ASAR EPPEL TRAWIASTA ULICA Przełożył i posłowiem opatrzył Jerzy Czech CZYTELNIK Warszawa 1999 Redaktor serii Aleksandra Ambros Tytuł oryginału rosyjskiego: Trawlanaja ulica Copyright (c) 1994 by Asar Eppel Opracowanie graficzne Zbigniew Czarnecki Redaktor Andrzej Gordziejewski Redaktor techniczny Maria Leśniak Korekta Iwona Rembiszewska (c) Copyright for the Polish translation & afterword "Nie urodziłem się w pałacu..." by Jerzy Czech, Warszawa 1999 (c) Copyright for the Polish edition by Spółdzielnia Wydawnicza "Czytelnik", Warszawa 1999 ISBN 83-07-02695-4 Moim rodzicom KANAPKI Z CZERWONYM KAWIOREM Kiedy, zbliżając się do parku w Ostankinie, zjeżdżało się od Mariinej Roszczy na pryncypalną ulicę Nowomoskiewską, z prawej strony ukazywało się oczom Puszkinowskie miasteczko studenckie - skupisko tynkowanych baraków, które zajmowały terytorium wprawdzie obszerne, ale mniejsze, niż inne studenckie miasteczko - Aleksiejewskie, położone bliżej Rostokina. To właśnie Aleksiejewskie zawsze wszystkim przychodziło na myśl, kiedy pojęcie "miasteczko studenckie" zapominano uściślić mianem "Puszkinowskie", ja natomiast wymieniam je dlatego, że w tamtejszych barakach żyło się inaczej, a jak - tego nie podejmuję się precyzować. Barak tworzy się w pośpiechu i byle jak. No i zawsze jak przed bojem naszym ostatnim. Tak jak barykadę, jego bezpośrednią poprzedniczkę. Ale barykada może paść, a wtedy zostanie rozebrana, a barak nie padnie nigdy, nigdy też rozebrany nie zostanie, czego świadectwem Puszkinowskie miasteczko studenckie, spadkobierca barykad. Kiedy wypełniło swoją paniczną misję, dając 7 w latach dwudziestych dach nad głową nieznanym studentom uniwersytetów robotniczych, kiedy wypchnęło potem dokształconych w świat osiągnięć i pieśni Dunajewskiego, nie padło i nie zostało rozebrane, ale zasiedlone: i przez tych, co się nie dokształcili, i przez rozmaitą swołocz, i przez porządnych ludzi. Przy tym zasiedlone niezłomnie i na wieki. Miałem tam rozmaitych znajomków. I w pierwszym, i w drugim, i w trzecim kręgu. Z tego ostatniego wymienię choćby zadziwiającego Samsona Jesieicza! Ale o nim - w swoim czasie. Nie teraz. Za to opowiemy o cioci Dusi, która się nim opiekowała. I nie tylko o niej. No, ale najpierw będziemy opiewać barak. Z tym, że nie barak na osiedlu Aleksiejewskim, tylko na Puszkinowskim. Barak to podłużna piętrowa budowla z dwoma wejściami od frontu, dwiema parami schodów na piętro, osadzona nisko przy gruncie. To kiepsko pobielony budynek pod czarną osłoną z papy, w którym się chodzi, siedzi, leży i z którego wyglądają ludzie. Długość baraku niełatwo dzisiaj byłoby ustalić, ale szerokość określić można zupełnie prosto. Ponieważ ściany pod tynkiem to, jak się okazuje, najzwyklejsza węgłówka, krótszy bok baraku nie mógł być szerszy niż siedem czy osiem metrów, ściśle mówiąc był właśnie taki, bo tyle ma wymiarowa belka budowlana. To znaczy, że do wzmiankowanych metrów wliczyć trzeba długie ściany dwóch pokoi plus szerokość korytarza. Na tę ostatnią przeznaczymy półtora metra, a wtedy na 8 każdy z pokoi zostanie po dwa i pól. Wszystko się zgadza! Taka długość wystarczała, żeby wstawić kursantowi łóżko - dwa metry, a u wezgłowia, albo w nogach łóżka - szafkę, w której kursant może przechowywać swojego "Anty-Duhringa", albo zaczytaną doszczętnie książeczkę pod wzruszającym, choć wąskonaturalistycznym tytułem "Bez czeremchy". A zatem na każdej z dwóch kondygnacji mamy półtorametrowej szerokości korytarz, po obu jego stronach - wychodzące na ten korytarz, rozciągnięte wzdłuż swoich łóżek pokoje, a w pokojach ludzi, dzieci i gratów - ile się zmieści. Korytarz, czyli zarazem kuchnia, jest absolutnie nieskończony, ponieważ pod jego sufitem, kopcąc jak maszynki naftowe, palą się dwie jedne jedyne, dziesięcioświecowe, żółte żarówki, koszmarne w zaduchu i oparach prania światłocienie wielu rozmaitych przedmiotów tworzą nieprzeliczone kulisy i zakamarki, a wszystko rozpływa się w cuchnącym, mętnym powietrzu o złożonym składzie. Co tu gadać - brud i smród, a pod ścianami koryta, łachmany na gwoździach, wiklinowe kosze, dwuręczne piły, zawinięte w żółte, zakurzone i kruche, ściągnięte szpagatem gazety, na podłodze - kufer na kufrze, malowane na biało stoliki z kłódkami, taborety, wilgotne i jakby namydlone, a na nich umywalki, czyli miednice pod zbiornikami z wodą. Ani tu ładu, ani składu: wszędzie majaczą wiadra z wodą, wiadra ze śmieciami i z pomyjami dla prosiaka, którego chrzest- 9 na tuczy gdzieś w Marfinie, składane łóżka w dawnym ludowym stylu - płótno na krzyżakach, sanki, kubły, beczki, cebrzyki, łopaty z przyschniętą do metalu żółtą gliną, widły, grabie, albowiem mieszkańcy parteru mają pod oknami grządki, a czasem króliki albo kury. Stoją tam jeszcze dziecięce narty, oblazłe z farby i proste jak deski, z biedy jedna narta krótsza bywa od drugiej. Stoją tam zwyczajne deski, też różnej długości, z przyklepanymi do ich tartacznej powierzchni krzywymi, brunatnymi gwoździami. Stoją jakieś należące dawniej do warstw panujących piękne, ale w życiu codziennym barakowych troglodytów nieprzydatne przedmioty: połamane krzesło z aksamitnym, obszytym sznurem, obiciem, stojak na laski, a czasem i stojąca twarzą do ściany kanapka, której okrągłe plecy do spółki ze ścianą tworzą znakomite pomieszczenie na kartofle. Straszny korytarz, paskudny korytarzyk, końca, zatracony, nie ma! Jego nieskończoność nie jest jednak całkiem bez zarzutu, bo przecinają ją albo otwarte drzwi, albo rozmowa zawsze podobna do kłótni, albo umta-umta-umtarira na harmonii, a w jednym z pokojów oszałamiający głos patefonu, zwycięsko obracającego pod tępą igłą, która przetrwała całą wojnę, cudowną płytę "Jak pięknie wokoło, jak się dobrze żyje" (szkoda, że teraz płyta jest już bardzo pęknięta). Ciocia Dusia mieszka w pokoju najżałośniejszym i najbardziej wciśniętym w kąt. Znane nam już dwa i pół metra bieżącego poprzez zwykłe przemnożenie przez dwa zmienia się w pięć met- 10 rów kwadratowych, a kto taki pokój zamieszkiwał, wie, że naprzeciwko drzwi jest okno, że po lewej się śpi i grzebie w kufrze, a po prawej siedzi przy stole, a w szafie hoduje mole. Przy oknie stać może maszyna do szycia z nożnym napędem, jeśli ktoś taką ma, a jeśli nie ma, to pod oknem można postawić, powiedzmy, taboret. Posłanie na wyrku u cioci Dusi tworzy pagórek, ponieważ pod materacem przechowywane są rzeczy, na które nie sezon, oraz wielkie wiązki podartych, brunatnych pończoch, które służą jako materiał wyjściowy do naprawy pięt. Pończochy z reguły zachowują w sobie złuszczoną epidermę niegdysiejszej młodej cioci Dusi; wszystkie są grube, zwyczajne, ale trafiają się eksponaty fildekosowe, a nawet fildepersowe. Pokój ma wysokość dwa metry dziesięć, ale to nie przeszkadza w życiu, bo ludzie w tamtych czasach byli niskiego wzrostu i krępi, tak jak chłopi spod Orła w wyobrażeniach Turgieniewa. Postawni turgieniewowcy z Kaługi tutaj się nie osiedlali, spotykało się ich nie bliżej niż za Zaułkiem Grocholskim, no a stąd tam to kawał drogi. Na posłaniu znajdowało się więc wzgórze, co przysparzało nam - mnie, klejącemu się do przyjaciółki, żeby umrzeć i jej, przywierającej, żeby przywrócić mnie do życia, jej, która w przeciwieństwie do mnie znała łoża szerokie i potrafiła bardzo umiejętnie z nich korzystać - rozmaitych (mniejsza zresztą o nie!) niewygód, mącących starodawny i zająkliwy obrzęd obłapiania. Barak, korytarz, ciocia Dusia... Moja olśniewa- 11 jąca przyjaciółka, znająca inne - o Boże, znowu zjechałam! - obszerne łoża, ja, znający miejsca do spania typu leżanka - o Boże, znowu zjechałeś! - ale wiedzący także, że to do mnie przyszła olśniewająca przyjaciółka, znająca inne, obszerne łoża - czemu to wszystko razem? Dlaczego to wszystko się zetknęło, zeszło, złączyło w jedno na parterze baraku, a dokładnie w jego prawym tylnym rogu, patrząc na barak od frontu? - o Boże, znowuśmy zjechali! - Dlatego: Ciocia Dusia, malutka, zasapana staruszka, opiekowała się moim starszym przyjacielem - nieżonatym nauczycielem fizyki Samsonem Jesieiczem, który mieszkał w przeciwległym baraku. Ale o nim, jak już powiedziałem, będzie w swoim czasie i przy innej okazji. No więc ciocia Dusia uważała, że przyjaźń ze mną wychodzi na korzyść genialnemu Samsonowi Jesieiczowi (o czym również w swoim czasie i przy innej okazji), z szacunku zatem do mojej osoby za pośrednictwem tegoż Samsona Jesieicza wyposażyła mnie w klucz od swojego pokoiku. Uprawiała - za jakąkolwiek zachętą, albo po prostu za Bóg zapłać - udostępnianie klucza znajomym fizyka, czyniąc to prawdopodobnie dlatego, że cudze życie cielesne budziło w niej przyjemne skojarzenia. Ludzie obdarzeni dobrą pamięcią nie zapomnieli, jak beznadziejną sprawą było w owych czasach znalezienie kąta w celu uwieńczenia nieznośnych półrandek, urządzanych w krzakach, w bramach, na ławkach, bądź w hotelach robotniczych, kiedy współmieszkanki zasną - zasną, 12 zasną, akurat! - dostać się więc na pagórkowate łoże cioci Dusi, gdy ona sama wyjdzie posprzątać u swego pracodawcy, albo po prostu dokądś się zmyje - to było szczęście rzadkie i upragnione. A teraz o tej, dla której wszedłem w posiadanie klucza cioci Dusi. ...Z trudem i już od dłuższego czasu rozeźleni, pięliśmy się po zboczu, a to podejście po twardej, wyjeżdżonej drodze, obfitującej w nadmorskie okrąglaki i otoczaki, na których człowiek co rusz skręcał sobie nogę, było z mojej strony fatalnym pomysłem, toteż zdawało mi się, że moja nowa znajoma, podobna do nimfy Kalipso piękność ze strachem w oczach, lada chwila podniesie bunt i zażyczy sobie wracać, jako że nawet pretekst, pod którym się tu wspinaliśmy, był niejasny i niezbyt przekonujący: popatrzeć z góry na morze, czy też zobaczyć jak wyglądają zawiązki na mandarynkowych drzewach. Moja towarzyszka buntu jednak nie podnosiła, choć mogłaby zawrócić, a ja tylko czekałem z przerażeniem, jak się rozgniewa, tylko czekałem, kiedy skończy się jej zgoda; byłem wtedy bardzo młody i sądziłem, że zgoda może, i to nawet bardzo łatwo może przerodzić się w gniew. Przecież podejrzewała, to znaczy rozumiała nasz ukryty, to znaczy mój zamiar - wilgotną i nieokiełznaną nadzieję. Naturalnie też była uczestnikiem naszej obopólnej i cichej zmowy. No, ale to okropne podejście! Zgodziła się więc najpierw pooglądać zawiązki, a potem rozmyśliła... Usiedliśmy pod mandarynką na suchej, złożo- 13 nej z suchych, gorących grudek, ziemi, a moja ręka zaczęta przeciskać się pomiędzy miękkawymi, troszeczkę chłodnymi, ale i troszeczkę rozgorączkowanymi udami. Mój pięciopalczasty dotyk docierał do upragnionego świata, zamkniętego w tych oszałamiających dotykalnościach; nadgarstek ni stąd, ni zowąd przesuwał się po suchych, gorących grudkach ziemi, skopanej wokół mandarynkowego odziomka, palce zaś przedzierały się między to rozchylającymi, to zaciskającymi się udami, by jak szczenięta dopaść wilgotnej - obszernej po zaciśniętych udach - plątaniny zdobytych zarośli. A moja przyjaciółka od dotknięcia wzdrygała się i jakoś tak dygotała, mówiąc: "Nie można, rozboli mnie głowa i będzie potem boleć długo i mocno!" - po czym sama ściskała w swoich długich malowanych palcach to, co chciała. "No, odłóżmy to - szeptała - tutaj nie można. Wszystko widać i słońce świeci... Odłóżmy to!" - a potem dygotała, kolana mając nieodwracalnie rozchylone, choć miała też i rację: suche zbocze pod przydrożną mandarynką już i tak omdlewało i umierało w słońcu... Odłożymy to do Moskwy? Które z nas tego dnia wyjechało, już nie pamiętam... Odłóżmy to do Moskwy!... Pod koniec ciepłego letniego dnia szliśmy do cioci Dusi wzdłuż baraków i parszywych ogródeczków, ogrodzonych, a raczej odgrodzonych od siebie nawzajem jakimiś śmieciami. W oknach niskich parterów stali ludzie i wodniste rośliny pokojowe, wyrastające z puszek po konserwach, 14 zardzewiałych, lub też jak gdyby złoconych, a teraz odrapanych. Przypominam: rosyjska konserwa zawsze miała barwę cynową i dopiero wojna jako dodatek do wszystkich swoich cudów-niewidów zaprezentowała złocone, czarnoliterowe puszki zbawczej świńskiej tuszonki. A chociaż wojna się skończyła, i to do tego stopnia, że z bliżej nieznanych powodów zwracano Niemcom Galerię Drezdeńską, po uprzednim pokazaniu jej wszystkim chętnym, puszki te dogorywały w okienkach Puszkinowskiego miasteczka studenckiego, tu i ówdzie co prawda oklejone białym papierem, spłowiałym teraz od słońca na parapecie, od rdzy i wodnych zacieków. Szliśmy do cioci Dusi wzdłuż budowli z oknami, w których stali ludzie niby to mnie nie znający, ale mogli tam stać i znajomi. Sprytnie wybrana droga pozwoliła mi uniknąć niepożądanych spotkań, ponieważ obok mnie szła po pierwsze kobieta, a po drugie kobieta, o jakiej w tych stronach nikomu się nawet nie śniło. Pierwszą i najsłuszniejszą myślą było, iż jest to kobieta-szpieg, ubrana bowiem i obwieszona błyskotkami była tak, jak do tej pory ubierała się i obwieszała jedynie bohaterka uwielbianego powszechnie filmu "Dziewczyna moich marzeń". Nawet ja, przechowujący w palcach wspomnienie jej zdumiewającego w tamtych czasach kostiumu, ciężkiego w dotyku jak portiera i fosforyzującego w blasku gwiazd naszej nocnej kąpieli, kiedy się wszystko zaczynało, i kiedy obdarzyła mnie niespotykanym w moim minionym i przyszłym ży- 15 ciu pocałunkiem, nawet ja, świadomy jej odzieżowych możliwości, osłupiałem na widok tego, co zobaczyłem. Jak mówiłem, wojna skończyła się na tyle, że robiła wprawdzie wrażenie głodu, ale z tuszonką, w przeciwieństwie do głodu bez tuszonki, jaki po niej nastąpił. Skończyły się wojenne mody, które cechował polowy szyk, urozmaicony amerykańskimi darami (jeśli ktoś takowy otrzymał), skończyły się i podarły trofiejne ciuchy, niesłychane pod względem elegancji, połysku podszewek, staranności szwów, bezwstydu damskiej bielizny oraz możności noszenia tego wszystkiego nawet na lewą stronę, jeśli kto miał życzenie. Skończyły się dla wszystkich, toteż wszyscy przywdziali i-szaty swojskie, nasze, miejsko-detaliczne. Wszyscy, tylko nie ona, nie moja znajoma. Przybyła do mnie w postaci fantastycznej, a w jakiej, już nie pamiętam, przy czym taka jej powierzchowność miała szczególne, zasadniczej natury podstawy. Do Błoka kobiety przychodziły owiane mgłą i perfumami. O tym dowiedziałem się później. Ona zaś przyszła, migocąc pierścionkami, kolczykami, naszyjnikami. Temu wszystkiemu ludzie nadadzą potem nazwę biżuterii i po latach przyzwyczają się jednak, pokonując wstyd i przesądy, przyzwyczają do jej noszenia, przeobrażając baby w, co by tu nie mówić, kobiety. Skąd jednak to wszystko mogło się zjawić wtedy, kiedy jeszcze nie miało prawa się pojawiać? Skąd wzięła to wszystko: sukienkę z przedziwnego materiału, pantofle, usiane złotymi sprzącz- 16 karni z błyszczącymi szklanymi pacioreczkami? Skąd? Wiadomo skąd - stamtąd: pracowała w okupacyjnej armii w strefie wschodniej, przebywała długo we Wschodnich Niemczech, przyjechała z nich niedawno, tam zaś pracowała jako tłumaczka sztabowa i mieszkała z mężem, pracownikiem informacji wojskowej. Tego swojego "uszatka" bała się panicznie. Jego skryty sposób bycia i wszechwiedza sprawiały cierpienie jej duszy i ciału, to ostatnie zaś traktował uszatek ze szczególną oschłością. Nie wyhasało się to ciało ani nad ciepłym morzem, ani pod pniem mandarynki z obawy przed zdemaskowaniem przez jakichś znajomych, a może i przez niskich rangą podkomendnych uszatka. Schadzki nie można było urządzić nawet w Moskwie. Długo nie było można. A tu ciocia Dusia dała mi klucz, sama dokądś powędrowała, maszeruję więc z przyjaciółką, troszkę z boku i jak gdyby o krok z przodu, a można rzec, że i z tyłu, dróżkami i opłotkami Puszkinowskiego miasteczka do ciocinego baraku, stojącego przy głównej ulicy. Bardzo to hartuje i uszlachetnia krew - z błyszczącą kobietą podejść do drzwi stojącego przy głównej ulicy baraku w taki sposób, żeby nikt nas nie zauważył. Chce człowiek, czy nie chce, we wszystkich okienkach sterczą zdumieni ludzie, babki na przyzbach gęstymi grzebieniami wyczesują siwe kudły, mogą też trafić się koledzy, a taki jeden koło szopy któryś już rok z rzędu pracuje nad wynalezieniem roweru, 17 Ulica latem jest jasna i słoneczna, a za następną szopą chłopcy kojarzą króliki. Dziewczynki specjalnie zgromadziły się w pewnej odległości, mimo to jednak widzą, jak królik, sumiennie skubiący trawkę obok królicy, w pewnym momencie wspina się na towarzyszkę, któreś z kłapouchych zwierzątek przenikliwie piszczy, po czym oba ruszają nosami i biorą się do jedzenia. Chłopcy co pewien czas konstatują, że króliki się pierdolą. Patrzące z daleka dziewczynki też wiedzą, co robią króliki, nie używają jednak słowa pierdolić. Bezczelne chłopaki, pragnąc zwrócić uwagę dziewczynek, robią pierścień z dwóch palców lewej ręki, wsuwają w ten pierścień wskazujący palec prawej, a następnie poruszają nim tam i z powrotem. Dziewczynki odchodzą. W taki więc sposób prowadzę przyjaciółkę przez swoje własne dzieciństwo, ale ona go nie widzi, nie zauważa, tylko kroczy obok w milczeniu, myśląc jedynie o grożącej jej uszatkowej inwigilacji. Idzie niewiarygodnie opanowana. To strach po prostu sprawił, że zdrętwiała i zaniewidziała. J e j strach. Mnie za to m ó j strach uczynił niesamowicie spostrzegawczym, toteż kiedy ze światła wkraczamy w nieprzenikniony korytarz baraku, potrafię dostrzec nędzarskie pranie na dalekim jego końcu i mężczyznę, który sortuje białe robaczki w puszce po konserwach. Mordęga z kluczem cioci Dusi - i już jesteśmy w pokoju. Mam ze sobą kanapki. Z czerwonym kawiorem. Pięć sztuk. Groszowa sprawa 18 w tamtych czasach. A ona wyciąga wino! Wyciąga - wino... Czegoś takiego w życiu się nie spodziewałem. Wyciąga nieznane mi wino, a znane mi są, i to ze słyszenia, tylko "Cahors" i portwajn "Trzy siódemki", bardzo cenione przez otaczających mnie znawców wszystkiego, tylko nie tej dziedziny. - Czekaj - mówi, kiedy po wypiciu odrobiny i zjedzeniu połowy kanapki, zaczynam, dygocząc, ją obejmować, bez przeszkód dotykając ciężkiej i ciepłej tkaniny miękkiej sukienki, które to uczucie samo w sobie jest słodyczą. - Poczekaj! - mówi. - Najpierw muszę wyjść! - Wyjść? - Koniecznie! Inaczej nie mogę... Zginąłem. Dokąd tu bowiem wyjść na Puszkinowskim osiedlu: na wszystkich są wszystkiego dwie szopy, wyglądające jak wiejskie stodoły. Każda z szop jest wysoka i w miarę widna wskutek szpar i jednego okienka w rodzaju świetlika pod dachem. Szopy pobielone są wapnem kładzionym bezpośrednio na drewno, i to odpadające ze starych i kiepskich desek wapno tworzy niepowtarzalny koloryt niechlujstwa i niedotykalności. Stodoła przegrodzona jest ścianką, która sięgałaby do sufitu, gdyby takowy istniał, nad ścianką jednak jest pusto, dalej zaś widać od środka szczyt dwuspadowego dachu. Po obu stronach ścianki - na połowie męskiej i damskiej - są pomosty z grubaśnych desek z wyciętymi rzędami ośmiu dziur. Efekt współuczestnictwa jest gwarantowany. Po pierwsze 19 z powodu niskości przegródki, po drugie dlatego, że jeśli się stanie, nie dochodząc do pomostu, to przez dziurę zobaczy się końcowy rezultat tego, co dokonuje się za przegrodą. Ci, którym jeszcze było mało, wydłubali w ściance bardzo duże dziury na różnych wysokościach. Dziury są gdzieniegdzie czymś tam zabite. Ale tylko gdzieniegdzie. Ja też nie urodziłem się w pałacu, też chodziłem do wychodków na podwórkach i tego, że na sedes się siada, a nie wchodzi nogami, domyśliłem się sam w wieku dwudziestu trzech lat, jednakże do potwornych kibli osiedla studenckiego (Puszkinowskiego, nie Aleksiejewskiego) zaglądałem tylko w skrajnych przypadkach, chociaż w upalne dni smród w ich rozgrzanym półmroku wprawiał w stan rozkosznej ekscytacji, a przez wyrwy w przegrodzie można było poobserwować energiczne przysiady i posłuchać ciekawych rozmów koleżanek, które tu wstąpiły. Ale to tylko latem. Jak wiadomo, ludzie u nas mają nad podziw flejtuchowaty i niedbały stosunek do miejsc ustronnych. Lekceważąc elementarne zasady celowania, za nic sobie ci nasi ludzie mają zapaskudzenie brzegów otworu, zalanie podłogi, pozostawienie na ścianie odcisku palca. Deski wszystko chłoną, wszystko do nich przysycha, niechlujstwo umyślne powoduje niechlujstwo wymuszone, przeto umiejscowić się nad oczkiem jest coraz trudniej. W podejściu do pochyłej siwej rynny też przeszkadzają kałuże, szczególnie jeśli się ma buty na sztucznej skórze albo kapcie. 20 A tutaj chłody za pasem. Wszystko, co było wchłaniane, zaczyna zamarzać, warstwa na warstwie. O tym, żeby po lodowej pokrywie podejść do oczka, nie ma mowy już na początku stycznia. Pole manewru się zmniejsza. Ludzie, wchodzący tutaj, wycofują się ze swymi czynnościami w pobliże drzwi wejściowych i paskudzą bezładnie na podłogę. Na ścianach (na razie tylko wewnętrznych) wysokie zlodowacenia koloru serwatki, porozdzielane burymi skamieniałymi kępkami, jak stalagmity wyrastają z podłogi, dosięgając półtorametrowej wysokości. Na deskach - szron, żółte gazety wmarzły w lód, już nawet pod dachem tworzą się żółte kryształy, ale ludzie są nieubłagani, bo i dokąd mieliby pójść? No i w połowie lutego tylko stojąc w drzwiach można załatwić małą potrzebę - prosto w mrok tego świata skamielin. Sytuacja ta zdecydowanie zmienia rytmy dobowe osiedla Puszkinowskiego. Teraz z odwiedzeniem przybytku czeka się do zmierzchu lub do nocy. No i już ściany całe w mętnych lodowaciznach - od zewnątrz, i już przestrzeń wokół ścian, jeśli jej śnieg nie zasypie, robi się wiecie jaka... Wtedy jednak przychodzi wiosna. Ktoś tam klnie i usuwa to wszystko. Kto - nie wiem. Przez pół godziny stodoła, obmyta wodą ze szlaucha, jest podobna do ludzi, a potem wszystko zaczyna się od nowa, pod wieczór wchodzi do niej onanista Mitrochin i szybkimi ruchami rozdłubuje dłutem dechę -zrzyn nad rokującą największe nadzieje dziurką. Potem czeka całkiem niedługo i już właś- 21 nie wzdryga się w kącie, słysząc szelest za przegródką. Do tej to stodoły nieugięcie wybiera się moja ukochana. Pospiesznie objaśniam jej skomplikowaną drogę, zupełnie nie mając pojęcia, jak ona tam trafi, a jeśli trafi, to jak, owiana mgłą i perfumami, przyjmie tę sromotę, jak uda jej się przejść w aksamitnych pantoflach po napęczniałej podłodze? Zaprowadzić jej nie mogę, ponieważ w ogóle nie wyobrażam sobie, jak można prowadzić kobiety w pewne miejsce i chcąc nie chcąc, zgłębiać tajniki tej absolutnie skrytej konieczności, tej apoteozy niezręczności i sponiewieranej godności. Wychodzi. Czekam na nią. .Rozumiem! Przeszła przez osiedle, poniżyła ją droga do cioci Dusi, oszołomiła pięciometrowa nora - ja już przywykłem, ale ona widzi ją pierwszy raz - zbutwiałe garbate posłanie, na którym będziemy, stół z kanapkami biało-czerwonymi i błyszczącymi obok mętnej, graniastej szklanki, w której rozmokła i rozcapierzyła się brudna, opuchnięta cebula, wystawiając ze swego wnętrza wstrętny, zielonkawy zarodek szczypiorka... - kiedy to wszystko zobaczyła, rozmyśliła się. Poszła! Po prostu zabrała się i poszła! Przecież torebkę też zabrała! Co prawda zostawiła wino... Przyniosła wino... W życiu bym nie pomyślał, że ktoś specjalnie dla mnie przyniesie wino. Odeszła! A jeśli nie odeszła, to zabłądziła, a jeśli nie zabłądziła, to ktoś się do niej przyczepił - tutej- 22 si mieszkańcy, jak wspomniałem, najzwyczajniej mogli pomyśleć, że to szpieg. Dopiero co w Mariinej Roszczy ludzie, którym losy ojczyzny nie są obojętne, złapali szpiega, przypuszczalnie amerykańskiego. A może nawet dwóch... - Czegoś ty, Kalinycz, w mordę kopany, moje drwa rowerem zatarasował? Nie skończyłeś jeszcze? - słychać za okienkiem dziarski początek dobrosąsiedzkiej rozmowy koło szopy. Nie spodziewałem się go, więc wzdrygam się, zastygam, podkradam się do okienka i zerkam przez szparę między zasłoną z gazy a obdrapaną ramą... Koło mojego oka, okrążając skamieniały guz olejnej farby na ciocinej ramie, pełznie strużka drobnych mrówek. Wypełzają z jednej szczelinki, żeby po trzech centymetrach zniknąć w następnej... Co tam mrówki! Mój wzrok dostrzegłby teraz nawet amebę... Ucho wyłowiłoby ultradźwięk... - Kalinycz, kurde... - rozległ się koło szopy dźwięk słyszalny, a moje serce zadudniło i omdlało, bo za plecami chwieją się i otwierają drzwi. Raptownie się obracam i ze zdumieniem widzę, że przez drzwi cicho wślizguje się moja ukochana. - Jestem - mówi, a ja swoim wyostrzonym wzrokiem bezzwłocznie i starannie wpijam się w jej aksamitne pantofle, szczególnie zaś w cieniutką linię pięknie zaczernionej podeszwy. - A umyć tu się gdzieś można? Matko jedyna! To się nigdy nie skończy! Przecież nie wiem, gdzie w korytarzu jest umywalka cioci Dusi, który kawałek mydła na którejś z trzy- 23 dziestu trzech półeczek do niej należy i jakie to mydło? - może to marmurkowe na wagę, które wyrabia mydlarz Rużański, a z czego je wyrabia, o tym będzie w swoim czasie. A jeśli miednica pod umywalnią jest pełna i trzeba ją wynieść?... A jak pełna, to czego?... - Unmoglich! - mówię po niemiecku, bo moja ukochana zna ten język znakomicie, a ja w tamtych czasach też szprechałem nieźle, co zresztą w niemałym stopniu wzbudziło jej skłonność ku mnie tam, gdzie na mandarynkach tworzą się zawiązki. - Unmoglich, weil ich weiss nicht, wo ist die Umywalnia cioci Dusi und Seife - zaczynam udawać głupiego, a ona uśmiecha się, wyjmuje z torebki błyszczący flakonik, potem watkę i starannie wyciera palce z mnóstwem olśniewających pierścionków, pośród których jest i gruba obrączka, przykuwająca ją do uszatka - rzecz nie będąca wówczas w użyciu i też nieoczekiwana. Podeszła do okna, spojrzała przez szparę z boku zasłony, zasunęła zasłonę, potem się odwróciła, rozpięła sukienkę, zdjęła ją, potem zdjęła jeszcze jakąś niepojętą część garderoby, potem zdjęła całą resztę, a ja po raz pierwszy ujrzałem kobietę, która się dla mnie rozbiera. - Ty też wszystko zdejmij! - powiedziało to cudo, kiedy podszedłem, objąłem ją i z roztargnieniem wcisnąłem się w tę nieznośnie różnorodną nagość, tak kontrastującą z moją monotonią. - Poczekaj! Chwilkę! Metal przeszkadza w miłości! - po czym zaczęła zdejmować z szyi, 24 z nadgarstków, palców, wyciągać z uszu lśniące drobiażdżki, układając je na ceracie, gdzie wkrótce utworzyła się kupka zegarków, kolczyków, bransoletek, pierścionków - jeden z nich nagle potoczył się pod łóżko, no więc tuż obok prześlicznych nóg, jak Akteon, który cudownym sposobem umknął wszystkim psom przedmieścia, wśród podłóżkowej ruiny znalazłem leciusieńki pierścioneczek, a kiedy wyciągałem głowę spod łóżka, zobaczyłem, nie wstając z klęczek, że prześliczne nogi uniosły się w górę, żeby mi nie przeszkadzać: to ona usiadła na garbatym posłaniu, a potem się położyła. Cichutko złożyłem pierścionek na ceracie, ten zaraz przylgnął ufnie do pozostałych, a ja tak samo ufnie wstąpiłem do krainy, gdzie przybyszów się całuje, pieści, bałamuci i w jednym z nimi będąc ciele, nie wiadomo czemu pochlipuje, do krainy mandarynkowych zawiązków i suchej, gorącej ziemi, do krainy dwojga, po której wilgotnych plażach Ulisses-tułacz twardą stopą stąpa w stronę słabnącej w splątanych zaroślach włosów Kalipso. To była wolna miłość. Wszystkie moje poprzednie osiągnięcia, pospieszne, łapczywe, pożądliwe i żałosne były niedomiłością w porównaniu z tym, co działo się w krainie mandarynkowego słońca. Na ulicy się ściemniało, w pokoju zapadał zmierzch, a ciemność ta coraz bardziej wykrawała i wyodrębniała z przestrzeni krainę, do której wstępowałem już niejeden raz, za każdym słysząc cichy śmiech, ciche szlochanie, ciche słowa, i w której ni stąd, ni zowąd napot- 25 kałem nagle wilgotne usta, pokornie całujące moją władczą dłoń... To było spotkanie dwojga ludzi bardzo sobie wtedy, z wielu powodów, potrzebnych. Było to spotkanie kobiety, której byłem potrzebny, i moje spotkanie jedynej, najpotrzebniejszej z kobiet. Spotkanie pozbawione wstydu, lepiej powiedzieć, poza wstydem, swoimi cichymi chlipnięciami świętujące zwycięstwo nad parszywymi peryferiami, i bohaterem tych opłotków - uszatkiem; łączące doświadczenia szerokich łóż Meklemburgii z podmiejską erotyką dla ciekawych, sycące nieznośną tęsknotę Mitrochina i uświęcające starodawny gest, który chłopcy podczas króliczego wesela bezczelnie wykonywali w obecności dziewczynek. Mandarynkowe słońce opadało już znużone, kiedy za drzwiami dało się słyszeć uprzejme pokasływanie. - Twoja babcia! Myślę, że już dawno tam siedzi! Wyszliśmy z pokoju, z wdzięczności pozostawiając cioci Dusi dwie całe kanapki i jedną prawie całą, a także pół butelki wina, a wtedy w pustym już korytarzu ujrzeliśmy samą ciocię Dusię, siedzącą pod drzwiami na worku z otrębami. Ciocia drzemała pochrząkując przez lekki sen. Dotknąłem jej kufajki, bo trzeba było oddać klucz. Poderwała się, chytrze uśmiechnęła i wypowiedziała zdumiewającą, godną niemal klasycznego poety frazę: - Ludzie z natury do miłości prędkie! 26 Na ulicy pełnej zmierzchu ja i ukochana od razu rozeszliśmy się w dwie przeciwne strony, ponieważ przy Ostankinowskiej pętli tramwajowej można trafić na niepożądanych znajomych, o czym poinformowała mnie, zdrapując z zęba przylepione doń ziarenko kawioru. Ja zaś wyszedłem z osiedla (Puszkinowskiego, nie Aleksiejewskiego) i przy ostatnim baraku spotkałem Nasibullina, skromnego i bardzo nieśmiałego chłopczynę, który po szkole poszedł z ochotą na jakieś mundurowe studia. - Dobrego wieczoru! - powiedział uprzejmie, bo zawsze bardzo chciał swoją gorliwie zdobywaną dzięki staraniom społeczeństwa kulturą dorównać mojej, wrodzonej, ciągnąc zaś dalej to równanie, spytał wstydliwie: - A Drezdeńską już widziałeś? - Nnnie! - To idź, nie przegap! - a żeby jeszcze mnie zachęcić, rozejrzał się na wszystkie ściemniające się strony, stropił się sumiennie i stwierdził: - Golizny tam dużo! SIEMION, SAMOTNA DUSZA Już po raz któryś od czasu, kiedy zamieszkał w Moskwie, Siemion wybrał się do tego fryzjera. Trzydziestka dziewiątka od Placu Komsomolskiego z trzema dworcami szastała się przez chwilę po porządnych ulicach, a za Mostem Rżewskim zadzwoniła i wtoczyła się na zbutwiałe, drewniane, nie mające końca przedmieście. Na przystanku "NowoAleksiejewska" wsiadł do niej Siemion. Po drodze do fryzjera mimo wszystko trafiły się trzy duże domy - dwa po prawej, jeden po lewej - a Siemion i tym razem uznał, że to zwiastuny nowego. Koło fryzjera, na lewo od rozpędzonego tramwaju, pojawiły się puste przestrzenie, wśród których - na wzgórzu czy nie na wzgórzu - rosła piękna sosna. Trzydziestka dziewiątka, dudniąc, minęła samotne jak dusza Siemiona drzewo i przystanęła. Kiedy Siemion wysiadł, tramwaj potoczył się w stronę jakiegoś tam Ostankina, a Siemionowi znowu, jak zeszłym razem, zabiło serce: na wprost niego stała góra z cerkwią na szczycie, i cała ta góra, od podnóża do cerkwi, usiana była burymi domkami. W pomieszaniu Siemion już 28 już miał pobiec do ostatniego domu od strony cerkwi, tego domu, gdzie się na niego, Siemiona, naczekano, ale w porę się pohamował. Cerkiew była niepodobna do tamtej, niedaleko której na niego czekano, a cała reszta, choć nawet podobna, nie była jednak tamtym, a o tamtym pewnie nawet już nikt nie pamiętał. Tamtego nie było zupełnie - tamtego już nie było! - ale z powodu swej młodości Siemion na razie jeszcze nie zdołał się przekonać, że coś może raptem zniknąć, i choć w ogóle Siemion myślał trzeźwo, to w tym wypadku łudził się nadzieją, aczkolwiek trwając w nadziei też miał swoją rację. Dopóki tamto istniało w nim, dopóki Siemion nie zmienił się w nieboszczyka, tamto nie mogło zniknąć, tyle że Siemion w swej prostocie nie wiedział, co z tym począć. Siemion nie wiedział, za to pewien człowiek wiedział. Ale Siemion nie znał tego człowieka i nigdy o nim nie słyszał. A i nie usłyszy. Siemion ostrzygł się "na polkę", ale nie chciał się skrapiać wodą kolońską, żeby nie robić sobie wstydu i ludzi nie śmieszyć. Potem przeszedł po chrzęszczących pod podeszwami czarnych kłaczkach swoich włosów, żeby zdjąć z wieszaka cyklistówkę i napotkać bardzo uważne spojrzenie, rzucone przez niespokojne, ale wszystkowidzące oczy niziutkiego szatniarza, który zagadnął bardzo dociekliwie: - To młodemu człowieku nie natrafiła się jeszcze żona? A co to jego przeszkadza? Już dosyć, pan musisz skończyć z przypadkowe schadzki! 29 Skąd szatniarz wiedział, że Siemion miał przypadkową schadzkę - nie wiadomo! ...Idzie sobie Siemion przez kartoflisko, zaszedł już daleko, idzie zaś do parowu, żeby nakopać gliny do remontu pieca w suszarni, który zawalony jest cegłami z komina i już od roku nie grzeje. Idzie Siemion długo, zmęczył się nawet. Okolica jest pusta, ludzi się tu nie spotyka. Widzi, że na miedzy siedzą dwie dziewczyny; są bez eskorty, a przywieźli je, żeby do wieczora okopywały ziemniaki. A kiedy Siemion podchodzi do nich, jedna mówi: - Poczekaj, frajerku! Siadaj z nami! A kiedy siada, zaczynają się śmiać, nabijać się z niego i trącać go w bok. On też się śmieje i baraszkuje z nimi, ale dziewuchy przestają się śmiać, zaczynają sapać, szczypać go i przyciskać do swoich bluz. - No, coś ty! No dalej! Szybciej, dawaj buca! - sapiąc, mamrocą niezrozumiale słowa - no, weź nas na hebel - suczysynku! No! Potem jedna coś zrozumiała i ochryple chichocząc, przewraca go, ciężko zwala się nań z boku i wsysa w jego usta, a druga obmacuje portki Siemiona. - Poczekaj, czarnulku, poczekaj, nie kręć się! - dyszy pierwsza, śliniąc Siemiona mokrymi ustami, a druga, nie znajdując guzików, rozrywa sparciałą gumkę, na której trzymają się jego szarawary, po czym sadowi się jakby na oklep. - Trzymaj go teraz, Baśka, trzymaj! - zdławionym głosem sapie i zaczyna się mocno wiercić, a Baśka 30 trzyma, jak odważnik naciska na pierś Siemiona i też sapie: - Potem mnie! Potem mnie, frajerku, też... po kumpelce! - I wciska swój gruby język w rozwarte usta Siemiona... - Już czas, młody człowieku! Co to pana przeszkadza? - mówi szatniarz konfidencjonalnie i konfidencjonalnie opowiada, że on sam nie ma żołądek, bo mu jego wyciął jeden profesor, i że takie trawienie to on życzy swojemu wrogu, ale żyć można, no i Pana Boga za to dziękować. Stosownie do prośby człowieka bez żołądka Siemion też coś tam opowiada o sobie, a tamten z dezaprobatą obracając w rękach zszytą z ośmiu klinów cyklistówkę Siemiona, wysłuchuje wszystkiego uważnie, jednakowoż informację o tym, że na zakładzie u Siemiona pracuje słynny mistrz, towarzysz Rosyjski, z czego Siemion słusznie jest dumny, nie wiadomo czemu puszcza mimo uszu. - Jaki też oni dali pana etat? Słysząc, że Siemion jest tokarzem-modelarzem, nowy znajomy mówi: - A Faina Tokarz, co mieszka koło poczta, to ona nie jest pańska krewna? Nie? Ja się pana dziwię, ale niech jest, jak będzie! A żeby mnie tak oddali z powrotem mój żołądek, to ja znalazł pana narzeczona! Potem wyciąga gruby zeszyt w kratkę, o jakich tam, gdzie kształcił się Siemion, można było tylko marzyć, zagląda do niego i zaczyna mruczeć: - Widzisz pan, ja do ten czas. Pana Boga dziękować, patrzę bez żadne okulary... Ale co my 31 tutaj mamy?... Dwa instytuty, on ma sklep... to nie dla panu... A tutaj? Oni dają pianino... to też nie dla panu, oni by potrzebowali dostać Misza Fichtenholz... Para oczy... siostra mieszka do nich razem, bez gwarancja wzięcie do swój dom... ...Ha! A to co? Dziewczyna porządna, matka nauczycielka od niemiecki język... Ja tutaj wiem, kogo powiedzieć... Ona jest lekarka, jej mąż zabity... to ja potrzebuję pomyśleć... Tutaj pana nie dadzą marny grosz... Na Pierwomajka matka jest piszczydło, a na co pana matka piszczydło, jak pan jesteś sierota?... O! Ja myślę, że to coś dla panu!... Pan mówiłeś - tokarz? Tam oni będą radzi dostać tokarz!... Człowiek bez żołądka znał swój fach, toteż Siemion przeniósł się do Ostankina, trochę w lewo od tych okolic, dokąd po fryzjerze toczyła się trzydziestka dziewiątka. Siemiona ożeniono z Ewą, toporną i przejrzałą. Dziwne nawet na trawiastej ulicy imię jeszcze we wczesnym Ewinym panieństwie zrodziło powiedzonko: "Ewa zjadła jabłko z drzewa, niech się męża nie spodziewa", co z czasem jakby się sprawdziło. Różne okoliczności zapracowały na ożenek Siemiona, a między innymi raka, zdawałoby się drugorzędna, że rodzina narzeczonej pochodziła z tej samej okolicy, która rozwiała się z dymem, stamtąd, dokąd już już miał pobiec Siemion, kiedy wysiadł na przystanku koło fryzjera. Ta rodzina była wielce nieurodziwa. Mama, Sozi Lwówna, z zakatarzonym głosem i w szalu 33 pluskwianego koloru, nie robiła dobrego wrażenia. Młodsza siostra. Pola, była wprawdzie niezupełnie garbata, taki jednak miała wygląd - brak szyi, nieduży wzrost, krótki tułów przy długich nogach, prąca do przodu, duża, już kobieca pierś, mocno odchylały ja od zwyczajnych proporcji. Winę ponosił oczywiście ojciec. To on pierwszy był niski, z bardzo krótkim tułowiem i długimi nogami w granatowych bryczesach, wpuszczonych w wąskie chromowe buty z kaloszami. Pracował w mydłami. Rozlewał czerpakiem naftę i sprzedawał towary chemiczne: knoty, świece stearynowe, jeśli były, a nie było ich prawie nigdy, szuwaks, naftalinę, proszek perski, sznury, jeśli były, dratwę, zawiasy do szop i gwoździe. Cała rodzina miała dziwną skórę: troszeczkę tłustą, jakby pokrywała cieniutką warstwę bagiennej wody, która przeświecała pod cieniutką błoną i to wytwarzało przezroczysty brązowy połysk, przechodzący w blask, kiedy ktoś z rodziny się spocił. A pocili się łatwo. Ponadto w mydłami sprzedawano kit, a kit to ciężki towar, trzeba umieć dobrze go rozważyć. Z korzyścią i dla innych, i dla siebie. Dlatego ojciec Ewy nie przewidywał trudności finansowych przy wydawaniu córek za mąż. Byleby chętni byli. Z tegoż powodu Siemion po ślubie z Ewą od razu przeniósł się z nią do kupionego dla młodych za niemałe pieniądze pokoju. Rodzina Ewy mieszkała na mansardzie u właścicielki domu Darii Iwanówny. Po prawdzie to - Trawiasta ulica 33 ani Ewa, ani jej bliscy, ani wreszcie pozostali mieszkańcy trawiastej ulicy nie mieli pojęcia, że górne pomieszczenie w obszernym domu Darii Iwanówny nazywa się mansardą i używali dla niego określenia "na górze"; a gdyby nawet wiedzieli, to nie przydaliby temu ani sensu, ani znaczenia i z pewnością zapomnieliby tego nieprzydatnego w życiu słowa. Chociaż tato Ewy mial pieniądze, to wiele z tych pieniędzy wycisnąć się nie dało - ot, tremo, ot, szafę z lustrem, parę kuponów materiału! Kupno drugiego mieszkania dla rodziny nie miało sensu - "na górze" było ciepło, nawet jeżeli na dole u Darii Iwanówny było zimno. Jej komin przebiegał wzdłuż ich ściany. Na podwórze zaś - czy się mieszka na górze, czy na dole - w duży mróz, albo nocą się nie chodziło, od tego jest nocnik. Za to "na górze" nie okradną człowieka, bo cała ulica by widziała... Dziewczynki rosły, aż wyrosły. Obu potrzebni byli mężowie. Ewa była po prostu mocno przerośnięta. Wydawać ją trzeba było na gwałt - na trawiastej ulicy innych dziewczynek i dziewcząt było, ile dusza zapragnie. Co prawda, ulica zawsze wiedziała, że ziemistoskórą Ewę - kto ją tam weźmie, a i kapitał taty nie zaliczał się nawet do pierwszej dwudziestki w okolicy. Jest jednak Bóg na niebie, no i jest człowiek bez żołądka. Pierwszemu się spodobało, a drugi chwalebnie dołożył starań, za co wynagrodzony został sześćdziesięcioma rublami w przeliczeniu na nowe pieniądze. 34 W domu naprzeciwko, gdzie młodym kupiono pokój u Smykowów, mocno podupadłych po rewolucji, przedtem zaś majętnych mieszczan, pozostałe pomieszczenia były już dawno rozsprzedane. Na przykład na górze - tu też mieli swoje "na górze" - mieszkała Tatiana Turkin z małym synkiem, ale bez męża. Był to ptak egzotyczny. Ubierała się szczególnie, nie obawiała się chodzić w futrze i nawet usta malowała, ale nie była płatna, tylko pracowała w komisariacie ludowym. Mieszkała tam jeszcze z mamą i z babcią delikatna dziewczyna-podlotek. Wystarczyło, żeby wyszła na trawiastą ulicę i skierowała się dokądkolwiek, a już z pięknego domu po drugiej stronie ulicy wyłaniał się chłopiec z błękitnym akordeonem, siadał na ławce i coś grał, nie zwracając na dziewczynę uwagi. Lewą - tylną - część domu zajmowała milkliwa matka z milkliwą córką nazwiskiem Bogdanów. Należała do nich tylna część podwórza oraz nieduży sad wiśniowy. ...Na gałązkach wiśni bywają takie gardzielowate rozszczepy - mają wywrócone brzegi, tak jak, powiedzmy, muszle, widać więc żółtawy, intymny pasek wewnętrznej strony. Na tych pęknięciach pojawiają się wypływy, ciemnawe i przezroczyste, podobne do żywicy - coś w rodzaju wiśniowej gumy śluzowej. Kiedy natrafi się na taki wypływ, przyjemnie go odlepić od niebieskawo-czarnej kory wiśniowej. Można i należy go żuć. Szczególnie w dzieciństwie, bo słaby i dziw- 35 ny smak tej drzewnej kropli wydaje się wyraźny i bogaty jedynie we wczesnych latach życia. Siemion pamiętał ten smak i pewnego razu przyniósł Ewie mętną wiśniową marmoladkę, ale Ewa powiedziała: - Ja nie wkładam do ust nie wiadomo czego! Siemion nie oczekiwał, by z jakiegoś powodu na tej ulicy zadzierzgnęła się rozerwana więź czasu. Co prawda nie znał w ogóle takiej kategorii, to my ją znamy, my, którzy opowiadamy o samotnej Siemionowej duszy, a jednak właśnie na tej trawiastej ulicy poczuł się jak w domu. Mówiąc ściślej, prawie jak w domu. Wyjaśnijmy: harmonii Siemionowego świata bynajmniej nie obrażała koza, uwiązana do palika w końcu ulicy, to było normalne - na trawiastej ulicy powinna być koza, no ale dwie krowy ze swoimi gospodyniami, albo chłopaczkowie polewający się nawzajem wodą z hydronetek, które zostały po "studebackerach" - to już dla instynktu Siemiona okazało się czymś niepokojącym. Właśnie temu podobne drobiazgi, których percepcja Siemiona absolutnie nie wyodrębniała, samowolnie skłaniały go do pozostawania w samotności. Jakim sposobem w ogóle Siemion został Siemionem? Trudno powiedzieć. To był nader rzadki egzemplarz młodego człowieka. Nie tylko nie umiał odróżnić dobra od zła, ale po prostu nie wiedział o ich istnieniu, ponieważ nie przejawiał najmniejszej skłonności do analizowania wydarzeń lub też czyichkolwiek (swoich własnych nie 36 wyłączając) postępków. Miał szczęście - nikt nigdy go poważnie nie skrzywdził, a te nieduże krzywdy, których miał okazję doznać, nie przyczyniły się do nabrania doświadczenia, ostrożności ani rozwagi. Nie można powiedzieć, żeby Siemion łatwo nawiązywał przyjaźnie, albo że z niefrasobliwego zrobił się dobroduszny. Był taki sam przez się. Ale nie ze złości, nie z chęci ustrzeżenia się przed czymś, nie z powodu złego charakteru. Był samotny genetycznie, a do tego także skazany na samotność, kiedy okoliczności sprawiły, że znalazł się w opuszczonym klasztorze pod Penzą, w którym mieściła się szkoła rzemiosła z dziesięcioma raptem uczniami i czterema dorosłymi. Klasztorek położony był z dala od samej Penzy - ani namiętności, ani wpływy tej mieściny jakoś do chłopców, dziwnie jednakowych pod względem ospałego temperamentu, nie dochodziły; rzemiosła zaś uczyli ich ludzie cisi i dobrzy. Dlatego właśnie Siemion przeżył dzieciństwo i młodość wprawdzie biednie, wprawdzie odludnie, ale za to w zupełnym spokoju. Marne jedzenie, nauka, samodzielne remonty przedpotopowych pomieszczeń, ogród, zapewniający żywnościową samowystarczalność, szykowanie drew na długą zimę - wszystko to przyhamowało nawet dojrzewanie chłopców, toteż diabeł w rzemieślniczej szkole, czyli w klasztornych ścianach, nie miał nic do roboty, a lubieżności i pożądania nie było wręcz od kogo się nauczyć. Miały miejsce, co prawda, jakieś tam rozmowy: na przykład, że 37 jak dziewczyna pozwoli się pocałować w zegarek na ręku, to znaczy, że zgadza się, żeby ją objąć i w ogóle. Coś tam się wyrostkom śniło, ale to wszystko było takie normalne, jak oddychanie. A zatem Siemiona, który nie nauczył się prawie żadnych namiętności, popychających społeczeństwo czy to naprzód, czy też wstecz, tego jeszcze dokładnie nie wiadomo. Bóg czegoś jednak nauczył. Siemion miał skłonność do tego, co piękne. Nie znaczy to, że rozpoznawał piękno przez kontrast, z tym, co brzydkie. Nie nauczony tego, by coś przedkładać nad coś, nie przedkładał pierwszego nad drugie, chociaż wszystkie jego pięć zmysłów wybierało z otaczającego świata przede wszystkim to, co piękniejsze. Dlatego właśnie nie zrozumiał, że został kupiony na męża, dlatego właśnie powierzchowność Ewy wcale go nie stropiła, dlatego nie uszczęśliwiły go wyściełane krzesła, tremo i kanapa z półką, które posiadł w dodatku do Ewy. Dlatego właśnie nie wyczuł zdumienia i dezaprobaty, wywołanych tak interesownym nawet z punktu widzenia trawiastej ulicy małżeństwem, i nie dosłyszał, jak pewnego razu Rebeka Markówna powiedziała: "Kupili parobka w dziurawym kapeluszu!". Za to Ewa dosłyszała. No, ale cokolwiek byśmy mówili, ożenił się i, cokolwiek powiemy, zaczął żyć z kobietą, która każdego miesiąca przez cały tydzień mówiła: "Nie można się teraz do mnie zbliżać!" - toteż Siemion się nie zbliżał. Za to za pierwszym razem, 38 kiedy po weselu został z Ewą sam na sam, pocałował Ewę w zegarek ZIF i to poskutkowało - można się było zbliżyć. Ożenił się i zaczął żyć w jednym pokoju z innym człowiekiem. Wcale mu to nie przeszkadzało, ponieważ od urodzenia, jak to było przyjęte w internatach i hotelach robotniczych, mieszkał w pokojach z innymi ludźmi, kiedy więc zaczął mieszkać z Ewą, nie zauważył specjalnej różnicy, tak jak nie zauważył braku dziewictwa Ewy, bo po prostu był nieuświadomiony co do tej bardzo ważnej dla ludzkiego samopoczucia sprawy, a jeśli coś słyszał, to puścił mimo uszu, albo nic z tego nie zrozumiał. Nie zauważył także złości Ewy, choć ta była w rozpaczy, nie wiedząc, jak oszukać Siemiona. Coś tam wymyśliła, coś tak starodawnego, jak jej imię, i tak naiwnego, jak naiwność Siemiona, nie zwracającego uwagi na delikatne szczegóły, a to jeszcze bardziej rozwścieczyło Ewę, która ową postawę oceniła jako obojętność wobec jej, niechby i udawanej, ale zawsze cnoty. Co się zaś tyczy utraty cnoty rzeczywistej, o tym starała się nie pamiętać. Dlatego właśnie takie szczęście jak kupno pokoju rozdrażnia i podkręca Ewę - przecież pokój kupiono u Smykowów! - dlatego troskliwe rady matki przed ołtarzem ofiarnym małżeństwa oraz brak wyraźnych doznań u Siemiona podczas spełnienia aktu wściekają ją i czynią jeszcze bardziej ponurą, tym bardziej, że wyczuwa i dostrzega wyczekujące a złośliwe zachowanie się trawiastej ulicy. Toteż życie z mężem, który jest od niej i młod- 39 szy, i w jej mniemaniu głupszy, a mniemanie to podzielają nawet matka i siostra, zaczyna się w ogóle ponuro. Trawiasta ulica mogłaby co prawda przywyknąć do tego małżeństwa, gdyby Ewa zaszła w ciążę i urodziła dziecko, ale Ewa na domiar złego nie zachodziła, a to już zupełne skaranie boskie. A jej mąż, który częściowo odzyskał utraconą ciągłość epok, przez swoją prostoduszność nie widzi Ewinej udręki, zauważa za to, że kiedy Ewa pojawia się w pokoju, powietrze bez powodu nagle czuć amoniakiem, a i samą Ewę nim czuć, kiedy zaś Ewa idzie do łaźni, dokąd wybiera się z miednicą raz na miesiąc, to amoniakiem czuć słabiej, chociaż dla odmiany zaczyna zajeżdżać łaziebną myjką. Siemion żyje spokojnie. Chodzi na zakład. Nosi wodę z hydrantu, do siebie i Ewy oraz "na górę". Nosi drwa i do siebie, i na górę, a w piecu pali tylko u siebie i Ewy. Wieczorami wyczytuje Ewie ze ściennego kalendarza rozmaite ważne rzeczy, a z dwóch oderwanych już kartek, dwóch dni swego życia, które upłynęły, wycina małymi nożyczkami portrety Włodzimierza Iljicza Lenina i Józefa Wissarionowicza Stalina, potem bierze dwa spodki, kładzie na dno jednego spodka jeden portret, na dno drugiego drugi, oba skierowane twarzą w dół, i zalewa spodki gipsem, który przyniósł z zakładu. A w gipsie umieszcza jeszcze pętelki, splecione z nitek numer czterdzieści. Kiedy gips twardnieje, Siemion przewraca spodki i najpierw stuka w denko, a potem podnosi spo- 40 dek. Wychodzi rzecz bardzo ładna - z białych wypukłych krążków łaskawie spoglądają przywódcy i w dodatku od razu mają już pętelki. Ewie też się to podoba, toteż pozwala Siemionowi powiesić ładne rzeczy koło trema. A kto tylko wejdzie do domu, od razu się dziwi. Siemion czyta jeszcze Ewie wycinek z gazety o pewnym wielkim aktorze, który żądał od innych aktorów, żeby na przedstawieniu wszystko było jak naprawdę; nawet jeśli potrzebne będzie, żeby buty były chromowe, to niech szyją chromowe! Nawet jeśli trzeba, żeby na niebie świecił księżyc - to się go przywiezie z planetarium. Ponadto Siemion namawia Ewę, żeby popatrzyła na sosnę, samotnie stojącą na wzgórzu, obok którego kilka razy jechał kiedyś do fryzjera. Ewa poszła, ale przez całą drogę była niezadowolona, bo nowe czółenka otarły jej "kawałek nogi", a i cóż takiego sosna - drzewo, jak drzewo. Siemion, który lubił swoją sosnę, nie zasmucił się, tak jak się nie smucił z żadnego powodu. Do smucenia dopiero będzie musiał się przyzwyczajać. Do sosny poszli z Ewą, jak już prawie było lato, a w zimie chodzili tylko w gości, a także bywali "na górze" u rodziców. Za każdym razem, kiedy wybierali się w gości, Ewa czekała, aż się ściemni, bo nie warto, żeby cała ulica widziała jej foki, a po ciemku mogła przejść niepostrzeżenie. Tak robiło wielu na tej ulicy - w drogich futrach przemykali się w gości wieczorami, żeby nie drażnić tych, którzy drogich futer nie mieli. Rzecz jasna zimą. 41 Dobrze było pójść do rodziców. Siemion za każdym razem w popłochu tracił głowę, kiedy przestępowai próg pokoju, w którym siedzieli ludzie, a na stole stalą ponętna strawa. Tak jak wtedy z cerkwią na wzgórzu, przez chwilę sądził, że w końcu trafił do ostatniego domu od strony cerkwi, domu, gdzie się na niego naczekali, ale od razu się miarkował, chociaż w trakcie wieczoru coś znowu zaczynało mu dokuczać, pojawiając się to w bursztynowych oczkach rosołu z gotowaną fasolą, to w srebrnej, pochylonej czarce, pachnącej, kiedy się z niej piło, tak jak zawsze pachną kieliszki z pociemniałego srebra, zawsze czyli także tam, tam - od strony cerkwi... Chociaż Siemion po kilka razy dziennie bywał "na górze", chodzenie w gości mimo wszystko było czymś innym. Zauważył, że w gościach ludzie są wobec siebie bardziej wymagający, i to jakoś szczególnie, w niepowszedni sposób. Sozi Lwówna zdejmowała swój szal koloru pluskiew, ale za to przyczepiała broszkę ze słoniowego zęba - prawdziwego słoniowego! - na którym były przytwierdzone jakieś nierosyjskie litery z prawdziwego złotego drutu, na oko milimetrowego. W ogóle cała rodzina siedziała odmieniona i nawet żółtawa woda zdawała się wypływać spod ich pergaminowej skóry, a świecące się miejsca po talerzu gorącego rosołu z drobną białą fasolą, która w zielonkawym bulionie różowiała i łatwo wyskakiwała ze swoich łupinek-koszulek, świeciły się mocniej. Milczący ojciec nalewał sobie i Siemionowi po czarce, obaj je opróżniali, a Sozi Lwówna mówiła do córki: - Ewka! Jak nam było stać, żeby ciebie kupić mieszkanie, to co ma nam nie być stać, żebyś ty się dobrze wyżywiałaś? Ty dla Siemiona też daj! Ty jego daj ten pierożek z kasza... A ojciec milczał, chociaż, kiedy podnosił do ust srebrną czarkę, Siemionowi wydawało się, że ojciec też czuje tamten zapach, a dlaczego tak mu się wydawało, nie jest jasne. Milczący mydlarz rozkładał na krzesłach starannie wycięte z pakowego papieru kwadraty, a to dla ochrony wyściełanych siedzeń. Takiego papieru wszędzie w domu było pełno, a siostra Ewy, Pola, też nie pozwalała, żeby pakowy papier się marnował. Składała go w długie trójkąty, a potem, kiedy wycięła nożycami w różnych miejscach kilka klinków, rozwijała i wychodziły z tego ładne, okrągłe, wprost koronkowe serwetki. Siemion zawsze prosił Połę, żeby coś wycięła i sam też zabrał się raz do składania i wycinania papieru, ale Ewa wyrwała mu z rąk dopiero co zaczętą robotę i zawołała: "Niech to dziewczęta robią!", po czym zamilkła, oszołomiona, nadęta, z pociemniałą twarzą. ...Ze dwanaście lat wcześniej siedziały raz sobie Ewa i Rajka Smyków w pustej kuchni, bo akurat bardzo się zaprzyjaźniły, tym bardziej, że w ich życiu podlotków równocześnie pojawiły się kobiece nowinki. Siedzą sobie we dwie z Rajką Smyków, samodzielną i energiczną, która wyrosła w innym świecie, chociaż na tej samej trawiastej ulicy, siedzą i zwierzają się sobie z sekretów. Nagle Rajka dziwnie czerwienieje i nieswoim głosem proponuje Ewie, by na coś popatrzyła. Potem bierze kawałek papieru pakowego, w którym ojciec Ewy przyniósł świece ze sklepu, bierze kawałek tego ordynarnego włóknistego papieru, szybko składa go w długi trójkąt, zadziera spódnicę, siada na samiutkim rogu taboretu i na oczach tępo wpatrzonej Ewy wsuwa dziwny trójkąt gdzieś między swoje rozchylone, chude, pokryte gęsią skórą nogi... Od tego dnia Ewa zaczyna unikać Rajki Smyków, ale już po tygodniu opanowuje manipulacje z papierem pakowym, które stają się tajnym sensem i przekleństwem jej życia. A z Rają stara się nie stykać na ulicy nawet przypadkowo... Dobrze było u rodziców. Ojciec siedział w milczeniu, a Siemion informował go, że sławny człowiek, Fierapont Goiowaty, który jako pierwszy oddał całe swoje sto tysięcy państwu, też jest ponoć z tych samych okolic, z czego Siemion był bardzo dumny, ale na mydlarzu żadnego wrażenia to nie robiło. Czy rozmowa o wielkich pieniądzach, które z jakiegoś powodu przeszły w ręce państwa, wydała mu się niestosowna, czy też jeszcze coś innego, tak czy owak nowina go nie zainteresowała. Bywało tak, że kiedy wszyscy sobie podjedli, Siemion brał skrzypce - przecież przynosił ze sobą skrzypce! - i wstawał, żeby zagrać. Nie przestraszmy się Siemionowych skrzypiec - banalnego rekwizytu w podobnego rodzaju 44 historiach. Nic nie poradzimy - Siemion też grał na skrzypcach. Niezbyt biegle, niepewnie, ale grał. Przeważnie rozmaite piosenki. Wygrzebał te swoje skrzypce we wspomnianym wyżej klasztorku, pośród nie wyszabrowanych w swoim czasie rupieci. Wygrzebał nagle skrzypce, należące nie wiadomo do kogo - może do cerkiewnego regenta, a może do kogoś jeszcze. Były oczywiście niesprawne: coś w nich pękło, coś się odkleiło, ale przecież Siemion nie na próżno był modelarzem - znał się na robocie z fornirem i toczonym drewnem - toteż wziął skrzypce na warsztat, a one, choć najpierw brzęczały, zaczęły grać, no więc Siemion zaczął na nich ćwiczyć. Siemion grał, a Sozi Lwówna cicho mówiła: - Ewka! Ciebie by pasował książę albo fotografista, ale co ty tego jesteś winna, żeś ty nie malowałaś usta i nie dawałaś przy sobie dotykać! - Csssiii-szszsz! - syczała Pola, a Siemion grał... Powiedzieliśmy już, że estetyka Siemiona najchętniej wybierała to, co najlepsze dla jego niewyrafinowanych uczuć. Siemion nie rozumiał, że jego instynktowne zamiłowania, chociaż bardzo niewyszukane, burzą mu spokój, tak jak nie wiedział i tego, że w błogim spokoju przebywa. Gdy kiedyś wziął skrzypce do rąk, bardzo się zdziwił powstałemu dźwiękowi: przecież to on, Siemion, pomógł dźwiękowi się pojawić! Kiedy nauczył się grać różne piosenki, oprócz samego faktu powstania dźwięku, zaczął się dziwić jeszcze powstawaniu melodii, 45 a także temu, że może melodię uczynić cichą i podobną do tego, co wywołuje w nim zapach pociemniałej czarki, i haniebnie głośną, jak śmiech dziewuch na miedzy, kiedy wiązał podobną do sznurka sparciałą gumkę na szarawarach, żeby nie opadły. Siemion grał rodzinie niedługo i niedużo - dwie piosenki, a potem już przychodził czas, żeby sobie iść, ponieważ ojciec Ewy miał hemoroidy, oczekiwał zatem mydlarza męczący proces wypróżniania się, który przebiegał nad nocnikiem z gorącą wodą. Trzeba było jeszcze zagrzać wodę na naftowym piecyku, potem ostudzić, potem podgrzać na potem, nim cielec ofiarny rozpaczliwie zastęka za zasłoną w kącie kuchni, tam gdzie deski są źle położone i tworzą niewygodną dla stóp pochyłość - ale co można poradzić, innego miejsca nie ma, nogami trzeba się zapierać. Siemion i Ewa wychodzili, Ewa zaś na wąskich, pionowych prawie schodach oraz potem, kiedy przechodzili przez ulicę, a potem jeszcze i w domu wypominała Siemionowi rozmaite przykłady jego nieokrzesanego zachowania się w gościach. Dookoła była już zupełna wiosna, a nawet, można powiedzieć, wczesne lato. Siemion wziął przedwczoraj urlop, siedział więc w domu przy otwartym oknie i patrzył na trawiastą ulicę, którą w całej jej letniej świetności widział w ogóle po raz pierwszy. Ewa rano poszła do pracy. Nawiasem mówiąc, jej dwa instytuty okazały się kursami dla rachmi- 46 strzów, po ich ukończeniu sortowała kwity w jakiejś spółdzielni rzemieślniczej, prawdopodobnie lewe. Na trawiastej ulicy zresztą jej niedokształcenie uważano za niebywałe prostactwo, gdyż tutejsze drugie pokolenie albo w ogóle się nie uczyło, albo cieszyło swoich rodziców tym, że uszlachetniało własny gatunek na wyższych uczelniach. A zatem Siemion siedział przy oknie i patrzył na połowę trawiastej ulicy, po lewej, tam gdzie hydrant, odciętej od swojej drugiej połowy brukowanym traktem, na którego poboczach, gdy zbliżał się lipiec, gromadził się miękki kurz aż po kostki. Z prawej strony ulica grzęzła na bezsensownych gruntach kołchozu imienia Stalina, egzystującego tutaj z nieznanych powodów. Przeciwległą do Siemiona stronę ulicy zajmowało siedem domów z siedmioma podwórzami; po Siemionowej stronie domów z podwórzami było sześć. Naprzeciwko z lewego krańca był dom z ładnym parkanem; następny dom nie miał płotu, rosły tam za to brzozy, oprowadzane wokół podwórza przez wielką, choć jeszcze młodą topolę; dalej przy domu Darii Iwanówny, gdzie "na górze" mieszkali rodzice Ewy, parkan też był ładny, ale teraz w kiepskim stanie, bo nie miał kto go wziąć na warsztat; dalej znowu dom bez płotu; potem ładny dom z prostym, kutym ogrodzeniem zamiast płotu; potem - bez płotu - barak; a jeszcze dalej obrzydliwa z wyglądu nora z paskudnym płotem, w którym sztachety, czyli, jak mówiono na trawiastej ulicy, "sztakiety", by- 47 ły zrobione ze zwykłych zrzynów, a ktoś kredą napisał na nich KROSTOWATY. Wczoraj była niedziela, pojechali więc w gości do Małachówki, gdzie Siemion przyniósł Ewie wstyd, prosząc o dokładkę. Rozwścieczona Ewa przez całą powrotną drogę nie odezwała się ani słowem, a ponieważ do Ewy i tak już od pięciu dni nie można było się zbliżać, Siemion nie poczytał jej na głos ściennego kalendarza przed snem, tylko zasnął, od dawna już przyzwyczajony do zapachu Ewinego cielesnego amoniaku. Dzisiaj Ewa powinna była jeszcze iść do łaźni, co czyniła, jak wiemy, co miesiąc, i to zawsze po tym, jak nie można było się do niej zbliżać. Zabrała ze sobą miednicę, bieliznę i pojechała z pracy na Nowo-Aleksiejewską, ponieważ najbliższa łaźnia znajdowała się właśnie tam, koło kina "Dysk". Siemion patrzył zatem na trawiastą ulicę i widział trawę, brzozy, nad brzozami niebo, białą kozę obok kutego ogrodzenia, kartofle, które wzeszły na rozkopanym środku ulicy, wierzchołki jabłoni za ładnym parkanem końcowego domu po lewej, ludzi w tym samym końcu, którzy podchodzili do hydrantu i napełniali wiadra znakomitą wodą z niego, chłodną, białą i szumiącą. Potem wiadra zabierali - niektóre kobiety, żeby nie rozchlapać, powoli na koromysłach, pozostałe - jeśli po jednym wiadrze, to przechylone na bok, a jeśli po dwa - to przysiadając lekko i wydłużając ręce. Była druga polowa dnia. Krowy, przez swoją 48 niestosowność nieco naruszające Siemionowe analogie, zabrano z ulicy, szli nią jacyś ludzie, w głębi czwartego podwórza, licząc od lewej, dwa wielkie chlopaczyska grały w letnią już zabawę o nazwie "rozwalanka", która dożywała pierwszego tygodnia swego sezonu, a ich młodszy brat szkłem powiększającym wypalał coś na ścianie. ...O tej porze dnia wypala się gorzej niż z rana, bo słońce jest słabe. Mimo to pod powiększającym szkłem, jakby rozświetlony, zapełnia się szczegółami kawałek deski, pomalowanej dawno temu jedną warstwą rzadkiej farby, teraz obdrapany, ale ciągle jeszcze czerwonawy. Pod nakierowaną nań soczewką ów kawałek jaśnieje blaskiem, widać na nim łuski farby w poprzecznych pęknięciach, zadziory, na których poutykały to kłaczki, to zeszłoroczny puch z dmuchawca, to znów noga pająka kosarza, albo też zupełnie cały, ale suchy, wielki komar. Odblaski chwiejącej się soczewki biegają po tym świecie tam i sam, pogłębiając go i uściślając, a potem te okrągłe odblaski równomiernie rozmieszczają się w polu widzenia - ręka wymierza odległość, po czym na suchym jak suchar polu deski pojawia się drobne, oślepiające słońce; po dwóch sekundach z błyszczącego punktu unosi się cieniusieńki dymek, a wtedy czuć wokół - bardzo niedługo - rozgrzaną farbę. Chcecie znowu poczuć ten zapach? Podpalcie zapałką farbę na zwykłym ołówku... Ale właśnie punktowe słońce jakby gasło w dymie, na desce zostaje wypalona kropka, a na niej niekiedy - jeśli soczewkę po- Trawiasta ulica 49 trzyma się trochę dłużej - drobny języczek płomienia. Dymu robi się więcej, jest teraz bardziej siny, jego smużka jest szersza; wtedy jednak, nie trzęsąc dłonią, trzeba powoli przenieść drobne słońce dalej i jeśli wystarczy człowiekowi cierpliwości, napisać coś na gorącej, parszywej z wyglądu i starej desce z chałupki albo szopy, stojącej na tyłach ostatniego domu, od tej strony, gdzie cerkiew... Siemion widzi ponadto gołębie na gołębniku, a chociaż na razie zbijają go z tropu: prosta linia krótkiej trawiastej ulicy, niezwykły barak, kute ogrodzenie, niestosownie ubrani ludzie, hydrant ze wspaniałą wodą, to jednak ta biała koza, ta smużka dymu, której można się domyśleć pod ręką chłopca, samotny brzuchaty człowiek, w wolnej chwili stojący na rogu ze złożonymi na krągłym brzuchu rękami - wszystko to kładzie się na duszy Siemiona brzemieniem, jeśli nie smutku, to samotności. Jakże to się stało, że trafił właśnie tutaj, a równocześnie trafił jak gdyby tam, chociaż tam trafić nie można? No i dlaczego tak wypadło, że trafił prawie t a m? Prawie... Koło okna przechodzi delikatna dziewczyna-podlotek, jego sąsiadka, idzie do koleżanki, do ostatniego domu po prawej, z parszywymi sztachetami, a z domu naprzeciwko od razu wychodzi chłopiec z błękitnym akordeonem i z lekceważącą miną zaczyna grać piosenkę "Ciemna noc". Uniesiony znajomą melodią Siemion bierze swoje skrzypce, staje w otwartym oknie i za- 50 czyna wtórować chłopcu z błękitnym akordeonem. Kiedy zdziwiony i urażony chłopiec słyszy szlachetne dźwięki, jakich nigdy na trawiastej ulicy nie słyszano, zamiera, po czym ściska rozsunięty miech, a wtedy przez kanał wiatrowy i przez rozdarty róg miecha głośno uchodzi powietrze, chłopiec zaś idzie do domu, bo to jest bardzo ambitny chłopiec. A Siemion, z ambicjami nic wspólnego nie mający, gra jeszcze dwie zwrotki, a potem zaczyna grać "Marsza Budionnego". Nie dostrzega, że trawiasta ulica się zmienia, ponieważ w życiu nie słyszała ani nie widziała, żeby człowiek stał w oknie i grał na skrzypcach. Ludzie, jacy tam są, niby to rozchodzą się po domach, albo po prostu gdzieś znikają. Grający w "rozwalankę" sadowią się w głębi swego podwórza na ławeczce i wszystko dokoła jak gdyby się skonfundowało, poczuło się niezręcznie z powodu tak niedorzecznego zachowania się mężczyzny. W domach, za firankami, zwrócone uchem ku oknu, stoją kobiety i dziwią się: no, proszę, jak się tej Ewie powiodło - jeszcze jej na skrzypcach wygrywa, chociaż co dureń, to dureń - stoi przy otwartym oknie i gra. Siemion gra do końca "Marsza Budionnego", a potem zaczyna swoją najulubieńszą, którą gra bardzo rzadko, ponieważ trudno mu znieść tę piosenkę, nawet spokojnemu sercu Siemiona trudno ją znieść. Zaczyna grać, a piosenka wychodzi zgrabnie jak nigdy. Akurat zza rogu domu wyłania się podobna do aktorki Tatiana Turkin, która 51 dokądś się wybiera. Zatrzymuje się przed stojącym w oknie Siemionem i pyta: - Co to pan gra, takie ładne? - "Aj, aj, kupujcie papierosy!" - mówi Siemion i patrząc w piękne oczy Tatiany Turkin, dodaje - Taką jedną piosenkę... A taka jedna piosenka do tego stopnia porywa Siemiona, że straszna siła ściska mu nagle gardło, a równa linia domów przed oczyma załamuje się, ziemia pod nimi nabrzmiewa, stając się górą, a na szczycie tej góry, ze zmaterializowanej smużki dymu tylko patrzeć, jak powstanie cerkiew. Tylko patrzeć, jak zbocze zapełni się domkami, jak poznikają brzozy, jak domki zrobią się bure, ich bramy - szare, a brzuchaty człowiek, stojący na rogu, wyrośnie na czarnego, brodatego i chudego. "Nie widzicie, że tu stoję bosy..." - gra Siemion, a wizja, która powstała, leciutko mętnieje, ponieważ trzeźwy umysł Siemiona szybko uwzględnia wymagania wielkiego artysty, pragnącego, by wszystko było takie, jak naprawdę, toteż Siemion, który zjeździł już smyczkiem całą swoją niewinną duszę, nie wiadomo po co zrzuca obuwie i dalej już gra na bosaka, a na ponownie rysującej się górze wyrasta nie tylko cerkiew, ale też - Boże! - ostatni dom po tej stronie, ostatni - Bożeż ty mój jedyny! Mój ty Boże! - no i czekają przecież, czekają, dawno na niego czekają! Stoi Siemion boso i gra: nie widzicie, że tu stoję bosy - Mój ty Boże jedyny... Tatiana Turkin położyła od ulicy ręce na parapecie, zamknęła śliczne oczy i słucha, a od strony 52 kołchozu imienia Stalina w ulicę skręca zmęczona po łaźni Ewa. Spostrzega pod swoim oknem Tatianę Turkin, spostrzega stojącego w oknie i nie widzącego nic w swoim wizjonerskim zapamiętaniu Siemiona. Ewa idzie z łaźni, trzymając miednicę. Już pojmuje, co za głupstwo robi ten cymbał, grając w otwartym oknie na całą ulicę, i nawet już nie chodzi o tę cipę-drypę z narkomatu, chociaż o nią też. Ewa przechodzi przez trawiastą ulicę na wprost swojego domu... Aj, aj, kupujcie papierosy, chodźcie tu, wojaki i matrosy... Ewa nie jest wojakiem ani matrosem, ale podchodzi do domu, wchodzi na ganek... Ej, pieniędzy nie żałujcie, nad sierotą się zmiłujcie... Ewa wchodzi do domu, przeciska się za plecami Siemiona z łaziebną torbą i emaliowaną miednicą... - Dzień dobry, Ewo! Dzięki, Siemionie. Do widzenia! - mówi Tatiana, a jej głowa znika za parapetem, gdzie w tejże chwili jak dym rozwiewa się góra, której Siemion mimo wszystko nie oczarował tak, żeby stała sobie i stała. - Po cóż tak? - mówi Ewa, widząc że Siemion stoi na bosaka obok swoich półbutów. Woda pod jej skórą robi się na przemian to szara, to bura. - Boso przed całą ulicą? - ze ściśniętego gardła wydobywa się szept. - Dlaczego? - A potem zdejmuje z trema kawałek bezcennej kalafonii, a kiedy ten rozlatuje się u stóp Siemiona w cukrowe bryzgi, ochrypłym głosem mówi: - I takie gubdo wpuściliśmy do domu! Wynoś się stąd! 53 A teraz Siemion widzi, jak za Ewą zatrzaskują się drzwi, ale wstrząśnięty jej słowami, nie idzie za nią, tylko zaczyna zbierać z podłogi cukrowe bryzgi i żółtawe okruchy do pustego pudełka po szuwaksie. Potem trudniej będzie szukać, bo zaczyna się zmierzchać, a Siemion na zapałce topi w pudełku bursztynową łzę; potem, kiedy oprzytomnieje, udaje się do rodziców "na górę", ale tam drzwi są zamknięte, nawet wodę ktoś pod nie przyniósł, toteż idzie po trawie z powrotem i - wynoś się stąd! - nie wie, co robić, i kładzie się twarzą w dół - wynoś się stąd! - a kanapa jest ceratowa i śliska - wynoś się! - dokąd tu się wynosić?... No i nie wie, co ze swoją krzywdą robić - wynoś się! - no bo, no bo to jest jego pierwsza krzywda - wpuścili go do domu! - a co to jest pierwsza krzywda, wiedzą wszyscy, tylko nie on, bo on dopiero co się dowiedział - wynoś się stąd! - jakże to? - przecież jeszcze chwila, a zamieniłby trawiastą ulicę w garbatą górę z domkami, a teraz - wynoś się! - zostawiłby tę górę, żeby tak stała... stała... stała... i dom z tego krańca, gdzie cerkiew, dom, gdzie dawno już na niego czekają... No i Siemion zaczyna płakać o tym zmierzchu. Właśnie tak, płakać. Płacze nasz Siemion, płacze nasz Siemionek. Nie płacz, Siemionku, bo cię koza pobodzie! Pobodzie cię koza, Siemionku, dziecko moje... Siemion nie wie, że jego sierocy płacz, jego niepoprawna naiwność i jego zbędność, jego cu- 54 da w pudełku, jego piękności bez brzydoty, jego smyczek - ta krzywa szabla narodu, która nie tylko z szerokich barków tatarskiego łba strącić nie potrafi, ale przez parę tysiącleci nie zdołała przepiłować swoich żałosnych skrzypeczek, zawsze powstrzymywana pierwszym jękiem ofiary, niezdolna jej dobić, zdolna tylko dręczyć i doprowadzać do płaczu; nie wie, że jego płacz sierocy jest już zatrzymany w czasie i przestrzeni, utrwaleni są już banalni skrzypkowie, chimeryczne narzeczone i trawiaste ulice. Nie wie nic o sierocych płaczach półbanalnego twórcy tych cudów, o którym tutaj, na tutejszej trawiastej ulicy nikt w życiu nie słyszał, może tylko chłopiec z błękitnym akordeonem coś tam kiedyś usłyszy, i to pod warunkiem, że nie umrze w swoich szpitalach i nie rozczyta się w chimerach z żywota Fieraponta Gołowatego; nie wie, że ten malarz już wyszarpał z siebie wszystko, co nie dawało się wyszarpać, ani nie dawało rozszarpać, samego siebie też, i jego samego, i po sierocemu płakał ów malarz, wciąż płakał i nie mógł się napłakać, póki nie ułożył nieboszczyka między domami przy trawiastej ulicy, a wtedy od razu wyszlochał się nad wszystkim. A nasz Siemion płacze i nie wie, że nieboszczyk został już przewidziany, przepowiedziany przez malarza, który dumnie potrąca bajeczne florydy, a gdzie, to już diabli wiedzą. CIEMNĄ, CIEPŁĄ NOCĄ Boże mój i Panie, przebacz mi, tak jak przebaczyłeś - o ile przebaczyłeś - to ukaranie kota w Leningradzie, kota, który kradł, okradał sąsiadów i umyślnie fałszywym głosem mnie, wykończonemu i choremu, nie dawał spać. Przebacz mi też. Boże, dziwny figiel, okropny wygłup odchodzącego w przeszłość dzieciństwa, na który sobie pozwoliłem, i całą jego marność, której tak czy owak wtedy bym nie pojął, nikt też nie potrafiłby mnie nauczyć rozumu, uczyć zresztą nie miał kto, a i teraz to mnie śmieszy - co prawda tylko troszkę - a może nawet nie śmieszy, tylko się uśmiecham, wspominając swój wybryk i rozbawienie, ówczesny wybryk i ówczesne rozbawienie, ale od dawna się nie uśmiecham, kiedy przypomnę sobie rozpacz tamtej kobiety, jej bezradność podczas owej nocy, jej paranoję i samotność, których się z takim okrucieństwem domyśliłem... Ciepłą letnią nocą, jakich teraz już nie ma, ale kiedyś było ich, ile człowiek chciał, letnią nocą, kiedy trawiaste ulice, które już nałykały się dnia, opadały na dno, a w czarnej głębinie przestawały się ruszać gałęzie i firanki - chociaż może się i ruszały, ale w ciemnościach trudno to było do- 56 strzec - ciemną, ciepłą nocą wyszedłem z błyskotliwego tramwaju i zacząłem zapadać w ciemność, opadać na dno oceanu, tam, gdzie te gałęzie i firanki poruszają się czy też nie poruszają. Szedłem tą drogą sam, bez świata oklasków, bo też przyjechałem sam jeden błyskotliwym tramwajem, a kiedy na nią wstąpiłem, poszedłem niezbyt spiesznie, ale żwawo, a pod nogi nawet nie patrzyłem, bo tą drogą nawet teraz mógłbym przejść z zawiązanymi oczami, to znaczy mogłem, bo tej drogi już nie ma, a raczej jest, ale nie cała, tylko jej trzyminutowy początek, który w tamtych czasach oświetlały lada jakie latarnie. W ich świetle zobaczyłem w pewnej odległości przed sobą starą kobietę, idącą, a ściśle mówiąc powoli idącą w tym samym kierunku, co ja. Widać było, że idzie człapiąc i jakby powłóczy nogą. Nie zwalniając kroku i nie robiąc hałasu, szybko znalazłem się o jakieś pięćdziesiąt metrów za nią, coraz cięższą - od niedużej głowy aż po biodra, ociężale wieńczące stożkowate, niezbyt przydatne do pieszego poruszania się nogi. Znałem wszystkich, którzy zamieszkiwali trawiaste ulice, dokąd późną porą wiodła nas oboje ta droga, poznałem więc i ją, chociaż osiedliła się tu niedawno i mieszkała sama, samodzielnie. Teraz też tą ciepłą nocą szła sama jedna, samodzielnie wlokła się do domu, żeby i w domu być sama, samodzielna. Kiedy zacząłem to opowiadanie, padłem już, czytelniku, na kolana przed tobą i przed Tym, Który Słucha, i nie można żądać, żebym wspomi- 57 nając dawne lata był w tej dawności jedynie dawnym sobą; wszystko się przecież przemieszało, tak że każdy sam musi się zorientować, kim gdzie jestem. - Ona się nawet zamyka na łańcuch! - powiedział mój koleżka, syn szewca. Opowiedział mi jeszcze, że jak tylko chłopaki do niej zastukają i potem dawaj uciekać, to ona z obawą, ostrożnie zerka przez szparę. Przypomniało mi się to, kiedy poznałem człapiącą postać, przypomniała się skręcana skurczem twarz, bojaźliwy ton w rozmowach z ludźmi, uniżone spojrzenia w oczy i jakby próby udobruchania na zapas rozmówcy takim spojrzeniem, dodającym nieco nędznej odwagi zająkliwym słowom: "Ja się przecież pana nie boję - widzi pan - nie boję: niech pan zobaczy, że się nie boję, a jak pan zobaczy, to niech się pan nie obraża i nie obraża mnie... I niech mnie pan nie straszy, bo strach mnie ogarnia, bo ze strachu nie mogę sobie znaleźć miejsca... Jestem tu nowa, a nowicjusze, kiedy się znajdą tam, gdzie ktoś już jest, na zawsze pozostają nowicjuszami. P-p-pamięta pan, jak do pana w drugiej klasie gimnazjalnej... ach, co też ja tu o gimnazjum!... Ja t-t-też się w nim nie uczyłam!... No więc na pewno pan p-p-pamięta, jak w drugiej klasie p-p-po-jawił się nowicjusz? I tak już został nowicjuszem, p-p-ponie-waż nie wszystko o was wiedział, ja o panu też wszystkiego nie wiem, a jednak się nie boję. Widzi pan, nawet odważnie zaglądam panu w oczy... w-w-widzi pan?..." 58 "W-w-widzę!" - pomyślałem, gwałtownie za-szurałem podeszwami i przywarłem do płotu. Nie zareagowała na niespodziewany i bezsensowny dźwięk. Początkowo nie zareagowała. Przeszła parę kroków i nagle jak gdyby ten dźwięk w końcu do niej doszural, zamarła i zaczęła powoli obracać się wokół własnej nogi, tej, którą miała sprawniejszą. Obróciła się, a nie obejrzała - ubezpieczyła plecy, co jest roztropną reakcją każdego żywego stworzenia, które nie może uciec. Zamarła, nadstawiła ucha, obróciła się, przyciskając torbę do piersi, ale nikogo nie dostrzegła. To znaczy tego, który doganiał ją, szurając podeszwą... Syn szewca, mój koleżka, miał rację. U nas nikomu nawet do głowy by nie przyszło, żeby się obawiać nocnych, ciemnych jak woda nocą, ulic. Nawet mamuńcie nie denerwowały się z powodu późno wracających córek, bo nocą można było wrócić tylko późno: wyjazdy do miasta, przesiadywanie bez końca w teatrze (a spektakle były wtedy długie), a potem długie oczekiwanie na tramwaj nieuchronnie sprowadzały odstępców w granice osiedla nie wcześniej niż wpół do dwunastej, tak że w strzeżone przez opatrzność rubieże bezkomunikacyjnej przestrzeni, na jej ścieżki, zbocza i brukowane drogi, czasowo urlopowany wstępował niekiedy nawet po północy, żeby po dwudziestu pięciu minutach pieszej wędrówki dotrzeć do swego rozgrzanego w ciągu dnia, teraz zaś dusznego domostwa, gdzie w przydennych warstwach mroku podjadał sobie kleistą 59 zupę z małżów i wysłuchiwał: znów się gdzieś włóczyłeś, włóczyłaś, czy też włóczyliście! - ano, włóczyłem! - albo: szwendaieś, szwendałaś czy też szwendaliście - no szwendalem się i co z tego!... Śpij i nie czepiaj się!... Nawet podczas wojny nie zdarzało się, żeby komuś u nas zrobili krzywdę albo żeby obrabowali, nawet w nocy. A chociaż prawo na trawiastych ulicach w najrozmaitszy sposób naruszali prawie wszyscy, życie toczyło się spokojnie. Obfity element przestępczy, który za to naruszanie od czasu do czasu znikał gdzieś na antypodach, nikogo w swojej okolicy nie tykał, chociaż było kogo tknąć, obrabować tym bardziej, a już przestraszyć jeszcze bardziej było kogo. Straszliwe samym obrazem swoim i podobieństwem żulia i ferajna u siebie siedziały cicho; jeśli prały się, to między sobą, trzymały się w kupie i hardo pilnowały interesów swoich społeczności i terytoriów. Ówczesna milicja kontynuowała służbę starych stójkowych - na rewir przypadało dwóch dzielnicowych, a na dobrze znanych stanowiskach zawsze dreptali posterunkowi w heroicznych budionnówkach - w liczbie trzech. Znaczy się, że jakby co, to wiadomo do kogo biec po ratunek. Mimo to mieszkańcy trawiastych ulic na noc się zamykali. Na haczyki z drutu, ale zamykali. Poszedł człowiek i zamknął zewnętrzne drzwi na haczyk, który tymczasem z ulicy, jak się wsunęło rękę przez szparę, można było otworzyć - ten sekret znany był tylko swoim: zakładano, że złodziej się nie domyśli! - potem poszedł, zamknął 60 drzwi od izby, też na haczyk, i mógł sobie spać. A jak człowiek szedł dokądś albo wyjeżdżał, to mógł sobie iść na zdrowie! Mógł się nawet ewakuować na czas wojny, jeśli tylko powiesił kłódkę. Nawet na Trzecią Mieszczańską, do wujka Jakuba mógł sobie jechać, proszę bardzo! Niemniej zdarzało się, że coś czasem zwędzili. Komuś ze sznura zginęła bielizna, drugiemu kura. Co prawda kura mogła też sama gdzieś powędrować, a bieliznę mogli po prostu zapomnieć powiesić albo nawet zapomnieć wyprać, mógł ją też wiatr ponieść gdzieś daleko. Ale raczej nie. Gdzieś daleko to można przecież pójść po kurę czy po bieliznę, no i znaleźć je. Nie będziemy więc zaprzeczać - kradzieże się mimo wszystko zdarzały. W sumie jakieś dwa razy. Ale wracać do domu wieczorową porą, nie było, jak mówiłem, zabronione, to znaczy, nikomu niczym nie groziło. Ta kobieta zaś odwróciła się bezradnie i przycisnęła torbę do piersi, zaczęła wpatrywać się w półmrok, niczego jednak oczywiście nie mogła zobaczyć, a ja, wciskając się w płot, tłumiłem śmiech i wiedziałem, że ubawię się po pachy, a jutro, jak to opowiem, to każdy będzie się śmiał. Tak zresztą właśnie było - śmiał się każdy, komu to opowiadałem, nie pamiętam, żeby choć jeden pokręcił głową. A ja czułem się jak bohater dosyć makabrycznej i, jak teraz sądzę, zgryźliwej powieści o Tomku Sawyerze. Odwróciła się, popatrzyła, potem znów obró- 61 ciła się w tę stronę, w którą zmierzała, a potem - czujna - powlokła się dalej; na pewno uznała, że się przesłyszała, albo, że własną zadyszkę wzięła za jakiś niespodziewany odgłos. Mogła zawrócić i przesiedzieć do świtu na Małomoskiewskiej, tam gdzie jeździły tramwaje, ale powlokła się dalej. Co prawda, nikomu normalnemu, a w dodatku zmęczonemu w ciągu dnia, nie przyszłoby do głowy siedzieć do rana na przystanku tylko dlatego, że coś mu się przywidziało. A skoro normalnemu nie przyszłoby do głowy, to jej tym bardziej nie przyszło, w końcu nie była nawet całkiem normalna. Skazywać się jednak na to, co miało nastąpić, nawet podczas niedługiej drogi, nie było, prawdę mówiąc, warto. W jaki więc, prawdę mówiąc, sposób powinna była postąpić, żeby uchronić się przed tym, co ją czekało? Prawdę mówiąc, w żaden. Iść szybciej? Biec? Z takimi nogami i z taką zadyszką to chwalić Boga, jak się w ogóle dojdzie. Droga, która wszystkim zabierała dwadzieścia minut, w jej wypadku i tak była dwa razy dłuższa. Czekać, aż ktoś przyjedzie następnym tramwajem też nie miało sensu - nie wypadało narzucać komuś swojego kuśtykania, a i niezręcznie było wyjść przed ludźmi na taką bojaźliwą, nikt by zresztą tych jej głupich obaw nie zrozumiał. Najsłuszniejszą rzeczą było zaczekać na Piotrusia, zakładając, że w ogóle wiedziała o jego istnieniu. Ale skąd miała wiedzieć, skoro wtedy, kiedy Piotruś wracał, przeważnie spała, a do Par- 62 ku Kultury i Wypoczynku im. Dzierżyńskiego, popatrzeć jak Piotruś gra w słupki, nie chodziła? A gdyby nawet znała Piotrusia, nierozsądnie byłoby na niego czekać; różne przyczyny mogły sprawić, że Piotruś wysiadłby akurat na' innym przystanku, powiedzmy, koło Sioła Aleksiejewskiego. Na teren osiedla wkraczał zazwyczaj przed północą, docierając do rodzimych opłotków po zakończeniu spektaklu i po przyjacielskiej (na gruncie zawodowym) birbantce w garderobie. Piotruś miał bas, jakich mało i śpiewał w operze jako chórzysta, przy czym stwierdzić trzeba, że najlepiej jak tylko można. Trafiały się co prawda opery, w których zamysł kompozytora ograniczał oktawę do małostkowego porykiwania. Wówczas na przestrzeni całej partytury możliwości Piotrusia nie znajdowały zastosowania, jeśli zaś na dobitkę basujący solista nie był akurat przy głosie, a przy głosie bywał w tym czasie tylko Maksym Dormidontycz, to Piotruś, posuwając się ciemnymi ścieżkami ku swej siedzibie - sam wykonywał partię, zmarnowaną przez solistę, wspaniale wczuwając się w postać i łatwo przyćmiewając swoimi możliwościami każdego, kto kiedykolwiek w życiu wydobył z gardła niskie tony. Wkroczyć w naszą okolicę mógł trzema drogami: od strony znanej już Małomoskiewskiej, od strony wspomnianego Sioła Aleksiejewskiego i od strony zupełnie nieznanych nam ulic Ostankina. To zależało od rozmaitych przyczyn: od repertuaru, jaki Piotruś zamierzał wykonywać, od stop- 63 nią twórczej niezgody z solistą, od serdeczności rozmów w garderobie, a także, co najważniejsze! - od stanu letniej aury ciemnego ciepłego oceanu, na którego dnie w muszlach, albo po prostu pod kamieniami, poruszają skrzelami uśpieni ludzie, a na podwórzach siedzą psy, uwiązane na łańcuchu, żeby nie popłynęły w górę, w stronę księżyca. Piotruś wchodzi do zatopionego świata, pochrząkuje i wydaje głuche pomruki. No i od razu, na drugim końcu osiedla, oddalonym od Piotrusiowego basa o jakieś parę kilometrów, zaczyna szczekać pies. Proszę zauważyć: najpierw szczeka najdalszy, co po pierwsze dowodzi, jaki mocny głos ma Piotruś (a przecież Piotruś jeszcze żadnego tonu z siebie nie wydobył), a po drugie dobrze świadczy o psich zwyczajach. Proszę zauważyć: najpierw szczekają psy najdalsze. Te, które są najbliżej, widzą i czują Piotrusia, a niejeden rozpoznaje go nawet po twarzy. Te bliskie najpierw spokojnie obrzucają spojrzeniem olbrzymią, pełną burzącej się muzyki, postać Piotrusia, wciągają powietrze, szykują się i dopiero wtedy, gdy Piotruś z arią Griemina na ustach pojawia się koło ich płotu, zanoszą się szczekaniem, a co głupsze rzucają się nawet na płoty. Piotruś nie zaszczyca ich choćby znikomą uwagą. Kicha na nie. Od razu z marszu trawestuje kuplety Mefista z "Fausta": A pójdzie-e-e-cie, psia wa-a-asza mać! Nic a nic się was nie bo-o-o-o-o-oję! 64 Śpiewak kroczy spokojnie, uroczyście i nie przeszkadza nikomu. Nikomu nie przeszkadza niesamowity głos wśród nocy, ci, co śpią, nie słyszą, a ci, co nie śpią i boją się, i lękają szmerów za okienkami i w ogóle cierpią duszne niepokoje, ci się uspokajają, bo kiedy ulicą idzie człowiek i śpiewa, to znaczy, że wszędzie panuje spokój, to znaczy, że za oknem jest jakaś żywa dusza, a skoro drzwi są zamknięte na haczyk, to nikt nie wejdzie, żywej duszy nie wyłączając. Żywa dusza jednak, co kuśtykała przede mną, popełniłaby błąd, czekając na pojawienie się Piotrusia i to nie dlatego, że mógł wybrać inną drogę. Po prostu Piotruś od niedzieli poszedł na zwolnienie, bo kiedy grał w słupki, na sąsiednim stanowisku jakiś Żydek, który pierwszy raz chwycił w dłonie ciężką jak diabli, obitą blachą lagę, odważnie się zamachnął, ale w połowie rzutu przeraził się druzgocącego ciężaru i za wcześnie wypuścił z rąk świszczącą maczugę, która poleciała w stronę Piotrusia, celującego właśnie w pozostałości trudnej figury pod nazwą "sierp". Straszliwa pała, straszliwa nawet w rękach takiego Żydziaka "przypierniczyła" Piotrusiowi w plecy, toteż śpiewak już od tygodnia nie śpiewał nawet cicho, bał się bowiem, że zacznie pluć krwią, co zgubiło już Maksyma Gorkiego i wielu rewolucjonistów. Kobieta ruszyła zatem w stronę swojej chałupiny, czyli w stronę swego strachu, potem znowu zamarła, odwróciła się, wpatrzyła, wsłuchała, potem znowu się odwróciła i cichutko, tak jak szła - poszła, ale nagle jakoś przyśpieszyła, to znaczy - Trawiasta ulica 65 zaczęła z dużym zapałem powłóczyć nogami i kolebać się z boku na bok: widocznie postanowiła skrócić przemarsz, nie rozumiejąc, że to się nie uda, że chyba się nie uda, nie, raczej na pewno się nie uda. Tak się właśnie stało - po piętnastu krokach energiczne powłóczenie nogami skończyło się, mięśnie wolały wrócić do poprzedniego kuśtykania, a oddech uporał się z zadyszką, chociaż pozostał na granicy - niektóre wytrącone z rytmu wdechy i wydechy do mnie dolatywały. Od płotu się nie odrywałem, żeby mnie nie widziała, odwracając się w przerażeniu i wpatrując w ciemność. Chciałem dać jej skręcić za róg. Droga za rogiem zbaczała w prawo, a dalej prawie do samego końca biegła prosto i w dół po zboczu szerokiego zagłębienia, na którego dnie płynęła rzeczka Kopytówka, a przez tę rzeczkę był przerzucony imponujący most z belek. Kiedy kobieta doszła do rogu, oderwałem się od płotu, znowu zaszurałem nogami i znowu do niego przylgnąłem. Ona zaś wpadła za róg. Zniknęła za nim, po czym - ledwie postanowiłem znowu się oderwać - wyjrzała i o mało mnie nie zobaczyła. A to chytruska! Ejże, ciociu Polly! Potem znowu wyjrzała - tak niedostrzegalnie - iż powrotem. No i zaczęła co chwila wyglądać zza rogu, zgłębiając własny strach, a ja w przerwach między jej błazeńskimi wychynięciami - cichymi skokami przesuwałem się wzdłuż płotu w stronę narożnika. Zamiar mój był tak natchniony, że to ja skorzystałem na wspólnym 66 rytmie naszych kroków, bo mnie nie widziała. Wkrótce też przestała wyglądać. Teraz z kolei ja, zachowując wszelkie środki ostrożności, wyglądam zza narożnika i widzę, że ma już czterdzieści metrów przewagi i że kuśtyka dalej. Nie wychodząc zza narożnika, tupię ile siły, tak jak tupią ludzie, kiedy kogoś gonią i pędem zbiegają z góry; a ona - siup - przysiada! Gwałtownym ruchem się odwraca i bezradnie unosi ręce ze swoją gównianą torbą. No i znowu widzi, że z tyłu nikogo nie ma. Stoi i stoi z podniesionymi rękami, z poderwanymi idiotycznie do góry rękami, potem je opuszcza, nie wiadomo po co zagląda do torby i chwyta się za serce. Nie wiem czemu, ale jest dla mnie oczywiste, że robi to specjalnie, żeby pokazać, że - o, patrzcie, chora jestem - że ma chore serce i dlatego napadać na nią to brzydko. Być może nawet podejrzewa, że ktoś chciał z niej sobie najwyżej zażartować, i daje jakby do zrozumienia, że za daleko się, pokazuje, nie posuwajcie, bo tu, widzicie, serce mi nawala. Właśnie tak - teatralnym gestem przyciska lewą rękę poniżej gardła i z widocznym wysiłkiem łapiąc powietrze, badawczo spogląda w okalającą plot ciemność. Ponieważ nie wypatrzyła nikogo, jeszcze bardziej ociężale odwraca się i wlecze dalej. Teraz idzie cicho, gotowa w każdej chwili szarpnąć się i obejrzeć, ze strachu zaś całkiem wyzuta z myśli, mija zbawczy ciemny barak z jedynym oświetlo- 67 nym oknem na parterze, tu, gdzie można by nawet zawołać "Ratunku!". W swoim początkowym przestrachu, przed zakrętem co chwila się oglądając, potem wysuwając zza rogu, potem - kiedy szła - nie dostrzegając prześladowców, przegapiła ten ciemny barak, stojący po prawej stronie, zaraz za rogiem, teraz zaś, kiedy obejrzała się po raz trzeci i zrozumiała, że jednak nadal ktoś za nią idzie, powlokła się przed siebie, ja, przywierając do płotu, skręciłem za róg (tworzył go właśnie ten parkan, bodaj przedszkola, już dobrze nie pamiętam), za rogiem więc znalazłem się obok baraku z żółcącym się oknem, ona natomiast już minęła barak i miała przed sobą tylko pojedynczy drewniany budyneczek, wciśnięty na pagórek prawie przy samym moście, a dalej całkiem puste przestrzenie koryta Kopytówki, płynącej teraz na dnie ciemności. Wszystkiego dwie latarnie i to obie za mostem, a przed mostem był mrok, zamazany przez te jaśniejące w oddali tłuste plamy. Za nią była świetlna granica - róg parkanu, oświetlony z tyłu, z początkowego odcinka mojej ścieżki, stamtąd, gdzie po raz pierwszy zaszurałem podeszwami. Nie doceniony przez nią barak nieoczekiwanie mnie przyciąga. Mieszka w nim uczennica o grubych stopach, uczennica tej szkoły dla dziewcząt, do której chodzę na kółko dramatyczne, ona też do tego kółka należy. Światło na parterze pali się akurat u niej, można więc zagwizdać - a nuż wyjrzy, albo nawet wyjdzie z domu. Od razu robi mi się gorąco. I co z tego, że jest już późno. Mało 68 znam tę uczennicę, ale to ta, co na ostatniej próbie potknęła się, gramoląc się z podłogi na scenę i żeby nie zlecieć, złapała mnie, stojącego na skraju sceny, z przodu za spodnie. Oszołomiony nie zareagowałem nawet jak należy na dotyk jej ręki (powodem pewnie było zaskoczenie i cios, zadany paznokciami), a kiedy złapała równowagę, wypuściła sprawę z ręki i niewzruszenie przystąpiła do repetycji obrazka z życia pionierów z idiotycznej sztuki Różowa, w której drażnił mnie swoim fałszem i natręctwem niemoskiewski czasownik "dudlić". Dlatego właśnie gardło mi się ściska na samą myśl, żeby zagwizdać pod jej oknem, przecież już raz tam zaszedłem, kiedy jej matka była w domu; odpisywałem rolę; ponaglany instynktem tarła, kieruję się więc ku żółtemu oknu z białym sitem firanki, bo już doszedłem do wniosku, że wczepiła się we mnie nieprzypadkowo, i obmyśliłem dalszy ciąg zdarzeń we wszystkich rozpalonych wariantach, wliczając w to wspólny pobyt na bezludnej wyspie, bo teraz na mnie przyszła kolej, żeby łapać grubostopą uczennicę i pchać jej łapy pod szkolny fartuch z falbankami. Nie zatrzymuję się jednak i nie gwiżdżę. Nie ulegam największej z tutejszych pokus, bo teraz nie tarło, teraz jestem bestią, tropię, ścigam, niosą mnie posłuszne łapy, a na ścieżce przed sobą mam niechybną, należną mi zdobycz. Zdobycz jest tak bezradna, że nawet pozór bezpieczeństwa, nawet pseudonadzieję na ratunek skwapliwie bierze za samo zbawienie, za sa- 69 mo bezpieczeństwo. W jej rozpaczliwym życiu nadzieja jest tak wielką rzadkością, że w pośpiechu ulegając złudzeniom, skwapliwie uznaje możliwość nadziei. W przeciwnym razie cóż by ją mogło teraz uspokoić, żeby ruszyła jakimś równiejszym krokiem? Nie może to być, żeby wzięta się w garść. Na pewno w swoim straszliwym strachu stwierdziła, że albo prześladowcy zgubili jej ślad, albo prawdopodobny jest kres prześladowań. Być może i spokojne ciepłe powietrze okłamało jej instynkt: że niby jak noc jest ciepła, to wszystko będzie dobrze - przecież gdybym utknął pod żółtym oknem z białym firankowym dnem, to już byłby koniec jej Golgoty, poszłaby już spokojniejsza, chociaż iść jeszcze i iść - tak czy owak będzie strasznie, ale za to nie będzie już okropnych szurgotów i tupania, tych niewytłumaczalnych armatnich głosów, o których prawdę zna tylko kryminalistka noc. Wszystko to można zakładać teraz, a wtedy... A wtedy stanęła przy ogrodzeniu samotnego drewnianego domku, wciśniętego jak czapka na nadrzeczną skarpę po lewej stronie naszej drogi. Dom był na tyle głuchy i wyłączony z żywota, że można w nim było zakwaterować, co się chciało: ciemność i pustkę, w których palec przerywając grubą, pokrytą kurzem pajęczynę natrafi na lepki diabelski blin w chłodnej czarnej śmietanie, albo biegające po ścianach włochate znikomki, albo też kogoś żywcem pogrzebanego, strupieszałego i chowającego się za futryną, by tam w ukryciu się skurczyć, pokryć stuletnim kurzem, a kiedy 70 ktoś inny wstąpi w ten mrok, jęknąć i cicho cmokając przyssać się człowiekowi okrągłymi ustami do szyi... A pod tymi ustami z wątłym gogolowskim wąsikiem, na szyi człowieka od razu nabrzmieje żyła, bryzgająca krwią... Tak więc wzywanie kogoś z owego domu na pomoc oznacza zakłócenie spokoju nocnego żywota, pustki i ruiny na skarpie... Tak się w rzeczywistości tylko wydaje, bo dom po prostu śpi, ale i to są pozory; ja swoim osiedlowo- opłotkowym wzrokiem od razu wypatrzyłem za krzakami dzikiego bzu parę, obściskującą się na ławeczce pod murem. Para przedtem też siedziała cicho, bojąc się zdradzić przed mieszkańcami domu, bo matka może śpi, a może nie śpi (ojca w takich domostwach zazwyczaj nie ma), a teraz, kiedy usłyszeli, a potem dostrzegli zbliżającą się sylwetkę, zamarli, przerwali swoje przedkulminacyjne macanki, unieruchomili odwiedzione spusty, przycisnęli do ławeczki trzęsące się rewersy kolan. Ona ich nie widzi, bo już takich rzeczy nie zauważa, przegapiła już te sprawy, może się w swoim czasie bez nich obyła, a może od razu wydali ją za mąż i nie przeżyła ani pocałunków na przyzbie, ani uścisków na ławeczce, ani odchodzenia od zmysłów na ławce. Gdyby zauważyła tych dwoje i poprosiła o pomoc, to by jej, kimkolwiek byli, już nie wiem nawet kim, pomogli. Obściskujący podniósłby się i zasępiony stanąłby bokiem w dostępnym świetle, kryjąc w cieniu sterczący przód spodni, obściskiwana po chwili wyj- 7i rżałaby z ciemności, już ogarnięta, wypocona i pełna nadziei na nowe dłubanie w zatrzaskach i guziczkach, na wyciąganie zaklinowanych na amen haftek, pchanie się z łapami i aj! - podbój piędź po piędzi jej kokieteryjnych terytoriów, wstydliwych, ale głupiejących pod dotykiem gorącej, natarczywej piątki palców. Kobieta jednak tych dwojga nie widzi, ciemny dom przyprawia ją o drżenie, oczy uciekły jej na plecy, a te pod czołem zbielały ze strachu, a prawa powieka drga, a policzek, jak sądzę, dygocze, a wargi w żaden sposób nie mogą się ułożyć do dźwięku "p-p-p", by wypowiedzieć słowo "p-p-pomocy!". Mimo wszystko obraca się, p-p-postępuje w stronę domu, jak gdyby zamierzała zwrócić się do żywcem pogrzebanego pisarza, piewcy zaporoskiego psychopaty Bułby, albo do ruchliwych biegaczy-znikomków. Patrzy na ciemny budyneczek i nie decyduje się nikogo wołać: jej delikatność i poczucie taktu są silniejsze niż instynkt samozachowawczy (pewnie dlatego dobrze wychowanych ludzi zostały tylko pojedyncze egzemplarze, a wkrótce ich wcale nie będzie). Stoi i niezdecydowanie spogląda na dom, a może po prostu odpoczywa, chwyta pewnie oddech i otrzepuje z kurzu własną odwagę, żeby ruszyć dalej. Jest mi to na rękę. Teraz trzeba ją wyprzedzić, żeby schować się pod mostem, którym będzie przechodziła. Most, jak już mówiłem, jest przerzucony przez małą rzeczułkę, która w ciągu tysiąclecia istnienia państwa rosyjskiego wyżłobiła 72 szeroki jar z niezbyt łagodnymi zboczami - brzegami. Nasza droga dochodzi do mostu wysokim i szerokim nasypem, kiedy więc się schowam za tym nasypem, dostanę się do mostu boczną ścieżką. Ścieżka jest okropna, a nocy i ciemności zawsze się bałem. Przerażają mnie niewidoczne krzaki, ciemne pokoje, przy otwartym oknie na parterze za nic nie mógłbym zasnąć, chociaż mogę iść drogą w nocy, a kiedy nocą jest duszno, wtedy - wypisz wymaluj biały umarlak - arcyspokojnie śpię sobie w ogrodzie na płóciennym łóżku polowym. Dlaczego? Pewnie dlatego, że iść drogą, wytyczoną przez ludzi, to tyle, co mieć za osłonę chytre ogródki, przetarty szlak, brukowaną skorupę traktu; spać w ogrodzie, bo jest gorąco, to tyle, co spać w ogrodzie, bo gorąco. Ale przedzieranie się przez krzaki i łopiany na poboczach, a nocą - wiadomo, krzaki są gęstsze i wyższe, ścieżki węższe i gorsze, w krzakach jest ciemno, a ciemność to substancja w dotyku czarna, usiłująca stopić się z ciemnością, która jest wewnątrz człowieka, przenika zaś do wnętrza przez oczy, nozdrza, uszy, a jedyną obronę stanowi cienka, biaława w mroku skóra, a tę skórę drapią krzaki i kolce - to właśnie coś okropnego, coś nie z tej ziemi. Teraz jednak strachu nie czuję, ponieważ mam j ą - swoją zdobycz. A ona to przecież także obrona przed moimi strachami. Gdyby nie było postaci, która w rozterce stanęła obok milczącego domu, gdyby nie było za dzikim bzem w ogródku tych dwojga z ich rozjątrzoną chucią, 73 pod żadnym pozorem nie wlazłbym pod most. Tylko przekonanie, że nie jestem sam, powoduje, że nieustraszenie znikam wśród łopuchów i sadowię się z boku na belkach pod mostem, tak żeby ją widzieć, kiedy będzie przechodziła przez most i tak, żeby ona mnie nie widziała. Wpełznąłem w spróchniałą ciemność, coś szeleściło, sypało mi się do oczu i za kołnierz, ale się, powtarzam, nie bałem; miałem ją, ona zaś nie miała nikogo. Usadowiłem się obok mostu, uprzednio złapawszy wśród rumowiska na zboczu solidną lagę, i siedząc dogodnie na końcu belki (kto widział takie mosty, wie, że ich filary ułożone są z belek, zawile przecinających się we wszystkich kierunkach), a dogodnie to znaczy, że siedziałem, mając oczy na poziomie drogi i deskowanej nawierzchni mostu, zacząłem przyglądać się postaci, ciemniejącej o trzydzieści metrów dalej, pod budowlą na zboczu. Siedzę sobie spokojnie. Postać też stoi spokojnie - jak gdyby złapała już oddech. Ale ogródeczkowa żądza robi się niespokojna, czy to zaczęli tam sapać, czy też obmacywana, prężąc swój bezwstyd, uderzyła tyłem głowy o mur - ale jakiś dźwięk, który do mnie nie doleciał, sprawia, że mój cel zrywa się z miejsca i oglądając się, czy też nie oglądając, podąża ze wszystkich sił w stronę mostu... mostu... mostu. Byle dalej, byle dalej, byle szybciej od tego milczącego domku z jego nieczystą siłą i zapuszczeniem, które ten przerażający dźwięk zrodziło. 74 Uznała chyba, że odkryła wreszcie źródło strachu i pewna tego, puściła się naprzód. No, no, żwawo idzie! Kołysze się z boku na bok, ale idzie; nie drepcze jak kaczka, tylko idzie jak kaczka, i ten kaczy chód całą nią rzuca. Rozpędziła się nawet, bo ma z górki. No i oddycha ze świstem. Widzę jej białą twarz, trochę krzywe usta - takie ma, torbę płaską i coś u dołu zawierającą - czy to brukiew, czy podłużną bułkę. A ponieważ oczy mam na równi z powierzchnią mostu, patrzę bardziej na jej nogi, utworzone ze zsiadłego, ale żywego jeszcze białka, olbrzymie, obrzmiałe wylewające się poza krawędź białych skarpetek. Spieszy się, nie zważając na drogę, patrząc do przodu, nie oglądając się - na oglądanie nie starcza koordynacji: i bez tego rzuca nią z jednej strony w drugą, a góra tułowia kołysze się jak popadło, no bo kobieta nie umie, nie potrafi - jak gdyby się dotąd nie nauczyła! - szybko chodzić. No i oczywiście nie zauważa dziury, jaką zawsze kończy się droga, kiedy dotrze do mostu, o czym wie każdy, tylko nie ona. No więc widzę, jak wykręca się jej nabrzmiała noga, cała w żylakach i guzach pod lichą skórą, jak ona sama się potyka, krzyczy, omal nie upada - przed upadkiem ratuje ją strach, jeszcze nie przerażenie, jeszcze strach, ale już strach histeryczny, już paniczny. Ponieważ nieoczekiwana dziura wstrzymała ją w rozpędzie, kobieta wstępuje na most już powolutku. Ale dyszy! Wdech i wydech zazwyczaj brzmią różnie, a tutaj brzmią jednakowo, tak jak pompa ssąca - h i c h, h i c h, 75 h i c h. Robi krok, drugi, trzeci, a co ja robię siedząc na końcu belki pod mostem? A to: jak tylko ona zamierza po raz czwarty postawić nogę, w momencie jej stąpnięcia walę tępo żerdzią od spodu w poszycie mostu. Łup! - Co to?! - Hich, hich, hich, hich... - Co to jest?! Co to? Co to? - wykrzykuje, ale idzie, choć najpierw się zatrzymała, nic już nie rozumiejąc, niczego nie widząc. A ja umieram ze śmiechu, zdycham ze śmiechu, trzęsę się, zatykając usta, ściskając kolana - przyciskając się do suchej i szorstkiej pionowej belki. Ponieważ nie mogę rechotać na cale gardło, wciągam nosem powietrze z desek, stanowiących poszycie mostu. Krztusząc się już swoim śmiechem, swoim przyszłym przekleństwem, pochrapując i rozcierając pot po twarzy - bo pod mostem jest duszno - zmieszany z kurzem i z próchnem, w takt jej człapania krótko stukam po wewnętrznej stronie poszycia. Uderzenia są takie jak trzeba, tępawe i głuche, bo deski od spodu są spróchniałe i gąbczaste. Te uderzenia takie jak trzeba, pokrywające się z jej ciężkimi krokami, na tyle ją zaskakują, że już prawie schodząc z mostu się zatrzymuje - uderzenia natychmiast ustają - i nagle słyszę jej śmiech. I chlipnięcia. Zwariowała czy co? A ona nagle zdejmuje swoje szerokie półbuty, wykoślawione na zdeptanych obcasach - przyjrzałem się im, kiedy wlokły się koło mnie po moście - potem ściąga białe skarpetki, nienormalna jed- 76 nak... nie, normalna! - stwierdziła, że tak dudniły jej własne kroki. Chce to sprawdzić. Ma nadzieję, jak się okazuje. Myśli, że to jej się tak zdawało ze strachu. Dobra, niech się cieszy. Głuchych uderzeń więcej nie będzie, a ona boso dociera do końca mostu, przy czym idzie zadowolona, to nawet widać, przecież wszędzie jest cicho. U końca mostu - zatrzymuje się - Boże, Boże, nieporozumienie się wyjaśniło, można teraz pomyśleć o swoich nogach! A co się stanie, jak pójdę dalej na bosaka? Z jednej strony ciche stąpnięcia bosych stóp nie przeszkodzą wsłuchiwać się we własny strach, z drugiej - nogi będą miały lżej. Ale głupio jakoś trzymać w jednej ręce torbę, a w drugiej obuwie. Chyba postanowiła włożyć buty. Tak, rzeczywiście. Podeszła do poręczy mostu, postawiła półbuty na moście, zaczyna unosić nogę. Rączki torby przycisnęła podbródkiem do piersi, a oporna noga, otrzepana skarpetką, ma zamiar trafić w podstawiony but. A ja z okropną siłą walę kijem. Ale nie w spróchniały spód, tylko w suchą wystającą belkę... I dobrze! Z wrzaskiem "nie!" rzuca się naprzód, boso, nie wiadomo jak chwytając swoje manatki, choć jeden trzewik zostaje na moście. "Nie, nie!" - woła. Woła, ale jakoś dziwnie - ile ma siły, ale cicho. Żeby usłyszał prześladowca, a reszta nie: niezręcznie jest jej zajmować swoją osobą cały świat, krępuje się przeszkadzać reszcie świata w poruszaniu skrzelami, tak jakby reszta 77 świata znajdowała się na tym nasypie. W łopianach są myszy i pająki. Wróble siedzą w krzakach, tam gdzie jest wyżej, i śpią. Ale myszy-wróble-pająki nie zbiegną się, nie spełzną, nie zaniepokoją, a ludzie, ludzie utonęli na dnie w grubym namule snu, do najbliższych psów jest jeszcze daleko, a dalekie nie słyszą cichego lamentu: teraz obwąchują księżyc w ostatniej kwadrze, który, jak się okazuje, jest jednak na niebie - przedtem latarnie przeszkadzały go dostrzec, a jest w takiej już ostatniej, zakazanej kwadrze, że czyni noc tym niebezpieczniejszą, rozstawiając po wszystkich kulisach liczne ciemne cienie. A ona krzycząc, biegnie, skomląc, biegnie, bezgłośnie zawodzi, a ja już ze śmiechu przestaję widzieć cokolwiek, mogę sobie tylko wyobrazić, co było dalej. I dla was tu teraz ten obraz odtwarzam. Sądzę, że dalej było tak: Rzuciła się boso i ileś tam kroków przechybotała się, ale ziemię w tych czasach zaczęto już pomalutku zasrywać, toteż na zakurzonym poboczu, na które jej nalane stopy same skręciły z kamiennego bruku, już trafiały się gwoździki, albo zardzewiały ułamek brzeszczotu, albo kawałek drutu kolczastego. Na coś tam nastąpiła, a może o coś się uderzyła, bo krzyknęła jak ptak, tak jak to krzyczą ludzie w podobnych wypadkach, zatrzymała się, przycisnęła jedną nogę do drugiej i zaczęła się wpatrywać w stronę pozostawionego na moście trzewika. Pojękując, a może pochlipując, powolutku, pomalutku włożyła jednak ten, który zabrała ze 78 sobą, po czym zrobiła krok w kierunku mostu. Potem się zatrzymała. A ja siedzę cicho. Postała chwilę. Jeszcze kroczek. A ja cicho siedzę i nie walę kijem. Znieruchomiała. Jeszcze jeden kroczek. Cicho płacze. Słyszę to, bo sam siedzę cicho. Nie, przesłyszałem się. Coś szepcze. Błaga kogoś. Szepcze i błaga tak: "tak nie można, nie, przestańcie..." A ja siedzę cichutko. A ona jeszcze kroczek. Postanowiłem już nie stukać kijem. Łaps - szarpnęła w końcu z powrotem swój pantofel, a ja siedzę cicho. Sprzykrzyło mi się już śmiać na tym końcu belki i zachciało pójść do domu. Wtedy pewnie obuła się do końca - z mojego miejsca nie mogłem zobaczyć dokładnie. Dokładnie za to słyszałem: to zamilknie, to zamamrocze, a potem - hich, hich, hich - odchodzi. Niech idzie. Niech odejdzie jak najdalej. Ja muszę wyjść na drogę i kontynuować wydarzenia. Za mostem widać widownię tych wydarzeń, która wygląda następująco: brukowany trakt, połyskując porozbijanymi szkiełkami i miką brukowców, biegnie po nasypie pod górkę i prosto, dopóki parów się nie skończy (to jakieś pół wiorsty), potem droga zrównuje się z ogólnie uznanym poziomem ziemi i biegnie prosto jak przedtem. Od razu zza nasypu po lewej wyłania się trzypiętrowy tylko, ale potężny budynek szkoły. Potężny dlatego, że w nocy jest to ciemna sylwetka, a za dnia obok szkoły zaczynają się trawiaste ulice z podkreślającymi jej potęgę bieda-domkami i szopami. Droga biegnie obok szkoły, a potem, 79 nie zmieniając kierunku, wzdłuż jednego z boków prostokąta, utworzonego przez kwartał trawiastych ulic. Wyobraźcie sobie, że ta kartka, którą macie przed sobą, jest właśnie takim kwartałem. Droga idzie z dołu do góry wzdłuż jej prawej krawędzi, szkoła stoi bokiem do drogi, wzdłuż dolnej krawędzi kartki, a nasze domki są: jej - bliżej dołu lewej krawędzi, tam gdzie jest dolna zszywka w zeszycie, a mój - bliżej górnego końca tego samego brzegu, tam gdzie w zeszycie jest zszywka górna. Na razie nasza droga nie osiągnęła nawet szkoły, to znaczy dolnego prawego rogu kartki, toteż - na drodze i w opowiadaniu - wybiegliśmy nieco naprzód. Odeszła już dosyć daleko od mostu, dokładniej mówiąc, powlokła się dosyć daleko, bo mając skaleczoną nogę na domiar złego jeszcze kulała; a iść jak kaczka i jeszcze w dodatku kuleć to już w ogóle nie ma sensu (przy czym nie wiadomo, czy kulała na tę nogę, którą powłóczyła, czy na drugą). Idzie więc i się nie ogląda. Księżyc świeci. Wyłażę spod mostu, przekradam się wzdłuż barier i czekam, aż kobieta dotrze do pierwszej latarni, która wydawała się daleką tłustą plamą, wtedy, gdy - pamiętacie? - obszedłem róg. Ledwie dobrnęła do latarni, wydaję z gardła dźwięk, brzmiący jak głośne, puste przełknięcie. Nieokreślony, głośny, paskudny, brzuszno-gardłowy dźwięk. Zdławiony. U-up. Niewytłumaczalny. A ona znowu się wzdryga, znowu się odwraca, a ja wychodzę z ukrycia (niech widzi), po czym 80 schylam się, dla niej się schylam, wykonując powolne, niedorzeczne ruchy, przebiegam drogę i chowam się w chaszczach na poboczu. Przerwa. Patrzy osłupiała. Przerwa. Wpatruje się. Wtedy ja się schylam i wykonując błazeńskie ruchy, znowu przebiegam drogę, by schować się w chaszczach na przeciwległym poboczu. Przerwa. Patrzy osłupiała. Przebiegam drogę i znowu w chaszcze, a tam wydaję donośny dźwięk przełykania, głośny i niesamowity w blasku księżyca. U-u-p. A zatem widzi (przedtem słyszała, teraz w końcu widzi) swego prześladowcę, ściśle mówiąc, prześladowców, którzy przebiegają drogę. Ale co ma robić? Paść na kolana? Błagać o litość? Kogo? Prześladowcy na razie nie są konkretni, a i znajdują się daleko. Padać na kolana na bruk? W ciemnym miejscu głupio, bo nie będą widzieli, a pod latarnią, chociaż widać bardzo dobrze - to byłoby strasznie i dziwnie. Klęczeć w nocy pod latarnią? Może usiąść? Bardzo by chciała usiąść. A w ogóle to jest zmęczona i sądzę, że najchętniej by się położyła. Położyła i umarła. Przecież nie można umierać stojąc, bo upadnie człowiek i się potłucze. Nagle widzę to, o czym nikomu potem nie będę opowiadał. Dlatego, że z jednej strony trudno jest opowiadać o czymś takim, a i nie jest to zbyt ciekawe, to znaczy, nie jest śmieszne. Z drugiej zaś strony w moim ówczesnym płazim móżdżku, instynktownie oczekującym Dekalogu, ale go nie świadomym, coś jednak zaświtało, a może zresztą i nie zaświtało. 81 6 - Trawiasta ulica Ona w każdym razie stoi w świetle latarni, widzi licznych prześladowców, którzy krótkimi skokami na ukos przebiegają drogę i zalegają na poboczach, no i dzieje się z nią to, czego nigdy w życiu się nie spodziewałem, i czego, trzeba powiedzieć, tamtej nocy nie pojąłem, tak więc Bóg dal mi t o zobaczyć raz jeszcze. ...W wiele lat później mieszkałem w Leningradzie, w komunalnym mieszkaniu. Mieszkałem w podzielonym pokoju i to nie sam. Był tam wielki rudy kocur. Nie syberyjski, ale ogromny i trudny do zapomnienia. Powiedzieć, że lubię koty, to mało. Jak tylko zobaczę taką stateczną osobistość, to zaraz łagodnieję i nie odrywam od niej oczu. Kot podkradał to i owo sąsiadom. Nie po to, żeby się pożywić, tylko żeby napsocić. Potem gdzieś się chował. Następnie wybuchała awantura. Potem zdenerwowana właścicielka kota odnajdywała go, powiedzmy, wśród drew, które w nie kończącym się korytarzu ułożone były w sagi, a następnie tłukła go kapciem, bo na ogromnym kocurze rękę można sobie było posiniaczyć. Kot pod tym nie całkiem bezlitosnym kapciem kładł uszy po sobie, wciskał się w podłogę, w ogóle cierpiał męki, ale po sposobie, w jaki kapeć odbijał się od niego, widać było, że podobnym do oklasków trzepaniem nie zmieni się tej złodziejskiej natury. Właścicielka dokądś pojechała, a kocur, który nocami zazwyczaj sypiał na rozścielonej w nogach łóżka lokalnej, leningradzkiej gazecie, wstawał razem z gospodynią o szóstej rano i wychodził na 82 ciemny śmierdzący korytarz na swoje trociny albo do porannego spodka, zaczął z nudów wyć po nocach, jakby musiał niezwłocznie wyjść. Ogłupiały od środków nasennych, wstawałem, żeby go wypuścić na te trociny (co oznacza, że w stanie pełnej nieświadomości miałem zapędzać go z powrotem, żeby nie dobrał się do rondli), ale kiedy już wstałem, nie mogłem kota znaleźć, bo chował się pod niskim łóżkiem swojej pani, skąd nie można go było wyciągnąć nawet pogrzebaczem. Okazało się, że po prostu znalazł sobie zabawę. Kładłem się do łóżka, a potem zabawa zaczynała się od nowa. Jej początek przypadał na trzecią w nocy, kiedy czwarta tabletka barbituratu morzyła mnie wreszcie, zmęczonego wieloma rzeczami - a jakimi, opowiem innym razem. Ciągnęło się to przez kilka nocy. Kot wył, ja wstawałem, kot się chował itd. W końcu postanowiłem zastawić walizkami całą podłóżkową przestrzeń. Kiedy zgodnie ze swoim planem kocur wydał głos w środku nocy, wstałem i ujrzałem jego daremne próby wlezienia pod łóżko, bo między ściśniętymi walizami nie było szczeliny. Wtedy, żeby nauczyć kota rozumu i ukarać, użyłem najstraszniejszej rzeczy, jakiej przyszło mu w życiu doświadczyć - włączyłem zawczasu przygotowany odkurzacz i powoli poprowadziłem wyjącą rurę w stronę uwielbianego przeze mnie w pozanasennym świecie, a teraz zupełnie bezradnego stworzenia. Kocur przybrał groźną postawę, nadął ogon i powoli zaczął się cofać tam, dokąd wciskała go rura - do kąta. I ja, i on wie- 83 dzieliśmy, że to koniec. Cofał się, ale rura nacierała nań w ceremonialnym rytmie jego uroczystego odwrotu. Już jest w kącie, już rura wyje całkiem blisko, już kot wciska się w kąt, już przysiada na tylnych łapach i straciwszy jakoś od razu swoje zwykłe dostojeństwo, całkiem przywiera grzbietem do kąta, w którym to właśnie celu musiał przysiąść na tylnych łapach. Rura zbliżała się do niego ze świstem, a wtedy jego mięśnie nagle zwiotczały, przestał się prężyć, zrozumiał, że nie ma gdzie się już wciskać, że to ściana, egzekucja, śmierć, zaczął nagle dygotać, jakby miał silną czkawkę, albo jakby skręcały go wymioty, które nie mogą wydostać się na zewnątrz. Nie zmrużył oczu, tylko je zamknął; dygotał, a jego rude serce, jego rude serduszko pewnie się rozdęło w swoich arteriach i żyłkach i z każdym uderzeniem pchało się do gardła, ale wyskoczyć przez nie w żaden sposób nie mogło, tylko wstrząsało moim prostodusznym współlokatorem, który siedział, lekko wyprostowany z półpodniesioną w jakimś celu łapą, bezużyteczną i wcale już nie dumną łapą... czy też... jeśli wolicie - łapką... Wyłączyłem odkurzacz i dospałem proszek nasenny do końca. Takim więc sposobem zobaczyłem t o po raz drugi. U kota. I nigdy tego nie zapomnę. Daj Boże, żeby mój poczciwy kocur w swoim kocim raju nie zachował do mnie urazy i wszystko to zapomniał. W świetle latarni zobaczyłem coś takiego po raz pierwszy. Czy to spazmy napływających 84 mdłości, czy też zdziesięciokrotnioną czkawkę, czy też uderzenia serca w żyłach i żyłkach. Kobieta stała w świetle latarni z twarzą uniesioną do góry, i coś w niej dygotało, coś nią rzucało, coś, co wyrywało się z jej wnętrza. Na białej twarzy czerniały trochę krzywe usta, była jeszcze torba w opuszczonych rękach, była obwisła bluzka, zawierająca płaską pierś nad wypukłym brzuchem. Kobieta była dosyć dużego wzrostu, spódnica wisiała jej o wiele poniżej kolan, a napęczniałe nogi, niczym dopełzające do krawędzi rondla zakwaszone ciasto, wylewały się poza krawędzie trzewików. Trzymając w ręce skarpetki i torebkę, dygotała coraz mocniej, a ja przestałem przebiegać przez ulicę. Pewnie mi się sprzykrzyło. A co dalej? Dalej było ot, co: nie umarła, w końcu kot też nie umarł; poszła dalej, a ja za nią. Poszedłem po prostu w pewnej odległości. Ona się zatrzymywała i ja też się zatrzymywałem. Oglądała się rzadko. Dlaczego się zatrzymywała, teraz już wiem. Jej łydki wypełniała ciężka szara cyna. Zwykle, jak takie coś przekroczy dopuszczalną dawkę, nie można już zrobić kroku i na chwilę koniecznie trzeba się zatrzymać, żeby człowiekowi ulżyło. Co to takiego, nie mam pojęcia, być może groźne chromanie przestankowe, może skurcz mięśni, ale teraz mnie też zdarza się tak zatrzymywać. Pewnie i ona zatrzymywała się z powodu tej gorącej cyny, człowiek wtedy nie może zrobić kroku. Tak doszliśmy do narożnika, gdzie bokiem do 85 drogi, zasłaniając księżyc, piętrzyła się szkoła. Kobieta musiała obejść szkołę albo z lewej strony, ale wtedy musiałaby iść w niebezpiecznym cieniu, rzucanym przez szkołę - albo złodziejskim ciasnym przesmykiem między księżycową - prawą stroną szkolnego budynku, a lichymi, przydennymi szopami trawiastej ulicy, na co, i bez tego ledwie żywa, nie mogła sobie pozwolić, chociaż taka droga do domu była najkrótsza. Mówiłem już, że kobieta mieszkała (jeśli kwartał ulic przyjąć za kartkę w zeszycie) - po lewej stronie, na poziomie dolnej zszywki, że droga szła wzdłuż prawego brzegu stronicy, a ja mieszkałem tam, gdzie górna zszywka. Droga szła wzdłuż kwartału z prawej strony, a przecinając miejsca zamieszkałe, obfitowała w latarnie, toteż kobieta ruszyła przez te cicho śpiące rejony, to znaczy poszła po obwodzie kwartału (kartki w zeszycie) w kierunku przeciwnym, niż wskazówka zegara, czyli musiała przejść zbędny kilometr, chociaż do domu po prostu nic by jej nie zostało, gdyby poszła mrocznawą szczeliną między szkołą i szopami. Idąc zaś dookoła, musiała przekuśtykać obok mojego domu (koło mojej górnej do swojej dolnej zszywki). Ja zaś skręciłem w lewo, szybko przeszedłem przez piekielne mroki zaułka i po trzech minutach siedziałem przed swoim domostwem, za krzakami, na ciepłej, rozsypującej się przyzbie. Nigdzie nawet psy nie szczekały, gałęzie zaś, a tym bardziej firanki, ani drgnęły. Jakiś czas trzeba było na nią czekać. W końcu 86 jednak - hich, nich, hich - zaciemniała niewyraźnie wysoka postać z małą głową. To zatrzymywała się, to, coś mamrocząc, człapała dalej. Kiedy dobrnęła do mojego domu, zauważyła ławeczkę po zewnętrznej stronie płotu i usiadła na niej. Ręce jej trzęsły się lekko. Twarzy nie widziałem, bo znajdowałem się z tyłu i trochę z boku, ale trzeba założyć, że trzęsiączka, jak mawiał Turgieniew, policzka, odchodziła na całego. Kobieta usiadła i zaczęła coś szeptać, a ja zamarłem na swojej przyzbie. ...Cóż to takiego... - szeptała - co to to, co to... jakżeż to... kto to... kto to?... i kropelki mi się skończyły... recep-p-pta... co jak... gdzie jesteś Jerzy Jerzyku mój... Żorżyku gdzie jesteś... tab-let-t-tki t-t-też... gdzież ty jesteś? Boże co się z tobą dzieje... przecież nie wiem... jestem przecież sama... hich-hich-hich... sama, Georges... jakże tak można?... taka okropność... całe życie.. czy ty też tak... t-t-taki koszmar... mój Jerzy... walca tańczyłeś... hich-hich-hich... dwadzieścia kropel Żorżyku i przejdzie... gdzie jesteś gdzie jesteś... bo nie ma ciebie... Nazajutrz ten i ów miał jednak z tego wszystkiego porechotać. Wstałem o pierwszej jak zazwyczaj, i od razu dostrzegłem, że za oknem idzie ta kobieta, patrząc niby przed siebie, ale też jak gdyby w bok. Było gorąco, wyszedłem więc i usiadłem na ławce koło furtki. Pojawiła się znowu, niosąc wodę z hydrantu. W oczy rzucił mi się 87 duży palec jej nogi, obwinięty półprzeźroczystą batystową chusteczką mlecznego koloru i wystający z ogromnego sandaliska z ceraty. Niby przypadkiem niby przystanęła, niby żeby złapać koło mnie oddech. - Pro-szę po-wie-dzieć - zagadnęła nagle, patrząc, jak jej się zdawało, odważnie, ale w ziemię: - Pro-szę po-wie-dzieć, czy to nie pan wczoraj nocą skradał się za mną? Jeśli p-p-pan, t-t-t-o p-p-po co? W ogóle to nie należę do t-t-tchórz-liwych, ale będę musiała pomówić z pańską ma-ma-mą... - po czym odważnie i rozpaczliwie spojrzała, gotowa w razie czego odskoczyć nawet od swojego wiadra. - Ja? Co też pani! Ja wieczorami słucham przez głośnik... Wczoraj na przykład nadawali listy robotników... do towarzysza Stalina... Potem operę "Carmen" kompozytora Bizeta. - Po czym bezczelnie popatrzyłem w jej rozedrganą, rozkwaszoną twarz. - Bizeta, wie pani, Georgesa... - Ach tak, rzeczywiście - powiedziała pospiesznie i zbladła. - Ja też zazwyczaj l-l-lisiy... towarzyszy robotników... i m-m-muzykę... bardzo miło porozmawiać... Czy pan lubi Brahmsa? - nagle jak gdyby się spostrzegła, rozpaczliwie, ale bezradnie powiedziała: - Lubi pan Brahmsa? Ja lubię... -powiedziała, wybiegając daleko w nasze przyszłe życie, w którym jej samej już nie będzie. A to właśnie wtedy jeszcze bardzo przyszłe życie stało się teraz moim przeszłym, dawno minionym życiem, a samo życie pojechało dalej, tylko że 88 z jakiegoś powodu i ona, i jej ówczesne mamrotanie trafiło dziś znowu do mojego życia. Jeśli chcecie wiedzieć, co myślę dziś o tym wszystkim, przeczytajcie jeszcze raz początek tej rozciągniętej na całe życie historii i przeczytajcie nieskładną i zuchwałą moją modlitwę. Tyle, że nie wiem, za kogo modlić się miałbym dzisiaj do Tego, Który Słucha - przecież nie wiem, jak się nazywała i wtedy też nie wiedziałem, a zapytać dziś już absolutnie nie mam kogo. DWAJ TOBIASZE Stary Nikitin obmył i wytarł krowie tylne nogi, ogon i całą resztę, ale krowa znowu się spaprała i praca starego Nikitina poszła na marne. Stary Nikitin jednak nie zaklął, tylko zwęził swoje straszliwe bezbarwne oczy. Znowu obmył i do sucha wytarł krowę, przyjmując, że kiedy się pasła, liznęła niezdrowy dla bydła kamień filozoficzny. - Gaapy - powiedział. Stary Nikitin podliczył podatki, ale zrobił błąd, pisząc słowo "suma" z dwiema literami "summa". Trzeba było wszystko przepisać, jednakowoż stary Nikitin znowu nie zaklął. - Gaapy! - powtórzył. Stara Nikitinowa dała mu jedzenie w półmisku, a on odmówił modlitwę i chyłkiem się przeżegnał, po czym zaczął szybko jeść, ale wtedy ulicą, rozgrzaną latem, jakiś palący przypadkowo przeszedł koło ich okna, toteż do pokoju wleciał zapach tytoniu. Stara Nikitinowa szybko zatrzasnęła okno, a stary Nikitin znowu zwęził swoje straszne bezbarwne oczy i cicho powiedział: - Gaapy! Stary Nikitin wyjął, skąd trzeba, grubą, pisaną po dawnemu książkę, usiadł, żeby przez okno, 90 które stara znowu otwarła, nie było go widać z ulicy i bez żadnych tam okularów zaczął czytać. Zamyślił się jednak i całkiem zwężając straszliwe bezbarwne oczy, znowu nie rzucił przekleństwa, tylko stwierdził smętnie: - Ga-a-a-apy! W tej chwili z dalekiego daleka doleciał cichy dźwięk podwójnego wystrzału. Najpierw rozległ się nad Szosą Leningradzką, potem skręcił na Chimki, poleciał wzdłuż lewego brzegu rzeki Moskwy, przeleciał nad Piotrowsko-Razumowskim, po czym zaczął się tłuc echem na różne strony i doleciał w nasze okolice. Stary Nikitin rozszerzył swoje straszne oczy, wstał i obciągnął rubaszkę. Wstała też stara Nikitinowa. Spojrzeli na siebie i chyłkiem się przeżegnali. Przy tym stary już po raz kolejny nie zaklął, tylko zwyczajnie i z zadowoleniem w głosie rzekł: - Ga-a-apy! Za pierwszym razem wyrzekł to, albowiem krowę pozostawiono bez dozoru; za drugim dlatego, że trzymający się starej pisowni nawet w stosownym czasie nie spostrzegli, że zabrano im jedną literę z wyrazu; za trzecim razem słowo padło z powodu nie zamkniętego przed grzechem okna; za czwartym - było to tęskne westchnienie po utraconym kapłaństwie Chrystusowym, bo raskolnicy, liczący nikonianom palce, wściekający się i cierpiący z powodu drobiazgów, zapomnieli zatroszczyć się o przedłużenie tego gatunku, w końcu przeto zostali z niczym, tracąc prawych arcypasterzy i świątynie Boże. 9i Ostatni zaś raz słowo zostało wypowiedziane z powodu dwóch dalekich wystrzałów. Strzelano pod Chimkami. Na Moskwę szli Niemcy. Stolicę w tych dniach też, jak się okazało, zostawiono bez dozoru, a na trawiastych ulicach wszyscy właściciele i właścicielki domów czekali na Niemców i nie mogli się doczekać. Żeby czas żwawiej mijał, stary Nikitin postanowił czytać księgę Tobiasza, a stara Nikitinowa, też bez użycia okularów, zaczęła skrobać drewnianą tacę na chleb i sól. ...Ja, Tobiasz, chodziłem drogami prawdy przez wszystkie dni żywota mego... wonczas za-grabion był cały mój majątek i nie zostało mi nic, okrom Anny, żony mojej i Tobiasza, syna mego... I położyłem się na dziedzińcu pod murem... a kiedy twarz miałem odkrytą, ptaki wypuściły na oczy moje pomiot gorący, przeto bielmem pokryły się oczy moje... Od razu wszystko znalazło się na swoim miejscu. On jest Tobiaszem, któremu wróbel narobił na oczy (bezbożna władza), ale anioł Rafael przywiedzie syna do domu z powrotem i z pomocą (Kolka Nikitin siedział za drobną kradzież), żeby spadła zasłona z jego oczu, na razie wprawdzie widzących, ale nie umiejących liczyć liter, chociaż wszystkie litery będą przywrócone, i odnajdzie się w ziemi mołdawskiej, a może być, że w niemieckiej, biskup prawdziwej wiary... Przy biskupie błogi nastrój starego Nikitina od razu się ulotnił. Nie, nie znajdzie się! Nie znaaaj-dzie! A winien temu, grzech powiedzieć, sam 92 święty protopop! Toć prawda przecie! No, nie on? Jakże tak mógł?! - Gaaaapy! - strasznym głosem rzekł staruszek Nikitin, a straszne bezbarwne oczy znowu strasznie mu się zwęziły. Rację miał we wszystkim, rzec można, tylko nie co do Tobiasza. Starym Tobiaszem był najpewniej Chiniek, który mieszkał przez drogę za hydrantem, nie nadającym się teraz do użytku, cały bowiem wysmarowano musztardą. Musztarda? A cóż to za galimatias? Chiniek, krowa. Tobiasz, kapłaństwo od Bogoczłowieka i musztarda, którą wysmarowany jest hydrant? Nie, to wcale nie galimatias. Tak właśnie - całkiem zgodnie z naturą rzeczy, chociaż w swoisty sposób - urzeczywistniają się Wielkie Wydarzenia na porośniętych trawą uliczkach, inaczej mówiąc, w codziennym bytowaniu zwykłych ludzi. Ale nie tylko, nie tylko zwykłych! Kimkolwiek byś był, człowiecze, niezbyt daleko masz do krowy, bo twoje poranne mleko przeszło od wymienia do twojej filiżanki przez trzy, powiedzmy, cztery pary rąk; wodę - czyś Tobiaszem, starowierskim męczennikiem, czy też dyktatorem - często bierzesz sam z kranu, czy też ze źródła; musztardę masz na stole - czy jesteś kimś, czy też nikim; w twoim życiu zatem, kiedykolwiek, gdziekolwiek i kimkolwiek byś był, pewną rolę gra czasownik "smarować": całe oczy masz zasmarowane, bo w Ziemi Świętej spadł ci na nie gorący ptasi "pomiot", prześladowcy -nikonianie obsmarowali cię przed światem Bożym; kro- 93 wi zad jest usmarowany nieczystościami, a kiedy Mołotow je obiad z Hitlerem, kotlet cielęcy jest posmarowany musztardą. W istocie rzeczy ludzie przeżywają swoje życie jednakowo, chociaż dominuje pogląd, że przeżywają je rozmaicie. A rozmaitość jest wprawdzie rozmaita, ale pozorna, ponieważ posmarowany musztardą kotlet i wysmarowany musztardą hydrant mają związek, jakkolwiek brzmi to dziwnie, z jednym i tym samym, a dla czynności smarowania mamy, dzięki Bogu, słowo! Czy ciskałeś kiedyś, czytelniku, kamieniami? "Ciskałem - odpowie czytelnik - kamieniami, poczynając od kamienia z procy, a kończąc na kamyku do cudzego ogródka". Czym więc ciska się lepiej, a czym gorzej? Odpowiadam: Niedobry jest do ciskania kawałek cegły - duży jest niewygodny, a mały mało waży. Nie lepiej lecą brązowe szkiełka od butelek. Marnie się rzuca drobnymi kradzionymi jabłkami, suchymi grudkami ziemi, zeszłorocznymi pustymi kartoflami i byle jak nasadzonymi siekierami. Dobrze się rzuca grudkami świeżego kitu, gładkimi morskimi otoczakami (ale to towar z importu), zielonymi gruntowymi pomidorami średniej wielkości, śliskimi kocimi łbami, które czasem trafiają się w moskiewskiej glebie, cudownymi kamieniami niedużych rozmiarów, mosiężnymi pięćdziesięciogramowymi odważnikami i różnymi innymi rzeczami. Biorę pod uwagę i rzucanie zwykłe, i do celu. Rzucać w coś jest przyjemniej: uderzenie pomi- 94 dorem każdą kurę wprawi w panikę, odpowiedni kamień doszczętnie rozbije szybkę świetlika, a okrągłe biblijne bazalciki będą ciężko, miękko i głucho uderzać o słodkie ciało jawnogrzesznicy. Ale co do słoika z musztardą, to trzeba przyznać, że nie istnieje nic odeń lepszego! Jest ciężki i w sam raz pasuje do dziecięcej dłoni. Grząska konsystencja jego zawartości czyni dynamikę lotu niezwykłą i niepowtarzalną, wskutek czego słoik leci jak gdyby koziołkując. Roztrzaskuje się, tworząc w sumie cztery dźwięki: brzęk szkła, żeliwny huk hydrantu jako takiego, a potem, jeśli wieczko jest z karbolitu, to najpierw chrzęst, jak gdyby ktoś nadepnął na wielkiego chrząszcza albo na płytę patefonową, a następnie brzęk, huk, i pacnięcie. To musztarda przywaliła w hydrant. Miękko i ciężko jak w ciało jawnogrzesznicy, albo soczyście, jak legumina o gębę komika filmowego. Przy tym musztarda jest koloru sraczki, co przydaje dodatkowej uciechy, a pachnie ładnie i ostro. No i - co najciekawsze! - rzuca się tak przez cały dzień, a dorośli nie przeszkadzają. A słoiczków z musztardą można mieć, ile dusza zapragnie. Skąd? Z kiosku spożywczego, który jest obok hydrantu. Jak to? A tak to. W kiosku została tylko musztarda. A gdzie jest reszta towarów? Sprzedawcy wynieśli. 95 A dlaczego dorośli nie przeszkadzają w rzucaniu? A bo też wynoszą, gdzie tylko mogą i co tylko mogą... Zresztą w kiosku więcej towarów nie będzie, toteż rozbiorą go na opal, w innych zaś sklepach w ciągu najbliższych czterech lat będą stały wytworne stosiki konserw z krabami, opatrzone swojskim napisem "CHATKA" z uciętym "KAM", ale nikt ich nie będzie chciał brać na kartki. Ludzie będą głodować, ale krabów nie kupią, w przerażeniu będą jedli mrożone słod-kawe kartofle. Ale krabów na kartki nie wykupią. Nie będą przyprawiać kartofli krabami i robić salade d'olivier, bowiem uświadomienie w tej dziedzinie dokona się o wiele lat później, gdzieś miedzy łowami na kosmopolitów a lotami kosmonautów, a na razie nie nadeszła nawet epoka zastępców d/s polit., chociaż po opisanych w opowiadaniu wydarzeniach niezwłocznie nadejdzie. Gdzie jednak są ci, którzy zostaną określeni jako zast. d/s polit.? Nie ma ich. A milicja? Milicji też nie ma. Jak to nie ma? Ano nie ma. Gdzież więc jest, gdzie są ci, którzy położą kres rzucaniu w hydrant rozkradzioną przez dzieci musztardą? Nie ma takich. Pewnego pięknego dnia, proszę zwrócić uwa- 96 gę - pewnego konkretnego dnia dorośli przestali mieć głowę do tego. Ten dzień, dwa, czy też trzy dni - nie pamiętam - nosiły nazwę paniki. Jak to wszystko się odbywało? Co to było? Nie wiem. Ale fakt ciskania słoikami w hydrant mogę poświadczyć. Sam ciskałem i wielokrotnie trafiałem. Ponieważ, jak już mówiłem, swoją absolutną przydatnością do rzucania górują i nad morskim otoczakiem, i nad biblijnym kamieniem króla-procarza. Kiedy dzisiaj rozmyślam nad tym dziwnym zajęciem, pachnącym musztardą i jasną jesienną pogodą, dochodzę jednak do wniosku, że dorośli nie przeszkadzali dzieciom, bo dorosłych nie było - jeden walczył, drugi się ewakuował, trzeciego nic to nie obchodziło, bo sam chwytał, co mu w rękę wpadło. No, ale wtedy wychodzi na to, że im też nie przeszkadzali stosowni, że tak powiem, dorośli. Gdzie się podziali? A jeszcze bardziej dorośli? Gdzie przepadli? A ci jeszcze, jeszcze bardziej dorośli, którzy mieli po prostu pilnować bardziej dorosłych? Ich też nie było, czy co? Kiosków i magazynów oczywiście nie szabrowali, ale zwiać mogli z pewnością. A najbardziej dorośli, na co wtedy patrzyli? Czyżby... i oni? Ale dlaczego w takim razie bezczynnie siedzieli naj doroślejsi ze wszystkich? Też pełna zmywa? A ten najdoroślejszy?... Ten, co najwyżej urósł? Tutaj łańcuch logiczny zdecydowanie brzęczy i się urywa. No i dobrze robi, chociaż za każdym razem, kiedy zaczynam myśleć, gdzie, u licha, podziali się ci najpierwsi, ci najmniejsi dorośli, 7 - Trawiasta ulica 97 ogrodzie, dokąd rozzuchwaleni właściciele wpuszczali niechętnie, a już tym bardziej nie dopuszczali do ciepłego pieca - nocą przecież na ulicy robiło się zimno. Właściciele nie wpuszczali, nie wpuszczali, ale w końcu zawsze wpuścili, choć niechętnie, przy czym bez przerwy opowiadali, że jest taka niemiecka ulotka - kto ją widział, nie wiadomo, ale napisane w niej było tak: Wy, paniusie, posłuchajcie: Po dołkach się nie chowajcie, Bo przyjadą nasze czołgi I zasypią wasze dołki. Niektórzy cytują: "rozjadą wasze dołki", jeszcze inni: "zakopią wasze dołki", ale istoty rzeczy to nie zmienia. A istota jest taka: pod Chimkami strzelają dniem i nocą, a dzieci ciskają w hydrant słoikami z musztardą. To znaczy, że tylko patrzeć. Powiadają, że Niemcy ustalili, kiedy nadejdzie to "tylko patrzeć". W dodatku krokiem defiladowym. Spokojnie i bez pośpiechu. Konkretnego, umówionego dnia. A na razie nie chcą przyjechać nawet na rowerach. Niektórzy historycy uważają teraz takie podejście za błąd Niemców. Nie wiem, nie czytałem, nie mam danych, i nie będę gadał byle czego. Ale że do rowu nie wpuszczali, to mogę potwierdzić. A jeszcze - kiedy matka tej dziewczyny, co szlochała, przyszła do swojej gospodyni, Lubow Aleksiejewny (personalia autentycznej po pieczęć na tak zwanych niniejszych zaświad- 100 czeniach, niezbędnych do otrzymania kartek żywnościowych, to Lubow Aleksiejewna najpierw zawołała: "Na kolana, bo już niedługo was tu nie będzie!" - a potem, po jakichś groźbach, które padły w odpowiedzi, mimo wszystko złożyła swój podpis i postawiła okrągłą pieczęć, na której adres był w starej pisowni, a pośrodku, tam, gdzie powinno być godło państwowe, było napisane: "Właściciel possesyi Szuwałow" (pieczęć autentyczna). Podczas gdy współpracownik niemieckiego wydziału propagandy, poeta-kapitan Wolfgang Amadeusz Holderlin, tworzy w czystej ruszczyźnie nowe ulotki, podczas gdy następują najdonioślejsze, kluczowe wydarzenia tej wojny, a dziewczyna, która jeszcze niedawno szlochała, nawiązuje korespondencję z frontem, używając w tym celu kartek pocztowych z wizerunkiem dwojga dzieciaczków, które stają na palcach, żeby dosięgnąć skrzynki pocztowej i wrzucić tam list, a obok jest napisane: "Tatusiu, zabij Niemca!" - mija pierwsza wojenna zima, ostra, wczesna, niespodziewana, z nalotami, rowami, alarmami i niedożywieniem, które Chiniek osobiście wynagradza sobie cukrowym miałem, dosypując do niego suchy kisiel. Wiosnę wita już otumaniony różowym pokarmem, tym bardziej, że cukier znika szybciej i trzeba postarać się jakoś dojeść ten różowy proszek, który pozostał Chińkowi. Dojada go cała ulica. Gotują z niego kwaśne różowe galaretki, bo czas sacharyny jeszcze nie nastał, a cukier wszystkim się skończył; dosypują kisiel do herbaty, lekko osłodzonej minimalnym cukrem z przydziału, i ssą go, zlizując językiem z łyżeczki. Powiedziałbym nawet, że robią z niego musy i suflety, pieką szaszłyki i lepią kałmuckie pielmienie, ale o czymś takim na trawiastej ulicy nikt nie miał pojęcia, tak jak nikt nie podejrzewał, że warto zajrzeć do zbudowanej z drewnianych belek "Kazanki" (jedyny sklep w okolicy) i zamiast wapiennego sztucznego mleka, wykupić na kartki eksportowe kraby, a wtedy wielka surowa codzienność ojczyźniana ustąpi miejsca codziennym ekstrawaganckim kolacjom, jakie wymyślono w najszykowniej szych restauracjach świata, że Roosevelt ma okropną, panie, chętkę na kraby, ale w Ameryce kartek na kraby za skarby świata pan nie dostaniesz, a nie wpadnie, panie, taki na to, żeby willysem pojechał po kraby do "Kazanki" jego ambasador Harriman, który kocha się, panie, w tej Lepieszyńskiej, wiesz pan, tej z baletu, co to pracuje razem z Lemieszewem; a ten Lemieszew to codziennie śpiewa w głośniku piersiowym naiwnym głosem: "Hej, Nastasjo, hej Nastasjo! Otwórz bramę, otwórz drzwi! Otwórz bramę, otwórz drzwi i buziaka daj że mi!...". Ostatnia z krów na trawiastej ulicy nie będzie już długo po niej chodzić, a już z całą pewnością można stwierdzić, że na tej ulicy wyschły rzeki mlekiem płynące. Co prawda zamiast miodu pozostał w nich kisiel, ale to ten Chińkowy, prosz- 102 kowy. A puchnący już teraz z niedożywienia Chiniek leży na słoneczku, na samym ganeczku. Do niczego się nie nadaje ten stary chłop z gębą szympansa. Oj tak! Strasznie podobny do szympansa! Na ganku jest gorąco, a ten się wyleguje i chce mu się jeść, ale nie zdobywa dla siebie jedzenia, chociaż inni je zdobywają, no, a on nie, bo jest leniwy i apatyczny. Ani kartofli na środku ulicy nie posadzi, ani ogródka nie skopie. Co prawda mieszkanie tak głupio i bezmyślnie wynajął w odległych przedwojennych czasach u właściciela nazwiskiem Lymariow, że nie ma ani metra ziemi pod uprawę; zaraz pod gankiem jest płotek, to znaczy teraz to nawet płotka nie ma, bo go, tak jak wszystkie płotki, a także kiosk spożywczy, o którym już była mowa, to znaczy wszystko, co drewniane, a niemieszkalne, rozkradziono na opał podczas pierwszej wojennej zimy. Tak więc między Chińkiem a hydrantem nie ma teraz nawet kiosku spożywczego, który przedtem był. Zresztą różnica miedzy kioskiem a sklepem polega, zdaje się, na tym, że do kiosku klienci podchodzą z dworu i kupują to, co im jest potrzebne, to znaczy kupowali, a sprzedawcy i towary znajdują się w środku; w sklepie zaś już wszystko jest w środku - sprzedawcy, kupujący i piramidy "Krabów", tylko magazyn jest za przepierzeniem, za które w zimie, podczas gdy kolejka się kłóci, sprzedawczyni chodzi załatwić małą potrzebę do beczułki z kiszoną kapustą. Gdzie indziej iść nie można, bo wychodek za sklepem 103 też rozebrali na opał. Po kapustę jest okropna kolejka, kwasić samemu jeszcze się ludzie nie nauczyli, wyjść nie ma dokąd, no to biega do tej beczki, bo jak była z wojakiem na stojaka, to sobie przeziębiła, takie straszne zimno! Kiedy zniknął kiosk, na pustym miejscu od razu wyrosła trawa i nawet zarysowały się jakieś starodawne ścieżki. Ziemia, jak widać, zajęta jest swoimi trawiastymi, ścieżkowymi i owadzimi sprawami, niezależnie od tego, czy stoi na niej kiosk, czy w powietrzu huczą tu i tam wystrzały, albo też czy Chiniek głupieje z niedożywienia. Za to krowie, która zaczęła się paść w nowym miejscu, ziemia była rada, toteż wypuściła dla niej mnóstwo trawek, z których żuczki i robaczki, zaalarmowane gorącym krowim oddechem, zmykały we wszystkie strony, zapadały się w jamki wielkości szpilki lub startowały, zapuszczając błyskawiczne motorki swoich aparatów lotnych. Na trawiastej ulicy były jeszcze dwie krowy oprócz tej Nikitinów. U Kriwoborskich i u Łymariowów. No, ale po mowie Mołotowa jedna i druga od razu wyciągnęły racice, tak że pozostała tylko jedna, Nikitina. Ona właśnie odgrodziła od Chinka rozmówcę, wygrzewającego się na przyzbie domu naprzeciwko. - No, to ja pewnie potrzebuję posadzić ziemniaki - mówi Chiniek. Zasłonięty przez krowę rozmówca Chinka chyłkiem, cichcem stara się powstrzymać uśmiech, bo oprócz Chinka kampanię siewną w sierpniu mógłby rozpocząć tylko kołchoz im. Stalina, znaj- 104 dujący się na drugim końcu ulicy, za olbrzymim wysypiskiem śmieci. - Albo, jak pan myślisz, może marchew? Nie myślisz pan? - Ja myślę! - Widzisz pan, jak ja już niedobrze ruszam z lewą nogą? - Widzę, ale tylko kawałek. Krowa mi przeszkadza. - Posz-szła precz, mać twoja! - ni stąd, ni zowąd bezczelnie wydziera się Chiniek, takim głosem, jakim kiedyś jeden na kolei darł się na drugą na kolei, kiedy Chiniek jechał w swaty do Gity, którą niedawno wraz z synem i córką zakład wywiózł do Jangi-Jul, a on musi tu leżeć i niewiele mieć do jedzenia. - Nie drzyj się na stworzenie, ty mordo parszywa! - od razu wysuwa się z okienka stara Nikitinowa, ale straszny głos starego Nikitina nakazuje z izby: - Pędź krowę do dojenia, żebyś się nie zgapiła! - No! Słyszałeś pan? Taka wojna na całym świecie, ludzie wylewają krew, a my musimy cierpieć przez te kułackie pachołki! A one mają jajka i mleko... Skąd wziął te jajka, nie wiadomo. Kur przecież Nikitinowie nie trzymali, ale krowę zaraz zabierają. Kiedy krowa dyndając wymieniem przechodzi przez brukowany trakt, szerokim krokiem idzie za nią stara Nikitinowa w niskich, podszytych dwiema warstwami wojłoku walonkach. Ma chore nogi. 105 No to co? Chińkowi też nogi spuchły! Możesz się pan śmiać, ale Roosevelt też ma chore nogi i co to on nie robi z tymi nogami, ale Stalin powiedział, że Burdenki do niego nie puści, póki Ameryka nie otworzy drugi front. Za domem, przed którym na przyzbie siedzi rozmówca Chinka, w nieprzebytym gąszczu chwastów wyje syrena - sygnał alarmu lotniczego. A choć ta syrena zawodzi jak prawdziwa, jasne jest, że w gąszczu wyją małe dzieci. Niemniej właścicielka domu zaraz wygląda za próg, a potem blednie i szybko zatrzaskuje drzwi. Tym, co kryją się w chwastach, właśnie o to chodziło. Lubow Aleksiejewnie, kiedy jest alarm, zawsze przydarza się biegunka, toteż do rowu przychodzi ostatnia. Teraz też ukryła się z tej samej przyczyny, potraktujemy to więc jako odpłatę za mniejsze zaświadczenia - pamiętają państwo, wtenczas, kiedy strzelali pod Chimkami? To, co się przytrafia Lubow Aleksiejewnie, nazywa się naukowo "niedźwiedzią chorobą", ale o tym na wyludnionej trawiastej ulicy nikt nie wie, za to każdy, kto tu mieszka, pozna starodawną nazwę innej starej choroby. A zaczęło się następująco: Wczesną wiosną, inaczej mówiąc, pewnego pięknego wczesnowiosennego dnia, a dokładniej, wieczoru Chińkowi zrobiło się ciemno w oczach. Do tej pory wyrażenie "ciemno w oczach" Chi-niek uważał za jedno z narodowych, a mówiąc naukowo, nacjonalno-emocjonalnych powiedzonek. Krótko mówiąc - w ogóle go nie zauważał. 106 Na przykład: "Już ja ci odpowiem, aż ci w oczach pociemnieje!", "Jak go widzę, to mi się zaraz robi ciemno przed oczami", "Przestań, bo jak cię... to ci się ciemno w oczach zrobi!" itp. A teraz, pod koniec dnia, jemu samemu coś się stało i to coś należy określić jako "ciemno w oczach", albo jeszcze lepiej: "ciemnawo". Nic więcej go nie bolało, jeść mu się chciało jak zwykle, chciało się też spać. Póki na niebie było jasno, miał chęć poczytać gazetę. Ale czy można twierdzić, że na niebie jest jasno, skoro w oczach jest ciemno? A nic go przy tym nie boli, chociaż nogi ma trochę opuchnięte. Ach, te nogi! Ale serce przecież nie wali ani krwią człowiek nie pluje! A w domu ostatecznie jest ciepło, ponieważ na ulicy mocno się ociepliło, i bardzo chciałoby się dostrzec trzy talony na chleb z kartek dla pracowników; dała mu je sąsiadka za trochę suchego kisielu dla kochanka - wojskowego, do którego przyszedł dzisiaj w gości dowódca, no więc ona chce zrobić mus (już się nauczyli!) z kaszy manny (przywiózł!) i sacharyny (już się pojawiła!). Ale potem na ulicy się ściemniło, a Chiniek zapalił kaganek. A kaganek to symbol niepodważalny i widomy znak zupełnej ciemności, tak że trudno było odróżnić, czy jest ciemno w oczach, czy ciemno od kaganka. No i cokolwiek by robił tego wieczoru, jakkolwiek długo by chodził wzdłuż dyktowych ścian swojej chińskiej fanzy (jeden diabeł wie, jak lepiej określić mieszkanie Chinka), to znaczy chodził z kwadratowym 107 papierkiem w dłoni, to i tak nie udałoby mu się zobaczyć ani jednej pluskwy. A przecież lubił podstawiać uciekającej pluskwie papierek, zmuszając ruchliwego owada, żeby nań wbiegł, a potem nie pozwalając znikającemu punktowi skorzystać z odwrotnej strony kartki i zlecieć na podłogę, niósł pluskwę aż do progu i tam wyrzucał, jak mówił, "na zimno", a jeśli była wiosna, to do kałuży, czyli według jego określenia, do "kauży", latem zaś do beczki ze stojącą wodą, cuchnącą jak szmaciane włókienko jedzenia, wyciągnięte z zepsutego zęba. Następnego dnia, też pod wieczór, znowu zrobiło mu się ciemno w oczach, ale, wiecie państwo, tylko "na jedna sekundka". Potem przez pół miesiąca nic podobnego się nie zdarzyło, toteż o tych dwóch wypadkach zapomniał, bo były bombardowania, zenitówki strzelały, a niebo omiatały reflektory. Balon z opuszczonym i obwisłym ogonem, każdego dnia wypuszczany z podwórza szkoły nr 271, w trakcie wznoszenia się stopniowo rozdymał ten trójramienny ogon i przypominał faszerowaną szyjkę, kiedy z kury wzięło się mało skóry, a do szyjki napchało dużo mąki, która w bulionie napęczniaia. W rzeczywistości balon podobny był do gigantycznego obiboka - bomby burzącej, do wydłużonej makówki, która w stadium oseska jest niebieskawoszara z pikowanymi rowkami na swoich makowych południkach. Ponadto był podobny do pociemniałego bez soku i nadpleśniałego na- 108 siennego ogórka, który wlókł za sobą koperkową łodygę liny i tylko żółty zachód słońca mógł przemienić to już kiepsko nadające się na zakąskę warzywo w złocisty jangi-julski melon... Chińkowi zaś balon nie przypominał chyba niczego - nawet szyjki. Po prostu patrząc na niego Chiniek przypominał sobie, że coś takiego już widział, ale co, gdzie i kiedy, tego nie pamiętał, chociaż brwi istoty z rzędu naczelnych wpełzały mu aż na czoło, gdzie tworzyło się akurat tyle zmarszczek, ile trzeba, żeby pozostać nie wyróżniającym się w stadzie szympansem, w którym to stadzie jedno nawleka nitkę, drugie na twardym paznokciu bezwstydnego palca ogląda wydłubany z nosa koziar, tamto po prostu uczy się liczyć kończyny, a to z wysiłku wydłuża wargi w trąbkę, bo jest z jakiegoś powodu zdziwione, robi kupę albo rozmyśla. Potem w oczach zrobiło mu się zupełnie ciemno i więcej już nie pofolgowało, a wkrótce Chiniek wieczorami całkiem przestał widzieć. Opowiadał o tym każdemu, ale nikt mu nie wierzył - przecież na ulicy zostali ci, którzy nikomu zanadto nie wierzyli, a każdego kolejnego, który wracał z wojny i nie miał ręki, nie miał nogi, albo w jajka był ubogi, na razie mało obchodziło Chińkowe bajanie. Nie wierzono zaś Chińkowi dlatego, że nie budził najmniejszego zaufania, jadł tylko swój przydział, miał kartkę dla niepracujących, do pracy, żeby dostać pracowniczą, nie chodził, guzików do rozporka nie przyszywał, a spodnie przy- 109 trzymywał po prostu paskiem, który zjeżdżał mu pod brzuch, tak jak zjeżdża druga od dołu obręcz na beczce. I jak na beczce, która ukazuje pod obręczą białawy pasek z grudkami pyłu, przyczepionymi do zadziorów i zacięć na klepkach, tak samo spod tego paska, który zjechał, z rozpiętego, pogniecionego rozporka wyglądały rozmaite szare grudki, pleśń, stęchlizna i absolutnie niczym nie nadziana kurza skóra jakiegoś męskiego barachła. No, i nie uwierzono by Chińkowi, ale jednego wieczoru, kiedy niebo zaczęły omiatać reflektory, przelotny samolocik zaczął się w przerażeniu obijać o ich słupy, a zenitówki podskakiwały na łapach, jak psy, które zapędziły kota na drzewo, jednym słowem, kiedy zapanował rozgardiasz nalotu, ktoś zobaczył, jak Chiniek, zamiast oddać mocz na mur własnego domostwa i potem szybko udać się do rowu, oddał mocz w kierunku ulicy, po czym niepewnie, wyciągając ręce przed siebie, poszedł nie wiadomo po co w stronę kołchozu im. Stalina. A kiedy rąbnęło z trzech stron naraz, potknął się, zamachał rękami i wpadł do rynsztoka, skąd wyciągnięto go po odwołaniu alarmu. Dopóki zaś nalot trwał, w rowie przeciwlotniczym wziął górę pogląd, że Chinka raniło odłamkiem. Taką wiadomość zresztą przyniosła Lubow Aleksiejewna, która jak zwykle ugrzęzła w domu wskutek gwałtownej potrzeby, a teraz żałośnie dygotała ze strachu. Wydobyty z rynsztoka Chiniek też był żałosny, ale naj żałośnie j szy ze wszystkich był pilocik 110 w naświetlonym samolociku, kiedy całą kabinę wypełnił dym, bo ogon się zapalił, a aeroplan zaczął spadać w dół, tylko że nie tak ładnie jak, powiedzmy, słoiczek z musztardą, ale tak marnie jak puste pudełko po papierosach "Kazbek". A kiedy się wyjaśniło, że Chiniek jest cały i nic go nie zraniło, to wszyscy byli bardzo zadowoleni, co prawda nieco mniej, niż ci, którzy niczym puste pudełko, strącili z nieba samolocik. Wtedy to już wszyscy uwierzyli, że Chiniek ma coś z oczami. Ale co? Ale co? Za dnia widzi na oba oczy, mało tego - nawet gazetę czyta bez okularów. Jeśli nie leży na ganeczku i nie wygrzewa się na słońcu, to chodzi tam, gdzie chce, powiedzmy, do sąsiada naprzeciwko po wspomnianą gazetę. Ale wieczorem ciemność spada na jego oczy! Co tam łapanie pluskiew! Chiniek skarpetek nie może zdjąć, bo nie wie, czy już zdjął półbuty. A sztuczną szczękę kładzie obok szklanki. Czemu pan, panie Chiniek, nie pójdziesz do doktora? Jak tu iść do doktora, jak doktorka przychodzi do drewnianego ambulatorium nad pocztą dopiero o piątej wieczór i przyjmuje przez dwie godziny, a z powrotem trzeba iść po ciemku? Dobrze, ja pana zaprowadzę, a dzieci przyprowadzą pana z powrotem!... Jasna rzecz, przyprowadzą! Bo też mogą państwo sobie wyobrazić, jak dzieci czy też wyrostki nabijały się z człekokształtnego Chinka. Kiedy wracali z ambulatorium, chłopiec po- 111 czątkowo trochę się krępował, ale gdy na drogę z Trzeciego Przejazdu wyszedł jego kolega z klasy, chłopiec wykrzywił gębę identycznie jak Chiniek. A potem spokojnie naprowadził wieczornego ślepca na słup od latarni. - Co ty robisz? - zawołał Chiniek, który z marszu jak krewniaka uściskał belkę słupa. - Ja mogę sobie rozbić głowę! - Niech pan się od tego odczepi! Tu jest wysokie napięcie! Zaraz pana zabije! - rozpaczliwie zawołał chłopiec, a pochodzący z Trzeciego Przejazdu połaskotał rękę Chinka jakimś niewydarzonym drutem. Chiniek z okrzykiem "Uj!" odskoczył i o mało nie przewrócił się na wznak, ale ofiarnie podparły go dłonie obu chłopców. A kiedy oszołomionemu głupcowi przywrócono postawę wyprostowaną, jeden z nich powiedział "Dobra, ja już idę!" - a drugi poprowadził Chinka dalej, przy czym obaj płakali ze śmiechu, bo na plecach Chinka zjawiło się czterokrotnie odbite słowo "chuj". To pomocne dziecięce dłonie, zawczasu zaopatrzone w kredowe zestawienia liter, ale w porządku odwrotnym, odcisnęły na pomiętej, ciasnej i wypłowiałej marynareczce to doniosłe słowo. Tyle, że pośpiech, z jakim wszystko zostało zrobione, dal o sobie znać i w dwóch wypadkach litera "J" wypadła na odwrót. - Ja się tak nastraszyłem! - oznajmił Chiniek swemu przewodnikowi, który wyjaśnił wszystko nieoczekiwanym pojawieniem się przyjaciela - Tak się nastraszyłem! Ja przecież nic nie widzę! No to wiesz, co powiedziała ta lekarka? Że 112 trzeba witaminy i żelazo. A jak to ta moja choroba się nazywa? - Kurza ślepota. - Żeby to wiedzieć! Ale skąd ja wezmę żelazo? - Przyniosę panu z samolotowego złomowiska. Pilnikiem spiłujemy, a pan sobie zmiesza z kisielem! Tylko trzeba chemicznie czystego... - Ja teraz już będę wiedział, że ty jesteś dobry chłopiec, nie tak jak tamte zbóje! Daj grabę! - przyjaźnie mówi Chiniek, który pewnie nie uniknąłby przydomka "Chiniek cztery chuje", gdyby nie zmierzch; ten, zapadając, przeszkodził przechodniom przyjrzeć się kredowemu pismu klinowemu na szmacianej marynareczce. No i ulica otrzymała diagnozę. Kurza ślepota! Pomyśleć tylko! Kiedyś takich rzeczy nie było! Gruźlica - tak! Suchoty - tak! Plucie krwią - owszem! A pan, jak to pan powiedział? - To Cwietkowa, ta gruba lekarka powiedziała! Kurza ślepota!... - Czyżbyś pan trzymałeś kury? Mój Boże, znowu alarm! Chodźmy, to ja zaprowadzę pana do rowu... Gorąco. Upał. Na ganeczku, na słoneczku po prostu wspaniale się leży i puchnie z głodu. Każdy kto przechodzi, mówi jedno i to samo: "To ci dopiero - kurza ślepota! Kto by pomyślał! I pan się liczysz za niewidomego? Dopiero wieczorem? To już dobrze! Co dobrze? No, na miłość boską, nie pozwól się pan wciągnąć do ewidencji, bo panu dadzą psa, żebyś go pan karmił, a glistami 8 - Trawiasta ulica 113 to pana obowiązkowo zarazi! Ciekawe tylko, gdzie pan wtedy dostaniesz santoninę!..." Za każdym razem przychodząc po wodę do hydrantu, zwłaszcza wieczorem, kiedy do ogródka trzeba przytaskać kupę wiader, a Nikitinowie zamiast krowy mają teraz warzywnik (pojawiły się, pojawiły ogródki na trawiastej ulicy!), stary Nikitin słyszy takie rozmowy. Cala kolejka musi koniecznie pogadać z rozłożonym na schodkach ganku nieszczęśnikiem, i za każdym razem straszne oczy staruszka Nikitina zwężają się, a wargi zaciskają. I raz, kiedy koło hydrantu znajdzie się tylko on i jego krajan, mówi do krajana, ale tak, żeby Chiniek słyszał: - Pamiętacie to, Jeremi, na Wielki Post coś takiego często się ludziskom przytrafiało? Niewidoczny się robił ten świat Boży... - Juści, że pamiętam! Jeszcze i z tatkiem moim tak było. A jakże! - Kury wtedy święcili. I tak ciemniusieńko się zrobi, że nie wymodli człowiek zmiłowania Boskiego. Ale potem - jak ręką odjął! Kiedy byczki się biło. Wątroby starczyło zjeść... - mówi Nikitin dobitnie. - Wątroby, powiadam wam, pół funta człowiek zjadł i już na oczy przejrzał! Marchew podlałeś? No, ja już kończę... Chiniek wszystko słyszy. No tak... lekarka przecież mu mówiła: witaminy, żelazo, dobrze by było wątroby wołowej, a on oszołomiony nazwą choroby, nie dosłyszał, nie zapamiętał... - Skąd tu wziąć wątrobę, skąd? - No? Nie pytałeś pan czasem o wątróbkę? 114 - A jakby ugotować pieczeń z wymienia? - Na Pierwszej Mieszczańskiej czasem bywa, ale wieprzowa. - Poczekajcie, poczekajcie! niech no sobie przypomnę, kto się zarejestrował na Pierwszej Mieszczańskiej... - Mówią, że wczoraj panu przynieśli wątrobę, ale pan nie chciał, czy to prawda? Cala ulica łamała sobie głowę, nie wiedząc, skąd wziąć wątróbkę. Ideą tą żyli wszyscy, którzy choć odrobinę interesowali się sprawami bliźnich, a kiedy bezradnego Chinka wnoszono do rowu nogami do przodu, ktoś obowiązkowo musiał westchnąć: "Oj, panu to by tak kawałek wątróbki!" itp. A Chińkowi zaczęły się teraz w ciągu dnia zwidywać kolorowe plamy. Jak ktoś powiedzmy, podejdzie do hydrantu, a Chiniek usłyszy jego kroki, to będzie się weń wpatrywał, ale zamiast człowieka zobaczy tylko jakąś plamę na jasnej ulicy. Nikitin też był plamą czerwonego koloru. No i oczywiście nie był, uczciwie mówiąc. Tobiaszem, ponieważ - teraz już jasne dlaczego - starym Tobiaszem został naprawdę nie widzący Chiniek; i nie jakiś wróbelek był temu winien, ani też nawet głupi ptak kura, którego imię nadano chorobie, bo wszystkiemu winien był mały ptaszek - samolocik, jego pora przelotów nazywała się "wojna" i w dodatku mocno się przeciągnęła, chociaż niektóre ptaszki co i rusz trafiały na złomowisko, to, skąd chłopiec miał przynieść Chińkowi chemicznie czyste żelazo. 115 A stary Nikitin byl chuderlawą plamą czerwonej barwy, którą po bokach komplikowały sterczące końce koromysla z przyczepionymi do niego cynkowanymi wiadrami. ...Słuchaj pan, panie Nikitin, to prawda, że pański tatuś wyleczył się od wątroby?... Czerwona plama nawet nie odpowiada. W tym czasie zwęziły się jej straszliwe oczy. ...Słuchaj pan, panie Nikitin, czemu pan oddałeś swoją gadzinę na mięso? Co z pana za człowiek bez krowy? Taki człowiek jak pan bez krowy to nie jest człowiek!... Czerwona plama przy hydrancie zadziera ku niebu rzadką siwą bródkę, za jasnego jeszcze dnia zwęża jak zwykle, oczy, rusza z miejsca i milcząc przesuwa się w stronę domu. ...Towarzyszu Nikitin, jak ja bym od pana kupił wątrobę, to ja bym dobrze zapłacił. Czemu pan milczysz? Pan jesteś przecież radziecki człowiek! Bez krowy to pana przecież nie wolno. No! Żeby też człowiek był bez krowy!... Czerwona plama gwałtownie się obraca, potem wolno zawraca i, ozdobiona z obu stron wiadrami, odchodzi. ...Towarzyszu Nikitin, my zróbmy tak: ja pana załatwię kisiel, ale suchy, a pan spytasz inne mleczarki... ...Co to pana przeszkadzało, że tutaj krowa chodziła? Mnie to nic nie przeszkadzało! Ja to jej raz nawet dałem kisiel. Całą garść. To by pan dopiero zobaczyłeś, jak ona sobie podjadła. A teraz bez krowy to pan już nie jesteś człowiek!... 116 Pan jesteś radziecki człowiek, towarzyszu Nikitin? Ja jej kisiel, żebym tak zdrów był. Całą garść... - Cssso? - cicho szepcze plama, nabierając pomarańczowej barwy na obrzeżach. - Cssso? Ty jej kisielu! A ja już myślałem, żeśmy takie gapy! Myśmy się z wami zgapili... Z wami! No to puchnij sobie! Ślepnij! Ślepy bądź! Kissielu! - stary Nikitin spieszy się, bo z daleka ktoś zmierza w stronę hydrantu. - A byczka maaamm... Koło Wostriakowa, tam gdzie waszych zakopują... W Wostriakowie mam... - Wtedy Chiniek słyszy po raz pierwszy nieznaną nazwę; potem pozna ją dobrze, ale o tym innym razem, nie tutaj. - Jutro albo pojutrze jedziemy ze starą zarzynać. Byczek u kuma jest. U kuma, człowieka czystego. - I wątroba będzie... Świeża będzie. Wątróbkami leczysz się, Chiniek! - nagle odzywa się przyjaznym i wesołym głosem. - Słusznie robisz, sąsiedzie. To stary środek! - Ktoś podszedł do hydrantu. - A ja już pójdę, podleję marchew... Ohoho - odchodzi i zwężając oczy, szepcze - Boże! Waszą krew by wątróbkami... Taakieee gaaaapyyy... Następnego dnia Nikitina nie ma. Potem znowu go nie ma, potem znowu nie ma ani jego, ani jego starej, to znaczy nie przychodzą po wodę. Co prawda pokapuje deszcz, więc podlewać niby nie ma potrzeby. A jak jest deszcz, to Chiniek nie leży na ganku. Włożył swoją marynareczkę i kaszkiet, i kuśtyka do "Kazanki", a po dwóch dniach zauważa, że 117 w okienku Nikitinów jak gdyby czerwieniła się plama - to stary Nikitin czegoś tam sobie siedzi i jak się Chińkowi zdaje, coś tam podlicza i podlicza. Kiedy się Chiniek przywlecze z "Kazanki", gdzie nakupil łusek od ziarna kakaowego, żeby zmieszać je z resztkami kisielu, a jeszcze i dzwonko śledzia mu podarowali, to siedzi sobie i zajada. A kiedy kładzie się spać, to nie ma snów, tylko czerwone medyczne plamy, spod których na złamanie karku wypełzają balony i wszystkie do "Kazanki", do "Kazanki", tylko jeden zaczął pełzać po ścianie. No więc w tygodniu wlecze się koło okna Nikitinów, a tu zapada zmierzch. W dodatku ogłaszają alarm. A w oczach ciemnawo. Ale dom już jest o jakieś trzy kałuże. Po przykrościach z tym - pamiętają państwo - alarmem, Chiniek nalotów się nie boi, a Nikitinowie w ogóle do okopu nie chodzą, bo jeśli wybuchnie pożar - a do palenia się ci całopalni raskolnicy przywykli - to nie można być gapą i co trzeba - należy wynieść... Ostatnimi czasy zresztą alarmy groźne nie były. Najpierw je ogłaszają, a potem odwołują. Samolocików prawie nie widać i strzelają do nich rzadko kiedy. W oczach ma Chiniek ciemnawo, ale nic więcej. Można nawet powiedzieć, że jest całkiem nieźle. Mocno osłabiony Chiniek, wieczorami do tej pory prawie niewidomy, ni stąd, ni zowąd zaczyna coś rozróżniać: przypuszczalnie letnie witaminy buraczanych liści, którymi się żywi, 118 wraz z nadzieją na wątrobę dołożyły starań, toteż Chiniek zaczął nawet rozpoznawać zagrodę Nikitinów, i właśnie dlatego zatrzymuje się pod ich oknem. A okno jest otwarte, bo wieczór ładny i ciepły, a stojący za ogrodzeniem Chiniek słyszy czytanie. Stary Nikitin, podczas nalotu nie obawiając się przechodniów, rozrzewnionym, dobrotliwym głosem czyta takie oto słowa: ...Od żadnego z nędzarzy nie odwracaj lica swego... albowiem jałmużna wybawi cię od śmierci i nie pozwoli wejść do ciemności... Chiniek słucha uważnie: ...ze wszystkiego, czego masz nadmiar, czyń jałmużnę, i niech nie żałuje oko twoje... Oj, jak uważnie słucha Chiniek! ...I rzekł Tobiasz... na cóż ta wątroba, i serce, i żółć rybia? Odpowiedział Rafael... żółcią trzeba posmarować człowieka, który ma bielmo na oczach, a uleczon będzie... Ze zdumienia Chiniek wydłuża wargi w trąbkę. ...Jam jest Rafael, jeden z siedmiu aniołów świętych, którzy zanoszą modlitwy i wchodzą przed majestat Pana... Na ulicy prawie całkiem się ściemniło. Jest cicho i nie ma nikogo. Chiniek w marynareczce stoi i nie odchodzi od ogrodzenia. Nagle niespodzianie wybuchają słupy reflektorów i całkiem nieoczekiwanie, zupełnie obok, zaczynają walić zenitówki: to przed tygodniem ustawiono ich baterie w kołchozie im. Stalina. Niedaleka salwa zaskakuje nawet zimnokrwistego Nikitina - stara podchodzi do okna, zamierzając zatrzasnąć je- 119 go brzęczące połówki, ale kiedy widzi Chinka, który aż przysiada, słysząc salwę, to wrzeszczy: - Czego się chowasz?! Kraść przyszedł, diabeł! Za jej plecami pojawia się stary Nikitin, ale jego oczy nie zwężają się i nie są straszne, tylko jak gdyby ciepłe. Patrzy na poruszające się w reflektorach niebo, otwarcie żegna się i zwraca do Chinka: - A myśmy z kumem wątrobę milicji podarowali, żeby nosa nie wtykali! Albowiem powiedziane jest w Piśmie: A trzecią część oddaj, komuś powinien... Po czym uśmiecha się spokojnie. I znowu szeroko się żegna. - A żeby te trzy palce, którymi się żegnałeś, uschły ci i odpadły, mać twoja!... ; - Cssso?... Cssso? Ja - trzema? Ja trzema palcami? Stara! Stara!.. Daj... dawaj... dawaj prędzej!... Koziołkując w wieczornym powietrzu, w stronę Chinka leci młotek średniej wielkości (bardzo, nawiasem mówiąc, przydatna do rzucania narzędzie). Ba-bach! Ba-bach! Ba-bach! - zagłuszają tę rozpaczliwą scenę salwy zenitówek z kołchozu im. Stalina. Chiniek uchylił się przed młotkiem. Przecież już lepiej widzi. Przyszedł do domu. Po cichu i sam. No, bo przecież naprawdę widzi lepiej. Zapalił kaganek. Wziął kwadratową kartkę papieru. Przygotował zmarszczki na czole i zaczął pisać: 120 "Kułackie pachołki znowu zrobiły się aktywne i rozsiewają opium z ambony jak za cara ojczulka. Ja jako inwalida na niewidzące oczy..." A dalej sam wiesz, czytelniku, co w najlepszych zamiarach pisują ludzie w donosach. Przecież sam pisywałeś... czyżbyś nie pisywał? Pisywałeś, pisywałeś! Każde twoje sprawozdanie, w którym wymieniłeś okoliczności, każde podanie, każda prośba - to donosy na siebie, na wspomniane okoliczności, na swoich bliskich... w dodatku w najlepszych zamiarach. Chiniek też pisze w najlepszych intencjach. To nie zemsta. Jest przecież naprawdę wzburzony. Tajny ubój bydła. Młotek. Zniewaga bez powodu... No, ale gdzie jest anioł Rafael? Dlaczego nie wstrzymał ręki starego Tobiasza, w którym poczucie krzywdy przemogło dotychczasową opieszałość, dlaczego nie odwiódł jego ręki od strasznych słów na papierze, przed którymi stary Nikitin nie wiadomo jeszcze, czy wymodli boską obronę. Dlaczego nie ugasił w drugim - też ostatecznie Tobiaszu! - gniewu i złości, i nie wzbudził w nim pokornej miłości ku ubogiemu sąsiadowi - ślepcowi, którego syn. Tobiasz, przyucza teraz w Jangi-Jul swoją siostrę, jak doi się osiołka płci męskiej? No więc dlaczego na niebie, gdy noc głęboka "wszystko uśpiła i oniemiła", nie pojawił się anioł? Może nie miał nadziei, że poradzi sobie z dwoma Tobiaszami naraz, kiedy zabrakło Tobiasza-syna, który w kolonii karnej cieszył właśnie swoim 121 młodym ciałem podobnego do bestii zakapiora? A może najdobrotliwszy z aniołów nie przyleciał z obawy, że rozbije się o linę balonu? Że rozetnie nagle. Boże uchowaj, gołębie skrzydło swoje, przez co wycieknie zeń cała eteryczna substancja? Albo, co jeszcze gorzej, natrafi na mocno związany splot reflektorów i tak jak ten samolocik, zajaśnieje na letnim, nocnym, granatowym niebie? Zajaśnieje anioł Boży, zajaśnieje. Świetlisty anioł Rafael. LIPIEC Kiedy w lipcu na poboczach brukowanego traktu nagromadzi się pyłu aż po kostki, pyłu miękkiego i gorącego, jak zabieg w uzdrowisku, kiedy ziarniste czaszki brukowców są twarde nawet z wyglądu, a ździebełka, pojawiające się wiosną między brukowcami od dawna są suche i wystają albo spomiędzy rozbitych szkiełek, albo z grubego, też ziarnistego piasku, wtedy konie, trafiające się tu o wiele częściej niż trzytonowe ciężarówki, zjeżdżają z bruku i fuch fuch - jak w puch wbijają swoje chropawe, pociągowe kopyta w puszysty pył na poboczu, a dwa koła nadal dźwięczą na bruku, dwa pozostałe zaś milkną na ziemnym poboczu i jazda robi się bardziej głucha, choć wiadru w tyle wozu wisi się trudniej - z zawziętością Newtona upiera się przy ziemskim przyciąganiu, zachowując pion i przez to bębniąc o coś podspodniego, o co by nie bębniło, gdyby wóz jechał bez przechyłu. Ale koń wie lepiej. Kiedy porusza się po osiedlu, robi sobie odpoczynek, ponieważ na brukowanym trakcie, jedynej ulicy z nawierzchnią, noszącej nazwę Trzecia Nowoostankińska, nie ma mę- 123 czących wybojów i wielkich dziur gruntowej drogi, na którą koniec końców trzeba będzie skręcić bliżej szkółki leśnej, albo dalej koło Władykina. Na trakcie nie ma też bąków, które rozumieją, że te miejsca od zawsze znajdowały się w obrębie miasta, a w mieście bąki mieszkać nie powinny, bąki są koszmarem pól i sielskiego spokoju. Pierwsze z nich podlecą gdzieś w pobliżu ceglanej cerkwi Świętej Trójcy, wzorowego moskiewskiego baroku, ale o baroku tutaj jak dotąd nikt nie słyszał, a tym bardziej koń, którego pierwszy brzęczący dręczyciel zmusi, by z rozmachem przeżegnał się ogonem i błagał o zmiłowanie końskich świętych Flora i Ławra. Woźnicy jest po prostu gorąco, toteż porusza palcami stóp, zwieszających się z wozu. Stopy są duże, mają mnóstwo palców z grubymi paznokciami, czasem rozwarstwionymi i mętnymi. Woźnica nie kieruje koniem, nie grozi mu nawet, chociaż jego koń słucha ludzkich słów, i bardzo dobrze, ponieważ tu i ówdzie pojawiły się konie zdobyczne, które nie żrą zgniłego siana, boją się duhy i hołobli, i rozumieją tylko po niemiecku, co oznacza że kieruje się nimi tylko "lejcamy", więc jak człowiek jedzie, to sobie spokojnie nie posiedzi. Lipce były upalne i tak, a tutaj tylko patrzeć jak popęka ziemia; coś takiego już się zdarzało i nie było w tym nic dobrego - ludzie sobie ręce pourywali, taszcząc wieczorami wodę z hydrantu, żeby podlewać warzywniki, rodzące niezbędną dla tych, co tu mieszkają, żywność. 124 Żywność w lipcu obsiadają niezliczone zielone muchy, przylatujące ze śmietników i jak bąki na konie, tak one rzucają się na jedzenie, a zwyczajne muchy - również na ludzi, chociaż i zwyczajne, i lśniącozielone gnojowe dokuczają także koniom. Ale na trawiastych ulicach nikt przecież koni nie trzyma, a tutejsza ciągnąca się przez osiedle droga, jak już powiedzieliśmy, daje nawet odpoczynek, komary pojawią się dopiero pod wieczór, a choć jest ich niewiele i wytrwają niedługo, wszystkie dzieci mają podrapane ręce i nogi, a z rana mokrym od nocnego zaduchu i pocącym się w porannych promieniach, które słupami kurzu wchodzą przez okno, tym śpiącym dzieciom trzeba przykrywać twarze tiulowymi kapkami z dziennych poduszek, bo inaczej muchy oblezą im twarze wzdłuż i wszerz tak, że zamęczą. Kiedy człowiek już nie ma dzieci, muchy dopadają jego samego i dlatego pośrodku kuchennego stołu na ceracie stoi szklana pułapka - naturalny wynalazek niefrasobliwego wieku dziewiętnastego, kiedy to masowa śmierć kogokolwiek - w tym wypadku much - nie nasuwała nikomu żadnych myśli - w tym także myśli o masowej śmierci, powiedzmy, ludzi. Od razu widać, że pułapkę wykonali znakomici mistrzowie sztuki szklarskiej i nie jest łatwo ją opisać, ponieważ cała ona - poprzez treść i formę swoją - stanowi skończone dzieło sztuki, a wydmuchano ją z cienkiego bezbarwnego szkła, jak kolbę chemiczną dla naukowca. Wyobraźmy sobie szklaną cebulę wielkości nie- 125 dużego rondla, ale na trzech krótkich, półtoracentymetrowych nóżkach. Na dole - tam, gdzie ogrodowa cebula ma okrągłą szczeciniastą wysepkę byłych korzeni, szklana ma wielki otwór, którego szklane krawędzie są wgięte głęboko do pustego, przezroczystego wnętrza. U góry - tam, gdzie z naturalnej wyrastałby szczypior, szklana kończy się najzwyklejszą butelkową szyjką. Tak właśnie wygląda ta pułapka. Nalejemy teraz wody przez szyjkę. Woda, nie wlatując do dennego otworu, festonami spłynie po wewnętrznych ścianach i wypełni szklany rów, utworzony przez zagięte do środka krawędzie dna. Oczywiście nie należy nalewać tyle wody, by przepełniła szklany obwarzanek rowka i zaczęła się wylewać przez otwór. Kiedy do wody dolejemy przez szyjkę trochę mleka albo serwatki, płyn w szklanej cebuli stanie się białawy i odrażający. Potem zatykamy szyjkę korkiem, a na ceracie, pod dolnym otworem kładziemy drobny kawałek łupanego cukru. Teraz wszystko nadaje się do wyobrażenia sobie i do użycia. Mucha przybiega pod stojącą na niskich nóżkach pułapkę, przez jakiś czas objada trąbką cukier, potem, nasycona, wzlatuje i wpada oczywiście do dolnego otworu, dokąd, jak do szklanego leja, kieruje ją zwężająca się kopuła wgiętych krawędzi. A wtedy natrafia na szklany brak wyjścia, nagrzany słońcem i zatkany z góry korkiem, no i albo od razu wpada do białawego płynu, albo pełza najpierw po ścianach, albo tłucze się i brzęczy, ale głucho, bo kolba tamuje dźwięk, albo, co się 126 zdarza rzadko, mimo wszystko ulatuje do dennego otworu, ale tam jest cukier, z którego znowu nieuchronnie wzięci w górę i, kiedy posiedzi w środku na szkle, zdecyduje się popić smacznej ciepławej wody, ale oderwie się od szklanej ścianki i wpadnie do upragnionego poidła. Krótko mówiąc, cokolwiek by się robiło, to po krótszym, czy dłuższym tłuczeniu się o szkło i tak trafi się do wody, a po szamotaninie i trwożliwym bzyczeniu zdrętwieje i koniec końców będzie się pływać w białym męcie, pływać w swoim czarnym chałacie - czasem stwardniałymi łapkami do góry, a wtedy wydadzą się suche i kruche, czasem na brzuchu z łapkami zanurzonymi w wodzie, przez co trochę się powiększą i będą wyglądały na mokre i włochate, a nieprawdopodobnie cienka warstwa powierzchniowa cieczy kantem swojego mikrona ustawi się pośrodku naszych muszych oczu, które, gdyby były żywe, to swoją nadwodną częścią widziałyby korek w szklanej kopule, a podwodną - spotworniony perspektywą wody i krzywizną szkła kawał cukrowej skały, gdzie dwie muchy, które dopiero co wybrzęczały we wzajemnym orgazmie, spokojnie wtykają swoje miękkie trąbki w słodkie kryształki. Kiedy cała woda pokryje się namokniętymi, rozkisłymi muchami, korek trzeba wyciągnąć, wodę z muchami wylać przez szyjkę i wszystko powtórzyć. Czasem - raz dziennie, czasem - raz na trzy dni. Rozumie się, że podczas jedzenia kolba pozostaje na stole, ponieważ podczas jedzenia much 127 na stole jest więcej, niż kiedykolwiek indziej, i najwięcej ich wtedy brzęczy głucho i czernieje w szklanej trójnogiej cebuli. A lep jest gorszy. I dostać go nie można, i włosami człowiek się do niego przykleja, i musze brzęczenie z niego jest zawsze rozpaczliwe, szczególnie jeśli częściowo przyklei się zielona świńska mucha. Gorąco jest. Szczególnie nowemu człowiekowi. W domu duszno. A i brzydnie tak z rękami na stole, a z głową - na rękach, wpatrywać się w egzekucje nad rowem z mętną wodą. Długo tak się nie wysiedzi również dlatego, że rękawy ma człowiek zakasane do łokci, a skóra, zlepiając się z ceratą, wilgotnieje i potem trzeba je obie rozlepiać; przy czym skóra z lekka ciągnie przyklejoną ceratę, a cerata przyklejoną skórę. Jest gorąco, toteż wszyscy chodzą kąpać się nad staw. Ale widok to dziwny, ponieważ kąpiącym wydaje się, że staw jest wystarczająco duży, a nawet taki duży, że tłumnie wypełniają jego piaszczyste brzeżki. Mężczyźni ruchem "ręce do góry" zdejmują z siebie siatkowe podkoszulki, spuszczają z nóg wielkie gatki, albo krośniakowe kalesony i nago wchodzą do wody, potem padają na nią, przy czym ta jak gdyby nie pluskała, oni zaś obracają się - i to nie w jedną stronę - pływając po kozacku, w dziwny sposób, zawsze przypominający ucieczkę wpław, kiedy ścigany człowiek bez przerwy ogląda się energicznie do tyłu w obawie przed tatarską strzałą, którą zręcznie, niechybnie i bez pośpiechu wypuści ktoś z brzegu, gdzie 128 ścigany dopiero co modlił się do oślepiającego słońca, ale kiedy usłyszał brzęczenie bąków, zwiastujących bisurmańską plagę, rzucił się do wody, żeby ratować się wpław. Kobiety nie pływają, ale co chwila przysiadają w wodzie; mają na sobie wielkie nabiustniki i przezroczyste od wody białe mitkalowe majtki; czasem zaś - wyciągnięte i wiszące, wiskozowe. Niektóre z kobiet umieją pływać pieskiem, a wtedy na ich pośladkach wzdyma się powietrze wewnątrz mokrej poróżowialej wiskozy, a one same, jak chore nartniki, pełzają powoli po wodzie swymi ciałami. Dzieci nie wrzeszczą ani się nie bawią. Woda zupełnie nie pluska, a zatem nie ma na niej żadnych odblasków. Za to słońce roztacza blask nad wszystkim, a wszyscy oprócz dzieci mają ciała nieżywe i białe, natomiast każdy mężczyzna u dołu brzucha ma czerń, w niej zaś znowu biały rozrodczy organ. Kiedy się człowiek nie kąpie, to jednak czasem przejdzie koło stawu, wokół którego i w którym siedzą ludzie, a ten i ów, wijąc się jak piskorz, ratuje w nim swoje życie. Ale bliskość tej niedużej wody nie daje człowiekowi poczucia chłodu, więc choć ma na sobie nietutejsze białe spodnie w prążki i białą koszulę z podwiniętymi rękawami (nie można przecież chodzić jak miejscowi, w siatce na włochatej piersi, a na głowie - w chustce z węzełkami po rogach) i choć trochę dalej i z przodu, za parkanem letniego kina widać białe brzozy i zdaje się, jest tam, jest, chwiejny drobno- 9 - Trawiasta ulica 129 liściasty cień - tak czy owak gorąca człowiek znieść nie może, bo przede wszystkim nie jest przyzwyczajony, a w domu nie zostanie, bo udusić się w nim można. Nocą też będzie zaduch, ponieważ dziwny i niezwyczajny drewniany dom wypraży się w ciągu dnia na patelni swego żelaznego dachu, no i będziesz leżał, człowieku, pod prześcieradłem, a raczej pościągasz je i pognieciesz, i będziesz oddychał tak, jak oddychają ludzie w lipcu, kiedy jeszcze trochę, a popęka ziemia. Pozostaje ci tylko dotykać w ciemności samotnych przedmiotów. Okularów na przysuniętym krześle, wypukłego cyferblatu zegarka kieszonkowego, jego odemkniętej pokrywki i ciężkiego łańcuszka, a zegarek tyka wtedy: tik-tak, tik-tak, pokazując tak ten rytm, którego w końcu nie złapałeś, podając tlen umierającej córce, i w żaden sposób nie można było dojść do ładu z jej rozpaczliwym oddychaniem, bo naciskał człowiek na poduszkę w rytmie: tle-nu, tle-nu, tle-nu, a wychodziło mu nie wiadomo dlaczego: bez tchu, bez tchu, bez tchu... W końcu, jak wiele rzeczy przedtem, poduszka szybko się skończyła, myląc w końcu rytm panicznego oddychania, które też szybko się skończyło. Wszystko się skończyło. Nie ma nikogo. Nikt też nigdy nie lubi patrzeć na człowieka, niosącego poduszkę tlenową. Trudno powiedzieć dlaczego. A i ci, którzy noszą poduszki tlenowe, też czują się niezręcznie. Niezręcznie z każdego powodu: i dlatego, że poduszka jest wielka, a po- 130 wietrzą tak czy siak w niej mało, i dlatego, że się człowiek spieszy, a mimo to spóźnia - a nie można zwlekać! - dlatego, że to środek ostateczny - więc po co? - ponieważ nie ratuje - więc na co? Zawsze nieprzyjemnie jest człowiekowi, kiedy widzi poduszkę tlenową, z którą ktoś wsiada, powiedzmy, do tramwaju, a tramwaj mimo to jedzie ze wszystkimi przystankami. A widzieć ją jest nieprzyjemnie, ponieważ poduszka nasuwa myśl o dusznościach. Myśl o dusznościach jest nie do zniesienia, bo o duszeniu się nikt nie lubi myśleć. Gazem człowieka nie udusili, jego córki też, a tu dusi ją co innego, a teraz nie można spać, bo jest tak duszno. Są tacy, to znaczy wielu jest takich, którzy stawiają w ogródkach rozkładane łóżka i w nocy śpią, dłudzy i biali, właściwie wprost na ulicy, co jednak jest niemiłym widokiem. Można wyjść z domu i zobaczyć stojące na podwórzach łóżka. Śpiący chrapią, ale czasem z jakiegoś powodu dwaj z nich biegną za jednym, albo trzej za dwojgiem. Biegną bezdźwięcznie, żeby nie podnosić hałasu i nikogo nie zbudzić. Biegnący są tyczkowaci, wyżsi od płotów, a biegną dlatego, że prześladowany czy też prześladowani splatali im figla, szli nocą i rzucali w śpiących kamyczkami; ci zaś po cichu się zerwali i pobiegli za nimi. Jedni ludzie gonią drugich w nocy, bielejąc w biegu na szarym jej końcu. Jest to dziwne i niemiłe, ponieważ takie bezszelestne. Biegną bez żadnego dźwięku. Za dnia zaś, kiedy człowiek bierze miarę z wielkiej, masywnej klientki (nie wiadomo dlaczego 131 wszystkie tutaj są takie), spojrzy przez okno, a tam akurat koń - fuch fuch - a wóz jest przechylony i zwisają zeń czyjeś stopy z mnóstwem palców, od konia dolatuje zapach konia, i nagle widać, że spod pach klientki szybko spływa pot, a kiedy przykładając centymetr dotyka człowiek jej nabiustnika, ta przewraca oczami, i więcej już się tych oczu nie zobaczy, ponieważ kiedy rozchylone już będą jej krótkie i ogromne nogi, i odsłoni się mokrawe, włochate, rozdziawione krocze, klientka zarzuci sobie na twarz kapkę z poduszki, toteż kiedy człowiek schowa swój rozrodczy organ w śliskim otworze między jej pachwinami, przed oczyma zamiast twarzy klientki będzie miał wzory na tej kapce, kiedy zaś zrobi się już całkiem ślisko, pod kapką zacznie się coś w rodzaju duszności, a klientka odejdzie potem, nie podnosząc oczu. Tak więc oczu człowiek nie zobaczy, jak nimi przewróciła, tak już ich się nie ujrzy. Ponadto w lipcu silniejsze jest uczucie, że człowiek nie ma nikogo, nawet jeśli naprawdę nikogo nie ma i jest sam. Bliski, czy bliźni - to są przecież spotkania, a w takim zaduchu spotkania trudno sobie wyobrazić - po co się spotykać, żeby razem napić się ciepławej wody? No i trudno przecież gościa częstować kwaśnym mlekiem, które postawiono dlatego, że w upał szybko kwaśnieje, kwaśnym mlekiem, nakrytym gazą na parapecie, z wrzuconą do środka skórką czarnego chleba, żeby jeszcze szybciej kwaśniało? W lipcu człowiek nie ma krewnych, jest sam. Kot śpi na suchej ziemi obok ogromnej, pokrytej 132 kurzem łobody. A chociaż kurz i kocia sierść już się nawzajem pomieszały, nie jest martwy: nie spełzają z niego żuki, nie pełzną ku niemu i nie ma wokół niego żuków. W zasadzie tylko nartnikowi jest dobrze, bo wokół są inne nartniki, a na rozpływającej się od upału powierzchni stawu może, podgarniając stopkami wodę, ślizgać się na swoich nartach, kreśląc we wszystkie strony szybkie krótkie kreseczki. Jeśli zaś swoimi skokami postanowi posuwać się po prostej, to będzie to najrówniejszy ścieg na powierzchni najcichszego muślinu i nie trzeba będzie podkładać pod stopkę maszyny szorstkiego, suchego paska z gazety. Ale być może pod wieczór, być może pod wieczór zrobi się chłodniej, żar ciut ciut osłabnie i chociaż trochę czarna oćma i mrok wybawią człowieka od duchoty. A gdyby nie wybawiły, to chociaż zupełnie już nie będzie się gdzie podziać, a przy tym wiadomo, co się stanie, kiedy popęka ziemia, to trzeba będzie jednak w pantoflach z płótna żaglowego i w bielejących spodniach wyjść z niskiego pokoju nad staw i postać koło niego, starając się w swoim oddechu po raz tysiączny uregulować nieuchwytny wtedy rytm na darmo zużytej poduszki tlenowej - tle-nu, tle-nu, tlenu - rytm, który do duszenia się dodał duszenie, bo przecież ona starała się wytchnąć swoje duszne powietrze, a ty, człowieku, w tym czasie wciskałeś jej w przeciwnym kierunku inne, inne powietrze... Jakże ciemno jest wokół, i woda w stawie nie 133 wydaje się już tak ciepła jak w dzień, wydaje się, że jest większa, a staw w mroku - jeszcze ogromniejszy, ale jego skrawek pod twoimi stopami wygląda na tyle niewinnie, że przestępujesz go po prostu w pantoflach z żaglowego płótna, one zaś nabierają wody, która chłodzi, i jest w nich wygodniej, kiedy się stąpa po grząskim dnie. Od nasiąkających wodą spodni też się zrobiło chłodniej, a nasiąkają nią szybko. I o ileż nad wodą więcej jest duchoty, niż pod wodą! Taka na przykład koszula jeszcze się nie zamoczyła i jest ciepła, ale już i ona nasiąkła wodą, która tymczasem doszła już do gardła, kiedy zaś doszła do ust, zrobiło się już całkiem chłodno, można powiedzieć nawet, że przyjemnie, otwiera człowiek usta tak, że woda, stojąca na ich poziomie wpływa do nich jak do leja, no, a ty, człowieku, zupełnie tak jakbyś ją pił, ale naprawdę to robisz wdech i do ust wpływa ci śpiący nartnik - wielki mistrz równego ściegu na muślinie; od niego, i od ślizgającego się po wpływającym muślinie topolowego puchu zaczyna cię drapać w gardle, twoje wnętrze się szarpie, żeby z jakiegoś powodu wyrzucić tę wodę, która się wlała, trzykrotnie wzdryga się i wykaszliwuje, wyrzuca nartnika z powrotem do gardła, a owad zaczyna biegać w krtani i pojawia się w gardle za językiem... A ponieważ oprócz ściegu nic nie umiesz robić jak należy: ani pływać, ani oddychać, ani ratować się, ani dawać innym powietrza, ani wycharkiwać nartników, ani bezładnie bić o wodę swoimi słabymi dłońmi, to może byś zdążył, może byś chociaż przypo- 134 mniał sobie adres - Generalne Gubernatorstwo, Lublin, Grodzka 19, kamienica Waksmana - a potem, kiedy postanowisz wyrwać się z wody z powrotem, w pośpiechu postaw o krok dalej swój płócienny pantofel i - utoń. To wszystko. Już utonąłeś. Nad ranem będziesz pływał w wodzie ostygłą twarzą w dół, zgarbiony, stojący z opuszczonymi w stronę dna rękami, i w zdumieniu będzie patrzył na ciebie kąpiący się w ciepłym miękkim kurzu wróbel, tyle że wkrótce złapią go pokryte zadrapaniami dzieci, kiedy wreszcie nasypią mu soli na ogon. DOPÓTY, DOPÓKI Każde ciało znajduje się w stanie spoczynku albo porusza się ruchem jednostajnym po linii prostej dopóty, dopóki... Ciało nauczyciela fizyki, znajdujące się w stanie spoczynku poruszało się zarazem ruchem jednostajnym, ponieważ Ziemia, jak wypada, obiegała Słońce. Dopóki jednak to ostatnie nie wzeszło, Ziemia poruszała się w ciemnościach po niesłychanie krzywej linii, którą dopóty będziemy uznawać za prostą, dopóki rozważamy wszystko w kategoriach szkolnej, przybliżonej wszechwiedzy. Ciało Samsona Jesieicza, leżąc na plecach, przebywało w stanie spoczynku dopóty, dopóki okryty watowaną, pozbawioną poszwy kołdrą Samson Jesieicz spał, prawie nie wygniatając płaskiej poduszki w słabo nad ranem dostrzegalnej powłoczce. Przy dziennym świetle powłoczki też prawie się nie dostrzega, ale nie dlatego, że nie jest wyprana - wyprana jest, i to bardzo! - tylko dlatego, że krośniakowa, i to już wszystko wyjaśnia. W widzialnej części widma krośniak zajmuje 136 miejsce szczególne. Jednym wydaje się żółtawy, drugim szarawy, a przyczyną tego są pogrubione tu i ówdzie nitki, skudlone supły i wszelakie śmiecie typu postrzępionego końskiego włosia, plewy, albo najróżniejsze łuski sporyszu, zręcznie wplecione w tkaninę. Jeszcze innym wspomniany krośniak w ogóle wydaje się wręcz czesuczą, albo "czeczunczą" jak pisał Czechów, ale to już sprawa Czechowa, jak pisać, "żeby słowom było ciasno". Mówimy tu bowiem w ciasnocie, ale w zgodzie. Nogi śpiącego znajdowały się w czymś niewyraźnie połyskującym i wyraźnie cynkowym. Tylko, że to nie znaczy, że nauczyciel był już obiema nogami w czymś nieodwracalnym, powiedzmy, w ocynkowanej, nie daj Boże, trumnie! Nie! Ta rzecz jest i krótsza i, - proszę się przyjrzeć! - z wyglądu przypomina raczej ścięty stożek. Czyżby wiadro? Tak jest. Cynkowane. A Samson Jesieicz, daj mu Boże zdrowie, śpi, i niech w trakcie naszej opowieści nic mogilnego, jak na przykład gangrena, nie pełznie od jego stóp ku wspaniałej kędzierzawej głowie, nieubłaganie przekształcając się w cynkowy futerał śmierci. Co się zaś tyczy wiadra, to po prostu wypchane jest miękkimi pakułami, w których zagłębiły się teraz cieplutkie końce nóg pedagoga. Tylko, że to nie wszystko, co z wiadra da się wycisnąć w łóżku. O wyznaczonej godzinie, zgodnie ze swym bakijskim jeszcze zwyczajem, śpiący przewróci się na drugi bok, (w ciągu nocy taka rzecz zdarza się 137 raz i to zawsze nad ranem), a z nim przekręci się również wiadro, brzdąkając o żelazny pręt oparcia łóżka. Teraz jasne? Dźwięk, który powstanie, obudzi śpiącego, ten zaś zerwie się żwawo, zawczasu oczywiście wyjąwszy nogi z wiadra, ponieważ inaczej mógłby zagrzmieć w zwykłym i przenośnym sensie (jeśli czytelnik nie wybaczy mi tej natrętnej gry słów, to proszę, żeby wstał rozespany, mając na nogach cynkowe wiadro). W nocy oczywiście można grzać nogi o inne, miłe sercu, nogi, ale Samson Jesieicz był kawalerem i stałej przytulności w jego łóżku nie było. "Dobra! - powiecie - może być i bez kobiet. Ale i wiadro nie jest potrzebne. Można zrobić długaśną (nie cynkowaną!) skrzynkę na szerokość łóżka!" "Skrzynka się nie przekręci!" - odpowiadam na to. "Dobra - nie dajecie za wygraną. - Można tymi pakułami wypchać krośniakową powłoczkę i wkładać otrzymaną w ten sposób poduszkę na nogi". "Ale poduszka nie brzęknie!" - mówię i tym samym powiedziałem już wszystko, zwłaszcza, że śpiący się obrócił,Wiadro brzęknęło, śpiący się obudził, wyciągnął stopy z pakuł i stanął na równe nogi. Był całkiem goły, chociaż w sukiennej uszance, której nie dostrzegliśmy na zagadkowym krośniaku. Ale właśnie zdjął zbędną teraz uszankę i w świetle słabego poranka widzimy teraz krzepkiego, niewysokiego mężczyznę, który wszystko, co widzimy, ma potężne i solidne. 138 Przenieśmy wzrok na jego twarz. Ujrzymy wydatny nos, takież wargi i trochę przyduże gałki oczne. Czysty Ormiaszka, ponieważ Samson Jesieicz jest z pochodzenia Tatem. To taka kaukaska narodowość, wyznająca Pięcioksiąg Mojżeszowy, i ta ichnia nacja, jeśli to prawdziwi Tatowie, rysy twarzy ma nie orle i suche, ale mięsiste i pokaźne; twarze przez to wychodzą wprawdzie dumne, ale dobrotliwe, a duże białka czarnych oczu siedzą na swoich miejscach łącznie ze swoimi żyłkami, swoją wilgocią i wypukłością. A propos Tatów. Narodowość ta budziła podejrzenia we wszystkich biurach meldunkowych, bowiem biura te, nie dopuszczając jakichkolwiek skrótów w dokumentach osobistych, a już tym bardziej w dowodach, żądały od tackich obywateli, żeby nie kręcili, tylko pisali narodowość pełnym słowem - Tatar i już! No i trzeba było wiele cierpliwości, żeby skierować wzrok tych czepialskich ku wiszącej na ścianie pstrej mapie wielonarodowego państwa ZSRR. Samson Jesieicz był zaś Tatem autentycznym i bezpodstawnie niektórzy przedstawiciele narodu, również płaczącego nad Pięcioksięgiem, uważali, że to jego tactwo to krętactwo, albo nawet renegactwo (znowu jakieś kalambury!), była to bowiem nieprawda, i prawdę mówiąc wszyscy o tym wiedzieli. W dodatku Samson Jesieicz ich nie unikał, ale raczej wolał zadawać się z braćmi w wierze, którzy zresztą mocno oddalili się od wspólnych legend, tak jak i on sam. No więc wstał człowiek z łóżka i stoi, jak Tat 139 nad dobrą duszą... Znowu te nieprzekładalne gry słów! To wszystko! Wstał i tyle! Skończyliśmy ze słownym portretem, więc skończmy z grami słów. Czasu i miejsca jest mało, tym bardziej, że całkiem niedługo do naszego bohatera powinna przyjść nowa znajoma imieniem Tata. Ale gdzie mieszkał Samson Jesieicz? Gdzie się ocknął, żeby mieszkać tam dalej i uczyć fizyki w szkole dla dorosłych plus dorabiać w pewien sposób, o którym oczywiście opowiemy? Mieszkał na parterze baraku w Puszkinowskim miasteczku studenckim, takiego baraku, jaki został uwieczniony w literaturze, tak że zainteresowani znajdą tam jego opis. Co zaś się tyczy fizyki, to był zaledwie zawód, ponieważ w rzeczywistości Samson Jesieicz był wizjonerem, higienistą i geniuszem. Żart? Kwiecisty styl? Nie, to nie żart. Chociaż styl rzeczywiście kwiecisty. Zaraz zobaczycie. Jeśli, przypuśćmy, życie w baraku przyjmiemy umownie za wiek kamienny (chociaż i bez umawiania się tak było) to Samson Jesieicz był istotą z wieku brązu i w dodatku absolutnie samotnym zwiastunem przyszłej cywilizacji. A to znaczy, że samemu - bez towarzyszy trzeba popłynąć po runo do Kolchidy, samemu oszukać Minotaura; ułożyć "Iliadę", zyskawszy wprzódy sławę ślepca, siedzieć i płakać nad rzekami Babilonu; wznieść piramidy, zdemaskować królową Saby, udowadniając przyjaciołom, że ma owłosione nogi, pod pseudonimem Ksenofont poprowadzić genialną anabazę; wypić cykutę, 140 nauczyć Fenicjan, żeby zachowywali się na Morzu Śródziemnym jak odessyci na Czarnym; zauważyć, że wszystko, jak się okazuje, płynie; wy-rzeźbić Nefretete po stwierdzeniu, że jej mózg ma kształt klocka; utajnić ogień grecki do tego stopnia, żeby odtąd żaden wywiad świata się nie domyślił, c o właściwie u Greków się paliło; namalować portrety z Fajum; wymyślić dźwignię jednoramienną i dwuramienną; podnieść oba ramiona tak, żeby się Słońce zatrzymało... A przy tym wszystko w pojedynkę, wszystko samemu.... i tylko śrubę Archimedesa stworzyć z niczego przy pomocy Rynku Koptiewskiego. Przesada? Nie! Po pierwsze przy pomocy Rynku Koptiewskiego można było stworzyć śrubę Archimedesa z niczego, inaczej by przecież Rynku nie rozpędzili. Po drugie, Samson Jesieicz wyciął numer lepszy - zdumiewające, jaką rzecz zmajstrował i sprawił, że pracowała. I to w kamiennym wieku! Sam jak palec, jeśli, oczywiście, nie liczyć palca Bożego. Co prawda, pozbawiony całkowicie krewnych Samson Jesieicz w opisywanym czasie nie był, na ludzki sposób, samotny. Oprócz Taty, która, jak już mówiliśmy, niezawodnie się pojawi, oprócz opiekującej się nim starej cioci Dusi, zyskał przyjaciela, bystrego na umyśle wyrostka, który wkładał w przyjaźń swoją nowiutką smykałkę, przez co mózg Samsona Jesieicza mógł swobodnie służyć wiekowi brązu. To jemu, temu wyrostkowi, szczerze w swoim czasie rozpaczającemu razem ze wszystkimi i zdu- 141 mionemu zuchwałością proroctwa, Samson Je-sieicz powie: "No, umarł, ale poczekaj jeszcze! Wkrótce dadzą mu po wąsach i wyrzucą z grobowca!". A wyrostek nie uwierzy. No i niedobrze. Zawsze trzeba wierzyć temu, kto ma scyzoryk z brązu, jeśli sami posługujemy się na razie krzemiennym. A wyrostek błyskotliwie udowadniał swoją bystrość. To on wpadł na niesłychany w owej epoce i w owej okolicy pomysł, żeby, wywiedziawszy się o numery w informacji międzymiastowej, dodzwonić się do sklepów w Leningradzie, dopytać o asortyment, wieczorem wyjechać, dotrzeć tam rano, zaraz na dworcu kupić bilet powrotny, nabyć papier fotograficzny 40 na 50, matowy, normalny, numer 3, popatrzeć na domy, co "za parkanami stoją żelaznemi", na wielki socjalistyczny krążownik październikowy, na rumaki von Clodta na moście... Wieczorem wyjechać, rano wrócić. Finansował wszystko Samson Jesieicz, wliczając w to dietę w wysokości czerwońca, to znaczy rubla w dzisiejszych pieniądzach. Zryw był pomyślany w tak niesłychany sposób, że matka wyrostka, która podnosiła krzyk nawet z powodu oddalenia się na Srietienkę, do kina "Uran", tylko załamała ręce. Ale tu mieliśmy już do czynienia z fenomenem wieku żelaznego, ponieważ w grę wchodziła kolej żelazna. Tylko że wyrostkowi nic takiego nie przyszło do głowy, a chociaż jego starszy przyjaciel, który ów szalony plan usankcjonował, do- 142 myślał się tego, nie zaczął jednak niczego precyzować, bo był znowu zatroskany o stan swojej higieny, o czym powiemy, kiedy przyjdzie na to czas. Do rozmowy zaś o formacie 40 na 50 doszło z powodu następującego: Jeśli łaskawy czytelnik zażyczy sobie mieć portret powiększony ze swojej jedynej fotografii, na której znajduje się w trumnie, to my, którzy portret ten sporządzimy, będziemy koniecznie potrzebować papieru 40 na 50, matowego, normalnego, nr 3, a trumnę skasujemy czytelnikowi sami, otwierając zarazem, czytelniku, oczy czarne, oczy twe. No więc wdzierają się gdzie tylko można i gdzie nie można niekonkretni mężczyźni w baszłykach i olbrzymich walonkach, na które naciągnięte są nieściągalne, sklejone z opon i dętek kalosze. No i tym, zjawiającym się nie wiadomo skąd, obcym oddaje się to, co najdroższe: wyblakłe, połamane, upstrzone przez muchy albo brunatne, ale zawsze jedyne fotografie. Fotografie zmarłych, zabitych, zaginionych bez wieści, zadźganych na gościńcu, fotografie nas samych dawno temu, nas samych w towarzystwie nie nas samych, nas samych nie do poznania, no i oczywiście synów marnotrawnych, nie mówiąc już o kozakach, co przybyli pod okienko. Wszyscy ryzykują tym, co mają najdroższego, w imię jego przyszłej, absolutnie już cudownej przemiany, a władowujący się w mroźnej parze przybysze spod ciemnych gwiazd są poborcami 143 i dostawcami portretów, powiększonych z tych drogocennych fotografii. Mimo całego naszego zgoła negatywnego stosunku do tych zamawiaczy zębów i mydlarzy oczu, mimo wstrętu do ich nachalności i namolności, nie można nie przyznać, że w zapomnianych przez Boga chatach, w nawadnianych stepach i na stopniowo statkujących się dzikich polach, bywali oni mimowolnymi nosicielami radości, kiedy przywozili zrealizowane zamówienie, które odtąd miało wisieć na najbardziej widocznym miejscu w domu zamawiającego, świdrując wszystkich podretuszowanymi, tkwiącymi w nieruchomej twarzy bizantyjskimi oczami dopóty, dopóki ci wszyscy nie zmienili się sami w portrety. Sensem działalności ludzi z mrozu było nazbieranie na lipne kwity jak najwięcej zamówień ponad plan. Nadwyżki po przyjeździe zdawali specjalistom od bielenia, specjaliści - laborantom, a laboranci, kiedy zreprodukowali zdjęcie, przygotowywali słabą, ledwie pozwalającą cokolwiek dostrzec odbitkę (papier 40 na 50, matowy, normalny, nr 3) i przekazywali go retuszerom, którzy kończyli cały przestępczy proceder. Potem przybysze spod ciemnych gwiazd wywozili portrety i przywozili ruble. Plan był przy tym planem, a cała reszta całą resztą, bo w naszym kraju gospodarka jest ponadplanowa. W zespołowej hierarchii pokątnych chałupników każdy dostawał swoją część, a mieszkańcy mysich dziur, wilczych dołów i Półwyspu Jamał otrzymywali obiecane konterfekty, przy czym 144 zdumieni byli ich doskonałością i pochlebczymi niespodziankami. Na kliencie, który wstydził się swego waciaka, pojawiała się marynara z wełny boucle, nowe oko likwidowało jednooczność u jednookiego, ciotka-zwrotnicowa z kolejowej mijanki, w młodości porzucona przez jakiegoś kochasia, triumfowała nad tym faktem, otrzymując kolaż z łobuzem, skłaniającym swoją łobuzerską skroń ku jej głowinie. Bóg zatem cudowny a fortuna zmienna, bo wprawdzie ze wsteczną datą, ale zawsze człowiek bez sumienia zostawał zaciągnięty do ołtarza, jako że ciotka miała welon, a zaciągnięty był pod krawatem. A to skromni bieliciele, nie umawiając się z nieznanymi sobie - na wypadek nieprzyjemności ze strony milicji - retuszerami, usuwali z fotografii zbędne dodatki, a rezolutni retuszerzy dodawali to, co uznawali za niezbędne. Można było przypiąć swoje wojenne ordery do zdjęcia, choćby nawet było przedwojenne, bezprawnie dorysować odznakę "Gwardii", rozciągnąć usta w uśmiechu, albo przeciwnie, surowo je zacisnąć i spojrzeć niemrugającym wzrokiem fajumskiego portretu; fajna ferajna obwieszała ludzi kolczykami i wisiorkami, przy czym gwarantowanej próby dziewięćdziesiąt trzy, przyszpilała im broszki-hipopotamki, świniopasom wtykała do kieszeni wieczne pióra, goliła nieogolonych, na aresztanckie fryzury wsadzała welurowe kapelusze, zmieniała nawet ilość dioptrii w okularach - słowem, robiła wszystko, czego życzył sobie 145 10 - Trawiasta ulica klient, a jeśli nie przyszło mu do głowy, żeby sobie zażyczyć, to postępowała według własnego artystycznego uznania. Zdarzało się, że na podstawie brunatnego zdjęcia nie można było odgadnąć nawet płci portretowanego (a poborca zdjęć nie pofatygował się o to spytać), wtedy szykowano dwa rozdzielnopłciowe portrety, przy czym retuszer stosował chytry sposób - modelowi przydawał jak gdyby pewne cechy jakiegoś sławnego człowieka. A dopóty, dopóki wiadomo było, kto jest najbardziej sławny, to kogoś z nich, z wyjątkiem oczywiście dwóch najsławniejszych. Oszołomiony klient od razu kiwał głową, kiedy zwracano mu uwagę, że ten, który czy też ta, która jest na portrecie, bardzo przypomina takiego to a takiego, albo taką to a taką... Taki to był trud natchniony i takie błogosławione przynosił owoce! Przeto już niebawem nastanie czas, kiedy wiodące galerie świata zaczną cenić Portrety o Niemrugającym Spojrzeniu na równi z fajumskimi, bo ostatecznie w czym nasze były gorsze? Te z Fajum też przecież robili przybysze-chałupnicy, a wiek brązu nie ma tu nic do rzeczy. Dlaczego to wszystko odtajniłem? A dlatego, że Samson Jesieicz potajemnie wydawał do retuszu konterfekty formatu 40 na 50, i chociaż ryzykował, to jednak dorobić do nauczycielskiej pensji było rzeczą niezbędną, bo inaczej cała trójca, w której był jedyny - wizjoner, higienista i geniusz - jadłaby, nie dojadając, piła, nie dopija- 146 jąc, a picie było jednym z najmilszych zajęć w życiu Samsona Jesieicza. Samson Jesieicz lubił napoje chłodzące. Namiętność ta wespół z pamięcią o kirowych dachach (jego ojciec był "kirszczykiem" - człowiekiem, który pokrywał dachy swego rodzaju smolą ziemną - odpadami przemysłu naftowego) to było wszystko, co w nim zostało z mieszkańca Baku, skąd przybył do stolicy, żeby studiować na wyższej uczelni technicznej. W Moskwie nie wyzbył się swego tambylczego zamiłowania. A napój jednak można otrzymać praktycznie zawsze; weźmy na przykład wczorajszą herbatę z cytryną. No, ale jak ją ochłodzić? Potrzebny jest lód. A skąd go wziąć? Jak to skąd? Z Rynku Puszkinowskiego! ...Na Rynku Puszkinowskim była góra lodowa, a dokładniej mówiąc, jej widoczny wierzchołek, który swą urwistą potęgą wznosił się na starym asfalcie, chroniony przed letnim słońcem przez grubą warstwę trocin (niektórzy twierdzą, że trociny trzeba mieszać z torfem, ale na Rynku Puszkinowskim były czyste trociny - sosnowe). Widocznym wierzchołkiem nazwałem ową górę dlatego, że niewidoczna praca przy jej wzniesieniu była wprost ogromna. Kiedy zbliżała się zima, już od pierwszych przymrozków, z czarnego, położonego na ziemi węża zaczynała lecieć woda bieżąca. Rozlewała się po asfalcie, zastygłym i księżycowym w dotyku, jakim bywa każdy asfalt przed grudniem - nie to, co w lipcu, kiedy jest spieczony, miękki, gorący i podobny do "ki- 147 ru", ale o lipcu będzie później, a na razie chłodna woda rozlewa się po ochłodzonym asfalcie i przymarza swoimi przezroczystymi cząsteczkami do skostniałych na niskim wietrze, szarych cząsteczek tegoż asfaltu, pokrywającego się szkłem zapomnienia, albowiem w to szkło wmarzły drobne resztki letniego życia, do tej pory uważane za różne śmiecie, a teraz stanowiące obiekty wmarznięte w lód. Woda z węża ciągle się rozlewa, na lodzie nawarstwia się nowy lód, a szkło zapomnienia stopniowo traci przejrzystość i mętnieje. A co z wężem? Pewnie, zapomniany na asfalcie, wmarzł w pierwszy lód?! Nie, nie wmarzł. Niewidoczna, ale zręczna dłoń specjalnego człowieka, który funkcjonuje na Rynku Puszkinowskim, podrywa tego wododajnego węża przy pomocy grubego sznura na specjalne tyki, przy czym zostawia go, żeby wisiał nisko, żeby lód narastał warstwami, bo jak nie, to woda będzie chlustać jak popadnie i utrudnione zostanie późniejsze zasypywanie góry trocinami. Woda płynie przez całą zimę i przez całą zimę rośnie lodowa góra. W lutym piętrzy się jeszcze mętnym masywem, matowym od suchego śniegu, którego się napchało pomiędzy lodowate guzy, ale już w marcu, gdzieś w połowie, nasz diament wielki jak góra zabłyśnie nagle w promieniach słońca, no, ale woda na razie jeszcze się leje i jeszcze namarza, a dopiero jak promienie zaczną górze bruździć, to znaczy podgrzewać ją od dołu tak, że asfalt, z którego będzie już tydzień, jak zniknął śnieg, pociemnieje na obrzeżu od sta- 148 jałej wody na jakieś dwadzieścia centymetrów, wtedy nie marudź, człowieku, zakręcaj kichę, dosyć już z niej "wyćkło"! Bierzże się do oskarda, przyłóż starej, jak harda, wyrąb w górze schodki, i dokonaj wejścia na szczyt w specjalnych szorstkich kaloszach, ubierz się aby ciepło, portki ubierz, człowieku, watowane, słyszałeś, watowane, bo se jaja przeziębisz; a jak wejdziesz na czubek, to wciągnij na ten czubek wiadro z trocinami, które twoja kobita będzie wsypywać u podnóża, a potem aby prędzej je rozsyp - najsampierw cienko, a później codziennie pogrubiaj warstwę, powiększaj! - a niżej, tam pod tobą, niech się kobita kręci. Tak właśnie powstaje gigantyczna góra lodowa o grubości staroświeckiego lodowca. Ale na tamten natura zużyła wieleset tysięcy lat, a tutaj wszystko zostało stworzone rękami rynkowego człowieka w trzy, cztery miesiące. No i będzie stała nasza lodownia, jak ten górski lodowiec, podciekając z lekka, jak górski lodowiec, a przy okazji - nazwisko jej stwórcy i stróża brzmi: Fedczenko, nazwisko zaś pierwszego sprzedawcy wody sodowej, który podjedzie swoim saturatorem do zasypanej trocinami góry lodowej - nomen omen - Eisberg; Fedczenko rozmiecie trociny na północnym stoku i jako pierwszemu odłupie Eisbergowi lód łomem, i to miejsce nie będzie odtąd zasypane trocinami, a wyłom stale będzie się powiększał, obnażając po każdym nowym odprysku swoje granatowo-białe warstwy geologiczne, a wokół góry - jak się w 149 marcu zrobiła ciemna obwódka, tak zostanie na asfalcie ciemna obwódka stajałej wody. W okolicach lipca na południowym zboczu obwódka mocno się powiększy, tu i ówdzie pod worki pestek słonecznikowych popłyną przekupkom wodne nitki, ale tych cienkich, ciemnych i płaskich paseczków nie można nawet porównywać z namiętnym strumieniem grudniowego węża... A pierwszy - pamiętacie? - mokry ślad w choinkę, zostawiony przez opony dwukołowego wózka Eisberga, ten nigdy nie wyschnie, nawet jak na dworze będzie lato, nawet lipiec... - Z Rynku Puszkinowskiego trzeba go wziąć! - zawołaliśmy dwie strony wcześniej, mając na myśli lód. Ale jak go przynieść? Polietylenowych reklamówek nie ma, bo polietylen nieprędko wymyślą. Pojawi się, kiedy do Niemiec Wschodnich zaczną latać wyrabiane z niego amerykańskie szpiegowskie balony-sondy. Można było oczywiście przynieść go w papierze, powiedzmy, w pergaminie. No, można i w ceracie. Ale lód tak czy owak tajał po drodze, a w domu było już jasne, że jego chwile są policzone, że się roztopił, wybrudził w pakunkowych paprochach, toteż wstręt brał wkładać te pociemniałe szczątki dawnego blasku do szklanki z lemoniadą własnego wyrobu. A trzeba było jeszcze znać brzydliwość naszego bohatera. Mógł oczywiście zaopatrzyć posyłaną po lód ciocię Dusię w naczynie Dewara, zabrane na pewien czas z gabinetu fizycznego. Ale jeśli nawet ciocia Dusia nie rozbije po drodze bezcen- 150 nego naczynia, to tak czy owak z powodu jego wąskiego otworu trzeba będzie najpierw porozbijać lód na drobne kawałki. No, a gdzie? Od razu na asfalcie. Czym? Można siekaczem, można przecinakiem, ale znowuż każdy kawałek dziesięć razy przejdzie przez dłonie Fedczenki albo cioci Dusi, przy czym wcale nie wiadomo, czy ciocia Dusia potrafi ustawić naczynie na statywie, a przecież rzecz sama (mówiąc po prostu, kolba termosowa, chociaż wyjątkowo doskonała) stać nie chce za nic, tylko przewraca się na bok. Tak, że naczyniu Dewara niepotrzebnie tylko poświęciliśmy miejsce, a ciocia Dusia tak jak przedtem dźwigała lód w przeciekającej torbie albo w gumowym naczyńku z apteki. Oj, jakie to było niehigieniczne! A czyścioch Samson Jesieicz obmywał każdy kawałek w kalium, zanim odłamek lodu, który zdążył tymczasem poróżowieć, zanurzył w szklance z napojem. - Potrzebna jest po prostu lodówka! - powie czytelnik. Powie, i będzie miał rację, ale rację potomnego, rację klienta, ponieważ dopóty, dopóki wokół panuje wiek kamienny, to nie lodówka, nie lodówka, ale wiek brązu jest potrzebny! Potrzebny jest geniusz ludzki, a kto to taki, już wiemy. Widzieliśmy, jak wstawał z łóżka ramię w ramię z wizjonerem i higienistą. W czasie zatem, gdy wizjoner, który miał jakąś wizję, chwilowo wycofał się z interesu, to właśnie higienista zachęcił geniusza do stworzenia urządzenia chłodniczego. Geniusz zaś (jeszcze przed 151 wojną) czytał w piśmie "Technika - Młodzieży", że za oceanem najemnicy kapitału robią w willach rekinów kapitału skrzynie do przechowywania kotletów, w których to skrzyniach, jak w mieście Obdorsku, króluje wieczna zmarzlina. Jedną taką kotleciarkę za szalone pieniądze nabył Rockefeller senior i teraz mówią, że jego żona może narobić mięsa na kotlety choćby na tydzień naprzód, bo w diabelskiej skrzynce to się nie ześmierdnie... A ponadto, kiedy geniusz robił przyspieszone wyższe studia w szkole technicznej, to na nieobowiązkowych kartach podręcznika widział między innymi schemat ideowy urządzenia chłodzącego, a zdumiewający umysł geniusza wszystko to zapamiętał i niczego nie zapomniał. No i na Rynku Koptiewskim (a jego przedstawiać nie zamierzamy - oprócz nas bywało tam wielu, niechaj więc kto inny złamie pióro, opisując te aleje zasłużonych części zamiennych) - na Rynku, powtarzam, Koptiewskim kupuje u inwalidy białe zdobyczne pudło z dźwiczkami, przez które - bo dźwiczki są nieodwołalnie otwarte na oścież, a tylnej ścianki nie ma - detalicznie widać sąsiedniego pasera, który za bezcen proponuje zardzewiałą szynę kolejową, przytwierdzoną do sześciu zdatnych jeszcze podkładów, od których zajeżdża kreozotem i pasażerami, lewą przednią nogę wiedeńskiego krzesła, rękopiśmienny oryginał "Słowa o wyprawie Igora", oprawiony razem z broszurą "Naucz się od Stachanowa, jak wygląda praca nowa", kupkę czcionek drukarskich, wszystkie z carską literą "jat"', pół kilo bak- 152 łażanów - atrap wystawowych z papier-mache, beznadziejnie krzywy kij bilardowy (ale z dołączoną kredą!) oraz pochodzący z Mostu Krymskiego nit wagi jednego puda, którego losem Rada m.st. Moskwy już się zainteresowała. Przyjrzeć się reszcie przeszkadza pętająca się w pudle wężokształtna rurka, toteż rynkowy inwalida zaklina się, że przed zwycięstwem w tym diabelstwie u kapitalisty Kruppa gotowali zupę z trupa, i że, powiada, bierz pan, to co zostało, bo w tym chujostwie części było do cholery, a on je sprzedaje już dobry miesiąc, i był nawet silnik dwufazowy, a kiedy go wyszarpywali, to z pogiętej na amen rurki ropa zaczęła kapać jak z trypra (tutaj Samson Jesieicz skrzywił się boleśnie), i wata biała była w ścianach, ale baby ją zaraz rozdrapały, i w ogóle było, panie, od chuja i trochę wszystkiego, tak że bierz pan, a nie stracisz, bo jak ten tryper przestanie kapać (tu Samson Jesieicz znowu się skrzywił), to na taką rurkę ceny nie będzie i samogon możesz pan pędzić, a do samego pudła to już się jeden Żyd przymierzał, chce z niego daczę w Małachówce postawić i wynajmować ją potem na czerwiec-lipiec-sierpień przedszkolu Kominternu... Samson Jesieicz kupił to, bo wiedział c o kupuje. A uważnie wsłuchując się w bredzenie inwalidy, umyślił tymczasem uzupełnić swoje czytelnicze i uczelniane informacje o fanaberiach miliardera. No więc kupił ten kadłub, przewinął jakiś odpowiedni silnik, wytoczył coś najważniejszego, 153 stworzył kupę części na miejsce tych, które przez calutki miesiąc wyprzedawał cholerny inwalida, przysposobił do automatycznego włączania ogranicznik, jaki podczas wojny wpieprzyli każdemu pod licznikiem (jeśli oczywiście był i licznik, bo jeśli go nie było, to pal się, pal, łuczywo!), zalutował w wężownicy rany po odłamkach, wprowadził do niej pod ciśnieniem (mój Boże, jak on to zrobił!?) to właśnie, co inwalida uważał za rzeżączkową wydzielinę (pamiętacie, jak Samson Jesieicz się skrzywił?), a nazywało się to "freon" (skąd on to wiedział, mój Boże, i gdzie, gdzie to zdobył?), zręcznie przymocował wielką kwadratową puszkę po amerykańskim zgęszczonym mleku (ano tak, zamrażalnik! to na lód!), przerobił d ź w i c z k i na zawiasy od szopy (żeby się nie męczyć z zapasowymi częściami) i przyczepił uszka do kłódki (ponieważ agregat miał stać pod drzwiami, na korytarzu) i jedno tylko mu się nie udało - nie udało mu się zdobyć waty. Wówczas tkwiący w nim geniusz opuścił ręce, a wizjoner gorzko i sarkastycznie się uśmiechnął. Nie, nie udało się zdobyć waty! A termoizolacja miała swoje wymagania. No, a niszczyć wiadra z pakułami nie miał ochoty. Wtedy geniusz, który opuścił ręce, podniósł je i obłożył wnętrze urządzenia osinowymi zrzynami, przestrzeń zaś między białą ścianą a zrzynem wypełnił... oczywiście, sosnowymi trocinami! Nawiasem mówiąc, w analogiczny sposób postąpiłby też Żyd, który biały jeszcze kadłub chciał przemienić na daczę. Nie będziemy jednak upat- 154 rywać powodów ich jednakowej decyzji w Pięcioksięgu Mojżeszowym, gdyby na świecie istniała wata, myśli współwyznawców z pewnością by się rozeszły i nigdy w życiu Żyd nie sypałby groszem, żeby watą ocieplać zapisaną na zięcia daczę. Pozostało więc podłączyć wiek kamienny do brązowego gniazdka. Samson Jesieicz zrobił to z zimną krwią, a cały korytarz patrzył na białe ustrojstwo, po czym najpierw przepaliły się korki, ale naprawiono je drucikiem, a później, kiedy wszyscy zwrócili głowy w stronę korków, ktoś napisał do dzielnicowego słowa następujące: "Taki to a taki świci światło na gwoździu. Protestujemy. Cały barak". Dzieło Samsona Jesieicza zaczęło więc działać, zaczęło chłodzić, cokolwiek człowiek tam wkładał, a wewnątrz pudła, jak w szopie, swojsko i miło pachniało zbutwiałą osinową korą, no i do tej komory ujemnych temperatur stale wstawiano szklanki z odrobiną wody, która zamarzała w lizawki-ślizgawki, tak że pozostawało nalać, kiedy człowiek zapragnie, kisielu, napoju owocowego, albo wczorajszej herbaty z cytryną. I bez przerwy triumfalnie rechotała lodówka - cha-cha-cha! - ponieważ kiedy automatycznie wyłączał się silnik - cha-cha-cha! - to z powodu braku dwóch amortyzujących sprężyn - cha-cha-cha!- z materaca byłyby za duże, a od zamka karabinu zbyt oporne - cha-cha-cha! - pojawiała się boczna pulsacja, lodówka brała się pod boki, po czym, trzęsąc białym brzuchem, rechotała - cha-cha-cha! - triumfalnie rechotała, ponieważ to, 155 czego dokonał okres lodowcowy w ciągu stu tysięcy lat, a pracownik rynku Fedczenko - w ciągu zimy, lodówka - cha-cha-cha! - mogła zamrozić w ciągu jakiejś godziny z hakiem. No więc ktoś napisał do dzielnicowego coś takiego: "Taki to a taki postawił w kurytarzu zwaryjowaną skrzynię. Protestujemy. Cały barak". Czy jasne jest już, dlaczego Samson Jesieicz był geniuszem? Że był wizjonerem, to wiedzieliśmy już przedtem. A dlaczego był higienistą, dowiemy się teraz. Po pierwsze, dlatego, że sypiał nago. Uszanka się nie liczy. A po drugie, bo był brzydliwy, pamiętacie lód z rynku? No, a po trzecie, był człowiekiem schludnym- w całym korytarzu tylko on trzymał umywalnię z miednicą w pokoju. No i chociaż w pokoju miał bałagan, warsztat, zardzewiałe i nie zardzewiałe narzędzia, uczniowskie kajeciki, obdrapany kufer na przydymione w środku lampy radiowe, przemieszane ze wszelkim żelastwem, trzy gwoździe w ścianie zamiast szafy na ubrania, cynkowane wiadro w pościeli, choć na etażerce, oprócz drugiej pary butów, stało trochę sfatygowanych poradników, a w kącie - faska soli (to nie sól, tylko tiosiarczan sodu!) choć z postrzępionych sznurków zwisały poskręcane, wyschnięte błony fotograficzne, choć... to błony te były przemieszane z lepami na muchy, bo Samson Jesieicz, jako jedyny z nas, oglądał nogę muchy przez mikroskop i wstrząśnięty bezkarnością wesolutkich bakterii na czarnej kosma- 156 ciźnie kolankowatej kończyny, znienawidził muchy; to obok miednicy leżało mydło ładnego, różowego koloru, stała woda kolońska, była też probówka z kalium, szczoteczka do rąk i jeszcze coś zdumiewającego, ale co, tego już nie pamiętam... Czysta bielizna, czyste jedzenie, napoje chłodzące, zdrowy sen, dezynfekcja i sterylność - wszystko to byłoby dobre, gdyby nie jedna przykra sprawa. Pamiętacie, jak Samson Jesieicz dwukrotnie się skrzywił? Nie, nie chodzi o rzeżączkę. Po prostu zlekceważone w studenckich czasach zapalenie - zupełne głupstwo! - zatruwało czasem życie naszemu bohaterowi. Młody wiek sprawił, że w odpowiednim czasie nie zwrócił na nie uwagi, a teraz... a teraz wystarczyło zjeść, powiedzmy, kilkę, wypić, powiedzmy, wino marki "Cahors", przeziębić się, chodząc pomiędzy zaspami na posypanych popiołem ścieżkach ulic osiedla, a stara dolegliwość wprawdzie słabo, po cichutku, ale dawała o sobie znać. A mocniej dawała o sobie znać wtedy, kiedy linia życia na wielkiej dłoni Samsona Jesieicza przecinała się z linią miłości na rączce jakiejś miłej osoby; z początku wszystko było dobrze, ale mijały sakramentalne męskie trzy dni i Samson Jesieicz zauważał u siebie jakieś groźne objawy, chodził więc biedaczek do lekarzy, lekarze kiwali głowami, a on się denerwował i zaczynał nienawidzić absolutnie niewinnej osoby, chociaż rozumiał, że to prawdopodobnie dokuczają mu stare sprawy. Ale każdy zacząłby się denerwować, i ty czytelniku, też zacząłbyś się denerwować i złościć na Bogu ducha winną czytelniczkę. No i być może nawet zerwałbyś z nią, tak jak zrywał Samson Jesieicz, chociaż miał dobrotliwe, solidne serce, a jego solidne spojrzenie było też spojrzeniem dobrotliwym, spojrzeniem, na którym można było polegać, a kobiety lubią, kiedy można polegać na spojrzeniu mężczyzny. Ale czego potrzeba higieniście, który obserwuje swój organizm w czasie zaostrzenia się choroby? Potrzeba mu umywalni z toaletą i okularów, jeśli wzrok zacznie mu nawalać na tle nerwowym. Ale nie tylko w czasie zaostrzenia! Umywalnia i toaleta zawsze są potrzebne higieniście, podobnie zresztą jak i niehigieniście. Kolektywne wychodki na Osiedlu Puszkinowskim wymaganiom tym nie odpowiadały, bo w ogóle nie odpowiadały żadnym wymaganiom. Szkolne możliwości wykorzystywane były oczywiście w stopniu maksymalnym, ale w szkole Samson Jesieicz zjawiał się pod wieczór, a całe dni poświęcał albo formatowi 40 na 50 (gdzie zresztą miał zlewać wodę i zużyte roztwory przy zachowaniu warunku tajemnicy produkcji?), albo majsterkował, albo chodził w gości do okolicznych znajomych, powiedzmy, do wyrostka, albo słuchał "Sonaty Kreutzerowskiej" w wykonaniu skrzypka Mirona Polakina. Nie słyszałeś, czytelniku, o takim? A on lubił tego muzyka, ponieważ nie chciał być ograniczany przez normy swego wieku, w którym to egzystując wieku (kamiennym!) ty, 158 czytelniku, przegapiłeś skrzypka Mirona Polakina, nie dostrzeganego w epoce kultu jednostki, kiedy każda dziedzina winna była mieć swojego wodza, co oznacza, że i w muzykowaniu byli też wodzowie ustanowieni raz na zawsze (przy czym, w odróżnieniu od innych diecezji, niezgorzej!); nie o nich jednak chodzi, tylko o tych, którzy wodzami nie zostali i dlatego zaczęli grać nierówno, denerwować się, czekać na coś niedobrego, nie trafiać do składu na uroczyste koncerty, słowem, być zjawiskiem drugiego sortu dopóty, dopóki pierwszy sort był raz na zawsze wysortowany. Tak więc można nasmarować kalafonią smyczki dla przyjaciół, krewnych i dla Małej Sali, do której przyjdą ci przyjaciele i krewni, a nawet może się zdarzyć, że zajrzy tam użytkownik pierwszego skrzypcowego pulpitu całego mocarstwa... Możesz więc pan grać, Mironie Polakin, grać jak Bóg, ale... dla znajomych. Potem możesz pan wypić walerianę, zostać mizantropem, możesz zgłupieć albo się powiesić, dopóty, dopóki tak się twój los układa. Potem możesz umrzeć, znakomity skrzypku, ale, na miłość boską, gdzie też jest twój grób? Czy ty w ogóle istniałeś? Czy to ty nagrałeś płyty z "Kreutzerowską", których słuchał Samson Jesieicz? Pionierzy! Do was się zwracam, przyjaciele moi! Odszukajcie, proszę, mogiłę skrzypka Mirona Polakina, bo inaczej będę myślał, że te płyty mi się kiedyś przyśniły. O losie, niełaskawy dla skrzypka, nagle okaza- 159 łeś życzliwość naszemu bohaterowi, wrzucając jakąś rzadką nakrętkę do szczeliny w drewnianej podłodze. Inni to by nie wiem co zrobili! Pojechaliby do Koptiewa! Ale Samson Jesieicz, zwolennik rozsądnych decyzji, niezwłocznie podłogę rozebrał, a ściślej mówiąc za pomocą dźwigni prostej jednoramiennej podniósł dwie deski, a pod trzecią odnalazł nakrętkę oraz coś nieoczekiwanego. Ze spuchniętego poddeskowego śmiecia wystawał kielich. Nie można go było nie rozpoznać, ale Samson Jesieicz jakoś się speszył. Postukał weń kombinerkami... Żeliwny. Wstrzymał oddech i nagle wylał do kielicha pół bańki znakomitego kompotu. Kompot zniknął, ale za to pojawiła się pewność, że musiał dokądś wyciec. Potem wyciekł metolowy wywoływacz oraz butelka zużytego utrwalacza, z którego akurat Samson Jesieicz zamierzał wyciągnąć czyste srebro metodą elektrolizy. Potem na ofiarę dla żeliwnej dziury poszła butelka fioletowego atramentu. Atrament wyciekł. Samson Jesieicz opamiętał się dopiero, kiedy wziął naczynie ze strasznym stężonym kwasem; wtedy spokojnie odstawił diabelski płyn na miejsce, podszedł do otworu i... (wyjdź, droga czytelniczko, albo się odwróć, a ty, czytelniku, jeśli chcesz, możesz razem ze mną przyłączyć się do Samsona Jesieicza)... Wyciekło i to. Wtedy Samson Jesieicz go rozpoznał. A zresztą rozpoznał go jeszcze przed eksperymentem - był to wylot ustępowej (no dobrze, kanaliacyj- 160 nej, kanalizacyjnej!) rury, umieszczony dokładnie w centrum pokoju. Tak jest! Projektanci baraku też widocznie wyrywali się ku wiekowi brązu, toteż pokój Samsona Jesieicza pomyśleli jako barakowy węzeł sanitarny, ktoś jednak w porę zdemaskował budowniczych-trockistów razem z ich marnotrawstwem powierzchni mieszkaniowej, i w rezultacie zatriumfował wychodek ogólnonarodowego użytku. No i co z tego, że kielich sterczał w geometrycznym środku pokoju! Samsona Jesieicza nie zbiło to z tropu, ponieważ higienista padł przed geniuszem na kolana, a wizjoner podtrzymał higienistę. Geniusz natomiast sam się zakrzątnął: stojak - od podłogi po sufit - raz! Jeszcze trzy stojaki w rogach wyimaginowanego kwadratu o boku sto dwadzieścia centymetrów - dwa! U sufitu i u podłogi mocujemy to przy pomocy listew. Pośrodku też umacniamy konstrukcje listwami. No i od podłogi po sufit wyrasta szkielet prostopadłościanu, po czym - trzy! - szkielet zostaje obity siatką, tak, że wychodzi z tego coś na kształt woliery. Woliera? Na środku powierzchni mieszkaniowej? - Ty, Jesieicz, chyba papugi w pokoju chcesz trzymać, albo może gołąbki? - interesuje się sąsiad, który sam trzyma gołębie, a papugi zna z pisma "Krokodyl", gdzie jako papugi przedstawieni są: ówczesny sekretarz ONZ Trygve Lie, Josip Broz-Tito i inne pleciugi międzynarodowe. - Ty, Jesieicz, pewnie beton pichcisz? - py- 161 - Trawiasta ulica ta ciekawski. A Samson Jesieicz rzeczywiście rozpoczął mokrą robotę. Miesza beton w korycie i brązowym tłuczkiem od moździerza ubija go w szalunku. - Tyś po co, Jesieicz, budkę telefoniczną w izbie zmajstrował? Automatu ci tu za cholerę nie zainstalują! - Chciałbym zostać fotoamatorem. Potrzebna mi jest ciemnia. - Toć lepiej, żebym ci okna lakierem asfaltowym zamalował, trzema warstwami. Lakier mam i kwacz też mam! - proponuje sąsiad, zapomina jednak, cymbał, że jak się okno wyasfaltuje, to w pomieszczeniu zawsze będzie jak u Murzyna, czy to przed, czy po negatywnym albo pozytywnym procesie. W centrum pokoju zatem (szesnaście metrów kwadratowych, wysokość dwa dziesięć) wyrósł betonowy słup o cienkich ścianach i kwadratowym przekroju. Lepiej nazwać go pylonem. Na razie nie ma żadnego stylu, ponieważ to są dopiero początki funkcjonalnej architektury, ale wewnątrz tych dopiero początków jest maleńka podłoga, wyłożona płytką, lekko opadającą w kierunku od ścian do kapitalnego okrągłego otworu, starannie przykrytego własnoręcznie wykonanym chodniczkiem z gumy do wyrobu balonów. A na kwadratowym suficiku jest żarówka. Nie, już nie ośmioświecowa, ale jaśniuteńka, jak w operacyjnej sali! A od środka można już się zamknąć na zaszyfrowany rygiel. No więc na milicję przychodzi papier o niejas- 162 nym sensie: "Taki to a taki nie szczy tam, gdzie wszyscy. Protestujemy. Cały barak". A Samson Jesieicz zbija stół wokół pylonu, jakby wokół pnia cienistego drzewa na podwórzu w południowych stronach, a ten stół jest wygodny: z jednej strony cynuje się instalacje, z drugiej poprawia zeszyty, z trzeciej pracuje nad formatem 40 na 50, a czwartej nie ma, bo tam znajdują się drzwi do pylonu. Ale teraz, nawiasem mówiąc, jest letnia pora, nie te chłody, kiedy Samson Jesieicz spał w uszance i wciskał nogi w pakuły. Teraz lato jest w pełni i pojawiła się Tata. A w męczącym mroku zarośli za Kamienką linia życia na dłoni Samsona Jesieicza przecięła się przedwczoraj z linią miłości na dłoni Taty. I stał się cud! - minął trzeci dzień, a z nim wszystko było w porządku. Po raz pierwszy nie zaniemógł, no więc ta sytuacja zaczęła grozić Tacie wyjściem za mąż. Ale co tam groźba! - już i przed krzakami, które ją odurzyły. Tata położyła całkowitą ufność w dobrotliwym spojrzeniu okrągłych oczu Samsona Jesieicza! A wczoraj, zamiast iść na uliczne zebranie okolicznych mieszkańców, na którym dzielnicowi Kołyszew i Worobiow wezwali ludność do zdania broni, a wszyscy patrzyli jak ogłupiali, bo nie rozumieli, co to oznacza, Worobiow zaś i Kołyszew też nie rozumieli, ale przyszło rozporządzenie, żeby wszystkich powiadomić o konieczności zdania broni - wczoraj więc, zamiast iść na zebranie, Samson Jesieicz pojechał z Tatą, żeby popływać łódką po Stawie Ostankińskim, znajdują- cym się w parku, toteż nie słyszał, jak dzielnicowi zawiadamiali ludność, że dopóty, dopóki itd... No więc na milicję poszedł papier: "Taki to a taki u zdania broni nie był i nocują nie zameldowani. Protestujemy. Cały barak". No, to wtedy już na posterunku podrapali się po głowach, pod wieczór zaś dzielnicowy Kołyszew został wydelegowany służbowo w celu sprawdzenia informacji. A Samson Jesieicz pod wieczór oczekiwał, że Tata przyjdzie do niego w gości i to, jak się zdaje, w ostatnich gości, bo do siebie w gości się nie chodzi. Zastawił stół gorliwie, naszykował różnych rybek, kiełbasek, kawioru (już kto jak kto, ale ci z Baku to potrafią!), po wizjonersku zaprawił sałatkę majonezem, bo majonez był bojkotowany, uważany za prześmierdłe masło, którego, żeby je sprzedać, napchano do małych słoiczków, nie dających się potem nawet wymienić; postawił na otaczającym pylon stole kryształowy puchar z kruszonem, ogarnął się, na trzech gwoździach rozwiesił porozrzucane części ubrania, ułożył w stosik zakurzone płyty z "Kreutzerowską", które do tej pory leżały na kupie i zjeżdżały jedna z drugiej, postawił dwa kieliszki, dwie literatki, umieścił szampana w komorze ujemnych temperatur, wypełnił wodą - przyszłym lodem szklanki do szampana i do kruszonu, a na wypadek, gdyby wyłączyli prąd, co się w tamtych czasach zdarzało, i nie oblodziłoby w białej rechotce, postarał się o ciekły tlen, który przyniósł ze szkoły w 164 znanym nam już naczyniu Dewara, zamierzając w razie czego dolać tlenu do szklanek z szampanem. No więc naczynie Dewara, które te najzręczniejsze w świecie ręce postawiły na statywie, błysnęło na jednym z kolan stołu, a w jego zwierciadlanej, samowarowej powierzchni odbijały się rozpłomienione żarówki, pozapalane w całym pokoju, toteż było przyjemnie i jasno, a Samson Jesieicz, z nadmanganianem potasu, lewatywką i wielką lupą, bez przerwy wchodził do pylonu, i absolutnie nie dostrzegał niczego takiego, co by go mogło przestraszyć. A Tata przyszła. I już zadomowiła się w pokoju. Już wiedziała, gdzie stoi butelka i z jakim stężonym kwasem, została uprzedzona, że do ciekłego tlenu łyżeczki od herbaty wkładać nie należy, no i światła im nie wyłączyli, toteż mogli jeść sobie i pić. Samson Jesieicz, też oswojony z sytuacją, kilka razy mówił z galanterią: "Proszę wybaczyć, wyjdę na chwileczkę!", po czym wychodził do pylonu na jeszcze jedną samozaczepną próbę, podczas gdy Miron Polakin doskonalił swoje pizzicato. To i owo zostało już powiedziane, już, już miało zostać dopowiedziane, i Samson Jesieicz zawołał: "A teraz przejdziemy do deseru!" - no więc przeszli do deseru. Rzeczywiście przeszli na druga stronę pylonu, gdzie podany został deser. A Samson Jesieicz wyszedł na korytarz po niespodziankę - po lody!, które do wieczora dotrwały w blaszance ujemnych temperatur, i wtedy zobaczył w korytarzu ukrytego Kołyszewa. "A ja, Samsonku, do ciebie! - powiedział zdekonspiro- 165 wany Kołyszew. - Wedle sygnału przyszedłem! Trzeba cię sprawdzić!" - po czym wszedł do pokoju z Samsonem Jesieiczem, ten zaś wszedł do pokoju z lodami, a tymczasem Tata, wykorzystując wyjście Samsona Jesieicza, weszła do pylonu, toteż na pozór nie było jej w pokoju. "Czego nie przyszłoś zdać broń?" - zapytał mrugając oczami w jasnym niebarakowym świetle Kołyszew - Nie masz co zdawać, czy jak?". "Jak to nie mam? Mam! - a w korytarzu - cha-cha-cha! - zaniosła się chwilę przedtem uwolniona od lodów lodówka. "Cha-cha-cha! - a Kołyszew - hop! - odskoczył i łaps za kaburę... Ale kabura była pusta... Pusta była nie dlatego, że nie każdy milicjant miał wówczas pistolet, chociaż z każdego zwisała kabura; i nie dlatego, że, w ogólności biorąc, milicja była uzbrojona wprost interesująco - kolejowym milicjantom na przykład przydzielano w tych czasach szable - broń nadającą się tylko do rąbania z siodła. Szabla - rzecz długa, solidna i pętająca się - z niewiadomych powodów telepała się przy lewym bucie każdego kolejowego milicjanta, ubranego w mundur czarny z malinowymi wypustkami i takimż sznurem, przeszkadzając chodzić po torach. Chodzić było strasznie trudno - koleina na nasypie jest głęboka, tłuczeń spod nóg człowiekowi wylatuje, podkłady nie chcą się zgodzić z rytmem kroków, a tu jeszcze trzeba podtrzymywać szablę, żeby nie brzęczała na zwrotnicach i wykolejnicach. Najgorzej było rzucać się w rozsypkę (szczegól- 166 nie na stacjach przeładunkowych, gdzie torów jest wiele), kiedy po pierwszym (tajnym) torze pędziły na południe albo z południa dwa puste składy, potem pociąg wiozący to, co mieliśmy najdroższego, a potem znowu dwa puste. Aha! No tak! Wszystko jasne! Jasne, dlaczego szable, dlaczego czarne i malinowe. Wychodzili z tego wykapani stójkowi. Dlatego nasz najdroższy za każdym razem na nowo przeżywał swoje heroiczne ucieczki z syberyjskich zsyłek, ale teraz już na wyższym poziomie - obserwował przez specjalne okno, jak powłócząc buciskami, tchórzliwie i niezgrabnie rozbiega się policja, kiedy pędzi przez stację lokomotywa, a pociąg pancerny stoi na zapasowym torze i pot z niego spływa. Wychodziło zupełnie tak, jak na filmach o przedrewolucji. Ale kabura Kołyszewa była pusta, ponieważ dla iluzji pełności od rana leżał w niej chleb z parzoną rzepą, która dzielnicowy dawno zjadł, głodniejąc podczas wędrówek po rewirze. "Kabura była pusta..." - gwałtownie przerwaliśmy nasza dynamiczną opowieść i słusznie-śmy zrobili. Kiedy ktoś zarechotał za plecami, a kabura okazała się pusta, dzielnicowy stchórzył, odskoczył na bok i spytał, rozglądając się: - Obcy tu nie mieszkają? - Nie! A wtedy pisnęły drzwi, ale drzwi jakieś niepojęte, niepokojowe, i dzielnicowy hycnął, gdzie się dało, bo ujrzał wstrząśnięty, jak z betonowej 167 szyfonierki, stojącej pośrodku pokoju, wyszła kobieta. "A mówisz, że tu nie ma obcych, Samson!" - warknął dzielnicowy, ale od razu się przymknął, kiedy poznał Tatę, córkę majętnych lokatorów, którzy odkupili szopę od jego kuma na Swibłowskiej i przerobili ją na mieszkanie. Nie zdążył zebrać do kupy swoich milicyjnych myśli, jak z tylu ktoś znowu zarechotał, toteż w obliczu tej nowej niespodzianki Kołyszew zupełnie się pogubił i cienkim głosem zawołał: - Co tu się u ciebie, Ormiaszka, wyrabia? Czego żeś broni nie zdał? - Jestem Tatem, a moja broń jest tutaj! - spokojnie, dumnie i uroczyście powiedział Samson Jesieicz, z uśmiechem biorąc z etażerki podarty podręcznik fizyki Falejewa i Pieryszkina. - Siadaj z nami, skoroś już przyszedł, Mokieju Piotrowiczu, a Tatę, to znaczy obywatelkę Raskin, znasz i gdzie jest zameldowana, też dobrze wiesz. - A kto to się naśmiewał? - Siadaj, siadaj, to ci wytłumaczę! - Nie, poczekaj! Najpierw sprawdzimy, kto u ciebie w tej budce się schował! - rzeki Kołyszew i trwożnie pomyślał: "Pewnie, kurde. Żydzi do Ormiaszków pod ziemią się podkopują i jedno do drugiego chodzi?... Chyba, kurde, nie na rurę do niego przylazła?" - rozumował trzeźwo, chociaż z trudem, bo wiedział, że takie, jak córka Raskina, się nie łajdaczą. - Sprawdzaj sobie, sprawdzaj! No, idź, nie bój się! - powiedział Samson Jesieicz i objąwszy dzielnicowego za ramiona, wcisnął się z nim do 168 pylonu, przymknął na chwilę drzwi, potem wyszedł, zamknął drzwi dokładnie i położył na patefon płytę "Strugi szampana", w międzyczasie ściągając ze sznura jakąś niezbyt stosowną, dosychającą błonę. Dzielnicowy zaś przez pewien czas, póki panie tego, pozostawał w pylonie, a potem statecznie zeń wyszedł, a Samson Jesieicz po drodze do chłodziarki-kawalarki jak gdyby mimochodem podprowadził gliniarza do umywalni, i jako higienista dał mu cienki ręcznik do wytarcia rąk. Dzielnicowy obejrzał potem dokładnie drwiący sejf nie sejf, a najprędzej sąsiek i pochwalił solidną kłódkę. Potem wszyscy troje usiedli przy stole wokół pylonu, Samson Jesieicz wyjaśnił, co to jest cykl Carnota, to znaczy zasadę działania lodówki i wszyscy wypili szampana z lodem, a Samson Jesieicz opowiedział wszystko o naczyniu Dewara, po czym oskrobał, dla przykładu, marchewkę i włożył ją do naczynia, a kiedy wyjęta z ciekłego tlenu marchewka pod lekkim uderzeniem łyżeczki rozsypała się w paciorkowe kawałki na oczach zdumionej Taty i oniemiałego dzielnicowego, znowu zarechotała lodówka, ale oni już nie zwrócili na nią uwagi, za to jeszcze raz wypili, przy czym tych dwoje szampana, a dzielnicowy nie szampana, bo po nim zaczęło mu się odbijać rzepą, tylko spirytusu, którym Samson Jesieicz wycierał soczewki powiększalnika i zawsze (na wszelki wypadek!) drobne skaleczenia na powierzchni własnego ciała. Potem Kołyszew ni stąd, ni zowąd zaczął Samsonowi Jesieiczowi zachwalać Tatę, 169 Tata zaczęła się wstydzić, a wdzięczny Samson Jesieicz opowiedział wszystkim o korzyściach płynących z radia i o tym, jaka rolę zacznie ono w przyszłości grać nie tylko, powiedzmy, w naszym życiu, ale na przykład w pracy milicji. Tutaj już na pewno miała powstać konieczność zastosowania indywidualnych urządzeń nadawczo-odbiorczych, żeby wydawać komendy cichym szeptem, jak gdyby się mówiło do rękawa. A wszyscy by słuchali i się dziwowali. A malutkie mikrofony, żeby wyławiać szkodników! - roztaczał wizję wizjoner. - A szybkie, docierające wszędzie pojazdy z reflektorami na obu końcach, lekkie grafitowo-srebrne płaszcze nieprzemakalne!? - wszyscy słuchali tego jak bajki, a kiedy Samson Jesieicz przeszedł do butów z nieprzemakalną pastą, samopucujących się guzików i przeciwmgielnych lornetek żaląc się na to, że dopóty, dopóki - Kołyszew zupełnie stracił wątek, po czym wymawiając się, wsadził w końcu do kabury dwie kanapki z forszmakiem, przyniesionym przez Tatę, i zaczął się żegnać, mówiąc, że jakby co, to miłość wam obydwu podpowie... ...Szedł ciemnymi, jak wnętrze wysokiego buta z niezniszczalną pastą, uliczkami, zaułkami i odpłotowanymi gruntami, idealnie orientując się w topografii rodzinnej okolicy. Fantazjował i marzył, wyobrażając sobie, że jest milicjantem przyszłości. Na ten przykład jak z Worobiowem, którego niezbyt lubił, wyśledzili na ten przykład Berenboima z Trzeciego Przejazdu, wielkiego cwaniaka, który z naczelnikiem wydziału był za pan 170 brat, tak że rewizji za diabła nie można było u niego zrobić. Ale nie na darmo są milicją przyszłości! Mają przecież ze sobą radioodbiorniki SI-235 wielkości na przykład beżowego półbuta i nieprzemakalne lornetki. - Tu Wołga! Żem natrafił na ślad! Podejrzany wysiadł z tranwaju numer trzydzieści dziewięć i zaciera ślady do swojego domu numer trzydzieści osiem. Ma filcowe buty. Odbiór! - Tu Śmierdziawka! - szeptem odkrzykuje przez radio niemiły Kołyszewowi Worobiow. - Czekam na podejrzanego, ukryty koło krzywoborskiego śmietnika... Mówcie wasze hasło... Odbiór! - Tu Wołga! Tu Wołga! Podeszłem pod latarnię przy sklepie mydlarskim... Hasło: pałka zapałka dwa kije, przed milicją nic się nie skryje! - mówi nasz dzielnicowy, wsiada na bezgłośny rower przyszłości i pędzi wśród nocy, nie poruszając nogami, a nikt go nie widzi, tylko on widzi wszystko, bo noc rozpryskuje się przed wszystkimi jego reflektorami w kawałeczki, jak marchewka. - Tu Śmierdziawka... tu Śmierdziawka... tu Śmierdziawka - natęża się gdzieś w przyszłości unoszony przez czas szept Worobiowa, a w teraźniejszości Kołyszew, który jakby naumyślnie znalazł się koło domu Berenboima, postanawia, nie zważając na nocny czas, zastukać do Saula Mojżeszowicza i namącić w sprawie rzekomej jutrzejszej rewizji u niego, na co jak zwykle i jak wszyscy Saul Mojżeszowicz odpowie: "Ee, mój dhogi, 171 a co ja takiego mógłbym ukhywaaać?!" - postawi mu kieliszek wódki i sam też, nawiasem mówiąc, wypije, nie zważając na późną porę. Potem naleje jeszcze po jednym, Kołyszew wyciągnie z kabury zakąskę - kanapki z forszmakiem, a Sauł Mojżeszowicz zdziwi się, że żona dzielnicowego robi taki świetny forszmak i naleje jeszcze po kropelce. - Obyś pan zdrów był, towarzyszu Mokieju Piotrowiczu Kołyszew! - I pan niech nie choruje, towarzyszu Saulu Mojżeszowiczu Berenboim! Dopóty, dopóki... UPUPA EPOPS Wielki pedagog Jan Amos Komensky domagał się zniesienia rózeg, był zwolennikiem pedagogiki oświeconej i w ogóle miał do czynienia ze schludnymi czeskimi dziećmi, spokojnymi i dobrze wychowanymi. Wielki pedagog Uszyński walczył o postępową pedagogikę, o pożyteczną szkołę i wszystko mu wychodziło, co prawda w ławkach siedziały przed nim posłuszne, społecznie zahukane dzieci, choć też oczywiście psotne. Wielki pedagog Makarenko miał przy sobie rewolwer i przy jego pomocy ów pedagog dokonywał nieskomplikowanych sztuczek w dziedzinie zaufania. Dzieci, z którymi miał do czynienia, cieszyły się sławą strasznych łobuzów, ale nie zapominajmy też o rewolwerze. Ona zaś miała tylko bańkę na mleko. Przynosiła ją na lekcje rysunku pustą, a wynosiła wypełnioną po brzegi ciepłym dziecięcym moczem. Bańka to przedmiot w kształcie walca, to znaczy znakomity model, służący do wyrobienia pierwotnych nawyków w zakresie nakładania cie- 173 ni. Mając światło z lewej strony, skądkolwiek, gdziekolwiek i kiedykolwiek patrzylibyśmy na stojącą samotnie na stole bańkę, na jej powierzchni zawsze ujrzymy kolejno: światło, odblask, światło, półcień, cień, refleks. Wy cieniujmy to równomiernie w postaci pionowych, przechodzących kolejno w siebie pasów odpowiedniej szerokości, a na płaskiej kartce papieru otrzymamy podobiznę wypukłej powierzchni, nad którą tym samym sposobem uwiecznimy mały walec szyjki naczynia, a wtedy pozostanie tylko narysować uchwyt. Jeśli zaś weźmiemy za ten rozpaczliwie wygięty z grubego drutu uchwyt, ściągniemy bańkę ze stołu i puścimy ją w obieg po ławkach, to bańka bezwarunkowo zostanie napełniona, zwłaszcza siłami tych, którzy boją się chodzić do szkolnej ubikacji. Szkoda, że przyszło mi mówić o rzeczach tak bardzo pozaliterackich i rozważać sytuacje, które urzekały tradycyjnie skłonnych do śmiechu Niemców, ale gwoli życiowej prawdy nie mogę nie wspomnieć o tych ważnych, w dodatku codziennych, ściślej mówiąc cogodzinnych, a niekiedy i copółgodzinnych sprawach: przecież to dzieci - jedno się przeziębiło, drugie napiło się herbaty z sacharyną, a ściślej mówiąc, pije ją tylko z sacharyną, inne zaś po prostu na coś zachorowało, na coś dziecięcego, delikatnego i bezradnego, toteż należałoby je pielęgnować w ciepłym, przytulnym mieszkaniu, należałoby temu dziecku dawać dekokty i podgrzewać picie, owijać dziecko 174 gorącymi włochatymi ręcznikami, rozgrzewać je w łazience, gdzie u sufitu świeci jasne światło, mama jest ładna, niania dobra, a tato siedzi w salonie, ogląda swoją kolekcję znaczków, czeka i nie może się doczekać, kiedy bezbronna i nieco zmęczona mama znajdzie się w jego piżamowych objęciach. No dobrze, ale jak udało się ściągnąć bańkę z nauczycielskiego biurka, bo o tym, dlaczego niektórzy boją się schodzić do ubikacji szkolnej, będzie mowa dalej? Bańkę udało się ściągnąć, ponieważ nauczycielka rysunku w tym momencie znalazła się w położeniu bez wyjścia. W jakim dokładnie, tego nie umiem powiedzieć, nie pamiętam. Zdaje się jednak, że osłupiałym wzrokiem patrzy na tablicę, na której zamierzała narysować kolejność stref oświetlenia, na tablicy zaś widnieje napis: pizyda Maria Iwanówna, a może chce złapać za rękę ucznia, który w ostatniej ławce tłucze bez końca wiekiem ławki i to jak zaciekle! (proszę pamiętać, że w klasie jest czterdziestu chłopców, nie będących biernymi świadkami zdarzenia). Możliwe też (niemożliwe! - wpadacie w przerażenie), możliwe, powtarzam, że ścierka klasowa, zwinięta w mokry kłębek, celnie i solidnie walnęła ją w siwy koczek; no dobrze - niemożliwe! - w takim razie szuka kredy, która była, ale której więcej nie będzie, albo po prostu biega po klasie, zręcznie uchylając się przed jednym chłopakiem (pomijając tych, którzy napełniają bańkę, pozostałych czterdziestu szumi w zachwyceniu!), no 175 więc zręcznie uchylając się, biega miedzy ławkami, a za nią goni jeden chłopak, prawie zupełne dziecko, które w ręku trzyma wielką bladoróżową glistę, ściśniętą dwoma palcami za jeden z końców! Myślicie, że to dżdżownica? Nie, to nie dżdżownica. Dżdżownice bywają latem, a latem są wakacje; glisty natomiast bywają zawsze, przyniósł ją więc, specjalnie spóźniając się na lekcję - temu łobuzowi glisty wychodzą przez cały czas. Dlaczego nauczycielka nie wyjdzie z klasy ze wszystkimi wynikającymi z tego pedagogicznymi i administracyjnymi konsekwencjami? Dlatego, że dwie ławki podjechały do drzwi i nie można do tych drzwi dotrzeć ze wszystkimi wynikającymi stąd sadystycznymi i helmintologicznymi konsekwencjami... ...W rytm tego tanga wychodzą ze wszystkich ciemnych kątów i ona też wychodzi... szczuplutka dziewczynka... wychodzi mi na spotkanie... wszystko to wywołane zostało z ciemności... ze stanu... ze skurczu gardła... Jakże te wszystkie dzieci trafiły do szkoły? Czy są dziećmi specjalnej troski? Czy to jakaś szkoła specjalna? Nie, szkoła jest zwyczajna, niepełna średnia. Dzieci są zwyczajne. Są wśród nich nawet szczególnie uzdolnione. Na przykład ja, piszący te słowa. Zgodzicie się ze mną, że ucznia, który kiedyś weźmie się za słowo pisane, można z całą pewnością nazwać szczególnie uzdolnionym. Do szkoły dzieci dotarły również zwyczajnie. 176 Zimą przyjechały na walonkach. Wiosną przyczłapały z rozmaitych trawiastych ulic i niesamowitych zakamarków. Niektóre przez całą drogę szły boso, jeden chłopak łapał po drodze muchy i zjadał je na uciechę kolegom. Drugi za to zjadał kredę od razu, kiedy przychodził do klasy, trzeci w ogóle do klasy nie przychodził, tylko szedł na lotnicze złomowisko - a warto było tam iść! - albo po wytłoki, po które też było warto chodzić, albo jeszcze gdzieś indziej - i tam warto było pójść. A na walonkach do szkoły przyjeżdżało się w sposób następujący (nawiasem mówiąc, pewien bardzo smutny poeta, którego dziś już nie ma, chciał na walonkach dojechać nawet do swojego dzieciństwa, ja zaś całkowicie go rozumiem), to znaczy na walonkach i nie tylko na walonkach - mogły być buty, mogły być i łyżwy, przymocowane albo do kaloszy, wsuwanych na filcaki, albo do butów specjalnym drewnianym prężakiem - kółeczkiem w sznurku, przez co kalosz w specjalny kaloszowy sposób drapował się na swoim wydatnym i błyszczącym czubku; na walonkach zatem przyjeżdżali zaczepieni hakami za tylne klapy rzadkich półtoratonowych oraz innych ciężarówek. A chociaż te półtoratonówki rzadko przejeżdżały, ich wygląd pod względem technicznym był bardzo przekonujący. Spalały nie benzynę, tylko drwa, ściślej mówiąc, brzozowe lub olchowe kloce. Drwa te ładowano do dwóch wielkich walców (a teraz już umiecie narysować w wyobraźni walec), które wyrastały z tyłu szoferki 12 - Trawiasta ulica 177 i starały się ją przerosnąć. Klocki się paliły, tworząc gaz, na tym gazie gazowali już nie prymusi, ale dublerzy albo tercjarze rodzimego przemysłu samochodowego, a w ślad za nimi trzymając się długiego sznura albo sznurów, na haku, albo na hakach gazowały dzieci, wyrostki lub też zupełne stare konie. Na ciężarówkę przez dłuższy czas czatowało się na zakręcie, a kiedy się pojawiała, z obu stron, z obu śnieżnych poboczy, wybiegali zaczajeni obserwatorzy i wyglądało na to, że ciężarówka ucieka przed nimi jak wilk, a oni jak psy zaraz się jej uwieszą. Tak właśnie było - haki zarzucano na tylne klapy albo na jakieś żelastwo, które znajdowało się pod klapami; ten, co zarzucał taki długi, zagięty na końcach kawał grubego, stalowego drutu, gorączkowo przekazywał sznur komuś z biegnących z boku, sznur momentalnie obrastał pozostałymi, no i już po wyboistej, bardzo wyboistej, oblodzonej drodze, z wmarzniętym w nią nawozem i kłakami siana, do szkoły albo po prostu dla własnej przyjemności pędziły dzieci, wyrostki i całkiem już stare konie; jedno przysiadało w kucki (zazwyczaj jedno z tych z tyłu), by po chwili być podrzucanym na wybojach i dziurach, drugie uginało kolana, no i patrzcie państwo, jak świetnie zostały pomyślane ludzkie nogi! Przez cały czas: do góry - na dół, do góry - na dół - amortyzowały w stawach kolanowych. Dzisiaj coś takiego można zobaczyć tylko w zawieszeniu wysokiej klasy samochodów marki "Mercedes-Benz", 178 wtedy zaś robili to po prostu wszyscy (a dzisiaj tylko "Mercedes"), a przy tym chociaż potykali się w pełnym biegu o skamieniały nawóz, tracili poślizg na wmarzniętym sianie, to zawsze nogi zdążyły się poderwać, podreptać, opatrznościowo się rozjechać, znowu się złączyć i sprężynować jak superzawieszenie produkcji firmy "Mercedes-Benz"... ...Benz! To uczniowie zjawili się w szkole. Na drugą zmianę. A skoro przyjechali na walonkach, to znaczy że jest zima! To znaczy, że wcześnie robi się ciemno. Bęc! - jeden, który długie lata przesiedział w tutejszych ławkach, kopie w wyłącznik. Rozwala go w drobny mak. Jest to jednak sposób ordynarny i rzadko stosowany. Powodem nie jest tu brak wychowania, tylko po prostu cierpliwości, chociaż, kiedy urządza się taki rym-pał wyłącznikom, dyrektor dostaje szału. Ale - bęc! - dzisiaj histeria nie wiedzieć czemu doszła do stadium wyuzdania. Nie będzie więc światła ani lekcji. A należałoby postąpić tak: spokojnie wykręcić jedyne trzy żarówki, a potem wkręcić je na powrót, uprzednio kładąc do oprawki nasyconą moczem bibułę. Ciepło lampy sprawi, że bibuła zacznie powoli schnąć, światło powoli mętnieć, i w rezultacie, kiedy bibuła wyschnie, światło zupełnie zgaśnie. Obejdzie się bez hałasu, a lekcje zawieszą na kilka dni, bo powyższą technologię bardzo trudno jest rozszyfrować. No nie! Mimo wszystko to jakaś specjalna szkoła. Jak mówiłem, że nie jest specjalna, to nie jest! 179 Zwyczajna szkolą, trójpiętrowa, z czerwonej cegły, a w jej westybulu - w ramce pod szkłem - wisi list, w którym na ręce uczniów i pedagogów składa się podziękowanie za zebranie stu pięćdziesięciu rubli (czyli w przeliczeniu na dzisiejsze pieniądze - piętnastu) na fundusz obrony, a pod tym skromny podpis - J. Stalin. Za to w ubikacjach (są po dwie na każdym piętrze, jedna dla chłopców, druga dla dziewczynek, ale dziewczynek w szkole nie ma, ponieważ J. Stalinowi bardziej podoba się nauka osobno, teraz więc jedna i druga jest dla chłopców), w ubikacjach żarówki w ogóle się nie palą, nawet nie ma ich w obsadkach, a zatem jest tam całkiem ciemno, tylko czerwienieją żarzące się pety, a ciecz na podłodze sięga powyżej linii grubych płatów wojłoku, podszywających walonki, chociaż fajansowe muszle wszystkie są całe, za to nie ma ani jednej spłuczki. Jest ciemno, po ciemku ktoś jara, i wszystko jest po staremu i jaremu. Wejdźże, ty, który musisz niezwłocznie tu wejść! Wejdź, pochlupocz walonkami i poczuj bijące w ciebie ze strony żarzących się ogników gorące strumienie, a kiedy wreszcie poradzisz sobie ze sparciałą gumką swoich flanelowych szarawarów, kiedy rozdłubiesz jej gordyjskie węzły, będziesz cały oblany, zbeszczeszczony, zhańbiony. Szarp lepiej gumkę ile siły, rwij ją szybciej, tylko nie puść końców, złap je, słyszysz, załatw swoją potrzebę, ale koniuszków nie wypuszczaj i biegiem marsz z powrotem z tej wesołej ubikacji, przeklinającej i roztaczającej woń, której nie 180 da się usunąć nawet z pamięci, ale końce trzymaj! Na lekcji, jeśli cię nie wyrwą do odpowiedzi, zwiążesz je, znajdziesz czas... ...Pamiętam nagłe zachwycenie... ten park jesienią w Ostankinie... pałacu smętne zapuszczenie... błądzi tam graf po swej dziedzinie... kolumnę pomnę, tę z Pomoną... i pierwszy pocałunek twój... i tę ławeczkę ocienioną... gdzie ktoś wydrapał słowo "chuj"... Chuligan! Źle z tobą będzie! Będzie źle! Uważaj, bo źle będzie z tobą! Liczni grożą licznym, liczni straszą licznych, obiecując kary, znęcanie się, skrzywdzenie i poniżenie. - Daj obwarzanka, bo będzie z tobą źle! - Bydlak! Łajdak! Jak cię wyrzucą, to z tobą źle będzie! - Jeszcze zobaczysz, po lekcjach będzie źle z tobą! - Jak nie powiesz, to źle z tobą będzie! - Jak powiesz, to źle będzie z tobą! - No, niech ci będzie, ale będzie źle, ... A źle to właściwie już jest. Weźmy na przykład gry i zabawy. Podczas roku szkolnego przetaczają się jak epidemie. Jedna zaraza ustępuje miejsca drugiej i całkowicie kompensuje energię i ekspresję poprzedniej. Niezmiennie jednak w ciągu roku to wybucha, to gaśnie zuchowata, zakorzeniona głęboko w dziejach edukacji narodowej, zaprawdę chwacka-junacka, zaiste zawadiacka zabawa! Powiedzmy, że przeszedł korytarzem stary żołnierz, ze stażem bojowym jeszcze z Galicji, i zadzwonił ręcznym dzwonkiem. Przerwa. Drzwi 181 klas się pootwierały na oścież, a korytarz wypełnił się bestiami. "Nasrałkokin! Nasrałkokin!" - całkiem po mongolsku drze się lecąca chmara łajdaków. A to wcale nie po mongolsku, to po naszemu, a oznacza rzecz następującą: "Kokin" to przezwisko, które nie wiem, co oznacza; "n a s r a ł" - należy rozumieć jako: "nasmrodził, zepsuł powietrze". Rzecz, o którą w wieku dziecięcym nietrudno, zwłaszcza jeśli się gryzie wytłoki, ale nie słonecznikowe, tylko grochowe, a to właśnie czynił Kokin, obsysając bazaltową płytkę koloru musztardy i odgryzając z niej pełne włókien, kamienne okruchy, podobne do ziarnek kopalnej połowieckiej chałwy. Ale teraz pędzi korytarzem, bo wie, c o nastąpi po bisurmańskim okrzyku "Nasrał Kokin!". Tradycja to rzecz wielka, stanowi ona podstawę wszystkiego, co prawdziwie narodowe, przedpiotrowe, rodzime, przeto niektórzy wywodzą dzisiaj to przezwisko od słynnego, zagadkowego wersu, zdaje się, z "Zadońszczyzny": "Oko kinął kniaź...", w którym to wersie jedni podejrzewają omyłkę kopisty, że niby naprawdę powinno tam być "Okokiniał kniaź", a inni przyjmują, że to sobie zażartował Wasyli Puszkin, kiedy zajechał do Musina-Puszkina, odkrywcy "Słowa o wyprawie Igora", żeby zakupić sześciu pańszczyźnianych architektów w celu odsprzedania ich z zyskiem, i z tej całodziennej wycieczki łupy przywiózł bogate. Nawet jednak jeśli obciążymy winą kopistę, to wyrażenie "okokiniał kniaź", czyli: kniaź zmie- 182 nił się w "kokina", nie wyjaśnia bynajmniej znaczenia słowa "kokin", co już zresztą nie jest takie ważne. Ważne jest, że takie słówko istniało i istnieje nadal. A to znaczy, że jest tradycja, toteż spadkobierca tej tradycji, głodny niedorostek Kokin, umyka póki może, nie umknie wszakże, choćby nawet był spadkobiercą tradycji, a spadkobiercy tradycji bursackiej zabawy (w dalszym ciągu zamierzam to wykazać) z wrzaskiem "Nasrał Kokin! Nasrał Kokin!" do-o-o-ga-niają go i... zapisujcie, folkloryści! Dyktuję wam tekst starodawnej wyliczanki: Tara-tara-tara-rara! Idą kaci, będzie kara! A kto katem nie chce zostać, Ten też od nas musi dostać! Dęby, trawa, albo mech - Wybierz sobie jedno z trzech! Czterostopowy trochej, tradycyjne ludowe metrum. Poza wszystkim wygodne także dzięki temu, że podczas zamieszania w jego takt łatwo bije się człowieka, nawet małego człowieka. Właśnie to odbywa się w tej chwili na korytarzu. Zauważcie jednak, że wszystko ma sens - widoczna jest tu przecież zaczątkowa forma zbiorowej odpowiedzialności: "A kto katem nie chce zostać, ten też od nas musi dostać!" - no więc nie znajdzie się takiego durnia, który by nie chciał być katem. Wszyscy chcą. To są jednak już zaczątki nieodpowiedzialności zbiorowej, ponieważ do tak drobnej roboty używać wszystkich jest głupio, i nawet do poddanego próbie pięści 183 się człowiek nie dopcha, tak więc korytarzowe zbiegowisko drepcze w miejscu i bije nawet nie pianę, co i tak byłoby bez sensu, ale powietrze, co jest już po prostu haniebne i głupie. Tradycji jednakowoż w to nie mieszajmy. Za wszystko, co było po Piotrze Wielkim, tradycja nie odpowiada. Lepiej już wczytajmy się w gadkę i ujawnijmy jeszcze inną zaczątkową formę. Tym razem już sprawiedliwości. Nawiasem mówiąc, w jakże trafny i oryginalny sposób wprowadza owa wyliczanka sprzeczne i pod wieloma względami złożone pojęcie "kata"! Ale teraz nie o tym, tylko, o kolejnych ujawnionych zaczątkach. Poddany próbie pięści, jak wiemy, n a s r a ł, to znaczy zanieczyścił powietrze niestosownym, a przede wszystkim nikomu niepotrzebnym smrodem, za co właśnie ponosi karę. Tak jest! To samosąd! Ale za to szybki i sprawiedliwy, ponieważ Kokinowi pozwolono zdecydować samemu o własnym losie, to znaczy dano mu wybór. Ma wybór! "Dęby, trawa albo mech - wybierz sobie jedno z trzech!" Przesłuchiwany wie, co wróży mu taki wybór, wiedzą to oczywiście również oprawcy, ale zabawa to zabawa - za każdym razem wszystko jest jakby nowe, a do tego wybór oznacza mniejszą czy też większą, ale zawsze przerwę w biciu i wprawdzie daremną, ale zawsze nadzieję: mimo wszystko to wybór! W zależności od sytuacji człowiek decyduje się na jedną z trzech rzeczy. Rozpatrzmy wszystkie trzy możliwości, bo 184 czwarta odpadła - wszyscy chcieli być katami, inaczej Kokin zawołałby: "To oni nie chcą być katami! W Taszkiencie się dekują!" - i od razu odwróciłby od siebie uwagę, ponieważ jednak wszyscy chcą, pozostaje rozpatrzeć trzy możliwe warianty losów Kokina: - Pierwszy - "Dęby!" - Dostaniesz w zęby! - wrzeszczy horda, po czym od każdego z hordy dostaje się w zęby. Jeśli akurat wypadają człowiekowi zęby mleczne i któryś z nich się chwieje, to zaraz wylatuje, a w jego miejsce wyrasta potem ząb, który siedzi krzywo i jest bardziej żółty niż pozostałe. Mógłbym to wykazać i wam pokazać. - "Trawa!" - Skończona sprawa! - wyje wataha. - Postanowił każdy z nas, że zaczniemy jeszcze raz! Tara tara tara rara! Idą kaci, będzie kara! A kto katem nie chce zostać, ten też po łbie musi dostać. Dęby, trawa, albo mech - wybierz sobie jedno z trzech! Mamy tu najwyraźniej do czynienia z zaczątkową formą apelacji i możliwości zaskarżenia wyroku, czyli wprowadzenia wyższej instancji. Jeśli zaś Kokin zawoła "Mech!" - to wszyscy wrzasną: "Na kogo spadnie grzech?!" - w czym dopatrzeć się możemy zaczątków jawności i płomiennego obywatelskiego zapału. Żadnych tajnych donosów! Słowo i czyn! Otwarcie wskażę drugiego; że niby diabeł, który mnie opętał i zmusił do smrodzenia, niech przejdzie do tego tu, a potem wszyscy się zabawimy sprawiedliwie i niezwłocz- 185 nie wykonując na nim wyrok. Potem - na tym tam, potem na kimkolwiek i w końcu wszyscy ucierpimy, wszyscy. Nasrał jeden, a ucierpimy wszyscy - to idea starodawna, wspólnotowa i nie zapożyczona. Ale to jedynie idea, Kokin zaś musi powiedzieć, na kogo spada grzech, przy czym najbliżsi z tych, co go piorą, to sami duzi, sami drugoroczni, jeśli więc wskaże któregoś z nich, odpłata będzie druzgocąca, i nie to jest przykre, że spuchnie mu od fangi lewe oko, tylko to, że nie urzeczywistni się idea powszechnej pokuty, w istocie swojej dobro-nośna, zbawcza i wielka. Ale Kokin nie widzi w pobliżu nikogo odpowiedniego, a i Izy mu przeszkadzają, mówi więc wtedy: "Na Mońka!". Ten kurdupel, ten niedonosek instynktownie znajduje winnego. "Na Mońka!" - Na Mońka! Na Mońka! Na Mońka grzech! - wyją wszyscy. - Gdzie on jest? Gdzie Mordek? Ja wiem! Ja! Katem nie chciał zostać! Schował się! Na Mońka! - wrzeszczy cały korytarz... A Moniek naprawdę się schował. Kiedy sroży się epidemia wyżej i niżej opisanej zabawy, Moniek dekuje się w szafie z mapami albo pod którąś tylną ławką, bo doskonale wie, że grzech tak czy owak spadnie na niego. I to jest także stara, dawna tradycja. Rdzenna, autentyczna i już absolutnie przedpiotrowa. Kiedy żebranie o obwarzanki, wydawane każdemu w ilości jednej sztuki na dzień, nie ma sensu, bo obwarzanków nie dowieźli, albo kiedy jest bardzo zimno, albo ciemno, albo nie wiadomo czemu jest 186 strasznie, albo wszystkim strach ściska serce - bywało i tak (to znaczy, że spełniło się transcendentalne proroctwo "będzie źle") - wtedy opisana zabawa przeobraża się w swoją folklorystyczną mutację. Tu jednak wymagam od folklorystów i wszystkich zainteresowanych kulturą ojczystą, żeby stanęli na wysokości informacji, jaka zaraz zostanie podana. Konkretnie zaś proszę o nie korzystanie z piór automatycznych, kulkowych, ani z ołówków; wszystko to dziedzictwo Holendrów wymownych i cara-Antychrysta. Będziemy pisać albo cynobrem, zmieszanym z błękitem, albo wydrapywać litery. Albo-albo. W dodatku nie na papierze. Można pisać na wołowej skórze, można na kościelnym murze, a kto nie może, niech pisze na brzozowej korze. Jesteście gotowi? Przewijamy taśmę z powrotem. Nie, taśma też tu nie pasuje! Dobrze. Upoważniamy Kokina, żeby się znowu zesmrodził, a on sobie z tym poradzi. Czujecie, że sobie poradził? Rzucamy się na niego i wrzeszczymy. Zapisujcie! Wydrapujcie! To przecież oryginalny bursacki tekst, co zaraz udowodnię: Czyczyra czyczyra, Matka cię uczyła, Że się nie sra i nie smrodzi, Stal czy cyna ci dogodzi? Od razu rzuca się w oczy miłe sercu "matka cię uczyła", zaczem rysuje się taki obraz; chata, cicha 187 matka-włościanka, a może i nabożna bojaryni-starowierka, żeby zachować dom "od powietrza", uczy swoje dziecię, że się "nie sra i nie smrodzi". Proste niewiasty, niespieszny tryb życia, odwieczny macierzyński pierwiastek. A pomyślcie tylko, taki Uja Muromiec, który siedział na piecu bez przerwy przez trzydzieści i trzy lata, ile by nasrał i nasmrodzii, gdyby go matka nie nauczyła jak należy? - Stal! - szczeka Kokin. - Po łbie go wal! - decydują drugoroczni i cała reszta. Coś okropnego. - Cyna! - mówi Kokin. - Od nowa się zaczyna! - chóralnie informują go drugoroczni i cała reszta, po czym leją go od nowa... Czy czy ra czy czy ra, matka cię uczyła!... Coś okropnego. Zauważyliście? Trzecia możliwość - przelanie grzechu - nie istnieje. Nie ma idei zbiorowej pokuty. Wspólnotowe braterstwo w cierpieniu zniknęło. Starodawny tekst ujawnia nowe niedobre właściwości. Obce wpływy. Ale o co chodzi? Chodzi o "czyczyra czyczyra". To łacina. C i c e r o, albo, jak mówią Włosi, c z i c z e r o, znaczy groch. A co się tyczy grochu (w przypadku Kokina - grochowych wytłoków), to od początku świata pęczniał odeń brzuch, człowiek zaś, który się grochu objadł, zachowuje się tak, jakby się objadł grochu. Łacina! No i czemu nie wymyślili czegoś swojskiego, narodowego, jakiegoś "Grochu, grochu, groch, kto smrodzi, ten bździoch!" 188 A tu nie - łacina! Popi-łacinnicy. Zachód. Jak mawiał protopop Awwakum - "Rzymska kurwa". Bursa, krótko mówiąc. Tekst analogiczny do cytowanego przez Pomiałowskiego, istniejący już od stu lat. Tak to zaczął bawić się lud w dziarską zabawę, a ona już była świadectwem zepsucia. No, a za tym poszły bursackie bestialstwa, wprawdzie z przebłyskami dobra ("matka cię uczyła"), ale już bez łagodnego wyroku, tylko z dwoma wyjściami bez wyjścia zamiast trzech złagodzeń: mimo wszystko "stal - po łbie go wal" i "dęby - dostaniesz w zęby" to nie to samo. Łeb, choćby i głupi, jest jednak niezbędny, żeby wymyślać różne myśli, a bez zębów można jeść wytłoki, jak się je rozmiękczy śliną... Porównanie "cyna - od nowa się zaczyna (zaczyna się ta nie nasza "czyczyra"!) i "trawa - skończona sprawa" też nie wychodzi na korzyść pierwszej definicji. A brak ogólnie dostępnej możliwości złożenia grzechu na Mońka wskazuje już na perfidną intrygę wiadomych kół. No i ta umiejętność podszycia się, że niby matka cię uczyła... ...Wychodzą ze wszystkich ciemnych kątów... ona też... szczuplutka dziewczynka... przyjdę - mówi... gdzie... przy posągu za muzeum... jakiego... tego, co ma jakby bluzkę... czerwienimy się... reszta okazuje się bez bluzek... czerwienimy się, a nawet łzy... i za gardło chwyta... to wszystko wywołane zostało z ciemności... ze stanu... z rozmytego milknącego odgłosu... "Tara rara" ustępuje miejsca zarazie malutkich palcowych proc, które nic wspólnego nie mają 189 z grubymi kwadratowymi gumami, skórzanymi magazynkami i rozstawionymi rogami normalnych proc. Palcowe - to modele do składania, łatwe do wykonania i do zamaskowania, trudniejsze do zauważenia w czasie strzału i chociaż małego zasięgu (w ptaka się nie trafi), to na bliższą odległość, jeśli pocisk jest metalowy, czyli zrobiony ze zgiętego gwoździka albo miedzianego, aluminiowego lub stalowego drutu, ciosy zadaje straszliwe. Jak taki trafi w oko, to można gwarantować, że już po oku, dlatego tymi straszliwymi pociskami strzela się nieczęsto i prawie zawsze od tyłu. Częściej do procy - cienkiej gumki wyciągniętej z gumki do bielizny - używa się zwiniętego z papieru i złożonego na pół rulonika. Dobre uderzenie takiego pocisku też wyciska łzy z oczu, a przy bezpośrednim trafieniu też przeważnie pozbawia oka człowieka, który akurat "kinął" okiem. Nie pamiętam jednak żadnego takiego przypadku i myślę, że wszyscy mają po dwoje oczu dzięki celności strzelców. - Siadać, mówiłam! Sia-a-dać! W ławkach! Bydlaki jedne, nie na ławkach! W ławkach macie siedzieć! Jewmiencew, oddaj! Oddaj dziennik, Jewmiencew! Bydlaku, świnio, idioto, oddasz czy nie? No nie, nie mo-o-ogę! Nie mogę! A-o-oj! Kto to strzelił? Łajdaki! Ła-a-a-aki! A-aaa!!! Co to jest? Coście mi podłożyli!? No, coście podłożyli? Sło-ni-nę? Dlaczego słoninę? Skąd tu się wziął ten brudny kawałek słoniny? Co to znaczy? Co to znaczy, Jewmiencew, oddaj zaraz dziennik! Nie, 190 nie uda się wam mnie wykończyć! A-aj! Przecież to boli! Nie, ja nie jestem jakaś Maria Iwanówna... To nie rysunki! To są... Nie-ee! Nie wykończycie mnie! A masz! A masz! A masz! Masz dziennikiem, ty bydlaku, ty świnio, ty idioto! Starostaaa! To on!!... On! To on mnie uderzył! Z matką! Z matką! Z matką przyjdziesz następnym razem! Następnym razem przyjdziesz tu z matką... Słyszysz, ty bandyto, słyszysz, idioto! Przyprowadzisz matkę, rozumiesz?! - Rozumiem! Kij ci w oko, a nie matkę! - odpowiada uczeń piątej klasy Stieniuszkin swojej nauczycielce historii starożytnej, Marii Pawiównie, i nawet się nie uchyla, kiedy smętny kawałek słoniny, po kobiecemu niezdarnie ciśnięty przez oszalałą nauczycielkę, przelatuje obok niego. Wówczas za drzwiami brzęczy dzwonkiem inwalida i kończy się lekcja, podczas której można byłoby przeczytać, powiedzmy, coś takiego: "Ksenofont zaś rzekł: Słyszałem, że są w naszym wojsku Rody j czy cy, z których, jak powiadają, większość umie władać procą, a pociski ich lecą na odległość dwakroć większą, niż pociski perskich procarzy. Ci używają kamieni wielkości pięści i dlatego miotają je niedaleko, a Rodyjczycy umieją miotać i ołowianymi kulami...". Wydaje mi się dzisiaj, że po takiej lekturze albo zaczęto by miotać słoniną celniej, albo miotacze słoniny w ogóle zaprzestaliby działalności... Co zaś się tyczy korzystania z materiału uzupełniającego, to z powodu dzwonka Maria Pawłówna nie zdążyła zadać go z książki: Stalin, Kirów, Żda- 191 now (mamy na myśli tego samego Stalina, którego list wisi w szkolnym westybulu). A propos Jewmiencewa. Jewmiencew nazywa się w ogóle Jumianow. Takie ma nazwisko - Ju-mianow. Ale nie wiedzieć czemu reaguje też na nazwisko Jewmiencew. Nie, to nie nazwisko ojczyma, ani też nazwisko panieńskie matki. Przezwisko Jewmiencew w ogóle nie ma z nim związku. A mimo to wszystkie pierwsze cztery klasy Jumianow przeszedł pod nazwiskiem Jewmiencew. Po prostu podczas pierwszego w życiu wy-czytywania, pierwsza w życiu nauczycielka wywołała go - Jewmiencew! No i na pewno spojrzała na niego, jako że był już koniec listy, a tylko on nie odzywał się do tej pory. A skoro wszyscy spojrzeli na niego, no to powiedział: "Jestem". Najprawdopodobniej nazwisko było przekręcone, albo niewyraźnie napisane. Nauczycielka nawet poprawiła coś w dzienniku, on zaś, jak ten pies, który trafił do nowych państwa i uznał, że teraz trzeba zareagować na nowe zawołanie, pod wyczekującym spojrzeniem klasy też tak uznał i zareagował. A może w najuroczystszym dniu swego życia, kiedy po raz pierwszy przyszedł do pierwszej klasy (przyszedł do niej i po raz drugi, w roku następnym), po prostu nie znał swego nazwiska, albo w ogóle nie wiedział, że istnieje na świecie coś takiego jak nazwisko, to znaczy był okropnie naiwny, tak jak, powiedzmy, naiwny był inny chłopiec, który wszystkich w pierwszej klasie przekonywał (słuchacze też byli naiwni), że sko- 192 ro matka Klimowa (bardzo z niej była pikantna kobietka) ma dwoje dzieci, to znaczy, że się już dwa razy w życiu jebnęła (zauważcie naiwną formę dokonaną czasownika). Twierdził tak z uporem, chociaż spał z matką na służbowym tapczanie w czterometrowym pokoju przy sowchozie "Marfino", co wieczór cieszył się z przyjścia na szeroki tapczan wujka Witka i znakomicie potrafił objaśnić praktyczne sposoby współżycia szybkiego, przedłużonego i wielokrotnego. Niestety, dziecięca naiwność mimo wszystko przeszkadzała mu wyprowadzić z własnego doświadczenia regułę prawidłowości i to właśnie było przyczyną domysłów dotyczących mamy Klimowa. Sam zaś Klimow w tej sprawie nie dysponował wiarygodnymi informacjami, toteż stwierdzeń marfińskiego zdechlaka nie mógł ani potwierdzić, ani im zaprzeczyć... ...Wychodzą ze wszystkich ciemnych kątów... i ona też... okrągły, kieszonkowy, zabrany z domu zegarek pokazuje dwie godziny jej spóźnienia... idzie wolno... na brzozowym podwórzu weterynaryjnej lecznicy cichutko rży chore konisko... i nie dotykając się... jedno o metr od drugiego... idziemy, roztrącając kamyczki... wszystko to zostało wywołane z trawy... z lata... z ujrzanego gdzieś cichego konia... z kamyczków, których żadne z nas dawno nie roztrąca... Nauczycielka rysunku odchodzi, żeby zostać listonoszką. Wyzuta z kobiecej rzeźby ciała, odchodzi z bezpłciową, obwisłą twarzą starej rewo- 13 - Trawiasta ulica 193 lucjonistki, z bryłką porowatego nosa, w nierówno zwisającej z bioder spódnicy, w zleżałej, nicianej, majtającej się bluzie, i dźwiga potem torbę z cudzymi kontaktami, czasem pojawiając się przy furtce, żeby od pewnego razu nie pojawiać się już nigdy... - Wyszedł księżyc spoza chmury, chłopiątka! I pokazał wam, chłopiątka, pazury. Będę, chłopiątka, bił, bo jestem, chłopiątka, zły. A kryć teraz będziesz ty! - mówi, wchodząc do klasy po raz pierwszy i niespodziewanie wskazuje palcem jedno z chłopiątek, stojących jak słupy przy swoich ławkach. - Ja już byłem dyżurnym! - A guzik mnie obchodzi twoje dyżurowanie! Kryć będziesz ty! Do tablicy! - No - zdumiewa się któreś z chłopiątek - ten to nam da! - Jakby wszystkim dawać, to nie zdążycie wstawać! - mówi nauczyciel geometrii. - Dlatego macie siedzieć. I to cicho. Będę bić, bo jestem zły... - Chuj ci w oko, gnoju ty! - cicho, ale zgodnie, nie rozchylając warg odpowiada parę głosów. - T-a-a-ak jest! A ja jestem, chłopiątka, były bezdomny rodem z "Poematu pedagogicznego" Makarenki. Dlatego... - mówi nauczyciel i między rzędami dociera do kogo trzeba, chwyta, kogo trzeba, za nos, ściska wskazującym i środkowym palcem nos, komu trzeba, przy czym widać, że nie ściska go słabo, a potem, jak gdyby zapominając o ściskanym, zaczyna spacerować i między 194 rzędami ławek, i przed ławkami, a ściśnięty spaceruje także, na granicy bólu. Wyrywać się nie wyrywa, pojmując, że jak się zacznie wyrywać, to będzie jeszcze bardziej bolało. A w dodatku - autorytet nauczyciela. I tak, póki może wytrzymać, chodzi z głową podaną do przodu, a nowy nauczyciel przechadza się po wolnej przestrzeni podłogi, i wszyscy uważnie go obserwują, a ten, co "kryje", stoi przy tablicy z drewnianą ekierką i kredą. - No! - Rysujemy prostopadłą! - rozlega się niedorzeczna propozycja stojącego przy tablicy. - Do czego? Do brzucha? - błaznuje nauczyciel. - Jak on się nazywa, chłopiątka? - zwraca się do zafascynowanej przebiegiem wydarzeń klasy, która nie ma jeszcze pewności, co nauczyciel zamierza zrobić lewą ręką, ponieważ prawą nie puścił jeszcze nosa kogo trzeba... - Osip! - chórem woła zafascynowana klasa. - Ty, Osip, cudujesz. Jasne? - Jasne... - Czemu buty za ciasne! - ku radości chłopiątek kończy poeta pedagogiczny. - Siadaj. Będziesz opóźniony w nauce. A ty jak się nazywasz? - Nunudanef... - przez zaciśnięte nozdrza jęczy ściśnięty za nos. - Tatar? - Gie. Dunkpen... - Kłamiesz! Narodu własnego nie wstydź się, kolego! Idź, umyj gębę, ty Turkmenie... Geometrię zaczęto zgłębiać zapamiętale. Wszyscy wyuczyli się wszystkiego, czego się dało, do- 195 strzegli magiczny sens jej niewzruszonych nakazów i dumnych dowodów, a wszystko po to, by w późniejszym życiu ze szczętem zapomnieć całość tego, czego się nauczyli. Wszyscy zaś, którzy mogli sobie na to pozwolić, zaczęli od tej pory stosować wodzenie za nos tych, którzy sobie na to pozwolić nie mogli. Co prawda tym ostatnim udało się w życiu zapomnieć nawet to, ale na odcinku czasowym, określanym jako "dzieciństwo", wydawało im się, że owa poniżająca bezradność to największe z nieszczęść, za które nagrodą było szczęście ściskania za nos w ogóle słabych, absolutnie bezradnych, to znaczy tych, wobec których mogli sobie na to pozwolić... Droga do szkoły prowadzi przez strzelnicę do rzutków. Strzelnica to pięć oddzielnie stojących drewnianych trybun, podobnych do pagód, a krajobraz dookoła nich jest dziwny: nieskończone pustkowie różowawej barwy, którego koloryt określają niezliczone, niewysokie kupy różowego tłucznia i gruntu, wydobywanych przez budowniczych metra z kambryjskich głębi moskiewskiej ziemi i zwożonych tutaj latami. Na strzelnicy strzelcy-ochotnicy kropią z dubeltówek do niespodzianie wylatujących spod ziemi, smolistych talerzyków i rozbijają je w locie. Zawodom tych celujących sędziuje Wasyli Stalin, syn tego, który nadesłał znany nam list, a przed jego napisaniem wymyślił, że chłopców i dziewczynki należy uczyć oddzielnie. Dziewczynki nie wiem czego, ale jeśli chodzi o chłopców, to samych paskudztw. Tylko, że nas teraz 196 niekoniecznie interesuje strzelnica, chociaż same w sobie strzały z ukosa i wylatujące nagle nie wiadomo skąd talerzyki, roznoszone w drobny mak, tak jak nieduży ptaszek z czubkiem, trafiony pociskiem wielkiego kalibru, były nawet bardzo pociągające. Ale ani wystrzały, ani kanonada, ani wybuchy nie mogły odciągnąć podążających do szkoły wyrostków od nieznośnej i najważniejszej diabelskiej pokusy. No, ale najpierw trzeba znowu o kanonadzie. ...Obok tej szkoły było złomowisko samolotowe, a na złomowisku było wszystko, czego dusza zapragnie. Prawdopodobnie było to w ogóle złomowisko wszelkiego wojskowego sprzętu, a może rzeczywiście tylko samolotowe; taszczono stamtąd niesamowite ilości najpotrzebniejszych i zawsze ciekawych rzeczy. Modelowe aluminium, instalacje, nity ochronnej barwy, zasuwy i w ogóle bezpańskie części, a wszystko sprytnie przysposobione dla wszelkich podstępów, psot, tortur i miłych figli następującego typu: Powiadają, że to były zawory od silników. Rozmiarem i wyglądem przypominały nieduże półtorakilowe hantle, z tym, że nie miały poprzecznych drążków wypukłych i niestarannie odlanych, tylko równiutkie, toczone. Na końcach, zamiast kuł znajdowały się jakby nieduże talerzyki, szlifowanymi płaszczyznami na zewnątrz, dokładnie jak talerze zderzaków w wagonach. Rzecz tę się rozpiłowywało, a we wnętrzu stalowej osłony znajdo- 197 wał się metaliczny sód. I w talerzykach, i w drążku. Sód metaliczny to substancja miękka, o ciągliwości silnie zgęszczonego białego miodu. Wydłubywało się go czymś żelaznym, a wydobyte kawałki można było wrzucić, powiedzmy, do kałamarza, gdzie sód zaczynał biegać, biegać i biegać, po czym rozżarzony, cichutko sam się unicestwiał. Znikał też atrament. Chociaż jak się w ten sód pod koniec żarzenia czymś postukało, na przykład gwoździem, w dodatku nawet lekko, to nieoczekiwanie i bezładnie rozpryskiwał się na wszystkie strony malutkimi, strasznymi kroplami, niesamowicie gorącymi i przepalającymi odzież razem z ludzką skórą. To były najprostsze eksperymenty w zakresie utleniania metalu aktywnego w powietrzu lub w cieczy, ale gdybyśmy włożyli tak rozpiłowaną hantlę do muszli ustępowej, do tej jej części, gdzie woda stoi jak w małej studzience, to znaczy zanurzyli hantlę w tejże wodzie, można byłoby spokojnie pójść na lekcje, co też czynią wszyscy, łącznie z tymi, którzy przez cały dzień w szkole z ubikacji nie wychodzą, utwierdzając domowników w przekonaniu, że chodzą do szkoły, a nauczycieli - że sobie na nią gwiżdżą. No więc ci też wychodzą. W dodatku też na lekcje, podczas których dostają szału, że nie mogą zapalić, wymyślają zatem wszelkie obrzydlistwa w rodzaju odbarwiania atramentu karbidem. Przy tym z kałamarzy, do których włożono karbid, zaczynają wypełzać spienione brody, a w po- 198 wietrzu panuje taki smród siarkowodorowy, że można urządzić czyczyrę samej atmosferze, a atrament zmienia się w niemal bezbarwną ciecz i gorzej trzyma się na piórze, szczególnie na tym numer 86, tak że na kartkach zeszytów kładą się ledwie widoczne cienie wielkich słów wielkiego języka typu: "Pamiętam nagłe zachwycenie...", ale ten wers już cytowaliśmy wcześniej. Ponadto przybyli na lekcje mogą zaleć pod tylnymi ławkami, gwoli przytulności rozścieliwszy sobie uprzednio mapę naszej Ojczyzny, fizyczną albo administracyjną. Lepiej administracyjną, ponieważ rzeki, góry i doliny fizycznej sprawiają, że komuś, kto nie jest Księciem Ciemności, leży się niewygodnie i twardo; administracyjna zaś podobna jest do kołdry z gałganków, która, rzec można, znajduje się w każdym domu, a tym bardziej w domach tych, co leżą, toteż leżą sobie, jak gdyby nie wychodzili z domu. Leżący leżą cicho, przy czym tylko u tych nauczycieli, którzy nie odważają się zapuszczać w przestrzeń międzyławkową. Spokojnie, to znaczy leżąc, leżący męczą siedzących, w ogóle zresztą też niespokojnych uczniów - w końcu to tylne ławki! - tną im mokre i ciężkie po pobycie w ubikacji portczyny na pojedyncze paski, cicho podpalają zapalniczkami co popadnie, a siedzący gaszą co popadnie, męczą się, wiercą, popiskują, ale nie wydają leżących, ponieważ... ...Ba-ba-bach-bach! Ba-ba-bach-bach! To prawdziwe wybuchy. I pod względem dźwięku, i pod względem siły. To w wodnych słupach ostatnich 199 trzech muszli na całym piętrze eksplodował sód, miękki jak zgęszczony miód. Wszystkie drzwi na korytarz gwałtownie się otwarły! Wszyscy wylecieli na korytarz! Słychać, że orszak stukonny ruszył z kopyta, i że ktoś niezbyt wdzięcznie narzeka. Nauczyciele, którzy domyślili się, co się stało, dostają wypieków ze złości. Ci, co się nie domyślili, bledną z przerażenia. Radość, festiwal, krzyki, kawałki muszli i - a-a-a! - nie ma już ani jednego fajansowego krzesełka na piętrze. W magazynie też nie ma. W przyrodzie również nie występują. Być może przed następnym rokiem szkolnym postarają się je kupić i postawić, ale przecież i złomowisko samolotowe nigdzie się nie podzieje, tak że górą nasi. Kiedy wszędzie panuje zamęt i wędrówki ludów, leżący pod ławkami szykują się na powrót tych, którzy wylecieli na korytarz. Wsuwają krzesło nogą za klamkę, szybko zamykają drzwi i zaczynają mścić się za coś na nieszczęsnym niedonosku Kondraszku. Już go rozebrali do naga. Już jest wysmarowany bladymi atramentowymi pomyjami. Wszystko to, pospołu z naturalnym brudem, przylegającym do jego ciała, czyni Kondraszka, i tak nie stawiającego oporu, zupełnie żałosnym i boleściwym. Wzbudza taką litość, że już lepiej nawet zamknąć go do szafy, skąd wyjęto mapy do leżenia. Miejsca starczy, chociaż szafa nie jest wcale głęboka, ale Kondraszek jest mały, no to się tam zmieści w całości. A jego ubarwiacze i obnażyciele zaczynają pod- 200 ekscytowani biegać po ławkach - przecież wszystko im zdrętwiało od tego leżenia! Drzwi zatarasowali krzesłem. Na korytarzu przeżywa się i prowadzi śledztwo w sprawie wydarzenia - tam mają już swoje urwanie głowy. A ci tutaj - swoje, więc pędzący jeden za drugim po ławkach idioci nie przyjmują do wiadomości, że w korytarzu wszystkie klasy rozeszły się do swoich klas i tylko jedna nie może wejść do swojej klasy, bo za klamkę od drzwi zatknięto krzesło. Ale w drzwiach jest okrągły otwór po wyłamanym kiedyś przez kogoś angielskim zamku, toteż nauczycielka zagląda przez dziurkę. No i widzi tylko migające postacie biegających w ataku histerii idiotów, żeby zaś nauczycielka ich nie rozpoznała, ci, którzy tłoczą się w korytarzu, wzajemnie się na nią popychają, więc ona nie może się skupić przy tym judaszu, idzie do wicedyrektorki, a uczniowie zaglądają przez dziurkę i szepczą: "Poszła do wicedyrektorki", ale biegający biegają z hukiem, kiedy zaś przelatują obok dziurki, to albo wpychają do niej w biegu pióra stalówkami na zewnątrz, albo plują do celu, tak że kiedy do dziurki przytknie oko prosta, siwa i surowa wicedyrektorka, uczyni to nadaremno, albowiem oni naplują jej do oka. Niechybnie i szczodrze. W korytarzu robi się cicho. W klasie też. Wicedyrektorka, prowadzona przez nauczycielkę za rękę, idzie się obmyć. Z drugiego jej oka, jak u amazonki, płyną łzy, bo jest taka, znana tylko mnie, legenda, że amazonki, wypaliwszy sobie jedną pierś, żeby wygodnie móc w pędzie wypuszczać 201 strzały, po babsku płakały nie tym okiem, które znajdowało się ponad wypaloną dla celów wojskowych piersią, tylko innym, tym drugim. No więc idzie wicedyrektorka, lejąc łzy nie tym okiem, do klasy, a tymczasem korytarzowi idioci pozwalają umknąć klasowym bydlakom, ci rozbiegają się do swoich katorżnych nor, korytarzowi rozsiadają się w ławkach i kiedy do klasy nauczycielka wraca już z dyrektorem, siedzą spokojnie. Nikt nawet nie może przypuszczać, że w szafie, skulony jak w łonie matki, siedzi nagi niedonosek: póki trwała bieganina, siedział cicho, żeby nie zwracać uwagi kolegów, którzy i bez tego uwagi poświecili mu aż nadto. Teraz zaś, kiedy zapanowało milczenie, to się, głuptasek, debilek, zaczął ruszać; wtedy jednak nauczycielka z dyrektorem - buch do szafy, już myślą że ich złapali, no tych, tych, co to wicedyrektorce! No dalej, wyłazić, łajdaki! A stamtąd goły, fioletowy od atramentu Kondraszek hop-siup - aaa! - a cała klasa ha ha ha! - a Kondraszek golutki, malutki, fioletowiutki, granatowiutki, biegiem, biegiem, a za nim belferka - dziennikiem go, dziennikiem, a on malutki, zwinny - między ławkami, po ławkach przed nią ucieka, a wszyscy podstawiają mu nogi i też go grzmocą, chociaż taki jest, drań, zwrotny, że w żaden sposób nie można go trafić, bo przecież jest niewysoki i nieszeroki, lecz oczywiście po jajkach to mu tam raz przyłożyli, po niedużych. W końcu to już piąta klasa. Spryciarze... ...W takt tego tanga wychodzą oni wszyscy... 202 ona też... nie mogłam przyjść... ale przecież on szedł z tobą... nikt ze mną nie szedł, nie zmyślaj... przecież jechałem na rowerze i widziałem... nie wolno mnie śledzić... to wszystko wywołane zostało z takiej żałości... takiej bezpowrotności... takiego zakłopotania... ...Kiedy wlekliśmy się przez strzelnicę, naszą uwagę odwróciła kanonada, bo na strzelnicy walono z dubeltówek do talerzyków. Ale na przedpolach strzelnicy, albo gdzieś niedaleko były nieprawdopodobne zarośla jakichś półdrzew - głogu czy też kaliny. W ich posupłanych koronach, wśród ich powystrzyganych liści, nie takich oczywiście doskonałych jak liście klonu albo figowca, ale niedużych, jak gdyby toporną wiejską ręką przycinanych na wzór bezspornych klonowych, figowych albo dębowych arcydzieł, wśród ich ozdobnych liści, w tej migotaninie liści stały potężne i potliwe dziewczyny - dziewuchy z jakichś nie wiadomo po co istniejących w okolicy, niedostępnych rozumowi ferm rolniczych, i nie wiadomo w jakim celu zrywały owoce głogu czy też kaliny. Starodawna historia. Babie lato. Jeszcze jest gorąco, jest przejrzyście i są jagody. Są i dziewuchy. Dziewuchy z fermy. No więc stoi człowiek na dole, dziewucha jedną nogą na jednym konarze, drugą na drugim, a człowiek na dole akurat tam, gdzie trzeba, zadziera głowę, a tam w mglistej ciemności, różowej od prześwitującej spódnicy, takie skomplikowane widowisko, na które składają się miękkie uda, flanelowe majtki, łaty nie la- 203 ty, odciski od gumek, zaciski z podwiązek - tak można podejrzewać teraz, a wtedy wszystko było nierozróżnialne, nieokreślone, pomieszane - może koszula to wszystko przemieszała, może nawet wsadzona była w zbutwiałe majtki i po bokach, na udach wystawała krośniakowymi chustkami... Nie wiem. Nie pamiętam. Nie umiem opowiedzieć. Dziewucha zestawia nogi razem, pójdziesz ty, bezwstydniku, a wtedy się mówi - a ja tam wlezę do ciebie no tylko spróbuj małe to i głupie nie wie nic o dupie a ty dużo wiesz co a ja wejdę a z gałęzi się zwalisz rymniesz się zaraz a nie zlecę ej komar otarł jaja o konar widzisz widzisz nie zleciałem to ja cię teraz no weź te ręce strącę zaraz... A bluzy na nich wypełnione do ostatka, a cała ich kobieca, wypłowiała, flanelowa, gorąca odzież pełna jest miękkości i mięsistości, postoi tak człowiek obok nich na konarze i może coś mu skapnie, podotyka sobie, no więc we wszystkich koronach odchodzi krzątanina na chwiejnych konarach i gałęziach, a że gorące dziewuchy czują się bezpieczne, to niby pozwalają chłopaczyskom na wiele, ale jakoś szczególnie też się nie dają, tylko chichoczą w ślad za tymi, co zjechali po pniach i na twardych guzach kory obtłukli guzy swoich nabrzmiałych jąder, nie wspominając już o obtartych o korę dłoniach, które przedtem dotykały najmiększych w świecie rzeczy, i zanoszą się dziewuchy śmiechem, w ślad za idącymi do szkoły na drugą zmianę: "Jutro przyńdźcie pomacać, ino się matuli spytajcie!..." - Ja już nie mogę, to już nawet nie potwory! 204 - Nie ma złych uczniów, są tylko źli pedagodzy! - Wiecie, ja bym ich tak, jak Niemców - z granatu! - Dobrze powiedziane - z granatu... - Ale przecież, jesteśmy, podkreślam, towarzysze, powołani do tego, żeby wychowywać uczniów w duchu... - Nie, to już nie ludzie! - A Makarenko? O i-i-ile miał trudniej! - Nie, nie mogę! Wchodzę do klasy i już płaczę! I wiecie... biją mnie... - No i ten brak wstydu! - Stalin, Kirów, Żdanow w swojej znanej pracy... - Rozumiem, że przedrewolucyjna pedagogika była zła! Ale wtedy były rózgi! - Rózgi leczą mózgi!... - Nie mogę, nie mogę, nie mogę! O, już kończy się przerwa... nie mogę, nie pójdę, dajcie papierosa... nie mogę, błagam, już wolę nie mówić, co oni chcieli, żebym zobaczyła... - Ha-aa-a... Zobaczyła pani i nie umarła... No dobrze, dzwonek! Idziemy... - Nie mogę, nie chcę, nie będę!... - Niech pani słucha, proszę nie szlochać, przecież pani, jak to sama pani mówi, nie jest pensjonarką! Jeszcze mi tu histerii w pokoju nauczycielskim brakowało! Niech się pani weźmie... Słychać zdławione chlipnięcie. Ktoś pije zbawczy łyk wody. ...Jest taka powszechna wiosenna namiętność, 205 nazywa się "odmierzaika". W naszych stronach stosowano praktycznie trzy sposoby skakania przez ludzi. Najstarszy, czcigodny i pogodny, to "skakanka". Zabawa prawie jak z Czechowa. Tata, mama, chłopcy w golfach, goście w czesuczowych ubraniach zgrabnie przeskakują przez siebie nawzajem na ścieżce wiodącej z wiśniowego, powiedzmy, sadu nad wiosenne, powiedzmy, wody. Albo ku rozścielonemu na trawie obrusowi. Skaczą i wygłupiają się. Łąka. Pszczoły brzęczą. W powietrzu plączą się motyle. W sadzie kwitnie śliwa. Panna jest szczęśliwa. Białą rączką kiwa. Łza po twarzy spływa... Ze śmiechu! Ze śmiechu i szczęścia... Taka jest skakanka. Tylko, że w innym pejzażu pozbawiona jest sensu - trafi człowiek nie nad wiosenne wody, ale kulą w plot, albo jeśli bawi się na podwórzu szkolnym, to na kupę węgla. No i skąd wziąć białe rączki, panny, wdowców, ojców i dzieci? Niczego takiego na podwórzu szkolnym nie ma. Ginie charakter zabawy. A skoro tak, to o czym tu gadać? Inna odmiana przeskakiwania to "kozioł". W tym przypadku ktoś nachyla się, opiera ręce na kolanach i staje bokiem do pozostałych: on jest "kozłem" i ma prawo stojąc wysoko podrzucać przeskakujących, którzy dotykając rękami jego pleców wykonują rozmaite obowiązujące ewolucje. "Obwarzanki dla kozła" - to kiedy w pochylonego wbijają pięści, "widelec dla kozła" to rozcapierzone palce, "ostrogę" daje się "kozłowi", kopiąc go obcasem w tyłek. Albo poniżej 206 tytka, co jest dotkliwsze. A wtedy można i drugą nogą po głowie, choć w tym wypadku może powstać spór: "kozioł" zaprotestuje, radość zabawy zostanie zmącona i zaraz samemu zostanie się "kozłem". Dlatego najważniejsza jest czystość wykonania skoku. Są jeszcze "łyżki dla kozła", jest figura "pokryć kozła" - niezbyt przyzwoita, toteż wypada przyjąć, że nauczycielka wychowania fizycznego Walentyna Kiryłówna, całkiem młodziutka kobieta, właśnie dlatego nie bawi się w "kozła", chociaż, w odróżnieniu od statecznej skakanki, "kozioł" jest zabawą ludową - ogólnie dostępną i łatwą do zaimprowizowania, zarówno na podwórzu szkolnym, jak i na znajdujących się w pobliżu chodnikach. Dopuszczalne zaś w niej drobne okrucieństwo jest tak mało znaczące, że można je zaliczyć do tego samego gatunku, co, powiedzmy, przypadkowe trafienie gutaperkową piłeczką, rzuconą przez Sonię do Nataszy Rostowej, chociaż w ich czasach nie było piłeczek z gutaperki i powiedziałem tak tylko dla przykładu. W ogóle to Walentynę Kiry łowne interesuje zabawa w "kozła". Niewielki ból od "obwarzanków", od "widelca", albo nawet od kopnięcia obcasem poniżej tyłka, kiedy wysoko zadziera obciągnięty spodniami od dresu kłąb, w zupełności ją zadowala, żeby nie powiedzieć ekscytuje, chociaż nikt tego się nie domyśla, a już zwłaszcza uczniowie. Czegoś takiego nawet te niemożliwe, choć niewymagające dzieci natury jeszcze nie zrozumiały. A taka figura "pokryć kozła" i dla niej, i dla skaczących jest niewyobrażalnie pożądana. 207 No, ale lekcja wuefu to lekcja wuefu, więc Walentyna Kiryłówna pedagogicznie, aczkolwiek ze stratą dla siebie (dlaczego ze stratą, jeszcze się dowiemy, po paru stronach nastąpi kompensacja), zgadza się po rozgrzewkach, przysiadach i wolnych podskokach pobawić w odmierzałkę. A to już gra rzeczywiście sportowa! Najbardziej sportowa ze wszystkich, bo kto się bawi umiejętnie i uczciwie, ten może wyćwiczyć skoczność i cechy charakteru. Tutaj wygrywa, to znaczy nie zostaje "kozłem", to znaczy nie pozwala przez siebie przeskoczyć, najsilniejszy. Tym razem skacze się z linii i też przez wylosowanego, pochylonego, ale tyłem do skaczących, człowieka. Kiedy wszyscy przeskoczą, ten który się pochylił, przesuwa się do przodu, tam gdzie postawił nogę ostatni skaczący. Potem wszyscy skaczą jeszcze raz. Tylko, że w zależności od tego, jak daleko od linii znalazł się ten nachylony, ustala się warunek przeskakiwania: albo z rozbiegu i wprost z linii (skok "bez jednego") albo robiąc poza linią jeden krok (skok "z jednym"), dwa kroki ("z dwoma"), trzy ("z trzema"), ale do czegoś takiego zazwyczaj nie dochodzi. Przypuśćmy, że ktoś się upiera, że ogromny dystans, który powstaje między linią, a pochylonym człowiekiem, nie da się przeskoczyć "bez jednego". To jest szansa dla "kozła", żeby przestać być "kozłem". Proponuje on człowiekowi małej wiary, żeby sam się nachylił zamiast niego i "udowadnia", że skoczyć się da, wskutek czego wszyscy zmuszeni są skakać "bez jednego". Ten 208 zaś, który miał wątpliwości, albo też heroicznie przeskakuje, albo w ostatniej chwili z obawą przyhamowuje, bojąc się zetrzeć kozła z oblicza ziemi i samemu się potłuc. Może też się rozpędzić na złamanie karku, odbić i całą swoją masą ósmoklasisty wbić w nieustraszony koźli zad, jeśli tylko tracąc wysokość, nie utknie na nachylonym i sam nie skaże się na zostanie kozłem, to znaczy na stanięcie na linii w nachylonej pozycji. Po czym wszystko się powtarza w znany sposób. Trzeba powiedzieć, że skok, kiedy jest na granicy - to znaczy kiedy od ostatniego skoku czy to z linii, czy po dodatkowym kroku, między człowiekiem a kozłem powstaje olbrzymia, nie do pokonania odległość - wygląda wręcz wyczynowo. Wyrostek, młodzieniec prawie, znakomicie się wybija, leci, wyciągając swoje już prawie męskie ręce i zdaje się, że nie zdoła osiągnąć punktu odbicia, nie dotrą te ręce do zgarbionego celu, a jednak jakoś je dociągnął, mocno waląc dłońmi o plecy, które się przygotowały na najgorsze, to sprężyste uderzenie pomaga dodźwignąć ciężkie, tracące już rozpęd ciało, ręce na sposób zajęczy, chowają się pomiędzy cyrkiel rozrzuconych nóg i po chwili spada się na własne, momentalnie zestawione stopy, które zresztą zdążyły już osiągnąć rozmiar czterdzieści dwa. Przez prawie cały czas "kozłem" jest Walentyna Kiryłówna, morowa dziewczyna, pełna werwy, bo chociaż, znakomicie się odbijając i nienagannie prostując nogi, skacze przez "kozła" jak przez kozioł, to mimo wszystko niełatwo jest jej 14 - Trawiasta ulica 209 "udowodnić" ekstremalne odległości "bez jednego", czy też "z jednym", tak że wspaniałomyślnie i długo pozostaje "kozłem". A skaczący to wcielenie galanterii. Grzecznie tłoczą się w kolejce do rozbiegu, pięknie się odbijają, delikatnie dotykają wąskich, krągłych pleców, w żadnym wypadku nie klepią po nich obiema męskimi dłońmi, a ten ostatni, na którego ślad wypada przesunąć się Walentynie Kiryłównie, stara się hycnąć umiarkowanie, żeby Walentyna Kiryłówna przesunęła się niedaleko, co wykluczy sporną sytuację, kiedy wypadnie robić straszliwe, olbrzymie susy. Inaczej mówiąc stara się sprawić, żeby ogólnodostępna sytuacja "bez jednego" trwała jak najdłużej, a potem, przelatując daleko poza małą, zadzierającą przed nim tył kobietkę, stworzyć bezsporną sytuację "z jednym". A tymczasem ona czeka na te sporne momenty i pragnie ich, ale oni tego nie wiedzą. Delikatnie stukające dłonie są jej mile, ale jeszcze milsze jest, kiedy (całym swoim czekaniem na to czeka) leci na nią masa już młodzieńcza, już męska, i chcąc nie chcąc, żeby się nie wbić, w tym miejscu, gdzie jest stanik (raz nawet stanik pękł wzdłuż szwu, ale nikt tego nie zauważył), masa ta przez chwilę rozdziera szponami jej plecy, zwala się na nią całym ciężarem, a ciężar ten, ten ciężar, ten niepowtarzalny ciężar, dociążony przez siłę bezwładu, wgniata się w bezbłędnie i wzajemnie sprężynujące naprzeciwko plecy, po to, by oderwać się i od razu stanąć na mocarnych nogach i pozostawić ją za sobą, zgiętą teraz w daremnym pokłonie. 210 I co tu dużo mówić, w tym jest cały mężczyzna. Leci na kobietę znikąd, potężny, ciężki, w strasznym locie rozpościera ręce, kładzie te olbrzymie ręce na niej, żeby wgnieść się, zwalić - na chwilę, na całe życie, na sekundę, na jeden raz, na dwa tygodnie w domu wczasowym - ona nie wie na jak długo, a jedyne co może, to naprężyć się z naprzeciwka, ale zawsze bezbłędnie wzajemnie, a on rozpłaszczy ją, rozdusi i swoje spokojne stopy rozmiaru czterdzieści dwa stanowczo postawi tam, gdzie będzie chciał, żeby potem niespiesznie i z godnością wrócić na start odmierzałki i zająć swoje miejsce w kolejce innych mężczyzn... Dlatego też za każdym razem nawet przy pełnych galanterii dotknięciach uprzejmie zachowujących się i nie rechoczących ósmoklasistów Walentyna Kiryłówna cicho postękuje, aż... aż tu na koniec powstaje sporna sytuacja, kiedy "z jednym", no, już zupełnie się nie da, a wypadło na tego pierwszego z kolejki, na młodzieńca już, już prawie mężczyznę, który ma pełne prawo zażądać, żeby pełna werwy Walentyna Kiryłówna "udowodniła". Powiedzieć coś takiego jest jednak niezręcznie, tym bardziej, że morowa Walentyna Kiryłówna dźwięcznym głosem wola: "Nie, z jednym! O zakład, z jednym! Naprzód chłopaczku, jak do ataku, jak tata teraz!", a kiedy pokrzyczała nie swoim głosem, rozstawia silniej i prostuje po sportowemu nogi, pochyla się i pochylona spogląda z ukosa na rozbieg pierwszego z kolejki. Ten z desantowym tupotem pędzi do linii, idealnie trafia w nią tą nogą, którą się wybija, robi 211 w powietrzu olbrzymi krok, znowu bezbłędnie stawia stopę dla decydującego wybicia... Wybija się! Ona teraz nie patrzy, opuszcza głowę, uwypukla zamierające plecy. Boże! No! Czuje, jak on leci, ciężki, ogromny, żeby wgnieść się całym sobą, a ona postępuje nieuczciwie (bo on by "z jednym" skoczył!), jęknąwszy cichutko, niedos-s-strzegalnie, na mili-m-metr unosi plecy, a olbrzymie dłonie, oczekujące podparcia dla zakończenia skoku, słodko i b-b-boleśnie nie dosięgają tam, gdzie powinny, toteż ogromny ciężar lecącego męskiego organizmu nie opada na nią, żeby zaraz nad nią przefrunąć, tylko uderza przodem swoich spodni w malutki, napięty, żeby się nie rozleciał w drobny mak, omdlewający z kobiecego przestrachu, zadarty tyłek nauczycielki... - Pokrył! - drą się podnieceni trzecioklasiści z okna trzeciego piętra, a ponieważ zostało im pięć lat do ósmej klasy, kiedy też będą mogli pokryć Walentynę Kiryłównę, nie mają ochoty czekać i ogarnięci pożądaniem wyrzucają wielką ławkę przez okno trzeciego piętra. Wyrostek, który zbił z nóg przyjazną nauczycielkę, skonfundowany tym, co się stało, udręczony swoją klęską, pospiesznie nachyla się do roli "kozła", ale wtedy przechodzi obok inwalida z dzwonkiem i lekcja na wolnym powietrzu się kończy. A chłopcy, uprzejmie tłocząc się, odprowadzają oczywiście Walentynę Kiryłównę do domu, a ona będzie szła i wiedziała, że upragnione oczekiwanie nie tylko nie minęło, ale przeciwnie, ja- 212 koś w ogóle nie mija; spieszy więc Walentyna Ki-ryłówna do domu, żeby nastawić płytę, otworzyć książkę, ale potem jakoś bezładnie i szybciutko ją odłożyć i... w-w-wreszcie dokończyć nasze podwórkowe z-z-zabawyyy... Książka, nawiasem mówiąc nosi tytuł "Wiosenne wody"... ...Ze wszystkich ciemnych kątów wychodzą oni wszyscy... ona też... szczuplutka dziewczynka... to wszystko zostało wywołane z milczenia... ze stanu... z jasnego dziennego powietrza... z ni to płaczu... ...Ten chłopiec, uczeń drugiej klasy, leniwy takim jeszcze dziecinnym lenistwem, kiedy człowiek leni się nawet leniuchować, a jeśli jest w domu, nie ma ochoty robić nawet tego, na co ma ochotę, i nie wiadomo czemu nie wkłada do teczki kałamarza, chociaż co wieczór o tym pamięta, a przecież w szkole nie ma atramentu, bo ledwie się pojawi, to zostanie spaskudzony karbidem. To jest mały chłopczyk, ale już zna to, co pozostanie potem na całe życie - łatwość robienia sobie przyjaciół albo wrogów, a tertium non da-tur. Dlaczego zapomina zabrać atrament? Po co naraża się na rozpacz i poniżenie, trudno teraz zrozumieć. To prawdopodobnie któraś z dziecięcych osobliwości, tym bardziej, że ma chemiczny ołówek i nic nie kosztuje go zrobienie z rysika niezłego atramentu z prawdziwymi rudymi smugami na jego połyskującej czarnej kałuży. A być może wszystko dzieje się dlatego, że w pokoju wieczora- 213 mi pali się kaganek i jest zimno, i nic się nie chce robić, i zadano trzy słupki, i mało jest jedzenia, i w ogóle jakaś ospałość. Prawdopodobnie właśnie suma tych dziecięcych ospałości tworzy w szkole straszliwą energię, zawsze okrutną i niszczycielską, ale za to krótkotrwałą, dlatego, że przez wątłość i ociężałość rezultaty zawsze chciałoby się szybciej oglądać. Ale dlaczego chłopiec zapomina atramentu? Przecież jest dyktando, a Aleksandra Dymitrów-na nie ma dla niego żadnej litości. Teraz, kiedy wszystko przemyślałem, gotów jestem tak twierdzić. Dyktando. Jakieś idiotyczne dyktando. Już i na ulicy zrobiło się szaro i dobrze widać zeszyt w ukośne linie. Czysty. Gdzie kupowano te zeszyty, nie mogę teraz pojąć. "Srokaty się z zaspy wygrzebać nie może..." Sro-ka-ty się z za... - a ty dlaczego nie piszesz? Zapomniałem atramentu - mruczy chłopiec - za-spy wy-grze-bać... no to jak, nie będziesz pisał?... zapomniałem atramentu... co ja mam z tobą zrobić?... - pytają siwe kędziory płaskiej starej małpy... co mam z tobą zrobić, zapominalski chłopcze, przeszkadzasz wszystkim w pracy, tak?... można zamaczać?... - a cóż tam wystaje z sań starych... wy-sta-je z sań sta-rych... starych - to takie chłopskie sanie, sanie ubogiego chłopa - ...wiemy - wiemy!... - ...mogę zamaczać u kogoś, Aleksandro Dymitrówno?... to znaczy, że nawet nie zacząłeś pisać?... starych... no dobrze, umocz, jeśli masz u kogo... 214 Cała klasa bezbłędnie zrozumiała "jeśli masz u kogo". Wielu zresztą nie przyniosło atramentu, ale ci albo już pożyczyli od innych i nalali do swoich kałamarzy i flakoników, albo usiedli z tymi, czy też przed tymi, którzy mają atrament. - No, zamaczaj, jak masz u kogo! - Makary, daj zamaczać! - Sam noś! - ...Róg trumny ubogiej... spowitej w ro-go-żę... - Dierużek, dasz zamaczać? - Tak? - mówi prymus Dieriugin, z zapałem w tej chwili pogrubiając kaligraficznie "ro-go--rzę"... - Dieriużku, błąd. Pisze się "rogożę"! - Aleksandro Dymitrówno, czego on się wtrąca? Jeszcze podpowiada! ...Ostatni raz ci mówię, zabierz się do dyktanda!... Spo-wi-tej... - mówi nauczycielka, odwracając się twarzą do tablicy i kierując się ku niej między rzędami ławek, to znaczy jak gdyby nie dostrzegając panicznej już żebraniny za swoimi plecami, bo chłopiec coraz to dalej odchodzi od ławki, ale wszędzie spotyka się z odmową, za każdym razem czmycha z powrotem... - Prochor, daj zamaczać? Obwarzanka ci dam... Trzeba zaznaczyć, że za obwarzanek można wymienić wszystko. A na przykład prawdziwy złoty dukat na peta po prawdziwym "Dukacie", albo, powiedzmy, papierek od łotewskiego cukierka "Laima" na prawie dobry, zardzewiały wojskowy nagan. 215 - Prochor, dam ci obwarzanka... - Ile? - Jednego. - Jednego? O, takiego! - No to dwa... - Niech ci diabeł da! I tyle. Skończyła się przestrzeń międzyławkowa, w której można chodzić i maczać pióro, co zasadniczo jest dozwolone. Chodzić zaś maczać po klasie - na to zasadniczo żaden nauczyciel się nie zgodzi. Jak blisko, to można iść umoczyć i usiąść z powrotem, a tak... ...piszesz, czy nie piszesz? przecież ci mówiłam: umocz, a ty nawet umoczyć nie chcesz... wszystko wam, patrzcie no tylko, dawać do ręki... co my z nim, dzieci, zrobimy... kiedy nam przeszkadza w dyktandzie? przepędzimy go, co? - mówi pierwsza moja nauczycielka z siwymi kosmykami nad naszymi zeszytami. - Taaak! - wszyscy wesoło wołają chórem i również chórem przerabiają w tym szumie słowo "rogożę" tak jak u prymusa Dieriugina - r o go r ze. Chłopiec siedzi, schylając głowę nad zeszytem w trzy ukośne linie, w ręce ma suche, w odróżnieniu od zasmuconych wilgotnych oczu, pióro ze stalówką "rondo", na które zresztą a raczej bez reszty traci się cały atrament, ale ze sobą ma jeszcze tylko "gęsią łapkę", a "gęsią łapką" pozwalają pisać dopiero od piątej klasy, a on na razie jest w drugiej, no i przez głupotę, przez swoją dziecięcą beztroskę siedzi pośród maczającej klasy i każ- 216 dy każdemu pozwala maczać, a jemu nie, jego szantażuje - tylko, że on tego nie rozumie - wysoka, siwa nauczycielka, bo go nienawidzi. - Mma-asz! - warczy nauczycielka i rzuca mu z obrzydzeniem na ławkę swój kałamarz, ale tak gwałtownie, że z kałamarza - ze szkolnego, z małego otworu! - wyskakuje kilka zdumionych takim obrotem sprawy kropel i radośnie spada na czystą kartkę w jego zeszycie... - Tylko, że specjalnie dla ciebie nie będę powtarzała! - triumfalnie rzecze nauczycielka - Swoją dwójkę więc i tak ode mnie dostaniesz! Nie. Nie dostanie. Umie wiersz na pamięć, a problemy pisowni, tego tajemnego, nieusuwalnego koszmaru dzieci całego globu, a więc i jego szóstej części, w ogóle dla niego nie istnieją. Spieszy się, osuszając wesołe kleksy i nie nadążając osuszyć kapiących łez, żeby dogonić kolegów, z których większość będzie chodziła z nim razem do końca szkoły. - ...w rękawicach swych wielkich... staruszka - to takie z jednym palcem... wiemy - wiemy!... na rzęsach jej widać sopelki, nawias i myślnik... tego jeszcze nie braliście... Bo mróz nic a nic nie folguje... Nie pamiętam, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem tego dziwnego ptaka, czy to wtedy w dzieciństwie, czy też niedawno, czy to na obrazku widziałem, czy też przez cały czas ten ptak latał nad moim opowiadaniem? Ale chyba nie latał?... Ptak na- 217 żywa się dudek. Ma stojący czubek, kiedy siedzi, a złożony, kiedy fruwa. Ładny ptak. Rzadko się pokazuje. A skoro rzadko się pokazuje i jest ładny, to znaczy, że widziałem go w dzieciństwie. Bo kiedy jeszcze, jak nie w dzieciństwie? Przylatywał i krzyczał, tak jak wypada dudkowi, swoim brzydkim krzykiem: "Upupa! Do dupy!" - Przyleciał nie wiadomo skąd, usiadł i krzyczy: "Do dupy! Upupa!"... Nie, mimo wszystko nie umiem powiedzieć, czy to było wtedy, czy teraz. Ale w ogóle krzyczy. Raczej wtedy... Do du... Do du... Do dupy!... Ale co do dupy? Ano, dzieciństwo, szkoła. Szczenięce lata. Przeklęte niech będzie to dzieciństwo, przeklęta niech będzie szkoła... Albo jeszcze lepiej: Dzieciństwo sielskie - anielskie, niech cię szlag trafi! Szkoło ukochana, niech cię jasna cholera! Zaraza na was wszystkich, którzy nie wiadomo po co zostaliście nauczycielami, zaraza na was, którzyście nie wiadomo po co zostali uczniami, zaraza w końcu i na mnie samego! Ale nie na nią... nie na tę dziewczynkę, która tylko patrzeć, jak wyłoni się z ulicznego powiewu... z ni to płaczu... z jasnego lata... Bo jej sprawa tak czy owak jest przegrana. PAN JEST DŁUGI - Powiesz, czy nie? - Tak... - No, nie przyciskaj się! Z łóżka mię zrzucisz! - Mój dłogi, młodszy lejtnancie... -- Olga, bo przydzwonie! - Tak... - Co tak, głuchoto jedna?! No to z ilu żeś spała? Z ósemkom?... - Gdzie? - W piździe! Otwórz ty zdrowe ucho! Pytajom cię, z ilu facetami żeś już spała? - Pan jest długi, Wasyli... Przysięgam na moje dzieci! - Ino mi nie kłam! A pierwszy to kto - ten twój Kitajec? - Mój mąż nie był Chińczyk, tylko Butjato-Mongoł... Któły już łaz to mówię... - Któły, któły... twój komisarz, znaczy się, był pierwszy? A ja drugi? - Przecież pławdę mówię... no czemu pan tak?... - Ale się rozryczała! Też coś, drugi... chyba że wszyscy do dwóch odliczyli! No, nie rycz ko- 219 bito, bo oczy wypłaczesz!.. Urodziny masz przecież. A ręce jakie gładkie! Pierzesz i pierzesz, a one ciongle gładkie! Czego one takie mienkie? - Wąsy li, Wasyli, dlaczego pan tak?... Brała pranie od ludzi, chociaż mogła zająć się lżejszym i bardziej na trawiastych ulicach poważanym zajęciem. Powiedzmy, przyklejać acetonowym klejem szpilki do hipopotamków z celuloidu, wyrabiać eleganckie paski z taśmy filmowej albo giąć szpilki do włosów na chałupniczym zaginaczu. Potraktowano by to jako coś normalnego, a Olga mogłaby nawet zyskać sławę kobiety kulturalnej. Ale ona wybrała sobie opierunek. Bardzo dziwne, trzeba przyznać, zajęcie, bo nawet Rebeka Markówna zauważyła: "Jeśli ona bierze cudze pranie..." Następstw tego faktu Rebeka Markówna nie przepowiedziała, ale ich nieuchronność była odtąd dla wszystkich oczywista. A poza tym - kogo i po co opierać? Wszyscy robią to sami. Zużytą bieliznę nawet niezręcznie pokazywać obcym! No, ale znaleźli się ludzie z pieniędzmi, którym zamarzyło się życie na szerokiej stopie, i ci zaczęli oddawać jej pranie. A i brała Olga Siemionówna niedrogo; przy czym po pranie przychodziła, a potem je odnosiła, farbkowała, prasowała, moczyła w wodzie Javelle'a i w ługu, dobrze spierała krew - uchowaj Boże, Oleczko, nie cudzą! - ślady po rozmaitych letnich jagodach, plamy od oleju słonecznikowego, a wywabić ówczesny olej słonecznikowy było wielką sprawą, nie bez powodu przecież chłopiec 220 starał się do butelek wymienialnych na chińskie brzęczyki i piłeczki dodać słonecznikową - zatrzymujący się na trawiastej ulicy handlarz tych naczyń nie brał, ponieważ butelka po oleju słonecznikowym nie dawała się wymyć. Teraz się da; pewnie woda nabrała żrących właściwości. Ale wówczas nie było sił ani środków, zdolnych usunąć grubą i lepką pokrywę ze ścian butelki o specjalnym kształcie. Nasypie człowiek piasku, zabełta go z wodą, trzęsie pół dnia, a piasek stuka o ścianki, jak chore serce. Niestety! Kiedy ciekła masa w butelce się ustoi, na mętnych ścianach widać co najwyżej prześwitujące draśnięcia. Chłopiec wtykał jeszcze do szyjki butelki postrzępiony koniec sznurka, potem wciskał pozostałą jego długość i obracał butelkę wokół skręconych w środku sznurkowych kiszek - wynikiem tego, i to jedynym, było zmarnowanie sznurka, który się cały wytłuścił i przestał się nadawać do czyszczenia butelek bardziej ustępliwych - po ultramarynie, po atramencie, co prawda nie fioletowym, bo ten też nie dawał się zmyć. Dzisiaj można przypuszczać, że chłopcu po prostu brakowało cierpliwości, że wysiłki, które jemu wydawały się nieskończone, w rzeczywistości długo nie trwały, tak jak niedługi jest czas od dziecięcego pomysłu do decyzji. Tylko, że on nie zaprzestawał prób, bo na własne oczy widział kiedyś naczynie po słonecznikowym oleju, wymyte przez wyrostka Leonida, jego sąsiada, który potrafił robić wszystko. Odgadując sekrety wszelakich rzeczy, Leonid 221 zaczynał te rzeczy wytwarzać albo je ujarzmiać. Co prawda handlarz starzyzną, który zgodnie z zasadami swojej wiary całkowicie negował zmycie oleju słonecznikowego, odrzucił również butelkę Leonida, ale Leonid na to gwizdał, bo trocinową piłeczkę na gumce mógł zrobić sam, w dodatku ładniejszą i mocniejszą. Być może Leonid mógł otrąbić zwycięstwo także dlatego, że nie uląkł się niezwyciężonego słowa "słonecznikowy"; on przecież nazywał olej "postnym", a w słowie "postny" żadnej nieprzystępności nie wyczuwał, bo jego pożywienie z powodu życiowego ubóstwa zawsze bywało postne, pokonać je więc, to znaczy zjeść, nie było wielką sztuką. Możliwe też, że nie Leonid, ale właśnie to ubóstwo usunęło z butelki wszelkie ślady roślinnego tłuszczu, jakie w niej były, tym samym dokumentnie oczyszczając jej ścianki, bo przecież "postny" olej był rzadkością w domu Leonida, a na jego kasze i patelnie zazwyczaj szedł olej konopny - święty olej z chłopskiej rośliny, która w naszych czasach wyginęła z powodu walki z narkomanią. No, ale największym, oprócz prześwitujących zadrapań osiągnięciem chłopca było pozbycie się żółtej, jak gdyby nasyconej naftą, półprzeźroczystej etykietki. Stawiwszy niejaki opór, schodziła w skręconych włóknach na podobieństwo otoków brudu, nie domytego w łaźni i usuwanego w jej przedsionku z właściwego miejsca na skórze. Natomiast Olga Siemionówna, jak powiedzieliśmy, spierała dowolne plamy, a w jedynym jej, 222 wielkim i oświetlonym pokoju, gdzie właśnie odbywało się pranie, zawsze było jasno i czysto. I chociaż pokój był zastawiony imponującymi hotelowymi meblami, pranie nie wnosiło żadnego niepotrzebnego bałaganu do tego schludnego pomieszczenia. Cynkowany kocioł, gdzie co prawda pod pokrywą moczyły się kalesony i inne bliższe ciału rzeczy, stał mimo wszystko nie w pokoju, tylko w kuchennym kącie kuchni. Za to do pokoju wpadało słońce, a mydlana piana swoją czystą perłowością i sama bielizna, ciężka i biała na szarej karbowanej desce, przydawały radosnego blasku. Woda nigdzie nie była rozlana, co prawdopodobnie przede wszystkim składało się na wrażenie schludności i porządku - przecież, kiedy ktoś coś pierze, od razu lecą bryzgi we wszystkie strony i podłoga się zamoczy, a jeśli mydło wyślizgnie się z rąk, to oblepia się suchymi paprochami, zostawiając na podłodze mętny półpęcherz, schnący gorzej niż zwykła woda. A podłoga jak gdyby puchnie od rozlewanej zawiesiny. A tu nie! Podłoga była malowana, równa, przez okno wpadało słońce, bielizna się bieliła, piana sycząc pękała i kurczyła się, ręce Olgi Siemionówny, wyprane do czysta, robiły się rozmokłe i nieprawdopodobnie białe, a ultramaryna z dużej butli robiła swoje, zmuszając do blasku całą tę bieliznę. Taki wydawał się pokój chłopcu i dziewczynce, którzy bardzo często przychodzili w gości. Niekiedy prawie codziennie. W domu nie sprzeciwia- 223 no się tym odwiedzinom, bo Olgę Siemionównę znano dobrze. Była wesoła, młoda, ładna, no i - cóż poradzić - głupia. Brała pranie, chociaż mogłaby, skoro jest wojna, pruć spadochrony albo przyszywać guziki do kartoników. Co prawda, znalazła sobie tego wsioka, Wasylego Iwanowicza - gówno chłopu, nie zegarek! Wpuściła go, idiotka, do domu, to teraz z nim żyje. No nie! Po co tak mówić! Nie jest przecież puszczalska, tylko że on ma w końcu tę swoją Andzię i dziecko, a ta głucha Ola, choć uczciwa, jednak nie powinna była wpuszczać wojskowego, bo teraz się poczuł jakby był u siebie w domu... Niech już tam dzieci, zamiast chodzić diabeł wie dokąd, chodzą do niej. - To co wam dała do jedzenia ta Ola? - Smażone kartofle. - Co, na słoninie? - Nie, na smalcu. - A on nie przywiózł jej oleju słonecznikowego? - Ale przecież na smalcu też dobre! - Ona pierze, a wy siedzicie? One rzeczywiście siedzą, ale ona nie pierze przez cały czas. Czasem patrzy na nie w zamyśleniu, ale nie upada na duchu, nie ma w niej smutku, a podejrzliwość, negacja i asekuracyjna nieufność do jej cech nie należą. A ponadto zamiast "r" przyjemnie wymawia "ł" i niezbyt dobrze słyszy. Dokładniej mówiąc, na jedno ucho w ogóle nie słyszy, a na drugie niezbyt dobrze. Ją samą bawi 224 i własny przytępiony słuch, i nie odróżnianie "r" od "ł". - Moje cółki lubiły, jak im opowiadałam o tym histołyjkę. Płoszę jeść i też posłuchać. Jedna pani miała trzy cółki: Łozie, Łomkę i Łajkę (Rózię, Romkę i Rajkę). Wszystkie trzy mówiły "ł" zamiast "ł" i dlatego nikt żadnej nie chciał biać za żonę. Łaz przyjechał do ich wsi kawałeł, zobaczył w oknie Łozie (Rózię), bałdzo mu się spodobała i chciał się z nią ożenić. A mama kazała im cicho siedzieć, żeby się nie zdładziły, że zamiast "ł" mówią "ł". Przyszedł więc do nich, żeby popłosić Łozie o łękę. Usiadł, a one też siedzą. On pali papiełosa i nic nie mówi, bo się tłochę wstydzi, a one nic nie mówią wiadomo czemu. A wtedy popiół z papiełosa upadł na sełwetę. A Łózia, któłą chciał błać za żonę, powiedziała: - Kawalił, kawalił, żebyś obłusa nie spalił! A śłednia jak ją nie sztułchnie: - Łózia, Łózia, płosiła mamusia, żebyś siedziała jak tłusia! A najmłodsza Łajka, uładowana, że to tamte zawiniły, mówi: - Jaka to ja mądła byłam, ani słowa nie mówiłam! I wszystkie się zdładziły! Dobła histołyjka, pławda! Moje dziewczynki bałdzo się śmiały, jak im to opowiadałam... Jej dziewczynki śpią tymczasem w internacie dla dzieci byłych odpowiedzialnych pracowni- - Trawiasta ulica 225 ków w mieście Ulan-Bator Choto, w państwie Mongolia, w którym znaczki pocztowe, chociaż nie trójkątne i nie romboidalne, jak w Tuwie, są i tak bardzo ładne. Jej dziewczynki są teraz w jakimś innym pokoju, chociaż powinny być w tym samym, ale leżą w innym i to bardzo daleko. Tak daleko i niedostępnie, że lepiej o tym nie myśleć, bo aż strach bierze. A kiedy się z nimi zobaczy - nie wiadomo. Na trzecie podanie nawet odpowiedzi nie dostała... Jej dziewczynki leżą teraz w innym pokoju i śpią. W tamtym pokoju na pewno są trzy łóżka, a one na nich śpią. Jedna dziewczynka jest brzydka, druga ładna, ale z mongolskimi rysami, a trzecia taka slabiutka i chora, że na pewno niedługo umrze. One są tam, a ona tu. Dlaczego? Dlatego, że kiedy była dziewczyną, to na Polesiu (a tam Żydzi nie są podobni do tych z Moskwy, czy z Ukrainy, weseli są i żadnej pracy się nie boją - czy to rzodkiew sadzić, czy smołę tlić, czy opierać ludzi), na tym właśnie Polesiu posłuchała apelu i pojechała nad Amur, żeby tam zamieszkać i zająć się rybołówstwem rzecznym, ale po drodze, na wiecu, poznała ważnego człowieka. A ten zaraz rzucił rodzinę, pobrali się, dziewczynki wkrótce zaczęły przychodzić na świat. Potem komisarz ludowy zachorował i trzeba było niezwłocznie jechać się leczyć do Moskwy, a dzieci zostawić u jego krewnych. Chorował długo w rządowym szpitalu, a jej dali ten pokój i umeb- 226 lowanie: łóżko niklowane - tylko jednej kulki brakowało, tremo, szafki, komodę, kołdry, etażerkę - wszystko jak w hotelu, żeby tymczasowo mogła sobie mieszkać. A jej mąż zaczął umierać. Kiedy tak umierał, w Mongolii na niego coś zaczęli szykować i trafił wtedy w Moskwie pod śledztwo, ale przez miesiąc ani rusz nie mógł odzyskać przytomności, a jego krewni w Mongolii akurat wybrali się na koczowanie i dali dziewczynki do przytułku w Ułan-Bator Choto. Ale wtedy mąż umarł, a całe to śledztwo umorzyli. A dziewczynki teraz tam zostały jako cudzoziemskie obywatelki, bo przecież bardzo prędko wojna się zaczęła. W Mongolii stara rodzina nie chce, jak się zdaje, oddać dzieci. No, ale jakby je oddali, to kto je przewiezie, przecież pociągiem trzeba jechać dwa miesiące? A jak jej pozwolą i pojedzie sama, to dwa tam, a dwa z powrotem. I to z dziećmi. Na dodatek wojna trwa, a wszystkie meble są nie jej, tylko państwowe, a tu jeszcze z Wasylim Iwanowiczem się poznała. - Ciociu Olu, a najstarsza córka ma na imię Narina? - Tak. - Widzisz, mówiłam ci, a ty mówiłeś "Słońce". - Ja mówiłem "Narina", a to znaczy "słońce"... - Ciociu Olu, a Wasyli. Iwanowicz to młodszy lejtnant? - Tylko na łazie. Wkłótce go awansują. - Widzisz, a ty mówiłaś, że lejtnant... 227 - Cicho, jeszcze ona usłyszy!... Słyszałeś, żeby o niego nie pytać... Ten chłopiec i dziewczynka to brat i siostra. Siostra jest podlotkiem, a chłopiec chłopcem. Olga Siemionówna ich podkarmia, ale przychodzą nie tylko po to, że niby: chodź, podjemy sobie czekolady albo amerykańskiej kiełbasy. Przychodzą prawdopodobnie i dlatego, że otaczane są tu opieką i miłością, chociaż własna mama tego im też nie żałuje, no, ale u ludzi zawsze jest lepiej. Dziewczynkę, zdaje się, pociągają także tajemnice tutejszego dorosłego życia; za półtora roku dziewczynka będzie już dziewczyną, i już nawet koresponduje z frontem, więcej nawet, dostała list od drużynowego Garika Duka, co prawda Garik prędko przestał pisać. Na pewno zginął, chociaż trudno to sobie wyobrazić. Czasem, kiedy braciszek jest gdzieś dalej, Olga Siemionówna tłumaczy coś dziewczynce. Ta się czerwieni, ale słucha uważnie i sama coś mruczy, spuściwszy oczy. Bardzo jest narowista ta dziewczynka, z charakterkiem, toteż nie będzie z matką mówić o tym, o czym szepcze z Olgą Siemionówna tak, żeby brat nie słyszał. Z ciekawością ogląda także wszelaką damską bieliznę, przyniesioną do prania, i śmieje się z Olgą Siemionówna ze starych reform starej Balinki, w których widać specjalne olbrzymie rozcięcie między nogawkami. Taki kiedyś był fason! Tak sobie chodzą i tak zaglądają. Możliwe, że to instynkt samozachowawczy, a może instynkt życia, który powoduje, że i dziewczynka, i chło- 228 piec do czysta zjadają kartofle z tuszonką, że dziewczynka studiuje wszelkie zatrzaski i tasiemki dorosłych kobiet, że dziewczynki śpią w przytułku i budzą się, żeby gryźć o godzinę wcześniej niż u nas niedogotowane według mongolskich prawideł mięso, że Olga Siemionówna wypija z Wasylim po kieliszku wódki "Tarchun" i jak gdyby zapomina o swoich dalekich dzieciach, a sam młodszy lejtnant Wasyli Suworow, syn Iwana, były szczawik z miasta Kem dopasowuje się do życia na trawiastej ulicy. - Olga! - Tak... - Olga! Nasza jezd noc i oprócz niej nie mamy nic! - pięknie szepcze Wasia słowa pięknej piosenki do półzdrowego ucha Olgi Siemionówny, a to można zrobić tylko wtedy, gdy się leży od ściany. - Mój dłogi! - Pamientam oczy twe z miłości nieprzytomne! - Ach, mój dłogi łejtnancie... - Jeszcze nie łejtnancie, Olguchna. Lej, ale to nic! Pójdziemy jeszcze w lejtnanty. Słuchaj Olga, tyś naprawdę była za narkomem? - Napławdę, przecież pan wie... - Przysiengnij się. - Mam nawet w dowodzie... - Gówno się tam w twoim dowodzie przeczyta! Przecież to nie po naszemu! Do-o-obra, wierze. No, tyś pewnie chłopów na penczki miała, nim żeś siengła do narkoma! Ilu cię tam miało? Ośmiu? Ino mi nie kłam... 229 - Wasyli! Ja panu tyle łazy... - A z ilu się całowałaś? No, zno-o-owu pla-a-acze! Najpierw kłamie, a potem płacze... A kiedy wypija po dwa kieliszki zielonego "Tar-chuna", to Wasia nie kładzie się przy ścianie, żeby można było sięgnąć ręką i nalać po jeszcze jednym. Wtedy mając nad poduszką głuche ucho Olgi Siemionówny czasem sobie pożartuje: - Ej, Olga - szepcze czule. - No, Olga! Zderzaki to ty masz niezłe! A ona, widząc w jego oczach coś pieszczotliwego, na wpół domyślając się poszczególnych słów, odpowiada: - A niepławda - śłednie mam oczy i niebieskie! I śmieje się, pełna szczęścia. W ogóle to śmieje się często i radośnie. A płacze rzadko. Prawda, że robi jej się smutno, kiedy Wasia odjeżdża w swoich kwatermistrzowskich sprawach, na pożegnanie surowo deklamując: "Ukochana, ja wrócę!", albo "Czekaj mię, a wrócę zdrów, tylko czekaj mię, gdy przekwitnom kiście bzów, gdy naprószy śnieg", tylko, że ten jej smutek to po prostu smutek, a nie zgryzota, ale o tym już było mówione, a w ogóle to bardzo porządna kobieta. Kiedy Wasia zszedł się z taką ładną kobietą i dowiedział się, że jej chłop był komisarzem ludowym i na Kremlu żarł z samym Kalininem, a ona też tam z nimi była, to najpierw się stropił i długo nie trafiał w odpowiedni ton. W ten ton zresztą nie trafił do dzisiaj (i nigdy nie trafi!), za to do 230 panoszenia się w jej życiu przywykł, ale bardzo się przejmował swoją rolą. To zrozumiałe. Wścibski, naiwny i durnowaty młody chłopaczyna spod miasta Kem w wojsku zaczął dowodzić, trafił do Moskwy, zaczął się tłuc po jakichś magazynach, na kogoś wrzeszczeć, coś załatwiać, za co zapominano go pochwalić, czegoś nie załatwiać, za co tupały na niego solidne chłopy z dywizji, tak więc pozostawało odgrywać się na szoferze Łukojanowie, albo na bezimiennym żołnierzu, którego Wasia nazywał po prostu Sybirakiem, a już zwłaszcza, ma się rozumieć, na Oldze Siemionównie, która przywiązała się do jego głupkowatych oczu, chociaż był podmiejskim świntuchem, ordynarnym i paskudnym, takim właśnie, jaki powinien być kemski głupol. Chłopiec był jedyną osobą, do której młodszy lejtnant przylgnął jak do swojaka. Wasia miał jeszcze w głowie coś w rodzaju fiołków, czy też śmigła, ale to już oczywiście gdzie indziej. A wszystko dlatego, że w dzieciństwie nie tylko się nie wyhasał, ale i nie mógł się wyhasać na swoim kemskim przedmieściu, choćby nie wiem jak szczęśliwie to dzieciństwo się układało. A ono tam nie układało się w ogóle, nie było niczym innym, jak na próżno straconym czasem, kiedy człowiek obrywa po skrofulicznych uszach i tyle. Nikt zaś w Kemie nie potrafił zrobić piłeczki z gazety, nikt nie znał rozmaitych karcianych sztuczek, toteż standardowy repertuar miejskiego chłopczyka był dla młodszego lejtnanta wstrząsem, ponownie więc przeżywał teraz dzieciństwo 211 - tym razem jako ekstern - z wyraźną korzyścią dla siebie, tym bardziej, że chłopiec, którego repertuar był bardzo niestandardowy, starał się zapracować na przychylność wojskowego, znał też niemało różnych rzeczy, a i szkolna nauka dysponowała panoptikalnym zbiorem osobliwości: potrze chłopiec, powiedzmy, sukienną szmatką Wasi o grzebyk tegoż Wasi, a grzebyk zaczyna przyciągać drobne kawałki papieru, Wasia zaś usta rozdziawia i patrzy. Rozdziawia je jeszcze szerzej, kiedy igła, pobudzona przez magnes, zaczyna pełznąć po stole, albo podnosząc się na własnej nitce do góry, wyrywa się do tego magnesu jak pies na smyczy, a Wasia wtenczas aż wrzeszczy, chyba że akurat przez telefon, zrobiony znowu z nitki, przymocowanej zapałkami do przedziurawionych denek w puszkach po konserwach, słucha różnych przygaduszek chłopca, na które, siedząc, powiedzmy, w kuchni, roztropnie odpowiada. - Towarzyszu młodszy lejtnancie! - Co tam! - Hipopotam! - Bronet! - Wasia czasem nazywa chłopca "bronetem". - Co? - Gówno drogom szło! I temu podobne. Na ulicy tymczasem maj i słoneczny poranek, chłopiec z dziewczynką przyszli, nie spodziewając się zastać Wasylego Iwanowicza, a on stoi przed tremem i czyści wymyte uszy. Jest w woj- 212 skowych bryczesach, boso i w samym podkoszulku. Dziewczynka zazwyczaj stara się nie stykać z Wasia, tym bardziej kiedy ten jest na bosaka i w podkoszulku, tym bardziej, że z nią zawsze mało rozmawia, a jeden raz słyszała, czy też tak jej się zdawało, że młodszy lej mant powiedział do drugiego wojskowego: "Musicie, towarzyszu kapitanie, troszeczkę poczekać, chociaż cycata, to jeszcze gówniara!", tak że dziewczynka chowa się w kuchni u cioci Oli, a chłopiec zostaje, chociaż młodszy lejtnant na razie jeszcze doprowadza do końca swoje uszne sprawy. Robi to, zwijając koniuszki kolejowego ręcznika w sztywne wałeczki i kręci tymi wałeczkami w dziurkach uszu. Kiedy je wyciąga, częściowo się rozwijają, a nieczystości z ucha wyglądają na białym jak brązowy solidol. Metody higieniczne Wasi nie bulwersują chłopca, bo mieszkańcy trawiastych ulic czyszczą uszy dokładnie tak samo. - Niedługo będę miał nagan niemiecki. Z zatrutymi kulami! - mówi Wasia i krzywi się, bo za gwałtownie wprowadził ręcznikowy skręt do ucha i dotkliwie uraził jakieś uszne urządzenie. - I mauzera mi wydadzom w drewnianej kaburze. Już trzy razy żem strzelał z mauzera! - My też strzelamy z rożnych rzeczy! - mówi chłopiec. - Z nabojów, ze spłonek... - Ale to przecież huku nie daje! Nie robi łu-budu! - A to pan widział? - i chłopiec wyciąga z kieszeni klucz związany dratwą z gwoździem. W 233 kluczu dratwa przywiązana jest do ucha, a gwóźdź przywiązany jest za łebek. - A jak to rypnie? - dociekliwość aż bije z głupkowatych oczu Wasi, a chłopiec wyciąga zapałki w granatowym, papierowym klocku, rzecz, nawiasem mówiąc, bynajmniej nie deficytową - deficytowe były draski, toteż zapałek nie było o co zapalać; co prawda chłopiec umiał zapalać o szybę okienną, ale o szkolny parapet nie mógł się w żaden sposób nauczyć, chociaż inni mogli. Nie udawało się zostać samemu w klasie i potrenować, a więcej nigdzie parapetów z marmurowego grysu nie było. No więc wyciąga chłopiec zapałki, potem wyciąga zawiniętą w błękitny, wytarty na zgięciach papierek, żyletkę "Standart" do samogółki (morfologia wg wyrazu golić się), rozwija papierek i na zdjęte opakowanie zaczyna zrzynać siarkę z zapałek, starając się nie tykać drewna. Młodszy lejtnant, mając w rękach ręcznik z na wpół rozwiniętymi gniadymi rogami, nader uważnie śledzi poczynania chłopca. Zeskrobaną z czterech zapałek siarkę chłopiec wsypuje do wydrążonego trzonu klucza i wstawia weń także gwóźdź. Można zauważyć, że ostrze gwoździa jest starannie zaokrąglone i oszlifowane, ale nie idealnie - zapewne doskonale szlifowanie, podobnie jak i wysiłki na odcinku butelkowym, też chłopcu nie wychodzi. Wkłada zatem do dziurki ściśle wchodzący do niej gwóźdź, ujmuje pośrodku dratwę - na której końcach, tworząc wydłużoną konstrukcję, za- 234 wisły klucz i gwóźdź, mówi do młodszego lejtnanta: "niech się pan cofnie", ten od razu odsuwa się dalej, a chłopiec, z lekka się zamachnąwszy, uderza łebkiem gwoździa o czoło otwartych drzwi kuchennych. Rozlega się głośny strzał typu kapiszonowego, klucz i gwóźdź, rozdzielone, kołyszą się na końcach dratwy, a z otworu klucza wylatuje dymek. Młodszy lejtnant jest zdumiony, ale z kuchni nikt nie przybiega - Olga akurat rąbie szczapy do palenia pod kuchnię, a siostra chłopca zna od dawna wszystkie szczegóły jego przygotowania,artyleryjskiego. - Dasz mi też? - z żebraczą intonacją mówi młodszy lejtnant, a chłopiec podaje mu swój sznurkowy oręż. - Zapałki som moje, nie bój się - po czym Wasia gorączkowo i nie tak zręcznie jak chłopiec, obdłubuje główki z wielu zapałek. - Rozerwie - mówi chłopiec. - U nas nie rozerwie! Myśmy grochem karmieni! - odpowiada Wąsy li Iwanowicz, obskrobując zapałki i wyśpiewując przy tym: Nad rzekę się wyb-eralam, A zy-bójca za my-nom szedł. Kiedy się roze-beralam, On się ode-zewal wnet: Jakie ma pani u-uda... - Znasz te piosenkę? - zdąży jeszcze spytać, chcąc prawdopodobnie choć w części zrekompensować sobie jakoś tę swoją drugorzędność. 235 Chłopiec zna od dawna tę piosenkę. W ogóle zna prawie wszystkie piosenki, jakie wykrzykuje albo ochryple wyśpiewuje Wasia, a repertuar Wasi to piosenki albo złodziejskie, albo takie, które Dostojewski nazywał lokajskimi. Wówczas Wasia robi zamach i - pierdut! - wali nagle o lakierowane drzwi szafy odpowiedzialnego pracownika, a chłopiec odskakuje. - Du-dun! Lej, ale pierdykło! - drze się Wasyli, a kiedy dostrzega, że gwoździa na dratwie nie ma i klucz się całkiem rozleciał, wpada w absolutny zachwyt - Ale rozwaliło! - zrozumiawszy jednak, że rozwalił cudzą rzecz, mówi na stronie: "Ja ci się o inny klucz postaram, a z nagana bendziesz celował, ile bendziesz chciał. A nabojów lepi nie mieć, bo wybuchnom. U nas plutonowemu wybuchli, to mu się serce przestraszyło. Gorzej nie może być, jak komuś serce się przestraszy. Ja się pilnuje. Na wojnie to wielu od przestraszenia serca biorom do szpitala. - Idziesz już? - słychać z kuchni głos dziewczynki. - Słyszysz, tera nie mam czasu, żona zara żarcie przytarga - przy chłopcu i dziewczynce nazywa Olgę żoną - a w niedziele przywiozę tuszonki. Przyjdź, to w piniondze o ścianę pogramy! - Ale grabule to pan ma! - korzystając z sytuacji tego, który ucierpiał materialnie, chłopiec przybiera ton familiarny. - To ci prawda, grabule mam łojej! Przyjdź! Siostrunie też przyprowadź... 236 - W niedziele będziemy łapać chrabąszcze majowe! - wymijająco mówi chłopiec. - N-no! - wola Wasyli. - Ja też! - Chrabomszczów nałapiemy! Dziewuchom do majtek nakładziemy! Chłopiec zabiera nieuszkodzony gwóźdź, wychodzi, a Wasyli, podniecony zapałczaną palbą, jak również pomysłem wsadzenia dziewuchom łażących chrabąszczy, zaczyna jeść, obściskując Olgę, chociaż po nocy mógłby sobie chyba dać spokój, a na razie jest jakby rano. - Dobrze mię żywisz, Olunia! Szkwarki u ciebie zjadam! Jak u hryciów ukraińskich! A wy też jak hrycie - żyliście z nimi i takimi się staliście, jak te hrycie! Lej, Olga, ale zdrowa dupa z ciebie, wsadzę ci chrabomszcza, co, Olga?! No, Olguś? Nie? - Jasno jest, Wasyli... - Zara bendzie zaciemnienie! Do n-tego oddziału jadę, łooj, i nie wrócę! - ...Czekaj mię! - surowo nakazuje jej już w drzwiach. - A my z dowódcom wpadniemy w niedziele... - Wasyli - ta mamrocze swoje. - No, Wasyli, pan naprawdę jest długi... Z trawiastej ulicy dolatuje klakson ciężarówki, która przyjechała po młodszego lejtnanta. A on naprawdę jest jej drugim. Jak by nie liczyć. No bo komisarz był pierwszy, a przed komisarzem całowała się tylko z Szymkiem za smolarnią, ale Szymkowi przeszkadzał długi, zagięty nos, tak więc nie dowiedzieli się, co to takiego to 237 całowanie. A on naprawdę jest drugi... Zależy jak liczyć, oczywiście, jak liczyć... A tamten, który przyjechał, jak mąż byt chory, żeby się dowiedzieć, jak się urządziła i robił aluzje, że są co do męża podejrzenia i powiedział, że zostaje na noc, potem rzucił się na nią, a ona jęczała i zaciskała nogi, i m-m-mogło być z nią źle, ale tamten nie wiadomo czemu zlazł i dał jej spokój, tylko ją całą obślinił... Tak, że Wasyli jest naprawdę drugi... Co prawda, kiedy Olga przynosi bieliznę do Balinów, a Soni Balin nie ma w domu, a Borys Balin, mąż Soni, jest w domu, wtedy coś jak gdyby zaczynało się dziać, ponieważ Borys nazywa ją "Oleczką", a ona za każdym razem notuje w pamięci, że Borys Arkadijewicz to interesujący brunet. Ma ładne buty filcowe i półwojskowy frencz, a na frenczu naszywkę za niewidoczną ranę ręki. Olga czuje ponadto, że przy nim jest spokojna. Bardziej, niż przy mongolskim mężu, bardziej, niż przy Wasylim, nie mówiąc już o tamtym zaślinionym. Czuje przy nim taki spokój, jak z Szymkiem na smołami, toteż nagle zaczyna ją krępować, że przyniosła bieliznę i że w ogóle pierze bieliznę, więc mówi: "Szkoda, że nie ma Soni" i szybciutko odchodzi. No nie, jak by nie liczyć, Wasyli wychodzi drugi. Przychodzi niedziela. Przyjeżdża Wasyli Iwanowicz Suworow. W dodatku jako lejtnant! Kolejną gwiazdkę mu dali. Jest lejtnantem. Nie młodszym! To takie okropne słowo "młodszy"! 238 Ze słowami trzeba ostrożnie - pamiętacie słowo "postny"? A przyjeżdża z kapitanem. Lejtnant i kapitan. Wiłłysem. A z nimi jeszcze starszy sierżant Łukojanow, i żołnierz Sybirak, czyli na dobrą sprawę zupełny mameluk. Olga radzi sobie na trzech maszynkach naftowych i na prymusie. Ta niska kopci, no i niech kopci! Za to będzie pieróg z kaszą gryczaną, noszący nazwę "knysz". Jest tuszonka. Czekolady, ile kto chce. Papierosy "Taran", wyprodukowane na cześć lotnika Tałalichina, który pierwszy staranował nieprzyjacielski samolot, i wódka "Tarchun" koloru zielonego. Jest chleb, mleko skondensowane, są kartofle. Kiełbasa jest i nasza, i amerykańska z konserw. I omlet można zrobić z jajek w proszku, i kipi już znakomity bulion, którego bańkę Wasia dostał w wytwórni penicyliny jako odpady. Póki jeszcze tamto i siamto, Wasia ni stąd, ni zowąd - że niby służbę to on zna! - zabiera się za czyszczenie broni - swojego pierwszego pistoletu. Ale prymus w składaniu i rozkładaniu trój-liniowego karabinu Mosina model 1891 gubi się w nieznanym mu żelastwie, zwala wszystko na gazetę "Brytyjski Sojusznik" i chowa tę ciężką kupę do komody. No to chlup w ten dziób. Głupkowate oczy Wasi ocipiały do reszty. Kapitan za dwie godziny pojedzie dalej, a Wasyli, opychając się i opijając opowiada mu, że właśnie tego, naszej gospo- 239 dyni, Olguchy znaczy się mąż, był Mongoł, towarzyszu kapitanie, mongolski komisarz ludowy dróg wodnych, rozumie towarzysz? A u Mongołów i u Kitajców, towarzyszu kapitanie, u nich z przyjaźni wypada, za przeproszeniem, nasrać przyjacielowi na ogrodzie, to się przyzwyczaił komisarz dróg wodnych srać na ogrodzie komisarza hodowli koni, prawda, Olgucha? Kupa śmiechu! Olga trochę się czerwieni i też się śmieje, a podchodząc do patefonu, nastawia płytę, Wasia tymczasem zdążył kapitana poinformować, że tu do mojej jedna gówniara przychodzi, towarzyszu kapitanie, to po jakim roku byłoby można, jakby pan tego... Zaczynają się tańce, a Wasia, tańcząc z Olgą, mówi jej teraz: - Te, Olgusia, jakby kapitan pomacał, to się nie obrażaj. Ja się zgadzam. On tera musi jechać do n-tej jednostki, liniowej. Dla ciebie to zresz-tom co? Tak czy siak żeś miała ośmiu... A Olga położyła mu głowę na ramieniu, toteż Wasia ma koło ust jej nieczynne ucho. Jest ciemy-na noc, Zasy-loniente som okna, a tu Się przywe-lokło wojse-kowych ze stu Z kapitanem na czele... - wykrzykuje Wasia znaną replikę znanej piosenki "Ciemna noc", zmieniając specjalnie wers "z pułkownikiem na czele" na "z kapitanem na czele", żeby sztabowy tekst zaktualizować. Hula sobie i śpiewa, i zasuwa już takie bzdury, 240 że zapomina pomóc kapitanowi wytaszczyć walizę, tylko po prostu odprowadza dowództwo do drzwi, przy czym na nic nie zważając wywrzaskuje lokajską przeróbkę innej znanej pieśni: Kapitan nasz też Choć siwom ma skroń Na baby wyprawi się rad. Reszta zachowuje się spokojnie. Sybirak, młody chłopaczek, oczarowany widokiem trema, bez przerwy podchodzi do migotliwych skrzydeł, porusza nimi i za każdym razem ze zdumieniem stwierdza, że można się obejrzeć od razu ze wszystkich stron. Z tej racji udaje mu się utworzyć na bluzie wojskowej idealną kontrafałdę, układając ją dokładnie według środkowego szwu w spodniach. Łukojanow zaś mocnym, ale pękniętym w jednym miejscu paznokciem zeskrobuje wodoodporną substancję z pudełka po jajkach w proszku i na zapałce próbuje, czy to wosk, ponieważ na oko wydaje się, że bez żadnego picu wosk, do tego głęboka bruzdka od paznokcia na szarej kartonowej powierzchni z wyglądu jest kropka w kropkę taka sama, jaka bywa na świeczce. Ale już uczta się kończy. Wszyscy już podjedli i popili, wszystko do dna wysączyli. Niedopałków na stole jest więcej, niż resztek jedzenia, chociaż zdaje się, że resztek też pełno. Zdaje się nawet, że są tylko resztki, ale właśnie nie ma ich wiele - nie ma skórek, bo zjedli wszystkie, wielka patelnia, czarna i nietykalna, ma na swoim dnie stearynowe plamy i smugi, nie zdrapane wycierającym 16 - Trawiasta ulica 241 ją chlebem. Puszki po konserwach też ukazują wnętrza z klakami białego tłuszczu, a między nimi widać sinawe ślady na cynie. Trzy puste butelki, przedtem, póki w nich był "Tarchun", zieloniutkie, są teraz przezroczyste i bezbarwne, ale szkło ich jakby się wciąż zieleniło, a szczególnie marnej jakości są soczewki na ich dnie. Wszystko to widać bardzo wyraźnie, kiedy Wasia zarządza, żeby włączyć światło. A chociaż limit został już wyczerpany, i mogą być duże nieprzyjemności ze strony sąsiadów, Mosenergetyki albo milicji, każe Łukojanowowi włączyć światło, a ten robi to za pomocą niezwykle popularnych wśród ludu szydła i gwoździa, wyciąga gwóźdź z wieczerzy i szydło z worka, i wtyka je w doprowadzenie do ogranicznika. Zapaliło się światło, ostre, jaskrawe, ale nieprzyjemne. Wszyscy dookoła zrobili się bladzi, a pokój, pozbawiony ciemnych cieni, odzwyczajony już od elektryczności, stracił wielkość i objętość. No to wyłączyli światło. A Wasia kręci się i łazi. Przecież za chwilę położy się z Olgą do łóżka, a zostający na nocleg towarzysze broni - na podłodze, gdzie złożone zostało wszystko, co nadawało się na legowisko. Sytuacja go podnieca, ale sam nawet nie podejrzewa, że się trochę wstydzi. - Oddziaaał... spać, kij do łapy wsadź! - wykrzykuje Wasia swoje rymowanki, kiedy zaś naftową lampę najpierw przykręcono, potem na nią dmuchnięto, kiedy po mieszkaniu rozszedł się 242 niezbyt silny odór nafty, a ciemność stała się bezdenna, Wasia jeszcze snuje się po pokoju, przestępuje przez podwładnych, uderza się o stół tak, że aż spada na coś pusta butelka. - Zara, chłopaki, zaciemnienie odegniemy, ino się Olga rozbierze! No więc odgina zaciemnienie - kawał szarego, grubego papieru, pomiętego i pogniecionego od zwijania i rozwijania, z dwiema listwami, u góry i u dołu - przez co w pokoju jaśnieje sufit i z lekka zaznaczają się szare profile. Na końcu zabiera się do Olgi, która przymilnie coś szepcze, z powodu głuchoty ledwie, ledwie słyszalnie i na wszelki wypadek niezrozumiale, żeby niepotrzebnie nie ujawnić przed postronnymi czułego słowa; Wasia zaś nawet do łóżka kładzie się z wierszykiem: - Sybirak do Czyty, a Moskal do kobity! Następnie bez końca wierci się w łóżku, przysłuchując się, czy towarzysze broni usnęli, czy też nie, ci zaś jak gdyby z punktu chrapnęli, prych-nęli śliną i przewrócili się na drugi bok, ale on mimo to wcale się nie uspokoił. - Łukojanow! - nagle drze się Wasia, chociaż zdawało się, że w końcu przycichł, a Łukojanow to już nawet nosem zaświstał. - Co?! - zrywa się Łukojanow. - Jajco! Sprawdzenie czujności! - A, chujności - pozwala sobie starszawy Łukojanow i z miejsca zasypia. Ale Wasia to Wasia i w ciszy, która się nagromadziła, znowu jak nie warknie: 243 - Sybirak! - Co? - Na dupie masz czyrak! Milczenie. Sybirakowi mocno chce się spać. - Sybirak! Sybirakowi strasznie chce się spać, ale przemaga się, żeby podsłuchać, jak się dowództwo kocha. - Sybiraku! - Aa? - Powieś jaja na haku! Wtedy mezozoiczny układ nerwowy Sybiraka, któremu nabyty w tajdze instynkt podpowiada, że nic z tego nie będzie, poddaje się senności, ale rozkaz to rozkaz, wsadza więc Sybirak do łapy to, co oddziałowi kazał wsadzić lejtnant. Tak, że wkrótce zamiast miłości naczalstwa, która go ominęła, śni mu się własna miłość, i to z taką kontrafałdą pośrodku, że jak pojedziesz, to dojedziesz, tylko, że dogonić jej nijak mu się nie udaje. Wasylemu tymczasem sprzykrzyło się wołać i szarpać, przysuwa się do Olgi i szepcze jej do mniej lub bardziej zdrowego ucha, chociaż w pośpiechu nie położył się od ściany, gdzie przeniesie się potem, ale wyszło tak, że może mówić, bo skoro są obcy ludzie, to Olga pościeliła głowami w drugą stronę, tak że przy jego ustach jest ucho kobiety, czułe i zawsze chciwe wyznań miłości. - Olga! - szepcze. - Nasza jezd noc i oprócz niej ni mamy nic! - Pławda, Wasyli? - Na-a-a-asza jest no-o-o-oc! - nalega Wasyli i w ciasnocie łóżka zaczyna jak popadło prze- 244 suwać ręką po leżącej obok niego kobiecie. Nie robi tego długo, bo spiesząc się, zaczyna wciskać skrępowane kalesonami oficera kolana w wąski klin przysługującej mu powierzchni prześcieradła. - Wasia... Wasia... Wasia... - tego Sybirak, doganiający w kącie pod szynelem swoją własną, wstydliwą wizję, już w ogóle nie słyszy. Rankiem Łukojanow z Sybirakiem znikają w sprawach służbowych, a Wasia, który z powodu kaca obudził się później, słyszy głosy w kuchni: - Oleczko, niech się pani postara! Pani się robota w rękach pali! Sonia nie ma czasu, to sam musiałem pani przynieść. A czemu do młodej kobitki nie zajrzeć? Tu są trzy koszule, a tu, za przeproszeniem, moja bielizna. Proszę, Oleczko, na dzisiaj, bo jutro wcześnie wyjeżdżam, żeby przywieźć, Oleczko, surowiec do pracy. Czy pani ma nasz pasek z taśmy filmowej? Ja pani załatwię, i pani dziewczynkom też... No, postara się pani? - Postałam się, Bołysie Ałkadijewiczu. Nad paleniskiem wysuszę, bo deszcz pada. Nakłoch-malić mocno, Bołysie Ałkadijewiczu? - No jasne. Co nie miękkie, Oleczko, to musi być sztywne!... - Dobrze, Bołysie Ałkadiewiczu, już namoczyłam... - To tak! - ponuro mówi Wasia. Potem wstaje, wciąga wojskowe portki i podchodzi do trema. A tam na wpół ubranego narodu - jak w wu-kaerze podczas poboru. W środkowej części wytrzeszcza nań oczy on sam, a z bocznych skrzy- 245 deł, chytrze wyregulowanych wieczorem przez Sybiraka, on sam wygląda jeszcze pięciokrotnie. I wszystkich pięciu wściekle bolą głowy, a co dopiero mówić o tych, którzy odwrócili się tyłem w swoich dalekich przestrzeniach. - To tak! - mówi Wasia i odchodzi do okienka. Na ulicy jest pochmurno, w trawie moknie butelka po oleju słonecznikowym, która robi wrażenie absolutnie przezroczystej wskutek tego, że lśni na deszczyku i jeśli do wieczora się nie przejaśni, majowych chrabąszczy wypadnie oczekiwać dopiero za trzy dni. - To-tak-to-tak! - mówi Wasia. - Tak-to-tak-to-tak! - warczy nadjeżdżający motocykl. To jego dalekie postukiwanie łączy się, jak widać, ze stukotem w skacowanym Wasinym łbie. Motocykl eskortuje czarną emkę. Z emki wychodzą wojskowi, patrzą najpierw do notesów, potem na numer domu, a jeden z nich, któremu towarzyszy drugi, dźwigający dwie walizy, znika za rogiem, kierując się prawdopodobnie do ganku Olgi, ponieważ gdzie indziej nie bardzo się może skierować. Wasia wsadza furażerkę na głowę, ale pozostaje bosy i w podkoszulku, bo nic więcej włożyć nie zdąży. W kuchni stukają do drzwi, Olga coś wykrzykuje i rozlega się donośny męski głos. - No, dzień dobry! Dzień dobry, miła Olgo Siemionówno! Ja dosłownie na chwilę... Zdrowe 246 są dziewuszki, zdrowe, tylko najmłodsza coś mizerna, ale dzielna jest, dzielna! Wszystko pani opowiem. A na razie tu przywiozłem część rzeczy i pani, i nieboszczyka Mołdoka Chułanowicza. I ordery jego są tutaj. Przywiozłem więcej, ale wszystkiego nie zabierałem na razie - teraz ani chwilki czasu nie mam. Dowództwo mnie wezwało. Gdybym nie miał po drodze, to nawet dziś byśmy nie zajechali. Zdrowe są dziewczynki, zdrowe. Starsze - istne zuchy, a najmłodsza bardzo dzielna! Bo bym zapomniał, tu jest zdjęcie! Wszystko opowiem, ale teraz proszę wybaczyć... A ja i u pani zatrzymam się na dwa dni, jeśli pani pozwoli. Jak się pani urządziła, można zerknąć?... - Melduje posłusznie, towarzyszu generale lejtnancie! Lejtnant Suworow... - Ludzie kochani! Okazuje się, że u pani wojsko już kwateruje. Sam Suworow na kwaterze! Nie wiedziałem, proszę wybaczyć! Spocznijcie, Suworow! Pamiętam, na Lachów bez armat nie chodzić! - To nic, to nic! A ja będę lada! Płoszę się przenosić! Choćby tydzień, czy dwa może pan sobie mieszkać... - Spocznijcie, lejtnancie! Do widzenia, i znaczy się, na razie! - A Nałina? A Tinka? A malutka? - odprowadzając gościa, spieszy się Olga za zamkniętymi drzwiami. A Wasia jeszcze raz podchodzi do trema. 247 - No, dajże jej! No, ona przecież! No, dalejże ją! Przecież z każdym! Wtedy Wasia wpada do kuchni, rozglądając się, co by tu złapać. Olga Siemionówna cofa się. W rękach ma zdjęcie. Dalej, Wąska, czym by tu ją, gaciami ją, gadzinę, z kotła... mokrymi... i po tym zdjęciu!... Ciężkie, mokre kalesony i - raz! I drugi! Za plecy schowała... Zdomżyła, suka... A jakby na sztorc, to już by... Trzask i już! Błyszcząca fotografia zaraz by... E-eech! No, po gębie ją... kalesonami... Raz jeszcze! I drugi!... Du--dun!... Bronety, kurna, generały, kurna... no prawda, przecież drugi... du-dun!... no niech pan wierzy... generał też nasz... kurna... na baby... Du-dun! Du-dun! Du-dun!... Mimo wszystko rację miała Rebeka Markówna, kiedy mówiła: "Jeśli ona bierze cudze pranie..." A chociaż niczego na dobrą sprawę nie przewidziała, to pierwotną przyczynę jak zwykle określiła bezbłędnie. CI, KTÓRZY SIEDZĄ W MROKU NA WIEDEŃSKICH KRZESŁACH Spadł śnieg i jego niewielkiej ilości starczyło, żeby zasypać wszystkie ścieżki i ściegi, wyścibolone w śniegu poprzednim. Wszystko zrobiło się nieskalane. Gdyby śniegu napadało aż do okien i wszystko się w puch zapadło, gdyby z białych wgłębień wychynęły kominy, bardzo chciałoby się ujrzeć w tych oknach pomarańczowe światełka. Ale śniegu jest w miarę. Ciemnieją w nim krzaki. Nigdzie nie widać kotki. Nie ma ogrodzeń. Malutka ulica nie wygląda zatem na ulicę, a budynki stoją bez sensu. Szczególnie szopy, sterczące zwykle na tyłach podwórek. Bez płotu nie ma podwórza, tak więc szopy stoją jak popadło, gdzie jest czyja - trudno się połapać. A miejsce jest jak wymarłe. No, ale szyby nie są wybite. Są za nimi zasłonki. A między podwójnymi ramami - waciane pierogi z robakami kolorowych frędzli. Czyż to nie oznaki życia? Innych, co prawda, jego śladów, żadnych zresztą śladów, nie widać. Siady człowieka albo kilku, tych, co poszli do 251 pracy po ciemku, były półtorej godziny temu. Potem je zasypało. Powietrze jest jeszcze mętne, ale to już rano, więc nie może być pomarańczowych okien. Nie może ich być w ogóle, no cóż, zaciemnienie. Światła zresztą nie ma. Ustalmy czas. Jest to czas wojny. Najpierw w szarej mgle ktoś udał się na front pracy. Potem padał śnieg. Potem, choć nastał świt, dzieci nie poszły do szkoły - szkoły są zamknięte. To znaczy, że jest koło dziewiątej. Ale gdzie są nowe ślady? Czemu kotka nie przedziera się przez śnieg? Gdzie jest dym z kominów? Tutaj, co prawda, rankiem się nie pali, to nie wieś. Tu jest stolica. Jak się rano rozpali ogień, to za dnia ciepło się nie utrzyma. Chociaż można by już rozpalić. A przed ganeczkami, w śniegu, powinny już wygnić dziury od pomyj, bo skrzyń na śmieci nie ma - rozkradli je na opał, tak jak i płoty. Jak człowiek pójdzie przez zaspy do dołu na pomyje, to mu się śniegu nasypie do walonków. Dlatego ludzie wylewają wprost z ganku. Stukną drzwi, wyskoczy z nich kobieta i płaską strugą - chlust z wiadra w śnieg. Teraz stuknęły drzwi! No i pejzażyk ożył! Wyobraźmy sobie teraz, że jesteśmy kawką, że byliśmy tu jakiś czas temu i nie zobaczyliśmy nic; nawet innych kawek, nawet wron. Żywić się tu nikt nie jest zwyczajny. My zaś, kawka, zrozumieliśmy, że i my się nie pożywimy, toteż od- 252 lecieliśmy stąd. Na niedalekie, ogromne i śmierdzące nawet zimą śmietnisko, po to, żeby wywlec coś spod śniegu. Dziobniemy, szarpniemy, przełkniemy. Dziobniemy, szarpniemy, przełkniemy. A potem przylecimy z powrotem. Jakże się wszystko zmieniło! Są ślady! Idą do hydrantu, ciągną się od domów do szop, okrążają byłe podwórza. Tworzą plan ulicy, przecinają ją i skręcają do byłych furtek. Z kominów poleciał dym. Nie ze wszystkich. Potem w jednych zniknął, w innych się pojawił. Dym nie wali, nie stoi jak słup, bo nie ma dobrych drew, ani silnego mrozu. Toteż przy prawie wszystkich gankach są w śniegu czarne dziury, a jeszcze i żółte otworki po ludzkiej wylewności. My zaś - kawka - zaczynamy podlatywać do tych dołów ze śmieciami, ale na obsoplonych gardzielach widzimy zmarszczone łupiny od kartofli, paskudne smarki gotowanej cebuli, kudły kobiecych włosów, wymiecione śmiecie, nitki i skrawki maskujących ubrań, a do dziobania nie ma nic. Widzimy ponadto, że przed jedną z szop z kominem (a jak z kominem, to znaczy, że nie szopa, tylko dom) życie nie dało znaku. Śnieg, jak był nieskalany, tak pozostał pulchny. Dostrzegliśmy też kotkę o wąskim ciele i marnej sierści. Zawołaliśmy ostrzegawczo, ale bez potrzeby, bo inne ptaki się nie zjawiły, a kotka kieruje się bodaj ku szopie z kominem. Musi iść jeszcze przez dwa byłe podwórza, tak więc rozejrzeć się za zdobyczą będzie jeszcze czas. 253 Zniżamy się i widzimy ciche usiłowania dymu z niestosownego dla szopy komina. Trzy górne cegły prawdopodobnie osypały się do przewodu kominowego. A nas co to obchodzi? My musimy wylądować, bo zdaje się, że pod ścianą coś jest. Lądujemy zatem. Jest. Wąziutki paseczek. Szarpiemy go. Paseczek odrywa się od swego przymarzniętego końca. Skaczemy ze skrawkiem w dziobie, zostawiając pierwsze ślady. Oglądamy zdobycz. Podobają się nam takie paski bordo. Innym razem możnaby nawet zachować pasek dla ozdoby, ale teraz jesteśmy głodną kawką i mamy zamiar pasek przetrawić. Połykamy go i odlatujemy. Jesteśmy teraz na pól głodną kawką. Kawka szarpnęła pasek cienkiej skóry, wmarzniętej pod krawędzią ściany, która, jak to w szopie, bez fundamentu wchodzi w grunt. Dzięki ptasim wysiłkom odleciał też kawałek tynku. Tynk był gliniany, nie ma tynku bardziej nietrwałego, toteż w wielu miejscach dawno odpadł, obnażając sita powleczonej gliną dranicy i stare deski, między którymi są pozatykane próchnem szpary. W ścianie, ponad kawczym znaleziskiem, jest okno, z którego kiedyś widocznie wypadł pasek. Okienko nie ma lufcika, ma cztery małe szyby, jest za to wielkości lufcika. Szybki wysmarowane są przedpotopowym, popękanym kitem, który gdzieniegdzie poodpadał krótkimi słupkami. Te skamieniałe fragmenciki leżą niedaleko, pod śniegiem, a wiosną będą się bieliły na czarnej ziemi jak zeszłoroczne psie łajno. Drugiej - zimowej ramy okno nie ma, ale na 254 zewnątrz zwisa róg watowanej kołdry, pikowanej, z satyny "liberty", która dawno się rozlazła. Spoza niegdyś czerwonego, a dziś mającego barwę starej krwi, cienkiego włosia osnowy wyziera brudna wata. Komin, w którym dym usiłował zaistnieć, sterczy na jednospadowym dachu, wspólnym z dachem stojącej na styk szopy, a to znaczy, że lepianka - w istocie zaś otynkowana część szopy - też ma wysokość szopy. Musieliśmy to wyczuć, bo okno jest umieszczone na wysokości piersi i żeby przez nie zajrzeć, trzeba się nachylić (staraliśmy się zajrzeć, ale zobaczyliśmy podartą kołdrę). Na prawo od okna - cała w liszajach dranicy - jest ściana, a poza tym sklecona z wyschniętych desek furtka z krzywymi prześwitami. Czyżby to było wejście tam, gdzie usiłował zaistnieć dymek? W środku ktoś się wyraźnie o ten dym stara, ktoś zasłonił się brudną kołdrą. Ale czy to możliwe, żeby wtedy, gdy na dworze jest zima i robi się zupełnie zimno, do domostwa prowadziła taka furtka? Nie, niemożliwe. To jest furtka do szopy. Ale jak się przez nią przejdzie, to po lewej stronie, w bocznej ścianie chałupki, już za furtką, są obite rogoża drzwi. Rogoża trzyma się dzięki zbitym na krzyż listwom i wciśnięta jest pod żelazny uchwyt, przybity olbrzymimi, zagiętymi gwoździami. Pod ścianą - między furtką a drzwiami - jest ławka. Na niej - cynowa miska. W misce coś w rodzaju mokrego chleba. 255 To coś nie jest zamarznięte, więc pewnie położono je niedawno, ale nie przed chwilą, bo na śniegu byłyby ślady. Może to coś zostawili udający się na front pracy, a ślady zawiało przez prześwity w furcie. Właśnie ku tej misce kieruje się kotka, znajdująca się o dwa byłe podwórza stąd. Przylegająca szopa to jakby okap. Ciemność, wnikająca przez szpary w furcie i dziurawy dach, pozwala dojrzeć panujące tu zapuszczenie, a w kącie szopy wrażenie to potęgują krzywe trzonki grabi, łopat i miotły. Wszystko osadzone jest paskudnie; pewnie się kiwa na kijach i też jest przybite pozaginanymi gwoździami do wyświeconych trzonków. Ponadto w pustce pomieszczenia stoi wysoka klatka na drewnianych nogach. Deski jej szkieletu to lichy zrzyn, a poprzybijana siatka jest zardzewiała. Jednakże przez gęstwinę siatki, którą nie całkiem wypełnia stercząca z komórek, śmierdząca, żółta słoma, widać coś włochatego i ciepłego. Króliki. A zatem z lewej strony pod ścianą jest ławka z miską i drzwi w rogoży. Po prawej pusta przestrzeń szopy. Narzędzia ogrodnicze i króliki należą do ludzi z górującej nad podwórzem byłej drewnianej daczy z wieżyczkami i blaszanym, po cerkiewnemu koronkowym, teraz na wpół przerdzewiałym wykończeniem. Tej szopy, sąsiedniej i jeszcze jednej sąsiedniej, używają ludzie licznie zamieszkujący byłą cerkwiopodobną daczę. 256 ...Tymczasem dociera tutaj kotka, która zakłada, że w misce coś jest. Co prawda, niekiedy niczego tam nie ma, czy to nikt tam nic nie włożył, czy też ktoś zdążył coś wyciągnąć. Wówczas drżącej z podniecenia kotce pozostaje tylko rzucić okiem na ciepłe życie królikami, machnąć ogonem i odejść. Ale jeśli miska nie jest pusta, nie ma co patrzeć na króliki: należy wszystko zjeść, albo dać susa i rozpłaszczając się pod furtą, wynieść jedzenie. Kiedy kotka widzi kawkę, pozostającą poza zasięgiem jej łap i lecącą tam, dokąd idzie ona sama, przyspiesza regularny chód po nieskalanym śniegu. Jeśli mierzyć ludzką miarą, chronicznie nie dojada, a to co je, nie nadaje się na kocie jedzenie. Ale skarżyć się nie może, bo i tak ma dobrze, że ktoś się o nią troszczy. Dobrze ma, że chłopiec zabrał ją z akademickiego osiedla, spod drzwi stołówki, która stanowiła wprawdzie nieudaną próbę wyżywienia ludności, ale kogoś tam w końcu wyżywiła. Kotka była brudna i dygotała z zimna, ale chłopiec wziął ją na ręce i zaniósł do domu. Kocie niechlujstwo nikogo w tych okolicach nie płoszyło, w kocie glisty nie wierzono, a to, że kotka przemarzła, było dla chłopca jasne. W ogóle to kotka była chora, ściśle mówiąc, przeziębiona, a na dodatek cała w kołtunach. Jak się ją pogłaskało, ręka przesuwała się jakby nie po kocie, ale po kieszeni pełnej żołędzi - po jakichś twardych guzach, pokrywających dokładnie całe zwierzę oprócz głowy, ogona i łap. 17 - Trawiasta ulica 257 W mieszkaniu kotka podjadła skisłej zupy, a potem znalazła miejsce najcieplejsze - blaszaną duchówkę, taką, jakie dodawano do okolicznych tzw. holenderek. W duchówce kotka całkiem się rozkleiła, a osłupiali domownicy usłyszeli dobiegający ze środka kaszel dorosłej kobiety. Kiedy, przestraszeni i nie pojmujący, co się stało, zajrzeli do duchówki, zobaczyli, że kotka podciągnęła łapki na gorącym żelazie i spoglądając w wielkie ludzkie twarze, kaszle z otwartym pyszczkiem. W późniejszym czasie duchówka stała się jej azylem. Pozostawała tam nawet wtedy, gdy w piecu zaczynano rozpalać. Dopiero kiedy żelazo rozgrzewało się nie do wytrzymania, wyskakiwała i rozciągała się na lichej podłodze, żeby się ochłodzić. Potem znowu przenosiła się tam, gdzie było najcieplej. Na domiar wszystkiego miała odmrożone uszy, toteż albo drapała się w nie, machając tylną łapą, albo tarła je przednią. Uszy dopiero wtedy zaczynały swędzieć na całego, noga migała w powietrzu, a kotka rozdrapywała cienkie, woskowo prześwitujące uszko, jęcząc, szarpiąc je wściekłą tylną łapą, albo naciskając przednią. Chłopiec przyciskał kotkę do podłogi, kotka zaś ryczała i wiła się chłopcu pod ręką, zamierzając albo do-drapać nienawistne ucho do końca, albo je oderwać, ale świerzbienie tymczasem mijało, więc tylko tłukła ogonem i się uspokajała; chłopiec zaś, na wszelki wypadek nieco zwlekając, wypuszczał kotkę z uchem całym w krwawe prążki. Guzy sierści chłopiec wystrzygł nożycami, ta- 258 kimi, jakie były pod ręką, to znaczy tępymi. Podcinać trzeba było wprost przy skórze. Kotka starała się ugryźć chłopca, ten jednak, niejednokrotnie przy pomocy żyletki "Standart", zlikwidował wszystkie guzy, ze zdziwieniem oglądając rozcięty ostrzem jeden z nich. Przekrój był wojłokowy - poszczególnych włosków nie można było rozróżnić, to znaczy zrobiły się takie cienkie, że w sumie tworzyły jedną filcową, bo nawet nie wojłokową masę. Na co to się człowiek wtedy nie napatrzył! Kotka chodziła wystrzyżona w schodki, ale następna sierść wyrosła jej szybko, zupę zaś i serwatkę z kwaśnego mleka jadła z ochotą. Wylizałaby już na koniec i płuca wyplute. Podczas naszej opowieści kotka dotarła tam, gdzie zamierzała, to znaczy do furty. Oprócz kawczych zatem pojawiły się na śniegu ślady kocie. Kotka podkradla się do miski i dławiąc się, zaczęła pożerać jej zawartość, a kiedy coś stuknęło za obitymi drzwiami, rzuciła się z ostatnim kąskiem, przecisnęła pod furtą i omijając gliniany narożnik, uciekła drogą obok szamba. Po jakimś czasie z rozwalonego komina znowu wychynął cichy dym i tym razem sączył się przez pewien czas, co chwila zmieniając odcień, co oznaczało, że opał jest różnoraki. Ale pomyj na śnieg nikt nie wylał. Dym zaś sączył się dlatego, że w pomieszczeniu w szopie, na podłodze z desek ułożonych na gołej ziemi, przy niedużym kolumienkowatym piecyku, do którego nawet przycisnąć się nie by- 259 lo jak, klęczał wysoki człowiek w wielkim palcie i dmuchał w palenisko. Ogień nie dawał się rozniecić, chociaż człowiek już kilka razy podkarmiał go skrawkami kolorowej skóry, które brał z tekturowego kufra z otwartym, powyginanym wieczkiem. Rozpalić nie dałoby się nawet korą brzozową, której zadziorna rureczka, płonąc, gotowa jest podpalić każde polano; chociaż bardzo wilgotnego nie podpali, bo zadusi się w parze, a jednak z trzaskiem bierze się i do tego. No więc nawet od kory brzozowej nie dałoby rady zapalić przemarzniętej kory, leżącej w piecyku zamiast drew. Tylko raz siny języczek jakby wyskoczył, ale klęczący człowiek wydmuchał z siebie całe powietrze, zakrztusił się, charknął i zagasił wszystko plwociną. Próby powiodły się dopiero wtedy, gdy wstał, odchylił podartą kołdrę przy oknie, wpuścił z ulicy szare światło, porozdzierał jakieś książki i podpalił je w palenisku. Książki - szkolny zbiór zadań Rybnika i druga, stara, ciemnobura - zaraz zaczęły płonąć, po czym najpierw na niecierpliwiący się ogień zaczęła kapać woda z szybko rozmokłej kory, a później z kory zaczął lecieć dym. Mężczyzna przez cały czas dmuchał w palenisko, a jak nie dmuchał, to odkaszliwał i charkał, ale teraz już na podłogę. W piecyku w końcu udało się rozpalić, a kiedy się udało, mężczyzna wysunął się za drzwi i spojrzał na cynową miskę. Potem przysunął do piecyka wiedeńskie krzesło, usiadł, rozwinął jakiś papierek, wyjął z niego 260 coś i zaczął zjadać, papierek zaś cisnął do ognia. Papierek zajął się ogniem, a wtedy w kącie spełzła z łóżka zgarbiona istota w grubym palcie, w wielkiej, podartej, owiniętej wokół głowy chuście i wielkim, dziwacznym obuwiu. Istota poszła do drugiego kąta, podkasała swoje ogromne palcisko, rozstawiła nad stojącym wiadrem cienkie, ciężkoobute nogi i oddała mocz, ale niesumiennie. Tyle tylko, że nad wiadrem. Potem coś podciągnęła po nogach, coś opuściła, podeszła do piecyka, przysunęła drugie wiedeńskie krzesło i usiadła obok mężczyzny, który jak gdyby zadrzemał. Z tego, w jaki sposób stworzenie używało wiadra, wyraźnie wynika, że było kobietą. Kobieta rozwinęła jakąś szmatkę, coś w niej obejrzała, wzięła to coś w palce i zaczęła żuć. - Tam jest pusto! - powiedział mężczyzna bełkotliwie i głucho. Gdzie akurat było pusto, nie jest całkiem jasne - oprócz pustej cynowej miski pusty był też piecyk, a mężczyzna nie zaczął do niego dokładać, chociaż obok pieca leżała oblodzona kupa kory. Kobieta nie odpowiedziała. Nawet jak gdyby nie dosłyszała. Potem przestała poruszać szczękami. Potem znowu zaczęła, chociaż nic nie włożyła do ust. Tak właśnie siedzieli, ni stąd, ni zowąd zaczynając poruszać szczękami. Tylko raz mężczyzna wstał, żeby przesunąć zasłonkę, która ukośnie wślizgnęła się w szczelinę na glinianym boku kolumny piecyka. W sieni - dla uproszczenia nazwiemy tak okap szopy poza furtą - coś gruchnęło. Ale siedzący 261 się nie poruszyli. To wyrostek władował się do środka, kopiąc w furtę. Najpierw przeszedł obok okienka, schylił się i rozpoznał przy piecu dwie siedzące postacie. Ponieważ przechodzenie obok okna było zawsze nieprzyjemne, a zimnej furty nie miał ochoty dotykać, postąpił jak zazwyczaj - pchnął ją, ile miał siły, podeszwą kalosza (włożył kalosze na bosą nogę), zaznaczając kopnięciem swój brak związku z tą egzystencją, obok której chcąc nie chcąc się znalazł. Wszedł przez furtę, skierował się ku klatce, odemknął drzwiczki i wsunął do środka coś, co miał za pazuchą. Potem zaczął obmacywać stłoczone na słomie, ciepłe króliki. Drugą ręką rozpiął rozporek i nadal dotykając królików, załatwił się pod klatkę. Potem zapiął spodnie, zamknął drzwiczki na zimną kłódkę, oderwał od żelaza przywierające do niego mokre palce i wybiegł, znowu waląc w furtę. Nawiasem mówiąc, chłopiec i wyrostek to dwie różne postacie. Zaznaczmy to. Wewnątrz szopy, na nawianym w ciągu nocy przez furtę śniegu, pozostały ślady kaloszy. Ponieważ brał mróz i dął wiatr, wyrostek pobiegł, nie zatrzymując się, do domu, do byłej daczy. - Żyją? - spytano go w domu. - Co mają robić!? - odrzekł wyrostek. Nie było jasne, kogo to dotyczy. Tych, którzy siedzieli na wiedeńskich krzesłach, czy królików. Ku wieczorowi wiatr ucichł, ale zrobiło się zimno. O zmierzchu wyrostek znowu się pojawił i znowu zajrzał przez okienko. Najpierw nicze- 262 go nie dało się rozróżnić. Potem można było dostrzec, że postacie ciągle jeszcze siedzą na wiedeńskich krzesłach, ale nie przy piecu, tylko na środku pokoju - plecami do okna. Wyrostek zmarzł, kiedy patrzył, a do tego jeszcze ziębiły mu ręce: jedną - mokra kasza w gazecie, drugą - cztery zgniłe marchewki. Znowu kopnął nogą w furtkę, kaszę wywalił do miski, a marchewki wsunął do niedostrzegalnej klatki, w której nawet nie bielały króliki. Wsunął karmę dla królików przez szparę u góry skrzynki i pobiegł z powrotem, ale nie do domu, tylko do czarnej dziury, która znajdowała się na lewo od mieszkalnej szopy i przysiadł w kucki nad tą dziurą. Potem podtarł się mokrą gazetą po kaszy i uciekł znad szamba, które czerniało paskudnie nawet w teraźniejszych zupełnych ciemnościach. Budkę, stojącą dwa miesiące temu nad dziurą, podobnie jak budki na wszystkich podwórzach, jak płoty i skrzynie na śmiecie, rozkradli na opał, toteż każdy radził sobie, jak mógł. Zbiegając ze wzniesienia, wyrostek zgubił w biegu kalosz, dotknął stopą żelaznego, jak zamek przy klatce, śniegu, zaklął brzydko i wbiegł do ciepłego domu. - Żyją? - No, a co? Siedzą. Znowu, nie było jasne, o kim mówiono. O tych, co na wiedeńskich krzesłach, czy o królikach w klatce. Ci, którzy rano siedzieli na krzesłach przy piecu, pod wieczór przenieśli się z siedzeniem na 263 nich na środek izby, a robili tak dlatego, że tam słabiej wiało, niż pod ścianami. Piecyka już więcej nie rozpalali, popadli więc w odrętwienie. Nie można się było poruszać, żeby na nowy sposób nie dotknąć lodowatej odzieży. Na podwórzu panował teraz ziąb, więc w niektórych domach zaczynano rozpalać po raz drugi, choć z kolei w innych rozpalano po raz pierwszy. To zależało od domostwa. Ledwie dostrzegalne w mroku dymy stały teraz jak słupy. Szczególnie bielił się dym nad domostwem, w którym mieszkała kotka. Tamtejsza gospodyni przez cały dzień starała się stworzyć skromne ciepło przy pomocy naftowych maszynek, na których gotowała jedzenie i dopiero pod wieczór, żeby w nocy nie zamarznąć, rozpaliła w piecyku. W pokoju podrygiwał kaganek, w piecyku huczało - palenie szło na całego - a kiedy syn, ten, który przyniósł znaną nam kotkę, przy jaskiniowym świetle rysował tym razem konia, ojciec rodziny stał, przyciskając się brzuchem do ściany pieca. Gospodyni, żona głowy rodziny, też blisko kaganka, na rozklekotanej, ale nasmarowanej naftą maszynie ręcznej "Singer", szyła ubranie maskujące, głośnik coś mówił, od szycia trząsł się płomyk kaganka, a wszyscy byli podekscytowani kolejnym ciepłolubnym wybrykiem kotki. Kotka, czująca wstręt do grzania się przy śmierdzących maszynkach naftowych, w ciągu dnia zdążyła się wpakować na wczorajszy ciepła, popiół, gdzie jej, śpiącej w kłębek w czeluściach paleniska, nie zauważono i obłożono drwami. Kiedy 264 zatrzeszczała kora brzozowa, z łona pieca zaczęło dobiegać przedśmiertne wycie. Wygaszono podpałkę, wyjęto drwa, opierającą się w przerażeniu kotkę wywleczono przy pomocy pogrzebacza, zaczepionego pod pachami, a matka nakrzyczała na śmiejącego się chłopca za to, że przez niego na głowie ma jeszcze kotkę, samą kotkę kopnęła, ta zaś czknęła i, szara od popiołu, poszła do swojej miseczki, której rolę grało denko mydelniczki, gdzie między przyschniętymi skwaśniałymi okruszynami było jeszcze trochę wody, po czym w zalegającym na podłodze mroku całą ją wychłeptała. Głowa rodziny, starszawy człowiek, o tej porze również był w pewnym sensie odrętwiały, ponieważ z różnych przyczyn nie pracował, a kiedy żadna przymusowa sytuacja nie kierowała jego życiem, zaczynał chodzić do szopy, siedzieć w domu w uszance, czytać gazetę, drzemać nad nią i grzać się pod piecem - tak więc, jak mówiliśmy, ojciec rodziny grzał się i teraz, oparty brzuchem o bielony piec, podmalowany na odcień ścian z dykty, czego trudno się było domyśleć, ponieważ płomyczek kaganka nie przekraczał wielkością dużej litery w niniejszym opowiadaniu. Ojciec rodziny stoi i grzeje brzuch, potem odwróci się plecami, potem siądzie przy otwartym palenisku - otwarto je, toteż do nędznego światełka knota dodawało swoje cienie i blaski. A tymczasem kot wychłeptał wodę z denka mydelniczki i usiadł blisko otwartego paleniska, i to na tym krześle, na którym, strącając kota, usiądzie zaraz głowa rodziny. Kiedy zaś usiądzie, będzie można 265 zobaczyć ściankę pieca, w jednym miejscu wytartą od dłoni i jak gdyby lakierowaną, ale w ogóle to chropawą, ze sporymi ziarnami piasku, z zarysami cegieł, lekko uwypuklających się na białawej, a o wiele wyraźniej na do ciemna wypolerowanej kredzie, z nabrzmiałą żyłą mocującego drutu, którego dla wzmocnienia ściany bezmyślnie użył dureń zdun. Od razu też podejdzie do pieca chłopiec, który skończył rysować konia i zasłoni wytarte aż do połysku miejsce, opierając się plecami o niesamowicie już gorącą powierzchnię; i tak cały wieczór - to ojciec, to chłopiec, popatrzą w ogień, aż patrzącemu żyła wyjdzie na czoło, to znów dołożą polano, a ono to zatrzeszczy, to zasyczy: wilgoć, zakipiawszy w ciężkiej drzewnej masie wyleci z mokrego kołka mętną spienioną kroplą i spadnie na węgle, znikając w czerwonym żarze, a żarowi, w który upadła kropla, oblicze pociemnieje, ale nie dociemnieje do zupełnej ciemności, spąsowieje ponownie, i tylko matka będzie szyła przez cały ten czas. ' Kiedy jednak piec się rozgrzeje, a zostanie głownia, której dopalać nie ma sensu, bo inaczej piecyk zmarnieje, być może ze starożytnej obawy, której kobiety się nie wyzbywają, tej samej, z której powodu matka Meleagra nie dopalała głowni w ognisku, żeby jej syn zgodnie z proroctwem nie umarł, matka wstanie zza maszyny, weźmie szufelkę, długo będzie wyrzucać, wyciągać z paleniska niezgrabną głowienkę i być może głowienka potoczy się na podłogę, wówczas zacznie się ją gorączkowo nagarniać na szuflę, a ma- 266 tka będzie krzyczała do chłopca: "Zabierz kota!" - potem się głownię wyniesie i wyrzuci w śnieg obok ostatniego śmietniskowego wyziewu, a w domu pozostanie silny jak na pogorzelisku zapach dymu, i drzwiczki od pieca zostaną zamknięte, a komin odgrodzi się zasuwą, ale jeśli będzie co ugotować, to do paleniska wstawi się w saganku jedzenie, przez noc podusi na węglach, by nazajutrz znaleźć je w saganku ciepłe, o jedynym na świecie i niezapomnianym smaku. Tak właśnie grzeją się ludzie we wszystkich domach. Jeden zaczął palić, drugi skończył, ten rozpali zręcznie, bez głowienki, tamten od serca, nie po gospodarsku; ten drwami, tamten kradzionym płotem, ten rozmaitymi palnymi śmieciami; ale wszyscy będą najpierw grzać się na długą noc, a potem spać, nad ranem zaś będą bali się wysunąć spod kołdry w wyziębionym pokoju jakikolwiek fragmencik swoich ciepłolubnych powierzchni, uparcie czepiających się dziwnych liczb 36 i 6. Wszyscy grzeją się na stojąco, wszyscy przyciskają się do pieców, podchodzą do nich i odchodzą, i tylko w przybytku pod dachem szopy mężczyzna i kobieta siedzą, chroniąc swoje trzydzieści sześć i sześć - skąd oni je biorą? - przez brak ruchu. Siedzą na wiedeńskich krzesłach pośrodku okropnej nory, a w którymś momencie całodziennego odrętwienia przeniosą się do łóżek. Gdzie są te łóżka, jakie są - tego w ciemności nie da się zobaczyć. W ogóle nie można rozeznać nic ani z umeblowania, ani z wyposażenia, można 267 jednak założyć, że nie zdejmując palt ludzie ci wejdą do jednego łóżka i to nie dlatego, że mąż i żona, tylko dlatego, że w kupie jest cieplej. W ciemnościach na pewno jeszcze kryją się - choć niekoniecznie z materacami, które poszły na opal - dwa puste wyrka, ponieważ córka, która spala na jednym z nich, trzy miesiące temu spóźniła się czterdzieści minut na front pracy i dostała za to półtora roku. Zdarzyło się tak dlatego, że zepsuł się tramwaj zwany "puszką", do którego wcisnęło się trzysta osób, przez co wszyscy spóźnili się na swoje pracownicze pola walki. Trudno powiedzieć, czy wszyscy poszli za to do niewoli, ale okazałą, wstydzącą się, chowającą oczy przy spotkaniu z ludźmi dziewczynę (wstydziła się przed ulicą zapuszczonego stanu rodzinnego domu) wsadzono. A jej brat, pół roku temu śpiący na drugim z wyrek, drętwieje teraz, przyciskając się do innych, marznących w okopie i tam, jak się zdaje, widziała go kawka, o której mówiliśmy. Zdaje się też, że widziała go po raz ostatni. Można oczywiście przypuszczać, że dla córki i syna wyjście z rodzinnej nory do okopów, czy też za druty było pociechą, ale są to tylko przypuszczenia i to bardzo dowolne przypuszczenia. Siedzący w mroku na wiedeńskich krzesłach nie zawsze siedzieli na nich w mroku. Mało tego, byt czas, kiedy, młodzi jeszcze, kupili te krzesła, żeby siedzieć na nich przy świetle i to we własnym domu! Mało tego, kiedyś starczyło im odwagi, żeby z ojczystych zapadłych kątów wybrać się do stolicy, na co, jak należy zakładać, poszedł cały 268 zapas ich życiowej energii. Bóg nie dał im dużego zapału, tylko mały, który się im wyczerpał. Dopóki wszystko szło ustalonym trybem, póki toczyło się samo, mężczyzna robił portmonetki i torebki, bo był portmonetkarzem i torebkarzem, i to świetnym mistrzem w kaletniczej branży. Szył eleganckie wyroby, przyszywając do nich, miękkich i pąsowych w środku, brązowych i delikatnych na zewnątrz, zamki "całuski", zameczki "rapid", guziki-pluskiewki i "zagryzane" zatrzaski, bo zamków błyskawicznych wtedy nie było. Skończył się jednak NEP, a tym samym skończył się ich ustalony tryb życia, oni zaś dopiero co przyjechali, no i z głupoty, aby szybciej, wynajęli (najpierw niby tylko na lato) szopę-lepiankę, podobną do lepianek w ich ciepłej ojczyźnie, i utkwili w niej razem ze skrawkami kolorowej skóry, ale - w końcu byli młodzi! - od razu urodził im się chłopiec na dodatek do przywiezionej z rodzinnych stron dziewczynki. Wszyscy dookoła byli w niedostatku, w niejednego uderzyło to samo, ale tylko im wyczerpała się życiowa werwa, toteż z rozmaitych smutnych przyczyn powlokło się życie na wiedeńskich krzesłach aż po te mroczne czasy, o których piszemy i nijak nie możemy przestać pisać. Na domiar wszystkiego, ona była głupia, zarozumiała i niegospodarna. Kiedy tu przyjechali, chełpiła się, że jej mąż jest wytwórcą torebek i portmonetek, i w rozmowach z sąsiadkami przybrała ton pogardy. Pogardliwego tonu się nie wyzbyła, czego do tej pory nie wybaczyły jej wspom- 269 niane sąsiadki, mimo że teraz chodzi przygarbiona i swoją ogromną salopę przewiązuje na wierzchu fildekosową pończochą. Wszyscy ich żałują, nikt nie pojmuje, jak można tak żyć, wielu by im pomogło, ale jej parszywy charakter pozostał parszywym nawet na gnoju. On zaś, przy rujnującej pobłażliwości swojej niedorzecznej towarzyszki życia (czyż to nie kobiety żądają od nas sławy albo jej braku?), zaczął podupadać i tuż przed samą wojną wyglądał jak wysoki staruszek z noclegowiska, z brązową twarzą zgniłozębego osobnika w wielkim palcie - czyjejś byłej pelisie, w której na miejsce wyprutego futra wszyto rogożę z miękkiego worka, a pod rogożę - dwie warstwy zatęchłej watoliny. Z całego palta całe pozostały tylko wyblakłe szwy, a w dodatku palto było brudne i wydzielało przykry odór określonego typu. Co jednak ciekawe, kołnierz był z kamczackiego bobra, łysej, rzadkowłosej skórki, której ocalałe kawałki mało co w dzisiejszych czasach mówią nieoświeconemu człowiekowi. Za to oświecony poderwie się z niedowierzaniem, bo skórka albo kołnierz z kamczackiego bobra, nawet noszone, kosztują teraz, jak słychać, o wiele drożej od jakiegokolwiek drogocennego i połyskliwego futra. Jego żona była na dodatek kłamczuchą, toteż nawet w tych okropnych czasach, kiedy spotkała na ulicy sąsiadkę, mówiła z reguły, jeśli w ogóle cokolwiek mówiła, coś w rodzaju: "Chcę dzisiaj ugotować mężowi dobry barszcz", i mówiła to tonem niezależnym, a nawet bardzo agresywnym, 270 po czym szła dalej, taka zgarbiona, w salopie, która nawet w chłody pachniała jak kurnik, kiedy kurnik jest mały i niski, a dzień długi i gorący. Teraz, siedząc na krześle, całkiem popadła w letarg. Jedzenie, które zjedli w ciągu dnia, absolutnie im nie wystarczało. Kartkę dostawała tylko ona, ale ze swego przydziału nic mu bez przekleństw nie oddawała. On zaś kartki nie dostawał, bo nie pracował, a nie pracował, bo nie miał sił, a i zima trafiła się taka, że jedyne, co mógł, to oddychać i patrzeć na oczy. Nie znalazłszy rano w misce resztek (pamiętacie kotkę?), anonimowo podkładanych przez sąsiadów - anonimowo dlatego, że ci wstydzili się swojej resztkowej jałmużny, a i zadawać się z nimi nie chcieli, bo przykro jest widzieć taką odrętwiałość; a ponadto sąsiedzi obawiali się, że swoją jałmużną obrażą ludzi, którzy o jałmużnę nie prosili, albo narażą się na to, że tamci wyjadą z awanturą; tak więc anonimowe dary anonimowo były odbierane, przy czym obie strony nie dawały poznać, że nędza i miłosierdzie, jak widać, są faktem - tak zatem nie znalazłszy rankiem nic, zdaje się, że pod wieczór wstał od stołu, natrafił w misce na zamarzniętą kaszę i, zdaje się, wrócił i, zdaje się, że dał bryłkę kobiecie, a wtedy okazało się, że kobieta nie całkiem zdrętwiała, ponieważ wzięła od niego jedzenie. Działo się to wszystko w absolutnej ciemności, dlatego tyle razy użyte jest owo "zdaje się". A kobieta, jak się okazało, nie całkiem zdrętwiała, w każdym razie nie tak jak przedwczoraj - jeśli 271 to, o czym będzie mowa, było przedwczoraj - wszystko przecież w tych dniach zamarzło, i trudno oddzielić jedno od drugiego! A przedwczoraj wieczór manewrując nad wiadrem, przewróciła je i zmoczyła walonek na lewej nodze; potem zaś, kiedy wróciła na krzesło i zdrętwiała (a tamtej nocy nie włazili do łóżka, tylko przedrzemali na krzesłach do rana), w czasie drzemki nie zauważając ani lodowatej pory, ani czarnego śniegu nocy, nie spostrzegła, jak zamarznięty walonek przywarł do podłogi, toteż ranem nie dało się go oderwać; co prawda, kiedy udało się rozpalić w piecyku, odmrożone palce oddzieliły się od wojłoku, a wojłok od podłogi - wtedy dopiero odlepiły się odmrożone palce! Z powodu tego wszystkiego zaskomlała, zajęczała, zaczęła krzyczeć na męża głosem wymagającym i pyszałkowatym, i krzyczała tak godzinę albo dwie, chociaż on już dawno poszedł, odciskając ślady we wczorajszym śniegu, zasypane potem przez śnieg, o którym była mowa na początku. Poszedł daleko, do składu drzewa i tam powygrzebywał ze śnieżnego śmiecia cały worek płatów darmowej kory, czasem uznając za nią kupki końskiego nawozu i też wrzucając je do worka, a potem długo taszczył ten wór, wyglądający całkiem jak worek kartofli, tylko nie w okrągłych guzach, ale kanciastych. Tą właśnie korą, jak wiemy, rozpalił rankiem w piecu i postanowił rozpalić nią również teraz, wieczorem, ale już go zaczęło boleć, więc nie wstawał. Na razie nie bolało 272 mocno, mężczyzna zabełkotał coś do żony, a było dosyć późno, była dziesiąta wieczór, żona, pojękując, wstała, i on też, krzywiąc się, wstał, po czym położyli się do łóżka, długo gramoląc się w topornych paltach na jakąś kupę czegoś, i długo czymś się przykrywali, on długimi rękami utykał coś, utykał wokół siebie, a ona pod coś właziła i właziła... Kotka miała idiotyczny zwyczaj w największy mróz wychodzić nocą na ulicę, prawdopodobnie szukać jedzenia, albo strychu z ciepłym kominem, bo przecież od podłogi u gospodarzy, którzy jej się trafili, wiało przez szpary miedzy deskami, zwiezionymi kiedyś ze zburzonych straganów na Ochotnym Riadzie, chociaż podłogę uszczelniono przeróżnymi szmatami, a czyż takie wianie może wytrzymać nocujący na chodniczku chronicznie chory zwierzak? W nocy kotka zaczynała miauczeć, a wtedy ktoś wstawał, długo się najpierw ociągając, w nadziei, że kotka się rozmyśli, ale wstawać trzeba było i tak - sacharyna dawała znać o sobie. Niezdecydowana kotka cofała się przed odemkniętymi drzwiami, skąd wklębiał się mglisty i niesamowity chłód, jednakże kopniak wyrzucał ją za nie - w taki sposób potężna wola człowieka pomagała w realizacji drobnego kociego zamiaru. Wypchnięta i tym razem kotka oglądając się poszła znaną nam dróżką. Było ciemno i znowu zerwał się wiatr, który razem z drobnym śniegiem tworzył w naturze to, co po prostu nie powinno było powstawać. Szczególnie teraz, szczególnie 18 - Trawiasta ulica 273 w tych stronach, gdzie i bez tego wszystko było takie, jakie nie było nigdy. Wszystkie znane nam ślady zasypało śnieżną naftaliną, niczym na mrozie nie pachnącą, a kotka znowu musiała stawiać w niej znaki życia. Tym razem przyszła do szopy z tylu i przecisnęła się przez jakąś dziurę. Nie wiadomo czemu tak zajechało króliczym smrodem, że kotka zapomniała o misce i zaraz postanowiła zrobić to, czego już wielokrotnie starała się dokonać, a w tym celu trzeba było wskoczyć na skrzynkę, z której bila mocna woń śmierdzącej słomy, zmieszana z gnijącym odorem marchwi i kapusty. Kto hodował króliki, zna ten smród, a kto nie hodował, nie wyobrazi go sobie, chociaż wyobrażać sobie specjalnie nie ma czego. Znalazłszy się na skrzynce, kotka wsunęła łapę w szczelinę i zdzierając skórę pod pachą o kamienny kant deski zaczęła sięgać do królików. Do nich jak zwykle było ciut daleko, toteż kotka zmęczyła się bezsensownymi próbami, a do tego jeszcze zaswędziało ją odmrożone ucho. Plącząc łapy, a nie chcąc wyciągać tej głęboko, jak się jej zdawało, wsadzonej do klatki, spróbowała mimo wszystko się podrapać. To jej się udało. Od razu zadrapała największą ze wszystkich swoich mąk, i osiągnęła przez to żądaną rozkosz, po czym znowu przejechała po uchu pazurami tylnej nogi, a ta noga zaczęła migać w powietrzu, albowiem demony bólu i rozdzierającej rozkoszy na całego teraz wpiły się w ucho. Łapa, wsunięta w szczelinę, przeszkadzała pogrążyć się niepo- 274 dzielnie w narastającym bólu, no, ale rozdrapywanie ucha dało kotce mimo wszystko maksimum szczęścia, o czym dała znać jękiem, a kiedy zajęczała, coś zaraz chrupnęło i deska, na której się wiła, wpadła obiema połowami do środka. To był zrzyn, przybity korą do wewnątrz, ściśnięte zaś w klatce, stojące teraz słupka króliki musiały gryźć niezbędną im do życia korę oraz suche łyko, a przyzwyczaiły się podgryzać jedno miejsce... Kiedy kotka zajęczała, nie dosłyszała innego jęku, który doleciał zza drzwi z rogoża. Usłyszał go za to człowiek, który po ciemku wstał do pracy i przyszedł nad dół. Była głucha noc, toteż z szamba można było korzystać bez skrępowania, póki się nie przemarzło. Ten człowiek zjadł wczoraj coś paskudnego, a i zimno mu nie pomagało, tak że musiał przysiąść na dłużej. Wsłuchiwał się więc w dźwięki nocy, która, zdawało się, żadnych dźwięków nie posiada i która, być może, nawet nie skończy się świtem. Ale nagle pojawił się jakiś skowyt. Skądś dobiegał zdławiony skowyt. A ponieważ dół znajdował się przy zamieszkałej szopie, stało się jasne, że właśnie tam ktoś skowyczy. Niekiedy ktoś zajęczał drugim głosem, a potem ktoś inny trzecim, jak gdyby kocim. Człowiekowi zrobiło się nieswojo, a główny głos za dranicową ścianą, chociaż męski, to jednak cienki i dlatego żałosny, skowyczał i skowyczał pośród nocy i wył. Oj, jak skowyczał... Siedzący, który od razu by sobie poszedł, gdyby tylko zakończył sprawy z kloacznym dołem, 275 jakby rozpoznawał nawet melodię pewnej nietutejszej piosenki, którą kiedyś śpiewał kaletnik przy krojeniu barwionej skóry: Raz na nosie jednej pani Wyrośli maliny, Jaż ich sam nazrywał dużo Na jej imieniny. Taka ci historia buła, Nic ja wam nie kłamię. Ej ta Tuła, moja Tuła, Moje ty kochanie. Wtedy zdrętwiały człowiek, który nie musiał już kucać nad dołem, szybko odszedł i wkrótce potem zostawiał ślady w nawianej śnieżnej kredzie, kierując się ku tramwajowym torom, dokąd dojść mógł dopiero przed piątą. Skurczył się, skurduplił, ale zdążył, bo inaczej by go wsadzili jak tę dziewczynę, Fimę... A tam ciągle skowyczeli i skowyczeli. Skowyczał on i skowyczała ona. On przez cały czas, a ona - kiedy wypadała z niebytu, zaduszona szmatami, pod które nawet przez sen nieustannie właziła. On skowyczał dlatego, że zaczął się atak ruptury (pamiętacie worek z korą?), a ona dlatego, że dokuczały jej odmrożone palce. Bolało ich tak (jego przez cały czas, a ją, kiedy się na wpół budziła), że ani o jedzeniu, ani o drwach, ani o dzieciach, których teraz nie ma, ani o powodzeniu, którego nigdy nie było, ani o niczym nie mogli myśleć. Kiedy ona po raz któryś zapadła w półsen, on poczuł się tak źle, że, nie chcąc dotykać bólu, 276 przestał jęczeć, tylko na pewno skrzywił nos, i między tym skrzywionym jak do dziecinnego płaczu nosem a zanieczyszczoną przez gnicie resztką zębów zadrżała pewnie górna warga, a wtedy pozostało tylko jedno - wstać i postać tak przez jakiś czas w nadziei, że bandaż pomoże. Słuszniej było unieść nogi i oprzeć się nimi o ścianę. Ale mężczyzna leżał z brzegu, więc nie można było tego zrobić, a i sił brakowało, no i uniesione nogi by zamarzły, bo przecież ściana od zewnątrz była cala oszroniona. A leżeć nie było można, dlatego że łóżko dla dwojga ludzi w paltach było za wąskie, toteż on, leżący z brzegu, chcąc nie chcąc musiał zsuwać się z łóżka, zmieniając ułożenie ciała i rozjątrzając okrutny i bez tego ból. Jakże on wstawał! Jak on wstawał, mój ty Boże! Przecież leżał zimą, na mrozie, tak, że ledwie wiatr i śnieg tu nie wlatywały. Jak wstawał! No jak wstawał?! Wstawał cicho i długo, a ból, jeśli nie kołysał się, zaciskając u dołu swoje płaskoszczypy, to jak kat dawał znać o sobie, odciągając to nie dające się rozewrzeć z powodu zardzewiałego trzpienia żelastwo, przeto mężczyznę bolało jak nikogo na świecie nie powinno boleć, i bolało jeszcze dlatego, że nikogo nie wołał, i dlatego, że nikt nie przyszedłby z pomocą, i bolało, bo sił brakuje na taką mękę i dlatego, że idiotka żona, kiedy to się wcześniej zdarzało, trąbiła zawsze: "A gdybyś tak musiał rodzić i już by się główka wydostała?..." Wstaje mimo wszystko. Maca pod tym, co przy- 277 puszczalnie jest poduszką, żeby w końcu wymacać bandaż. Teraz się tego nie dojrzy, ale za dnia to jest wyrób rymarski z szarego zamszu. Brudny, wyświecony od stykania się z ciałem. Kiedy mężczyzna rozpina palto, ręce nie słuchają go, a kiedy rozpina, rozwiązuje, czy też jeszcze coś tam robi ze spodniami, te wylatują z rąk, trzęsących się z bólu i w ogóle ze wszystkiego. Ręce zaczęły mu się trząść po tym worku z korą, przez który ma atak, a teraz się trzęsą, bo to jest jedyne, co można z nimi robić, kiedy zacisną się straszliwe płasko-szczypy. Kalesonów też nie utrzymał, też upadły na podłogę i drugie kalesony też opadły. Dlatego z bezużytecznym teraz w ogóle bandażem w żaden sposób nie mógł się uporać. Kiedy ból zetknął się z podsuniętym mu bandażem, najpierw szarpnął się, a potem zamarł (zimna, zaskakująca powierzchnia sama przez się była straszna dla nagiego ciała), ale od razu rzucił się znowu, ponieważ wokół bioder nie udawało się owinąć zlodowaciałego paska, a kiedy się udało, nie dawał się wetknąć do dziurki mosiężny sztyft. A ten człowiek potrafił to robić, jego palce nie zapomniały zameczków, o wiele mniejszych i bardziej skomplikowanych, ale spętane nogi, nie swoje ręce i zimno, odzierające ze skóry jego nagość, nie pozwalały zaistnieć dawnym nawykom, toteż zupełnie się pogubił. Coś tam szarpał, coś ruszał, sztywniał z zimna, mamrotał, popiskiwał, a kiedy nagle zamilkł - i w ciemności, i w czasie - wtedy sztyft wszedł. Pozostawało podciągnąć spodnie i kalesony. Tak 278 go ta klamra zmęczyła, że stracił wszelkie pojęcie o ruchach i upadł, a raczej usiadł z rozmachu na podłodze, ale bandaż się nie rozwinął, lecz przeciwnie - swoją poduszeczką, na dodatek do uderzenia, ucisnął bolące miejsce, tak, żeby ból jeszcze obrócił obcęgami, a mężczyzna doznał takiego uczucia, jakby cała, jaka tylko istnieje, zamarznięta kora napięła naderwany worek ciała, pchając się chropawymi płatami gdzie popadło i zatykając wszystkie dziury, a z tego nowego bólu życie rzuciło się, żeby opuścić zbezczeszczone ciało, ale to ostatnie jakimś cudem dosięgło do mieszaniny kalesonów i portek, nie czując zaś już golizną zimnych desek, zaczęło bez ładu i składu podciągać wszystko wzdłuż nóg. Potem człowiek przeniósł się na czworaki (wszystko to dokonywane było w olbrzymim, niewzruszonym palcie), po czym opierając się o podłogę jedną ręką, podciągnął kalesony i nogawki dalej na biodra, jakoś je tam umocował, myląc ich kolejność, a kiedy wstał i złapał za oparcie krzesła, na pewno był szary, ale było ciemno i nic nie było widać, no i prawdopodobnie znowu, kiedy zmarszczył nasadę nosa, zadrżała mu górna warga. Ból, zbity z tropu niezdarną grzebaniną, trochę uspokojony przez bandaż, jak gdyby przycichł, jak gdyby starał się nie przechodzić samego siebie, toteż człowiek, choć to dziwne, zapragnął coś zjeść, tym bardziej, że nie było sensu kłaść się w bandażu i to jeszcze po takiej walce o możliwość stanięcia. Sięgnął do kieszeni portek, a kiedy nic nie zna- 279 lazł, poszedł do sieni. Tam namacał miskę, znalazł przyschnięty perłowy okruch, zlepiony z kilku mniejszych, zdrapał go i zaczął przeżuwać, a potem zachciało mu się oddać mocz. Z jakiegoś powodu obok skrzynki z królikami. Z powodu oczywistego. Żeby trzymać się za wierzch skrzynki, kosmaty teraz od oszronionych króliczych oddechów. Kiedy tam stał, poruszające się bez przerwy po daszku klatki palce zsunęły się po jakiejś pochyłej desce i natrafiły na kupkę ciepłych zwierząt, których skóra pod leciuśkim futerkiem była tak cieniutka jak ta, która szła na kieszonki najdroższych i najmniejszych portmonetek. Ruptura mu znowu dopiekła. Zachwiał się, paskudnie przycisnął któregoś zwierzaka, po czym ostry cios w palec na chwilę przyćmił jego mękę - to ugryzł go przerażony królik. Szarpnął ręką, ta ześlizgnęła się po mokrej słomie i na coś natrafiła. Kiedy się wydostała, był w niej niedojadek króliczej marchewki - niesmaczna część z żółtym grubym środkiem, zazwyczaj wystająca z ogrodowej ziemi. Śmierdząca marchewka była mokrawa i wysmarowana jego krwią (która jeszcze w nim krążyła!), mimo to człowiek mecząc z bólu zaczął ją obciapywać dziąsłami i międlić w ustach. Nie zwracając uwagi na zaniepokojone króliki, namacał drugi ogryzek, a potem jeszcze jeden. Następnie zaniósł je wszystkie do domu, ponieważ zmęczył się staniem i zapragnął usiąść, ponieważ bolała go ruptura, palec mu doskwierał i krwawił, plecy zdrewniały, a mięśnie, drżące po 280 niesamowitych ruchach ostatniej godziny, osłabły. W izbie usiadł na krześle i oklapł. Potem jęknął, zaczął popiskiwać i marszczyć nos, potem pomamlał marchew i znowu jęknął... Wczesnym rankiem kotki jeszcze nie było, toteż przyniesione przez kogoś jedzenie leżało grudą w misce. To znaczy, że po jedzenie nie wychodzili. Kiedy wyrostek przybiegł, zobaczył na cienkim, nawianym do szopy, śniegu ślady idące od obitych drzwi do królikami i z powrotem. Nie zainteresował się nimi, śpieszył się i marznął, ale za to od razu dostrzegł wyłom w daszku klatki - jedna z desek pękła w wąskim miejscu i oba jej kawałki opadły na dół. Kto mógł to zrobić, było rzeczą dziwną i niepojętą. W klatce brakowało jednego dużego króliczka. Wyrostek zaczął się rozglądać, szukając wściekłym wzrokiem, gdzie jest króliczek, i przez głowę mu przemknęło, że może uciekł. Jednakże zorientował się, że przez dziurę w daszku królik nie ucieknie, a wtedy oszołomiły go ślady idące od drzwi i z powrotem. Zmarzł już w swoich kaloszach, które ubrał na bosą nogę, deskę jednak jakoś poprawił, a wybiegając, wyrzucił w śnieg zawartość miski i dokładnie roztarł ją kaloszem. Okienko było zawieszone kołdrą. - Żyją? - spytano go w domu. Wyrostek milczał, bo rozpierały go zamiary i decyzje. ...Kawka pojawiła się na szarych niebiosach, kiedy śladami, pomyjami u drzwi i dymem z ko- 281 minów wszędzie dało o sobie znać życie. Tylko nad glinianą ruderą dym nie próbował zaistnieć. Zmęczona kawka tam się właśnie udała. Zmęczyło ją to, że razem z wronami leciała daleko za miasto do miejsc, gdzie ziemia leżała wprawdzie płasko pod śniegiem, ale gdzie było niespokojnie od huku, grzmotów i nagłych zniknięć powietrza. Wrony do tego przywykły i wiedziały, w czym rzecz. Wiedziały też, że tam, gdzie są te grzmoty, i ten huk, jest też co podziobać. Tylko, że po pierwszym strasznym uderzeniu kawka odskoczyła od leżącego na wznak człowieka, po którym chodziły wrony. Jakoś nie mogła się zdecydować, żeby dziobnąć leżącego, więc przy nowym, potwornym wstrząsie, który odepchnął powietrze, zerwała się i poleciała lotem koszącym, podążając w stronę miasta, ile tylko miała siły w skrzydłach. A ponieważ siły z zimna i na czczo miała mało, prędko zwolniła lot, a i wystrzały dolatywały już cichsze. Wiatr jej pomagał, lecieć przez to nie trzeba było długo, toteż kiedy kawka dotarła do znanych okolic, z zadowoleniem przypomniała sobie, że kawałek kolorowej skóry, który wczoraj szarpnęła pod oknem, oderwał się, a to znaczy, że jak się rozgrzebie śnieg i ziemię, to się wywlecze resztę. No więc poleciała tam, rozglądając się jednocześnie, czy nie idzie kotka. Kotki nie było, jej śladów też nie, toteż po wszystkich wstępnych ptasich ostrożnościach kawka zleciała pod okno. Tak zajęło ją przebijanie zmarzłego śniegu (kawałek rzeczywiście leżał na swoim miejscu), że podskoczyła jak głupia - kroki, które ją płoszyły, 282 były zbyt energiczne, jak na tutejsze zimowe rytmy - i frunęła na dach piętrowej znanej nam byłej daczy. Drapnęła pazurami ten zimny dach, potem popatrzyła w dół i jakimś sposobem zrozumiała, że skrawka więcej nie zobaczy. Wyrostek szedł z domu już nie w kaloszach na bosą nogę, ale w podszytych walonkach i matczynym waciaku. Podszedł do furtki i jak nigdy wściekle pchnął ją rybim pyskiem walonka. Furtka odleciała, a kawka skoczyła na samą kalenicę. Wyrostek załomotał nogą w drzwi z rogoża, potem wybiegł spod okapu i stanął przed chałupą. Nikt z niej nie wyszedł. Wyrostek przez chwilę nasłuchiwał, znowu wbiegł za furtę, zaczął kopać w drzwi, po czym ze złością zerwał rogożę, a ta ze wszystkimi listwami, pakułami i drobnymi gwoździami odleciała i spadła na cienki śnieg, zostawiając tylko nieduże klaki pod nieruchomo przybitą klamką. Znowu wybiegł i znowu stanął przed lepianką. W środku coś się działo. Kawka wiedziała dokładnie - w środku ktoś się rusza. Kołdra tak jakby się odchyliła, chociaż potem znowu zasłoniła okno. Wyrostek stał i czekał. Z drzwi, przesuwając nimi po śniegu oderwaną rogożę, powoli wyszedł człowiek w sztywnym palcie i stanął w furcie. Wyszedł na szare światło i niepewnie patrzył przed siebie, trzymając się słupka furtki, przy czym jak gdyby nie rozumiał, że to ten sterczący w oddali wyrostek kopał w drzwi. Zdawało się, że go nawet nie widzi. 283 - Czegoś zabrał królika, pasożycie? - zawołał wyrostek. Człowiek popatrzył nań i nic nie odpowiedział. - Co nic nie gadasz, pasożycie? Człowiek niezdarnie obrócił się i ruszył z powrotem. - Klatkę napraw! Słyszysz, złociarzu śmierdzący! Mięso oddaj! Zeżarli, pasożyty! - drąc się, stawiał żądania wyrostek. Nie mógł przecież wiedzieć, a i mężczyzna też nie wiedział, że w książce, która razem ze zbiorem zadań Rybnika poszła na podpałkę, a w której literek było jak pająków w szopie, stało wyraźnie napisane: "...Te są zwierzęta, które jeść będziecie mogli ze wszystkiego bydlęcia na ziemi, jakie jest: Wszelkie bydlę, które ma rozdzielone stopy i rozdwojone kopyta, a przeżuwa, te jeść będziecie: Ale tych jeść nie będziecie... zająca, który choć przeżuwa, ale kopyta rozdwojonego nie ma, nieczysty dla was będzie..." Zaprawdę nie znał tego mężczyzna, ale nie znoszący sprzeciwu styl książki-podpalaczki, surowa wola jej niezliczonych literek do tej pory górowały nad jego tysiącletnimi zwyczajami, toteż oskarżenia wyrostka nie miały podstaw. - Skórkę chociaż oddaj, paskudzie! Śmierdzielu jeden! Ale wtedy z drzwi wylazła kobieta i wyszedł z tego widok idiotyczny, ona człapała do furtki, a mężczyzna - z powrotem do drzwi. Ponieważ 284 ich mieszkanie było w tej chwili puste (a do mieszkania i tak się nie nadawało), rozeźlony wyrostek normalnym odruchem osiedlowego wychowanka cisnął w okienko opustoszałej izby kawałkiem lodu, tak, że od razu wyleciały dwie szyby, a ramę okna spokojnie i bez zdziwienia przekroczyła w końcu trzydziestostopniowa zima, i oczywiście rozłożyła się pośród szmat na posłaniu, bowiem znudziło jej się już tak łazić za głupią dranicową ścianą. Brzęk szyby sprawił, że kawka znowu się poderwała. Mężczyzna się odwrócił. Za mężczyzną jak kupa szmat ciemniała niskiego wzrostu kobieta. Wówczas, nie wiadomo dlaczego, mężczyzna zaszczekał. Głośno, gardłowym głosem zaszczekał. Kawka była po prostu zdumiona, ponieważ ludzie, a także koty, nie szczekają. A ten szczekał. Zdumiał się i wyrostek, a nawet cofnął, nie zdążywszy się nacieszyć dwiema rozbitymi za jednym zamachem szybami. Na podwórzu nikt nie słyszał donośnego, albo choćby ożywionego głosu tego mieszkańca osiedla. Mamrotanie słyszano, słyszano ochrypłe zdania, jęki, takie na przykład jak ten w nocy, ale donośnego głosu - nigdy. A to właśnie był jego donośny głos, po raz pierwszy przezeń wypróbowany i dlatego jeszcze jemu samemu nie znany. Człowiek stał na tle innego człowieka i krzyczał, donośnym wprawdzie, ale słabym, bardzo 285 gardłowym głosem, a to, co było słychać, wydawało się dźwiękiem, który dolatywał, dźwiękiem w swojej końcowej fazie, ponieważ samo dźwięczenie więzło już gdzieś w krtani, albo w trawionych zgnilizną oskrzelach, albo za rogiem źle funkcjonującego serca, a poza tym jeszcze musiało przemóc zamglone powietrze... To, na co patrzyła kawka, było żałosne i niezwykłe. Widziała, że stoi jeden młody, a naprzeciwko dwoje starych, i że jedno ze starych krzyczy. Już się zorientowała, że nie szczeka, tylko krzyczy, a wszystko, nie wiadomo czemu, przypominało jej jakiś nie dający się pojąć bałagan na śmietnisku, wszystko było jakieś śmietniskowe i do niczego nieprzydatne. A że stary nie szczekał, to było dla niej jasne, chociaż wyrostkowi zdawało się, że mężczyzna, stojący za furtą i patrzący nie wiadomo gdzie, nigdy nie skończy szczekać tym swoim słabym, gardłowym i dławionym łzami krzykiem. Ale nagle kawce zrobiło się smutno, bo zauważyła, że szkło przykryło prawie już wywleczone półpaski skóry, a szkła kawka przecież nie ruszy. Nie jest wroną. A wtedy głodny, czarny z szarą szyjką ptak pożałował, że nie został z wronami i nie skoczył na twarz leżącemu w śniegu młodemu człowiekowi - kto to był, nie wiedziała, ale my, jeśli chcecie, możemy się domyśleć - że jednak był młody, to już ona i wrony wiedziały, gdyż ptaki te świetnie odróżniają młode od starego, zawsze mając nadzieję, że w istocie, która się zestarzała, spostrzegą brak ruchu, a kiedy już 286 stanie się nieruchoma - w czym też się orientują - padnie ich łupem, przeto sukces tak rzadki, jak skok na twarz młodej ludzinie, a tam, dokąd latały wrony, ludziny było, ile dusza zapragnie, przyjmują ze zrozumieniem i dlatego dzioby czyszczą wtedy wyjątkowo gorliwie. NIE URODZIŁEM SIĘ W PAŁACU... Wydaną w 1994 roku Trawiastą ulicę dość powszechnie uznano za wydarzenie w życiu literackim Rosji. Uzyskala nominację do prestiżowej nagrody Bookera, przełożono ją na kilka języków, autor zaś błyskawicznie awansował do grona najciekawszych prozaików rosyjskich. W dwa lata później wyszedł nowy zbiór jego opowiadań Pieczarka mego życia. Ale znakomite debiuty to rzecz w literaturze nienowa; bardziej ciekawić może fakt, że debiutant dobiega właśnie sześćdziesiątki. Asar Eppel urodził się bowiem w roku 1935 i w chwili, kiedy ukazała się Trawiasta ulica, miał za sobą lata praktyki jako tłumacz literatury pięknej. Chociaż tłumaczył także z niemieckiego, angielskiego, włoskiego i serbsko-chorwackiego, najwięcej czasu poświęcił literaturze polskiej. Warto wspomnieć (zwróćmy uwagę na wzmiankę w zakończeniu Lipca!), że naszą mowę opanował w dużej mierze dzięki matce, która pochodziła z Lublina. Zatrzymajmy się na chwilę przy tych bliskich nam zainteresowaniach: Eppel zajmował się przede wszystkim poezją - staropolską, romantyczną, ale również poetami XX wieku, takimi jak Staff, Tuwim, Gałczyński czy Szymborska, która jego przekłady swoich wierszy oceniła bardzo wysoko. Nie stronił też od drama- 289 tu (Mrozek) i prozy. Do spółki z Ksenią Starosielską przyswoił ruszczyźnie Ogniem i mieczem, a za wybitne osiągnięcie uważany jest jego przekład prozy Brunona Schulza (Koricznyje ławki czyli Sklepy cynamonowe). Tłumaczył liczne utwory dla dzieci, przede wszystkim Brzechwy i Tuwima. Niektórzy czytelnicy mogą pamiętać piosenkę Rudy rydz, śpiewaną w Sopocie po rosyjsku przez Tamarę Miansarową (tę od Pust' wsiegda budiet sołnce...). Autorem słów był Asar Eppel. Widocznie jednak wszystkie owe prace znakomitemu tłumaczowi nie wystarczały, bo już w latach siedemdziesiątych zaczął pisać własne opowiadania. Po przekroczeniu czterdziestki człowiek mniej zazwyczaj myśli o tym, co go jeszcze czeka, chętniej natomiast rozpamiętuje czas miniony. Trudno się więc dziwić, że autor w dojrzałym wieku zwrócił się ku przeszłości. Trawiasta ulica jest jakby albumem fotografii z dzieciństwa, wykonanych o całą epokę później. Na co skierować aparat? Jak i gdzie się ustawić do takiego zdjęcia ex post, bo przecież jego autor jest zarazem obiektem? Presja obyczaju sprawia, że często fotografujemy się na tle zabytkowych gmachów. Tylko przypadkiem utrwalony zostanie jakiś płot, hydrant czy trzepak na podwórzu. Po latach okazuje się, że katedry czy zamki stoją, jak stały; płot tymczasem dawno rozebrano, po hydrancie i trzepaku nie ma ani śladu, ba, nie ma nawet samego podwórza, i tylko nasze zdjęcie jest dowodem, że kiedykolwiek istniały. Tak właśnie było z podmoskiewskim Ostankinem, "małą ojczyzną" Asara Eppla. W siedemnastym wieku pańszczyźniany architekt zbudował w nim cerkiew, a jego o sto lat późniejsi następcy wznieśli klasycystycz- 290 ny pałac dla swego pana, hrabiego Szeremietiewa. Posiadłość już od dawna jest północną dzielnicą Moskwy i dziś kojarzy się głównie z wieżą telewizyjną, ale oba zabytki przetrwały szczęśliwie historyczne zawieruchy. Gdyby więc graf jakimś cudem zmartwychwstał, mógłby bez przeszkód napawać się widokiem swej dawnej siedziby. Eppel nie urodził się w pałacu, a ze scenerii jego dzieciństwa i młodości nie pozostało nic. Drewniane domy, baraki, ulice, na których rosła trawa, deski, pełniące rolę chodników - wszystko to zniknęło, ustępując miejsca "socjalistycznemu budownictwu". Nie ma powodu, by złorzeczyć władzy radzieckiej akurat dlatego, że mieszkańców baraków przesiedliła do bloków, a trawiaste ulice przykryła asfaltem. Ale uświadomiona konieczność nie łagodzi bólu; bólu trudnego czasem do wytłumaczenia, jeśli - jak w tym przypadku - przeszłości nie warto specjalnie żałować. Tak czy owak Eppel nie ma dzisiaj po co odwiedzać Ostankina, podobnie jak Marc Chagall nie pojechał już nigdy do zburzonego podczas wojny Witebska. Wielki malarz wiedział doskonale, że takie odwiedziny nic prócz cierpienia nie przynoszą i że tylko malarstwo stwarza mu złudzenie powrotu do swojego miasta. Złudzenie, bo przecież na obrazach Chagalla jest w istocie coś innego niż dawny Witebsk. Pozbawiony tej wiedzy Siemion nie wyczaruje rodzinnych okolic grając na skrzypcach. Tylko pamięcią można wrócić do dzieciństwa i młodości, każda inna wyprawa w przeszłość musi skończyć się klęską, bo taka jest ludzka kondycja. To jednak, co jest klęską człowieka, może być zwycięstwem artysty. Trawiasta ulica jest z pewnością zwycięstwem. Porównania jej z fotografią użyłem nieprzypadkowo. 291 Jeśli bowiem ktoś określiłby pamięć pisarza jako fotograficzną, nie byłoby w tym ani cienia przesady. Mając taki aparat - mam tu na myśli nie tylko pamięć, również niezwykłą umiejętność opisywania - autor może robić przeszłości zdjęcia, jakie tylko chce, tworzyć dowolne "portrety pamięciowe". A dzięki doświadczeniu wie już teraz, że nie ma rzeczy ważnych i nieważnych, wszystko może być godne uwagi, ludzie, zwierzęta, zdarzenia, przedmioty, budynki... Niekoniecznie paląc, raczej już barak, jeśli odegrał w naszym życiu rolę większą niż tamten. I porośnięta trawą ulica, i hydrant na niej... i plot. Ważne jest zaś nie tylko to, że w ogóle były, ale też - jakie były? Czy to był parkan z równo ciętych desek, czy też byle jaki płot z odpadów, które po polsku nazywają się zrzynem? Ten "zrzyn" towarzyszył mieszkańcom trawiastych ulic niemal w każdej historii, stając się poniekąd kolejnym bohaterem książki, jednym z wielu elementów, które sprawiają, że stanowi ona całość, nie jest przypadkowym zbiorem opowiadań. Bo wprawdzie każde można czytać z osobna, nietrudno jednak dostrzec związek między nimi. Sam autor wielokrotnie odsyła nas do innych, już istniejących, czy też dopiero planowanych opowieści. Miejsce akcji jest zawsze to samo, różne są tylko - mimo podobnego wyglądu - trawiaste ulice. Łatwo również ustalić czas - wojna i kilka lat tuż powojennych. I choć to fikcja literacka, mamy do czynienia z autentycznymi realiami, a często z historycznymi wydarzeniami i postaciami. Wspomina się więc o radiowym wystąpieniu Mołotowa (Stalin odezwie się nie od razu!), który powiadomił obywateli o wybuchu wojny, wzywając ich zarazem do 292 najwyższych poświęceń. Hasło do jednej z takich właśnie ofiarnych akcji - zbiórki pieniędzy na sprzęt dla wojska - rzucił wymieniony w Siemionie Fierapont Gołowaty. Ma się rozumieć, że spontaniczności w owych akcjach było niewiele; władze długo i starannie wybierały inicjatora; rozważano zarówno jego pochodzenie społeczne, jak i narodowość. Podobnych odgórnie kreowanych bohaterów było więcej, że wymienię choćby przysłowiowego już u nas górnika Stachanowa, zbieraczkę bawełny Nachangową czy racjonalizatora Rosyjskiego. Z Trawiastej ulicy dowiemy się też, co czytali, śpiewali i oglądali wtedy mieszkańcy Związku Radzieckiego, prawdziwe są bowiem takie szczegóły, jak niemiecki film Dziewczyna moich marzeń z Mariką Roekk, czy też książka Bez czeremchy popularnego przed wojną i mocno szarpanego przez krytykę Pantelejmona Roma-nowa. Walczące z Hitlerem wojsko krzepiło serca wierszem Simonowa Żdi mienia (w przekładzie Ważyka "Czekaj mnie, a wrócę zdrów..."), a takie piosenki jak Ciemna noc były popularne także po wojnie. Realnie istniejącymi postaciami są znakomitości ówczesnego świata kulturalnego - tenor Sergiusz Lemieszew, bas Maksym Michajłow, skrzypek Miron Polakin. Dramaturg Wiktor Różow stał się znany później, w latach pięćdziesiątych, a jeszcze bardziej - pod ich koniec, kiedy to według jego sztuki nakręcono film Lecą żurawie. Primabalerina Olga Lepieszyńska żyła naprawdę i naprawdę romansował z nią ambasador William Averell Harriman. Chirurg Mikołaj Burdenko to sława medyczna i główny konsultant armii radzieckiej, nam, Polakom, z racji przewodniczenia oszukańczej ko- 293 misji katyńskiej, kojarzący się nie najlepiej. Tylko niemieckiego propagandzistę W. A. Holderlina autor wymyślił sobie dla żartu. A przecież cala reszta postaci również miała swoje rzeczywiste odpowiedniki i nawet personaliów autor im nie zmienił! I to ci ludzie przede wszystkim go interesują, Stalin zaś i Hitler, Ribbentrop i Mołotow mają znaczenie o tyle, o ile wywierają wpływ na życie mieszkańców trawiastych ulic. Wpływ oczywiście wywierają, i to niekiedy zasadniczy, aczkolwiek nie na wszystkich jednakowy. Podczas bitwy o Moskwę, kiedy walki toczą się już na przedmieściu Chimki, na północny zachód od Ostankina, jedni się ewakuują, inni myślą o nadejściu Niemców z nadzieją. Dzieciom natomiast panika, wywołana spodziewanym upadkiem stolicy, pozwala bez przeszkód ze strony dorosłych rzucać w hydrant słoikami z musztardą. Moglibyśmy wręcz prześledzić wpływ wojny na naszych "braci mniejszych": Miejsce po rozebranym na opal kiosku porasta wiosną trawa, z pożytkiem dla pasącej się w pobliżu krowy. Ta z kolei zagraża mieszkającym w trawie owadom, z drugiej strony sama też nie jest bezpieczna, bo w końcu mowa premiera nie wróży jej nic dobrego. Za to ptaki z rodziny krukowatych znajdują nieoczekiwanie dużo żywności na podmoskiewskim pobojowisku. Gdy niebezpieczeństwo się oddali, nastąpi surowa wojenna codzienność, brak żywności i drakoński regulamin pracy. Spóźniający się, z własnej czy cudzej winy, trafiają automatycznie do łagru. Obowiązują zaciemnienie i system kartkowy, przy czym towarów pożądanych stale brakuje, ale zawsze można, jak mówiono w ZSRR, otowańt'sia przez nikogo nie chcianymi pusz- 294 karni pod nazwą, o której fama głosi, że powstała wskutek wadliwego cięcia etykietek z napisem "Kamczatka". Sytuację w pewnym stopniu ratują konserwy wieprzowe, dostępne dzięki staraniom ambasadora-milośnika baletu. Koniec wojny skojarzy się więc mieszkańcom trawiastych ulic z przerwaniem dostaw zbawczej tuszonki. Taką przeszłość ma za sobą Asar Eppel. Dzieciństwo i lata chłopięce oznaczają przede wszystkim głód, zimno, biedę i wojnę. Żyć w barakach i drewnianych domach właściwie się nie da, warunki higieniczne są koszmarne, brakuje dosłownie wszystkiego, jedynym zaś dobrem, a raczej złem, dostępnym dla wszystkich bez ograniczeń, jest możliwość złożenia donosu na sąsiada. Jakże można tęsknić za takim dzieciństwem? Nie można, toteż autor Trawiastej ulicy po prostu je przeklina! Znamienne, że nie jest to w Rosji rzadkością. "No, pamiętaj, więcej mi się już nie przytrafiaj!" - powie do swego dzieciństwa pisarz o trzydzieści lat młodszy. Ale wróćmy jeszcze do porównania z albumem fotografii. Któż z nas nie ma takiej, którą najchętniej schowałby gdzieś głęboko albo wyrzucił? W albumie Eppla podobnych zdjęć nie brakuje. Jeśli w ogóle jest tu gdzieś miejsce na nostalgię, to tylko pomieszaną z irytacją. Skąd zatem wziął się Chagall, dlaczego autor wspomina o nim w zakończeniu Siemiona, samotnej duszy? Winę ponosi sam bohater, który nie wpadł na nic bardziej oryginalnego niż wzięcie do rąk skrzypiec. Ale poza tym, absolutnie elementarnym, skojarzeniem malarz nie ma w książce wiele do roboty, ja zaś przywołałem jego nazwisko, żeby podkreślić zasadniczą różnicę 295 między obydwoma artystami. W końcu Witebsk Cha-galla jest piękny, a tego w żaden sposób nie da się powiedzieć o Epplowskim Ostankinie, jego mieszkańcach i ich życiu, piękny jest może tylko sposób, w jaki je opisuje. Ano właśnie, w jaki? W panoramie współczesnej prozy rosyjskiej umieściłbym Eppla gdzieś pośrodku. Nie jest realistą dawnego typu, ale i do postmodernistów trudno go zaliczyć. Ostatecznie cele, do jakich dąży, są dość tradycyjne: pokazać, jak było... opisać... opowiedzieć jakąś historię. Nie boi się wszakże stosować chwytów, charakterystycznych dla "nowej prozy" - gry stylami, cytatami, idiomami. Nie grozi mu też to, co ujemnie odbiło się na twórczości wielu szestidiesiatników, pisarzy pokolenia lat sześćdziesiątych: przewaga publicystyki nad literaturą. Eppel unika jak ognia wszelkiego "demaskatorstwa". Wystarczy wspomnieć sposób, w jaki przedstawia szkołę. Ostatecznie była to szkoła stalinowska ze wszystkimi wynikającymi stąd konsekwencjami, ale autor kieruje naszą uwagę w inną stronę. Budynek przezeń opisany jest miejscem najwyraźniej przeklętym. Jakieś tajemnicze moce zgromadziły w jednej instytucji uczniów i nauczycieli po to tylko, żeby się nawzajem zamęczali. Uczniowie prześladują innych uczniów, nie mają litości i dla nauczycieli, a ci w odwecie - ku uciesze swoich, chwilowo bezpiecznych, towarzyszy niedoli - znęcają się nad podopiecznymi. "Chłopiątka", maltretowane przez nauczyciela geometrii, widząc najmniejszą oznakę słabości przeszłyby natychmiast do ataku, niszcząc belfra tak jak nieszczęsną Marię Iwanównę. Nauczycielka rosyjskiego w wyrafinowany sposób dręczy chłopca, najprawdopodobniej dlatego, iż ten jest Żydem. 296 Nie on jeden zresztą, większość postaci opisywanych w Trawiastej ulicy to Żydzi. Tyle że żadnej egzotyki, wykorzystywanej przez Chagalla, żadnych "szabasowych świec" tu nie ma. W ogóle aluzje do ich narodowości są najczęściej bardzo dyskretne, dla polskiego czytelnika trudno dostrzegalne (dlatego w niektórych miejscach musiałem autorowi pomóc). Pisarz nie idealizuje też swoich bohaterów, fotografuje przeszłość, ale jej nie retuszuje, nie fabrykuje "monideł", jak domokrążcy w opowiadaniu Dopóty, dopóki. Nie będący na pewno w spółce z nimi Marę Chagall robi z prowincjonalnego rabina kogoś w rodzaju starotestamentowego proroka. Jeśli Eppel zestawia swego Nikitina z Tobiaszem, to tylko dla kontrastu, biblijne porównanie uwydatnia bowiem nędzę bohatera opowiadania. Anioł Rafael ma staremu przyprowadzić syna, który jest tylko drobnym złodziejaszkiem, drugi, beznadziejnie głupi Tobiasz przypomina wręcz szympansa. Żałosni są w gruncie rzeczy wszyscy mieszkańcy trawiastych ulic, ich wyobrażenia o świecie i ich marzenia, których szczytem jest posiadanie trema. Owszem, bywają nieszczęśliwi, godni litości, co ich jednak wcale nie uszlachetnia. Stara kobieta zachowa swój paskudny charakter także na Hiobowym "gnoju". Prawda, że nie wszyscy poddają się okolicznościom, niektórzy odnoszą zwycięstwo nad "parszywymi peryferiami". Narrator Kanapek zdobywa olśniewającą kobietę, genialnemu Samsonowi Jesieiczowi udaje się skonstruować lodówkę. No, ale i on ma swoją parodystyczną replikę w postaci człowieka, który "pracuje nad wynalezieniem roweru", bo z trawiastej ulicy do naszych czasów jeszcze daleko, a tamtejsze wynalazki są na miarę epoki brązu. 297 W poprzedzającym ją okresie kamiennym powstał slogan: "Stalin to Lenin dzisiaj", który do dzisiaj jest w Rosji trawestowany na różne sposoby. Nic dziwnego przeto, że po ukazaniu się książki jeden z krytyków zastanawia się nad hasłem "Eppel to Babel dzisiaj". A chociaż formułę taką w końcu odrzucił, inni zaczęli ją powtarzać i tym sposobem głupstwo poszło w lud. Jeśli pominiemy fakt, że autor Armii Konnej też był Żydem i też miał nazwisko, kończące się na "el", to podobieństw jest niewiele. Babel starał się być lakoniczny, Eppel nie żałuje ani słów, ani środków artystycznych. Nie spieszy się, ma czas. Zdarza się, że nie poprzestaje na jednym porównaniu opisywanej rzeczy, opisuje ją dalej tak, jak gdyby chciał wyczerpać cały zapas porównań. A jeśli już poprzestaje, wychodzi mu porównanie iście homeryckie. Skąd to bogactwo stylu? Ależ właśnie z materialnego ubóstwa otoczenia! Ci, którzy znają literaturę średniowiecza, wiedzą, ile uwagi poświęca się tam przedmiotom. Długie i szczegółowe opisy ubiorów, jakie nosili książęta i rycerze, mogą dzisiaj nużyć, niegdyś jednak chętnie ich słuchano. Nietrudno objaśnić przyczynę: większość ludzi żyła bardzo skromnie i tylko nielicznych stać było na ozdobne szaty. Kiedy rzeczy jest mało, bardziej się je ceni. Przypomnijmy modlitwy Miro-na Białoszewskiego do otaczających go sprzętów. Poetyckie rupieciarnie autora Obrotów rzeczy mają niemało wspólnego z obrazem, jaki wyłania się z książki Eppla, choć intencje są tu odmienne. Inne też są artystyczne tradycje tego pisarstwa; można wymienić choćby Chlebnikowa, konstruktywistów czy odeską szkolę prozy. Wyszukany, obfitujący w ornamenty styl pisarza budzi 298 często podziw, czasem rozbawienie, u niektórych być może irytację, jednego tylko nie ma na celu - uwznioślenia przedstawianych zjawisk i ludzi. Raczej sprawia wrażenie, jakby autor chciał odgrodzić się nim od trawiastej ulicy, z której - co tu dużo mówić - po prostu uciekł. Styl jest tym grzebieniem, który rzuciła za siebie królewna z bajki. Eppel nie jest więc ani "Chagallem literatury" ani "Bąblem dzisiaj". Babel żył w epoce upadku wszelkich norm po tym, jak ruszono z posad bryłę świata. Może dlatego przejawiał pewną, dla mnie brzydką, skłonność: korciło go niezmiernie, by zobaczyć z bliska, jaka też tam bestia jeszcze z człowieka wylezie? Tej ekscytacji, wywołanej naruszaniem zakazu "nie zabijaj", nie znajdziemy u Eppla. Tu dominuje przerażenie, że piąte przykazanie gwałcone jest tak powszechnie, że zabija się, jeśli nie "nożem", to przynajmniej "słowem złym", jak w popularnej niegdyś piosence. Autor nie karmi się iluzjami, wie, co opisuje. I choć, jak mówiłem, nie upiększa swoich postaci, za to dostrzega w nich przede wszystkim ludzi, cierpiących podobnie jak on: w głuchej wdowie po mongolskim komisarzu, tęskniącej za oddalonymi o tysiące kilometrów dziećmi i w jej ordynarnym kochanku, w raskolniku Nikitinie i w piszącym nań donos Chińku, chorującym z niedożywienia na kurzą ślepotę. Dlaczego zatem książka kończy się opisem wegetacji, zrównującej niemal człowieka ze zwierzęciem? Może to tylko jedno z wielu stworzeń, szukających pożywienia i chcących się ogrzać? W zwierzętach zresztą życia jest zdecydowanie więcej, "Siedzący w mroku" na wiedeńskich krzesłach są bliżsi światu rzeczy, prawie "ukrzeslowieni". 299 Niewesołą podróż odbyliśmy wraz z pisarzem. Czas w Trawiastej ulicy wydaje się biec wspak - akcja rozpoczynających tom Kanapek toczy się po wojnie, a jego narrator jest pełen nadziei. Niewiele z tej nadziei przetrwa do ostatniego opowiadania. Para w Wiedeńskich krzesłach siedzi na nich podczas pierwszej wojennej zimy, kiedy pod miastem toczy się śmiertelna walka. Stos trupów, którego obraz przynosi ostatnia strona, to niestety nie tylko wspomnienie z dawnych, złych lat. W tej samej chwili na zasypanej śniegiem trawiastej ulicy stoi stary człowiek-nie człowiek, z którego ust dobywają się nieartykułowane dźwięki. A tytułowe wiedeńskie krzesła są jedynym śladem umarłej cywilizacji, umarłej kultury. Niezbyt wysokiej, drobnomieszczańskiej, ale kultury. Taki pejzaż. Krajobraz nieludzki, krajobraz po człowieczeństwie. Takim widokiem swego "kraju lat dziecinnych" kończy książkę Asar Eppel i z takim nas zostawia. Co z nim zrobimy, zależy już od nas. Jerzy Czech SPIS TREŚCI Kanapki z czerwonym kawiorem ..... 7 Siemion, samotna dusza ........ 28 Ciemną, ciepłą nocą .......... 56 Dwaj Tobiasze ........... 90 Lipiec .............. 123 Dopóty, dopóki ........... 136 Upupa epops ............ 173 Pan jest długi ............ 219 Ci, którzy siedzą w mroku na wiedeńskich krzesłach .............. 251 Nie urodziłem się w pałacu... ...... 289 Sprzedaż wysyłkową książek SW "Czytelnik" prowadzi Księgarnia Wysyłkowa "Faktor" 02-792 Warszawa 783 skrytka pocztowa 60 tel. 0-601 28 58 66 "Czytelnik". Warszawa 1999. Wydanie I Ark.wytl. 10.8; ark. druk. 19 Skład: B. Cholcwiński i L. Żukowski, Warszawa l Druk i oprawa: Zakłady Graficzne w Poznaniu Zam. wyd. 452; druk. 70581/99