WIliam Golding BÓG SKORPION Przełożyli Małgorzata Golewska-Stafiej i Leszek Stafiej Tytuł oryginału: The Scorpion Gott, Faber and Faber, 1977 < 1956 and 1971 by William Golding © Copynght for the Polish edition by Wydawnictwo Literackie, 1988 BÓG SKORPION ISBN 83-08-00835-6 Żadna rysa, żadna skaza nie znaczyła głębokiej emalio- wej niebieskości nieba. Nawet słońce, zawieszone pośrodku, stapiało tylko swe najbliższe otoczenie tak, że złoto t ultramaryna zlewały się i mieszały ze sobą. Żar i blask spadały z tego nieba niczym lawina, sprawiając, że wszystko, co znajdowało się między dwiema podłużnymi skałami, zastygło w takim samym jak one bezruchu. Powierzchnia wody w rzece była gładka, mętna i martwa. Jedyny ślad ruchu stanowiły unoszące się nad nią opary. Pstre stada wodnych ptaków stojące tam, gdzie przybrzeżny muł był twardy i porysowany siatką sześciokątnych pęknięć, patrzyły w pustkę. Kępy uschniętego papirusu tu i ówdzie rozdzielone zgiętą czy złamaną łodygą, która przygniatała inne, tkwiły nieruchomo jak rzędy trzcin wymalowanych na ścianach grobowca, chyba że z uschniętej korony wypadało nasiono; ale nasiona trafiając na mieliznę i tak pozostawały bez ruchu w tym samym miejscu. Dalej jednak, zapewne przez wiele długich mil, ciągnęła się głębia. I tam także docierało słońce, stapiając niebieską emalię niższych warstw powietrza, które łączyły się z ciemnoniebieskim sklepieniem nad czerwonymi i żółtymi skałami. Teraz skały, jakby nie mogąc znieść dwóch słońc, skryły się do połowy za ścianą powietrza i zaczęły drżeć. Czarna ziemia między skałami i rzeką była wypalona. Suche trawy wydawały się tak samo martwe jak pióra tkwiące tu i tam między pojedynczymi źdźbłami. Nieliczne drzewa, palmy, akacje, opuściły listowie jakby w geście rezygnacji. Chaty z pobielanej gliny zdradzały nie więcej oznak życia i trwały w takim samym bezruchu; w takim samym bezruchu jak mężczyźni, kobiety i dzieci ustawieni po obu stronach bitego traktu, który ciągnął się równolegle do rzeki, w niewielkiej odległości od brzegu. Ludzie patrzyli w dal, w dół rzeki, stojąc tyłem do słońca, które kładło krótkie kobaltowe cienie u ich stop. Stali nad swoimi cieniami i Spoglądali w dół rzeki z lekko podniesionymi rękami, szeroko otwartymi oczami i ustami. Od strony rzeki dał się słyszeć przytłumiony hałas. Czekający mężczyźni spojrzeli po sobie, wytarli spocone dłonie w płócienne spódniczki i podnieśli ręce dłońmi na zewnątrz, jeszcze wyżej niż przedtem. Nagie dzieci zaczęły krzyczeć i biegać w kółko, dopóki kobiety w długich płóciennych szatach zebranych nad piersiami nie zmusiły ich szturchańcami do spokoju. Tam, gdzie droga wyłaniała się z cienia palm, pojawił się człowiek. Poruszał się w sposób, w którym było coś z rozedrgania skał. Nawet z tej odległości nietrudno go było odróżnić wśród rozproszonej grupy innych postaci, a to z powodu odmienności stroju, a także dlatego, że oczy wszystkich skierowane były na niego. Kiedy znalazł się na otwartej przestrzeni porośniętej wyschniętą trawą, widać było, że biegnie drobnym truchtem, podrygując, a grupki mijanych ludzi wymachują rękami, wykrzykują coś, kla- szczą w dłonie i nie spuszczają go z oczu. W miarę jak zbliżał się do pierwszych poletek, coraz wyraźniej widać było jego ubiór, równie niezwykły jak jego ruchy. Odziany był w spódniczkę i wysoką czapę, obie z białego płótna. Złotonie- bieskie błyski padały od jego sandałów, przegubów i podska- kującego na torsie szerokiego pektorału, a także od laski i bicza, które trzymał w dłoniach. Połyskiwała też jego ciemna skóra, po której spływał pot na spękaną ziemię. Widząc to, ludzie krzyczeli jeszcze głośniej. Ci, którzy przez chwilę biegli razem z nim, ocierali własny pot i zwalniali, odprowadzając go wzrokiem poza granice swoich pól. Znajdował się już tak blisko, że można było dostrzec więcej szczegółów. Jego twarz, niegdyś owalna, pod wpły- wem dostatniego życia i władzy stała się prostokątna i przystosowana do krępego tułowia. Wyglądał na człowieka o niezbyt szerokich poglądach, bezwzględnie jednak trzyma- jącego się tych, które posiadał. Teraz wiedział, że ma biec i nie ustawać w biegu. Tej myśli przewodniej towarzyszyły jednak dwa wątki uboczne: zdziwienie i oburzenie. Oburze- nie było całkowicie uzasadnione, gdyż płócienna czapa co chwila opadała mu na oczy i musiał ją odsuwać pchnięciami laski. Sznurki bicza z nanizanymi kulkami, na przemian złotymi i niebieskimi, chłostały go po twarzy, kiedy podnosił bicz zbyt wysoko. Raz po raz, jakby nagle coś sobie przypominając, krzyżował laskę i bicz na brzuchu, a bieg sprawiał, że pocierał nimi ruchem przypominającym ostrze- nie noża. Okoliczności te, oraz chmary much, w pełni tłumaczyły jego oburzenie, lecz znacznie trudniej było wykryć przyczynę zdziwienia. Wpadł teraz z głuchym łosko- tem na pole. Towarzyszył mu już tylko jeden biegnący — smukły, dobrze zbudowany młodzieniec, który wznosił okrzyki tonem zachęty, modlitwy i pochwał. — Biegnij, Wielki Domie! Zrób to dla mnie! Życie! Zdrowie! Siła! Gdy dotarli na skraj pola, wydawało się, że przekraczają jakąś niewidzialną granicę. Ludzie stłoczeni dotąd w pobliżu swych domostw rzucili się do przodu, wołając: — Bóg! Bóg! Wielki Dom! W jednej chwili powstał wielki tumult; rozgorączkowa- nie młodzieńca udzieliło się wszystkim zebranym. Witali biegnącego okrzykami i łzami radości. Kobiety pospieszyły, by zabiec mu drogę, zapominając o dzieciach plączących się pod nogami. Wtoczył się w wąską uliczkę i mężczyźni przyłączyli się do niego. Nie opodal stał ślepiec, chudy i sękaty jak kij, na którym się wspierał. Z podniesioną ręką, oczami białymi jak kwarc spoglądał w kierunku biegnącego i -wykrzykiwał, nie słabiej od innych: — Życie! Zdrowie! Siła! Wielki Dom! Wielki Dom! Wielki Dom! Po chwili biegnący opuścił i tę wioskę, odprowadzany przez młodych mężczyzn. Kobiety pozostały w tyle, śmiejąc się i płacząc. — Widziałaś, siostro? Dotknęłam go! A Wielki Dom nadal kłusował, wciąż dźgając laską niesforną czapę, wciąż oburzony, a zdziwiony nawet bar- dziej niż przedtem. Towarzyszyło mu teraz zaledwie kilku mężczyzn, lecz żaden prócz smukłego młodzieńca nie dłużej niż od ostatniej mijanej wioski. Po chwili i ci odpadli, bez tchu, lecz z uśmiechem na twarzy, podczas gdy Wielki Dom wraz z młodzieńcem biegł dalej, przed swym roztańczonym ogonem. Słychać było jedynie przyspieszone oddechy i tupot oddalających się stóp. Mężczyźni powoli wracali do wsi, gdzie na stoły ustawione wzdłuż zatłoczonej ulicy wynoszo- no naczynia i dzbany z mętnym piwem. Kiedy ucichły kroki biegnącego, ślepiec stojący dotąd przy drodze opuścił rękę. Nie przyłączył się do tłumu wieśniaków. Odwrócił się i pomagając sobie kijem przemie- rzył pas wyschniętej trawy, przedarł się przez gmatwaninę zarośli, aż wyszedł tam, gdzie w cieniu palm nagi muł, pocięty sześciokątnymi pęknięciami znaczył brzeg rzeki. W cieniu siedział mały chłopiec. Siedział ze skrzyżowany- mi nogami, ręce oparłszy swobodnie na udach, z pochyloną głową tak, że jedyny kosmyk włosów pozostawiony na wygolonej czaszce opadał mu za uchem na kolano. Chłopiec był równie chudy jak ślepiec, choć skórę miał jaśniejszą, a jego spódniczka była nieskazitelnie biała, jeśli nie liczyć 10 miejsc, gdzie przylgnęły do nieJ pojedyncze gałązki i nadrze- czny pył. Ślepiec odezwał się z twarzą zwróconą prosto przed siebie. — No, już go nie ma. Podobny widok nie powtórzy się wcześniej niż za siedem lat. Chłopiec odpowiedział apatycznie: — Nic nie widziałem. — Ten młody człowiek, ten którego nazywają Kłamcą, biegł razem z nim. Przez cały czas coś mówił. - ' Chłopiec poderwał się: — Trzeba mi było powiedzieć! — Dlaczego? — Poszedłbym obejrzeć! — Kłamcę? A nie Boga, twojego Ojca? — Ja go kocham. Opowiada mi kłamstwa, które czynią niebo lżejszym. I on jest. — Jest czym? Chłopiec rozłożył ręce. — Po prostu jest. Ślepiec usiadł na ziemi i położył kij na kolanach. — To wielki dzień, mały Książę. Wiedziałeś o tym, prawda? — Piastunki mi powiedziały, więc uciekłem. Wielki dzień oznacza stanie w słońcu, bez ruchu. A potem jest mi niedobrze. Muszę cierpliwie znosić jakieś dymy i zaklęcia. Muszę wkładać na siebie, jeść i pić różne rzeczy. — Wiem. Każdy wie. Odgłos twoich kroków przypomi- na chód małego starca. Lecz dzisiaj Bóg sprawdzi się i może poczujesz się lepiej. — Jak on może siebie sprawdzić? Starzec zamyślił się. — Jeśli już o to chodzi, to jak On w ogóle może podtrzymywać niebo i podnosić wodę w rzece? A jednak 11 może. Niebo jest tam, na swoim miejscu; a rzeka wzbierze tak jak dawniej. To są tajemnice. Książę westchnął. — Męczą mnie te tajemnice. — ,Dzięki nim żyjemy — odparł ślepiec — Coś ci pokażę. Widzisz tę palmę na lewo? — Razi mnie słońce. — No dobrze. Gdybyś tam popatrzył, zobaczyłbyś znaki wycięte na pniu. Na wysokości wyciągniętej ręki od korzenia znajduje się Znak Smutku. Gdyby woda nie sięgnęła powyżej tego znaku, ludzie pomarliby z głodu. Ile masz lat? Dziesięć? Jedenaście? Kiedy byłem niewiele starszy od ciebie, tak się właśnie stało i wtedy tamten Bóg zażył truciznę. — Naprawdę ludzie głodowali? Umierali? : — Mężczyźni, kobiety i dzieci. Ale ten Bóg jest silny. To wspaniały kochanek, chociaż prócz twojej siostry i ciebie nie ma więcej dzieci, wielki myśliwy, potrafi dobrze zjeść i wypić. Woda podejdzie po pniu aż do Znaku Wielkiego Jedzenia. Mimo słońca Książę ożywił się. — A po co jest to nacięcie na samej górze? Ślepiec zabobonnie potrząsnął głową. — Jest taka przepowiednia, nie pamiętam od kiedy. Ten znak zrobił podobno któryś z Bogów, ale woda nigdy tam nie doszła. Lepiej za mało niż za dużo. Cały świat by utonął, a woda wdarłaby się do Domu Życia. To się nazywa... — przechylił się na bok i dokończył szeptem. — ...Znak Ostatecznej Klęski. Książę nic nie odpowiedział. Po chwili ślepiec poruszył się niezdarnie i poklepał go po kolanie. — To wiedza zbyt wielka dla ciebie. Niech tak zostanie. Kiedyś, gdy mnie już nie będzie, a Bóg wstąpi w swe Teraz w Domu Życia, ty sam zostaniesz Bogiem. Wtedy zrozumiesz. Książę podniósł głowę i krzyknął głosem pełnym smutku i usilnej prośby: — Nie chcę być Bogiem! — Jak to! A któż inny mógłby? Książę bił wątłymi pięściami w wyschnięty muł. — Nie chcę! Nie mogą mnie zmusić! — Ciszej, dziecko! Gdyby cię usłyszeli... pomyśl o mnie. Lecz Książę wpatrywał się w zbielałe źrenice tak, jakby mógł zmusić je, by go ujrzały. — Nie chcę... nie potrafię. Nie potrafię zmusić rzeki, by wylała, ani przytrzymać nieba... mam jakieś sny... ciemność. Coś na mnie spada, przyciska mnie, przygniata. Nie mogę się ruszyć ani oddychać... Łzy spływały po twarzy Księcia. Pochlipywał przez chwilę, potem wytarł nos ramieniem. — Nie chcę być Bogiem! Ślepiec zaczął mówić głośno i stanowczo, jakby chciał w ten sposób zmusić Księcia do słuchania: — Kiedy poślubisz swą Królewską Siostrę... — Nie mam zamiaru nigdy się żenić — odrzekł Książę z nagłą gwałtownością. — Nigdy. A już na pewno nie z Pięknym Kwiatem, ale i tak nigdy. Kiedy jestem z chłopaka- mi, chcą się bawić w polowanie, a mnie brakuje tchu. Kiedy jestem z dziewczynami, one chcą się bawić w małżeństwo, a ja muszę na nich skakać w górę i w dół, aż mi dech zapiera, a. potem one zaczynają skakać w górę i w dół, a mnie się robi słabo. '-• ! Ślepiec milczał. — No tak — powiedział w końcu. — Tak. — Chciałbym być dziewczyną — rzekł Książę. — Ładną .•dziewczyną, która nic by nie robiła, tylko była ładna i nosiła ładne rzeczy. Wtedy nie mogliby zrobić ze mnie Boga. Ślepiec podrapał się w nos. — Nie podtrzymywać nieba? Nie podnosić wód rzeki? Nie zabijać byka ani nie strzelać do celu? — I tak nie zobaczyłbym żadnego celu, nie mówiąc już o trafieniu. — Co ty opowiadasz, dziecko? — Mam jakąś białą mgłę przed oczami. — Książę! Czy mówisz prawdę? — Ona gęstnieje. Powoli, ale gęstnieje. — Nie! — Sam widzisz... — Ale Książę, biedne dziecko... A co oni na to? — Nikomu nie powiedziałem. Mam dosyć zaklęć i zapachów, i wstrętnych napojów. Jestem zmęczony. Głos Ślepca przybierał coraz wyższe tony: — Ależ ty oślepniesz! Stopniowo, z roku na rok, ...oślep- niesz ...dziecko! Pomyśl o nas! Pomyśl o Znaku Ostatecznej Klęski! — A co to ma wspólnego ze mną? Gdybym był dzie- wczyną... Pomagając sobie kijem. Ślepiec z trudem podnosił się na nogi. — Oni muszą wiedzieć. On musi dowiedzieć się naty- chmiast... biedny Książę, biedny, słaby Książę. Biedny lud!- Chłopiec chwycił Ślepca za kostkę, lecz ten wyrwał się i stanął niepewnie na nogach. — Nie mów nikomu! — Muszę, biedaku! Oni cię wyleczą... — Nie! — Zawołam do Boga pod koniec Jego biegu i On mnie wysłucha! — Nie chcę być Bogiem! Lecz Ślepiec odchodził pospiesznie, ostukując kijem znajome drzewa, stąpając pewnie po wąskich ścieżkach między wyschniętymi rowami nawadniającymi. Książę to okrążał go, to biegł obok z płaczem i krzykiem, szarpał go za przepaskę, chwytał za rękę. Więc Ślepiec przyspieszył kroku, mrucząc coś pod nosem, potrząsając głową, opędzając się kijem. — Biedne dziecko! Biedne dziecko! W końcu, zasapany, zapłakany i na wpół oślepiony słońcem. Książę dał za wygraną, zwolnił, powlókł się jeszcze kawałek i przystanął. Ukląkł w pyle i załkał. Popłakawszy trochę, pozostał w tym samym miejscu, ze zwieszoną głową. Po chwili zaczął recytować jakieś zdania, jakby przymierzał się do nich lub upewniał się, że je zapamięta. — Nie pojmuję, o co mu chodzi. Przecież całkiem dobrze widzę. I jeszcze zdanie pochwycone prawdopodobnie gdzieś w korytarzach Wielkiego Domu: — Ten człowiek jest opętany. I jeszcze całkiem po prostu: — Jestem Księciem. Ten człowiek kłamie. Podpierając się obiema rękami, wstał i mrużąc oczy przeszedł w cień drzew. Idąc powtarzał jak wyuczoną lekcję: „Ten człowiek kłamie. Ten człowiek kłamie." Potem nastąpił trzepot spódnic, potok spódnic, paplani- na. Dwie piastunki, czarna i brązowa, spadły na niego i zagarnęły go. Obejmowały, przytulały go do piersi, płakały, przeklinały, zaklinały, strofowały, kochały i obsypywały pieszczotami. Porwały go w stronę Wielkiego Domu, po chwili postawiły na ziemi, znowu ściskały i całowały, czyściły spódniczkę i tuliły wśród woni i potu obfitych piersi i tłustych ramion. Wyrzucały mu, że jest niegrzeczny, bo udawał, że śpi, kiedy one wymknęły się, by obejrzeć Boga, że wszędzie go szukały, że nie wolno mu nikomu o tym mówić, że jest niewdzięczny wobec swych piastunek, które ani na chwilę nie przestają troszczyć się o jego szczęście. Potem, trzymając Księcia za ręce, zaprowadziły go do bocznej 15 bramy Wielkiego Domu, wprowadziły do środka i pospie- sznie uporządkowały jego wygląd tak, by mógł pokazać się ludziom. Chyba nie słyszał o niebezpieczeństwach grożących ze strony krokodyli, rzecznych potworów, lwów, szakali i obleśnych staruchów, bo — nie zwracając na nie uwagi — Książę ciągle powtarzał półgłosem: — On kłamie. W końcu powiodły go przez Wielki Dom w kierunku dziedzińca, na który wychodziła główna brama. Mimo że był to dzień, w którym Bóg miał potwierdzić swą moc, dziedzi- niec był niemal pusty. Lecz za bramą dwa rzędy czarnych żołnierzy uzbrojonych w ogromne tarcze i oszczepy tworzyły szpaler, po obu stronach którego zgromadzili się ludzie z doliny rzeki. Gwar, jaki czynili, utonął we wrzawie zwiastu- jącej nadbiegającego Boga. Dosyć już mieli patrzenia, nawet na Piękny Kwiat stojącą na podwyższeniu, na tle swych kobiet, nie opodal bramy. Byli zmęczeni wpatrywaniem się w głąb szpaleru i dalej, wzdłuż ścieżki pod skałami, którą Bóg miał powracać. Piszczałki milczały. Piękny Kwiat stała nieruchomo, chociaż wyglądała dekoracyjnie. Bóg wciąż był jeszcze poza zasięgiem wzroku. A tłum chciał nowego widowiska. Dostarczył go Książę. Ukazał się na odległym krańcu dziedzińca, na stopniach u wejścia do wielkiego Domu. Po bokach miał potężne malowane kolumny i potężne piastunki. Na jego spódniczce nie było śladu pyłu, a złote klamry przy sandałach lśniły podobnie jak misterny łańcuch na ramionach i bransolety na rękach. Lok Księcia, długo czesany, szczotkowany i pomadowany, wyglądał teraz jak wyrzeźbiony w hebanie. Blady, oficjalny uśmiech, błąka- jący się wokół jego ust, zmienił się w uśmiech prawdziwego zadowolenia, gdy kobiety z tłumu zaczęły głośno chwalić wygląd i urodę Księcia. Zatrzymał się na podium, spojrzał ukradkiem w górę na twarz Pięknego Kwiatu, nim przesłonił ją wachlarz, po czym w stosownym geście położył dłoń na \kolanie. Piastunki pomogły mu wspiąć się na podwyższenie, gdzie stanął mrużąc oczy. Piękny Kwiat pochyliła się płynnym ruchem. Jej uśmiech wyrażał miłość, gdy z kobie- cym wdziękiem dotknęła jego policzka wierzchem dłoni. Zwróciła się do niego szeptem: •V— Płakałeś, mały. Książę przyglądał się swoim stopom. Zgiełk narastał. Książę podniósł oczy, a Piękny Kwiat, kierując się w stronę krawędzi podwyższenia, pociągnęła go za sobą. Z tyłu ktoś podał im liście palmowe. Patrzyli tam, gdzie patrzył tłum, wzdłuż rzeki. W górę rzeki, już w zasięgu wzroku, znajdował się podłużny występ skalny. Stał na nim długi, niski budynek, wzdłuż którego poruszała się niewielka postać. Po chwili obok niej pojawiła się druga. Trudno było je dostrzec: ich ruchy rozmazywały się w rozedrganym, rozpalonym słoń- cem powietrzu. Wyglądały jak karły, zmieniające kształt, momentami ginące nawet wśród drgań. I nagle tłum po obu stronach uliczki zamienił się w gęstwinę, żywopłot, gaj liści palmowych kołysanych nieustającym wiatrem. Odezwały się. piszczałki. — Życie! Zdrowie! Siła! .:•: Pierwszą postacią nie był Bóg. Poprzedzał go Kłamca, smukły młodzieniec, który biegł przed siebie, od czasu do czasu zawrac,ał, okrążał Boga, rozpaczliwymi gestami po- naglając go do biegu. Był zlany potem, lecz nieutrudzony w swych zabiegach. Za nim podążał Bóg, Wielki Dom, Małżo- nek Królowej, która już osiągnęła wieczne Teraz, Byk Królewski, Sokół, Władca Górnego Państwa. Biegł powoli, ostrząc swój nóż z zapamiętaniem graniczącym z rozpaczą. Jego skóra lśniła teraz bardziej mokrym blaskiem, spódnicz- ka oblepiała uda. Wyłonił się z drgań ziemi i oślepiającego słońca. Białe nakrycie głowy opadło mu na czoło, lecz nie zwracał już na nie uwagi i nie próbował poprawiać pchnię- ciami bicza czy laski. Nawet ogon zdawał się bić powietrze niczym ogon zdychającego zwierzęcia. Wielki Dom zatocz się. Kłamca krzyknął: i — Och, nie! J Okrzyki tłumu wyrażały taką samą rozpacz jak twa biegnącego. / — Wielki Dom! Wielki Dom! Nawet wśród żołnierzy zapanowało poruszenie. Odwra- cali się, łamali szyki, jakby chcieli ruszyć z pomocą. Książę ujrzał znajomą postać z kijem przeciskającą się ku drodze. Ślepiec zatrzymał się z podniesioną głową, z kijem wyciąg- niętym przed siebie. Bóg z łoskotem przetoczył się uliczką i tłum zamknął się za nim. Ślepiec krzyczał na całe gardło, lecz nikt go nie słyszał. Stopy Boga znaczyły nieregularny ślad w pyle drogi. Kolana uginały się pod nim, usta z trudem łapały powietrze, oczy patrzyły przed siebie nie widząc. Upadał. Potknął się o kij Ślepca, ramiona mu opadły, nogi odmówiły posłuszeństwa. Z niezmienionym wyrazem twarzy upadł na kij, przewrócił się na bok i pozostał bez ruchu. Biała płócienna czapa potoczyła się po ziemi. W ciszy, która nagle zapadła, zabrzmiał donośny głos Ślepca: — Boże, Książę traci wzrok! Twój syn traci wzrok! Książę wykonał rozpaczliwy gest w kierunku Pięknego Kwiatu, która nie przestawała się uśmiechać. Wykrzyczał swą odpowiedź: — On kłamie! — Książę traci wzrok! Głos Pięknego Kwiatu zabrzmiał czysto, spokojnie: — Oczywiście, że kłamie, drogie dziecko. Żołnierze, zabrać go do dołu! Popychając, rozdając razy, żołnierze robili miejsce wokół powalonego Boga i klęczącego przy nim Kłamcy. Tymcza- sem ludzie tłoczyli się wokół Ślepca, który stał się teraz ich 18 zabawką, krzyczącą kukłą. 'Piękny Kwiat odezwała się znowu: — To on rzucił kij pod nogi Boga. Kilku żołnierzy dopadło Ślepca, Szamotali się wokół Boga leżącego na ziemi i klęczącego obok Kłamcy. Wzięli starca między siebie. Piękny Kwiat chwyciła Księcia za rękę, potrząsnęła nią i zwracając się tylko do niego, rzekła: — Uśmiechaj się. — Mówię ci, on kłamie. — Głuptas. Uśmiechaj się. Łzy zamazały uśmiech Księcia, gdy dziewczyna odciąg- nęła go od podwyższenia. Zachowując resztki godności przekroczył Główną Bramę. Paru żołnierzy torowało im drogę, pozostali nieśli Boga. Pośpiesznie odprowadziwszy chłopca tam, gdzie piastunki ukryły jego i jego łzy przed oczami tłumu. Piękny Kwiat i towarzyszące jej kobiety również zniknęły. Na dziedzińcu powitał Boga orszak, jakby specjalnie przygotowany na tę okazję. Sześciu ludzi podtrzymywało lektykę. Był tam człowiek w skórze lamparta i ktoś, jeżeli w ogóle był to człowiek, z głową szakala. Procesję otwierał wysoki mężczyzna, znacznie starszy od Wielkiego Domu, odziany w długą szatę z białego płótna. Słońce odbijało się od jego gładko wygolonej czaszki. Kłamca znalazł się przy nim pierwszy. — To okropne, Naczelniku^okropne i zupełnie niepo- trzebne — to znaczy... Po prostu okropne! Skąd wiedziałeś? Jak się domyśliłeś? Naczelnik uśmiechnął się. — Można się było tego, spodziewać. — Ale pamiętaj, nie ma żadnego powodu, żeby... żadne- go! Naczelnik spojrzał nań z łaskawym uśmiechem. — No, no, mój drogi Kłamco. Zbyt nisko się cenisz. 19 Kłamca podskoczył, jak ukłuty oszczepem. / — Skądże znowu! Wierz mi, nie stać mnie już na nic więcej! (• Bóg spoczywał w lektyce. Naczelnik odprowadzał wzro- kiem pochód oddalający się w stronę Wielkiego Domu. — On wciąż pragnie słuchać twoich kłamstw. Przed wejściem Kłamca przytrzymał Naczelnika za szatę. — Słyszał je już tyle razy, że mógłby je sam zapamiętać albo kazać zrobić z nich obrazki. Starzec spojrzał na niego przez ramię. — Wczoraj mówił co innego. — Jestem zupełnie zbyteczny, zapewniam cię! Naczelnik odwrócił się, spojrzał na Kłamcę i położył mu rękę na ramieniu. — Powiedz mi. Kłamco... pytam z czystej ciekawości — dlaczego chcesz uniknąć życia? Lecz młodzieniec nie słuchał. Wzrok jego, omijając Naczelnika, skierował się ku Wielkiemu Domowi. — Ale on przecież jeszcze...? — Jeszcze co? — Jeszcze raz pobiegnie, prawda? Ktoś go przewrócił. Jeszcze pobiegnie, prawda? Starzec przyjrzał mu się z uwagą. — Chyba już nie — odrzekł ściszonym głosem. — Właściwie jestem pewien, że nie. Wszedł do Wielkiego Domu. Roztrzęsiony Kłamca pozostał na schodach walcząc z bladością wokół ust. Piękny Kwiat wykorzystała chwilę względnej samotności w Wielkim Domu, by się odegrać na Księciu. Wymierzyła mu policzek, który — Książę wiedział o tym — był ceną czułości okazanej na podium. O zachodzie, rozkapryszony, poszedł spać. 20 Kłamca nie dał się odprawić tak łatwo. Natknęła się na niego w mrocznym korytarzu. Przytrzymał ją za przegub dłoni. — Precz z łapami! — Jeszcze cię nawet nie dotknąłem — wyszeptał. — Czy nie potrafisz myśleć o niczym prócz seksu? — Po tym, co zrobiłeś... — Ja? Chciałaś chyba powiedzieć — my! — Nie chcę o tym myśleć. — Lepiej nie myśl. Pomyśl lepiej o tym, żeby ci się udało. Tym się zajmij! Przylgnęła do niego. — Taka jestem zmęczona, zagubiona... chciałabym... sama nie wiem czego. Objął ją i pogłaskał po ramieniu. — No.dobrze, już dobrze. — Ty drżysz! — Dlaczego nie miałbym drżeć!? Jestem w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Nie po raz pierwszy, ale nigdy nie było tak źle jak teraz. Więc lepiej postaraj się. Rozumiesz? Wyprostowała się i cofnęła o krok. — Chcesz, żebym była dobra? Ty!? — Dobra? Nie... no, tak. Ty to nazywasz dobra. Bądź bardzo dobra! Oddaliła się krokiem pełnym godności. — A więc dobrze. Z głębi korytarza dobiegł jej uszu .szept. — Zrób to dla mnie! Mimo gorąca wstrząsnął nią dreszcz. Odwracała wzrok od mglistych postaci wyłaniających się z wysokich murów. Teraz każdy szept i tak utonąłby w narastających od strony sali biesiadnej odgłosach pomieszanych rozmów i dźwięków muzyki. Przemierzyła salę, kierując się w jej najodleglejszy koniec, i odsunęła zasłonę. Przestrzeń za zasłoną była 21 rzęsiście oświetlona. Tutaj czekały na nią jej kobiety, milczące w obawie przed jej farbowanymi henną dłońmi i pomalowanymi paznokciami. Lecz tego wieczoru Piękny Kwiat nie zwracała uwagi na swoje kobiety. Spokojna i pogrążona we własnych myślach, czysta i zdecydowana, pozwoliła rozebrać się, namaścić ciało wonnościami, rozpuś- cić włosy i zmienić klejnoty. Potem wstała i zasiadła przed lustrem jak przed ołtarzem. Lustro Pięknego Kwiatu było bezcenne. Było bajeczne. Przede wszystkim odbijało nie tylko twarz, ale całą postać aż do pasa, zaś pochyliwszy się jeszcze bardziej mogła oglądać w nim swoje stopy. Tylko w Wielkim Domu znajdowały się takie skarby. Poza tym, oprócz wielkości, miało i tę zaletę, że nie było ani z miedzi, ani ze złota jak zwyczajne lustra tych kobiet, które je w ogóle posiadały. Wykonano je z litego srebra, dzięki czemu jego właścicielka posiadała dar naj- wspanialszy — własne odbicie pozbawione wszelkiego po- chlebstwa i zniekształceń. Po obu stronach lśniącej tafli stały złotolite boginie nieba, podtrzymując'ją w sposób tak dyskretny, jakby nie chciały wywierać żadnego wpływu na osąd przyglądającej się. Powierzchnię zwierciadła tłoczono, klepano, szlifowano i gładzono tak długo, aż osiągnęła nieporównywalną gładkość. I rzeczywiście, można by po- wiedzieć, że jako powierzchnia nie istniała, dopóki odde- chem czy "dotykiem nie sprawdziło się jej niedostrzegalnej namacalności. Powierzchnia była pojęciem,' niczym innym jak odwróceniem, które stawiało świat oko w oko nie ze swym odbiciem, a z samym sobą. '. Żadnego zniekształcenia, żadnego pochlebstwa — właś- nie tego potrzebowała Piękny Kwiat. Siedziała wpatrując się w swą magiczną siostrę, która także się jej przyglądała. Były obie pochłonięte sobą. Kobiety, wyzbywszy się lęku, zaczęły rozmawiać szeptem, krzątając się wokół niej w świetle licznych lamp. Lecz ona nie słyszała ani nie czuła ich 22 obecności. Siedziała na taborecie przy niskim stoliku, na którym stało lustro. Była teraz naga, jedynie złoto-niebieski pas otaczał kibić, nie krępując jej; na całe szczęście, gdyż jakiekolwiek skrępowanie tej najsmuklejszej części jej ciała zniszczyłoby to, co natura połączyła w nim tak subtelnie. Pochlebstwa zwierciadła, czy jakiekolwiek inne, były zupeł- nie zbędne. Piękny Kwiat osiągnęła najwspanialsze Teraz i żadna zmiana nie mogła tu już nic poprawić. Zebrały jej czarne połyskujące włosy i upięły gładko nad czołem, choć wymknęło się im kilka loków. Jej powieki nie drgnęły nawet, tak bardzo pochłonięta była swoim obrazem. Wzrok chiru- rga utkwiony w chorym, artysty stojącego przed własnym dziełem, czy filozofa zatopionego w metafizycznych rozmyś- laniach nie wyraża większego skupienia i oderwania od rzeczywistości niż wzrok Pięknego Kwiatu zapatrzonej we własne odbicie. Zastanawiała się najwyraźniej nad wyborem koloru, bo w prawej dłoni trzymała trzcinkę, gotowa zanurzyć ją zdecydowanym ruchem w jednym z naczynek na kamiennej palecie. Miała do wyboru roztarty w oliwie malachit, lapis lazuli, białą i czerwoną glinkę lub szafran. Mogła również wybrać złoto, gdyby chciała, bo tuż obok palety, na niewiel- .kim stojaku wisiały płatki złotej folii, drgające jak skrzydła owadów w powietrzu rozgrzanym płomieniem lamp. — Już są gotowi... Lecz Piękny Kwiat nie słuchała swych kobiet, czy raczej zapomniała o ich istnieniu. Bolesnym wysiłkiem woli wy- rwała się ze stanu niezdecydowania, by przejść w stan oczywistego olśnienia. Karmin, tylko karmin! — taki właś- nie wybór w niepojęty choć logiczny sposób dyktowały jej pozostałe barwy. Uwolniła dolną wargę spomiędzy zębów i skinęła głową swej magicznej siostrze. Karmin wzmocniony błękitem, lecz nie tym ciemnym, niemal czarnym błękitem nieba o północy, ani też nie czystym, głębokim błękitem nieba w po- 23 ludnie, a rozbielonym lazurem, takim, co się mieni wewnę- trznym blaskiem. Z największą starannością nałożyła kolor. — Czekają już... Odłożyła trzcinkę na miejsce. — Ja także jestem gotowa. Z brzękiem opadających bransolet opuściła ramiona. Podniosła się, światło zalśniło ślizgając się migotliwie po jej gładkiej, ciemnobrązowej skórze. Kobiety okrywały ją, spowijały, otulały zwojami delikatnej tkaniny, a ona obraca- ła się coraz wolniej i wolniej, aż ostatni siódmy szal zakrył ją od stóp do głów. Stała przez chwilę nieruchomo, zasłuchana w gwar rozmów i dźwięki muzyki dobiegające z sali. Wyprostowała się, i być może nieświadoma tego, że mówi głośno, tonem pełnym smutku i zdecydowania rzekła: — Będę dobra! Odgłosy rozmów w sali obok osiągnęły już to natężenie właściwe biesiadzie, kiedy pojedyncze głosy zlewają się w 'jednostajny szum. Jedynie z rzadka spoglądano na Wielki Dom, który kontentował się jedzeniem i piciem, gawędząc przy tym z Naczelnikiem i Kłamcą. Dobry ton nakazywał nie zwracać nań uwagi, czyli obdarzać go najwyżej cenionym pochlebstwem dworskim — pozorną obojętnością. Toteż wzdłuż stołów ustawionych po obu stronach sali tworzyły się grupki i wydawało -się, że rzędy biesiadników kurczą się i rozkurczają na przemian. Jeżeli nawet trójka gości, powiedz- my dwie kobiety i mężczyzna, sprawiała przez chwilę wrażenie zajętych sobą, to i tak wkrótce jedna z osób przyłączała się do grupy sąsiedniej, która z kolei rozpadała się w podobny sposób. W monotonnej wrzawie podniesio- nych głosów ukwiecone nakrycia głowy pod ścianami wzdłuż stołów kołysały się jakby rzucone na powierzchnię wody i poruszane lekkim wiatrem. Nikt nie był jeszcze pijany. Mimo że obserwowali Boga dyskretnie, w sposób naturalny i niewymuszony, potrafili pić równo z nim: nie mniej i nie 24 więcej. A że Bóg przewyższał wiekiem wszystkich prócz Naczelnika i najwyraźniej lepiej pił niż biegał, jasne było, że wkrótce upiją się; nie wcześniej jednak niż Bóg. On sam nie przejawiał takiego ożywienia jak jego świta. Był wypoczęty i zadowolony. Leżał na szerokim łożu zdolnym pomieścić dwie osoby. Lewe jego ramię ginęło w skórzanych poduszkach. Kończył właśnie delektować się trzymaną w prawej ręce pieczoną kaczką. Kłamca i Naczel- nik zajmowali miejsca poniżej, przy niskim stole, gdzie znajdowała się reszta jadła. Naczelnik siedział spokojnie, uśmiechał się i obserwował Wielki Dom z wyrazem uprzej- mego zainteresowania. Kłamca natomiast, jak zwykle, wier- cił się niespokojnie. Wielki Dom skończył jeść, wyciągnął rękę za siebie i resztki kaczki znikły w śniadych dłoniach. Inna para rąk podsunęła naczynie, w którym zanurzył i opłukał dwa palce oraz kciuk prawej dłoni. Jak na dany znak, trzej muzykanci, którzy przykucnęli w drugim końcu sali, zagrali głośniej. Byli niewidomi. Jeden z nich zaintonował nosowym głosem starą, bardzo starą pieśń. Jak słodkie są twe objęcia, ..:„; Słodkie jak miód i gorące jak letnia noc O, moja ukochana, moja siostro! Bóg spojrzał ponuro na śpiewaka. Zgiął mały palec i ujął w dłonie następną czarkę z piwem podaną zza jego pleców. Naczelnik podniósł brwi, nie przestając się uśmiechać. — Czy mądrze czynisz, Wielki Domie? — Chce mi się pić. Przy stołach napełniono naczynia. Wszyscy poczuli pragnienie. Naczelnik potrząsnął głową. — Wiesz przecież, że to długi taniec. Bóg czknął donośnie. Biesiadnicy ucichli, lecz po chwili wrzawa pomieszana z odgłosami czkania podniosła się na 25 nowo. W lewym rogu sali jakaś dama wymiotowała hałaśli- wie i pomysłowo, wywołując tym ogólną wesołość. Bóg poklepał Kłamcę po ramieniu. — Opowiedz mi jakieś kłamstwo. — Opowiedziałem ci wszystko, co wiem. Wielki Domie. — Chciałeś powiedzieć, wszystko, co potrafisz wymyślić —wtrącił się Naczelnik. — Nie jest kłamstwem to, co się wie. Kłamca spojrzał na niego, otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, lecz zrezygnował. — Niech i tak będzie. — Kłamstw! — Domagał się Wielki Dom. — Więcej kłamstw! Więcej kłamstw! — Nie bardzo potrafię. Wielki Domie. — Opowiedz mi o białych ludziach. — Już wszystko o nich wiesz. — Opowiadaj — rzekł Bóg rozbawiony, ciągnąc Kłam- cę za ucho. — Opowiedz mi, jaką mają skórę. — Wyglądają jak obrana cebula — zaczął Kłamca posłusznie. — Ale bez połysku. Całe ich ciało jest takie... — ...każdy cal... — Nie myją się... — Bo zeszłaby z nich cała farba! — podchwycił Wielki Dom i ryknął głośnym śmiechem. Zawtórowała mu cała sala. Dama, która wcześniej wymiotowała, spadła z krzesła z histerycznym chichotem. — I śmierdzą — ciągnął Kłamca — tak, jak już ci mówiłem. Rzeka opływa ich ziemie dookoła i wznosi się wielkimi bryłami. Woda w niej jest słona, a ten, kto jej spróbuje, dostaje pomieszania zmysłów i przewraca się. Wielki Dom zaśmiał się raz jeszcze, po czym umilkł. — Ciekawe, dlaczego upadłem — powiedział. — To było bardzo dziwne. Biegłem, aż nagle zabrakło następnego kroku. Kłamca poderwał się. - 26 — Ktoś cię przewrócił, Wielki Domie. Widziałem to. I tyle piwa wypiłeś przed biegiem... Następnym razem... — Nie byłeś pijany, Wielki Domie — wtrącił nie przesta- jąc się uśmiechać Naczelnik. — Byłeś wyczerpany. Bóg znowu pociągnął Kłamcę za ucho. — Opowiedz mi — roześmiał się nagle — o tym, jak ta woda twardnieje. — Już to słyszałeś. Bóg uderzył w poduszki prawą ręką. — Więc chcę to usłyszeć raz jeszcze. I jeszcze raz! I jeszcze raz! Gwar przycichł i zamarł. Zasłona w drugim końcu sali rozsunęła się, ukazując coś na kształt monolitu z białego płótna wspartego na dwóch drobnych stopach, które poru- szały się miarowo, aż monolit zatrzymał się pośrodku wolnej przestrzeni między stołami. Odezwał się przyciszony głos bębna. — ...twarda zupełnie jak kamień — mówił Kłamca. — W zimie skały przy wodospadach obrastają nią jak kamienie wodorostami. Ale to tylko woda. — Dalej, dalej — nalegał Wielki Dom. — Opowiedz mi, jakie to jest białe, przejrzyste i zimne, i jak nieruchome... to bardzo ważne, ta nieruchomość. Skądś wynurzyła się czarna dziewczyna. Trzymała jeden koniec szala i zbierała go, w miarę jak obracały się pod nim drobne stopy. Kłamca dalej rozmawiał z Bogiem, ale rzucał w bok ukradkowe spojrzenia. — Bagna są biało-czarne i twarde. Trzciny są twarde jak kość. I jest zimno... — Ach! Dalej... — Nie jest to chłód zmierzchu, czy wiatru od rzeki. Ani chłód chropawego dzbana na wodę, ale zimno, które człowieka chwyta, każe mu najpierw tańczyć, potem zwol- nić, aż zupełnie ustanie. 27 — Słyszałeś, Naczelniku? — A kto położy się w białym pyle, który jest wodą, nie może się już ruszyć. Natychmiast zmienia się w kamień, w swój własny posąg. Wielki Dom krzyknął. — Jego Teraz jest nieruchome! Już się nie porusza! Gwałtownie objął Kłamcę ramieniem. —. Kochany Kłamco, jesteś mi bardzo drogi! Usta Kłamcy przybrały brudnosiną barwę. > — Och, nie, Wielki Domie. Jesteś zbyt łaskawy i uprzej- my... Ja nic nie znaczę dla nikogo! . Naczelnik zakaszlał. Odwrócili się obaj w jego stronę, a on wskazał im wzrokiem, gdzie powinni patrzeć. Szal właśnie zsuwał się z monolitu. Opadł świetlisty strumień. Głowa zwrócona profilem zaczęła poruszać się rytmicznie to w jedną, to w drugą stronę. Strumień połyskiwał i kołysał się zgodnie z rytmem bębna. Drobnymi ruchami stopy wykona- ły obrót. — Ależ to Piękny Kwiat! — krzyknął Bóg. Naczelnik potakiwał z uśmiechem. — Twoja piękna Córka. Wielki Dom podniósł rękę w geście powitania. Uśmie- chając się przez ramię, Piękny Kwiat odwróciła się tyłem w doskonałej harmonii z rytmem muzyki, zsunął się jeszcze jeden zwój szala, a połyskliwa kaskada włosów kołysała się zalotnie omiatając biodra. Gwar wzdłuż stołów zmienił się i dostroił do uśmiechu i powitalnego gestu Boga. Na wszyst- kich twarzach pojawiły się ciepłe uśmiechy, zabrzmiały zachęcające pomruki, pełne zachwytu przyjęcie Pięknego Kwiatu do rodziny. Instrument trzcinowy i harfa przyłączy- ły się do bębna. — Wydoroślała, wiecie — powiedział Wielki Dom. — Nie do pomyślenia, jak ona wydoroślała. Kłamca, oblizując wargi, z trudem oderwał uwagę od 28 Pięknego Kwiatu. Pochylił się w stronę Wielkiego Domu i omal go nie potrącił. •- — To lepsze niż twarda woda, prawda, Wielki Domie? Lecz spojrzenie Boga wybiegło daleko, daleko poza Piękny Kwiat. — Opowiadaj dalej. Kłamca zmarszczył czoło i zamyślił się. Coś postanowił. Wykrzywił kościstą twarz w lubieżnym uśmiechu. — Obyczaje? — Obyczaje? Jakie obyczaje? — Kobiety — wyszeptał Kłamca. Przysunął się jeszcze bliżej i zasłaniając usta dłonią opowiadał szeptem. W oczach Boga pojawiło się zaciekawie- nie. Uśmiechnął się. Ich głowy pochylały się ku sobie. Bóg sięgnął za siebie i nie patrząc, podniósł do warg jeszcze jedno naczynie z piwem. Pociągnął z niego. Przeciągły chichot wstrząsnął Kłamcą, a spoza jego dłoni dobiegły słowa. — ...bywa i tak, że nigdy ich przedtem nie widzieli... obce kobiety! Wielki Dom parsknął, opryskując Kłamcę piwem. — Umiesz opowiadać najsprośniejsze... Naczelnik zakaszlał po raz wtóry, tym razem surowo. Rytm muzyki zmienił się. Instrument trzcinowy zabrzmiał jakby bardziej nosowo, jękliwie, jak gdyby pojął, czego pragnie, lecz nie wiedział, jak to osiągnąć. Piękny Kwiat zmieniła się także. Była już dostrzegalnie naga od pasa w górę i poruszała się szybciej. Przedtem poruszały się jedynie jej stopy. Teraz tylko stopy i głowa pozostawały nierucho- me. Uśmiech znikł z jej twarzy; przyglądała się swym piersiom, raz jednej, raz drugiej na przemian. Na przykład: stojąc, zasłaniała twarz prawym ramieniem tak, że skierowane ku dołowi przedramię i wygięta na zewnątrz dłoń wskazywały lewą pierś, podczas gdy lewa dłoń podkreś- lała ją od dołu. W ten sposób pierś obrysowana dłońmi była 29 jakby podawana i nieznacznym ruchem lewego ramienia; wprawiana w lekkie drżenie, pulsowanie unaoczniające jej ciepło i ciężar, zapach i gładkość. Następnie Piękny Kwiat miękko przechodziła w lustrzane odbicie gestu, tym razem skupiając uwagę na prawej piersi. I teraz właśnie, gdy para karminowych sutków rozsiewała wonie w ciężkim powietrzu komnaty, instrument trzcinowy zaczął pojmować, o co mu chodzi. Nosowe dźwięki przerodziły się w coś więcej niż ludzki krzyk. Podjęto go wzdłuż stołów, gdzie pośród toastów oddawano się całowaniu i dyskretnym obłapia- niem. Głowa Kłamcy powoli odwracała się od Wielkiego Domu. Usta miał ściągnięte niczym w grymasie pragnienia. — Ona jest piękna — jęknął. — Piękna, piękna! — Tak, rzeczywiście — odrzekł Bóg. — Opowiedz mi coś jeszcze. Kłamco. Kłamca jęknął jak konający. • — Musisz na nią patrzeć. Wielki Domie... czy nie rozumiesz? — Jeszcze zdążę. Piękny Kwiat popisywała się teraz obiema piersiami. Jej roziskrzone włosy szalały. Kłamca usiłował dzielić uwagę między nią a Boga. Obiema rękami bił się po głowie. — Doskonale — powiedział Wielki Dom obrażonym tonem. — Jeżeli nie chcesz już opowiadać, zagram w warcaby z Naczelnikiem. Szachownica pojawiła się natychmiast, podobnie jak piwo. Gdy Wielki Dom pochylił się nad nią i potrząsnął kubkiem z kośćmi, w nastroju biesiadników zaszła zmiana. Mniej było obłapiania, więcej przyciszonych rozmów o potrawach i napojach, wydarzeniach towarzyskich i grach. Piękny Kwiat i muzycy zdawali się występować sami dla siebie albo dla pustej sali. — Twój ruch — powiedział Wielki Dom. — Powodze- nia. 30 — Czasami wydaje mi się — rzekł Naczelnik — że byłoby ciekawiej, gdybyśmy zamiast pozwalać przypad- kowi decydować o naszych posunięciach, sami je wymy- ślali. — Bardzo dziwna gra — zauważył Wielki Dom. —-Nie byłoby wówczas żadnych reguł. Podniósł wzrok, zauważył Piękny Kwiat i zanim ponow- nie opuścił głowę, posłał jej czarujący uśmiech. Zwracała teraz uwagę na smukłość swej talii i złożoną nośność bioder, powoli zataczających kręgi pod ostatnim szalem. Jeżeli z jej twarzy pod warstwą wypracowanego makijażu można było wyczytać cokolwiek, to był to niepokój przeradzający się w prawdziwą rozpacz. Przedłużała każdą kolejną figurę tańca, jakby chciała na siłę wymusić zaproszenie. Jej ciało lśniło już nie tylko olejkami. Muzykanci mieli trudne zadanie. Harfista szarpał struny z zaciętością kobiety trącej ziarno między dwoma kamienia- mi. Flecista zezował. Jedynie grający na bębnie uderzał w swój instrument swobodnie, zmieniając od czasu do czasu ręce, używając to jednej, to obu naraz. Pizy stołach rozma- wiano o grze w warcaby i polowaniu. — Twój ruch, Naczelniku. Naczelnik potrząsnął jednocześnie głową i kubkiem do gry. Kłamca, w przypływie śmiałości, szarpał Boga za spódniczkę, by przywołać jego uwagę. Ostatni szal zsunął się z Pięknego Kwiatu. Była naga i świeciła bardziej niż jej klejnoty. Jej wargi, wykrzywione w stylizowanym grymasie pożądania, obnażały lśniące zęby. Przeszła do ostatniej figury. Poczynając od przeciwległego krańca sali, pod dy- ktando muzyki, z której czerpał całą moc, taniec przywiódł ją serią konwulsji aż do podwyższenia, co kilka kroków wystawiając na pokaz jej ciało rozrzuceniem ramion, roz- warciem kolan, podaniem brzucha do przodu. Przeniósł ją przez całą salę od Teraz do Teraz. Jej uda potrąciły Boga, 31 który trącił szachownicę tak, że pionki z kości słoniowej rozsypały się na wszystkie strony. Bóg szarpnął się gniewnie do tyłu i podniósł wzrok. — Jak śmiesz! Cisza zapadła wzdłuż stołów, wśród wyczerpanych mu- zykantów i na podium, gdzie pionki z kości słoniowej przestały się toczyć, a jedyną rzeczą, która się poruszała, były piersi Pięknego Kwiatu. Upadła wyczerpana na podło- gę, twarzą do ziemi. Wielki Dom poruszył się, wyraz gniewu znikał z jego twarzy. Przesunął wierzchem dłoni po czole. — Och, tak. Oczywiście. Zapomniałem. Spuścił nogi z łoża i usiadł na brzegu. — Wiesz, ja... — Tak, Wielki Domie? Wielki Dom spojrzał na córkę. — Bardzo dobrze, kochanie. Bardzo podniecające. Naczelnik przysunął się bliżej. — A zatem... Kłamca miotał się zrozpaczony między Pięknym Kwia- tem i łożem. — Musisz, Wielki Domie! Musisz! Wielki Dom wsparł się dwiema rękami o łoże. Zacisnął dłonie, napinając mięśnie ramion. Wyprostował się, wciąg- nął brzuch, tak że pod trzęsącą się warstwą tłuszczu można było dostrzec niewyraźny zarys umięśnionego torsu. Pozo- stał w tej pozycji przez kilka chwil. — Wielki Domie, proszę! Drogi Wielki Domie! Bóg zrobił wydech. Jego spojrzenie zmętniało, ciało zapadło się między rozluźnione ramiona, a wnętrzności powoli uwypukliły zaokrąglony brzuch. Odezwał się bezna- miętnym tonem. — Nie mogę. Odgłos wciąganego powietrza zabrzmiał jak świst 32 ogromnej strzały. Nikt z obecnych nie śmiał podnieść głowy. Nie drgnął ani jeden palec, ani jedna powieka. ' Nagle Piękny Kwiat poderwała się na nogi. Ukryła twarz w dłoniach i potykając się przebiegła roztrzęsiona przez salę, aż za zasłonę, która za nią opadła. Jakiś młody mężczyzna wybiegł z cienia za podwyższe- niem. Pochylił się i coś szepnął Bogu do ucha. — Ach, tak. Już idę. Bóg wstał i salę wypełnił szelest, gdyż goście także podnieśli się z miejsc; wszystkie głowy pozostały jednak nadal pochylone, wszystkie usta milczały. Wielki Dom podą- żył za młodzieńcem, minął mroczne korytarze i wyszedł na zewnątrz. Nad dziedzińcem ociężała noc sięgała zenitu, sącząc się z góry i obnażając miriady istot niebieskich. Pod krawędzią nocy, tuż nad linią horyzontu, niebo było bledsze, delikatniejsze, ledwie zdolne utrzymać nadciągające brze- mię. Wielki Dom zatrzymał się, by rzucić okiem na tę kruchość, cicho zagwizdał, po czym pośpiesznie skierował się ku jednemu z czterech narożników dziedzińca. Idąc odezwał się półgłosem do młodzieńca. — O mały włos byłbym się spóźnił. W narożniku, pod murem, znajdował się niski ołtarz. Wielki Dom obmył się świętą wodą, spoglądając z obawą na ciemniejące niebo. Rzucił szczyptę kadzidła na rozżarzone węgle i wymamrotał kilka słów, aż gruby słup dymu wzbił się w ciemność. Pośpiesznie obszedł pozostałe trzy narożniki, gdzie postawił następne słupy. Przystanął na chwilę obser- wując je, potem zawrócił, kierując się do sali biesiadnej. Po drodze znowu wymamrotał coś do siebie lub do młodzieńca. — Przynajmniej potrafię jeszcze podtrzymać niebo. W sali goście siedzieli przy stołach sztywno, ze spuszczo- nymi oczyma, bez słowa. Kłamca klęczał, kurczowo zaciska- jąc dłonie na jednej z nóg łoża, jakby szukał ratunku przed utonięciem. Wielki Dom ciężko opadł na łoże i legł na boku. Bóg Skorpion 33. Przemówił. — Chciałbym się napić. Lecz zanim ktokolwiek zdążył się ruszyć, Naczelnik chwycił go za rękę i zapytał z łagodnym uśmiechem. — Nie rozumiesz, Wielki Domie? Wielki Dom odwrócił się. Jego stężałe rysy drgnęły. — Co mam rozumieć? — Dzisiaj rano upadłeś. A teraz, wieczorem... , Wielki Dom wstrzymał oddech. Potem roześmiał się. — Mówisz, że to początek? — Właśnie. Ciszę wzdłuż stołów 'przerwała nagła fala szeptów. — Początek! Początek! Kłamca puścił nogę łoża i przywarł do wygiętego wez- głowia, przyklęknął obok z zamkniętymi oczami i głową zadartą do góry. Krzyczał. — Nie! Nie! Lecz Wielki Dom nie przestawał się śmiać. Spuścił nogi z łoża i siedząc tak przemówił ze śmiechem: — Mocne piwo i żadnego kaca! Naczelnik uśmiechnął się i przytaknął. — Piękne, wiecznie młode kobiety... Kłamca zwrócił się bełkotliwie do Boga: — Oczywiście, Wielki Domie. Czegóż więcej potrzeba mężczyźnie? Piwai kobiet, kobiet i piwa, jakiś oręż... czegóż więcej? — Własnego garncarza — wtrącił się Naczelnik. — Muzykantów. Piekarza, piwowara, złotnika... Wielki Dom pociągnął Kłamcę za ucho. — I własnego Kłamcy. Bełkot Kłamcy przybrał na sile tak bardzo, że na sali zamarły wszystkie inne dźwięki. Naczelnik poklepał go po ramieniu. — Uspokój się, mój drogi Kłamco! 34 Bóg spojrzał na niego, uśmiechając się coraz szerzef. Był w świetnym humorze. ' — O co ci chodzi? Po prostu nie wytrzymałbym bez ciebie! Kłamca wydał z siebie przeraźliwy okrzyk, zerwał się na równe nogi, rozglądając się dokoła, potem ruszył i przebiegł przez salę. Dał nura między muzykantów, minął ich i zerwał jedną z zasłon. Dały się słyszeć odgłosy szamotaniny, jakiś łomot, szczęk broni, uderzenia. Padły rozkazy. Kłamca wrzasnął: — Nie chcę! Odgłosy szamotaniny i ciosów oddalały się w głąb korytarza; jeszcze raz, tym razem mniej wyraźnie, biesiadni- cy usłyszeli Kłamcę, który wykrzykiwał głosem pełnym przerażenia i oburzenia: — Głupcy! Czy nie możecie użyć kukieł? Nikt się nie poruszył. Wszystkie twarze pokrył rumieniec wstydu. Ciemna plama na miejscu, gdzie Kłamca zerwał zasłonę, wyglądała jak ohydna rana w materii samego życia. W końcu Naczelnik przerwał ciszę. — Już nigdy więcej zmęczenia. Wielki Dom przytaknął. — I podniosę wody naszej rzeki. Przysięgam. Teraz wzdłuż stołów goście zaczęli śmiać się i szlochać. — Przebacz swemu Kłamcy, Wielki Domie — szepnął Naczelnik. — On jest chory. Ale będziesz go miał. Goście opuszczali stoły, przesuwając się w kierunku Wielkiego Domu. Szlochali, śmiali się i wyciągali ręce. Wielki Dom uronił łzę. — Droga rodzino! Dzieci moje! Naczelnik zawołał: — Przynieść klucz Wielkiemu Domowi! Goście rozstąpili się, tworząc przejście wzdłuż sali. Z mroku, tam gdzie kiedyś wisiała zasłona, wyłoniła się 35 drobna, stara kobieta z zasłoniętą twarzą, niosąc powoli jakieś naczynie. Podała je Bogu i znikła w cieniu. Wielki Dom przyjął napój i zaśmiał się nerwowo. Ujął naczynie oburącz i uniósł do góry. Krzyknął pełnym głosem. — Aby zatrzymać Teraz! Pił i pił, przechylając głowę do tyłu; z wolna, nieznacznie suwając nogami i cicho klaszcząc w dłonie, goście zaczęli tańczyć. Tańcząc, zaczęli śpiewać, kiwając głowami i spoglą- dając na siebie błyszczącymi oczyma. Rzeka jest pełna po brzegi. Niebieski kwiat się otworzył Teraz się już zatrzymało. Wielki Dom wyciągnął się na łożu i zamknął oczy. Naczelnik pochylił się nad nim, układając jego członki, zsuwając razem kolana, wygładzając zmiętą spódniczkę. Muzykanci zagrali, podchwytując od tancerzy rytm. Taniec stał się szybszy, a Bóg uśmiechnął się przez sen. Naczelnik ujął jego ramiona i skrzyżował je, tak że nie brakowało im już nic prócz bicza i laski. Sprawdził puls w lewym nadgarst- ku, słuchał oddechu, przykładając ucho do piersi. Wypro- stował się, podszedł do wezgłowia i wyciągnął poduszkę spod głowy śpiącego. „Rzeka podniosła siei nie opadnie", śpiewali. „Teraz jest wieczne". Poruszali się niczym rozrzucona mozaika, która stopnio- wo układała się w koncentryczne kręgi. Płomienie lamp migotały w podmuchach gorącego powietrza. Służba i żołnierze stłoczyli się przy wejściu. Spódniczki i przejrzyste suknie lepiły się do wirujących ciał. Naczelnik stanął za łożem, twarzą zwrócony ku tance- rzom. Podniósł ręce. Taniec zamarł, jeden po drugim umilkły instrumenty. Na dany znak żołnierze i czyściciele 36 zaczęli przeciskać się przez tłum. Zajęli miejsca wokół łoża, po czym podnieśli je bez wysiłku. Przeszli z nim przez salę i dalej, w głąb, ku mroczniej szym tajemnicom Wielkiego Domu. Wtedy goście zaczęli wychodzić cicho, nie oglądając się za siebie. Sala opustc zała, pozostał jedynie Naczelnik. Stał nie ruszając się z miejsca, patrzył na lampy i uśmiechał się nieznacznie. Niebawem i on udał się na spoczynek. Tylko jedna część Wielkiego Domu jeszcze nie spadła. Był to górny taras wychodzący na odległą rzekę. Tutaj zbita gromadka kobiet patrzyła bez słowa, w milczeniu, na dziewczynę, która leżała na ziemi z rozrzuconymi włosami, okryta jedynie naprędce schwytanym szalem. Wszystkie jej członki wyrażały napięcie. Ramię, na którym opierała twarz z rozmazanym makijażem, kończyło się kurczowo zaciśniętą pięścią raz po raz szarpaną łkaniem. Czasem druga ręka powoli unosiła się do góry i uderzała w podłogę, a z wykrzywionych ust dziewczyny wydobywało się zawodzenie niczym płacz dziecka. Gdy płacz ustawał, wśród spazmów i pociągania nosem, przeciągły jęk rozdzierał ciszę: — Och, co za hańba, co za straszna hańba! * Kiedy rzeka wezbrała na życzenie Śpiącego, to czego należało się spodziewać, zaskoczyło tylko istoty najbliżej z nią związane. Zrazu żurawie i flamingi zataczały się, trzepo- tały skrzydłami i skrzeczały, gdy pierwsze fale przypływu rozbijały się z pluskiem przy brzegu. Lecz już następne wywołały okrzyki radości. Ptaki z zapałem zajęły się niespo- dziewanie łatwą zdobyczą. Dziobały i łykały, jakby z trudem nadążając za płodnością wyschniętego błota, które, raz zwilżone, rodziło całą różnorodność smakowitego życia. Wystarczyło zaledwie kilka cali wody przelewającej się przez 37 łjlfjiłtil i ^•n'g.^» .,,... ^l^sll^^i8!!^ 'l liii? l ^-sa l^.ij^t^Ei-.gila0?1^ •§?,!L•'§.'? ^ -sp^ -sa^s-s^g^..;»^^ ^s^.?gg..|E^<Ł|gs .- •ggjsg j i!i5 jl|X \h.^N— >, •^ ._ ^ Q. ^ C > c/'' N a^-o.^p^ S •S 5t S ^ -^ % •O-^ §3' ^J^^i^a^^l^g-siio^Its-^ili-ja. ^ts' ^^f^gg^^^-i^^f^^^^^^^^a.^ ^tj ^i^^jl.S^r.^^-i^il^-^^^^^^ ^•?^ .^Is^i.^^l.6-!^^;!^^^^^0-^?-!^!! l,.Si ^^^^"^^.^"-'-'•^s—u^^^-u^P^'"^^-23-"^" caKc^ ?^ i ^°! .f 3 's' •Ę, i a.».=.? s s" •§ ? I i -§ ? ^ 's S -s s L j " 31 •5^'S •^•^-"ff^coS '- źS^^-^u SS^^-^^g^^g^o^"5 SoNN^iura^^-sy-ri^-gu •s^^^^-y^-P-^-o^^—.^^u.S^ .S-Og.S.'0'^-^ O rt g,-^.^^ y ^-^^ ^S^-^^E a'K.^-3^ ^^ o o-^-O1 "'•^-••"E.tiIj.SIlJi^liJjjIS^j! / -o,.^ ^ ^^g ^ rusza wzdłuż skrawka suchej ziemi między skałą i rozlewi- skiem. Zobaczyli samego Śpiącego na czele pochodu: spo- czywał na łożu niesionym przez ośmiu wysokich mężczyzn. Był zawinięty od stóp do głów i bogato wypchany, z rękami skrzyżowanymi na piersi, z laską i biczem w dłoniach. Mienił się wieloma kolorami, lecz głównie złotym i niebieskim; nawet z tej odległości widzieli jego brodę, ostro rysującą się na tle rozedrganych skał. Długowłose kobiety wykrzykując szły za nim tanecznym krokiem: jedne z grzechotkami w dłoniach usiłowały obudzić go, inne zawodziły i kaleczyły się nożami. Za nimi podążali czyściciele i reszta jego ludzi, a dalej grupa mężczyzn i kobiet, którzy szli bokiem, trzymając się za ręce. Powolna była ta podróż Śpiącego; długa i powolna była procesja krocząca za nim czy, jak ornament fryzu, sunąca gęsiego groblami. Wielu wieśniaków, powodo- wanych miłością i ciekawością, zeszło z dachów i brnęło przez wodę w kierunku pochodu. Stawali w wodzie, jak dzieci, z szeroko otwartymi oczami i przyglądali się. Wołali do Śpiącego, lecz on nie budził się, bo czyściciele musieli jeszcze nad nim popracować. Więc stali w miejscu, gdyż brodząc nie nadążyliby nawet za tak powolnym wędrowcem, i pozdrawiali kolejne grupy, jedną po drugiej. Była jednak grupa, której nie pozdrawiali, lecz przyglądali się z milczącym niedowierzaniem. Na końcu pochodu, w pewnej za nim odległości, szedł oddział żołnierzy, prowadząc wyrywającego się Kłamcę. Obręcz Wielkiego Domu okalała jego szyję, tak jak i szyje ludzi, którzy szli bokiem i trzymali się za ręce. Gdyby Kłamca chciał uwolnić którąś rękę, co czasem próbował robić, musiał także szarpnąć obręcz. Ponadto czasami krzyczał, czasami jęczał i ani na chwilę nie przestawał wyrywać się żołnierzom, tak że musieli wiele się natrudzić, by go nie uszkodzić. Niewiele brakowało, by wykończył się sam, bo piana wystąpiła mu na usta. Jego krzyki niosły się wzdłuż całego pochodu. 40 — Nie chcę, mówię wam! Nie chcę żyć! Nie chcę! Ostatni w szeregu trzymających się za ręce- spojrzał za siebie, po czym zwrócił się do kobiety przed nim. — Nigdy nie mogłem zrozumieć, co Wielki Dom w nim widzi. Brodzący wdrapali się na groblę i pospieszyli za procesją i Kłamcą. Gdy pas ziemi rozszerzył się, a pochód przystanął, rozpadając się na poszczególne grupy, tłum wieśniaków zgęstniał. Pochód ustawił się przed długim, niskim budynkiem, wokół którego przedtem biegał Wielki Dom wraz z Kłamcą. Teraz między pochyłymi ścianami rumowiska otwierał się przed nimi korytarz. Jego drugi koniec krył się w głębokim cieniu, z dala od promieni słonecznych. Wejście do budynku zajmowało jedynie połowę szerokości korytarza; po drugiej stronie wejścia, na wysokości oczu, znajdowała się szczelina. Ci z zebranych, którzy stali u wlotu korytarza, mogli ją zobaczyć; ale nawet ci, którzy stali za daleko, lub ci, którym tłum zasłaniał widok, wiedzieli, że ona tam jest, i wiedzieli, co ma przez nią wyjrzeć. Mężczyźni ponieśli Śpiącego korytarzem, podnieśli go z posłania i postawili na nogi, z twarzą zwróconą ku górze. Cisnąc się tłumnie do przodu, ludzie zobaczyli, że jeszcze śpi, bo oczy ma zamknięte. Lecz już podchodzili czyściciele niosąc swe instrumenty i magiczne słowa; po chwili jego oczy otwarły się, a czyściciel odrzucił glinę, która je zamykała. Tak więc Śpiący przebudził się i Wielki Dom stał spogląda- jąc na swą rodzinę ze swego nieruchomego Teraz, żywy, zdrowy i w pełni sił. Potem Naczelnik, który między innymi • był także czyścicielem, przystąpił do wykonania swej urzę- dowej powinności. Owinął się skórą lamparta, wiążąc ją w pasie. Podniósł niewielki toporek o kamiennym ostrzu, które wcisnął między zesztywniałe wargi. Podważył je i wówczas ci, którzy stali dostatecznie blisko, usłyszeli trzask przypo- 41 minający odgłos płomienia trawiącego suche gałązki. Gdy Naczelnik cofnął się, ludzie zobaczyli, że Wielki Dom przemawia w nieruchomym Teraz, bo usta ma otwarte. Zaczęły się więc tańce i śpiew. Chociaż wśród tych tańców i śpiewów niejeden zapłakał z cicha na myśl o tym, jak ulotne jest jego własne Teraz, nie bardziej uchwytne niż cień. Żołnierze, tragarze i czyściciele wyprowadzili Wielki Dom z korytarza na dach budynku, gdzie kilka ciężkich belek odsuniętych na bok odsłaniało otwór. Znieśli Wielki Dom na dół, a żołnierze stojący na dachu wokół otworu widzieli, jak składano Boga do kamiennej skrzyni, jak zasunięto i zapieczętowano wieko. Czyściciele wydostali się na górę, pozostawiając Boga w jego komnatach wypełnionych jedze- niem i piciem, bronią i grami. Stali i patrzyli, jak żołnierze kładą belki na miejsce i przywalają je wielkimi kamieniami. To samo, co z Wielkim Domem, uczynili czyściciele z jego Bliźniaczym Bratem, który stał wyprostowany w ciemnoś- ciach po drugiej stronie szczeliny. Z tym, że Naczelnik podszedłszy doń z toporkiem nie otwierał jego ust siłą, gdyż były z kamienia, a tylko ich dotknął. Oczy Bliźniaczego Brata były już otwarte i patrzyły przez szczelinę. Wówczas ci, którzy trzymali się za ręce, podeszli gro- madnie i każdy z nich otrzymał to, co miał nieść. Przesuwali się między rzędami czyścicieli: kamieniarz ze świdrem, cieśla z siekierą i dłutem, piekarz z zaczynem, piwowar ze słodem, szły pięknie odziane i umalowane kobiety, muzykanci z in- strumentami pod pachą. Wchodząc śmiali się, rozmawiali we- soło, z radosną dumą przyjmując czarki z napojem. Jedy- nie Kłamca ciągle walczył: teraz jego krzyki stały się jeszcze bardziej przejmujące. Naczelnik próbował go uspokajać, na- zywając chorym i opętanym, lecz Kłamca nie chciał słuchać. — Jeżeli to zrobicie, już nigdy nie opowiem mu żadnego kłamstwa... nigdy! 42 I wtedy taniec załamał się, a wybrańcy stojący w korytarzu obejrzeli się do tyłu z wyrazem bezgranicznego zdumienia. Naczelnik wymierzył Kłamcy silny policzek i Kłamca ucichł zaskoczony, sapiąc i wykrzywiając twarz. — Uspokój się, Kłamco. Uspokój się. No już. Powiedz nam, dlaczego odrzucasz wieczne życie? Właśnie wówczas Kłamca powiedział rzecz straszną, rzecz ohydną, rzecz, która rozbiła świat. Uspokoił się na chwilę. Przestał pociągać nosem. I nagle targnął całym ciałem tak gwałtownie, że trzymający go żołnierze zachwiali się. Skulił się międy nimi, rzucił Naczelnikowi wściekłe spojrzenie i wykrzyczał na całe gardło: — Ponieważ to jest całkiem dobre! Na te słowa ucichły wszystkie dźwięki, z wyjątkiem szybkiego oddechu Kłamcy. Tańczący zatrzymali się i Kłamcę otoczył krąg oburzonych i pełnych pogardy twarzy. Nagle czując może, jak ta pogarda popycha go w kierunku Boga, zaczął szarpać się z nową zaciekłością. Naczelnik podniósł rękę. Kłamca przestał się wyrywać i wpatrywał się w nią tak, jakby ujrzał w niej swoje życie. Naczelnik przemówił spokojnie, tonem lekarza omawiającego przypa- dek. — Wielki Dom nigdy nie spotkał człowieka, który odrzuciłby jego łaskę. Lecz ten człowiek jest nieczysty i trzeba go oczyścić. Zabrać go do dołu. Kłamca trwał w napięciu, dopóki nie poczuł, że żołnierze odwracają się. Wówczas zachwiał się i byłby runął w piach, gdyby nie to, że jego ramiona przywiązane były do żołnierzy niczym liny. Żołnierze oddalili się, wlokąc go za sobą: głowa mu opadła, usta pozostały otwarte. Tłum patrzył bez słowa. Żołnierze wlekli Kłamcę z powrotem groblą, aż zniknęli z pola widzenia. Wówczas ludzie, jakby jeszcze bardziej zjednoczeni tym niezwykłym wybrykiem, znowu odwrócili się w stronę 43 korytarza. Ci, którzy czekali tam z narzędziami i czarkami, zaczęli śpiewać i posuwać się naprzód; tych, którzy zniknęli z oczu pogrążając się w głębi korytarza, nie było już słychać, toteż śpiew przycichał w miarę jak zmniejszała się grupa osób widocznych jeszcze na zewnątrz. Gdy pozostały tylko dwie, pieśń była ledwie słyszalna poza korytarzem. Potem było widać tylko jedną osobę, aż wreszcie nie było już nikogo i zaledwie nikłe echo błąkało się u wylotu korytarza. Ludzie nasłuchiwali, nadstawiając uszu, pochylając się do przodu, przekrzywiając głowy, niepewni, czy był to rzeczywiście jakiś słaby dźwięk, czy jedynie wspomnienie po nim. W końcu zapanowała bezsporna cisza i smutek wezbrał w sercach tych, którzy zostali, by uporać się ze swym własnym Teraz. Smutek ten narastał stopniowo, w miarę jak zanikał śpiew, lecz był równie bezsporny jak cisza. Wydobywał się spod ziemi. Kobiety zaczęły zawodzić, bić się w piersi i rwać włosy; mężczyźni jęczeli jak ranione, złapane w sidła zwierzę- ta. Tylko czyściciele pozostali nie tknięci smutkiem. Zebrali jedzenie, picie i ogień. Zamknęli wejście magicznymi słowa- mi, złożyli ofiarę zjadła i napoju przy szczelinie i przemówili do nieruchomych źrenic, które patrzyły na nich z ciemności. Wyszli z korytarza i wraz z Naczelnikiem udali się groblą w drogę powrotną. Tłum ruszył się, rozproszył, rozszedł po wodzie. Zostali tylko żołnierze. Zabrali się do zasypywania korytarza kamieniami i piaskiem. Książę miał ćwiczyć boską pozę. .Naczelnik odebrał go piastunkom i posadził na odpowiednim krześle. Siedział oto w ponurej sali biesiadnej: ze złączonymi kolanami i stopami, piersią wypiętą do przodu, brodą zadartą do góry, z otwartymi oczyma, które patrzyły w pustkę. Miał na sobie dziecięcych rozmiarów uroczyste szaty, łącznie z ogonem; przed sobą, na wysokości piersi, trzymał skrzyżowane laskę i bicz. Obcięto mu śliczny lok, i jego głowa pod ciasno przylegającą peruką była teraz łysa jak kolano. Do peruki przyczepiono wysoką płócienną koronę, a do podbródka przywiązano taśmą brodę. Siedział usiłując oddychać niedo- strzegalnie i nie mrugać powiekami, chociaż mrok migotał, a łzy wysiłku napływały mu do oczu. Naczelnik krążył wokół niego. W komnacie słychać było tylko cichy szelest jego spódniczki. — Dobrze — mówił Naczelnik. — Bardzo dobrze. Krążył i krążył. Łza spłynęła z zamglonego oka Księcia i potoczyła się po policzku. Dał za wygraną i zamrugał gwałtownie. — No — rzekł Naczelnik. — Tak dobrze ci szło i wszystko popsułeś. Nie zamykaj oczu, a łzy będą dla ludu. Nie mrugaj! — Muszę mrugać! Ludzie mrugają! — Ty nie będziesz „ludzie" — odpowiedział Naczelnik poirytowanym tonem. — Ty będziesz Bogiem, Wielkim Domem, będziesz siedział na tronie w całym majestacie, dzierżąc siłę w jednej dłoni, a pieczę w drugiej. — Zobaczą, że płaczę! — Oni mają widzieć, że płaczesz. To głęboka religij- na prawda. Czy wyobrażasz sobie, że jakikolwiek Bóg, który ma oczy otwarte, mógłby nie zapłakać nad tym, co widzi? — Każdy by płakał — odparł ponuro Książę — gdyby miał otwarte oczy i nie mógł mrugać ani ich potrzeć. — Każdy — rzekł Naczelnik — mrugałby albo tarł. I na tym polega różnica. Książę wyprostował się i znowu zapatrzył w mrok. Zauważył, że prostokąt wejścia w drugim końcu sali rozjaś- nia się, i wiedział już, że korytarzem podpełza tam światło 45 słońca. Załamał się, zamknął oczy i zwiesił głowę. Laska i bicz zastukały na kolanach. Naczelnik przystanął. — Znowu? — Nie potrafię. Podtrzymywać niebo... podrygiwać w górę i w dół na siostrze... mieć otwarte oczy... podnosić wody rzeki... Naczelnik uderzył dłonią zwiniętą w pięść we wnętrze drugiej dłoni. Przez chwilę wydawało się, że wybuchnie; lecz pochylając głowę, przełykając ślinę, oddychając głęboko, zdołał się opanować. — Posłuchaj, dziecko. Nie zdajesz sobie sprawy z nie- bezpieczeństwa, jakie nam grozi. Nie zdajesz sobie sprawy, jak mało mamy czasu... twoja siostra zamknęła się... nikogo nie przyjmuje... a rzeka się podnosi... Pochylił się i zajrzał Księciu w twarz. — Musisz to zrobić! Wszystko będzie w porządku. Obiecuję. No, spróbuj jeszcze raz. I znowu Książę przyjął boską pozę. Naczelnik przyglądał mu się przez chwilę. — Tak lepiej! A teraz muszę zobaczyć się z twoją siostrą... muszę! Więc cię tutaj zostawiam. Nie ruszaj się, dopóki słońce nie przesunie się na drugą stronę wejścia. Wyprostował się, uniósł rękę, opuścił ją na kolano, cofnął się o trzy kroki, potem odwrócił się i pośpiesznie wyszedł. Gdy szelest spódniczki Naczelnika był już poza zasię- giem słuchu, Książę wypuścił całe powietrze z płuc, zgarbił się, zamknął oczy. Podniósł chude ramię i otarł nim twarz. Poprawił się na krześle, bo ogon uwierał go w kościsty tyłek. Położył laskę i bicz na podłodze. Przez chwilę patrzył w stronę wejścia, po czym gwałtownym ruchem zdarł z głowy płócienną koronę razem z ciasną peruką, rozrywając wąski pasek przytrzymujący brodę. Rzucił to wszystko na laskę i bicz. Skulił się z posępną miną, oparłszy podbródek na 46 pięściach, a łokcie na kolanach. Pojedynczy promień słońca zalśnił na posadzce, aż Książę musiał zmrużyć oczy. Promień rozlał się w jaskrawą plamę. Poderwał się z krzesła, potem zaczął krążyć niespokojnie po wielkiej sali. Spoglądał raz po raz na ściany, gdzie postaci o głowach ptaków i głowach psów nie płakały. Zatrzymał się w końcu na środku komnaty, tyłem do światła. Powoli podniósł głowę i spojrzał na ciemne belki i straszną solidność krokwi. Wzdrygnął się przed tym widokiem, jakby się przeraził, że belki spadną mu na głowę. Podszedł cicho do wejścia i zajrzał w głąb korytarza. W jednym końcu stał wartownik oparty o ścianę. Książę wyprostował ramiona najlepiej jak umiał i pewnym krokiem ruszył w stronę wartownika. Ten obudził się i podniósł oszczep. Książę zignorował go i skręcił w boczny korytarz, gdzie jakaś dziewczyna pokornie odsunęła się pod ścianę, by go przepuścić. Szedł przez Wielki Dom, ignorując wszyst- kich napotkanych po drodze, aż zaszedł na tyły, gdzie usłyszał przytłumione odgłosy dochodzące z kuchni. Minął kuchnię, śpiących kucharzy, polerujących i gapiących się pomywaczy, dziedziniec kuchenny, gdzie pod gołym niebem, nad rozżarzonymi węglami powoli piekły się nadziane na szpikulce gęsi. Tylna brama, wychodząca na pustynię i skały, była otwarta. Wziął głęboki oddech, jak chłopiec skaczący do wody, zacisnął pięści i przeszedł. Za bramą przystanął w cieniu muru i uważnie przyjrzał się skalnym załomom, osypiskom, linii skał na tle nieba. Wszystko było dzikie i jałowe. Nic nie wyglądało tu równie przyjemnie jak cień palmy nad wodą, ale za to nie brakowało kryjówek. Ruszył przed siebie, pod górę, starając się w miarę możliwości pozostawać w cieniu, chociaż nie było go zbyt wiele. Idąc wymamrotał: — Niech ona je podtrzymuje! Płakał. 47 Uskoczył w bok, przykucnął za głazem, i ostrożnie wyjrzał zza niego. Wśród skał znajdował się jakiś człowiek. Klęczał na kamienistym wzniesieniu i jego profil wyraźnie odcinał się od skał. Głowę miał zwieszoną, jakby poraziło go słońce. Człowiek wyprostował się z klęczek. Zaczął wykonywać jakieś rytmiczne ruchy ramionami i nagle Książę pojął, że człowiek ów wyciąga linę albo sznur z ziemi. Zaraz potem zauważył, jak pod ręką człowieka ukazały się jakieś miski i talerze — zawieszone chyba w siatce, zbyt cienkiej, by mógł ją dostrzec. Człowiek wstał, wydał z siebie szyderczy okrzyk i splunął pod stopy. Podniósł kamień i pogroził nim ziemi. Raz czy dwa udał, że rzuca go w dół, a potem cisnął naprawdę, i ze skały wydobył się krzyk. Człowiek odwrócił się i powoli odchodził, śmiejąc się i wymachując sznurkową siatką z miskami i talerzami. Książę skurczył się za swoim kamieniem i wsłuchiwał się w odgłos kroków odchodzącego. Drżał cały i nie przestawał się trząść długo po tym, jak zatrzaśnięto tylną bramę. Wstał, osłaniając oczy obiema rękami, i ruszył przed siebie. Promienie słońca padały na jego ogoloną czaszkę i odbijały się od skał. Ograniczając się do patrzenia tylko jednym, zdrowym okiem, wdrapał się na wzniesienie. Najpierw poczuł odór; potem zobaczył muchy. Pagórek aż roił się od nich. Ich brzęczenie narastało z każdym krokiem i wkrótce one też go dostrzegły. Znalazł się na krawędzi dołu. Słońce sięgało do samego dna z wyjątkiem jednej strony, gdzie pod ścianą zostało trochę cienia. Muchy najwyraźniej lubiły dół, bo bzyczały na dnie, obsiadając odpadki, kości, gnijące mięso, oślizgłe jarzyny i brudne kamienie. Ślepiec z głową opartą o ścianę leżał w jednym z nasłonecznionych kątów. Jego kości różniły się od innych tym tylko, że nadal pokryte były skórą. Był bardzo brudny. Usta miał otwarte, a tam, gdzie nie siedziały 48 jeszcze muchy, widać było język. Rozpoznając go Książę usłyszał, jak nie poruszając wargami ani językiem, Ślepiec wydał z siebie jakiś dźwięk: — Kek. Prawie na samym środku dołu, w miejscu oczyszczonym ze śmieci, klęczał człowiek. Książę przyjrzał mu się dokład- nie, po czym krzyknął: — Kłamca! Lecz Kłamca nie odpowiedział i pił dalej. Głowę zanurzył w misce trzymanej oburącz i ciągnął zachłannie, głośniej niż to, co wydobyło się z ust Ślepca, niż brzęczenie much. Przechylił głowę razem z miską, by wyssać ostatnią kroplę. Jego oczy znalazły się ponad brzegiem naczynia. Zauważył, że ktoś klęczy na krawędzi dołu, i skulił się, by uniknąć ciosu. • (,\ — Nie! — Drogi Kłamco! To ja! Ostrożnie, osłaniając twarz ramieniem. Kłamca spojrzał w górę. Twarz miał posiniaczoną i brudną, prócz miejsc umazanych świeżą krwią, a oczy otoczone krwawymi ob- wódkami. — Książę? — Pomóż mi! Kłamca zatoczył się wśród odpadków. Odkrzyknął: — Pomóc ci? Przecież ty nie potrzebujesz żadnej pomo- cy! Popatrz na mnie! — Ja uciekłem. — Śnię. Majaczę. Powiadają, że zwariowałem... a te- raz... — Nie chcę wracać. Kłamca przycisnął pięści do czoła i podniósł wzrok. — To naprawdę ty? — Chcą ze mnie zrobić Boga. Kłamca wybuchnął tonem usilnej prośby. 49 — Wydostań mnie stąd! Ta twoja siostra... powiedz jej, żeby mi pomogła! — Ona nie chce nikogo widzieć — powiedział Książę. — A poza tym, ja uciekam. Moglibyśmy uciec razem. Kłamca znieruchomiał. — Ty? Ty uciekasz? — Moglibyśmy uciec i zamieszkać tam, gdzie jest zimno. — Och, nic łatwiejszego — zadrwił Kłamca. — Co ty tam wiesz? — Sam tutaj doszedłem. Kłamca zaniósł się hałaśliwym śmiechem. — Poszlibyśmy w dół rzeki, przez morze, przez ląd i jeszcze raz przez morze... — Tak, tak, chodźmy! — Czy sprzedano cię kiedykolwiek za łódź cebuli? — Nie, oczywiście że nie. — Albo czy macał cię kiedyś Syryjczyk, żeby sprawdzić, czy nie jesteś za stary na eunucha? — Co to jest Syryjczyk? — Znowu sprzedaliby nas jako niewolników... Zamilkł, oblizał spękane wargi, powoli rozejrzał się wokół siebie i znowu popatrzył w górę na Księcia. — No, może za pół łodzi; bo nie jesteś ani bardzo silny, ani bardzo ładny, prawda? — Jestem chłopcem. Gdybym był dziewczyną, byłbym ładny. I nie musiałbym podnosić wód rzeki, ani... — Te bransolety, które masz na sobie — powiedział powoli Kłamca. — Gdyby je doliczyć... Mógłbyś się nadać na eunucha. — Wolę być dziewczyną— odrzekł Książę nieco wstyd- liwie. — Myślisz, że dałoby się to załatwić? Na twarzy Kłamcy mimo warstwy brudu malował się wyraz spokojnego wyrachowania. — O tak. Wydostań mnie stąd, a wtedy... 50 — Więc idziemy? Naprawdę idziemy? — Idziemy. Teraz posłuchaj... — Kek. — Dlaczego on tak robi? — Umiera — odparł Kłamca. — Nie spieszy mu się. — Jak to się stało, że złamał kij? — Próbowałem wydostać się stąd za jego pomocą, ale się złamał. Stałem mu na ramionach i upadł. — On chyba chce pić. — Pewnie, że chce — odpowiedział zniecierpliwiony Kłamca. — Właśnie dlatego umiera. ^- To dlaczego nie dostał wody? — Bo ja jej potrzebowałem — wrzasnął Kłamca. — Masz jeszcze jakieś głupie pytania? Marnujemy czas! — Ale... — Słuchaj. Czy ktoś cię widział po drodze? — Nie. — Czy umiałbyś kogoś przekupić? — Naczelnik zaraz by się dowiedział. On wie wszystko. — Za mały jesteś, żeby przynieść drabinę. Ale mógłbyś przynieść linę. Mógłbyś ją przywiązać do jakiegoś kamienia i spuścić... Książę zerwał się na równe nogi i klasnął w dłonie. — Och, tak, tak! — Ta twoja siostra... na pewno nie ma żadnej liny... kto 'jak kto, ale nie ona spośród wszystkich ciemnych, tępych, oszałamiających, pięknych... A może ty potrafiłbyś znaleźć linę? Książę zatoczyłby się ze szczęścia i emocji, gdyby nie bliskość'krawędzi dołu. — Znajdę! — krzyknął. — Poszukam! — I jeszcze jedno. Masz więcej klejnotów niż to, co nosisz na sobie? — Oczywiście. 51 — Przynieś je. — Tak, tak, dobrze! — Lina. Klejnoty. Po zmroku. Przysięgasz? — Przysięgam! Drogi Kłamco! — Idź już. To moja... to nasza jedyna szansa. Książę odwrócił się i dopiero kilka kroków niżej opamię- tał się i skulił, by go nie zauważono. Ale strażnika pilnujące- go tylnej bramy nie było. Nie było nikogo jak okiem sięgnąć, a brama była zamknięta. Postanowił iść w kierunku cieni- stych palm i zalanych pól, przebrnąć przez sięgającą powyżej kostek wodę obok Wielkiego Domu i dotrzeć do głównej bramy. Lecz na granicy pól natknął się na dwóch nagich chłopców, którzy bawili się trzcinową łódką. Kazał im zaprowadzić się do głównej bramy, a oni uczynili to natychmiast, bez słowa, przejęci lękiem na widok jego bransolet i naszyjników, sandałów, jego Świętego Ogona i układanej spódniczki. Przeszedł więc przez dziedziniec, prosto do swoich pokoi, przerwał piastunkom sjestę, a ponieważ był już prawie Bogiem, łatwo poddały się jego nowej, stanowczej postawie. Musi mieć klejnoty, dużo klejnotów; a gdy odważyły się spytać, po co, wystarczyło, że na nie spojrzał, a odeszły. W końcu miał przed sobą cały stos klejnotów; odczuwał nieznaną dotąd przyjemność wieszając je na sobie, aż cały zaczął pobrzękiwać i podzwaniać przy najmniejszym ruchu. / Z liną było inaczej. Wydawało się, że w Wielkim Domu nie ma zbędnego kawałka liny. Były liny przy studniach koło kuchni, lecz za długie i zbyt trudno dostępne. Były też liny przy każdym z masztów stojących z luźno zwisającymi proporcami przed główną bramą. Książę poczuł się niepew- nie, więc pobrzękując usiadł w kącie, aby zastanowić się, co robić dalej. Ostatecznie jedno stało się dlań jasne. Nie potrafi znaleźć liny. Służący, których pytał, kłaniali się, odchodzili bokiem i nie wracali. Westchnął głęboko i zaczął drżeć. Jeśli 52 naprawdę potrzebna jest tina, to należy zwrócić się tylko do jednego człowieka —człowieka, który wie wszystko. Powoli podniósł się, pobrzękując. * Taras z balustradą wznosił się nad wezbraną rzeką. Rozpięto nad nim płócienny daszek, który zwisał bezwład- nie w nieruchomym powietrzu. Piękny Kwiat siedziała w jego cieniu. Patrzyła na wodę. Zmieniła się i zmizerniała. Jej długie włosy, przycięte nad czołem i z tyłu, nie sięgały nawet ramion. Mimo że głowę miała opasaną złotą wstęgą, z której wychylała się głowa kobry ze złota i topazu, jej twarz i cała postać wydawały się szczuplejsze. Umalowane miała tylko oczy—gruba warstwa malachitu pokrywała powieki i nada- wała rzęsom odpowiedni odcień. Patrzyła więc ponuro na wodę, a gdyby ktoś chciał odczytać wyraz jej twarzy, dopa- trzyłby się tam wstydu skrywanego pod maską nonszalancji. Naczelnik stał przed nią. Opierał brodę na prawej dłoni, a prawy łokieć na dłoni lewej ręki. Uśmiechał się ciągle, lecz jego uśmiech zdradzał napięcie. Piękny Kwiat spuściła głowę i wpatrywała się w posadz- kę. — Widzisz... zawiodłam. Wiem, że On gniewa się na mnie. Cały czas o tym pamiętam. — Na mnie też. Na nas wszystkich. — Nigdy, nigdy sobie nie wybaczę. Naczelnik poruszył się. Skrzywił usta w ironicznym grymasie. — Może nam na to nie starczyć czasu. Podniosła wzrok, przestraszona. Jej pierś zafalowała. — Myślisz, że nas wszystkich zatopi? — To... bardzo możliwe. Dlatego pozwalam sobie być 53 natrętnym. Jak powiedziałem, zostało mało czasu. Niemniej my, którzy jesteśmy odpowiedzialni za lud, musimy uczynić wszystko, co w naszej mocy. Musimy się zastanowić. Wi- dzisz, Piękny Kwiecie... W tej wyjątkowej sytuacji mogę chyba tak się do ciebie zwracać? — Proszę bardzo. — Co odróżnia człowieka od reszty stworzenia? — Nie wiem! . - — Zdolność analizowania faktów... i wyciągania z nich wniosków. Zaczął przechadzać się po tarasie z rękami założonymi do tyłu. , , — Po pierwsze — powiedział — musimy ustalić fakty. — Jakie fakty? — Kto podtrzymywał niebo? Hm? — No, On. — Kto, rok po roku, w swej... ojcowskiej wspaniało- myślne-.; i... podnosił wody rzeki? — On, oczywiście. — A tym razem... czy jest już drugi Bóg? — Nie — odrzekła ponuro. — Jeszcze nie. — Wobec tego: kto teraz podnosi wody. rzeki? <— On. Myślałam... Naczelnik podniósł do góry jeden palec. —— Krok po kroku. Tak. On. Ustaliliśmy pierwszy fakt. Teraz drugi. Jak wysoko sięgała woda, kiedy On wstąpił w swoje Nieruchome Teraz? — Do Znaku Wielkiego Jedzenia. — Wydarzyło się to wkrótce po tym, kiedy, jak mówisz, zawiodłaś. Ale wówczas musiał być zadowolony. Rozu- miesz? — Ale... — Niech twoje kobiece serce nie opiera się granitowej trwałości racjonalnych dowodów. .54 &• "a. Rozwarła szeroko oczy. — Co to znaczy? Naczelnik zamyślił się na chwilę, — Słowa rzeczywiście są trudne; ale znaczą tyle, że ja mam rację, a ty nie. Wyprostowała się i uśmiechnęła nieznacznie. • — Może częściowo tak. ; — Niemniej nie ciesz się za bardzo. Piękny Kwiecie... nie za bardzo. — Nie ma obawy. l . — Wróćmy więc do faktu. Coś rozgniewało Go, kiedy wszedł do Domu Życia. '-' Przerwał i znowu zaczął się przechadzać. Zatrzymał się nagle w pół obrotu i spojrzał jej prosto w oczy... — Mówią — i byłoby fałszywą skromnością temu przeczyć — że wszelka wiedza jest moją domeną. Wiem wszystko, co człowiek może wiedzieć. Rzuciła mu spojrzenie spod ciężkiej zasłony rzęs. Uśmiech uniósł tylko jeden kącik jej ust. — O mnie też?, — Wiem, że przebywasz w głębokim odosobnieniu. A teraz trzeba to powiedzieć, inaczej nie damy sobie z tym rady: Jego gniew dotyczy osoby, którą... być może nieświa- domie... bardzo się interesujesz. To tyle. Skończyłem. Jej twarz pociemniała na moment; lecz uśmiech pozostał bez zmian. — Znowu nie pojmuję, o co ci chodzi. — Miałem oczywiście na myśli Kłamcę. Rumieniec pojawił się i znikł, lecz oczy nie przestały patrzeć na Naczelnika. On zaś ciągnął dalej tym samym chłodnym tonem: — To konieczne. Piękny Kwiecie. Nie stać nas na oszukiwanie samych siebie. Powinnaś mi wszystko powie- dzieć. 55 Gwałtownym gestem ukryła twarz w dłoniach. — Grzech i jeszcze raz grzech. Występek tak zakorze- niony, podłość tak nikczemna, tak haniebna... —— Biedne dziecko, biedne, biedne" dziecko! — Potworne myśli, nieopisane... Stanął tuż przy niej. Przemówił łagodnie. — Jeżeli zatrzymasz te myśli, będą cię toczyć jak robak. Wyrzucisz je z siebie — odejdą. Mów zatem, moja droga. Bądźmy jak dwie pokorne dusze, badające pospołu okrutne otchłanie ludzkiego losu. Upadła przed nim na kolana, z twarzą ukrytą w dło- niach. — Gdy siedział, gdy siedział u stóp Boga i opowiadał Mu... opowiadał nam... o białych górach unoszących się na wodzie... jak mu było zimno... o białym ogniu... a on tak nędznie ubrany, taki bezbronny i taki odważny... — A ty chciałaś go rozgrzać. Przytaknęła żałosnym skinieniem głowy, bez słowa. — I tak, stopniowo... zapragnęłaś kochać się z nim. Jego głos brzmiał tak obojętnie, że pierzchła wszelka obcość i nieprawdopodobność tej rozmowy. Ciągnął dalej łagodnie: — Jak tłumaczyłaś się przed sobą? — Wyobrażałam sobie, że to mój brat. — Cały czas wiedząc, że to... obcy, jak te jego wymysły o białych ludziach. Słowa dobiegały przytłumione zza jej dłoni. — Mój brat z Boga ma tylko jedenaście lat. A fakt, że Kłamca był... tym, co powiedziałeś... czy mogę to powie- dzieć? — Śmiało! - — Dodawał żaru mojej miłości, — Biedne dziecko! Biedna, chora dusza! 56 — Co ze mną będzie? Co może się ze mną stać? Złamałam prawa natury. — Przynajmniej jesteś szczera. Z twarzą uniesioną do góry przysunęła się do jego kolan i wyciągnęła ramiona, by je objąć. — Ale... kiedy już kochaliśmy się... .Nie było już kolan w zasięgu jej ramion. Znajdowały się o krok dalej, usunąwszy się prędko jak człowiek, który zobaczył węża. Naczelnik, z pięściami przyciśniętymi do piersi, spoglądał na nią przez ramię. — Ty... ty i on... ty... Przysiadła na piętach nie opuszczając ramion. Spojrzała na niego i krzyknęła: — Przecież mówiłeś, że wszystko wiesz! Podszedł szybko do balustrady i patrząc w dal, powta- rzał przez chwilę dziecinnie, bez sensu: — No, tak. Tak. Hm, hm. Tak. Coś takiego! W końcu zamilkł, odwrócił się i podszedł do niej, chociaż niezupełnie do niej. Odchrząknął. — I wszystko to... stanęło między tobą i twoim prawo- witym pożądaniem ojca? Nie odpowiadała. Odezwał się znowu, tonem podniesio- nym i pełnym oburzenia: — Czy dziwi cię, że rzeka ciągle wzbiera? .; Lecz Piękny Kwiat już stała. Powiedziała równie podnie- sionym głosem: ; •: — Czego chcesz? Przecież miałeś ćwiczyć! Spojrzenie Naczelnika podążyło za;jej wzrokiem. — Słuchałeś, Książę? — Podsłuchiwałeś! — krzyknęła Piękny Kwiat. — Ty mały draniu! Po co włożyłeś to wszystko na siebie? — Bo lubię — odpowiedział Książę, drżąc i pobrzęku- jąc. — Nic właściwie nie słyszałem. Tylko to, co on powiedział o wzbieraniu rzeki. 57 — Och, idź stąd! — Zaraz sobie pójdę — powiedział Książę pośpiesznie. Zastanawiałem się tylko właściwie, czy macie może kawałek liny... — Liny? Po co? — Potrzebna mi. — Znowu wychodziłeś za bramę. Popatrz na sandały! — Myślałem, że... — Idź stąd i powiedz tym swoim niańkom, żeby cię oczyściły. Nie przestając drżeć. Książę odwrócił się, by odejść, lecz wtedy odezwał się Naczelnik: — Zaczekaj! Skłoniwszy się lekko przed Pięknym Kwiatem, jakby prosząc o pozwolenie, podszedł do Księcia i ujął go za ramię. — Zechciej usiąść. Książę. O tak. Wspaniale. Więc potrzebujemy liny i byliśmy za murami. Lubiłeś go, - prawda? Zaczynam rozumieć. I te klejnoty... Oczy- wiście! — Ja tylko chciałem... Wzrok Pięknego Kwiatu wędrował od jednego do dru- giego. — O co tu chodzi! Naczelnik zwrócił się do niej: , .s_ Łączy się to bezpośrednio z naszą rozmową. Jest gdzieś — ale ty i tak nie wiesz gdzie —jest dół. Kiedy mówisz „Zabrać go do dołu..." — Wiem — odparła Piękny Kwiat niecierpliwie. — Ale co to ma wspólnego ze mną? — Niektórym straszliwym przyczynom naszego zagro- żenia nie da się zapobiec. Można zapobiec przynajmniej jednej. Bóg gniewa się na swego Kłamcę i podnosi wody rzeki częściowo dlatego, że Kłamca odmówił przyjęcia daru wiecznego życia. 58 Piękny Kwiat gwałtownie uniosła się na krześle. Jej dłonie zacisnęły się na poręczach. Dół... Naczelnik pochylił głowę. — Kłamca ciągle jeszcze musi znosić utrapienia, niepew- ności i próby poruszającego się Teraz. Pochwycił ją w samą porę, powoli posadził z powrotem na krześle i zaczął poklepywać jej dłonie. Znowu zamruczał do siebie: — Oj, oj, oj! Książę odzyskał mowę. — Czy mogę już odejść? Lecz Naczelnik nie zwracał na niego uwagi. Książę słuchał w milczeniu rozkazów wydawanych żołnierzom stojącym przy drzwiach, przyglądał się bez słowa, ale chyba z odrobiną zazdrości, jak kobiety przywracały twarzy Pię- knego Kwiatu jej urodę. Drobna staruszka wniosła naczynie z napojem i postawiła na podwyższeniu, obok krzesła. Potem wszyscy troje czekali, aż słońce schyli się ku wieczorowi. Piękny Kwiat przełknęła ślinę. — Co zamierzasz uczynić? — Przekonać go. Pozwól mi, że pocieszę cię, tak jak potrafię, musisz bowiem być silna. Wydaje ci się, że jesteś wyjątkiem. I oczywiście jesteś... wyjątkowo piękna. Lecz te ciemne żądze... — tu spojrzał krótko na Księcia i zaraz odwrócił wzrok — ...nie ciebie jedną dręczą. W nas wszyst- kich drzemie jakaś głęboka, niewypowiedziana, niezdrowa chęć, by kochać się z, z ...rozumiesz, o co mi chodzi. Z kimś, z kim nie łączą nas więzy krwi. Cudzoziemiec i jego wymysły. Nie widzisz, czym naprawdę są te wymysły: Rozpaczliwą próbą pozbycia się własnych, brudnych żądz, próbą przeży- cia ich w wyobraźni; bo... zgodnie z prawami natury... nie można ich uzewnętrznić. Czy wierzysz, moja droga, że istnieją naprawdę takie miejsca, gdzie ludzie zawierają 59 związki, łamiąc naturalne granice pokrewieństwa? Poza tym, gdzie miałyby żyć te kukły z fantastycznych łgarstw? Wyobraź sobie, jakie wielkie musiałoby być niebo, by objąć także ich ziemie! Pomyśl, jak ciężkie! — Tak. To szaleństwo. — Nareszcie dopuszczasz do siebie prawdę. Szaleniec, którego kłamstwa poruszyły w nas wszystkich te głębokie, niewypowiedzianie obrzydliwe zakamarki; szaleniec, który stanowi dla nas niebezpieczeństwo dopóty, dopóki nie zgodzi się służyć Bogu. Przerwał, odwrócił się, by spojrzeć na zalaną dolinę. Jakaś pusta łódź kręciła się i wirowała, niesiona głównym nurtem. — Widzisz? Nie możemy czekać na ratunek. Jeżeli nie da się go przekonać, chociaż oczywiście będziemy próbować, trzeba będzie użyć siły. Na chwilę zapadło milczenie. Piękny Kwiat znowu zaczęła płakać. Jej płacz nie zakłócał ciszy. Łzy spływały jej po policzkach, a wraz z nimi ciemne smugi malachitu. Rzeka nadal wzbierała. Książę siedział, podzwaniając od czasu do czasu klejnotami. Piękny Kwiat przestała płakać. — Muszę okropnie wyglądać. — Ależ nie, moja droga. Jesteś tylko trochę... w nieła- dzie. Zresztą całkiem ci z tym do twarzy. Przywołała gestem swoje kobiety. — Wiesz co, Naczelniku? Świadczy to o tym, jak głęboko sięgnęło zepsucie. Bo właściwie prawie się nie przejmuję. Nie żeby zupełnie, ale prawie. Unosząc brwi, rzucił jej zdziwione spojrzenie. — Powodzią? — Ach, nie, nie to. Mam na myśli swoją twarz. Kobiety oddaliły się. Piękny Kwiat poprawiła się na krześle. 60 — Jestem już gotowa. Naczelnik odezwał się głośno: — Przyprowadzić go. Książę podniósł się niezdarnie. — To może... może ja pójdę napić się czegoś...? Od strony krzesła dobiegły słowa niczym syk węża. — Na miejsce, szczeniaku! Spoza tarasu dały się słyszeć jakieś krzyki, a wśród nich znajomy głos, jak zwykle rozgorączkowany, lecz nieco bardziej piskliwy. Dwaj wysocy, czarni żołnierze, tylko w przepaskach na biodrach, wlekli Kłamcę między sobą. Odwrócili go i postawili przed Pięknym Kwiatem. Zamilkł i patrzył na nią. Odpowiedziała mu zimnym spojrzeniem i wyglądałaby równie bezpiecznie jak mieszkaniec domu życia, gdyby nie drżenie sukni na piersiach. Kłamca do- strzegł Księcia skulonego z tyłu pod ścianą. Szarpnął się konwulsyjnie między żołnierzami i wrzasnął na całe gardło: — Ty... zdrajco! — Ja nie... — Chwileczkę, Kłamco — Naczelnik zwrócił się do Pięknego Kwiatu. — Czy pozwolisz? Otworzyła usta, lecz nie wyszedł z nich żaden dźwięk. Naczelnik podniósł palec. — Puśćcie go. Dwaj żołnierze, lśniący od potu, odstąpili od Kłamcy.' Skierowali ku niemu ostrza włóczni, jakby był dziką bestią w sieci. Znowu zaczął mówić. Pospiesznie, z desperacją, zwra- cając się to do jednej, to do drugiej osoby: — Trucizna to okrucieństwo. Możecie mówić, że to nie boli, ale skąd wiecie? Czy byliście kiedyś otruci? Znam wiele tajemnic, które mogłyby się wam przydać. Mógłbym nawet powstrzymać rzekę... ale potrzeba mi na to czasu, czasu! Przecież nikt z nas nie lubi się bać. To okropne, bać się... okropne, okropne! 61 Naczelnik przerwał mu. — My ciebie nie straszymy. Kłamco! — To dlaczego, kiedy przestaję mówić, zęby dzwonią mi w głowie? Naczelnik wyciągnął do niego rękę, lecz Kłamca usko- czył w bok. — Uspokój się, człowieku. Nic ci się nie stanie. Nie w tej chwili. — Nic? — Nic. Niechaj nastanie teraz chwila milczenia. Odpręż się, Kłamco. Połóż się, ułóż wygodnie na macie. Kłamca spojrzał na niego podejrzliwie, lecz Naczelnik jedynie pokiwał głową zachęcająco i uśmiechał się. Kłamca położył jedną rękę na podłodze, ukląkł spoglądając do góry. Rozejrzał się, skrzywił na widok oszczepów, po czym powoli się położył. Skulił się w pozycji przypominającej karykaturę płodu, bo żaden płód nigdy nie był tak spięty, tak rozdygotany. Żaden płód nigdy nie rozglądał się tak do góry, na boki i za siebie. Naczelnik popatrzył na wezbraną rzekę i skrzywił się podobnie jak Kłamca na widok oszczepów. Najwyraźniej zebrał się w sobie. — No dobrze już, Kłamco. Nie masz śledczego obawiać. Mamy dużo czasu. Zobaczył szeroko otwarte oko, patrzące czujnie, jak krab spod kamienia. — Zamknij oczy. Niech wszystko zniknie. Oko zamknęło się, otworzyło szybko, znowu przymknę- ło; pozostawiając błyszczącą szparkę między powiekami. Naczelnik zaczął łagodnie. — Pomyślmy o rzeczach prawdziwych. Kłamca podskoczył i zadygotał na podłodze. — Śmierć. Morderstwo. Żądza. Dół. 62 — Nie! nie! O rzeczach spokojnych, miłych i zwyczaj- nych. . Szparka drgnęła, rozszerzyła się i zamknęła. Embrion wyszeptał tuż nad posadzką: — Wiatr na policzkach, chłód. — Dobrze. — Opadające białe płatki. Góry ubrane w białe szaty... — Znowu zaczynasz! Powiedziałem, prawdziwe! — Biali ludzie. Czyste, białe kobiety, kość słoniowa i złoto... wszystkie obce... i przez to dostępne. Ach, życzliwość obcej kobiety przy obcym ogniu! Naczelnik był tak spięty, że z ust wyrwał mu się chichot. Spojrzał przepraszająco na Piękny Kwiat. Jej suknia znowu drżała. — Słuchaj, Kłamco. Jesteś teraz spokojny, więc po raz ostatni odwołuję się do twojej wspaniałomyślności. Jesteś ulubieńcem Boga. Gniewa go, że nie chcesz do niego przyjść. Przyjmij dar wiecznego życia... dla naszego dobra! Kłamca krzyknął: — Nie! — Zaczekaj. Rozumiemy, że jesteś chory i nie jesteś wspaniałomyślny. Dlatego też, żeby łatwiej ci było nam pomóc, my także postąpimy wspaniałomyślnie. Damy ci wszystko, co daliśmy Jemu.. — Przekupstwo? Lecz Naczelnik nie słuchał. Zaczął krążyć wokół Kłam- cy, który śledził jego ruchy kołysząc głową jak wąż. — Pamiętaj, że nawet to może nie wystarczyć. Z tego, co ostatnio słyszałem, wynika, iż On może być tak rozgniewany, że... ale musimy uczynić wszystko, co w naszej mocy. Czy sądzisz, że żądamy od ciebie, byś przyłączył się do tych na skraju i pozostał tam wysuszony tylko upałem. Wierz mi, że nie. Odrzucimy kamienie i belki... — O czym ty mówisz? 63 , — Będziesz spoczywał obok samego Boga. Nie mniej niż w trzech trumnach, a wewnętrzna będzie z takich materia- łów... choćby nie wiem jak drogocennych... jakich sobie zażyczysz. Kłamca klęknął. Znowu krzyknął: — Ty stary głupcze! — Pozwól mi skończyć. Otworzymy cię i wyczyścimy. Wyciągniemy twój mózg przez nozdrza i wypełnimy twoją czaszkę płynnymi wonnościami... ' Poniesiony wyobraźnią. Naczelnik wykonywał szerokie gesty wokół własnego ciała. Kłamca oplótł się ramionami i zawodził jak oszalała sowa — „...obetniemy ci wstydliwe części..." Książę poderwał się: — O, tak, tak! Kłamca przestał zawodzić i zaczął mówić z rosnącą gwałtownością: — Skrawek ziemi nie większy od zagrody... garstka małp pozostawiona na pastwę losu przez ludzką falę... zbyt ciemni, zadowoleni z siebie, zbyt tępi, żeby uwierzyć, że świat to więcej niż dziesięć mil rzeki... —Utopisz nas wszystkich! — Więc się potopcie, skoro nie macie dość rozumu, by uciec na skały... , — Zaklinam cię! — A ja, osaczony, skazany, jedyny rozsądny człowiek w tym, tym... Rzucił się do przodu i chwycił Piękny Kwiat za nogę. — Czy ty nie rozumiesz? Twój brat, ma... ile on ma... dziesięć lat? To ty masz władzę... władzę, władzę, władzę! Chcesz go poślubić? Tego żałosnego cherlaka... — Puść mnie! — On wolałby być dziewczyną. Ty masz żołnierzy, ty, 64 jedna z tuzina, drobnych władców siedzących wzdłuż tej rzeki... ty masz zalążki armii... ; Piękny Kwiat z trudem łapała powietrze. Jej ręce uniosły się ku twarzy. Wpatrywała się w niego tak, jakby wokół nie istniało nic prócz jego oczu. Kłamca zapytał ponownie: — Chcesz go poślubić? Jej usta otworzyły się i zamknęły. Dłonie na oparciu krzesła cofnęły się. Palce zbielały. Oderwała wzrok od jego twarzy, spojrzała na uśmiechającego się Księcia, na czarkę obok krzesła. — Masz zaczątki armii. Czy jest coś, czego nie mogłabyś zrobić? Odezwał się Naczelnik: — My wiemy, co należy robić. Lecz Kłamca, jakby ujrzawszy w Pięknym Kwiecie odrobinę nadziei, bezpieczeństwa, a może nawet czując nad nią jakąś przewagę, stanął przed nią i przemówił jak Bóg: — Człowiek, który zasiada na najwyższym miejscu w tym państwie, to ten, który ma ciebie, obca i piękna kobieto, w swym łożu. Mógłby spalić brzegi tej rzeki od źródeł aż do ujścia, tak że wszyscy ludzie, którzy z niej żyją, chyliliby czoła przed twą urodą. — A któż — wtrącił Naczelnik — któż chciałby zrobić coś podobnego? Mówiłem już, że jesteś szalony! — Nie jestem szalony. Nie ma we mnie ani fałszu, ani nikczemności. Piękny Kwiat krzyknęła: — Nie ma w tobie nikczemności? Po tym, co mówiłeś & obcych kobietach? Kłamca rozpostarł ramiona. — Nie rozumiesz? Nikt z was nie zauważył! W tej ziemi półgłówków jest tylko jeden mężczyzna, który może mieć wszystkie kobiety... Wielki Dom, Bóg! Piękny Kwiat stała, przyciskając dłonie do policzków. 3 — Bóg Skorpion 65 Lecz Kłamca już się odwrócił. Spoglądał z nienawiścią i pogardą na Naczelnika. — Nawet ty... o którym mówią, żeś mądry... co za bezsens, że nie mam tej kobiety, tej dziewczyny, tej pięknej... choć ona mnie pożąda... Wycelował palcem w Naczelnika. — A gdybym to ja był Wielkim Domem? Pod ciemną skórą Naczelnika widać było, jak krew najpierw odpływa, a potem gwałtownie nabiega do jego twarzy. Odstąpił od Kłamcy na trzy kroki. . — Żołnierze!... Zabić go! Żołnierze ruszyli do przodu z wyciągniętymi przed siebie oszczepami. Godność opadła z Kłamcy jak płaszcz. Niczym Bóg opętany strachem i nienawiścią, zaczął działać w sposób natychmiastowy i nieprawdopodobny. Ciało zapanowało nad jego twarzą. Rzucał się w bok i do przodu, obracał się. Żołnierze wyminęli go, lecz nim zdążyli się zatrzymać, jeden z nich potknął się, upadł, jego oszczep świsnął w rękach Kłamcy i w okamgnieniu ostrze, szybkie jak język żmii, przebiło szyję leżącego żołnierza. Drugi odwrócił się akurat w porę, by nadziać się na nie. Zatrzepotał rękami i upadł bezwładnie. Nim jego ciało dotknęło podłogi, Kłamca znalazł się twarz w twarz z Naczelnikiem, który ryknął na całe gardło. — Łucznicy! ; Oszczep wykonywał magiczne ruchy wokół stojącego nieruchomo Naczelnika. Nie przestając mówić, Kłamca przebiegł przez taras i wskoczył na balustradę. Odwrócił się w momencie, gdy nadbiegli łucznicy z łukami, na które jeszcze nie zdążyli nałożyć cięciw. Rzucił oszczepem i jeden z łuczników padł, ściskając cięciwę nawiniętą na dłoń. Pod- czas gdy jego ciało wykonywało wszystkie te ewolucje, Kłamca wciąż coś mówił, a niepokój nie znikał z jego twarzy. Mówił nawet wówczas, gdy zeskakiwał z balustrady. Sko- 66 czył zwinnie w wezbrane wody i być może mówił także pod wodą. A kiedy wynurzył się, pracowicie rozgarniając wodę ramionami, na tarasie panował zbyt wielki zgiełk, by ktokolwiek mógł wiedzieć, czy mówi jeszcze, czy nie. Strzały gęsto dziobały powierzchnię wody wokół niego, potem odpływały piórami do góry. W Naczelniku zachodziła jakaś zmiana. Trzymał się za brzuch i patrzył w dal, a zarazem w głąb siebie. Przyklęknął na jedno kolano. Zmęczenie malowało się na jego twarzy — skurczyła się, postarzała. Książę zmienił się także. Nie zwracał uwagi na zabitych i konających. Z promiennym uśmiechem zwrócił się do Pięknego Kwiatu, mimo że nie słuchała go wcale. — To znaczy, że moje oczy nie są ważne i że nie będę musiał być Bogiem, prawda? Naczelnik rzekł z policzkiem przy podłodze: — Krwawi w środku. Kłuje niczym skorpion. W oddali, tam gdzie dosięgnąć mogła go jedynie jakaś zbłąkana strzała, Kłamca wynurzył się z wody i wspiął na mur, który jak wąska ścieżka prowadził pod osłoną palm w kierunku głównego nurtu wezbranej rzeki. Zwrócił się w stronę tarasu wymachując ramionami, bezgłośnie, lecz wyzy- wająco odgrywając pantomimę o mechanizmie i koniecznoś- ci przetrwania. Łucznicy z pustymi kołczanami stali przy balustradzie. Spoglądali na Piękny Kwiat oczekując rozka- zów, lecz ona ciągle patrzyła w ślad za Kłamcą, z wzniesiony- mi rękami i otwartymi ustami. Naczelnik wygłosił ostateczny wyrok, który zabrzmiał czysto, profesjonalnie: — On pragnie śmierci. Książę szczerzył zęby w groteskowo szerokim uśmiechu. — Czy mogę się teraz napić? Odpowiedziała nieobecnym tonem: — Oczywiście, drogie dziecko. 67 Podeszła do balustrady. ,,— Pragnie śmierci... A jednak... . Łucznicy czekali, patrząc na nią. W niej też zachodziła zmiana. Stawała się krąglejsza, pulchniejsza, bardziej jedno- rodna. Blask obejmował jej oczy, włosy. Płaszczyzny jej policzków zaokrągliły się. Lśniła, iskrzyła się, jakby jakieś wonności ukryte w jej ciele brały ją w aromatyczne, podnie- cające władanie. Zaokrąglone policzki nabierały koloru tam, gdzie rodzący się uśmiech ukazywał dołeczki. Gestem zastrzeżonym dla objawienia uniosła w górę ręce, ukazując pomalowane henną dłonie. — A jednak... lepiej chodźmy z Nim porozmawiać. KLIK, KLIK Pieśń przed mową Wiersz przed prozą Flet przed strzałą Lira przed łukiem Palma słuchała Kobiet-Pszczół z uśmiechem, który miał wyrażać uznanie i uszczęśliwiał je, tak jak zamierzała. Nie było żadnych chorób, a pszczoły, owszem, znosiły miód z, równiny i z puszczy. Miód smakował równiną, posiadał ostrość i aromat. Tak jest. Pszczoły spisywały się dzielnie. Kiedy użyczyła im już swego uśmiechu na tyle, na ile było to konieczne, odwróciła się, by przenieść go z powrotem na pobliski plac między rzeką a wciśniętymi w rumowisko głazów chatami z traw, przybudówkami i szałasami. Bawiły się tu dzieci w gorącym, dusznym pyle, który i tak nie był jeszcze tak gorący jak wówczas, gdy słońce znajdzie się w zenicie. Upał dawał im się we znaki, zauważyła to od razu, bo dwaj mali chłopcy bili się z zawziętością większą niż to bywa w zabawie i dopiero na jej widok i na widok jej uśmiechu rozdzielili się. Trzeci chłopiec — znacznie mniej- szy, prawie niemowlę — podszedł do niej niepewnym krokiem, trzymając w każdej ręce po jednym jajku. Podniósł je do góry. — Wspaniale — pochwaliła. —Wspaniale! Zwichrzyła mu czuprynę i poszła dalej. Zbliżało się południe, pora ich odpoczynku. Trzej inni chłopcy i dwie dziewczynki hałasowali nad rzeką. Dziewczynki maszero- wały równym krokiem u boku chłopców. Podnosiły miaro- wo trzymane w prawej ręce kije i powtarzały śpiewnie: — Ra! Ra! Ra! Jeden z chłopców był już czerwony i płakał. Pozostali zwiesili głowy i dłubali w piasku. Dziewczynki skręciły, podniosły kije, dostrzegły ją, opuściły kije z chichotem; Odwróciły wzrok i pocierały stopą o stopę. Mijając je, odezwała się łagodnie. — Idźcie bawić się gdzie indziej, dobrze? • Miejsca było dużo, dzieci także; chłopcy rzucali różnymi przedmiotami, siłowali się; dziewczynki bawiły się lalkami, podskakiwały, rozmawiały wszystkie naraz. Palma obdzieli- ła wszystkie grupki uśmiechem i zaczęła wspinać się pod górę. Poranne słońce zdjęło kapelusz oparów znad Gorących Źródeł i tylko lekka mgiełka wisiała nad najwyższym punktem wzniesienia, skąd bił wrzątek. Poniżej, nad rzędem niecek, w których woda chłodziła się stopniowo, a potem, całkiem letnia, ginęła w rzece, oparów już nie było. Ale wystarczyło wspiąć się kilka kroków ponad miejsce, gdzie bawiły się dzieci, by powietrze tchnęło świeżością, jakby napływało z góry, a nie od równiny. Tam właśnie postanowi- ła, że wykąpie się tym razem o jedną nieckę wyżej niż zazwyczaj. Cieszyła się na myśl o długiej kąpieli, ponieważ odczuwała drobne skrzypienie w ramieniu i miała nadzieję, że gorąca woda je usunie. Wspinała się więc z godnością i wdziękiem, któremu owo skrzypienie niewiele ujmowało. Szeleściła jej długa spódnica z traw, nagie palce stóp kurczyły się chwytliwie i rozluźniały na wytartych kamie- niach. Musiała jednak przyznać w duchu, że jej serce biło mocniej niż kiedyś. Przystanęła w połowie drogi, musnęła powierzchnię wody w niecce, jakby chciała sprawdzić tempe- raturę albo wyłowić suche źdźbło czy owada. Wyprostowała się, odwróciła i spojrzała na rozciągający się w dole widok, udając, że ma zwyczaj czynić to właśnie w tym miejscu, a nie wyżej, na szczycie obok wrzącego źródła. Kobiety pracowały w puszczy i w Miejscu Kobiet. Nie widziała ich, lecz słyszała odgłosy ich rozmów i wybuchy głośnego śmiechu. Tam gdzie puszcza nieco się przerzedzała, a woda z gorącego źródła wpatiała do rzeki, zanurzone do ' pasa młode dziewczyny ciągnęły sieć. Na powierzchni wody zauważyła kurczącą się, zakropkowaną plamę, jakby posie- kaną kroplami deszczu, i wiedziała, że schwytały ławicę. Jeszcze dalej Kobiety-Pszczoły uwijały się między słomiany- mi ulami. Dużo żywności, roześmiane dziewczęta przy pracy, dużo dzieci, dwie karmiące matki wśród skał i brzemienna, którą siostry odprowadzają właśnie do szałasu, Gorące Źródła, ciepły dzień... Coraz częściej zdarzało jej się mówić do siebie, jak teraz. — Za dużo żywności. Może nie mięsa, ale ryb, jaj, korzeni, miodu, liści, pączków... Położyła obie dłonie na brzuchu, powyżej spódniczki z traw. Uśmiechnęła się ponuro. — Za dużo jem. No tak, pomyślała, starzeję się. To wszystko wyjaśnia. Nie powinnam oczekiwać, że będę wiecznie piękna. Ruszyła dalej wydeptaną ścieżką między nieckami, in- krustowanymi na biało i zielono skamieniałym osadem. Temperatura powietrza wzrastała przy każdej kolejnej niec- ce. Odgłosy kobiet i dzieci cichły, aż całkiem zagłuszył je bulgot, plusk i chlupot źródła wrzącego na szczycie. Tuż przy nim na niewielkim płaskim kamieniu stała dziewczyna. Była szczupła, spódniczkę z traw miała przyciętą na wyso- kości kolan, a długie czarne włosy ciasno nawinięte na patyczki. Jej szeroką nieładną twarz zdobił wdzięk młodości. Na widok nadchodzącej wyprężyła się. Zaśmiała się i wskazała na skraj równiny. — Tam. Na wprost rozpadliny. — Czy aby na pewno, moje dziecko? Bo wiesz, zdarzają się czasem pożary traw. — To było ognisko... Palmo. Zawahała się, zanim wymówiła jej imię, bo wciąż peszyło i 74 ją zwracanie się do Palmy tak, jak to czynią między sobą dorośli. Lecz Palma była, odwrócona i patrzyła na równinę, zaciskając usta, ; — To znaczy, że pójdą tamtym brzegiem równiny, pod wzgórzami... wzdłuż wyschniętego koryta. Wieczorem ogni- sko powinno być gdzieś tam... tak przypuszczam. Chyba że zmienią plany, albo się przestraszą, pobiją czy jeszcze co innego. Dziewczyna zachichotała. — Albo co innego! Palma uśmiechnęła się do niej. — Tak więc nie będzie ich przez całe dwa dni. Możesz rozpuścić włosy. Dziewczyna otworzyła usta. Wyglądała na zakłopotaną. — Dwa dni? — Może nawet dłużej. — Przyjrzała się dziewczynie uważnie. — Rozszalały Słoń, tak? — Ach nie... Palmo. Kiedyś był Rozszalałym Słoniem, ale teraz nazywa się Rozwścieczony Lew. , — A zanim został Rozszalałym Słoniem, był, zdaje się Pracowitą Pszczołą. Oczywiście był wtedy znacznie młodszy. Na pewno tego nie pamiętasz. Dziewczyna zarumieniła się, żachnęła i zachichotała. — Wiesz przecież, jacy oni są... Palmo! — O tak, wiem. Nic dobrego. Ale... pamiętaj! Twarz dziewczyny przybrała wyraz powagi i dumy. — Jestem już kobietą. Palma wykonała potwierdzający gest ręką i odwróciła się, by odejść. — Palmo... — Co takiego? — Ten stary Lampart... :• — Który, moje dziecko? Przecież mamy ich tu trzech. Dziewczyna pokazała ręką w dół. 75 — Tamten. Wzrok Palmy powędrował w dół zbocza i natknął się na lśniącą wśród skał łysą czaszkę, gruzłowate ramiona i cienkie, bezwładnie rozrzucone nogi. Dziewczyna odezwała się tuż przy jej boku. — Nie znam jego imion. Ale on się nie rusza już od... od... już bardzo długo! I tak oddycha... Myślę, że on już teraz należy do nas. Że on jest znowu dzieckiem. Prawda? — Bardzo dobrze, że zauważyłaś. Zajmę się tym. No, a teraz obserwuj bacznie! Odwróciła się i zaczęła schodzić inną drogą, kierując się teraz ku łysej czaszce Lamparta, którą widziała pod stopami. Znajdował się całkiem niedaleko Legowiska Lampartów. Biedak, pomyślała, nie miał już siły dojść bliżej. Skała wznosiła się nad nim stromo, więc Palma stawiała stopy ostrożnie, marszcząc brwi z wysiłku. Kiedy jednak dotarła do miejsca, gdzie leżał oparty plecami o ścianę z wyciągnięty- mi przed siebie nogami, jej czoło było gładkie. Ręce mężczy- zny gniotły niespokojnie.skrawek wyleniałej i brudnej lam- parciej skóry, którą trzymał na kolanach. Z jego otwartych ust ciekła ślina. Oddychał szybko. Przyklęknęła obok niego i przyłożyła mu dłoń do czoła. Zajrzała w oczy. Zionęły pustką. Uśmiechnęła się z niewypowiedzianą słodyczą i wyszeptała do starej, pozbawionej wyrazu twarzy: — Spać? Wstała pośpiesznie, podeszła pod drzwi szałasu, pochyli- ła się i powiedziała do wnętrza: — Jest tu ten mężczyzna, ten biedny starzec... jakżeż on ma na imię? Groźny Węgorz? Ach tak, teraz sobie przypomi- nam... Płomień i Osa. Jesteście mu potrzebne. Natychmiast. Wyprostowała się i ruszyła z powrotem między niecki. Urzędowy odruch pozwolił jej pozbyć się myśli o starcu. Delektowała się porą dnia, przepełniły ją dobre myśli i uczucia. To miłe dziecko, trzymające wartę tam w górze, 76 takie rozkoszne, takie przejęte... gorąca woda... a po kąpie- li... przed nami co najmniej dwa pogodne dni... dopilnuję, żeby było dużo dobrej i mocnej... Odezwała się na głos, znowu ponurym tonem. — Za dużo piję. Wtedy właśnie dopadło ją na powrót uczucie, które na chwilę zagłuszyły Kobiety-Pszczoły, dzieci, wartowniczka i stary Lampart. Niepokój. Wzbierał, zaczynał wypełniać jej umysł, więc zatrzymała na twarzy przyjemny uśmiech. Pomyślała: Uśmiecham się przyjemnie jak kot, który je trawę na pusty żołądek. Przystanęła, zwlekając z kąpielą w obawie, że woda mogłaby ją rozczarować, nie łagodząc niepokoju. Przesunę- ła wzrokiem po stopniach niecek, przez mgiełkę nad wrząt- kiem u szczytu, aż na wierzchołek następnej góry, spowitej we własne opary. Góra wznosiła się potężną masą, wyrzuca- jąc strumienie pary i żółtych smug na czarnym tle. Z wierzchołka przybranego koroną śniegu bił dym. Palma natychmiast poczuła na sobie ciężar jej wyniosłego spojrze- nia. Podniosła dłonie do ust, lecz zaraz obejrzała się za siebie. Bo zawsze trzeba oglądać się za siebie, kiedy się jest nie tylko Palmą, ale także Tą, Która Nadaje Imiona Kobietom. Zresztą góra jest po prostu górą, a niepokój trwał nadaL — Jestem jeszcze dość młoda, żeby mieć dziecko. Może kiedy wrócą... Rozejrzała się pospiesznie na boki, ale w pobliżu nie było żadnego samca... Nie było nawet wiekowego Lamparta, który potrafi już tylko leżeć w słońcu... ani żadnego chłopa- ka, który mógłby zapamiętać, co powiedziała Ta, Która Nadaje Imiona Kobietom. Nie było nikogo w zasięgu słuchu. Opuściła ręce i zaczęła wspinać się do kąpieli. Każda kolejna niecka mieściła się nieco wyżej, mniej więcej o długość łokcia wyżej od poprzedniej. Każdą wypeł- niała po brzegi woda, przelewająca się nieustannie ponad 77 gładką krawędzią do następnej. Czasem powłoka wody na krawędzi zdawała się grubsza niż zazwyczaj, jakby ziemia ulegała zmiennym nastrojom. Ale naczynia zawsze były pełne. Ta pełnia sprawiała Palmie rozkosz, bo czuła w niej bogactwo, obfitość, hojność wody. Była wdzięczna wodzie, chociaż jej nie personifikowała. Niecka zapraszała do kąpie- li. Palma podniosła ręce do talii i rozluźniła spódniczkę^ trawy. Spódniczka zsunęła się do jej stóp. Palma wsunęła ręce pod włosy na karku. A kiedy ułożyła już na kamieniu sznury grzech oczących muszelek, wcale nie wspięła się od razu i nie zanurzyła w kojące ciepło. Uklękła, odrzuciła do tyłu długie włosy i spojrzała w naczynie z chłodniejszą wodą. Ustawiła głowę tak, by padało na nią słońce, wstrzymała oddech i wpatrywała się w twarz, która nadpłynęła z ciemności. — Jestem piękna. Pojedyncze pasmo włosów opadło, marszcząc po- wierzchnię wody, i twarz zadrżała. Palma odrzuciła je do tyłu i znowu spojrzała w wodę. Ciemne oczy tworzyły dwie wielkie czarne plamy, twarz była owalna i kształtna. Uniosła dłoń i sprawdziła miękkość skóry. Wyczuła też, choć dojrzeć me mogła, początki zmarszczek wokół ust i na szyi tam, gdzie zakrywały ją muszelki. — Wciąż jestem piękna. To... jeszcze nie to. Z lasu i z Miejsca Kobiet dobiegł gwar i dziewczęce śmiechy. Dzieci spały bezgłośnie w cieniu. Ta, Która Nadaje Imiona Kobietom wyprostowała się gwałtownie. Podeszła trzy niecki wyżej i palcem stopy zbadała temperaturę ostatniej. Weszła do niej, przygryzając dolną wargę. Zanu- rzyła się w gorącej wodzie i wtedy pot buchnął z jej skóry. Przykucnęła zdecydowana wytrzymać ból, aż skóra przyj- mie go i przyzwyczai się. W końcu wyciągnęła się i położyła na plecach, opierając głowę na specjalnie w tym celu umieszczonym kamieniu. Jej włosy rozpostarły się na po- 78 wierzchni, a ciało uniosło powoli, jasnobrązowe i zielon- kawe, w przejrzystej wodzie. Unosiła się cała oprócz głowy, która spoczywała na kamieniu. Jej wdzięczne ciało rozłożyło się na powierzchni jak wykres kobiecości. Zamknęła oczy. Nastąpił moment, w którym czas przestał istnieć. Z szałasu dochodził krzyk kobiety — pohukiwała jak sowa. Palma otworzyła oczy i natychmiast opadły ją myśli. Wkrótce będzie nowe dziecko do zbadania. Prawdopodob- nie dziewczynka, sądząc po sposobie, w jaki je nosiła. Mam nadzieję... bez względu na płeć, mam nadzieję, że będzie można je zachować. Nie lubię... Wrócił niepokój —rozległy, głęboki, nieobjęty jak woda. Usiadła, odgarniając do tyłu mokre włosy. Odwróciła się, by spojrzeć przez opary na zwieńczoną pióropuszem dymu białą głowę i ciemne, rozłożyste ramiona góry. Czasem, przyszło jej do głowy, ta góra patrzy w niebo tak, jakby nas tu nie było. A czasem w dół —jakby nas tu nie było! Otrząsnęła się, rozpryskując wodę. — Góra jest tylko górą! Zaczynasz myśleć jak mężczy- zna, Palmo! Zanurzyła więc szybko głowę i otrząsnęła się. Strumienie gorącej wody spłynęły z jej twarzy i włosów. Zaczęła masować skórę palcami, zajęła się własnym ciałem, ale myśli wciąż nie przestawały krążyć po głowie. Nic złego się nie dzieje.'Można być szczęśliwym albo smutnym, albo ani smutnym, ani szczęśliwym, kiedy się rozmyśla o tym, co jest do zrobienia. Ale nie można martwić się tym, co jest. Mamy jednak poczucie zagrożenia. Wstała, by przejść niżej, do chłodniejszej wody, zanurzy- ła się, potem wyszła i usiadła na krawędzi, żeby wysuszyć się na słońcu. Pochyliła głowę i rozczesywała palcami włosy. Uczucia uczuciami, a włosy muszą leżeć gładko jeden przy drugim. Teraz trzeba je ułożyć, nasmarować twarz i odpo- wiednim kamieniem wyrównać paznokcie. 79 — Palmo! Palmo! Dziewczyna trzymająca straż zbiegała skacząc i powie- wając spódniczką między nieckami. Rozłożyła szeroko ramiona dla złapania równowagi. — Palmo! Ach, Palmo! Teraz, kiedy już nauczyła się mówić do mnie po imieniu, pomyślała Palma, będzie je powtarzać co drugie słowo. Uśmiechnęła się do dziewczyny i posłała jej całusa. — Palmo! Palmo! Palmo! Nie jestem przecież lasem palmowym! — Widziałam ich! —- Co takiego?! Chyba jeszcze nie wracają? Jeszcze nie pora! — Ależ nie! Miałaś rację. Palmo. Palmo... oni idą dalej. O wiele dalej! Wcale bym ich nie zobaczyła, ale... — zachichotała — ale oni włażą na drzewo. Palma też się roześmiała. — Jak to?! Wszyscy naraz? Szukają orzechów? Czy dla zabawy? — Widziałam tylko jednego... bardzo wysoko. — Pewnie po ptasie gniazda. — Pomyślałam, że lepiej będzie, jak ci powiem. Palma przytrzymała włosy jedną ręką, a drugą poklepała dziewczynę po policzku. — Bardzo dobrze zrobiłaś... — Wysiliła pamięć. — Płotko. W końcu po to tam jesteś, prawda? No,, a teraz pomóż mi włożyć spódniczkę. — Ciekawe, czy to był Rozwścieczony Lew? Z takiej odległości trudno rozpoznać. Musi się nieźle bawić. Ta, Która Nadaje Imiona Kobietom zapinała naszyjnik z muszelek. — To miło, że dobrze się bawią. Mam nadzieję, że nie zapomną, po co poszli. Chodź, zobaczymy razem, co się tam wyprawia. Prowadź. W Rodząca znowu zaczęła pohukiwać jak sowa. Już niedłu- go, pomyślała Palma. Mam nadzieję... Żeby tylko... :,:;' •••-.-; Płotka zatrzymała- się przy wrzącym źródle i osłoniła oczy dłonią. Oddychała miarowo. — O, tam. Widzisz to duże drzewo, Palmo? To z uschniętą gałęzią na czubku. A teraz popatrz tam, gdzie ona wychodzi spomiędzy liści... Widzisz go? — Nie, nie widzę' — powiedziała Palma. — Ale skoro dotarli aż tam, to znaczy, że czeka ich długa wyprawa. Możesz ich już nie obserwować. Przyjdź tylko o zachodzie i zobacz, gdzie rozpalili ognisko. Płotka spojrzała na Palmę zawstydzona. — A co będzie, jak... jak się dowiedzą? — Nie dowiedzą się. Palma spojrzała w dół na legowisko Lampartów. Otwar- te ku niebu, stało także otworem dla patrzącego z góry, od strony gorących źródeł. Rzędy lamparcich czaszek lśniły w słońcu. Uśmiechnęła się, a potem zaniosła głośnym, długim śmiechem. Płotka jej zawtórowała. Dopóki się śmiały, wyglądały jak siostry, siostry w tym samym wieku. Palma opanowała się pierwsza. — Nie zaczniemy, dopóki nie urodzi się dziecko. Dopiero kiedy zostanie... zostanie nazwane. Płotka spoważniała. — Rozumiem. Palma uśmiechnęła się na widok jej poważnej miny. Pochyliła się i lekko pocałowała dziewczynę w usta. Płotka spłonęła rumieńcem, zachwiała się, przechyliła do tyłu i wstrzymała oddech. Palma obróciła się i zaczęła schodzić w dół z rozpostartymi ramionami, -oddychając swobodnie i wdzięcznie przeginając ciało. Ściany legowiska Lampartów podniosły się i skryły lśniące czaszki. Tym razem, pomyślała, tym razem będę ostrożniejsza! Wypiję tylko troszeczkę! Ale 81 naraz/jakby wyczarowany myślami z powietrza, stanął jej przed oczami jak żywy, ze wszystkimi szczegółami, obraz kokosowej skorupy, wypełnionej ciemnym płynem. Poczuła nawet jego zapach, więc zaczerwieniła się i wstrzymała oddech, tak jak przed chwilą Płotka. To tkwi we mnie, pomyślała, nie jestem taka jak inne. Urodziłam się z tym. A przecież żadna z Tych, Które Nadają Imiona Kobietom nie mogła wejrzeć we mnie i dostrzec tego... tego... Stary Lampart nie leżał już rozciągnięty na głazach. Dzieci spały. Palma stanęła na placu, gdzie się przedtem bawiły, pełna wdzięku i łaskawości. Uśmiechała się ze słodyczą. II 'Na samym końcu nagiej gałęzi, wystającej z wielkiego drzewa, mieściło się gniazdo z patyków. Z patyków zwisały kawałki żeru — strzępy skóry, futra. Na krawędzi gniazda powiewała garść czerwonych piór. Człowiek Lampart, który wspinał się po gałęzi, był równie nagi jak ona, tyle że na biodrach miał wąski pasek zwierzęcej skóry, a między nogami ciasny skórzany woreczek. Inni Ludzie Lamparty stali grupkami wokół drzewa, patrzyli w górę ponad koroną liści i śmiali się. Za każdym razem, kiedy Ogień Puszczy ześlizgiwał się z gałęzi, ryzykując złamaniem karku, zanosili się wszyscy wrzaskliwym, nieopanowanym śmiechem. Wie- szali się jeden na drugim, słaniali się, z oczu ciekły im łzy, uginały się pod nimi kolana. Kiedy jednak próbował po raz kolejny, tym razem jeszcze wolniej i ostrożniej, kiedy sunął w górę wężowym ruchem, wszyscy milkli, zamierali w bezru- chu, bacznie obserwując. Przyjmowali wtedy postawę pełną godności: drewniane oszczepy o hartowanych w ogniu 82 grotach trzymali w zgięciu ramienia. Kilku z nich ledwo wyrosło z chłopięctwa, a większość i tak stanowili mężczyźni o młodzieńczym wyglądzie, szczupli, o jasnobrązowej skó- rze. Zresztą trudno było określić ich wiek. Starszych wyró- żniały tylko pasma siwizny we włosach. Bo chociaż nosili na sobie więcej broni, ozdób i różnych innych przedmiotów niż Ogień Puszczy pełzający po swojej gałęzi, byli właściwie tak samo nadzy jak on. Wszyscy mieli twarze bystre, bez zmarszczek, lecz poznaczone bliznami, ciemne oczy, brwi i włosy, zakurzone bose stopy. Cały ich zarost stanowiły ciemniejsze plamy nad wargą i na brodzie. ° Ogień Puszczy dotarł już pod samo gniazdo. Oderwał obie ręce od gałęzi, ściskając ją tylko udami, łydkami i wewnętrzną stroną stóp. Odchylił się do tyłu, by sięgnąć po czerwone pióra. Wszyscy Ludzie Lamparty wykonali ten sam giętki ruch ciałem wyrażający napięcie i podniecenie. — Ach... Ogień Puszczy chwycił czerwone pióra i wcisnął je za pasek. Ludzie Lamparty otworzyli usta, by wydać okrzyk podziwu... ale zamiast tego okrzyk spadł z nieba, rozdziera- jąc je szponami, potężnym dziobem, łopotem skrzydeł i piór. Natychmiast na czubku gałęzi pod gniazdem wykwitła plątanina brązowych rąk i nóg, w powietrze uniosły się kłęby piór, trysnęła krew. Potem zapadła cisza. Ogień Puszczy z wykrzywioną twarzą wykręcał coś z całej siły. Spływała po -nim jasna krew; wyglądał jak gniazdo czerwonych węży. Krzyknął głośno i cisnął trupa w dół, w koronę drzewa. Ludzie Lamparty ryczeli ze śmiechu, klepali się po udach, tłocząc się wokół pnia. Ogień Puszczy zsuwał się w dół, przedzierał przez gęstwę poprzedzany połamanymi gałęzia- mi, liśćmi, porostami i krzyczał. Zawisł na rękach, skoczył z- wysokości ostatnich kilku metrów dzielących go od ziemi i zaraz otoczył go ciasny krąg rówieśników. Wszyscy, starzy i młodzi, promienieli radością. Młodzieńcy obejmowali go i 83 całowali, nie bacząc na krew, czy może dzieląc się nią. Pełno było śmiechu i wrzasków. Ogień Puszczy wyrwał się im i wrzeszczał najgłośniej. — Szkarłatne pióro dla Rozwścieczonego Lwa! — Dla mnie? Och, drogi przyjacielu! — Szkarłatne pióro dla Rozjuszonego Nosorożca. — Najlepszy z najlepszych! — Szkarłatne pióro dla Polującego Orła! — Kochany! Ogień Puszczy dygotał z wysiłku i podniecenia. Wciąż poklepywany, całowany, walony po plecach zamilkł nagle, dotknął pasa, a potem spojrzał na puste ręce. Jego policzki opadły wokół otwartych ust. Spojrzał pod drzewo, gdzie na gołej ziemi leżała jego broń i ozdoby. Zazgrzytał zębami. Chwycił oszczep i cisnął nim w pień. — Nie ma już szkarłatnych piór dla Ognia Puszczy. Wybuchnął płaczem. Młodzieńcy skupili się ciasno wokół niego, zawodząc i przemawiając pocieszająco. Ogień Puszczy pociągnął nosem i przełykał ślinę. Rozwścieczony Lew objął go za szyję, ucałował i wcisnął do ręki szkarłatne pióro. — Zobacz! Jest szkarłatne pióro dla Ognia Puszczy! — Nie, nie! Nie chcę! — Masz jeszcze drugie... — I jeszcze jedno... — To miało być dla was. jak je zobaczyłem, to zaraz sobie pomyślałem: O, to są pióra dla Rozwścieczonego Lwa, dla Rozjuszonego Nosorożca i dla Polującego Orła... — Ogień Puszczy wiesza szkarłatne jagody na szyi... — Ogień Puszczy wiesza szkarłatne jagody na kost- kach... — Szkarłatne pióro dla Ognia Puszczy! — Nie, nie mogę. Teraz już chyba nie mogę. Nie, naprawdę tak myślicie? — Pochyl głowę... — Naprawdę? Ale to nie dlatego, że się tak wygłupiłem i ryczałem, co? — Wszystkie trzy, najlepiej na samym środku. O, tak! Ogień Puszczy drżał i śmiał się przez łzy. Pochylił się, włożył na szyję czerwone jagody i przewiązał kostki czerwo- nymi jagodami. Polujący Orzeł zdjął z ramienia trzystruno- wy instrument i zaczął trącać struny palcami. Ogień Puszczy spalił drzewo od korzenia aż po szczyt! Ogień Puszczy wyrwał słońcu czerwone pióra! Ogień Puszczy skoczył w górę i zaczął krążyć biegiem, w podskokach, po nagiej ziemi pod wielkim drzewem. Rozpo- starł ramiona i poruszał nimi jak skrzydłami. — Patrzcie! Potrafię fruwać! — I ja też potrafię! — I Ja! Ogień Puszczy zatrzymał się i podskakiwał w miejscu, machając ramionami. — Patrzcie! Jestem pięknym ptakiem! — On jest pięknym ptakiem! — Jestem pięknym ptakiem! Patrzcie na mnie! Słuchaj- cie! Kochajcie mnie! Jestem pięknym ptakiem! Opadł na ziemię i poleciał do Najstarszego z Najstar- szych. Najstarszy z Najstarszych powiódł w koło surowym spojrzeniem. Podniósł oszczep. Inne oszczepy też unio- sły się patetycznie. Zapadła cisza. Najstarszy z Najstar- szych pochylił głowę. Ogień Puszczy ukląkł. Najstar- szy z Najstarszych opuścił oszczep i oparł go na ramieniu Ognia Puszczy. — Piękny Ptak. Piękny Ptak podniósł się rozpromieniony, uronił łzę 85 szczęścia i roześmiał się. Polujący Orzeł objął go ramieniem i ucałował. W ciszy dały się słyszeć jakieś odległe pomieszane głosy. Ludzie Lamparty odwrócili się jak jeden mąż i skierowali wzrok w głąb wysokich traw równiny. Głosy przybliżały się, zafalowała trawa, szympansy wracały w cień swojego drze- wa. Ukazały się młode i podniosły krzyk. Matki z małymi wycofały się w popłochu. Młode szympansy podskakiwały w górę i w dół, obnażając zęby. Ludzie Lamparty stali bokiem, zjedna stopą nieco wysuniętą do przodu. Patrzyli odwróceni profilem, z zadartymi brodami. Przywódca stada szympan- sów wychylił głowę i ramiona ponad trawami. Pokazał kły i warknął. Ludzie Lamparty zaczęli się szyderczo śmiać i ruszać oszczepami, udając, że chcą nimi rzucić. Szympans podskoczył i opadł warcząc i uderzając łapami o ziemię. Młodzieńcy przedrzeźniali go ze śmiechem. Tylko członko- wie starszyzny stali bez ruchu, z oszczepami swobodnie ułożonymi w zgięciu ramienia, wykrzywiając usta w wyrozu- miałym uśmiechu. Przywódca szympansów przestał podska- kiwać. Powoli i niezdarnie podniósł się na tylne łapy; odwrócił się niezdarnie; powoli i niezdarnie zawracał wypro- stowany, z trudem przedzierając się przez wysokie trawy. Dopiero gdy trawa sięgnęła mu tamion, opadł na cztery łapy i potoczył się ciężko za swymi podopiecznymi, aż znikł z pola widzenia. Kiedy szympansy odeszły. Ludzie Lamparty odprężyli się, zawodząc i śmiejąc się. Najstarszy z Najstarszych zbadał cień, na którym stał, i który był nie dłuższy od jego stopy. Przeciągnął się i ziewnął szeroko. Pozostali też zaczęli, ziewać i ruszyli w kierunku pnia wielkiego drzewa. Mówili wszyscy naraz, nie słuchając się nawzajem. Palma czy Płotka nie zadawałyby sobie nawet trudu, by rozumieć ich mowę. Jako kobiety szybko zorientowałyby się, że nie jest to mowa użyteczna, a jedynie wyraz stanu 86 emocjonalnego, i w tym sensie każdy Lampart mówił i śpiewał sam do siebie. Mimika ciała, śpiew wydobywający się z gardła składały się na przekaz wszechobejmujący i nieprecyzyjny zarazem, podobnie jak umysły, które go wyzwalały. Wyrażał pogardę dla szympansów, zadowolenie na myśl o śnie i miłości — miłości równie nieświadomej jak sen. Jeden odkładał na bok łuk o trzech strunach, inny mały bębenek. Broń rzucali w nieładzie pod skręconymi korzenia- mi i układali się, młodzi i starzy razem, w naturalnych legowiskach między korzeniami tak, że pień wyglądał jak pokryty naroślą brązowej skóry i gładkich mięśni. Cętkowa- ny cień zasunął się nad nimi. Śpiew przechodził w zawodze- nie, potem w pomruki, w miarę jak obejmowali się i kochali. •Pieścili się, dzielili sobą czule, aż upał i nasycenie pogrążyły ich we śnie. Nie wszyscy jednak spali. Jeden z młodzieńców nie przyłą- czył się do masy splątanych ciał. I wcale nie dlatego, by jej uniknąć. Po przeciwnej stronie drzewa też były legowiska, on jednak się tam nie udał. Siedział z brzegu, u stóp śpiących. Podciągnął kolana pod brodę i rozglądał się raz po raz na boki bez słowa. Przez cały czas gładził się po kostce. Widniało na niej wyraźne zgrubienie, poniżej zaś podłużna blizna ciągnąca się wzdłuż stopy. Gładził na przemian to bliznę, to zgrubienie. Błądził wzrokiem po twarzach myśli- wych, tych co się kochali i tych co zapadli w sen i chrapali z otwartymi ustami. Na moment oparł na kolanach porośnię- tą miękkim zarostem brodę i zamknął oczy, ale zaraz podniósł głowę i znowu popatrywał z ukosa na leżących.. Piękny Ptak spoczywał przytulony do chłopca, który spał na jego ramieniu. Otworzył senne oczy, dostrzegł młodego człowieka z blizną i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Sennie wysunął język. Nabrał powietrza w płuca i zaśpiewał, ale z cicha: 87 — Atakujący Słoń Upadł Na Twarz Przed Antylopą! Masa śpiących ciał poruszyła się, zachichotała, zarecho- tała, ale niezbyt głośno, jak z wyświechtanego żartu. Chło- piec leżący na ramieniu Pięknego Ptaka też wyszczerzył zęby do młodzieńca z blizną i przysunął się bliżej do kochanka. Piękny Ptak zamknął już oczy, ale wciąż krzywił twarz w uśmiechu i pokazał język. Atakujący Słoń odwrócił wzrok i oderwał rękę od blizny pod kostką. Milczał. Spojrzał znad kolan na rynsztunek rozrzucony na gołej ziemi. Przyglądał się ponuro bębnowi i trzystrunowemu łukowi, spojrzał na flet z białej kości, który leżał tuż przy jego stopach. Pochylił się, chwycił go i przyłożył do warg. Złożył wargi, ale zerknąwszy z ukosa na Najstarszego z Najstarszych, powoli odłożył instrument. Tuż za nim jakiś głos — młodzieniec nie mógł widzieć, który to z myśliwych — wyszeptał: — Atakujący Słoń Upadł Na Twarz Przed Antylopą... Atakujący Słoń zaczął mówić natarczywie: — Tam był kamień... gałąź jest wygięta, korzeń skręco- ny, ale nie złamany... Patrz! Zerwał się na nogi i zaraz zatoczył się w bok, bo kostka odmówiła mu posłuszeństwa. Bliski omdlenia oparł jednak ciężar ciała na chorej nodze i zaciskając zęby zaczął przecha- dzać się niezdarnie w tę i z powrotem przed pozostałymi Lampartami. Chłopiec leżący w objęciach Najstarszego z Najstarszych odzyskał na chwilę głos i zapiszczał radośnie: — Szympansina! Najstarszy z Najstarszych poderwał się, wymierzył mło- dzieńcowi wściekłego klapsa i chłopiec wrzasnął z bó- lu. Ale wśród pozostałych też zapanowało poruszenie — dały się słyszeć chrząknięcia, bulgotanie, zafalowały torsy, podrygiwały ramiona. Rozległo się kolejne silne uderzenie i jęk, gdzieś z przeciwległej strony legowiska. Gwar i porusze- nie zamierały z wolna, zakłócane już tylko pojedynczymi chrząknięciami lub bulgotaniem — a raz nawet głośnym rechotem. Szympansina stał w bezruchu pod ciężarem nowego imienia. Jego brązowa skóra spłonęła rumieńcem, zbladła, spłonęła ponownie. Powoli ugiął nogi w kolanach i macał wkoło rękami, szukając miejsca, gdzie mógłby usiąść, nie oglądając się za siebie. Przykucnął. Usta miał szeroko otwarte, źrenice i nozdrza rozszerzone. Twarz przybrała barwę ciemnoczerwoną. Słońce przesunęło się nad drzewami, opadło za nie i cień korony podpełznął bliżej pnia. Szympansina wciąż siedział w kucki. Nie spał. Chociaż czerwień odpłynęła już z jego policzków, nie opierał brody na kolanach. Patrzył ponuro przed siebie, w głąb równiny. Otaczały ją zewsząd góry. Ich jasną niebieskość znaczyły gdzieniegdzie białe plamy. Niebieskość przechodziła niżej w granat, potem granat mieszał się z brązem, a jeszcze niżej rozciągała się zieleń lesistych przedgórzy. Ale Szympansina patrzył nie widząc. Dopiero kiedy jego wzrok przesłoniła czerń chmury burzowej, wczołgującej się między góry na lewo od miejsca, gdzie siedział, dostrzegł ją i sięgnął po flet. Odłożył go jednak po chwili i przypatrywał się chmurze obojętnie. Była tak daleko, że sunęła między górami jak ślimak. Miejsca, nad którymi przeszła, połyskiwały w słońcu, tak jakby ciągnął się za nią lśniący ślimaczy ślad. Szympansi- na śledził wzrokiem smugę deszczu, dopóki nie stracił jej z oczu, które wezbrały łzami, i cała równina aż po przedgórze zaczęła pływać. Światło słoneczne skurczyło się. Zabłąkany podmuch wiatru poruszył liśćmi. Drzewo obudziło się, mruknęło i ucichło. Myśliwi także zaczęli się budzić. Ziewali i przeciąga- li się, oblizując wargi porośnięte rzadkim wąsem. Podnosili się na nogi i zbierali oporządzenie. Najstarszy z Najstarszych założył naszyjnik z muszelek. Szympansina zatknął flet za 89 pas. Polujący Orzeł pogładził palcami sznury boli i przyglą- dał się badawczo kamieniom, jakby sądził, że mogły się zmienić podczas jego snu. Nikt się nie śmiał ani nawet nie uśmiechał. Najstarszy z Najstarszych skompletował swój rynsztu- nek. Czekał marszcząc brwi i patrząc wokół, podczas gdy inni zakładali woreczki na genitalia, zawieszali torby na plecach, zaciskali rzemienie przepasek. Kiedy wszyscy byli już gotowi, jeszcze przez chwilę stał i wsłuchiwał się w odgłosy płynące z równiny. Położył palec na wargach i wskazał kierunek oszczepem. Lamparty — chłopcy, młodzieńcy i starszyzna — ruszyły w milczeniu między wysokie trawy w głąb równiny. Pasły się na niej stada zwierząt. Trawa sięgała im do kolan i jeśli nie liczyć rozsianych tu i ówdzie między stadami kolczastych krzewów, kopców termitów i potężnych drzew, jak to, pod którym spali, trawiasta równina ciągnęła się płasko i szeroko aż po linię lasów u stóp gór. Ludzie Lamparty szli gęsiego wąską ścieżką wydeptaną przez zwierzynę. Posuwali się naprzód równym krokiem, żeby nie spłoszyć żadnego żywego stworzenia. Na przedzie szedł Świetlik, lekko pochylony i bardzo przejęty. Kiedy doszedł do miejsca otoczonego z trzech stron przez stada zwierząt, szereg zatrzymał się jak jeden mąż. Stanął nawet Szympansi- na, chociaż został sporo w tyle za nimi. Najstarszy z Najstarszych rozejrzał się uważnie i nie tylko dostrzegł od razu, jakie zwierzęta tam się 'pasą, ale również oszacował każde z osobna, tłuste i chude, młode i stare, zdrowe i chore, samce i samice. Widział je wszystkie — zebry, dzikie bydło, antylopy, gazele i nosorożce — i wiedział, jak się mają do niewidocznych grząskich parowów o gliniastych brzegach. Widział, bo wiedział, które z nich można zagnać na skraj takiej gliniastej skarpy albo strącić w dół. Toteż kiedy obrócił się w lewo, rząd myśliwych obrócił się wraz z nim, 90 stając twarzą do podnóża najbliższej góry, pod którą, jak pamiętali, ciągnął się wyschnięty wąwóz. Włączenie tej grupki ludzi w społeczność zwierząt tak, by można było odciąć pojedynczą sztukę, wymagało zachowania subtelnej równowagi. Stąpali więc miękko i cicho w ślad za Najstar- szym, zmierzając podświadomie, a jednak celnie i dokładnie, do punktu, który dla żadnego stada nie stanowił żadnego zagrożenia. Od wąwozu dzieliły ich trzy różne rodzaje zwierzyny — bydło, zebry i gazele — zmieszane ze sobą na obrzeżach. W miarę jak się do nich zbliżali, kurczył się margines błędu. Zwierzęta stojące na straży podniosły głowy i patrzyły czujnie. Chodziło teraz o umiejętne zastosowanie takiego zabiegu, by strażnicy wzmogli czujność, nie wiedząc, które stado jest w niebezpieczeństwie, by mieli się na baczności, nie płosząc się. Ten rodzaj czujności nieznacznie tylko Wzmagał normalny stan zagrożenia. W jego wyniku stada nie przestając się paść, przesunęły się z wolna tam, gdzie zagrożenie zmniejszało się na tyle, że można je było zignorować. Zebry przesunęły się w lewo, bydło w prawo, gazele zaś nie przyłączyły się ani do jednych, ani do drugich, lecz podeszły nieco bliżej do krawędzi wąwozu. Myśliwi zatrzymali się. Mieli przed sobą wiele zwierząt — zwierząt, które wymkną im się jak woda, co przecieka przez palce pozostawiając po sobie nie więcej niż kroplę na dłoni. Byli bowiem rozstawieni szeroko, co kilkanaście kroków, i jeżeli ostatnie ze zwierząt nie skoczy w głąb wąwozu, to może wpaść między nich. Dlatego każdy czujnie ważył teraz oszczep w prawej dłoni i dlatego lewą ręką dotykali boli zawieszonych u pasa. Bo kiedy ostatnia sztuka podda się przerażeniu, nastąpi moment rozpaczliwy. Jeżeli wybierze skok przez lub ponad szeregiem, nastanie czas krzyków, wrzasków, ciskania oszczepów o utwardzonych w ogniu grotach, drewnianych, lecz ciężkich jak kamień; czas wiro- wania kamieni boli, kręcących się jak planety na- końcach 91 sznurów. Łatwo wtedy stracić oko lub ząb, złamać rękę lub nogę, czy nawet roztrzaskać czaszkę. A potem, dzięki zręczności i przy odrobinie szczęścia, wierzgająca zdobycz padnie na trawę i zaciśnie się wokół niej krąg brązowych ciał. Tak więc szereg Ludzi Lampartów przystanął wśród traw, gotując broń, podczas gdy zwierzęta przesuwały się na boki i do przodu. Ruch wciąż odbywał się powoli, jakby stada kierowały się jakimś statystycznym poczuciem bezpieczeń- stwa, jakby wiedziały, że zagrożenie wszystkich razem jest niewielkie, bo śmierć czeka tylko jedno z nich. Myśliwi znowu ruszyli przed siebie i wtedy zwierzęta nieco przyspie- szyły, ale raczej z ostrożności niż ze strachu. Przypominali statek, który sunie wśród kry i nie tyle roztrąca białe tafle, co z lekka je tylko dotyka lub nawet nie dotyka wcale, a one rozchodzą się na boki pod wpływem ruchu wody. Myśliwi przyspieszyli kroku. Poruszali teraz tylko noga- mi ukrytymi w trawie, jakby chci&li oszukać obserwujące ich oczy, że wcale się nie zbliżyli. Nagle zerwali się do biegu, dokładnie w chwili, gdy można było uzyskać największą przewagę nad zaskoczonymi i nieświadomymi oraz ponieść najmniejsze straty ujawniając prawdziwe zamiary. W sta- dach podniósł się ryk, parskanie i wszystkie naraz rozlały się w różne strony, wzbijając tumany kurzu wśród suchej trawy. Im szybciej biegli łowcy, tym szybciej umykały stada, tym bardziej wzmagał się tętent kopyt, panika i piski... — Oli, oli, oli, oli! Wybór padł na płochliwe gazele — gazele niewinne, nierozsądne i bezradne, zdane tylko na własne smukłe nogi, gazele ciche i delikatne. Rzucały się to tu, to tam, wpadały na siebie, skakały wyżej ludzkich głów. Większość z nich sadziła susami, kreśląc w powietrzu olbrzymie łuki, dotykając ziemi tylko po to, by się od niej oderwać. Zawirowały wyswobo- dzone bolę, oszczepy uniosły się na wysokość ramion. Ostatnia gazela popełniła błąd i upadła, ostatnia z ostatnich 92 między otchłanią wąwozu a wrzeszczącymi mężczyznami i wirującymi kamieniami. Dopadła krawędzi i zawróciła. Przemknął nad nią oszczep i zniknął w głębi wąwozu. Skoczyła pionowo w górę, kiedy szybował następny. Opadła na ziemię, szarpnęła się w bok, tam gdzie jakaś spóźniona postać dobijała niezdarnie do szeregu. Postać uniosła oszczep, po czym padła w trawę. Gazela przesadziła leżącego potężnym susem i wypadła na otwartą przestrzeń. Nic już nie poruszało się między półkolem myśliwych a krawędzią wąwozu. Polujący Orzeł podbiegł do leżącej postaci. Patrzył na nią i bił się pięściami po udach. — Ty, ty... ty Szympansino! Piękny Ptak zaglądał w głąb wąwozu. — Teraz Piękny Ptak musi pofrunąć po swój oszczep. — I Rozwścieczony Lew także. — I Świetlik. Myśliwi zebrali się nad krawędzią wąwozu. Śpiewali i zawodzili. Najstarszy z Najstarszych wskazał osypisko, którego wierzchołek znajdował się o niecałą długość oszcze- pu poniżej miejsca, gdzie stali. Zaczęli zeskakiwać tam kolejno i grzęznąc w sypkiej ziemi zsuwać się na dno wąwozu, gdzie w mokrym błocie, między kałużami sterczały ich oszczepy. Szympansina podnosił się z wolna, pomagając sobie oszczepem. Przygryzał dolną wargę i wykrzywiał twarz w grymasie bólu. Nie poszedł za innymi. Ruszył wzdłuż krawędzi wąwozu, niecierpliwie szukając łatwiejszego zejś- cia. Tętent stad zamienił się w głuchy pomruk, wreszcie ucichł zupełnie. Szympansina znalazł jakąś ścieżkę, ale tak niepewną i wąską, że nim na nią wszedł, zatrzymał się i spojrzał w dół na myśliwych. Chłopiec zwany Ważką klęczał nad kałużą i delikatnie pił wodę ze złożonych dłoni. Piękny Ptak zmywał krew z ciała w otoczeniu kilku innych mło- dzieńców, którzy podziwiali jego długie rany i zadrapania. 93 Szympansina badał wzrokiem ścianę wąwozu, ale wąwóz był bardzo kręty i pobliski załom zasłaniał dalszą jego część. Z rezygnacją postawił więc stopę na niepewnej ścieżce i zaczął schodzić, jedną ręką przytrzymując się wyschniętej gliny, drugą wspierając się na oszczepie. Kiedy znalazł się w odległości równej wzrostowi dwóch mężczyzn od dna, ścieżka urwała się. Ostatni jej użytkownik skoczył w dół, a skacząc odłamał tylnymi nogami kawał gliniastej skarpy. Nieświadomie sumując te fakty Szympansina zorientował się, co za zwierzę ostatnie korzystało ze ścieżki. Włosy podniosły mu się na głowie. Zapuścił wzrok na dno wąwozu, węsząc rozwartymi szeroko nozdrzami. Dostrzegł odcisk łapy w błocie i ledwo widoczną plamę krwi, tam gdzie zwierzę odłożyło zdobycz, by napić się wody. Natychmiast zrozumiał wszystko. Gdzieś w dalszej części wąwozu musi być pieczara lub odpowiednie drzewo. Między gałęziami wiszą do połowy objedzone resztki jakiegoś stworzenia, może gazeli. Syty zabójca wyleguje się leniwie w słońcu i oblizuje łapy. Szympansina pobladł, potem poczerwieniał. Zaczął oddychać szybko. Otworzył usta do śpiewu, ale wydobył z nich tylko suche kląsknięcie. Wziął głębszy oddech i zaśpiewał. — Lampart! Myśliwi chwycili za broń, odwrócili się i zamarli utkwiw- szy w nim oczy. Trzymając się jedną ręką kruchej skarpy Szympansina pokazywał oszczepem w dół. — Lampart. Najedzony. Ważka zachichotał, a Polujący Lew zaśmiał się niepew- nie. Mężczyźni zbili się w ciasną gromadkę i stali w bezruchu na trzęsących się nogach. Najstarszy z Najstarszych wysunął się przed nich i ruszył do miejsca wskazanego oszczepem Szympansiny. Przykucnął, powąchał najpierw odcisk łapy, potem plamę krwi. Oparł się na jednej ręce, a palcem drugiej dotknął krwi i skosztował. Spojrzał w stronę zakrętu, 94 posunął się trochę do przodu i zajął badaniem jakiegoś śladu, tak niedalekiego, że tylko on mógł go dostrzec. Jego twarz pozostała bez wyrazu, ale oddychał tak szybko jak Szympansina. Obrócił się i podbiegł z powrotem do pozosta- łych myśliwych. Chwycił jednego ze starszych za przegub dłoni i spojrzał mu prosto w oczy. Przez chwilę stali tak obaj w milczeniu, a potem padli sobie w ramiona i zaczęli się śmiać. Ważka stał tuż obok. Ręce miał kurczowo zaciśnięte na oszczepie, usta otwarte i szczękał zębami. Z trudem zacisnął wargi, ale szczękanie przeniosło się do wewnątrz i zaczął dygotać na całym ciele. Najstarszy z Najstarszych uwolnił przyjaciela z uścisku. Znowu przybrał nieprzenikniony wyraz twarzy. Wzrokiem przywołał do siebie myśliwych i patrzył na każdego z osobna, jakby łączył ich wszystkich jakąś więzią. Odwrócił się i ruszył w milczeniu do przodu przez błotniste kałuże. Mężczyźni podążyli za nim. Młodzi szli po bokach, chłopcy i starsi z tyłu. Wszyscy lekko pochyleni, trzymając oszczepy w pełnej gotowości. Byli tak bardzo podobni do siebie, że mogliby mieć jedną twarz — butną, zalęknioną i pełną zadowolenia. Szympansina zaśpiewał ze skarpy, a rozpacz nadała ostrości jego słowom. — Zaczekajcie na mnie! Ocenił odległość dzielącą go od dna wąwozu, wyszcze- rzył zęby i puścił skarpę, gotów do skoku. Ale kiedy zgiął już nogi w kolanach, zdał sobie nagle sprawę ze zmiany, jaka zaszła w powietrzu: z oddali dobiegał łoskot, nowy, niezna- ny. Żadne stado zwierząt nie pędziło nigdy tak gwałtownie, tak głośno, z głębi wąwozu, coraz głośniej i coraz bliżej. Wpatrywał się w zakręt. Myśliwi zatrzymali się i patrzyli także, niepewni swego strachu i swej dumy. Cofnęli się, utracili dumę i zadowolenie, został tylko strach i niepew- ność. Wiercili się w miejscu i czepiali siebie nawzajem. 95 Łoskot spotężniał w ryk i spoza zakrętu wysunęła się niczym olbrzymia łapa jakiejś oszalałej bestii, lawina pni, gałęzi, zaplątanych w nie zwierząt, toczących się głazów, mulistej wody i piany. Sięgała wyżej i ryczała głośniej niż ludzie. Porwała myśliwych, starszych, młodzieńców i chłopców, pochłonęła ich, powaliła, zakręciła nimi, zmyła z nich broń i siłę. Cisnęła głowami o kamienie, wcisnęła twarze w muł, wykręcała członki niczym źdźbła słomy. Bezmyślna, nieopa- nowana i wszechwładna. Zaraz potem pierwsza fala spłynęła i ryk ucichł, przechodząc w rozległy głośny chlupot. Po- wierzchnia wody wygładziła się, liznęła sypkie ściany wąwo- zu, połknęła odpadające kawały gliny, wciągając je w główny nurt, nabrała koloru mokrej ziemi i poznaczona smugami żółtej piany popłynęła dalej. Podcięty Rozwścieczony Lew płynął do góry tyłkiem i tylko konwulsyjne ruchy jego pośladków świadczyły o tym, że walczył, by stanąć na nogi. Najstarszy z Najstarszych przylgnął do mulistej ściany i krztusił się, plując brunatną cieczą. Spadający kawał gliny wtrącił go z powrotem pod wodę, której poziom opadł już poniżej kolan. Piękny Ptak podniósł się i zaraz uskoczył nagle przed zielonym wężem, który prześliznął się obok. Ważka siedział wstrząsany czkawką i wył. Najstarszy z Najstarszych pojawił się znowu na powierzchni, tym razem w dole wąwozu; znowu miał twarz bez wyrazu, tym razem jednak dlatego, że nie widać jej było spod warstwy błota. W końcu woda uspokoiła się, tylko gdzieniegdzie jeszcze wirując, nie głębsza jednak niż do kostek. Słychać było jedynie pluski i brodzenie Ludzi Lampartów oraz pojedyn- cze chlup! chlup! opadających grud ziemi. Szympansina siedział w kucki w suchym i bezpiecznym miejscu na wysokości jednej trzeciej od dna wąwozu. Usta miał szeroko otwarte i przyglądał się myśliwym, wodząc wzrokiem od jednego do drugiego, jak zbierali się w milczeniu. • Wybuchnął rechotliwym śmiechem. Walił się 96 rękami po kolanach tak silnie, że o mało nie spadł. Odchylił głowę do tyłu i łzy pociekły mu po twarzy. Aż piszczał ze śmiechu, a gdy zabrakło mu tchu, pojękiwał jak rodząca kobieta. Myśliwi posyłali mu złe spojrzenia spod błota na twarzy i lepko opadających włosów. Nabrał powietrza do płuc i zaśpiewał: — Jesteśmy Ludzie Ryby! Ra! Ra! Ra! Piękny Ptak wyrwał z głowy jedno przemoczone pióro i wyciągnął je przed siebie. — Jak Piękny Ptak będzie teraz latał? Łzy trysnęły mu z oczu i spływały po twarzy jasnobrązo- wymi smugami. Polujący Orzeł nabrał pełną garść błota i rzucił przed siebie. Inni natychmiast to podchwycili: zaczęli rzucać i wykrzykiwać. Gruda ziemi z kamieniem w środku trafiła Szympansinę w ramię. Przestał się śmiać i znowu chwycił się gliniastej skarpy. Zaśpiewał najgłośniej jak potrafił: — Atakujący Słoń Co Upadł Na Twarz Przed Antylopą skakałby jak lampart, ale korzeń jest skręcony, gałąź wygięta... — Ty... Sżympansino! Polujący Orzeł zaczął manipulować przy biodrach. Roz- platał bolę i zakręcił nimi nad głową. Rozwścieczony Lew wdrapywał się na skarpę, ale pośliznął się, zsunął w dół, a za nim posypał się grad bryłek błota. Wirujące kamienie boli wzleciały nad krawędź wąwozu i Szympansina poczuł na skórze podmuch powietrza silny jak uderzenie. Pełen obu- rzenia wspiął się szybko na górę i zobaczył stamtąd, że pogoń nie ustała. Puścił się biegiem przez trawy, niezdarnie i z wściekłością, i zatrzymał się dopiero tam, gdzie nie mógł go dosięgnąć oszczep. Spojrzał za siebie, ale myśliwi wyłaniali się już ponad krawędzią wąwozu, więc podbiegł jeszcze kawałek, przystanął, znów się obejrzał. Stali teraz zbici w gromadę i coś śpiewali, to do niego, to do siebie, gestykulu- 4 — Bóg Skorpion 97 jąć. Ujrzał wygrażającą pięść Świetlika. Piękny Ptak ukrył twarz w dłoniach, a Polujący Orzeł obejmował go ramie- niem. Szympansina rozłożył szeroko ręce i przekrzywił głowę na bok, próbując przekazać na odległość stan uczuć, dla których słowa są bezużyteczne. Rozwścieczony Lew wykonywał oszczepem groźne ru- chy, jakby przymierzał się do rzutu. — Idź sobie! Rozjuszony Nosorożec przyłożył do ust zwinięte dłonie i zaśpiewał: — My cię już nie lubimy! Piękny Ptak odjął ręce od twarzy i zaśpiewał tak, jakby pękło mu serce: — Piękny Ptak chciał latać! Polujący Orzeł pocałował go. Jakiś myśliwy, którego Szympansina nie mógł rozpoznać, złożył dłonie w trąbkę przy ustach. — Idź sobie do innych szympansów. Zawyli ze śmiechu i nie brzmiało to przyjaźnie. Szympan- sina odpowiedział wściekłym warknięciem, potrząsnął parę razy oszczepem, potem go opuścił. Zawracali, odchodzili skrajem wąwozu w głąb krainy łowów. Widział tylko ich plecy. Ruszył za nimi, ale oni, jakby spodziewając się tego, obrócili do niego plamę rozmazanych twarzy, i jakiś piskliwy głos osadził go w miejscu: — Idź się bić z Królem Szympansów. Znowu usłyszał wybuch śmiechu. I mimo dużej odległoś- ci dostrzegł chłopca, który naśladował Króla Szympansów poruszającego się niezdarnie na dwóch łapach. Sylwetki myśliwych powoli malały, widział jeszcze przez chwilę kilka ciemniejszych plam włosów na tle traw, aż w końcu i one zniknęły zupełnie z pola widzenia. Cały czas gapił się za nimi z otwartymi ustami, mrugając raz po raz oczyma. Poruszył się długo po tym, jak stracił ich z 98 r oczu. Wbił oszczep w ziemię, potem go wyrwał. Podbiegł kilka kroków, zawrócił, ukląkł ostrożnie i dotknął kostki, nie patrząc na nią, bo wzrok miał utkwiony w miejscu, gdzie zniknęli myśliwi. Pochylił się i ukrył twarz w dłoniach. Oparł czoło o ziemię. Wybuchnął płaczem. Zawył. Klęcząc na wydeptanej trawie zaczął kiwać się na boki, potem do przodu i do tyłu, a kiedy już wypłakał, co miał do wypłaka- nia, wyciągnął nogi do tyłu i leżał z twarzą wciśniętą w połamane źdźbła. Ocknął się w końcu pod wpływem cienia i ptasich okrzyków. Ptaki wracały do gniazd, wymieniając w locie uwagi o wydarzeniach minionego dnia. Dla Szympansiny ich posłanie brzmiało jasno i nagląco. Poderwał się na kolana i spojrzał w czerwone rozlewisko zachodzącego słońca. Skoczył na równe nogi i obrócił się gwałtownie, jakby spodziewał się ujrzeć za plecami lamparta — okręcił się w koło ponownie i cofnął kilka kroków. Mimo że nadal było ciepło, dostał gęsiej skórki. Zacisnął i wyszczerzył zęby, a kiedy na chwilę rozwarł szczęki — zęby zadzwoniły o siebie. Rzucił się pędem za towarzyszami, ale wnet przyha- mował, zaczął biegać w kółko. Znowu się zatrzymał, otoczył się ramionami. Po policzkach spływały mu łzy, ale nie wydawał z siebie żadnego głosu. Czuł wokół siebie dojmują- cą obecność jakiegoś problemu, chociaż nie miał dla niego nazwy, bo nic takiego nie spotkało go nigdy przedtem, bo nigdy przedtem nie musiał rozwiązywać żadnych proble- mów. Nie był ani chory, ani stary. Ale był sam. Ponad górami, naprzeciw zachodzącego słońca wysunę- ło się białe ramię. Wzeszła jak zwykle w oddali, nad Miejscem Kobiet. Wiedział, że jest brzemienna, toteż nie wzbudziła w nim lęku. Nie była ani groźna, ani zachęcająca, lecz spokojnie zatopiona we własnych sprawach. Pozwalała mężczyznom polować. Kiedy jednak rozejrzał się wokół w zmienionym świetle dnia, wcale się nie uspokoił, bo usłyszał, że odgłosy 99 zwierząt przybierają na sile w miarę, jak ona unosi się do góry. Im także pozwalała polować. Ruszył między trawy niezdarnym truchtem. Jakby powodowany nagle obudzo- nym instynktem, kierował się ślepo tam, gdzie. — jak wiedział — ziemia wznosi się wyżej; tam, gdzie za mleczną poświatą wąwóz otwierał się na wielki dół wypełniony wodą; tam, gdzie zaczynało się skaliste podnóże gór. Kamienie boli uderzały go po udzie, ścisnął mocniej oszczep, jakby to był przegub dłoni przyjaciela. Kobieta Nieba' podniosła się wyżej, potem wypłynęła cała. Nad doliną rozległ się daleki krzyk schwytanej zebry i Szympansina zatoczył się w biegu. Kobieta Nieba oblała go swoim światłem i pozostała obojętna. Zachwiał się, stanął i przyklęknął w trawie. Szeroko otwartymi ustami łapał powietrze, cały ociekał potem. Pozostał w tej pozycji przez chwilę, nie słysząc nic prócz bicia własnego serca. Potem upadł na ziemię, odwrócił głowę w bok tak, że oddechem wzbijał małe chmurki kurzu. Widział, jak blakną ostatnie smugi czerwieni pozostawione przez słońce na zboczach gór. Ziemia nasączała się niebie- skością i zielenią. Wyszły na żer hieny i dzikie psy. Słyszał je i widział. Wszędzie roiło się od oczu, jarzących się jak zimne ognie. Podniósł się i znowu ruszył przed siebie. Nie biegł teraz, lecz podbiegał, potem przystawał, patrzył i nasłuchi- wał. Grunt opadał już w kierunku dołu z wodą. Kiedy się tam zbliżył, wybuchło nagłe zamieszanie, plusk, chrząkanie, klekotanie i tętent kopyt. Spłoszone zwierzęta uciekały od wodopoju. Wzdrygnął się i obnażył zęby. A jednak był bezpieczny, chociaż nie mógł o' tym wiedzieć. Niósł ze sobą grozę, właściwą całej wielkiej rodzinie jasnobrązowych istot, które uderzają z daleka, i stworzeniom, które myślą niewiele lub nie myślą wcale, wystarczyło, że się pojawił. Skradał się więc bez przeszkód pod górę w cień skał, drzew, a potem wysokiego zbocza. Ponieważ nie było pionowe, zaczął się na nie wspinać 100 zdobywając występy i szczeliny, a oburzone ptaki podnosiły skrzek i biły intruza skrzydłami lub też, uznając jego przewagę, opuszczały gniazda i ociężale odlatywały w oświetloną przestrzeń. III Osada była równie daleka od snu jak zwierzęta na równinie. Nie tylko dlatego, że dzieci, wyspane w południe, bawiły się aż do zachodu słońca; robiły to zawsze. Chodziło raczej o to, że Palma wiedziała, a razem z nią pozostałe kobiety, jaki kształt przyjmie Kobieta Niebios, kiedy wsta- nie. Pojawiała się u nich później niż u Lampartów, bo Gorące Źródła leżały w cieniu góry. Przez jakiś czas kobiety chodziły w niebieskim półmroku. Chociaż przechadzały się grupkami, mówiły niewiele, tylko chwilami rozlegał się w półmroku nagły wybuch śmiechu. Brzemienna pohukiwała w swoim szałasie coraz częściej i coraz bardziej zapamiętale. Palma raz jeszcze stanęła przy najwyższej niecce z wrzącą wodą, pod smugą oparów. Obserwowała ciemną krawędź góry, odcinającą się od gęstniejącego granatu nieba. Poniżej, nad rzeką, kobiety obejmowały się nawzajem w pasie, albo za szyję, inne czekały zbite w gromadki. Dobiegały stamtąd wybuchy śmiechu i chichoty. Przed szałasem, w którym leżała brzemienna, płonął jasny ogień. Ale Palma nie zwracała uwagi na ogień ani na pohukiwania. Stała na długość własnego cienia od wrzącej wody, zaciskała pięści zapatrzona tęsknie w ciemny zarys góry. Nad rzeką dzieci podniosły wrzask. Osiągnęły już stan, w którym same nie wiedzą, jak bardzo są zmęczone. Biły się i wydzierały wniebogłosy. Słyszała, jak kobiety podchodzą do nich i próbują je uciszać. Gdzieś kwiliło niemowlę, ryczał jakiś 101 nieznośny bachor. Ustały śmiechy, zaczęły padać ostre słowa. Słyszała, jak kobiety zwołują dzieci i prowadzą między skały, dzieci uspokajają się i tylko z rzadka pokwękują ze zmęcze- nia. Zaraz potem umilkły wszystkie ludzkie głosy, oprócz miarowego pohukiwania. W dziesiątkach szałasów, chatek i przybudówek tłumaczono dzieciom, że oto nadchodzi noc nad nocami i że nie wolno wychodzić aż do brzasku, bo na dworze będą chodzić sny. Palma wpatrywała się żałośnie w grzbiet góry, dysząc ciężko szeroko otwartymi ustami. Na niebie zaszła zmiana. Tuż nad ciemną krawędzią, dokładnie tam, gdzie się tego spodziewano, granat rozjaśniał się. Palma patrzyła, dopóki łzy nie zamazały jej wszystkiego. Wtedy odwróciła się na pięcie i zamrugała, żeby osuszyć oczy. Połowę równiny i połowę pasma gór ogarnęło mleczne światło, które sunęło w kierunku rzeki i osady. Kobiety wychodziły ze swoich domostw. Zauważyła błyski i lśniące kręgi obudzone światłem biegnącym przez rzekę szybko jak dziewczęta za siecią. Blask sięgał już bliższego brzegu. Drzewa wokół Miejsca Kobiet okryły się listowiem z bladych muszelek i pyłem koloru kości słoniowej. W dole kobiety stały w milczeniu, czekając na swój cień. Palma obróciła się i spojrzała do góry. Spoza krawędzi zbocza wychylił się delikatny ziarnisty owal białości, owal białego ramienia. Palma podniosła ręce i krzyknęła raz, potem drugi i trzeci. Poświata ogarnęła jej postać, zalśniły oślepiają- cą bielą muszelki na tle jej brązowej skóry, oczy rozbłysły jak kryształki lodu. U jej stóp stały kobiety o twarzach ob- lanych bladym światłem. Kobieta Nieba oderwała się od góry. Palma opuściła ręce wzdłuż ciała. Księżyc wpadł do wrzącej wody, zatańczył, rozpękł się, złączył, znowu rozła- mał, zupełnie jakby woda była zimna tak jak w rzece. Kobiety śmiały się i rozmawiały z ożywieniem. Usłyszała wysoki chichot na granicy histerii, krótki krzyk, potem pisk, 102 r i znowu chichoty. „Wierzą, że wszystko jest załatwione", pomyślała. „Mogą się już zacząć oblizywać..." Natychmiast opadła ją na nowo konieczność. Widziała ją wyraźniej niż światło tańczące na wodzie —skorupę pełną ciemnego, zniewalającego napoju. Poczuła jej zapach i wstrzymała oddech. Była tam, wszędzie i nigdzie, blisko, a za nią ciemność. Zamknęła oczy i usta, zacisnęła pięści. Drżała. Rodząca znowu krzyczała. Gdy Palma otworzyła oczy, nie drżała już, a skorupa z napojem gdzieś odpłynęła, razem z zapachem. Spojrzała na Kobietę Nieba i doznała jakiejś ponurej pewności, która owionęła ją niczym zimny podmuch wiatru. Zwilżyła wargi i powiedziała sama do siebie, jak zawsze, kiedy pojawiał się ten chłodny wiatr: : — Kobieta Nieba jest tylko Kobietą Nieba. To wszyst- ko. Myśleć inaczej to znaczy być młodym... myśleć jak mężczyzna... Obróciła się. Światło dotarło już do Legowiska Lampar- tów, poniżej miejsca, gdzie stała, i objęło kilka lamparcich czaszek. Widziała tylko ich pierwszy rząd, ale wiedziała, gdzie leżą inne, te starsze, pożółkłe, razpadające się, i te całkiem z tyłu, z których pozostało nie więcej niż dwa rzędy kłów i zębów. I naraz, jakby zimny wiatr, który ją owionął, zrobił coś z jej oczami, zobaczyła Legowisko takim jakie rzeczywiście było, nie zniekształcone pogardą, żartami czy przezornością. To była niecka jak wszystkie inne, tyle że, teraz nie było w niej wody. Kiedyś rosła jak inne, w miarę jak woda odkładała na jej brzegach kolejne warstwy żółtobiałego osadu. A potem jakaś potrzeba ziemi — może stygnięcie wody — sprawiła, że woda przedarła się wąskim przejściem zasłoniętym teraz kawałkiem lamparciej skóry. Ale na tym nie koniec, bo przy wewnętrznym krańcu niecki zaczęła formować się następna i rosła dopóty, dopóki woda nie opuściła tego miejsca, przenosząc się do szeregu niecek położonych wyżej. Palma widziała to wszystko tylko przez. moment, ale tak wyraźnie i dokładnie, jakby obudziła się ze snu i ujrzała tuż przy twarzy jedynie źdźbła faktów. Rodząca nadal pohukiwała. Palma przyjęła wdzięczną pozę i przybrała twarz uśmiechem. Odwróciła się od wrzącej wody i rozpostarłszy ramiona dla złapania równowagi ruszyła w'dół, na płaski teren, a jej długie włosy wiły się miękko, unoszone ruchem powietrza. Kobiety podbiegły do niej. — Palmo! Palmo! Kiedy zaczynamy? Szła wśród nich do Miejsca Kobiet lekko i z gracją, rozdzielając uśmiechy. — Po nadaniu imienia. Dziewczęta mówiły coś w podnieceniu, ale nie słuchała ich. Starsze kobiety w milczeniu odprowadzały ją wzrokiem między drzewa. Dotarła do zasłony ze skór gęsto obwieszo- nych muszelkami, na widok których każdy mężczyzna odczołgałby się z przerażeniem. Podniosła zasłonę i weszła do środka. Panowała tu ciemność z powodu gęsto rosnących wokół drzew, ale od otwartej strony padało dość światła odbitego od oświetlonej księżycem rzeki. Nad samym brze- giem stały dwie kobiety. Ich sylwetki rysowały się ostro na tle wody. Kobiety krzątały się przy jakimś urządzeniu. Powie- trze przesycone było ostrą wonią jego parującej zawartości. Urządzenie składało się z brzuchatej skóry wiszącej na trójnogu z grubych gałęzi. Kobiety mieszały nucąc z cicha. Na jej widok odsunęły się od naczynia. Palma podeszła, pochyliła się i wciągnęła zapach w nozdrza. Chwycił ją za gardło i znowu zaczęła drżeć. Kobieta Warząca podała jej kij. — Gotowe. Palma wymamrotała chrapliwie w głąb naczynia: — Jeszcze zaczekamy. .Kobieta Pszczoła podniosła wzrok. — Zaczekamy? Na co? , Odpowiedziała znowu chrapliwie, przez łomot serca i gęstą ciemność: — Aż będzie imię. , Kobiety spojrzały po sobie w milczeniu. Przecież próbuję się powstrzymać, powiedziała w myślach. Przecież nie rzucam się chciwie. Czyż nie... czyż nie wolałabym, żeby... zamiast... Muszę! Nie, muszę! Zamieszała kijem, rozsunęła pęcherzyki powietrza i pianę, i zatopiła łakomy wzrok w ciemnej cieczy, ciemnej jak ciemność po drugiej stronie skorupy. Kobieta Pszczoła czknęła, potem zachichotała. Palma spojrzała na nią z ukosa. — Spróbuj, Palmo. Musisz spróbować! Kobieta Warząca zanurzyła w naczyniu skorupę kokosa i podała jej parującą, wypełnioną po brzegi. — Spróbuj. Tak czy owak muszę, pomyślała. To mój obowiązek. Nie ma nic bardziej oczywistego. Nawet jeżeli nie odbędzie się nadawanie imienia, i tak muszę spróbować, żeby wiedzieć na pewno... : Przyłożyła skorupę do warg i delikatnie wciągnęła płyn do ust. Natychmiast pojawiła się konieczność: jasna i wyraźna, tuż obok, łagodna, pewna. ; — Dobre. Kobiety śmiały się razem z nią. One też miały skorupy. — Dobre! Bardzo dobre! Odchyliła głowę do tyłu i opróżniła skorupę do dna. Przepełniło ją ciepło i spokojna szczęśliwość. Od strony szałasu dobiegł głośny krzyk i nagle pojęła, że chociaż Kobieta Nieba jest tylko Kobietą Nieba, to nic nie szkodzi, i nadawanie imienia się odbędzie, tak, odbędzie się, a potem uczta o północy. Gdy krzyk ustał, ruszyła w kierunku zasłony wiedząc, że to krzyk narodzin, i że wszystko będzie w porządku. Szybko wyszła spomiędzy drzew, a kobiety tym razem patrzyły za nią w milczeniu. Szybko dotarła do szałasu, pochyliła głowę i szybko weszła do środka. Kobieta leżała na plecach. Jej wyczerpaną, spoconą twarz ożywiał tylko blask ognia. Obok uwijała się jedna pomocnica, przecierając jej czoło. Druga, po przeciwnej stronie, zajęta była odgryzioną, splątaną pępowiną i dzieckiem. Na odgłos kroków Tej, Która Nadaje Imiona odwróciła się i wyciągnę- ła do niej dziecko. Palma wzięła noworodka, dziewczynkę, obróciła, podniosła do góry za nogi, obmacywała, oglądała ze wszystkich stron, liczyła. Uklękła i ułożyła sobie dziecko na kolanach. Wiło się całym ciałem i popiskiwało miaukli- wie. Pomocnica wręczyła jej drzazgę, którą Palma włożyła do ognia, a kiedy zajęła się płomieniem, przesunęła ją kilka razy przed ciemnymi, pływającymi oczami, dopóki nie zauważyła, że usiłują za nią wodzić. Wrzuciła drzazgę w ognisko i przycisnęła dziecko do piersi. Czuła w nich bolesne pulsowanie. Wokół jej małego palca zacisnęła się mocno malutka dłoń. Palma znowu zaśmiała się głośno, tym razem zwracając się do matki. — Ma już imię. Słyszysz, Stokrotko. Twoja córka ma imię. Nazywa się Palemka. Pochyliła się do przodu, by ułożyć dziecko w jej ramio- nach, a one otwarły się, żeby je przyjąć. Stokrotka rozchyliła wilgotne wargi w uśmiechu. Ta, Która Nadaje Imiona Kobietom usiadła na piętach i prędko wymknęła się pod wiszącymi skórami. Czekał już tam na nią tłum kobiet. Czekały w milczeniu. — Palemka! — krzyknęła, pojmując, że imię nadało się samo. — Nazywa się Palemka! Odtąd zapanował już tylko śmiech i śpiewy. Jedne pospieszyły do miejsca nad rzeką, inne wspięły się pod górę do gorących niecek, jeszcze inne tłoczyły się wokół matki i noworodka. Palma szła między nimi bez tchu z powrotem do Miejsca Kobiet, gdzie warzył się napój obiecujący szczęśliwą cie- mność. Bolały ją piersi i śmiała się, Powiedziała głośno: — Wcale nie jestem za, stara, żeby urodzić jeszcze jedno dziecko. IV Podczas gdy na zalanej księżycowym światłem równinie trwała pełnia zwierzęcych łowów, na zalesionym przedgórzu działo się niewiele, na nagich skałach zaś zgoła nic. Hałaśliwe życie toczyło się w koronach drzew, wśród ptaków i małp, ale skały zdawały się zupełnie wymarłe, ponieważ ptaki albo , wróciły już do gniazd, albo odleciały na równinę, by dołączyć do ptasich społeczności gnieżdżących się przy wodopojach. Tylko w jednym miejscu wśród skał pojawiał się chwilami znak życia w postaci dwóch iskierek. Błyskały, kiedy Szym- pansina poruszył głową. Siedział w kucki na szerokim występie, gdzie dosięgnąć go mogły jedynie ptaki, chociaż wcale nie miały takiego zamiaru. Jego oszczep stał w zasięgu prawej ręki, oparty o głaz, a kościany flet leżał nieco poniżej, jakby nie znaczył teraz dla niego więcej niż zwykły patyk. Szympansina raz po raz gładził odruchowo nogę w kostce i rozglądał się na wszystkie strony. Nadal nie zdawał sobie sprawy z tego, że stoi wobec problemu, który musi rozwią- zać. Czuł tylko gniew i rozpacz. Instynkt podpowiadał mu, by przeciwdziałać im przez jedzenie. Najpierw więc przykuc- nął i zaczął żuć suszoną rybę, którą dostał na drogę od kobiet. Nie było to jednak właściwe pożywienie, lecz coś, co zjada się w ostateczności. Samo w sobie oznaczało, że jedzący nie okazał się mężczyzną. Toteż do tego, co już czuł, -' • • doszło jeszcze poczucie upokorzenia. Ponieważ zaś jedzenie nic mu nie dało, zrezygnował z niego i wtedy poczuł się zagubiony. Myśliwi pociągali go i odrażali zarazem. Krzy- knął na cały głos: — Ludzie ryby! Dziewczyny złapią was w sieci! A ponieważ gniew łatwiej było znieść niż upokorzenie, rozmyślał o nich,; popatrując szyderczo na równinę. Na pewno zasadzą kwiat ognia i ułożą wokoło naszyjnik myśliwych. Ujrzał ich oczyma duszy z nagłą ostrością, która wyzwoliła nowy przypływ żalu. Zaczął jęczeć i wić się cały, jakby ten żal wywołał w nim fizyczny ból. Ale nie potrafił myśleć o niczym innym. Jego umysł raz ku nim zwrócony, żadną miarą nie chciał się przenieść gdzie indziej. Badał myślami ognisko, przypieczone kawałki mięsa, śmiechy i śpiewy. Widział, jak Rozwścieczony Lew uderza w bębenek, patrzył, jak Polujący Orzeł brzdąka na trzech strunach swego łuku. I widział też Szympansinę, fiukającego radośnie na kościanym fleciku. I właśnie poczucie, że był jednocześnie i tam, i tu — przyjemnie tam, a tu nieprzyjemnie — przekształciło ból w tak bezgraniczną rozpacz, że zawył pełnym głosem, a siedzący w pobliżu ptak zatrzepotał skrzydłami i zakwilił spłoszony. Przecież widział, jak śpiewają, słyszał ich śpiew. Na łów! Na łów! Na łów, na łów, na łów! Ten Szympansina, który był tu, odwrócił głowę w lewo i przeszukiwał wzrokiem przeciwległy skraj równiny, las, przedgórze, wypatrując iskierki ognia i smugi dymu. Sięgnął po flet, przyłożył go do ust, ale zaraz odrzucił z powrotem na ziemię. Cały świat pod Kobietą Nieba rozpływał się w wodzie, która zebrała się w jego oczach. Słyszał, jak Najstarszy z Najstarszych śpiewa głębokim, radosnym gło- sem,-a on, Szympansina, wtóruje mu na flecie. Wszyscy śpiewają, wszyscy klaszczą, wykrzykując słowa buńczucznej pieśni do Kobiety Nieba... Nie jesteś ani prosta, ani gorzka, ani nie leżysz na plecach jęcząca. O, białozada, wielkobrzucha kobieto nieba, Daj nam spokój! A potem znowu śpiewali... Na łów, Na łów, Na łów, na łów, na łów! Ra! Ra! Ra! Ra! Ra! Syci strawą oddawali się teraz snom i sobie nawzajem. Ważka, który tak niedawno był jeszcze chłopcem... Dojrzałe Jabłko, Piękny Ptak, Atakujący Słoń Padł Na Twarz Przed Antylopą... spokojna moc Najstarszego z Najstarszych... dwaj najstarsi, którzy nigdy się nie rozstawali... Szympansina, który był tu, wciąż jęczał i nowe łzy potoczyły się po jego twarzy. Szympansina, który był tam, wyciągnął rękę do Ważki, a Ważka odpowiedział mu • uśmiechem. Ale Rozwścieczony Lew chwycił pięknego chłopca za kostkę. Piękny Ptak podniósł się niezdarnie, zaczął przechadzać się krokiem Króla Szympansów, czym rozśmie- szył Najstarszego z Najstarszych. Szympansina tłukł pięścią o kolana. I naraz, jakby w jego głowie rozpętała się jakaś burza, jakby zadął potężny wicher, jakby wybuchnął słup ognia. Z samego dna przenikliwego bólu wyrwał się śpiew: — Jestem Lampart, Który Uderzył Łapą Wody! Był Lampartem nad Lampartami, wielkim i zwinnym, Lampartem ze światła księżyca i z ognia. Skradał się przez 1JO puszczę, poruszając końcem wyprężonego ogona, szczerząc kły i ciskając z oczu błyskawice. Wyłonił się z ciemności przed nimi, a oni zawyli ze strachu. Padli na kolana, błagali o litość, rzucili się do ucieczki. Tylko Ważka klęczał żałośnie, zbyt przestraszony, by uciekać. Znowu stał się chłopcem łagodnym, delikatnym i płochliwym. Lampart nad Lampar- tami wziął go w zęby, a Ważka wrzeszczał ze strachu. Odprowadzany pełnym przerażenia wzrokiem myśliwych ukrytych za drzewami, Lampart porwał chłopca w cie- mność... Atakujący Słoń był najpotężniejszym słoniem, jakiego kiedykolwiek widziano. Jego stado panowało nad ogromną połacią równiny. Uznawali jego władzę. Był Wodzem Słoni. Wśród samców wyglądał jak mężczyzna wśród chłopców, jak Najstarszy z Najstarszych wśród kobiet. Jego głowa górowała nad całym stadem, uszy dawały stadu cień. Potrafił wyrwać kłami największe drzewo. Kiedy zatrąbił, odpowia- dały mu góry, a wszystko inne milczało. Jego stopy siały postrach wśród wszelkiego stworzenia uzbrojonego w zęby i pazury. Nawet Lampart Nad Lampartami, Lampart z Łapą Wody, krył się na odgłos jego kroków na twardej ziemi. Atakujący Słoń szedł przed siebie, żeby oczyścić świat. Doszedł do skraju puszczy. Przedarł się przez konary i na widok tego, co ujrzał, cisnął z oczu płomienie. Oto myśliwi, mali ludzie; oto ci, którzy zabili — bo wzrok Atakującego • Słonia zatrzymał się na odrąbanych nogach jego samicy leżących przy ognisku. Zatrąbił, odpowiedziały mu góry, i ruszył, tratując pod sobą drzewa, miażdżąc głazy. Najstarszy z Najstarszych wydał okrzyk przerażenia i wspiął się na drzewo, lecz Atakujący Słoń wydarł drzewo z korzeniami i rzucił, wraz z Najstarszym, ponad górami. Potem zgniótł kolanami Pięknego Ptaka i Rozwścieczonego Lwa! Ważka leżał twarzą do ziemi, trząsł się i szlochał. Atakujący Słoń zostawił go. sobie na koniec. Przycisnął jeszcze swymi 111 dębowymi kolanami Świetlika i Rozjuszonego Nosorożca, jeszcze klęknął na ostatnim z myśliwych, na mężczyźnie ż blizną na nodze i z kościanym fletem w ręce! Z ust mężczyzny, buchnęła krew... Szympansina, który był tutaj, zerwał się na nogi i wrzasnął jak smagnięty wiązką kolczastych gałęzi. A potem spadał, spadał ciągle w dół, trąc i obijając się o głazy. Wczepiał się rękami w skałę i czuł, jak zdziera mu skórę. Wreszcie jego stopy znalazły oparcie i zatrzymał się z twarzą przyciśniętą bokiem do kamienia. Wokół niego i nad nim krążyło rozwrzeszczane ptactwo. Ptaki odlatywały jeden po drugim i w końcu został sam wśród skał, w ciszy i mlecznej poświacie. Oblizał pokaleczo- ne palce i obejrzał ciemną krew na kolanach. Niżej, w krzakach, leżał jego oszczep i kościany flet, które strącił jakimś mimowolnym ruchem. Zsunął się w dół, zatknął flet za pas, lewą dłonią chwycił oszczep. Czekał, rozglądając się, wodząc wzrokiem nad lasem i wyżyną. Kobieta Nieba siedziała na samym wierzchołku swojego drzewa. I nagle pojął, że jego towarzysze zostali gdzieś tam, odlegli i obojętni. Zrozumiał, że jest rzeczą zdaną na samą siebie, Szympansina, Który Jest Tu. Uczucie to wezbrało w jego brzuchu jakby był nim brzemienny i przebrało miarę. Podniósł głos i zawył, nie jak Człowiek Lampart, lecz jak pies. Nie obawiał się już niebezpieczeństwa, otrząsnął łzy z twarzy. Zawył raz jeszcze i jeszcze raz; skała przedrzeźniała go kamiennym pogłosem. Uderzył się pięścią w głowę i nic nie poczuł. I nawet ptaki przyjęły w końcu jego ból, nie komentując go ani skrzydłami, ani skrzekiem. Poruszyły się tylko nieznacznie w gniazdach na dźwięk psiego .'skowytu, któremu odpowiedziały skalne ściany. Wreszcie nie miał już siły wyć. Skomlał i skomlenie unosiło się na powierzchni bólu, który pozostał równie głęboki jak przedtem. A potem narodziło się coś zupełnie 112 nowego, uczucia ułożyły się w całkiem jasne posłanie. Dały mu poczucie wiedzy, pewność. Zaczął biec niezdarnie wzdłuż skalnej ściany: biegnąc skowyczał. — Ma! Ma! V Kobieta Nieba zsunęła się do połowy wysokości swojego drzewa, lecz jej silny blask nadal sprawiał, że należało do niej całe niebo, oprócz jednej zimnej plamy nad górami, w miejscu, gdzie kiedyś zaszło słońce. Szympansina zwolnił nieco. Biegł teraz truchtem, pojękując od czasu do czasu, przypominał sobie bowiem rzeczy, które go powstrzymały. Po pierwsze, kiedy Kobieta Nieba jest brzemienna, dzieci idą do szałasów i nie wychodzą aż do rana, podczas gdy dziewczęta i matki pochłonięte są jakimiś niepojętymi sprawami. Przypomniał sobie również, że nie ma matki, ponieważ umarła — oczywiście przypadkiem, jak to się często przydarza tym przerażającym, tajemniczym stworze- niom. Wcale się tym nie przejął, bo nie przejmował się nigdy. Teraz jednak poczuł jej brak, chociaż nie wiedział, jak mogłaby złagodzić jego ból. Nie miał też własnej kobiety, co było raczej niezwykłe, chociaż zdarzało się, a myśliwi, którzy nie mieli kobiet, uznawali to za pomyślność losu, jeżeli w ogóle o tym myśleli. Mimo to biegł właśnie w kierunku kobiet, bo w trudnej sytuacji, w jakiej się znalazł, coś ciągnęło go właśnie tam. A kiedy przyzwyczaił się do bólu na tyle, że odczuwał go jak rzecz nabytą, jak ranę, zaczął się mieć na baczności, niczym człowiek podchodzący do legowi- ska dzikiego zwierza. Ciągnął za sobą swój cień, a chroma stopa wcale mu nie przeszkadzała, co także było dość niezwykłe, ale miało swoją przyczynę, ^iegł bowiem u 113 podnóża skał, które wznosiły się warstwami od jeg.o lewej strony ku prawej. Pochyłość sprawiała, że prawa stopa opierała się wyżej, wbrew słabości. -I również dzięki temu biegł wciąż przed siebie w niewytłumaczalny sposób pchany ku miejscu, gdzie coraz mniej chciał się znaleźć. Dostrzegł w końcu obłok pary nad Gorącymi Źródłami. Zwolnił i zaczął iść skulony, znowu utykając. Zbliżał się do rzeki i do otwartej przestrzeni, gdzie zazwyczaj bawiły się dzieci. Wszędzie panował spokój i cisza. Podszedł bliżej, tak blisko, że słyszał plusk wody. W jednym z szałasów zakwiliło niemowlę, w innym zakaszlał starzec. Szympansina zatrzymał się, pochylił nad zbielałą ziemią i ciarki przebiegły mu przez skórę. Zwilżył wargi, powoli rozejrzał się dokoła, zatrzymał wzrok na drzewach otaczających Miejsce Kobiet i cofnął się. Zrobił kilka kroków z powrotem w kierunku bezpiecznej równiny i przystanął. Naraz, zupełnie bez powodu, przypomniał sobie Tę, Która Nadaje Imiona Kobietom i przeszedł go nowy dreszcz. Opary nad Gorącymi Źródłami wyglądały inaczej. Zmia- na nastąpiła jednak, zanim ją zauważył. Było w nich coś nowego już wtedy, gdy przebiegał otwartą przestrzeń, chociaż wówczas tego nie widział. Kobieta Nieba oświetlała i prześwietlała opary swym blaskiem, ponieważ oświetlała wszystko. A mimo to światło biło też z dołu, jakby poniżej płonęło ognisko, rozniecone, chociaż to niemożliwe, na wodzie. I od tej strony obłok miał barwę bladoróżową, jak od jakiegoś miejscowego zachodu słońca, tak nieznacznie różową, że oko nie było w stanie zatrzymać się na niej, bo dostrzegało ją jedynie przez ułamek sekundy, a potem musiało poczekać, aż różowość przypłynie ponownie. Teraz — jakby jego słuch podążył za wzrokiem między niecki — Szympansina usłyszał jakiś słaby odgłos, wysoki i złożony. Ale puścił go mimo uszu, ponieważ był równie nieprawdo- 114 podobny jak ognisko. Wysunął jedną nogę do tyłu i podniósł oszczep na wysokość ramienia. Ruszył naprzód krokiem myśliwego. Przełknął ślinę i rzucił się pod górę do pierwszej nie- cki, tam gdzie uwięzła biała Kobieta Nieba. Wspinał się bezgłoś- nie. Spotykał Kobietę Nieba, tańczącą w bieli w każdej kolejnej niecce. Biegł coraz szybciej od niecki do niecki, aż dotarł na otwarty plac przed Legowiskiem Lampartów. Wtedy oblało go różowe światło ogniska i jego twarz zadrżała. Skóra lamparta chroniąca wejście przed profanacją, leżała na kamieniu u jego stóp, a odgłos, który przed chwilą uznał za nieprawdopodobny, okazał się śmiechem kobiet. Skoczył do wejścia i włosy zjeżyły mu się na głowie, jakby stanął oko w oko z nosorożcem w rui. Ognisko płonęło na ziemi pośrodku pustej niecki, a wokół niego roiło się od kobiet — leżących, siedzących, rozpartych. W pierwszej chwili jego spojrzenie — spojrzenie, które objęło całą scenę jak blask błyskawicy — padło na dwie dziewczyny, jeszcze dzieci, trzymające oburącz czaszki lampartów przy ustach. Jazgot, piski, paplanina i krzyki wznosiły się nad ogniskiem huczniejsze niż płomienie. Na wprost niego, oparta o mniejszą, wewnętrzną nieckę, gdzie składano czaszki lampartów, stała Ta, Która Nadaje Imiona Kobietom, Nazywająca, Ta, Której Serce Pełne Jest Imion. W prawej ręce trzymała czaszkę. Trzymała ją za kły i z czaszki wyciekał płyn. Stała przechylona do tyłu, podpiera- jąc się lewą ręką. Śmiała się, a w jej oczach spoza splątanych włosów migotały języki ognia. Spostrzegła go i wy buchnęła jeszcze głośniejszym śmiechem. Podniosła czaszkę i kobie- cym ruchem cisnęła w jego stronę. Czaszka wyleciała z niecki ukosem i chybiła go o długość ludzkiego cienia. Szympansi- na krzyknął, po części z wściekłości, po części z przerażenia. — Nie! Ale teraz wszystkie twarze zwróciły się w jego stronę, 115 rozświetlone płomieniami, pobielone księżycową poświatą, twarze o roziskrzonych oczach, białych zębach błyszczących spoza potarganych włosów. Podniosła się nowa fala pisków, śmiechu, urywanych słów. — Mężczyzna! Mężczyzna! Zaczęły przepychać się jedna przez drugą, rozpryskując cuchnący płyn z czaszek na ognisko, które sypnęło iskrami, zasyczało, w końcu zgasło. Z wrzawy wyłoniły się twarze i ręce, które się w niego wczepiły. Próbował odstraszyć je oszczepem, ale szybko go opuścił, zachwiał się i rzucił do ucieczki. Znalazł się o krok od wrzącej wody i ledwo zdołał ją wyminąć. Zbiegł do następnej niecki, ale tam też zastał rozchichotane białe twarze, więc zawrócił. Wpadł w masę miękkich ciał i nie mógł się przez nią przebić. Otoczył go zgiełk i twarde ramiona, oplatające mocno jak rzemienie boli. Twarze skrzeczały do niego i do siebie nawzajem. Znikł gdzieś jego pas i przepaska, jakby postanowiły zniknąć z własnej woli. Przyginano go do ziemi, gdzie też czekało pełno miękkich ciał. Wykręcał od nich biodra z nienawiścią i przerażeniem, ale ich ręce były sprytne, bardzo sprytne i okrutne, bardzo przebiegłe. Usłyszał własny krzyk bólu wznoszący się wysoko, coraz wyżej ponad ogólną wrzawę. — Uuuuuuuu! Krzyk szybował w górę, odrywając się od bólu, który został w dole, między nogami, i kazał mu zesztywnieć pomiędzy miękkimi ciałami, w miękkiej wilgoci, najeżonej okrucieństwem zębów. Jedną połową ciała próbował uwol- nić się od tortury zębów i ciężaru przyciskających go do ziemi miękkich ramion; druga połowa wiła się w konwulsyj- nych drgawkach, jak zwierzę ranione w grzbiet. A potem on i jakaś ona weszli w to okropne miejsce, krzyknęli jednocześ- nie i drobne zęby spotkały się w jego uchu. Ale zęby mogły czekać także w środku, w tym mokrym miejscu, były tam na pewno, więc z chwilą gdy jedna połowa ciała wymusiła swoją 116 wolę, natychmiast szarpnął się ną.wolność. Wtedy uścisk ramion na moment zelżał, ale zaraz oplotły go nowe.. — Ja! Ja! Ja! . > Piski, śmiechy, bełkot i bezlitosna zręczność dłoni. — Uuuuuuuu! Nie było innego wyjścia jak tylko ulec raz jeszcze przymusowi wilgotnego ciała i przejść przez to miejsce pełne ciemności. A potem leżał, z hukiem w uszach, wśród białych kobiet rozciągniętych na kamieniach, między śmiejącymi się i czkającymi dziewczętami. Czuł krew cieknącą po szyi, czuł jej smak w ustach. Zewsząd otaczał go kobiecy zapach, oblepiał mu skórę, przesiąkła nim broda i zarost pod nosem. Usiłował podnieść się, ale wciąż przytrzymywano go za ramiona. Dostrzegł zbliżającą się do twarzy białą czaszkę lamparta, odwróconą tyłem. Wykręcił głowę od smrodliwej zawartości. Siłą przytknięto mu ją do ust, zacisnął więc zęby i wargi. Ale jakaś ręka przesunęła się nad jego czołem i dwoma palcami ścisnęła mu nos. Musiał otworzyć usta, łapiąc powietrze. Poprzez dzwonienie w uszach słyszał ich śmiech i wtedy wlano mu do gardła odrażający płyn. Przełknął, zakrztusił się i szarpnął w twardym uścisku ramion, ale płyn polał się znowu, więcej i jeszcze więcej, aż zabrakło mu tchu w piersiach i nagły skurcz płuc wyrzucił z niego fontannę cieczy, której już nie mógł pomieścić. Opadł plecami na skałę, zemdlony w uścisku ramion, wśród śmiechów, paplaniny, pocałunków, ugryzień i pieszczot. Czyjaś ręka wycierała mu twarz włosami. Zapadła cisza, jeśli nie liczyć dzwonienia w uszach. Odbiło mu się, podobnie jak przed chwilą dziewczynie, i otworzył oczy. Jakaś postać zbliżała się do niego spomiędzy skał, oświetlona z boku przez Kobietę Nieba. Szła kołyszą- cym się krokiem, szeleszcząc długą spódniczką z traw i muszelkami drżącymi na piersiach. Płynność kroku zakłóci- ło nieznaczne potknięcie,-ale postać nadal zbliżała się do 117 niego. Opadające włosy zakrywały połowę jej twarzy i wplątywały się w naszyjnik z muszelek. Śmiała się bezgłoś- nie, oczy miała ciemne, spojrzenie przejmujące do szpiku kości. Podeszła całkiem blisko, a przytrzymujące go Kobiety wciąż chichotały, jakby rozbawione żartem, który ma trwać bez końca. Osuwała się na kolana między jego stopami. Uklękła, ciągle uśmiechnięta, i podparłszy się lewą ręką pochyliła się nad nim. Jej włosy opadły na jego udo. Krzyknął: — Nie! • ." ! • • Chichot przeszedł we wrzaskliwy śmiech, ramiona wzmoc- niły uścisk. Jej prawa rę-ka wyskoczyła do przodu, jak wąż. — Uuuuuuuu! A kiedy już opadł z krzykiem na skałę między podtrzy- mujące go ramiona, coś się wydarzyło — i to wcale nie między jego nogami. Smrodliwy napój zagrzał się w jego brzucl. Szympansina czuł, jak promieniuje rosnącym ża- rem, który wybuchł nagłym jęzorem ognia sięgającym niemal do mózgu. Pojawiła się kolejna odwrócona tyłem lamparcia czaszka, przywarła do jego ust, ręka zacisnęła mu nos. Łykał raz za razem, potem znowu wyrzucił z siebie fontannę. Ogień raz jeszcze strzelił w górę, tym razem gorący płomień wypełnił całe wnętrze jego głowy. Raptem Szym- pansina uświadomił sobie, że nigdy dotąd nie dostrzegł, jak piękna jest Ta, Która Nadaje Imiona Kobietom, jak niezwy- kły i podniecający jest jej zapach, jak białe i młode jej ciało, jak zręczne i zniewalające jej dłonie. Kobiety zwalniały uścisk ramion wciąż śmiejąc się, i Szympansina usłyszał także własny śmiech wtórujący im, w miarę jak płomień obejmo- wał i rozpalał wszystkie jego członki od głowy w dół, i radośnie, podniecająco między udami. Ona też odsunęła się od niego, ale wtedy on, śmiejąc się, chwycił jej dłoń i przyciągnął z powrotem. Łagodnie uwolniła rękę, a potem 118 skinęła za siebie. Znowu pojawiła się czaszka. Potrząsnął głową, ona jednak nie przyjęła odmowy. Pochyliła nad nim gładką twarz o ogromnych oczach, zabulgotała śmiechem głębszym niż śmiech dziewcząt i powiedziała: — Pij, Lamparciku! Zabrzmiało to tak zabawnie i łagodnie, że nie mógł jej nie zadowolić. Przełknął więc raz i jeszcze raz, aż się w końcu zakrztusił. Śmieli się obydwoje, a potem wzięła go za rękę i pociągnęła za sobą. Szedł za nią rozpalony, a cały świat krążył wokół niego. Nawet kiedy zorientował się, dokąd go prowadzi, nie odczuł żadnego strachu. Miał wrażenie, że jakiś głęboki wąwóz oddzielał go od obawy przed Miejscem Kobiet. Zatoczyła się lekko na niego, a on w sposób zupełnie naturalny, objął ją w talii. Roześmiała się, i on pomyślał, że to zataczanie tak ją rozbawiło. Dotarli do zasłony ze skór przetykanej okropnymi muszlami. Krzyknął i uderzył w nie pięścią. Odchyliła zasłonę, a on przeszedł po omacku na drugą stronę. Weszła za nim i odwróciła go do siebie. Zbliżyła się, jej śmiech zaszemrał jak strumyk. Nie widział nic oprócz połyskliwej powierzchni rzeki i Tej, Która Nadaje Imiona Kobietom. Była młoda i bardzo piękna na tle wody. Przylgnęła do niego ciasno. Pocałowała go wargami i językiem, jej piersi dotknęły krwi na jego torsie. Kiedy się odsunęła, szukał ustami jej ust, ale na próżno. Rozglądał się za nią, ale dostrzegł jedynie dziwny kształt tuż nad brzegiem rzeki, skąd dochodził ten smrodliwy — może nie aż tak bardzo smrodliwy — zapach. Potem ujrzał tam nagle jej postać. Włożyła rękę do środka, podniosła ją, przytknęła coś do ust i przez chwilę stała tak, pijąc. Odsunęła to coś od ust i wrzuciła — takim samym kobiecym gestem jak przedtem — do rzeki. Obróciła się i chociaż jej twarz skryta była w mroku, wiedział, że ona szuka go wzrokiem. Jej ciało wygięło się wężowym ruchem od stóp do głów, a on, wciąż nie wi- dząc, poczuł jej miękkość, wilgotność i ciepło. -Dostrzegł 119 zarys spódniczki z traw opadającej wokół jej stóp. Przestą- piła ją, weszła w ciemność, znikła. Znowu rozglądał się wkoło. — Gdzie jesteś? Jej śmiech ponownie zaszemrał cicho jak strumyczek: woda podnosi się gładko, wzbiera, tańczy sobie dzień i noc, po czym wydaje przejrzysty strumień życia trawom i kwia- tom. — Tutaj. Ukląkł. Zanurzył twarz w kobiecym zapachu jej włosów i szyi. Jej ciepłe dłonie gładziły go po plecach i nie było żadnych zębów, tylko ciemna, pulsująca bliskość, w którą zapadał się powoli. Odpłynęły wszystkie myśli i ostatni cień lęku. Koniec był jak początek i zmieszał się łagodnie ze snem. VI Kobieta Nieba zsunęła się w dół, zabierając ze sobą blask, a zmarszczki na rzece rozbłysły teraz od przeciwnej strony. Wśród drzew okalających Miejsce Kobiet jakiś ptak uderzył w swoją stałą nutę. Odezwały się grzywacze i zwykłe gołębie skalne. Skoczyła ryba. Światło słońca spłynęło z drzew i musnęło skraj zasłony ze skór, opadło w dół, odbiło się od wypolerowanej powierzchni koślawej ławy, prześlizg- nęło się po różnych przedmiotach, wiązkach roślin, naczy- niach z kokosowych skorup i ze skóry. Sięgnęło ziemi i natknęło się na stopę z blizną. Odszukało drugą stopę, ogrzało całą nogę aż po udo. Po drugiej stronie skórzanej zasłony dzień trwał już na dobre. Wtedy promienie słońca dotknęły twarzy. Szympansina przewrócił się na bok, plecami do światła. Najpierw uświadomił sobie, że wynurza się z ciemności bez 120 sennych marzeń; potem, że obejmuje go lekki, nieznany ból, jakby zbyt długo leżał na słońcu. Obcość tych doznań kazała mu otworzyć oczy, zanim jeszcze cokolwiek sobie przypo- mniał. Kiedy zaś je otworzył, musiał także otworzyć usta. Ujrzał bowiem przed sobą plecy, ponad wszelką wątpliwość kobiece, bo okryte Rozlepianymi pasmami czarnych wło- sów. Poderwał się i poczuł nagłe szarpnięcie bólu w głowie. Rozejrzał się wkoło. Skoczył na równe nogi. Ta, Która Nadaje Imiona Kobietom mruknęła, powie- działa coś, przewróciła się na plecy. Usiadła i odgarnęła włosy. Nie była ani młoda, ani piękna. Jej twarz, całe ciało i włosy, splątane jak krzak dzikiej róży, pokrywał brudny kurz. Zamrugała oczami, przyłożyła rękę do czoła i wykrzy- wiła się. Otworzyła oczy i rozglądała się powoli. Szympansi- na cofnął się i wcisnął ręce między uda, kiedy jej oczy przesunęły się po nim. Zatrzymała wzrok na trójnogu ze zwisającą skórą i zamarła, jakby spostrzegła jadowitego węża. Oblizała wargi i wymamrotała: — No tak, stało się. Rzuciła mu spojrzenie tak nienawistne, że wstrząsnął nim dreszcz. — Ty naga małpo! Stał w bezruchu, niezdolny nawet do,lęku. Spuściła oczy, popatrzyła po sobie i nienawiść znikła z jej twarzy. Przygryz- ła wargę. — Obydwoje. Podniosła się i zeszła na brzeg rzeki. Nie kołysała się jak palma, nie poruszała ani z wdziękiem, ani z elegancją, lecz szła potykając się. Wzięła z ziemi skorupę, uklękła, zaczerpnęła wody i zaczęła pić długo i łapczywie. Potem polewała twarz i ciało tak długo, aż całe ociekało wodą. Szympansina przypomniał sobie wszystko. Nagłe poczu- cie spustoszenia przygięło go twarzą do ziemi. Nie był nawet w stanie płakać. 121 Nagle tuż obok ujrzał je} stopy i kraniec spódniczki. Odezwała się łagodnie: — No dobrze. Pomyślmy teraz, co dalej. Siadaj. Odwrócił się, usiadł na piętach, wciąż trzymając ręce między udami, i wymamrotał. — Gdzie moja przepaska...? Stopy oddaliły się. Jej głos dobiegł znad rzeki: — Skąd mam wiedzieć? Rozejrzał się czujnie na boki. Widział, jak sięgnęła w głąb skórzanego worka na trójnogu, wyciągnęła stamtąd skorupę orzecha i piła z niej. Poczuł zapach płynu i wykrzywił twarz w grymasie obrzydzenia. Nie znajdował w sobie żadnych słów, więc znowu wbił oczy w ziemię. Przez jakiś czas słyszał, jak krzątała się na brzegu, słyszał odgłosy nacierania, mycia, szelest włosów. Potem stopy wróciły do niego, obmyte z kurzu. Usłyszał chrzęst spódniczki, która rozpostarła się na ziemi, gdy kobieta klękała przed nim. — No co, nie spojrzysz na mnie? Podniósł wzrok. Znowu była Tą, Która Nadaje Imiona. Na jej wspaniałych piersiach bielały muszelki, a włosy już nie opadały na twarz w nieładzie. Jego oczy wezbrały łzami. Wydusił z siebie jedyne słowo, jakie potrafił wyłowić spo- śród udręczonych myśli: — Umrę. — Co takiego? Głupstwa pleciesz. Tylko kobiety umie- rają. Spuścił głowę. — Umrę. Poczuł jej dłoń na ramieniu. — Dzielny myśliwy miałby umierać? Możesz polec, owszem, polec chwalebnie. Ale umierać! Pomyśl, jak bardzo samotni czuliby się dzielni myśliwi, gdyby wierzyli, że umierają. Tego nie zniósłby żaden mężczyzna. Nieśmiało podniósł głowę. Uśmiechnęła się. Znowu była 122 młodsza. Miała młode oczy, które panowały nad całą jej twarzą. Z chaosu niepojętych tajemnic wyłoniła się jeszcze jedna — Ta, Która Nadaje Imiona Kobietom umie patrzeć na niego twarzą uśmiechniętą i smutną zarazem. Poklepała go po ramieniu i powiedziała tak, jak mówi się do dzieci. — No już, już. Już lepiej, prawda? Poczuł się nieco pewniej; i dlatego zakipiał w nim gniew. Otworzył już usta, żeby się odezwać, ale ona dostrzegła to i uprzedziła go. — Nie powinieneś na nas polować, kiedy Kobieta Nieba ma pełny brzuch. Nigdy nie wiadomo, jakie marzenia zechce wtedy na ciebie zesłać. Odezwał w nim się smutek dnia poprzedniego: — To nie moja wina... Odpędzili mnie od polowania. — Dlaczego? Fala smutku wezbrała. — Korzeń skręcony, gałąź skrzywiona! Atakujący Słoń upadł na twarz przed gazelą... Uniosła się z niecierpliwym gestem. — Masz chorą nogę. Wszyscy o tym wiedzą. — Upadłem i gazelą mnie przeskoczyła. Znowu przykucnęła. Zmarszczyła brwi i powiedziała z namysłem, jakby wcale nie było go obok. — Rozumiem. Powinieneś się znaleźć w rzece. Ale trudno cokolwiek przewidzieć, kiedy stopa nie jest skręco- na od razu przy urodzeniu... No dobrze już, dobrze, Lampar- cie. Podniosła się na kolana i spojrzała mu w oczy. — Nie wolno ci się bać. Przecież nie wpadłeś do rzeki. Popatrz! Rzeka jest tam, a ty tutaj. Wczorajszy smutek wezbrał w nim tak silnie, że przesło- nił i pochłonął wszystko inne. Szympansina odchylił głowę do tyłu, zawył i łzy trysnęły mu z oczu. 123 — Wołali na mnie Szympansina! Wtedy ona objęła go. Szlochał dalej w jej ramionach, a ona gładziła go po plecach. — No już, już — powtarzała. — Dobrze już, dobrze... I jej ramiona drżały. Łkanie powoli ustało. Ujęła w dłonie jego mokra, brodę i uniosła ją do góry. — Oni o tym zapomną — powiedziała. — Zobaczysz, mój mały Lamparcie. Mężczyźni potrafią wszystko zapo- mnieć. Zajmą się jakąś nową pieśnią, melodią albo powie- dzeniem. Znajdą jakiś nowy żart... będą go w kółko opowiadać... albo błyszczący kamyk, dziwny kwiat czy wspaniałą, nową rybę... i będą się nią chwalić. I ty też... też zapomnisz swój sen, prawda? — Sen? Jaki sen? — Wczorajszy, to całe nocne zamieszanie. Zesłała je Kobieta Nieba. Sen o Legowisku... Spuścił posępny wzrok. — Nie zapomnę. — Ależ tak, zapomnisz! Zerknął na nią ukradkiem i zaraz na powrót opuścił oczy. — Za dużo pieśni... za dużo liści w puszczy... za dużo słów jak pył... nigdy nie uwierzą... nigdy. Oni nie potrafią. — Przysunęła twarz bliżej i ciągnęła z przejęciem: — Posłuchaj Szym... Słuchaj, Atakujący Słoniu. Lam- party w to nie uwierzą. Sam przecież powiedziałeś. — No to co? — A ty, czyż.nie jesteś Lampartem? . 7=- Chyba jestem. — W takim razie — stwierdziła Ta, Która Nadaje Imiona Kobietom — ty też nie możesz w to uwierzyć. .Zamyślił się. Zapadło długie milczenie. Usiadła z podwiniętymi nogami, podpierając się dłonią, i 124 patrzyła w piasek. Palcem drugiej ręki kreśliła na nim jakieś znaki. — W każdym razie —" odezwała się w końcu — na twoim miejscu nie mówiłabym nikomu o tym śnie. Zwłaszcza Polującemu Orłowi i Świetlikowi. Bo widzisz, Polujący Orzeł i Wiśnia, Świetlik i Rybka... — Jak to? Wiśnia? I Rybka? Znowu zapadło milczenie. — No, tak — przerwała je. wreszcie. — Rozumiem. Z jego zmąconych myśli zaczął wyłaniać się coraz wyraźniejszy obraz. A więc to był sen. Dzięki niemu ujrzał naraz całe okrucieństwo Lampartów. — Klik. — Co takiego? — Klik. Moja noga tak klika. Podniósł na nią oczy, być może w oczekiwaniu na pocieszenie. Ale ona patrzyła w bok, na pełny worek zwisający z trójnogu. Znowu uśmiechnęła się krzywo. Wy- powiedziała słowa, które nic nie znaczyły: — A ja klikam w środku. Ale nie można przejrzeć myśli dziecka. Spojrzała na niego, potem na swoją dłoń rozpostartą na ziemi. — Kiedy będę miała dziecko... — A co ja mam z tym wspólnego? — Nic, zupełnie nic. Oczywiście, że nic. Kobieta Nieba robi to sama. Tylko że ja nie miałam dziecka, odkąd mojego Lamparta zabiło słońce. Dziwne, prawda? Więc teraz, kiedy... Próbował zrozumieć, o co jej chodzi. — Kiedy co? Wyprostowała się i przesunęła ręką po czole. — Bo widzisz, ja także miewam sny. Z tym, że one nic nie znaczą. Nic a nic. Co nam grozi? Kobieta Nieba jest... 125 Nie wiadomo, czym ona jest, i nie wiadomo, czym my jesteśmy, oprócz tego, że jesteśmy inne niż wszystko. Posłuchaj, Atakujący Słoniu... ten sen... twój sen... — Tak? Zauważył, że jej skóra zmienia kolor, że pokrywa się rumieńcem, nad piersiami, na szyi i na policzkach. — Kiedy cię tu przyprowadziłam, to nie... to nie było ci źle, co? Powiedz. Przypomniał sobie miejsce, gdzie nie było zębów, i ciemność, w której znikał lęk. — Nie, nie, nie. Silny rumieniec rozpalił jej policzki i znikł. — No bo... mógłbyś... to znaczy mógłbyś, Atakujący Słoniu... mógłbyś zostać moim Lampartem. Kiedy wrócisz z polowania, możesz przyjść do chaty i... oczywiście, jeżeli chcesz. Pomyślał o Lampartach, o tym, jak bali się Tej, Która Nadaje Imiona Kobietom. Przepełniająca go dotąd rozpacz ustąpiła nagle miejsca uczuciu bezgranicznej lekkości. Ode- zwał się burkliwie, żeby nie ujawnić nowego uniesienia: — Jeżeli ty chcesz... Rumieniec odpłynął z jej twarzy. Uklękła, pochyliła się do przodu i powiedziała z pełną godności powagą: — Atakujący Słoniu, możesz potrzeć ze mną nos. Gdzieś spoza skórzanej zasłony dobiegł dziewczęcy krzyk: — Palmo! Palmo! Ach, Palmo! Ta, Która Nadaje Imiona Kobietom poderwała się na nogi i szybko ruszyła na zewnątrz. — Nie wychodź! — Palmo! — O co chodzi? Co się stało? — Wracają, Palmo! Lamparty wracają! Co najmniej o jeden dzień za wcześnie. Och, Palmo!, Ta, Która Nadaje Imiona Kobietom stała w milczeniu, przyciskając dłonie do policzków. Spojrzała szybko na Szympansinę i natychmiast opuściła ręce. — Słuchaj, Płotko. Biegnij i powiedz dziewczynom. Trzeba wszystko dokładnie posprzątać... — Już sprzątamy! Ta, Która Nadaje Imiona Kobietom krzyknęła za nią raz jeszcze: — Pamiętaj, wszystko! Żeby nie było śladu. Szympansina zaczął kręcić się w kółko. Przeszukiwał ziemię. — Moja przepaska! Gdzie jest moja przepaska!? — Skąd mam wiedzieć! Chyba tam na górze, przy nieckach. — Ale ja przecież nie mogę... — Musisz... musisz iść. — Jak? Dokąd? — Och...! — Goły? — Zaczekaj. Zobaczę, gdzie oni są. Schyliła się pospiesznie między zasłonami, przemknęła pod drzewami i szybko wspięła się między niecki. Przepaska unosiła się na powierzchni pierwszego koryta. Wyłowiła ją, potem spojrzała w dół na dolinę, przesłaniając oczy dłonią. Lamparty były bliżej, niż mówiła Płotka. Jeżeli potrafiłaby dopuścić myśl, że jej słuch zachował dziewczęcą czujność, to mogłaby uwierzyć, że słyszy ich pieśń. W każdym razie widziała, jak idą jeden za drugim i jak co parę kroków podnoszą do góry swoje kije. Ra! Ra! Ra! — powiedziała do siebie z goryczą. — •Ra! Ra! Ra! Zmrużyła oczy w słońcu i dokładnie osłoniła je dłonią. 127 Zauważyła, że dwóch myśliwych niesie między sobą tyczkę. Z tyczki zwisał jakiś ciężar. Przez chwiłę szacowała wzro- kiem jego rozmiary i barwę... O niezmienna Kobieto Nieba! Jeszcze jeden lampart! Doprawdy, tego już za wiele! Zeszła szybko do Miejsca Kobiet i rzuciła mu przepaskę. — Włóż to i idź. — Dokąd? Jak? Zaczęła bić się pięściami po głowie. — Czy mało mam innych zmartwień? Idź stąd! Skocz do rzeki... przejdź na drugi brzeg, potem w górę, przez las... — No dobrze... idę już... idę... — I wybij sobie z głowy, że będę znosić mężczyznę, który pęta mi się tu pod nogami cały... Zanurzył się w rzece, trzymając przepaskę w ręce. Brodził przez płytką wodę, trzęsąc się cały. Obejrzał się i zobaczył ją obok trójnogu, ze skorupą orzecha przy ustach. Zaraz jednak musiał zająć się gęstwiną zarośli i zwisających gałęzi. Wyszedł z mułu na brzeg, zatrzymał się pod drzewami i ubrał. Kiedy już poczuł się bezpieczny, ruszył swobodnym krokiem przez las, aż dotarł do skał. Wyszedł nad osadę, z ukosa, obok oparów wiszących nad Gorącym Źródłem, i okrążył ją schodząc z drugiej strony. Widział już teraz Lampartów, którzy zbliżali się do placu idąc gęsiego; Dziewczęta i kobiety wybiegały tanecznie do przodu, obej- mowały swoich mężczyzn, przybierały ich kwiatami. Tań- czyły też dzieci, klaszcząc w dłonie i rzucając kwiaty: Mężczyźni śpiewali i wymachiwali oszczepami, a jakiś wiekowy Lampart wyszedł na próg chaty i wsparty na oszczepie kiwał głową i uśmiechał się bezzębnymi ustami; Ceremonia powitania nieomal przyćmiewała blask słońca. Szympansina ześlizgnął się ze zbocza, okrążył pochód, aż znalazł się w jego ogonie, tuż za Pięknym Ptakiem. Lamparci łap, przytwierdzony do żerdzi łapami, zwisał łbem na dół i ociekał krwią. Piękny Ptak odwrócił do tyłu uśmiechniętą twarz, dostrzegł Szympansinę i objął go ramieniem. — Gdzie się podziewał Atakujący Słoń? Odnaleźliśmy na nowo trop! Zabiliśmy twojego potężnego lamparta. Śpiewaliśmy nad ognistym kwiatem, ale zabrakło Atakują- cego Słonia i zabrakło fletu. Wszyscy, głośno płakali. Obejrzał się też Świetlik, który obejmował za szyję swoją dziewczynę. — Gdzie podziewa się Pieśń Wiatru? Pogrążyliśmy się w deszczowej chmurze! "; Ważka zbliżył się nieśmiało, podał Szympansinie rękę i wtedy Szympansina wybuchnął płaczem. Nagle zapadła cisza. Szympansina podniósł załzawione oczy i zobaczył to, na co wszyscy patrzyli. Od strony Miejsca Kobiet szła przez plac Ta, Która Nadaje Imiona Kobietom, Nazywająca, Ta, Której Serce Pełne Jest Imion. Kołysała się niczym palma. Białe muszelki szemrały z cicha na jej szyi, wokół kostek i przegubów rąk. Długie czarne włosy spływały gładko i skromnie na jej piersi, szeleściła spódniczką z traw.' Cofnęła jedną stopę i rozkrzyżowała ramiona, ugięła nogi w kolanach i pochyliła lekko głowę. Wyprostowała się i założyła ramiona na piersiach. Uśmiechnęła się ze słody- czą. — Witajcie, potężne Lamparty! Jestże-li zwinniejsze, bardziej groźne stado, potężniejsza duma? Witajże, mój Lamparcie, Atakujący Słoniu, który masz wstęp do mojej chaty, kiedy wola. Oszołomiony Szympansina usłyszał okrzyk i naraz cisnę- ły się wokół niego wszystkie Lamparty, obsypały mu twarz kwiaty, a Polujący Orzeł wycisnął na niej pocałunek. Kobieta przemówiła znowu: — Gdzie przebywałeś. Atakujący Słoniu? Noce były długie i samotne. Jego ciałem zawładnęła rozkosz bijąca od lędźwi. Wziął 5 — Bóg Skorpion 129 oszczep od Ważki, podniósł go w górę i tupnął w ziemię zdrową stopą. Z gardła wyrwała się pieśń: — Jestem Łapa Wodna! Jestem Raniony Lampart! Polujący Orzeł i Rozwścieczony Lew przyginali go ku ziemi. Ukląkł. Najstarszy z Najstarszych uniósł swój oszczep, a potem dotknął nim ramienia Szympansiny. Łapa Wodna! Raniony Lampart! Wstrząsnęło nim łkanie tak gwałtowne, że nawet kiedy podniósł się z klęczek, nie widział Tej, Która Nadaje Imiona Kobietom, chociaż słyszał jej głos. — Idźcie więc do swojej kryjówki, Lamparty. Zabierzcie ze sobą okrutną lamparcią siłę, a tymczasem my. Kobiety, będziemy drżeć z trwogi i zachwytu, pokornie przygotowu- jąc dla was ucztę z pożywnej zupy z termitów, suszonej ryby, korzeni, owoców i czystej zimnej wody. — Ra! Ra! Ra! Tak więc wszystko skończyło się szczęśliwie i wszystkie zmiany wyszły wszystkim na dobre. Góra wybuchła dopiero ponad sto tysięcy lat później i chociaż erupcja pochłonęła uzdrowisko powstałe wokół Gorących Źródeł, nie miało to większego znaczenia, ponieważ do tego czasu było już dość ludzi w wielu innych miejscach. l. DZIESIĄTY CUD ŚWIATA Kotara oddzielająca loggię od reszty willi nie była w stanie stłumić głosu eunucha. Jego wywody o namiętności brzmiały ze zrozumiałych względów bezosobowo, ale i bosko. Pieśń wiła się i wzbijała wysoko, uderzała w najwyż- sze tony, wyobrażając ogrom ludzkiej udręki, łamała się w kontrolowanym drżeniu i opadała w łagodnych synkopach dla złapania oddechu. Młodzieniec oparty o jedną z kolumn loggi przez cały czas rytmicznie kiwał głową. Marszczył czoło na tyle, na ile pozwalał mu młody wiek, a jego powieki nie były zaciśnięte, lecz opadłe, jakby stanowiły dlań męczący i nieznośny ciężar. Za jego plecami, w dole, rozciągał się ogród skąpany w blasku zachodzącego słońca. Mimo że postać młodzieńca tonęła w jaskrawej poświacie, równie bezosobowej jak głos eunucha, dało się zauważyć, że prezen- tuje się wspaniale: wysoki, rudowłosy i subtelny. Jego wargi zadrżały i wydobyło się spoza nich westchnienie. Starzec rozparty wygodnie obok sąsiedniej kolumny podniósł głowę znad papierów. — Tak, Mamiliusie? Mamilius drgnął pod togą, ale nie otworzył oczu. Starzec przyglądał mu się przez chwilę. Trudno było odczytać, co maluje się na jego twarzy, ponieważ blask słońca odbijający się od kamiennej posadzki oświetlał go od dołu, skracając nos i nadając ustom wyraz sztucznie łaskawy, który mógł kryć uśmiech pełen niepokoju. Starzec odezwał się nieco głośniej: 133 — Niech zaśpiewa raz jeszcze. Trzy dźwięki harfy: tonika, subdominanta i dominanta — fundamenty wszechświata. Głos wznosił się z nieobecną i beznamiętną pewnością, a słońce chyliło się ku zachodowi. Mamilius skrzywił się, starzec machnął lewą dłonią i głos urwał się, jakby go ktoś wyłączył. — No, powiedz wreszcie, o co chodzi? Mamilius otworzył oczy. Odwrócił głowę i spojrzał w dół, na ogrody, na porośnięte murawą i obrysowane cieniem cisów, cyprysów i jałowców płaszczyzny tarasów. Wreszcie jego apatyczny wzrok zatrzymał się na ostatniej płaszczyźnie — rozmigotanej powierzchni morza. — I tak nie zrozumiesz. Starzec skrzyżował na podnóżku obute w sandały stopy i odchylił się do tyłu. Złączył koniuszki palców obu dłoni i na jednym z palców błysnął pierścień z ametystem. Światło zachodzącego słońca zabarwiło jego togę bardziej okazale niż potrafili barwić Syryjczycy, a szeroki purpurowy jej skraj zdawał się być czarny. — Moim zadaniem jest rozumieć. Jestem w końcu twoim dziadkiem, mimo że nie pochodzisz z głównego pnia cesarskiego drzewa. Powiedz, o co chodzi? — O czas. Starzec z powagą pokiwał głową. — Czas przecieka nam przez palce jak woda. Ze zdumie- niem spostrzegamy, jak mało go zostało. Mamilius znowu zamknął oczy, ponownie zmarszczył czoło i oparty o kolumnę nadal poruszał głową z boku na bok. — Czas stoi w miejscu. Między jednym snem a drugim rozciąga się wieczność. Nie potrafię znieść długości życia. Starzec zamyślił się. Sięgnął ręką do kosza, stojącego po prawej stronie, wyjął jakiś papier, rzucił nań okiem i cisnął do kosza po lewej. Nie lada wysiłek wielu wprawnych rąk 134 złożył się na to, by cała jego postać tchnęła dostojeństwem niezwykłym nawet na tle tego ogrodu i nawet przy tym oświetleniu. Sztuka nadała mu wygląd doskonały, od czasz- ki lśniącej pod rzadkimi siwymi włosami, po wypielęgnowa- ne paznokcie nóg. — Miliony muszą żyć w przekonaniu, że wnuk Cesarza, nawet z nieprawego łoża, jest bezgranicznie szczęśliwy. — Wyczerpałem już źródła szczęśliwości. Cesarz wydał z siebie gwałtowny odgłos, który mógłby być wybuchem śmiechu, gdyby nie skończył się atakiem kaszlu i wytarciem nosa na sposób rzymski. Ponownie zajął się papierami. — Godzinę temu miałeś zamiar pomóc mi przy tych petycjach. — Owszem, dopóki nie zacząłem ich czytać. Czy cały świat potrafi już tylko zabiegać o łaski? Nad ogrodem przemknął słowik, przysiadł na ocienionej gałęzi cyprysa i zaklaskał niepewnie. — Więc napisz jakiś nowy wytworny wiersz. Najbar- dziej podobały mi się te, które miały być spisane na skorupce od jajka. Przemawiały do mnie jako do smakosza. — Dowiedziałem się, że ktoś to przede mną zrobił. Nie będę już pisał. Przez chwilę obaj milczeli, gotowi słuchać lamentu słowika, ale ten, jakby poczuł tremę przed zbyt dostojnym audytorium, zrezygnował i odfrunął. Mamilius poruszył fałdami swej togi. — Opłakiwać Itysa przez tyle lat. Cóż za żarliwy niedostatek inteligencji. — Popróbuj innych sztuk. — Deklamacja? Kulinaria? — Zbyt jesteś nieśmiały, by uprawiać pierwsze, a zbyt młody na drugie. 13$ — Sądziłem, że pochwalasz moje zainteresowanie kuch- nią. — Mówisz, Mamiliusie, o rzeczach, których nie pojmu- jesz. Smakoszostwo nie jest przyjemnością właściwą młodoś- ci, lecz jej przywołaniem. — Ojciec Swego Państwa raczy wyrażać się niejasno. A ja ciągle się nudzę. — Gdyby nie twoja cudowna szczerość, przepisałbym ci senes. — Wypróżnienia mam rozpaczliwie regularne. — Może więc kobieta? — Mam nadzieję, że jestem na to zbyt cywilizowany. Tym razem Cesarz nie mógł się już powstrzymać. Próbował opanować grymas twarzy, ale śmiech wstrząsnął , całym jego ciałem. Poddał się i zaniósł śmiechem tak, że aż łzy trysnęły mu z oczu. Twarz wnuka pociemniała, dorównu- jąc barwie zachodu, po czym ściemniała jeszcze bardziej. — Czyżbym był aż tak śmieszny? Cesarz otarł policzki. — Przepraszam. Zastanawiam się, czy potrafisz zrozu- mieć, że moja nieznośna słabość do ciebie bierze się właśnie z twojej... Mamiliusie, jesteś tak potwornie nowoczesny, że nie masz odwagi cieszyć się życiem w obawie, że mógłbyś wydać się staroświecki. Gdybyś mógł oglądać świat moimi pełnymi Smutku i blaknącymi oczami! — Kłopot w tym, dziadku, że nawet nie mam ochoty próbować. Nic nowego pod słońcem. Wszystko zostało już wynalezione, wszystko napisane. Czas się zatrzymał. Cesarz wrzucił następny papier do kosza. — Czy słyszałeś kiedyś o Chinach? — Nie. — Ja usłyszałem o Chinach po raz pierwszy jakieś dwadzieścia lat temu. Sądziłem, że to jakaś wyspa położona jeszcze dalej niż Indie. Od tamtej pory docierały do mnie 136 tylko skąpe informacje. Czy wiesz, Mamiliusie, że Chiny to cesarstwo większe od naszego? — Nonsens. Naturalna sprzeczność. — Ale mimo wszystko to prawda. Czasami doznaję oszałamiającego uczucia, że kulę ziemską podtrzymują dwie dłonie —jedna jasnobrązowa, a druga, zgodnie z tym, co mi wiadomo, jadowicie żółta. Być może człowiek stanie w końcu oko w oko ze swoim od dawna zagubionym bliźnia- kiem, tak jak w tej komedii. — Bajki podróżników. — Usiłuję cię przekonać, jak rozległe i ciekawe jest życie. — Sugerujesz, że powinienem podjąć wyprawę? — Morzem podróżować nie sposób, a lądem albo rzeką zajęłoby ci to co najmniej dziesięć lat, zakładając, że pozwoli- liby ci Arymatejczycy. Zostań zatem w domu i zabawiaj starca, któremu zaczyna dokuczać samotność. — Dziękuję za pozwolenie, bym został twym błaznem. — Mój chłopcze! — powiedział Cesarz z naciskiem. — Jedź zatem i daj się wciągnąć w jakąś porządną, krwawą bitwę. — Zostawiam to twemu oficjalnemu następcy. Postu- mus to zaciekły przeciwnik. Oddaję mu wszystkie bitwy. Poza tym, walka obniża cenę życia, ja zaś uważam, że życie jest wystarczająco tanie. — A więc Ojciec Swego Państwa nic już nie może zrobić dla swego wnuka. — Znudziło mnie dłubanie w nosie. Cesarz spojrzał na niego z uwagą większą niż na to zasługiwała ta wypowiedź. — Czyżbym postąpił nierozsądnie? Uważaj, Mamiliu- sie. Warunkiem naszej nadzwyczajnej przyjaźni jest to, że nie będziesz wkładał palca między drzwi. Dłub raczej w nosie. Chcę, byś żył długo, nawet gdybyś miał w końcu umrzeć z nudów. Nie próbuj być ambitny. 137 — Nie mam ambicji na punkcie władzy. — Nadal utrzymuj więc Postumusa w takim przekona- niu. Pozostaw mu rządzenie. On to bardzo lubi. Mamilius spojrzał w stronę kotary, postąpił krok na- przód i powiedział szeptem: — Ale przecież wolałbyś, żebym to ja dziedziczył po tobie purpurowy szlak na todze! Cesarz pochylił się i odpowiedział pospiesznie: — Gdyby usłyszeli to jego agenci, żaden z nas nie przeżyłby nawet roku. Nigdy więcej nie mów takich rzeczy. To rozkaz. Mamilius powrócił pod swoją kolumnę, a Cesarz wziął do ręki następny papier, obrócił go w kierunku światła zachodu i odrzucił na bok. Przez jakiś czas nie odzywali się. Słowik, upewniwszy się co do ciemności i odosobnienia, wrócił na gałąź cyprysa i podjął przerwaną pieśń. W końcu Cesarz odezwał się cicho: — Zejdź po schodach, przejdź przez trawnik, który tak ładnie wyścieła tę dolinkę, idź dalej obok sadzawki aż do tunelu w skale. Po stu krokach znajdziesz się na portowym nabrzeżu. — Przecież dobrze znam okolicę. — Kiedy tam dotrzesz, zobaczysz niewiele, ale powiedz sobie: Jest tutaj sto statków, tysiąc domostw i dziesięć tysięcy ludzi osłoniętych od morza dwoma liniami nabrzeży. Każdy z tych ludzi oddałby uszy za to, by być nieślubnym, ale ulubionym wnukiem Cesarza. — Składy, tawerny, burdele. Smoła, olej, ścieki, łajno i pot. — Nie lubisz ludzkości. — A ty? — Akceptuję ją. — Ja zaś jej unikam. — Musimy wymóc na Postumusie, by przydzielił ci jakieś namiestnictwo. Na przykład Egipt. — Wolałbym Grecję, jeżeli to konieczne. — Obawiam się, że Grecja jest już zarezerwowana — odparł Cesarz z żalem. — Sporządzono nawet listę oczekują- cych. — No to niech będzie Egipt. — Część Egiptu. Jeżeli się tam udasz, Mamiliusie, to jedynie dla własnego dobra. Po powrocie zastaniesz tu po mnie najwyżej garść prochu i parę pomników. Raduj się zatem, choćby po to, by pocieszyć starzejącego się urzędnika państwowego. — A czym może mnie uszczęśliwić Egipt? Nic nowego! Nic nowego nawet w Afryce. Cesarz rozwinął następny zwój papieru, rzucił nań okiem, uśmiechnął się najpierw bezgłośnie, a potem pozwolił sobie na głośny wybuch śmiechu. — A jednak mam tu dla ciebie coś nowego. Dwoje twoich przyszłych poddanych. Radzę ci ich przyjąć. Mamilius z obojętną miną wziął petycję z rąk Cesarza, stanął do niego tyłem i zaczął czytać w świetle zachodzącego słońca. Wypuścił koniec arkusza z palców i obejrzał się przez ramię z uśmiechem, gdy papier zwinął się w rulon. Odwrócił się, spojrzeli po sobie i roześmiali się obaj — Cesarz radośnie, odmłodniały i zachwycony, Mamilius także od- młodniały, ale w swym śmiechu niepewny. — On chyba chce zagrać z Cezarem w okręty. Śmiali się zatem pospołu, a nad ich głowami unosił się lament słowika. Cesarz uspokoił się pierwszy. Skinął w stronę kotary. Mamilius podszedł do niej, uchylił jedną połowę i przemówił chłodnym, oficjalnym tonem. — Cesarz przyjmie petentów Fanoklesa i Eufrozynę. Wrócił pod kolumnę i obaj kiwali teraz głowami, uśmie- chając się porozumiewawczo. Lecz łaski stawania przed obliczem Cesarza nie można było dostąpić tak łatwo, jakby był on tylko człowiekiem. Zza kotary wyłonił się tłusty sekretarz, przyklęknął na jedno kolano, na drugim zaś oparł tabliczki. Z przytupem i brzękiem wmaszerował na loggię żołnierz w pełnej zbroi. Stanął na baczność nieco z boku, za plecami Cesarza, obnażył miecz i trzymał go na wysokości twarzy, ostrzem do góry. Spoza kotary dobiegły jakieś szepty, po czym dwaj niewolnicy rozsunęli ją na dwie strony. Ktoś stuknął laską w kamienną posadzkę. — Cesarz zezwala wam zbliżyć się do niego. Przez otwór w kotarze wszedł mężczyzna, za nim kobieta z zawiniątkiem. Niewolnicy spuścili kotarę, a mężczyzna, być może oślepiony blaskiem słońca, zatrzymał się na moment, toteż mogli mu się dobrze przyjrzeć. Miał na sobie jasną tunikę i zarzucony na nią długi, zielony płaszcz. Jego ciemne włosy i broda były w nieładzie, potargane impetem, z jakim wchodził, albo jakimś zewnętrznym kaprysem pogody, która nie miała dostępu do samotni Cesarza. Płaszcz był wytarty, połatany i zakurzony. Nikt nie pielęgnował jego rąk i stóp. Twarz miał gruzłowatą i byle jaką; należało przyjąć, że jest to po prostu przednia strona głowy. Kobieta, która wsunęła się za nim, skuliła się w ciemnym kącie, jakby tam było jej właściwe miejsce. Przypominała kolumnę udrapowanej tkaniny, ponieważ głowę miała owi- niętą zasłoną, która kryła również połowę jej twarzy. Stanęła bokiem do mężczyzny, pochylając głowę nad trzymanym zawiniątkiem. Skraj jej długiej szaty podwinął się niezna- cznie, ukazując sandał i dziesięć centymetrów zgrabnej stopy. Żołnierz stojący za mieczem nie poruszył się: jedynie jego oczy pobiegły ukośnie w tamtą stronę w badawczym spojrzeniu, które z intuicyjną wprawą wynikającą z wielolet- niej praktyki szacowało, obmacywało, zdejmowało opako- wanie, by na podstawie kilku widocznych danych poddać ocenie ukrytą w środku kobietę. Dostrzegł dłoń częściowo ukrytą, zaokrąglony kształt kolana pod materią. Oczy żołnierza powróciły na swoje miejsce po obu stronach miecza. Wargi ściągnęły się i zaokrągliły. Gdyby przez nie dmuchnął w bardziej dogodnym miejscu i czasie, mógłby zagwizdać. Spodziewając się podobnej reakcji. Cesarz rzucił za siebie szybkie spojrzenie. Oczy żołnierza patrzyły na wprost. Wydawało się mało prawdopodobne, by kiedykolwiek chciały lub mogły się poruszyć. Cesarz przeniósł wzrok na Mamiliusa. Ten obserwował z ukosa badawczym spojrzeniem, które z intuicyjnym i bezgranicznym młodzieńczym optymizmem szacowało, obmacywało i zdejmowało opakowanie, by poddać ocenie ukrytą w środku kobietę. Cesarz uszczęśliwiony, rozparł się wygodnie. Brodaty mężczyzna odnalazł kobietę, wziął od niej pakunek, lecz rozglądał się w poszukiwaniu miejsca, gdzie mógłby go złożyć. Wzrokiem krótkowidza badał cesarski podnóżek. Cesarz kiwnął palcem na sekretarza. — Notuj. Patrzył na Mamiliusa dobrotliwie i triumfalnie. — Kamienie Pyrry, Stworzenie świata przez Jehowę, Czerwona Glinka z Toth... Zawsze mi się jednak wydawało, że jakiś bóg zastał człowieka na czworakach, wsadził mu kolano w krzyże i postawił pionowo. Na tym obrazie opierają swe przekonania sensualiści. Człowiek mądry po prostu o nim pamięta. Lecz Mamilius nie słuchał. Dzikus zdecydował się. Odwinął jakąś szmatę z pakun- ku, pochylił się i na posadzce między Cesarzem a Mamiliu- sem ustawił model okrętu. Okręt miał mniej więcej metr długości i pokraczny kształt. Cesarz przeniósł wzrok z modelu na mężczyznę. 141 — Ty jesteś Fanokles? — Fanokles, Cezarze, syn Mirona, Aleksandryjczyk. — Syn Mirona? Jesteś stróżem biblioteki. — Byłem, Cezarze... pomocnikiem... ale... Gwałtownym gestem wskazał łódź. Cesarz wciąż mu się przyglądał. — Chcesz zatem grać z Cezarem w okręty? Udało mu się powstrzymać wyraz rozbawienia na twarzy, ale nie potrafił stłumić tonu rozbawienia w głosie. Fanokles zrozpaczony zwrócił się do Mamiliusa, lecz ten był nadal zajęty, i to w sposób znacznie bardziej jawny niż przedtem. Nagle z ust Fanoklesa trysnął potok stów. — Same trudności, Cezarze, nic tylko trudności, od początku do końca. Mówiono, że trwonię czas, mówiono, że zajmuję się czarną magią, naśmiewano się ze mnie. Jestem biedny, Cezarze, i kiedy wydałem już ostatni grosz z pieniędzy ojca... zostawił mi pewną sumę, rozumiesz, Ceza- rze... niewiele... więc kiedy i to wydałem... co ja mam robić, Cezarze? Cesarz patrzył na niego bez słowa. Pojął, że Fanoklesa wcale nie oślepił blask zachodzącego słońca. Teraz gasnące resztki jasności wystarczyły, by zauważyć, że mężczyzna ma słaby wzrok. Wprawiało go to w rozdrażnienie, przez co jego twarz wyrażała zakłopotanie i złość, jakby tuż przed nią zawisło w powietrzu jakieś niewyczerpane źródło niepojętej zniewagi. — ... a ja wiedziałem, że gdybym tylko mógł się dostać do Cezara... Ale wszędzie piętrzyły się same przeszkody, coraz więcej przeszkód, drwiny, brak zrozumienia, złość, prześladowa- nia. — Ile zapłaciłeś za dzisiejszą audiencję? — Siedem sztuk złota. — Całkiem rozsądna suma. To nie Rzym. — Wszystko, co miałem. — Mamiliusie. Dopilnuj, by Fanokles nie poniósł strat wskutek tej wizyty. Mamiliusie! — Cezarze. Z dachu i z kątów loggi wysnuwały się cienie. Słowik wciąż śpiewał na gałęzi wysokiego cyprysa. Oczy Cesarza, podobnie jak przedtem oczy żołnierza, powędrowały w stronę kobiety z zasłoniętą twarzą, a potem, już inaczej niż oczy żołnierza, w kierunku Mamiliusa. — A twoja siostra? — Eufrozyna, Cezarze. Kobieta wolna i czysta. Cesarz pozwolił swej dłoni obrócić się wnętrzem do góry, a palcowi zgiąć się tak, że na jego kolanach spoczął wizerunek ręki w geście przyzywającym. Przyciągnięta tym przemożnym nakazem Eufrozyna wyłoniła się bezszelestnie ze swego kąta i stanęła przed nim. Fałdy jej sukni zmieniły ułożenie, zasłona na ustach drżała. Cesarz zerknął na Mamiliusa i powiedział sam do siebie: — Nic nowego pod słońcem. Przemówił do Eufrozyny: '— Pokaż nam swoją twarz, pani. Fanokles gwałtownie postąpił do przodu, ale drogę zagradzał mu model. Zatańczył nad nim, chroniąc go przed zniszczeniem. — Cezarze... — Musicie przywyknąć do naszych zachodnich obycza- jów. Skierował wzrok w dół, na palce wystające z sandałów, na kształtne kolano, i w górę, na niewiarygodne dłonie, zaciśnięte mocno na tkaninie szaty. Łagodnie pokiwał głową i w uspokajającym geście wyciągnął dłoń przybraną amety- stem. — Nieuprzejmość nie jest naszym zamiarem, pani. Skro- mność to właściwa ozdoba dziewictwa. Pozwól nam wszakże 143 ujrzeć chociaż twoje oczy, byśmy wiedzieli, do kogo mó- wimy. Osłonięta głowa odwróciła się ku bratu, lecz ten stał bezradnie, ze złożonymi rękami i otwartymi ustami. W końcu jedna jej dłoń zsunęła się poniżej piersi i wraz z nią zsunęła się zasłona, ukazując górną część twarzy. Eufrozyna spojrzała na Cesarza, po czym jej głowa opadła, jakby całe ciało było tylko łodygą maku, z trudem utrzymującą ciężar. Cesarz odpowiedział spojrzeniem, uśmiechem i zmar- szczeniem brwi. Nie odezwał się, lecz informacja o jego potrzebie, choć nie wypowiedziana, dotarła, gdzie trzeba. Rozsunęła się kotara i do loggi wkroczyły z powagą trzy kobiety. Wydawało się, że każda z nich trzyma w złożonych dłoniach podwójną porcję światła, które rozjaśniało ich twarze, a palcom nadawało różowej przezroczystości. Ce- sarz, nie odrywając oczu od Eufrozyny, ruchem palca rozstawiał bezimienne lampki. Jednej nakazał stanąć na prawo od Eufrozyny, nieco z przodu, drugiej zaś tuż za nią. tak że światło rozbiegło się i zaiskrzyło w jej włosach. Trzecią lampkę przysunął bliżej, bardzo blisko, kazał światłu unieść się, aż zatrzymało się przy jej lewej skroni, tak blisko, że jego ciepło poruszyło kosmyk włosów koło ucha. Teraz Cesarz zwrócił się do Mamiliusa, który milczał. Na jego obliczu malowało się zaskoczenie, jakby wyrwano go nagle z głębokiego snu. Gwałtownym ruchem Eufrozyna zasłoniła twarz. Wydawało się, że zgasła czwarta lampka. Miecz żołnierza drżał. Cesarz oparł się wygodnie w fotelu i przemówił do Fanoklesa. — Sprowadzasz nam tu dzisiaj dziesiąty cud świata. Pot spływał strumieniami po twarzy Fanoklesa. Z wyra- zem zaskoczenia i ulgi spojrzał na model okrętu. — Ale jeszcze nie wyjaśniłem, Cezarze... Cesarz machnął ręką. — Uspokój się. Nikt nie zamierza skrzywdzić ani ciebie, ani twej siostry. Mamiliusie, są naszymi gośćmi. Mamilius wypuścił powietrze z płuc i spojrzał na Cesa- rza. Zaczął niespokojnie kręcić głową na boki, jakby chciał się wyzwolić od niewidzialnych więzów. Tymczasem stwier- dzenie Cesarza uruchomiło nowy układ. Kobiety ustawiły się po obu stronach kotary, oświetlając wejście, którym wkroczyła uroczyście gospodyni domostwa, gotowa służyć jego obfitymi zasobami. Skłoniła głowę przed Cesarzem, przed Mamiliusem i przed Eufrozyną, ujęła ją za nadgarstek i wyprowadziła. Kotara opadła i loggia pogrążyła się w mroku, tylko w oddali świeciły latarnie rybackich łodzi, tańczących przy sieciach. Mamilius zbliżył się do Fanoklesa i odezwał się tonem, w którym nadal przebijała pamięć niedawnego zdławienia: — Jak brzmi jej głos? Jak ona mówi? — Odzywa się bardzo rzadko, panie. Nie pamiętam jej głosu. — Wznoszono świątynie dla mniej olśniewających oka- zów. — To moja siostra! Cesarz poruszył się w fotelu. — Skoro jesteś tak ubogi, Fanoklesie, to czy nigdy nie przyszło ci do głowy, że mógłbyś zrobić majątek na odpo- wiednim związku? Fanokles potoczył wkoło spłoszonym wzrokiem, jakby znalazł się w pułapce.' — Jaką kobietę każesz mi poślubić, Cezarze? W zapadłą po tych słowach ciszę wlała się kaskada słowiczego śpiewu. Ptak wywołał wieczorną gwiazdę, która roziskrzyła się na skrawku głębokiej niebieskości, ujęta czernią jałowców. Mamilius podjął pewniejszym głosem: — Czy ona ma jakieś ambicje, Fanoklesie? Cesarz zaśmiał się krótko. — Ambicją pięknej kobiety jest ona sama. — Ona jednak stanowi wystarczające uzasadnienie całej poezji. — Styl trąci z lekka Koryntem, Mamiliusie, ale proszę... mów dalej. — Jest uosobieniem epickiej prostoty. — Twoje wiekuiste znudzenie wystarczy do zapełnienia dwudziestu czterech tomów. — Nie śmiej się ze mnie. — Ależ ja się wcale nie śmieję. Sprawiłeś mi dużo radości. Powiedz nam, Fanoklesie... jak udało ci się zacho- wać tego feniksa? Fanokles brnął po omacku w podwójnych ciemnościach. — Cóż ja mam na to odpowiedzieć, Cezarze? To jest moja siostra. Jej uroda pojawiła się z dnia na dzień, że tak powiem. Umilkł, szukając słów. Wyrwały się z jego ust same. — Nie pojmuję cię, Cezarze. Nie pojmuję ludzi. Dlacze- go nie dają nam żyć w spokoju? Jakie znaczenie może mieć parzenie się jednostek wobec bezkresu rozciągającego się u naszych stóp oceanu związków wiekuistych, które trzeba badać albo potwierdzać? W ciemnościach usłyszeli wydobywający się z jego gardła odgłos, który mógł zwiastować przypływ torsji. Kiedy jednak odezwał się znowu, jego słowa zabrzmiały czysto i bez sensu zarazem. — Kamień wypuszczony z dłoni spada. Fotel Cesarza zaskrzypiał. — Mam nadzieję, że się dobrze rozumiemy. — Wszystkie substancje połączone są wzajemnie związ- kami wiecznej i niezmiennej natury. Człowiek, który je rozumie... na przykład ten czcigodny młodzieniec... — Mój wnuk, Mamilius. — Czy znasz dobrze prawo, panie? 146 — Jestem Rzymianinem. Mamilius poczuł powiew powietrza od rozkładanych ramion. Wytężył wzrok i rozróżnił w mroku zarys gestykulu- jącej postaci. — No właśnie! Poruszasz się zatem bez trudu w świecie prawa. Ja zaś poruszam się z łatwością w świecie substancji i mocy, ponieważ przypisuję wszechświatu inteligencję nie mniejszą od inteligencji prawnika. I podobnie jak ty, panie, znając prawo, możesz poradzić sobie ze mną, ponieważ ja go nie znam, tak ja potrafię radzić sobie z wszechświatem. — Chaotyczne — zauważył Cesarz — nielogiczne i niezmiernie pyszałkowate. Powiedz mi, Fanoklesie, czy kiedy mówisz w ten sposób, ludzie nie biorą cię za szaleńca? Nieprzytomne oblicze Fanoklesa wypłynęło z ciemności. Wyczuł bliskość modelu i starał się go ominąć. Coś pojawiło się nagle tuż przed jego twarzą: słabo połyskujące ostrze miecza. Wycofał się niezdarnie. Cesarz powtórzył swe ostatnie słowa, jakby ich wcześniej nie wymówił. — ... nie biorą cię za szaleńca? — Biorą, Cezarze. I dlatego... dlatego zerwałem z biblio- teką. — Rozumiem. — Czy jestem szalony? — Słuchajmy dalej. — Wszechświat jest maszyną. Mamilius poruszył się niespokojnie. — Jesteś czarownikiem? — To nie czary. — Twoja siostra jest żywym dowodem i uosobieniem czarów. — Wobec tego nie podlega prawom Natury. — Bardzo możliwe. Czy w twoim świecie istnieje w ogóle poezja? 147 Fanokles zwrócił się udręczonym tonem do Cesarza. — Tak, tak właśnie mówią, Cezarze. Poezja, magia, religia... Cesarz zaśmiał się. — Uważaj, Greku. Mówisz do Arcykapłana Jowisza. Fanokles wycelował cień palca w jego twarz. — Czy Cezar wierzy w to, co musi czynić Arcykapłan? — Na to pytanie wolę nie odpowiadać. — Czcigodny Mamiliusie, czy naprawdę wierzysz, że poza twoimi zwojami papierów istnieje jakaś irracjonalna i nieprzejrzana siła poezji? — Jakże nudne musisz pędzić życie! — Nudne? Zrobił pół kroku w stronę Cesarza, przypomniał sobie miecz i w porę się zatrzymał. — Moje życie to nieustanne zdumienie i zachwyt. Cesarz nie tracił cierpliwości. — W takim razie zwyczajny Cesarz nic nie może dla ciebie uczynić. Nawet Diogenes nie był w swojej beczce szczęśliwszy do ciebie. Pozostaje mi tylko usunąć się w cień. — A jednak jestem nędzarzem. Bez twojej pomocy umrę z głodu. Z twoją pomocą potrafię zmienić wszechświat. — Czy zmienisz go na lepsze? — To szaleniec, Cezarze. — Niech będzie, Mamiliusie. Z mojego doświadczenia wynika, Fanoklesie, że zmiany rzadko wychodzą na lepsze. Podejmuję cię wszakże przez wzgląd na moją... na twoją siostrę. Mów krótko: czego chcesz? Były trudności. Dziesiąty cud to jego okręt, a nie siostra; wprawdzie nie pojmuje ludzi, ale ten okręt uczyni Cesarza sławniejszym od Aleksandra. Mamilius przestał słuchać; mruczał coś pod nosem i wybijał rytm palcem. Cesarz nie odezwał się ani nie poruszył podczas przemo- wy Fanoklesa. Pozwolił jedynie, by wezbrała wokół niego fala chłodu i by rozprzestrzeniła się wyroku. W końcu, mimo całej swej niewrażliwości, Fanokles jednak przerwał. Odezwał się Mamilius. — „Milcząca wymowa piękna..." — Już gdzieś to słyszałem — przerwał Cesarz w zamyśle- niu — Bion. A może Meleager? Fanokles krzyknął. — Cezarze! — A tak. Twój model. Czego więc chcesz? — Każ przynieść światło. Jedna z kobiet wróciła uroczyście na loggię. — Jak nazywa się twój model? — Nie ma nazwy. — Okręt bez nazwy? Wymyśl coś, Mamiliusie. — Nie dbam o okręt. Amfitryta. Ziewnął szeroko. — Dziadku, jeżeli pozwolisz... Cesarz rozpromienił się. — Dopilnuj, by naszym gościom niczego nie zabrakło. Mamilius skoczył żywo ku kotarze. — Mamiliusie! — Tak, Cezarze? — Przykro mi, że tak bardzo się nudzisz... Mamilius przystanął. — Nudzę się? No tak, tak, istotnie. Dobrej nocy, Dziadku. Wszedł za kotarę swobodnym krokiem, z obojętną miną. Usłyszeli, jak przyspieszył kroku, gdy tylko znalazł się poza zasięgiem ich spojrzeń. Cesarz uśmiechnął się i spuścił wzrok na okręt. — To się zupełnie nie nadaje do żeglugi: płaskie dno, mały pokład, dziób jak w zbożowej barce. A co to za ornamenty? Czy mają jakieś znaczenie religijne? — Bynajmniej, Cezarze. 149 — Chcesz się zatem bawić ze mną w okręty? Gdyby nie twoja czarująca niewinność, powinienem cię ukarać 72. zuchwalstwo. — Mam dla ciebie aż trzy zabawki, Cezarze. To jest dopiero pierwsza. — To ja cię zabawiam. — Cezarze, czy widziałeś, jak woda gotuje się w naczy- niu? — Tak, widziałem. — Powstaje przy tym dużo pary, która ulatuje w powietrze. A co by się stało, gdyby naczynie było zamknięte? — Para by nie uleciała. — I rozerwałaby naczynie. Para posiada tytaniczną siłę. — Naprawdę? — zapytał Cesarz zaciekawiony. — Wi- działeś kiedyś rozrywające się naczynie? Fanokles opanował się z trudem. — Za Syrią żyje pewne dzikie plemię. Zamieszkuje krainę obfitującą w olej ziemny i łatwo palne opary. Kiedy pragną coś ugotować, wpuszczają te opary rurami do pieców, ustawionych obok ich domostw. Lud ten żywi się mięsem, które wymaga długiego gotowania. Wkładają je do naczynia i przykrywają drugim, odwróconym do góry dnem. Wtedy w środku powstaje ciśnienie, które przenika mięso, gotując je szybko i dokładnie. — I para nie rozrywa naczynia? — Na tym właśnie polega genialność tego urządzenia. Kiedy ciśnienie jest zbyt wysokie, podnosi górne naczynie i para wydostaje się na zewnątrz. Czy rozumiesz? Górne naczynie się podnosi... para potrafi podnieść ciężar, jakiemu nawet słoń nie podoła. Cesarz siedział wyprostowany, z pochyloną głową, zaci- skając dłonie na poręczach fotela. — I smak, Fanoklesie! Smak pozostaje! Cała cudowna intencja pożywności zostanie zachowana dzięki magii. Wstał i zaczął się przechadzać wzdłuż loggii. — Po raz pierwszy poznamy smak mięsa... — Ale... — Jeśli chodzi o mięso, zawsze byłem prymitywny. Stopa słonia i mamuta, wszystkie te wasze specjały, przypra- wy i maści są nic niewarte i pospolite. Mój wnuk nalegałby zapewne na zbadanie wszystkich możliwych wariantów w celu, że tak powiem, poszerzenia granic doświadczenia smakowego... — Natomiast mój okręt... — ... ale to przecież dziecinada. Spożywanie mięsa w stanie jego wspaniałej prostoty zapewni nam powrót do zatartych przez czas doznań młodości. Płonące drwa, zdro- wa ociężałość członków i, w miarę możności, poczucie ryzyka. A potem mocne czerwone wino... Zatrzymali się obaj twarzą w twarz, obaj z ustami otwartymi, chociaż z różnych powodów. — Fanoklesie, jesteśmy bliscy wielkiego odkrycia. Jak oni nazywają te dwa naczynia? — Szybkowar. — Ile czasu potrzebujesz, by go dla mnie zrobić? A może wystarczy, że przykryjemy jedno naczynie drugim... Stukał palcem jednej dłoni we wnętrze drugiej, spogląda- jąc z ukosa na ogród i wcale go nie widząc. — ... a może ryba? Albo dziczyzna? Chociaż nie, ryba lepsza. Z odrobiną odpowiednio łagodnego, nie narzucają- cego się białego wina, o którym da się całkowicie zapomnieć. Pstrąg? Turbot? A przy tym odpowiednio dopełniające, żeby czekało w pogotowiu... Zwrócił się z powrotem do Fanoklesa. — Mamy takie wino z Sycylii, ale nie pamiętam jego nazwy. — Cezarze! — Teraz musisz spożyć ze mną wieczerzę i ułożymy plan 151 działania. Tak. Jadam bardzo późno. Dopiero wtedy mam apetyt. — A mój okręt, Cezarze! — Amfitryta! Cesarz, gotowy do wyjścia, zatrzymał się niemal w pół kroku. — Dam ci wszystko, co zechcesz, Fanoklesie. Czego żądasz? — Co dzieje się z okrętem, kiedy ustaje wiatr? Cesarz odwrócił się ulegle. — Czeka się, aż nastanie. Dowódca wywołuje wiatr zaklęciami. Składa ofiary i tak dalej. — A jeżeli nie wierzy w boga wiatru? — Wówczas zapewne wiatr się nie pojawia. — A jeżeli wiatr ucichnie w chwili dla twoich okrętów wojennych krytycznej? — Wtedy niewolnicy chwytają za wiosła. — A kiedy się zmęczą? — Są bici. — A jeżeli są już tak wyczerpani, że bicie nic nie daje? — Wyrzuca się ich za burtę. Stosujesz, jak widzę, metodę sokratesową. Ręce Fanoklesa opadły w geście rezygnacji. Cesarz uśmiechnął się do niego pocieszająco. — Jesteś zmęczony i głodny. Nie obawiaj się ani o siebie, ani o swą siostrę. Staliście się oboje bardzo bliscy memu sercu, a siostrę twoją biorę pod osobistą kuratelę. — Nie o niej myślę. Cesarz zdziwił się. — Czego zatem chcesz? — Właśnie usiłuję powiedzieć. Chcę ci zbudować okręt wojenny na wzór Amfitryty. — Okręt wojenny to kosztowne przedsięwzięcie. Trud- najdelikatniejszego egipskiego płótna dodawał mu niekrę- pującej męskiej godności. Jeżeli przyspieszyło się kroku — co Mamili as właśnie zrobił całkiem rozmyślnie — płaszcz powiewał w powietrzu, sprawiając wrażenie szalonego pędu. Kusość rozciętej po bokach tuniki mogła się wydawać zbyt śmiała, lecz wynikała w końcu z wymogów mody. Gdybym się teraz na nią natknął, zastanawiał się, siedzącą między omszałymi Najadami, czy podniosłaby zasłonę z twarzy i przemówiła? Wypatrywał jej, schodząc po licznych stop- niach, ale nagrzane słońcem ogrody były bezludne. Kwadra- ty trawników ścieliły się aksamitnie, jak każe literacka konwencja, a przycięty deseń cisów wyglądał bardziej mart- wo niż rozstawione wśród nich posągi. Mamilius zaglądał do altan i zielników, krążył między grupkami Hamadriad, Faunów i Chłopców z brązu, odruchowo pozdrowił Hermy, otoczone gęstszymi zaroślami. Lecz cały kłopot w tym, że ona nie chciała przemówić i pojawiała się nad wyraz rzadko. Wiem już coś niecoś o miłości, myślał, i to nie tylko z lektur na ten temat. Miłość to dokuczliwe absorbujące uczucie, to świadomość, że skarb życia skupił się w jakimś niewielkim skrawku przestrzeni, gdziekolwiek by ona była. Domyślam się, że miłość zrodziła się w puszczy i wykarmiła przy lwiej piersi. Co ona o mnie myśli? Jak mówi? Czy jest zakochana? Oblała go fala gorąca, przyprawiając całe ciało o drżenie. To mi się nie podoba, stwierdził w duchu, nie wolno mi o niej myśleć. I wtedy oczyma wyobraźni ujrzał długą procesję przerażająco męskich kochanków. Dochodząc do obrośnię- tej liliami sadzawki przy skale u stóp ogrodu, szamotał się w kręgu wyobrażeń, niczym nurek wydobywający się z głębiny. — Chciałbym się znowu nudzić. Okazało się, że kapelusz wcale nie był taki doskonały. Granice jego prywatnej plamy cienia zamazywały się, i chociaż skwar przybierał na sile, błękit nieba nad morzem nie wyglądał tak czysto jak wczoraj. Nad horyzontem unosiła się ledwie widoczna mgiełka, która przesuwała się w stronę lądu. Odezwał się do sfatygowanego Satyra: — Będziemy mieli burzę z piorunami. Satyr szczerzył zęby w uśmiechu. On wiedział, w czym rzecz. Eufrozyna. Mamilius odskoczył w bok i ruszył w lewo, ku tunelowi, który przebijając niewielki cypel, prowadził w dół, do portu w sąsiedniej zatoczce. Żołnierz strzegący wejścia do tunelu stanął na baczność. Z powodu niezbyt zachęcającego wnętrza tunelu, a także trochę dlatego, że w rozmowach z żołnierzami zawsze doznawał przyjemnego poczucia wyższości, Mamilius zagadnął strażnika: — Dzień dobry. Wszystko w porządku? — Tak jest, panie. — Ilu was tu jest? — Dwudziestu pięciu, panie. Pięciu oficerów i dwudzie- stu zbrojnych, panie. — Gdzie kwaterujesz? Żołnierz szarpnął głową. — Po tamtej stronie tunelu, panie. Na tryremie, przy nabrzeżu. — Więc będę musiał przez nią przejść, żeby zwiedzić ten nowy okręt. — Tak jest, panie. — Trudno. Tu w cesarskim ogrodzie przyjemniej niż w porcie, co? Żołnierz namyślał się. — Spokojniej, panie. Dobrze takim, co lubią, żeby było cicho. — A ty wolisz swoją kwaterę w piekle? — Panie? Mamilius odwrócił się i zanurzył w ciemną otchłań tunelu wciąż mając w oczach zieleń i szczerzącego zęby Satyra. Wstrzymywał oddech jak mógł najdłużej, ponieważ tunel służył strażnikom nie tylko za przejście do, ogrodów. Zieleń rozstąpiła się przed pierwszym wejrzeniem w głąb piekieł. Każdy, z wyjątkiem cesarskiego wnuka w kusej i rozcię- tej po bokach tunice, uznałby piekło za miejsce ciekawe, a nawet pociągające. Port wbudowany został w niewielką zatokę w kształcie przeciętej na pół czarki. Wokół wspinały się składy i domy mieszkalne o ścianach malowanych jaskrawo na czerwono, żółto i biało. Wewnątrz, na dnie czarki, ciągnął się półokrąg nabrzeża, oblepiony różnego typu łodziami. Łodzie stały czasami w pięciu, nawet dziesię- ciu rzędach. Od strony morza wejścia do czarki broniły dwie linie nabrzeża, których końce niemal się ze sobą stykały. Wylot tunelu znajdował się u nasady bliższego nabrzeża. Wśród domów, składów, pomostów, na łodziach i nabrze- żach roiło się od ludzi. Z burt statków zwisali marynarze, niewolnicy i wyzwoleńcy; smarowali je smołą lub farbą; w górze, wśród olinowania, uwijali się chłopcy; pełno ludzi kręciło się na barkach i łódkach, a nagie portowe szczury wiosłowały wśród podskakujących na fali śmieci w pogoni za dryfującymi kawałkami drewna. W rozgrzanym powie- trzu portu drżały składy i domy, drżały strome zbocza i drżałoby pewnie niebo, gdyby były na nim chmury, które mogłyby ów ruch zdradzić. Dymy wydobywające się z kalfatarskich kotłów, z parujących rur, gdzie skręcano deski, z kadzi garkuchni i kuchni okrętowych, zasnuwały całą okolicę, rzucając wkoło setki brunatnych cieni. Wszystko zaś razem tonęło w blasku słońca, które płonęło na wodzie bezkształtną plamą w samym środku portu. Mamilius opuścił rondo słomkowego kapelusza i zasło- nił nos rogiem płaszcza. Przystanął na chwilę zatrwożony, ale jednocześnie zaspokojony w nieudawanym wstręcie do gwałtownego bezładu ludzkości. Poza tym wydawało mu się, że ma okazję, by wnieść własny wkład w mitologię piekieł. Piekło bowiem nie tylko cuchnęło i płonęło — piekło także ryczało. Wrzawa narastała wraz z gorącem i drżeniem, przechodziła w dudnienie, po którym ślizgały się pojedyncze krzyki, niczym szybujące mewy. Zostawiając port za sobą, skierował się na tę odnogę nabrzeża, gdzie miał coś do załatwienia. Sięgało ono do połowy szerokości portu, aż do wąskiego wejścia, odgrodzo- ne od strony morza murem na wysokość ramienia. Przycu- mowano doń trzy statki. Pierwszym, tuż obok Mamiliusa, po jego lewej ręce, była barka cesarska, głęboko zanurzona. Wioślarze spali na ławkach w pełnym słońcu. Przy podusz- kach tronu, pod ogromnym purpurowym baldachimem, krzątał się młody niewolnik. Przed barką kołysała się smukła tryrema z wciągniętymi do środka wiosłami. Na pokładzie uwijali się niewolnicy, ale było tam bardzo brudno z powodu przebiegającego w poprzek dwustronnego ruchu, ponieważ przy lewej burcie przycumowano pękatą i niezwykle szpetną Amfitrytę. Mamilius szedł najwolniej jak potrafił, by odwlec mo- ment, kiedy będzie musiał stawić czoło żarowi bijącemu z jej wnętrza. Zatrzymał się na chwilę przy drugim wynalazku Fanoklesa i przyglądał się z zainteresowaniem, gdyż widział to po raz pierwszy. Tormentum ustawiono pod murem i wymierzono w morze. Wbrew wszelkim zasadom sztuki wojskowej Fanokles odciągnął łańcuch służący za cięciwę i odwiódł kurek mechanizmu. Nawet młot, który miał wpro- wadzić kołek i zwolnić cięciwę, spoczywał obok w gotowoś- ci. W łożysku leżał trzon, a na jego przeciwległym krańcu lśniła baryłka, zakończona mosiężnym motylkiem. Z motyl- ka wystawało żelazne żądło. Całość nadawała się na piekiel- nego owada. Wystarczyło uderzyć w kołek, by trzon po- mknął w morze ku łodziom rybackim, niosąc im baryłkę z Cesarskim pozdrowieniem. Patrząc na machinę Mamilius wzdrygnął się, lecz zaraz ogarnął go śmiech na wspomnienie wyjaśnień Fanoklesa, który rozłożył w końcu ramiona z taką desperacją, jakby Cesarz był dzieckiem, po czym wypowiedział jedno jedyne zdanie, odmawiając dalszych wyjaśnień: — Trzymam pod kluczem błyskawicę i mogę ją uwolnić, kiedy tylko zechcę. Strażnik drzemiący za tormentum zorientował się, że przyłapano go na wykroczeniu i, próbując pokryć zmiesza- nie, zagadnął, jakby obaj z Mamiliusem znaleźli się nagle poza zasięgiem dyscypliny wojskowej. — Niezła zabawka, prawda panie? > Mamilius kiwnął głową w milczeniu. Strażnik przeniósł wzrok na falę gorących oparów wpełzających na mur nabrzeża. — Będzie chyba burza, panie. Mamilius wykonał znak odpędzający zło i ruszył po- śpiesznie dalej, wzdłuż nabrzeża. Na pokładzie tryremy nie było strażnika. Nikt też nie witał Mamiliusa na pomoście. Stanąwszy na pokładzie rozpoznał wreszcie źródło baso- wych pomruków przebijających przez portową wrzawę: to niewolnicy ze wszystkich statków ryczeli niczym dzikie bestie, wyrywające się do żeru czekającego na arenie. Milczeli jedynie ci, którzy z ponurą apatią pracowali na pokładzie. Mamilius przeszedł przez śródokręcie tryremy i spojrzał w dół na Amfitrytę. W porównaniu z nią tormentum wyglądało jak zabawka. Z obu jej boków wystawały największe na świecie koła, każde najeżone tuzinem łopatek. Ponad pokładem wił się łączący oba koła gruby żelazny wał, który Fanokles kazał powyginać w pokraczne kształty. Trzymały go cztery meta- lowe łapy, dwie pchające, dwie ciągnące. Łapy przechodziły w żelazne przedramiona i ramiona, wsunięte w mosiężne rękawy. Mamilius wiedział, że Fanokles nazywa te rękawy tłokami, i że kazał je odlać wokół kolumn alabastrowych, gdyż tylko w ten sposób mógł uzyskać ich bezsensownie dokładne wymiary. Kolumny były pierwotnie przeznaczone dla świątyni Gracji. Gracje przypomniały mu o Eufrozynie i Mamilius obró- cił się ku rufie. Między tłokami widniała rzecz najbardziej odrażająca. Talos, człowiek ze spiżu. Bezgłowa, połyskliwa kula, do połowy wpuszczona w pokład. Wyciągał przed siebie dwie pary ramion i ściskał pokraczną korbę. Między nim a korbą, w objęciach ramion, wznosił się mosiężny komin, wysoki jak maszt — oburzająca parodia Świętego Fallusa. Na statku przebywało niewielu ludzi. Jeden niewolnik wykonywał jakiś wysoce skomplikowany zabieg przy łopat- kach sterowych, w ładowni ktoś przerzucał węgiel. Wszędzie zalegał grubą warstwą pył węglowy — na pokładzie, na burtach i na łopatkach kół. Tylko tors Talosa wynurzał się spod pokładu czysty, dyszący parą i żarem, lśniący od oleju. Amfitryta służyła kiedyś jako zwykła barka zbożowa, którą ciągano w górę rzeki do Rzymu — nędzne pudło, cuchnące plewami i starym drewnem, wygodne i nieszkodliwe. Teraz została opętana: rozsiadł się w niej Talos. Obok, owad wycelował żądło ponad portowy mur. Wokół wrzało piekło. Z ładowni wysunęła się głowa Fanoklesa. Spojrzał na Mamiliusa. Pot zalewał mu oczy. Potrząsnął brodą i otarł twarz kawałkiem szmaty. — Jesteśmy już prawie gotowi. — Wiesz, że ma przyjść Cesarz? Fanokles przytaknął. Mamilius skrzywił się z niesma- kiem z powodu węglowego pyłu. — Nie poczyniłeś żadnych przygotowań na jego powita- nie? — Powiedział, że nie życzy sobie żadnych ceremonii. — Ale ta Amfitryta lepi się od brudu! Fanokles opuścił wzrok na pokład. 159 — Pył węglowy to bogactwo. Mamilius ostrożnie zstępował z pomostu. — Najgorętszy zaułek piekieł. Uderzyła go fala gorąca od kotła i natychmiast jego twarz zlała się potem. Fanokles patrzył przez chwilę na Talosa i podsunął Mamiliusowi szmatę. Był skłonny przy- znać mu rację. — Chyba cieplej niż zwykle. Mamilius ruchem dłoni odmówił przyjęcia szmaty i otarł mokrą twarz skrajem swego szykownego płaszcza. Stojąc teraz na wprost Talosa widział więcej szczegółów jego konstrukcji. Tuż nad poziomem pokładu, u nasady półkuli, dostrzegł garb otoczony sprężynami. Fanokles, podążając za jego wzrokiem, wyciągnął rękę i pstryknął palcami w mosiężne urządzenie, metal zadźwięczał i wypuścił kłąb" pary. Fanokles patrzył z namysłem na garb. — Widzisz to? Nazwałem to zaworem bezpieczeństwa. Otrzymali dokładne instrukcje... Ale rzemieślnik dodał jednak skrzydlatego Boreasza, który mimochodem muskał mosiężny garb stopą i wydymał policzki, by dmuchnąć pomyślnym wiatrem. Mamilius u- śmiechnął się z przymusem. — Bardzo ładne. Sprężyny napięły się, trysnęła para, Mamilius odskoczył w bok. Fanokles zatarł dłonie. — No, teraz wszystko gotowe. Zbliżył się do Mamiliusa na odległość zapachu potu. — Wyprowadziłem ją najpierw na środek portu, a potem na zatokę. Jest prosta w obsłudze i niezawodna jak gwiazdy. Odwracając wzrok, Mamilius znalazł się oko w oko z własnym krzywym odbiciem w błyszczącym korpusie Talo- sa. Poniżej ust i zaostrzonego nosa twarz rozmazywała się i bez względu na to, jak się poruszał, wodziła za nim 160 j i beznamiętnym, lecz bezlitosnym rybim spojrzeniem. Od kotła i dyszącego dymem komina bił żar nie do zniesie- nia. — Muszę się wydostać z tego... Schylając się pod powykręcanymi korbowodami prze- szedł na dziób. Powietrze było tutaj nieco chłodniejsze, więc zdjął swój słomkowy kapelusz i zaczął się nim wachlować. Fanokles podążył za nim. Stali opierając się plecami o poręcz nadburcia. Tuż za nimi, na pokładzie tryremy pracowali niewolnicy. — To jest diabelski statek. Fanokles skończył wycierać ręce i wyrzucił szmatę za burtę. Obrócili się, śledząc ją wzrokiem. Fanokles wskazał kciukiem w górę. — Nie diabelski, lecz pożyteczny. Wolałbyś robić to, co oni? Mamilius spojrzał w górę na niewolników. Skupili się wokół metalowego kołowrotu, którego podstawę zasłaniały burty tryremy. — Nie rozumiem. — Będą przesuwać nok rei na środek, żeby podnieść kołowrót do góry — całe dziesięć ton. Para zrobiłaby to za nich bez tego zamieszania i bez wysiłku. — Ja n,ie muszę podnosić kołowrotów. Nie jestem niewolnikiem. Przez jakiś czas milczeli, wspinając się na palce, by obejrzeć kołowrót. Było to rozłożyste ptaszysko z ołowiu i żelaza, wsparte pazurami na kamiennych blokach, żeby nie przebić pokładu. Wartością użytkową dorównywało innym wytworom Cesarstwa: służyło wyłącznie do zrzucenia na statek wroga w celu szybkiego zatopienia. Z tym, że ten sam impuls, który mosiężnemu zakończeniu baryłki nadał kształt motyla, na zaworze bezpieczeństwa zaś ustawił Borea- sza, wpłynął także na kształt kołowrotu, albowiem jego 6— Bóg Skorpion 161 wykonawcy zaznaczyli mu oczy i wymodelowali zgięcia łap. Przyrząd miał przez to wygląd urzędowy i niewolnicy spełniali przy nim posługę — czyszcząc pazury —jak gdyby było to coś więcej niż kawał metalu. Inni przesuwali ponad dwudziestometrowej długości reję, ustawiając wyciąg nad pierścieniem. , Mamilius odwrócił się i popatrzył wzdłuż pokładu Amfitryty. — Życie to niepojęty chaos, Fanoklesie. — Ja nadam mu porządek. — Tymczasem jednak przyczyniasz mi brudu. — Nie będzie żadnych niewolników, żadnego wojska. — A co masz przeciwko niewolnikom i wojsku? Równie dobrze mógłbyś powiedzieć: żadnego jedzenia, żadnego picia, kochania. Znowu zamilkli na chwilę, wsłuchując się w portową wrzawę i okrzyki rozkazów na tr^remie. — Opuszczajcie powoli. Dobra, tak trzymać! — Wieczorem Cesarz ma wypróbować twój szybkowar. Ten, który dla niego zrobiłeś. — Zapomni o nim, kiedy zobaczy Amfitrytę. Mrużąc oczy Mamilius spojrzał w słońce. Nie świeciło już tak jaskrawo, ale on nadal wachlował się kapeluszem. — Czcigodny Mamiliusie, powiedz, czy... czy wybaczył nam ten zaimprowizowany szybkowar? — Chyba tak. — Do tyłu! Jeszcze trochę! Naprzód! Raz, dwa — raz, dwa! — W końcu gdyby me ten eksperyment, nigdy bym nie wiedział, że potrzebny jest zawór bezpieczeństwa. - — Powiedział, że mamut na początek to przesada i że to moja wina. — A teraz? Wciąż cię wini? Mamilius zaprzeczył ruchem głowy. 162 — Ale żałuje trzech kucharzy i północnego skrzydła willi. Fanokles pokiwał spoconą głową. Zmarszczył czoło w grymasie skupienia. . — Czy sądzisz, że to właśnie miał na myśli, mówiąc „w miarę możności poczucie ryzyka"? Na pokład wyszedł niewolnik, który ładował do pieca. Przyglądali mu się leniwie. Przerzucił przez Btirtę wiadro uwiązane na linie, wyciągnął wodę i wylał ją na nagie ciało. Rozlała się po deskach pokładu, ciągnąc za sobą jęzory węglowego pyłu. Oblewał się tak brudną portową wodą kilka razy. Fanokles zawołał do niego: — Wyczyść pokład! Niewolnik dotknął mokrych włosów nad czołem. Wy- ciągnął kolejne wiadro i chlusnął wzdłuż pokładu, aż woda ochlapała im stopy. Poderwali się z okrzykami złości i właśnie wtedy rozległ się trzask pękającej liny. Pokład uciekł im spod nóg, Amfitryta szarpnęła się w bok i wydała głośny drewniany chrzęst, jakby przegryzła metalowymi zębami jedną z własnych belek. Z dna portu dobiegło głuche tąpnięcie i zaraz potem zwaliła się na nich z nieba potężna kaskada wody zmieszanej ze śmieciami, mułem, olejem i smołą. Fanokles rzucił się chwiejnie przed siebie, a Mamilius pochylił się pod naporem strumienia, zbyt zaskoczony, by zakląć. Woda przestała się lać z nieba, ale przetoczyła się przez pokład głęboką falą sięgającą do pasa. Talos wyrzucał z siebie kłęby pary jak okrzyki wściekłości. Następnie woda spłynęła, pokład się rozjaśnił, a zgiełk portowy osiągnął histeryczne natężenie. Mamilius zaczął w końcu ciskać przekleństwa spod kapelusza, który wyglądał jak krowi placek. Zatłuszczone ubranie kleiło się do ciała. Zamilkł, kiedy ujrzał miejsce, gdzie przed chwilą stali, rozmawiając. Kołowrót zniósł blisko dwadzieścia metrów nadburcia, zerwał deski i rozdarł pokład, ukazując najeżone drzazgami końce belek. Gruba lina zwisała z rei tryremy do wody, w której nadal burzył się cuchnący żółtawy muł. Na tryremie kotłowali się jacyś ludzie, wśród nich żołnierze, w ruch poszły rękojeści mieczy. Z plątaniny ciał wyrwał się czło- wiek. Zataczając się wypadł na nabrzeże, wyrwał z muru ob- luzowany kamień, przycisnął go mocno do siebie, przesadził mur i skoczył do wody. Szarpanina ustała. Dwaj straż- nicy cesarscy na chybił trafił rozdawali razy po głowach. Twarz Mamiliusa bladła powoli pod warstwą brudu. ,' — Pierwszy raz próbowano mnie zabić. |. Fanokles wpatrywał się w rozerwane nadburcie. Marnie lius zaczął się trząść. ;| — Przecież nie zrobiłem nikomu nic złego. . :| Kapitan tryremy zeskoczył sprężyście na pokład. 4 — Panie, doprawdy, brak mi słów. Wydawało się, że wrzask panujący w porcie nigdy nie ustanie. Mamilius czuł na sobie wzrok tysięcy oczu śledzą- cych go poprzez zwodniczy haft wody. Zatopił oszalałe spojrzenie w zbielałej przestrzeni. Nerwy miał napięte do granic wytrzymałości. Fanokles odezwał się bezsensownie żałosnym tonem. ,< — Zniszczyli ją. .;, — Przeklęty, przeklęty niech będzie twój nieczysty sta'« tek... & — Panie, niewolnik, który przeciął linę, skoczył d| wody i utopił się. Szukamy przywódcy spisku. Mamilius wrzasnął. — Oloito! Użycie literackiego słowa zadziałało jak wentyl bezpit czeństwa. Mamilius przestał drżeć. Zaczął natomiast łkać; Fanokles przysunął drżące ręce do twarzy i przyglądał im się,: jakby chciał z nich wyczytać coś ważnego, j — Wypadki są nieuniknione. Kilka dni temu o mało n| zostałem ugodzony deską. Ale wciąż jeszcze żyjemy. 164 — Kapitan zasalutował. ':— Za pozwoleniem, odmeldowuję się. Przeskoczył na pokład tryremy. Mamilius obrócił zapła- kaną twarz ku Fanoklesowi. — Dlaczego mam wrogów? Chcę umrzeć. I nagle wydało mu się, że nic nie jest bezpieczne ani pewne, prócz tajemnego piękna Eufrozyny. — Fanoklesie... oddaj mi swoją siostrę. Fanokles odjął ręce od twarzy. „-— Jesteśmy wolnymi ludźmi, panie. —' s— Ale ja chcę ją poślubić. Fanokles wykrzyknął ochryple. — Tego już za wiele! Najpierw deska, potem kołowrót... a teraz...! Mamilius pogrążał się w otchłań piekielną, białą jak mgła i ryczącą. Z nieba dobiegł pomruk grzmotu. .^r- Nie zniosę życia bez niej. Fanokles mamrotał coś, zapatrzony w Talosa. — Nawet nie widziałeś jej twarzy. Jesteś przecież wnu- kiem Cesarza. — On zrobi wszystko, co zechcę. Fanokles posłał mu z ukosa wściekłe spojrzenie. ,— Ile masz lat, panie? Osiemnaście, siedemnaście? — Jestem mężczyzną. Fanokles wykrzywił twarz w grymasie, który miał wyra- żać szyderstwo. — Owszem, formalnie. Mamilius zacisnął zęby. — Przepraszam za łzy. To był dla mnie wstrząs. Czknął głośno. — Wybaczasz mi? Fanokles przyglądał mu się badawczo. —- Czego jeszcze chcesz oprócz mojego przebaczenia? — Eufrozyny. 165 — Cezarze! ,—.Zostań tu przy mnie, Mamiliusie. Mam dla ciebie wiadomość. Przerwał i przez chwilę wsłuchiwał się z uwagą w portowy zgiełk. — Nie cieszę się zbyt wielką popularnością. Mamilius znowu zaczął się trząść. s — Ja też nie. Próbowali mnie zabić. Cesarz uśmiechnął się ponuro. — To nie byli niewolnicy, Mamiliusie. Otrzymałem raport z Ilirii. Na pokrytej mułem twarzy Mamiliusa pojawił się wyraz przerażenia. — Postumus? — Tak. Przerwał swoją kampanię. Zgromadził wojska w porcie i ściąga z wybrzeża wszystkie statki od tryrem po łodzie rybackie. .Mamilius zrobił gwałtowny i bezcelowy krok do przodu, przez co nieomal wpadł w ramiona Talosa. — Zmęczyły go szumne frazesy. Cesarz zbliżył się i delikatnie dotknął palcem zbrukanej tuniki wnuka. — Nie, Mamiliusie. Dowiedział się, że wnuk"Cesarza zaczyna interesować się statkami i bronią. Obawia się twoich wpływów i jest realistą. Być może nasza niefortunna rozmo- wa w loggii doszła do nieprzychylnych nam uszu. Nie mamy chwili do stracenia. Zwrócił się do Fanoklesa. — Będziesz musiał uczestniczyć w naszej naradzie. Jak prędko Amfitryta może dowieźć nas do Ilirii? — Dwukrotnie szybciej niż twoje tryremy, Cezarze. . — Popłyniemy razem, Mamiliusie. Ja, by go przekonać, żej wciąż jestem Cesarzem, a ty, by go przekonać, że Cesarzem być nie chcesz. — Ależ to będzie niebezpieczne! '• — Chcesz powiedzieć, że wolałbyś tu zostać i dać sobie*:, poderżnąć gardło? Wątpię, by Postumus pozwolił ci popeł- "i nić samobójstwo. — A co z tobą? — Dziękuję, Mamiliusie. Mimo rozlicznych trosk je- stem wzruszony. Zbierajmy się zatem. Fanokles przycisnął pięści do czoła. Cesarz skinął W stronę nabrzeża i niewolnicy zaczęli przechodzić przez tryremę z bagażami. Od strony rufy podbiegł drobny Syryjczyk. Powiedział szybko do Mamiliusa: — Panie, to niemożliwe, Cesarz nie będzie miał gdzie spać, zresztą spójrz na niebo! Nie było już widać błękitu. Słońce rozlało się w wielką jasną plamę, która niebawem zniknie. — ... jakże mam trzymać kurs, panie, kiedy nie widać nieba i nie ma wiatru? — To rozkaz. Dziadku, zejdźmy na brzeg, chociaż na krótko. — Dlaczego? — Ten statek jest brudny... — Ty też, Mamiliusie. I śmierdzisz. Syryjczyk przysunął się bokiem do Cesarza. — Jeżeli to rozkaz, Cezarze, zrobię wszystko, co w mojej mocy. Pozwól nam jednak najpierw wyprowadzić statek z portu. Możesz się nań przesiąść ze swojej barki, panie. — Niech tak będzie. Przeszli razem przez tryremę. Mamilius, odwracając twarz od kobiet, puścił się pędem do tunelu i zniknął w jego wnętrzu. Cesarz udał się na swoją barkę, przycumowaną obok tryremy, i rozsiadł się wygodnie pod baldachimem.. Dopiero wtedy zauważył jak szpetnie i niedorzecznie wyglą- da nowy statek. Pokręcił lekko głową. 168 — Jestem bardzo niechętnym innowatorem. Gromada niewolników znikała powoli w ładowni Amfi- tryty. Kilku członków załogi zajęło się cumami, a ci z tryremy odpychali Amfitrytę wiosłami, aż z wolna zaczęła się odsuwać. Jej cumy opadły z pluskiem na wodę i zostały wciągnięte na pokład. Siedząc w swym purpurowym cienią Cesarz widział, jak sternik natęża się nad wiosłami sterniczy- mi, by przysuwając rufę oddalić dziób od tryremy. Z mosiężnego brzucha nad piecem buchała bezustannie para. Cesarz ujrzał, jak Fanokles wychyla głowę z ładowni i daje znak sternikowi, by się zatrzymał. Starzec krzyknął coś we wnętrzności maszyny, para wystrzeliła w górę ze wzmożoną siłą i z sykiem, który przeciął powietrze jak lancet, po czym nagle znikła. W odpowiedzi z innych statków i z budynków wokół portu podniósł się chrapliwy ryk; Amfitryta wygląda- ła jak ogromna jaszczurka osaczona pośrodku areny. Cesarz wachlował się dłonią. — Zawsze byłem zdania, że reakcje motłochu są całko-, wicie do przewidzenia. Z wnętrza statku dobyło się głuche sieknięcie, zadźwię- czało żelazo i Talos poruszył wszystkimi czterema ramiona- mi naraz, dwoma w przód, dwoma w tył. Powoli zaczęły się obracać oba koła, lewe do tyłu, prawe do przodu. Zanurzyły się łopatki — chlap!, przerwa, chlap!, przerwa — wzbijając brudne bryzgi wody. Wynurzając się, rozpryskiwały ją wysoko w powietrze, i wrzucały na pokład. Cały statek ociekał teraz wodą i wydzielał nowe kłęby pary, tym razem z rozgrzanej powierzchni pieca i komina. Z ładowni dobiegł potężny jęk, Fanokles wyskoczył na pokład i stanął, spod „przymrużonych powiek oglądając potop, jakby nigdy przed- tem nie widział nic równie interesującego. Amfitryta tkwiła w miejscu, nie poruszała się do przodu, lecz obracała wokół własnej osi, tryskając wodą na wszystkie strony jak fontan- na. Fanokles znowu krzyknął coś w głąb luku, strzyknęła 170 para, łopatki kół zatrzymały się z chrzęstem, a statek ociekał wodą, jakby właśnie wynurzył się z dna portu. Amfitryta stała pośrodku portu, dysząc parą. Znów natarł na nią ryk setek ludzkich gardzieli. Nad wzgórzami otulonymi w gorące opary rozbłysło światło i zaraz potem przetoczył się huk grzmotu. Cesarz zrobił ukradkiem znak odpędzający nieszczęście. Błyskawica okazała się jednak dziełem boskim nie zwią- zanym z sytuacją. Kiedy bowiem osłonił oczy dłonią, spodziewając się ujrzeć jak Amfitryta ginie z ręki rozgniewa- nej Opatrzności, zauważył, że nie była ona jedynym zwiastu- nem nieszczęścia poruszającym się na powierzchni wody. W pewnej odległości od wejścia do portu, wśród oparów przemieszczających się nad murem nabrzeża, widać było zarys jakiejś bryły. Zanim zdążył ją rozpoznać, miał wraże- nie, że to wierzchołek skały albo urwisko. Ale skała wydłuża- ła się. Cesarz wygramolił się na brzeg, przeciął nabrzeże i wspiął się na schody przy portowym murze, gdzie siedziały kobiety. Oglądana z tego miejsca, skała nie kryła się już we mgle. Był to po prostu dziób wielkiego okrętu wojennego. Jego wnętrze dudniło miarowym biciem bębna. Okręt znajdował się nieco na lewo od wejścia do portu, ale już skręcał, by przeciąć na pół wąski pas wody między dwoma krańcami nabrzeża. Zbliżał się powoli, z żaglem zwiniętym na rei, z której zwisały kołowroty. Szczerzył uzbrojenie, lśnił stalą i mosiądzem na pokładzie. Sześciometrowe ostrze taranu cięło powierzchnię wody niczym rekin. Bęben uderzył nowym rytmem. Wiosła złożyły się do tyłu jak odnóża stonogi kierowane rozumnym impulsem. Okręt wślizgnął się w przesmyk wejścia i jego taran znalazł się w porcie. Bębny ponownie zmieniły rytm. Minąwszy przeszkodę w postaci krańców kei wiosła rozwijały się na nowo para za parą i cofały się, zagarniając pod siebie wodę. Na pokładzie rufowym Cesarz dostrzegł czerwono-złotą flagę, nad którą górował orzeł o mściwym wyglądzie. Cesarz oderwał się od muru i nie reagując na pytania kobiet wrócił pospiesznie do swojej barki w cień baldachimu. Z pokładu Amfitryty także zauważono okręt wojenny. Cesarz widział, jak Fanokles i kapitan gestykulują zawzięcie, po czym Fanokles skoczył do luku. Znikły strumienie pary i łopatki kół zaczęły się obracać. Kapitan rzucił się pędem wzdłuż pokładu, błysnęła stal i kotwica Amfitryty chlupnęła do wody. Ale bębny wybijały już inną komendę. Wiosła okrętu wojennego uniosły się w górę, zastygły jak rozpostar- te skrzydła i statek sunął do przodu resztkami rozpędu jak ogromny ptak, osiadający na wodzie. Ugodził dziobem w prawe koło Amfitryty i rozpruł je. Na ustawionych teraz poziomo wiosłach zaroiło się od mężczyzn wbiegających na jej pokład. Rozproszyli się, bijąc wokół rękojeściami mieczy i włóczni. Portowa wrzawa przerodziła się w rozgorączko- wany, entuzjastyczny wrzask. Fanoklesa i kapitana wciąg- nięto między wiosłami na pokład okrętu wojennego, wiosła znowu ruszyły i dziób statku wysunął się z rozprutego koła Amfitryty, która zaczęła powoli obracać kołami, kręcąc się wokół kotwicy. Wiosła z prawej burty okrętu skoczyły do przodu, wiosła z lewej do tyłu i okręt przesunął się wzdłuż nabrzeża do miejsca, gdzie cumowała tryrema i gdzie znajdował się Cesarz. Cesarz siedział przygryzając dolną wargę. Poza obrębem portu pojawiło się teraz więcej ruchomych skał; podchodziły nowe okręty wojenne, hamując i tłocząc się przy wejściu. Kolejna błyskawica rozdarła niebo, a zaraz potem zagrzmia- ło, lecz tym razem Cesarz nie zareagował. Na nabrzeżu tuż obok barki stał Mamilius w pozie człowieka, którego zaskoczono w chwili szalonego pośpiechu. Cesarz, spoj- rzawszy w jego kierunku, zamarł także. Mamilius miał na sobie zbroję. Jej napierśnik mienił się blaskiem bijącym od licznej i wielce alegorycznej gromady herosów i centaurów. Z tyłu opadał do samej ziemi szkarłat- ny płaszcz. Czerwona skóra pochwy miecza harmonizowała z czerwoną skórą wysokich butów, sięgających do kolan. Napierśnik odpowiadał swą materią i złożonością mosiężne- mu hełmowi, który Mamilius trzymał pod lewą pachą. Cesarz przymknął oczy i odezwał się słabym głosem. — Oblubieniec Bellony. Mamilius jakby lekko się zachwiał. Poczerwieniał. — Pomyślałem, że... że skoro udajemy się do armii... Cesarz przypatrywał się szczegółom ubioru. — Widzę, że padły już i Troja, i Kartagina. Rumieniec na zlanej potem twarzy Mamiliusa na prze- mian pojawiał się i znikał. — Czy wiesz, czyje to okręty? — Ja przecież... Cesarz podparł czoło dłonią. — W obecnej sytuacji pokrewieństwo po kądzieli da- wałoby znacznie mniejsze podstawy do fałszywych domy- słów. Mamilius przez cały czas odgradzał płaszczem twarz od siedzących nie opodal kobiet. Dostrzegł złoto-szkarłatną flagę łopoczącą na okręcie wojennym, który podpływał właśnie do tryremy ustawiając się taranem wzdłuż jej burty. Rumieniec na dobre opuścił oblicze Mamiliusa. — Co teraz zrobimy? — Nie mamy już czasu, by cokolwiek robić. Możesz najwyżej włożyć hełm. — Boli mnie od niego głowa. — Zostaje nam tylko dyplomacja — powiedział Cesarz. — On ma wojsko, spójrz na nich! My natomiast posiadamy inteligencję. Będzie tu gorąco, jeżeli nie zdołamy załagodzić sprawy. — A co ze mną? — Generalnie rzecz biorąc uważam, że byłbyś bezpie- czniejszy w Chinach. Wsparłszy się na ramieniu Mamiliusa, Cesarz zszedł na brzeg. Ruszył nabrzeżem ku okrętowi wojennemu, Mamilius tuż za nim. Skłębiony tłum spłynął z tryremy i wylewał się na nabrzeże, całkowicie blokując przejście. Cisnęli się tam jeńcy — wśród nich skamlący, nikczemny Syryjczyk — niewolnicy, Fanokles z większym niż kiedykolwiek obłę- dem w krótkowzrocznych oczach i żołnierze, zdecydowa- nie zbyt wielu żołnierzy. Dźwigali ogromne tłumoki i tor- by i wyglądali jak przybywający na jakąś ogromną wyprzedaż. Ich torsy były ozdobione czerwono-żółtymi szarfami. Mimo obładowania ciężkim łupem stawali na baczność na widok purpurowego szlaku na białej todze. Cesarz zatrzymał się przy pomoście i czekał. Z tyłu, przy portowym murze kuliły się kobiety, przerażone, z zasłonięty- mi twarzami, jak chór Trojanek. Na okręcie ktoś zadął w potężną trąbę, rozległ się szczęk oręża i zasalutowano flagą. Trapem schodziła energicznie wysoka, ogorzała postać w lśniącej zbroi. — Witaj w domu, Postumusie — powiedział Cesarz, uśmiechając się. — Oszczędziłeś nam kłopotu, bo właśnie wybieraliśmy się do ciebie. 3. GROM Z RĘKI JOWISZA Postumus zatrzymał się. Jego złoto-szkarłatny pióropusz powiewał pół metra nad głową Cesarza, a szeroka, przystoj- na, ciemnooliwkowa twarz przybrała przebiegły wyraz. — Gdzie ukryłeś swoje wojska? Cesarz uniósł brwi. — Kilku strażników przebywa jak zwykle w ogrodzie, a kilku innych zapewne pilnuje tunelu. Podróżujesz z liczną świtą, Postumusie. Postumus obrócił się w bok i rzucił swoim oficerom krótkie polecenie. Oddział obładowanych legionistów usta- wił się w dwuszeregu wzdłuż nabrzeża odcinając Cesarzowi możliwość ucieczki. Kobiety uderzyły w lament, który przeszedł w jednostajne wycie. Cesarz udał, że niczego nie zauważa, i pociągnął Postumusa w stronę barki. Amjitryta krążyła wolno wokół swojej kotwicy. Postumus stanął. — Wróciłem, jak widzę, w samą porę. Niebo znowu zagrzmiało. Cesarz obejrzał się za siebie na tłum żołnierzy stłoczonych przy końcu nabrzeża. — Co najmniej setka, jeśli się nie mylę. Czy to ma być Cesarskie Powitanie? Postumus parsknął. — Możesz to i tak nazwać. Niebawem do portu wejdą nowe okręty i będzie ich dosyć, byśmy się zgodzili we wszystkich sprawach natury państwowej. Ale, ale, cóż za niezwykle szczęśliwy zbieg okoliczności sprawia, że spoty- kam was obu na nabrzeżu? , Mamilius odchrząknął i odezwał się głosem bardzo niepewnym. — Mylisz się, Postumusie. — Mamilius w zbroi? — To tylko tak, na pokaz. Ja wcale nie chcę być Cesarzem. — Ach tak! Postumus zrobił krok w jego stronę i Mamilius odsko- czył, potykając się o własny płaszcz. Postumus wycelował palcem w jego twarz. — Ty możesz nie chcieć. Ale on, gotów jest przerzucić most nad Adriatykiem, byle tylko, sprawić ci przyjemność. Twarz Cesarza zaróżowiła się lekko. — Nigdy nie zabiegałeś o moje względy, Postumusie, toteż nigdy nie odczuwałeś ich braku. Jeżeli nawet byłem na tyle naiwny, by sądzić, iż mogę cieszyć się Mamiliusem, nie wywołując większego skandalu, to mam jednak dość ro- zumu, by wiedzieć, że właśnie ty jesteś jedynym człowiekiem, który może rządzić Imperium, bez względu na to, jak nikłą darzę cię sympatią. — Moje informacje świadczą o czymś wręcz przeciw- nym. — Mógłbyś przynajmniej powstrzymać się od publi- cznego omawiania różnic w naszych poglądach. Postumus nie zareagował, lecz wydobył zza napierśnika złożony kawałek papieru. „Do: Postumusa, itd., Następcy Tronu, itd., Od: C III Na nabrzeżu przy tunelu buduje się lub przebudowuje okręty i broń. Cesarz oraz Mamilius wykazują szczególne zainteresowanie statkiem zwanym Amfitryta, niegdyś barką zbożową, oraz tormentum (stanowisko VII), które umie- szczono na nabrzeżu i wymierzono w morze. Prowadzą także zakrojone na szeroką skalę doświadczenia nad zatru- waniem żywności. Czcigodny Mamilius wydaje się być w stanie dużego podniecenia i niepokoju..." — Postumusie... przysięgam... Postumus tylko nieznacznie podniósł głos. — „JProwadzi zaszyfrowaną korespondencję z Cesarzem i innymi pod pozorem pisania poezji..." Mamilius spłonął rumieńcem. — Zostaw w spokoju moją poezję! — „Jak dotąd nie udało się rozszyfrować kodu. Zadanie przydzielono XLVI; okazuje się, że kod składa się z cytatów 176 z Moschusa, Erinny, Mimnerusa i innych, niezidentyfikowa- nych źródeł. Badania w toku." Łzy wściekłości trysnęły z oczu Mamiliusa. — Ty brudna świnio! — To było zbędne okrucieństwo, Postumusie. Postumus wepchnął papier za napierśnik. — Koniec zabawy w ciuciubabkę, Cezarze. Nadszedł czas regencji. — On przecież nie chce być Cesarzem. Postumus zmierzył Mamiliusa ironicznym spojrzeniem. — I nie będzie. Mamiliusowa zbroja zaczęła ledwo dosłyszalnie grzecho- tać. Cesarz położył dłoń na ramieniu Postumusa. — Jeżeli tak bardzo niepokoi cię ten statek i tormentum, mogę ci dostarczyć racjonalnego wyjaśnienia. Bądźmy szczerzy, Postumusie. Zwrócił się do oficerów podniesionym tonem. — Przyprowadzić tu Greka. Postumus skinął głową w milczeniu. Fanokles stanął przed nimi, masując przeguby dłoni. — Oto człowiek, który stanowi sedno sprawy. — Czcigodny Postumusie... ja zmieniam kształfświata. — On ma taki dziwaczny sposób wyrażania się, Postu- musie. — Nie będzie już niewolników, tylko węgiel i żelazo. Połączą się ze sobą najdalsze krańce świata. Postumus zaśmiał się, ale jego śmiech nikogo nie rozba- wił. — I ludzie będą fruwać. Skinął na oficerów. — Pułkowniku... dlaczego okręty nie wchodzą do por- tu? — Z powodu złej widoczności, panie. 7 Bóg Skorpion 177 — Do licha z widocznością. Dajcie im sygnał albo poślijcie tam kogoś. Zwrócił się z powrotem do Fanoklesa. — A ten bajeczny okręt... Fanokles rozłożył ramiona; — Będzie się poruszać szybciej niż jakikolwiek inny. Cywilizacja zasadza się na komunikacji. — Zmarszczył brwi poszukując słów mniej skomplikowanych. — Czcigodny Postumusie! Jesteś żołnierzem. Z czym masz największe trudności? — Nie mam żadnych trudności. — A gdybyś miał? — Chciałbym wszędzie docierać pierwszy. — Widzisz więc. Nawet wojna zależy od transportu. Pomyśl, jak wiele wysiłku kosztowało Kserksesa zdobycie Grecji. Przy pomocy Amfitryty mógłby przepłynąć Morze Egejskie w ciągu jednego dnia i to pod wiatr. Mamilius pospieszył z pomocą, szczękając zębami. — Pomyśl o pierwszym Cezarze, o Aleksandrze, o Ramzesach... Fanokles przekrzywił głowę i rozłożył ręce, jakby wyjaś- nienie było wystarczająco oczywiste. — Sam widzisz, panie. Transport. Cesarz kiwał głową w zamyśleniu. — Powinno się go w miarę możności utrudniać. Znowu zagrzmiało. Postumus zbliżył się do tormentum, kobiety odsunęły się przerażone. Port znowu wzbierał rykiem. — A to? — W tej baryłce muszę zamykać piorun. Piorun wylatu- je, jeśli to żądło w coś ugodzi. Wtedy w ziemi powstaje płonąca dziura. Cesarz powtórzył znak odpędzający nieszczęście. — A po co jest ten mosiężny motylek u nasady żądła? 178 — To jest bezpiecznik. Motylek odskakuje, kiedy barył- ka przemierzy powien dystans. W przeciwnym razie baryłka wybuchłaby przy odpalaniu tormentum. — Czy to mogłoby zrobić płonącą dziurę w murach miasta? — Tak, Cezarze. — A w szeregach armii? — Gdyby baryłka była odpowiedniej wielkości. Postumus przyglądał się Fanoklesowi badawczo. — I tylko tę jedną zrobiłeś? — Tak, panie. — Nie wiem jeszcze, czy ściąć cię od razu, czy też użyć do innych celów. — ... Ściąć mnie? Nagle ryk panujący w porcie osiągnął takie natężenie, że nie sposób go już było ignorować. Odwrócili głowy wszyscy czterej. Chodziło o Amfitrytę, zorientowali się natychmiast. Obracała się wokół swej kotwicy tak długo, aż jej ostentacyj- na ekscentryczność stała się nie do zniesienia dla patrzących. Ze statków i łodzi zaczęli wyskakiwać nadzy mężczyźni i morze zaroiło się dziesiątkami ramion. Fanokles krzyknął. — Co oni...?! Postumus powiedział szybko do pułkownika: — Wojsko ma wysiadać na tym nabrzeżu. Cesarz wraz z towarzyszącymi mu osobami zechcą tu pozostać. Dopilnuj, by wszystkie jego życzenia zostały spełnione. Zrozumia- no? — Tak jest, panie. Postumus ruszył biegiem w stronę barki, ale Cesarz. zawołał za nim: — Dokonam tymczasem przeglądu tych dzielnych chłopców, którzy się już zebrali. 179 ^?0^^ -^.coteo-- "•tto^y^a8•n•ai'.» ^o' A»/&' 0":"": ^W Pa-iaw. ^SS^ESS^s ^e pływacy • ceza^. """"wał ,„ s ^ t'10""' ^ch„„ n;g e^* óf' w ^^^s^s^ ^^^^S^cS^^^^ ^^^'^s^ ^^ssss^ss -"s^^'^^'-^6'^ -S5S:^^- - ^y sądzisz S zar2e' ^by.. ^B^^s&s ^SS:-?^-..^^^ 180 — Rozkaz: dołączyć do przeglądu w dwuszeregu! — I orkiestra — dodał Cesarz. — Gdzieś tu chyba widziałem orkiestrę. Co ty na to, Pułkowniku? — Do portu wpływał już czwarty okręt wojenny. Mosiężny kocioł Amfitryty spowijały dymy i płomienie. Jej koła obracały się coraz szybciej, a lina kotwiczna napięła się. Usłyszeli dziki krzyk Postumusa: — Do tyłu, przeklęci, do tyłu! Piszczałki, buciny, tuby. Mosiężne tuby lituusów owinię- te wokół pasa i wysunięte szerokim dzwonem nad ramię. Bębny, kotły, basy. Złoto i purpura. Szyk paradny rozwijał się od krańca nabrzeża frontem do tryremy. Orkiestra zajęła miejsce pomiędzy dwuszere- giem a tormentum. Kobiety załamywały ręce. Amfitryta wciąż się kręciła, wyrzucając w niebo języki ognia i kłęby dymu. Czwarty okręt wojenny próbował okrążyć ją i pozostałe dwa statki. Tymczasem do portu wpływał już piąty. — Orkiestra! Amfitryta przyspieszyła, naciągnęła .linę kotwiczną o kilka metrów i zatoczyła szerszy krąg, zawadzając o dwa sczepione ze sobą statki. Ich olinowanie stanęło w płomie- niach. Postumus rzucał się jak opętany. — Do kołowrotów! Amfitryta wyszarpnęła kilka następnych metrów liny. Promień sięgał już cesarskiej barki, która weszła jej w drogę wyjątkowo bezceremonialnie. Zaczęła się kręcić razem z rzygającą ogniem Amfitryta i krzyczącym Postumusem. Zagrała orkiestra. — Rozewrzemy szyki, co, Pułkowniku? Pułkownik zadrżał. — Nie ma miejsca, Cezarze. Wejdą prosto między tryremę i nabrzeże. ' : — W takim razie — stwierdził Cesarz — muszą podnieść swoje bagaże i łupy, bo inaczej nie przejdę między szeregami. Orkiestra rozpoczęła marsz między oddziałem i tormen- tum: dziesięć kroków w przód, dziesięć w tył. Wyglądali wspaniale. Wspaniali żołnierze, wspaniali żeglarze na pokła- dach swoich wspaniałych okrętów. Kobiety czuły, że męż- czyźni są wspaniali, i chociaż wiedziały, że zagraża im niebezpieczeństwo ze strony Generała Postumusa, nie żało- wały tego widoku. Torsy prężyły się, falowały piersi, drżały łydki. Mamilius włożył hełm. Cesarz przystanął przy pierwszym żołnierzu w lewym szeregu. — Od jak dawna służysz już w armii, przyjacielu? Lina kotwiczna przepaliła się i pękła. Amfitryta szerokim łukiem wypadła z okręgu, potrąciła jedną z łodzi kupieckich zacumowanych przy składach i natychmiast wszystkie są- siednie łodzie stanęły w płomieniach. — Kołowrót? Spuścić kołowrót! Nagle wszystkich ludzi, którzy przebywali jeszcze na stat- kach, opętała jedna myśl: wydostać się z portu. Płonący okręt przesunął się rufą do krańca nabrzeża, gdzie bijący od niego żar zmieszał paradne szyki. Na wodzie poza zasięgiem niszczycielskiego łuku Amfitryty przepychały się statki i łodzie różnych typów i rozmiarów, pragnąc wyrwać się na bezpieczne morze ukryte w oparach gorąca. Nad tym wszystkim przetoczył się grzmot, rzucając jaskrawy blask na wzgórza. A orkiestra grała dalej. . — A gdzie zdobyłeś tę bliznę? Od włóczni? Czy od butelki, co? Legioniści stali sztywno na baczność pod ciężarem trzydziestu kilogramów mosiądzu, bagaży, łupów i potwor- nego skwaru. Pułkownik tak intensywnie obserwował krop- lę potu formującą się na czubku nosa, że musiał zrobić zeza. Cesarz zagadywał kolejno wszystkich żołnierzy pierwszego szeregu. :; 182 Na środku portu kręciła się gmatwanina okrętów wojen- nych, które Amfitryta raz po raz dźgała swym dziobem. Kapitan jednego z nich oddawał honory Postumusowi. W tym właśnie momencie przepaliła się lina, albo być może ktoś, w napadzie ślepego posłuszeństwa, spuścił kołowrót, w każdym razie w miejscu, gdzie stał kapitan, na pokładzie rufówki, rozwarła się gwiaździsta, czarna dziura. Kapitan zniknął razem ze swoim okrętem. — Ile masz wzrostu? Lubisz służbę w armii? A skąd ten ślad? Od procy? Chyba od procy, co, Pułkowniku? Nie przyjmuj nowej tarczy od kwatermistrza, przyjacielu. Po- wiedz mu, że to rozkaz Cesarza. Ile masz dzieci? Nie masz dzieci? W takim razie należy ci się urlop. Załatwimy to zaraz po przeglądzie. Słowo urlop rozniosło się po szeregach.- Legioniści prężyli się, by wytrwać, ale ten i ów już się chwiał. Cesarz wciąż przesuwał się z okrutnym namaszczeniem. — Zdaje się, że brałeś udział w dziewiętnastej kampanii? Grecja, co? Jak to, nie dostałeś jeszcze awansu? Przypilnuj tego, proszę, Pułkowniku. Drugi okręt wojenny próbował przecisnąć się do morza przez rój drobnych łódek. Tymczasem Amfitryta parła w kierunku wyjścia z portu w pogoni za cesarską barką. — Trzeba coś zrobić z tym czyrakiem, człowieku. No, to jest mężczyzna, co się zowie. Uważaj, żebyś się nie przedźwi- gał. Trzy toboły, nie do wiary! Jak się nazywasz? Nagle z mosiężnym łoskotem otwarła się przed Cesarzem pusta przestrzeń. Legionista zemdlał. — Tak, Pułkowniku, trzeba im teraz załatwić jakiś urlop, skoro Następca przywiódł ich szczęśliwie do domu przed oblicze Ojca. — Cezarze... — A gdzież to straciłeś oko, przyjacielu? Pilnuj drugie- go! . , , :. : ..7 •....•; . •• ,- • • ..... . 183 ^ejny foskot s;0"posluc^ tete^-c^ Źrenice P„,l, ., pow""" S^ ^ epulk0^^^ ^ z^^^. '^TS0^'00^^^— ^^s^y^ ^ wot- -s%g^w^ ^ ^'"tbyfs,.^ . • czybyss0 w'- Se^.^^^-nTeT"10'6--^ "onym n, ';."; nTOŚC" ^""ie^S0''"'11 na "'TO °°.topote^' poc1 '-"•^ten,. S,:,:6;*""..- _ •F '-' "n równie? da^ tak0 2::^ ^ "Po^en. . ^ . . 0^ ^ . ^ ^^^one ,o' p:^0^ tS4 z ^y^mnością. Spojrzenie Cesarza zalśniło nie tylko z powodu potu i dymu. — Panie! Cezarze! Okrzyk padł z ust Pułkownika. Jego miecz drżał, a żyły na szyi nabrzmiały jak pędy bluszczu. Cesarz uśmiechnął się ze spokojem i zawrócił, by przejść między szeregami. Przeciskając się pod ciężkimi tobołami, w gęstym powietrzu, między rzędami wybałuszonych oczu, czuł się jak w dusznym tunelu, w którego ścianach otwierały się na szczęście liczne otwory wentylacyjne, tam gdzie wyborowi ludzie Postumusa walili się na wznak, pokonani paradą. Za Cesarzem wił się cienki sznurek postaci — Pułkownik, Mamilius, Fanokles. W panicznym zgiełku miasta i portu rozlegał się miarowy mosiężny łoskot padających legionistów. Poza obrębem portu okręty wojenne zanurzały się w gorące opary, a wszystkie mniejsze statki próbowały dostać się z powrotem do środka. Amfitryta poruszała się wolniej. Wprawdzie w miarę wzrastania temperatury wokół kotła szarpała się do przodu między obracającymi się kołami, ale łopatki wzbijały obfite strumienie wody, które tłumiły ogień i zwalniały ruch statku. W serii błazeńskich podrygów Amfitryta znaczyła skomplikowany i nieprzewidziany wzór na powierzchni wody, zanurzając się coraz głębiej. Orkiestra grała dalej. Z łoskotem waliły się zbroje. Marsz do przodu, marsz do tyłu; sznureczek postaci wijący się między rzedniejącymi szeregami; „Straż nad Re- nem", „Wejście gladiatorów", „Strażnicy muru", „Ten stary 100. pułk", fragmenty ze „Spalenia Rzymu" i „Chłopców", którzy pozostali". Ogień wspiął się ku budynkom mieszkal- nym i ogarnął rozwieszone na sznurach pranie, które płonęło podobnie jak ożaglowania statków. W składach wino paliło się jasnym płomieniem, ale zboże tliło się tylko i cuchnęło. ^ 185 mowę. A teraz - ^iadczyf Cesarz - ... , w • , ogłoszę do nich •S-"""""-".-.-.".: °«s.»,;,s;-'""«~.*. ^^ssss • s^s'^^^^^^^^^^ i"^06^^- ^S?=sS^^ ^^^^^^^ ^-0:^^ ^, PO. ^ „^ ^rs20^0 S%^ ^ "Ł :,::w!asme —'^ to"byf ^^ss" ^. ^c„,,., ^=§^==5^ ^ss^ass? ."•SSiT'""""" •""—^ fi%sSSS5.s ł% coraz bardziej odsuwały się od siebie. Ostrożnie ujął lewą dłonią prawy nadgarstek, próbując je zatrzymać. Cesarz przypomniał wojsku historię Rzymu. Romulus i Remus. Łoskot. Maniiusz, Horacjusz. Chorąży 9. Legionu. Łoskot. Cesarz omówił ekspansję Imperium i podkreślił żołnier- skie cnoty, które tak wspaniale ucieleśniali. Przedstawił zarys historii Grecji i jej upadku, nadmienił o gnuśności Egiptu. Podwójny łoskot. Nagle na murze u boku Cesarza zabrakło Pułkownika. Dał się za to słyszeć głośny plusk wody od strony morza. Zbroja pułkownika miała swoją wagę. Cesarz mówił o odznaczeniach za waleczność. Łoskot. W niewielkiej odległości od nabrzeża wyłoniła się z oparów cesarska barka. Zbliżała się do wejścia do portu, jej wiosła poruszały się powoli, bardzo powoli. Godło legionu. Łoskot. Honor legionu. Nadszedł moment krytyczny, nieodwracalny. Zaczęło się od trzech żołnierzy, którzy upadli jednocześnie u stóp Cesarza. Zaraz potem fala omdlenia zalała resztki szeregów, które jak jeden mąż osunęły się nieprzytomne na ziemię. Przy krańcu nabrzeża piętrzyła się setka bezbronnych mężczyzn. Orkiestra nie słyszała już nic, prócz bicia własnych oddanych serc. Cesarz patrzył z góry współczująco. — Instynkt samozachowawczy. Z tunelu wybiegł Mamilius z cesarską strażą — ponad dwudziestu mężczyzn odświeżonych pobytem w ocienionym ogrodzie i skorych do szybkiej, brutalnej akcji. Mamilius 187 ^machiwał miecypm • ' . sSi'-2""".';-".^ ^aipss ^s^y--- "•c,:":""-"-"-. — ^ y ^^"tował ^•'•'"'"'"^^ss:.^^ SsSisss^^ do wilh-. roszę pan' P°kaz skończony ^ ownleJ- ^zystanał dżecie wracać —"——'.». .„^ L Niech nie ustępują ani na krok, chyba że na twój osobisty rozkaz. — Tak jest, Cezarze. "•': '•' — Pozostali zostaną w ogrodzie. Ustaw ich za żywopło- tami, żeby byli niewidoczni, biegiem. ' — Tak jest, Cezarze. Ogrody nie utraciły nic ze swego spokoju. Cesarz stał przy sadzawce z wdzięcznością wdychając aromatyczne powietrze. Poniżej zaczynała odsłaniać się powierzchnia morza. Odczekał, aż jego oddech stanie się równomierny, po czym zwrócił się do grupki mężczyzn. — Czy zachowasz się przyzwoicie, kiedy każę strażom, by od ciebie odstąpiły, Postumusie? Postumus zerknął w ciemne wnętrze tunelu, a Cesarz pokręcił głową. — Nie myśl, proszę, o przebijaniu się przez tunel. Moi ludzie dostali odpowiednie rozkazy. Uspokój się. Porozma- wiajmy rozsądnie. Postumus strząsnął z siebie strażników. — Co zrobiłeś z moim wojskiem, ty, ty... czarowniku? — Dokonałem przeglądu. Zwyczajny przegląd, Postu- musie. Z tym, że przeciągnąłem go w nieskończoność. Postumus podniósł rękę i poprawił hełm na głowie. Jego szkarłatno-złoty pióropusz był osmalony. — Co zamierzasz ze mną uczynić? Cesarz uśmiechnął się krzywo. — Spójrz na Mamiliusa. Czy wyobrażasz go sobie w roli Cesarza? Mamilius leżał na brzuchu w poprzek kamiennej ławy. Dwóch żołnierzy trzymało go za nogi, trzeci stał po przeciw- nej stronie i szarpał jego hełm. — Agenci przysyłali mi dość szczegółowe raporty. Cesarz kiwnął palcem. 189 — Fanoklesie. , : — Cezarze? — Wytłumacz wreszcie następcy swoje zamiary. — Już mu tłumaczyłem, Cezarze. Żadnych niewolni- ków, żadnych wojen. Postumus roześmiał się ironicznie. — Przyprowadźcie niewolnika, którego ująłem. Był wśród tych, którzy spalili twój statek. Dwóch żołnierzy przywlekło niewolnika. Był nagi, cho- ciaż nie ociekał już wodą. Wyglądał na mocarza, który potrafiłby rozerwać lwa na strzępy," rosły, brodaty, ciemny i dziki. Cesarz obejrzał go od stóp do głów. — Co to za jeden? Żołnierz szarpnął niewolnika za włosy z tyłu głowy, wykręcił mu twarz w bok, potem do góry, aż mężczyzna wyszczerzył zęby z bólu. Postumus nachylił się i obejrzał nacięcia na uchu niewolnika. Kiwnął głową i żołnierz zwolnił uchwyt. — Dlaczego to zrobiłeś? Niewolnik odpowiedział głosem ochrypłym od krzyku i nienawykłym do mówienia. — Jestem wioślarzem. Cesarz uniósł brwi. — Na przyszłość trzeba pamiętać, by wioślarze byli przykuci do wioseł, chyba że jest to zbyt kosztowne. Niewolnik próbował złożyć ręce. — Cezarze... litości? Nie mogliśmy zabić tego człowieka. — Fanoklesa? — Bronił go demon. Deska zabiła niewolnika, co był koło niego. Kołowrót też go ominął. Mamilius z piskiem wyskoczył z hełmu. Podbiegł do Cesarza. m Mamiliusie, kołowrót nie był przeznaczony dla cie- bie. Mamilius zwrócił się z ożywieniem do niewolnika. — Nie chciałeś mnie zabić? — Dlaczego mielibyśmy cię zabijać, panie? Używasz nas, bo takie twoje prawo. Zostaliśmy kupieni. Ale ten człowiek nie używał nas w ogóle. Widzieliśmy, jak jego statek porusza się bez wioseł, bez żagli, i pod wiatr. Jaki pożytek byłby z wioślarzy? Fanokles wykrzyknął. — Mój statek by was wyzwolił! Cesarz spojrzał z zadumą na niewolnika. — Czy jesteś zadowolony będąc wioślarzem? — Bogowie widzą, jak wiele musimy wycierpieć. — O co więc chodzi? Niewolnik zamilkł na chwilę. Kiedy się znowu odezwał, jego słowa zabrzmiały jak wyuczona lekcja z zamierzchłej przeszłości. — „Wolałbym być niewolnikiem u biedaka, niż pano- wać w piekle nad duchami ludzi". — Aha. Cesarz skinął do żołnierzy. —— Zabrać go. Postumus zaśmiał się nieprzyjemnie. — Oto co o twoim statku myśli zawodowy żeglarz, Greku. Cesarz podniósł głos. — Zaczekaj. Niechaj zawodowy żołnierz wypowie się na temat tej maszyny do ciskania gromów: Oficerze! Ale oficer był już przy nim, salutując. ; -— Wybacz, Cezarze, ale ta dama... — Jaka dama? — Nie pozwolą jej przejść bez mojego rozkazu, Cezarze. Mamilius zawołał łamiącym się głosem. 191 — Eufrozyna' ^^.e^STS • ^„,, --.•G^Ł^r^^^^^ "nie. Jest Przebywać na nabrzeżu beze -^::^%;^^^^^ 0^'S,^' Tera2 -'c ci^ •'•« ^: — Oficerze! ~- Tale, Cezarze? . Spocznij, pytaj, Postumusie Postumus przyglądał n, ^ sgiss^- py^^'"""0"*^^^,^^^,,^.^ Kapitan namyślał się. - Ogólnie mówiąc - tak, Cezarze — Dlaczego^ ••--SS-ss-s.-a..- ^ niszczyć wroga z daleka'? -- Nie rozumiem • mielca/ ^^o^ss-r"3^- ^ w porcie. Naciska,^cycekl w^ n0? brori'i(tóra stoi Powietrze. ? ycek 1 wrog wylatuje z dymem w Kapitan myślał. 192 -Z — Czy to znaczy, że Ojciec Swego Państwa nie potr-ze- buje już żołnierzy? • • Postumus spojrzał znacząco na kapitana. —' Wygląda na to, że nie. Aleja potrzebuję. — Ależ, panie... przypuśćmy, że nieprzyjaciel dostaje w posiadanie tę maszynę. Postumus spojrzał na Fanoklesa. — Czy będzie potrzebna zbroja? — Raczej nie. Cesarz dyskretnie pociągnął Mamiliusa za skraj szkarłat- nego płaszcza. — Podejrzewam, że ten rodzaj uniformu zniknie. Wojny będzie się prowadzić czołgając się na brzuchu. I twój mundur będzie koloru błota i gnoju. Oficer spuścił wzrok na swój roziskrzony napierśnik. — ... zawsze można pomalować metal na jakiś neutralny kolor, albo po prostu go nie czyścić. Oficer zbladł. — Cezarze, żartujesz chyba, panie? — Widziałeś, co wyprawiał ten jego statek w porcie. Oficer zrobił krok do tyłu. Usta miał otwarte i oddychał szybko jak człowiek wyczerpany sennym koszmarem. Za- czął rozglądać się na boki, na żywopłoty, kamienne ławy, na żołnierzy pilnujących tunelu... Postumus zbliżył się do niego i ścisnął go za ramię. — No i co. Kapitanie? - Ich spojrzenia spotkały się. Wyraz niezdecydowania zniknął z twarzy kapitana. Brodę wysunął do przodu i napiął mięśnie twarzy. — Poradzisz sobie z resztą, Generale? Postumus potwierdził skinieniem głowy. I nagle wybuchło wielkie zamieszanie. W górze, ponad fryzem utworzonym z postaci splątanych i wymachujących ramionami, by odzyskać równowagę na krawędzi sadzawki, 193 ponad cichymi kielichami lilii, szybował Fanokles, odbiw- szy się od pięści Postumusa. Oficer, a tuż za nim Postumus, pędzili tymczasem do wejścia tunelu. Na rozkaz oficera żołnierze strzegący wlotu rozstąpili się niczym żywy para- wan — raz dwa, raz dwa! Postumus i oficer zniknęli w głębi tunelu, straż pozostała po jednej stronie w postawie zasadni- czej. Z sadzawki wychodzili rozproszeni żołnierze. Mami- lius, którego od tunelu dzieliła cała szerokość stawu, rzucał się to w jedną stronę, to w drugą, usiłując wybrać najkrótszą drogę. Tylko Cesarz nadal zachowywał spokój i godność, chociaż był może nieco bledszy, nieco bardziej nieobecny, w obliczu pewnej śmierci. Wkrótce żołnierze opamiętali się, a Fanokles wygramolił się z wody, w której brodził teraz Mamilius, zadowolony z podjętej decyzji. Żołnierze, niepew- ni i niedowierzający oficerskiej zdradzie, zebrali się u wejścia do tunelu. Cesarz podszedł do nich wolnym krokiem. W zamyśleniu patrzył na żywy parawan, który za sprawą dyscypliny okazał się tak mało skuteczny. Cesarz wzruszył ramionami. Odezwał się łagodnie, jakby przemawiał do dzieci. — Możecie spocząć. I wtedy z wnętrza tunelu wypadł silny podmuch powie- trza, targnął nimi i rozproszył ich. Niemal w tej samej chwili zadrżała ziemia i rozległ się huk, który ugodził w ich uszy jak uderzenie pięści. Cesarz zwrócił pytające spojrzenie na Mamiliusa. — Grom? — Wezuwiusz? Nad cyplem dzielącym ogród od portu przemknął opa- dający gwizd, potem tuż obok zabrzmiał spiżowy klekot, a zaraz po nim szept gałęzi cisów. W ponadczasowym momen- cie wstrząsu nie zdążyli nawet pomyśleć o grożącym im niebezpieczeństwie, tylko patrzyli po sobie w osłupieniu. Fanokles drżał. W tunelu dały się słyszeć kroki, pospieszne, 194 biegnące, chwiejne. Wypadł stamtąd żołnierz, w którym po ezerwono-żółtych znakach poznali jednego z ludzi Postumu- sa. — Cezarze... — Weź się w garść! Melduj! — On nie żyje... — Kto nie żyje i jak to się stało? Żołnierz zatoczył się, ale odzyskał równowagę. — Nie wiem, Cezarze. Zbieraliśmy się znowu po... po przeglądzie. Z tunelu wybiegł Generał Postumus. Zobaczył, że niektórzy z naszych gaszą ogień, i zaczął zwoływać pozostałych. Za nim biegł jeden z twoich oficerów. Widzia- łem, jak ten oficer pochylił się nie opodal Stanowiska VII. Zaraz potem błysnęło, zagrzmiało... — I w nabrzeżu otwarła się dymiąca dziura. Gdzie jest Postumus? Żołnierz bezradnie rozłożył ramiona. Fanokles padł na, kolana i wyciągnął rękę do skraju togi Cesarza. Ale żołnierz patrzył ponad nimi, na najbliższy rząd cisów między sadzaw- ką i pierwszym wznoszącym się tarasem ogrodu. Zauważyli, że jego oczy robią się wielkie i okrągłe. Żołnierz wrzasnął i zerwał się do ucieczki. — Czary! Postumus przyglądał im się spoza cisowego żywopłotu; musiał im się przyglądać, ponieważ dostrzegli tam jego mosiężny hełm ze szkarłatno-złotym pióropuszem. Wyglą- dał tak, jakby przygotowywał jakiś drobny posiłek, bo powietrze nad hełmem drżało od gorąca większego niż skwar letniego dnia. Widzieli, jak pióropusz powoli brązowieje. Pod wpływem gorąca gałązki cisu poczęły wyginać się i skręcać. Hełm skłonił się, obrócił wśród gałęzi i zawisł, zwrócony do nich pustym wnętrzem. — Chodź no tu, przyjacielu. Żołnierz wyczołgał się z ukrycia. 195 — Oto na oczach twoich i twoich towarzyszy Wszechoj- ciec unicestwił Generała Postumusa za grzech otwartego buntu przeciw Cesarzowi. Powiedz to swoim towarzyszom. Zwrócił się do Fanoklesa. — A ty idź i ratuj to, co da się jeszcze uratować. Zaciągnąłeś ogromny dług wobec ludzkości. Ty, Mamiliusie, udaj się za nimi, bo teraz jesteś tu wodzem. Po przeciwnej stronie tunelu czeka cię wyjątkowa okazja. Stań na wysokoś- ci zadania. Echo ich kroków ucichło w tunelu. — Pozwól bliżej, pani. Usiadł na jednej z kamiennych ław przy sadzawce. —-— Stań, proszę, przede mną. Podeszła, stanęła, lecz jej ruchom brakowało wdzięku. — Daj mi to. Przez jakiś czas milczała, bezpiecznie ukryta za zasłoną. Cesarz również się nie odzywał, zdając się na milczącą wymowę władczo wyciągniętej ręki. Wtedy ona też wyciąg- nęła rękę, położyła to na jego dłoni, i zaraz podniosła rękę do zasłoniętej twarzy. Cesarz wpatrywał się w swoją dłoń w' zamyśleniu. — Wszystko wskazuje na to, że uratowałaś mi życie. Co wcale nie znaczy, by PostumOS nie był w stanie rządzić lepiej ode mnie. Muszę ujrzeć twoją twarz, pani. Nie odpowiedziała ani się nie poruszyła. Cesarz obser- wował ją, po czym pokiwał głową, jakby łączyło ich obopólne i jednoznaczne porozumienie. — Rozumiem. Podniósł się, obszedł sadzawkę, stanął i zapatrzył się w dół na fale widoczne już teraz całkiem wyraźnie. — Niechaj będzie to jeszcze jeden epizod historii, o którym lepiej zapomnieć. Cisnął mosiężnego motylka w morze. 196 4. AMBASADOR Cesarz i Fanokles leżeli na wprost siebie po przeciwnych stronach niskiego stołu. Stół, posadzka i całe pomieszczenie były koliste, otaczały je kolumny podtrzymujące mroczną kopułę. Przez otwór w suficie, bezpośrednio nad ich głowa- mi, migotał gwiazdozbiór, ale salę oświetlał miękki blask lampek ukrytych za kolumnami — ciepłe światło sprzyjające wypoczynkowi i trawieniu. W oddali medytował flet. — Myślisz, że się uda? — Dlaczego nie, Cezarze? — Dziwny z ciebie człowiek. Rozważasz prawa ogólne tak i siak, po czym wywodzisz z tego pewność. Oczywiście, że się uda. Muszę być cierpliwy. Przez chwilę milczeli. Głos eunucha dołączył do dźwię- ków fletu i zaczął je komentować. — Co robił Mamilius, kiedy odchodziłeś, Fanoklesie? — Wydawał liczne rozkazy. — Doskonale. — Były niedorzeczne, ale wykonywano je posłusznie. — To jest właśnie cała tajemnica. Będzie z niego okrop- ny Cesarz. Lepszy od Kaliguli, lecz mniej utalentowany niż Neron. — Czuł dumę z powodu rysy na swoim hennie. Oświad- czył, że odkrył w sobie człowieka czynu. — Koniec z poezją. Biedny Mamilius. — Nie, Cezarze. Stwierdził, że czyn wyzwolił w nim poetę i dlatego stworzył poezję doskonałą w działaniu. — Chyba nie epicki poemat? — Epigram, Cezarze. „Eufrozyna jest piękna, lecz nie- ma". Cesarz kiwał głową z powagą. — Ale my obaj wiemy, że jest niezwykle sprytna i bystra. Fanokles poprawił się na swoim łożu. 197 — Skąd ty możesz o tym'wiedzieć? Cesarz obracał w palcach owoc winorośli. — Ożenię się z nią, oczywiście. Nie patrz tak na mnie, Fanoklesie. Ani też nie obawiaj się, że każę cię udusić, kiedy ujrzę jej twarz. Niestety, w moim wieku będzie to małżeństwo ' tylko z nazwy. Ale zapewni jej bezpieczeństwo, dyskrecję i pewną dozę spokoju. Eufrozyna ma zajęczą wargę, prawda? Twarz Fanoklesa nabrzmiała, napłynęła krwią, oczy o mało nie wyszły mu z orbit. Cesarz pokiwał palcem. — Tylko taki młody głupiec jak Mamilius mógł wziąć jej chorobliwą nieśmiałość za stosowną skromność. I powiem ci na ucho z wyżyn mego wieloletniego doświadczenia oraz w nadziei, że nie usłyszy mnie żadna kobieta: to my mężczyźni wymyśliliśmy skromność. Ciekawe, czy wymyśliliśmy także cnotę? Żadna piękna kobieta nie potrafiłaby tak długo odmawiać pokazania swej twarzy, gdyby była bez skazy. — Nie miałem odwagi, by ci to powiedzieć. — Ponieważ zauważyłeś, że podejmuję cię przez wzgląd na nią? Nieszczęsny Mamilius, nieszczęsna romantyczna miłość. Perseusz i Andromeda. Ależ on mnie znienawidzi. Powinienem był od początku pamiętać, że Cesarz nie może liczyć na normalne stosunki międzyludzkie. — Przykro mi, że... — Mnie również, Fanoklesie, i to nie tylko z mojego powodu. Czy nigdy nie myślałeś o tym, by blask swego niezwykłego intelektu skierować na medycynę? — Nie, Cezarze. — Mam ci powiedzieć, dlaczego? — Słucham. Głos Cesarza zabrzmiał wyraźnie i łagodnie. W pogrążo- nej w ciszy komnacie słowa padały jak kamyki. — Powiedziałem, że jesteś pyszałkowaty. Jesteś także samolubny. Jesteś samotny w swoim świecie praw natury, który ludzie tylko zakłócają, gdzie są tylko intruzami. Ja też 198 jestem samolubny i samotny... ale przyznaję ludziom prawo do samodzielnego istnienia. Ach, wy fizycy! Zastanawiam się, ilu was może być? Wasze prostackie i zagorzale samolub- stwo, wasza iście królewska zdolność do bezgranicznego oddawania się temu, co was interesuje! Wystarcza, by doprowadzić do zniszczenia wszelkiego życia na ziemi w ten sam sposób, w jaki ja mógłbym zniszczyć ten kwiat winnej latorośli. Nozdrza Cesarza zadrgały. — Ale teraz zamilknijmy. Oto pstrąg. Temu wydarzeniu także towarzyszył rytuał: wejście majordomusa ze służbą i nowy układ ruchu. Cesarz nie usłuchał jednak swego wezwania. — Może jesteś na to za młody, ale czy zdarza ci się, tak jak mnie, doświadczać'przy czytaniu księgi, która kiedyś ci się podobała, że połowa przyjemności polega na przywoła- niu chwili, kiedy czytałeś ją po raz pierwszy? Widzisz, Fanoklesie, jaki ze mnie samolub! Czytając teraz idyllę, wcale nie przenosiłbym się do Rzymskiej Arkadii; stałbym się znowu chłopcem, który ma przygotować kolejny frag- ment tekstu zadany przez nauczyciela. Fanokles odzyskiwał równowagę. — Marna to korzyść z czytania, Cezarze. — Tak myślisz? Oczywiście my, samolubni, potrafimy w ciągu naszego życia objąć całą historię! Każdy z nas odkrywa piramidy. Przestrzeń, czas, życie... powiedzmy: czterowy- miarowe continuum... Sam widzisz, jak bardzo łacina nie pasuje do filozofii! Życie to sprawa szalenie osobista, z jednym, stałym punktem odniesienia. Aleksander nie toczył wojen, dopóki nie odkryłem go w wieku siedmiu lat. Kiedy byłem dzieckiem, życie nie trwało dłużej niż mgnienie, ale ja rozpychałem się, rozsmakowywałem, wsłuchiwałem i wy- krzykiwałem ten jeden duszny punkt w całe pałace historii i bezkresy przestrzeni. 199 —Znowu cię nie pojmuję, •Cezarze, i — A powinieneś, ponieważ zdaję ci relacjęz przeżyć, których doświadczamy obaj. Tobie jednak brakuje mojej introwersji... czy może powinienem raczej powiedzieć samo- lubstwa? — Zauważ, jak Cesarz, któremu nikt nie śmie przerwać, skłonny jest do zdań wtrąconych! — i dlatego nie potrafisz tego dostrzec. Pomyśl, Fanoklesie! Przywracasz mi nie sytość, lecz wspomnienie! A czymże różni się chwila ludzkiego trwania od bezmyślnego ruchu zegara przyrody, jeżeli nie rozwijaniem oczekiwań i wspomnień? Fanokles przesunął wzrok ku gwiazdozbiorowi, który lśnił tak blisko, że można by pomyśleć, iż pogłębiał go trzeci wymiar. Zanim jednak zdążył się zastanowić nad tym, co powiedzieć, podano do stołu. Cesarz przymknął oczy, wyciągnął szyję i wciągnął aromat. — Czy...? I głęboko wzruszonym tonem: — Tak! Fanokles zjadł swego pstrąga szybko, ponieważ był głodny. Miał także nadzieję, że Cesarz pozwoli mu się napić. Lecz Cesarz wpadł w trans. Jego wargi poruszały się miarowo, twarz to nabierała kolorów, to znów bladła. — Świeżość. Lśniące lustra wody, cienie i katarakty z wysokiej, ciemnej skały. Powraca do mnie ta chwila. Leżę na kamieniu, na tyle dużym, że cały się na nim mieszczę. Nade mną wznoszą się skały, obok mnie płynie rzeka, woda w niej jest ciemna, mimo że świeci słońce. Para gołębi rozmawia śpiewnie i monotonnie. Boli mnie prawy bok, ponieważ krawędź kamienia wrzyna mi się w ciało, aleja leżę twarzą w dół i wolno jak ślimak poruszam prawym ramieniem po wypukłości kamienia. Dotykam cudu obecnej rzeczywistoś- ci, głaszczę... jestem dziko, namiętnie żywy... jeszcze chwila i radosne uniesienie w mym sercu wybuchnie pasją ruchu. Ale uciszam ambicję, uciszam pożądanie, uciszam żądzę... ria- 200 miętność równoważę wolą. Muskam cud lekko, jak przepły- wający wodorost. Jest tam, w ciemnościach, kołysze się, przeciwstawia prądowi rzeki;;.'Teraz...! Skurcz dwóch ciał, poczucie przerażenia, gwałtu;;, wyskakuje nad powierzch- nię, a ja chwytam ją lwimi pazurami. Wyskoczyła, jest moja... Cesarz otworzył oczy i spojrzał na Fanoklesa. Pojedyn- cza łza stoczyła się po jego policzku prosto na nie napoczętą rybę. — ... moja pierwsza ryba, pstrąg. Chwycił puchar, wylał kilka kropel na posadzkę i uniósł go w kierunku Fanoklesa. — Za szybkowar. Najbardziej prometejski ze wszyst- kich wynalazków. . Wnet jednak opanował wzruszenie i zaśmiał się krótko. ,—Zastanawiam się, jak cię wynagrodzić? — Ależ Cezarze! Fanokles wychylił puchar i zakrztusił się. — Mój pocisk... — Parowca nie biorę pod uwagę. Zabawne i owszem, ale kosztowne... Przyznaję, że drzemiący we mnie eksperymen- tator zainteresował się jego niszczycielską działalnością, ale to wystarcza. Nie wolno ci budować więcej parowców. — Cezarze! ; — A poza tym, jak odnajdziesz drogę, jeżeli zabraknie wiatru? — Mógłbym wymyślić mechanizm, który zawsze poka- G zywałby ten sam kierunek. — Zrób to koniecznie. Mógłbyś także wynaleźć rucho- mą strzałę zawsze wycelowaną na Rzym. — Coś, co wskazywałoby Północ. — Ale żadnych parowców. — Chciałem.... Cesarz machnął ręką. 201 — Taka jest nasza Cesarska wola. — Jak rozkażesz, panie. — To było bardzo niebezpieczne doświadczenie. — Kiedyś, Cezarze, gdy ludzie poczują się wolni, ponie- waż przestaną się uważać za niewolników... Cesarz potrząsnął głową. — Pracujesz wśród doskonałych żywiołów i dlatego jesteś politycznym idealistą. Zawsze będą niewolnicy, cho- ciaż mogą się nazywać inaczej. Czy niewolnictwo to nie dominacja silniejszych nad słabszymi? Jak ich zrównasz? A może jesteś aż takim głupcem, by uważać, że ludzie rodzą się równi? Nagle spochmurniał. ' — Jeśli zaś idzie o twój pocisk... Ocalił mi dzisiaj życie, a przez to także pokój Cesarstwa. Lecz Cesarstwo musiało za to zapłacić życiem bezlitosnego władcy, który zamordował- by kilka osób i przyniósł sprawiedliwość stu milionom. Świat przegrał ten przetarg. Nie; Fanoklesie. Oddamy piorun w nieobliczalne i nieuchronne ręce Jowisza. — Ale to były moje największe wynalazki!. Pierwszy pstrąg, już zimny, zniknął z talerza Cesarza. Pojawił się drugi i Cesarz raz jeszcze zanurzył twarz w jego aromacie. — Szybkowar. Tak, za to cię wynagrodzę. — A to? Jak wynagrodzisz mnie za to, Cezarze? — Za co? — Za mój trzeci wynalazek. Trzymałem go w rezerwie. Powoli, teatralnym ruchem Fanokles włożył rękę za pas. Cesarz przyglądał'się zaniepokojony. — Czy to ma jakiś związek z gromem? — Tylko z ciszą. Cesarz zmarszczył czoło. W każdej ręce trzymał arkusz papieru. Spoglądał to na jeden, to na drugi. — Wiersze? Jesteś zatem poetą? 202 — Napisał to Mamilius. — Mogłem się tego spodziewać! Sofokles, Karcydes... Chłopiec jest naprawdę oczytany! — Dzięki temu zdobędzie sławę. Przeczytaj drugi wiersz, Cezarze, ponieważ jest dokładnie taki sam. Wynalaz- łem sposób powielania ksiąg. Nazwałem to drukiem. — Ależ to jeszcze jeden szybkowar! — Jeden człowiek z dzieckiem do pomocy może w ciągu dnia wykonać tysiąc kopii. Cesarz podniósł wzrok znad arkuszy. — Moglibyśmy wydać sto tysięcy kopii egzemplarzy Homera! — Milion, jeśli zechcesz. — Żaden poeta nie będzie już usychał z powodu braku audytorium... — Ani z powodu braku pieniędzy. Nie będzie już dyktowania całych wydań garstce niewolników. jPoeta bę- dzie sprzedawał wiersze na kosze, jak warzywa. Każdy pomywacz znajdzie pocieszenie w chwale naszego ateńskie- go dramatu... Cesarz aż usiadł z zachwytu. — Biblioteka publiczna w każdym mieście! — ... w każdym domu. — Dziesięć tysięcy egzemplarzy poezji miłosnej Katullusa... — Sto tysięcy egzemplarzy dzieł Mamiliusa... — Hezjod w każdej chacie... . — Poeta na każdej ulicy... — Niebosiężne masywy skrupulatnych badań i infor- macji na każdy temat... — Wiedza, nauka... Cesarz przyjął poprzednią pozycję. — Zaczekaj. Czy wokół nas istnieje dość geniuszu? Jak często rodzi się Horacy? — Ależ Cezarze! Natura nie zna granic. 203 — A gdybyśmy wszyscy zaczęli pisać książki? — Dlaczego nie? Ciekawe biografie... Cesarz zapatrzył się w jakiś odległy punkt, punkt nie z tego świata, lecz gdzieś z przyszłości. — Dzienniki Namiestnika Prowincji, Stawiałem Mur Hadriana, Moje życie towarzyskie, pióra Damy z Wyższych Sfer. — Więc dzieła naukowe. — Pięćdziesiąt poszerzonych ustępów do katalogu okrę- tów. Innowacje miarowe w Mimach Herondasa. Nieświadomy symbolizm w pierwszej księdze Euklidesa. Prolegomena do badań nad banałami szczątkowymi. W oczach Cesarza pojawiło się przerażenie. — ... Historia... Śladami Tucydydesa. Byłam Babką Nerona. Fanokles usiadł i entuzjastycznie klasnął w dłonie. — Raporty, Cezarze, same fakty! Przerażenie rosło. — ... Wojskowe, morskie, o stanie higieny, genetyczne... i ja to wszystko będę musiał czytać!... Polityczne, gospodar- cze, pasterskie, ogrodnicze, osobiste, bezimienne, statysty- czne, medyczne... Cesarz podniósł się z trudem. Wyciągnął ręce, przymknął oczy, wykrzywił twarz. — Niech zaśpiewa! Po mistrzowsku i beznamiętnie. Cesarz otworzył oczy. Pospiesznie ruszył ku jednej z kolumn i przeciągnął dłonią po kojąco namacalnej po- wierzchni. Spojrzał w sufit ku zawieszonej wysoko mozaiko- wej konstelacji rozjarzonej w kryształowych kulach. Odzy- skiwał spokój, chociaż jego ciałem nadal wstrząsało lekkie drżenie. Wrócił do stołu i spojrzał na Fanoklesa. — Ale rozmawialiśmy o twoim wynagrodzeniu. — Mój los w rękach Cezara. 204 Cesarz podszedł bliżej, przyglądał mu ^ę, jego wargi drżały. — Czy chciałbyś zostać ambasadorem? — Moje najśmielsze ambicje nigdy... — Będziesz miał dość czasu, by wymyślić to urządzenie, które pokazuje Północ. Możesz ze sobą zabrać pocisk i druk Mianuję cię Ambasadorem Nadzwyczajnym i Pełnomoc- nym... Zamilkł na chwilę. — Pragnę, Fanoklesie, drogi przyjacielu, byś udał się do _ . y/f Chin. Spis treści Bóg Skorpion . Klik, Klik .... Ambasador nadzwyczajny 5 69 131, OkhdLt. stron\ t\tulo\\e. ilustnu.JC M\RI\ POIX)B]ŃSKA Redaktor BARBARA SŁAWOMIRSKA Redaktor technii/ny IANINA GAWL1KOWSKA Pnnitfd in Poldiid Wydawnictwo Literackie, Kraków 1988 Wyd l Nakład 45 000+350 eg/ Ark »vd 97 Ark druk 11 P.ipn.r tltiik m.il kl ]IIS2xll)4tm 70 g Odd.inii do skl.id.mi.i 1 Mr/esnid 19S6 Podpis ino do druku \\ c/erwcu l^S? /.im nr 209S S6 D-IO-l Drtiklirnia WydŁi\\nn./.i im \VI ( Ant/>Lii Kraików, ul Wddowicka ^ Bóg Skorpion — to zbiorcze wydanie trzech mikropowi" Williama Gcidinga, znanego pisarza angielskiego, laureata Nagn: Nobla. Utwór tytułowy, oparty na realiach starożytnego Egip stanowi przypowieść o ludziach uwikłanych w konflikty władzy.' namiętności oraz sztywne okowy tradycji rytuału. Klik, klik to zabawna igraszka erudycyjna, próba wyjaśnienia, w jaki sposób siedemdziesiąt tysięcy lat temu doszło do ustalenia obecnego porząd- ku społecznego, opartego na dominacji mężczyzn. I wreszcie Amf a- sador Nadzwyczajny — historia genialnego Greka, który pragftął dokonać dla cesarza rzymskiego wynalazku parowca, działa, druku, a w nagrodę został mianowany specjalnym wysłannikiem do... Chin. Siła wyobraźni i niezwykły styl narracyjny Goldinga sprawiły j iż jego proza znalazła sobie wielu entuzjastów w świecie i z pewno zyska również uznanie polskich kręgów czytelniczych.