemu przyja- cielowi przy rozstaniu, a koleżanka z "Trąby Archanielskiej" obieca- ła przetrzymać go u siebie w Milanówku przez kilkanaście dni, nim wprowadzę się do własnego mieszkania. Chciałam, żeby w tej uro- czystej i szczęśliwej chwili uczestniczył także i Asmodeusz. 167 Wczesnym rankiem wysiadłam na małej stacyjce pobielonej wap- nem. W oknach stacyjnego budynku różowiły się pelargonie. Ogromny, stary kasztan kwitł tuż przy wąskim peronie, rzucając nikły cień na nicwyschnictą kałuże po wczorajszym deszczu. Taplało się w niej radośnie ćwierkające stadko wróbli. Wiosna trwała w peł- ni. Miodny zapach tarniny niósł się od szerokiej drogi prowadzącej do lasu. Jego skraj porastały brzozy, odbijając delikatną zielenią listowia od starych sosen pachnących w słońcu żywicą. Ptaki nawoły- wały się miłośnie i zajadle. Ziemia parowała ciepłem i aromatami wiosny. Przyspieszałam coraz bardziej kroku, nie mogąc doczekać się momentu, gdy Asmodcusz zawyje ze szczęścia na mój widok, gdy zacznie delikatnie, niby od niechcenia, brać z mojej ręki ulubione przysmaki. - Asmodcusz! - pokrzykiwałam radośnie, rozglądając się po lesie. Łudziłam się, że może kręci się gdzieś w pobliżu, że usłyszy moje wołanie, pozna głos. Przybiegnie. Serce waliło niespokojnie, gdy przez kwitnące krzewy głogów dojrzałam przeświecające zabudowania z czerwonej cegły. Niewiele się w obejściu zmieniło. Leśniczy tylko się jakby trochę postarzał, gdy powolnym ruchem odwrócił głowę i mogłam dojrzeć jego twarz. Zaprzęgał do drabiniastego wozu kasztanka potrząsającego niecier- pliwie łbem. W pobliżu obórki odezwało się piskliwe i obce ujadanie psa, pobrzękując łańcuchem wychylił biały, brudny łeb z rozpadają- cej się drewnianej budy. Właściwie wiedziałam już wszystko. Leśni- czy poznał mnie. Uśmiechnął się krzywo, sięgnął leniwie dłonią do daszka czapki. Podeszłam do niego bez słowa czekając, aż się pierw- szy odezwie. - Pani po psa? - zapytał flegmatycznie, poprawiając uprząż przy końskim pysku. Skinęłam głową. Paczki zaciążyły mi w dłoniach jak kamienie. - Zara po pani odjeździe zdechł... Z głodu - dorzucił po chwili, mamrocząc do konia, żeby się nastąpił. - Nie chciał nic zryć, ino wył i wył... Umarł z tęsknoty - dopowiedziałam w myśli i przysiadłam na okorowanej kłodzie powalonej sosny. - Gdzie go pan zakopał? - spytałam cicho. - A tam... - wskazał głową w nieokreślonym kierunku. - Gdzie, tam? - popatrzyłam na niego błagalnie. - Franek! - wrzasnął w stronę domu. 168 W drzwiach stanął wyrostek z wiadrem w dłoni. - Pokaż pani, gdzie tego czarnucha zakopaliśmy. Weszliśmy w młody las. Zapachniało wilgotnym mchem. Chłopak szedł przede mną w zbyt obszernych gumiakach, pociągając nosem. Długą chwilę szliśmy w milczeniu. Gdzieś w pobliżu gruchała syno- garlica. - Gdzieś tu... - wskazał niezdecydowanie palcem w gąszcz jałowców. Uśmiechał się głupkowato, bez zrozumienia. Oddałam mu przyniesione dla Asmodcusza prezenty i powiedziałam, żeby sobie poszedł, że do drogi trafię później sama. Kręciłam się przez chwilę wśród jałowcowych krzewów i mło- dych, wiotkich brzózek. W trawie żółciły się jakieś kwiatki, w ciep- łym powietrzu bzykały owady. Przysiadłam na murszejącym pniaku przysłuchując się zawodzeniu wilgi. Przypomniałam sobie nasze spo- tkanie z Asmodeuszem w ośnieżonym lesie. Wyszedł do mnie z krzewów i w krzewach pozostał na zawsze. Nie mogłam, nie potra- fiłam go ocalić od tej głupiej, psiej śmierci, chociaż mi zaufał. Jedy- nie ją trochę oddaliłam. Śmierć z głodu czy z tęsknoty liczy się zawsze w statystyce tylko jako śmierć. Psia w tym rachunku w ogóle się nie liczy. Trzeba było wracać na stację, żeby zdążyć na osobowy pociąg do Olsztyna. Wyjęłam z torebki smycz i uwiązałam na zwisającej gałąz- ce brzozy, której biały, strzelisty pień z pewnością przypadłby do gustu Asmodeuszowi dobierającemu sobie zawsze najładniejsze drzewka do złożenia pod nimi wizytówki. Asmodeusz był kundlem, ale kundlem-estetą. Następny cios od losu nie dał na siebie długo czekać. Moje własnościowe mieszkanko było już od paru tygodni całkowicie goto- we do objęcia. Właściciele wprowadzali się do pachnącego świeżą farbą bloku. Tylko ja nie mogłam. Nie byłam zameldowana na stałe w Warszawie i chociaż mieszkanie stanowiło moją bezsporną włas- ność, nie chciano mi przekazać kluczy. Musiałam okazać meldunek. Nikt nie był w stanie mi tego załatwić. Ani Związek Literatów, ani redakcja, ani żadne urzędy, po których biegałam tracąc długie godzi- ny w korytarzach i przy różnych okienkach. Napisałam nawet do Lucylli, gdyż tylko ona jedna była w stanie zaradzić sytuacji. List wrócił z dopiskiem, że wyprowadziła się z Wrocławia w nieznanym kierunku. Płaciłam więc za czynsz w niezamieszkałym domu, a sama za drogie pieniądze mieszkałam dalej w ciasnym pokoiku przy rodzi- 169 nie i zbierałam pieniądze na łapówkę. To była jedyna, niezawodna droga, by otrzymać klucz do własnego domu. Wprowadziłam się z rocznym opóźnieniem, rezygnując z wielu najkonieczniejszych rze- czy. Na meble już także nie starczyło. Z bieżącej pensji odkupiłam od koleżanek nieprzydatne dla nich graty. W ten sposób zdobyłam tapczan, szafę i stół, szczęśliwa, że się wreszcie urządzam "na swo- im". Własne mieszkanie z kuchnią i łazienką było nie tylko takim sobie zwykłym mieszkaniem. Stanowiło najprawdziwszy dom, z któ- rym wiązałam różne nadzieje, do założenia rodziny włącznie. Gwiź- dzielski był w tym czasie na manewrach. Na adres poczty polowej wysłałam mu lakoniczną karteczkę oznajmiając, że w każdej chwili może mnie, bez względu na porę dnia i nocy, "dopaść" w pokoju z kuchnią, łazienką i balkonem. Nie odpisał, bo układanie zdań nie było jego najsilniejszą stroną, ale zjawił się pewnego jesiennego ranka. W jednej dłoni trzymał walizkę, a w drugiej połówkę cytryny, którą wysysał pod moimi drzwiami, jednocześnie plecami przyciskając dzwonek. - Dziewczyno! - śmiał się całą ogorzałą twarzą koloru świeże- go razowca, w której połyskiwała taka ogromna ilość zębów, że aż wydawało się to nieprawdopodobne. - Dziewczyno, już idę do ciebie, tylko do końca wycisnę tę kwaśną zarazę strącającą resztki alkoholu w moim organizmie... Krawat miał już rozwiązany, trencz rozpięty, a teraz, rozglądając się badawczo po mieszkaniu, zrzucał z siebie pospiesznie dalsze części munduru. - Jezu, jaki ty opalony! - zdołałam jeszcze wykrzyknąć z zach- wytem, a reszta była już tylko ruchliwym milczeniem. - Masz piękne mieszkanie - wysapał po ostatnim miażdżącym pocałunku. - Cieszy mnie to serdecznie. Przydałby się tylko jakiś chodnik na podłogę. - Poruszył się wymownie na ciasnym tapcza- nie na którym nie mieścił się w całości. Stopy zwisały. - Uważaj je za swoje... - powiedziałam spontanicznie, ale z należytą powagą. Uznałam bowiem, że nadszedł moment, aby mu się oświadczyć. Twarda, sucha dłoń Gwiździelskiego zamarła w nagłym bezruchu na mojej piersi. - Słuchaj, dziewczyno... - obrócił jasne, szczere oczy w moją stronę. - Żenię się! Za parę tygodni... 170 - Zakochałeś się? - starałam się, aby zabrzmiało to naturalnie i obojętnie. - Chłopak w drodze! - Skąd wiesz, że chłopak?. - U mnie będą sami synowie, jasne? - roześmiał się może trochę za głośno i nie w tej swojej radosnej tonacji co zwykle. Ale mogło mi się tak tylko wydawać. - Jasne... - wymamrotałam z ustami wtulonymi w ciepte zagłębienie między obojczykiem a szyją. Rozglądałam się po rozsłonccznionym pokoju, po jego pustych, byle jak pomalowanych jasną farbą ścianach, po kanciastych gratach i nagle przestał mi się podobać. Jerzy też ma już syna - pomyślałam przy tym bez sensu i większego żalu. Gwiżdzielski sięgnął ręką po papierosa. Zaciągnął się łapczywie, r głęboko. j, - Cholerny świat... - uśmiechnął się do mnie promiennie. - T Z tobą do partyzantki iść, na zwiad łazić, mosty wysadzać, samoloty % kraść... - powiedział równie bez sensu z nutką żalu czy tęsknoty l w głosie. | Do łóżka, do partyzantki, w "razwiedku", byle tylko nie do ołta- t rżą - przebiegło mi przez myśl i pod pretekstem, że idę zaparzyć | kawę, zsunęłam się z tapczanu. Stojąc przy kuchence i czuwając, j żeby kawa się nie zagotowała, a jedynie podgrzała do stanu wrzenia, 5 pomyślałam, że dobrze się stało, jak się stało. Gwiżdzielski nie nada- 6 wał się na męża. Przypominał stepowy wiatr, którego nie można zamknąć w pudełku po pantoflach. Albo czołg, który umie wpraw- dzie sforsować łazienkę albo kuchnię, ale się w niej nie pomieści, nie zostanie na stałe jak w hangarze... Jeszcze tego samego dnia, wkrótce po wyjeździe Gwiździelskie- go, poczta przyniosła zawiadomienie z biura paszportowego. Rozry- wając niecierpliwie złączony metalową zszywką papierek, zobaczyłam w wyobraźni mego białego łabędzia kołyszącego się dos- tojnie na błękitnych falach. Wtulona między śnieżne skrzydła, odpły- wałam daleko od smutków i niespełnionych tęsknot. Jak to dobrze, że właśnie teraz wyjadę - zdążyłam jeszcze pomyśleć przebiegając wzrokiem po drukowanym tekście. Zawiadamiano, że z ważnych przyczyn państwowych odmówiono ffli paszportu na wyjazd do Anglii. Stałam dłuższą chwilę z "oczami 171 w słup" i z wielkim szacunkiem dla samej siebie. Poczułam się bar- dzo ważną osobistością w Ludowej Ojczyźnie. Liczono się ze mną, obawiano się moich poczynań. Mógł się widocznie przez mój wyjazd ustrój zawalić. Usiadłam w przedpokoju na podłodze i zaczęłam się śmiać jak idiotka. A było z czego! Asmodeusz umarł, Gwiździelski się żenił, ostatnie pieniądze wydałam na łapówkę. Wreszcie odmó- wiono mi paszportu. Nie był to jednak koniec czarnej serii, a dopiero skromniutkie preludium. W pół roku później wyrzucono mnie z "Trąby Archa- nielskiej". Wystarczająco długo tam pracowałam, aby dojść do wniosku, że środowisko to jest cyniczne, a drastyczne słowa Lucylli kryją wiele prawdy. Ten światek, świątobliwy aż do obrzydliwości, był jednocześnie amoralny i bezwzględny. Oficjalne zwolnienie z pracy nazywało się "kompresją etatów". Nieoficjalnie, wiadomo było, iż nie pasuję do środowiska katolickie- go. Jestem parszywą owcą w stadzie redaktora naczelnego - jak stwierdził pewien ksiądz, piętnując z ambony moje książki jako wysoce niemoralne, a nawet wręcz rozpasane. No, bo kto to słyszał, żeby młodzi ludzie szli do łóżka bez ślubu! Także grono zakonnic napisało do redakcji zbiorowy list pełen oburzenia, że tak zacne pismo jak "Trąba Archanielska" drukuje u siebie reportaże niejakiej Mercedes Forelli - ladacznicy bez zasad, wstydu, i w ogóle potwora nadającego się wraz ze swoją książką na stos, a nie do katolickiego pisma. Zawsze mnie ciekawiło, skąd do wielebnych sióstr zakonnych trafiła rozchwytywana spod lady książka, wydana w niewielkim, jak na owe czasy nakładzie, ale nawet redaktor naczelny nie potrafił dać mi na to pytanie odpowiedzi. Rozkładał tylko bezradnie pulchne dłonie, jakby wyjął je dopiero z wody po obmyciu. Jak przystało jednak na dobrego katolika - płakał, gdy komunikował, że musi mnie zwolnić. Łzy lały się z jego niebieściutkich oczu o wyrazie gotowanej ryby, dłoń sięgała do serca, gdy mówił łamiącym się ze wzruszenia głosem: - Muszę panią zwolnić. Kompresja etatów, nacisk opinii pub- licznej... W Bogu cała nadzieja, że wkrótce dostanie pani pracę. Musimy kogoś zwolnić. Nie możemy usunąć kobiety mającej rodzi- nę, dzieci, męża. Pani jest samotna, pani da sobie radę. Jest pani 172 najzdolniejszą dziennikarką w naszym gronie i dlatego właśnie nasz wybór padł na panią. Z pani talentem łatwo będzie znaleźć pracę w innej redakcji. To z "talentem" zabrzmiało w jego ustach jakoś dwuznacznie. Dobry Bóg w niebicsiech miał widocznie ważniejsze sprawy na głowie, gdyż z tą chwilą przestał się o^mnie zupełnie troszczyć. Ludzie na ziemi poszli w jego ślady. Środowisko katolickie nie chciało się do mnie przyznawać, zaś marksiści uważali mnie za kato- licką dziennikarkę i też nie chcieli mieć ze mną nic wspólnego. Niestety, musiałam jeść. Choćby co drugi dzień, ale musiałam. Tego żadna ze stron nie wzięła pod uwagę. Zaczęło się żmudne i beznadziejne poszukiwanie pracy. Obcho- dziłam codziennie wszystkie znajome redakcje i ludzi, którzy byli na tyle wpływowi, że przy odrobinie dobrych chęci mogliby coś dla mnie zrobić. Nie czynili tego jednak... Z różnych pobudek. Jedni ze stra- chu o swoje stanowiska, inni dlatego, że byłam kobietą samotną i usilne zabieganie w mojej sprawie mogłoby świadczyć o tym, że łączą ich ze mną intymne stosunki. Nie mogli więc narażać się swoim żonom, i tak wystarczająco często zdradzanym, ale cichutko, bez rozgłosu. Zajmowanie się moją sprawą stałoby się od razu głoś- ne i podejrzane w środowisku. Zaczęły się dni głodu i marzeń. Już nie o Gwiździelskim, ale o sutym obiedzie. Trochę później - tylko o kartoflance w dosta- tecznych ilościach. Nieoczekiwanie pomógł mi jeden z młodych kolegów ze Związ- ku Literatów. Przy okazji jakiegoś zjazdu podszedł do mnie i pogra- tulował udanego debiutu. - Nie przyniosła mi ta książka szczęścia - odburknęłam cierp- ko i niechętnie, bo właśnie przestawałam powoli wierzyć w ludzką bezinteresowną życzliwość. - Zyskałam dość dwuznaczny rozgłos, ale straciłam chleb. Młody człowiek o powierzchowności panicza z książek Rodzie- wiczówny pochodził z biednej chłopskiej rodziny i widocznie słowo "chleb" trafiło do jego wyobraźni. W kilka dni później powiadomił mnie telefonicznie, że mam szansę otrzymania stypendium Ministra Kultury na wyjazd do Państwowego Gospodarstwa Rolnego lub jakiegoś zakładu przemysłowego, z którego następnie napisałabym powieść. 173 Od razu stanęła mi w oczach huta w tumanach czarnego pyłu. Błyskawicznie zdecydowałam się na PGR. Zawsze lubiłam wieś. Zobaczyłam siebie w słoneczny ciepły ranek na łące pachnącej różo- wo kwitnącymi firletkami. Wprawdzie za oknem trwał dżdżysty paź- dziernik 1963 roku, ale ja poczułam się naprawdę wiosennie. W trzy dni później, w towarzystwie jeszcze kilku "wybrańców losu" siedziałam naprzeciw ministra, popijając lurowatą kawę z ład- nej filiżanki ze złoceniami. Nie był urodziwy, ale wpatrywałam się w niego z uwielbieniem, niczym w jakieś nieziemskie zjawisko. Odsunął ode mnie na trzy najbliższe miesiące widmo głodu, ofiarował nadzieję na lepsze jutro, dał szansę napisania za państwowe pieniądze powieści i niczego w zamian nie żądał. Prosił jedynie z przyjaznym uśmiechem o wia- domości, jak nam się żyje i pracuje w wybranych środowiskach. Wte- dy przysięgłam sobie, że go nie zawiodę. Chociaż żywiołowo nienawidzę pisania listów, będę je wysyłała co tydzień. Wprawdzie w formie reportażu, ale za to obszernego i napisanego w taki spo- sób, aby mógł stanowić rozdział przyszłej książki. Nie jakiegoś tam produkcyjniaka, ale literacko wspaniałej, prawdziwej opowieści o ludziach z PGR-u, do którego otrzymałam skierowanie. Przyrzeczenia danego sobie dotrzymałam. Częściowo jednak, gdyż minister nie pozwolił na realizację do samego końca. Być może nie wytrzymały jego nerwy i cofnięto mi stypendium. Nie byłam od uzdrawiania stosunków w PGR-ach, a od napisania pozytywnej powieści o szczęśliwych ludziach. Ba! Na razie jednak kupiłam błękitną, tekturową teczkę. Na wierz- chu wykaligrafowałam z nabożeństwem: "Listy do mego Ministra". Westchnęłam, pełna wewnętrznego skupienia, dobrej woli i nadziei. W tydzień później zaczęłam je regularnie wysyłać, a pierwszy opat- rzyłam maleńkim komentarzem: "Lwi Pazur" to ładna nazwa. Państwowe Gospodarstwo Rolne - Lwi Pazur - brzmiało nawet dumnie, wręcz zachęcająco. Od szosy w bok, het, aż po drewnianą cerkiewkę - szmat szero- kiej błotnistej drogi. Grzęzną w gliniastej mazi furmanki, samocho- dy. Czasem nawet dwa sczepione z sobą ciągniki. Natomiast ludzie zapadają się w buciorach tylko do łydek. Padają deszcze, droga z dnia na dzień staje się coraz bardziej nie do przebycia. Ludzie tracą wszelką łączność ze światem. Ze światem - to znaczy z naj- bliższym miasteczkiem, oddalonym o siedem kilometrów. Ale samo- 174 chody ciężarowe muszą się dostać do PGR-u albo z niego wydostać. Dowożą żywność, paszę dla bydła, drewno, węgiel. Odstawiają codziennie mleko do punktu skupu. Już od kilkunastu lat koła ciągników ryją coraz głębsze doły, coraz głębsze koleiny; coraz wię- cej pojazdów w okresie gwarancyjnym idzie na szmelc. Obarczona walizką i maszyną do pisania brnęłam przez zwały błotnistego ciasta tuż za szerokimi plecami kierownika majątku. Przedwieczorny wiatr mierzwił mu rzadkie, jasne włosy. A błoto pod moimi nogami w błękitnawym zmierzchu nabrało szlachetnej barwy stali. - Tu zawsze takie błoto? - Tu jeszcze nie ma żadnego błota... - odpowiedział flegma- tycznie, z godnością. - Trzeba zobaczyć jak wygląda pegeer w Dzi- kowie. Tam nawet dojść trudno, a dojechać nie można. Chyba że tylko latem, jak sucho. Dogoniła nas garstka ludzi spieszących od przystanku autobuso- wego. - Idzie nasza starsza księgowa... - oznajmił z ulgą i zatrzymał się, jakby spodziewał się wybawienia od moich natarczywych pytań. Ciemne, zmierzwione włosy nad inteligentnymi oczami, ciepły kożuszek, czarne spodnie na tłustym, nisko skanalizowanym zadzie. W ręce siatka: dwa bochny chleba, trzy grube książki z biblioteki. - Pani do nas na inspekcję? - Wyciągnęła białą, miękką dłoń. - Jestem pisarką. Mam posiedzieć w waszym majątku kilka miesięcy. - O czym pani chce tu pisać? - nastroszył się kierownik, obracając ku mnie swoje błękitne, czyste oczy nie zmącone żadną myślą. Staliśmy wszyscy troje po kostki w kleistej mazi. Przez wierzch moich półbutów przelewała się powoli woda. Prowadziliśmy jednak dalej towarzyską rozmowę. - O ludziach. O ich pracy, o codziennym życiu, o tym, jak gos- podarują... - wzruszyłam nieznacznie ramionami, uśmiechając się niepewnie. Sama jeszcze nie bardzo wiedziałam, jak potoczy się tutaj moja twórcza praca. - Tu nie ma nic do pisania... - stwierdził autorytatywnie kie- rownik i spojrzał na starszą księgową. 175 - Na razie będzie pani mieszkać z naszą stażystką. Jutro urzą- dzi się gościnny pokój - zadecydowała szybko, z desperacją w gło- sie, i ruszyliśmy w dalszą drogę lawirując między kałużami. Podbarwiony różem i niebicskością zmrok zapadał szybko. Doj- rzałam jeszcze tylko rząd jednakowych mieszkalnych domków usta- wionych w błocie, a po drugiej stronie, w takiej samej mazi, białe i ceglane zabudowania gospodarcze. Całość sprawiała wrażenie jed- nej gigantycznej kałuży bez dróg, ścieżek, uliczek. A z tyłu, w tle: podmokłe łąki ozdobione, niby brzegi misy, równiutkim szlaczkiem dalekich lasów. Strome drewniane schodki na pięterko. Przenikliwy odór kiszo- nej kapusty, wiadro z pomyjami. W pokoju dwie żelazne prycze, stolik i drewniana umywalka. Na brudnych niebieskich ścianach w zielony rzucik i wiązanki kwiatów - dwa święte obrazki. Wśród nich - mnóstwo aktorek wyciętych z pism ilustrowanych i malowa- na na szarym płótnie makatka. Para w miłosnym uścisku pod krza- kiem, a obok nich bocian z transparentem w dziobie: "Kocham cię!" W rogach pokoju zwieszały się długie harmonijki posklejanych wido- kówek z Krakowa i Zakopanego. Stażystka ma na imię Lusia. Dorodna, wypływająca ze zbyt obcis- łych spodni. Pod czarnym sweterkiem, przepasanym białym jedwab- nym szalikiem, kipią piersi utrudniające jej widocznie oddech. Sapała lekko, stojąc pokornie przy kuble z czystą wodą. - Mnie pewne stąd teraz wyrzucą, prawda, proszę pani? - spytała zmysłowymi ustami, przygładzając kręcone,, krótkie włosy. - Wiem, że będę tu dziś nocować - odpowiadam, ostrożnie siadając na więziennej pryczy, twardej i wysokiej. A za chwilę znam już jej całe ubożuchne życie. Oblała w tym roku maturę i jest na stażu rolniczym, chociaż nowa praca jej nie zachwyca. Ma inne aspiracje. Chciałaby podróżować po wielkich miastach i pisać książ- ki. Właśnie książki, bo na tym się dużo zarabia, a poza tym sama ogromnie lubi czytać. Jak się dorwie do powieści, to żeby się nie wiem co działo, nie zostawi, a musi doczytać do końca. Jednym tchem. Ostatnio czytała "Listy z więzienia". Takie sobie. Nawet ład- ne. A z podróżami też nic nie wychodzi. Pojechała przed tygodniem do Jałowcowa, do kina. Autobusem. Później nie miała czym wrócić, bo żal jej było wyjść w połowie filmu i ostatni autobus uciekł. Na szczęście znalazło się dwóch znajomych z motorami i odwieźli ją 176 i jeszcze drugą stażystkę do domu. Zmarzli i zmęczyli się jazdą po błocie, więc zaprosiła ich na górę. Motory zostawili na podwórku, pod płotem. I jak chcieli wracać, to już motorów nie było. Jeden znaleźli utopiony w kałuży tak, że mu tylko rączki sterczały, a drugi zauważyli płonący na szosie. Bo ludzie w pegeerze lubią się bawić. Co zobaczą, to zaraz niszczą, żeby tylko była jakaś rozrywka. Następnego dnia milicja ciągała j^ na zeznania, a przecież ona niczemu nie winna i tak na dobrą sprawę, to wcale tych chłopaków przedtem nie znała, a teraz cały pegeer jej dokucza i gadają, że zepsuła sobie przez tę milicję opinię. Bo taka młoda i już ma z milicją do czynienia, jak jaka "prostytuta". A najgorsze, że to nie pierwszy raz. Bo znów dwa miesiące temu była w Jałowcowie zaba- wa. I tam zamordowali chłopaka. Lali go tak długo, aż był bliski skonania. Wtedy zaciągnęli go do stodoły i nakryli snopkami, żeby pod nimi "doszedł". Jak go na drugi dzień znaleziono, to wszyscy zeznawali, że zachlal się na śmierć. A przecież ona go widziała i rozmawiała z nim przed samą bójką. Był pijany, ale niewiele. Zupełnie dobrze trzymał się na nogach. Więc też zeznawała zgodnie z prawdą, tyle że ją zakrzyczeli i jakoś ta sprawa ucichła, bo komuś zależało, żeby się mord nie wydał. A chłopaka szkoda. Miał dziewię- tnaście lat i nawet dobrze tańczył... Przed wieczorem przyszedł kierownik i stał niezdecydowanie nade mną z obwisłą dolną wargą i uśmiechem Mony Lisy. - Jak tu będzie z wyżywieniem? - spytałam, żeby wybawić go z kłopotliwego milczenia. - Musi pani we własnym zakresie... - Jest jakaś stołówka? - Nie ma. - A może ktoś mógłby mnie stołować? - Chyba nie... - A sklepik jest? - Jest. - No to chodźmy! Poszliśmy. Czarna noc. Warczenie ciągników, gdzieś tam, w bło- cie, na placu przed gospodarskimi budynkami. Nic nie widzę. Trzy- mam się kurczowo sztachet, błoto chlupie pod stopami. Czasem otrze się o mnie jakaś postać. Ludzie poruszają się w tych ciemnoś- ciach swobodnie, na zasadźcie chyba instynktu zwierząt przemykaj ą- 177 cych się znanymi śladami. Ślizgam się w mazi, wyciągam ostrożnie nogę z jakiejś kałuży myśląc tylko o tym, żeby nie zgubić w niej buta i nie przewrócić się w błoto. - Więcej w lewo. Tam wystaje kawałek belki. Trzeba po niej przejść... Bez słowa stawiam stopę na oślizgłym, ruchomym balu. Robię trzy niepewne kroki i zsuwam się w błoto. Oblepia lodowatym chło- dem kostki. - Jeszcze tylko kilkanaście metrów... - informuje beznamięt- nie kierownik, człapiąc w moim pobliżu. Żółte krechy na czarnej mazi. To smuga światła z uchylonych drzwi sklepiku. Widać wyraźnie całe topielisko i sterczącą z niego studnię. Kilka kobiet w utytłanych spodniach i gumowych buciorach nalewa do kubłów wodę. Domki ciągną się, bądź co bądź, na prze- strzeni pół kilometra. Zimna izba oświetlona mdłą, żółtawą żarówką. Sprzedawczyni okutana w swetry, w grubej chustce na głowie. Przy ladzie kilka zziębniętych, marnie odzianych kobiet w gumiakach oklejonych gru- bo błotem. Na półkach ocet, musztarda, kompot, zeszyty, woda brzozowa do włosów, herbatniki, marmolada w bloku... - Jest masło albo jakaś wędlina? - pytam odważnie, chociaż przeczuwam odpowiedź. - Nie ma... - odpowiada z kamiennym wyrazem twarzy sprze- dawczyni. Kobiety uśmiechają się nieznacznie, spoglądają po sobie, na kierownika, na mnie. Kupuję słój kompotu z wiśni i wychodzimy. Musi starczyć na kolację, śniadanie a może nawet i obiad. W pokoju zastaję dwie znajome Lusi. Przyniosły z sobą zapach obory i zdrowego potu. Gdy wchodzę, milkną i tylko wlepiają we mnie zaciekawione oczy. - Nic tu u was nie można dostać do jedzenia! - śmieję się z wymuszoną beztroską i stawiam słoik z kompotem na stole, tuż obok ułamanego lusterka i dwu ozdobnych imieninowych pocztówek z różami obsypanymi migotliwą pozłotką. - Trzeba było przywieźć z miasta... - wtrąca Lusia. - Tu rzadko co jest do jedzenia. Masła, smalcu, słoniny nigdy nie ma. Czasem przywiozą margarynę i kiełbasę, to wielkie święto. - A co z pieczywem? 178 - Chleb czasem jest w sklepiku, ale przeważnie każdy sobie kupuje w Jałowcowie. Kierownik nie chce dawać wozu na prowiant, a sprzedawczyni o nic się nie stara. Przy tamtej, co odeszła, to było czego i więcej... - Ja to bym chciała nawet stąd pójść... - odzywa się blondynka o amorkowatej twarzy. - Gdzieś do miasta na służbę. Najlepiej do dziecka. Nas jest ośmioro w domu, a bardzo lubię dzieci... Jużeśmy się tak nawet zmawiały z Łuską. - I obie nie wiadomo dlaczego wybuchają śmiechem, trochę tłumionym i wstydliwym. - Takie coś, to by mi się przydało na motor! - odzywa się znienacka ta, co pachnie oborą i podnosi w górę moje stare, futrza- ne rękawiczki. - W nich graby nie marzną, co? - Niech je pani weźmie! - powiedziałam impulsywnie, chociaż trochę żal było się z nimi rozstawać. Certowała się tylko tyle, ile trzeba i zaraz powiedziała: - Już ja się pani czymś zrewanżuję! - Dobrze! - uśmiecham się do dziewczyny, w której jest coś hardego. Musi być pyskata i puszczać się odważnie z chłopakami. - Mam apetyt na ciepłe mleko prosto od krowy. Dziewczyna odrzuca do tyłu głowę i zanosi się śmiechem poka- zując zdrowe, białe zęby. - Ona jest u nas dójką - objaśnia Lusia. - Już osiem lat tutaj doi krowy... - Ale pani trafiła! Zaraz lecę do obory! - Trzasnęła drzwiami, aż tynk się posypał. Zaśmierdziało nawozem i zbiegła z rumorem po schodach. Dziewczęta przybrały zgorszone miny. - Taka to ma zawsze szczęście! - powiedziała zazdrośnie Lusia. - Rękawiczki futrzane od pani dostała! - Ona ze wszystkimi tu chłopakami... - zniżyła głos do szeptu amorkowata i spuściła złotawe rzęsy. Nim się dowiedziałam, z kim i kiedy łapano dójkę w oborze, ta wpadła z garem pienistego mleka pachnącego krową. Piłam chciwie, z apetytem. Dziewczęta patrzyły z rozbawieniem i niedowierzaniem. - Że też pani lubi takie ciepłe mleko! - powiedziała ze zgrozą zaróżowiona, lekko zdyszana Lusia. - Mnie na sam widok niedob- rze się robi... 179 Do pokoju wtargnęła starsza księgowa w rozpiętym kożuszku. W jej wzroku wyczytałam dezaprobatę. Czułam, że jedną nogą ześ- lizgiwałam się już z cokołu sławy. - Rano przyjdzie pani do mnie na śniadanie! - powiedziała tonem nie znoszącym sprzeciwu, obrzucając przy tym dziewczęta karcącym wzrokiem. Dójka i amorkowata z ociąganiem opuściły pokój. Dójka osten- tacyjnie naciągała rękawice. - A ty, Lusiu, przyprowadzisz panią do mnie pod same drzwi. A wstaniesz wtedy, kiedy ta pani wstanie. Kierownik zwalnia cię na ten czas z pracy... Starsza księgowa otworzyła drzwi boso i w szlafroku. Na ramio- na opadały rozpuszczone czarne włosy. Wyglądała kobieco i mlecz- nie. - Trochę później wstałam, bo jestem jeszcze dziś na urlopie - tłumaczyła się wpychając mnie do pokoju. - Śniadanie czeka... Meble z orzecha kaukaskiego. Szafa, tapczan, toaletka. Pośrod- ku stolik i trzy nowoczesne fotele w kolorze terakota. Na podłodze dywan. W oknach doniczki z mirtem. Na tapczanie kopiata pierzyna w niebieską kratkę. Wieś ożeniona z miastem. - Niech pani je i się nie krępuje... - zachęcała, zająwszy naprzeciw mnie miejsce. Miała na sobie atłasowy szlafrok w zielone i żółte zawijasy. Była w niej miękkość obrazów Rubensa. Na białej serwetce filiżanka z chłodną herbatą koloru słomki, parę kawałków chleba, masło w osełce i słoik z miodem. Rozmowa toczyła się o tym, że sklepy w okolicznych miastecz- kach źle zaopatrzone, a już z konfekcji nic przyzwoitego nie można dostać i że mąż kupił jej na rynku w Jarosławiu amerykańską puder- niczkę i szminkę do kompletu. Zaraz mi to pokazała, tupiąc ciężko bosymi stopami. Była w tym swoim odruchu naturalna i podobna do wszystkich kobiet świata. Rozmowę przerwał nam jeden z pracowni- ków, wywołując ją do przedpokoju w ważnej sprawie. - Jadę do Korniszewa po kołdry... - donosił ściszonym gło- sem. - Kierownik kazał wziąć dwie po 400 złotych. Ja mu mówiłem, że pani chciała te po 200, ale powiedział: - Ja ci rozkazuję i takie masz kupić!- No i ja przyszedłem do pani księgowej... 180 Starsza księgowa wróciła do pokoju mocno wzburzona i chociaż starała się podtrzymać przerwaną rozmowę, to widać było, że myśla- mi jest jeszcze przy tych kołdrach i samowoli kierownika. Wreszcie wybuchnęła: - Bo to tak zawsze, proszę pani! Jak prosiłam, żeby był urzą- dzony pokój gościnny, to się całymi miesiącami nie można było doprosić. A teraz to sami nie wiedzą już, co robić, bo zobaczyli papierek z ministerstwa... I po co tyle wydawać na kołdry? Lepiej jeszcze coś za te pieniądze kupić do gościnnego pokoju. Chociażby chodnik, firaneczki, radio. Niech się pani nie gniewa, ale ja tak myślę po gospodarsku. Taniej, a za to więcej rzeczy. Samą kołdrą pokoju nie urządzi... Ale kierownik, to wie pani... Zastaw się, a postaw się! Mnie to denerwuje... - Poruszyła głową niby narowis- ty koń, gdy ktoś go chce wziąć za cugle. Potem zaczęła nerwowo, niespokojnie i coraz częściej spoglądać na drzwi. Wizytę uważałam za skończoną. Żona traktorzysty zgodziła się wziąć mnie na całodzienny wikt pod warunkiem, że nie będę miała specjalnych wymagań i zjem jak każdy normalny człowiek, a nie literat z Warszawy. Nie mam wymagań i trzy razy dziennie przeciskam się przez szparę w płocie do sąsiedniego bliźniaka, bo tak tu nazywają domki, w odróżnieniu od przedwojennych czworaków. Śniadanie zjadam o siódmej. Trzy gotowane w mundurach ziem- niaki z solą i dwa garnuszki zsiadłego mleka. O piętnastej obiad. Talerz krupniku, a na drugie ziemniaki z cebulką. Albo zupa pomi- dorowa i pierogi z ziemniakami. Albo zupa ziemniaczana i kluski z żytniej mąki. Kolacja o dziewiętnastej. Kilka ziemniaków w łupi- nach albo skibka chleba własnego wypieku i dwa kubeczki mleka prosto od krowy. Ludzie tutaj nie są przyzwyczajeni do wybrzydzania i rozrzutnoś- ci. Trzymają ich w spartańskiej dyscyplinie i kondycji umiarkowane zarobki. Piskorkowa mówi do mnie patrząc otwarcie i naiwnie wilgotnymi oczami sarny: - Latem wiodło nam się lepiej. Mąż wprawdzie po piętnaście godzin z traktora nie schodził, ale miesięcznie potrafił przynieść 181 1.900 złotych! Aż nasz stary kierownik dziwił się i mówił: - Co ty, chłopie, z tyła forsą zrobisz? - A tera zima. Praca tyż ciężka, ręce sobie odmraża, a więcej jak 700 złotych na miesiąc nie przyniesie... Posiłki jadam w kuchni. Duża, kwadratowa, z brudnymi ściana- mi. Szpary w drzwiach i parapetach okiennych. Wieje tu ze wszyst- kich stron, pękają tynki, a o kapitalnych remontach mówi się od lat i, według słów Piskorkowej, będzie się jeszcze o nich długo mówić. Piskorkowa nakrywa na moją cześć stół gazetami. Natomiast w siódmym dniu tygodnia podściela pod nie lniany obrus z koloro- wym szlaczkiem. Po tym poznaje się niedzielny posiłek. Jadam w asyście sześciorga kotłujących się na podłodze dzieci. Z tego troje jest mojej gospodyni, a reszta sąsiadki pracującej w chlewni zarodo- wej przy Landrasach. Maluchy łażą na czworakach, biją się, krzyczą przeraźliwie, wpychają kotu pod ogon patyk. Nie noszą majtek. Z umorusanych nosów zwieszają się zielone smarki, tyłki są brudne. Na środku kuchni stoi nocnik i bez przerwy któreś z dzieci z niego korzysta. "Ciurają" - co w ichnim języku oznacza nie tylko siusia- nie. Dzieci w Lwim Pazurze robi się stadami i z wielkopańską roz- rzutnością niewspółmierną do zarobków oraz możliwości. Ludzie nie potrafią sobie tej jedynej tutaj rozrywki odmówić. Zresztą, nie ma większej potrzeby. Natura sama wszystko reguluje. Osobniki słabe po prostu powiększają grono aniołków. Żywe egzemplarze są zdro- we i odporne. W końcu listopada chodzą boso, bez majtek, a cho- ciaż tyłki mają tak umazane błotem, że płci nie odróżnisz, to jednak nie zapadają na poważniejsze choroby. Obieranie ziemniaków z łupin uprzyjemniam sobie rozmową. Panuje względny spokój, bo dzieciaki z jednej miski, ustawionej obok nocnika, zgodnie wyciągają paluchami ziemniaki i wspólnie się nimi karmią. - Smaczne mleko... - Uśmiecham się do młodej, przystojnej kobiety wyjadającej z rynki resztki tego, czego nie dojadł mąż na śniadanie. - Krowa stara i mało mleka daje. Po prawdzie, to nie ma tak znów czego dać jej do żarcia. Niby według umowy, kto ma krowę powinien dostawać z pegeerów dwie tony rocznie siana, trochę strączkowych, wytłoki. Płacimy przecie za to jak rok długi po 150 złotych miesięcznie, a dostajemy tylko jedną furę siana rocznie i to takich samych zgrabków z patykami. Jak się człowiek upomni o wia- 182 derko wytłoków, to krzyczą i grożą, że zabronią nam wszystkim wkrótce krowy trzymać. Wtedy to już nie wiem, co my by robili... - Troska zabrzmiała w głosie, a spojrzenie pobiegło ku umorusanym, zabiedzonym dzieciakom. - W pegeerze można kupić tylko trzy litry mleka na rodzinę, a przecież w każdej chałupie jest po siedmio- ro albo i więcej dzieciaków... Za moimi plecami rozlega się rumor. To dwuletni Staś - ulu- bieniec ojca - zwalił na siebie wanienkę z mydlinami. Stoi w kałuży wody, w wianku kolorowych szmat i drze się przeraźliwie ku uciesze reszty dzieciarni, taplającej się w rozlanych brudnych mydlinach. - Uspokójcie się, bo dam w dupę! - krzyczy Piskorkowa i w rezultacie sama zaczyna się śmiać wycierając podłogę. - Cały dzień tylko pilnuj tego cholerstwa! Ani porozmawiać, ani w domu co zro- bić, ani ziemniaki przed zimą zabezpieczyć, ani słomy dla krowy na ściółkę zwieźć... Jeszcze wciąż dzielę pokój ze stażystką. Wieczorami rozmawia- my krótko. Dziewczyna przyłoży głowę do poduszki i już odpływa w sen. W tej chwili Lusia stoi za krzesłem i wyłuskuje się skromnie z czystej, milanezowej bielizny. Piersi ma wielkości salaterek i nie obwisłe. - Szkoda, że pani nie przyjechała wcześniej. Latem to tu było wesoło! Pracowali u nas żołnierze przy żniwach. Kierownik obiecał urządzić piękne dożynki. Wszyscy zwijali się z pracą, każdy tylko mówił, jaka to będzie zabawa, i starał się jeden przez drugiego. A później sklecono z desek podłogę i to taką małą, że się na niej nie można było pomieścić. Zakupili wódki też niewiele, bo zdaje się, że tylko za dwa tysiące złotych... - Mości się przez chwilę na twardym sienniku. - A teraz to nudno. Jak się ciemno robi, to nie wiadomo, co dalej. Ani czytać, ani radia, ani nic. Kierownik ma u siebie telewizor, ale co z tego? Przecież do niego nie pójdziemy... - Dlaczego u was nie ma świetlicy? - Miała być, ale nasza księgowa nie chciała się zgodzić, że niby brak pieniędzy. Kiedy my ją parę razy zagadnęli, to na nas nakrzy- czała: - Jak się natyracie cały dzień, to po co wam świetlica? I tak nie będziecie mieli siły do niej chodzić. - Dobrze jej tak mówić, bo ona jest już stara. Ma pewnie ze dwadzieścia siedem lat, to i tańczyć jej się nie chce. A nas, młodych, to tutaj w pegeerze dużo i każdy by chętnie muzyki posłuchał i potańczył. Choćby nawet sam, bez chło- 183 paków... Nawet w takim Horyńcu jest już inaczej! Ale się człowiek nigdzie nie może ruszyć, bo v błocie ugrzęźnie... - Uniosła się na pulchnym łokciu i popatrzyła w moją stronę. - Pani to ma takie ładne rzeczy. W dużym mieście wszystko można kupić... - west- chnęła w rozmarzeniu. - Nie mają tu zamiaru wybrukować drogi, choćby tego kawałka do szosy? - zapytałam, wycinając się na więziennej pryczy. - Już parę razy wytyczali. Wojsko miało pomagać, ale stary kierownik się sprzeciwił. Powedział, że za dużo dzieci, a jak zrobi się drogę, to będzie tędy latał autobus i jeszcze które rozjedzie... Jemu to nic nie było potrzebne, jakby mógł, to do ludzi by strzelał. W lipcu poszedł na emeryturę i nareszcie od trzech miesięcy mamy innego kierownika. Pojechałam do Rzeszowa, złożyć kurtuazyjne wizyty miejscowym władzom. W Wojewódzkim Zarządzie PGR dyrektor przyjął mnie z roztargnieniem. Spieszył się na konferencję, jak wszyscy tutaj ludzie na wysokich stanowiskach. Powiedział, że służy w każdej chwili materiałami dotyczącymi majątków, że w najbliższym czasie wpadnie do Lwiego Pazura, więc mnie przy okazji odwiedzi. W Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej obaj przewodni- czący byli na konferencjach i, jak objaśniły sekretarki, przez najbliż- sze dwa tygodnie będą obaj bardzo zajęci. Chyba, że codziennie przed dziewiątą rano będę się dowiadywała, to może jakąś chwilę dla mnie wykroją. Po dwóch dniach bezowocnego wpadania o róż- nych godzinach do WRN i MRN postanowiłam odłożyć wizyty do upalnych dni lata, kiedy drogi obeschną, a wyjazd do Rzeszowa nie będzie czymś w rodzaju wyprawy krzyżowej do Ziemi Świętej. Zostawiłam jednak numer telefonu. Do Lwiego Pazura wróciłam późnym wieczorem, utytłana bło- tem i z przemoczonymi nogami. W pokoju nie było już śladu po Lusi. Gołe ściany, firanka w oknie, na pryczy atłasowa kołdra, szafa po aktach, stół nakryty kretonem i rozkosznie ciepło. Za mną wpad- ła starsza księgowa, jak wszyscy tutaj, bez pukania, ale za to jak do meczetu, zostawiając brudne buty przed drzwiami. - Pani od nas nie ucieknie, prawda? - Popatrzyła na mnie badawczo, z niepokojem w oczach. Wiedziała bowiem, że mam się widzieć z władzami wojewódzkimi. - Kupi się jeszcze lustro, radio, trochę naczyń i elektryczną maszynkę, żeby mogła pani zgotować herbatę... - kusiła z przymilnym uśmiechem. 184 - A gdzie Lusia? - zapytałam przypominając sobie lęk dziew- czyny przed jakimś nieogrzewanym barakiem. - O nią może być pani spokojna! Przenieśliśmy ją do koleżanki - zacięła usta i podniosła zwycięskim ruchem głowę z niedbale skręconym i potarganym kokiem. - Całkiem niemożliwe, żeby mog- ła być z panią. Nie może się pani nikim tutaj krępować, a to jest dziewczyna lubiąca towarzystwo... - Spojrzała na mnie wymownie i zaraz spuściła oczy. Wysunęła natomiast pokaźny biust do przodu. - Już jej tyle razy mówiłam, żeby nie psuła sobie opinii... - Co to znaczy, proszę pani, żeby do północy przesiadywali u niej chłopaki?! Ojciec się nad nią trzęsie, przyjeżdża tutaj co jakiś czas, żeby się dowiedzieć, jak się córka sprawuje, a jej tylko zabawa w głowie... - W świętym oburzeniu "Matki Polki" oparła się wydatnym zadem o ciepły piec i dokończyła: - A później mówi się o pegeerach, że to jeden wielki burdel! Słowo "burdel" powtarza się tu przy wielu okazjach i należy do rzędu wyrazów równoznacznych słowu "stolica" lub "wielki świat", tyle, że nie w najlepszym znaczeniu. Na dole trzasnęły drzwi i za chwilę stał już w progu kierownik na rozstawionych szeroko nogach, z głową pochyloną jak u byka szykującego się do ataku. - Była pani w Rzeszowie?... - Bruzdy głębokiego namysłu na czole, błysk oka w stronę starszej księgowej i niezdecydowany uśmiech w moją. - Tam inne życie, niż tutaj... - W głosie tęsknota i akcent podziwu. - Bardzo się miasto rozbudowało - mówię ostrożnie. - Tyle nowych dzielnic... - Jak mnie wysłali na kurs, to siedzieliśmy w zabitej wiosce parę miesięcy i niczego człowiek nie zobaczył. Ani kina, ani teatru. Dlaczego tak robią? - Utkwił we mnie rozżalony wzrok. - Prze- cież jak później siedzi się w takim pegeerze latami, to przynajmniej kursy powinni robić w dużych miastach, żeby człowiek coś ogląd- nął... - To pan nie wie?! - wtrąciła krzykliwie starsza księgowa. - Jakby wszyscy zakosztowali tego, co jest w mieście, to nikt by nie chciał pracować na wsi. Celowo się tak robi! - Możliwe... - uśmiechnął się niezbyt intelektualnie, ale ugodowo i po chwili wyszedł za księgową, potykając się o niewidocz- ne przedmioty. 185 Tutejsze lasy należą do Puszczy Solskiej. Wspaniałe, wysoko- pienne, bogate w grzyby, jagody i zwierzynę. Przed kilkunastu laty grasowały w nich i znajdowały schronienie bandy UPA. Mordowały z upodobaniem polską ludność. Żołnierzom KBW wbijano kołki w oczy lub wypruwano wnętrzności. W tym celu przybijano gwoź- dziem do drzewa kawałek wyszarpniętego jelita, a następnie kazano biegać na czworakach tak długo, aż się wnętrzności niby wstążeczka okręciły wokół pnia. Lubili także przybić język bretnalem do sosny, a z pleców zdzierać wąskimi paseczkami skórę. Byli dość pomysłowi w tych sprawach. Ludzie z tutejszych okolic wspominają ze zgrozą tamte czasy i do dziś podejrzliwym i niechętnym okiem spoglądają na obcych. Może to być bowiem, jeśli nie inspektor, to Ukrainiec. W pegeerze Lwi Pazur bywa, że pojawi się para nieznanych ludzi. Kręcą się po błotnistej drodze, rozglądają się dookoła, dzieląc się cicho spostrzeżeniami. Ale tutejsi ludzie mają wyczulony słuch, trenowany latami na bezkonfliktowym wynoszeniu z magazynu tego i owego, więc słyszą jak tamci szepczą: "Nie poznałby dziś, gdzie stała nasza chata. Da Bóg, a wrócimy tu jeszcze kiedyś". Po takiej wizycie, na cmentarzu, w pobliżu cerkiewki, któryś z grobów jest uprzątnięty i przyozdobiony jedliną. Miejscowi twierdzą, że to z młodego pokolenia tych, którzy zostali stąd wysiedleni do wojewó- dztwa koszalińskiego i olsztyńskiego.W lesie spotkałam jednego z robotników rolnych - Kobylaka. Wraz z synkiem o wyłupiastych kasztanowych oczach ładował suche gałęzie na ogumiony wóz. Pogłaskałam konia po ciepłych, zamszowych chrapach koloru śmie- tankowych irysów. - Lubię zwierzęta... - uśmiechnęłam się do Kobylaka, którego nos przypominał dziób ptaka-giganta. - Tak jest. Ja tyż lubię. U mnie stworzenie nie ma krzywdy. Bez potrzeby nie biję i nawet karmię, bo co winien koń, że go upaństwowili? Tak samo chce żreć i wymaga swego. A inni to leją z samej złości, że państwowy... - chrząknął i zapalił papierosa w myśl zasady: "Nim co zrobię - odpocznę". Wracając z lasu, wstąpiłam do biura, jako że mieści się na parte- rze bliźniaka, w którym mieszkam. Starsza księgowa zamawiała numer pogotowia ratunkowego w Korniszewie. Jak się okazało, już po raz trzeci. - Ktoś chory? - zapytałam szeptem młodszą księgową. 186 - Synek Wiankowej ledwo dyszy i leci prz^ rece- Ale pewnie padnie, nim przyjadą, bo pogotowie to się tu ni6 ^^zy- - Dużo im pomogą! - wtrąciła starsza kstó0^ g}0^ zdra- dzającym irytację. - Nawet nie przyjedzie 1^"' tylko telczer- Lekarza przysyłają wyłącznie do porodu... - ^daia clsz^ ^"g.0"- niej. Dla niej ostatnie słowo ma bolesną wyH10^-. Jest bowlem kobietą, która nie może donosić żadnej ciąży i przezywa tę klęskę podobnie jak autor, u którego wygasł całkowici3, talent. - Irzeba będzie wysłać konie do szosy na pierwszą go^"?' - powróciła szybko do poprzedniego tonu i trzasnęła z pasj^ grubym zeszytem z wykazami pobranej paszy z magazynu. - KaW z nas moze cho- dzić po tym błocie! I my z biura, i fornale. Tyl^0 felczer nle Pa- dzie! Mają zarządzenie, w którym stoi, że pr^g^ lm PTaw0 żądania konia... - Ale przecież tu droga każda chwila... - Trąciłam nieśmiało. - A pani myśli, że ich to co obchodzi? - Wzruszyła krągłymi ramionami w białej bluzce. - Jak mój mąż był ^zk0 chory ltrzeba było robić co drugi dzień zastrzyki, to przyjeżd^11 ^aK-^ task1' ch0' ciąż płaciłam po 150 złotych. I jeszcze się złoszc^ ze sle lch ^^a- Franciszka Wiankowa mieszka w ostatnim bliźniaku, tuż obok cmentarza i na wpół rozwalonej drewnianej cer.^1 zamienionej na magazyn paliwa i części zamiennych. Mieszka tutakze wrob paskudząc na płaskie twarze świętych z prymitywy0" lkon: pw/., nicy mieścił się niegdyś sztab upowców. JedeO z oddziałów KBW wybrał ich wszystkich o świcie, jak złote rybki z akwanum- Cmentarz zarasta kolczastymi krzewami. 1^'W na omszałych nagrobkach świadczą o tym, że mieszkała tu ^ większości ludność ukraińska. Dziś łażą po nim kury, przybiegają dzlec1 w me "^P^' cych zwłoki sprawach i trzeba uważnie patrzeć P.00 ""g*' J6511 chce się "czystą stopą" przejść między kamiennymi rolkami o twarzach starych kryminalistów. Cmentarz to także od niedawna ulubione mielce ^arego kie- rownika. Ilekroć przyjechała jakaś inspekcja, W ^.""aJ- ""^ nienormalnego. Jeśli go znaleziono, proponoW^ inspektorowi zęby zamiast grzebać w księgach, zrobił jego żoni^ ^^""'"y taKze wycofywał się dyskretnie w cień kamiennych aO1010^-.1"00" to.czfts- to, a niejeden inspektor przykładał do szczęści rodzinnego nie .tyl- ko palec. Tak przynajmniej opowiadają ludzie. 187 Franciszka, składająca się z samych kości i zapłakanych oczu, stoi na progu malowanej na niebiesko chaty. - Niech pani wejdzie do mieszkania - zaprasza, trzymając za kark potężnego kundla z obżartym przez dziki ogonem. Tutaj pra- wie wszystkie psy pozbawione są ogonów, ponieważ obie strony są wojownicze i zajadłe. W kuchni czyściutko. Wyszorowana podłoga, na drzwiach pro- wadzących do pokoju zasłonki z zielonego kretonu, różowe pelargo- nie w oknach. W wiklinowej kołysce dogorywa jedenastomiesięczny synek. Tuż obok córeczka bawi się z białym kotem. Stworzenie wyrywa się i wskakuje do kołyski. Wreszcie Franciszka chwyta kota za ogon i z rozmachem wyrzuca do sieni. W mieszkaniu brak wentylacji. Ze ścian leje się woda, drzwi podparte palikiem, bo wylatują z ram, dziury w tynku. Ale Francisz- ka Wiankowa nie narzeka. Mieszkała przedtem w jeszcze gorszym warunkach, w baraku. Gdy wróciła z porodówki, przez trzy tygodnie nie mogła wykąpać dziecka, bo po mieszkaniu hulał wiatr ze śnie- giem. Poszła wtedy z płaczem do starego kierownika i powiedziała, że za ciężką i długoletnią pracę tutaj zasługuje na coś lepszego niż barak, i że jego kury i kaczuszki mają lepsze pomieszczenia, niż ludzie. Odpowiedział na to, że: "lubi, jak baby płaczą" i że pozwala jej zamieszkać w swoim chlewie. Pojechała ze skargą do Inspektora- tu. Zjechała komisja, zbadała warunki i dali jej lepsze mieszkanie... Starego kierownika wspomina ze śmiechem. Nie był nawet taki znów zły, tylko straszny nerwus. Przy byle okazji pluł ludziom w twarz, ale i oni mu pluli. Tak więc potrafili celować sobie w ślepia przez pół godziny i na tym się kończyło. Ludzi nigdy nie chciał wysłuchać. Jak z czym do niego przyszli, to się odwracał tyłem i trze- ba było wokół niego biegać, żeby mu swoją sprawę wyłuszczyć. Wtedy przeważnie odpowiadał, że gdyby to były przedwojenne sto- sunki, to by każdemu do łba przystawił pistolet i byłby z nimi spokój. A nowy kierownik to całkiem inny. Dobry człowiek, tyle tylko że stanowczy i jak co powie, to święte... Rozmowę ze mną zaczęła właściwie od słów, że "Jak Bóg chce kogoś pokarać, to mu każe w pegeerach pracować". Ona ma już z tej pracy opuszczenie żołądka o dwadzieścia centymetrów, chorą wątrobę, nerki i anemię. Ale jak tu nie mieć oberwanego żołądka, kiedy trzeba dźwigać na plecach wory z kradzionymi ziemniakami i to spod samego lasu, a będzie tego ze dwa kilometry. Ziemniaki 188 kradnie się, oczywiście, z pegeerowskiego pola. I nie tylko ziemnia- ki. Wszyscy tak robią, bo inaczej nie mieliby co jeść, ani czym kur karmić. Z pracy jednego męża trudno wyżyć, a kobiety nie mogą iść do pracy, bo w każdej chałupie po ośmioro drobiazgu i nie ma przy kim zostawić. Kobiety mogłyby w sezonie i po 100 złotych dziennie zarobić, ale nie da się przecież na ten czas dzieciaków wydusić. Nie kocięta. Gdyby tak chociaż w sezonie był żłobek, to zimą mniej by się kradło. Franciszka jest roztropna i wygadana. Nawet mąż jej się słucha. Wprawdzie nie jest zupełnie mądry i od niej młodszy, ale chociaż traktorzysta, to nie pije. Nawet pranie w domu zrobi i chociaż baby go buntują, że siedzi ze starą i chorowitą żoną, to po twarzy ją pogłaszcze i pochwali za porządek w domu. Rzeczywiście. Mieszkanie Franciszki jest najlepiej i najczyściej utrzymane w całym pegeerze. Właśnie to, jak również młody mąż i jej zaradność jest solą w oku wielu sąsiadek. Robią wszystko, co mogą, aby chłopu Franciszkę obrzydzić. Na dnie duszy kobiety drze- mie jednak podła, parszywa suka! Konie po felczera wysłano do szosy o godzinie pierwszej. Zapa- dając się po brzuchy w błocie, przebyły z trudem w pół godziny odcinek sześciuset metrów. Przy kapliczce furman czekał przeszło godzinę, ale karetka pogotowia nie przyjechała. Jak się później okazało, utonęła w błocie w którymś z okolicznych pegeerów i trze- ba było czekać na następną. Następna przyjechała po trzech dniach. Dziecko wyzdrowiało bez interwencji felczera. Ze starym kierownikiem, który już od kilku miesięcy jest na emeryturze, poznałam się w sieni, jako że mieszkamy w jednym bliź- niaku. - Moje uszanowanie łaskawej pani! - krzyknął gromkim gło- sem, wyciągając do mnie potężną łapę. - Niech pani dobrodzika przyjdzie do nas wieczorkiem... - zaczął jowialnie - naszego synka zobaczy, porozmawia... - I nie czekając mojej odpowiedzi, zaczął się rozwodzić nad niebywałą mądrością trzyletniego dzieciaka i jego urodą laleczki. Otarł przy tym łzę wierzchem dłoni, głos mu się podejrzanie załamał, ale już po sekundzie ciągnął dalej ze szczegóła- mi opowieść o porodzie żony, o lęku i radości, gdy weszła teściowa i oznajmiła, że urodził się syn. Na słowo "teściowa" od razu przypo- 189 mniałam sobie, jak to ludzie opowiadają, że najpierw przez wiele lat była jego kochanką, miała z nim córkę, a gdy ta dorosła, to się właśnie z tą swoją córką ożenił. Teraz podobno obie kobiety trzymają go krótko i nawet leją, jak potrzeba, chociaż chłop ma blisko dwa metry wzrostu. Jest atletycz- nej budowy, z drelichowych bryczesów z czarną łatą na pokaźnym tyłku wylewa się brzuch. Uszy ma kierownik wielkie niby u słonia, włos szpakowaty, nieco przydługi, oczka maluśkie i fałszywe. - Dobiegam siedemdziesiątki, proszę pani dobrodziki, a czuję się na czterdzieści. Mógłbym jeszcze dużo dobrego zrobić, bo nie chwaląc się, doprowadziłem do tego, że majątek pozbył się dwumi- lionowego deficytu. A dziś za to taka krzywda mnie spotkała, że kazali iść na emeryturę... Ja jeszcze młody chłop! Konno jeżdżę, wstaję o świcie i znam się na gospodarce jak rzadko kto. Mój tatuś, świętej pamięci, był dyrektorem gorzelni w jednym z majątków i ja, można powiedzieć, urodziłem się na roli. A później pracowałem jako zarządca u różnych hrabiów i panów. To były czasy, pani dob- rodziko, ale ja nic nie chcę mówić, bo z polityką to lepiej siedzieć cicho... Wieczorem przyjął mnie w pokoju urządzonym z miejska. Sie- dzieliśmy przy kwadratowym stole przykrytym nylonowym obrusem w kwiatki. Pachniały jabłka ułożone na żółtej, jesionowej szafie zdo- biącej zapewne niegdyś inne wnętrze. Kierownik, w koszuli podob- nej do rubaszki, siedział sztywno, przebierając nerwowo palcami po kancie stołu. Zaczerwienione, podejrzliwe slipki usiłowały zajrzeć mi do mózgu. - Pani dobrodzika na długo? - Na długo. Wraz z nieodgadnionym westchnieniem popłynął smętny i meand- rujący potok opowieści. O wszystkim. O ciężkich czasach, o znanych nazwiskach magnackich, o pięknych meblach, jakie mu przepadły, jesz- cze raz o przedwczesnej, niezasłużonej emeryturze. Mówił także łzawo o generale Brauchwitzu, z którym rozmawiał takjakwtej chwili ze mną w jednym z majątków pod Żółkwią, gdzie był administratorem. A przed generałem jeszcze - o pierwszych niemieckich żołnierzach. Chciał ich ugościć jajecznicą, a oni zgodzili się tylko na gotowane jajka, obawiając się trucizny. Byli to tacy kulturalni, gospodarni ludzie... a on umiał zaskarbić sobie ich zaufanie. Następnie opowiadał, jak wkraczała 190 Armia Czerwona; choć wybiegł na drogę i krzyczał: "zdrawstwujtie, tawariszczi!", wynieśli mu z domu dwa antyczne fotele i lustro w złoco- nych ramach dla swego komisarza, a później ścigali go i dokuczali na różne sposoby. Gospodarz snuł jakąś bajkową historię z serii przygod- owych, z dreszczykiem. Wiedziałam o nim już wszystko i właściwie nic. O północy wyszłam z bólem głowy oraz z głębokim przeświadczeniem, że poznałam właśnie doskonałe skrzyżowanie Rasputina z Zagłobą. Spadły śniegi, chwycił mróz i dookoła zrobiło się nagle jasno i ślicznie. Nawet ludzie poweseleli. Nie trzeba już było topić się w błocie. Teraz, dla odmiany, idąc do sraczyka lub obory, należało przekopywać się przez zaspy. Do Berty - wspaniałej suki z alzackich owczarków, której właś- cicielem jest stary kierownik, zbiegają się psy z całej okolicy. Bez- wstydnica bowiem oddaje się rozpustnym igrom na śniegu, a tym samym dzieci mają dodatkową rozrywkę, poza tradycyjnym lepie- niem bałwanów. Dotychczas dojście do obór i chlewni było ogromnie utrudnione ze względu na błoto. Nawet pasze dowoziły ciągniki pod same wro- ta. Skorzystałam więc z mrozu i postanowiłam zwiedzić oborę zaro- dową. Pegeer Lwi Pazur otrzymał 105 krów zakupionych w Danii. Wszystkie mają klipsy z koronami w rudych uszach, są od niemow- lęctwa pozbawione rogów i przyjechały już zacielone. Teraz wciąż któraś z nich wiła cielątko, natychmiast prawie odstawiane do dzie- cińca. Krowy są rasowe i bardzo przystojne, ale od pewnego czasu upodobniły się czegoś do żerdzi. - Co one takie strasznie wychudzone? - zapytałam kierowni- ka. - Niektóre jeszcze po wycieleniu nie doszły do siebie. Nie zabierałam więcej głosu w tej sprawie, chociaż nie zauważy- łam, aby moje koleżanki chudły po porodzie. Ale co kobieta, to może jednak nie krowa. Postanowiłam zapytać o to przy okazji weterynarza, który ma wkrótce przyjechać, aby przeprowadzić próby tuberkulinowe. Jednak wygląd krów nie dawał mi spokoju i jeszcze tego samego dnia, będąc w biurze po gazety, zagadnęłam młodszą księgową o przyczynę ich chudnięcia. Pod nieobecność starszej księ- gowej oglądały wraz ze stażystką żurnal z karnawałową modą. 191 - U nas? - zdziwiła się, odrywając oczy od wydekoltowanej sukni z brokatu. - U nas nie są jeszcze takie najgorsze. W innych pegeerach to dwóch chłopów musi podnosić krowę do dojenia, a u nas stoją o własnych siłach... - popatrzyła na mnie zwycięsko. - No tak, to rzeczywiście sukces... - bąknęłam zawstydzona moją nieznajomością rzeczy. Na wieczór zaprosił mnie nowy kierownik do siebie. Była sobota i spodziewał się ciekawego programu z lwowskiej telewizji, bo tę najlepiej tu odbierano. Duży pokój małżeński z łożami. Szafa, toaletka, okrągły stolik z dwoma krzesłami, dużo doniczkowych roślin. Dwóch małych chło- paczków "na chodzie", trzeci, w różowych śpiochach, na rękach u matki. Po chwili niemowlak powędrował w ramiona zachwyconego nim ojca, a zaondulowana w baranka żona kierownika, łagodnie uśmiechnięta, podała chłodną herbatę w szklankach po musztardzie. Znalazł się także czerstwy chleb i po kawałku wiejskiej kiełbasy na gorąco. Sama nie jadła, tylko siedziała z boku, uciszając dzieci, żeby nam nie przeszkadzały w rozmowie. Najpierw mówiliśmy o tym, które z dzieci do kogo podobne, później o świetlicy. Kierownik twierdził, że świetlica jest jego troską i że z całą pewnością jeszcze w tym roku nastąpi otwarcie. Powoli zwekslowałam rozmowę na pracę w pegeerze. Pytałam ostrożnie, gdyż ludzie tutaj są bardzo podejrzliwi, a że nie mają jeszcze wyro- bionego zdania na mój temat, wciąż węszą jakąś superinspekcję. Na wszelki wypadek wolą milczeć, a ja nie usiłuję niczego z nich wycią- gać na siłę. Wobec tego dowiedziałam się tylko, że kiedyś urodziło się cielę zupełnie podobne do kota. Miało wąsy, chłeptało mleko z miski i siadało całkiem jak kocur. A jeszcze przedtem - cielę o dwóch głowach, ale to za kadencji starego kierownika. Natomiast teraz w Inspektoracie Pegeerów w Jałowcowie są stale odprawy, które zabierają razem z dojazdami bardzo dużo czasu, a pożytek dają niewielki. Urocza spikerka o staroświeckiej urodzie zapowiedziała cyrkowy program z Kijowa. Dzieciaki pisnęły z uciechy, najmłodszy zrobił siusiu, kierownikowa wymamrotała coś w rodzaju: "szczy jak najęty" i na' ekranie pojawiła się arena. W chwili, gdy wjeżdżał na nią zaprzęg ciągnięty przez psy i powożony przez dwie kocice w babs- kich ukraińskich kieckach, kierownik wydukał z flegmą: 192 - Jak przyszedłem do pegeeru, to myślałem, że wystarczy być uczciwym i dobrze pracować. Okazało się, że to nieważne. Można nic nie robić, na niczym się nie znać, byle tylko żyć dobrze z Inspek- toratem. Inaczej wykończą człowieka, żeby był najlepszy... Później już zamilkł na amen, bo na .arenie działy się dziwne rzeczy. Para żonglerów stojąc na głowie kręciła talerzami umieszczo- nymi na wszystkich wystających członkach i to w takt jakiejś skocz- nej melodii. Kierownikowa zapukała pięścią w ścianą i po chwili do pokoju zaczęli się wsuwać najbliżsi sąsiedzi, wpatrzeni ze śmiertelną powagą w ekran. Nawet psikusy klownów i tańce białych pudli nie potrafiły zmienić kamiennego wyrazu twarzy młodych mężczyzn. Dopiero gdy na małym stoliczku pojawiła się kobieta bardzo skąpo przyodziana w kawałki połyskliwej tkaniny i zaczęła wyginać się w taki sposób, że jej głowa znalazła się nagle między pośladkami, któryś szepnął z tajonym zachwytem: "Ale dupa!" Wodą gospodaruje się tu bardzo oszczędnie. Trzeba ją nosić kilkaset metrów ze studni, przekopując się przez zaspy. Wobec tego w misce najpierw myje umazane ręce Piskorek. Później kąpią się dzieciaki, a na końcu opłukuje się talerze. Dziś przyszedł na obiad trochę wcześniej, rozcierając zmarznięte uszy. - Nie będą już wypłacać nadliczbowych godzin - powiedział od progu. - Było zebranie, kierownik gadał o oszczędnościach. Piskorkowa nakładając na talerz kluski z żytniej mąki wymiesza- ne z kapustą, zatrwożyła się: - A jak będzie? - Zamiast pieniędzy dadzą wolny dzień, ale pewnie tyż będą tak kręcić, jak i z tymi pieniędzmi za godziny nadliczbowe. Człowiek się natyrał piętnaście godzin w kurzu, że oddychać nie było czym albo namókł na deszczu cały dzień, a jak przyszło do rozrachunku, to się te godziny zawsze gdzieś podziewały. Jakoś ich księgowa nie widziała... Dopiero nowy kierownik trzyma z nami. Kazał nawet starszej księgowej podnieść stawki do takich, jakie być powinny, bo wciąż nam obcinała. Niby taka oszczędna, a wszystko dlatego, że dostawała premie za zrobione oszczędności. Dopiero kierownik się z nią wykłócał i powiedział, że ona siedzi osiem godzin w czystym i ciepłym biurze, a niechby tak popracowała jak traktorzyści w deszcz i śnieg... No i postawił na swojem... Teraz znów nie wolno płacić godzin nadliczbowych, a podobnież w miastach ludzi zwalnia- 193 ją z pracy. To niech mnie pani powie, co te biedne ludzie będą robić? Iść się paść? Tyż przecież nie mogą, bo im nosy przeszkadza- ją... - zakończył filozoficznie i pociągając samemu nosem zabrał się do klusek z kapustą. Kluski są twarde, kleiste i muszę je dyskretnie odrywać widelcem od podniebienia. Utrudnia to trochę rozmowę z Piskorkiem. Teraz dla odmiany żali się na brak paszy, którą powinni otrzymywać z pegeeru dla krowy. - Jak człowiek nie ukradnie, to dobrowolnie nie dadzą. Jak złapią, że się wynosi, to awantura, ale nic zrobić nie mogą, bo nam się należy. A przecież jakby każdemu starczyło, to by nie musiał kraść. Nie opłaciłoby się nawet paskudzić... A tak, wszyscy kradną! Piskorkowa wpatrywała się z namysłem i uwielbieniem w męża. - No to weź wolny dzień. Świnioka trza zabić. - Nie chce kierownik dać. Jużem prosił... - odburknął nie- chętnie, zerkając na budzik tykający głośno na kuchennym kreden- sie. - Nawet człowiek nie ma czasu świni zabić i musi bez okrasy jeść... - spojrzał na mnie takim wzrokiem, jakby się usprawiedliwiał i chciał jeszcze coś powiedzieć, ale w tej samej chwili wpadła teścio- wa sąsiadki. - Staśka już drugi dzień rodzi i końca nie widać! - oznajmiła od progu, rozwijając ze szmat parującą jeszcze formę chleba. - Nie wyrósł jak trza... - Dotknęła zmarzniętymi palcami połyskliwej, rumianej skórki, czekając na zaprzeczenie, ale Piskorkowa przejęła się widocznie porodem sąsiadki, bo powiedziała z westchnieniem kiwając ciemną, zgrabną głową: - To się kobita nacierpi... - Rozwali te sochę i czeka, kiedy z niej co wyskoczy...- uzu- pełnił beznamiętnie Piskorek pociągając nosem. - Et, takie wydziwianie! - wydęła pogardliwie usta teściowa sąsiadki. - Ja tam osiemnaścioro urodziłam, a nawet godziny nie leżałam. Jak przyszedł mój czas, to dobrze tupnęłam nogą i dzieciak sam wyskakiwał. Zdążyłam go tylko obmyć i zaraz do pola szłam... A dziś to leżą, dochtora wołają... Ale chleb to chyba nie najlepiej dziś wyrośnięty... - wróciła do interesującej ją sprawy i powiodła po nas wzrokiem dopominającym się natarczywie pochwały. Niedziela w pegeerze jest dniem, który bez względu na pogodę rozpoczyna się pójściem do kościoła. Czy błoto po kolana, czy zaspy 194 po pachy, nic nie jest w stanie powstrzymać ludzi przed tą jed-yn^ i atrakcyjną rozrywką, jaką jest bytność w kościele. Partyjni i bez- partyjni, ramię w ramię, wędrują osiem kilometrów, wdziawszy "a siebie co lepsze odzienie. I rzeczywiście, przeobrażenie tych ludz1 jest tak wielkie, że tylko gębę otworzyć i się dziwować. Włoch ate, modne czapki, płaszcze z futrzanymi kołnierzami, botki, bu^ narciarskie, ciepłe kurtki kryte ortalionem. Jedzą wprawdzie tros zkę gorzej od trzody chlewnej, ale ubrania mają pod dostatkiem. -T^ jedzenie bowiem, a szata świadczy, w ich pojęciu, o pewnej zamoż- ności. Pewnie dlatego amorkowata ma w szafie kilkanaście nylo-no^ wych sukienek i szpilki, chociaż żre się u nich w domu ziemniaki z parnika i tylko czasem chleb smarowany "drewnianym masłem'"' " jak nazywa się tutaj margarynę. No, a jedynym miejscem, gdzie t6 wszystkie cudowności można pokazać, jest kościół i prowadząca do niego szosa. Na niej spotykają się ludzie z wiosek i sąsiednich pe;g6' erów. Do niedawna do kościoła odwoził ludzi ciągnik, ale po któryn^ z partyjnych zebrań skończyły się dobre czasy. Decyzja wywołał3 pewne rozgoryczenie wśród pracowników, jeden z nich wyrazić nawet pogląd na tę sprawę: - Od tylu lat jestem dobrym partyjniakiem, sekretarzem P 0^ i nawet raz w tygodniu nie wolno mi skorzystać z ciągnika, ż«^by dojechać do kościoła? Że niby oszczędności i mienie państwowe nie może być używane dla udostępniania praktyk religijnych? A ja się pytam, dlaczego na innych rzeczach nie oszczędzają? Dlaczego W^Y paliwa idą w błoto, a ciągniki na szmelc jeszcze w okresie gwar-aO- cyjnym, bo głupiego kawałka drogi od kilkunastu lat nie mo^n3 wybudować? A dlaczego w magazynie paliwa stoją beczki, z których leje się benzynę na oko i przy okazji rozlewa na ziemię? Na^w61 wiadra przyzwoitego nie ma. Znalazłem jakieś od mleka na śmietni- ku, zalutowałem dno i służy kilka lat, chociaż do dziś nie wiador-n0' ile w niego włazi litrów. A dlaczego brak w pegeerze wagi pokła» T\ ^NacJam raty odma^c bni^ate^u^mlrod^^ hlk0^^ robiłam oszczędności na ^łamt? aJa ^^^^^^"niedojedzona". Ponieważ ^bt^ samochód- ^^^rnowałam się tym zbytnio, wl ny^lł.^- Nwsc\j t?%dal utrzymywałam s^kłą Se^,^ 1 stale by^ ^ Nie starczało już cz^u na dostrze. ^ FT"' OPtymistónle %a później", najchętni.j, gdy ^wetkf^ ^2e dobra strol•'- f^ sobie' ze wte^ta- 0'S %m też 2 "^zw^za)/^ mimo rozglądania • za ^^^^^^ n^0 od^d^o• S^enl^S^S .0.^ ^ ^ ^ A m^e^ L^eS ,^^^S. f rzeź moment wróciłam nifNi dw , J • • ł i • Przybladł 7»tr^;h ,.c"am ^-, 7freku, odmienia także nasze JesTczeh^1 B^. ^^sc da< ^ . p ^azji jakiegoś ^ naszJ^nh lała> gdyby ^^T26!że spotkał Jerzego z, gt SSucST i ^obrazenla ° ^i^^lturalnego przy ambasadzie S^sk^ ^B-"^ s^ ^ •TY^ si? dobrze' Zdwoję STł^^^"13^^?111^/ wówczas ze smutkieo, ^ ^Ł.! a ualnie funkc^ B"^^ Jz pewnością do pani, a ^T6'?1'0^^^ stohcy• po^lto V&a także swoje specjSne gS za^2^"1" wtosy- ^fr ^ie stracony i chyba ni już y^ ^^^^'L1 - ^ch ^ommen^ Sz^i01"2^ PJgułki naleźato P^30 1^ Pomyśleć z uśmieclem i ^"kałamwięc gorączkowo innego »tu, ^^^o do takiego właśnie S^S^ ^^ dnla- h, ^^że trzema laty. ^pad- cz"S S1- Tak' ° nim mw^0 9 ^opanem na Krupówkach. ^woscią. Miał w sobie cos, co niei^0 ^"^ ^nia. Spoticałam go przed & a m ,' 207 hsmy nieoczekiwanie na siebie zimą ^ako/ z - Dziewczyno! - wrzasnął jak dawniej i chwycił mnie w ramio- na, jakby nie otaczał nas kłębiący się tłum, a my rozstaliśmy się zaledwie wczoraj. - Dziewczyno! - powtórzył z roześmianą twarzą. Ten uśmiech go odmłodził, przybliżył mi zabawną sytuacją. Miał na sobie narciar- ski kombinezon i czapkę-uszatkę z białego królika. Ogorzały, wielki jak niedźwiedź i radosny. - Chuchnij! - wykrzyknęłam w jego ciasno otaczających mnie ramionach. - Nie wierzę, że jeszcze dziś nie piłeś. Dochodzi już jedenasta godzina... - Zgadłaś, ale niezupełnie. Właśnie wyrwałem się z chałupy, żeby coś łyknąć. - Ciągnął mnie za rękę w kierunku "Orbisu". - Wypijesz ze mną? - Pewnie, że wypiję - odkrzyknęłam. Pierwszy raz poczułam nagle ochotę na kieliszek koniaku. - Jesteś na wczasach? - zagadnął, gdy tylko zasiedliśmy przy kawiarnianym stoliku w głębi, tuż przy ogromnych, sięgających podłogi oknach wychodzących na ośnieżoną ulicę, po której sunęły sanki pobrzękujące dzwoneczkami przy końskiej uprzęży. - Coś w tym rodzaju - odpowiedziałam oględnie. - Miesz- kam w Domu Dziennikarza. - Daleko? - zainteresował się, zerkając dyskretnie na zegarek. - W drodze na Antalówkę. - Zaprosisz do siebie po kawie? - Nie jestem sama - kłamałam w obawie, że już na schodach prowadzących do mego pokoju zacząłby ściągać gacie, nie licząc się z tym, że ktoś może nas zobaczyć. - Mąż? - Nie. Kochanek. - Tak i myślałem. Nie pasuje do ciebie mąż, dom i dzieci. Masz w sobie coś ze wspaniałego kumpla i jednocześnie coś z szalonej, cudownej kobiety. Szkoda by cię było dla jednego mężczyzny. Chyba że dla mnie, ale ja już jestem zajęty na wieki wieków... - Wpatry- wał się we mnie z żalem i błyskiem pożądania w oku. - Czy ty wiesz, że ja zawsze marzyłam, aby mieć męski harem? - zmyślałam na poczekaniu, szepcząc te głupoty na przydechu. - Kilku takich wspaniałych chłopaków, smukłych i opalonych, błą- dzących po ogrodzie pełnym kwiatów i zwierząt. Nosiliby jedynie srebrzyste slipki, a ja, w razie nieposłuszeństwa, smagałabym ich 208 pejczem po plecach. Na noc byliby zamykani w klatkach, żeby się gdzieś nie zawieruszyli. Każdy z nich miałby specjalne zadanie do spełnienia i pod tym kątem byliby dobierani. Jeden byłby od opowia- dania mi ciekawych historii o duchach i wampirach. Drugi tylko do spacerów, trzeci do intelektualnych rozmów, inny znów do kąpania mnie i masażu, a jeszcze inny wyłącznie do łóżka. - Jezu! - jęknął z zachwytem Gwiździelski. - Masz taką fantazję jak moja! - Kręcił z uznaniem głową i wpatrywał się we mnie z uwielbieniem popijając nerwowo koniak. - Tyle, że oblekłaś moje marzenia w słowa. Odkąd stałem się mężczyzną, a zacząłem dość wcześnie, pragnąłem mieć stada najpiękniejszych dziewczyn i tylko do wyłącznego użytku. A teraz, dzięki tobie, ujrzałem to stado w kusych majtkach z czarnej koronki... No, mogą być jeszcze czarne pończoszki... - Poruszył się niespokojnie na krześle, zbyt małym do swojej postury, i oboje ryknęliśmy beztroskim śmiechem. - A co masz teraz poza swoimi marzeniami? - zapytałam, wypijając już drugi kieliszek koniaku. - Zazdrosną żonę, trzech synów i z trudem od tygodnia ury- wam się z Gronika, żeby poczuć się sobą. Nie mogę samotnie wyjeżdżać na urlopy. Nasze wojskowe hasło powiada, że oficerowie spędzają swoje urlopy z żonami. A żona, jak żona... - dodał smętnie. - Wciąż ta sama, chce, żebym siedział tylko przy niej i mówił, jaka jest piękna. - A jest przynajmniej taka? - Rzecz gustu... - wymamrotał w zamyśleniu. - Mnie się nie podoba, ale podobno ładna... A ten twój kochanek, jaki on jest? - Nie tak wspaniały jak ty... - powiedziałam, żeby zrobić mu przyjemność. Lubiłam go, ale już nie pragnęłam. Z trudem teraz przypominałam sobie, jak to było z Gwiździel- skim w łóżku i w tym właśnie momencie usłyszałam ciche rżenie konia. Wychyliłam się w stronę drogi. W prześwicie dostrzegłam bryczkę zaprzęgniętą w gniadosza idącego ospale stępa. Nie było wprawdzie zakazu wjeżdżania samochodem w las, ale gdyby trafił się jakiś leśnik, mógłby się przyczepić. Co będzie, to będzie - pomyślałam odkręcając termos. Jeśli zobaczy, że się posilam, może nic nie powie... - rozumowałam łykając gorący jeszcze, aromatyczny napój. Sięgając do zawiniątka z ciastem, poczułam nagły głód. 209 Człapanie konia i skrzypienie bryczki zbliżało się nieuchronnie. Spuściłam wzrok, żeby wyglądać na osobę całkowicie pochłoniętą jedzeniem. Gdy żółta bryczka zrównała się ze mną, nastąpiło coś, czego nawet ja nie wymyśliłabym w swojej powieści. - Mercia! - usłyszałam głos jakby zza grobu. - Mercia! - powtórzyło się raz jeszcze, w znacznie radośniejszej tonacji. Z niedowierzaniem podniosłam oczy. Na koźle, w mundurze leśnika, siedział mój "Pięknousty", starający się niegdyś o moją rękę. Byłam w nim zakochana, ale rodzice przeznaczyli mi na męża kogo innego, mocniej stąpającego po ziemi i z własnym mieszkaniem. Zerwałam się na równe nogi. Pięknousty zeskoczył z kozła i chwyciliśmy się w ramiona. Czas cofnął się o tych kilkadziesiąt lat. Ma nadal piękne usta - przebiegło mi bezsensownie przez myśl. - Ciekawe, czy jeszcze robi z nich tak częsty użytek jak dawniej ze mną. - Co ty, Mercia, tu robisz? -dopytywał się zdyszanym głosem, jakby nie siedział w bryczce, a biegł do mnie kawał drogi. - Nic. Rozmyślałam! - I co z tego myślenia wynikło? - Patrzył na mnie z rozbawie- niem. - Niewiele, poza zdumieniem, że człowiek może znieść tyle przeciwności... - A może, może... - westchnął z zajadłością. - A ty co na tej drodze robisz? - zapytałam głupio. - Mieszkam w pobliżu. W nadleśnictwie - dodał pospiesznie. - Objeżdżam rewir. Rzadko mam na to czas. Papierkowej roboty od groma, ale dzień taki piękny i może jeden z ostatnich tej jesieni. Postanowiłem więc przejechać się z moją kobyłką. - Śliczna... - pogładziłam lśniącą, złotawą w słońcu sierść i delikatne chrapy zwierzęcia spoglądającego na mnie wilgotnym okiem. - Nazywa się Lulka - oznajmił z powagą patrząc na mnie i zmienił temat. - Pamiętasz, jak całowaliśmy się po kątach? - No pewnie! - roześmiałam się, szukając jego oczu. - Miałeś takie piękne, miękkie w dotyku usta... To znaczy, masz je piękne... - dodałam szybko, żeby nie był to czas przeszły. Żył przecież. Byliśmy w teraźniejszości. - No, to daj pyska! 210 Całowaliśmy się mlaskliwie i głośno. W oba policzki i jeszcze raz, i jeszcze. Jakoś nie szukał moich ust, a i ja czułam się skrępowana. -Boże, tyle czasu minęło... - wyszeptałam, wysuwając się ostrożnie z jego ramion. Policzyłam w myślach, że przekroczył pięć- dziesiątkę. Był ode mnie o kilka lat starszy. Wyglądał czerstwo i młodo. Trzymał się prosto, bez śladu brzucha, tak często nazywa- nego przez mężczyzn "trzecią piersią". Nie należał do tych, którzy starzeją się brzydko, po babsku. A może ja patrzyłam na niego oczami zakochanej kiedyś dziewczyny, która długo żałowała, że to nie z nim traciła dziewictwo. - Tyle czasu... - powtórzył w zamyśleniu, z rozżaleniem w głosie. - Wiesz, że przed chwilą myślałam o tobie? - Popatrzyłam mu z bliska w oczy. - Przebiegłam myślą nieomal całe moje życie i ty się też w tych wspminkach znalazłeś. Z pewnością nie wiesz, że kiedyś skrycie nazywałam cię "Pięknousty"... - uśmiechnęłam się czule nie tyle do niego, co do tamtych wspomnień, które z oddalenia jeszcze bardziej wypiękniały. - Ale za męża mnie nie chciałaś. - Chciałam! - obruszyłam się. - Rodzice nie chcieli. Zamilkliśmy na chwilę. Nitka babiego lata przyczepiła się do jego munduru. Nie miałam odwagi po nią sięgnąć. - Mercia... - zaczął pierwszy, ale mu przerwałam. - Nie nazywaj mnie Mercia - rozzłościłam się. - Dlaczego? - W jego burych po kociemu oczach odbiło się zdumienie. - Ponieważ Mercia kojarzy mi się z psem merdającym ogonem. - Coś takiego! - Pokręcił z namysłem głową. - Masz ty wyobraźnię... - zawiesił głos. - Mam - przytaknęłam. - A ty piszesz coś, jak dawniej? - zapytałam szybko. - Pamiętam, że gdy się poznaliśmy, interesowa- łeś się literaturą. Poezje Leśmiana zawsze mi ciebie przypominały. - Wydałem coś tam związanego z moim zawodem... - odpowiedział po chwili, z ociąganiem. - Czasem coś tam bazgrzę dla przyjemności, gdy czas pozwoli - dodał, wybiegając wzrokiem ponad karłowate sosny gubiące szyszki. - A wiesz, że ja zajmuję się tym, czego najbardziej obawiała się moja matka, a i ciebie nie chciała zaakceptować z tego samego powodu - szepnęłam z zażenowaniem, jak o czymś wstydliwym. 211 - Wiem - uśmiechnął się. - Czytałem twoją książkę. - Wydałam ich już kilka... - Nie mogłam się powstrzymać, żeby tego nie powiedzieć. Nie miałam jednak odwagi zapytać, jak mu się podobała. Obawiałam się, że może nie powiedzieć prawdy. Nie należy zadawać tego rodzaju pytań. - Wsiadaj do wozu! - zdecydował nagle tonem nie znoszącym sprzeciwu. - I jedź powoli za mną. Zabieram cię do siebie, na obiad. - Co powie żona, gdy mnie przywieziesz? - spytałam pod- chwytliwie. - Nie mam żony - stwierdził krótko, beznamiętnie. - Nie ożeniłeś się? - Byłam zdumiona, bo musiał podobać się kobietom. Jeszcze wciąż wyglądał na atrakcyjnego mężczyznę. - Ożeniłem. W drugim roku wojny - wyjaśnił zwięźle. - Parę dni przed Powstaniem żona pojechała odwiedzić moją starszą siostrę w Warszawie, zawieźć trochę żywności. I już nie wróciła. Były obie w Powstaniu, na Starówce. Siostra od dawna konspirowała w AK. Dziuńkę zostawiła w piwnicy, w punkcie opatrunkowym, razem z rannymi kolegami i sanitariuszem. Sama pobiegła z meldunkiem w inny rejon. Była łączniczką. Trwał silny obstrzał. Wróciła dopiero po kilku godzinach i już Dziuńki nie zastała. Kamienica była na wpół wypalona. Niemcy wrzucili kilka ręcznych granatów, a może podpa- lili miotaczami ognia. Moja żona była w czwartym miesiącu ciąży... - dodał spokojnie, w zamyśleniu. - Od tamtej pory siostra jest ze mną. Prowadzi dom i jakoś żyjemy w tej głuszy. Podejrzewam, że nosi w sobie wieczne poczucie winy. Chociaż nigdy o tym nie mówi- my, ale ja to czuję... - Straszne - szepnęłam, nie bardzo wiedząc, jak się zachować w sytuacji, którą sama sprowokowałam głupią ciekawością. - No, siadaj i jedź za mną! - Zniecierpliwienie brzmiało w jego głosie. - Uważaj tylko, bo tuż za zakrętem będzie kawałek piaszczystej drogi. - Dobrze - zgodziłam się skwapliwie. Poczułam ulgę, że przebrnęliśmy przez trudny temat. - A ty nie masz wozu? - zagadnęłam, byle coś powiedzieć. - Zdecydowanie wolę konie. - Ja także - przyznałam - ale trudno hodować je w pokoju z kuchnią. I z balkonem... - dodałam ze śmiechem. 212 - Pewnie dlatego nie tęsknię za miastem, samochodami, za całą tą cywilizacją w naszym wydaniu, która wyrządza więcej szkody, niż to wszystko warte. Bryczka, wyczyszczona do połysku, posuwała się szybko przede mną. Kobyłka szła żwawym truchtem, na koźle tkwiła wyprostowana, szczupła sylwetka Pięknoustego. Z tej perspektywy wydawał się zna- cznie wyższy niż w rzeczywistości. Imię miał pospolite, więc wolałam tak właśnie go nazywać. Nadleśnictwo mieściło się w samym środku lasu, w piętrowym, częściowo murowanym, a częściowo drewnianym, budynku. Duże, wspaniale utrzymane gospodarstwo z oborą, stajnią, drewutnią i dwoma psimi budami. Studnia na korbę, przy niej koryto do pojenia koni, pod rozłożystym jaworem drewniany stół i ławki. Podwórze wygrabione, bokami porośnięte trawą, odgrodzony niskimi sztachet- kami warzywnik. Wjeżdżając samochodem, spłoszyłam stadko białych królików i kilka rozgęganych, ogromnych gęsi. Wyciągały z sykiem długie szyje, gdy wychodziłam ostrożnie z wozu. Zawsze bałam się gęsi. Parobek dźwigający kosz z koniczyną ukłonił się nam czapką. Sielanka i obrazek z innego czasu - pomyślałam, rozglądając się z zachwytem po otaczającym zabudowania lesie, po długiej alei wysadzanej modrzewiami. Lekko już rudziały. Aleją szła młoda, ros- ła dziewczyna w kraciastej, przydługiej spódnicy, z wiadrami ziem- niaków. Na szeroki, opalony kark wysuwały się pojedyncze kosmyki płowych, byle jak upiętych włosów. Patrzyła w naszą stronę mrużąc lekko oczy przed słońcem. Źle ją sobie skojarzyłam z Pięknoustym. Był w niebezpiecznym dla mężczyzny wieku. Ale co mnie to właś- ciwie obchodziło? Poczułam się jak przysłowiowy pies ogrodnika, co to sam nie zeżre i drugiemu nie da... - Tak właśnie mieszkam... - odezwał się z dumą w glosie Pięknousty, ujmując mnie pod łokieć. - O takim życiu zawsze myślałem. Dziuńka także lubiła wieś. Tyle tylko, że wtedy mieszkaliśmy w innej części Polski. Weszliśmy do domu przez chłodną, mroczną sień. Dalej były już jasne pokoje, pełne blednącego powoli słońca. Zielone rośliny w donicach, słoje z sokami na szerokich, okiennych parapetach przy- kryte białymi szmatkami. Lśniły w słońcu rubinowym blaskiem. Na białych ścianach poroża jeleni, kilka wyprawionych borsuczych skór. 213 - Hela! - zawołał Pięknousty, rozpinając pod szyją przyciasny kołnierzyk białej koszuli. W drzwiach zjawiła się szpakowata kobieta w dzierganej z suro- wej wełny sukience, spiętej pod szyją owalną broszą z dużym kora- lem. Obrzuciła mnie ciekawym, niechętnym spojrzeniem, przenosząc zaskoczony wzrok w stronę brata, a za chwilę skierowała go ku oknu ujętemu w biel muślinowych firanek. Przechodziła pod nim dziewczyna z wiadrami. - Przyprowadziłem twoją ulubioną autorkę... To jest właśnie Mercia... przepraszam, Mercedes Forelli. - Mój Boże, co za niespodzianka! - ucieszyła się siostra Pięknoustcgo, wyciągając do mnie obie ręce. - Żebym wiedziała wcześniej, to bym upiekła placek ze śliwkami - sumitowała się, spozierając niepewnie na brata. - Jasio przywiózł mi pani książkę z miejskiej biblioteki. Jeździ po nie co dwa tygodnie. Dużo czytam wieczorami. Trochę cierpię na bezsenność... A pani tak pisze, że zbiera się na płacz człowiekowi, a jednocześnie ma się ochotę roześmiać. Nawet do tragicznych spraw potrafi pani podejść z humo- rem. - Humor, to jedyna rzecz, która mnie trzyma przy życiu, po- zwala przetrwać trudne chwile - odpowiedziałam z uśmiechem i trochę tak, jak na spotkaniu autorskim. - Zostawmy rozmowy na później, inaczej nie tylko Mercedes, ale i ja z głodu padniemy. - Jasiowi apetyt służy... - uśmiechnęła się do brata z czułością. - Sypia też jak suseł. Pod wieczór pada ze zmęczenia, przykłada głowę do poduszki i natychmiast zasypia. - To prawda - przyznał z westchnieniem. - Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że często jestem na nogach od piątej rano do późnego wieczora. - Uśmiechnął się do mnie. Przy stole i pięknie podanych przystawkach gadaliśmy cha- otycznie o wszystkim, co nam przyszło na myśl. Z tego, co usłysza- łam, stworzył się nowy obraz Pięknoustego. Wyglądało na to, że praca jest jego ucieczką od wszelkich dramatów i gdzieś w tym wszystkim zapodziało się inne, osobiste życie... - Ot, widzi pani, żyjemy tu jak dwa borsuki. Jasio czasem jeździ do miasta na różne narady. Najczęściej do Rzeszowa ale i do Warszawy. Wraca skołowany, rozdrażniony i zawsze wcześniej niż się go zazwyczaj spodziewam. Nie lubi opuszczać swego lasu. W 214 mieście czuje się źle i nawet teatr go nie interesuje. Załatwiają im na tych zjazdach bilety, ale on wraca wcześniejszym pociągiem, bo, jak mówi, szkoda mu czasu... - Hela nie zdaje sobie sprawy - zwrócił się do mnie - jak bardzo jestem tu, w lesie i w biurze, potrzebny. Narady i wszelkie konferencje nic nie dają. Wszystko to fikcja i mydlenie oczu. Czy ty wiesz, że wyrąb lasów jest już wykonany na dziesięć lat naprzód, a wciąż domagają się drewna i to z najpiękniejszych sosen masztówek i modrzewia. Las nie rośnie tak szybko i nie wolno prowadzić rabunkowej gospodarki, bo to może się źle skończyć. Nawet klimat ulega zmianie... - Oczy mu rozbłysły, zapalił się. - Tutejsze lasy przejąłem też w opłakanym stanie. Wkrótce po wojnie przyjeżdżali na polowania z okolicznych, zakonspirowanych garnizonów radziec- cy oficerowie, a przedtem nawet żołnierze.' Strzelano do zwierzyny pociskami zapalającymi. Ileż wtedy hektarów lasu spłonęło... - Podniósł głos i zacietrzewiał się coraz bardziej. - Ja tu o wszystko muszę walczyć, wszystkiego sam osobiście dopilnować. Nawet starać się dla gajowych o przydział na rowery, o kożuchy na zimę, o pieniądze za godziny nadliczbowe. Każdy z nich przemierza dziennie kilkadziesiąt kilometrów... Ode mnie wymaga się jeszcze długich i częstych sprawozdań, których i tak nikt z pewnością nie czyta. Ża- den z moich postulatów czy projektów nie został uwzględniony. Dobija mnie ta papierkowa, nikomu niepotrzebna robota. W takiej Szwecji nadleśniczy spędza całe dnie w terenie, a godzinę tygodnio- wo w kancelarii. U nas odwrotnie... - Nie denerwuj się, Jasiu... - upominała łagodnie siostra. - Mamy gościa, a ty wciąż o swoim. - Przepraszam... - spojrzał w moją stronę i uśmiechnął się. Możliwe, że do własnych myśli, bo przygryzł lekko dolną wargę. Czynił tak zawsze, nim dorwał się do całowania. Uśmiechnęłam się i ja poruszając wymownie ustami. Było tak, jakbyśmy się nie rozstawa- li. Przez uchylone drzwi wparował czarny kot. Za nim, z miaukiem i nastroszonymi ogonami, trzy łaciate kocięta. - Znów Wikta zapomniała dać kotom mleka... - obruszyła się pani Helena. - O czym ta dziewczyna myśli? Wczoraj psy też nie były w porę nakarmione. 215 - Nie widziałam jeszcze psów - odezwałam się prędko, nie patrząc na Pięknoustcgo. Opuścił oczy na talerz, coś tam mruknąw- szy pod nosem. Pewnie dobra w łóżku - przebiegło mi przez myśl. - Duża i rozłożysta, jak matka ziemia... - Pomyślałam natychmiast, że po- winnam to zdanie zanotować. Może się kiedyś przydać do powieści. Wzruszyłam nieznacznie ramionami nad swoim skrzywieniem zawo- dowym i usiłowałam nawiązać rozmowę. - Tak tu pięknie, tak spokojnie... - powtarzałam z rozmarze- niem, rozglądając się po meblach z surowego drewna, po wyszoro- wanych do białości deskach podłogi z plecionymi chodniczkami z kolorowych szmat. - Niech pani przyjedzie do nas na dłużej... - siostra Pięk- noustego podniosła na mnie oczy i zaraz skierowała je na brata. - Znajdzie się na pięterku pokój. Mamy taki jeden gościnny. Czasem ktoś z centrali do nas przyjedzie, to go zajmuje. Dom duży, można jeszcze jeden pokoik urządzić - myślała głośno. - Mogłaby pani tam spokojnie pisać - zachęcała. - A swoją drogą, inaczej sobie panią wyobrażałam. - A jak? - zapytałam z ciekawością i uśmiechem. Wiedziałam z doświadczenia, że czytelnicy sądzą, iż książka traktuje o moim życiu, a więc muszę być koniecznie ruda. - Jakoś tak inaczej. - Ale jak? - dopytywałam się. - Pewnie sądziła pani, że jestem ruda, rosła i dzielna. - Nie... - pokręciła głową. - Wiedziałm, że jest pani blon- dynką o niebieskich oczach, a nie takich jak pani bohaterka. Jasio mi powiedział. Nie wyobrażałam sobie tylko, że jest pani taka przy- lepna, bezpośrednia i taka... taka... - szukała odpowiedniego słowa, nie spuszczając ze mnie uważnego wzroku. Była z oczu podobna do swego brata. Tylko uśmiech i usta miała inne, bardziej surowe w rysunku i niezbyt skore do uśmiechu. - Może się mylę, ale w rzeczywistości wydaje się pani lepsza i bardziej ludzka od swojej bohaterki. - I ładniejsza! - wtrącił Pięknousty odchrząknąwszy. Opuściłam głowę nad miseczką, wyjadając śliwki z kompotu. Za oknami gasło słońce, szybko zapadał zmierzch, tak, jak to bywa jesienią, chociaż dzień wydawał się bliższy latu. Na stole dopalały się świeczki w lichtarzu z sarnich rogów. 216 - Mój Boże! - wykrzyknęłam - zasiedziałam się u państwa, a jeszcze długa droga przede mną i to już na światłach. - Nigdzie cię nie puszczę! - zawyrokował nagle i bezapelacyj- nie Pięknousty. - Przenocujesz u nas, a rano, po dobrym, wiejskim śniadaniu, pozwolę ci odjechać - klepnął mnie po koleżeńsku w ramię i wstał od stołu. - Porozmawiajcie z Helą, a ja zajrzę do kancelarii. Muszę załatwić jeszcze parę spraw z ludźmi, rozdyspono- wać co trzeba... Pomyślałam z rozbawieniem, że chyba pierwszy raz ktoś za mnie coś zdecydował, nic pozwolił nawet na sprzeciw, potraktował jak słabą kobietkę ze staroświeckiego romansu. Byłam nieomal zachwy- cona. - Pracuje ten mój brat za trzech, a inni zbierają za niego medale, dyplomy i premie. Jedynie dokładają nowych obowiązków... - żaliła się pani Helena, popatrując w moją stronę. - Nie ma czasu, żeby sobie jakoś osobiste życie ułożyć, a lata lecą. Tyle jego, że kocha swoją pracę. Całe dnie by w lesie siedział. Zna każde drzewko, każdą partyzancką mogiłę. W Zaduszki pali na nich światełka, kazał ogrodzić, dba o porządek. - Piękne i spokojne życie - wtrąciłam nieśmiało. - Tak się tylko wydaje... - uśmiechnęła się gorzko. - Żeby należał do partii, wszystko wyglądałoby inaczej. Ma wyższe wyksz- tałcenie, wydał parę książek, ale to tylko jątrzy niektórych. Ci na stanowiskach mają ledwie ukończoną podstawówkę i jak mogą, tępią tych, co więcej od nich potrafią i wiedzą. Ile on miał już przykrości... - To prawda - zgodziłam się z westchnieniem, myśląc o swo- ich niedobrych doświadczeniach. - Nie narzekaj, Helu - usłyszałyśmy od drzwi. - Jeszcze nie siedziałem w więzieniu, jeszcze mi kości nie gruchotano na przesłu- chaniach - perswadował z uśmiechem, prosząc o szklankę herbaty. Wraz z nim weszły nieśmiało do pokoju dwa rosłe kundle. - Jakie piękne! - rozczuliłam się. Pomyślałam o moim czar- nym Asmodeuszu - najwierniejszym psie świata. - Takie znów piękne to może one nie są, ale inteligentne i posłuszne - chwalił Pięknousty, głaszcząc je po łaciatych łbach. - Saba jest szczenna. Mogę ci obiecać szczeniaka. - Nie! - krzyknęłam zbyt głośno i dramatycznie. - Przecież wiem, że przepadasz za zwierzętami. 217 - Nie mogę mieć w domu żadnego stworzenia. Nawet kota. Wciąż jestem w podróżach. - Mąż mógłby w tym czasie dopilnować, nakarmić - wtrąciła ugodowo pani Helena. - Jestem samotna - powiedziałam i pogłaskałam Sabę. Podeszła ufnie do mego krzesła. Zapadło krótkie, kłopotliwe milczenie. Przerwał je Pięknousty proponując, że rozpali w kominku i poczęstuje nas domowym winem z głogu. Noc spędziłam w chłodnej, lnianej pościeli na pięterku, mając w zasięgu ręki herbatę z malin, którą przyniosła mi pani Helena, gdy odmówiłam szklanki mleka z wieczornego udoju. Wpatrzona w ciemność za oknem długo nie mogłam zasnąć. Rozmyślałam o tym, co by się stało, gdybym w młodości wyszła za mąż za Pięknoustego. W jaki sposób potoczyłoby się moje życie i czy byłabym tym, kim dziś jestem? Czy mając go przy sobie, czułabym się szczęśliwa? Co jest właściwie szczęściem? Każdy człowiek ma inną, własną definicję. Ja miałam dość mglistą i zbyt obszerną, a więc tak naprawdę, nie miałam żadnej konkretnej. Stwierdziłam to ze zdu- mieniem i smutkiem. Na wczesne śniadanie Pięknousty przyszedł z opóźnieniem. Od szóstej rano załatwiał dostawę drewna do tartaku. Jadł w pośpiechu, z roztargnieniem. Przy kawie zbożowej ze śmietanką i pysznym, jeszcze ciepłym gnieciuchem z kruszonką, ponowił wraz z panią Heleną zaproszenie do nadleśnictwa. - Będziesz tu miała idealne warunki do pracy. Nikt ci nie będzie przeszkadzał, bo i ja jestem bardzo zajęty - zachwalał. - Spokój, świeże powietrze, gotowe posiłki, spacery z psami, wyjazdy ze mną bryczką albo wierzchem konno... - zachęcał rzeczowo, niczym towar do kupienia. - Z prawdziwą przyjemnością skorzystam z zaproszenia. Przyjadę kiedyś na kilka dni, gdy tylko czas pozwoli... - zapewniałam, nie bardzo wierząc, że go kiedykolwiek znajdę. Ranek był prawie tak piękny, jak dnia poprzedniego. Przez dłuższą chwilę staliśmy obok wozu, żegnając się'już po raz wtóry. Psy kręciły się wiernie przy naszych nogach, parobek z dziewczyną w milczeniu nosili w płachtach ściółkę do obory. Wikta zerkała w 218 naszą stronę naburmuszona i chmurna. Kilka rowerów opartych o ścianę świadczyło o tym, że w kancelarii czekają już na Pięknouste- go ludzie. Po raz ostatni ogarnęłam wzrokiem obejście. Uśmiechnęłam się czule do Pięknoustego, machnęłam dłonią pani Helenie. Stała ta- ktownie na ganku udając, że jest zajęta podlewaniem różowo kwitnących pelargonii. Raz jeszcze pogłaskałam psy i wsiadłam do samochodu. Brama z poczerniałych palików była szeroko otwarta w las. Pięknousty pochylił się, wsuwając głowę przez odkręconą szybę. - Przyjedziesz, Mercedes? - Przyjadę - zapewniałam bez przekonania. - Ale tak na dłużej? - upewniał się z widocznym niepokojem. - Może i na dłużej - uśmiechnęłam, się dotykając dłonią jego policzka i niby to niechcący przesunęłam palcami po jego ustach. - Przyjedź na zawsze, na całe życie... - Zajrzał mi z powagą w oczy. Odwróciłam je pierwsza. Ruszyłam ostro w leśną drogę. Rześ- kie powietrze pachniało goryczką jesieni i grzybami. Z dala dobie- gało poszczekiwanie psów, rżenie koni. Już zatęskniłam za tym domem, za lasem, za wszystkim, co mnie tu mogło spotkać, choć jednocześnie wiedziałam, że już nie pasuję do życia, o którym kiedyś marzyłam. Stałam się inna, nie należałam już tak całkowicie do siebie. Wybrałam inną drogę, niż kiedyś przypuszczałam. Ciernistą i trudną, ale widocznie taka została mi przeznaczona. Każdy otrzy- muje krzyż na swoją miarę i nic nie pomogą próby wykręcenia się od tego. Gdybym tu wróciła, z pewnością bym już pozostała - myślałam, zaciskając kurczowo dłonie na kierownicy. - I co dalej? Po kilku miesiącach zacznie mi ciążyć życie na pustkowiu. Nie wystarczą spacery, obecność Pięknoustego, który nie będzie miał dla mnie zbyt wiele czasu. Zatęsknię za teatrem, kawiarniami, za towarzystwem, za środowiskiem, którego zbytnio nie lubiłam, ale było czymś równie koniecznym, co wizyta u dentysty. Wiedziałam, że jeśli się do czegoś zobowiążę, coś obiecam, to będę usiłowała przystosować się, wypeł- niać podjęte obowiązki. Jakikolwiek przymus zabije we mnie radość życia, poczucie wolności. Roztyję się na dobrej kuchni pani Heleny, rozleniwię, zatracę impuls do pisania... - tłumaczyłam to wszystko sobie, obrzydzałam na wszelkie możliwe sposoby przyjazd do nad- leśnictwa, który kusił i pociągał czymś zupełnie nowym. Prze- czuwałam, że w rezultacie unieszczęśliwię Pięknoustego, po czym 219 wymknę się niespodzianie z jego życia, bo zrozumiałam wreszcie, że nie mężczyzna jest dla mnie najważniejszy. Mogłam z nim przeżyć piękną przygodę, mogłam nawet mówić o miłości, ale to nic nie znaczyło. I gdy już wszystko przemyślałam do końca, obrzydziłam sobie dostatecznie sielankowe życie we dwoje, zdecydowałam nagle, że jednak powinnam spróbować. Marzyłam kiedyś o takim domu, o smażeniu konfitur, o kominku przed którym, otoczona ramieniem męża, z kotem na kolanach, a psem u stóp, będę spędzała zimowe wieczory, gdy za oknami prószy śnieg, zaś w całym domu pachnie jabłkami. Już to wszystko widziałam, tęskniłam do swojej wizji. Ro- ześmiałam się z własnej głupoty i zawróciłam. Należało uprzedzić Pięknoustego, żeby rano w dniu wigilijnym czekał na mnie na dworcu w Rzeszowie. Mam bowiem zamiar zacząć moją nową powieść na uroczym pięterku, a gdy ją zakończę, to wyjadę. A może i nie wyjadę... Czy można być w rzeczywistości czegokolwiek pewnym? Od wydawcy Historia Mydła z łabędziem wydaje się nam pouczająca. Jest to książka w dużej mierze autobiograficzna, choć nie należy oczywiście w sposób dosłowny przekładać kolei losu Mercedes Forelli na biografię Autorki. Ale, przede wszystkim, jest to książka niezafałszowana, opisująca Polskę bez propagan- dowego makijażu. Mydło z łabędziem napisała Autorka w latach siedemdziesiątych, na konkurs. Nagrody nie otrzymała, gdyż - jak Ją poinformowano - "utwór nie odpowiada warunkom konkursu". Jednak zakwalifikowano powieść do druku, być może dzięki osobistej rekomendacji Jarosława Iwaszkiewicza. Podpisano z Autorką umowę wy- dawniczą, książkę reklamowano na okładkach innych publikacji, wreszcie... od wyda- nia pierwszy edytor odstąpił. Kilku następnych - mimo podpisanych umów - również nie zdecydowało się na druk. W kwietniu 1981 roku umowę na wydanie Mydła... podpisało olsztyńskie POJE- ZIERZE. Cenzura wyraziła zgodę, wydawca miał już przygotowaną obwolutę. Lecz gdy wybuchł stan wojenny, zmieniły się czasy i cenzor. Tekst po raz kolejny zakwe- stionowano. 25 kwietnia 1983 r. Autorka otrzymała list następującej treści: "Z przykrością zawiadamiamy, że z powodu zakazu rozpowszechniania przez Głów- ny Urząd Kontroli Publikacji i Widowisk w Warszawie z l kwietnia br. Nr DIN- 058/4/83/30 powieści pt. Mydło z łabędziem zmuszeni jesteśmy rozwiązać umowę wydawniczą nr 27/81 zawartą 15.04. 1981 na powyższą książkę". I nic dziwnego, skoro ówczesny sekretarz Wydziału Kultury KC PZPR, nie- sławnej pamięci Witold Nawrocki, grzmiał po dygnitarska w trakcie narady "kie- rowniczego aktywu partyjnego" tymi słowy: "Ingerencja cenzury dopuściła do zatrzymania w tym roku w całości zaledwie dwóch książek. Jedna z nich to Mydło z łabędziem Krystyny Nepomuckiej - przynosząca jaskrawo niesprawiedliwy, ten- dencyjny i drwiący obraz lat powojennych (...). Nie może więc być miejsca dla tekstów pełnych politycznych pomówieni, dla jawnych manifestacji antyradzieckich, dla orwellowskich oskarżeń pod adresem komunizmu i naszych powiązań społeczno- politycznych, dla wykorzystywania historii do manipulacyjnych działań w subtelnej i wrażliwej materii narodowej świadomości. W zróżnicowanej ofercie wydawniczej zarysowała się jeszcze inna - dość wyraźnie niebezpieczna skłonność do wydawania w stosunkowo dużej ilości książek pisarzy, którzy są naszymi przeciwnikami politycz- nymi". Byłoby to wszystko śmieszne, gdyby pod maską farsy nie kryta się groza. Cóż, mijały znów lata. POJEZIERZE, które w 1987 r. po raz kolejny podpisało z Autorką umowę na Mydło..., nie mogło książki nadal opublikować! Dopiero dziś Krystyna Nepomucka wydaje tom czekający od dwóch dziesię- cioleci. W pierwotnym maszynopisie pisarka dokonała pewnych drobnych zmian i uzupełnień. Sami mogą Państwo ocenić wartość Mydła z łabędziem. 221 W maju na półkach księgarskich w całym kraju: KRYSTYNA NEPOMUCKA UKŁON W STRONĘ CIENIA t. I Obrączka ze słomy t. II Krzew tamaryszku t. III Nie wierzę w powroty Wznowienie cieszącej się wielką popularnością trylogii poświęconej dziejom trudnej miłości Polki i Niemca, którzy szukają się poprzez czas i konty- nenty od lat wojny aż po dni współczesne. Wszystkie zalety pióra Krystyny Nepomuckiej, wzbogacone o nowy ton, który ukazuje sławną pisarkę inną, niż w cyklu o doskonałościach i niedoskonałościach życia kobiety. UWAGA! Autorka zapowiada tom czwarty UKŁONU W STRONĘ CIENIA! II III Międzynarodowy bestseller do nabycia w księgarniach lub u wydawcy! LYNDA LA PLANTE SPUŚCIZNA Pierwszy tom fascynującej sagi rodzinnej opowiadającej dzieje Evetyne Jones, córki ubogiego walijskiego górnika, która wychodzi w świat, aby zrobić karierę. Anglia i Amery- ka, arystokraci i bokserzy, kochankowie i wrogowie - oto barwna galeria postaci przewijających się przez karty tomu. Akcja toczy się między rokiem 1905 a 1945 i ukazuje szalony wir życia pierwszej połowy naszego zwariowanego wieku. TALIZMAN Kontynuacja wątków Spuścizny, równie pasjonująca, jak tom wcześniejszy. Dzieje kolejnych pokoleń rodu, którego krew skaziła cygańska klątwa. Akcja rozpoczyna się w roku 1945 i trwa aż do lat osiemdziesiątych, ukazując bohaterów w mrokach półświatka i w salonach wielkiej giełdowej fmansjery. Przedstawiciele kolejnych generacji wspinają się na szczyty sukcesu, lecz czy uda się przezwyciężyć ponury cień przeszłości? "Samo się czyta", choć wiele się można przy okazji dowiedzieć. Jesienią w księgarniach! m m |1| W serii "Książka z magnesem" na lato: m Po światowym sukcesie S ii Spuścizny i Talizmanu | ( książka na miarę m l r\ • i . i i Gica chrzestnego i M iW l BELLA MAFIA l l l ^ ^ ł Trwa największy proces w dziejach Mafii... || III ... II 11 W dniu ślubu własnej wnuczki Don Roberta Luciano || i ogłasza, iż postanowił zostać koronnym świadkiem oskarżę- | tW it::| i ma. 7)^o H' ten sposób może dokonać vendetty. i | Don Luciano ginie jednak, a wraz z nim ponoszą Śmierć || i jego spadkobiercy w linii męskiej. Pozostałym przy życiu || l kobietom przypada w udziale dochodzenie sprawiedliwości ||| i - lub zemsta, i i i BELLA MAFIA posłużyła za kanwę scenariusza do kręconego obecnie filmu.