Jacek Sawaszkiewicz Sukcesorzy Rok -1990000, Dominia - Minęło równo dziesięć tysięcy lat od dnia, w którym wasi rodzice opuścili Hegem i osiedli na tej planecie, nazwanej przez nich Dominia. Dominia tworzy z Hegem podwójny układ planetarny i posiada ekosferę niemal identyczną z hegemską; czynniki ekologiczne są tutaj doskonałe. Jesteście pokoleniem, które urodziło się i wychowało na Dominii, zapewne niewielu z was pamięta, dlaczego wasi rodzice porzucili stary glob. Czy więc zamierzacie tu pozostać, czy też powrócicie na Hegem, która, mimo waszej liczebności, przyjmie was z otwartymi ramionami? - Powody, z jakich nasi rodzice opuścili Hegem, są nam dobrze znane i uważamy je za słuszne. Nic nas nie wiąże ze starym globem, czujemy się Dominianami i nie mamy dokąd wracać. - A kultura, tradycje? - Kulturę i tradycje stworzyliśmy sami i na własny użytek. - Jakie są wasze ideały? - Ideałem cywilizacji dominiańskiej jest szybki i wszechstronny postęp naukowo-techniczny. Postanowiliśmy zbadać wszystkie planety Układu Naszego ze szczególnym uwzględnieniem Epimetei, na której, jak wiadomo, żyją człekokształtne istoty rozumne. Pomożemy tym istotom w rozwoju. Ponadto planujemy ekspedycję międzygwiezdną, której zadaniem będzie dotarcie do gwiazdy zwanej Soi, penetracja jej układu planetarnego i wylądowanie na Gai, planecie trzeciej od Soi. - Więc w przeciwieństwie do swych rodziców wierzy- nych? - Zapisy Przedcywilizacyjne, zwłaszcza nauki moralne w nich zawarte, nie interesują nas. W Zapisach Przed-cywilizacyjnych jest mowa o jakiejś cywilizacji, która podobno istniała na długo przed cywilizacją naszą, do-miniańską i cywilizacją hegemską; rzekoma ta cywilizacja nie pozostawiła wszakże po sobie żadnych śladów oprócz Zapisów. To nas również nic nie obchodzi. Ale nie lekceważymy części merytorycznej tego dokumentu, tym bardziej że analizy przeprowadzone przez naszych naukowców potwierdzają jej wiarygodność. Dlatego też bez względu na to, czy jakaś tam strupieszała cywilizacja odwiedziła Gaje w Układzie Soi czy nie, my, Dominianie, polecimy na tę planetę, i to my, a nie autorzy Zapisów, będziemy odkrywcami i zdobywcami tej planety. - Najważniejszą przyczyną konfliktu między waszymi rodzicami a większością Hegemitów był różny punkt widzenia sprawy kontaktu telepatycznego... - Kontynuujemy politykę naszych rodziców. Wprowadziliśmy i upowszechniamy obowiązek kształcenia zdolności telepatycznych. Technika porozumiewania się za pomocą gestów, słów bądź znaków graficznych jest reliktem, a stosowane dotąd urządzenia służące do przesyłania informacji, miast przyśpieszać, w rzeczywistości opóźniają rozwój jednostkowy i społeczny. W prawdziwie cywilizowanym i sprawnie funkcjonującym społeczeństwie jedynym sposobem komunikowania się jest bezpośrednie przekazywanie myśli... - ...które każdy będzie mógł przechwycić? Czy Do-minian nie krępuje świadomość, że są stale podsłuchiwani? - Nikt nikogo nie podsłuchuje. Przechwytywanie myśli bez wiedzy i zgody myślącego jest wstydliwe i godne potępienia. Dominianie odbierają wyłącznie myśli wyraźnie skierowane pod ich adresem. - A jeżeli kilka osób naraz postanowi skontaktować się z tym samym człowiekiem? selektywnością. - Według opinii hegemskich biegłych milion ludzi porozumiewających się telepatycznie to to samo, co milion mikroradiostacji pracujących równocześnie na tym samym zakresie fal. W efekcie powstaje nieopisany zgiełk, jeden przeszkadza drugiemu, a ratunkiem przed tym natłokiem przemieszanych strzępków cudzych myśli jest zablokowanie własnego odbiornika telepatycznego i dokładne odizolowanie świadomości. - Hegemscy biegli to ignoranci. Ich opinia przypomina mi opinię mojego synka, który upiera się, że przestrzeganie higieny osobistej jest szkodliwe dla zdrowia. - Dziękuję za rozmowę, przeprowadzoną, na szczęście, w sposób tradycyjny. Rok -1860000, z Dominii na Ziemię Archeodoonos - prymas wyprawy, dowódca "Szukającego Życia", jedyny odpowiedzialny - ze zdziwieniem słuchał zbliżającego się stąpania. Nikt nie zapowiadał mu wizyty, także pora była najmniej właściwa. A przecież od dawna spodziewał się odwiedzin, więcej - czekał na nie. Sam nie potrafił przemóc odbierającej mu mowę obawy i podejść do dużo wcześniej wyłowionego spośród załogi "Szukającego Życia" - Ganimenoisa, zdającego się podzielać jego poglądy. Nawet wówczas, gdy byli tylko we dwóch w sterowni, a Ganimenois rzucał mu wyrażające ochotę do dyskusji spojrzenia (tak pełne aprobaty, że aż paraliżujące) - Archeodoonos odwracał wzrok i zajmował się czymkolwiek. Teraz, kiedy wsłuchiwał się w coraz bliższe kroki, nabierał przekonania, że to właśnie Ganimenois, lekceważąc pragmatykę i pomijając drogę służbową, bezceremonialnie zmierza do jego prywatnej kabiny, by rozstrzygnąć wreszcie to, co dręczyło ich wszystkich od dnia startu. Archeodoonos postanowił przyjąć Ganimenoisa chłodno, zatem w sposób sobie właściwy; każdy inny ton rozmowy - kategoryczny bądź uprzejmy - w obliczu niespodziewanej wiadomości, z którą mógł przychodzić Ganimenois, albo pogróżek, do których mógłby się uciec (Ganimenois miał wybuchowe usposobienie), siią rzeczy należałoby zmienić, co by świadczyło o braku opanowania prymasa i jego słabości. Wraz z flażoletem zamigotało przy drzwiach słabe, rudawe światełko. W wejściu stanął Zootar, pokładowy biolog. Z jego oczu wyzierało nieumiejętnie maskowane podniecenie, jakby przybywał z sensacyjną wiadomością, lecz bał się ją przekazać w entuzjastycznej formie, aby nie przyjęto jej podejrzliwie i z rezerwą. W d'łoni ściskał wyniki analiz. Archeodoonos zmarszczył brwi. Nie spodziewał się Zoo-tara. Własna pomyłka wytrąciła go z równowagi. - Wejdź - powiedział oschle. Zootar obrzucił wzrokiem sprzęty. Z udaną obojętnością przycupnął naprzeciw dowódcy. Wyjście świadomości zablokował - chociaż telepatyczne przesyłanie informacji było najpełniejsze i najszybsze (czyżby obawiał się swych myśli?) - dlatego Archeodoonos niecierpliwił się: musiał czekać, aż Zootar przemówi. - Co nowego? - spytał, by zapobiec długiemu i zawiłemu tłumaczeniu się Zootara. - Sondy wróciły - odparł Zootar i podał prymasowi analizy. W zupełnej ciszy Archeodoonos odczytywał wynik po wyniku. Czym bliżej końca, tym większe ogarniało go wzruszenie. - Należało się tego spodziewać - mruknął, opanowując drżenie głosu. - Przyjąwszy oczywiście, że odebrane na Dominii sygnały biologiczne nie były sztucznie wzmocnione. siowa powtórzył za n,ncerwaiem z instytutu Badawczego w Sbe. Padły w jego obecności na długo przed wyprawą: ,,Zakładając, że rozwinięte cywilizacje naukowe szukają kontaktu za pomocą fal biologicznych - powiedział wówczas Encerwal - mamy do czynienia z dowodem na istnienie takiej." "A czy nie mogą być pochodzenia naturalnego? - spytał jakiś sceptyk. - O ile wiem, w nadchodzących sygnałach nie ma żadnej prawidłowości. Niektórzy twierdzą wręcz, że sygnały te cechuje doskonała bezplanowość, rzekłbym - chaos." "Chaos nie jest novum w przyrodzie - odparł nie zrażony Encerwal. - Był jeszcze przed powstaniem świata uporządkowanego. Dzisiaj, kiedy cały ten uporządkowany świat emituje uporządkowane fale o wszystkich znanych nam typach, kiedy nauka potrafi, niejednokrotnie za pomocą absurdalnych kluczy, rozszyfrować każdy sygnał i nadać mu mniej lub bardziej sensowną formę, pozornie dla nas zrozumiałą - dzisiaj jedynym sposobem zamanifestowania własnej obecności we wszechświecie jest wysłanie sygnału nieprzetłumaczalnego na żaden język żadną metodą. Zresztą możliwe, że docierające do nas promieniowanie zawiera konkretne informacje, tylko my nie umiemy ich odczytać. W każdym razie siła sygnału jest tak wielka, że jego naturalne pochodzenie trzeba raczej wykluczyć. Aby nie być gołosłownym, poprę swoje twierdzenie faktami. Otóż kolega, fitosocjolog, podstawiając do równania współczynnik (największy ze znanych w biocenozie opartej na fotosyntezie), obliczył, przyjmując, że moc wypromieniowanego sygnału nie została wzmocniona, wielkość owego tworu, owej dziwacznej rośliny. W wyniku otrzymał masę porównywalną z masą średnich rozmiarów globu! Przecież to niedorzeczność!" Archeodoonos czuł na sobie wzrok Zootara. - Paleontolodzy byli właśnie tego zdania - powiedział cicho biolog. - Zgadzali się z Encerwalem, że istnienie tak gigantycznego tworu jest problematyczne, nie wykluczali natomiast możliwości istnienia planety porośniętej okazałą, zbitą roślinnością, taką jaką w zamierz- jak porośnięta jest... ta. Po chwili dodał: - Nowy szczegół zdaje się potwierdzać autentyczność Zapisów Przedcywilizacyjnych: nasi przodkowie mogli rzeczywiście odwiedzić tę planetę. Kiedyś... dawno. Zatem racja byłaby po stronie archeików: nasza kultura i kultura hegemska wyrosły na gruzach kultury prastarej, o której istnieniu świadczą jedynie Zapisy. Prastara zaś kultura mogła rozwinąć się dzięki, powiedzmy, ingerencji Przybyszów... - A fauna? - przerwał obcesowo Archeodoonos. Zootar rzucił okiem na leżące przed dowódcą wyniki analiz. - Brak danych - rzekł. - Fauna nie emituje promieniowania w paśmie FITO. Archeodoonos poruszył się niecierpliwie. Najchętniej zostałby sam ze swymi myślami. Ale Zootar nie wychodził. Na nowo wertował wyniki. I ciągle był czymś podniecony. - Tlen, tyle tlenu - westchnął. Tlen - powtórzył w duchu Archeodoonos. - Należało się tego spodziewać. Miliony, miliardy różnorodnych organizmów na drodze fotosyntezy przerabiało trujący dwutlenek węgla na czysty tlen. Przerabia do dzisiaj, w nieustającym, żmudnym procesie. Na Dominii ich pracę przejęły wiele lat temu oczyszczalnie. Od tej pory atmosfera dominiańska niezmiennie zawierała 18 procent tlenu. Tu było go niemalże trzydzieści. Chyba za dużo. - Za dużo? - spytał głośno. Zootar zmieszał się. Spojrzał czujnie na dowódcę. Przez moment miał minę chłopca, który nabroił i waha się przed przyznaniem do winy. Wziął się w garść. - Za dużo, żeby wyjść bez ograniczników tlenowych - odparł hardo. Ten wyzywający ton odpowiedzi zastanowił Archeodo-onosa. Nagle zaczął pojmować, że Zootar myśli o tym samym. 10 dzinny glob i skolonizowała Dominie, rozpoczął się wyścig naukowo-techniczny. Hegemitom i negującym wszystko co hegemskie, Dominianorn, głównie szło o podbicie Epimetei, planety czwartej od Słońca i podporządkowanie jej mieszkańców, istot prymitywnych, choć myślących. Równocześnie szukano innych ziem o sprzyjających zasiedleniu warunkach, także poza Układem; szukano kontaktu: Dominia i Hegem znajdowały się na etapie ekspansji kosmicznej. Polityka areopagów rządzących nie spotykała się z poparciem społeczeństwa, dlatego poparcie to wymuszano za pomocą restrykcji i represji. Wśród Dominian wielu było takich, którzy przy lada okazji zamieniliby klimatyzowane apartamenty na zimną i ciemną jaskinię Epime-tejczyków. Władze wiedziały o tym, toteż przy kompletowaniu załóg kosmicznych stosowały szczególnie ostrą selekcję. Załogę ,,Szukającego Życia" poddano ciężkim próbom, prymasa statku wybrano spośród zaufanych i wszechstronnie sprawdzonych kandydatów. Jak bardzo się pomylono, wiedział tylko Archeodoonos. Czyżby w stosunku do Zootara również? A Ganimenois? Co znaczyły te jego dwuznaczne dygresje? Archeodoonos pokiwał głową. Gdy przed startem wzięli ich w obroty elektrofizjologowie, chciał protestować. Wytłumaczyli mu wtedy, że dokonanie zabiegu, po którym wyłączenie ośrodka odbioru telepatycznego staje się niemożliwe - jakkolwiek odrobinę sprzeczne z zasadami etycznymi - nie jest jednak niezgodne z prawem. Co innego ośrodek nadawania, jeżeli ktoś chce, proszę, niech oobie wyłącza i posługuje się mową. Ba, w pewnych okolicznościach nawet wskazane jest zablokowanie nadajnika telepatycznego, tak samj jak zabronione jest komunikowanie się słowne. Archeodoonosowi nie trzeba chyba przypominać, o jakich okolicznościach mowa? Wprawdzie jest jedynym odpowiedzialnym, ale los wyprawy spoczywa w rękach wszystkich członków załogi "Szukającego Życia" i wszyscy będą rozliczani, zatem każdy z nich winien być w każdej chwili przygotowany do odebrania ^elowo bądź 11 tnera. Wiadomo, ten i ów może od czasu do czasu zapomnieć o blokadzie wyjścia świadomości i pomyśli jawnie o rzeczach wrogich. Któż wie, co potrafi się wylęgnąć w umysłach ludzi skazanych na długą podróż. Wczesne rozpoznanie ich zamiarów pozwoli zapobiec nieszczęściu, da gwarancję ostatecznego powodzenia ekspedycji, toteż - chociaż przechwytywanie cudzych myśli przynosi ujmę - w przypadku załogi "Szukającego Życia" musi ona wzajemnie się podsłuchiwać. I w porę przeciwdziałać. Stąd konieczna jest pomoc elektrofizjologów, którzy uniemożliwią członkom ekspedycji blokowanie wejść własnej świadomości, aż do chwili powrotu statku na Dominie. Tak, Archeodoonos chciał protestować. Ale teraz by elektrofizjologom dziękował, gdyby dodatkowo uniemożliwili jego podwładnym blokowanie ośrodka nadawania. Wiele by dał, żeby wiedzieć, co się kryje za czujnym i wyczekującym spojrzeniem Zootara. - Czy praca na zewnątrz bez ograniczników jest niebezpieczna? - zapytał ostrożnie. - To zależy od czasu i rodzaju tej pracy - odparł biolog tym samym tonem. Ta obustronna powściągliwość wytworzyła między nimi pierwszą wątłą nić porozumienia. Tego chciał Archeodoonos. Był gotów rozmawiać otwarcie, bo już podjął decyzję. W tej właśnie chwili poczuł, że ta planeta, Gaja, na której orbicie zaparkowali statek, pławiąca się w ekosferze macierzystej gwiazdy zwanej Soi, jest końcem jego podróży. Ale nie mógł zakomunikować Zootarowi o tym tak zwyczajnie, i nie dlatego, że liczył 'się z ewentualnością, iż Zootar pokrzyżuje mu plany - Zootar przypuszczalnie także nie miał ochoty wracać - bał się po prostu, żeby zbyt szczere wyznanie nie zabrzmiało jak prowokacja. Biolog był w analogicznej sytuacji. - Według założeń badania powinny nam zająć nie więcej niż cztery doby - powiedział Archeodoonos. - Praca na zewnątrz... - Ganimenois mówi, że istnieje wysokie prawdopodo- 12 - .-_-. -^ ***-». u?* v dziewanie Zootar. - Konieczne jest tylko dokonanie prostego zabiegu na każdym... - zająknął się. Jakby zrozumiał, że powiedział za dużo. Archeodoonos odwrócił głowę: nie chciał napotkać oczu biologa. Wyobraził sobie jego zmienione strachem oblicze. Może Zootar jest jednak prowokatorem? Ale w jakim celu posłużył się nazwiskiem Ganimenoisa? Czyżby spostrzegł tę ich milczącą zgodność? A jeśli - ta myśl zrodziła się w umyśle prymasa raptownie - Zootar, Ganimenois i inni doszli do porozumienia wcześniej, poza jego plecami? Archeodoonos potarł czoło. Spisek? Zootar parlamentariu-szem? - Asymilacja? - spytał, zafrapowany tą koncepcją. - Po co? Usłyszał głos, w którym dźwięczała nuta ironii: - Na wypadek awarii. Uniósł wzrok. Na twarzy Zootara nie było śladu lęku. Promieniowała podnieceniem. Więc nie mylił się: Zootar przyszedł z gotową propozycją. Uszkodzić silniki nie było trudno, choćby w trakcie nieostrożnego lądowania. Albo wręcz rozwalić cały statek. Nim na Dominii zdecydują się wysłać ekipę poszukiwawczą... Zresztą tam mogło się tyle zmienić. Lot trwał stosunkowo krótko, bo szli podświetlną, lecz na Dominii niewielu z tych, których znali, pozostało przy życiu. I niewielu z obecnej załogi pozostanie, kiedy przybędą tu następni. Wstał. - Manewr lądowania za kwadrans - powiedział. - Strefa równikowa, strona dzienna, równo ze wschodem. Zootar pierwszy raz od początku rozmowy uśmiechnął się. Znać było po nim ulgę. - Wszyscy na stanowiskach - oświadczył. - Jesteśmy gotowi, prymasie. Archeodoonos, gdy wszedł do sterowni, udał, że nie widzi wbitych w niego spojrzeń. Ze zwykłym, beznamiętnym wyrazem twarzy zajął swój fotel. Wzrok zebranych powędrował z niepokojem w kierunku podążającego za 13 na oparcia wyzbyta wątpliwości. Archeodoonos usiłował nie myśleć o niczym. Znalazł się w sytuacji, do której przeanalizowania niezbędny był spokój osiągalny dopiero po wylądowaniu. Skupił się na śledzeniu zmian kierunku ciążenia, kontroli kolejnych, szybko po sobie następujących faz manewru; wsłuchiwał się w pracę silników zimnego ciągu i w monotonne tykanie kolidaru. Gdzieś, w głębi jego świadomości, zachybotały niewyraźne obrazy, pierzchły i pojawiły się znowu, ostrzejsze, bogatsze o barwy i dźwięki, bezładne jak marzenia senne. Nie, te wizje nie powstały w jego umyśle, ktoś je nadawał. Stawały się coraz natarczywsze, ogarniały neuron za neuronem, wielokrotniały. Były wyzute z interpretacji, przepajały je uczucia o sile, jaką zdolny jest wykrzesać z siebie jedynie mózg pozbawiony umiejętności myślenia, kierowany prymitywnymi odruchami, będący materialnym podłożem wyłącznie działań instynktownych: mózg zwierzęcia. Archeodoonos obejrzał się. Ujrzał wykrzywione grymasem twarze. Nie, to oczywiście nikt z załogi. Obraz sterowni zmętniał, przesłoniły go inne, napływające zewsząd, bajecznie kolorowe, realne. Prymas gubił się w nich, z wolna tracił poczucie rzeczywistości, otaczały go dźwięki i zapachy, wytwory natury o zdumiewających kształtach i rozmiarach; i tylko daleko, jak gdyby w cudzym umyśle, kołatała daremna myśl: "Wyłączyć świadomość!" Zacisnął dłonie na skroniach. Miriady obcych, zróżnicowanych osobniczo popędów: zdobywania pokarmu, rozmnażania się, ucieczki i agresji, kłębiły mu się pod czaszką, ubezwłasnowolniały go nadchodzącymi z bliższych i dalszych okolic, od niezliczonych istnień, impulsami szastanymi w niepojętej, euforycznej rozrzutności. Desperacko usiłował odnaleźć samego siebie wśród mieszaniny atawistycznych instynktów, które nim zawładnęły i od których nie mógł się uwolnić; bezradnie i gorączkowo penetrował wypełniające jego umysł zawiązki intelektu - nie- 14 ślad. Znalazł się w przesyconej zielenią gęstwinie, stał nad błyszczącym w słońcu, bagnistym rozlewiskiem, nie opodal wylegiwała się jego samica, ociężała i senna, krążyły nad nią roje owadów, z boku porykiwali na pobudkę jego pobratymcy, niebo było czyste, a powietrze przesycał wilgotny opar. Dobiegający z góry pomruk uciszył hałaśliwą przyrodę. W zenicie zapłonął jasny jak gwiazda punkt, pęczniał i rozżarzał się coraz większym blaskiem. Pobliskie porosty rzuciły drugi słaby cień. Archeodoonos uprzytomnił sobie, że widzi "Szukającego Życia". I wtedy na ułamek sekundy na tle parującego mokradła zobaczył - niczym filmową przebitkę - wnętrze sterowni. Usłyszał swój krzyk: "Pełny ciąg!!"; ktoś dopadł urządzeń sterowniczych. Start w tych warunkach to samobójstwo - zdążył jeszcze pomyśleć. Samica podniosła się na przednie łapy. Z niepokojem zadarła łeb. Przecinająca niebo, rycząca kita ognia zawisła nad ziemią. Zwierzęta trwożnie skryły się w gąszczu. Strumień rozpalonych gazów uderzył w rozlewisko, zamienił je w kłęby pary, prześliznął się po wierzchołkach drzew, zatoczył koło, obracając przybrzeżne chaszcze na popiół, a potem strzelił w stronę tarczy wschodzącego słońca. Eksplozja wstrząsnęła powietrzem, fontanny błota chlusnęły w górę. Zwierzęta przez długie lata omijały to miejsce. Rok -1840000, Dominia Orkana przygotowała kolację na balkonie. Po upalnym dniu w salonach pałacyku - mimo klimatyzacji - powietrze było suche i gorące. Na zewnątrz wiał delikatny wietrzyk północny, a wschodząca Hegem rzucała sre- 15 wały amfibie okolicznych rybaków. Hefenus wrócił z narady przybity. Zaparkował mobil niedbale pośrodku drogi z płyt czerwonego piaskowca i nie szukając wzrokiem małżonki, zwykle czekającej na krużganku, poczłapał przez dziedziniec. W przeciwieństwie do Orkany, patrzącej na świat niekiedy jeszcze wręcz naiwnie i z ufnością, zaliczał się do generacji starszej, znającej życie od podszewki. Zwieszone ramiona i posępna mina dodawały mu teraz niedołęstwa, o co Orkana nigdy by go nie posądziła. Znała Hefenusa od dwóch tygodni, od tygodnia była jego żoną - jedyną, bo Hefenus nie uznawał poligamii. Wybiegła mu na spotkanie. Wtuliła twarz w jego gęstą, siwą brodę, potem objęci poszli na górę. Hefenus w milczeniu usiadł za stołem. Jadł wolno bez apetytu, jak gdyby pod wewnętrznym przymusem. Jego zamyślony wzrok błądził po widnokręgu, czasem zwracał się ku wiszącej nisko tarczy Hegem. - Dzisiaj dostarczyli najnowszy koncert - powiedziała cicho Orkana. - Posłuchasz? Hefenus ocknął się. - Wybacz - rzekł. - Istotnie, zachowuję się jak kabotyn. Ale... pierwszy raz, naprawdę pierwszy, mam takie... takie dziwne uczucie, jakbym zrozumiał wreszcie coś, co przekreśla całe moje życie; coś, co gdybym był młodszy, dużo młodszy, kazałoby mi się zająć czymkolwiek, byle nie tym, czym zajmowałem się dotychczas. - Przesłał żonie półuśmiech wyrażający zakłopotanie. - Niepojęte, jakie to wszystko proste. I jakie przerażające. Porozumiewali się słowami. Hefenus zastrzegł to sobie zaraz po wzajemnej prezentacji na uczcie wydanej z okazji Kolejnych Sukcesów. Głównym powodem była naturalnie racja stanu: Hefenus miał do czynienia z wieloma sprawami tajnymi, ale też głosu Orkany - zwłaszcza gdy zniżała go do szeptu - słuchało się z prawdziwą przyjem--- nością. Ktoś wtedy powiedział o jej głosie, że jest roz- 16 4 * z egzaltacji, użyła określenia "czarowny". - Rzecz w tym - podjął Hefenus po krótkiej przerwie - że znalazłem się na rozstaju. Uświadomiłem to sobie dzisiaj. Widzę koniec każdej z dróg: obie prowadzą donikąd. O jednej wiem wszystko, znam tu każdy niebezpieczny odcinek, mogę poruszać się po niej na ślepo, ale jest to droga fałszu. Ta druga... Cóż, i tak niczego nie zmienię. Ale może dla samej świadomości, że nie na darmo przejrzałem, warto zaryzykować? Może nie wolno mi tego zaprzepaścić? Hefenus poszukał wzrokiem oczu Orkany. Przy zalanym srebrem piaszczystym brzegu warknął silnik. Amfi-bia szerokim zakolem opuściła zatokę. Powróciła cisza. - Jesteś archeikiem, Orkano. W twoim środowisku dużo się dyskutuje na temat Zapisów Przedcywilizacyj-nych. Jeśli dobrze pamiętam, Letemeryd na ostatnim kongresie podał w wątpliwość ich autentyczność. Trochę żal... Orkanie zapłonęły policzki. Odrzuciła do tyłu długie, jasne włosy. - Letemeryd by zaprzeczył istnieniu świata, gdyby przyniosło mu to rozgłos - oświadczyła. - Z jego wypowiedzi wynika niezbicie, że jest ignorantem. Oparł się na hipotezach wydumanych chyba pod wpływem narkotyków. - Więc prawdą jest, że ongiś istniała na Hegem cywilizacja dorównująca naszej? - Hefenus żachnął się natychmiast po tym pytaniu. - Wiem... Zastanawia mnie jednak, dlaczego nie przylecieli tutaj, dlaczego nie zasiedlili Dorninii? Wszak - położył dłoń na przedramieniu żony otwierającej już usta - archeicy gremialnie twierdzą, jakoby ci nasi przodkowie odwiedzili nawet Układ Solarny... - A my, nasza cywilizacja, tylko powtórzyliśmy ich wyczyn - dokończyła Orkana. - W dodatku nieudolnie. Bo tamtym się udało, są na to dowody w Zapisach. I proszę, nie mów o nich "ci nasi przodkowie". Hefenus w zamyśleniu ujął puchar. kontynuowała Orkana - znaleźli szczątki gigantycznych stworzeń. Miejscami tworzyły olbrzymie cmentarzyska. Szata roślinna była w przeważającej części zniszczona. Tego nie mógł wymyślić żaden z ówczesnych, bo dopiero przed startem... jakże się zwał ten statek?... ach, przed startem "Szukającego Życia", uczeni odkryli Wędrujący Obłok Promieniotwórczy. Data powstania Zapisów jest zgodna z datą przejścia owego Obłoku przez rejon, w którym świeci Soi. Wszystkie tamtejsze planety otrzymały zabójczą dawkę promieni... Przez te 60 milionów lat życie pewnie się odrodziło, ale to trzeba potwierdzić... dowodami. W głębi domu cicho syknęła instalacja klimatyzacyjna. Hefenus westchnął ciężko do własnych myśli. Ostatnie słowa żony zabrzmiały w jego uszach niczym wyrzut. - Obecna sytuacja nie pozwala... ogranicza w pewnej mierze penetrację kosmosu. Nasi pradziadowie nie mieli tych kłopotów i stać ich było na realizację dalekich ekspedycji. Zresztą i oni odnosili się z dużym sceptycyzmem do Zapisów. Tak dużym, że spotęgował rozłam między Dominia a Hegem. - Hefenus zmarszczył brwi. -Jedno w tym aspekcie wydaje się dziwne: skoro owi przedcywilizacyjni przodkowie dysponowali tak znakomitą techniką rakietową, czemu nie zaczęli eksploracji od swojego Układu?, Orkana wydęła wargi. Niecierpliwie przełożyła brudne naczynia na tacę. Hefenus dotknął jej ramienia. Odpowiedziała mu błyskiem ciemnych oczu. - Przecież onegdaj rozmawialiśmy o tym - powiedziała rozdrażniona. - Tylko m y odczuwamy potrzebę znaczenia miejsc, w których byliśmy, tak jak zwierzęta znaczą swe rewiry. Tylko nam się wydaje, że bez wznie-sienią obelisku cały nasz trud jest nieważny i że nie koniec, lecz dokument wieńczy dzieło. Może tracimy zaufanie do siebie samych? - zamilkła na chwilę. - Oni tu byli, Hefenusie, podobnie jak na Epimetei i pozostałych czterech planetach. Ale nie odnotowali tego w Zapi- 18 wyjazdu na piknik. I wcale nie musieli tu ani gdziekolwiek indziej pozostać. Czy ty byś zamienił nasz dom na pieczarę tylko po to, żeby ktoś nie zajął jej przed tobą? Hefenus nie odpowiedział, acz odpowiedź cisnęła mu się na usta. Kiedy przedwczoraj Orkana rozgadała się na swój ulubiony temat, nie przywiązywał większej wagi do jej słów. Słuchał z roztargnieniem, bo myśli zaprzątał mu projekt przedstawiony na posiedzeniu wstępnym. Dziś, po zatwierdzeniu projektu, wszystko ujrzał w innym świetle. - Oni... Dlaczego po nich ocalały jedynie Zapisy? Jaki był ich los? - Nietrudno się domyślić. To wynika jednoznacznie z Zapisów. Oni, mimo że pod pewnymi względami rozwinęli technikę bardziej niż my, mieli słabe pojęcie o kos-mogonii. Ten Obłok, który unicestwił życie na planetach Soi, dotarł wkrótce i do tego Układu... Wzmagający się wiatr przywiał znad zatoki zapach wilgotnego piasku. Warstwa czarnych, pozwijanych w kłębki chmur przesłoniła część tarczy Hegem. - Pocieszające jest to - szepnął Hefenus - że nie zgotowali sobie zagłady sami. Świadomie. Czego nie można powiedzieć... o nas. Orkana przyjrzała się mężowi. Do tej pory nie pytała go o nic, chociaż widziała wzbierającą w nim gorycz i zniechęcenie. Swoim wyznaniem upewnił ją, że coś mu nie daje spokoju,! że z czymś się szarpie i że rad by zrzucić przed kimś ciężar myśli. - Chyba przesadzasz w obawach - rzekła. - Rozsądek weźmie górę... Hefenus przerwał jej. - Rozsądek wziął górę, kiedy trwał wyścig naukowo--techniczny - stwierdził ponuro. - Rozsądek wziął górę, kiedy rozważaliśmy możliwość zbrojnego rozstrzygnięcia sporów. Na dzisiejszej naradzie zapomnieliśmy o rozsądku. Projekt został zatwierdzony. Orkana znieruchomiała. W jej oczach pojawił się niepokój. 19 - Tak. Nowa, nie mająca precedensu broń: głowica erozyjna. Nie zdradzono nam szczegółów konstrukcyjnych, ale określono zasięg i rodzaj działania. To dziwne, dopóki ani my, ani Hegemici nie wyrobiliśmy sobie zdecydowanej przewagi militarnej, nie było dla nas sprawy ważniejszej od znalezienia sposobu albo broni, która by nam zagwarantowała supremację; obecnie, kiedy taką broń posiadamy, zamiast ulgi odczuwam podwójny ciężar. Jakbym to wyłącznie ja ponosił odpowiedzialność za to, co nastąpi; jednocześnie jako jednostka nie mam nic do powiedzenia, pozostali, brani każdy z osobna, także, a przecież domyślałem się, miałem nawet pewność, że czują to co ja, że się wzdragają przed przyjęciem tego planu, dlatego nie wiem, kto tu zawinił, nie rozumiem, co sprawiło, że plan jednak został przyjęty. Jednogłośnie. - Ta broń... - Nie, nie razi ludzi. Zabija ziemię, a z nią zwierzęta. Zawarte w głowicy toksyny rozprzestrzeniają się jak ogień, gleba w oczach ulega erozji i zmienia się w martwą pustynię. W ciągu kilku miesięcy erozja ogarnia caiy kontynent, giną wszelkie przejawy życia. Jedyną przeszkodę stanowią naturalnie zbiorniki wodne: głębokie jeziora, morza, oceany. Ale wystarczą trzy głowice na trzy kontynenty... Hefenus mówił podniesionym głosem. Żal i pretensje do samego siebie pomieszane z irytacją znalazły ujście w gorzkim potoku słów. Powinien wreszcie zakończyć swoją karierę, wszak osiągnął to, czego pragnął: Dominia będzie Hegem dyktować warunki, sięgnie po bogactwa dzikich Epimetejczyków. Wprawdzie nikt nie każe mu pójść inną drogą, byłaby to zresztą próba infantylnego protestu, ani zaczynać od początku, bo na to jest za późno, ale może składając rezygnację dałby do myślenia współpracownikom, może by ocalił jakąś naprawdę cenna cząstkę siebie. Małżonka przyrządziła mu napój, po którym odzyska; spokój. Odprowadziła go do sypialni. 20 tor - żeby i po nas nie zostały jedynie Zapisy. Orkana wróciła na balkon. Po rozmowie z mężem trudno jej było zebrać myśli. Hefenus w zdenerwowaniu podał dokładne informacje o kapitalnym znaczeniu taktycz-no-militarnym. Nie bez kozery mocodawcy Orkany polecili jej zawrzeć związek małżeński z Hefenusem. Odczekała pół godziny. Potem zeszła na dół. Uruchomiła silnik mobilu i nie oglądając się za siebie pojechała do miasta. Człowiek, którego ogarniały wątpliwości, który się wahał, był człowiekiem niebezpiecznym. Dlatego musiała go zadenuncjować. Rok -1818000, z Epimetei na Ziemię Ono drapał się po grubym karku. Siedział sobie przy ognisku, dorzucał do ognia drewienka, obserwował chybotliwe cienie igrające po polanie, słuchał chrapania kolegów, dłubał też trochę w nosie, no i myślał. Niebo nad nim wisiało gwiaździste i czarne jak na Epimetei, kiedy on i jego druhy skradali się cichcem w stronę rakietowego pola. To rakietowe pole zbudowano jeszcze za ich ojców i odtąd jakby klątwa spadła na dobrych ludzi. Kto żyw, a dodatkowo i krzepki był, pakował dobytek i umykał stamtąd, bo od pola - z roztopionego bazaltu i stali je zrobili - dzień czy noc huk taki szedł, jakby złe firmament rozdzierało na strzępy. Rodzice Ono zostali, bo im ziemia dziadów milsza od tułaczki, to i Ono został. Jeszcze w łonie matki przywykł do tego gromowego rumoru. Jako chłopak chodził razem z innymi na to bazaltowe pole, żeby pogapić się na łysoli i ich rakiety, ale nigdy nic ciekawego nie było widać, tylko oczy piekły i bolały uszy. Zresztą uszy bolały wszystkich oprócz ojca Ono, co od maleńkości taki był, że jak mu ktoś nad głową nie wrzasnął, to nie zrozumiał. Matka przez to głośno 21 uiuwna. iNawei Kieay czuma się do starego, u sąsiadów ją słyszano. Łysole często zaglądali do chałup. Przynosili gazety z obrazkami i różne wymyślne narzędzia, pytali, czy czego nie trzeba, i dalej szli. Brać nic nie brali, ale pogadać - i owszem. Za blisko nie podchodzili, łypali ode drzwi, a nieufnie, machając tymi gołymi łapskami. Słabowici byli jakby trochę, bo jak raz Agua z sąsiedztwa wyrżnął takiego w gębę, chudzina nogami się nakrył i więcej nie wstał. Ono już nie pamiętał, o co wtedy poszło, dość że łysole zrobili się jeszcze grzeczniejsi i dbający. Radia rozdawali, a jakże, kto chciał, dwa dostał. W radiach instrumenty ładnie grały albo głosy słodko zawodziły, albo też rozmawiano, głównie w trzy osoby, przeważnie o tym, jak dobrze jest teraz żyć, kiedy ludzie mają takich opiekunów. Jeden bez przerwy powtarzał, że jest fajnie jak nigdy przedtem, że zawsze pragnął, zęby tak było i że fajniej to już chyba być nie może. Ono nie za bardzo mu wierzył, chociaż nie miał pojęcia, jak było przedtem, kiedy fajnie nie było. Tak sobie jednak myślał, że jeżeli jest naprawdę fajnie, to nie da rady tego stwierdzić, bo to co jest, to jest takie, jakie jest - ani fajne, ani niefajne, tylko zwyczajne. Gdzieś od miesiąca, może więcej, w radiu zaczęli gadać jakby inaczej. Ktoś, licho wie kto, uparł się, żeby dobrym ludziom przestało być fajnie. Ci z radia biadolili, że już rychły koniec będzie tego fajnego, bo jakieś wraże plemię wymordować chce opiekunów Ono, tych co wyniańczyli jego i jego braci. Ono zbyt się nie przejął, nie swojaków przecież mieli mordować, i nawet się cieszył na to mordowanie - łysol szlachtujący łysola to coś akurat dla niego - ale w radiu przysięgali, że jak się zacznie mordowanie, skończy się słodkie zawodzenie, granie instrumentów, gazety z obrazkami i w ogóle wszystko. Co by miało znaczyć owo ,,wszystko", tego nie powiedzieli. Zachęcali, żeby się zgłosić do łysola rządzącego innymi łysolami, a ten łysol już im poradzi, co dalej czynić. Drugi z trójki radiowej zakrzyknął, że trzeba się bronić nie- 22 zwfoczme, DO zgroza przejmuje czfOWieKa na wieść o tycn najeźdźcach straszliwych, krwi łaknących, że broń rychto-wać trza, szkolić dobrych ludzi trza i co sił pomagać łyso-lom - opiekunom najmilszym. Ono wraz z drugimi pociągnął, tak z ciekawości po trochu, do Punktu za polem rakietowym. Tłumy tam się zeszły, spotkał nawet Aguę z kobitą, co na nią od dawna ostrzył sobie zęby. Duchota i ścisk panowały niemiłosierne, jeden przez drugiego się darł, ale wszystkich zagłuszały głośniki. Muzyka z nich waliła, a taka, że nic, tylko z miejsca ruszyć i prać, kogo się da. Czasem głos zagadywał, żeby się nie tłoczyć, bo dla każdego coś się znajdzie. Agua przecisnął się do Ono, oczy mu błyszczały nienormalnie, łokciami pracował w tłumie i bez wytchnienia paplał, jaki to z niego chojrak. Ono udawał, że słucha, przytakiwał, a ręce same mu lgnęły do baby kolesia i wreszcie się mógł chociaż do woli namacać. Baba stała jakby nigdy nic, tylko bokami mocno robiła, aż ją Agua zaczął sztorcować, nieświadom sprawy. Zleciało tak Ono do wieczora, a wieczorem łysole zaprosili go grzecznie do środka, usadzili w ciasnej izbie przed ekranem wielgachnym, przeciętym dwiema kreskami na krzyż. Na tym ekranie Ono zobaczył skrawek ziemi, rzekę łagodną i gmaszyska dziwaczne, od łysoli się rojące. Położono mu dłonie na dźwigienkach i przykazano tak nimi poruszać, żeby cel nie umknął ze środka krzyża. Wcale niełatwe to było, miasto szwendało się z kąta w kąt ekranu i w oczach rosło, jakby zaraz miało wpaść do izby. Tyle że nie z Ono takie droczenie. Dźwigienkę jedną nacisnął, drugą pociągnął i gmaszyska wracały, gdzie ich miejsce. Pod koniec strachu się najadł, bo zanosiło się na niechybne zderzenie, szczęściem w ostatniej chwili miasto uciekło na boki i nagle znikło. Łysolom gęby się śmiały z zadowolenia, obrączkę gadającą na palec Ono włożyli i kazali czekać w chałupie. - Jak będziemy cię potrzebować - powiedzieli - przez obrączkę damy znać. Polecisz prawdziwą rakietą do tego samego miasta, które jest na innej planecie. 23 na miastacn specjalnie me zależało, własna cnału-pa przytulniejsza mu się zdawała, ale o podróży rakietą zawsze marzył. Dobrzy ludzie cuda mówili o dziwnych planetach, o tych, co na nich mieszkali łysole i o tych, co do nich nawet łysolom daleko było. Jedna taka, Gaja, z piękności niezwykłej słynąca, od kiedy w radiu o niej prawili, spędzała sen z powiek Ono. Jawiła mu się jako bezkresna zieleń szeleszcząca - zalana słońcem, cicha, bez miast łysoli i ich hałaśliwości wszelakich - wśród której uganiały się radosne grupy bab, od niedawna nachalnie nową kobitę Aguy przypominających, czego zgoła pojąć nie mógł. Z coraz większym tedy utęsknieniem czekał, aż łysole spełnią obietnicę. Dni płynęły, a nic się nie działo. Ostatni tydzień niespokojny i dziwny był, odmienny od poprzednich tygodni. Łysole przestali nachodzić dobrych ludzi, za to na polu rakietowym panował rejwach okrutny, hurgotało i łomotało coś tam pięć dni i pięć nocy, a szóstego dnia rakiety jęły śmigać w powietrze, jedna po drugiej, jakby złe fajerwerki urządzało. Ono w złość wpadł, bo mu okazję do zwiedzenia nieba ktoś sprzed nosa sprzątnął. Poszedł ponury na zamilkłe raptem pole rakietowe, żeby z tej złości i goryczy przylać w pysk jakiemu łysolowi, jeżeli się nadarzy sposobność. A tu pole rakietowe puste, puściusieńkie, bezludne i mrokiem zasnute. Ono jeszcze bardziej się rozeźlił. Nie ma kogo bić, w radiu nie grają i nie zawodzą, wycieczkę do miasta szlag trafił... Dopiero patrzy, tak bliżej tych kopulastych baraków rakiecisko wielkie się wznosi, jedno jedyne. Wrócił galopem do chałupy, drąga kawał ułapił i sąsiadów skrzyknął. Migiem uradzili, co i jak. Im się także ckniło za przygodą. - Obiecali, to niech nas wożą - powiedział Agua - opiekuny obłudne. - Oszukać się nie damy - warknął Uthe - pierwszemu, jaki się trafi, wybiję ze łba krętactwa. - Niech no ja dostanę którego! - dodał Eotu, ten, co w garści kamienie polne kruszył. 24 gęsiego. Wejścia do kopulastych budowli zastali zawarte na głucho, światła pogaszone - stracili nieco rezon. - Do rakiety! - postanowił Ono. - Pomost drabiniasty i wrota otwarte widzę. Pomknęli chyżo, zadudnili drewniakami po podestach. W środku jeszcze ciemniej, zupełnie oślepli. Łazili po omacku, złorzeczyli. Tę jasność ledwie dostrzegalną pierwszy zobaczył Uthe. Sączyła się przez szparutkę w drzwiach. Podeszli tam na palcach, zajrzeli. Łysol się rozwalał w przepastnym siedzeniu, samotny i jakiś zmarkotniały. Gadał do radia, a radio do niego: - ... start za piętnaście zero - usłyszeli z głośnika. - Po opuszczeniu strefy przyciągania, zniszczenie kosmodro-mu według założeń taktycznych. Lot pełnym ciągiem. Postój na parkingowej. Pozostajesz w odwodzie do dyspozycji Eskadry 18-2. Skończyłem. - Zrozumiałem - odrzekł łysol. - Przystępuję do realizacji. Koniec. Ono nie zdążył zebrać myśli, kiedy Eotu stał już nad łysolem. - Jaki koniec, golasie obrzydliwy?! - ryknął i wyłuskał pokrakę z fotela. Ledwie go druhy powstrzymali. - Na Gaje nas wieź, byle szybko - zażądał Ono. Łysol ze strachu stracił mowę, trząsł się cały i jęczał. Za to radio przemówiło: pytało, wołało i klęło, że trudno zdzierżyć. Eotu mimochodem kułakiem je zmacał i spokój nastał. - A teraz jazda, bo nam pilno! Mordęga wielgachna to była, nieszczęśliwie rozpoczęta. Agua tłukł łbem poczciwym o ściany, jak tylko wspomniał swoją kobitę niecnie przez niego porzuconą. Ono też żałował, zresztą wszystkim doskwierał brak baby, wprost wracać zamierzali. Nie wrócili, bo łysol za bardzo im powrót doradzał. Kiedyś zdjęli z niego łaszki, żeby się przekonać, czy prawdę ludzie gadali o tej wstrętnej łysolskiej nagości. Od tej pory raczej Schodził im z oczu. 25 obmierzłej, łysol wnet dał dyla. Powietrze wonne na nich czekało, zielem słodkiej nieprzebrane mnóstwo i - Ono znów ścisnęło coś w dołku - bab krocie! Szpetne są i głupie niemożebnie, a na domiar z ogonami, ale zawsze baby. Kilku obcych chłopów, jeszcze głupszych, stanęło w ich obronie i Eotu musiał się porządnie pałą napracować. Ono mu zdziebko pomógł, a potem hurmem dawaj! te głupie z krzaków wyciągać i kosztować, czy lepsze od swojskich. Leżą teraz spętane pod lasem. Jutro, skoro świt, kiedy się skleci sadyby, każdy wybierze sobie jakieś i będzie miał. Bo bez bab - ani rusz. Rok -1816000, Hegem Od dojrzewających w pełnym słońcu pól wionął zapach nektaru, zwiastując bliską porę zbiorów. Wczorajszy deszcz dźwignął zgarbione łodygi roślin, nasycił ziemię po krótkotrwałej suszy, ożywił gniazda ptaków. Dziad Pra-kseona utrzymywał, że ptaki te przywieziono z bardzo daleka na pokładzie statku, który rzekomo dotarł do najdalszej z mrugających na niebie gwiazd. Prakseon nie słyszał większych niedorzeczności, ale wrodzony szacunek dla starszych nakazywał mu wstrzymywać się od głośnego formułowania powątpiewań. Uprzejmie słuchał bajań dziada o wielkich miastach, które niedawno jeszcze wznosiły się na tej planecie, o wehikułach, co same jeździły i o takich, co latały jak ptaki. I o tym, że ludzi na Hegem było ongi więcej niźli ziaren piasku. Przywykł do gawęd pełnych niezwykłości - snutych w chłodne wieczory przy kominku - które zawierały chyba okruch prawdy, bo wykluczone, aby były jedynie wytworem 26 nadto w swej sypialni, strzeżonej pilnie, dziadek przechowywał różne przedmioty o zagadkowym przeznaczeniu, tak drobne i misterne, a zarazem skomplikowane, że niemożliwe, by wykonała je ręka zwykłego śmiertelnika. Prakseon wyszedł przed dom na spotkanie Eutyfii. Jej smukłą figurkę szybko przemierzającą szmaragdowo-złotą równinę dostrzegł już z daleka. Było bezwietrznie i cicho, wszelako monotonne stukanie na werandzie sprawiało, iż stłumione odległością okrzyki Eutyfii stawały się niezrozumiałe. Przyśpieszył kroku, zaczął biec. Wpadli sobie w ramiona. - Wiesz... - wydyszała mu do ucha - wiesz, och, tchu... Czuł na piersi jej łomoczące serce. Pogładził ją po włosach, jakby była nie jego kobietą, lecz córką, niesfornym, ciekawym wszystkiego co dokoła i wielce zaaferowanym dzieckiem. Mruknął dobrodusznie: - Zdążysz... Odsunęła się na długość rąk. Miała w oczach radość, a na twarzy wypieki i zniecierpliwienie. Była podekscytowana. - Widziałam ślady - wyrzuciła z siebie. - Tam, nad potokiem, gdzie byliśmy onegdaj, a ty mi powiedziałeś o dziadku, o tym jego cudacznym pomyśle. Przecinają potok zaraz przy osypisku z kamieni, wiesz którym; poszłam nimi kawałek, ale one się ciągną, i ciągną, i ciągną... Tak samo w drugą stronę - wlepiła w niego swe duże, szare oczy. - Niedawno ktoś przeszedł koło naszego domu, to są ślady kobiecych, na pewno kobiecych stóp! - Ten ktoś mógł o nas nie wiedzieć - rzekł Prakseon z zadumą. - Stamtąd widać ograniczony wycinek okolicy. Zamyślili się oboje. Eutyfia spoglądała na swe łydki wychłostane zdrewniałymi gałązkami krzewów. - Pójdziesz? - szepnęła ze spuszczoną głową, a gdy nie zareagował, spytała chytrze. - Pamiętasz, jak odna- 27 tydzień, tropiłeś, tropiłeś... Byłoby nam raźniej w... - zawahała się - w czwórkę. W trójkę - sprostował w duchu Prakseon. Przez delikatność nie pominęła dziada. Ale jego odejście jest kwestią dni, może godzin; sam tak postanowił i unosił się gniewem, kiedy próbowali go odwieść od tego nierozsądnego zamiaru. Uparty, zdziwaczały staruch! Przygarnął Eutyfię i powiódł ją w stronę domu. Nadal patrzyła pod nogi, zajęta jakimś osobliwym stawianiem kroków. Udawała pochłoniętą bez reszty, lecz Prakseon zdawał sobie sprawę, że Eutyfia czeka na odpowiedź i nie da się zbyć byle czym. Dziad wychylił się przez barierkę werandy i skinął na nich. - Gotowe, dzieciaki - oznajmił z zadowoleniem, pokazując im rzemienną pętlę. Blaszkowate, ostre listki pnącza opinającego fasadę rzucały cętkowany cień na jego wypukłe plecy. - I co, e? Eutyfia oswobodziła się z objęcia. Podbiegła do werandy. - Widziałam ślady, dziadziu - powiedziała głośno, aby Prakseon nie uronił ani słowa. - Nad potokiem, przy kamienistym brzegu. Poszłam, żeby nazbierać jagód wodnych i naraz patrzę: jeden, drugi, trzeci... - Podobno kobiece - wtrącił Prakseon. Dziad odwrócił się od nich bokiem. Jego kościstą twarz, o plamistej, suchej cerze, zabarwił grymas czułości. Drżącymi palcami pieścił chropowaty rzemień, do którego uwiązany był sklecony nieudolnie wehikuł: znitowane pozostałości starego pulpitu tworzyły platformę wielkości kuchennego blatu; dwa przednie koła pochodziły od niszczejącego na podwórzu wózka ogrodowego, tylne, pięcio-szprychowe - od tajemniczego pojazdu o zrujnowanej konstrukcji. Ten pojazd znalazł Prakseon, kiedy był chłopcem. Bawił się daleko od domu, w miejscu zakazanym (opodal Stalowych Wzgórz) i stamtąd przywlókł to dziwo. Ojciec - wówczas jeszcze żył, choć nie ruszał się z łóżka - złajał go srodze, ale odnieść nie kazał. 28 Eutyfia tupnęła nogą. Była zła i bynajmniej nie na dziadka; Prakseon poznał ją już na tyle, że potrafił przewidzieć, jak się zachowa, co powie, na czym się wyładuje. Gdy doprowadził ją do irytacji - zdarzyło się to kilkakrotnie, bo Eutyfia była istotą pobudliwą, a przy tym upartą (zarazem jakże namiętną!) - nie okazywała mu tego wprost, łomot w lamusie jednak lub niezwyczajny ruch w izbach świadczył, że ponosi ją ognisty temperament. W takich razach nawet dziad zamykał się w sypialni i czekał z uchem przy drzwiach, aż burza minie. Eutyfia złorzeczyła pod nosem, wymyślała sprzętom, lecz każda obelga skierowana była pod adresem Prakseona. Teraz także, gdy wsparła piąstki o zaokrąglone biodra, przyjęła buńczuczną postawę i cedziła zdanie po zdaniu, zwracała się nie do dziada, ale do niego. - Ta kobieta przechodziła tamtędy ubiegłej nocy. Jakby Prakseon wyruszył bez ociągania, mógłby ją przed wieczorem dogonić, bo przecież, jeżeli ktoś się szwenda po nocy, to w dzień śpi. - To tylko twoje, niczym nie uzasadnione przypuszczenia - stwierdził Prakseon. - Nic podobnego! - oburzyła się Eutyfia. - Ja też łaziłam nocą. W nocy głos się lepiej rozchodzi i widać najdalsze światła. Jest większa szansa, no nie? - jej wzrok znowu spoczął na profilu dziada pogrążonego w rozmowie z samym sobą. - Ale on oczywiście nie pójdzie. On się po prostu boi tej kobiety. Dziad powiódł nieobecnym spojrzeniem po ich twarzach. - Mój ojciec miał cztery żony - powiedział wolno. Z wysiłkiem skupił uwagę na słowach Eutyfii, które jeszcze dźwięczały mu w uszach. Ocknął się. - Nie, moje dziecko - rzekł. - Prakseon nie będzie dzisiaj szukać żadnej kobiety. Pójdzie ze mną. Taka jest moja... taka jest moja ostatnia wola... Ty zostaniesz, możesz do zmierzchu zgromadzić chrust i łatwopalne odpady. Jak noc zapadnie, podpalisz stos. Duże ognisko widać spoza widnokręgu. - 29 zgrabny, skrzypiący wehikuł. Eutyfia zacisnęła pulchne wargi i wbiegła do pokoju. Po chwili hałasowała już rondlami w alkowie kuchennej. Nadciągał upał. Wyruszyli w południe, po lekkim posiłku na powietrzu w podcieniu werandy. Prakseon podążał nieco z tyłu, aby nie dyktować tempa marszu. Wózek dźwigał na plecach, bo popiskiwanie osi sprawiało mu niemal fizyczny ból. Eutyfia odprowadziła ich spory kawałek, a później pomachała im umorusaną do łokcia ręką i zawołała: - A rychło wracajcie! Dziad od rana zachowywał się dziwnie. Chodził po obejściu, zaglądał we wszystkie kąty, a kiedy wstali od śniadania, ściągnął ze stryszku połatane worki i szpulę srebrnego drutu, przekradł się cichaczem do swego pokoju, gdzie zabawił jakiś czas, po czym wytaszczył stamtąd dwa toboły dokładnie skrępowane drutem, zawlókł je do najbliższej Studni (nie dał sobie pomóc) i tam je wrzucił. Prakseon wymienił z Eutyfia porozumiewawcze spojrzenie, ale w tym spojrzeniu był niepokój; poszukali swego wzroku, żeby przekonać siebie wzajemnie, że pobłażliwie traktują te nowe fanaberie dziadka, i żeby zorientować się, czy drugie pod maską pobłażliwości nie ukrywa lęku. To wołanie Eutyfii, które dobiegło ich, gdy dotarli do Drogi, niby żartobliwie napominające, przesycała nuta niedowierzania i obawy. Droga, utwardzona i gładka, wytyczała północną granicę ziemi uprawianej przez Prakseona. Istniała od niepamiętnych czasów, jeszcze przed narodzinami dziada, ale Pra-kseonowi, kiedy był dzieckiem, wydawała się mniej spękana i szersza. Cięciwą łączyła krańce horyzontu; bez początku i bez końca. Stanęli na szarej, zapiaszczonej nawierzchni. Dziad ciężko opadł na platformę wózka. - Jedź, chłopcze. Tam, gdzie słońce się chowa. Prakseon przełożył pętlę przez pierś. W ciszy ruszyli. 30 kot pojedynczych kroków i chrzęst ustępującego pod kołami piasku. Niebo fioletowiało na widnokręgu, nad głowami płonęło bielą. - Zostało mi mało czasu - usłyszał Prakseon za plecami - tak mało, że aby go zmierzyć, trzeba precyzyjniejszej miary niż dzień. Człowiek odgaduje swoją porę tak jak zwierzę, bo od zwierzęcia pochodzi, czego twój ojciec nigdy ci nie powiedział, a to dlatego, że zwierząt już nie ma na tej ziemi. To był mądry człowiek, jego rodzice wpoili mu rozległą wiedzę. Usiłował przekazać ją tobie, nauczył cię nawet czytać, choć sztuka ta do niczego ci się nie przyda. Zza horyzontu wynurzał się masyw Stalowych Wzgórz. Prakseon przygiął kark, przyśpieszył, jak gdyby chciał uciec od udręczonego głosu dziada. - Nie znasz całej prawdy, Prakseonie. Twoja matka, a moja jedyna córka zmarła w dniu, w którym przyszedłeś na świat. Ojciec twój był od dziecka słabowity, chorował na leukemię. Otrzymał ją w spadku po przodkach. Dwa. pokolenia spłodziły po jednym potomku; niebawem i ty zostaniesz ojcem, wiem, bo widzę to w oczach Eutyfii. Dwa pokolenia zdobyły się ledwie na mizerną kontynuację, dlatego musisz mieć dużo dzieci, dlatego powinieneś odnaleźć tamtą kobietę, to twój obowiązek. Nie każda ma taki trudny charakter jak ta twoja, uwierz mi, Kobiety różnią się między sobą podobnie jak mężczyźni... Minęli rdzewiejące, bezkształtne zbocza Stalowych Wzgórz. Słońce pokonało trzy czwarte swej codziennej drogi, a na południu wschodził blady okrąg Dominii. - To tu - rzekł dziad. Prakseon przystanął. Uwolnił się od rzemiennej pętli. Szli niepewnie, obchodząc osmolone żelazne kikuty sterczące ku niebu, stopione bryły kwarcu, kłębowiska zetlałych przewodów. Wokół unosiła się woń torfu. W płytkiej niszy majaczyła ciemna czeluść wejścia. Obok leżała połowa metalowej- bramy, rozdarta, o po- 31 rogiem o ościeżnicę, zwisała tuż nad ziemią, ukazując pokrytą bąblami powierzchnię. Zanurzyli się w chłodny mrok. Dziad zapalił ogarek łuczywa. Chybotliwe, wątłe światło padło na szorstkie ściany krótkiego i wąskiego przedsionka, na posadzkę zasłaną odbryzgami szkła i kamieni, na przeciwległe pancerne drzwi opatrzone częściowo złuszczonym napisem. Prakseon wytężył wzrok. - "Arsenał - przesylabizował. - Nie wchodzić z otwartym ogniem..." - Wstrząsnął się; nieforemne, wrogie cienie tańczyły im pod nogami, a twarz dziada przypominała twarz nieboszczyka, na której zastygł wyraz nienawiści. - Otwórz - usłyszał. - Podnieś dźwignię do góry. Prakseon ujął zimną rękojeść wystającą z posadzki. Ustąpiła opornie, ze zgrzytem. Drzwi syknęły i odstały od ściany. - A teraz odejdź, idź stąd! I śpiesz się, śpiesz! Zapadł wieczór, kiedy Prakseon dobrnął do domu. Wielka tarcza Dominii nabierała blasku, a Eutyfia podkładała właśnie ogień pod stos na podwórzu. Nie pytała o nic. Przywitała go uśmiechem, zaczekała, aż zajmą się grubsze szczapy, a potem, nadal uśmiechnięta i milcząca, zaprowadziła go do pokoju, gdzie stał stół nakryty do kolacji na trzy osoby. Żadne z nich nie rozpoczęło rozmowy. Dopiero gdy nadszedł czas spoczynku, Prakseon rzekł: - Jutro skoro świt pójdę za tym śladem. Usiedli bliżej siebie. Czekali na coś. Za" oknem huczało ognisko. - Tak bym chciała, żeby tu było rojno, gwarno... Zadzwoniły naczynia. Ziemia drgnęła albo może im się tylko zdawało. Eutyfia wtuliła policzki w dłonie. - Będziemy mieć dużo, dużo dzieci - powiedziała głucho. - Tak - zgodził się Prakseon. - Będziemy mieć tyle dzieci, żeby nie musiały się szukać po śladach. Rok - .... Hegem Rocznik "OBSERWATORYUM" podaje: Z prowincji Alkalohamuks dotarła do nas wieść, że niejaki Argona odkrył przedziwny płaskowyż leżący na południowy wschód od osady Ngo. Mówią, że wyrychto-wali go nasi czcigodni protoplasci, żeby mieć gdzie wspólnie fetować zakończenie zbioru plonów. Rok -902000, Hegem Oczywiście wolno Nobolabiemu nazwać mnie durniem. Może również dodać określenie "stary". Ale o ile slusz-ność tego drugiego określenia jest bezsprzeczna - chodzący dowód ze mnie - o tyle użycie epitetu "dureń", kiedy nie sposób go uzasadnić, zakrawa na jawną i ciężką obelgą. Rzucanie obelg jest domeną ludzi mlodych, a Nobolabi niewątpliwie do takich należy, analizując zaś gloszone przez niego poglądy, lacno dojść do wniosku, że mlodzieniec ten posiada fragmentaryczną i powierzchowną wiedzę. Nie dziwota zatem, iż z taką łatwością przychodzi mu formułowanie karkołomnych i zupełnie fantastycznych teorii, które bez drgnięcia powieki i z całkowitym brakiem odpowiedzialności rozwija przed tłumami takich jak on dyletantów. Wiadomo wszem, że każda teza, choćby najbzdurniejsza, jeżeli wylęgła się w głowach nihilistów - zwłaszcza No-bolabiego - znajduje przychylnych słuchaczy, albowiem na poparcie swych założeń wymieniona przeze mnie grupa -miast przytaczać argumenty naukowe, Izy uznane autorytety, co zawsze przyciąga gawiedź, gwarantując audytorium dość osobliwą i niewybredną zabawę. 34 krotnic już była celem ataków drużyny Nobolabiego. Najrozmaitszymi metodami - nie wyłączając pogróżek - usiłowano nakłonić mnie do rezygnacji z zajmowanego stanowiska. Mimo licznych szykan i napaści, nigdy - właściwie chyba oceniając klikę Nobolabiego - nie dałem się sprowokować. Cóż więc spowodowało, że teraz, na łamach naukowego periodyku, zabieram głos? Otóż powodem jest poparcie, z jakim w ostatnim okresie spotyka się wyssany z palca pogląd rozpowszechniany przez odłam nihilistów zwanych "Heliosami". "Heliosi", pod przewodnictwem Nobolabiego naturalnie, stworzyli podstawy wynaturzonej filozofii, które pozwolą sobie przedstawić tutaj w dużym skrócie. Oto one: - Hegem jest jedną z siedmiu planet obiegających Słońce; - niektóre z tych planet są zamieszkane; - krążącą po tej samej co Hegem orbicie Dominie zamieszkują istoty będące potomkami naszych przodków; - przed setkami tysięcy łat na Hegem rozwinęła się cywilizacja, której nie dorastamy do pięt; - wyżej wymienioną cywilizację poprzedzała jeszcze jedna, daleko starsza, o której istnieniu świadczą Zapisy Przedcywilizacyjne; - ojcem człowieka jest troglodyta; - ojcem troglodyty jest zwierzę lądowe. Tyle Nobolabi i jego kompania - "Heliosi". Sprawy o których będę pisał w dalszym ciągu, są szeroko znane i oczywiste, powtarzanie atoli jest matką wiedzy, wiedza zaś jest dobrem, jakiego w dzisiejszych zepsutych czasach tak bardzo nam nie dostaje. Najsampierw o genezie rodu ludzkiego. Człowiek pochodzi od delphinów - stirorzeń rozumnych, żyjących w wodach naszego globu do dzisiaj. Przez tysiąclecia szalejące sztormy wyrzucały z toni na brzeg ślepe, bezbronne 35 zapobiegać tragedii. Tymczasem kilku lubo więcej skazanym na śmierć delnhinim oseskom zrządzeniem losu udalo się przetrwać. Uwięzione w niszach przybrzeżnych, nigdy nie wróciły do głębin, przeciwnie - z biegiem czasu zasmakowały w życiu lądowym. I tak rozpoczęła się mozolna, skomplikowana ewolucja delphinow, której wynikiem jesteśmy my oraz ptactwo. To, że natura posłużyła się takim, a nie innym algorytmem rozwoju, jest logicznym następstwem - z istot inteligentnych musiały wyewoluować istoty inteligentne; każda zmiana kierunku doprowadziłaby do degeneracji, jaką zaobserwować można na przykładzie ptaków. Za zdobycie umiejętności latania zapłaciły one najwyższą cenę: utraciły zdolność myślenia. Nie byloby nas, gdyby natura z żelazną konsekwencją nie trzymała się zasady, że rozum jest wartością nienaruszalną, nie mającą sobie równej, Z tej też przyczyny - aczkolwiek droga rozwoju naziemnych populacji delphinow usiana jest mnogością przejściowych form - w dziejach naszej planety nie znajdziemy, pomijając ptaki, ani jednego zwierzaka. Co za tym idzie, kości, które Nobolabi albo jakiś jego kumoter wygrzebał z ziemi, są szczątkami praczłowieka, nie zaś - jak to niefrasobliwie oświadczyli "Heliosi" - bezskrzydłego czworo- czy sześcionoga o ptasim móżdżku. Człowiek, a na miano człowieka zasługuje delphin od chwili, kiedy opuścił odmęty, zawsze był stworzeniem rozumnym, wszakoż szczytowy rozwój jego umysłowości przypadł na lata obecne, z gruntu zatem błędne jest przekonanie, iż w zamierzchłej przeszłości (setki tysięcy lat wstecz!) panowała na tym globie cywilizacja porównywalna z naszą. Nobolabi ośmiela się twierdzić, jakoby ta rzekoma poprzedzająca nas cywilizacja potrafiła latać po niebie, a także przenosić się z planety na planetę, których to riał niebieskich, wespół z Hegem, obiega Słońce (sic!) pono siedem. Mało tego, na latafących wasągach multum zbunio-wanych obywateli hegemskich mialo się udać na Dominie, 36 odpłacili pięknym za nadobne i tak doszło do wzajemnej zagłady. Tu chyba sam Nobolabi przyzna, że przesadził z kretesem. Dam już pokój tym cudacznym fruwającym toasą-gom - ja też lubię wymyślać ucieszne historyjki - ale nie przepuszczę, gdy ktokolwiek zaprzecza oczywistej prawdzie. Bo wystarczy wznieść oczy, aby przekonać się, jak wielkie są te planety, które Nobolabi tak bardzo pragnie zaludnić. Nie można by na nich nawet usiąść okrakiem! Uważny obserwator spostrzeże ponadto, że Sionce i te ma-ciupkie planety, i w ogóle cały firmament obraca się wokół Hegem, Hegem zaś jest centralnym punktem wszechświata. Co się tyczy Zapisów Przedcywilizacyjnych - powszechnie wiadomo, że ich autorem jest zmarły stosunkowo niedawno niejaki Archaik, z zamiłowania fantasta. Nie ma sensu przeto nad nimi się rozwodzić. Na zakończenie chciałbym zadać pytanie: I który z nas jest durniem, Nobolabi?! Renae Krom-To Balincius Rok -890000, Dominia Miesięcznik "OBSERWATORIUM" podaje: Jak donoszą nasi wysłannicy, w prowincji Alkalohamuks, na południowy wschód od miejscowości Ngo, ekspedycja kierowana przez Jonita odkryła niezwykły płaskowyż... Uczeni po licznych badaniach orzekli, że ww. płaskowyż jest sztucznego pochodzenia i służył ongi jako lotnisko. 37 Czują się w obowiązku jeszcze raz o wszystkim was, Prytanio, poinformować. Jak wiadomo, zgodnie z waszym poleceniem udalem się na Dominie celem dokładniejszego zbadania zamieszkującej tenże glob cywilizacji, o której doniosly poprzednie wyprawy zwiadowcze. Wylądowałem na pustyni, z dala od siedzib Dominian. Ledwom opuścił rakietę i pobrał próbki gruntu (tak jak nakazywał program), otoczyli mię Dominianie. Odziani byli w białe szaty z lichej materii, które więcej ich obnażały niźli okrywały, przez com się przekonał, że są niesłychanie do nas podobni. Porozumiewali się naszym językiem. Najsędziw-szy zagadnął mię, skąd przybywam. Odparłem, że z Hegem, a moje intencje są czyste i przyjazne. "Jakżeż mogą być przyjazne - zgromił mię starzec - jeżeli ogniem ze swego pojazdu siejesz wokół spustoszenie?" "O jakim spustoszeniu mówisz, dostojny, skoro gdzie nie spojrzeć --- szczera pustynia?" - spytałem pokornie. "Ślepcze - zagrzmiał starzec - czyż nie widzisz, że to, co cię otacza, jest pięknem absolutnym, bo stworzonym przez wszechpotężną naturę?" Zdjął mię lęk, gdyż co zapalczywsi ze świty jęli groźnie łyskać w mą stronę białkami oczu. Dał się też słyszeć złowieszczy szept: "Załaskotać, załaskotać!" Starzec uciszył głosy gestem. "Dajcie spokój - rzekł. - Błądzi, bo nieświadom. Wskażmy mu właściwą drogę." Powiedli mię ku linii łączącej niebo z ziemią. Uszliśmy ze cztery furlongi, aż żeśmy się znaleźli na skraju wypełnionej zielonością niecki. Wśród kwiecia pracowali Dominianie, sama młódź. Dziewczęta i chłopcy pochylali się nad rozłożonymi prostokątami płótna t wielce nad czymś trudzili. Zeszliśmy do nich. Młodzież z szacunkiem nas pozdrowiła, po czym podjęła przerwaną pracę. Jakem się niebawem zorientował, wszyscy młodzi zajęci byli malowaniem obrazów. "Oto nasze przeznaczenie - rzekł starzec. 38 stannym przeobrażeniom piękno". "Cel zaiste szlachetny - powiedziałem z powątpiewaniem. Starzec wysunął z gęstwiny srebrnych włosów, opadających mu aż na biodra, zgrzybiałą prawicę i zachowując dystynkcję, podrapał się w czubek nosa. "My, Flegmianie, jesteśmy narodem miłującym dobro - oznajmił. - Gardzimy techniką, nawet najprostszą, albowiem technika jest źródłem wszelakiego zła i zbrodni. Jak świat światem technika przynosiła ludzkości wyłącznie szkody, wymykała się spod kontroli i niczym jakoiayś demon niszczyła życie oraz najwspanialsze dzieła natury. Przykłady mamy w historii, przykładem są także Melancholianie - naród wielce łagodny dopóty, dopóki nie dostał się w szpony techniki. Od tej pory toczy krwawe boje z technokratyczną Sang-winią, krajem ludzi z natury przewrotnych i zmiennych. Mało tego, Melancholianom już nie wystarcza rzeź w obronie swych granic, oni mordują się między sobą, snadź dla wprawy. Stosują przy tym najprzeróżniejsze narzędzia. Dlatego my, Flegmianie, potrafiący wyciągać wnioski z doświadczeń innych narodów, zabroniliśmy używać w naszym kraju jakichkolwiek narzędzi, pozostawiając sobie jedynie te" - tu starzec wyciągnął przed siebie drżące ręce. "Jak to? - zdumiałem się niepomiernie. - Nie używacie nawet noży?" "Nawet noża u nas nie znajdziesz - potwierdził starzec. - Nawet zastruganego ostro patyka. Popatrz na naszych rękodzielników - wskazał zgarbioną nad płótnami młódź - czy widzisz w ich dłoniach pędzle lub palety? Nie! Posługują się tworami natury. Pędzlem dla nich - mechaty listek rośliny, /arbą - pyłek kwiatowy. Czyż nie jest to..." - starzec urwał. Delikatny wietrzyk łopotał skrawkami materiału. Spojrzałem tam, gdzie patrzyła milcząca świta. Na krawędzi niecki pojawiła się grupa ludzi niosąca jakiegoś człowieka. Ludzie ci zbiegli po zboczu, zbliżyli się do nas i postawili niesionego no ziemi. "Zdybaliśmy go na hamadzie - oświadczył jeden z niosących. - Miał pr:,y sobie to - pokazat z obrzydzeniem 39 ŁJ/TO Kamień. "Prowokator" - syknął starzec. Świta zakolebala się torogo i zamruczała chórem: "Za-łaskotać, zalaskotać!" Starzec uniósł ramię. Na ten znak młodzi porzucili robotę, ze wszystkich stron opadli rzeźbiarza i dalej nieboraka lachotać, gilgać i lechtać. Pracowali nad nim dotąd, aż nieszczęśnik nie posinia? ze śmiechu, nie skurczył się, n?e uyprężył i nie zastygl. Wtedy go odstąpili. Wzięli się do tuygrzebytuania dołka, a gdy dołek był gotów, umieścili w nim rzeźbiarza, przysypali ziemią, przyklepali i posiali traioJcę, żeby ładnie zarosło. Starzec kazał im wracać do roboty, po czym obrócił na mnie wzrok. "Jereli tedy masz zamiar u nas pozostać - potmedriał - musisz oddać swój pojazd naszym specjalistom, którzy zgrabnie go obrządzą.'1 "Pragnę tego ze wszystkich sit - oświadczytem żarliwie - pierwej jednak chciałbym zabrać ze statku swój? ciuszki." "Szaty twe nie będą ci potrzebne. Otrzymasz od nas godny strój." "Raduję się na samą myśl o tym, wszelako muszę wziąć kilka drobiazgów, pamiątek rodzinnych, do których jestem okrutnie przywiązany." Starzec wspaniałomyślnie wyraził zgodę, a ja pomknąłem szparko przez pustynię i gdym tylko znalazł się w rakiecie, natychmiast wystartowałem. Przez dziesięć okrążeń wokół Dominii wracałem do siebie. Wypatrywałem przy tym skupisk budowli przemysłowych, bo coś ciągnęło mię do Sangwinii, o której z taką animozją napomknąć starzec. Czułem, że z Sangttiiniancmi najłacniej dojdę do porozumienia. Jakoż i wypatrzyłem - w kłębach czarnego, ścielącego się nisko dymu - żelaznet dygoczące molochy otoczone zbitą 'masą strzelających ku niebu budynków. Wylądowałem wśród betonu i stali, wizgu i łomotu, spalin i chmur smolistych, pędu i pośpiechu. Nieufnie wytknąłem nos na zewnątrz rakiety. Zagadnąłem przebiegającego opodal tubylca: "Czy to Sangwima, cny gospodarzu?" Ten, nie zatrzymując aię ani nie zaszczycając «?t'j spojrzeniem, odrzekl w mym języku: znowu aangwima1. i o L-notert/fca, przyjacielu!" Stropiłem się wielce. Starzec o tym kraju nie wspominał słowem, któż wie, jakie tu panują obyczaje., Może dla odmiany łachorzą ludzi metalowym drągiem bądź żywym ogniem. Bałem się ryzykować, aliści wyszedłem ze swego pojazdu. Od razu też znalazłem się między dwoma osobnikami, ściśnięty i unieruchomiony. "Pójdziesz z nami" - powiedział trzeci i ruszył przodem. Wtłoczyli mię na tylne siedzenie ryczącego i parskającego kabrioletu, który poderwał się wnet i podążył skokami (od czego dc dzisiaj łupią mię stawy) poza miasto. Tam, wprowadzony do głębokich i mrocznych loszków parterowego budynku, dostałem się w krąg ludzi nader ciekawych wszystkiego, osobliwie spraw chronionych u nas tajemnicą. Nie puściłem naturalnie pary 7. gęby, opowiadałem natomiast obszernie o swym ogródku i sadzonkach, tak iż w końcu uznali, żem jełop. "Co z nim zrobimy?" - spytali jedni drugich. "A jaki jest cel jego wizyty?" - odparli drudzy pytanie pytaniem. "Chciałem wylądować w Sangwinii" - wtrąciłem szybko. Wymienili spojrzenia. "Sangwinia jest w stanie wojny - oznajmił ten, który siedział (reszta stała). - Rozwaliliby cię, nimby ś dotknął ziemi." "Słyszałem, o tym od Flegmian" - przyznałem. Siedzący skrzywił się, "Ach, Flegmianie - mruknął. - Ten norodzifc padł ofiarą własnego zacofania. To samo czekało Melancholię, gdyby nie my i Sangwinia. Flegmianie cierpią na kompleks winy. Ich religia, ideologia i- tradycje zabraniają wyrobu i stosowania narzędzi, narzędziami bowiem przodkowie Flegmian, a zatem i nasi, w mrocznej przeszłości rzekomo wyrządzili okropną krzywdę innemu narodowi. Nikt jednak nie wie, co to był >za, naród i co to były za narzędzia." "Pochodzicie tedy z jednego pnia''" - zafniereso się. "Oioszem, przed wiekami stanotoiliśm-y jedno ile w mia~ 41 do rozLamu. Dziadowie nasi podzielili Dominie na cztery obozy: Cholerykę, Sangwinię, Flegmie i Melancholię. Melancholia zachowała neutralność, Flegmia popadła w skrajny fanatyzm religijny, Sangwinia opowiedziała się ,za umiarkowanym postępem technicznym, my zaś za postępem totalnym. Teraźniejszość potwierdza, że obraliśmy najwłaściwszą drogę. Naifataln.ej powiodło się, nie, nie Flegmii, neutralnej Melancholii, gdyż bierność i izolacja to gorsze od krańcowego fanatyzmu. Może zresztą przesadzam z tą biernością. Melancholianie nawet opracowali pewien system gospodarczy. Ale jaki! Rozpoczęło się to dość niewinnie. Nawoływano do jedności działania, krzyczano o wspólnych dążeniach, dobrobycie - jak wszędzie; jednocześnie nie szczędzono pochwał dla własnego ustroju i polityki ekonomicznej. Niby ustawienie szczebli hierarchicznych podobne było do naszego, podział administracyjny prawie identyczny, a jednak... Przesyłano sobie zarządzenia, sprawozdania i wytyczne z krańca Mełancholii w kraniec, nie omieszkując na każdym piśmie umieścić drobnej informacji o tym, że jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej. Z bie giem czasu akapit ten rozrósł się do rozmiarów obejmujących całe pisma. Zajęto stanowiska wzajemnej adoracji. Czy to był punkt zwrotny? Chyba nie. Wszak sporadycznie następowały jednak zrywy zespołów, ekip czy brygad wykonawczych i podwykonawczych, przeważnie niejako inspirowane działalnością areopagów kontrolnych, bo i owe areopagi musiały się wykazać jakimiś wskaźnikami. Jeżeli ogólnie było dobrze, jednostki kontrolujące wypadały źle, i odwrotnie. Powszechnie chwalono akcje inspekcyjne, równocześnie różnymi sposobami starano się je ukrócić. I wtedy doszło do tego, czego można się było od dawna spodziewać: przedstawiciele jednostek kontrolujących jęli składać meldunki fikcyjne. Miast wytykać błędy, podziwiali organizację pracy, konstrukcję spoleczną i tak dalej. Nie przestali oni piać z zachwytu nawet wówczas, gdy rzesze ludzi udawały się za miasto, by zbierać korzonki na obiad. Kiedy Melancholia znalazla się r.a 42 szym współudziale, wystąpiła przeciw niej zbrojnie. Wojna trwała trzy tysiące łat. Charakter jej działań był ograniczony - nie szło nam o zagarnięcie obszarów - lecz wystarczył do zmobilizowania, rzekłbym - całkowitego zmobilizowania Melancholian. Melancholianie skończyli z biurokracją, ruszyła wreszcie produkcja. I dziwna rzecz, czym większego Melancholia dostawała łupnia, tym bardziej rozkwitała ekonomicznie. Założenia nasze przewidywały dźwignięcie tego kraju z ruiny gospodarczej. Kiedy to nastąpiło, przerwaliśmy działania wojenne. Niestety, Melancholia widocznie źle zrozumiała nasze intencje, gdyż w dalszym ciągu zbroi się i prowadzi politykę agresji. Może nadal szuka samopotwierdzenia, a może to przyzwyczajenie, nie wiem. Rozwój militarny nigdy nie był i nie będzie motorem postępu, lecz zawsze jest lepszy od stania w miejscu, a nas, i to z niechęcią przyznaję, także w jakiś sposób chroni przed ewentualną stagnacją..." To powiedziawszy, siedzący dał znak, aby puścić mię wolno. Z radosną ulgą pożegnałem loszki, nieświadom, że podążają za mną opiekunowie. Udałem się wprost do mego statku (jego dziób wystawał ponad najwyższe budowle), nie zbaczając ani nie marudząc. Wokół roiło się od ludzi i robotów. Roboty były zmyślnie skonstruowane, człapały samopas albo też prowadzone na smyczach przez swych panów. Czasem wpadały na siebie z rumorem, który ginął w ogólnym jazgocie. Skakały sobie wtedy wściekłe do wizjerów i trzeba było je rozdzielać, używając wody. Gdym przechodził obok narożnego okrąglaka, spadł deszcz. Czerwone krople w zetknięciu z ziemią parowały z sykiem i zostawiały na chodniku rdzawe plamy. Ludzie wrzeszcząc i piszcząc chowali się po bramach. Ktoś wciągnął mię pod zadaszenie okrąglaka, gdzie już kłębił się zaniepokojony tłum. Nad naszymi głowami łopotał transparent: REWIA CYBORGIZACJL Deszcz dziurawił tkaninę transparentu, jakby z nieba spadały gorejące iskry, tak że po chwili wyglądała niczym gęsty przetak, a z napisu nic nie zostało. Mój ubiór również się rozpuścił 43 nie spotykanym zjawiskiem atmosferycznym, sięgnąłem po kamerę. I wówczas czyjeś dłonie wykręciły mi ręce, wyłuskały z nich aparat, a szorstki głos powiedział: "Na przeszpiegi, szpicłunie, przyłeciałeś, co? Już nasi wyży-macze wycisną z ciebie prawdę! Nuże, ruszaj!" Poszedłem sterowany bólem ramion, które moi prześladowcy wykrę-całi mi zależnie od kierunku, w jakim miałem skręcić. Deszcz spł\ikał ze mnie ubranie całkowicie, zostałem tylko w jegierach. Prawdę mówił handlarz, od którego je kupiłem - rzeczywiście były z najczystszego płócienka i żadne chemikalia się ich nie imały. Półnagiego odstawiono mię ciupasem na powrót do parterowego budynku. Dalsze me losy, Prytanio, nie są mi znane. Ocknąłem się dopiero w rakiecie. To, co ze mną wyprawiano, gdym wrócił na Hegem, jest wszem wiadome, nie ma sensu przeto, abym o tym pisal. Pragnę tylko jeszoze raz podkreślić, żem nie jest żadnym wywiadowcą dominiańskim, jeno waszym, okrutnie w trakcie misji poszkodowanym. Szczerość powyższej wypowiedzi niechaj świadczy na mą korzyść, podobnie jak zemsta, na której pastwę wydali mię Dominianie. Dla jasności podaję, że roboty przez nich konstruowane są niesłychanie głupie i niesposobne do wysiłku umysłowego, zatem ja, gdybym był robotem, nie zdołałbym napisać powyższego wyjaśnienia. Jest to chyba niepodważalny dotoód, że wewnątrz metalowego zewłoku, który dostałem od parszywych Dominian w zamian za skradzione mi nikczemnie ciało, siedzę ja, cały ja, razem z mymi kiszkami grającymi mi marsza od tygodnia, to znaczy od dnia, gdy totrącono mię do tej ciemnicy. Zjadłem już cholewki więziennych kamaszy oraz no-gawice wspomnianych jegierów. Niebawem nie będę miał co spożywać, błagam tedy o garść byłe jakiej strawy i kapkę wody, bom autentycznie głodny! I zabierzcie spod mojej celi tych oprawców. Nie chcą uwierzyć, że nie mam, akumulatorów, tylko żołądek, i ilekroć upomnę się o jadło, podłączają mię do sieci wysokiego napięcia!! Tygodnik "OBSERWATORIUM" podaje: Według relacji naszych korespondentów, w prowincji Alkalohamuks, na południowy wschód od metropolii Ngo, grupa naukowców odkryła płaskowyż sztucznego pochodzenia. Eksperci, posługując się najnowocześniejszą techniką, ustalili ponad wszelką wątpliwość, że obiekt ten jest byłym kosmodromem. Rok -770000, z Hegem na Epimeteję Dom Ciepła Rodzinnego był jego domem i Donodot nie chciał akceptować innego. Rodziców stracił wcześnie, dlatego straty tej nie odczuł dotkliwie. Na okres przysposobienia wstępnego wzięli go pod kuratelę dydaktycy z rejonowego Domu Ciepła Rodzinnego. Kiedy podrósł, oddano go bezdzietnej rodzinie posiadającej uprawnienia do adopcji. Nie zagrzał tam kąta, wkrótce znalazł się na powrót w Domu. Od następnych przybranych rodziców również uciekł, a gdy zgłosiła się po niego trzecia rodzina, zaszył się w pobliskim zagajniku, gdzie po dwóch dobach wytropił go - brudnego i wygłodzonego - zdesperowany wychowawca. Donodota zbadali psychiatrzy. Ich orzeczenie brzmiało: "Instynktowne przywiązanie do miejsca, w którym pacjent spędził dzieciństwo. Nadzwyczaj rzadki przypadek braku zdolności do uczuć wyższych." Donodot pozostał na stałe w Domu Ciepła Rodzinnego. Wpierw jako wychowanek, następnie jako pracownik intendentury. Do zadań służbowych podchodził bez emocji, ale wykonywał je należycie. Zwano go Maszynolem. Wyróżniał się doskonałą pamięcią i wysokim stopniem inteligencji, co potwierdziły badania w Ośrodku Dalekosiężnej Nautyki. 45 kłym smugowcem, jakby nie chcieli zwracać na siebie uwagi, wszelako platorydowe znaczki na ich piersiach nie pozostawiały wątpliwości, że Donodot ma przed sobą wysłanników dalnautu. Oczekiwali go w gabinecie patera, posępni, o wyrazistych, twardych rysach, podobni jeden do drugiego, jak gdyby odbito ich z tej samej sztancy. Lapidarnie wyjaśnili mu, z czym przychodzą. Propozycja była zdumiewająca. Donodot zrazu nie uwierzył, choć pracownicy Ośrodka nie pozwalali sobie na żarty. Bo przecież o lotach kosmicznych miał ledwie mgliste pojęcie, los ostatnio przedsiębranych wypraw ciekawił go nie bardziej niż przeciętnego Hegemitę, a wiadomościami z zakresu fizyki nie mógłby się popisać nawet na kursach szkolenia przygotowawczego; skąd więc to nagłe zainteresowanie jego osobą i ten - zdawało mu się - od podstaw absurdalny wybór? Owszem, fakt, że zasięgano opinii ekspertów, trafia do przekonania, ale czyż eksperci są nieomylni? Czym więc tłumaczyć dwa kolejne niepowodzenia? Wszak to eksperci opracowali program obu ekspedycji. Wysłannicy dalnautu życzliwie przytaknęli jego słowom. Istotnie, eksperci dwukrotnie popełnili błąd, ale kosmonautyka jest dyscypliną raczkującą i łatwo w niej o błędy, z błędów narodzi się fachowość. Nadto problem okazał się wyjątkowy, bez porównania trudniejszy niż w przypadku Primy, Kwinty, Seksty czy Septimy - badania tych planet przebiegały zgodnie z programem - poruszył Ośrodkiem Dalekosiężnej Nautyki bardziej aniżeli odkrycie istot zamieszkujących Dominie, ich zdumiewającej kultury. Tak, tak, Donodot słusznie się domyśla, że mowa o Kwarcie, od dawna intrygującej astronomów i - co dziwniejsze - historyków, którzy rozpowszechniają nieprawdopodobne wręcz pogłoski o tym glebie. Sondy po osiągnięciu powierzchni Kwarty wkrótce milkły z niewiadomych przyczyn, obie zaś ekspedycje z ludźmi na pokładzie zakończyły się fiaskiem. Oni, przedstawiciele dalnautu, poczuwają się do obowiązku poinformowania Dono- 46 wtedy na Kwartę poleciał jeden człowiek - pilot popełnił samobójstwo; w wypadku drugim - kiedy wyprawiono dwie osoby - obaj kosmonauci wrócili w takim stanie, że do dzisiaj przebywają w lecznicy psychiatrycznej, a lekarze nie dają im szans na wyzdrowienie. Teraz Donodot wie, czym ryzykuje, bo Donodot przecież poleci, oni, przedstawiciele dalnautu, są o tym przekonani. Donodot kiwnął głową. Jasne, że poleci, któż by nie poleciał? Jednego wszakże nie rozumie: dlaczego wybrano właśnie jego? Czy ze względu na tę ułomność psychiczną (jaką tam ułomność, jest mu z tym wcale dobrze!), ze względu na to, że nie umie kochać, nienawidzić i bać się, że obca jest mu rozpacz i gniew? Ze względu na jego znikomą zdolność do uczuć? -- J. c*iv. Donodot wylądował zgodnie z zaleceniem pod osłoną nocy. Wylądował na płaskowyżu o kształcie równego czworoboku, rozciągającym się za uśpionym, skąpanym w łagodnym, turkusowym świetle miastem. Spece z dalnautu niczego mu nie sugerowali, unikał snucia przypuszczeń, co może zastać na Kwarcie, mimo to Donodota nie zdziwił widok miasta. Na zimno, wpatrując się w barwną panoramę, przeanalizował sytuację. Opuścił statek w skafandrze próżniowym - w przeciwieństwie do poprzedników zabroniono mu oddychać tutejszym powietrzem - dotarł na skraj płaskowyżu, a stamtąd spadzistym, utwardzonym traktem i dalej leniwie opadającą szosą pomaszerował w kierunku zabudowań. Wziął ze sobą broń oraz zapas wysokokalorycznego prowiantu. Szedł poboczem i usiłował przeniknąć wzrokiem czerń wiszącą po obu stronach drogi. Niebawem znalazł się na rogatkach zalanych turkusowym brzaskiem. Stukot jego kroków odbijał się sucho i ostro od frontów piętrowych budynków, położonych jeden przy drugim, budynków o identycznych wejściach i oknach, ścianach KIAI.C: w trieiiiiiycii it;i as i jakby wymarłych. Na szarym tle elewacji majaczyła od czasu do czasu niepozorna sylwetka, sunąca niemal bezszelestnie; niknęła w którejś z bram albo za zakrętem ulicy. Donodot odruchowo zaczął stąpać ciszej. Droga, którą przyszedł do miasta, biegła na wysokości okien domów. Gdy z niej zeskoczył na pas chodnika, przekonał się, że stanowiła rodzaj niskiej estakady. Sięgała mu ramion. Zdwoił czujność i udał się w kierunku śródmieścia. Podejrzewał, że jego poprzednicy, po odkryciu śladów cywilizacji, po przybyciu do jakiegokolwiek urbanistycznego skupiska tubylców, niezwłocznie szukali kontaktu, prawdopodobnie manifestowali swoją obecność. Donodot ani myślał postępować podobnie. Fakt, że inteligentne istoty, wyglądem przypominające ludzi, zamieszkują peryferyjna planetę, nie wystarczy, aby rzucać się pierwszemu napotkanemu reprezentantowi tych istot na szyję. W miarę jak zbliżał się do centrum, ulice ożywały. Co parę kroków przemykała skulona postać zajęta własnymi myślami. Zmierzał ku pasażowi pod rozwidlającą się estakadą, kiedy w otoczeniu zaszła zmiana: zamrugały silnie wszystkie punkty świetlne, jak gdyby rozdzielnia zaopatrująca miasto w energię przerwała kilkakrotnie na krótko dopływ mocy. Donodot przystanął, bo przystanęli gospodarze. Dopiero teraz, patrząc za ich wzrokiem, zorientował się. że owe przesycone zielenią światło pada z rozpiętej nad ziemią siatki, o okach czarnych niczym niebo. Turkusowy brzask znów jął migotać, tym razem nieregularnie, to przygasając, to rozbłyskując na ledwie uchwytną chwilę. Tubylcy stali z zadartymi głowami. Ich wargi poruszały się jednakowo, jak gdyby odczytywały ten sam tekst bądź powtarzały czyjeś słowa. Następnie światło zgasło i zapłonęło na nowo, już jednolite i łagodne jak przedtem. Sylwetki zakręciły się w miejscu i spiesznie podjęły przerwany marsz. Donodot rozejrzał się. W tunelu pod estakadą niknęła zgarbiona postać. Sądząc po powierzchowności i ubiorze. 48 powiedzieć - szpetne. Przez mroczny pasaż przeszli ramię w ramię; Donodot nadsłuchiwał, czy nie podąża ktoś za nimi i zastanawiał się, jakim gestem zwrócić na siebie uwagę tuziemki. Gdy wychynęli na powierzchnię, odezwał się do niej głośno. Nie zareagowała. Szła nadal tym samym ciężkim, szybkim, ale spokojnym krokiem, pochylając czoło, jakby wypatrywała nierówności. Zagadnął ją ponownie, a później ujął za łokieć. Jej ręka wydawała się bezwładna, posłuszna jego woli. Kobieta parła naprzód, Donodot wzmocnił chwyt, potem szarpnął jej ramieniem. Wykonała pół obrotu, wpadła nieomal na niego. Potrząsnął nią i krzyknął coś do niej. Nie odpowiedziała, błądziła wokół wzrokiem obojętnym, może trochę zaskoczonym, że coś przerwało jej wędrówkę, którą wciąż usiłowała kontynuować. Donodot miał wrażenie, że zatrzymał starającą się ciągle jeszcze kroczyć mechaniczną, androidalną kukłę--automat, jakie konstruowano na Hegem gwoli zabawy i wykonywania najprostszych czynności domowych. Puścił kobietę i pozwolił jej odejść. Ulica wyludniła się. Najwątlejsze światełko w ginącym za horyzontem szeregu dziuplowatych okien nie wskazywało, że ktokolwiek z mieszkańców tych jak pod sznurek ustawionych chatynek czuwa. Donodot podkradł się do najbliższej, W wąskiej sieni dwoje drzwi przedzielały schody prowadzące na górę. Ostrożnie, próbując każdy stopień, wspiął się na poddasze tonące w głębokiej ciemności. Na suficie, mniej więcej pośrodku, iskrzyła ledwie dostrzegalna, cienka, jakby ostrzem wyrysowana, fosforyzująca linia. Zbliżył się do niej z uniesionymi rękami. Namacał płytkie wgłębienie. Pod naciskiem część sufitu u-stąpiła. Natychmiast turkusowy blask zalał facjatę. Donodot rniał nad głową uchyloną klapę okienną. Między nagimi ścianami strychu stała pokaźna, zajmująca prawie połowę powierzchni ława nakryta lśniącą materią i ozdobiona przedmiotami o trudnym do określenia przeznaczeniu. Na poczesnym miejscu w centrum blatu, wznosił się podłużny, wrzecionowaty kadłub, nie opodal, z ornamentalnej plą- Sukcesoizy symetrycznie względem matowego kadłuba, nie większe od dłoni skrzynki, pomimo licznych zadrapań i wgięć, do złudzenia przypominające obudowy archaicznych aparatów radiowych, jakie obejrzeć można w każdym szanującym się muzeum paleotechnologicznym. Donodot usłyszał hałas i zamknął klapę. Po omacku zszedł na parter. Hałas trwał. Dobiegał zza nie domkniętych drzwi. Donodot zajrzał tam przez szparę. Na gruzło-watej macie, wyścielającej pokój, w przeciwległych rogach siedziały dwie osoby zwrócone do siebie przodem: kobieta i mężczyzna. Kobieta rozwidlonym na końcu prętem podsuwała mężczyźnie tacę z naczyniami. Podskakujące na tacy naczynia wydawały dźwięk, który rozchodził się po domu. Oboje byli zdecydowanie brzydcy, tak jak tuziemka spotkana na ulicy. Mieli długie, szerokie nosy i masywne szczęki uzbrojone w mocne zęby, nad ich niskimi czołami wichrzyły się podobne do sierści kosmyki, a policzki i skronie - także kobiety - pokrywały ciemne, rzadkie kędziory zarostu. Donodot otworzył drzwi i wśliznął się do pokoju. Stanął tuż za progiem z nadzieją, że gospodarze zainteresują się jego obecnością. Znajdował się w zasięgu ich wzroku, mimo to nie zdradzili się najmniejszym gestem, że go widzą. Oni faktycznie go nie widzieli - Donodot pojął to wówczas, gdy postawił stopę na drodze przesuwanej tacy, a kobieta nie przerwała czynności. Kilka naczyń potoczyło się na matę. - Wybaczcie - powiedział, opuszczając mieszkanie. Odgłosy za jego plecami świadczyły, że gospodarze zbierają przewrócone naczynia. Nie miał ochoty sprawdzać, czy odprowadzają go spojrzeniem. Donodot do świtu wałęsał się po ulicach. Nie zebrał żadnych nowych spostrzeżeń, prócz jednego: nie tylko domy, ale i wyposażenie wnętrz było jednakowe. Zwłaszcza wystrój poddaszy podobnych w każdym szczególe, pozbawionych wszelkich akcentów osobistych - a prze- 50 właścicieli - uderzał akuratnością. Świt zastał go wspinającego się traktem w stronę płaskowyżu. Z tyłu budziło się miasto, przed nim z wolna wyłaniały się coraz niższe partie widnokręgu, a wraz z nimi dwa czarne ostrza wymierzone w niebo. Donodot wiedział, że jednym z nich jest czub jego rakiety, lecz ten drugi... Nim dotarł do skraju płaskowyżu, znalazł odpowiedź: ten drugi był czubem również statku kosmicznego. Obcy statek otaczała wysoka na wyrośniętego mężczyznę palisada o falistym szczycie, jasna i iskrząca, jak gdyby zbudowana z gładkich, żelazoniklowych pni zakorzenionych w betonie. Za owym szczelnym częstokołem, z czterech miejsc, o które wspierały się stateczniki (znad palisady wystawały ich wierzchołki), wionęły gnuśne pasemka dymu. Wokół rakiety snuły się postacie odziane w białe szaty spięte pod szyją, szaty spływające z ramion, suto marszczone, a tak długie, że ciągnęły się po ziemi. Donodot wrócił do rakiety. Nawiązał łączność z Ośrodkiem Dalekosiężnej Nautyki i zdał relację z tego, co zaobserwował. Obraz z kamery penetrującej okolicę przekazał na Hegem, aby meldunek był pełniejszy. Sam nie wiedział, co o tym sądzić. Z głosu specjalistów przebijało podniecenie, kiedy poprosili Donodota, żeby wykonał serię zbliżeń rozmaitych ujęć sąsiedniego statku. Zrobił, czego żądano, pozostając na podglądzie. Nie, to, co ujrzał na monitorze kontrolnym żadną miarą nie zasługiwało na miano rakiety kosmicznej. Tworzywo, z jakiego wykonano tę w najlepszym wypadku makietę, szydziło z wszelkich zasad konstrukcyjnych; nawet on - mający mniej niż słabe pojęcie o kosmonautyce - nie ośmieliłby się wsiąść na pokład tego, co pokazywał monitor, więcej - takim sprzętem nie pozwoliłby się bawić dzieciom. - Więc powiadasz - usłyszał nabrzmiały z przejęcia głos - że tubylcy są zarośnięci od pięt po czubek głowy? - Tak. - Na twarzy też? - Też. 51 __.j-. * w^iusw ZDUZe- nie, ile się da przy optymalnej ostrości. Donodot skierował kamerę na okrążającego palisadę osobnika. Osobnik - płci nie do rozróżnienia - miał łysą czaszkę i nagą, lśniącą twarz. - Ale rysy... - powiedział zmieszany Donodot. - Nos, szczęka, te wały nadoczodołowe... Tak jak u reszty. - Trójka, zarejestruj ten prognatyzm - łącznik z dal-nautu zwrócił się do kogoś innego, potem znów odezwał się do Donodota: - W porządku. Daj nam teraz miasto. Chcemy wiedzieć, czy nadal pali się ta siatka. Dzień był już w pełni, pomniejszona i skrócona ekranem perspektywa roiła się od istot nie większych aniżeli punkt, jaki jest jeszcze zdolna przekazać wiązka elektronów. Turkusowe światło zalewało domy z nie zmienionym natężeniem. Donodot zakomunikował to specjalistom, aczkolwiek z ich ożywionych rozmów wynikało, że wiedzą więcej od niego. Operowali terminologią zawodową i Donodot mało co rozumiał; a chciał rozumieć, chciał dowiedzieć się, dlaczego - ilekroć spotkał się z mieszkańcami tej planety (gdy zaczepił pierwszą kobietę i później w trakcie składania kolejnych wizyt) - ulegał przejmującemu uc/.uciu, nieważne jakiemu, ważne, że nie zdarzyło mu się to nigdy dotąd. Łącznik rzekł: - Są wstępne wyniki. Ta siatka nie oświetla miasta, jest rodzajem sieci informacyjnej lub informacyjno-ko-munikacyjnej albo nawet, co wydaje się nieprawdopodobne, informatycznej. To by mógł rozstrzygnąć wyłącznie ekspert... - A strychy? - spytał Donodot. - Czemu służą?1 Łącznik wymienił z kimś parę zdań. - Przyznaję - te słowa skierował do Donodota - strychy komplikują nam zadanie. Musimy opierać się na twojej relacji, a ta zawsze będzie subiektywna i ogólnikowa. Niemniej pchnęliśmy dane w kompilator. Po przeanalizowaniu uraczył nas stekiem bzdur, ale przy pewnym założeniu, niedorzecznym zresztą, bo przyjęliśmy, że ongiś na Kwarcie goscifa ooca cywilizacja, którą warto się chyba zastanowić. Brakuje nam jednak wielu ogniw. Nie zaszkodziłby powtórny wypad do miasta... Donodot zgodził się. Polecono mu przedtem odpocząć. Siedział za sterami smugolotu, którego sensory ledwie muskały nawierzchnię estakady i mknął do miasta. Furtę burtową opuścił z gotowym planem. Wbrew zakazowi dal-nautu postanowił przystąpić do działania. Na Kwarcie w strefie równikowej, gdzie Donodot wylądował, panowały temperatury odpowiadające temperaturom z obszarów podbiegunowych Hegem. Do kabiny smugolotu wdzierał się przenikliwy ziąb, lecz Donodot nie zamykał bocznych okien. Żałował tylko, że nie wdział skafandra, który dokładnie chronił przed zimnem, a z którego zrezygnował, żeby mieć większą swobodę ruchów. Nałożył jedynie lekki kostium tlenowy z biodrowym pasem obciążonym bronią. Nim zjechał z płaskowyżu na trakt prowadzący do miasta, okrążył obszernym meandrem makietę statku. W srebrzyste iskrzącej stalowej palisadzie, z pozoru szczelnej, odkrył wąski przesmyk podobny do pęknięcia w litej skale. Zatrzymał pojazd i podszedł do szczeliny. W nieuchwytny sposób poszerzyła się, gdy wsunął w nią końce palców. Zamknięty częstokołem dziedziniec, pośrodku którego rozkraczała się rufa rakiety, zionął pustką. Zarówno na zewnątrz palisady, jak i na terenie przez nią okoionym Donodot nie zauważył ani jednej z owych tajemniczych postaci przyobleczonych w białe szaty z trenem. Wszedł na teren dziedzińca. Trzymając się ogrodzenia przebył pół okręgu, aż odnalazł wejście wycięte między statecznikami. Prowadziło do ciasnego przedsionka zaślepionego purpurową, falującą ścianą. Przez jej powierzchnię nieustannie przebiegały mrowia ciemnowiśniowych ogników, drżących i słabych, wydostających się spod ziemi i ginących u półkolistego sklepienia. Donodot wyjął z ka- 52 53 -j u.^iaiij .LUJ-CJ. i-niirk-ntjići w mgnieniu oka ze stłumionym trzaskiem, sypiąc jasnymi iskrami, otwierając przed Donodotem widok. Poraziło go światło i dźwięk. W głębi rotundy, ze stożkowatego smolistego kadłuba osadzonego w posadzce strzelał pionowo w górę jadowicie żółty płomień z jaskrawym jądrem, przy akompaniamencie jednostajnego, ogłuszającego ryku. Przodem do tej miniatury wulkanu, w szerokim rozkroku, z rękoma wzniesionymi nad głowami i złożonymi dłońmi, stały ubrane na biało istoty. Donodot jak od ognia cofnął rękę. Zapadła dzwoniąca w uszach cisza. Purpurowa ściana na nowo falowała, zasłaniając wejście. Nie próbował powtórzyć eksperymentu. W dzień ulice były bardziej ruchliwe niż nocą. Estakadę przecinały sznury pojazdów o rozmazanych konturach, poniżej chodnikami przemykali piesi. Nad tym bezładnym, zgiełkliwym tłumem pulsowało, znowuż pulsowało turkusowe światło. Ruch zamarł. Donodot zastopował później niż inne pojazdy. Emisja świetlna przebiegała podobnie jak ubiegłego wieczora. Potem miasto ożyło, lecz w miarę upływu czasu liczba przechodniów i pojazdów malała, aż wreszcie - i stało się to tak niespodziewanie, że proces ów uszedł uwadze Donodota - ulice zupełnie opustoszały. Niezdecydowany i zaskoczony (odnotował to jako ewenement w swych zdolnościach psychicznych) kluczył po mieście, rozważając sytuację. Zatrzymał się na niższej estakadzie dwupoziomowej jezdni, przy skrzyżowaniu. Sprawdził, czy broń tkwi na swoim miejscu i wyskoczył z kabiny. Właz zostawił otwarty. Roztarł zziębnięte ręce, rozejrzał się, po czym skręcił do narożnego domku. Nie taił swej obecności. W sieni zatupotał butami, zaglądnął do dolnego pomieszczenia, następnie poczłapał ciężko po schodach. Na poddaszu czekał go typowy obrazek: ta sama ława nakryta lśniącą materią i te same przedmioty o trudnym do określenia przeznaczeniu. Przed ławą stał tubylec. Stał w takiej samej pozie, 54 Donodot trzasnął drzwiami. Przez uchylone w dachu okienko wpadał turkusowy brzask. Mężczyzna stał jak posąg. Cisza. Donodota ogarnęło znane uczucie, którego nie potrafił nazwać: przykre, wyzwalające się w obecności mieszkańców tej planety. A może to oni byli źródłem tego uczucia, może ono emanowało od nich? Przygotowywał się do czegoś, co miał wnet uczynić. I wtedy zamrugało okno w suficie. Równocześnie, z bliższych i dalszych okolic, ze wszystkich krańców miasta, napłynęło sataniczne wycie. Tubylec odpowiedział na zew. Wył niczym szaleniec. Donodot jednym susem znalazł się naprzeciw niego. Zobaczył wzniesione obłąkane oczy i przepastne, zaślinione usta, wilgotną, czerwoną, rozedrganą gardziel. - Przestań! - ryknął, potrząsając mężczyzną. Tamten poddawał się każdemu szarpnięciu, nie reagował, przerywał wycie wyłącznie po to, aby złapać oddech. Donodot pchnął go, a potem w porywie zapalczywości wymierzył kopniaka w ławę. Sprzęt z łoskotem rozsypał się po podłodze. Tubylec przerwał. Nie, tym razem nie dla zaczerpnięcia powietrza. Jego kudłatą twarz zniekształcał grymas tego uczucia, którego doznawał Donodot, uczucia, które spowodowało, że Donodot zdemolował poddasze. Uczucia nienawiści i strachu. Mężczyzna natychmiast podjął wycie, ale Donodot już wiedział. Poznał prawdę. - To tak?! - krzyknął. - Nie wytrzymałeś, symulancie! Widziałem twoje pałające ślepia! Ramieniem otoczył tubylca w pasie, zarzucił go sobie na biodro i pokuśtykał na dół. Gdy wychodzili z domu, ponownie zamrugało światło i raptownie ucichło wycie. Na ulicach zapanowało niezwyczajne poruszenie. Mieszkańcy wylegli z domostw, wrzeszczeli do siebie, pokazywali Donodota palcami. Zjawiły się pojazdy. 55 Donodot w mig przejrzał zamiary nadciągających chmarą tubylców: chcieli odciąć mu drogę do smugolotu. Z dodatkowym obciążeniem nie mógł biec równie szybko jak tamci, ponadto mężczyzna jął się miotać, ośmielony widokiem ziomków. Donodot był w sytuacji przymusowej, ścisnął w dłoni chłodną lufę i trzasnął mężczyznę nad uchem. Poskutkowało. Cios tłuszcza skwitowała wyciem. Z nadbiegającej masy oderwały się grupy najszybszych osobników. Donodot potknął się i upadł. Przekoziołkował przez ciało tubylca. Nie zważając na ostry ból barku porwał mężczyznę z ziemi i bezwładnego zadał sobie na plecy. Kiedy dźwigał się z klęczek, niektóre z istot pokonywały już wzniesienie po przeciwległej stronie estakady. Za sobą słyszał wściekłe parskanie i rzężące oddechy. Kulejąc dobrnął do otwartego włazu, obrócił się doń tyłem i strząsnął z siebie balast. Zabezpieczył właz, a potem obiegł smugolot, aby dostać się do wnętrza drugim wejściem. Wspiął się na stopień i pociągnął za klamkę - zamek stawił opór. Donodot poczuł uderzenie w bok, które o mało nie zrzuciło go ze stopnia, i ujrzał kosmatą łapę zakleszczającą się na jego ramieniu. Targnął klamką jeszcze raz i jeszcze. Ustąpiła. Wyrwał ramię z tłam-szącego uchwytu, nurknął głową do kabiny. W otworze włazu tłoczyły się wykrzywione, szczerzące zęby twarze. Podciągnął kolana, po czym gwałtownie rozprostował nogi. Stopy trafiły na miękką przeszkodę, głowy znikły. Zatrzasnął właz i uruchomił napęd. Tłum zaryczał opętańczo, pierzchnął przed startującym srnugolotem. Marszrutę pamiętały urządzenia i one prowadziły smugolot. Donodot spokojny był o to, że wybiorą najkrótszą trasę. Niepokoiło go co innego: w pogoń za nim puścił się strumień pojazdów. Cel pościgu przedstawiał się jasno - tubylcy postanowili osaczyć Donodota, uniemożliwić mu powrót na pokład statku kosmicznego, udaremnić ucieczkę z ich planety. Jego poprzednikom pozwolili odlecieć, lecz on wiedział za dużo, zdemaskował ich, czego sobie bynajmniej nie życzyli. Mężczyzna ocknął się. Leżał w nienaturalnej pozycji na 56 nął. Donodot, wciąż obserwując goniące smu^oljt pojazdy, ujął w dłoń kolbę broni. - Nie chcą oddać darmo twojej skóry - powiedział do tubylca. Tubylec zabełkotał. Zdążył już dojść do siebie. Wciskał się w kąt fotela i spozierał przerażony na Donodota. W wymawianych przez niego gardłowo i śpiewnie sylabach by}o coś znajomego. - Czego? - zapytał Doncdot, skupiając uwagę na padających zgłoskach. Zdawało mu się, że rozumie mowę mężczyzny, a wkrótce nabrał pewności, że słyszy swój, acz fatalnie artykułowany język. - Łyyysol... Łyyysol... - jodłował tubylec coraz bardziej przerażony. Pokonali ostatni zakręt. Do płaskowyżu pozostał prosty odcinek traktu. Ścigające pojazdy zmniejszyły dystans. Trzy z nich pędziły łeb w łeb ze srnugolotem, a później powoli, lecz konsekwentnie, zaczęły go wyprzedzać. Smugolot nie był maszyną wyścigową, Donodot bezradnie spoglądał na wskaźnik sygnalizujący, że rozwinęli już maksymalną prędkość. - Nic mnie nie powstrzyma - rzekł. - Staranuję każdego, kto się napatoczy. Tubylec jodłował w kącie: - Cieeebie nie maaa... nie maaa cieeebie... Jeeeden jest Łyyysol w miliardaaach pooostaciii... A cieeebie nie maaa... Smugolot ze świstem sensorów wychynął na płaskowyż. Eskortowały go trzy pojazdy wytracające teraz szybkość. Donodot zdjął blokadę z układu hamulcowego i przejął sterowanie. Skierował smugolot na lewy z prowadzących pojazdów. - Przekonam was o swoim materialnym istnieniu - warknął, wyciskając pełną moc z silników. Kierowca taranowanego pojazdu nie wytrzymał. Czmychnął w bok, pozwalając Donodotowi wyjść do przodu. Przestrzeń między srnugolotem a otwartą furtą burtową statku kosmicznego malała błyskawicznie. 57 śle na cieeebie ogień grooomowyyy - zajodłował tubylec. I dodał: - Jeeeżeli oddaaasz mnieee w ręęęceee moooich rozjuszooonych braaaci... W furtę wniknęli bez hamowania. Siła uderzenia smu-golotu o zaporę śluzy, sparowana polem, zamieniła się w oślepiające wyładowanie energii świetlnej. Furta zawarła się za nimi. Tubylec spał po przebytych wrażeniach. Rozpartym przed przyrządami Donodotem owładnęło uczucie zadowolenia i ulgi, uczucie sympatii do łącznika patrzącego nań z ekranu. - Namieszałeś porządnie, kolego - mówił łącznik z uśmiechem. - Będą musieli zrewidować dotychczasową politykę. Udawać dłużej nie mogą, wątpię też, żeby przywitali nas orężem, kiedy złożymy im oficjalną wizytę. W ogóle zburzyłeś ich niektóre pojęcia o świecie, udowodniłeś, że ich samowiedza opiera się na fałszywych podstawach; uznają to w końcu sami i generalnie przebudują swój światopogląd, bo jak długo można żyć w zakłamaniu i ukrywać przed społeczeństwem prawdę? A jest to prawda z ich punktu widzenia wstrząsająca. Wspomniałem ci już o pewnym założeniu, które przyjęliśmy przy pracy z kompilatorem. Ostatnie dostarczone przez ciebie dane potwierdzają słuszność tego założenia. Istotnie dawno temu na Kwarcie gościła obca cywilizacja, niewykluczone, że byli to przodkowie Dominian albo i nasi, przy czym upierają się historycy. Nazywają tę planetę Epimeteją i twierdzą, że przed setkami tysięcy lat wylądowały na niej nasze statki. Rzekomo nie tylko, że nie ograniczono się do ekspedycji, ale pobudowano na Kwarcie bazy, czego dowodem ma być ów płaskowyż pełniący w przes łości rolę kosmodromu. Co zaś się tyczy makiety i facjat, są to przypuszczalnie obiekty sakralne. Religia jest dość zawiła, ale sporo szczegółów wskazuje, że dotyczy... nas. Dlatego chyba jesteśmy w stanie zrozumieć ich reakcję, reakcję 58 cy w oparciu o doktryny religijne. - W takim oto państwie - kontynuował łącznik - prosto z nieba spadła raptem autentyczna świątynia: miejsce kultu, a zarazem siedziba rządu, z której wylazło realne bóstwo, ucieleśniony model ideału oczekiwanego od wieków. Pojawienie się bóstwa, na dobitkę tak par-szywie rzeczywistego, że urągało wszelkim wyobrażeniom, stało się z wielu powodów niewygodne. Gdyby bóstwo nie było bóstwem albo, wyrażając się precyzyjniej, gdyby bóstwo nie dysponowało siłą, jaką mu przypisywano, bez skrupułów by się z nim rozprawiono. Wszelako strach przed konsekwencjami paraliżował, więc tubylcy postanowili przybysza zignorować, udawać, że go nie ma. Ich rząd osiągnął przy tym następującą korzyść: umocnił w społeczeństwie wiarę w skuteczność i słuszność prowadzonej polityki, bo jak każdy obywatel mógł skonstatować - modły zostały wysłuchane, tyle że gość nie ze wszystkim był wydarzony. Trwało to, dopóki bóstwo nie zbezcześciło własnego ołtarza... Donodot przytaknął. Grały rufowe silniki, a jego umysł zaprzątała ekscytująca myśl: jeśli nauczył się nienawidzić i bać, jeśli zdołał wskrzesić w sobie sympatię, to może nie jest z nim tak źle, może gdy wróci do Domu Ciepła Rodzinnego i stanie przed Estellidą, tą która ustawicznie wodziła za nim swymi niezwykłymi oczyma, może wtedy okaże się, że potrafi... kochać. adioteledagram 042317 star2 pierwmięgwiezd (k.ch, cecha : wypadek nadzwyczajny czas : 0,31379 drogi powrotnej miejsce : sześcian o-g - +q/+u/-v na skutek nieprzewidzianego,Lawinowego rozmnożenia się transportowanych z gai zwierząt pokŁadowe wiwaria zostaty zdewastowane, zwierzęta wdarty się do sterowni hipotermicznej i zniszczymy gtówne urządzenia rozrządu, wszelkie przejawy życia hibernowanych cztonków zatogi ustaty. nie dziaŁają organy sterujące, poważne zagrożenie bloku napędowego, zawiodty wszystkie zabezpieczenia, zwierzęta atakują moje podzespoty. w związku z powyższym wyko-natem manewr alarmowy: sk ierowatem statek w przestrzeń pozagalaktyczną. wiodący ,,pierwszego międzygwiezdn en e, 60 Pracownię Yillandera zwano "Jamą Vi!!anderowską", Yillandera zaś - "Żonglerem genetycznym". O Yillande-rze krążyły przedziwne pogłoski, ale nikt nie wiedział nic pewnego, chociaż wielu chciało. To właśnie pod wpływem nacisku opinii publicznej redakcja "Dioramy" wysłała swego korespondenta, Celestę, do pracowni Yillandera. Celesta, który dostawał drżączki nawet na widok homina w wolierze zooparku, powiedział sobie najprzód: "Ten życiowy pech tym razem mnie zabije", ale potem, pokrzepiony przez przyjaciół słowami otuchy, rzekł: "Sława albo blamaż!" i łyknąwszy podwójną dawkę środków tonicznych, ruszył do "Jamy". Yillander przywitał go spojrzeniem gada: zimnym, nieruchomym, beznamiętnym. Spytał: - Z "Dioramy"? U mnie? Wywiad? Celesta przełknął ślinę, zadreptał w miejscu i rozglądając się z przestrachem za czymś, na czym by mógł bezpiecznie zawiesić wzrok, wybąkał, że byłby dozgonnie zobowiązany, gdyby Yillander znalazł dla niego odrobinę czasu, zaszczycił go swym towarzystwem oraz wspaniałomyślnie pokazał mu to i owo. - No to cho...! - odparł Yillander i obróciwszy się do Celesty plecami, poszedł przodem. Pracownia Yillandera mieściła się w dziesięciu pomieszczeniach tworzących amfiladę. W każdym z nich stały klatki, po suficie puszczono przewody klimatyzacyjne, ze ścian spoglądały emitery promieniowania elektromagnetycznego o długościach fal od infra do ultra. W klatkach coś się ruszało. - Wspaniała pracownia - oświadczył Celesta, przyglądając się swym spoconym dłoniom. - To nie pracownia. To menażeria. Celeście przeszły ciarki po krzyżu: coś z najbliższej klatki patrzyło na niego. Oczami Yillandera. 61 ochryple. - Po co? I tak nic nie skapujesz. Redaktorzy to z reguły kpy. Celestę jakby kto żgnął nożem. - Za to uczeni to dopiero, co? - zagadnął, podnosząc wzrok na Yillandera. Twarz tamtego pozostała bez wyrazu. Z ostrego, różowego grzbietu nosa złuszczał mu się naskórek, a skórę na wystających kościach policzkowych ozdabiała pajęczyna naczyń włosowatych czerwieńszych niż ascetyczne wargi, które Yillander zaciskał, jakby postanowił nie oddychać. - Sam się przekonaj - Yillander wskazał rząd klatek. - Wolałbym jednak... - A co tam zobaczysz? Probówki, retorty, inkubatory. Tutaj patrz! Ważne są konkretne osiągnięcia. Celesta łypnął na klatki. Bardzo zapragnął znaleźć się w redakcji. - W pewnych kręgach - rzekł, aby zmienić nieco temat - twierdzi się, że do swych praktyk używasz zwierząt przywożonych z Gai. - A co mam krzyżować? - warknął Yillander. - Ludzi? U nas zwierząt prawie nie ma, na Dominii też. A Epimetejczycy nałożyli na swoje zwierzaki embargo. No to skąd? - Zapewne odnotowałeś na swym koncie jakieś sukcesy - zaczął Celesta i zaraz ugryzł się w język. Yillander jakby czekał na to pytanie. - Jasne! Cały czas mówię: chodź, popatrz! - zbliżył się do ogrodzenia i wetknął palec w oko siatki. - Tu mam centaura. Sam go tak nazwałem. Trochę homina, trochę eąuusa. A tam canidae z trzema łbami. A mógłbym mu zrobić i dziesięć. - Obejrzał się na Celestę. - No, chodźże, człowieku! Bo później głupoty w tej swojej "Dioramie" będziesz plótł! Celesta z wysiłkiem oderwał stopy od posadzki. W klatce, przed którą się zatrzymał, stało duże zwierzę o wy- 62 szyję, ogon i skrzydła. - Pegaz - powiedział ciepło Yillander. - Eąuus plus aves. Zwierzę popatrzyło na nich, potrząsnęło grzywą, zarżało i zatrzepotało skrzydłami. Celesta odskoczył. Miał już dosyć. - Fantastyczne! - wykrzyknął nieswoim głosem. - Materiał na cały program! Dziękuję za życzliwe przyjęcie. Yillander wyciągnął rękę, jakby chciał złapać Celestę za ramię. - Ależ poczekaj! Pokażę ci jeszcze chimery, hydry, gorgony, tryfony, co zechcesz. - Po co tyle subiekcji? - jęknął Celesta, z watą w kolanach cofając się krok po kroku. W drzwiach trafił na przeszkodę. Obejrzał się i zesztywniał. Przed nim stał homin; miał rogi, chude kosmate nóżki zakończone racicami i długi cienki chwost. - A to mój pomocnik - wyjaśnił Yillander. - Homin ze szczyptą caprinae. Poznajcie się... - zaproponował. Ale Celesty już nie było. Wieczorem Celesta przygotował obszerną relację ze swojej wizyty u Yillandera; relację o swojej odwadze. Zuch - mówiono o nim. Rok -219000, z Hegem na Ziemię Im głośniej klął, tym mniejszy odczuwał strach. Zachłystywał się ordynarnymi słowami, przeklinał swoich rodziców, nauczycieli, siebie i bydlaka, którego miał przed sobą, a który starał się dosięgnąć go kawałem uschniętego konara. Tkwił uwięziony między skałami; nad nim, pod nim, z boków i z tyłu - granit; jedyną drogę ucieczki tarasowało masywne, włochate cielsko wilgotne od potu. Zapas w butlach ugniatających barki malał z minuty na minutę, 63 atmosfer;] tej planety, ale jak długo? Nadmierne dawki azotu i tlenu wkrótce zwalą go 2 nóg, a wtedy sękaty konar... Yitalis klął dzień, w którym udał się do Yoscampy z Koncepcją; wymyślał Voscampie, że zaakceptował Koncepcję i że zgodził się, aby on, Yitalis, pokierował jej realizacją. Pasja, 2 jaką miotał przekieństua, wibracja sU-un głosowych, którą czuł w uszach, skroniach, w całej głowie, sprawiały, że niebezpieczeństwo wydawało mu się mniej groźne, a wyciągnięty ku niemu konar, zakończony szponiastym, uschniętym kikutem, malał do rozmiarów patyka, jakim dzieci droczą się z dziećmi. Yitalis krzyczał jak człowiek przerażony w najwyższym stopniu, jak człowiek, który lada moment oszalały rzuci się do samobójczego ataku i którego od rozstrzygającego, desperackiego kroku powstrzymuje wątła nadzieja, że nadejdzie odsiecz. Lżył dzień, w którym przestąpił progi Biura Planowania Rozwoju i uścisnął dłoń planisty Yoscampy, dłoń podaną uprzejmie i wskazującą mu wygodną berżerę opodal skromnego regału, pod krzewem parzącej utriki. Gdyby Yoscampa przyjął go, jak przyjmowali petentów niżsi urzędnicy BPR-u, gdyby go po prostu zbył, Yitalis, po odżałowaniu czasu zmarnowanego na pracę nad Koncepcją, cieszyłby się dzisiaj życiem i nadrabiał zaległości towarzyskie. Lecz planista potraktował go zdumiewająco życzliwie niczym chorego, z którym dopóty trzeba postępować łagodnie, dopóki nie zjawią się sanitariusze, Z uwagą wysłuchał Yitalisa, prawie nie spuszczał wzroku z jego ust. Jakby go ponaglał, zdjęty narastającą ciekawością. Potem poprosić swoich doradców. Oni także wysłuchali Yitalisa w skupieniu. -- Co powiecie? - zagadnął ich Yoscampa, już przychylnie usposobiony do Koncepcji. Gdybyż okazali się zawistnymi, małostkowymi karierowiczami! -- Hybrydyzacja stosowana przez następeov Vi.Uande.ra mam w domu cerbera i stwierdzam, że jest to zwierzę nadzwyczaj żywotne i zdolne do reprodukcji, choć wynaturzone. - Podzielam twoje zdanie - rzekł drugi. - Oferowana przez Yitalisa technika zmian genetycznych, aczkolwiek odmienna od techniki villanderowskiej, zdaje mi się szansą nie do pogardzenia. -- To na pewno jest szansa! - rzekł trzeci. - Mimo że nigdy nie przeprowadzono eksperymentów genetycznych na organizmach wyższych, wierzę w powodzenie. Zresztą trudno tu mówić o organizmach wyższych. Hominy są wprawdzie prymatami na Gai, ale stoją na niskim szczeblu rozwoju. Co nie oznacza, że nie będą przydatne jako dawcy transplantatów, zwłaszcza po zaproponowanej w Koncepcji przeróbce. Yitalis, uskrzydlony aprobatą profesjonałów, z wysiłkiem panował nad sobą: - Zmiany genetyczne obejmą kilka tysięcy osobników - powiedział z powściągliwością, która go sporo kosztowała. - Niewskazane by było, żeby osobniki te kojarzyły się z osobnikami nieuszlachetnionymi. Spowodowałoby to powstanie niekorzystnych mutacji, a w konsekwencji - wtórną degenerację. Toteż kod genetyczny zawarty w komórkach rozrodczych naszych pupilów winien być o tyle uniwersalny, żeby akceptował gamety pochodzące wyłącznie od osobników uszlachetnionych. Planista i doradcy podziękowali Yitalisowi i zaprosili go na posiedzenie Radv. Yitalis zgromadził i uzupełnił materiały, starannie przygotował się do wystąpienia na forum, lecz nie dano mu dojść do głosu: Koncepcję przeforsowali prokurenci BPR-u. Poszło nadspodziewanie gładko; większość członków Rady nie wiedziała dobrze, o co chodzi, uchwyciła ledwie sens Koncepcji i zadowoliła się końcowymi wnioskami, nieliczni zaś sceptycy ulegli pod ciężarem wskaźników i liczb, którymi rzecznik Yitaiisa sypał jak z rękawa, zawyżając je tak, że jego samego ogarniał 5 - Sukcesorzy 65 tym bliższy jest prawdy. Po obradach Yoscarnpa odciągnął Yitalisa na bok. Potrząsał grzywą opadających na czoło ciemnych kędziorów. - Koncepcja Yitalisa nomen omen! - rzekł. Z jego dużych, błyszczących oczu wyzierało uznanie i wiara. Mądrość. Nikt tak jeszcze nie patrzył na Yitalisa. - Dziękuję - bąknął Yitalis. - Długo zamierzasz tam pozostać? - Do narodzin drugiego pokolenia neohominów, to jest plus minus trzydzieści lat. Rozpaczliwie niska ta ich przeciętna wieku; przy naszej tysiącletniej możemy uchodzić w ich oczach za nieśmiertelnych. Yoscampa odpowiedział na czyjś ukłon. Tonem zwracającym szczególną uwagę na sens słów oznajmił Yitalisowi: - Walczący ze śmiercią pokładają w tobie nadzieję. Towarzyszyć ci będzie sztab anatomogenetyków. Obejmiesz kierownictwo wyprawy. Yitalisowi wydało się wówczas, że wskoczył na grzbiet szczęściu. Z tym przeświadczeniem udzielał wywiadów, jeździł na spotkania, wygłaszał referaty. Czuł, że jest przydatny... potrzebny... niezbędny... Gdybyż się tym zadowolił! Gdybyż wspaniałomyślnie zrzekł się wątpliwego wszak zaszczytu dowodzenia ekspedycją! Gdybyż nie uwierzył przykremu przeczuciu, że kiedy powróci wyprawa, o twórcy Koncepcji nikt już nie będzie pamiętać, za to nazwisko dowódcy znajdzie się na ustach wszystkich. Czyżby pragnął sławy? Nie! Nie? A więc...? Nim osiągnęli pełną podróżną, dogonił ich ścigacz z retortami na pokładzie. "Przesyłam gamety delphinów - depeszował Boscampa. - Przeanalizujcie możliwość uszlachetnienia gatunku delphinidae. Ważne." Yitalis w lot pojął intencje planisty. Gdyby Hegemici dysponowali zastępczymi organami delphinów, mogliby dyktować tym istotom dowolne warunki, zdobyliby nad nimi przewagę; delphini staliby się bardziej ugodowi. Wre- 66 mi akwatoriami. Yitalis niezwłocznie podjął badania, zaprzągł do roboty anatomogenetyków. Skończyli na tydzień przed lądowaniem. Życie na Gai skupiało się głównie w strefie równikowej. Występowało tu największe bogactwo form, przeto Yitalis zdecydował się zrealizować Koncepcję właśnie tutaj. Budowa bazy trwała blisko kwartał. Automaty oczyściły okolicę z lian, gniotowców i paproci i osuszyły teren. Potem wzniosły konstrukcję zewnętrzną. Część załogi doglądała robót wykończeniowych, część pod kierownictwem Yitalisa przeprowadzała pobieżną rejestrację i selekcję napotkanych grup hominów. Odkryto pięć zaskakująco liczebnych stad, na poły koczowniczych, na poły osiadłych, tworzących prymitywne wspólnoty, wyróżniających się spośród pozostałych antropoidów niebywałą wielkością mózgoczaszki. Jakby ewolucja faworyzowała ten gatunek, z tajemniczych powodów zresztą. Kominy te potrafiły rozniecać ogień, posługiwały się prostymi narzędziami i skuteczną we wprawnych łapach bronią: pięściakami oraz tłukami. Były wszystkożerne. Z pięciu stad Yitalis wyłowił po dwieście najokazalszych samic. W trzech przypadkach musiał unieszkodliwić przywódcę hordy rozwścieczonego tak jawnym i bezczelnym łupiestwem. Pojmane samice umieścił w zagrodzie, nacechował i przebadał. Te, które były już w ciąży - wypuścił na wolność. Pozostałe - 876 dorodnych, zdolnych do rozrodu egzemplarzy - sztucznie zapłodnił, używając spreparowanych gamet. Zdenerwowany asystował przy pierwszych narodzinach. Po udanym rozwiązaniu miał łzy w oczach, zupełnie jak autentyczny biologiczny ojciec. Gdyby nie obecność kolegów, przycisnąłby maleństwo do piersi. Zimna rozwaga eksperymentatora wzięła jednak górę nad uczuciami. Yitalis z zadowoleniem stwierdził, że noworodek posiada wyjątkowo dużą płowe, członki zaś ma bardziej ludzkie niż zwierzęce. Zbadanie organów wewnętrznych, których 67 talis postanowił odłożyć do czasu, gdy noworodek stanie się dorosłym osobnikiem, zwłaszcza że towarzysze pilili, aby ruszać dalej. Przenieśli się do drugiej, wcześniej wzniesionej bazy, oddalonej o około jedną piątą długości równika. Tak jak przedtem rozpoczęli od penetracji okolic i tak jak przedtem zapłodnili wyselekcjonowane samice. Operację powtórzyli jeszcze trzykrotnie. Później przeprowadzili się w pobliże oceanu. Zapłodnienie samic delphinidae przemodelowanymi gametami delphinów nastręczyło Yitalisowi najwięcej kłopotów, związanych ze specyfiką środowiska, ale trwało krócej niż którakolwiek z poprzednich operacji: niespełna dwa lata. Yitalis nie czekał nawet na wyniki: śpieszyło mu się. Spieszyło. Bazę numer jeden odnaleźli z trudem, mimo że pracował w niej nadajnik rozpoznawczy. Roślinność zarosła i okryła ją tak szczelnie, iż sygnał nadajnika do urządzeń pelengacyjnych statku docierał osłabiony i zniekształcony, co komplikowało namiar. Przedzierali się przez dżunglę na łazach, sfatygowanych już mocno; krocząca przed nimi awangarda automatów wycinała równy tunel w zielonej gęstwinie. Yitalis pieklił się, bo hałas płoszył zwierzęta i udaremniał obserwację. Kiedy przejeżdżali przez teren ongiś zamieszkany przez jedną z hord, zarządził postój. Samotnie zapuścił się w mroczny, rozwrzeszczany gąszcz, w stronę starych siedlisk hominów. Zastał je zniszczone i w przeważającej części opustoszałe. Po polanach niegdyś tętniących życiem krążyły zaniepokojone czymś zdziesiątkowane stada. Jedynie młodzież swawoliła po dawnemu, ignorując ponure i ostrzegawcze porykiwanie dorosłych. Yitalis przyklęknął w chaszczach na wilgotnej ziemi, w pobliżu hordy dowodzonej przez siwego samca. Zwierzęta okazywały coraz większe zdenerwowanie. Aż naraz pierzchły na najbliższe drzewa. Na polanie został tylko stary samiec. Warcząc gardłowo i potrząsając ściskanym w garści kamiennym tłukiem, wpatrywał się w przeciwle- mał oddech - dwie nieznacznie tylko owłosione człekokształtne sylwetki! To były neohominy. Szły wyprostowane, zerkając na boki, zachodząc rozjuszonego samca z obu stron. Samiec stracił orientację: taktyka napastników uniemożliwiała mu przyjęcie pozycji frontalnej. Jeden z neohominów zamarkował atak, drugi zaatakował. Dopadł samca z tyłu, powalił go, obezwładnił i wyrwał mu broń. Kamienny tłuk zawisł na moment w powietrzu, po czym opadł z trzaskiem na czaszkę leżącego. Samiec zdychał w konwulsjach, a napastnicy tłukiem powiększali dziurę w jego potylicy, żeby dostać się do ciepłego mózgu. Yitalisem wstrząsnęło obrzydzenie. Był świadkiem koszmarnej sceny: dwie prawie ludzkie istoty łakomie pochłaniały parującą zawartość rozbitego czerepu. Na miękkich nogach wrócił do swego łazu. W bazie odzyskał równowagę. Opracował plan kontroli migracji uszlachetnionych hominów i dokonał wiwisekcji na trzech odłowionych sztukach. W trakcie zabiegu nie mógł się pozbyć uczucia satysfakcji, że oto bierze odwet za tamtą zbrodnię dokonaną na niewinnym stworzeniu. Test na przydatność transplantacyjną badanych organów wypadł pozytywnie. Można było myśleć o schwytaniu i dostarczeniu do hegemskich banków protez pierwszych egzemplarzy neohominów. Kierownictwo wycieczki Yitalis powierzył swemu asystentowi: nie chciał w niej uczestniczyć. Nieodparcie ciągnęło go tam, na tę polanę, gdzie rozegrały się dramatyczne wypadki. Z komory towarowej wyprowadził polatawiec i wystartował. Na co liczył? Dlaczego nie opamiętał się w porę? choćby wtedy, gdy po nużącym krążeniu nad dżunglą uznał, że nigdy nie odnajdzie tej przeklętej polany. Co za fatum kazało mu wylądować na tych kamienistych wzgórzach? Czego szukał między skałami? Kiedy stanął oko w oko z tym neohominem, wydało mu się, że spotkał kogoś z załogi ucharakteryzowanego dla 68 69 tamten zrobił pierwszy ruch, Yitalis poczuł się nieswojo. Nad wyraz nieswojo: broń została w polatawcu, kilkaset kroków stąd. Szacowali się wzajemnie. Neohomin wysunął prawą nogę do przodu i płynnie przeniósł na nią ciężar ciała. Znów zastygł, jakby bał się spłoszyć Yitalisa. Yitalisowi wprost nie mieściło się w głowie, że oto rozpoczęła się między nimi rozgrywka o najwyższą stawkę. Nie, to absurd! ten bydlak nie jest aż tak głupi, żeby rzucić się na Yitalisa! Jaki miałby z niego pożytek? Nagle Yitalis znalazł odpowiedź na to pytanie. Odwrócił się na pięcie i z gardłem dławionym strachem pognał w stronę polatawca. Utknął za zakrętem w szczelinie skalnej. Bydlak usiłował wcisnąć się za nim, ale był zbyt masywny; próbował dosięgnąć go ręką - okazała się za krótka. Yitalis zrazu miał nadzieję, że neohomin da za wygraną: umięśnione cielsko znikło z wylotu szczeliny. Wkrótce jednak bydlak był z powrotem, uzbrojony w sękaty konar. I wtedy Yitalis zaczął krzyczeć. Pojął, że neohomin nie zrezygnuje, że dopnie swego, choćby miał warować przy szczelinie do końca życia i choćby paradowały mu przed nosem zastępy takich samców jak ten upolowany na polanie. Yitalis był nader apetycznym kąskiem. Ileż pyszności znajdowało się w tak olbrzymiej głowie... - Bydlaku, czy nie widzisz, że to tylko hełm?! - załkał Yitalis. Potem stracił przytomność. Rok -148200, Hegem Klinika Nymfeliusa mieściła się w nowoczesnej, okazałej budowli, co Ogowa stwierdził z zadowoleniem. Jedyna droga prowadząca z metropolii, wylana piaskową 70 kazał ją zbudować nie tyle z myślą o przyszłych pacjentach, co o wrogach krytykujących metody i skuteczność stosowanej przez niego terapii. Przyległy do kliniki teren utwardzono równo ociosanymi blokami granitu. Tuż za nim wyrastała gonna i zwarta ściana lasu z przewagą drzew, których nasiona sprowadzone zostały aż z Układu Solarnego. Po gładkich, szerokich stopniach Ogowa dostał się do pustego, skąpo oświetlonego holu. Przeszedł wzdłuż szeregu drzwi i wytężając wzrok odczytał skróty literowe. Odgłos jego kroków odbijał się od sklepienia i rozbrzmiewał zwielokrotniony; Ogowa miał wrażenie, że lada moment zdenerwowani pracownicy kliniki wyjrzą na korytarz, aby zbesztać intruza ośmielającego się zakłócać im spokój. Zza kolejnych, mijanych drzwi dobiegło go plaśnięcie. Po krótkiej rozterce zaanonsował się gongiem. - Tak, tak, proszę - usłyszał. Wszedł. Obok biurka, stanowiącego podstawowe wyposażenie pomieszczenia, klęczał mężczyzna. Zbierał kartki wysypane z grubych, twardych okładek. Miał płowe włosy i mimo dojrzałego wieku, puszysty, delikatny zarost na twarzy. Ta twarz o dziewczęcych rysach wydała się Ogo-wie znajoma. - Nymfelius, szukam Nymfeliusa - powiedział. - Czy to ty nim jesteś? Tamten zaprzeczył. Przez usta przeniknął mu uśmiech. Zwą mnie Mathenide - oświadczył wstając z klęczek. Zebrane kartki uformował w plik i wsunął między okładki. - Nymfeliusa tutaj nie ma. Nie ma tu zresztą nikogo oprócz nas dwóch, jeżeli przychodzisz sam. I oprócz zamro-żeńców. Nazwisko Mathenidego nie było Ogowie obce, nie kojarzyło mu się jednak z żadną konkretną osobą. Wszelako fakt, że spotkał go w biurze kliniki, świadczył, że Mathenide jest kimś z personelu, może nawet asystentem Nymfeliusa. - Przyjedzie za tydzień. 71 - To mi pokrzyżowało plany - wyznał otwarcie. - Nie spodziewałem się, że Nymfelius wyjedzie. Mathenide uniósł prawą brew. Przyjrzał się stojącemu przy drzwiach Ogowie. - Musisz z daleka przybywać - powiedział. - Brakuje ci, jak stwierdzam, rozeznania. Nymfelius nigdzie nie wyjeżdżał. Został deportowany. Ogowa zmieszał się. Podejrzewał, że Mathenide czeka na wyjaśnienia. - Przyleciałem z Epimetei - rzekł. - Studiowałem tam medycynę. Tam też wpadła mi do rąk rozprawa Nymfeliusa, tytułu nie pamiętam, chyba nawet nie miała tytułowej strony. To był jeden z tych skryptów niemile widzianych na uczelniach. Ośmieszał, ale przekonująco, obecną technikę i celowość transplantacji. Później spotykałem się z różnymi opiniami o pracy Nymfeliusa; kilka autorytetów naukowych wyrażało się o nim z najwyższym uznaniem. Stąd moja wizyta. Myślałem, że może uda mi się dostać do zespołu Nymfeliusa, nauczyć się czegoś nowego... - Ach tak - powiedział Mathenide z zagadkowym półuśmiechem. - Nymfelius zdziwi się, kiedy usłyszy, że wieści o jego sukcesach dotarły aż na Epimeteję. - Ma tam wielu zwolenników - dorzucił niepewnie Ogowa. Mathenide roześmiał się. - Zabawne - rzekł. - A tutaj go prześladowano. - Spojrzał z zaciekawieniem na Ogowę. - Nie jesteś przypadkiem immunologiem albo, co gorsza, anestezjologiem klasycznym? - spytał, a gdy otrzymał odpowiedź przeczącą, dodał niemal ze smutkiem: - Szkoda. Sprawiłbyś Nymfeliusowi podwójną radość. On ich nie cierpi. Ogowa zbliżył się do biurka. Nie opuszczała go niepewność. - Jest więc szansa, że Nymfelius mnie przyjmie? - Nie widzę przeszkód. - Jakby pod wpływem nagłej myśli, Mathenide ruszył do szafy. - Nymfelius wbrew 72 wników i dzielił się z nimi wiedzą. Z zawiści rozpuszczano i rozpuszcza się do dzisiaj o nim plotki, że jest stetry-czałym, opryskliwym staruchem, który stosuje kabalisty-czną kurację, a swe pseudonaukowe, o wątpliwej skuteczności praktyki terapeutyczne trzyma w głębokiej tajemnicy. Owszem, początkowo, nim przerzedziły się szeregi prześmiewców, Nymfelius odizolował się od nich, był to gest samoobrony, w końcu jak długo można dobrowolnie wystawiać się na szyderstwa bądź wręcz je prowokować? - Mathenide wyjął z szafy dwa kitle aseptyczne. Jeden nałożył, drugi podał Ogowie. - To raczej ty, zważywszy wszystkie za, a zwłaszcza przeciw, powinieneś mieć skrupuły. Został ci tydzień, niespełna tydzień do namysłu. Teraz, jeśli chcesz, nałóż fartuch i chodź ze mną. W podziemiach wyrobisz sobie pogląd na charakter przyszłej pracy. Ogowa narzucił na siebie kitel. Podążył za Mathenidem. Pneumatycznym dźwigiem osobowym zjechali dwie kondygnacje w dół. Zaraz po wyjściu z windy poczuli chłód płynący wraz z zapachem środków odkażających z głębi korytarza. Poszli tam, prowadzeni wyprzedzającą ich seledynową świetlną smugą padającą ze ścian. Minęli podwójne drzwi i znaleźli się w hali krioni-cznej, wąskiej i długiej, przedzielonej wzdłuż taflą grubego szkła. Opodal wejścia, na kamiennej posadzce pod ścianą stały dwa wózki operacyjne. Dalej hala zionęła pustką. Ogowa bez wyraźnego celu, rozglądając się, podszedł do szyby. I wtedy z tamtej strony zapłonęło mocne, zimne światło, ukazując równy rząd kuwet chłodniczych. Zajmowały je nagie ciała otwarte na całej długości klatki piersiowej. W ciałach tych ginęły sploty przewodów. Obok każdego wezgłowia w kryształowym, sześciennym pojemniku wypełnionym płynem odżywczym unosiła się galaretowata, szara bryła mózgu. - Oni również czekają na Nymfeimsa - powiedział Mathenide. 73 czaszki najbliższego hibernata. - Tak, tak - podjął Mathenide, widząc zaskoczenie Ogowy. - Także w technice hipotermii Nymfelius zdystansował rywali. Przy dalekich lotach kosmicznych, przy anestezji klasycznej obniża się ciepłotę ciała do plus 31 stopni, co wystarczy, żeby wyłączyć korę mózgową i znacznie spowolnić procesy życiowe. Przy niższych temperaturach zarysowują się już różnice wrażliwości poszczególnych organów wewnętrznych. Owa dyferencjacja zniechęca chirurgów krionicznych do stosowania niskich temperatur, wymaga bowiem indywidualnego traktowania każdego z narządów. Nie zniechęciła jednak Nymfeliusa, ba, on poszedł jeszcze dalej: w jego hibernatorach ciepłota organizmów obniżana jest do minus 50 stopni. Wszelkie przejawy życia, jak choćby metabolizm, są praktycznie nie do wykrycia. Człowiek wpada w letarg graniczący ze śmiercią. Naturalnie odwracalną. - Matheride zamilkł, aby sprawdzić, czy Ogowa go słucha. - Metoda jest skomplikowana i wymaga użycia niezamarzających ustrojowych płynów syntetycznych. Na poddanym zimnej anestezji organizmie dokonuje się wiwisekcji, ściągając równocześnie krew. Na jej miejsce wpompowuje się oziębiony płyn organiczny zawierający między innymi związki lityczne znoszące w ustroju człowieka naturalne bariery ochronne przed zimnem. Nieco wcześniej od reszty ciała oddzielony zostaje mózg. Jakkolwiek żyje on życiem utajonym, potrzebuje tlenu więcej, niż może mu dostarczyć płyn wprowadzony do organizmu zamiast krwi. Dlatego przechowuje się go w schłodzonej odżywce. Mathenide przespacerował się wzdłuż szklanej przegrody. - Ci ludzie mogą w tym stanie przetrwać wieki - po- . wiedział - a postarzeją się o lata. W dowolnej chwili można ich przywrócić do życia, ale... ten tutaj na przykład ---- wskazał pierwsza z brzegu kuwetę - ma wątrobę zaatakowaną rakiem, tego hibernowano w stanie ciężkiego ziwnłu, tej zaś obie nerki uległy daleko posuniętemu /wyrodnieniu. I tak do końca. 74 Mathenide odwrócił się doń frontem i wbił ręce w kieszenie kitla. - Otóż nie - oświadczył. - Żadne z nich nie zgadza się na transplantację. Z tego też powodu znaleźli się tutaj, a nie w którejś z tych lecznic, gdzie montuje się ludzi jak, nie przymierzając, roboty. Odmawiają przyjęcia jakiegokolwiek przeszczepu. I nie są to bynajmniej wyjątki. Ci, których tu widzisz, stanowią zaledwie znikomą cząstkę czekających na swoją kolej; niejednokrotnie stan owych czekających jest krytyczny. A jednak ryzykują. - Mathenide zmarszczył brwi. - W ogóle do transplantacji ludzie zaczynają się odnosić z rezerwą. Ongiś, gdy ten dział chirurgii był jeszcze w powijakach, każdy udany przeszczep uznawano za sukces. Później, w miarę rozwoju immunologii zaczęto poczynać sobie coraz śmielej, aż nadszedł czas, że operacje przeszczepiania wpisano na listę łatwiejszych zabiegów chirurgicznych. Nie było przypadków nieuleczalnych. Przedtem osobnik, który zmarł w drodze do lecznicy, zasilał bank protez. Potem, kiedy przybyło placówek medycznych, kiedy wystarczyło przynieść do specjalisty głowę, a on z byle odpadków potrafił dosztukować do niej resztę, wyszło na jaw, że banki protez są puste. Zabrakło dawców. - Mathenide zachichotał. - To chyba pomija się milczeniem na waszych uczelniach? - zagadnął i nie pozwalając przeszkodzić sobie odpowiedzią, kontynuował: - Zaczęto na gwałt rozglądać się za nowym źródłem. Bodajże Yillander, nie, Yitalis, zwrócił uwagę anatomów na istoty zamieszkujące Gaje, potomków, wybacz mi tę prawdę historyczną, epimetejskich praszczurów. Współcześni Epimetejczycy nie przyznają się do pokrewieństwa z tymi stworzeniami, ale faktem jest, że ich antenaci wylądowali na Gai i skrzyżowali się z gatunkiem homininae. Powstałe z tych związków hominy przypominały budową swych rodziców, posiadały nawet sporo inteligencji. Anatomogenetycy pod kierunkiem Yitalisa przetestowali przedstawicieli hominów i orzekli, że po małych poprawkach genetycznych stworzenia te nadawać 75 kształcenia Gai w gigantyczny bank żywych, obliczonych na przyszłość protez, z których korzystamy po dzień dzisiejszy. Są to niewątpliwie protezy drogie, gdyż w ich cenę wkalkulowany jest koszt odławiania i transportu, lecz w niczym nie ustępują autentycznym organom, zaryzykowałbym stwierdzenie, iż są od nich doskonalsze. Mimo to zaufanie do protez słabnie, rośnie natomiast do metody Nymfeliusa. Ogowa przytaknął. Trochę zdeprymowały go wywody Mathenidego nawiązujące do niechlubnej działalności jego przodków. - Nymfelius zrezygnował z transplantacji tradycyjnej? - zapytał, by pokryć zmieszanie. - Nymfelius zrezygnował z transplantacji w ogóle - sprostował Mathenide. - Na początku kariery naukowej przebywał jakiś czas w Układzie Solarnym, na Gai właśnie, gdzie natknął się w toku badań na pewien typ bezkręgowców nazwanych później przez niego plathelmin-thesami. Te bardzo różnorodne pod względem wyglądu i trybu życia, drobne, zazwyczaj wodne drapieżniki wyróżnia spośród wyżej zorganizowanych zwierząt nie spotykana w Układzie Naszym cecha: posiadają zdolność regeneracji, przy czym jest to coś więcej niż zwykła regeneracja reparatywna. Z pokrajanego na dziesięć kawałków plathelminthesa wyrasta tyleż samo nowych plathelmin-thesów. Można też doprowadzić do zrośnięcia się dwóch osobników albo spowodować wytworzenie się dwóch głów u jednego osobnika. Nymfelius po żmudnych zabiegach wyodrębnił z plazmy komórkowej owych osobliwych robaków substancję wywołująca odradzanie się utraconej części ciała. Substancja ta okazała się skuteczna również w przypadku człowieka. Mathenide urwał. Obrzucił wzrokiem cichą, zalaną światłem halę i skierował się wolno do wyjścia. Ogowa ruszył za nim dopiero, gdy tamten przekraczał próg. - Ależ to rewelacja - powiedział zduszonym głosem. - Przewrót! 76 uśmiech. - Ta metoda zrewolucjonizuje medycynę - dodał Ogo- wa. Zajęli miejsca w windzie. Z przeciągłym sykiem pomknęła w górę. Mathenide otworzył drzwi i puścił Ogowę przodem. - Przede wszystkim jest bezsprzecznie tańsza - oświadczył, kiedy na powrót znaleźli się w pomieszczeniu biurowym. - A trzeba ci wiedzieć, że ekonomia w medycynie wbrew pozorom ciągle ma decydujące znaczenie. Sama zaś technika regeneracji jest w jakimś sensie czystsza, doskonalsza, bardziej zgodna z naturą od techniki przesz-czepieniowej. Po kuracji człowiek pozostaje ten sam, nie jest nosicielem cudzych narządów, ma świadomość, że jego organizm zwalczył chorobę, że jest odrodzony; po kuracji człowiek odnosi się do swego ciała z pełnym zaufaniem. - A jak przebiega proces odnowy? - No cóż, proces odnowy można podzielić na dwie fazy. Pierwszą już widziałeś; polega na głębokiej anabiozie, z czym znakomicie radzą sobie automaty. W drugiej fazie ożywia się chory organ. Załóżmy, że jest nim serce porażone infarktem. Obszar objęty martwicą, a właściwie samo jej ognisko, zostaje chirugicznie usunięte. Natychmiast po ekstyrpacji zdrową pozostałość organu zasila się krwią z dodatkiem anabolicznych środków przyśpieszających biosyntezę. Równocześnie do krwi podaje się substancję Nymfeliusa, która poprzez aktywizację podziału i różnicowania się komórek powoduje odtworzenie utraconej części. Uściślając, substancja Nymfeliusa zmusza komórki do odczytania i zrealizowania zakodowanej w ich DNA informacji w ilości większej niż ta, którą spożytkowują normalnie dla budowy własnych białek. Długość procesu odnowy jest różna dla różnych narządów i zależy od stopnia zaawansowania choroby. Z reguły nie przekracza połowy roku. Później przechodzi się do powolnego ożywiania całego organizmu. Trwa to przeciętnie miesiąc. W tym czasie pacjenci otrzymują potężne dawki hormonów i na- 77 docierając do najdalszych zakątków budzącego się ustroju, przywraca mu świeżość, niejako go odmładza. - Jest to rzeczywiście proces odnowy w najszerszym, pojęciu - powiedział Ogowa. Był wciąż pod wrażeniem tego, co zobaczył w hali krionicznej i słów Mathenidego Wrażenie to wzmacniało przekonanie, że deportacja Nym-feliusa była ze wszech miar krzywdząca i niesłuszna. Swymi myślami podzielił się z Mathenidem, dodając: - Nie rozumiem jednak powodów... - Zawiść - odparł Mathenide. - Głównie zawiść. Ponadto metoda Nymfeliusa stawia pod znakiem zapytania potrzebę zatrudniania anestezjologów, nie mówiąc już o immunologach; przecież to druzgocący cios wymierzony rzeszom specjalistów! Z punktu widzenia metody regeneracji ich przydatność jest zerowa. Dla wszystkich stało się jasne, że jeżeli Patronat Medyczny udzieli Nymfeliusowi poparcia, wkrótce po tym anestezjolodzy i immunolodzy stracą pracę. Ale Nymfeliusowi takiego poparcia nie udzielono, ponieważ syn ówczesnego patrona pobierał nauki akurat z zakresu immunologii. Swojej żonie, anestezjologowi, patron też nie myślał szkodzić. Dlatego po prostu nie zareagował na wieść o nowej metodzie. Zareagowali natomiast zawodowo zainteresowani. Posypały się kalumnie, stosowano rozmaite dotkliwe szykany administracyjne, moralno-etyczne; wreszcie za aprobatą patrona uknuto perfidny plan, który miał skompromitować Nymfeliusa. Ówczesny patron ukazuje się nam jako dwuli-cowiec, bo zważ: z jednej strony pragnie Nymfeliusa pognębić, z drugiej: potajemnie powierza jego opiece żonę cierpiącą na niewydolność krążenia. Żonę, którą podobno bardzo kochał. Przywiózł ją zresztą osobiście tutaj, do kliniki Nymfeliusa i polecił jego asystentowi roztoczyć nad nią szczególną opiekę. Po kwartale tego samego asystenta wciągnął do spisku. Plan przewidywał zamianę programu w pracującym regeneratorze. Trzeba ci wiedzieć, że podczas czterotygodniowego okresu reanimacji, czyli do momentu odzyskania przez hibernata świadomości, a co za 78 szczy się aparatura, dodajmy, niezawodna. Do hali krionicznej nie zagląda się prawie wcale, asystent miał więc łatwe zadanie. Zamiana programu, chociaż pacjent jest już w zasadzie zdrowy, może doprowadzić do poważnych powikłań. Na to liczono i nie przeliczono się. Przypadek zrządził, że asystent, przez niedopatrzenie lub mylnie interpretując nakaz, zamienił program w regeneratorze resus-cytującym żonę patrona. Założony przez niego program został wcześniej przygotowany dla mężczyzny, na wypadek dość typowego schorzenia. Przez cały miesiąc powrotu do zdrowia kobieta dostawała pokaźne dawki hormonów męskich. Z wiadomym efektem. - Zmiana płci - skonkludował Ogowa. - Patron pożegnał się z życiem nazajutrz po otrzymaniu wiadomości. Stało się to nad ranem w jego rezydencji z dala od miasta. Na ratunek było za późno. Sekcja wykazała ukrytą wadę serca. Rada Patronacka, nie czekając na wyniki śledztwa, które skądinąd prowadzono dziwnie ślamazarnie, pod wyraźną presją powzięła jednomyślną decyzję: postanowiła skazać Nymfeliusa na dożywotnią deportację. Wyrok został wykonany. Mathenide zamilkł. Przesunął po blacie biurka plik papierów z miejsca na miejsce i lekko uniósł ramiona, jakby chciał powiedzieć: "To wszystko, co miałem do zakomunikowania." - A - Ogowa przełknął ślinę - a czemu Nymfeliusa ułaskawiono? Co wpłynęło na zmianę decyzji Rady? - Powinieneś raczej zapytać: kto? - Mathenide z niezrozumiałym rozbawieniem pogładził się po policzku, muskając opuszkami palców delikatny zarost. - Oczywiście nowy patron medyczny. Jest nim osoba, która była żoną poprzedniego patrona. Tak wysokie stanowiska mogą zajmować wyłącznie mężczyźni, więc chyba jasne, że owa osoba, zawdzięczając Nymfeliusowi swój awans, pragnie bodaj w części się zrewanżować. Gra uczuć na twarzy Mathenidego przykuła uwagę Ogowy. Odniósł wrażenie, że Mathenide bawi się jego 79 aż on sam na to wpadnie, ale z każdą sekundą zdaje się tracić nadzieję, a nabiera przekonania, iż on, Ogowa, błądzi myślami zupełnie gdzie indziej i coraz bardziej oddala się od właściwego tropu, co Mathenidemu sprawia dodatkową satysfakcję, o czym świadczy ta filuterna mina. - Gdyby Nymfelius robił ci trudności - rzekł Mathe-nide, wyciągając dłoń na pożegnanie - w co mocno wątpię, bo znam tego człowieka nazbyt dobrze, powołaj się na mnie. I wtedy Ogowę olśniło. Ta myśl wprawiła go w stan niemej tępoty: - To... ty! - wykrztusił. Mathenide odpowiedział szerokim uśmiechem. - I stwierdzam - dodał - że w nowej skórze czuję się o wiele, wiele lepiej. Rok -70500, Hegem Hebanon postarzał się przedwcześnie. Czuł się stary, tak stary, jak stare były klony w parku, w którym co dnia zażywał świeżego powietrza. Żaden z dawnych przyjaciół Hebanona nie rozpoznałby go w tym snującym się sennie skrajem wyludnionych alejek, zapatrzonym w czubki swoich butów, z natury milczącym człeku, a gdyby rozpoznał, znikłby mu czym prędzej z oczu, aby samemu nie zostać rozpoznanym. Hebanon po swej życiowej porażce w krótkim czasie stracił pracę, kolegów, szacunek i popularność, słowem wszystko prócz nadziei - nikłej, lecz ostatnio, bez racjonalnego uzasadnienia rosnącej - która utrzymywała go przy dość aktywnym życiu spędzanym na ogół w salach konceptronu. Niedawno odważył się po raz pierwszy - kusiło go to od lat - zanieść tam konspekt swego chybionego projektu i zażądać dowolnej kreacji pozytywnej. 80 dmuchaną przed laty i okrytą śmiesznością sprawę; nie pomylił się, chłopak wprawdzie okazał zdziwienie, że daje mu się papiery zamiast konkretnego przedmiotu, jakie zwykle przynoszono i które służyły jako podstawa do zainicjowania in-spe skopii, ale przyjął je bez komentarzy i zaprogramował konceptron zgodnie z poleceniem. Hebanon przeżył ten seans ciężko: rozmach, z jakim aparatura symultaniczna zrealizowała wizję, przekroczył jego najśmielsze oczekiwania, przeraził go wręcz; Hebanon miał uczucie, że konceptron odgadł jego najskrytsze marzenia i rozmyślnie postanowił skarykaturować dodatnie strony projektu, że celowo odtworzył przed nim tak spotwomiałe od wszelakich wspaniałości obrazy, aby mu obrzydzić ów projekt raz na zawsze. Hebanon obiecał sobie nie zajrzeć więcej do sal konceptronowych, ale już po dwóch tygodniach był tam z tym samym projektem. Nadzieja, którą żył, a do której nigdy by się nie przyznał, była również powodem jego regularnych spacerów po parku, gdzie dawno temu znalazł - pozornie, jak się później okazało - odpowiedź na dramatyczne wówczas pytanie. Pachniało wilgotnym poszyciem. Z sąsiadującego z parkiem rezerwatu dobiegały porykiwania neohominów, które już od wieków nie wzbudzały w transplantologach entuzjazmu i teraz, pozostawione na pastwę losu, dziczały między drutami. Pojedyncze osobniki sporadycznie wymykały się stamtąd i buszowały po mieście, siejąc popłoch, dopóki Służba Zootechniczna nie umieściła ich na powrót za ogrodzeniem albo w usypialni. Wśród monotonnego szumu żółknących liści opadały wirujące, skrzydlate nasionka klonu. Hebanon przycupnął na występie okalającym pusty, nagi cokół. Coraz częściej nogi odmawiały mu posłuszeństwa. U podnóża cokołu, zwrócony do Hebanona plecami, siedział mężczyzna ubrany w brązową, przybrudzoną katankę z termolenu, jaką nakłada się w spiekotę. Co chwila przykładał do ust ściskany w dłoniach antałek i pociągał kilka łyków. Mamrotał coś pod nosem. Hebanon odkaszlnąi głoś- 6 - Sukcesorzy 81 na niego przez ramię. Czknął głęboko i wyzywająco. Był młody, twarz miał nabiegłą krwią, zaczerwienione oczy i włosy w nieładzie. Po niechlujnej, strąkowatej brodzie spływały mu kropelki wina. - Czego, morrrdeczko? - zagadnął ochrypłym tenorem. Z wysiłkiem i jakby z niechęcią, nie odrywając siedzenia od ziemi, odwrócił się do Hebanona przodem. - Na babcię czekasz, dziadku? Hebanon, gdy tylko zorientował się, że mężczyzna jest pijany, dźwignął się z miejsca, aby odejść: przebywanie w towarzystwie osobników nietrzeźwych uważano powszechnie za uwłaczające i ryzykowne. Ale w rysach mężczyzny było coś wywołującego falę wspomnień, coś, co kazało Hebanonowi pozostać. - A ty? - zapytał, nadając słowom uprzejme brzmienie. - Czy także na kogoś czekasz? - Znajome oblicze wciąż przykuwało jego uwagę. Usiłował odnaleźć w nim cechę, która by mu pomogła ustalić personalia mężczyzny. Młody zarechotał obelżywie. - No - potwierdził. - Na sfrajerowanych staruchów, hy hy hy! Hebanona nie zraziło to bezprzykładne chamstwo. Gorączkowo przetrząsał pamięć. - My się chyba znamy - szepnął. - Ja... - Pewnie! - mężczyzna przytknął do warg kurek antałka, odchylił do tylu głowę i zakrztusił się. - Hy hy hy! Pewnie, że znasz mnie, gamoniu jeden! Wszyscy naokoło mnie znają, tylko nikt się nie przyznaje. Na razie znalazł się jeden: ty. - Otarł rękawem usta. - Jak mnie nie mają znać, jak pokazywali mnie od takiego kurdupla, co szczy w majtki. No, może tu to nie tak, i całe szczęście, przynajmniej nie wytykają człowieka palcami. Uciekałem, uciekałem, aż wreszcie chyba znalazłem kryjówkę. Na przykład ty, gapisz się i gapisz, niby znasz mnie, ale nie znasz. Hebanon odwrócił wzrok. Głos rozmówcy również nie był mu obcy. 82 - Widziałem... Prawdopodobnie widziałem... Mężczyzna machnął ręką. - Wszyscy widzieli, morrrdeczko. Nawieszali plakatów i tych różnych... Nasze dziecię ma roczek, nasze dziecię ma półtora roczku, nasze dziecię je zupkę, nasze dziecię robi kupkę; pooglądałem se kiedyś te fotogramy, od samego kartkowania głowa może rozboleć; a na jednym plakacie, nawet niedawno go widziałem, wisiał na rogatkach, na zapomnianej ruderze, zapaćkany i zabazgrolony, wyblakły ze starości, no i na nim jakaś kanalia wypisała zaraz pod moim zdjęciem: "bachor ludzkości". Ha, nie bez racji... Żeby czarnica tego łachudrę! Młody pił łapczywie i długo, a potem równie długo łapał oddech. - Wnet mi przejdzie... Słabnę z dnia na dzień... Tylko to mnie jeszcze trzyma - poklepał ściskany między kolanami antałek. - Dobre jest, inaczej się po tym myśli... Mój brat podobno nigdy tego nawet nie skosztował... Bałwan! - zaśmiał się i dorzucił z pijackim przekonaniem: - Dlatego szlag go trafił. Ciut za wcześnie albo ciut za późno, jak kto woli. Tak by mnie nie było i tak by mnie nie było, ale jestem. Na darowanym... - zajrzał Hebanonowi w twarz. - A ty, morrrdeczko, nic a nic nie pojmujesz? Nie? Znaczy, że odpowiednie wynalazłem se miejsce, nie znają mnie tutaj... Mógłbym ci ostatecznie zasunąć parę detali, bo aż ci uszy płoną, ale jeszcze weźmiesz i wykopyrtniesz jak mój brat, ojciec i matka w jednej osobie. Nie, matka to probówka, a ojce - genetyki, żeby ich... Hy hy, jak se przypomnę... A brat był mądry, w fizyce kombinował - mężczyzna zamyślił się. - Zajmował się badaniem zmiennych pól grawitacyjnych - rzekł nadspodziewanie rzeczowo. - Interesowała go zwłaszcza strona praktyczna, czyli możliwość budowy grawi-tolotu. Prace były niemal na ukończeniu, brakowało jedynie - młodzieniec parsknął z sarkazmem - bagatela... projektu anihilatora kwantów grawitacyjnych. Jego współpracownicy z uporem twierdzą do dzisiaj, że pro- 83 tatki, a jeśli robił, to dotyczące nieistotnych szczegółów, i kiedy umarł, prace nad grawitolotem utknęły w martwym punkcie. No i klapa... Hebanon był wstrząśnięty. Niemrawo poruszał szczękami i patrzył, jak tamten wlewa w siebie wino. Mężczyzna strzepnął krople z brody - odbiło mu się - po czym podjął: - Czuję, że odżywam, morrrdeczko... Wreszcie mogę robić to, na co marn ochotę. Najgorsze, że ci szubrawcy odebrali mi abonament jak jakiemuś aspołecznikowi. Teraz wszystko, łącznie z żarciem i ciuchami, muszę fasować z tych Kontrolowanych Magazynów Zaopatrzenia, a tam wino racjonują. Nie podobało się kołkom, że wystawiam se czeki wyłącznie na sikacza, oni zmuszają człowieka, żeby jadł i ubierał się jak należy... Chcieli zabrać mi tę kurtkę, co mam na grzbiecie, i dać nową, bo ta brudna i niestosowna... A gówno! Jest wolność czy nie? To mój interes, jak żyję i czy piję, czy nie piję, nie? Wystarczająco długo znęcali się nade mną, mam chyba prawo decydować o własnym losie, nie prosiłem się na świat i nie moja wina, że jakiemuś szajbusowi zachciało się mnie spłodzić... - mężczyzna zarechotał przesadnie głośno. - Jak pomyślę o tych pierwszych próbach... - splunął siarczyście i ożywił się. - Znam tę historię ze słyszenia, opowiadał mi jeden... o tym gościu, co tak ładnie to wykoncy-pował. Jak już ludzie opuścili ręce, zjawił się właśnie ten gość ze swoim panaceum. Wystarczyła mu jedna komórka, żeby stworzyć z niej cały organizm... Hebanon przytaknął machinalnie. Wynurzenia nieznajomego przywołały mu na pamięć lata, kiedy pracował nad swoim odkryciem. Obojętnie jaka komórka, płciowa czy będąca elementem dowolnego narządu, wyposażona jest w komplet informacji o ustroju, z którego pochodzi. Ale podczas gdy komórka płciowa wykorzystuje pełny zestaw zakodowanej w jej wnętrzu informacji, komórka somatyczna potrafi zrealizować wyłącznie ten znikomy składnik 84 niany przez mężczyznę preparat, nazwany lekceważąco i w uproszczeniu panceum, powodował, że komórka somatyczna zachowywała się niczym zapłodniona komórka płciowa. Gdyby więc z ciała Hebanona pobrano jakąkolwiek komórkę i potraktowano ją owym preparatem, z komórki tej rozwinąłby się drugi identyczny Hebanon. Tak, to była szansa, jedyna szansa wskrzeszenia zmarłego przedwcześnie fizyka. Młody osuszył antałek do dna, wymierzył mu kopniaka i znowu przycupnął pod cokołem, bliżej Hebanona. - Tamci pognali co tchu do zimnicy, do tego krio-tronu, gdzie leżał mój brat. Mało brakowało, a już by nie leżał, bo dzień wcześniej miano go kremować, tylko nikt się nie zgłosił po zwłoki. Wycięli mu kawałek płuca, ale taki, że starczyłby na obsadzenie akademii fizycznej i podetkali pod nos temu gościowi. Gość zabrał się do roboty i... Hy hy hy! Heca wyszła zupełna... Rosło toto w sztucznej macicy i rosło, tyle że coraz mniej podobne do człowieka. Kudłate takie jak prehistoryczny Epimetejczyk i z kretesem zidiociałe. Dopiero ktoś se przypomniał, że brat chorował na zapalenie płuc i w młodości dali mu przeszczep od jakiegoś neohomina. Zanosiło się na grubszą aferę, bo tymczasem zwłoki spalono. Kilku odpowiedzialnych facetów poleciało do tego gościa i - Ratuj! - wołają. - Jak mam ratować? - gość do nich, a ci zębami dzwonią. Tylko dzięki czystemu przypadkowi te genetyki wybrnęli jakoś. Okazało się, że gość po pobraniu wycinka wrzucił ten kawałek płuca do zamra-żalnika, wrzucił, bo nie było komu naprawić spalarki w pracowni, a gość nie lubił, jak mu coś w laboratorium śmierdzi. Wziął i zbadał ten kawałek pod mikroskopem i odnalazł przy rozgałęzieniu tętnicy resztki tkanek organizmu brata... I ja właśnie jestem z takiej resztki... Mężczyzna podniósł się, przeszedł na drugą stronę alei, kopnął w krzaki leżący na poboczu antałek i zawrócił. 85 - »/ mywał równowagę. - Tak, morrrdeczko. Jestem taki sam, nie, ten sam co zmarły. Odtworzony, powielony... Ale tu - dźgnął się palcem w potylicę - tu jest inaczej poukładane. A przecież dali mi to wszystko co jemu: uczyłem się tym samym trybem, w tym samym miejscu, tyle ile on, z fizyki miałem trzech korepetytorów, sam Brunhedozor mnie szkolił, wbijali mi do łba grawitochemię, grawitodielektrykę, gra-witodynamikę, grawitologię, grawitometrię, grawitoopty-kę, grawitostatykę... I nic, nic!! - mężczyzna zakolebał się niebezpiecznie. - Miesiącami ślęczałem nad tym, co zrobił mój brat, znam położenie każdej kreski na planie, każdą cyfrę w obliczeniach, gabaryty każdego detalu; myślałem: może trafię na jakąś ukrytą wskazówkę, zdołałem nawet uprościć jeden ze wzorów, ale na tym koniec, koniec! Rozumiesz, gamoniu jeden?! Hebanon zwiesił głowę. Wirujące nasionko klonu spadło tuż przy jego bucie. Miało płaskie, sztywne lotki wzniesione jak ludzkie ramiona. Wziął je w palce i przełamał wzdłuż osi symetrii. Takie samo, a jednak inne - pomyślał. - Tyle ich wokół leży, lecz niemal żadne nie wypuści kiełka. A jeśli któreś trafią na podatny grunt, w przyszłości przybiorą odmienne kształty i nikt nie zmiarkuje, że pochodzą z jednego drzewa. - Najdrobniejszy incydent, z pozoru nieważny epizod może wpłynąć na całe życie człowieka - gardłował mężczyzna, pochylając nabrzmiałą czerwoną twarz nad Heba-nonem. - A ja nie przeszedłem tego wszystkiego, co przeszedł mój pierwowzór, nie?! Ten pomysł mógł mu zaświtać w termach, na corsodromie albo kiedy obmacywał jakąś babę czy oglądał wiadomości. Doświadczenia zbierane w ciągu życia kumulują się w psychice i oddziaływają na świadomość zależnie od rodzaju tych doświadczeń, a ja i moja matryca zebraliśmy różne doświadczenia, no nie? No to czego oni chcą ode mnie i po co te kpiny? Niech szydzą z siebie, bo to był ich pomysł i w dodatku niewart skóry zdartej z homina! 86 zejrzał się półprzytomnie - Bym się napił - oświadczył cicho. - Dasz czek, morrrdeczko? Hebanon bez ociągania wyjął bloczek. - Ile można wypisać na jednej kartce? - spytał. Młody odparł skwapliwie i łagodnie: - Choćby kufę... Hebanon kartka po kartce zapisał cały bloczek. - Weź. Mężczyzna otworzył usta i zamknął. - Ależ... Ależ to za dużo... - Weź. Przecież zawsze mogę dostać drugi - powiedział Hebanon, a widząc, że mężczyzna się waha, położył bloczek na występie pod cokołem i wstał. - Tyle... tyle jestem w stanie... Odszedł chwiejnie, nie mogąc spojrzeć w oczy nieznajomemu. Za zakrętem zwolnił i przyłożył końce palców do skroni. Zasłana zżółkłymi liśćmi aleja falowała mu pod nogami, a hen, wysoko monotonnie szumiały korony starych drzew. Tego dnia Hebanon popełnił samobójstwo. Tę nikłą nadzieję, którą pielęgnował przez ostatnie lata, pogrzebała rozmowa z mężczyzną. Hebanon nie zamierzał poprzestać na stworzeniu kopii zmarłego przedwcześnie fizyka. Marzył mu się program, zgodnie z którym każda utalentowana jednostka posiadałaby własny duplikat stanowiący swoistą rezerwę. Ale po niepowodzeniu odmówiono mu pomocy, zakazano dalszych badań. Nie potrafił zrozumieć powodów. Dopiero dzisiaj uświadomił sobie wszelkie niedostatki projektu. Seanse w konceptronie ukazały mu się teraz we właściwym wymiarze, dwuznacznie malowały przed nim to, co usłyszał od mężczyzny, były wizualnym persyflażem. Tydzień poi niej przed opieczętowanymi drzwiami domku llebanona stanął poznany w parku młody mężczyzna. Towarzyszyło mu dwóch wybitnych fizyków. Mężczyzna przybył z abonamentowym bloczkiem Hebanona i narę- 87 jeden czek i wrócił do parku, aby z dala od ludzi nacieszyć się nabytkiem. Zasnął w zaroślach pod gubiącym nasiona klonem, a gdy nazajutrz obudził się ze straszliwym bólem głowy, gdy wsparty na rękach, kuląc się od maltretujących uszy porykiwań neohominów, z mozołem pokonywał, od zarania będącą dlań przekleństwem, grawitację, wówczas w tych groteskowych okolicznościach doznał olśnienia. Tak jak stał, utytłany, brudny i cuchnący winem, udał się na lotnisko. Opracowanie projektu ani-hilatora kwantów grawitacyjnych zajęło mu pięć dni. Po tych pięciu dniach pozwolono mu odpocząć, korzystając więc z okazji przybywa oto do człowieka, któremu tak wiele zawdzięcza, by podzielić się z nim swoim sukcesem. Rok -42100, Hegem KOLEJNY SUKCES HEGEMSKICH GENETYKÓW! Wśród najświeższych materiałów, które wpłynęły do Centrum Pro-pagacyjnego, znalazł się serwis informacyjny z Ośrodka Dalekosiężnej Nautyki. Rzecznicy prasowi dalnautu podają, iż zadania postawione przed II Wyprawą Genetyczną zostały pomyślnie zrealizowane. Statek, jak pamiętamy z poprzednich relacji, szczęśliwie dotarł na Gaje. Genetycy wyselekcjonowali spośród neohominów najdorodniejsze okazy samic i zapłodnili je sztucznymi gametami. W wyniku tej krzyżówki powstał nowy gatunek antropoidów - homy. Horny są uderzająco podobne do ludzi i cechują się wy- 88 sokim rozwojem psychiki. Wydają się zdolne do organizacji życia społecznego, a także do tworzenia kultury. Członkowie wyprawy "Neoge-nezis" stworzyli cztery rasy ho-mów różniące się między sobą głównie cechami zewnętrznymi: barwą skóry, rodzajem owłosienia, oprawą oka i kształtem czaszki. Obserwacja życia homów dostarczy naszym naukowcom wiele cennych spostrzeżeń natury socjologicznej - pozwoli na wypracowanie sposobów zrealizowania najkorzystniejszych, pożądanych zmian w strukturze społeczeństwa hcgemskiego. przechodzącego, jak wiemy, chwilowy kryzys. PRECZ Z KOMAMI IMPORTOWANYMI Z GAI! PRECZ Z EKSPERYMENTAMI GENETYCZNYMI! PRECZ Z AKCJĄ ULEPSZANIA LUDZKOŚCI! PRECZ Z TECHNICYZACJĄ ŻYCIA OSOBISTEGO! PRECZ Z KONTROLOWANIEM MYŚLI! ŻĄDAMY TAKICH SWOBÓD, JAKIE MAJĄ DELPHINI! ŻĄDAMY SATYSFAKCJI ZAWODOWYCH/ ŻĄDAMY WYŁĄCZNOŚCI PRAW DO PRZEŻYĆ WEWNĘTRZNYCH! ŻĄDAMY PRYMITYWU Rok -22110, z Hegem na Ziemię Po szóstym okrążeniu Gai, po dokładnym zlokalizowaniu radioźródła, Zeus usiadł za sterami grawitolotu i opuścił pokład "Rei". Wylądował na linii dziennego terminatora, w stosownym oddaleniu od radioźródła, w piarżystej kotlince. Tu, wśród kamieni i głazów nagrzewających się za dnia tak, że zachowywały ciepło do rana, zapadł na trzy doby z wyłączoną aparaturą nadawczą. Najdrobniejszy impuls elektromagnetyczny nie wydostał się na zewnątrz grawitolotu: działający zasilacz i urządzenia nasłuchowe były starannie ekranowane. Docierający do nich sygnał emitowany przez radioźródło przypominał szumy pracującej siłowni. Dużej siłowni, takiej, w jaką 89 wiekami. Zeus, w każdej chwili gotów do natychmiastowego startu, przez trzy dni i trzy noce czekał na coś, co mogło, ale nie musiało się wydarzyć. Bacznie obserwował ścianę kniei ponad zboczami kotliny, przypatrywał się zwierzętom, które początkowo zatrzymywały się w bezpiecznej odległości i wietrzyły nieufnie, wyciągając pyski w stronę gra-witolotu. Zeusa zdumiewało bogactwo form skaczących, biegających, człapiących, fruwających i pełzających; już nie myślał z lekceważeniem o ostrzeżeniach swych mocodawców, przestał się też dziwić tajemniczemu milczeniu pięciu swoich poprzedników: to pulsujące życiem, dzikie otoczenie zdawało się najeżone zdradzieckimi pułapkami. Zwierzęta wkrótce przywykły do obecności grawitolotu, omijały go jak naturalną przeszkodę terenową. Trzeciego dnia rankiem zjawiły się homy. Zeus o mało nie wystartował, wydało mu się, że lada moment nastąpi to, co przyniosło zgubę jego poprzednikom; wstrząsnęło nim podobieństwo homów do ludzi. Każda z tych istot mogła być ucharakteryzowanym Uranosem czy którymś z tytanów. Uspokoiło go ich zachowanie, zwierzęce i instynktowne. Obwąchiwały kadłub statku, zaglądały do bulajów, czochrały się, zakłopotane tym nowym znaleziskiem. Były nader ciekawe. Nazajutrz po trzydniowej kwarantannie Zeus otworzył śluzę i schwytał jednego homa. Przerażone zwierzę zanieczyściło przedsionek, potem nagle stało się agresywne, dopiero wstrzelona pod skórę dawka piorudonu obezwładniła je. Zeus odczekał godzinę. Z biegłością nabytą podczas treningów w Prefekturze Pretorii osiągnął nirwanę. Zespolił się z homem. Był już nim. Kazał mu się umyć, doprowadzić do ładu skołtuniony zarost, ubrać się w skafander. Horn wykonywał polecenia nieporadnie. Nienawykłe do skomplikowanych czynności, mocarne łapy skruszyły depilator, podarły dwa skafandry i zdemolowały półki z zapasowym wyposażeniem, nim 90 o szczegóły, polecił mu też wziąć ze sobą miotacz, dla bezpieczeństwa - nie naładowany. Horn opuścił statek. Postępując według woli Zeusa, wdrapał się na stok kotliny i ruszył w puszczę. Szedł śladami Demeter, Hery, Hestii, Hadesa i Posejdona - ludzi, którzy przybyli na tę planetę, aby dowiedzieć się, dlaczego Kronos milczy. Wszyscy oni zameldowali o wykryciu radioźródła i wszyscy, zachowując zalecaną ostrożność, udali się na poszukiwanie "Gai". Żadne z nich nie odezwało się więcej. Zeus, intensywnie szkolony i wysoko wyspecjalizowany telepator-wywiadowca, był szóstym z kolei wysłannikiem i wielką nadzieją Prefektury. W komórce kontrwywiadowczej snuto najprzeróżniejsze przypuszczenia. Zeus nie brał udziału w naradach, zapoznano go tylko z pryncypiami. Całe dnie spędzał nad selektorem i doskonalił swe umiejętności telepatyczne. Od czasu, gdy w Prefekturze Pretorii zainteresowano się możliwościami kontaktu telepatycznego, jej mury opuściły setki wybitnych telepatorów, ale spośród nich Zeus był chyba telepatorem najlepszym. O zaplanowanej wyprawie Dominian na Gaje Prefektura dowiedziała się w porę. Niezwłocznie podjęła działania. Nie szczędzono starań, żeby Kronos - hegemski wywiadowca - znalazł się pośród uczestników ekspedycji. Prefekturę interesował cel wyprawy, skład osobowy członków załogi i ich zamierzenia, czyli to, co trzymano w ścisłej tajemnicy. ,,Gaja" wymknęła się z Układu Naszego po szerokiej trajektorii, omijając obszary kontrolowane przez hegemskie patrolówki; gdy osiągnęła prędkość podróżną, Kronos połączył się z centralą Prefektury. Doniósł, że statkiem dowodzi Uranos, załoga zaś składa się, poza garstką członków, głównie ze sterowanych cyborgów-ho-mów i robotów: cyklopów oraz hekatonchejraków - zatem maszyn bojowych i gospodarczych. Zeus zaniepokoił się: hom - jego oczy i uszy - stanął. Nie, nie stracił nad homem władzy, to tylko paraliżujący strach powstrzymał tę istotę: ujrzała zwierzę 91 *J VJ^L1 V^-iA ZX1CH~11, t,CłfJ*~ w nv- J c* I-fc. .LV- - w u *-* strwożone obcym zapachem, zapachem skafandra i kosmetyków, których hom użył do swej pierwszej gruntownej ablucji, oddaliło się, gniewnie pomrukując. Hom podążył dalej. Przedzierał się przez chaszcze, roślinność chlastała go po twarzy, czepiała się jego ramion, niekiedy grzązł po kostki w wilgotnym podszyciu, czasem potykał się o gnijące konary, dwa razy upadł. W gardle miał suchość, do oczu wciskały mu się roje owadów, paliły go stopy nie przyzwyczajone do obuwia. "Jeszcze, jeszcze trochę - ponaglał go w myślach Zeus. - Już niedaleko". Raptem kazał mu się zatrzymać. Intuicyjnie wyczuł niebezpieczeństwo. I stało się. Z trzech stron otoczyli homa tytani - homy, które na Dominii poddano cyborgizacji. Wywlekli go z zarośli na trawiastą równinę, gdzie rozpierała się "Gaja". U jej podnóża wznosiły się budowle, większe i mniejsze, to o konstrukcji metalowo-ceramicznej, to sklecone z okorowanych drewnianych bali. Na horyzoncie w obłokach dymu uwijały się hekatonchejraki. Lały na step gorący asfalt, ryły kanały, stawiały obronne mastaby. Budowle otaczał kordon cyklopów patrzących nieruchomo na zewnątrz, a na ich czołach połyskiwało złowieszczo oko laserowej broni gotowej na sygnał otworzyć morderczy ogień. Zwierząt nie było, widocznie rejwach wypłoszył je stąd, ale homy wyłaziły z lasu i zapuszczały się między budowle. Tytani dotarli do baraku bez okien, powlekli homa ciemną galeryjką do opancerzonych drzwi, które otwarły się same. Za nimi, w sztucznie oświetlonym pomieszczeniu, zama-jaczyły przez chwilę dobrze znane Zeusowi twarze: Hadesa, Posejdona, Hestii, Hery i Demeter. Malował się na nich przestrach, a mózg Zeusa przeszyło pełne trwogi przypuszczenie, które choć nasunęło się pięciu osobom, wyrażone zostało przez nie jednym pojęciem: "Kronos?!" Potem drzwi się zatrzasnęły i żadna cudza myśl nie za-kłćciła już toku myśli Zeusa. Kontakt z homem został przerwany. Nie miał wątpliwości, że jego poprzedników uwięziono. Ten, co to uczynił, odizolował ich dokładnie od świata, zadbał nawet o ekranowanie celi, aby udaremnić więźniom łączność telepatyczną. Tym kimś - aczkolwiek wydawało się to absurdalne - był Kronos. Wszak to jego, nie zaś Uranosa, bali się uwięzieni poprzednicy Zeusa i tylko on wiedział, spodziewał się, że w ślad za nim przybędą na Gaje pracownicy Prefektury, żeby wyjaśnić, dlaczego po wylądowaniu nie dał znaku życia. Stąd owo podwójne zabezpieczenie: kordon cyklopów i patrole tytanów strzegących statku wraz z otoczeniem; tytanów, którzy pojmali przebranego homa, tusząc, że jest człowiekiem. Gdyby nie skafander, hom mógłby bezkarnie wałęsać się między budowlami. To była szansa. Zeus zrzucił z siebie ubiór, skołtunił włosy i zarost, natarł ciało wodą i wytarzał się w szarym piasku. Wyglądał teraz niczym autentyczny dzikus. Broni nie zabrał, co było szaleństwem, ale dopisało mu szczęście i po drodze nie natknął się na żadnego groźnego drapieżnika. Jedyny uszczerbek, jaki poniósł na ciele, to podrapane boleśnie stopy. Zgodnie z przewidywaniami ani cyklopy, ani tytani nie zareagowali na jego widok. Zeus wespół z watahą ho-mów - które jednak uznały go za odmieńca i raczej stroniły od niego - szwendał się po okolicy, zaciskając zęby, bo trawa bezlitośnie cięła poranione nogi. Wreszcie zrezygnowany legł na miękkiej kępie, opodal "Gai", gdzie przesiedział do wieczora. Z zapadnięciem zmierzchu reflektory rakiety oświetliły teren. Hekatonchejraki pracowały nadal, słaby wietrzyk przywiewał drażniące powonienie opary smołowate i zapach rozgrzanej masy bitumicznej; pod ich stąpnięciami ziemia drżała; rozbrzmiewał jednostajny zgrzyt, łoskot i dudnienie. Homy gdzieś zni-knęły; opustoszało. Zeusa morzyła senność. Miał za sobą trzy wyczerpujące doby, długi marsz przez puszczę, i od rana nic nie jadł. 93 po prostu o posiłku zapomniał. Bliski hałas otrzeźwił go. Pomost trapu, unieruchomiony dotąd przy górnej furcie burtowej "Gai", opuścił się w dół. Zszedł z niego ogromny mężczyzna o twarzy zasnutej mrokiem, przygarbiony nieco i powolny. Zeus poznał go: wygląd Kronosa miał trwale zapisany w pamięci. Kronos skierował się do ceramicznej, stożkowatej budowli, raz i drugi obejrzał się na rakietę, potem znikł w wejściu. Zeus odczekał jakiś czas. Przekradł się do trapu i po drabince biegnącej na zewnątrz szybu dostał się do wnętrza statku. Bloki pamięci umieszczone były w niższych kondygnacjach. Zjechał tam dźwigiem; po drodze nikt go nie zaczepił. Błądził trochę, nim odnalazł właściwe drzwi. Kazał sobie odtworzyć przebieg ostatniego etapu podróży. Maszyna relacjonowała skrótowo, tak jak chciał. Z tych wypowiedzianych bezbarwnie, lapidarnych zdań układał się plastyczny obraz zdarzeń. Uranos przestał być dowódcą wkrótce po wylądowaniu na Gai. Jego despotyczny stosunek do podwładnych i lekceważenie założeń ekspedycji wywołały oburzenie członków załogi. Załoga zaczęła spiskować. Wciągnęła ona do spisku część tytanów, przeprogramowując ich potajemnie. Uranos wykrył spisek, w czym pomógł mu Kronos, i uwięził spiskujących w podziemnym sektorze zaplecza technicznego, gdzie roboty wykonywały najcięższe prace montażowe. Mieli oni dotąd zajmować się nadzorem inżynieryjnym. Razem z nimi Uranos umieścił tytanów. Tymczasem Kronos, realizując swój zawczasu obmyślony podstępny plan, nie zaprzestał knowań. W trakcie budowy naziemnego fragmentu bazy niby niechcący skaleczył Uranosa, a kiedy ten udał się do pomieszczenia terapeutycznego, żeby w regenaratorze zabliźnić ranę, uśpionego przeniósł do rakietki zwiadowczej i wyekspediował na orbitę bez paliwa na drogę powrotną. Potem - ani myśląc uwolnić członków załogi - wypuścił z podziemi niektórych tytanów i przy ich pomocy oraz przy pomocy 94 obronnych bazy i jej rozbudowy. Tyle blok pamięci. Z powyższego wynika, że Kronos dopuścił się czegoś więcej niż kolaboracji. Opanowany żądzą władzy Uranos zaraził Kronosa arywizmem, a ten przechytrzył swego mistrza i zawładnął jego statkiem. Kronos przechytrzył także speców z Prefektury, przejrzał ich plany i jak na razie był nad nimi górą. Zeus opuścił "Gaje" tą samą drogą, którą przyszedł. Wymknął się z kordonu cyklopów i tytanów. Noc była księżycowa, szemrząca liśćmi uśpionych drzew. Z rzadka dobiegały odgłosy buszowania nocnych drapieżników, czasem poderwał się z furkotem obudzony ptak albo szmyrg-rięło coś w gęstym podszyciu. Zeusowi lżej się szło, bo miał na stopach podeszwy z miękkiej, elastycznej kory, którą przymocował do nóg paskami łyka. Uzbroił się też w grubą prostą gałąź. Do piarżystej kotliny dotarł w środku nocy. W świetle księżyca ujrzał jej kamieniste dno. Była pusta, grawitolot wsiąknął. Zeus nie dał znać po sobie zaskoczenia, zadarł głowę, tak jak to czynią zwierzęta i chwytał wiatr w nozdrza. Następnie, udając, że chce kotlinę obejść, poszedł wzdłuż jej stoku i korzystając, że księżyc skrył się za chmurą, nurknął w gąszcz. Biegł dopóki starczyło mu tchu. Potknął się o zwalony, próchniejący pień i runął między paprocie. Jeśli nawet Kronos przewachał, co się święci i postawił obok kotliny straż, aby schwytać prawdziwego wysłannika Hegem, żaden ze strażników zapewne nie rozpoznał w tym nagim, brudnym, rozczochranym i umęczonym stworzeniu Zeusa. Po tygodniu, jak przewidywał harmonogram, na krążącej wokół Gai "Rei" włączono nasłuch telepatyczny. Zeus poinformował przebywających na jej pokładzie ku-retów - pomniejszych wywiadowców oddanych mu do dyspozycji - o zaistniałej sytuacji. Z obawy przed de-konspiracją odmówił przyjęcia pomocy; jakoś się tu urzą- 95 i kozim mlekiem, zapoznaje się z terenem. Polecił natomiast kuretom, niezwłocznie ściągnąć posiłki. Trzeba się było szykować do zbrojnej walki. Rok -19300, Ziemia Nikt nie spodziewał się ataku, toteż gdy pierwsze razy trafiły w egidę, osłonę "Olimpu", Zeus stracił głowę. Większość ludzi była w rozjazdach po świecie i zajmowała się organizacją życia państwowego homów; arsenał na statku zionął pustką: hekatonchejraki i cyklopy - maszyny, które Zeus zagarnął Kronosowi i które rzucił do walki 7, ich byłym właścicielem - dawno zamieniły się w rdzę. Atakowano z ziemi. Zeus, przekonany, że to spisek, skontaktował się z bazą na Gai. Dyżurni, nie mniej przerażeni od niego, zaprzeczyli. Nie, nikomu z nich nawet nie zaświtała taka myśl, agresorami są Dominianie. - Dominianie?? Skąd tu Dominianie?! - wrzasnął Zeus. Tego oni nie wiedzą, odparli, to raczej Zeus powinien wiedzieć, wszak on, nie kto inny, kontroluje obszary orbitalne Gai. Mieli rację; Zeus zarządził stan pogotowia, rąbnął pięścią w nadajnik i pogalopował do centralnej sterowni, żeby sprawdzić zabezpieczenie statku i wskazania indykatorów mocy. Tu zastał swoja córkę, Atenę, Atena zapoznała go z sytuacją. Dominianie wylądowali rankiem, powiedziała z chłodnym spokojem, liczebnie dorównują załodze "Olimpu" i przywieźli ze sobą nowoczesny sprzęt bojowy. Ale ten sprzęt nie jest taki groźny jak cyklopy, te same cyklopy, którymi Zeus po pokonaniu Kronosa wzgardził, które zostawił w podziemiach zaplecza twierdzy. To są automaty samodoskona-lące i nie zamieniły się, jak przypuszczał Zeus w kupę tysięcy lat, niebywale rozwinęły swe zdolności bojowe. Dominianie, w przeciwieństwie do Zeusa, któremu to wszystko działo się niemal pod nosem, wiedzieli o istnieniu nowej generacji cyklopów i nie omieszkali skorzystać z okazji. Właśnie te cyklopy bombardują teraz "Olimp". Zeus zacisnął zęby, odwrócił się tyłem do Ateny i przywarł wzrokiem do ekranów, na których prócz błysków ognia i kłębów dymu nie było niczego widać. Statek dygotał, stękało poszycie, lecz egida skutecznie parowała ciosy. Zeus kilkakrotnie uruchamiał emitery energii. Gaja cichła wtedy, stanowiska cyklopów okrywały się gęstszą opończą dymu, ale wnet atak wznawiano z równą siłą. Na pulpicie kontroli śluz płonęły i gasły lampki: co rusz przybywał na pokład ktoś z Gai, zaalarmowany stanem pogotowia. Niespodziewanie odezwały się głośniki. Gdzieś w instalacji nastąpiło zwarcie i statek wypełniła kanonada. Zeus walił dłonią po przełącznikach, wołał dyspozytora mocy, wyzywał Dominian od epimetejskich synów, a kiedy zjawili się wystraszeni kureci z pytaniem, czy mogą w czymś pomóc, cisnął w nich panelą. - Gotować deziry! - ryknął. Czyjeś palce dotknęły jego ramienia, a wyciągnięta ręka wskazała mu boczny ekran. Zeus z osłupieniem ujrzał Atenę wiodącą jego półczłowieczego syna, Herkulesa, uzbrojonego w laser. Szli wprost na stanowisko ogniowe. - Zwariowała?? Przerwać ostrzał! Wyłączyć emitery! - zawołał Zeus bez nadziei, że ktokolwiek go w tym grzmocie usłyszy. I wówczas głośniki ucichły. Dym z ekranów wolno zniknął, cyklopy wycofywały się. - Emitery stop! Deziry stop!! Miejsca niedawnych stanowisk cyklopów i okolice pokrywał gasnący żużel. Herkules prażył z lasera w widnokrąg, gdzie przemykały sylwetki spłoszonych robotów. Na placu boju pozostał tylko jeden cyklop, niepozorny, przysadzisty, i choć milczał drwił przecież z ognia morderczej 96 7 - Sukcesorzy 97 z nim na skalistą górę i z jej szczytu spuścił cyklopa po drugiej stronie stoku. Cyklop rozpadł się na części. Zeus wygnał wszystkich ze sterowni. Krążył niespokojny, patrząc to na ekrany, to na pulpit kontroli śluz. Podniósł panele leżącą pod drzwiami, rzucił ją w przeciwległy kąt. Czekał na Atenę i obmyślał słowa nagany. Atena była bardziej maszyną niż żywą istotą. Zeus, od wczesnej młodości wojażujący przez kosmiczne wakua, znajdujący się wiecznie poza Hegem, kiedy zapragnął mieć własne dziecko, musiał prosić o pomoc pokładowych genetyków. Ci odmówili, lękając się konsekwencji prawnych za stosowanie metody Hebanona - a tylko tą metodą w warunkach kosmicznych mogli stworzyć spokrewnionego z Zeusem homonkulusa - dlatego Zeus udał się do Hefajstosa, aby ten skonstruował androidalnego cyborga i nadał mu postać kobiety. Niech Hefajstos weźmie do pomocy jakiegoś neurofizjologa, powiedział, i skopiuje do pamięci cyborga zapis prądów czynnościowych jego, Zeusa, mózgu. Jeżeli Zeus nie może dać swemu dziecku ciała, da mu swego ducha. Hefajstos, mimo nawału pracy, zaspokoił jego życzenie, aczkolwiek lękał się, że filtry nie poradzą sobie z silną osobowością Zeusa i Atena odziedziczy po swym duchowym ojcu sporo cech męskich. Istotnie, dopóki nie skorygowano jej procesów psychicznych, Atena gardziła towarzystwem kobiet, obcowała wyłącznie z mężczyznami i starała się na każdym kroku z nimi rywalizować. Zeus kochał ją za tę czupurność, pęd do wiedzy i roztropność; oboje rozumieli się znakomicie. Teraz, choć pełen niepokoju, Zeus domyślał się, że Ateną kierowała rozwaga, a nie emocja czy egzaltacja. Lecz przywitał ją wyrzutami. Czy po to, jako jedynej kobiecie na "Olimpie", nadał jej przywilej korzystania z arsenału, żeby w każdej burdzie niepotrzebnie wystawiała swoje życie na hazard i dodatkowo narażała swego przyrodniego brata, Herkulesa, który pomimo nikczemnego pochodzenia jest jego umiłowanym synem? Atena oczyściła ciało z kopciu i sadzy, zmieniła szaty, a potem spokojnie popatrzyła na 98 Zeusa narażał życie? Ona? Przecież była pod opieką Herkulesa. A Herkulesa dominiańskie roboty nie tkną, bo Her-kules jest dla nich zwierzęciem czyli stworzeniem, któremu krzywdy nie mogą zrobić, co mają zapisane w pamięci i o czym zdaje się Zeus zapomniał. - A ten, którego Herkules rozbił o skały? - spytał Zeus. Atena odparła: - To najnowszy typ robota, trzecia generacja cyklopów. Tamte nie mogły złamać zakazu zabijania gaińskich zwierząt, jednocześnie ogień lasera by je zniszczył, salwowały się więc ucieczką, ten zaś wytwarzał wokół siebie pole ochronne. Energię czerpał z rozmieszczonych na rubieżach stanowisk promienników. Dopóki znajdował się w ich zasięgu, był bezpieczny. Dopiero kiedy Herkules wyniósł go z kręgu zasilania, zamienił się w bezbronną i bezradną kukłę. Zeus z frasunkiem podrapał się w czubek głowy. Po raz nie wiadomo który Atena zdumiała go. Rychło atoli przestał się dziwić, na ekranach bowiem pojawił się Bachus z czeredą satyrów siedzących okrakiem na osłach. Aż śmiech brał na widok ciężkich bojowych maszyn umykających przed ryczącymi ze strachu kłapouchami. Rok - 17700, z Hegem na Ziemię Opierał głowę na łonie najpiękniejszej z charyt. Od rana opadła go chandra i czuł się jak przed dwoma tysiącami lat, kiedy spoczywał na kładce przegradzającej geno-pole ambrozji odradzającej się stale i stale wycinanej dla potrzeb metropolii. Wylegiwał się tam całymi dniami odrętwiały i gapił się wprost w słońce, jakby pragnął, żeby wypaliło mu oczy, rozpamiętywał. Od genopola zala- 99 brzeżnych, może i rakowaciała, ale nie badał jej na kan-cerogenność, w końcu nikt się tym zatruć nie mógł, bo przed dystrybucją dostawcy sprawdzali produkt tysiąc razy, a zresztą ambrozję wycinano z głębi genopola, gdzie odradzała się najokazalej, gdyż z góry wiadomo było, że przy brzegach jest najmarniejsza. Wiatrochrony wstrzymywały ruch powietrza i skwar mocno dawał się we znaki, ale Bachus leżał twardo w jednym miejscu nieporu-szony, chociaż gotowało się w nim, nie tyle z gorąca, co z irytacji. Gdyby wtedy, zaczepiony w mieście, uwiesił się jakiegoś patrona, prymasa, prefekta czy pretora, wkrótce by chapnął synekurę jak wielu jego kumpli. Każdy z nich obnosił się z tytułem, miał posadę, o jakiej marzyć, i świecił ludziom w oczy emblematem na rękawie. Taki Telomotl, weźmy, napisał pracę naukową, w której udowodnił, że dokładne usuwanie odpadków z hal montażowych jest na razie niemożliwością techniczną z uwagi na niedoskonałość urządzeń czyszczących, przekonał o tym kompetentne czynniki i pozwolono mu się uganiać wzdłuż taśm produkcyjnych z miotłą za śmieciami. Albo Encalu, kierujący grupą robotów: gdy zlecano mu wykonanie elewacji z dala od ludzkich oczu, wyłączał swoje roboty, zakasywał rękawy i chwytał za działo z emulsją. Samonon miał jeszcze fajniejszą pracę: obsługiwał tłocznię hydrauliczną, której roboty bały się jak ognia, a raczej jak wody, i bez wyłączania pozwalały się wyręczać. Przykłady można by mnożyć, ale po co się poić goryczą? Bachus i tak był w lepszej sytuacji od poniektórych dyplomantów, miał przynajmniej to swoje genopole i choć tam gnuśniał, zawsze się mógł pochwalić, że pracuje. I nikt nie musiał wiedzieć, że ta praca go mierzi, bo jest wściekle nudna, że wykonuje ją już od tysiąca lat i że nie ma perspektyw na jej zmianę. Najbardziej bolał go ten brak perspektyw. Bachus w tamtych czasach nie dopuszczał do siebie myśli, że przez dalsze pięć tysięcy lat, jeśli wcześniej nie odeślą go na emeryturę, będzie tkwił na tej kładce, mierzył krokami 100 przemysłem odtwarza wycinane sukcesywnie pałacie. Charyta przebierała różowymi palcami w jego włosach, z dala dobiegały dźwięki piszczałek i śmiech satyrów. Na Bachusa spływało ukojenie. Tylko gdzieś w głębi narastał w nim bunt, ślepy, bo przeciw losowi. A może przeciw rodzicom, którzy spłodzili go w erze Ekstensywnego Ulepszającego Ontogenetycznego Ewolucjonizmu. Ani Zeus, ani matka Bachusa nie spodziewali się chyba, że ich dziecku nie przypadnie do gustu stan zastany, szczególnie EUOE, którego był owocem. Świat, na jaki przychodzimy, świat naszego dzieciństwa i młodości widzi nam się światem najbardziej naturalnym pod słońcem, nie czujemy się w nim obco, jest swojski. Inne światy niekiedy pociągają nas swą egzotyką, złudnie wszakże; gdyby nam przyszło w nich żyć, do śmierci prześladowałoby nas wrażenie, że jesteśmy intruzami. Wystarczy się nad tym zastanowić. Z Bachusem wszelako było inaczej. Im głębiej się zastanawiał, im dłużej rozważał - a miał czas na rozważania, o, czasu to miał naprawdę nadmiar - tym większego nabierał przekonania, że urodził się w nieodpowiedniej erze i w nieodpowiednim miejscu. Nie marzył o jakimś konkretnym świecie, tylko bokiem wychodził mu jego świat, ten który zapoczątkował i urzeczywistnił erę EUOE. Żadne działanie - jak istnieje Hegem - nie było przemyślane do końca, podobnie stało się z EUOE; skutki tego ewolucjonizmu, sztucznego pod każdym względem, mogli trafnie i właściwie - bo na własnej skórze - oceniać jedynie ci, których on dotknął. Owszem, większość była zadowolona, chociaż kto wie, czy większość - w końcu w oficjalnych komunikatach jest więcej łgarstw niż w pogłoskach, a z kursujących pogłosek wynikało, że jest akurat odwrotnie. Bo kogóż mogła radować świadomość, iż zamiast tysiąca lat, będzie się męczył dziesięć tysięcy? Inicjatorów i twórców zapewne bawiła idea cywilizacji długowiecznej, ale sami wykpili się od noszenia ciężaru, który zarzucili na barki innym; perfidnie oświadczyli, iż wzdychają do owej długowieczności, ale nie doświadczą jej 101 wa wyłącznie in vitro w komórkach rozrodczych - niechaj tedy z dobrodziejstwa tego korzystają następne pokolenia. I tu druga zadziwiająca rzadkość, wprost unikat: ówcześni zgodnie przyklasnęli, jakby wniebowzięci, że ich potomkowie dostąpią tylu łask. Zwykle przecież bywało na odwrót, dążenia do udoskonalenia progenitury trafiały na zdecydowany, ślepy opór. Tak było z przyśpieszaniem rozwoju umysłowego, eliminowaniem animalizmu, zwiększaniem odporności na choroby, z tym wszystkim, za co pokolenie Bachusa żywiło dla swych przodków wdzięczność. Aż naraz ta podejrzana jednomyślność, jak gdyby przeczuwano, że za rzekomo wzniosłą ideą kryje się perwersja. Dziesięć tysięcy lat życia to nie to samo co dziesięć razy po tysiąc lat. Gdyby co tysiąc lat zaczynać od nowa, nawet pamiętając wszystko z poprzednich wcieleń, życie stałoby się znośniejsze, może by w ogóle przestał istnieć problem długowieczności. Ale sto wieków egzystencji, kiedy człowiek ma wszelkie atuty: zdolności, zapał, aspiracje i zawód, kiedy rozbudzono w nim ambicje, a odebrano mu nadzieję na to, że zdarzy się coś, co zmieni jego dotychczasowy monotonny tryb życia - jakiego życia! toż to wegetacja! - kiedy wie, że ani z nudy, ani z powodu choroby nie trafi go szlag, bo tak jak intelekt, ma te predyspozycje i odporność wpisane do pamiętnika chromosomowego, wtedy wpada się w rozpacz albo... w alkoholizm. Bachus wybrał to drugie. Lenił się jeździć do miasta, lenił i nienawidził, wszak tam mieszkali jego wygrani koledzy, chełpliwi i nadęci, przeto zrezygnował .z bodeg metropolii i własnym sumptem na terenie genopola jął produkować alkohol. Fermentująca ambrozja jak nic nadawała się na zacier, napój z niego był tęgi i miał smak wyborny. Bachus zalewał się regularnie i dokumentnie; kilkakrotnie w stanie upojenia pokazał się w mieście. Ktoś ze znajomych poinformował o tym Zeusa, nieświadom, jaką przysługę Bachusowi wyświadcza. Zeus zajęty był wówczas dwoma pilnymi sprawami: rozgramianiem domi-niańskich robotów na Gai oraz - pewny już zwycięst- międzyplanetarnej; znalazł atoli trochę czasu i ściągnął Bachusa na "Reję". Tutaj Bachus odżył. Związał się z czeredą satyrów - pomiotem genetyków z "Rei", którzy licho wie po co przeprowadzali nie kończące się eksperymenty genetyczne na homach i innych zwierzakach gaiń-skich - zaraził ich swym beztroskim usposobieniem, rozbuchaną chęcią życia, młodzieńczym entuzjazem. Satyrowie świata za nim nie widzieli, łasi bowiem byli na wszelakie wszeteczeństwa, zabawy i swawole. Bachus zaś prym wśród nich wiódł i skory był do szaleństw i uciech jak żaden z bogów... Bachusowi drgnęły kąciki ust. Bóg - powtórzył w myślach. - Jestem bogiem. Wasze tytuły moi hegemscy przyjaciele to jak próchno przy moim; wymawiając je ma się niesmak i suchą chropowatość na języku. Tylko tu, na Gai, można się poczuć naprawdę kimś, rozkazywać, zyskać miano nieśmiertelnego; można bez umiaru tarzać się w ramionach pięknych i jakże ludzkich homek, pić, śpiewać i tańczyć, podróżować, zaglądać do domostw tych na poły rozumnych stworzeń i odbierać należną cześć. Na Gai można też było walczyć, ryzykując własną skórą, tak jak Bachus walczył z gigantami, i upajać się swoją odwagą, rozkoszować oszałamiającym tętnem walącym z podniecenia w skroniach. Bachus otworzył powieki i blask Soi, słońca jaskrawsze-go niż na Hegem, oślepił go na moment. Czuł falujące łono Talei i muśnięcia jej palców. Poszukał wzrokiem jej twarzy na tle nieba. Uśmiechała się. Odpowiedział uśmiechem. Taleja zjawiła się wraz z grupą młodych kobiet i mężczyzn, mających tak jak Bachus aż nadto hegemskiej stabilizacji; przybyła na pokładzie "Olimpu" - stacji międzyplanetarnej krążącej teraz wokół Gai. "Olimp" był gigantyczny, zbudowany jakby przez pomyłkę projektanta, który nieopatrznie postawił w liczbach określających gabaryty o jedno zero za dużo. Lecz Zeus wiedział, co czyni. W ślad za "Olimpem" przybyli następni dezerterzy ucie- 102 103 leństw, niechby krwawych lub zakończonych śmiercią, aby tylko dać ujście swym - chociaż atawistycznym, przecież drogim i prawdziwie ludzkim - instynktom czy popędom i aby pokazać sympatykom AUL-u, gdzie mają ich ulepszenia i jacy chcą być w istocie. Bachus doskonale ich rozumiał, jego niechęć do wszelkich ingerencji genetycznych była równie wielka; jeszcze tu, na Gai, prześladował go koszmar Ulepszającego Ewolucjonizmu, bywało, że pośrodku nocy zrywał się zlany potem, z okrzykiem: EUOE! na ustach, budząc swych wiernych kompanów, którzy z pro-stoduszną niefrasobliwością podejmowali ten okrzyk. Z czasem "euoe" przyjęło się jako święte powitalne zawołanie, a Bachus nie zabraniał go używać, bo w interpretacji tego leśnego ludku brzmiało niczym szyderstwo z twórców Ekstensywnego Ulepszającego Ontogenetycznego Ewoiucjo-nizmu. Przybywali coraz to nowi uciekinierzy i zajmowali pokład za pokładem tonącego w przepychu "Olimpu". Bachus gardził komfortem i zbytkownościami, przekładał towarzystwo swej dzikiej kompanii, ponadto atmosfera na stacji stawała się z roku na rok cięższa, przesycały ją intrygi i rosnąca wzajemna niechęć; Zeus wszędzie wietrzył spisek, łaził ponury i podejrzliwy; załoga traciła poczucie rzeczywistości, przewracało się ludziom w głowach, zazdrościli sobie wyrazów hołdu i uwielbienia składanych przez mieszkańców Gai, kłócili się między sobą, kto ma szersze wpływy, kto cieszy się większym kultem. Nie, Bachus stanowczo wolał dzielić dolę z prymitywnymi hybrydami. Zbliżały się dźwięki fletni, bębnów i cymbałów. Na czele orszaku w girlandach kwiatów jechał na ośle Sylen, stary satyr, mistrz Bachusa i jego ulubieniec. Pijany jak zwykle, - Sylen - szepnęła Taleja, a jej palce przestały pieścić włosy Bachusa. Bachus uniósł głowę. Sylen zatrzymał osła i czknął głośno. Muzyka ucichła. 104 wyspie INHKSOS. zmusiliśmy lezeusza, aoy ją opuścił. Weź swój ognisty rydwan i ruszaj po Ariadnę, Bachusie. Bachus dźwignął się żwawo. Rok -15620, Fitominia Egzotyczny Cudzoziemcze, ja, fitomin z Primy, zwany Biokiem, odpowiadam na Twe wezwanie, które dotarło do mnie poprzez orbitalne stacje przekaźnikowe. Pasjonuje Cię geneza naszego gatunku i jego rozwój, pragniesz wiedzieć, jak żyjemy i jak wygląda nasz dzień powszedni. Jesteś chyba mlodym i nieufnym człowiekiem - ufff, cóż za nazwa! (daruj, ale to nawet brzmi okropnie) - tak, jesteś chyba nieufny, boć na Twej planecie ukazała się niezliczoność publikacji dotyczących nas i wszystkiego, co z nami związane. Dość odwiedzić najuboższe archiwum, ażeby zaspokoić ciekawość. Nieporęcznie jest zwierzać się obcemu, aliści odpowiem pokrótce na Twe pytania. Zwłaszcza, że zastanawiasz się, czy nie zostać fitominem. Na powstanie naszego gatunku złożyły się względy historyczne, naukowe i obyczajowe. Metodę fitofikacji opracował zespół Teoxonta przy pomocy dominiańskich geni-ków. Założenia były następujące: 1. Zminiaturyzować człowieka. 2. Włączyć kod genetyczny chloroplastów do chromosomów jąder komórek skóry człowieka. 3. Przystosować organizm człowieka do takich procesów biochemicznych, ażeby mogła w nim zachodzić fotosynteza. Innymi słowy postanowiono przysposobić ciało ludzkie do fotolizy cząsteczek wody, procesu wymagającego energii świetlnej, a przebiegającego przy współudziale chloro- 105 i tlen. Tlen zostaje wydalony, wodór zaś wiąże się z asy-milowanym dwutlenkiem węgla, powodując powstanie aldehydu fosfoglicerynowego, który łatwo przekształca się w aminokwasy, tłuszcze i glikozę, zatem w substancje odżywcze. Mówiąc po prostu - wynaleziono sposób na zamianę organizmu ludzkiego (brr, kiedy wspomnę, że. do niedawna byłem takim tworem!) we wspaniałą, człekokształtną, myślącą roślinę. Przebiegu fitofikacji opisać nie potrafię. Przed operacją genicy, których indagowałem o szczegóły, wyrażali się o niej z lekceważeniem i powściągliwie, a gdy odzyskałem przytomność, leżąc jeszcze w zasięgu jitotropów, otaczający mnie ludzie i ich działanie zdało mi się obojętne. Marzyłem wonczas, ażeby wyjść na dwór i wznieść ramiona do słońca. Z oczywistych powodów wybrano na nasze siedlisko Primę. Planeta ta (nosimy się z projektem przemianowania jej na Fitominię) krąży wokół macierzystej gwiazdy w bezpośredniej bliskości, nurza, się wprost w słonecznej koronie. Jest przy tym - co dotąd dziwi astrofizyków - zasobna w wodę. Polecieliśmy tam samocztuart, wszyscy po fitofikacji, promem pilotowanym przez automaty. Przyjęto nas serdecznie. Dokoła ładownika zgromadziły się zielone, falujące tłumy. Nie zdołam Ci opisać owego przypływu przyjaznych uczuć, jaki mnie ogarnął kiedy znalazłem się wśród swoich. To tak, jakby podrażniono w Tuym mózgu ośrodek przyjemności. Szczęście innych staje się wyłącznym celem Twego istnienia, boć z owego szczęścia budujesz szczęście własne. W jednej chwili przeobraziłem się w cząstkę olbrzymiej społeczności czującej zawsze to samo, wtopiłem się we wspólny świat doznań i wrażeń. Nie, Egzotyczny Cudzoziemcze, wzajemne przesyłanie wiadomości o aktuałnym stanie psychicznym którejkołwiek jednostki albo grupy w niczym nie przypomina telepatii. Odmienne jest źródlo emisji, odmienny jest nośnik infor- wplywu na postępowanie poszczególnych istot, ale jeśli kogoś z nas spotka przykrość - cierpimy wszyscy, jeśli ktoś doświadczy radości - wszyscy się radujemy. Czujemy również to, co czują zwykłe, bezrozumne rośliny. Ta zdolność atoli ma i ujemne strony. Któryś z inicjatorów Projektu Fitofikacji, oczywisty bałwan (na lepszą opinię nie zasługuje), ubzdurał sobie, że znakomicie będziemy prosperować w otoczeniu roślin, gdyż tak jak ludzi cieszy i we własnym mniemaniu nobilituje rola panów zwierząt, fitominom poprawi samopoczucie świadomość, że żyją pośród organizmów niższych. Zasiano przeto kilka odmian pnączy, które rozpleniły się niesłychanie i odtąd stały się prawdziwym utrapieniem. Wyimaginuj sobie, Cudzoziemcze, że wokół Ciebie, na obszarze, jakiego okiem nie ogarniesz, rozciągają się Twe - choć nie połączone z Tobą - receptory. Zależnie, od ich pobudzenia odczuwasz niepokój lub ulgę, doznajesz wrażeń miłych albo przygnębiających. Porastające Primę rośliny nieświadomie raczą nas swymi subiektywnymi reakcjami na bodźce zewnętrzne, toteż niezwykle ostrożnie trzeba poruszać się w terenie, ażeby nie przydepnąć gałązki czy liścia, i tym samym nie zadać sobie, i rodakom cierpień. Mimo to często się zdarza, że ktoś celowo bądź nieopatrznie zniszczy trochę owego zielska - natychmiast fala boleści dociera do najodleglejszych zakątków planety. Także mnie przytrafiło się niedawno, że zdenerwowany nachalnym pędem, który wybrał moje ciało na podpórkę (dłuższy czas tkwiłem w jednym miejscu i w niezmienionej pozie), ścisnąłem go w garści i wyr-walem z korzeniami. Stojący nie opodal przyjaciel, przezwyciężając ból, uśmiechnął się do mnie z życzliwością i zrozumieniem,. Gdyby herbicydy nie szkodziły również nam, już dawno rozprawilibyśmy się z ową zieloną ograniczoną hołotą. Ostatnia nadzieja w botanikach obradujących właśnie na Kongresie Bojowników z Chwastami. Sprawa jest nagląca, gdyż i wśród jitominów żyją sadomasochiści z lubością 106 107 siad - nie ma dnia, ażeby nie podeptał, nie rozgniótł, nie stłamsił, nie wymiątosił albo nie zmiażdżył jakiegoś pnącza. Szczęściem rośliny reagują na bodźce raczej słabo, toteż ich wrażenia zmysłowe są nikłe. Zresztą zagłuszamy je upojną kontemplacją własnych tkliwych i rozkosznych przeżyć. Ale pomówmy o rzeczach przyjemnych, a do takich należy niechybnie wypadek zakwitnięcia. Cóż za radość wybucha, gdy któryś z fitominów pokryje się kwieciem! Jakież wonczas odbywają się dysputy! Naturalnie zawsze się znajdzie ktoś zawistny, ktoś, kto dowodzić będzie, że widział kwiaty o wiele piękniejsze, bardziej aromatyczne i trwałe. Pochlebcy natomiast łicytują się w uprzejmościach i komplementach. Że pączki takie jędrne, barwne i świeże. Inni znowuż obgadują na stronie. Aliści napływające zewsząd uczucia - a owych nie potrafimy symulować - są jednakie. Panuje powszechna szczęśliwość i nawet zjadliwe plotki rozpuszczane są w atmosferze przyjaźni i uznania dla kwitnącego kolegi. Egzotyczny Cudzoziemcze, prosiłeś mnie, ażebym na Twe wezwanie odpowiedział w sposób dyskretny, najlepiej listownie. Tak też czynię, używając miast papieru - którego ze zrozumiałych względów na Primie nie uświadczysz - łupków wapiennych. Litery wydrapuję na nich końcem uschniętego palca (nie obawiaj się - odrośnie) t co rusz muszę go ostrzyć. Temperując przed chwilą czubek, zaciąłem się w dłoń. Wycieklo 2 niej parę kropel soku - zwykła eksudacja - stąd ta zielona, rozlana powyżej plama, za którą Cię przepraszam. Zastanawiam się, o czym jeszcze mógłbym Ci napisać, co jeszcze może interesować człowieka. Zapewne rad byś dowiedzieć się, czy żałuję dokonanego wyboru. Otóż nie. Z ręka na zdrewnialej piersi przysięgam, że jest wręcz odwrotnie. Chociaż... Spróbuję być szczery. Jeżeli naprawdę czegokolwiek mi żal, to tego... 108 się, niestety, przez pączkowanie. Pozdrawiam Cię - - Biok Rok -14400, Hegem Rada Nadzorcza Narząd Gospodarki Terenami Globów poza Układem Naszyta Terytoria Wydzielone w/m W imieniu Instytutu Socjologii, w którym wraz z zespołem przeprowadzamy badania struktur i praw rozwoju społeczeństwa, prosimy o wydzierżawienie nam na czas nieograniczony parceli gruntowej oznaczonej według katastru symbolem G-A1'L od 01 do 10, a zwanej potocznie Atlantą yel Atlantydą. Parcela ta, położona z dala od centrum kultury krzewionej przez dominiańską nację, między terenami zamieszkałymi przez autochtonów nie skażonych oddziaływaniem obcych cywilizacji, zapewni nam możliwość prześledzenia autentycznych przeobrażeń społecznych gatunku tiomo pod wpływem bodźców zewnętrznych. Wymagana akceptacja priiaariusa resortu - na odwrocie. /opr. Tad. Saw./ Ome-Teuctli 109 JAHWE Więc o co ja jestem oskarżony? TRYBUNAŁ Przede wszystkim o samowolne i sprzeczne z prawem stworzenie dwóch osobników płci przeciwnej, o imionach Ewa i Adam. JAHWE Zrobiłem to co większość. Na palcach da się policzyć tych, którzy od czasów Zeusa nie przyczynili się do powiększenia populacji na Gai. TRYBUNAŁ Sofistyka. Rozmyślnie mylisz in vitro z in vivo. Wszyscy dotąd posługiwali się sposobem naturalnym wykorzystując wrodzone umiejętności. Ty zaś przeprowadziłeś coitus w laboratorium, z probówkami. JAHWE Wypraszam sobie! Adama stworzyłem ze sztucznie zsyntetyzowanej komórki homopodobnej. Szło mi o to, żeby wyhodować gatunek homo bez tych jego dziedzicznych zwierzęcych obciążeń. Ludzie krzyżują się z homami, ale przez to homy wcale nie stają się lepsze, dalej kierują się krwiożerczym instynktem, który dziedziczą nie tylko po swych gatunkowo identycznych rodzicach, ale także po nas, bo nasze niektóre zachowania również są typu odruchowego. I są to na dodatek zachowania nie przynoszące nam chluby. Nawet nasza obecność wpływa ujemnie na rozwój homów. Taki casus: przed laty któryś z Atlantów został ciężko poturbowany przez jakiegoś drapieżnika i stracił dużo krwi. Wymagana była natychmiastowa transfuzja. Wypadek zdarzył się daleko od punktu medycznego, płynów organicznych w podręcznych apteczkach nikt wtedy ze sobą nie nosił, więc koledzy rannego schwytali homa i użyli go jako dawcę krwi. W efekcie od tej pory homy regularnie przeznaczają na rzeź jednego ze swoich, bo podpatrzyli, jak nasi wypuszczają juchę z homa i uznali, że bogowie za tym przepadają... TRYBUNAŁ Dobrze, dobrze! To nie ma nic wspólnego ze sprawą. Samicę stworzyłeś metodą Hebanona, która jest zakazana. ma.' iNie^aoy Któryś z was sprooowai sKiecic taką komórkę! Po licho dublować robotę? Pierwowzór był gotów - czysty genetycznie, a jakże - pobrałem więc wycinek z jego ciała, wprowadziłem do komórki żeńskie chromosomy - też się przy nich namordowałem - i gotowe. Resztę zrobiła sztuczna macica. TRYBUNAŁ Wiemy o tym. Wiemy także to, że dałeś homowi do ręki broń laserową. JAHWE To prawda... Ale nie pozwalacie ściągać na Gaje robotów, a ktoś musiał pilnować mojego ogrodu. Homy przekradały się przez ogrodzenie i wyżerały mi jabłka. Cherubin je trochę płoszył, poza tym tłukł to pełzające jadowite ścierwo, co bez przerwy nachodziło mój ogród. Widać gdzieś w pobliżu było siedlisko węży. TRYBUNAŁ Twój pomocnik powinien raczej strzec krzewu ambrozjowego. Zwłaszcza przed wyprodukowanymi przez ciebie stworzeniami. Spożywanie ambrozji przez zwierzęta jest zabronione, wiesz o tym. JAHWE Wiem i chętnie za to niedopatrzenie poniosę konsekwencje. Tyle razy powtarzałem temu matołkowi... CHERUBIN Panie... JAHWE Nie nazywaj mnie panem! Pany z kozami ko-pulują! TRYBUNAŁ Spokój! Kto wpuścił tego homa na salę rozpraw? Wyprowadzić! JAHWE Przyznaję się tylko do ostatniego zarzucanego mi czynu. Do poprzednich naturalnie też, ale nie sądzę, żeby to były czyny riestosowne. Pierwej byście musieli skazać wszystkich genetyków, którzy w imię nauki zapaskudzili Gaje trytonami, sylenami, panami, gorgonami, hydrami, chimerami, centaurami i czambuł satyrów wie, jakim jeszcze plugastwem. Mną kierowała idea naprawdę szlachetna. TRYBUNAŁ Zaiste, idea szlachetna, tyle że jej skutki łajdackie. Już w pieiwszym pokoleniu tej twojej pozbawionej zwierzęcych popędów rasy zdarzył się wypadek bratobójstwa. Ty, jasne, umywasz ręce? 110 111 Widziałem jak Ewa parzyła się z jakiśm obcym nomem. To niezawodnie po nim Kain odziedziczył mordercze instynkty. TRYBUNAŁ Ten fakt pogarsza twoją sytuację. Odtąd orzeczeniem trybunału będziesz sprawował opiekę nad zapoczątkowaną przez siebie rasą. Użyliśmy określenia "rasa", ale nie widzimy najmniejszych różnic między twoimi hornunkulusami a homami spłodzonymi naturalnie, chyba tylko taką, że zarówno Ewa jak i Adam oraz ich potomkowie, na skutek spożycia ambrozji, będą żyli dłużej niż przeciętna. Długowieczność ta wszakże ustąpi po kilkunastu pokoleniach. Opiekę, o której mowa, będziesz sprawował do śmierci. Wyrok jest prawomocny. JAHWE Litości!! TRYBUNAŁ Koniec rozprawy! Rok -8590, Dominia Ci, których obecność była proceduralnie wymagana, już przyszli. Skinęli niemo głowami i zasiedli po obu stronach Menoactla. Wbili posępny wzrok w szklaną ścianę. Nie chcieli patrzeć sobie w oczy. Gdyby nie przepisy Kodeksu Postępowania, nikt by ich nie zmusił do uczestniczenia w tym ponurym preludium do nieodległego makabrycznego spektaklu, którego na szczęście nie zobaczą. Decyzja zapadła wcześniej, na tajnym głosowaniu, a zawczasu przygotowana depesza, o ustalonej od dawna treści, leżała przed łącznikiem w wężle łączności. Menoactla bawił ich drętwy pesymizm. Sam także czuł się paskudnie, ale kiedy ogarniały go wątpliwości, kiedy odzywało się w nim sumienie, kiedy pytał siebie, czy nie zrezygnować - wspominał projekcję archiwalnych obrazów z Ery Bogów i wracała mu pewność, pewność i mściwa satysfakcja. Zeus nie żył, nie żyła Pyrra i Deuka- /^jr a.va.iai j^»iawu, u. a ł. y wyższe - wręcz obowiązek zapłacić koterii Zeusa za krzywdy wyrządzone jego przodkom. Nigdy dotąd w karierze Menoactla interesy prywatne nie zbiegły się tak dokładnie z interesami publicznymi. - Telewęzeł - zadysponował. Na szklanej ścianie pojawił się obraz: wnętrze pomieszczenia dużego jak to, w którym siedzieli, pośrodku konsola najeżona łebkami przełączników sensorowych i kontrolek, w przedzie szklana ściana, ciemna teraz. Nad konsolą pochylał się łącznik. Widzieli jego plecy. - Zaczynaj - rzekł Menoactl. Łącznik wyprostował się. Dotknął bocznego przełącznika. Na szklanej ścianie węzła łączności zobaczyli siebie, nadęto przygnębionych i żałosnych. Łącznik sprawdzał, czy są w komplecie. To był jego obowiązek. - Korekta: front - mruknął Menoactl zażenowany swoim widokiem. Szklana ściana węzła łączności znikła, znaleźli się na jej miejscu, vis-a-vis łącznika. Jego twarz była zimna, bez cienia wyrzutu. To ślepe narzędzie w moich rękach - pomyślał Menoactl. - Ale to również człowiek. Czyżby doprawdy nic nie czuł? Dlaczego ci młodzi są tacy nieczuli? Może brakuje im wyobraźni? To samo pytanie Menoactl zadał sobie w trakcie rozmowy z Faetonem, swoim podwładnym. Faeton, stawiający pierwsze kroki w karierze urzędnika, zjawił się u niego pewnego ranka, nie zaanonsowany, i z marszu zakomunikował, że przychodzi z gotowym projektem zniszczenia Atlantydy. Powiedział to niczym robot meldujący wykonanie rozkazu. Menoactla, gdy patrzył na tego chudego młodzieńca o pryszczatej gębie i szczeciniastej czuprynie, zdejmował wstręt. Faeton żywo przypominał mu maszkarona z korowodów, jakie organizowano co 100 lat dla uczczenia zwycięstwa nad Hegem. Ale tamte kukły były mechaniczne, a ten pocił się obrzydliwie i zionął Meno-actlowi w nos oddechem pachnącym jak ropiejący ząb. 112 s - Sukcesorzy 113 mo - interesowało go, skąd Faeton wie o wspomnianym projekcie, a zwłaszcza o założeniach objętych wszak tajemnicą; secundo - uwierzył, że ten kaprawy urzędnik opracował projekt. Wskazał Faetonowi miejsce, sam zaś stanął przy lamperii, spod której płynęła orzeźwiająca woń powietrza doprowadzanego przez urządzenia klimatyzacyjne. - Pracuję w komórce tranzytu tajnego, rejestruję informacje przesyłane głównym kanałem, dlatego znam założenia projektowe - rzekł Faeton, jak gdyby odpowiadając na pytanie. Menoactl zerknął na jego do krwi obgryzione paznokcie i wzdrygnął się. Poprosił o szczegóły. Starał się odwrócić swoją uwagę od aparycji Faetoria. Ledwo go znosił, chociaż dzieliła ich nieomal cała szerokość pomieszczenia. Tu było stanowczo za mało miejsca dla nich obu. - Zrelacjonuję po kolei. Założenia są takie: zmieść z powierzchni Gai Atlantydę i Lemurię, bez użycia broni, przy minimalnym nakładzie środków, wykorzystując siły przyrody. - Faeton zwilżył śliną spieczone wargi i łypnął na Menoactla. - Moja propozycja jest następująca: Układ Solarny obiega kometa zwana Feniksem. Co pięćset lat zbliża się ona do Soi, widać ją wówczas na Gai nawet za dnia. Jej jądro składa się głównie z brył i kryształów zamarzniętych gazów. Gdyby przyłożyć do niej wektor siły o zgodnym kierunku, lecz ujemnym zwrocie, wtedy... - Wtedy... - powtórzył Menoactl z roztargnieniem. Wciąż, mimo że umknął wzrokiem w przeciwległy kąt, widział ciemne, beznamiętne, głęboko osadzone, na pół przymknięte czerwonymi powiekami oczy Faetona. - ...wtedy kometa straci prędkość i wejdzie na krótszą, ciaśniejszą orbitę. Za sto lat znajdzie się tak blisko Gai, że część jej jądra spadnie na tę planetę. Menoactl oderwał plecy od lamperii. - I? - podsunął, gdyż Faeton przerwał. - Gaja jest elipsoidą obrotową o niezbyt stałej równo-wadze, jej kształt bowiem nie bardzo odbiega od kuli: przez sporej grubości lodowe czapy biegunów. Przy skośnym zderzeniu meteoru z Gają jego moment pędu zsumuje się z momentem bezwładności planety. W rezultacie, jakkolwiek kierunek osi obrotu Gai pozostanie ten sam, zmieni się położenie kontynentów względem tejże osi obrotu. Menoactl zmarszczył brwi. Słuchał ze wzrastającą uwagą. - Jakie to pociągnie za sobą skutki? - Skutki - Faeton po raz pierwszy się uśmiechnął, a był to uśmiech straszny. - Ci z terenu wokół punktu zero nie odczują żadnych skutków, bo zginą, nim cokolwiek dotrze do ich świadomości. Pozostali, zamieszkujący obszary odległe, zrazu pomyślą, że ich słońce zwariowało, potem ziemia zadrży pod nimi, usłyszą jeden ogłuszający ryk, runie na nich wichura, ogień, a w chwilę później woda, olbrzymie masy wody... - Może bez epiki... Oczy Faetona znieruchomiały w krótkim namyśle. - Cóż, trudno inaczej referować przypuszczenia - powiedział oschle. Podjął: - Wzdłuż równika ciągnie się pas kontynentu przecięty wodą w czterech miejscach, które wyodrębniają z tego nieprzerwanego pasa kontynentalnego dwie gigantyczne wyspy: Atlantydę i Lemurię - położone po przeciwnych stronach globu. Blok zamarzniętych gazów, kiedy z prędkością kosmiczną wpadnie w atmosferę, zamieni się w strumień ognia. Siła uderzenia wpra-suje Atlantydę w dno oceanu. Wstrząs sejsmiczny przeniknie przez bryłę planety i rozniesie Lemurię. Jednocześnie, przesunięcie osi wirowania Gai o około - tak liczę - jedną dwunastą pełnego kręgu spowoduje przemieszczanie się mas planety, wprzódy wodnych. Czoło obu fal zmierzających do wypełnienia luki w kształtującej się nowej elipsoidzie, będzie miało wysokość równą różnicy między promieniem formującego się dopiero a starego równika, czyli circa jedną dziesiątą tego ostatniego; woda pokryje niemal całą planetę. Nieco później nastąpią pionowe i poziome ruchy tektoniczne. Atmosfera wypełni się gazami wulkanicznymi i pyłem, który przesłoni Soi i skon- 114 115 cze. Dodajmy do tego gwałtowne topnienie czap lodowych... - A jeszcze później? - zapytał cicho Menoactl. Zaschło mu w gardle. - Feniks pozostanie na orbicie z czasem obiegu Soi nieco powyżej 76 lat... - Ale co z Gają? - Zacznie pęcznieć wzdłuż nowego równika. Unosząca się skorupa wyprze wody. Z Atlantydy nie pozostanie nic, Lemuria, zważywszy jej górzysty teren, przeobrazi się w mnóstwo małych wysepek rozsianych po półkuli południowej. Nieprzerwany dotąd pas lądowy popęka, a wskutek dryfu kontynentalnego rozpełznie się po całym globie. Czapy lodowe przesuną się w okolice nowych biegunów... - Doszczętna zagłada biologiczna... Faeton szarpnął zębami naskórek przy paznokciu, którego prawie nie było. - Niezupełnie - odpowiedział obojętnie. - W wyższych partiach życie ocaleje. Wizja apokalipsy przeraziła Menoactla. Nie ulżyła mu myśl, że będzie to zapłata za zbrodnie Zeusa, najchętniej w nieskończoność by zwlekał z przedstawieniem projektu Faetona ekspertom, ale lękał się, że zbytnia opieszałość wzbudzi w Faetonie podejrzenia i że Faeton uzna go za kunktatora. Zaczai się bać projektodawcy, a w każdym razie liczyć się z nim; w tydzień później zagadnął tego onychofaga, czy nie będzie miał wyrzutów sumienia. - A ty? - odparł Faeton zaczepnie. Menoactl zmilczał, a nazajutrz zreferował projekt ekspertom. Niczego im nie sugerował, zostawił ich nad dossier, niech sami zadecydują, sobie zaś wmówił, że jest czysty; kiedy zadecydowali, odetchnął z ulgą - snadź los tak chciał. I teraz siedział spokojny: za treść depeszy również nie odpowiadał. Udział bodaj łącznika, który właśnie uprzedzał żyjącego wśród Atlantów dominiańskiego wywiadowcę 116 actla. -- Powiadom także wszystkich naszych ludzi, żeby przygotowali się na wypadek potopu. - Łącznik skończył. Obrzucił wzrokiem Menoactla i siedzących obok niego. Menoactl dał znak, że chce mówić. Łącznik muśnięciem palców przedłużył tor fonii do dyspozytorni. Zielona kon-trolka na konsoli w węźle łączności sygnalizowała aktywność toru. - Jeszcze jedno, Noe - powiedział Menoactl. - Ponieważ, jak słyszę, powódź obejmie duży obszar, spróbuj uratować przedstawicieli co cenniejszych gatunków zwierząt najbardziej zagrożonego biotopu. Skończyłem. Wszystko co dotyczyło projektu "Faeton" było skrupulatnie rejestrowane. Ta rozmowa także. Dlatego Menoactl mógł być z siebie zadowolony. Słowa "jak słyszę" i "powódź", których użył w wypowiedzi, świadczyły o jego słabym zorientowaniu, a prywatna prośba do wywiadowcy - no, to już w ogóle był jeden jedyny pozytywny akcent w tym całym makabrycznym przedsięwzięciu. Rok -8390, Dominia Z expose jednego z nowo wybranych członków dominiańskiego parlamentu: "...To, cośmy uczynili na Gai, jest monstrualnie ohydną, przerażająco potworną i najbardziej nikczemną zbrodnią! Niepotrzebnie szukamy sprawców: wszyscy nimi jesteśmy; niepotrzebnie zastanawiamy się nad karą dla nich: są winy, których nikt, nigdy i niczym nie okupi. (...) Historia lubi się powtarzać. Nasi praprzodkowie w zamierzchłych czasach wypalili na czole ludzkości niezatarte piętno hańby. Teraźniejszość potwierdza, że zasłużyliśmy na nie! Jesteśmy jak ślepcy, którym nikt nie powiedział, że można 117 . ZUZ.lWlli.y 01^ ^..iŁy,^, *~ 5,-^ firny na bratnią cywilizację, odwróci się ona od nas ze wstrętem. (...) Spustoszyliśmy przepiękny glob, zgładziliśmy setki tysięcy ludzi. Tak! Ludzi!! - to jedyne adekwatne, na wskroś słuszne określenie tych istot. Skończmy raz na zawsze z używaniem nazwy ,,homy"! Oszukujemy wszak sami siebie, obrażamy. Stwarzamy sztuczne granice między ludźmi dominiańskimi i hegemskimi a ludźmi ziemskimi. Wielu z Ery Bogów, wielu Atlantów wchodziło w związki z ho... Ziemianami. Rodzące się z tych związków potomstwo niejednokrotnie sprowadzane było, pomimo zakazów, do Układu Naszego i żyje w nim po dziś dzień. Nawet na tej sali, jestem o tym dogłębnie przekonany, znajdzie się osoba, w której żyłach płynie krew z domieszką krwi śmiertelnych... przepraszam - Ziemian. (...) Postuluję więc (...) oficjalne nazwanie Gai - tak jak zwą ją jej mieszkańcy - Ziemią. Domagam się również powołania departamentu, którego zadaniem będzie ochrona ocalałych Ziemian. (...) I na tym chyba skończę, bo dają mi znaki, że pora na bankiet..." Rok -6180, Fitominia Było ich dwu: nadinspektor oraz referent Urzędu Kontroli Rozwoju Ogólnospołecznych Przeobrażeń. Do odwiedzenia Fitominii skłoniły ich alarmujące wieści. Na fito-mińskim wahadłodromie czekał już transporter. Kierowca miał wiklinowe włosy, zdrewniałe kolana i łokcie, a z pleców złuszczały mu się płatki cienkiej kory. Odpowiadał półgębkiem i wymijająco, jakby potworny upał i z niego wysysał resztki życia. Co jakiś czas obficie skrapiał się wodą. W południe transporter dotarł do wigwamu, gdzie cze- usmiecnnąi się całą zieloną twarzą. Sięgał im do piersi l pachniał żywicą. -- Erx - przedstawił się. - Zechciejcie usiąść. Tu jest nieco chłodniej niż na zewnątrz. Rozbiliśmy ten namiot specjalnie na wasz przyjazd, a kilku Fitominów polewa go wodą. To dla nas zaszczyt gościć pracowników UKROP-u. Nadinspektor podejrzliwie obejrzał wypleciony z wikliny zydelek, nim usiadł. - Nie jest to wizyta etykietalna - powiedział. - Urząd Kontroli Rozwoju Ogólnospołecznych Przeobrażeń, któremu podlegają wszystkie cywilizacje Układu Naszego, jest zaniepokojony sytuacją na waszej planecie, zwłaszcza skutkami wprowadzonych ostatnio Usprawnień. Oczekujemy od was wyczerpujących wyjaśnień. - Służę wszelkimi informacjami - odparł pogodnie Erx. - Chciałbym jednakże uprzedzić, że Usprawnienia zrazu mogą się wam wydać szokujące. Zwolenników Usprawnień jest wielu, chociaż znajdujemy się dopiero na etapie eksperymentu. Istnieje również Opozycja. - Może przejdźmy do szczegółów - zaproponował referent, ocierając ukradkiem pot spod pachy. - Zgoda - rzekł Głosiciel Erx. - Zacznę od początku. Na Fitominii ustalono parę punktów, w których Ochotnicy się rejestrują; codziennie załatwiamy kilkaset osób. Przyjmujemy wszystkich chętnych z wyjątkiem chorych i młodocianych. Po zarejestrowaniu Ochotnicy kierowani są do wydzielonych placówek medycznych, w których zostają gruntownie przebadani. Zależnie od wyników Ochotnicy wracają do domów albo udają się do sali operacyjnej, gdzie się ucina im stopy i ostruguje nogi. Nadinspektor pochylił się do przodu. - Jak powiedziałeś? - zapytał. - Stróże się nogi - powtórzył swobodnie Erx. - Jeżeli będą dobrze zastrugane, to Ochotnik łatwo wejdzie. Po tym zabiegu wysyłamy delikwenta na z góry określone stanowisko. Przeważnie uzupełniamy wolne w tej chwili 118 119 Uiicjo^c*. ~.v« t---" słaliśrny do rezydencji wybitnego Głosiciela Usprawnień. Budujemy z nich żywopłot. - W jakim celu? - Trudno powiedzieć: odgórna decyzja. Ale czy to nie cudowne, taka myśląca, mówiąca i śpiewająca palisada? Nie chciałbyś mieć takiej w ogródku? - Nie mam ogródka - odrzekł nadinspektor zlany potem. - Albo dozorca - ciągnął Erx. - Wbijasz go przy drzwiach; strzeże domu, o zmierzchu zapala światło na schodach, otwiera i zamyka bramą... - U nas załatwiają to automaty - wtrącił referent. - Jakie jeszcze, oprócz dozorcy i żywopłotu, są stanowiska? - spytał nadinspektor. - Rozmaite. Wbijamy urzędników w biurach, kierowników w pokojach służbowych, dyrektorów w gabinetach i tak dalej, przy czym określenie "biuro", "pokój", "gabinet" należy traktować jako określenia umowne; my, Fito-mini, pracujemy i odpoczywamy na łonie przyrody, Ochotnicy zaś czerpią z tego łona dodatkowe pożywienie. - Głosiciel Erx westchnął ciężko. - Niestety, ci ostatni, unieruchomieni do końca życia, wciąż muszą walczyć z żywiołami. Każda zawierucha pociąga za sobą ofiary. Obecnie zabiegamy o fundusze na zakup sprzętu: piorunochronów, naciągów, oszalowań. Najgroźniejsza jest sytuacja Fitominów posadzonych wysoko, gdyż oni najbardziej narażeni są na wyładowania atmosferyczne. Zabezpieczamy ich ze związkowego budżetu, lecz to półśrodki. - Przypuśćmy że umiera lub ulega zniszczeniu jeden z Ochotników - odezwał się referent. - Co wtedy? - Początkowo byliśmy zdania, że należy go wykopać. W realizacji jednakże okazało się to nader kłopotliwe. Czym dłużej Ochotnik przebywa w danym miejscu, tym bardziej w nie wrasta. Korzenie rosną wprost proporcjonalnie do zajmowanego stanowiska. Jeżeli chodzi o dostojników wykarczowanie ich jest prawie niemożliwe, ko- 120 »o-j-? -- --~..~, ~v. vx^v,^« uj w^iwcu,- wiąz z nimi kilkanaście, niekiedy kilkadziesiąt równie ważnych osobistości, żywych wszak i ciągle przydatnych. Stosujemy więc technikę wypalania bądź wbijania w głąb. Jest to jeden ze sposobów wzbogacania gleby w cenne pierwiastki. Następca zasadzony w tym miejscu lepiej prosperuje. Zresztą w ogóle dbamy, aby Ochotników sadzić do najbardziej żyznej ziemi i często nawozić, czyli utrzymać ich jak najdłużej przy życiu, z każdą wymianą bowiem mamy perturbacji od ludzkiej hołoty... och, przepraszam... Głosiciel zmieszał się. Nietakt wobec gości, ludzi przecież, nadto reprezentantów UKROP-u, mógł niekorzystnie wpłynąć na treść protokołu pokontrolnego, a co za tym idzie, ściągnąć na Fitominię szereg komisji, czego Erx raczej by wolał uniknąć. Dlatego dźwignął się i żeby wybrnąć ż sytuacji, zakłopotany, z obliczem zalanym intensywną zielenią, oświadczył szybko: - Ściągnę tu jakiś sterowiec. Jeżeli zrobicie mi ten honor i udacie się ze mną na mały rekonensas, pokażę wam kilka rzeczy w terenie. Erx wyszedł, nie czekając na aprobatę. Nadinspektor wstał, rozprostował kości, przeszedł się po namiocie, a następnie wyjrzał na zewnątrz. Referent stanął przy nim. Obserwowali, jak Fitomini polewają wodą płachty wigwamu. Dwie mokre, wiotkie sylwetki pracowały zapamiętale, na ich zakurzonych, wątłych ramionach srebrzyły się krople wody. - Witajcie - rzekł nadinspektor. W towarzystwie referenta opuścił namiot. Obaj stanęli blisko beczkowozu. Mrużyli oczy przed jaskrawym światłem wiszącej nisko kuli słonecznej. Żar wdzierał się im do krtani i zapierał oddech. - Ależ skwar! Fitomini odłożyli konwie. - Wejdźcie do namiotu - zaproponował jeden. - Chcemy porozmawiać o Usprawnieniach -- powiedział nadinspektor. 121 swoje stopy. - O których, o Pierwszych czy o Drugich? - To były jeszcze jedne? - Ano były. Sadzono wtedy Ochotników z zastruganą szyją - Fitomin przejechał palcem po gardle. - Bez głowy. Ale ponieważ zdały się człekowi na mogiłę... - urwał. Płochliwie zerknął na gości. - ...wymyślono Drugie i nazwano je świadomymi - przyszedł mu w sukurs kolega. - Dla zalania żywicą oczu, rzecz jasna, bo wszystko zostało po staremu. Ochotnicy, te sadzonki, nadal usychają wkrótce po zasadzeniu. - Może sadzi się je zbyt późno, czy też może są mizernie nawożone? - zauważył sceptycznie referent. - Mizernie nawożone - powtórzył z politowaniem Fi- ] tomin. - Ładuje się w glebę zawrotne ilości środków che- j micznych, faszeruje się Ochotników preparatami, które j wywołują pożądane tropizmy i taksje... Zresztą, co możecie wiedzieć o tym wy, ludzi e?... ; Nadinspektor napełnił jedną z konwi, chciwie ugasił pragnienie, resztę lodowatej wody wylał na głowę i plecy. - Jesteśmy pracownikami UKROP-u - rzekł, dysząc jeszcze po prysznicu. - Interesuje nas wszystko, co ma wpływ na rozwój waszej cywilizacji. Dlaczegóż więc, odpowiedzcie, Ochotnicy usychają wkrótce po zasadzeniu? - Korzenie - mruknął Fitomin. - Początkowo korzenie rozwijają się monstrualnie, a w pewnym momencie następuje zahamowanie tego rozwoju i regres: gnicie, próchnienie... - Regres? Czy to możliwe? Fitomin zajrzał gościowi w oczy. Spytał: - A czy słyszałeś, żeby człowiek - pochodzimy było nie było od ludzi - mógł kiedykolwiek rosnąć w ziemi jak drzewo? Nadinspektor westchnął ciężko i skierował się do namiotu. Referent ospale ruszył za nim. Zanosiło się na dłuższy pobyt wśród Głosicieli, Ochotników i Oponentów > Usprawnień. 122 ...łagodny Kląkł obiecał mi cudowną zabawę, ale nic więcej się od niego nie dowiedziałem, to nie wiem, co to za cudowna zabawa. Jakby chciał odwiedzić Historię, to chyba z nim nie popłynę, bo łagodni rodzice zabronili tam pływać. 10001/11 Łagodny Kląkł nie zjawił się w umówionym miejscu. Czekałem na niego przez dwie zmiany prądu i nic. Jak wróciłem do cudownej niszy, zastałem łagodnego ojca. Wybierał się na Konwentykiel Miłosiernych. Nie będzie go w cudownej niszy kilka przypływów kochanych. Nim łagodny ojciec wyruszył, starym cudownym zwyczajem ostrzegł mnie przed okrutnymi źlakami. Okrutne źlaki, okazuje się, żyją bardzo długo. Niektóre, co jeszcze nie pozdychały, urodziły się wtedy, jak urodził się mój cudownej śmierci łagodny prą11-dziadek. Wprost nie do wiary! 11001/11 Dzisiaj, pływając opodal cudownych nisz, spotkałem łagodnego Klakła. Był czymś podniecony. Mącił wodę kochaną i droczył się z lubą biocenozą. Jego łagodny ojciec też bierze udział w Konwentyklu Miłosiernych. Łagodny Kląkł nie uwierzył, jak mu powiedziałem o okrutnych źlakach, ile żyją. Sprzeczaliśmy się i sprzeczaliśmy, aż nadpłynął łagodny Glukł. Z łagodnym Glukłem łagodni rodzice nie pozwalają mi pluskać, bo żadne z łagodnych rodziców Glukła nie brało dotąd udziału w Konwentyklu Miłosiernych, a łagodny Glukł jest ponadto nicponiem. Ale ja lubię łagodnego Glukła. Łagodny Glukł był już w Historii i opowiada o niej różne dziwy. Namawiał nas, żebyśmy razem z nim tam popłynęli. Łagodny Kląkł odparł, że się zastanowimy. 123 111UU/11 Do późnej ciemności kochanej łagodna matka miotała się po cudownej niszy ze zdenerwowania. Łagodny ojciec miał dzisiaj wczesną jasnością kochaną wrócić z Konwentyklu Miłosiernych, a nie wrócił. Łagodna matka utrzymuje, że to pewnie dlatego że łagodny ojciec należy do orędowników promiskuityzmu. Jak spytałem, co to takiego "orędownik promiskuityzmu", to łagodna matka wyjaśniła mi, że to taki ktoś, kto się lubi trzeć legalnie z cudzymi łagodnymi żonami. Ci orędownicy stanowią mniejszość w Konwentyklu Miłosiernych i zupełnie możliwe, że większość ich zgłuszyła. 11111/11 Równo z nastaniem jasności kochanej pośmigałem do łagodnego Klakła. Tarzał się właśnie w mule kochanym, przed swoją cudowną niszą. Poczekałem, aż się wytarza i zagadnąłem go, co z naszą wycieczką do Historii. Oznajmił, że wszystko gotowe i że wyruszymy, jak tylko się zjawi łagodny Glukł, bo żaden z nas, oprócz łagodnego Glukła, nie zna drogi. Przy okazji wyszło na jaw, że łagodny ojciec łagodnego Klakła też nie wrócił do cudownej niszy, chociaż nie jest orędownikiem promiskuityzmu. Może mniejszość i większość pogłuszyły się nawzajem? 100000/11 Zwiedzanie Historii zajęło nam całą wczorajszą jasność kochaną. Historia rozciąga się wzdłuż granicy naszego akwenu kochanego i przypomina nieco cudowne cmentarzysko. Pełno tam lubych ości i lubego fiszbinu, ale jeszcze więcej szczątków szkaradnych korwet pancernych, rdzawych i rozpłatanych, a wśród nich - stosów obrzydliwych kościotrupów okrutnych żlaków pokrytych mułem kochanym. Łagodny Glukł powiedział nam, że lube ości i płaty lubego fiszbinu to resztki naszych łagodnych pra100dziadków zgłuszonych w szla- 124 rzucił cudowny pomysł, żebyśmy się wybrali na szlachetne polowanie na szkaradnego źlaka-żelaźniaka. Zgodziliśmy się z ochotą. Zrobimy to jutro. 1/100 Wnet po cudownej pobudce i po cudownej dystrybucji lubego jadła z cudownej przetwórni lubych szkar-łupni, odwiedził moją łagodną matkę łagodny Wlilł - przyjaciel mego łagodnego ojca. Łagodny Wlilł często zagląda do naszej cudownej niszy, przede wszystkim wtedy, gdy nie ma mego łagodnego ojca. Lubi po prostu trzeć się z moją łagodną matką, co mnie trochę dziwi, bo łagodny Wlilł nie jest przecież orędownikiem promiskuityzmu. Łagodny Wlilł powiedział mojej łagodnej matce, że spłynął z Konwentyklu Miłosiernych, ale zaraz musi wracać, bo wkrótce zjawi się tam łagodny źlak. Aż się zachłysnąłem, jak usłyszałem o łagodnym źlaku. "Łagodny źlak" brzmi tak samo jak "sucha woda kochana". Łagodny Wlilł pod cudownym honorowym bulgotem zapewnił mnie, że ten łagodny źlak jest naprawdę łagodny, ale tylko w wodzie kochanej. Jak wychodzi na powietrze nienawistne, staje się na powrót okrutnym źlakiem, bo jakby się nie stał, to inne okrutne źlaki by wywęszyły, że zajmuje się cudownym donosicielstwem. Od tego łagodnego źlaka nasi łagodni prajndziadkowie dowiedzieli się, że okrutne źlaki zalały woda kochaną całą jakąś planetę, co później przeraziło te same okrutne źlaki do tego stopnia, że powołały okrutny - (Urząd Kontroli Rozwoju Ogólnospołecznych Przeobrażeń), żeby już nigdy więcej niczego nikt nie zalewał. Ze szkaradnego punktu widzenia okrutnych żlaków i ich obrzydliwej biocenozy dbanie o suchość nienawistną miało być działalnością szlachetną. Mógłbym jeszcze długo słuchać łagodnego Wlilła, ale łagodny Wlilł poradził mi, żebym się wreszcie wyniósł do szkaradnej hołoty źlackiej-żelaźniackiej, jak chcę ciemnością kochaną zjeść lubego kawioru. 125 INaiyciimići&i, ^L^J^^___.___ szlachetnym polowaniu na szkaradnego źlaka-żelaźnia- ka i co tchu pognałem do cudownej niszy Klakła. 10/100 Dopiero dzisiaj udało się nam wypłynąć na szlachetne polowanie na szkaradnego źlaka-żelaźniaka. Szkaradne źlaki-żelaźniaki od czasów naszych łagodnych pra100dziadków albo i dawniejszych, może nawet od czasów naszych łagodnych pra101dziadków, patrolują brzegi nienawistne nad naszymi cudownymi niszami, jakby się bały, że coś z naszej lubej biocenozy ucieknie na ich lądy nienawistne. Szlachetne polowanie polega na szlachetnym zaczajeniu się w cudownej niszy nie-zamieszkanej, chwyceniu szkaradnego źlaka-żelaźniaka za szkaradną dolną kończynę źlacką-żelaźniacką i wciągnięciu go do wody kochanej. I to już koniec. Szkaradny źlak-żelaźniak zaskwierczy, zadymi, a woda kochana rychło go w obrzydliwą rdzę zamieni. Tak i cudownie zaczailiśmy się z łagodnym Kląkłem i łagodnym Glukłem w cudownej niszy, ale nim nadszedł jakiś szkaradny źlak-żelaźniak, nadpłynęli nasi łagodni ojcowie razem z innymi łagodnymi - wszyscy uczestnicy Konwentyklu Miłosiernych, i musieliśmy wiać z prądem. 1001/100 Przez parę jasności kochanych nic się nie działo. Łagodny Wlilł odwiedzał moją łagodną matkę i zawsze wtedy przepędzał mnie z cudownej niszy, tak że miałem dużo cudownej swobody. Wczoraj wraz z łagodnym Kląkłem podpatrzyliśmy łagodną Dłułlię, naszą koleżankę, jak tarła się o kamień. Sprawiało jej to wyraźną przyjemność. Okrutny źlak wie, co ci łagodni widzą w tym tarciu! 1011/100 Ale bulgot! Ledwie po cudownym pływaniu lubym brzuchem do góry znalazłem się w cudownej niszy, 126 chwalali się, że byli w akwenie kochanym blisko Konwentyklu Miłosiernych i że widzieli łagodnego okrutnego źlaka. Łagodny okrutny źlak miał na sobie szkaradną aparaturę, co pozwalała mu na przebywanie w wodzie kochanej. Doniósł łagodnym zebranym, że z łona okrutnego - (Urzędu Kontroli Rozwoju Ogólnospołecznych Przeobrażeń) wyznaczono okrutne Centrum Sekcji Ziemskich. Na czele tego okrutnego Centrum stanął okrutny źlak o imieniu Jahwe. Tak postanowił Koriwentykiel Potwornych zwany przez okrutnych źla-ków Radą Międzyplanetarną. Co do łagodnych i lubej biocenozy Konwentykiel Potwornych pod przewodnictwem okrutnego źlaka, co się nazywa Allah, postanowił, że szkaradne źlaki-żelaźniaki będą nadal patrolować brzegi nienawistne. Tak że nic nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy jutro samotrzeć wybrali się na szlachetne polowanie... Rok -3195, Hegem Siedemnatu dyspozytorów siedziało już na stanowiskach roboczych w halach wizjofonicznych obsługiwanych przez zbiornicę, której bloki zajmowały trzecią i czwartą kondygnację Centrum Sekcji Ziemskich. W halach panowała kompletna cisza, ekrany pokrywało bielmo, płonęły tylko wskaźniki zasilania, a luminescencyjny strop oświetlał pomieszczenia łagodnym, nie męczącym oczu blaskiem. Do rozpoczęcia dyżuru pozostały chwile; Merkandor, dyspozytor numer dziewięć, przespacerował przed wyłożoną ekranami ścianą, obrzucił wzrokiem tablicę kontrolną głównych łączy - były we wzorowym porządku - skinął głową obchodzącemu hale nadzorcy i wrócił na karło za konsolą. Równo z gongiem zegara-matki rozjarzyły się dwa z czterdziestu siedmiu ekranów hali Merkandora; oba z toru hegemsldego i oba z sygnałem priorytetu. Merkandor 127 dał pierwszeństwo temu *.c otuj.,^,.^ _. _ _ był Prowadzącym jednej z kananejskich społeczności i cieszył się względami Jahwe. - Rozglądam się za czymś nowym - oznajmił Merkandorowi. - Niczego więcej już ich nie nauczę, znasz te ograniczenia... - Merkandor przywołał pamięć katastru. Niespodziewanie rozjaśniły się ekrany torów epimetejskich. Obraz zniekształcała wklęśnięta i wydłużona perspektywa, kontury falowały - wypuszczały się, to znów zapadały w sobie - daleki głos monotonnie wyliczał moduły, prowadzono kilka rozmów naraz, dały się słyszeć stłumione pokrzykiwania. - Nie ma żadnych propozycji - rzekł Merkandor po odczytaniu odpowiedzi katastru. - Egipt zajęty, Mezopotamia wydzierżawiona, Fenicja też, w Indiach przepełnienie, Italię zajęli Ligurowie, a Kretę niedawno ktoś zarezerwował, nie wiem kto, bo to załatwiał sam Jahwe. - Może Grecja? - podsunął Asztart. Merkandor odparł: - Kwarantanna. Grecja regeneruje się jeszcze po Erze Bogów. Jak przysposobią nowe tereny, dam ci znać. Na razie... Ekrany torów epimetejskich zamrugały równocześnie, zgasły, zapłonęły jasno. Pokazywały ten sam kwadrat nieba. Na tle szumów ktoś bełkotał, a monotonny głos dalej wyliczał moduły. Merkandor pożegnał Asztarta i przeszedł na drugi tor hegemski. Tamtego nie było: zrezygnował z rozmowy. Rozbłysnął ekran toru fitomińskiego. Fitomin z pogardą popatrzył na Merkandora i wyniośle oświadczył, że chce rozmawiać z Jahwe. Merkandor o mało my nie wygarnął, czego to on by nie chciał, bo sposób bycia Fitominów doprowadzał go do irytacji. Zacisnął zęby i odparł kwaśno, że rector ma swoich pełnomocników po to, aby nie musiał załatwiać interesantów osobiście, wiec lepiej będzie, jeśli Fitomin zacznie się streszczać. - Wysyłamy ekspedycję naukową na Ziemię i chcemy dopełnić formalności - oznajmił Fitomin patrząc gdzieś ponad głową Merkandora. 128 aor - i prosicie o zezwolenie. Podaj, dane, odpowiedź otrzymasz w ciągu dekady po rozpatrzeniu prośby przez Komisję CSZ-u. Uruchamiam rejestrator. Zostawił Fitomina sam na sarn z rejestratorem i włączył się na aktywne tory epimetejskie. Wolno padały współrzędne jakiegoś statku, kilku mężczyzn jednocześnie wymieniało ze sobą chaotyczne uwagi, odległy sopran wymyślał komuś od łysolskich tępaków. - CSZ na linii - powiedział głośno Merkandor. - CSZ, sygnał priorytetu: zero. ZERO. Głosy milkły jeden po drugim, w eterze zapadła cisza, tylko znamiennik miauczał niezmordowanie. - Zejdźcie mi z łączy! Zejdźcie z łączy CSZ-u! Koniec. Nawoływania odezwały się ponownie, ktoś pytał, o co chodzi, aż raptem głosy ucichły. Na ścianie jarzyło się sześć ekranów. Epimetejskie pogasły, zamiast Fitomina widać było fragment fitomińskiej centrali lotów kosmicznych i pulpit kompilatora przekazującego teraz dane do rejestru CSZ-u, pozostałych pięć połączeń czekało na realizację. Merkandor załatwił je w kolejności zgłoszeń i przeszedł do następnych; co rusz kontrolował wzrokiem ścianę, żeby nie przeoczyć - w napływających stale - połączenia priorytetowego. Było dużo skarg i reklamacji, przede wszystkim od i pod adresem socjotyków dominiań-skich prowadzących podzielone na państewka społeczeństwo Sumerów. Socjotycy kłócili się głównie o to, czy dać "ludziom" do ręki koło, czy poczekać z je^o wynalezieniem jeszcze tysiąc lat. Za wynalazczą pomocą najbardziej obstawali Prowadzący społeczności Nippur, Szuruppak i Lagasz; Merkandor przypomniał im, do czego taka pomoc doprowadziła poprzednie cywilizacje, po czym odesłał ich do UKROP-u. Zgłosiła się Epimeteja na sygnale priorytetu stopnia I. Zapłonął tylko jeden ekran, ukazujący obserwatora CSZ-u oddelegowanego do epimetejskiej filii Centrum. Obserwator przeprosił za niedawne zakłócenia toru, potem nie kryjąc wyczerpania i udręki złożył meldunek. Kilku Epi- 9 - Sukcesorzy 129 IHt;LCJv_i.jr».^ ., " _____ ^ dzilo statek-bazę i samowolnie udało się w kierunku Ziemi. Wysłany za nimi w pościg supergrawit został przez nich zniszczony. Znane są nazwiska pięciu przywódców tej grupy: Ogo, Sziwa, Agni, Waruna oraz Indra. Nawiązano z nimi łączność. Oświadczyli, że chcą urządzić polowanie na homy, nauczyć homy moresu, a na koniec sprezentować im broń atomową, żeby wytrzebiły się wzajemnie. Aktualne współrzędne statku i szczegóły jego porwą- \ nią zostały właśnie przekazane do bloku pamięci Centrum. j Merkandor, nie czekając na koniec meldunku, położył * dłonie na blacie konsoli. Ściana rozbłysła i ściemniała: wszystkie ekrany zgasły. Tory docierające do wizjofonicz-nej hali Merkandora objęła tymczasowa blokada. - Uwaga: priorytet zero! PRIORYTET ZERO!! - krzyknął Merkandor. - CSZ do Prefektur! Ogłaszam stan nadzwyczajny! Ogłaszam stan zagrożenia! Kasuję wszystkie połączenia z blokiem pamięci Centrum, z wyjątkiem łączy Prefektur. Odprawa u rectora za coma trzydzieści, torem zastrzeżonym! Koniec. Na monitorze wewnętrznym mignęło starcze oblicze Jahwe. - Dobrze - powiedział rector i wyłączył się. Na czterdziestu siedmiu ekranach zapłonął znak rezerwacji: automaty zestawiły połączenia poza halą. Nielegalna wyprawa Epimetejeżyków nie była wypadkiem odosobnionym. Przed powołaniem CSZ-u prywatnych eskapad odnotowano więcej aniżeli ekspedycji naukowych, powstały nawet specjalistyczne biura podróży zajmujące się organizowaniem kosmicznych wczasów. Turyści przy pomocy "ludzi", którzy bawili ich bardziej niż roboty, wznosili budowle, obrabiali bloki kamienne, ryli w skałach rzeźby i rysunki, pokrywali malowidłami wnętrza grot, żeby pozostawić pamiątkę swego pobytu na Ziemi; znaleźli się też eksperymentatorzy zgłodniali krwawo-lu-dycznych przedstawień, którzy z hegemskich i dominiań-skich zooparków wykupywali sprowadzone tam przed setkami wieków gady i przywozili je na Ziemię, aby organizować pokazy walk "ludzi" z jaszczurami. Pewni spry- 130 hołdujących temu co modne, mieszczan, założyli na Ziemi zakłady rękodzielnicze, w których "ludzie" ze ślepym, niewolniczym samozaparciem uprawiali swoistą twórczość, wykuwając w granitowych opokach posągi, sprzedawane później za ciężkie walory snobującym się Dominianom i Hegemitom; jeszcze do niedawna działał taki zakład na którejś z wysp Pacyfiku, chyba do dzisiaj nie uprzątnięto resztek... Merkandor, z zamiarem wyjaśnienia tej sprawy, wyciągnął rękę do blatu konsoli. Z ekranów zniknął znak rezerwacji: narada rectora z szefami Prefektur dobiegła końca. Ściana zamrugała naraz dziesiątkami zgłoszeń. Merkandor wyłowił spośród nich opatrzone sygnałem priorytetu stopnia II, pozostałym podał cechę oczekiwania. Wybrane zgłoszenie nadeszło torem hegemskim. Merkandor nie znał tego człowieka. - Jestem Prowadzącym sumeryjskiej społeczności Si-ppar - rzekł tamten. - Podaję poufną wiadomość: Zatrudnieni w mojej Sekcji telepatorzy donieśli mi, że moi "ludzie" spotykają się z rozumną istotą zamieszkującą ocean. Istota ta uczy "ludzi" pisać, liczyć i budować, objaśnia im podstawy geometrii i astronomii. Przyjrzeliśmy się dokładnie tej istocie. Jest to pochodzący z Hegem delphin... - Delphin?! - jęknął Merkandor. - Delphi n?? SKĄD?! - Przypuszczalnie na Ziemi wylądowała pierwsza wyprawa delphinów - odpowiedział Prowadzący. - Delphin, o którym mowa, zwie się Bloannłl i wychodzi na ląd w skafandrze wypełnionym wodą. Dokładniejsze informacje niebawem. Koniec. Merkandor otrząsnął się dopiero, gdy po skasowaniu połączenia automaty zdjęły cechę oczekiwania z pozostałych łączy i gdy ze wszystkich ekranów sypnęły się jednocześnie raporty, prośby i ponaglenia. Przekazał treść meldunku rectorowi i przystąpił do załatwiania napływających wciąż spraw. 131 Ściana płonęła codzienny dyżur. Rok - 12..., Hegem - Ziemia Dostałem Przydział! Wreszcie dostałem, po dwóch tysiącach stu pięćdziesięciu ośmiu latach czekania/ A już niewiele brakowało, żebym w ogóle wypadł z listy, bo cztery tysiące na karku i tylko patrzeć, jak osiągnę wiek Przymusowego Leniuchowania. Póki co jednak dali. Dużo zawdzięczam oczywiście B. i E.; gdyby nie ich wpływy, nigdy bym nie przeskoczył tych siedmiuset z górą nazwisk. Właściwie nie ma się z czego cieszyć. Przydział dotyczy pasterskiego "ludu" zamieszkującego krainę Goszen, od czterystu lat pozostającego pod wpływami Egipcjan, których Prowadzącym jest mój stary kumpel Set. Set, zdaje się, nie panuje nad sytuacją w swoim społeczeństwie. Ależ te wpływy to ucisk/ Moi, Hebrajczycy, są po prostu niewolnikami Egipcjan/ Wypada mi złożyć raport na Seta za przywłaszczenie sobie cudzego społeczeństwa; wszak to bezprawie nie spotykane nawet w tych terroryzujących się wzajemnie Sekcjach Europejskich. -J-l v Merkandor, rector Centrum. Sekcji Ziemskich, dał mi do zrozumienia, żebym nie zawracał mu głowy raportami. Jedyne, co udało mi się załatwić, to zezwolenie na zajęcie ziem kananejskich, gdzie egzystują społeczności prowadzone niegdyś przez Asztarta, Baala, Mota i innych socjoty-ków; nie przyznano mi jednak środków transportu. I jak ja mam przerzucić tych swoich? Chyba per pedes... że Hebrajczycy sami napływają do jego społeczeństwa, co mu piekielnie utrudnia badania nad rozwojem kultury egipskiej, i że przeraża go ich rozrodczość, w związku z którą musiał się uciec do działań prewencyjnych. Prewencja ta polega, jak się przekonałem, na topieniu pierworodnych noworodków płci męskiej. Przyznać należy, że Set wykazał niezwykłą pomysłowość, ale jak tak dalej pójdzie, zostanę z samymi "kobietami" albo i bez nich. Znalazłem kogoś, kto odegra rolę proroka. Ten hom, ten "człowiek" - któż to wpadł na pomysł, żeby homy nazywać "ludźmi"? - jest Hebrajczykiem usynowionym przez córkę faraona. Zwą go Mojżeszem. Otrzymał niezłe wykształcenie od egipskich kapłanów, wykazuje sporo inteligencji, ale chociaż wie o swym pochodzeniu, od czterdziestu lat filistrzeje w pałacu, zamiast pomagać swoim. Dla równego rachunku załatwiłem mu czterdziestoletni pobyt na wygnaniu w krainie Madianitów. Kiedy się ożenił, kiedy zakosztował pracy fizycznej, wreszcie zaczął się zastanawiać nad sensem swego życia. Zajmowało się nim dwu telepatorów, aż uwierzył w to, czego nakładli mu do głowy: że ma wyzwolić swoich z niewoli egipskiej i zawieść ich do Kanaanu. Teraz przyszła kolej na mnie. Prze-m,ówię do niego wprost, bez żadnych sztuczek telepatycznych. Ujawnię się jako Jahwe: od czasu gdy Jahwe sprawował funkcję rectora CSZ-u, jego imię głęboko wryło się w pamięć niektórych "ludów" i z pewnością zrobi na Mojżeszu wrażenie. Set to kanalia. Niby tak mu moi przeszkadzali, a nie chciał wypuścić ich z garści. Dopiero jak zdziesiątkowa-lem jego społeczeństwo, wpadł w panikę. Otrząsnął się, kiedy moi dotarli nad Morze Czerwone. Przez swą zapal-czywość dał się nabrać na zaporę ekspansywną. W przyszłości niech nauczy pływać to swoje tałatajstwo. 133 Śpiewali piesm u,*,.-,..---.,.. było słuchać. Dość szybko skończyli. Szkoda. Pustynia. Tu ich nieco potrzymam, powiedzmy ze czterdzieści lat, żeby nie odstępować od zwyczaju. Dłuższy pobyt wśród piasków dokona korzystnej selekcji, zahartuje moich "ludzi", uczyni z nich spoleczeństwo odporne na wszelkie niewygody. W najbliższych dniach skontaktują się z Mojżeszem i ustalą prawa i przepisy, które regulować bada życie zbiorowe Hebrajczyków. Warto też pomyśleć o wyposażeniu ich w bodaj prowizoryczny odbiornik radioiuy, żebym się mógł z nimi łatwo porozumie-wać - bo telepatorom coraz mniej ufam; najlepiej niech go sami zmontują podług mych wskazówek. Nazwą go pudłem przymierza albo jakoś podobnie. Parszywe homy/ Wystarczyła czterdziestodniowa nieobecność Mojżesza w obozie, żeby ci zaczęli wielbić jakiegoś bydlaka ze złota. Nawet Aaron się mnie wyparł, ten, któremu przyznałem godność arcykapłana. Tylko Lewici dochowali mi wierności. Kazałem im wyciąć zaprzańców w pień. Uchwaliłem nowe prawa, zaostrzyłem represje. Jakby poskutkowało. Ni stąd, ni zowąd znudziło im się żarcie. Przestała im smakować manna tamaryszkowa. Zażądali zmiany jadłospisu. Skorzystałem z przelotu przepiórek objedzonych toksycznym ziarnem i podsunąłem je homom na przekąskę. Na długo odechce się im nowalii. Zdaje się, że za mocno im dopiekłem. Najpierw tłuszcza o mało nie ukamieniowała Jczuego i Kaleba, potem zbuntowali się dotąd spokojni Lewici, bo zapragnęli władzy, na koniec w obozie wybuchły rozruchy tak groźne, że Mojżesz i Aaron ledwie uszli z życiem. Jedna średniej wielkości dawka udarowa na dobre pogodziła zwaśnionych. 134 lem swoim, że do Kanaanu dotrą wyłącznie ci, którzy nie ukończyli jeszcze dwudziestego roku życia oraz pokolenie spłodzone w trakcie wędrówki. Trzeba stawiać na młodych, starymi nie podbije się świata. Mojżesz i Aaron również nie ujrzą ziemi kanaanejskiej. No i sprawili się świetnie. Roznieśli Amorytów, wtargnęli do Baszanu i zajęli całą Zajordanię. Trochę zbałamuciły ich "kobiety" moabickie, chętne do porubstwa jak żadne. Żeby zapobiec epidemii chorób wenerycznych musiałem spowodować rzeź tych ladacznic. Mojżesz skończył sto dwadzieścia lat i nadszedł jego czas. Chyba sprowadzą go tutaj. Moi stanęli u bram Kanaanu. Opuścił mnie socjolog, pracował w Podsekcji Socjope-dycznej. Coś mu się nie podobało. Sentymentalny głupiec. Wzmogłem dyscyplinę. Mojżesza zastąpiłem Jozuem, "człowiekiem" znającym się na rzemiośle wojennym. Takiego mi właśnie potrzeba. Bez karności i męstwa oddziałów szkoda marzyć o zdobyciu Jerycha. Przydałby się także ciężki sprzęt: mury tej warowni homy wzniosły, stosując się do poleceń swego eksProwadzącego. To prawdziwa twierdza. Antymaterii stosować mi nie wolno, ale gdyby tak lokalne drgania sejsmiczne... Choć jeden wstrząs. Wybrnąłem z tego w prymitywnie prosty sposób: rezonans mechaniczny. Trąby nie zawiodły: nie pozostał kamień na kamieniu. Nikt też nie ocalał. Hebrajczycy urządzili ogólną mordownię. Cóż to był za widok! Teraz szybkim marszem na Haj. Ogniem i mieczem ~- wszystkich bez wyjątku! Łącznie z kobietami i dziećmi. Takie jest prawo klątwy wojennej. 135 uaeszio Ckliiui idioci. Przed moimi koalicja pięciu królótu: Eglonu, Hebronu, Jarmutu, Jerozolimy i Lakisz. Już ja im przygotują wspólną mogile. A później zabiorą się do tych z północnego Ka-naanu. Czyste jatki! Ktoś doniósł na mnie Merkandorotui. POWYŻSZE ZAŁĄCZYĆ DO AKT BYŁEGO PROWADZĄCEGO, EL SZADDAJA, PRZEBYWAJĄCEGO OBECNIE W LECZNICY PSYCHIATRYCZNEJ. ROZPOZNANIE: OSTRA PSYCHOZA MANIAKALNO-DEPRESYJNA ROZWINIĘTA POD WPŁYWEM GŁĘBOKIEJ FRUSTRACJI, KTÓRĄ WYWOŁAŁO DŁUGOTRWAŁE OCZEKIWANIE NA PRZYDZIAŁ. Rok O, z Hegem na Ziemię Ciemność okrywała go szczelnie. Leżał w kokonie mknącym przez tunel pneumatyczny wydrążony w skorupie planety, łączący Centrum Sekcji Ziemskich z odległym ko-smodromem. Nie docierały tu żadne dźwięki, spowijający go izolacyjny pianol nie był wyczuwalny dotykiem, chronił przed przeciążeniami i ciśnieniem sprężonego powietrza, sprawiał, że otulonego nim człowieka zawodził zmysł kinestetyczny, równowagi i temperatury. Stereoty doznawał wrażenia, że zawieszono go w próżni, pozbawiono ciała, zostawiono mu tylko pamięć i świadomość, świadomość, do której właśnie cisnęły się cudze myśli: Witaj, stereoty, to ja, akteot, poznajesz? no, nie wertuj tak wspomnieńt ułatwią ci: ten, z którym przez pól roku trzymano cię w kabinie testowej przed wstąpnym szko- 136 sekcji spedycyjnej, podobno blisko ciebie, i to już kupą lat, a nigdy nie mieliśmy okazji sią spotkać; ironia losu czy po prostu brak czasu na prywatne sprawy? trochę mi wstyd przed tobą, ale i ty nie jesteś bez winy, cóż, biją sią w piersi - pierwszy jak widzisz - i przyznają, że początkowo mialem skrupuły, kiedy mi zaproponowali kontakt z tobą; powiedziałem im, żeby znaleźli kogoś odpowiedniejszego, przecież nie widzieliśmy sią i nie rozmawialiśmy od tak dawna, że jeszcze nabierzesz jakichś podejrzeń i ten niespodziewany kontakt zamiast ułatwić, utrudni ci koncentracją, ale oni odparli, że wrącz przeciwnie, że mogą przekazać ci wszystkie swoje myśli, że mogą nawet wyprowadzić sią z równowagi, czego wcale nie zamierzam; wiesz, co oni twierdzą? że psychicznie jesteśmy do siebie bliźniaczo podobni, tak orzekli specjaliści; żebyś wiedział, co oni ze mną wyprawiali na tych psychotestorach!... Stereoty przełknął ślinę. Zapragnął usłyszeć własny głos, chciał zapytać: "jak daleko jeszcze?" - lecz słowa uwięzły mu w gardle. ... już w połowie drogi, Stereoty, tak, w poło... co z tymi testerami? no wiać przekopali mi przy okazji cały życiorys, odkryli nawet to, że zabiegaliśmy o wzglądy tej samej dziewczy... jak chcesz, mogą zmienić, mogą robić, na co masz tylko ochotą, choćby śpiewać te ziemskie psalmy; musisz wiedzieć, że robią to najgorzej z całej sekcji, ale kiedy mnie proszą, zawsze im śpiewam, zrywają wtedy boki; mogą sią też pastwić nad tobą, oni wychodzą 2 założenia, że nawet i wówczas będzie to lepsze, niż gdybyś miał słuchać programatora... tak, tego samego, który zatruwał ci życie przez ostatni... sam widzisz, nie tają przed tobą niczego, właśnie zgodnie z ich poleceniem; muszą cię jednak zapoznać z tym, co już chyba słyszałeś parą razy... daruj, ałe naprawdą muszą, dla twojego dobra i dla dobra całego programu... Zacisnął powieki. Gdyby znów kazano mu słuchać programatora, złożyłby piękną rezygnację na ręce kierow- 137 zało go trochę, powtórka z C2ekającego nań zadania mogła okazać się łatwiejsza do strawienia. Strumień myśli Akteota zabarwił się wesołością. ... dziękuję, że tak uważasz; zresztą to nie powtórka, jedynie, ogólne zarysy; programator uczyl cię języka, obyczajów, a ja mam wyluszczyć pokrótce w czym rzecz... znasz, znasz, jasne! ale jest to konieczne, przynajmniej tak uznali psychoanalitycy... już przekazuję: zaraz po realizacji pierwszej części programu, kiedy urządzenia po-kladowe zasygnalizują ci, że wisisz nad punktem zero, zogniskujesz świadomość; punkt zero odnajdziesz łatiuo, będzie to noworodek płci męskiej, jedyny w twoim zasięgu; jego matkę wyselekcjonowano spośród wielu kobiet, podczas selekcji kierowano się najprzeróżniejszymi względami, ale nadal nie ma absolutnej pewności, czy wyłowio-no wlaściwą kandydatkę, ta sprawa jednak ciebie nie dotyczy, ty w żadnym wypadku nie ucierpisz, co najwyżej program, ale zawsze istnieją szansę wprowadzenia korekt, tak że nie przejmuj się niczym; i kiedy zogniskujesz świadomość, pomyślisz "start", resztę wykonają automaty, to się nazywa encefalotransmisja simpleksowa i można ją przeprowadzić nawet w dupleksie, bo tamten umyśl będzie zupelnie jałowy; niewykluczone, że stracisz na jakiś czas przytomność, dla każdego noworodka przyjście na świat jest szokiem, a ty trafisz akurat na ten moment; no i oczywiście, jak ci luróci przytomność, wszystko zobaczysz w innym wymiarze, także twoje nowe ciało wyda ci się pomniejszone i ciasne; doznasz nieprzyjemnych sensacji, szczególnie przykro odczujesz niezborność ruchów, ale trudno, żebyś od razu zaczai się poruszać jak dorosły osobnik; tu każdym razie genetycy zadbali, żeby twoja powłoka cielesna była w pełni sprawna i odporna na wszelkie choroby, masz to zakodowane w chromosomach, jednego tylko nie mogą ci zagwarantować: akceptacji i życzliwości środowiska, przecież to są półdzikie istoty kierujące się odruchami, żyjące w osobliwych warunkach społecznych i kulturowych, których zresztą nie wolno ci lek ciążenia psychicznego... twoje ciało? po zakończeniu en~ cejalotransmisji wróci natychmiast do bazy i będzie czekać na ciebie w przetrwalniku; jak długo, trudno przewidzieć, wskazane by było, żebyś pozostał na ziemi co najmniej ćwierć wieku, nasi będą nad tobą czuwać, otrzymasz też niezbędną pomoc, ale wszystkiego niepodobna przewidzieć... Coś zmieniło się w otoczeniu. Stereoty otworzył powieki. Czerń jak gdyby zmatowiała. Powietrze miało inny zapach i temperaturę. ... tak, jesteś na statku, stereoty; za moment start - nie poczujesz tego - a potem samotność, której nikt nie zakłóci, w której odpoczniesz od programatora i ode mnie, w której przemyślisz wszystko to, co w ciebie wpompowano i obierzesz taką taktykę postępowania, jaką uznasz za stosowną; pamiętaj jednak, że w każdej sytuacji, na każdym kroku musisz uwzględniać ich wierzenia i zwyczaje, i że twoja misja jest misją pokojową; oni czekają na ciebie, czekają, aż zjawi się ktoś, kto im powie, jak mają żyć, kto rozwieje ich wątpliwości, w których pogrążają się nieustannie... nie, program jest jawny, zależy nam, żeby zrobić wokól tego jak najwięcej szumu; to stanie się późnym wieczorem, automaty włączą iluminację, będzie widziana na dużym obszarze, autochtoni tam się zbiegną... gdzie? do punktu zero, oczywiście, do tych zabudowań gospodarczych, nazywają je stajnią, a miejscowość, miejscowość zwie się betlejem... lecisz już, stereoty! powodzenia! Rok 1508, Ziemia Od niedawna Jaga ma żal do Niebios, że tak ją szpetnie okpiły. Dlaczego? Ano dlatego: Z dala ode wsi, podle lasu, tam gdzie Jaga mieszka, noc- 138 139 było to większe od pioruna i nie świeciło prawie wcale. Jaga raz piorun widziała, jeszcze nim jej chłop ducha wyzionął; do chałupy w burzę wpadł, a kiej cisnęła weń chodakiem, zaryczał, porwał strzechę i przepadł w ulewie. A toto usiadło na ziemi łagodnie, jak ptak jaki, chocia bez skrzydeł. I ani deszczu, ani wichury, ani chmurzysk. Długo nic się nie działo. Już Jaga cierpliwość jęła tracić, tym bardziej, że krzaki, co w nich przycupnęła, w zadek ją bezwstydnie koliły, kiej dziwo na pół się rozpękło, a ze środka wyszło dwóch mężów pięknych jak Anielcy. Jadze aże dech zaparło. "Oto widomy znak łaski Pańskiej" - rzekła se w duchu. Ale wstać nie mogła, bo ja-kowaś drętwota błoga ją wzięła. Mężowie wiedli trzeciego, któren osłabły, ledwie powłóczył nogami. Ułożyli go na mchu i jęli zawodzić nad nim do siebie, a tak cudnie jak pleban mszę odprawiający. Zawodzili i zawodzili, ino że leżącemu nic to nie pomogło. Natenczas wrócili do dziwa, wytaskali zeń kocioł nieko-cioł, po czym w las poszli. A Jaga chyłkiem za nimi. Kodo stał rozkraczony za sterami grawitolotu-sondy i złorzeczył epimetejskim konstruktorom. Grawitoloty zakupione od Hegemitów sprawowały się znakomicie od początku do końca użytkowania, ten zaś, egzemplarz licencyjny, którego miał wątpliwy zaszczyt być pilotem, wykonany przez jego rodaków, nawalił niemal zaraz po opuszczeniu statku-bazy. Kończyli fotografowanie przydzielonego im sektora Ziemi, gdy Nuetu dostał ataku. Zwinął się w kłębek na podłodze i jęczał. Kodo włączył samostery, potem podszedł do Hena, konsyliarza, pochylonego nad skurczonym Nuetu. - Co z nim? - zapytał - Newralgia - odparł Hen nie unosząc wzroku. - Ten łysolski glob niedługo wszystkich nas załatwi. To skupisko zarazy. Na "Epimetei" jest już siedmiu w separatkach. 140 - Za piętnaście wracamy - powiedział. Hen dźwignął się z podłogi i zajrzał do apteczki. Grzebał w niej przez chwilę. Poirytowany wysypał jej zawartość na ziemię. - Nic, nic! - Za piętnaście wracamy - powtórzył Kodo. - Same śmiecie - mruknął Hen trącając czubkiem buta rozsypane fiołki. - Parszywy glob! Kodo wrócił do sterów. - Przesadzasz - rzekł nieco zdenerwowany. - Nawet nie postawiliśmy stopy na tej planecie. - Zapominasz o promieniowaniu słonecznym, sile grawitacji, charakterze pola magnetycznego wokół Ziemi. To nie są drobiazgi. Leżący jęknął głośniej i począł charczeć. Hen szybko uklęknął przy nim. Gdy wyprostował plecy, Kodo pojął, że z Nuetu jest źle. - Zawracam - powiedział Kodo z wahaniem, spoglądając na Hena. - Ląduj - syknął Hen. - Czy wiesz?... - Ląduj! On się dusi! Kodo wyłączył samostery i wykonał manewr. Osiedli na skraju lasu. Hen podał Nuetu inhalator tlenowy, potem wraz z Kodo wyprowadził chorego na zewnątrz. Mimo upału powietrze było wilgotne i orzeźwiające. Położyli Nuetu na mchu. - Jesteś konsyliarzem, więc wiesz, co robisz - powiedział sceptycznie Kodo. - Wracać? - wyszeptał Hen. - Z uszkodzonymi ani-hitonami? To potrwa dwa razy dłużej. On nie dociągnie. - Ale apteczka... - Śmiecie! Same śmiecie! Potrzebne mi są alkaloidy: akonityna! hioscyjamina! weratramortyna! i łysol wie, jakie jeszcze! Ucichli. Nagle poczuli się nieswojo w tym ciemnym, szumiącym, dzikim otoczeniu. Kodo rozejrzał się bezradnie. 141 - A tu SKąar - Z roślin - odparł Hen. - Sprawdzałem w botalo-gu, powinny rosnąć stosowne. Callibotryon, belladonna, mezereum, cykuta, veratrum i tak dalej. Trzeba zrywać całe: korzenie, kłącza, liście, łodygi; autoklaw wyciśnie z tego, co potrzeba. Poszli po analizator. Wynieśli go na zewnątrz grawito- lotu-sondy i postawili opodal Nuetu. Hen skinął na Kodo. - A teraz chodźmy! Jaga dreptała od drzewa do drzewa i pilnie baczyła, co mężowie zrywają. Widziała wszystko jak na ołtarzu, bo jasność od mężów biła świetlista. Rwali ziele najprzeróżniejsze, a to pokrzyk, a to wilcze łyko, tu uszczknęli szaleju, tam ciemierzycy, nie pogardzili też pinduryndą i mor-downikiem. Wrócili objuczeni, wszystko ziele w kocioł niekocioł ciepnęli i zasiedli, by krzynę odsapnąć. W kotle niekotle bulgotało, sapało, hurkotało, dzwoniło, i para zeń uchodziła. Naraz cisza zapadła jak przed końcem świata. Natenczas mężowie zaczerpnęli ociupinkę z kotła niekotła i tę ociupinkę trzeciemu do trzewi wpuścili. I cud się stał - niemoc leżącego opuściła! Dziwo wnet do Nieba poleciało. Dzionek zastał Jagę klęczącą w lesie. Tłukła głową o ziemię, aże dudniło i łomotała się w piersi. - Oto łaska Pańska mi się objawiła - powtarzała se w kółko. - Anielcy do mnie przybyli i leczyć poduczyli. Kurować mi ludzi trza, a nie gnuśnieć na zapiecku. Od razu też Jaga poczłapała do Urbana, któren na zołzy był zapadł i duchota go męczyła. - Zadam ja wam takowe dekokta, Urbanie - rzekła - iże na miejscu się wam odmieni. Magotowała w kotle wody, a w owej wodzie i szaleju, i ciemierzycy, i pokrzyku, i mordownika, i sporyszu tak od siebie, bo do sporyszu od dawien dawna zaufanie miała. 142 i czwartą nawet, chocia ta czwarta nie chciała mu wejść, poczerń wziął i uświerkł. Dlatego Jaga ma żal do Niebios, że tak ją szpetnie okpiły. A może za mało ziela dała? Będzie musiała jeszcze popraktykować. Rok 1631, Ziemia "Ludzie" grzali się przy ogniskach. Dreptali w miejscu, zabijając ręce; spozierali na wieczorne niebo ciężkie od chmur. Niektórzy pociągali z bukłaczków. Skrzypiał śnieg. Niecierpliwiono się. Brahe spacerował po podwórcu, opatulony szubą. Oddechem grzał dłonie. Ponaglał pracujących przy stosie pachołków. Był z siebie rad. Do tej roboty Prefektura Pretorii Hegem, przy współudziale takiejż na Dominii, zatrudniała li tylko Epimetej-czyków, albowiem z naborem kandydatów na własnym terenie wiązały się niemałe kłopoty. Epimetejczycy nie mieli zobowiązań względem Ziemian; do tej pory Ziemię odwiedzali sporadycznie, głównie jako obserwatorzy. "Ludźmi" pogardzali bardziej niż Hegemici i Dominianie, bardziej nawet niż Fitomini, uważali się za rasę nieporównywalnie wyższą - ten szowinizm wypływał z kompleksów narodowych, uzsadniony był świadomością, że przez całe millennia Epimetejczycy wlekli się w ogonie rozwoju naukowo-technicznego i kulturalnego cywilizacji Układu Naszego. Epimetejczycy wykonywali zleconą im pracę gorliwie i sumiennie, toteż obie Prefektury chętnie korzystały z ich usług. Brahe był Epimetejczykiem tak jak Innocenty VIII, który wydał bullę Summis desiderantes, tak jak 143 nice, i tak jak Carpzow, ideał Brahego, mający na swym koncie na razie ponad dziesięć tysięcy czarownic. Brahe oskarżał o czary "kobiety" bez wyboru, suponując słusznie, że każda z nich w trakcie wymyślnych tortur potwierdzi wszystkie oskarżenia; ta, dla której właśnie przygotowywano stos, była jego tysiączną ofiarą. Telepatorzy nauczam w obu Prefekturach szkolili się na "ludziach" przypadkowo wybranych. Pierwsze próby nawiązania kontaktu telepatycznego dalekie były od doskonałości, a sposób przesyłania informacji - chaotyczny i mało skuteczny. W efekcie wiedza przekazywana "ludziom" przez telepatorów-praktykantów była wyrywkowa i zakłócona impresjami z życia tych ostatnich. Sztuki przesyłania informacji czystej, bez raczenia odbiorcy zbędnymi, subiektywnymi dygresjami, telepatorzy nabywali po długich latach treningu, "psując" przez ten czas wielu "ludzi". "Ludzie" ci pod wpływem nieudolnie przekazanej wiedzy, która robiła zamęt w ich umysłach, podejmowali działania niewskazane, uznawane przez środowisko za anormalne. - Złe duchy nimi zawładnęły - mawiano o takich. Ich wpływ na otoczenie był ujemny, toteż Prefektury postanowiły eliminować owe jednostki. Metody podsunęła im religia, wykonawców zaś Prefektury zwerbowały spośród Epimetejczyków. Mieli oni za jednym zamachem zlikwidować pozostałe po Erze Bogów zmuto-wane hybrydy - zdziczałe i zdegenerowane satyry, które przeżyły Potop i rozmnożyły się ostatnimi czasy. Satyry napawały "ludzi" zabobonnym strachem, "ludzie" nazywali je najczęściej diabłami, choć pracownicy Prefektur spotykali się też z nazwami: strzygi, wilkołaki, gnomy czy skrzaty - zależnie od wyglądu mutantów. Brahe skręcił kark dwóm diabelcom i jednemu tubylcowi - bo zwiodły go rogi, które tubylec miał na głowie, kiedy odprawiał egzorcyzmy - naczelnym jednak zadaniem, jakie Brahe postawił przed sobą, było zgładzenie największej w dziejach liczby czarownic, zaćmienie 144 najmniejszych szans, a tortury, które wykoncypował, przerażały nawet oprawców. Brahe był z siebie zadowolony. Ciżba gardłowała na jego cześć, a do pala na stosie przykuwano tysiączną czarownicę. Nie była twarda jak niektóre, przyznała się do wszystkiego już po próbie ognia, ale do końca, nawet po darciu skóry, nie wyznała, kto jest jej mocodawcą. Nie mogła oczywiście wiedzieć, lecz inne na jej miejscu podawały jakiekolwiek nazwiska, byle przestano je torturować, ta zaś z uporem milczała. I to rozeźliło Brahego, albowiem ta czarownica naraziła na szwank jego reputację, reputację człowieka, który nawet z głazu wyciśnie zeznania. Brahe rzucił "kobiecie" nienawistne spojrzenie. Kilku pachołków kopnęło się po żagwie. - Kto jest twoim panem? - zawołał głośno Brahe. - Odpowiedz, a może cofnę rozkaz! Czarownica obróciła ku niemu wymizerowaną twarz. Jej oczy zwęziły się. - Tyś nim jest! - odparła z mocą. - Ty! Tłum ucichł. Koścista ręka czarownicy mierzyła prosto w Brahego. Płonące głownie skwierczały i pryskały iskrami. Pod spojrzeniem setek par oczu Brahe skurczył się. - Podpalić - rzekł nieswoim głosem. Żagwie upadły na stos. Uniosły się ciężkie kłęby dymu. Rozpełzła woń spalenizny. Nikt nie patrzył na gorejące bale; zastygły tłum nie odrywał wzroku od Brahego. Brahe cofnął się krok, potem drugi. Za kolejnym trafił na ścianę "ludzkich" ciał. Odór gorzałki wwiercił mu się w nozdrza. Na jego barku spoczęła czyjaś dłoń. Następna. Kilkanaście. Ziemia umknęła mu spod stóp. Nie szarpał się, strach sparaliżował go całkowicie. Z czarnego nieba padały białe płatki śniegu. Tubylcy z Brahem ruszyli w stronę płonącego stosu. 10 Sukcesorzy 145 Od pięciu dni lało i wydawca Stholtmann serio zaczął się zastanawiać, czy nie zamknąć biura na tydzień lub dwa i nie wyjechać na południe, gdzie aura jest mniej kapryśna. Źle znosił niskie ciśnienie, co często podkreślał, dodając, że powinien zamieszkać w okolicy o łagodniejszym klimacie. Do pracy przyszedł w wojowniczym nastroju i z zawczasu obmyślonym uszczypliwym docinkiem, którym zamierzał przywitać swą sekretarkę. Umieścił parasol w stojaku, wtłoczył do szafy melonik i pelerynę i łypnął ponuro na zawalone rękopisami biurko. Ledwie zapadł w ulubiony, obity lakierowaną skórą fotel, do gabinetu wtargnęła Miriam i nie dając mu dojść do słowa - jakby przeczuwała, że boss szykuje się do wygłoszenia złośliwości - powiedziała: - Dzień dobry panu, panie Stholtmann. Pogodę mamy dzisiaj nienadzwyczajną, ale pan, jak zwykle, wygląda doskonale. Czeka na pana autor. Stholtmann jęknął. - Kto? - Hauser - rzekła Miriam ściszonym głosem. - Alfred Hauser. Prosić? Tego dnia wydawca Stholtmann nie zmusiłby się do podpisania najbardziej intratnej umowy, w napadach chandry i rozdrażnienia lubił jednakże rozmawiać z autorami dzieł, od których wydania był daleki. Na Alfreda Hausera miał szczególną ochotę. Chłopak nie mógł wybrać gorszej dla siebie pory na spotkanie z wydawcą. Stholtmann z przesadną kurtuazją wskazał mu krzesło przed biurkiem. - Zechce pan łaskawie usiąść - zaproponował. - Psia pogoda, nieprawdaż? Deszcz nie nastraja mnie przychylnie do świata. Młodzieniec usiadł na brzegu krzesła. Splecione dłonie wcisnął pomiędzy uda, potem oparł je o kolana, a następ- 146 Zza grubych szkieł spoglądał na Stholtmanna bladymi oczyma, które znalazły odpowiedź na niejedno pytanie, rozumnymi, pełnymi filozoficznej zadumy. - Istotnie - zgodził się - pogoda jest wyjątkowo fatalna. Stholtmannowi przypadła do gustu taka odpowiedź. Zwlekał z rozpoczęciem zasadniczej rozmowy; utrzymywanie rozmówców jak najdłużej w niepewności sprawiało mu przyjemność. Niech się chłopak jeszcze trochę ponie-cierpliwi, można nawet wzbudzić w nim mgliste nadzieje, a potem dopiero, punkt po punkcie wyłuszczyć mu zarzuty dyskwalifikujące rękopis. Hauser odchrząknął. - Czy nie za wcześnie przyszedłem? - zapytał. - Nie, nie, skądże! Przyszedł pan we właściwym czasie. Stholtmann uśmiechnął się zjadliwie. Zawołał w stronę drzwi: - Miriam! - a kiedy sekretarka wsunęła przez szparę swój śliczny pyszczek, zarządził: - Przynieś nam dwie mocne kawy. Pan pije kawę, nieprawdaż? - zagadnął autora. - Tak, Miriam, dwie mocne kawy, byle prędko. Miriam cofnęła się, Stholtmann zaś sięgnął po pudełko cygar. - Zapali pan? Hauser odmówił. - Bardzo słusznie - westchnął Stholtmann obcinając koniec cygara. - Oszczędza pan zdrowie i pieniądze. Ja jestem już w tym wieku, że pozostało mi czerpać z kapitałów zaoszczędzonych w młodości. A propos, ile pan ma lat, jeśli łaska? - Trzydzieści. - Hm... piękny wiek. Trzydzieści lat i taka gruntowna wiedza... A ja, kiedy miałem trzydzieści lat, nie wiedziałem jeszcze, kim zostanę. - Stholtmann w zamyśleniu wypuścił kłąb dymu. - Nieprawdopodobne, co za fantazja... 147 i podała gościowi cukiernicę. - Nie ma mnie Miriam - powiedział wydawca. - Dla nikogo. - Tak jest, proszę pana - odrzekła Miriam. Przy biurku Stholtmanna zainstalowany był taster. Gdy Stholtmann chciał się pozbyć marudnego autora, uruchamiał dyskretny dzwonek w sekretariacie. Na ten znak Miriam wpadała do gabinetu i anonsowała przybycie zagranicznego kontrahenta. - Będę u siebie - oświadczyła, zamykając drzwi. Poczekali, aż kawa ostygnie. Hauser zerkał znad okularów na grzebiącego w stosie rękopisów Stholtmanna. - Muszę przyznać - odezwał się - że praca, którą zostawiłem panu do oceny, nie jest rezultatem wyłącznie moich przemyśleń. Pewne z przytoczonych w niej dowodów zgromadził dziadek, większość ojciec. Ja tylko ułożyłem chronologicznie przebieg zdarzeń i wyciągnąłem wnioski. Stholtmann przewrócił tytułową kartę rękopisu Hau-sera. Wypił łyk kawy i powiedział: - Ułożył pan hipotetyczny przebieg zdarzeń oraz nać ią gnał pan wnioski. Czytałem pańskie dzieło dwukrotnie. Ma pan nieposkromioną wyobraźnię. Jestem pełen podziwu... - Za pozwoleniem - wtrącił szybko Hauser. - Czy przedstawione argumenty, pańskim zdaniem, nie układają się w logiczną całość? - Owszem, w swym dziele użył pan przekonywającej argumentacji, ale nie można jej traktować poważnie. - Stholtmann duszkiem opróżnił filiżankę. Mobilizował się do ataku. - Teeek... Nie upieram się bynajmniej, że wyszczególnione w pańskim rękopisie fakty są wyssane z palca, niemniej zbudowaną na ich podstawie teorię trzeba włożyć miedzy bajki. Bo czyż twierdzenie, że na jakiejś tam gwieździe żyją istoty podobne do nas, nie jest mrzonką? Co więcej, pan sugeruje, że owe tajemnicze istoty przybyły tutaj, na Ziemię. 148 - Rzeczywiście - przyznał. - Te istoty, jak to wynika z mojej pracy, złożyły nam wizytę, zresztą niejedną. Rozmawiałem ze znanym antropologiem i przypuszczam, że pierwsze odwiedziny miały miejsce przeszło dwa miliony lat temu. Angielski przyrodnik, Charles Robert Darwin... - Ach, więc pan jest zwolennikiem darwnizmu? - Tak, nie wypieram się tego. Uważam jednak, że teoria Darwina jest nieco uproszczona. Człowiek pochodzi od małpy, ale nie wykształcił się na drodze n a t u r a 1-n e j ewolucji. Najstarsze kopalne szczątki praczłowieka liczą sobie ponad dwa miliony lat. Dlaczego ni stąd, ni zowąd małpa zamiast nadal spokojnie obżerać liście z drzew, zajęła się wyrabianiem narzędzi i myślistwem? I robiła to niezmiennie przez blisko 20 000 wieków, aż naraz, około 200 000 lat temu, pojawił się bez mała gotowy człowiek, którego kości odkrył w dolinie Neandertal w Westfalii Johann Carl Fuhlrott bodajże w roku 1856. Ten podobny do nas stwór jakieś 40 albo 50 000 lat przed naszą erą przeszedł kolejną gwałtowną metamorfozę. My właśnie jesteśmy jej efektem. I to ma być naturalna ewolucja? Ewolucja nie odbywa się skokami, przebiega w czasie jednostajnie, a nie lawinowo. Stholtmann powoli i z namysłem rozdusił niedopałek cygara na dnie mosiężnej popielnicy. - No dobrze - rzekł. - Przyjmijmy pański punkt widzenia, czyli załóżmy, że człowiek pochodzi, od hm... małpy. W jaki sposób te, jak pan utrzymuje, istoty z innej gwiazdy... - Za pozwoleniem, nie z gwiazdy, lecz z planety. Przez usta Stholtmanna przemknął ironiczny uśmieszek. - Oczywiście, z innej gwiaz... planety; w jaki tedy sposób istoty te wpłynęły na rozwój owej małpy? Hauser uniósł ramiona. - Na to pytanie nie umiem odpowiedzieć - oświadczył. - Sądzę, że istoty, które potrafią pokonać odległości 149 Niewykluczone, że znają recepturę na jakiś eliksir... Stholtmann stłumił chichot. - Naturalnie - mruknął szyderczo. - Znają sekret eliksiru życia. - W każdym bądź razie - ciągnął nie zrażony Hauser - spowodowały przyśpieszoną ewolucję naszych przodków, czego dowodem są pozostałe gatunki małp, od milionów lat znajdujące się na tym samym szczeblu rozwoju. - Spojrzał wyczekująco na Stholtmanna. - Proszę dalej - powiedział słodko wydawca. Hauser zwilżył gardło wystygłą kawą. Zastanawiał się, od czego zacząć. - W trakcie kształtowania się ostatecznej formy ludzkiej - podjął - przybysze zabawili dłużej niż zwykle, zabawili się również w sensie dosłownym; prawdopodobnie walczyli o władzę nad ludźmi, mówią o tym dokładnie mity greckie. Polecam panu tę lekturę, jest to stosunkowo szczegółowy zapis autentycznych dziejów naszych praojców i ich stwórców, stwórców, którzy na skutek wewnętrznych sporów zginęli albo odeszli, żeby zaludniać inne planety. Niebo przejaśniło się. Przez wąskie okno wpadło do gabinetu więcej światła. Stholtmann zaczerpnął do płuc zatęchłego od zleżałych papierów powietrza. Wstał i przespacerował się po pokoju. Stanął plecami do Hausera, jak gdyby nie chciał, aby Hauser widział jego minę. - Dwa miliony, dwieście tysięcy i czterdzieści tysięcy - wycedził. - Zatem ci z Marsa czy skądeś tam trzy razy poili małpy swoim cudownym eliksirem? - Trzy razy - zgodził się Hauser wodząc wzrokiem za Stholtmannem. Ale za każdym razem mógł to być mocniejszy napój. - Zorientował się, że Stholtmann zastawia na niego sidła i prędko wyjaśnił: - Rzecz jasna eksperyment obejmował nieliczną grupę osobników. Osobnicy ci kojarzyli się z osobnikami normalnymi, toteż nowe generacje dziedziczyły tylko skąpą część człowieczeństwa zaszczepionego rodzicom. Dlatego jeszcze dwukrotnie 150 wili sprawdzić, w jakim stopniu im się powiodło. W czasach starożytnych odwiedzili Egipt. Wyglądem zewnętrznym zgoła nie różnili się od współczesnych im Egipcjan, wyróżniali się natomiast poziomem inteligencji i wiedzy. Zabłyśli jako znakomici uczeni, architekci, konstruktorzy. Znana jest na przykład postać arcykapłana Imho-tepa, projektanta najstarszej z piramid: schodkowej piramidy Dżesera w Sakkara. Imhotep dał się też poznać jako wybitny inżynier, astronom, filozof i lekarz, jako twórca kalendarza. Umarł przeżywszy 2300 lat, bo oni, proszę pana, byli długowieczni... Znaleźli się w Egipcie około 43 wieków temu, wszyscy jednocześnie: Imhotep, Cheops, Mykerinos i jego syn Chefren, a kiedy doszli do władzy, co zapewne nie było łatwe, przystąpili natychmiast do wznoszenia piramid. Zapyta pan: po co? I dlaczego nie odlecieli? Bo nie mogli. Ich pojazd się zepsuł, więc postanowili czekać na pomoc i gdy tylko zbudowano piramidy, kazali się w nich zamurować. Wszyscy, oprócz Imhotepa, który chyba... chyba pokochał ludzi... Stholtmann wrócił za biurko. Nagle poczuł niechęć do tego autora. - Kazali się zamurować żywcem? - zagadnął, wpatrując się nachalnie w brodawkę na policzku Hausera. - Tak dla przyjemności czy może, żeby sprawić uciechę poddanym? - Żeby przetrwać - odparł niewzruszony Hauser. - Umieli w tajemniczy sposób pogrążać się w letargu podobnie jak niedźwiedzie, które zapadają w sen zimowy. Żyli dłużej, znacznie dłużej od ludzi, więc mieli sporo czasu. Ale znając nasze skłonności do awantur, do wojen, wiedząc, że upojone zwycięstwem żołdactwo z lubością profanuje groby władców podbitego narodu, odgrodzili się od świata pancerzem kamiennych bloków. I czekali. - Oczywiście - przytaknął Stholtmann. - Czekali sobie. I doczekali się, nieprawdaż? Hauser z powagą kiwnął głową. 151 kalif Al Mamun wespół z najznamienitszymi architektami i armią kamieniarzy sforsował mury piramidy Cheopsa i dostał się do wnętrza. W krypcie grobowej odnalazł sarkofag. Ten sarkofag, proszę pana, był pozbawiony wieka i p u s t y... Późniejsi faraonowie także stawiali piramidy, ale były one tylko nędznym, bezsensownym naśladownictwem... Stholtmann wydobył z siebie przeciągłe westchnienie. - Teeek... Na tym, zdaje się, nie koniec? - Nie koniec - potwierdził Hauser. - Śmiem przypuszczać, że istoty, o których mówimy, w dalszym ciągu składają nam wizyty, czyniąc to wszakże po kryjomu. Ślady ich działalności spotyka się co krok. Weźmy choćby któregolwiek z wynalazców. A tak na marginesie warto nadmienić, że określenie "wynalazca" jest błędne. Jak można nazwać wynalazcą kogoś, komu ideę wynalazku podsunięto, skoro "wynaleziona" przez niego rzecz jest już od dawna faktycznie wynaleziona. Wynalazki rodzą się z potrzeb i te są, zgoda, prawie wyłączną zasługą ludzi, niemniej w przeważającej mierze wynalazków dokonywano przedwcześnie, jakby z myślą o przyszłości, a zatem nie wynikają one z potrzeb. Exemplum: lodówka, fonograf, lornetka, maszyna do liczenia, pisania lub szycia znane są od dawna, lecz dopiero w ostatnich kilkunastu latach znalazły zastosowanie. Ponadto odkrywcami czy jak pan woli: wynalazcami są ludzie najzupełniej przypadkowi, raptownie natchnieni, otóż to! natchnieni. Lekarz wynajduje lodówkę, złotnik naparstek, malarz da^erotyp, filozof maszynę do liczenia, medyk maszynę do pisania, matematyk grzechotkę, cukiernik zaś konserwę. Ktoś, kto ich natchnął, kierował się dowolnym wyborem. - A tym kimś są pańskie istoty - wtrącił Stholtmann. - I naturalnie domyśla się pan, jakie pobudki nimi powodują. Po raz pierwszy Hausera opuścił spokój, autor zakłopotał się. 152 dział zniżonym głosem. - Wszelako z przeznaczenia ofiarowanych nam wynalazków wnioskuję, że przybysze usposobieni są do nas przyjaźnie. Może to forma pomocy dla zacofanych kuzynów? Godny podkreślenia jest fakt, że wszystkie dyscypliny nauk przyrodniczych przechodziły dziewięciowieczny z górą okres zastoju. W starożytności, kiedy miano świeżo w pamięci wskazówki mistrzów, radzono sobie z przyrodą, stworzono nawet odważne poglądy i systemy, potem jednak ilość wiadomości przekazywanych z pokolenia na pokolenie, jęła topnieć zastraszająco. Zjawili się wówczas alchemicy, którzy królowali przez całe średniowiecze i przez całe średniowiecze nie dokonali niczego, dosłownie niczego, co najwyżej udowodnili własną bezradność. I naraz, jakby za dotknięciem różdżki czarodziejskiej, posypały się wynalazki. A przecież zgodnie z ewolucjonizmem rozwój biologiczny, umysłowy i społeczny człowieka jest procesem ciągłych, stopniowych i drobnych przemian; sukcesywnego, a nie skokowego, przechodzenia w wyższe stadia rozwojowe. Stholtmann uderzył otwartą dłonią w poręcz fotela. - Coraz lepiej! - zawołał. - Doprawdy, zdumiewa mnie pańska wyobraźnia. Zdumiewa i przeraża. Pan ma niebezpieczne poglądy, młody człowieku. - Przede wszystkim są to poglądy słuszne - rzekł oschle Hauser. - Jestem o tym przekonany. Stholtmann zakaszlał. Sięgnął po drugie cygaro. - Więcej skromności, drogi panie. Wprzód trzeba przedstawić dowody. Żyjemy wszak w wieku elektryczności i pary, a za niespełna dziesięć lat wkroczymy w wiek dwudziesty. Bez dowodów pańskie, hm... presumpcje są tyle warte co bajania przy kominku. Radziłbym ich nie rozpowszechniać. Za głoszenie podobnych herezji... Hauser poprawił okulary. - Jak to? Więc... więc... - Zgadł pan - powiedział twardo Stholtmann. - Pański rękopis nie nadaje się do publikacji ani jako dzieło naukowe, ani jako lektura dla dzieci - spostrzegł, że prze- 153 decznie: - Przykro mi to mówić... Naraziłbym się na kłopoty... Kościół mógłby mi zarzucić... -- Zdaje się, że minęły już czasy inkwizycji? Wstali równocześnie. Hauser wyplątywał się z frędzli dywanu, a Stholtmann przeżuwał koniec nie zapalonego cygara i szeleścił kartkami rękopisu. Miał ochotę roześmiać się głośno. - Czasy inkwizycji minęły, ale nie jest pan, niestety, Giordanem Brunem. Hauser wyjął mu z rąk rękopis. - Żegnam pana - rzekł, nim trzasnął drzwiami. Stholtmann zapalił cygaro, dmuchnął dymem w blat biurka i wezwał sekretarkę. Weszła tanecznym kroczkiem, ostentacyjnie rozejrzała się po gabinecie, a następnie przekrzywiwszy głowę rozłożyła ramiona z udanym żalem. - Połącz mnie ze Szczerbolem - polecił Stholtmann padając na fotel. Miriam usiadła obok telefonu. Pokręciła korbką induk-tora. - Poproszę wydawnictwo Mortona - zaszczebiotała do aparatu i oddała słuchawkę bossowi. - Morton? - upewnił się Stholtmann. - Witam. Paskudna pogoda, co? Tak, mnie też łamie w krzyżu. Wybiorę się chyba na południe, mam tam domek letniskowy. Może pojedziesz ze mną? Należy nam się wypoczynek po tej harówce. Dzisiaj przyszedł taki jeden... Alfred Hauser, znasz go? No, to masz szczęście. Maruda i grafoman, jakich mało. Niewykluczone, że cię odwiedzi z tym swoim dziełem... Nie, szkoda czasu na czytanie, najlepiej od razu odpraw go z kwitkiem... Co? Alfred Hauser, tak, Hauser... A jak go załatwisz, zadzwoń do mnie, uzgodnimy termin wyjazdu... No, na razie. - Stholtmann dał Miriam znak, żeby rozłączyła. - Tego byśmy mieli - sapnął. - Teraz do Ropuchy. Kręć. Sekretarka wykonała polecenie. - Z wydawnictwem madame Lilande - rzucił Stholt- 154 niższe ukłony dla szanownej konkurentki. Tak, to ja, zawsze do usług, cichy, nie zauważany wielbiciel drogiej pani. Pogoda... rozkoszna, nieprawdaż? Ja również uwielbiam deszcz, pasjami lubię spacerować po deszczu. Pamiętam, jak byłem młodszy, nie przepuściłem żadnej burzy. Z gołą głową i bez parasola biegałem wśród ulewy i piorunów. Tak, z tych lat coś mi tam pozostało, odżywam z każdą kroplą... Proszę? Nie, dzisiaj nie byłem na przechadzce ze względu na autora... Niejaki Hauser, Alfred Hauser, okropny nudziarz. Zajął mi całe przedpołudnie... Żeby to coś ciekawego! Jego dzieło jest kompletną bzdurą, na miejscu łaskawej pani nie zawracałbym sobie pięknej główki... Ależ nie ma o czym mówić, to mój obowiązek przestrzec drogą madame. Ach, co ze mnie za dystrakt, byłbym zapomniał: zdobyłem dla pani tę pozycję... Tak, tak, od znajomego księgarza z Australii... Żaden kłopot, doprawdy. Kiedy najdroższa madame skończy z tym Hau-serem, proszę do mnie kogoś przysłać po tę książkę... Tak, i proszę pamiętać, że zawsze jestem do pani usług... Do zobaczenia, pa, pa... Stholtmann otarł chusteczką czoło i mrugnął do Miriam krztuszącej się ze śmiechu. - Do Grossbauma też? - zapytała. - Koniecznie. Miriam uruchomiła induktor. - Z wydawcą Grossbaumem proszę - powiedział Stholtmann. Poczekał, aż tamten zacznie się denerwować przy telefonie. - Grossbaum, to pan? Dzień dobry, tu Stholtmann. Słuchaj pan, panie Grossbaum, podjąłem z banku sumę, o którą pan prosił... Tak, niech pan nie dziękuje, nie mam po prostu sumienia niszczyć konkurentów. Ale wymagam od nich lojalności, pojmuje pan? To dobrze. Halo! Niech się pan skupi. Prawdopodobnie przy-lezie do pana Alfred Hauser, taki młody bałwan, Alfred Hauser, powtarzam, H-a-u-s-e-r. Przyniesie rękopis. Wyrzuć go pan na zbity łeb... Jaki znowu interes? Gdyby to był interes, to ja bym go przed panem ubił, prawda? Bo 155 binet.u... Co mam w tym?... Prywatną sprawę. Ten Hauser ongiś zalazł mi porządnie za skórę... Dobrze, pieniądze może pan odebrać choćby jutro. Jeśli się pan odpowiednio spisze, umorzę część długu. Zrozumieliśmy się? To do widzenia. Stholtmann odwiesił słuchawkę. Siedział rozparty, zbierając myśli. Sekretarka wyjrzała na korytarz. Upewniła się, że nikogo tam nie ma i przekręciła klucz w zamku. - W porządku. Wspólnie odsunęli regał. Miriam dotknęła ukrytego w załamaniu ściany zatrzasku. Spod kwadratowej ściennej płyty wychynął przód radiostacji. Stholtmann włączył zasilanie i przekręcił wybiórczy przełącznik selektora. Pokój wypełniło jednostajne buczenie. Stholtmann zbliżył usta do mikrofonu. - Do Centrum Sekcji Ziemskich - powiedział. - Z Merkandorem. - Realizuję - odparły automaty. Buczenie w głośniku wzrosło. Nasiliły się trzaski. Przerwał je bas: - Merkandor. - Nakaz wypełniony - rzekł Stholtmann. - Uniemożliwiłem Hauserowi rozpowszechnienie pracy. Odpowiedź nadeszła prawie natychmiast: - Prawidłowo. Na razie nie powinni wiedzieć, są nazbyt prymitywni. Byłby to dla nich olbrzymi wstrząs. - Oni... Oni zaczynają się domyślać, Merkandorze. Wprawdzie interpretują pewne zjawiska bardzo naiwnie, na miarę swojej wiedzy, lecz wyciągają trafne wnioski i układają je w logiczne konstrukcje. Wykazują duże zdolności heurystyczne. - To dobrze. Za kilkadziesiąt lat, gdy w dostatecznym stopniu opanują technikę, nasi telepatorzy zainspirują na Ziemi podobnych do Hausera futurologów, którzy będą objawiać prawdę. Życzę ci i nam wszystkim, aby i wtedy "ludzie" popisali się swymi zdolnościami. Do zobaczenia! - Do zobaczenia, Merkandorze. 156 - Kiedy pięć tysięcy lat temu pierwszy rector Centrum Sekcji Ziemskich, Jahwe, zwrócił się do mnie: "Merkandorze, chcę, abyś objął moje stanowisko", wydało mi się, młodemu i niedoświadczonemu, że oto w jednej chwili osiągnąłem szczyt kariery, na który ktoś inny wdrapywałby się wieki całe. Mówiono potem, że za moim awansem stali potężni protektorzy i zazdroszczono mi, czego, wgryzając się coraz bardziej w problemy Centrum, nie mogłem zrozumieć. Jahwe, jak zdążyłem się wkrótce zorientować, nie panował nad sytuacją, zostawił po sobie galimatias. Brakowało połowy dokumentacji, ocalała połowa była zdekompletowana, archiwum stało otworem i każdy mógł w nim bezkarnie buszować; różni ludzie kręcili się po biurach Centrum niczym po własnym mieszkaniu, a nieodpowiedzialni pracownicy CSZ-u beztrosko zatwierdzali i akceptowali wszystko, co im pod nos podsunięto. Dlatego postanowiłem na jakiś czas zawiesić działalność Centrum, zrobić czystkę i odtworzyć zaginione dokumenty. Moja decyzja spotkała się z protestem świata nauki, zwłaszcza socjotechników i socjogów zatrudnionych w charakterze kadry pomocniczej przy UKROP-ie. Kadra naukowa zaś, socjolodzy i socjotycy, której przedstawiciele stanowili podówczas absolutną większość w Radzie Międzyplanetarnej, na forum obrad tejże Rady uchyliła moją decyzję. Znajomy socjotyk, notabene wnuk Odyna, poradził mi prywatnie: "Merkandorze, rób, co ci się żywnie podoba, ale od naszych eksperymentów wara!" Byłem bezsilny, udało mi się jedynie wywalczyć dodatkowe kompetencje, zaproponowano mi też udział w pracach kilku zespołów socjotechnicznych, na co jednakowoż nie wyraziłem zgody, albowiem owe propozycje zdały mi się jawną kpiną: gdybym był władny, pod groźbą izolacji zakazałbym doświadczeń socjotechnicznych na Ziemi. Wszak CSZ zo- 157 stanowić parawan dla bezmyślnych praktyk pseudona-ukowców kierujących się egoizmem i wynaturzonymi zasadami. Mnogość powstałych zespołów socjotechnicznych, z których każdy może się poszczycić posiadaniem co najmniej jednej eksperymentalnej kultury na Ziemi, wpłynęła na niebywałe zagęszczenie szczepów, plemion, kolonii, republik, księstw, królestw, a co za tym idzie, na wzajemne ich oddziaływanie, z punktu widzenia socjozespołów niewskazane w najwyższym stopniu. Spaczone ciasnotą rezultaty badań wywołały niezadowolenie i niesnaski między poszczególnymi zespołami. Wkrótce spory i pretensje przeobraziły się w Wojnę Socjotyków, wprzód domową, następnie, gdy doszedł do głosu nacjonalizm, w wojnę socjotyków hegemskich z socjotykami dominiańskimi. Fi-tominia, jak wiemy, nie brała w tej wojnie udziału, Epi-meteja natomiast, mając okazję, przejęła kontrolę nad ziemskimi społeczeństwami, czyniąc przy tym na Ziemi jeszcze większy chaos. Zdecydowałem się skonsolidować ziemskie narody, używając do tego celu środka najbardziej skutecznego: religii. Pierwotne wierzenia "ludzi", związane z kultem Jahwe, osłabły znacznie, a schizma pogłębiła różnice społeczne i kulturalne narodów. Wziąłem się przeto do odświeżania doktryn. W tym czasie socjotycy zawarli rozejm i jęli mieszać mi szyki. Wykorzystywali mianowicie krzewioną przeze mnie religię do swych badań nad realizowaniem zamierzonych zmian społecznych; w efekcie skłonili "ludzi" do podjęcia wypraw krzyżowych. Przy sposobności stwierdzić wypada, że krucjaty niewiele miały wspólnego z programem badań, socjotycy wywołali je ze względu na zadawnione porachunki, były formą dywersji naukowej. Kierowani zawiścią, przeszkadzając sobie nawzajem, socjotycy i socjotechnicy udaremniali jednocześnie podejmowane przez Centrum próby wprowadzenia na Ziemi ogólnego ładu, próby integracji i ujednolicenia systemów 158 cycn ziemianami. Jahwe, przekazując mi obowiązki -rectora, powiedział: "W rzeczywistości 'ludzie' są nam bardziej bliscy, niż to sobie wyobrażamy. Posiadają umysły niezwykle chłonne i spragnieni są wiedzy. Przez kilkadziesiąt lat dzięki moim inspiratorom przyswoili sobie podstawy arytmetyki, geometrii i astronomii; nawet Zeusa zdumiewała ich inteligencja. Oświecaj ich nadal, bo warto." Dałem mu na to słowo i słowa tego dotrzymałem. Wynająłem najzdolniejszych teleinspiratorów i wnet na Ziemi zasłynęły takie nazwiska jak: Hipokrates, Leukippos, Euklides, Pitagoras, Ptolemeusz, Arystoteles, Arystrach. Przyznaję, podczas Wojny Socjotyków zaniedbałem krzewienia oświaty na rzecz religii, aczkolwiek i wówczas nasi inspiratorzy natchnęli szereg osób, a wśród nich Awicennę i Alchwariz-miego. Zamieszki na tle religijnym, zwłaszcza wyprawy krzyżowe, uświadomiły mi, że popełniłem błąd. Czym prędzej przeto powróciłem do edukacji "ludzi". Zatrudniłem w CSZ-cie teleinspiratorów reprezentujących wszystkie podstawowe dziedziny nauk, i już wkrótce na liście natchnionych znalazło się dziesięć nazwisk: Paracelsus, La-voisier, Yesalius, Haller, Toricelli, Newton, Cardano, Gil-bert, Galileusz i Kepler. Niebawem też pojawili się: Cu-vier i Pasteur, Avogadro i Oersted, Liebig i Wohler, De-dekind i Cantor, Maxwell i Bolzmann. Poczynaniom Centrum towarzyszyła, niestety, destrukcyjna działalność zespołów socjotechnicznych. Napoleon, Hitler, Hideki Tojo to tylko trzy indywidua z całej chmary osobników zainspirowanych ostatnio przez specjalistów pracujących w socjozespołach. Nie muszę chyba mówić, jak bardzo badania socjologów, ich wpływy były szkodliwe. I są. Albowiem choć nowo wybrana Rada Międzyplanetarna zaniepokojona za-mętern ideowo-wojennym na Ziemi, ograniczyła możeb-ność ingerencji zespołów socjotechnicznych, pewni nieodpowiedzialni członkowie tychże zespołów nadal samowolnie eksperymentują na niektórych społeczeństwach "ludz- 159 iotez oa prawie ćwierćwiecza i^sz, zamecnafo pomocy wynalazczej, zwłaszcza że "ludzie", animowani równocześnie przez socjotyków, znajdowali dla wszelkich wynalazków zastosowanie niezgodne z założonym przez nas przeznaczeniem, ponadto "ludzka" pomysłowość zaczyna się obywać bez naszych usług. CSZ poczęło natomiast dążyć do rozpowszechnienia i pogłębienia "ludzkiej" samo wiedzy, do uświadomienia "ludziom" ich miejsca we wszechświecie, a co za tym idzie, do przygotowania ich do naszych oficjalnych odwiedzin, innych niźli dotychczasowe, albowiem pozbawionych irracjonalnej, nadprzyrodzonej otoczki. To dzięki naszym inspiratorom natchniony Charles Robert Darwin napisał dzieło O pochodzeniu człowieka, wytyczając nowe drogi biologii i pochodnym naukom. Każda rewolucja myśli i pojęć rozpętana na Ziemi, oprócz przeciwników rodzi fanatycznych wyznawców nowych teorii oraz naśladowców. Zjawisko naśladownictwa, nadzwyczaj cenne dla nas, występuje przede wszystkim w sztuce i w literaturze, dlatego rozwojowi i stosownemu ukierunkowaniu jej treści eksperci z PARNAS-u poświęcili szczególną uwagę. Po Julesie Yernie, po Herbercie George'u Wellsie natchnęli oni następnych twórców literatury specjalnej. Nie zawiedli nas także naśladowcy, a odpowiedzialni za rozpowszechnianie literatury specjalnej "ludzie", otaczani przez CSZ wyjątkową opieka, przyczynili się do ogromnego zainteresowania czytelników tąże literaturą, a nawet do stworzenia kół jej miłośników, wśród których zresztą działają również "ludzie" przez nas zainspirowani. Jednocześnie Centrum postanowiło wrócić do zarzuconego ongiś profetyzmu, aby i tym sposobem rozszerzać horyzonty świadomości ,. ludzkiej". Wierzenia religijne Ziemian były i są ciągle żywe, przeto prorocy łatwo znajdowali chętnych słuchaczy. Według założeń CSZ-u metody wzbogacania samowie-dzy "człowieka" posuwały się dwiema drogami: nauki 160 mi, o wspólnym końcu i wspólnym celu. Uwieńczeniem naszych prac miało być zainspirowanie kogoś z "ludzi", kto łącząc elementy nauki, fantastyki naukowej, fantastyki i religii, stworzyłby bodaj ogólną i zbliżoną do prawdy teorię pochodzenia Ziemian i przygotował "ludzkość" do kolejnego stopnia wtajemniczenia. Tak też się stało. Wybraliśmy "człowieka" o nazwisku Erich von Daniken. Nasi specjaliści telestymulacyjnie rozbudzili w nim ciekawość, podszepnęłi mii metody działania i udostępnili konieczne materiały. Niestety, dowody zgromadzone przez Danikena i przedstawione ogółowi spotkały się z żartobliwie-infantylnym przyjęciem, zwłaszcza ziemskich naukowców; gdyśmy obserwowali "ludzi" zbijających teorię głoszoną przez Danikena, wydawało się nam, że mamy przed sobą niedorozwiniętych osobników, którym do zabawy dano miast klocków komputer. Chciałbym z tego miejsca podkreślić, że wszystkie przedsięwzięcia Centrum Sekcji Ziemskich, którego naczelnym zadaniem była i jest wszechstronna pomoc Ziemianom, zawsze dopracowywano w najdrobniejszych szczegółach. Dlatego nie wiem, czemu nasza działalność poniosła fiasko. Nie godzi mi się zrzucać całej winy na socjotyków i socjologów, niewykluczone, że popełniłem jakieś błędy, które naprawią moi następcy, czego im z serca życzę. Jednocześnie, składając swoją rezygnację, pragnę zebranych przeprosić, że pozostawiam po sobie na Ziemi większy bałagan, niż zastałem. Rok 1970, z Dominii na Septimę Olu-Bowli odprawił smug, bo dalej trzeba było iść pieszo; tak nakazywał obyczaj. Septirna -- ostatnia planeta w Układzie Naszym - przywitała go burzą metanową. Od wyładowań płonęła cała atmosfera, wywołując zjawi- !1 - Sukcesorzy 161 pierwszych kosmonautów zapuszczających się w te zakątki Układu. Olu-Bowli przeczekał burzę w bazie, potem wynajął smug, który zawiózł go na to spękane od mrozu pustkowie: granatowo-mętną równinę oproszoną światłem dalekiej latarni nawigacyjnej. Szedł wprost na latarnię; smug, szybując nisko nad ziemią, przez pewien czas towarzyszył mu. Grunt o porowatej, prawie puszystej fakturze zgrzytał pod okuciami butów, a fioletowe, wyziębione powietrze zdawało się krzepnąć po szalejącym niedawno żywiole. Za latarnią nawigacyjną stały sześcienne autarkie - sadyby druidów. Największą zajmował koryfeusz. Olu- -Bowli skierował się do jej wejścia. W drugiej komorze śluzy zrzucił z siebie skafander i wśliznął się do poczekalni. Wymienił swoje nazwisko. Po chwili, przeniesiony polem, znalazł się w pustym pomieszczeniu, naprzeciw mężczyzny o niemal kwadratowej, łysej głowie, półleżącego, - okrytego czarnym całunem. Twarz gospodarza, pozbawiona zarostu, lśniła, a jego nieruchome oczy patrzyły na Olu-Bowliego bez ciekawości. Było cicho i przytulnie. - Jesteś druidem-koryfeuszem - zaczął Olu-Bowli. - Zwracam się do ciebie, bo wątpię, czy ktoś inny potrafi odpowiedzieć na moje pytania. Koryfeusz nie od-razu przemówił. - Czy korzystałeś z sieci? - spytał, a widząc, że Olu- -Bowli zaraz się żachnie, dodał: - Ja często korzystam z sieci, i to zarówno z sieci propopuli, jak i z sieci pro-specjali. Olu-Bowli po zastanowieniu odparł: - Informacje dostarczane przez sieć prospecjali są nie do strawienia dla przeciętnego człowieka, natomiast sieć propopuli. informuje zrozumiale, lecz nazbyt dokładnie, bez komentarzy, nie pomijając najmniej istotnych szczegółów i z denerwującym obiektywizmem. Gdy spytałem, co spowodowało, że nasi przodkowie urządzili wyprawę na Ziemię, przez pół dnia słuchałem o jakichś Zapisach Przed-cywilizacyjnych, exodusie Prahegemitów i sytuacji eko- 162 lat. Wic z tego nie wynika. - Przeciwnie, wynika z tego wiele. - Ale meritum gubi się w drobiazgach. Ja szukam odpowiedzi ogólnej, niechby subiektywnej, byle ogólnej. Nie, kontakt z siecią nie zastąpi rozmowy z człowiekiem; rozmowa to nie tylko wymiana informacji, to także mimika i gesty, które niekiedy mówią więcej aniżeli słowa i dzięki którym można poznać upodobania i poglądy rozmówcy. Koryfeusz poruszył się pod całunem. - Wypowiedziałeś jedną z elementarnych prawd głoszonych przez druidów. Chciałżebyś do nas przystąpić? Olu-Bowli zaprzeczył pośpiesznie. - Lubię swoje zajęcie... Nazbyt je lubię - rzekł, nadal kręcąc głową. Wyjaśnił: - Pracuję w Centrum Sekcji Ziemskich, w Podsekcji Socjopedycznej jako młodszy so-cjotechnik. - Po krótkim milczeniu podjął: - Do pokąd CSZ-em kierował Merkandor, wszystko wydawało mi się naturalne i proste, ale od czasu jego ustąpienia poczęły mnie nękać pytania. Dość dziwne pytania, takie jakich nigdy bym nie zadał swoim kolegom, dotyczące natury człowieka i "człowieka". - Tych natur nie można ze sobą porównywać. Łatwo omamia pozorne podobieństwo "ludzi" do ludzi, ale przecież "ludzie" to w końcu zwierzęta. Nie przeczę, że w żyłach "ludzi" płynie trochę krwi naszej - kamienne dotąd oblicze koryfeusza ożywił grymas niesmaku - czy jednak gdyby małpę zapłodnić nasieniem "ludzkim", predestynowałoby to rozwinięte z owej zygoty stworzenie do miana "człowieka"? Sami "ludzie" by zapędzili takiego mieszańca do zoologu. Podobna hybrydyzacja miała miejsce przed dwoma milionami lat. Grupa Praepimetej-czyków, ludu podówczas jeszcze dzikiego, korzystając z zawieruchy wrojennej między Hegem a Dominia, uprowadziła jeden ze statków operacyjnych i na jego pokładzie dotarła na Ziemię. Tam Praepimetejczycy skrzyżowali się z homininae, czym zapoczątkowali nowy gatunek, homi- 163 liona lat, tyle bowiem trwało odradzanie się, zgładzonych prawie doszczętnie, obu cywilizacji: hegemskiej i domi-niańskiej; ewoluowały przez ten czas nieznacznie, przypuszczalnie po zaciętych walkach wyrugowały swych niżej stojących krewniaków z ich terenów i rozprzestrzeniły się po całym globie. Kolejne ekspedycje Hegemitów na Ziemię miały na celu zdobycie poszukiwanych wtedy pilnie transplantatów. Hominy poddano obróbce genetycznej, stwarzając tym samym jeszcze doskonalszy gatunek antropoida. Neohominy postąpiły z hominami dokładnie tak samo, jak hominy postąpiły z gatunkiem homiriinae. Nie upłynęło 50 tysięcy lat, gdy Nymfelius opracował metodę regeneracji, dzięki której transplantaty stały się zbyteczne. Na pewien okres zainteresowanie neohomina-mi i Ziemia osłabło. Rozpoczął się kolejny wyścig nauko-wo-techniczny między Hegem a Dominia; obie cywilizacje szybko zdystansowały w rozwoju cywilizację epime-tejską, uparcie wtedy zachowującą neutralność, za którą zresztą zapłaciła regresem. Niebawem jednak socjolodzy spostrzegli, że rozwój cywilizacji hegemskiej i dominiań-skiej nie idzie w pożądanym kierunku: Dominianie, zjednoczeni już po okresowym rozpaństwowieniu - ongiś Dominia podzielona była na cztery państwa - postawili na totalną technicyzację, której skutki, nawiasem biorąc, odczuwają do dzisiaj. Jesteś Dominianinem, więc zgodzisz się ze mną; Hegemici zaś, zaniedbując życie społeczne i kulturalne, wszystkie wysiłki skoncentrowali na penetracji kosmosu. Ówcześni nie zlekceważyli ostrzeżeń socjologów, potrafili, chwała im za to, spojrzeć na siebie krytycznie. Nie potrafili natomiast zaradzić złu, nie mieli bowiem żadnych wzorców. Trzeba było zatem takie wzorce opracować, stworzyć eksperymentalną kulturę albo kilka kultur, na podstawie których, w oparciu o zachodzące w nich przeobrażenia, dałoby się' -wypracować sposoby realizowania stosownych zmian społecznych. Wybrano Ziemię... - Tak - potwierdził Olu-Bowli - wybrano Ziemię. Zamieszkujące ją neohominy nie były zdolne do zorgani- 164 mogenetycy postanowili uszlachetnić te istoty, "uczłowieczyć" je. Z górą 43 tysiące lat temu na Ziemię udała się odpowiednio wyposażona ekspedycja. Nad prawidłowym rozwojem nowo powstałego gatunku homów mieli czuwać telepatorzy, zdalnie inspirując jego poczynania. Tele-patorzy przystąpili do pracy, lecz z opóźnieniem liczącym przeszło 30 tysięcy lat. Koryfeusz jak gdyby nie zauważył, że Olu-Bowli wyręczył go w opowieści. - Wszelako wyścigu naukowo-technicznego nie udało się zatrzymać w jednej chwili - ciągnął. - Pewne utylitarne tendencje w dziedzinie medycyny i nie tylko, lansowane przez żadnych sławy i zainteresowanych ich upowszechnieniem karierowiczów, wywołały oburzenie na obu globach. Z protestów zrodziła się idea fitofikacji; przeciwnicy Akcji Ulepszania Ludzkości opuszczali rodzinną planetę i jako ludzie-rośliny udawali się na Fitominię; niektórzy uciekali na Epimeteję, a jeszcze inni szukali ratunku przed długowiecznym nieróbstwem i dobrobytem w karkołomnych zabawach w bogów. Anarchia ta trwała, jak wspomniałeś, 30 tysięcy lat. Punktem zwrotnym było spowodowanie na Ziemi Potopu. - Ty to nazywasz punktem zwrotnym - powiedział Olu-Bowli naraz rozdrażniony - dla mnie zaś ziemski Potop jest dowodem ludzkiej bezduszności i egoizmu. Koryfeusz zamrugał bezrzęsymi powiekami. - Znowu zmierzasz w kierunku niebezpiecznego antro-pomorfizmu - stwierdził ze zdziwieniem. - "Ludzie" to homy, nic więcej. Jakież to atrybuty "człowieka" miałyby świadczyć, że jest on istotnie człowiekiem? Zdolność do myślenia, przeżyć, uczuć i formułowania zachodzących w jego psychice procesów? Zdolność do wytwarzania wartości kulturalnych lub form życia zbiorowego? Wobec tego na miano człowieka zasługuje pingwin, bo jest gotów zdechnąć z miłości do jaja, które wysiaduje; dzioborożec lub goryl, bo jest troskhwszym od nas opiekunem swojej żony i dzieci; byle mrówka, bo zajmuje się hodowla 165 zację życia w grupie, o jakiej nam się nie śniło; bóbr, krab, szarańczak, bo wykazuje znajomość techniki inżynieryjnej, która wykracza poza granice "ludzkich" umiejętności; kruk albo pszczoła, bo posługuje się mową... - Instynkty! - wtrącił zniecierpliwiony Olu-Bowli. Koryfeusz westchnął. - Słusznie. "Człowiek" też się kieruje instynktami. Rozum to przecież zespół instyntków, naturalnie wysoce rozwiniętych. Stawia on homa ponad innymi zwierzętami, ale nie czyni go człowiekiem. Przyznasz chyba, że najdonioślejsze" osiągnięcia nauki, sztuki i techniki homy zawdzięczają nam, naszym telepatorom-podpowiadaczom i wysłannikom działającym bezpośrednio na Ziemi, a nie sobie. - Nam zawdzięczają również potopy, wstrząsy sejsmiczne, a także eksplozje nuklearne, jak to było bodajże w Sodomie. - Centrum Sekcji Ziemskich nie jest instytucją charytatywną, powstało po to, żebyśmy mogli poznać prawidłowości rządzące rozwojem społeczeństw. Po każdym eksperymencie trzeba daną kulturę homów usunąć, lokalnie bądź globalnie, aby zrobić miejsce następnej. - Znam dokładnie przyczyny i metody doświadczeń - wtrącił Olu-Bowli. - Nikt mi nie wmówi, że eksperymenty socjotechniczne, ich wyniki do czegokolwiek będą nam przydatne. Socjotycy i socjolodzy zatrudnieni w Centrum traktują swoją pracę jako osobliwą zabawę. My, kadra pomocnicza, socjotechnicy i socjodzy, jesteśmy oburzeni poczynaniami naszych przełożonych. - Fakt, że eksperymentowanie na homach sprawia komuś zawodową przyjemność, wystarczy, żeby eksperymentowania nie zaprzestawać. Z tej, jak powiedziałeś, zabawy czerpią radość rzesze ludzi. Cóż innego mógłbyś im zaproponować? - Badanie kosmosu, szukanie bratnich cywilizacji. Koryfeuszowi drgnęła górna warga. Przy dobrej woli można bv to uznać za uśmiech. 166 dalej? - Wymiana doświadczeń - odparł niepewnie Olu--Bowli. - Do żadnej wymiany doświadczeń by nie doszło - rzekł koryfeusz. - Nim powołano Radę Międzyplanetarną i UKROP, Dominia i llegem, niezależnie od siebie, jednocześnie wysłały tutaj, na Septimę, po jednej załodze. Załogi te podczas eksploracji planety przypadkowo na siebie trafiły. Badania po obu stronach natychmiast przerwano, rozpoczęto zaś... wytyczanie granic. To samo by się stało, gdybyśmy spotkali obcą cywilizację, tyle że dzielono by wtedy nie planetę, lecz galaktykę, tocząc boje o każdy układ planetarny bądź gwiazdę, aczkolwiek teraz jest nam najzupełniej obojętne, czy te układy mają już swoich właścicieli, czy też są bezpańskie. Strach pomyśleć, co byśmy mogli sobie nawzajem zrobić albo co by zrobiono z nami, gdyby owa napotkana cywilizacja stała od nas wyżej. - Mielibyśmy wówczas w Układzie Naszym to, co "ludzie" mają na Ziemi. - Nieco upraszczasz, choć rozumiem, że jest ci to potrzebne do uwydatnienia krzywd, jakie rzekomo wyrządzamy homom. Cokolwiek byśrny kombinowali na temat świata owej ultracywilizacji, zawsze będzie on ubogi jak wyobraźnia ludzka. Gdybyśmy na przykład wymyślili sobie ultraistotę, która posiada tylko zmysł grawitacji, buja swobodnie w przestrzeni międzygwiezdnej, a najrozkosz-niejszym uczuciem jest dla niej uczucie turbulencji, to jakkolwiek pojęcie zmysłu grawitacji i pojęcie uczucia turbulencji są dla nas pojęciami nowymi i abstrakcyjnymi, w swym wyobrażeniu nie zdołamy się uwolnić od pojęcia zmysłu i uczucia, a chcąc komuś tę ultraistotę opisać i zostać zrozumianym, czynić nam tego wręcz nie wolno. Dlatego nie godzi się pochopnie wnioskować o stosunku ultracywilizacji do cywilizacji Układu Naszego. Jeśliby nawet chciała na nas poeksperymentować, mo- 167 interesujące. Olu-Bowli zadrżał. - Wolałbym raczej, żeby zostawiono nas w spokoju. I myślę, że ho... "ludzie" też by byli zadowoleni, gdybyśmy przestali się nimi zajmować. Koryfeusz milczał chwilę. - Przemiany zachodzące w społeczeństwach "ludzkich" - rzekł z namysłem - są bardzo wygodne do obserwacji, gdyż dokonują się dostatecznie szybko: średnia długość życia homów wynosi mniej niż 50 lat. Sama natura, tworząc gatunek homininae, na który natrafili Praepimetejczycy, podyktowała mu następujący rytm: płodzić, uczyć i zdychać, aby jak najprędzej dotrzeć do celu: wykształcenia gatunku, który w dalszej pracy ją wyręczy. Niewykluczone, że na Ziemi taki gatunek by powstał samoistnie, za miliard, dwa miliardy lat albo tuż przed przejściem Soi w następne stadium. Gatunek ten za pomocą prób i błędów poszukiwałby najwłaściwszej drogi rozwoju; zdarzyć by się mogło, że cywilizacja nie umiejąca pisać ani czytać opanowałaby technikę rakietowa lub inna, nie znając podstaw fizyki, skonstruowałaby bombę atomową i przy jej użyciu karczowała lasy, nie, nie pod uprawę, ale, przypuśćmy, żeby mieć gdzie urządzać zawody czołgania się w gorącym popiele. My, poczuwając się do obowiązku niejako rodzicielskiego, uprzedziliśmy po prostu naturę, a dzieląc "ludzkość" na narody, zbudowaliśmy równocześnie szereg modeli socjo-technicznych. Gdybyśmy teraz przestali się Ziemianami zajmować, jak tego żądasz, w krótkim czasie po Ziemi by biegało cztery miliardy łowców głów, albowiem bez pomocy naszych inspiratorów homy by osiągnęły dzisiaj ten właśnie szczebel rozwoju. Dalszy ich rozwój potoczyłby się tak jak rozwój delphinów, powiem więcej: tak jak delfinów ziemskich, na których uszlachetnieniu, niestety, poprzestaliśmy; ćwierć miliona lat by im zajęło dokonanie tego, czego obecnie dokonują w ciągu tysiąclecia. Jeśli nie wierzysz, porównaj choćby Cywilizacje 168 a jakie na Ziemi zaszły w ostatnim stuleciu. Olu-Bowli ożywił się: - Otóż przeprowadziłem takie porównanie - oświadczył. - Zważywszy długość naszego życia i tempo procesów fizjologicznych, zastosowałem dla nas odpowiednio wyższy współczynnik. - I?... - spojrzenie koryfeusza było badawcze. - W identycznej skali - odrzekł Olu-Bowli niemal z ukontentowaniem. Popatrzyli sobie w oczy. - Skoro tedy nas samych stać na taki postęp - odezwał się Olu-Bowli - czemu by nie miało stać "ludzi"? - Jest jeszcze alternatywa - powiedział koryfeusz. - A tej, zdaje się, nie wziąłeś pod uwagę. - Nie ma alternatywy. Koryfeusz przymknął powieki. - Zapisy Przedcywilizacyjne, o których opowieścią uraczyła cię sieć propopuli, mówią o pierwszych mieszkańcach Hegem. Ale nie mówią wszystkiego. Pomijają mianowicie to, że część owych mieszkańców, odkrytych później, osiedliła się na Epimetei. Powszechnie sądzi się dziś, że przodkowie Prahegemitów, czyli twórcy Zapisów, zginęli od Wędrującego Obłoku Promieniotwórczego. Jest to oczywiste nieporozumienie, gdyż obłok taki zniszczyłby również życie na pozostałych planetach Układu Naszego. Wszakże Epimetejczycy przetrwali. Przetrwali oni i następny kataklizm: niczym nie uzasadnioną wojnę między Prahegemitami a Pradominianami, w wyniku której obie cywilizacje wycięły się niemalże w pień. - Koryfeusz przerwał na moment, żeby szczelniej opatulić się całunem. - Arii do wojny, ani do poprzedzającej ją zagłady autorów Zapisów nie doprowadzili ludzie. My jesteśmy nie tylko eksperymentatorami, jesteśmy także, cały Układ Nasz, przedmiotem badań, i nie tylko my niszczymy nieudane cywilizacje. - Któż więc... - Olu-Bowli nie dokończył. Sugestie koryfeusza zakrawały na absurdalny żart. Wstał. 169 tempo rozwoju Cywilizacji Zjednoczonych odpowiada tempu rozwoju cywilizacji ziemskiej, znaczy to, że my też jesteśmy inspirowani. Olu-Bowli pożegnał się z koryfeuszem chłodno. W komorze śluzy nałożył skafander, po czym zanurzył się w zimną jak ciekły tlen noc. Ominął latarnię nawigacyjną i pomaszerował w stronę, gdzie czekał na niego smug. Wizyta u druida-koryfeusza mocno go rozczarowała. Koryfeusz okazał się zwykłym szarlatanem: nikt inny nie ośmieliłby się wygłaszać podobnych herezji. Olu-Bowli był Dominianinem z krwi i kości, toteż przypuszczenie, że ludzi stworzyły jakieś ultraistoty wydało mu się bzdurne. Każde dominiańskie dziecko przecież wie, że ludzie są potomkami robotów. W dniu 3 stycznia obywatel Antoni K. zamieszkały w Szczecinie, zatrudniony w Miejskim Przedsiębiorstwie Oczyszczania jako kierowca piaskarki, stawił się do pracy w stanie wskazującym na spożycie alkoholu, nadto o cztery godziny za późno, aby kadrowa odnotowała tylko spóźnienie. Antoni K. pił przez cały Sylwester, pił przez cały Nowy Rok i w zasadzie był skłonny trzeźwieć już 2 stycznia, ale okazało się, że tego dnia jego przyjaciółka, Izyda, obchodzi imieniny, a dodatkowo przyjechał w odwiedziny jej brat. Zniewaga - gościa przyjmować jak na pustyni. "Kaskada" była czynna i Antoni K. nabył w niej jeden litr jarzębiaku, a po namyśle drugi litr, żeby było na kaca. Na początku pili w trójkę. Około północy przyjaciółka Antoniego K. wyłączyła się z towarzystwa i ułożyła do snu. Natomiast Antoni K. zszedł na dół, do pilnującej okolicznych sklepów stróżki nocnej, od której po cenie komercyjnej otrzymał butelkę "czystej zwykłej". Obaj panowie przestali świętować imieniny Izydy około godziny trzeciej nad ranem. Antoni K. ocknął się przed dziewiątą i poczuł suchość w gardle. Przyjaciółki już nie było, jej brata zaś nie mógł się dobudzić, poszedł więc do knajpy sam. W tej knajpie naszła go ochota zajrzeć do roboty i zobaczyć, co też chłopaki porabiają, a także spytać o ich zdrowie. W bazie prócz dyspozytora nie zastał nikogo. Postanowił więc ruszyć za kolegami do miasta. Dyspozytor stanowczo się temu sprzeciwił. Samochodu mu nie da, powiedział, bo Antoni K. jest pijany. - Ja jestem pijany?! - zdumiał się Antoni K. i poleciał na błotnik. - To ty jesteś pijany, głupi kołku! 171 też jest pijany? - Nie - odparł Antoni K. - Kierownik nigdy nie jest pijany, nie ma prawa. - No to zawołam kierownika - dyspozytor na to - i niech powie, który z nas jest pijany. Antoni K. przystał chętnie, bo do kierownika miał zaufanie, a do tego łachudry nie. Ale kierownik zamiast rozstrzygnąć spór rzucił się z mordą na Antoniego K. Że opój z niego, że pracę zawala, że ślisko, że rejony leżą i że nie ma kim Bramy Portowej obsadzić. Przykrość wielką Antoniemu K. sprawił kierownik. Jak to, to on tu przychodzi, żeby razem ze wszystkimi radować się nowym rokiem i żeby im pomóc w miarę swych sił, a oni na niego z pyskiem? Jakby dzisiaj w ogóle nie przyszedł, nic by się nie stało, a na drugi dzień kierownik by był szczęśliwy, że na nowo odzyskał pracownika. No to dlaczego go teraz szykanują? - Nie podoba się? - warknął kierownik. - To niech Antoni K. szuka se innej roboty. - A pewnie, że poszukam! Ja pierdolę taką robotę! - wrzasnął Antoni K. i poszedł budzić szwagra. Tego dnia żadna z ulic zbiegających się przy Bramie Portowej nie została posypana piaskiem. W dniu 3 stycznia Bronisława A., kierownika jednego z wydziałów Biura Projektów, przebywającego obecnie na urlopie, zbudził dzwonek. Telefonowała jego żona. Niech Bronuś czym prędzej rusza do salonu sprzętu zmechanizowanego przy placu Grunwaldzkim, bo znajoma, co tam pracuje, poinformowała ją przed minutą, że właśnie dostarczyli świeży towar, między innymi pralki automatyczne. Ta znajoma zatrzymała dla nich jedna, ale długo tak trzymać nie może, bo lada moment zjawi się jej szef, z którym ma na pieńku od czasu, jak na czerwcowym biwaku po zabawie w "Muszelce" nie poszła do jego namiotu, choć bardzo nalegał; więc ten świntuch może się jej czepić, że handluje towarem pokatnie. Bronisław A. nie mył się nawet, wypłukał tylko jamę 172 pędził do samochodu, fiata 126p. Tego fiata miał od niedawna i bardzo się o niego troszczył; parę dni temu oddał go fachowcom "Polmozbytu" do przeglądu, bo ostatnio hamulce szwankowały. Fachowcy "Polmozbytu", jako że był koniec roku i trzeba było gnać z planem, zwrócili Broni?ławowi A. samochód po przeglądzie bez przeglądu i teraz oto pan Bronisław wyruszył nim w drogę. Janusz B., mieszkaniec Alei Niepodległości (vis-a-vis Domu Towarowego), wysłannik Centrum Sekcji Ziemskich, zakończył pracę tuż po godzinie dwunastej w południe dnia 3 stycznia. Praca ta dotyczyła spiralnej czasoprzestrzeni, w której zdaniem Janusza B. poruszał się cały wszechświat, z tym że różne galaktyki i układy gwiezdne zajmowały różne miejsca na różnych kręgach spiralnej CP. Spiralna CP biegła od minus nieskończoności do plus nieskończoności. Janusz B. na własny użytek przedstawił tę spiralę graficznie, za pomocą kilku kręgów. Przyjął, że Układ Słoneczny i Układ Nasz leżą na sąsiednich kręgach, mniej więcej naprzeciw siebie, przy czym Układ Słoneczny leży na kręgu wewnętrznym w stosunku do Układu Naszego, zatem dzieli go od tego ostatniego pełny obrót wokół środka spirali, czyli w przybliżeniu dwa miliony lat. Tę liczbę Janusz B. ustalił po przeprowadzeniu skomplikowanego procesu myślowego, słusznie zauważając przy okazji, że im bliżej środka spirali, tym krócej trwa wykonanie okrążenia, a im dalej - tym dłużej. Janusz B. od dnia, kiedy oddelegowano go do Środkowej Europy, konkretnie do Szczecina, miał mnóstwo wolnego czasu, zanudzał się wprost. Z tej nudy związał się z Klubem Miłośników Fantastyki Naukowej i wraz z jego członkami snuł śmiałe domysły na temat życia poza Ziemią. Pewnego jesiennego wieczora ubiegłego roku przyszło mu do głowy, że być może ludzie zamieszkujący dziś llegem, Dominie, Fitominię, Epimeteję i resztę planet Układu Naszego są potomkami Ziemian. Założył sobie, że w roku 3000 lub 2500 albo jeszcze wcześniejszym, część 173 miane trafią do Układu Naszego. Tu osiądą i rozwiną wspaniałą cywilizację, która z upływem wieków zapomni o swym ziemskim rodowodzie. Cywilizacja owa przekształcać się będzie nadal, stworzy własną kulturę, zapewne niejedną; niewykluczone, że przeżyje wzloty i upadki, że dziesiątki razy odkryje to, co już dawno zostało odkryte; prawdopodobnie po okresach rozkwitu nastąpi ostry i gwałtowny regres, a po nim znowuż postęp gos-podarczo-techniczny. Owocem kolejnego postępu będzie statek kosmiczny, o którym mowa w Zapisach Przedcy-wilizacyjnych. Statek ów, pokonując spiralną czasoprzestrzeń nie po spirali, lecz na przełaj - od kręgu do kręgu - cofnie się zarazem w głęboką przeszłość o około dwa miliony lat. (W drodze powrotnej, odbytej również na przełaj, przesunie się o tę samą liczbę lat do przodu, a nawet o nieco większą liczbę, bo przecież podróż, mimo że skrócona, trwała jakiś czas, w którym to czasie Układ Nasz zdążył już przebyć pewną odległość w spiralnej CP.) Oczywiście w tak odległej przeszłości ani wspomniany statek, ani "Szukający Życia" nie odnajdzie na Ziemi istot rozumnych, wszelako załogi tych i następnych statków przyczynią się do stworzenia takowych. Kolejni przybysze: Hegemici, Dominianie, Epimetejczycy i Fito-mini różnymi sposobami wpłyną na ewolucję gatunku homininae, a następnie hominów, ineohominów i w końcu homów to jest "ludzi", nieświadomi, że kładą podwaliny pod rozwój przyszłej cywilizacji, z której się będą wywodzić. Kto wie, czy teraz na przykład możni z Rady Międzyplanetarnej nie zastanawiają się nad ewentualnością takiej przeróbki genetycznej "ludzi", aby dożywali oni tysiąca lat. Byłby to dalszy krok w upodobnieniu cywilizacji ziemskiej do cywilizacji prahegemskiej. Wystarczyłoby jeszcze ułatwić Ziemianom budowę rakiety międzygwiezdnej, żeby ich pierwsza wyprawa na Hegem stała się faktem. Zresztą wysoce prawdopodobne jest, że ta korelacja między obydwiema cywilizacjami trwa już od miliardów wieków, że tworzy coś na kształ zamkniętego koła: 174 niką rakietowa, równało się zawsze rychłemu i nieodwracalnemu kresowi Cywilizacji Zjednoczonych, które odchodząc w niebyt robiły miejsce "ludziom" będącym już ludźmi, ludzie zaś ci, po zasiedleniu Hegem, po wielu tarapatach, wracali na Ziemię, by tworzyć na niej życie rozumne, któremu po wiekach przekażą pałeczkę, etc., etc., etc... Januszowi B. aż dech zaparło. Może to być? Jego świat ma przejść w nicość? Nie, on do tego nie dopuści! Rozerwie wreszcie to cholerne koło umierania i narodzin. Ujawni ludzkości nagie fakty, rozpowie, ku czemu ludzkość zmierza! A jeśli zażądają dowodów? Janusz B. rzucił się do oś-miodziałaniowego minikalkulatora z pamięcią, wyprodukowanego xv Japonii. Kupił go w zeszłym miesiącu w komisie. I dobrze zrobił, minikalkulator sprawił się jak należy: w całej rozciągłości, matematycznie, potwierdził przypuszczenia Janusza B. Janusz B. przepisał wyliczenia na kartkę i niezwłocznie udał się na przystanek dziewiątki, aby tramwajem tej linii pojechać nad Jezioro Głębokie, w którego okolicach znajdowała się tajna stacja kontaktowa, skąd zamierzał nadać stosowny meldunek do Rady Międzyplanetarnej. Jak już powiedziałem, tego dnia na skutek opilstwa Antoniego K. ulice zbiegające się przy Bramie Portowej nie zostały posypane piaskiem, Bronisławowi A. zaś, siedzącemu za kierownica samochodu o niezbyt sprawnych hamulcach, diabelnie było pilno po wymarzoną przez jego połowicę pralkę automatyczną. Toteż gdy Janusz B. w euforycznym nastroju świeżo upieczonego odkrywcy wtargnął na jezdnię przy czerwonym świetle... Zakładając, że Janusz B. miał rację co do tej cyrkulacji cywilizacyjnej i że każda cyrkulacja w najdrobniejszych szczegółach przypominała poprzednią, jasne się staje, dlaczego Januszowi B. śmierć była pisana. Wszak wcześniejszych ogniw łańcucha cyrkulacji żadna z koncepcji, podobnych do zaprezentowanej powyżej, do tej pory nie 175 zakłóciła - w przeciwnym wypadku nie byłoby cyrkulacji obecnej. Aż dziwne, że Janusz B. o tym nie pomyślał. ZAWIADOMIENIE RADA MIĘDZYPLANETARNA UKŁAD NASZ HEGEM Członek Rady Niniejszym zawiadamiamy, że na wniosek Centrum Sekcji Ziemskich Rada Międzyplanetarna zwołuje posiedzenie wszystkich Członków. Tematom obrad będą cele i metody genctyczncco rrzekształce-nia "ludzi" i upodobnienia ich - przynajmniej nod wzglądem długości życia - do gatunku praludzkiego. Posiedzenie odbędzie się na Ziemi dnia 31 grudnia br. we wsi Lipki /dogodny dojazd pekaesem/, w budowli zwanej remizą, atrav;acką. Planowana godzina otwarcia posiedzenia: zaraz po balu sylwestrowym, kiedy patrole MO rozwiozą wszystkich uczestników zabawy do ciralup. Obecność obowiązkowa. Zaleca się zabrać ze sobu ;»dziruii:a kłonico- i sztachetoodporne.