Michał Rusinek Wiosna admirała Powieść historyczna Zakład Nagrań i Wydawnictw Związku Niewidomych Warszawa 1996 Tłoczono pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni Zn Warszawa, ul. Konwiktorska 9 Przedruk z wydawnictwa "Państwowy Instytut Wydawniczy", Warszawa 1972 Pisała K. Kruk Korekty dokonały U. Maksimowicz i I. Stankiewicz Notka od redakcji Michał Rusinek urodził się w 1904 r. w Krakowie, gdzie też ukończył szkołę średnią i studia na wydziale filozoficznym Uniwersytetu Jagiellońskiego. Bogaty dorobek literacki Rusinka zawiera liczne powieści o tematyce współczesnej ("Burza nad brukiem", "Człowiek z bramy", "Ziemia miodem płynąca", "Niebieskie ptaki") i sztuki teatralne ("Pawilon pod sosnami", "Kobieta we mgle"). Tematyka okupacyjna znalazła wyraz w powieściach "Prawo jesieni", "Igraszki nieba". "Wiosna admirała" to pierwszy tom trylogii historycznej o Krzysztofie Arciszewskim. Słowo wstępne O czasach, w których żył i działał bohater powieści Krzysztof Arciszewski Krzysztof Arciszewski, którego dziejom poświęciłem cykl powieściowy zaczynający się "Wiosną admirała", jest postacią historyczną współczesnym Polakom raczej mało znaną. Wiedzą o nim badacze naszych dziejów, innym coś niecoś obiło się o uszy. Natomiast nawet przeciętnemu Holendrowi nieobce jest imię owego sławnego żołnierza i żeglarza, wodza Holendrów w Brazylii, którą zdobywał dla nich na Hiszpanach. Zwycięskie boje Krzysztofa Arciszewskiego, zrazu na ziemiach niderlandzkich, później w Południowej Ameryce, nieustraszona jego odwaga, prawość postępowania na zdobytych ziemiach kolonialnych weszły do historii Holandii. W pierwszej połowie siedemnastego wieku, kiedy to żył i działał, głośno było o nim w całym ówczesnym świecie. Poświęcano mu liczne pisma, mistrzowie amsterdamscy uwiecznili jego podobiznę na swych miedziorytach. Zachowała się nawet mapa Nowego Świata, jemu przez słynnego geografa J. Bleu'ego dedykowana, i medale pamiątkowe bite w srebrze ku jego czci przez Kompanię Westindyjską, pod której znakami zdobywał ląd brazylijski, przepędzając stamtąd wojska króla hiszpańskiego. Historycy holenderscy i brazylijscy, uczeni niemieccy i francuscy nie szczędzili mu miejsca w swoich dziełach, raz chwaląc go jako dzielnego żołnierza i wodza, znakomitego artylerzystę i żeglarza, to znów widząc w nim awanturnika i krnąbrnego kondotiera, który doszedłszy do sławy i najwyższych zaszczytów, ośmielił się sprzeciwić gubernatorowi Brazylii, holenderskiemu księciu de Nassau, zaprowadzającemu w kolonii inne porządki, niż on pragnął. Polacy nie poświęcili należnej uwagi tej wspaniałej postaci, na swe czasy wybitnie postępowej, tak typowo polskiej, jeśli chodzi o charakter i poczucie osobistej godności, i tak wszechstronnie uzdolnionej. Był bowiem Arciszewski nie tylko znakomitym wodzem, artylerzystą, ale wcale dobrym poetą, pomysłowym na owe czasy inżynierem, a nawet autorem dzieła medycznego, dla nas dziś oczywiście naiwnego. Z zapomnienia, w jakie popadł przez wieki, wydobył go F. M. Sobieszczański, publikując w roku 1851 w "Życiorysach znakomitych ludzi, wsławionych w różnych zawodach" dość obszerną rozprawę pt. "Krzysztof z Arciszewa Arciszewski". Po nim historyk Aleksander Kraushar wydał dwutomowe dzieło pt. "Dzieje Krzysztofa z Arciszewa Arciszewskiego, admirała i wodza Holendrów w Brazylii, starszego nad armatą koronną za Władysława IV i Jana Kazimierza". Oprócz kilku pomniejszych opracowań biograficznych i artykułów tu i ówdzie drukowanych pojawiła się w roku 1925 praca pióra ks. Jana Rzymełki pt. "Krzysztof Arciszewski, pierwszy Polak w Brazylii, w walce z misjami katolickimi". Jeśli chodzi o sprawy brazylijskie, jest ona nawet ciekawsza niż dzieło Kraushara, niemniej jednak oświetla jednostronnie Arciszewskiego jako wroga misjonarzy działających wśród Indian. W istocie był on tylko wrogiem okrutnych kolonizatorów hiszpańskich, maskujących łupieski charakter wypraw pozorem zdobywania Nowego Świata dla religii chrześcijańskiej. Mimo jednak wydobycia go z zapomnienia przez uczonych i badaczy nie stał się Arciszewski tak powszechnie znaną postacią historyczną, jak wiele innych, nie dorównywających mu dziełem swego życia. Nie doczekał się też godnego miejsca w polskiej literaturze pięknej, choć jego burzliwe losy mogły porwać pisarza. Nie zapomniał wprawdzie o nim Henryk Sienkiewicz, ale mistrzowskie jego pióro poświęciło Arciszewskiemu w "Ogniem i mieczem" tylko nieliczne wiersze. Przed wojną sięgnął po ten temat Jerzy Bohdan Rychliński, dając jako owoc swej pracy opowieść "Przygody Krzysztofa Arciszewskiego". Utwór ten, może nie dość wszechstronny, jest niewątpliwie pierwszą i chlubną próbą wprowadzenia Krzysztofa z Arciszewa do naszej twórczości powieściowej. Podjąłem i ja ten temat, spodziewając się, że może uda mi się obszernym cyklem powieściowym wzbudzić zainteresowanie tak niezwykłym bohaterem polskim XVII wieku. Jakież tedy są jego dzieje? Jakie czasy, w których przyszło mu żyć, jakie zjawiska polityczne i społeczne były tłem jego chwalebnego żywota, walk i zwycięstw, zmagań i upokorzeń, jak i przywróconej mu później chwały w ojczyźnie? Czasy, w których przyszedł na świat, to przełom XVI wieku. Rzeczpospolita szlachecka jest jeszcze w pełni potęgi, ale widać już pewne rysy w ustroju społeczno_politycznym. Szlachta, zdobywszy pełnię władzy w państwie, pognębiła miasta, które powoli, ale systematycznie zaczynają chylić się ku upadkowi. Magnateria, mając w swoich rękach olbrzymie latyfundia, ogranicza władzę królewską, obejmuje największe godności w państwie, ciemięży chłopa, pogardza mieszczaninem, uznaje za naród jedynie ludzi "urodzonych". Jest to zarazem pora, kiedy nie ma w Polsce stałej dynastii i szlachta wybiera króla viritim, na zjazdach elekcyjnych. Owe haniebne elekcje to żniwa dla ościennych państw, teren popisów magnackiej siły i wodzenia za nos uboższej szlachty, wiszącej u klamek pańskich, która głosuje często za tym, kto więcej daje lub więcej obiecuje. Gdy na elekcji kandydat nie przechodzi, popierające go stronnictwo nie liczy się z opinią większości, dobywa szabel i siłą chce wprowadzić na tron swego króla. Zdobywszy pełnię władzy magnaci poszerzają gospodarkę folwarczną i wprowadzają coraz cięższy system pańszczyźniany. Łatwość zbytu produktów rolnych, wywożonych przez Gdańsk za granicę, podnieca chciwość feudałów. By wyciągnąć jak największe zyski z olbrzymich obszarów swej ziemi i dorównać magnatom, szlachta jeszcze bardziej przytwierdza chłopów do roli (glebae adscripti), zaostrza w nieludzki sposób pańszczyznę, która dochodzi już do pięciu dni tygodniowo. Poddane chłopstwo musi pracować na majątki szlacheckie swoim trudem, swoimi końmi i wołami, własnymi nawet narzędziami. Podlega przy tym absolutnej władzy feudała, jego osobistemu sądowi i całemu systemowi bestialskich kar, jak "gąsior", "kuna", więzienie. Coraz częstsze są wypadki zabierania chłopu jego własnego plonu i wydziedziczania go z resztek ziemi. Toteż zdarzają się liczne ucieczki chłopów spod władzy szlacheckiej na wschodnie ziemie Rzeczypospolitej, na których zwalniano czasowo z pańszczyzny, byle tylko zagospodarować nowe zdobycze feudalne. Gdy przychodzi na świat Krzysztof Arciszewski, na tronie polskim już od pięciu lat zasiada król Zygmunt III Waza. Przebieg jego elekcji w roku 1587 to typowy przykład rozprzężenia w kraju. Warcholska magnateria nie może się na polu elekcyjnym pogodzić co do kandydata i wybiera dwóch królów. Jedno stronnictwo, podjudzane przez Zborowskich, głosuje za arcyksięciem habsburskim, Maksymilianem, drugie pod wodzą starego kanclerza Jana Zamoyskiego popiera 21 lat liczącego królewicza szwedzkiego, Zygmunta Wazę. Jako syn króla szwedzkiego Jana III i Katarzyny Jagiellonki miał on wśród szlachty więcej zwolenników, bo łudzono się, że skoro po matce płynie w jego żyłach krew Jagiellonów, będzie bardziej polskim królem niż austriacki Maksymilian. Stronnictwa nie zdobyły się na zgodę i miały niebawem skoczyć sobie do łbów. Prymas Karnkowski ogłosił w dniu 15 sierpnia 1587 roku królem Zygmunta III, a biskup kujawski Woroniecki w imieniu opozycyjnego stronnictwa wezwał na tron polski Maksymiliana. Zaczęła się walka o tron. Zygmunt III przybił okrętem do wybrzeży polskich, a Maksymilian wszedł na granicę polską w Bytomiu. Skończyło się starciem zbrojnym pod Byczyną 24 stycznia 1588 roku, w którym to dniu hetman Jan Zamoyski pobił wojska stojące za Maksymilianem, a samego arcyksięcia wziął w niewolę. Tak to utrwaliła się władza Wazy w Polsce, choć zwolennicy Maksymiliana długo pamiętali królowi klęskę zadaną im pod Byczyną. Nadzieje szlachty, że król będzie prowadził narodową politykę, rozwiewały się jednak z każdym dniem. Potomek Jagiellonów nie czuł się Polakiem, lecz Szwedem. Fanatyk religijny, wychowanek jezuitów, zasiadł na tronie w kraju szczycącym się tolerancją religijną. Ideałem dla niego była katolicka absolutna monarchia Habsburgów, więc obco czuł się w Rzeczypospolitej szlacheckiej. Wyniesiony na tron przez stronnictwo antyhabsburskie, rychło wbrew interesom kraju łączy się z tymi właśnie Habsburgami, zaciekłymi wrogami państwa polskiego. Był nawet gotów za cenę pomocy w odzyskaniu korony szwedzkiej i przywróceniu w Szwecji katolicyzmu opuścić Polskę i popierać habsburskiego kandydata na tron polski. Z domu Habsburgów wziął sobie za żonę naprzód arcyksiężniczkę Annę, a po śmierci królowej jej siostrę Konstancję. Ta koligacja z dworem wiedeńskim i wysługiwanie się Habsburgom oburzyły szlachtę, widzącą w polityce króla zamach na swoją "złotą wolność" i swobody religijne. Szlachta łączy się z niechętnymi Zygmuntowi magnatami i wybucha rokosz Zebrzydowskiego, z którego władza królewska wychodzi osłabiona, a wpływy magnatów rosną. Król, choć człowiek wykształcony, o artystycznych przy tym upodobaniach - bo nawet sam uprawiał z amatorstwa sztukę zdobniczą, lubił muzykę i doceniał talenty artystyczne - nie zjednał sobie nigdy sympatii w kraju. Był mrukliwy, małomówny, podejrzliwy. Wprowadził na dwór królewski obce obyczaje, nosił się nie z polska, a nawet chętniej używał języka niemieckiego niż polskiego. Przy tym wszystkim nie miał w sobie cech rycerskości, co mu szlachta bardzo za złe miała. Choć jednak "niewojenny", jak wtedy mawiano, uwikłał Zygmunt Polskę w szereg niepotrzebnych i niebezpiecznych wojen o charakterze dynastycznym i religijnym. Opanowany przez wpływy austriackie i papieskie, ślepo wierzący jezuitom, podejmował często działania wojenne, niekiedy wbrew istotnym interesom kraju. Od chwili objęcia tronu polskiego aż po swój zgon dawał się łudzić nadziei, że uda mu się nosić na swej głowie dwie korony - szwedzką i polską. Toteż gdy w roku 1592 zmarł jego ojciec Jan III Waza, Zygmunt za zgodą sejmu polskiego wybrał się z prawie rocznym opóźnieniem do Szwecji, by objąć tron opuszczony przez ojca. Szwedzi, podburzani przez regenta Karola Sudermańskiego, przyjęli młodego władcę dość nieżyczliwie. Jako protestanci nie ufali jezuickiemu królowi, który na dodatek jawnie głosił, że chciałby widzieć Szwecję katolicką, a nie luterańską. Niemniej jednak uznali jego prawa dynastyczne i po złożeniu przezeń przysięgi w Upsali koronowali go na króla. Ale już w kilka lat później, w roku 1599, gdy Zygmunt III znów przebywał w Polsce, sejm szwedzki w Sztokholmie pozbawił go korony, postanawiając jednak, że może zasiąść na tronie syn Zygmunta, młodociany Władysław, jeśli przybędzie do Szwecji i będzie wychowany w szwedzkim obyczaju i w wierze protestanckiej. Gdy i tego warunku Zygmunt III nie przyjął, stany szwedzkie oddały ostatecznie tron jego stryjowi, księciu Sudermańskiemu, który w roku 1607 koronował się jako Karol IX. Oburzony na swych szwedzkich poddanych Zygmunt III nie zapomniał tego upokorzenia do końca swego żywota. Straciwszy faktycznie tron w swej pierwotnej ojczyźnie, tytułował się nadal królem szwedzkim, utrzymywał na dworze warszawskim cały fikcyjny drugi rząd szwedzki z kanclerzami i urzędnikami, nie ustając w wysiłkach odzyskania korony. Pisywał listy i uniwersały do Szwecji, wysyłał tam potajemnie swych zwolenników, najczęściej jezuitów, by przygotowywali grunt pod odzyskanie tronu szwedzkiego siłą. Ale zapobiegliwy, pełen politycznych i wojennych talentów Karol IX zabrał się ostro do rządzenia krajem. Wzmocnił władzę królewską, zaczął organizować poborowe wojsko na miejsce dawnego zaciężnego, dzięki czemu mały i niezbyt bogaty naród szwedzki mógł wystawić jedną z najpotężniejszych armii w ówczesnym świecie. Tak oto zaczynają się szwedzkie wyprawy zaborcze na Polskę, wynikłe zrazu z pobudek dynastycznych, a później przeradzające się w wojny o panowanie na Bałtyku. Karol IX rozpoczyna najazd naprzód na Inflanty, później na Estonię, poddaną przez Zygmunta III Polsce. Po śmierci Karola w 1611 roku jego syn Gustaw Adolf, jeden z największych władców Szwecji, wiedzie nowe najazdy na Polskę. Wyzyskuje każdą nadarzającą się okazję, by nękać Zygmunta III, który konsekwentnie odmawia zrzeczenia się praw do tronu szwedzkiego i szuka przeciwko Szwecji przymierza z Habsburgami i papiestwem. Za cenę wątpliwego poparcia Zygmunt ofiarował Habsburgom pomoc przeciwko powstańcom węgierskim i wskutek tego ściągnął na Polskę najazd turecki. Gdy Polska poniosła straszliwą klęskę pod Cecorą, Gustaw Adolf ląduje w Kurlandii ze swym potężnym wojskiem, liczącym 20"000 doskonale wyćwiczonego żołnierza, i zdobywa Diament i Rygę, należącą wtedy do Rzeczypospolitej. W tej to właśnie kampanii wojennej w obronie polskiego wybrzeża, w bitwach pod Rygą i twierdzą kurlandzką Mitawą, otrzymuje chrzest bojowy młodociany Arciszewski, walczący pod wodzą Krzysztofa Radziwiłła, hetmana polnego litewskiego. Ale wróćmy do początków jego życia, do domu rodzinnego i otoczenia, w jakim się wychowywał. Urodził się dnia 6 grudnia 1592 roku w Rogalinie, skąd jego rodzice przenieśli się później do Nietaskowa, wsi leżącej pod miasteczkiem Śmiglem w województwie poznańskim. Oboje należeli do Braci Polskich, a ojciec piastował nawet przez pewien czas stanowisko "ministra" w zborze w Śmiglu, słynnym ze swej szkoły ariańskiej. Ariańskie pochodzenie Arciszewskiego jest tak charakterystyczne dla jego późniejszych poczynań, wierność temu wyznaniu towarzyszy mu tak wytrwale w całym życiu, w bojach europejskich i walkach brazylijskich, że koniecznym wydaje się przypomnieć czytelnikowi, kto to byli arianie, zwani również Braćmi Polskimi, skąd się wywodzili, jaki wyznawali światopogląd, czym się różnili od ogółu. Rozwój życia gospodarczego w Europie XV_XVI wieku i kształtowanie się silnego mieszczaństwa zaostrzają przeciwieństwa klasowe, które wywołują postępowy ruch reformacyjny przeciw papiestwu. W Polsce XVI wieku sprzeczności klasowe były równie wielkie i równie skomplikowane jak w całej Europie. Niezadowolenie ogarniało chłopów zakuwanych w kajdany poddaństwa i pańszczyzny, zaczynało się burzyć mieszczaństwo, pozbawione praw politycznych i upośledzone gospodarczo, wzmagała się walka szlachty z magnatami o władzę w państwie. Ponadto wzrastała opozycja przeciwko przemożnym wpływom Kościoła zarówno w dziedzinie politycznej, jak gospodarczej i ideologicznej. Te wszystkie sprzeczności ujawniły się na zewnątrz w olbrzymiej różnorodności kierunków cechujących polską reformację. Im ostrzejsza była krytyka ustroju, tym bardziej radykalne ugrupowania występowały na widownię, tym ostrzej atakowały dogmaty kościelne, jako nie dające się pogodzić z rozumem, tym bardziej zdecydowany program społeczny wysuwały. Ogromną rolę w precyzowaniu tego programu odegrali ministrowie pochodzenia mieszczańskiego. Bracia Polscy albo arianie (nazwani tak od Ariusza, który już w IV wieku odrzucił dogmat o Trójcy Świętej), nurkowie, ponurzeńcy, antytrynitarze, nowochrzczeńcy, krystianie, a w późniejszym okresie unitarianie, socynianie, sformułowali najbardziej radykalny program społeczny i religijny. Ów odłam religijny skupiał ludzi głęboko wierzących, pragnących ściśle stosować w życiu zasady ewangeliczne, a jednocześnie krytycznie ustosunkowanych do nie uznawanej przez siebie władzy papieskiej. Jeśli chodzi o dogmaty religijne, wierzyli w jednego Boga, przeczyli istnieniu Trójcy Świętej i przedwieczności bóstwa Chrystusowego, choć żywili dla niego wielki kult. Nie była to wiara oderwana od rzeczywistości. Przeciwnie, chcieli nie tylko głosić zasady Ewangelii, ale widzieć je wprowadzone w życie i jak sam Arciszewski powie w liście do króla: "czyściej myśleć o Bogu niż religie insze". Przykazanie "Kochaj bliźniego jak siebie samego" nie było dla nich czczym frazesem, lecz prawdziwą, obowiązującą w życiu zasadą. Z wiarą wiązali ściśle swój postępowy światopogląd społeczny, nie uznający różnic stanowych i majątkowych. Lewe skrzydło Braci Polskich głosiło hasła bezwzględnej równości społecznej, bratało się ze wzgardzonymi przez szlachtę mieszczanami i z poddanymi chłopami. Jako wrogowie ciemiężenia ludu znosili u siebie całkowicie lub częściowo pańszczyznę, zobowiązanie bowiem do ulżenia chłopom pańszczyźnianym było jednym z warunków, którego musiał dopełnić kandydat do ich wyznaniowej gminy, zwanej zborem mniejszym. Wielu z nich rozdawało majątki chłopom i stawało na roli z sierpem czy kosą w ręce. Przyjmując świadomie ubóstwo zjednywali sobie zamiast szacunku wzgardę i nienawiść nieariańskiej szlachty. Wyróżniali się wielkim kultem dla wiedzy, szczególnie zaś dla nauk ścisłych. Organizowali nowoczesne szkoły ariańskie (m.in. w Lusławicach, Rakowie, Lublinie, Śmiglu), stworzyli bogaty ruch wydawniczy założywszy słynną drukarnię rakowską, z której dzieła ich rozchodziły się po całej Europie. W szeregach swoich mieli pospólstwo miejskie, rzemieślników, wyrobników, chłopów i światlejszą szlachtę. Skupili wokół siebie wielu wybitnych myślicieli, teologów i działaczy, jak Grzegorz Paweł, Piotr z Goniądza, M. Czechowicz, J. Niemojewski, Sz. Budny, Socyn, Szlichtyng, Lubienieccy, Wiszowaty, Smalciuś, ojciec Arciszewskiego Eliasz, a także pisarzy owego czasu. Między innymi należał do arian Zbigniew Morsztyn i Wacław Potocki, autor "Wojny chocimskiej", choć ten wrócił potem do Kościoła katolickiego. Gdy po wiekach czytamy ich pisma religijne i polityczne, zdumienie nas ogarnia, z jaką odwagą, wbrew opinii całej niemal szlachty, głosili swe społeczne hasła w obronie uciskanego ludu. Sięgnijmy dla przykładu do tekstu przemówienia wygłoszonego na synodzie w Iwiu w 1568 roku przez plebejskiego ministra Pawła z Wizny: "Ja tak rozumiem i wierzę, iż się wiernemu nie godzi mieć poddanych, gdyż to jest rzecz pogańska panować nad swoim bratem, potu jego albo krwi używać... Bóg z jednej krwi uczynił wszystek naród człowieczy, wedle tego wszystcy jesteśmy sobie równi, bo jeśli my wszystcy z jednej krwi, tedyśmy wszystcy sobie braćmi, a jeśli bracia, jako może brat nad bratem panować, potu jego używać?" Inny z Braci Polskich, Niemojewski, głosił takie oto hasła o równości: "Nie masz w Chrystusie ani męża, ani niewiasty... ani Greka, ani Niemca, ani Polaka..." Szanując człowieka nade wszystko, nie uznając przewagi stanu nad stanem, narodu nad narodem, byli wrogami wojny, rozboju, wszelakiego warcholstwa, głosili hasła powszechnego pokoju. Ku pośmiewisku reszty szlachty, pokpiwającej z ich obyczajów i zasad, twierdzili, zwłaszcza w pierwszym okresie swej działalności, że nie wolno użyć miecza nawet w obronie własnej. Mawiali: "Bóg stworzył żelazo nie dlatego, aby z niego miecze albo włócznie kowano, lecz tylko kosy, siekiery, lemiesze." By podkreślić, jak głęboko wierzą w swe pokojowe hasła, wielu z nich nosiło u pasa drewniane karabele, z pozoru tylko zachowując tradycyjny obyczaj chodzenia przy broni. Owe szable_kostury dały początek jeszcze jednej obelżywej nazwie na nich rzucanej - "kosturowce". Hołdując zasadom powszechnej równości całego narodu, potępiając pychę szlachecką i wszelki zbytek, stali się przedmiotem nienawiści ogółu szlachty, która obawiała się, by ich działalność nie doprowadziła do wybuchu rewolucji chłopskiej. Lżono ich i krzywdzono, choć formalnie na równi z innymi różnowiercami korzystali do czasu ze słynnej w świecie polskiej tolerancji religijnej. Za czasów Zygmunta III, kiedy w Polsce utrwaliły się wpływy jezuickie i papieskie, mieli utrudniony dostęp do urzędów państwowych, choć trzeba przyznać, że w myśl swych zasad na ogół od zaszczytów stronili. Od samego początku zorganizował się przeciw Braciom Polskim wspólny front walki, od kleru katolickiego począwszy, na polskim różnowierstwie skończywszy. W tym celu mobilizują się bractwa religijne, powstają tumulty i prowokacje antyariańskie. Już od początku XVII w., a więc okresu, w którym toczy się akcja powieści, ukazują się edykty przeciwariańskie. Najpierw poczęto atakować mieszczan (1611, 1617, 1620, 1627), a dopiero potem przyszła kolej na szlachtę, przy czym dużą rolę w prześladowaniach arian odegrały wyroki trybunałów, które zakazywały propagandy idei ariańskiej. W odpowiedzi na ataki nastąpiła wewnętrzna konsolidacja zboru ariańskiego, ale zarazem arianie zrezygnowali z najbardziej rewolucyjnych haseł. Niemniej jednak i ta rezygnacja nie poprawiła ich doli. Z roku na rok spadają na nich coraz cięższe ciosy: niszczenie wspaniałego szkolnictwa ariańskiego, palenie ariańskich książek. Niechętnie widziani, tępieni przez możnowładców w karmazynie czy purpurze, atakowani na sejmikach i sejmach, nie mogą poszerzać swych wpływów, zamykają się w odosobnieniu i wreszcie przychodzi na nich ostateczna klęska. W roku 1648 zostali wyłączeni spod działania konfederacji warszawskiej dotyczącej wolności sumienia, tolerancja religijna wobec nich przestała obowiązywać. W ten sposób postawiono arian poza prawem, a przynależność do ich zboru stawała się przyczyną prześladowań. To jest w gruncie rzeczy kres ich legalnego istnienia. Wygnanie z Polski na podstawie uchwały sejmowej z roku 1658 było już tylko przypieczętowaniem długotrwałego okresu prześladowań Braci Polskich. Ustawa wzywała ich do porzucenia swej religii w ciągu trzech lat lub opuszczenia kraju. Tak oto skończyła się postępowa działalność Braci Polskich. Niektórzy wyrzekli się ariaństwa, inni, niezłomni w swych zasadach, poszli na wygnanie. Padli pod uciskiem ciemnoty szlacheckiej, ale po dziś dzień historia postępowej myśli polskiej chlubi się Braćmi Polskimi i ich ideowym dorobkiem. Krzysztof Arciszewski był tedy arianinem, choć nie tak fanatycznym jak jego ojciec Eliasz_kosturowiec. Zarówno Krzysztof, jak i dwaj jego bracia, a zwłaszcza starszy, Eliasz, późniejszy pułkownik i sekretarz królewski, mieli raczej rycerskie nawyki, a nieobce im też były typowe wady ówczesnego szlachcica. Toteż w "Wiośnie admirała", która obejmuje młode lata Arciszewskiego, znajdzie czytelnik i warcholstwo bohatera, i jego krwawy samosąd nad chciwym sąsiadem. Będzie w niej i zapobiegliwość szlachecka o swój kawałek ziemi, sprzeczna w istocie z ariańskim światopoglądem, ale konieczna dla ówczesnego ubożejącego szlachcica, jeśli nie chciał popaść w całkowitą nędzę i stać się wzgardzonym szlachetką bez ziemi, pomiatanym na sejmikach i sejmach. Nie oszczędziłem mu, zgodnie z prawdą historyczną, i typowo szlacheckiego, pieniaczego sporu o "urodzenie", czyli o herb rodzinny, jak i charakterystycznego dla owych czasów trzymania się klamki pańskiej. Nie jest celem niniejszego wstępu streszczanie dziejów Krzysztofa Arciszewskiego, uprzedzanie czytelnika o fabule i rozwoju akcji powieściowej. Próbowałem raczej naświetlić nieco tło polityczne, burzliwe czasy Zygmunta III i środowisko ariańskie, z którego wywodzi się bohater mojej powieści. Dzieje Arciszewskiego prowadzę zresztą w "Wiośnie admirała" jedynie do chwili jego infamii i wygnania z kraju, które według ówczesnych obyczajów miało stać się największą jego hańbą, a tymczasem dało początek największej jego chwale, europejskiej i zamorskiej. Ten wszakże męski wiek bohatera, jego egzotyczne wyprawy wojenne na drugą półkulę i czarny chleb, którym mu za jego zdobycze i bezprzykładne bohaterstwo zapłacili Holendrzy, jest już tematem drugiej mojej powieści z tego cyklu pt. "Muszkieter z Itamariki". Każde dzieło literackie, choćby najbardziej historycznie wierne, jest wytworem wyobraźni pisarza. Więc i "Wiosna admirała", mimo że oparta na materiałach z dawnych wieków, nie jest, bo nie miała być, kroniką żywota Krzysztofa Arciszewskiego, ale powieściową wizją młodych lat bohatera i czasów, które towarzyszyły jego dziejom. Ilekroć dało się odtworzyć losy postaci z dostępnych źródeł, starałem się być całkowicie wierny, nie gubić autentyzmu historycznego w wymyślonej, autorskiej fikcji. Spośród opracowań czuję się w obowiązku wymienić poniżej tylko te dzieła, według których podałem w książce cytaty, wyjęte z opublikowanych listów, mów sejmowych, wyroków sądowych, diariuszy wojennych itp., a mianowicie: Krzysztof Radziwiłł "Sprawy wojenne i polityczne 1621_#1632", Paryż 1959, Julian Ursyn Niemcewicz "Dzieje panowania Zygmunta III", Wrocław 1836, X. Franciszek Siarczyński "Obraz wieku panowania Zygmunta III, króla polskiego i szwedzkiego, czyli Obraz stanu, narodu i kraju", Poznań 1861, Aleksander Kraushar "Dzieje Krzysztofa z Arciszewa Arciszewskiego, admirała i wodza Holendrów w Brazylii", Petersburg 1892, Loccenius "Historia Sueciae", brak miejsca i roku, Anzelm Gostomski "Ekonomia albo gospodarstwo ziemiańskie", Warszawa 1843, Adam Jarzębski "Gościniec albo opisanie Warszawy 1643", Warszawa 1909, Żanna Kormanowa "Bracia Polscy", Warszawa 1921, Aleksander Br~uckner "Encyklopedia staropolska", Warszawa 1939. Autor Część pierwsza Klejnot Rozdział I Stary Eliasz siedział zadumany. Milczał. Jego oczy rzucały od czasu do czasu płowy blask na wiszący nad drzwiami izby krucyfiks. Nie tylko wzrok ministra uciekał w górę ku czarnemu belkowaniu stropu, ale i jego myśli lubiły tam umykać od rzeczy błahych, przyziemnych, ku sprawom wiecznym. Bo i po cóż, jak nie po słowo boże, po pociechę duszy, przyjechał dziś sąsiad, często tu bywały, druh dobry, choć jeszcze w wierze się wahający. Eliasz zniżył wzrok i objął ciepłym spojrzeniem pochylonego na ławie Brzeźnickiego. Twarz gościa wydawała się skupiona, choć w jego przymrużonych oczach żadnej myśli odkryć nie było można; nie były w tej chwili tak gorące ani żarliwe jak wewnętrzne uniesienie ministra, któremu dość było spojrzeć na znak święty nad drzwiami, aby o świecie zapomnieć. W pokorze ducha pomyślał jednak o sąsiedzie czekającym na dalszy przebieg dysputy. "I w nim taka wiara jak we mnie. Tylko że to prokurator z szlachtą różną zżyły, wiecznie o cudze substancje i spadki po sądach wojujący, więc i na umyśle jego robi to spustoszenie." Wrócił do poprzedniej rozmowy. - Daruj, bracie, że się na chwilę zadumałem. Pytasz, czyli Tatarzyn, poganiec, który u ciebie na służbie jest, za brata ma być uważany, więc i odpowiem. Nie masz w Chrystusie ani Polaka, ani Greka, Niemca ani Szweda, Tatarzyna czy Moskwicina, wszystkie narody są równe wobec Boga. Brzeźnicki nadstawił ucha uważnie. Jego przenikliwe, bystre a ostre jak świderki oczy śledziły wyraz twarzy podnieconego dyskusją ministra. Przeczekał chwilę i powiedział: - Jesteś niedoścignionym wzorem wśród naszej braci. Jakże każdemu z nas, a mnie przede wszystkim, daleko do twego wyrzeczenia się. Bo łatwo głosić przykazania, ale ciężar to wielki żyć tak, jak zbór nakazuje. - Prawdę mówisz, ale dlatego my inni niż papieżnicy. Jezuici hasła głoszą, ale sami naprzeciw własnym słowom stają. - Szczery jestem, więc przyznam się, że gdy uszłego lata widziałem cię z sierpem w ręce stojącego wśród chłopstwa na łanie, to i zazdrościłem tej krystiańskiej prostoty, i jednocześnie czułem dreszcz oburzenia. Pomyśl, bracie, czy to nie zbyt wielkie dla człowieka urodzonego poniżenie? Lud służały i szlachcic pospołem pochyleni przy żniwie? Eliasz rozłożył ręce. - Nie masz urodzenia ani poddaństwa. Nie masz mieszczanina, chłopa ani pana. Nie masz i męża ani niewiasty. Bóg wszystkich z jednej gliny ulepił. - Wiem, że tak zbór głosi. Co więcej, i przykład mam gotów. Krzeczowska wyszła za Jaźwienia, mieszczanina bez rodu i ziemi. Ale cóż byś ty na przykład powiedział, gdyby któryś syn twój, Krzysztof choćby, wziął za żonę córkę, no, powiedzmy, Tudesa. - Któż to ten Tudes? Nazwiska nie pomnę. - Już nieraz mówiłem. Tudes to handlarz różną kupią, co mi pożyczki czasem zawierzy. - Ów podobno z Poznania? - Tak. Więc cóż byś zrobił, gdyby syn twój upodobał sobie w jego córce? Staremu Arciszewskiemu zabłysnęły na chwilę oczy, wzburzyła się nagle krew stara, nieposłuszna myśli. Bo jakże to, cóż ten Brzeźnicki prawi? Tudes podobno jakiś handlarz poznański, bogacz, co utuczonych krewnych ma w Gdańsku, u których i król jegomość złota pożycza, klejnoty zastawuje. Ów błysk w oczach ministra śledził chytrze Brzeźnicki. Ale i Eliasz nie tylko wśród tez myślą błądził. Dostrzegł tę dociekliwość spojrzenia i pohamował swą porywczość. Przygasił dumny niedawno wzrok i pokrywszy oczy powiekami odparł: - Tudesa nie znam, tyle o nim wiem, co od ciebie słyszałem. Jakiś to handlarz i bogacz, a to znowu co innego - mówił już z ariańską pokorą. - Zresztą źleś przykład dobrał. Dobrze wiesz, że syn mój, Krzysztof, to moje utrapienie. Nie całkiem on myśli ojcowskich. Jabłko spadło daleko od jabłoni. - Przecież i on jednobożan, w Rakowie szkolony. Nic zresztą przeciw niemu nie mam. Przyznam, że przykład dobrałem nietrafnie, żartobliwie raczej. Przecież wiem, że do panien Sucheckich z jejmość matką pojechał. Rodzina to stara i substancja spora, a Suchecki, zdaje się, nie będzie krzyw tym konkurom. Brzeźnicki stulił skromnie usta, ciekaw, czy się uda ta próba skierowania rozmowy na sprawy rodzinne i majątkowe, bo całą dysputą teologiczną chciał tylko pozyskać fanatycznego ministra. - Sucheckich ród bogaty - odpowiedział Arciszewski. - Gdybym miał więcej substancji, to i tam, w buczyńskim dworze, synowie moi nie mieliby zapory. Suchecki dobrze wie, ile mam długów sąsiedzkich; wie i o twej ku mnie łaskawości. - Z życzliwości to zawsze czynię - Brzeźnicki pochylił głowę z udaną skromnością. - I dziś moja gotowość cała dla ciebie. Wydaje mi się wszakże, że musisz, bracie, o swój dom bardziej dbać, nie tylko szkole i modlitwom się oddawać. Choć znowu dziwno mi, o czym kiedyś mówiłeś, że cło i kwartę trzeba płacić. - Istotnie. - Różnie o tym nasi uczeni w Piśmie świętym mówią - Brzeźnicki znów chytrze nawracał. - Na synodach rozmaicie bywało. Przeciw władzy stawano. Bo czyjaż to zresztą władza w tym królestwie? Skąd się wzięły te różnice, jakie są między stanami, a nawet i pośród stanu? - Przyczyna wszystkiego jedna - prawo pięści, rabunek drugiego i przewaga szabli. Czechowicz, takich nam teraz brak, mawiał, że wszelkie królestwo takimże naczyniem bronione bywa, przez jakie z początku powstało i jako nabyte było. Toteż jesteśmy wrogami miecza i siły. Arciszewski powiedział to z patosem i rzucił mimo woli okiem na odpasaną, leżącą obok na ławie, drewnianą karabelę. - A może właśnie powinno być inaczej... Może by miecza przypasać i walczyć o zmianę krzywdy i ucisku, zrównanie nierówności? Brzeźnicki uderzył i tym razem w czułą strunę. Znów czekał, patrzył chytrze w twarz Arciszewskiego. Co teraz powie, może i w nim jest resztka dawnego fanatyzmu pomyleńców, co na synodach domagali się czynnego przeciwdziałania złu i nierówności? Ale długie już lata upłynęły od czasu, kiedy stary dziś minister nosił w głowie takie młode, zapalczywe myśli. Ileż to lat uszło od chwili, gdy zakładano Raków, gdy i on na pierwszych dysputach takie właśnie bojowe sądy wygłaszał? Dziś włos siwy, który z dnia na dzień porastał jego skronie, wiódł za sobą i coraz bledsze, spokojniejsze zdanie. - Gdy krew była młoda, to myśli były porywcze i nierozważne. Dziś wiem, że siła nasza za mała i nie w mieczu ona, ale w prawości naszej, w wyrzeczeniu się i w dobrym przykładzie. Bracia nasi, choć urzędami gardzą, przeciw władzy nie walczą, oddając, co są powinni, wedle słowa bożego: "Komu dań - temu dań, komu cło - temu cło, komu pobór - temu pobór." - No tak, czyli wszystko po staremu? - znowu jakby się wahał Brzeźnicki. - "Posłusznym i poddanym masz być zwierzchności i oddawać jej, co ona rozkazuje, ale tylko wedle słowa bożego, a nic nadto." Oto krystiański obowiązek. "Komu uczciwość - temu uczciwość", i dlatego, bracie mój, cło trzeba płacić; temu też Tudesowi, choć lichwiarz, coś winien, musisz oddawać. I z tobą, wierzycielem moim zacnym, trzeba się ugodzić. Brzeźnicki czekał na tę chwilę. W istocie po to tylko przyszedł, by sprawy majątkowe omówić. Ale wrodzona chytrość kazała mu manewrować słowem. Był tu przecież uważany nie tylko za współwyznawcę, ale i za przyjaciela domu, gotowego do wiecznych dysput religijnych ze starym fanatykiem, jak i do udzielania materialnej pomocy. "Póki będzie mnie uważał za chwiejącego się w wierze - myślał w tej chwili - będę zawsze dla niego gościem ciekawym, owieczką do nawracania i pouczania." Od kilkunastu lat tu bywając znał dobrze ministra i wiedział, że tylko dysputą religijną omota resztę trzeźwości w umyśle religijnego zapaleńca. Toteż raz niby to opierał się słowom Eliasza, raz wpadał nad nimi w zachwyt, dając ministrowi zboru złudzenie walki o nawrócenie błądzącej duszy. Żeby jednak podtrzymać wiarę Arciszewskiego, że przybył tu nie tylko, by załatwić sprawy majątkowe, a przecież rzecz niespodzianą miał dziś wyłożyć - uciekł się jeszcze raz do dysputy. - Pora by nam mówić o sprawach majętności, ale to ani dla ciebie, ani dla mnie najważniejsza. Wierz mi, że podobnie jak ty mówię tylko z konieczności o gotowiźnie czy substancji, choć wiem, że mnie daleko do tego, by patrzyć na życie twoim okiem, kochany ministrze, który najchętniej po gwiazdach i wieczności swoim duchem błądzisz. Mnie inne wątpliwości gryzą. Rozumiem, że każdy nasz brat ma żyć skromnie z owoców własnej pracy, a nie z ucisku drugiego, i dlatego wszystko, co mam, pracą przecież zdobyłem. Że mi szlachta za trybunały płaci, cóż w tym złego? Tego jednak pojąć nie mogę, co mówi wielu spośród naszych braci, zwykle tych, co niewiele mają, że majątki trzeba przedawać, ziemię i dobytek rozdawać ubogim. Do tej wiary ja jeszcze nie doszedłem... - rozłożył niezaradnie dłonie. - Ale do tego właśnie wiedzie nasza droga. Gdybym nie miał rodziny, synów dorosłych, a przy tym nie całkiem mnie podobnych, i ja postąpiłbym jak Przypkowski, co wolność dał kmieciom i ziemię podzielił, jak Niemojewski, co z bogacza do ubóstwa przyszedł, wszystko rozdawszy. Brzeźnicki uśmiechnął się pod wąsem. - Kropla w morzu. Gdyby to zrobili Radziwiłłowie, Potoccy czy Zamoyscy, którzy pół tej ziemi ojczystej posiadają, to i nędzy by w Rzeczypospolitej nie było. Albo powiedz biskupowi gnieźnieńskiemu lub choćby temu bliżej nas, poznańskiemu, niech jedną włókę chłopu odda. - Krześcijanami nie są, choć wiarę tę wyznają. Kto bogaty, kłamie, mówiąc, że żyje po bożemu. - Więc cóż, że Niemojewski wieś podzielił? Chyba ku dworowaniu braci szlachty. W kułak się z niego śmieją. Eliasz wstał, jakby go podniosły słowa, które się w nim nagle porwały do lotu. - Brać szlachecka głupia jest, chciwa i ciemna. Chełpi się substancją i koligacją, gardłuje o wolności, a w pas się kłania przed byle magnatem. Co szeptem odeń posłyszy, to na całe gardło wrzeszczy na sejmikach czy w sejmach. Nie wie, głupia, że wiecznie za cały naród stać nie będzie. Wszystką ziemię i władzę skupiwszy, puchnie od pychy i talarów, przemoc mając nad ludem w pieniądzu, w mieczu i urzędach. Toteż braci naszej krystiańskiej nie godzi się ani urzędów świeckich piastować, ani dostojeństw, ani tytułów przyjmować, ani w rokach sądowych zasiadać, bo wszystka stąd władza i uciemiężenie ludu. Niechże bodaj wina za zło, które na tę ziemię kiedyś przyjdzie, nie będzie naszą winą. Inaczej chcemy widzieć wiarę i prawa w Rzeczypospolitej. Brzeźnicki poruszył się na ławie, tym razem udał zawstydzonego. Podszedł do komina, bo ziąb przelatywał po kolanach, i dorzucając szczap do ognia mówił: - Jakbyś to do mnie prawił, który po trybunałach i sądach się włóczę, profesję swoją wykonując. Ale przecież jedynie po to, by pomagać braci z prawem nie obeznanej. - Obrona to nie ferowanie wyroku. Nikt ci tego za złe nie bierze. Zresztą ty, miły sąsiedzie, idziesz ludziom w sukurs nie tylko jako palestrant. Bez twej szkatuły to i ja miałbym jeszcze więcej kłopotów i zgryzot. Brzeźnicki podniósł się od komina, rozłożył szeroko ręce. Jego oczy, dotąd jakby przygaszone, nabrały w świetle ognia ruchliwych iskier. - Dziękuję za łaskawe słowa. Wiem, jakie cię troski pieniężne przygniatają. Obmyśliłem więc, jak wam pomóc w takiej opresji. Zdawałoby się, że skoro od was nabyłem Śmigiel i Kosonów, to widać, u mnie grosz sporszy. Ale Bóg mi świadkiem, żem sobie jeno kłopotu przydał. Niegładko mi i to wspomnieć, że ów dług, dwa tysiące pięćset złotych, com za jejmość małżonkę twoją szwagrowi spłacił, do dziś nie zwrócony. - Jakże zwrócić, kiedy kiesa cięgiem pusta? Brzeźnicki aż podskoczył, ujął Eliasza za ramię. - Uchowaj Boże, bym się przypominał. Gdyby nie terminy, którymi mnie Tudes napastuje - Boże, cóż to za człowiek! - to i słowem o tym nie wspomniałbym. Ale czas nagli, a ten handlarz o swój grosz się trzęsie, bo przecież nie ze swoich oszczędności taką sumę wytrząsnąłem. Tudes zapowiedział, że dopóki dług mam tylko zastawem na twoich włościach zabezpieczony, to mi już nowego grosza nie puści. Poza tym toć niesprawiedliwie, bym na tę sumę zastaw miał na całej waszej substancji. Godzi się, by tak zacnemu bratu po krześcijańsku ulżyć i w aktach rzecz całą jak należy ująć. - Nie znam się na prawnych arkanach, to raczej jejmość małżonka kłopocze się o takie sprawy. - Toteż żałuję, że jej doma nie ma. Słyszałem, że dopiero na świętego Józefa wróci z synami od Sucheckich. - Nie inaczej. Na dwie niedziele do krewnych pojechali, a potem do Sucheckich. Kosztów z tym związanych było co niemiara. - Ano widzisz, więc chyba samym nam trzeba rzecz uporządkować, i to pilnie, bo już tym razem Tudes słowu mojemu nie zawierzy. - Jakże więc zamyślasz? - Niegładko mi propozycję wyłożyć, bo choć ty, brat mój i nauczyciel, wzór bogobojności niedościgły, zrozumiesz moją intencję, to - czy ja wiem? - może twoi synowie inaczej mnie osądzą. Zwłaszcza Krzysztof, on zawsze krzywym okiem na mnie patrzy. Arciszewski poruszył się na ławie. Podniósł surowszą niż dotychczas twarz, nawet niedawna pokora mnicha w tej chwili z niej uleciała. - Dopóki żyję, moja i małżonki jest substancja cała. Synowie jeszcze pusto mają w głowie. Ja zresztą na ich kształcenie potrzebuję gotowizny. Brzeźnicki złożył ręce jak do modlitwy. - Oj, to, to, nie pierwszyzna mi słuchać. Nigdy potomstwo nie ma tej wdzięczności ku rodzicom, jaka im za tyle troski należna. Myślę jednak, że i Krzysztof, jak na rozum weźmie, choć to człek młody i zapalczywy - któż z nas nie był takim w młodości! - to i on zdanie o mnie zmieni i chyba wdzięczności, a nie żalu nabierze. Przecież do Radziwiłła się rwie, a bez tej gotowizny na drogę go nie wyposażysz. Mówię więc jako do brata w Chrystusie, szczerze i uczciwie. Mam na waszych majętnościach na Lipnie, Nowej Wsi, Nietaskowie i Rybienku zastaw, którego teraz spłacić nie możecie, lub nie naglę o spłatę. Więc i najlepsze wyjście - twoje długi u mnie i zastawy aktem pisanym złączymy, a wtedy - na chwilę głos zatrzymał - puścisz mi na własność Lipno i Nową Wieś. - Lipno i Nowa Wieś to najlepsza moja ziemia. Chłop tam pracowity, któremu zresztą pańszczyzny umniejszyłem - zawahał sią Arciszewski. - A Tudes? Słowa o tym nie wspomniałbym, gdyby nie ten chciwy, nieufny handlarz. Wywąchał, że dotąd wisi na tych majętnościach zdeponowany posag mojej małżonki. Eliasz poskrobał się po głowie. Jak tu oponować, kiedy rzeczywiście tak jest z dawien dawna. - A wam przecież Rybienko i Nietasków zostanie. - Rybienko, folwark chudy, lasów więcej niż roli. - O, nie mów tak, kąsek ziemi dobry, ho, ho, i stawy rybne. Nie masz takich ryb w całej okolicy. Nigdy nie zapomnę, drogi Heliaszu, owych smakowitych karpi, które twoja jejmość mojej na Wigilię posłała. - Czym chata bogata, tym rada. I tego roku ryby od nas dostaniesz. Ryba nie tyle przysmak ku jedzeniu, ile ku uczczeniu Wigilii na znak pamiątki spożywana. Pierwsi krystianie, których niegodni jesteśmy naśladować, już znakiem ryby Krysta Pana czcili. Minister znów spojrzał na krucyfiks pod belkowaniem stropu i przyłożył ręce do piersi. Zatopił się w krótkiej, żarliwej modlitwie. Brzeźnicki co prędzej poszedł za jego przykładem, też nadał oczom swoim wyraz religijnej ekstazy i milczał. Odczekawszy chwilę podjął na nowo: - Skoro godzisz się na akt oddania mi tych wsi, na wyrównanie utrat moich i długów, to od Tudesa wezmę tysiąc złotych i wraz ci je doręczę. Tę sumę już tylko na Nietaskowie zastawem zabezpieczymy. - Na Nietaskowie? - znów zdumiał się Arciszewski, bo ileż tej procedury prawnej tu potrzeba, ileż obliczeń i zastawów? Wstał i przeszedł się po izbie. Jakże mu teraz brak było małżonki, która w sprawach majętności więcej od niego miała wyrobienia i obrotności. Przez moment pomyślał, przypomniawszy sobie jej właśnie sąd ostrożny, czy też ów brat w Chrystusie, tak do dysput religijnych skory, ale i o swoje sprawy majątkowe dbały, nie przyszedł dziś z zamiarem podejścia go prawnymi kruczkami. Ale ledwie to przez skołatany i bezradny umysł przebiegło, cofnął się z przerażeniem od tej myśli. Jak to? Brzeźnicki, człek w powiecie szanowany, mąż w arkanach prawnych biegły, doctus iuris utriusque, chyba więc dlatego nie obeznanemu z prawem wydać się może, że tamten o puncta zbyt troskliwy. Majętniejszy od Arciszewskich - to trudno, ale ministrowi zboru nie przystoi dbać o substancje i zyski, które czymże są - westchnął bogobojnie - wobec przyszłej wiecznej szczęśliwości? Wobec nagrody za żywot w służbie bożej wypełniony? Zresztą potrzeba uporządkowania latami ciągnących się między nimi zawiłych spraw pieniężnych nie była dla Arciszewskiego rzeczą nową i niespodzianą. Brzeźnicki już od dawna wzmiankował o konieczności pilnego uregulowania stosunków majątkowych, wciąż mówił o tych natrętnych lichwiarzach poznańskich, których jakoby miał na karku. Jeśli Eliasz jeszcze się wahał dać Brzeźnickiemu słowo szlacheckie na zgodę - a słowo uważał za równoznaczne z późniejszym spisaniem formalności - to z tej jedynie przyczyny, że suma nowej pożyczki, proponowana, przez Brzeźnickiego, wydawała mu się zbyt duża. - W tej chwili tysiąca złotych mi nie potrzeba. To fortuna spora. Jak zjedzie małżonka, sama orzeknie, ile nam na razie niedostaje. No i ten zastaw na Nietaskowie, jeśli konieczny, z mej plenipotencji podpisze. Brzeźnicki odetchnął z ulgą. Pierwsze lody przełamał, ale nie po to tu tylko przyjechał. Pertraktacje z Arciszewską nie bardzo mu dogadzały. - Że waszmość wszystko z panią małżonką zwykłeś decydować, pochwalić jeno wypada. Żona towarzysz równy i wdzięczny małżonkowi. - Głowy ona korona - dopowiedział Eliasz. - Ale gdy rzecz będzie między nami omówiona, to i jejmości kłopotów trochę z głowy zdejmiesz. Mówiłeś mi, że i cło, i zaległe długi u księgarzy ci dolegają. Spłacę więc i drukarzy w Poznaniu. A że Krzysztof na dwór birżański przed latem się wybiera, więc i to przewidziałem. Nie może przecież tam jechać, jakby był nie z zasiedziałej szlachty, ale z gollotae et odardi. - Prawda i to. - A jeszcze gdyby zbroję nową chciał i rynsztunek jakowyś, to nawet i tego grosza nie wystarczy. - Bez rynsztunku on nie pojedzie, bo w broni wprawny, na przekór moim naukom i nadziejom. - Ano widzisz. Wszystko, co robię, z serca czynię i z wielkiej ku tobie i ku twojemu rodowi życzliwości. Gdy się Krzysztof u klamki książęcej wzbogaci, to i po latach ziemię z powrotem odkupić może. Arciszewski aż westchnął: - Miły sąsiedzie, toś mi kamień z serca zdjął, bo o to i małżonka by molestowała. W akcie prawo odkupu zabezpieczymy? Brzeźnicki zaśmiał się głośno z ową pobłażliwością serdeczną, jaką u słuchacza wywołują nieporadne słowa gaworzącego niemowlęcia. Nawet pozwolił sobie teraz na swobodniejszą poufałość w stosunku do ministra. Podszedł do niego i klepnął go po ramieniu. - Waść to lepiej, że w teologii siedzisz, bo z obeznaniem w prawie u ciebie nietęgo. Actum żadnych takich kondycji nie przyjmuje. Ale nie będziemy się przecież w procedurę wdawać. Słowem ręczę, że każdej chwili ziemię za zwrotem wyłożonej gotowizny i ani grosza więcej - wrócę. W słowo szlachcica nie wierzysz? - Uchowaj Boże, słowo szlachcica święte - wzdrygnął się Arciszewski. - Skoro synowie moi będą mogli każdej chwili ziemię odkupić, to sprzeciwu nie mam. Na ich przecież kształcenie talarów potrzebuję. - Zgoda - wykrzyknął pośpiesznie Brzeźnicki. Uchwycił opartą na ławie rękę sąsiada i trząsł nią, mocnym uściskiem utrwalając warunki umowy. - Na kiedy actum w Piotrkowie przygotować? - Z jejmość małżonką ustalimy. - Zgoda. Daj tylko pióro i inkaust, to dla pamięci krótkie kondycje spiszemy. - Słowo moje takie ważne jak pismo, wstyd signum dawać, jakby gęba była z cholewy. - Ale Tudes? - Brzeźnicki zrobił nieszczęśliwą minę. - Jutro będę mógł skrypt mu pokazać i talarów zaraz od niego wziąć na waszą potrzebę. Serce mi się kraje, gdy widzę, żeś w potrzebie, a małżonki ani za dwa tygodnie nie będzie jeszcze widno. Brzeźnicki nie tracił czasu, kuł żelazo na gorąco. Siadł za stołem i z wprawą wytrawnego sądowego wyjadacza skrobał pośpiesznie po chropawym papierze. Pismo jeszcze mokre podał Arciszewskiemu. - Z lekkim sercem możesz podpisać, jak ja z lekkim sercem w sukurs sąsiedzki ci idę. Dałby Bóg, żeby tak zgodnie jak my żyła szlachta w całym kościańskim powiecie. - Dałby Bóg! Nie tylko w powiecie, ale w całej Rzeczypospolitej - westchnął Arciszewski. Późną wieczorną porą, po gawędzie i po paru kubkach wina, odjeżdżał Brzeźnicki z dworu w Nietaskowie. Wieczór był mroźny i widny. Płozy sań skrzypiały sucho po śniegu uleżałym wśród szpaleru nietaskowskich sosen. Wypasione araby prokuratora, jego duma i zarazem przedmiot zazdrości okolicznych sąsiadów, poszły w cwał, poczuwszy drogę powrotną ku stajni. Puściły w ruch zastałe na postoju nogi i rwały zadarłszy łby ku sennym, ośnieżonym jodłom i wiszącemu nad wsią księżycowi. Dymiły parą z pysków, puszczając siwe obłoczki nad zwichrzonymi grzywami. Na przodzie dwóch zbrojnych kozaków kurzyło spod kopyt końskich białym puchem. Prokurator nakryty kożuchem leżał w saniach błogo wyciągnąwszy nogi. Spod zaciągniętych aż po nos baranich kudłów rzucał ostatnie spojrzenia na światła ginące w błonach nietaskowskiego dworu. "Zabudowania tu liche, ale ziemia wspaniała, może lepsza niż w Nowej Wsi i Lipnie. Bo już Rybienko - uśmiechał się do kożucha - to same lasy i wygony". Leżał, ubijał grzbietem miękkie siedzenie w saniach i liczył. Ileż to ziemi uprawnej było w Nowej Wsi i Lipnie, które dziś ostatecznie na swoją własność przechylił? Nie można z nimi porównać Kaliszyna czy Puchały, które uprawiał od dwudziestu lat po krewniakach żony, Chlebowskich. W Nowej Wsi na dodatek młyny, w Lipnie cegielnia, a chłop tam, choć przez Arciszewskiego rozpuszczony, przecież pracowity. A i na Nietasków może przyjdzie pora. Ten religijny opętaniec nigdy z długów się nie wygrzebie. Ileż to on wydaje na akcję misyjną, na podtrzymanie szkoły, na zakupy w librariach! Od Tudesa nigdy nie wyjdzie - zaśmiał się na głos, aż się wzdęły pod nosem kudły kożucha. Przez chwilę pomyślał, co by to było, gdyby tak stary Eliasz lub który z synów zgadał się kiedy z Tudesem w Poznaniu? Stary lis byłby zaskoczony, ale jest zbyt sprytny, by się z prawdą wygadać. Przed saniami wyłonił się rząd oprószonych śniegiem topoli, stojących nad niedalekim, zamarzniętym potokiem. - Marcin! - zawołał spod kożucha ku woźnicy - tu już Nowa Wieś? - Tak, wasza wielmożność. - A jaka tu ziemia pod lasem? - Sama tłustość, jak maź. Jak wiosną idzie socha, to skiby jak ten miód się błyszczą. - Ach tak? Pszeniczna rola? - pytał, choć przecie sam znał dobrze plony z tej ziemi. - Gdy się weźmie na rękę kłos pszeniczny, to, proszę wielmożności, ciężki jak garść piachu. - Tak mówisz? - pytał zachęcającym głosem, by dalej słuchać o urodzie nabytej ziemi. - Kiedyś, proszę wielmożności, omłócili tu sto czterdzieści korcy z łana. Sypała się pszenica jak złoto. Wio, wiśta! - Niemożliwe. Brzeźnicki słuchał, ucho spod kłaków kożucha wystawiał. Słyszane słowa spływały w niego jak słodki miód. Piękną ziemię nabył, a jeszcze płodniejszą obciążył nowym zastawem. Rósł coraz bardziej, rozprzestrzeniał swe włości w powiecie. Ba, przecież już i pod Środą coś niecoś się przygarnęło. Dla wzmożenia rodzącej się dumy wywiódł na chwilę ze swej pamięci dawne lata, owe mizerne resztki ojcowizny w Brzeźnie, lada jakie obejście. Odraza przyszła do tamtych lat, więc poruszył baranicą, aż go kudły w nos połechtały. Kichnął raz i drugi. O tamtym szkoda myśleć, niech przepada, niech zginie w pamięci. Tu otwarł mu się inny świat. Miał już od wielu lat koligacje wśród okolicznej szlachty, i nie tylko tu, dalej jeszcze pod Piotrkowem, pod Poznaniem, znał dziedziców, wielmożów nie byle jakich, katolicką i dysydencką szlachtę. Diabła tam zwracać uwagę na te różnice, kalwin ktoś czy katolik, brat polski czy zgoła socynianin. Nie w tym sęk! W ziemi, w obszarze, w ilości łasztów, jakie można będzie wysyłać ku morzu, w tym jedyna miara człowieka. Majaczyły mu się w oczach domy najbogatszych posesjonatów województwa, ba, domy magnackie, do których już się pomału wciskał, na razie jako niezbędny, usłużny prokurator, ale każda wieś kupiona wiodła go coraz wyżej, bliżej grona bogaczy, którzy jak i on wielkością bogactwa mierzyli wartość człowieka. Czuł na szyi i na piersiach przytulność ciężkiego kożucha, błogą leniwość w nogach. Nasycał się cały ciepłem i zadowoleniem z siebie, smakował z pychą wzrost swego bogactwa. Rozdział II Na tydzień przed świętym Józefem wracała pani Arciszewska z synami do domu. Po rannej śnieżycy mróz w południe całkiem zelżał. Sanie sunęły bezszelestnie po sypkim puchu, bo jakbyś tu pierzynę rozpruł i rozsypał. Woźniki, prawie nie czując za sobą ciężaru, szły kłusem, ruchliwe i lekkie. Raz po raz przytulały pyski do siebie, to znów podrywały je w górę jak na komendę. Spod kopyt rzucały płatami ubity śnieg i zezowały w tył, jakby sprawdzając, gdzie też furman dostał: w twarz czy w rękawice? - Wio, basałyki! - odkrzykiwał im woźnica - stajnię już czujecie? Uha! Arciszewska rozglądała się na lewo i prawo, nastawiała oczy i uszy. Wszystko cieszyło. I pogoda, bo słońce przelatywało między białymi kopami sosen, że aż trzeba było mrużyć oczy wśród tej błyskawicznej zmiany świateł i cieni, i frywolny kłus biegunów, i weselszy teraz u schyłku drogi krzyk woźnicy. Każdy zakręt wzniecał w niej bicie serca; cieszył nawet pień niedawno ścięty, czmychający spod niego szarak, bo wszystko tu było swoje, znane, witało powracających do domu ludzi. Do swego domu, do zacisznej przystani, ukrytej w ciszy wiekowych sosen, wśród zasp śnieżnych spiętrzonych u wjazdowej bramy. To, co czuła w sercu, widziała i na twarzy najstarszego z synów, Eliasza, siedzącego obok niej w saniach. Sprawdzała swoją radość w jego oczach łowiących skwapliwie każdy szczegół na drodze wiodącej do Nietaskowa. - U nas śnieg większy, bardziej puszysty, niech pani mateńka patrzy! - mrużył oczy, sięgając wzrokiem po czuby uciekających sosen. Jakże ich miało nie cieszyć, kiedy to swój śnieg, może i nie bardziej puszysty, choć sosny wyższe niż u Sucheckich, pnie prawie masztowe. Znała się i na tym, bo skoro mąż co dzień ślęczał po uszy w księgach i kontemplacjach, to jej z konieczności wypadało i majątku bardziej strzec, i w sprawach gospodarskich się rozeznawać. Patrzyła roztkliwiona na drogę i synów. Eliasz, siedzący tuż obok, wdycha szeroko powietrze, tamci dwaj wierzchem jadący też nabrali większego życia. Bogusław harcuje koniem pobok sań, a Krzysztofa na szarej klaczy nawet nie widać. W miarę jak obok sań przelatywały znane pola, a tam niżej nad zamarzniętymi potokami ośnieżone wierzby, Arciszewską ogarniało coraz większe podniecenie. Myśli biegały po głowie, różnorodne, głównie o domu w Nietaskowie. Porównywała go z dworem buczyńskim. U Sucheckich i brama murowana z basztą u wejścia, i pokoje tureckimi oponami pokryte, i malowidła jakieś na ścianach. Łaźnia przy pokojach gościnnych i piernaty jedwabne, a choć i troska serdeczna o gości od świtu do nocy, to jednak tutaj co swoje, to swoje. Lepsza swoja bieda niż u kogoś wygoda. Jak każda matka, stęskniła się już za codziennym kłopotem we własnym obejściu, za swym kredensem, który jakże inny ma zapach niż u skrzętnej, zasobnej we wszystko Sucheckiej. Tamta ma sporo czeladzi, kilka dworek, więc i cóż taka wie, co to samej z Tereską stanąć u kuchni, pieczywa czy wieczerzy doglądnąć. I nie synowie, lecz córki w domu, które matce pomóc powinny, bo jakież by to były panny. Chociaż młodsza, Renatka, bardziej koło gospodarstwa ruchliwa niż ta Aniela, która już chyba jedną tylko nogą w domu, a drugą bliżej wesela z Ledóchowskim. - Heliasz! - przysunęła się nagle bliżej syna, ujęła go pod ramię. - Im bliżej domu, to mi cięgiem jedna myśl po głowie chodzi... Przedtem nie miałam jakoś odwagi spytać. - Co takiego, pani mateńko? - zdziwił się Eliasz, zaskoczony dyskretnym tonem pytania. - Patrzyłam na wszystko u Sucheckich, znam ich zresztą nie od dzisiaj, bo i koligacja między nami jakowaś, choć bardzo daleka. Renatkę pamiętam, jak jeszcze na czworakach chodziła, tobie się zresztą wtedy mech pod nosem sypał - a dziś to już panna urodziwa. Ale choć kobietą jestem, nie wiem, któremu też bardziej w oko wpadła, Bogusławowi czy Krzychowi? - Ach, o to chodzi? - Eliasz zaśmiał się szeroko, aż echo poleciało po sosnach. Ten beztroski rechot był tak podobny do śmiechu starego Eliasza sprzed lat dwudziestu, że panią Helenę przeszedł dreszcz szczęścia. Kubek w kubek jak ojciec, nie tylko z imienia sobie podobni. - Renatka mogła wpaść w oko każdemu. I mnie, gdybym nie był po słowie z panną Plecką... Myślę, że Bogusława bardziej urzekła. Przy każdym obiadowaniu i wieczerzy patrzył w nią jak baran. A przy tym gęba mu się jak zawsze nie zamykała. - A Krzych? - matka spojrzała w oczy syna dociekliwie. - Krzysztof ponury był jak zwykle, więcej gadał z Sucheckim o kartaunach i niemieckich puszkarzach niż o pannie. Artyleria go nęci, nie kobieta. Wieczorami spać nam nie dawał, bo i tam ślęczał przy świecy nad swymi karteluszami i w skrybę czy inżyniera się zabawiał. Jemu w głowie dwór Radziwiłła, nie Suchecka. Ot i teraz - Eliasz zgarnął drobny śnieżny puch z oczu - ani go widać, przodem poszedł. - Otóż to właśnie. W tamtą stronę jechał tuż koło sań, ślady dzików i sarn go interesowały, a teraz ciągle sam i sam na przedzie, jakby nie tylko nas, ale i świata całego nie było. - Bo kara klacz mu w głowie. Inna rzecz, że takiego turczyna nie ma u nas w całym powiecie. - Klacz, mówisz? - uśmiechnęła się Arciszewska. Po tych słowach przymrużyła oczy z poczuciem trafności swych domysłów. I ten Heliasz, mężczyzna w sprawach serca naiwny jak oni wszyscy. O koniu Krzysztofa teraz myśli i wszystko do niego sprowadza. A tam w Buczynie patrzył, a nic nie widział. Że Renata więcej ucha dawała Bogusławowi, że ciągnęła go za język, to prawda. Ta dzierlatka, choć powieki spuszcza, to oczka ma pod rzęsami ruchliwe, ho, ho, jak latające ogniki. Jednym patrzyła w prawo, drugim śmigała w lewo. Gawędziła z Bogusławem, a po cichu zarzucała sieć na Krzysztofa. Matki nikt nie zwiedzie. Bo jakże by mogło być inaczej? Tamten, choć gadatliwy i nadskakujący, ale płochy, młodzik, cera u niego jeszcze prawie że chłopięca. A Krzysztof mruk, ale gdy potrzeba, w gębie ostry, choć z rzadka głos zabiera. Wszyscy trzej synowie byli dla niej urodziwi, co innego wszakże gołowąs Bogusław, co innego śniady i wąsaty Krzysztof, porywczy, z utajoną iskrą w oku. Jakże ich dobrze znała! Pamiętała każdy rok ich dzieciństwa, każdy ważniejszy dzień ich młodości. Któryż to z nich miał najwięcej krwi, najwięcej życia w sobie? Któryż był najbardziej czupurny, pierwszy do prób z wiklinową kopią, a później z rapierem w ręku na murawie nietaskowskiego ogrodu? A gdyby pogrzebać pamięcią w jeszcze wcześniejszych latach, któregoż to musiała najczęściej chronić przed ojcowską dyscypliną? Kochany, choć zbytnio porywczy Krzysztof. Przerasta on rycerskością Bogusława, a zapałem do życia to i statecznego Eliasza. Da Bóg, że on na szerszy świat wypłynie. Zagadywała przed chwilą Eliasza, bo niepokoiła ją kobieca ciekawość, co też brat o braciach sądzi, ale przecież obie z Suchecką doszły do jednego, bo, Bogiem a prawdą, i cała gościna w Buczynie ku temu była przemyślana. Gdyby tak Renatkę dać Krzysztofowi, jeśli na dodatek z obu stron sympatia się zawrze? Dziewczyna ma jeszcze pstro w głowie, bo cóż, siedemnaście, zdaje się, jeszcze nie skończyła. Przez rok, półtora, Krzysztof na dworze birżańskim się przetrze, da Bóg, fortunę ojcowską nieco wesprze, a potem można by robić weselisko. Ale w tym momencie za myślą radosną pobiegła druga, posępniejsza. Pani Cecylia chętna chyba zamierzeniu, ale Suchecki? Szczęście, że dokładnie on nie wie, ile to długów cięży na Lipnie i Nietaskowie. Jedno przecież zastawione, drugie dzierżawione, trzecie ledwie ostatnim wysiłkiem trzymane. Jeszcze i teraz trzeba, co rychlej sięgnąć do kiesy Brzeźnickiego. Jaki on jest, taki jest, ale ileż to razy domowi pomógł. - Jak myślisz, Heliasz? - znów zaczęła, bo już nie mogła spokojnie usiedzieć w saniach. - Że się Krzysztofowi przyda dwór Radziwiłła, to pewna, bo nauki swoje wzbogaci, wielkiemu światu się przypatrzy. Ale Suchecki mówił, że pan na Birżach podobno skąpy. Czyli tedy Krzych do czego tam dojdzie? - Łaska pańska na pstrym koniu jeździ. Ale jakże inaczej domowi naszemu ulżyć? U klamki takiego księcia wielkie mogą czekać nadzieje. Jeśli się dworzanin zda, to bywa, że prędko nawet do fortuny dochodzi. Mówił mi kiedyś Zawilski, a ten z niejednym pijał, że niejaki Hurwic od pana z Lubomli ciepłą ręką tysiąc talarów wziął za jakąś ważną posługę. - Tysiąc? - Arciszewska aż się przeraziła. Ileż to łasztów zboża trzeba było sprzedać! Nie, policzyć w tej chwili było jej za ciężko. - Chybaby folwark za to kupił, wierzyć trudno. - Skoro, jak mówią, książę dał mu skrypt do kasy w Lubomli na taką sumę, to ileż sam musiał na dworzaninie zyskać, jakież korzyści dzięki niemu osiągnął? Magnat za darmo nic nie daje. - No tak, ale Lubomirski pan wielki, szkatułą podobno lekko trzęsie. - Radziwiłł bogacz nie mniejszy, całą krainę ma we władaniu. Zresztą, pani mateńko, próżne to gadanie, dla Krzysztofa nie ma innego wielkiego dworu, jak u tego kalwina. Ci, co z królem blisko, socjanina do siebie nie dopuszczą, jezuity by zaraz takiego wywęszyły, żywot mu zatruły. Teraz dopiero Arciszewska miała nowy powód do smutku. Eliasz mimo woli uderzył w najboleśniejszą strunę. - Skoro o wierze naszej wspomniałeś, to jedno mnie cięgiem gryzie. Sucheccy jak i inni z krystiańskiego zboru, ale mnie się widzi, że Suchecki mniej teraz gorliwy. Już tylko jakby z nawyku chwali naszym obrządkiem Krysta Pana. - Nie każdy przecie tak gorliwy jak ojciec nasz, który przez to o majętności nie dba. - Cóż ty mówisz, Heliaszu? Nigdy prawdziwy krystianin nie może być za gorliwy w bojaźni bożej i w miłości do Krysta, Pana naszego. - Nie mówię tak, pani mateńko, ale dlaczego o majętności nie dbać? Papieżnicy nie wstydzą się swych substancji. Ho, ho, gdyby policzyć majątek biskupów w miłej ojczyźnie, toby mu chyba substancje wszystkiej szlachty nie dorównały. Arciszewska przyznała w duchu rację synowi. Nigdy nie sprzeciwiała się mężowi, który nakazy wiary nie tylko głosił, ale je w życiu stosował, przywodząc dom ku wyrzeczeniom się i ubóstwu, ku ewangelicznej prostocie obyczaju. Ale nie tylko synom ciążyło wzrastające ubóstwo rodziny, i jej także dokuczało, bo któż jak nie ona musiała się głowić o wszystko domowi potrzebne. - W jednym masz rację, że Suchecki inny niż nasz ojciec, substancji on nie popuści. I nie we wszystkim, jak przystało prawdziwemu krystianowi, uznaje prostotę. Gdyby mu urząd jakowyś znaczny czy królewszczyznę dali, strach powiedzieć, może by nawet zbór opuścił? - mówiła z nowym lękiem, bo cóż by się wtedy stało z całą wymarzoną koligacją? - Bo z naszą wiarą - nachmurzył się znowu Eliasz - to daleko w miłej ojczyźnie nie zajedzie. Suchecki dobrze o tym wie. I mnie mówił, że król jegomość teraz urzędy jeno katolikom daje, na dysydentów krzyw, choć w paktach konwentach wolność wyznań zaprzysięgał. - Już tak nawet mówił? - Jeszcze bardziej się zasępiła. Przecież o to mógłby się rozbić cały plan małżeństwa któregoś syna z Renatą albo, co nie daj Boże, mogłoby to sprowadzić rozszczepienie wiary w rodzinie. - I prawdę mówił. Arciszewska spojrzała ukradkiem w twarz syna i przerwała rozmowę. W głosie Eliasza posłyszała nie wypowiedziany gorzki zawód, prawie bunt przeciw niezłomności ojcowskich obyczajów. Nie pierwszy to zresztą raz dane jej było odczuć w rozmowie z Eliaszem czy z młodszym Krzysztofem cichą, hamowaną niechęć synów do ciasnej żarliwości ojca i wynikłego stąd ubóstwa rodziny. Ci dwaj bardziej niż najmłodszy, Bogusław, odczuwali biedę własnego domu sprowadzoną przez ojca na rodzinę. Był przecież ich ojciec nie tylko wyznawcą nauki Socyna, ale i wybitnym działaczem zboru, rzucającym gotowiznę na walkę o swą ideę, zwłaszcza w latach dawnych. Jeszcze teraz, u schyłku żywota, nie tylko spełniał swe kapłańskie obowiązki, ale kierował wspieraną ze swoich dochodów szkołą ariańską w Śmiglu i zasilał wydawnictwa sekty. Obopólne milczenie trwało niedługą chwilę. Eliasz poczuł niesmak z mimowolnego wprowadzenia matki w zasmucenie, i to jeszcze w tak radosnej chwili powrotu. - Tak czy inaczej, Krzysztof udał się panu Sucheckiemu, bo go bawił artylerią i wojennymi sprawami. Suchecki myślał pewnie, że i my kostur drewniany nosimy. Matce pojaśniała twarz. Bo synowie, choć socynianie, rycerscy są, spodobali się panu Sucheckiemu. - No i ta kara klacz - uśmiechnęła się znacząco do syna. - Właśnie. Ależ ją ujeżdża, chyba o pół mili nas wyprzedził. Minęli w tej chwili kolisty zakręt koło niedalekiego młyna. Trakt piął się teraz nieco w górę, konie zwolniły biegu. Daleko na krańcu drogi majaczyła na śniegu, niby gruda ziemi, mała sylwetka jadącego samotnie Krzysztofa. Samotność była mu w drodze od Sucheckich utęsknionym towarzyszem. Od postoju w Śmiglu, gdzie dano koniom wypocząć i nogi w gospodzie ogrzano, drugą już godzinę jechał na przedzie sam, zapomniawszy o czasie, matce i braciach. Nie wiedział nawet, że minął zjeżoną pniami porębę i prześwitujące za nią stawy Rybienka i że dopiero co ubiegł mu z oczu stromy dach młyna i jego martwe o tej porze, porośnięte soplami koło, przed którym kara klacz zjeżyła grzywę i przebiegła zakręt niecierpliwym kłusem. Kołysząc się na koniu, o dwa pacierze drogi od bramy nietaskowskiej, był myślą jeszcze tam, w dworze Sucheckich, i nie na kulbace siedział, ale w izbie buczyńskiej, naprzeciw panny Renaty. Patrzył w półprzymknięte oczy dziewczyny, pod których wpływem doznawał niepohamowanej chęci ruchu, niezwalczonej potrzeby działania. Siadałby na koń, uciekał z dworu, rwał w lasy buczyńskie z Sucheckim, by szukać śladów odyńca lub bodaj bić z rusznicy w stada uciekających zajęcy. Jakże tam tęsknił do jakiejś ważnej przygody, do polowania czy niechby zwady z kimkolwiek. Bo jakże pokazać, że choć ojca ma chodzącego przy drewnianej karabeli, to w nim krew nie woda, ręka nie lęka się dotyku rękojeści czy kolby. A tak cóż, kiep nieruchawy i małomówny. Nic takiego się nie zdarzyło, więc tylko dłoń wsparta na rapierze chodziła bezsilnie po żelazie, nie znajdując żadnej okazji, która by olśniła onieśmielającą pannicę. Zamiast tego rozgadywał się z Sucheckim o żołnierskich upodobaniach i chwalił się znajomością armat. Sucheckiemu w to graj, więc lał mu wino do kielicha, nabierał krwi na gębie i bił się rubasznie w kolano, podniecony dyskursem, ale panna... nawet nie słuchała. Ale nie tylko do świetlicy w buczyńskim dworze pomykała teraz jego pamięć. Po raz dziesiąty odtwarzał w rozgorączkowanej wyobraźni ów uroczysty śnieżny wieczór, kiedy to obie rodziny, Sucheckich i Arciszewskich, wracały z sąsiedzkiej wizyty do Buczyny. Pierwszy raz wtedy znalazł się sam na sam z Renatą w przytulnych, wysłanych futrami saniach. Przez dobry kawał drogi nie mógł żadnego słowa z siebie wydobyć, opanować młodzieńczej nieśmiałości przed piękną dziewczyną. Wspominał to teraz wszystko do najdrobniejszego szczegółu, i nagle powracała niespokojna radość, rozkosz zuchwałości. Decydował się na heroiczną, wydawało mu się, odwagę, chwytał dłoń Renaty, wygrzaną w zarękawku, i mówił pochylony: - Panno Renato... Nie wierzył, teraz jeszcze nie wierzył. Jej ręka zadrżała, nie umknęła z uścisku. Niby nic, a jakże wiele. - Renato, gdybym mógł, tobym co dzień przyjeżdżał do Buczyny... - Żarty chyba, przecież wybierasz się na dwór Radziwiłłów. - Pojadę, bo taka wola rodziców i nauk żołnierskich też trzeba mi zdobyć, ale dzień w dzień będę myślał o tej chwili. Skłoniła głowę. Pamiętał jej uśmiech smutniejący, uciekający w głębie wysokiego kołnierza. - Zobaczymy, kto z nas będzie wytrwalszy. Tak powiedziała, słyszał przecież te słowa. Spiął konia. Biały puch buchnął na nowo spod kopyt. Obłoczki śniegu spieniły się aż po kolana bieguna. Niech leci! Kochany koń, serdeczny koń, bo i on stamtąd, z buczyńskiego dworu. Cóż to mówił Suchecki, gdy mu go dawał? "Nawet u Radziwiłła niewiele takich wierzchowców się znajdzie. Bierz go, byś o nas nie zapomniał." Tak mówił, tak mówił. Czyli że nie tylko Renata, ale i ojciec... Pusta była droga, nikogo wokoło, tylko las, rdzawe pnie nieruchome, tylko niebo półsiwe, półzłociste, jak nadpalona blacha. Krzysztof, cały drżący, pochylił się do szyi konia i pieścił jego czarną, aksamitną sierść. Rozdział III Dwór w Nietaskowie wychylił się nagle spoza zakrętu. Krzysztof z uczuciem nagłego zawodu rzucił okiem przed siebie. Już dom? Jakże to prędko przejechał drogę od Śmigla! I nawet przy saniach matki tyli czas się nie pojawił? Zatrzymał konia. Poklepał go znowu po szyi. Mokry. Odwilż czy co? Do licha, gnał szkapę bezmyślnie. "Wnet bym konia na śmierć zajechał. Ładnie wyglądałbym przed Sucheckim" - potarł oprószone śniegiem czoło, przywodził myśli do stateczności. Do dworu było już tylko kilka minut drogi. Jak na dłoni widać stąd było zabudowania dworskie, płot czerniący się wśród śniegów, bramę dylami podpartą, a za nią wielkie sanie, stojące przed gankiem. Przypomniał sobie w tej chwili, jak to się umawiała rodzina na postoju w gospodzie śmigielskiej, że wszyscy razem niespodzianie przed dom zajadą. Nawet pachołka przodem nie pchną, by sprawić niespodziankę ojcu, zwłaszcza że ich przed niedzielą nie oczekiwał. Zawrócił konia i wiódł go stępa z powrotem. - Syn mój zapomniał o matce i braciach - powitała go Arciszewska z udaną wymówką w głosie. - Daruj, pani mateńko - tłumaczył się z zakłopotaniem - konia próbowałem. Diabeł to, nie biegun. Zaniósł mnie prawie przed bramę Nietaskowa. - Nie mówiłem? - Eliasz zaśmiał się na cały głos i spojrzał porozumiewawczo na matkę. - Niewiele brakowało, byś go w pierwszy dzień zaparzył - przyciął Bogusław patrząc nie bez zazdrości na rozszerzone chrapy klaczy. - Tobie na wole jeździć, nie na takim turczynie. - Jakieś sanie przed dworem - Krzysztof próbował odwrócić uwagę od siebie i konia, bo zdawało mu się, że cała rodzina przejrzała na wylot jego niedawne myśli. - O, jeszcze i tutaj znać przyprószone ślady sań na drodze. - Myśmy to wcześniej widzieli - przyciął znowu Bogusław. - On tylko w kark konia był zapatrzony - śmiał się dalej Eliasz. - Chyba to Brzeźnicki, bo on pewnie najczęściej ojca w czasie naszej nieobecności odwiedzał. Zwłaszcza że Krzysztofa nie było - napomknął Bogusław. - Mnie nie lubi, bo ja jeden z was prawdę w oczy wypalę - potwierdził Krzysztof, zadowolony, że nie badano już jego myśli. Nie minęły dwa pacierze, kiedy cała rodzina siedziała przy kominie w nietaskowskiej świetlicy. Bujny ogień pryskał wśród polan. Zaraz po przywitaniach i pierwszych zwierzeniach z podróży Arciszewska, urzeczona ciepłem własnego domu, biegała po izbie czeladnej, po kuchni, krzątała się w kredensie, by tego dotknąć, tamtemu się przypatrzyć, ogarnąć wszystko okiem w jak najszybszym czasie. Biegała trop w trop za Teresą, więcej jej zrazu przeszkadzając niż pomagając, bo tyle było do gadania o domu, o sąsiadach. A kto w tym czasie był, kto przez Nietasków przejeżdżał, a czy lód w studni gruby o tej porze, no i ile tam uprzędli w czeladnej. To znów napędzała starego sługę, rękodajnego Noska, by miodu i wina, tego odświętnego maślacza, garniec z piwnicy wyciągnął. Ale dawszy zlecenie, już przeszkadzała w jego wykonaniu, bo niech mówią prędzej (gąsior przecie nie ucieknie), co tam w zborze, co w szkole śmigielskiej. Nawet ją trochę dziwiło, że żadnych zmian nigdzie nie ma, a tak była pewna, że przez ten czas wszystko tu będzie przewrócone do góry nogami. - Mówisz, że tylko pan Brzeźnicki do ojca zajeżdżał? A Pleckich wcale nie było? - pytała Tereskę. - Raz tylko wpadł młody Plecki, bo ten, wiadomo, w domu i zimą nie usiedzi. - Lekkoduch, ale serdeczna w nim dusza. Sam tu zajechał? - Gdzie tam, on zawsze w kupie, gdzieżby bez tego zawalidrogi Zawilskiego się ruszył. Byli tu z myśliwymi, bo odyńca pędzili. Koło Rybienka go ubili. - Nad stawami? - Tam go psy zapędziły, aż pod chałupy rybaków. Arciszewscy gawędzili z ojcem o dworze w Buczynie i przeżytych tam przygodach. Słuchał i Brzeźnicki, którego zatrzymała Arciszewska, choć się niby rwał do odjazdu. - Ale krewkiego konia przyprowadziłeś - dziwił się prokurator. - Podobnego bieguna szukać jeno w wielkopańskich stajniach. - Dziwno mi, że Suchecki taką hojność okazał. Widać przypadłeś mu do serca - przytakiwał stary Arciszewski. Gdy za chwilę zasiedli wszyscy przy stole, jeszcze bardziej rozwiązały się języki. Bo i jadło przeróżne pojawiło się przed oczyma - i grzanki na pachnącej donicy, pieprzem z lekka zaprawione, i wędzone kawały świniny, i sera, a jeszcze przylatywał z kuchni zapach ryb pryskających na ogniu. Grzany miód z korzeniami szedł do głowy, a odtajałe nogi zaczynały nabierać błogiej ciężkości, niczym spoczywające kłody. Podochoconym młodym Arciszewskim Brzeźnicki wydawał się dzisiaj bardziej sympatyczny, jakby go ten uszły miesiąc odmienił. Siedział zrazu małomówny, ale umiał słuchać gorączkowych opowiadań, wszystkiego niby ciekaw, wszystkiemu potakujący, pełen uśmiechu i serdeczności. Nawet Krzysztof, uszczęśliwiony pobytem u Sucheckich, wyzbył się kwaśności, której tyle w nim zwykle wzbierało w obecności Brzeźnickiego. - Krzysztof wrócił z Buczyny jakby odmieniony, widać zasmakowało mu u Sucheckich. Twoje zdrowie, Krzysztofie! - prokurator podnosił kielich. - Marzec przejdzie jak z bicza strzelił i zjedzie na dwór Radziwiłła nowy dworzanin. I to na takim turczynie! Ho, ho, iskry polecą spod kopyta! Arciszewska podsuwała gościowi grzanki i wędlinę, patrzyła z lubością, jak to pogodnie i wesoło w domu, przy własnym stole. - Do Radziwiłła zdałoby się jak najprędzej - uśmiechnęła się do Brzeźnickiego - tylko że ekwipunek trzeba sprawić, byle jak odzianego na zamek książęcy go nie wyprawimy. Nawet stary Arciszewski zapomniał dziś o dysputach religijnych, o wstrzemięźliwości w piciu i jadle i rozpromieniony sączył maślacza z kubka. - Już tam i z ekwipunkiem kłopotu nie będzie, bo grosz gotowy na to leży - powiedział nie bez pewnej przechwałki w głosie. Synowie popatrzyli na ojca zdziwieni. W oczach Arciszewskiej pojawiło się nagłe niedowierzanie. Rzuciła pośpiesznie wzrokiem na pochyloną w tej chwili twarz Brzeźnickiego. Jakże to, w czasie pobytu u Sucheckich i przez całą drogę troska o wyekwipowanie Krzysztofa leżała jej na sercu, a tu wszystko miałoby tak nagle pójść jak z płatka? Nie zdążyła więcej pomyśleć, bo stary Arciszewski nic nie mówiąc wstał z krzesła i podszedł do dębowej almarii. Uchylił zgrzytające wieko i roześmiany potrząsnął w powietrzu dość pokaźnym workiem. - Choćby jutro można jechać do kupczyków w Kościanie, a nawet nowy rząd u rymarzy zamawiać. - Skądże to? - Arciszewską aż przeraził widok ciężkiego trzosa. Wzrok jej pobiegł znów ku Brzeźnickiemu. Prokurator nie podnosił głowy. Nie na rękę mu było, że stary Arciszewski gotów w jego obecności wywnętrzać się z niedawnych majątkowych pertraktacji. - Dobry sąsiad to ratunek w każdej potrzebie - zaczął minister. - Zdrowie waszmości, naszego łaskawcy i przyjaciela! A ty, Krzysztofie, myślę, że gdy od księcia wrócisz, to dług spłacisz i sąsiadowi z wdzięcznością się pokłonisz. Bogusław poszedł pierwszy za przykładem ojca i już wznosił kielich. Siedzący obok Krzysztofa Eliasz poruszył się nieufnie, rzucił porozumiewawcze spojrzenie na matkę. Krzysztof, oszołomiony niespodzianką, siedział zrazu bez słowa. Zaskoczyła go ta wiadomość. Któż bowiem, jak nie on, myślał zawsze najgorzej o Brzeźnickim? Jeszcze w drodze z Buczyny przekonywał matkę, że tym razem Brzeźnicki nieskory będzie do poważniejszej pożyczki. Zawstydzony przed samym sobą, poruszył ławą i wstał. - Bóg zapłać waszmości. Jeślim kiedy słowo głupie i dokuczliwe powiedział, to darujcie. Młody łeb, to i myśli wiatrem, a nie rozumem pędzone. Arciszewska uszom nie wierzyła. Przecież to nie ten Krzysztof. Nigdy tak szczerze i serdecznie nie mówił do Brzeźnickiego. Patrzyła w oczy syna, w ich niezmąconą pogodę, urzeczona, szczęśliwa. Zadzwoniły kielichy i w ich jasnym dźwięku zrodziła się jeszcze żywsza, pogodniejsza rozmowa. Krzysztof pił wino, promieniał cały szczęściem. Jakże mu los łaskaw, jak to się świat od kilku tygodni ku niemu uśmiechnął! Szczęście, które przywiózł w sobie z wizyty u Sucheckich, wzrastało o nową nadzieję. Odwlekana od dawna wyprawa na dwór Radziwiłła stawała się realna. Wyjazd do Birż to nie tylko nadzieja na żołnierskie nauki, na poznanie wielkiego świata. To i wyjście z rozdołów kościańskiego powiatu, z ciasnego szlacheckiego bytowania, z życia szarego, toczącego się od sejmiku do sejmiku, bez żadnej nadziei na zdobycie jakiejś rycerskiej sławy. Jakże to wszystko cieszyło właśnie teraz, gdy myśli krążyły nieustannie wokół buczyńskiej świetlicy. A przecież tylko przez wielki dwór do niej droga, bo Suchecki na pewno nie chciałby mieć za zięcia ubogiego śmigielskiego szlachcica, który gotów od rapiera odwyknąć, skoro nie bardzo ma okazję nim ruszać. Klamka pańska to wszystko, bo i zysk, i powaga, i polityczne obeznanie, duma dla rodziny i... teścia. Pił wino, a smakowało mu ono dziś jak nigdy. Przepijał do Brzeźnickiego, aż kiwali głowami w zadziwieniu ojciec i obaj bracia. Młody Eliasz, bynajmniej nie tak rozanielony jak Krzysztof, trącał siedzącego obok Bogusława i mówił z cicha: - Czy mu ten koń tak we łbie przewrócił? Czyli ten worek złota, o którym jeszcze nic nie wiadomo. - Może być, że to koń, bo go Renata pogłaskała - uśmiechnął się dziwnie Bogusław. Gdy późnym wieczorem Brzeźnicki zabierał się do odjazdu, stary Arciszewski odprowadził go ku gankowi. Nawet Krzysztof, czego dotąd nie bywało, wyszedł z prokuratorem aż ku bramie. Po jego powrocie do izby małomówny dziś Eliasz zagadnął z wymówką w głosie: - Cóż w tak nagłą popadłeś serdeczność ku Brzeźnickiemu? Że pieniądze dał, to przez to jeszcze się nie zmienił. Zresztą, panie ojcze, jeśli łaska, spytam, skąd to tak wielka hojność przejawiła się w sąsiedzie? Jak dotąd niczego bez własnego pożytku dla nas nie uczynił. Stary Arciszewski nie lubił, gdy synowie wtrącali się do jego zabagnionych spraw majątkowych, zwłaszcza że zazwyczaj nie miewał na swą obronę żadnych pod tym względem argumentów. Niedaleki był od tego, by pytanie syna zbyć jakimś patriarchalnym słowem, ale poczuwszy na sobie pytający wzrok żony odpowiedział: - Pożyczkę sporą dał, choć nie z własnej kiesy, tylko od niejakiego Tudesa z Poznania. - Drugi już raz powołuje się na owego lichwiarza. Dziwne komitywy ma ten człowiek. - Heliaszu! - napomniała matka. - Dziś ty na odmianę nastajesz na Brzeźnickiego, a on nawet Krzysztofa sobie zjednał. - Nie będę dochodził, skąd jego talary, każda zresztą pecunia ma na sobie dużo ludzkiego potu i brudu - powiedział ojciec. Arciszewskiej już świtało w głowie. Jeszcze przedtem, w obecności Brzeźnickiego, przeczuła, że prokurator nie z samej tylko życzliwości pośpieszył z tak dużym pieniądzem. Przy gościu nie chciała sprawy rozdmuchiwać, zwłaszcza że synowie mieli w czubie, teraz jednak wyraziła swój niepokój: - Nowego zastawu pewnie zażądał? - To człowiek, który w prawie siedzi, więc trzeba było kondycje jakieś omówić... nowy zastaw przyzwolić, a i dawne sprawy uporządkować. Termin spisania dokumentu jeszcze będzie ustalony. Młody Eliasz zrobił zwycięską minę. - Wiedziałem. Gdzieżby tyle złota dał bez zastawu! Jak tak dalej pójdzie, to nas ten przyjaciel wyświęci z Nietaskowa. Z torbami pójdziemy z własnej ziemi. Stary spojrzał z wymówką na syna. Już miał na języku, że substancja, póki on żyw, to nie synowska sprawa. Ale że wieczór dzisiejszy był nie po temu, by wszczynać niesnaski w rodzinie, więc pomyślawszy, że lepiej o tym wszystkim jutro z jejmością na osobności porozmawiać, odparł wymijająco: - Zapis i kondycje umówiłem, w Piotrkowie się actum spisze. Słowo szlacheckie dał, że każdej chwili może nastąpić spłata tego długu jak i dawniejszych, i włości będą nam powrócone. Sprawę majętności my z panią matką załatwimy, a w przyszłości niechże i wasze głowy część naszych trosk przejmą. Krzysztof milczał dotąd, zakłopotany. Już nieco stygł z niedawnej sympatii do prokuratora, uświadamiał sobie zbytnią mu pochopność objawionej serdeczności. Bracia gotowi pomyśleć, że skoro o jego sprawę poszło, to opuściła go dawna czujność wobec Brzeźnickiego. - Oby tylko dotrzymał - powiedział, nieco nachmurzony. - Skoro zastaw wziął, rodzicielska to sprawa, nie nasza. Byle tylko nie gardłował o tym po powiecie, bo będą nas za gołotę mieli. Daruj, ojcze panie, bo to właśnie dla mnie się zadłużacie, ale da Bóg, może grosza przysporzę i majętności naszej ulżę. Pochylił się do ręki ojca i ucałował z uszanowaniem długie, wychudłe palce ministra. Matce znów się łzy w oczach zakręciły, bo jednak inny ten Krzysztof, odmieniony. Arciszewski pogłaskał syna po ramieniu, oczy podniósł ku krucyfiksowi. - Krystiański to dom, więc i zgoda w nim rodzinna. Synowie najmilejsi! Ojciec wasz koło majętności i talarów nie umie się krzątać ani w targowaniu się nie ma nijakiej eksperiencji. Ale darujcie, jam nie ów Vespasianus cesarz, co syna brudnych pieniędzy zdobywania uczył. Pomnijcie zawsze, kłamał ów poganin, pecunia olet. Nie w pieniądzu, ale w czynie człowieka jego wielkość i sława. Słowa te padły w izbę i ucichły. Wyniosła postać ojca stała nad stołem, nad dymiącymi świecami. Płowy wzrok starego Eliasza zdawał się teraz ulatywać poza ściany dworu. Jakby chciał poszerzyć widzianą przed sobą przestrzeń. Blask oczu stawał się coraz jaśniejszy, błękitnawy jak cichy ogień. Arciszewska odwróciła się ku oknu, by ukryć zaczerwienione nagle oczy. Synowie patrzyli z szacunkiem na głowę ojca i szary na nim, prawie siermiężny żupan. MInister podniósł ręce ku górze i krótką modlitwą dziękował Panu Krystowi za dzień bogobojnie spędzony. Rozdział IV Następnych dni dwór w Nietaskowie zaczął pod okiem Arciszewskiej skrzętne, przedwiosenne prace. Ona to przecież bardziej niż mąż zarządzając gospodarstwem, zwykła była mówić do nielicznej czeladzi, że większego rozmysłu trzeba w gospodarstwie zimą niż latem. "Lato - mawiała - samo okazuje robotę, a zima bardzo rada jest próżnowaniu. A kto zimą próżnuje, ten i latem leniwy. Co omieszkacie czasu swego, tego nie dogonicie jak rok długi." Więc i synom przydzieliła stosowną do pory robotę, bo dwór włodarzów nie miał, jeno kilku sług, a wśród nich starego Noska, totumfackiego, co głównie jeździł z ministrem do zboru i szkoły w Śmiglu, i Tereskę troskającą się o przychodzącą do zimowej pracy czeladź kobiecą. Eliasz, najstarszy z synów, głównie przez matkę w gospodarstwo wprowadzany, jeździł więc do smolarni, by smarów na wiosnę przyczynić, to doglądał zwózki drew czy to łupnych, czy kłodziny, wpadał do kołodziejów w Lipnie, by dzwona ku naprawie wozów wcześnie sposobili. Bogusław zaglądał do kmiotków w rybienkowskiej wsi, by gotowali przed wiosną sieci na ryby, siatki na zające w porę nastawiali, odbierał połapaną zwierzynę, zwłaszcza że dwór, niezasobny w wieprze, jadał sporo dziczyzny. Sama Arciszewska krzątała się z Teresą w czeladnej, doglądała to przędzenia, to szwalni. Powiadomiona przez męża o dalszym umniejszeniu majątku, co niebawem w Piotrkowie miało być do akt podane, wzmogła swoją skrzętność. Trzeba było teraz nadrabiać braki mrówczą zapobiegliwością. Dręczyło ją wprawdzie, że tym razem wieczny ich wierzyciel Brzeźnicki, choć gotowizny sporo wyłożył, zbyt obostrzył warunki zażądawszy na własność folwarków, ale i to próbowała sobie i mężowi wytłumaczyć: - Wsie były całkiem przez pożyczki obciążone. Jedenaście lat czekał niecierpliwie na spłatę posagu. Uprawiać zresztą nie ma kim, boś pańszczyzny chłopom ulżył. - Całkiem bym ją zdjął, gdyby nie synowie, na których dalej łożyć trzeba. Przytakiwała wzdychając. Jedyną pociechą było, że od przyjazdu z Buczyny żaden z synów już nie zagadnął o sprawy majątkowe i szczegóły umowy z prokuratorem. Czekali widać cierpliwie, kiedy sami rodzice zechcą się zwierzyć ze stanu substancji. - Synowie godni ciebie. Znają prostotę krystiańską, i nie wystawią na szwank szacunku dla rodziców - mówiła do męża. - Byle tylko Krzysztof na dwór Radziwiłła się wyprawił, to już Eliasz i Bogusław, mniej porywczy, łatwiej przecierpią utratę substancji. Dlatego też obejście włók, oddanie ich starodawnym zwyczajem w posiadanie nabywcy, odłożyli za zgodą Brzeźnickiego do połowy kwietnia, kiedy to Krzysztof miał się wyprawić na Litwę. Brzeźnicki zgodził się, choć nie bardzo chętnie, na jej propozycję. Uraziło ją trochę, że podpisawszy akt w Piotrkowie zaniedbywał wizyt w Nietaskowie. Dochodziły już nawet plotki, jakoby się teraz bardziej nad biedniejszą szlachtę wynosił. - U nas zawsze jęczy, że jest w ciągłych kłopotach, ale przed szlachtą kościańską, to już nosa zadziera. Żeby jednak trosk z głowy zbyć, machała na to ręką, myśląc o jednym, najważniejszym - by jak najprędzej wyprawić Krzysztofa na dwór wielkopański, jak najlepiej go wyposażyć. Krzysztof nie był teraz zatrudniony gospodarstwem, bo cały czas poświęcał na sposobienie się do wyjazdu. To w Kościanie u tamecznych siodlarzy zamawiał nowy rząd koński, chodził od rymarzy do kordybaników, to znów wybierał u miechowników nową kaletę i skórzane worki. Do Śmigla zajeżdżał, by nieco bogatszy żupan i szarawary przymierzać. A ileż jeszcze było potrzeb, po które aż do Poznania, i to z braćmi, wypadał! To po czerpak frędzlą ubarwiony, to po napierśniki mosiężne dla turczyna. Zbroi w sieni nietaskowskiego dworu było sporo, jeszcze przywiezionej z Arciszewa, ale kolczuga była już przestarzała, od rdzy tu i ówdzie zjedzona, nieco przyciężka, to znów okazalsza forga dla konia zdała się potrzebna. Jedynie szczytów i koncerzy było sporo, choć stary Eliasz, uważał je za dekorację sieni dworskiej, a nie za sprzęt użyteczny dla synów. Tyle więc mając potrzeb i zakupów, Krzysztof zajęty był po uszy ekwipunkiem. A tu jeszcze trzeba było wyszukać pachołka obrotnego do drogi, trudno zaś było go znaleźć wśród nietaskowskich poddanych. Z końcem marca wybrał się do Kościan. Nie pierwszy raz jechał do siodlarza. Był tam już zaraz po powrocie od Sucheckich z Eliaszem i Bogusławem, jako że strój na konia - zakup nie lada i dla całej rodziny sprawa przedniej wagi. Najzacniejsza to przecież część żołnierskiego ekwipunku a obu braciom na tym zależało, by na birżańskim dworze wzięto Arciszewskich za lud rycerski, na ojca kosturowca nie wspominając. Doglądnąwszy siodlarza, zadowolony z widoku kończącego się rzędu, wracał Krzysztof po południu ku Śmiglowi, konia oszczędzając, by mu nóg za młodu nie zerwać, a jednak pod sobą przyuczyć. Droga nie była daleka. Mógł w jeden dzień obrócić, marudzić jednak nie należało. Zobaczywszy więc przycupnięte w śniegu domy Śmigla, ucieszył się z odbytego już sporego kawałka powrotnej drogi. "Była dwunasta na półzegarzu, gdy od miechownika wyjechałem, a już Śmigiel widać. Długi chód ma ten turczynek." Obtarł mokrą od śniegu twarz, zgarnął z wąsów zwisające sople lodu i otrząsnął się z zadowoleniem na kulbace. Wjechawszy w miasto minął dwóch miejskich pachołków łupiących lód przy studni, owianych dymem palącego się ogniska. Okrążył dym wiodąc konia w bok aż pod budynek łaźni miejskiej, bo się klacz szarpała na widok syczącego w śniegu ognia. Przed łaźnią, którą się miasteczko szczyciło od lat piętnastu, kiedy to jeszcze stary Arciszewski był panem Śmigla, Krzysztof zobaczył dwoje sań, całych w śniegu jak w lukrze. Jedne z nich, bogatsze, poznał od razu po rzeźbionych ptasich głowach sterczących nad tylnym siedzeniem, czubatych od białego puchu. "Brzeźnickiego sanie." Skręcił ku jedynej w miasteczku oberży. Skromna gospoda śmigielska była miejscem postoju, którego, zwłaszcza w zimie, żaden okoliczny szlachcic nie omijał. Ogrzać się tu było można, przejezdnego człowieka napotkać, o sąsiadach choćby od karczmarza się dowiedzieć, a i konia służba karczemna w bramie popasła. Na dodatek, gdy Krzysztof zobaczył w sieni zajazdu dwa łby gniadych koni, ochota na postój jeszcze bardziej wzrosła. "Kobyły Pleckiego" - pomyślał. Dał z lekka ostrogę koniowi i za chwilę z kawalerską fantazją ściągnął mu lejce przed oknami gospody. Huknął na cały głos w stronę bramy i już stajenny trzymał kobyłę za uzdę. Uchyliły się za chwilę drzwi karczmy i buchnął z nich gorący kłąb pary. Młody szlachcic, dostatnio ubrany, wołał ku Krzysztofowi: - Arciszewski! Witaj, miły bracie! Gdzież cię to cały miesiąc licho nosiło! Bywaj! Bywaj! A cóż to za koń ze ślepiami jak diabeł? Miota tym nicponiem jak wiechciem. A trzymajże go, ciemięgo! Był to Plecki, trochę zawadiaka i modniś powiatowy. Rozebrany z szuby błyszczał w drzwiach bławym aksamitem żupana. Nawet pas zwisający mu z prawego ramienia na ukos ku głowicy korda pstrzył się kolorową szmuklerską robotą. Plecki wypadł z oberży, ściskał serdecznie Krzysztofa, gadatliwy, hałaśliwy, w czubie, jak widać, nieco mający. Jeszcze raz cmoknął na widok konia, klepnął go po karku i już prowadził Krzysztofa w dymiące ciepłem drzwi zajazdu. - Gdzieżeś był, obieżyświecie? Gadają, żeś się aż do Sucheckich w zaloty wypuścił. Do panny Anieli, czyli do tej młodej frygi, co? - niby pytał, ale i nie czekał odpowiedzi, dalej pytlując. - Oko ona ma takie, że jak spojrzy, to w żołądku ogniki wstają. Aż mdli, prawda? Znam ci ją, bo raz kuligiem o dwór w Buczynie zahaczyłem. Piękny dwór. No, gadaj! - Zawsześ w gębie chybki. Nie w zaloty tam jeździłem, jeno z sąsiedzką wizytą. Choć o pannie Renacie lepiej byś przy mnie byle czego nie gadał. - Ho, ho, to już tak? Już się tym słowem wydałeś. Dobrze celujesz, panna niczego sobie i ciepła. Wina grzanego prędzej, ty spasiona kukło, i kielich dla pana z Nietaskowa! - Plecki wołał na karczmarza zasiadając z powrotem wśród kompanii przy stole. Nieliczne to zresztą było towarzystwo - Nowakowski, młody szlachcic kościański, i Zawilski, zubożały szlachetka, bez ziemi, którą przepił i przehulał, a na starość pędził żywot rękodajnego sługi u Pleckich. Znano go w całym powiecie z celnego oka i wprawnej ręki, bo jeszcze dziś trafiał z łuku na pięćdziesiąt metrów między palce rozłożonej dłoni. Dawniej rękę miał bardziej niezawodną, nic to było dla niego w pędzie na koniu rozcinać na dwoje jabłko rzucone w powietrze. Od tego to szpakowatego dziś zawadiaki młodzież kościańska nie tylko zawodu rycerskiego, ale i wad się uczyła. Zaczęli więc sączyć wino, gawędzić i wypytywać Krzysztofa o nowiny, jakie przywiózł z Buczyny od tamtejszej szlachty. - Niewiele tam wiedzą - mówił - bo zima, choć niesroga. Tylko niejakie plotki są, bo żadne drukowane nowalia z oficyn nie nadeszły. Podobno wojska z królewiczem podchodzą pod Możajsk. Bunty tam jakoweś są wśród chorągwi, bo skarb pusty, a przy tym wojna ta szlachcie nie w smak. - Król jegomość na wszystkie fronty chce wojować, a podobno na koniu go nikt nie widział - wtrącił Plecki. - Królewicz, choć jeszcze gołowąs, jednak dzielny. - Ale cóż, ojciec na pośmiewisko go wystawił, sam mu carskiego tronu pozazdrościł. - Wojewoda sędzimirski Mniszech jedno głupstwo zaczął, a król z drugim pospieszył. Cała ta awantura nie w zgodzie z narodowym sumieniem. Król, wiecznie przez jezuitów i magnatów podszczuwany, to o szwedzką, to o moskiewską koronę wojuje, o Porcie zapomina. - A Porta co? - dopytywał Nowakowski. - Gruszek w popiele nie zasypia. Stary Zawilski pociągał wina i machał lekceważąco ręką. - E tam, przyjdzie wiosna i lato, to zobaczymy. Ostoim się przeciw każdemu. Nasze zdrowie, panowie bracia! Nie takich bijaliśmy - podnosił kielich w górę. - Cóż to za wińsko, cienkie jak sikoń? Wodę lejesz do konwi czy ki diabeł? - burczał na karczmarza nalewającego z dzbana do kubków. - Pan Brzeźnicki lepszym szynkować nie pozwala. Przy takim cienkuszu to i pańskie piwo poniektórzy pić wolą. - Piwo? Któż to śmie piwem nazywać? Moja kobyła lepsze daje! - Plecki trzasnął w stół ręką. - Leją z beki maź smrodliwą i piwem to nazywają. Słyszałeś, Krzysztofie, podobne bluźnierstwo? Był tu przed chwilą Brzeźnicki, to mu w samą gębę prawdę wypaliłem, niech ludzi nie truje, liczykrupa. - Odkąd po Arciszewskich Śmigiel, a z nim i browar przejął - dodał Zawilski - piołun pędzi, nie trunek. A dawniej cóż to było za piwo! Wy, młodzi, już nawet tamtego smaku nie zaznaliście. Krzysztofa pogłaskały mile po uchu słowa Zawilskiego. Bo jednak po tylu latach jeszcze dziś chwalą tu ojcowskie rządy. - Brzeźnickiego sanie widziałem przed miejską łaźnią. - Bo roków teraz nie ma, to prokurator niepotrzebny. Jeździ więc i interesy swoje przepatruje. Tu wpadł z rządcą Gruzą, by do konwi zajrzeć, czy karczmarz nie szynkuje obcym piwem, a teraz pewnie łaziebnej służby dogląda. A jeszcze chwalił się, że już z samego rana był w Lipnie. Gdyby mógł, toby się w pół rozerwał. - A po cóż w Lipnie? - spytał zdziwiony Krzysztof. - Do cegielni chciał zajrzeć, bo ją na wiosnę ma opatrzyć i w ruch puścić. - W Lipnie? Tam przecież ojców moich cegielnia. - Zdumienie Krzysztofa rosło, niepokój zadrgał w jego głosie. Tamci popatrzyli po sobie zakłopotani. Miny im nagle zrzedły. Bo cóż ten Krzysztof? Z wojny moskiewskiej przecież nie przyjechał, by nie wiedzieć, co się dzieje w Nietaskowie. - To dziwne - pochylił się ku niemu Plecki i zaczął z cicha, bo z boku jacyś mieszczanie siedzieli. - Alboś nie obeznany w waszej substancji, albo tamten łże. Mówił nam tu przed chwilą, a przecież nie tylko my, bo i jego służba słuchała, że Lipno i Nową Wieś od was nabył i że nawet documentum w Piotrkowie ma już podpisane. W tej chwili zadrgał stół pociśnięty ręką Krzysztofa. Zakolebały się kubki i wino chlupnęło krwawą plamą na deski. - Lipno i Nowa Wieś? Łże jak pies! - Krzysztof podniósł się z ławy. - Łże jak pies! Ten psi syn... ten... nie Brzeźnicki, ale Rzeźnicki, psia jego mać! Tamci zrobili wielkie oczy, zaskoczyła ich jego nagła wściekłość. Od kilku przecież dni szlachta okoliczna plotkowała o umniejszeniu majątku Arciszewskich. - Łże jak pies, język u niego jak wiecheć, a wy takiemu wierzycie? - rozjuszony Krzysztof stał pochylony nad stołem i dyszał. - Krzysztofie, siadaj!... - Plecki ciągnął go za rękaw - dalibóg, nie chciałem urazić... Nie tylko on, ale wszystka szlachta w okolicy już tak mówi, choć, Bogiem a prawdą, wielu jest za wami, a nie za Brzeźnickim. Któżby nie znał jego oszukaństw. Ale Krzysztof nie słuchał, co do niego mówią. Krew była teraz w głowie, nie rozsądek. Wstyd palił go w twarz i oburzenie zalewało każde poruszenie myśli. "Co oni tu wszyscy gębą mielą o Nowej Wsi i Lipnie? Albo tamten łże, albo... Nie, niemożliwe! A gdyby nawet, to dlaczego gębą jak cholewą trzęsie i ród starodawny poniża? Ale skądże znów takie myśli? Dostał w zastaw, ale przecież nie kupił. Ojciec stary, a nie tak znowu głupi." Aż się przeraził tego słowa. Jakże to staremu ojcu takie miano przydawać? Nie, to ten kunktator kłamie. A on go jeszcze przed kilku tygodniami z honorami przed ganek odprowadzał. Psia jego mać! - Czekajcie! On tu zaraz wypluje z gęby całe kłamstwo. Za łeb go tu przywlokę. Chwycił kubrak i skoczył jak oparzony ku drzwiom. - Krzysztofie! - Gdzie waszmość pędzisz? - wołał Zawilski. - Jeśli potrzeba, to my z tobą... - Czekajcie, sam tu łachudrę przyprowadzę. Już był w bramie zajazdu. - Konia prędzej, ciemięgo! - gruchnął w kark stajennego szamotającego się z uzdą. Ledwie znalazł się w siodle, puścił się pędem przez rynek. Tym razem omal nie wpadł na kopiących przy studni ludzi, bo wgniatał kolana w kobyłę i wiódł ją zapamiętale na przełaj placu. Gdy wjechał w uliczkę wiodącą w stronę zboru, nie zobaczył przed łaźnią sań Brzeźnickiego. Brama była zaparta. Podjechał koniem aż pod same drzwi i bił w nie obuszkiem. - Jest tam kto? Prędzej, do pioruna! - O co chodzi, proszę waszej wielmożności? - wylękniony głos pytał przez uchyloną okiennicę. - Wystaw łeb! Dokąd pojechał Brzeźnicki? - Nie wiemy. - Mów, do licha, w którą stronę! - Nie widzieliśmy. Jedne sanie poszły ku kościańskiej drodze, drugie chyba na Rybienko się miały. Spiął konia i puścił się wąską jak wąwóz ulicą. Dokąd rwać? Chyba na Rybienko, bo po cóż o tej porze jechałby Brzeźnicki ku Kościanowi. Za chwilę uciekły z oczu ostatnie domki śmigielskie, potem przebiegł przed oczyma biały budynek ariańskiego zboru stojącego za miastem. "Ojca tam o tej porze nie ma. A nawet gdyby był, to nie tam moja droga." Wpadł w pusty, lesisty szlak, na którym koń nie strzygł już uszami ani nie szarpał wędzidłem. Widać, na pustkowiach chowany, czuł się tu swobodny, uwolniony od lęku, jakim go napawały ciasne uliczki miasta. Gdy zarżał raz i drugi przenikliwym śmiechem i wydłużył szyję w prężny łuk, Krzysztof pomyślał: "Dopadnę tego błazna w dwa pacierze. Więcej jak milę nie ujechał." Dopadnie go i do oczu skoczy. Jeśli będzie potrzeba to krócicę do łba przyłoży. Niech natychmiast z nim wraca ten dorobkiewicz, ten lichwiarz, ten łgarz. Niech, psia dusza, kłamstwo przed szlachtą w karczmie odszczeka. Bo cóż będzie, gdy cały powiat zacznie ich uważać za dziadów, za gołotę? Jeśli nawet zastaw wziął i ziemię czasowo wykupił, rodzicielska to sprawa, ale psie jego prawo gębę w klubach trzymać, skoro się na dodatek mieni przyjacielem domu. A cóż dopiero, gdyby taka rzecz doszła do dworu w Buczynie? Boże święty! Suchecki gotów patrzeć na Arciszewskich niewiele łaskawszym okiem jak na swych rękodajnych. Myśl ta rozjątrzyła go do reszty. Wstyd ubóstwa toż to największy wstyd człowieka urodzonego. Bez ziemi ani honoru, ani szacunku, ba, praw nawet szlacheckich nie ma. A przecież Sucheccy do dziś jeszcze nie wiedzą, ile długów na ojcowiźnie. Ale ów palestrant za szlachcica się mający honoru nie ma, więc dołki pod nimi grzebie. Zawziął się na ich rodzinę, majątek chytrze przejmuje, ojca mami przyjaźnią. Jaki był, taki jest, jeszcze chytrzejszy niż przedtem. Na dalekim szlaku zobaczył sanie i dwóch hajduków po bokach. - Już z pańską paradą po wsiach jeździ, bo trzos przy nim zawsze pełny - mruknął do siebie nie bez zazdrości, że on tu do Kościana i z powrotem sam jedzie, nawet bez jakiegokolwiek pacholika. W miarę jak się zbliżał ku widniejącym na śniegu sylwetkom, poznawał i sanie. To te, co pod łaźnią stały. Już z dala można było rozeznać woźnicę w puchatej baranicy, a poniżej lisią czapę zapadniętego w futra szlachcica. "Dopadłem" - pomyślał z pewną ulgą. Powożący słysząc tupot kopyt oglądnął się raz i drugi. Przyhamował nagle, że Krzysztof omal nie minął w galopie pojazdu. Zarył koniem w puszystym śniegu i krzyknął: - Brzeźnicki! Gdzie to waść tak rwiesz, pogawędzić nam przyjdzie. Hola, parobki! Zatrzymać, bo wypłazuję. - My nie waszmości sługi - burknął jeden z hajduków. Krzysztof zawrócił konia i naparł z przodu, aż woźniki starły się pyskami. Stanąwszy twarzą w twarz naprzeciw rozpartego w saniach szlachcica, zdumiał się. W saniach siedział nie Brzeźnicki, ale jego rządca, Gruza. - Gdzie Brzeźnicki, recte Rzeźnicki, chciałem powiedzieć? - Jak waść widzisz, nie ma go tutaj. Ale waszmość pana naszego obraża - powiedział Gruza spokojnie. Widać i on przejął od swego chlebodawcy ostrożność słowa. - To samo mu w oczy powiem, niech odszczeka, co nałgał. Gdzie jest, pytam, a nie uwag od was oczekuję - Krzysztof naparł koniem na najbliższego hajduka. - Pan Brzeźnicki został w Śmiglu. Nie wiem, dlaczego wasza miłość spokojnych ludzi zaczepia? - powiedział wolno Gruza. - Tacy wy sami jak on, sługa od pana nie różny. Pewnie i wy już trąbicie po powiecie, że Brzeźnicki Arciszewskich z torbami puszcza. Że może już i Lipno nie nasze, co? - Byliśmy tydzień temu z panem naszym w Piotrkowie, kiedy i matka waszmości tam zjechała. Nie po sól, przecie jeździliśmy - powiedział drugi sługa Brzeźnickiego, patrząc trochę wyzywająco. - Milcz, chamie, bo wypłazuję. Nie z tobą będę się w dyskurs wdawał. Owładnęła nim bezsilna wściekłość. Nie było tu Brzeźnickiego, na którym by wywarł całą złość. Na dodatek, cóż ten służały człowiek mówił o documentum w Piotrkowie?... "Nie po sól jeździliśmy". Przecież nie łże ten człowiek, stoi tu pewny siebie. Jeśli, nie daj Boże, to prawda... Szarpnął konia. "To bym przynajmniej wymógł na Brzeźnickim, by język trzymał za zębami" - pomyślał. Tamci dwaj konni stali butnie naprzeciw niego. Czekali. Jeden opuścił rękę na głowicę szabli, drugi niby to rusznicę poprawiał. Spod czap patrzyły oczy nieufne i czujne. Widać było z tych spojrzeń, że to sługi wierne jak psy swemu panu. Krzysztofa swędziła ręka, brała zawadiacka chęć przejechania ich rapierem po łbach choćby za to, że byli wtedy w Piotrkowie, że to niemal naoczni świadkowie jego klęski. Jeszcze nie, trzeba dalej w drogę. Jeszcze pora ułapić Brzeźnickiego i przyprowadzić go do oberży. Inaczej ośmieszy się przed Pleckim, przed całą kompanią, przed karczmarzem nawet, bo ten dopiero rozgada. - Jazda swoją drogą! - krzyknął. - A język trzymać mi za zębami, wy, psie krwie, sługi rzeźnika! Trzepnął płazem po karku najbliższego hajduka i zawrócił koniem. Jakieś przekleństwo padło za nim. Jednocześnie posłyszał rozkazujący głos Gruzy wołającego do hajduka: - Stój, ty głupi! Przecież to pan z Nietaskowa! Gdy ujechawszy kawałek drogi oglądnął się, spostrzegł, że sanie stoją nadal na drodze. Naradzali się czy wahali? Wreszcie woźnica zaciął batem i konie ruszyły w dalszą drogę. Rozdział V Krzysztof jechał zrazu wolno. Trzeba było dać koniowi wytchnienie po niedawnym galopie. Trząsł się na siodle, kwaśny, niezadowolony z siebie. Głupio postąpił, swego nie dopiął, ośmieszył się przed Gruzą i sługami Brzeźnickiego. - Nie szkodzi, niech i oni pamiętają - powiedział do siebie na głos, ale nie przychodziło stąd żadne ukojenie. Szumiąca w skroniach krew uciszała się powoli, rozsądek napływał do umysłu. Mówił, że i oni byli w Piotrkowie, coś w tym jednak jest. Czyżby ojciec i matka ukrywali prawdę przed nim w obawie, by go nie podrażnić? Ale na cóż by się zdało odwlekanie, skoro prawda sama wylezie na wierzch? Nagle przyszło mu na myśl, że może Eliasz i Bogusław znają szczegóły układu z Brzeźnickim, a tylko przed nim jest zmowa całej rodziny. Bo raptus, zapaleniec, najzawziętszy w rodzinie wróg prokuratora. Zaczynało jaśnieć w głowie, ukazywała się coraz wyraźniejsza prawda. Na pewno chcieli przed nim zataić, by go nie martwić taką wiadomością, skoro lada dzień miał jechać na Litwę. A może i z tej przyczyny taili, że to właśnie na jego wyprawę, na jego edukację dom się zadłużał. - Kryste Panie, na pewno tak jest. Tylko się przed szlachtą w oberży wygłupiłem. Znów zwolnił biegu konia, bo tak w pędzie myśli się rozlatywały, jakby wiatrem zwichrzone. Jedna goniła drugą. Zaczął teraz dzień po dniu wspominać ostatnie dwa tygodnie. Eliasz i Bogusław jeździli po majątku doglądać chłopstwa i gospodarki pilnować, a on? Jego oszczędzali. Dlaczegóż to? Że jeździł po krawcach, po siodlarzach i rusznikarzach? A gdy matce wypadła droga do Piotrkowa, to on w Poznaniu tydzień mitrężył. A od powrotu matki to i Teresa, i Nosek wejrzenia mieli kwaśne, choć wszyscy przed nim nadrabiali miną. Dlaczegóż to matka przykazywała solennie szukać pachołka do drogi w Rybienku lub w Nietaskowie? Dlaczegóż tylko stamtąd, a nie z Lipna czy Nowej Wsi? Prawda, że chłop nietaskowski obrotniejszy i konie miewa, więc, jak mówiła, taki to ci kobyłę ochędożniej utrzyma. - O Boże! Czyli że Lipno oddali, z wiosną Brzeźnicki je zaorze. Dreszcz go nagle przeszedł od kolan po szyję. Poruszył barkami, wpiął się mocniej w siodło. Ziąb szedł od ziemi, bo słońce już dawno utonęło w lasach śmiglowskich i zmrok marcowy spływał na drogę. - Choćby i tak było na nasze nieszczęście, to tym bardziej muszę go w Śmiglu dopaść. Język każę trzymać za zębami. Niech nim kłapie po sądach, a nie po dworach i zajazdach. Nękał go jednak nadal niesmak po niedawnej awanturze na drodze. Zbyt pochopnie obrzucił wyzwiskiem Brzeźnickiego, i to przed Gruzą. Że palestrant nie łgał, wydawało się już całkiem oczywiste. Znowu spiął konia i puścił stwardniałe od wilgoci cugle. Oblodzone rzemienie, zamiast opaść w dół, wspięły się w tej chwili ku górze. Koń nie posłuchał, poderwał szyję i postawił uszy. Gdzieś z boku poruszyły się gałęzie sosen i mokra kiść śniegu spadła z szelestem na ziemię. Po skórze kobyły przeleciał nerwowy dreszcz. - Tss... Kara! - Krzysztof pogładził konia po szyi. - Śniegu się boisz? Cóż to za koń, moją wściekłość chyba wyczuwa. Tss... Kara! Ledwie to powiedział, gdy nagle czerwony błysk zakrwawił ośnieżone gałęzie. Zaraz za błyskiem huknął strzał. Koń kwiknął przerażony i poszedł jak oszalały w bok drogi szerokim karczowiskiem. Krzysztof ściągnął pośpiesznie cugle, ale klacz z szyją w ślimak skręconą potykała się i pędziła. Trzeba było nawet popuścić rzemieni, by się razem z kobyłą nie wykoziołkować.. - Co, do pioruna? Któż to strzelił? Z zasadzki do mnie bili? Nic nie rozumiał. Schylał szyję przed zwisającymi gałęziami, głaskał zjeżoną grzywę, by przyprowadzić klacz do jakiego takiego spokoju, ale w nim samym rosło oburzenie i wściekłość. "Przecież nie polowanie, do kata! Raz strzelili, i to wprost na drogę. Trzeba zawrócić i jak najprędzej gonić łotrów, psich synów, te wywłoki po tchórzowsku przez Brzeźnickiego edukowane. Bo to oni, nikt inny, sługi Brzeźnickiego." Koń potknął się raz i drugi, dyszał jak chart, toczył już pianę. Stanął. Spuścił pysk aż do samego śniegu. Krzysztofa ogarnęło złe przeczucie. Zeskoczył z kulbaki i wtedy z przerażeniem zobaczył wokół tylnego kopyta kobyły ciemny, tający śnieg. - Krew? - szepnął. Jeszcze nie wierzył. Wziął do ręki garść śniegu i oglądał w siwej poświacie kończącego się dnia. - Kryste Panie, postrzelili mi konia! Plama na śniegu rosła. Po czarnej sierści na kolanie kobyły sączył się mało widoczny krwawy sznurek. Krzysztof zapomniał w jednej chwili o Brzeźnickim i pozostawionych na drodze opryszkach. Chwycił oburącz nogę konia i obmacywał ją troskliwie. Kość była cała, ale krew płynęła coraz jaśniejsza, ciepła, dymiąca. Zrzucił kubrak, klęknął w śniegu i szarpał naprędce podeszwę żupana. - Cicho, cicho, spokojnie, Kara! - mówił złamanym głosem do konia, tarł ranę grudą śniegu i obwiązywał pośpiesznie gałganem. W tym gorączkowym pośpiechu spocił się. Czuł buchającą mu w nos parę z własnych pach i szyi. Lodowate płaty strząsanego z gałęzi śniegu padały mu na wilgotny, odsłonięty kark i tajały na barkach. Opatrzywszy ranę stanął zadyszany przy łbie kobyły, zgarnął ciepły pot z czoła i skroni. "Z zasadzki zbóje napadli - wracało oburzenie. - Pomiot szatański, a nie ludzie! Czekajcie, czekajcie, wy opryszki!" - zaciskał bezsilnie pięść. Klepał konia po wilgotnej szyi i stał tu bezradny w ciemnym, ośnieżonym lesie. Bo ani w pogoń się udać, ani wieść osłabłego konia do domu. Dokąd go prowadzić, skoro krwi siła z konia uszła, noga jak kłoda, więc ani mili nie ujdzie. A przy tym koń to nie wół, którego można by poświęcić bez większej straty. I to jaki koń! W dwa tygodnie zaledwie do kalectwa go przywiódł. Gdyby o tym wiedział Suchecki, toby z wściekłości w gębę mu splunął. Dla młodzika szkoda takiego turczyna. Miałby rację, miałby rację Suchecki. Ścierwo, nie ludzie! W tej chwili Kara dotknęła pyskiem jego ramienia, położyła mu ciepłe chrapy na szyi. Na widok wpatrzonych w niego czarnych, błyszczących jak polerowane granaty oczu zadrgały w Krzysztofie wszystkie nerwy. Teraz dopiero poczuł lodowaty dotyk koszuli. Bo jakiś smutek patrzył z wilgotnych źrenic kobyły stojącej nieruchomie w siwym, milczącym mroku. Żadna gałąź nie drgnęła, las stał wokół cierpliwy, ciepły i martwy. Zastygła w śnieżnej pianie cisza leśna zdawała się jednoczyć w smutku z człowiekiem i koniem. Krzysztof objął ramieniem ciepły, miękki jak najdelikatniejszy plusz pysk kobyły. Zacisnął rękę w pięść, aż paznokcie wpięły się w skórę dłoni. - Odpłacicie mi, psubraty! Nie dziś, to jutro! Za krew tego konia posokę z was wytoczę! Pysk Karej drgał, ciepła para buchała z nozdrzy, pot dymił jeszcze z boków. Krzysztof zdjął kurtkę i zarzucił ją na czarny grzbiet kobyły. - Zaparzysz się, jeszcze mi zołzów dostaniesz. Tss, Kara... Wziął uzdę w ręce i prowadził bieguna porębą w dół, ku rybienkowskim polanom, gdzie były najbliższe chłopskie chałupy. Rozdział VI Poręba przechodziła w pochyloną ku stawom polanę. Strona była zawietrzna, więc śnieg leżał tu wygładzony jak płótno, rozwleczony płaskimi płachtami między smugami rudej ziemi. Uwolniony od ciężaru jeźdźca koń szedł ostrożnie. Czasem spuszczał łeb i próbował kopytem grudy, coraz ciemniejszej w mroku. Nie minęło pół godziny od chwili ruszenia z lasu, gdy Krzysztof znalazł się przy pierwszej zagrodzie. W okolicy tej był dotąd zaledwie kilka razy, latem, bo spojrzeć na lśniące stawy było dla oka rzeczą miłą, a i jesienią zapędził się tutaj niekiedy za zwierzyną. Zimą wszakże noga jego nigdy tu nie stanęła. Toteż choć pewnie widział kiedyś chałupę zagrodnika, ku której szedł w tej chwili, wydała mu się teraz, do pół w śniegu zagrzebana, obejściem nie znanym i nędznym. Gdy jednak podszedł bliżej, dom podniósł mu się przed oczyma, bo śnieg wokół chałupy był skrzętnie odkopany, obejście z bliska zdawało się dość ochędożne. - Hej tam, niech ktoś wyjdzie - krzyknął na kilka kroków przed wejściem. Odpowiedział mu nagłym ujadaniem pies wyrwany z drzemki. W uchylonych drzwiach pokazała się ostrożnie głowa. - Kto tam? - odezwał się głos kobiecy. - Wyłaź, a nie pytaj! Kobieta rozeznała już widać w ciemności niebywałego tu gościa, bo krzyknęła prawie przerażona: - Olaboga! Łukasz! Duchem, duchem! Wybiegł chłop, za nim wyrostek, może dziesięcioletni. - W imię Ojca i Syna! Pan z Nietaskowa! Pochylony ku ziemi chłop wbił oczy w ciemność i biegł, by pańskie nogi obłapić. - Stajnię tu masz? - Mam, wasza miłość, stoją w niej woły i kobyła. - Prowadź do stajni i światło dawaj! Konia mi łotrzy ustrzelili. - Tu, nad stawami? - Nie twoja rzecz pytać. Na drodze. Do stajni prowadź! - Tędy, tędy, jedno wejście do chałupy i stajnia. Lepiej chyba zrazu do izby, bo tam ogień widny, ranę łatwiej opatrzyć. Goleń przetrącili? - Łukasz z troskliwością gospodarską o bydlę, biegł okiem uważnie po końskich nogach. Weszli gęsiego do sieni. Krzysztof zaraz za drzwiami zahaczył czapą o niewidoczne sznury. - Co tu, u licha? - syknął wyplątując lisi kołpak z uwięzi. - To sieci, wasza miłość. Zagrodnik ja i trochę rybak, ryby dla dworu łowię. Z sieni prowadziły drzwi na lewo do stajni, na prawo do izby. Zaraz od wejścia powiało kwaśnym zaduchem, bo znaczną część izby zajęła łysa krowa rozwalona na zmierzwionej pościółce. - To tu i stajnia? - mruknął Krzysztof. - Tam woły pańskie i koń, ciasno. A tego bydlęcia łońskiego roku się dochowałem. W rogu na palenisku buzował płomień, obok stały zydle i ławy, barłóg ze spiętrzonymi betami. Spore miejsce pośrodku zajmowało klepisko z gliny i sieczki. Światła w izbie nie było, tyle tylko, co od ogniska. W tym kotłującym się czerwonym blasku wstawały na klepisku ciemne, lśniące bąble. - Kasper, chyżo! Dorzuć bierwion i podaj tu łuczywo! Matka, stawiaj wodę na ogniu! Ława dla pana dziedzica! - Chłop rozporządzał wartko rodziną. Krzysztof zrzucił kubrak z konia na ławę, położył na niej z brzękiem krócicę, odpasał mizerykordię. - Wasza miłość w samym tylko żupanie? - zdziwił się chłop. - Nie twoja rzecz - mruknął Krzysztof poczuwszy w słowach chłopa pochwałę swej troskliwości o konia. Denerwowało go, że ten nędzarz w parcianych portkach zbyt swobodnie sobie poczyna ze szlachcicem. "To ojcowski proceder z chłopami prowadzi ich do tej poufałości" - pomyślał. Widząc jednak, że chłop zamilkł i zakłopotany obmacuje troskliwie nogę konia, pożałował swej opryskliwości. Przysiadł i on ku ziemi. - Goleń, chwalić Boga, nietknięta - mówił ni to do chłopa, ni to do siebie. - Inaczej nie kłusowałby taki kawał drogi. Chłop milczał teraz, wiódł ostrożnie ręką po pęcinie konia. - Stoi bez ruchu. Rozumne bydlę - powiedział raczej do konia niż do Krzysztofa. Krowa w kącie wparła przednie nogi pod ścianę i dźwigała leniwe cielsko. Odwróciła łeb i patrzyła na izbę zdziwiona. Schylony przy koniu Krzysztof obserwował uważnie, jak Łukasz myje troskliwie nogę Karej. - Ty koło koni chodzić umiesz? - Przy swoim to się człek wiele przyuczy. Jednego mam, to pilnuję jak oka w głowie. Do sprzężu zdatny. Krwi dużo uszło? - Nie wiem, bo gdy go ugodzili, leciał jak oparzony. Może by ranę chlebem obłożyć? - Chlebem? - zdziwiła się Łukaszowa. Chłop chlapał wodę po końskiej nodze, nie odezwał się ani słowem. - Chleba u nas nie ma, marzec jest - Łukaszowa odważyła się jaśniej powiedzieć i dalej manewrowała żelaznym czerepem zawieszonym na osmalonym trójnogu nad ogniem. Nastała chwila ciszy. Koń stał w izbie ogromny, osmalonej powały łbem sięgający. Kasper skulony przy ławie łyskał łuczywem i patrzył z zachwytem w błyszczący żupan Krzysztofa. Pierwszy raz tak z bliska, i to w chałupie, widział bogato odzianego szlachcica. - Chleba nie macie? - spytał po chwili Krzysztof, trochę już zawstydzony, że o taki przysmak zapytał. Teraz dopiero Łukasz odpowiedział: - Jest zacierka owsiana, ale to nie uzdrowi. Zajęczy skrom na taką chorość najlepszy. Matka, przynieś no z komory! Zajęczy skrom, wasza miłość, to całą boleść z bydlęcia wyciągnie. - Co mówisz, taki to lek? - Krzysztof pytał, by pytać, bo i on przecież wiedział coś niecoś o zajęczym skromie. - Gdy smolarz kupił łońskiego roku kobyłę postrzeloną od rajtarów, co za Śmiglem na hibernie stali, tośmy ją tą tłustością od kalectwa wybawili. Kula jak kluska po tygodniu wylazła. - Ojej, jaką spuchniętą miała łapę! Dyć tyla była... - krzyknął nagle Kasper i podniecony zachwiał łuczywem. Zdania nie skończył, bo Łukaszowa dała mu w bok szturchańca. - Łuczywo trzymaj! Gdy Łukaszowa przyniosła zajęczy skrom, Krzysztof chwycił zgiętą nogę konia, a chłop nakładał uważnie opatrunek. - Żeleźca żadnego nie ma. Struny dobre, przez mięso przeszło. Łach jakiś czysty daj. - Łukasz skinął na żonę. - Łach? Nic takiego nie ma doma... - A moja koszula? - Łukasz! - Daj, mówię! - chłop żachnął się, popatrzył na żonę karcąco. - Toć to koń pana z Nietaskowa. Krzysztof nie zrozumiał zrazu znaczenia tej krótkiej wymiany słów między Łukaszem, a żoną. Pomógł mu w tym Kasper. Gdy bowiem za chwilę chłop zaczął drzeć na pasma zgrzebną koszulę, syn wybałuszył oczy. - Ojciec, co wy robicie? Jedną macie. - Łuczywem nie chybotaj i jęzor trzymaj! Mówiłem wam, że to koń pana z Nietaskowa. Zdziwiło Krzysztofa, że chłop drugi raz powtórzył te same słowa. Cóż one miały znaczyć? W brzmieniu ich było coś więcej niż tępe, niewolnicze poddaństwo, że to pański koń ważniejszy. Chłop mówił wyraźnie: "pan z Nietaskowa", jakby chciał z szacunkiem wspomnieć o starym Arciszewskim, a nie o paniczu Krzysztofie. Widać, ojciec nie był tu pośmiewiskiem jak u panów szlachty za to, że kuma się z chłopstwem. Ale uświadomienie sobie owej cichej pochwały ojca, wypowiedzianej przez rozczochranego chłopa, od którego bił teraz mdły pot i woń rozgrzewającego się w jego palcach łoju, bynajmniej nie było Krzysztofowi miłe. Przeciwnie, czuł w sobie swoisty odruch buntu, rodzący się w nim, ilekroć zetknął się z przejawem bratania się ojca z chłopstwem. Ale w tej chwili ranny koń, ważniejszy niż wszystko, postawił obwiązaną nogę na klepisku. Co więcej, pierwszy raz od godziny szarpnął rześko całą skórą. Chłop i szlachcic spojrzeli po sobie uradowani. - Za tydzień będzie zdrów. Ale to przecie koń nie z Nietaskowa, takich nie widzi się w całej okolicy. - Łukasz teraz dopiero oglądał długi pysk kobyły, klepał ze smakiem jej lśniącą szyję. - Turczyn to, Łukaszu, mój nowy koń - powiedział rozanielony Krzysztof. Łukasz zdumiał się, otwarł szerzej oczy. Imię swoje słyszał tylko od takich jak on zagrodników z Rybienka, ale panowie w żupanach tylko "chamem" go częstowali. Jedynie stary pan z Nietaskowa mawiał czasami po imieniu, a teraz i syn, choć ojcu niepodobny. - Do dworu dziś nie zajdzie, szkoda mi bydlę męczyć. Kilka dni w twojej stajni postoi. Swoją szkapę dasz mi do drogi. - Jak wasza wielmożność każe... Łukasz wywiódł ze stajni swą kobyłę, na jej miejsce wprowadził Krzysztofowego konia. Wsypał świeżego owsa do żłobu i patrzył uradowany, jak Kara dmuchnąwszy z nozdrzy w koryto wepchała skwapliwie pysk do ziarna. - Żre, że, panie dziedzicu! - wołał zwycięsko przez sień do izby. Krzysztofa poderwało. Miał ochotę skoczyć ku stajni, ale wstrzymał się. Jakże to, razem z chłopem będzie do żłobu zaglądał? - Konia okulbacz, a nie marudź! Wstał z ławy i wyprostował się na środku izby. Nadział czapę i urósł w niej po belki powały, wysoki, szeroki w swym bufiastym stroju. Teraz dopiero zobaczył go w całej okazałości mały Kasper, siedzący u stóp matki przy ognisku. Wlepił oczy w świecący żupan, w pas mosiądzem nabijany, od którego strzelały czerwone iskry na izbę. Nigdy czegoś podobnego nie widział. Był tu raz ojciec tego młodego paniczyka, ale przecież tak strojem nie błyszczał. Szarą miał przyodziewkę i na sołtysa raczej patrzył. Otwarła szeroko oczy i Łukaszowa, przerażona brzękiem rapieru, który Krzysztof teraz przywiązywał. Biegła okiem za opadającą w dół bronią, aż oparła wzrok na strzępie koszuli, przydeptanym butami szlachcica. Krzysztof zapinał wolno kubrak, przewieszał przez ramię krócicę. W pewnej chwili uchwycił zapatrzony w swe buty wzrok Kaspra. - Jedną koszulę ojciec ma, mówiłeś? - Jedną, wielmożny panie, do kościoła ją przyodziewał - powiedział szybko chłopiec i spojrzał zalękniony na matkę. Krzysztof wyjął z kieski talara i rzucił go z góry na ławę. Brzęk srebra jakby obudził Łukaszową. Podbiegła od komina i obłapiła Krzysztofa za nogi. - Wasza miłość taki sam jak ojciec, taki sam, zagrodnika nie ukrzywdzi. Krzysztof nie bez pewnego wstrętu spojrzał na skuloną koło jego nóg chłopkę i wyszedł bez słowa z izby. Za drzwiami ogarnęła go całkowita ciemność. Pociągnął rześkie powietrze, aż mrozem w nosie zachrzęściło, i jednocześnie poczuł zimny dreszcz biegnący po nagrzanych w izbie, jeszcze wilgotnych plecach. - Tu jestem, wasza miłość - wołał przed chałupą Łukasz. - Ciemnica dziś, nic nie widno. - Ku traktowi trzeba przez wyrębisko? - pytał Krzysztof dosiadając konia. - Nie trzeba, tędy, przez zamarznięte stawy, droga krótsza. Lód jeszcze silny, choć miejscami wywiało i trochę jest ślizgawicy. Jeśli łaska, przez stawy przeprowadzę. Za chwilę koń prowadzony przez Łukasza szedł stępa ku lodowisku śniegiem pokrytemu. W miarę jak oddalali się od chałupy, ciemność trochę jaśniała, siwiał granatowy śnieg i widziało się już jako tako na odległość kilku długości konia. Na środku jeziora dął wiatr coraz silniejszy, ciął płasko pod konia i świstał po gładziźnie. Krzysztof, rozparzony w izbie zagrodnika, czuł dreszcze na plecach. Jakby mu ktoś sypał za koszulę garście lodowatych igieł. Widok śniegu i rozpostartej nad jeziorem nocy obudził w Krzysztofie wspomnienie niedawnej napaści na drodze. Szczękał zębami z zimna i myślał urywanymi strzępami zdań. "Konia jak tchórze postrzelili... Gruza czy te hajduki?... A teraz wlecze się, zziębnięty, na tej chłopskiej chabecie, niewiele brzuchem ponad śnieg wystającej... A tam, Plecki z kompanią czekał jak głupi..." - Niech tylko dzień jutrzejszy przyjdzie, do Śmigla skoczę, policzę się z Brzeźnickim. - Wasza miłość coś mówił? - Łukasz odwrócił głowę. - Nic nie mówię, prowadź! Pchnął konia obcasami, ale kobyła opuściwszy łeb szła wiernie i wolno za nogami krępego Łukasza, nie okazując żadnej skłonności do pośpiechu. Krzysztof zły był na cały świat. Na ten mróz idący ciarkami po szyi, na człapiącego konia, na niemrawo idącego Łukasza i na siebie. Bo na dodatek jeszcze gada na głos swe myśli. Zaczął, aby coś powiedzieć: - Co tam ciemnieje? Chyba to las i droga na Nietasków. - Tak, panie. - A poręba, którą do twej chałupy zeszedłem, do Rybienka jeszcze należy? - Nie, to już włości pana Brzeźnickiego. O... to teraz wielki pan. Ostatnie słowa powiedział chłop z przekąsem, ale Krzysztof tej barwy głosu nie zauważył. - Ładny pan, co ciurom każe zza krzaka strzelać do sąsiada. - To oni? - Chłop odwrócił się zdumiony. - Jakże to może być? Myślałem, że łotrzyki jakoweś czy żołnierze za rozbojem grasujący. Toć i ja z siekierą przy progu sypiam. - Magnata udaje, więc sługi już rozpasane. - To i prawda - mruknął chłop pod nosem. W tym mruknięciu była wyraźna wstrzemięźliwość. Chłop przyspieszył kroku i brodził dalej w śniegu. - Bekniesz jedno słowo i gębę zaraz stulisz. Cóżeś chciał powiedzieć o tym... panu Brzeźnickim? - Co tam gadać po próżnicy. - No mów, gdy cię pytają! - Chłopi we wsiach śmigielskich to teraz ledwie dyszą, nawet kmiecie. Każdy, gdy ojca waszej miłości wspomni, to ino ręce składa jak do modlitwy. - No widzisz, jaki ten pan Brzeźnicki - przytakiwał, jakby tu chłopa w ogóle trzeba było przekonywać. - Ani konia tam uchować! Jeno woły wolno, bo do sprzężaju na pańszczyznę potrzebne. Tej zimy zdarli dwa dachy z chałup za karę, że stajnie były nie opatrzone i że woły niszczeją. A latem to cztery dni na pańskim. Dlatego gumna pana Brzeźnickiego pełne, a u pana z Nietaskowa chudsze, oj, chudsze! To dopiero ubodło Krzysztofa, bo prawdę miał jak na dłoni. Już chłopstwo umie przymierzać bogactwo Brzeźnickiego do upadającej nietaskowskiej gospodarki. Dziwiło go jednocześnie, że ten człowiek przed nim człapiący, choć idzie niemrawo, przecie myśli. Lezie przed szkapą jak niedźwiedź, a pomyślenie jakoweś ma w głowie. Przedtem widział jego zapobiegliwość koło rannego konia, ale to ostatecznie gospodarskie nawyknienie. Widywał chłopów zwykle z dala, niewiele słów z nimi zamieniał. Bo cóż w takiej głowie mogło się więcej urodzić jak pokłon przed dziedzicem, nawyk do pociągowej pracy i zwierzęcy pęd do sytości. To tylko ojciec dziwak traci czas na gadanie z chłopstwem i popada z nim w zażyłość. - A Gruzę znasz? - zadał znowu pytanie. - Ho, ho, kto by go nie znał? - chłop wahał się, czy powiedzieć wszystko, co wie. Wybrał z pamięci to, co wydało mu się bardziej oględne. - Gruza wyciśnie wszystko z kmiecia. Tego roku na święty Marcin wybierał od chłopów dla dziedzica ostatnie ziarno ze stodół, bo spust był mniejszy ku Gdańskowi i cena w górę szła. Toteż chłopy we wsiach koło Śmigla już tylko korę z brzóz mielą, a my jeszcze dzięki panu naszemu jemy placki owsiane. Kilka garnców mąki to się jeszcze ku Wielkiej Nocy przechowało, na kołacze. Jednego miło było słuchać, drugie doskwierało. Chłop ten, choć w nędzy, mniej widać sobie krzywduje niż poddani Brzeźnickiego. Ale któż tu właściwie mądrzejszy, stary Arciszewski czy ten dorobkiewicz, co ciśnie chłopa jak prasą? Czyjeż wyniknie z tego ostateczne zwycięstwo? Może niedługo i ten chłop z całym Rybienkiem przejdzie pod władzę Brzeźnickiego. Nie daj tego, Boże! - Tu już ziemia twarda i droga widniejsza, więc wracaj do chałupy. Jutro z rana przyjdź do Nietaskowa po konia. Owsa dostaniesz, bo moja kobyła chyba kilka dni u ciebie postoi. Chłop puścił uzdę, pokłonił się w pas i znikł w siwej nocy. Krzysztof dał szkapie ostrogę. Jechał zły, dygocący z zimna, myśląc o tym, by jak najprędzej znaleźć się w cieple nietaskowskiego dworu. A jutro ledwie się wywczasuje, skoczy do Śmigla i przyłapie Brzeźnickiego. Rozdział VII Ale gdy wstał dzień następny, nawet ciepły i słoneczny, Krzysztof nie pojechał do Śmigla. Leżał w piernatach, bezwładny jak kamień, mokry aż po same uszy. Zbudziwszy się późno, bo przed samym południem, patrzył po izbie błędnie, nie mogąc zrazu rozeznać, czy to oberża w Śmiglu, czy chałupa Łukasza nad stawem. Nie, była to izba w nietaskowskim dworze. Widział już przed sobą na krześle równo ułożony żupan i pas, karabela i krócica wisiały na swoim miejscu na ścianie. Któż to tak wszystko ułożył i kiedy? Przecież dziś w nocy, wróciwszy po burzliwej rozmowie z rodziną do swojej facjatki, wszystko to rzucił w nieładzie, ledwie żywy wgramolił się do łóżka i zapadł w sen jak martwy. Potarł czoło i zgarnął pot wierzchem dłoni. Skroń poczuła lodowate zimno ręki, a palce natrafiły na gorącość czoła. Uniósł się nieco na pościeli, i naraz cały krzyż odezwał się ostrym kłuciem, jak gdyby tam postrzał kulą uwierał. Legł z powrotem na wznak, półomdlały, wściekły, że kręgosłup nie słucha jego woli i miękki jest jak słomiane powrósło. Nawet piernat na piersiach ciężył, jakby w nim były ołowiane wióry, nie pierze. Uchyliły się drzwi, weszła Arciszewska. - Któraż to godzina, pani mateńko? - Dziesiąta na półzegarzu. Ocknąłeś się wreszcie, Krzychu. Zachodziłam tu kilka razy, ale o świecie bożym nie wiedziałeś. Leżże, bo gorączka cię nie odstąpiła - mówiła kładąc rękę na rozpalonej skroni syna. - Obiecywałem sobie w Śmiglu być dzisiaj, by się z Brzeźnickim rozprawić. - Nie o nim ci teraz myśleć, ale o swoim zdrowiu. Herkulesem nigdy nie byłeś. Sprawę, jak mówił ojciec, trzeba spokojnie, a nie w gorączce rozsądzić. To nie mogły być sługi Brzeźnickiego. - Nikt, tylko oni. Któż by inny? - Podobno łotrzykowie po lasach grasują. - Nikt teraz o nich nie słyszał. Odkąd kilku powieszono pod Poninem, cichość była w powiecie - odpowiedział Krzysztof, choć w duchu rodziło się już powątpiewanie. Licho wie, czy w tym, co matka mówi, nie ma trochę prawdy. Niestety, za rękę złoczyńcy nie złapał. Arciszewska spuściła oczy i powiedziała: - Mówił ojciec, że teraz znowu bywają. Leżże spokojnie! Ojciec pojechał do miasta, może jakie wiadomości o łotrzykach przywiezie. Chciała ukoić jego niecierpliwość, ale wręcz odwrotny odniosła skutek. Krzysztof szarpnął pościelą, przemógł ból i usiadł na posłaniu. - Po co ojciec pojechał? Pewnie będzie z tym synem rzeźnika gadał. Tamten w gębie silniejszy, więc wszystko przeinaczy. Ja sam z nim załatwię, moja to powinność. - Leż spokojnie, ojciec nie sam pojechał. - A z kim? - Z Heliaszem. Gdy zajdzie potrzeba, on się o twoją krzywdę upomni. Tyś w gorącej wodzie kąpany, a tu trzeba rzecz całą troskliwie wybadać. Brzeźnicki, tak czy inaczej, przyjaciel naszego domu. - Przyjaciel, co wsi od nas wykupuje, po całym powiecie o naszej biedzie trąbi. Matka znów opuściła powieki. Rumieniec, woli nie posłuszny, opłynął jej twarz i szyję jak minionej nocy, gdy wyjawiała synowi prawdę o sprzedaniu ziemi. - Wierzyć mi się nie chce - mówiła - by Brzeźnicki imienia naszego nie szanował. Łapczywy on na pieniądz, ale nie na nasz honor. Plecki latawiec, nie tak znów godny wiary... - Rycerski człek, więc nie łgał. - Że rycerski, nie oponuję, ale bywa podpity, a wtedy każdemu gęba łatwiej chodzi. - To samo mówił i Zawilski. - Toś dopiero powiedział! U Zawilskiego język jak kołowrót i ręka do burdy świerzbiąca. - Wy wszyscy zawsze za Brzeźnickim, a przeciw mnie, choć trzeźwiej niż wy patrzę. Arciszewska widząc, że chmura z jego czoła nie uchodzi, a każde jej słowo trafia w próżnię, uciekła się do innego sposobu. - Widzę, że słowo matki już nic u ciebie nie znaczy. Myślisz, że tylko ty nad utratą ziemi bolejesz? Driakiew pij, dla kogo przyrządziłam? Krzysztof położył się na poduszki. Zatrzymał w ustach stek obelg na Brzeźnickiego. Łyknął kilka haustów odrażającej cieczy o zapachu czosnku, mięty, tartych żabich nóg i diabli wiedzą jakiego jeszcze paskudztwa. Choć stary Eliasz tępił w domu wszelki zabobon, a już tej dominikańskiej driakwi nie cierpiał, zawsze ją Teresa czy Arciszewska ukradkiem trzymała w kredensie. I Krzysztof nie piłby tego obrzydlistwa, ale w tej chwili chciał matce posłuch okazać. To ona tu przecież, gdy spał, zachodziła, czymś nacierała mu piersi, bo odór apteczny połączony z potem jeszcze teraz bił z poduszek, ona pewnie oporządziła to obleczenie, wszystko tu do ładu przywróciła. - Daruj, pani mateńko, moje słowa chybkie, ale żałość we mnie wielka. Takiego konia okaleczyć! Arciszewska pierwszy raz się uśmiechnęła. Porywczy, ale zawsze ten sam, kochany Krzych. - Chłop spod Rybienka, który po konia przyszedł, czekał już dobrą godzinę w czeladnej. Zatrzymałam go, bo może coś w sprawie konia chcesz wiedzieć. Krzysztofowi zaiskrzyły się oczy. - Jest Łukasz? Niechże tu przyjdzie, pani mateńko. Arciszewska podniosła się z krzesła. Teraz pora wyjść, by swoją obecnością nie przypominać owych wszystkiemu winnych umów podpisanych z Brzeźnickim. Niechże syn pogada z zagrodnikiem o klaczy, bo wiadomo, koń z Buczyny. Na szczęście nie tak okaleczony, jak to Krzysztof w nocy opowiadał. - Ale żeby konia kubrakiem własnym okryć, a samemu na taki ziąb leźć w żupanie? Zdrowia wielkiego ty nie masz! - pogroziła ręką. - To i to musiał wygadać, kiep jeden - mruknął Krzysztof, trochę zawstydzony. - Strach mnie obleciał, żeby stworzenie nie zdechło. Przecież to koń od pana Sucheckiego. Jakże go w dwa tygodnie do dołu zakopać? - Prawda, że to koń od pana Sucheckiego - jeszcze dobrotliwiej uśmiechnęła się Arciszewska. Poprawiła piernat na łóżku, wzięła kubek opróżniony z driakwi i wyszła. Za chwilę wszedł Łukasz, stanął nieśmiało we drzwiach. - Jak tam koń? - Żre, wasza miłość, jak smok. Szmaty suche, posoka w nocy przyschła. - Goleń spuchła? - Nie ma i spuchlizny. Śladu nie będzie. Krzysztof nie wypytywał dalej, bo go znów poty chwyciły i mdłości po driakwi brały. Nabierał piersiami powietrza i chciał przemóc ciężar leżący na piersiach. Chłop nieporuszony czekał na pańskie słowo. Nie wiedział, czy tak stać, czy już wyjść, choć w duchu korciła go chęć nawiązania rozmowy. Był dziś bardziej niż wczoraj oporządzony. Włos miał wygładzony, czarne wąsy opadały spiczastymi soplami równo w dół. Twarz zaróżowiona od ciepła, widoczna dokładnie w świetle padającym z okna, wydała się Krzysztofowi bardziej czerstwa, o wiele młodsza niż wczoraj. Patrzył w otwarte, jasne oczy chłopa, nie cofające się przed pańskim wzrokiem. Były odważne, nienawykłe do służalczego umykania. - Ile ty masz lat? - zapytał Krzysztof. - Trzydzieści trzy skończę na świętego Michała. Trochę zdziwiło to Krzysztofa, bo wczoraj dałby mu chyba ze czterdziestkę. - To dziwne, prawie ty w moim wieku jesteś. Owo zrównanie ze szlachcicem, bodaj wiekiem, nie zakłopotało chłopa. Nawet nabrał teraz większej śmiałości, bo choć lękliwy nie był, to cały ten dwór, pobyt w czeladnej i ta, choć skromna, ale jakże dla niego bogato wyglądająca izba onieśmielała go dotychczas. POruszył głową rezolutnie, coś widać mając na języku, ale właśnie Krzysztof zagadnął: - Koń u ciebie ze dwa dni postoi. Gdy mnie poty opuszczą, sam po niego przyjadę. Owsa dostałeś? - Dziękuję, pani dziedziczka nie skąpili. - No to bierz swoją szkapę i idź z Bogiem! Karej mi pilnuj jak oka w głowie, bo po takiego turczyna to i w nocy łotrzykowie przyjść mogą. Chłop pokłonił głowę potwierdzająco i jakoś nieskładnie zabierał się do wyjścia. - Czegóż jeszcze chcesz? - Bo to człowiek jakby między młotem a kowadłem... - chłop miął w rękach czapkę - język świerzbi, choć... przecie zawsze lepiej prawdę wiedzieć... - spojrzał teraz chytrze i poufale zarazem. - Gadaj, co wiesz, a słów mi nie sącz! - Krzysztof aż przysiadł na łóżku. - Miałem to powiedzieć bratu lub ojcu waszej miłości, ale w drogę im było pilno. A przed panią dziedziczką tom się w język ugryzł, bo nie białogłowska to sprawa. Gdym szedł rano po konia do Nietaskowa, wziąłem i worek owsa do młynarza, by po próżnicy w jedną stronę nie leźć - zniżył głos i kończył trochę tajemniczym tonem. - Mówiłem z młynarczykiem, który wczoraj wieczorem wprowadzał sanie pana Brzeźnickiego przez wrota. Gruza nimi przyjechał. - Do młyna? - Krzysztof oparł się o wiszącą na ścianie rysią skórę. Znowu cały wczorajszy dzień stanął przed oczyma. "Gruza jechał do młyna? Prawda, przecież to było nie więcej jak pół mili od młyńskich zabudowań." - Mówże, co wiesz, prędzej! - Młynarczyk mówił, że było trzech przy saniach: Gruza, woźnica i jeden hajduk. - Hajduków było dwóch. - W tym sęk, wasza miłość. Młynarczyk nie cierpi Gruzy, więc wszystko wyśpiewał. Zapierając wrota posłyszał jakiś strzał, a nie minęło pół pacierza, gdy nadjechał drugi hajduk. Koń był spieniony, nawet go młynarczyk derką nakrywał. - A, sobaki! - syknął Krzysztof. - Ani chwili nie wątpiłem, że to oni, te psubraty, prokuratorscy służalcy. Szatańskie nasienie! Chłop już się miał ku drzwiom. Ale w tej chwili przyszła Krzysztofowi do głowy myśl szalona. Jeszcze wczoraj, przed snem, półprzytomny będąc, o tym przemyśliwał, choć nie wiedział, że go choroba z nóg zwali. Teraz, gdy poty w pierzach trzymają, jedyne to honorowe wyjście z opresji! Tak trzeba, nie inaczej! Suchccki w Buczynie opowiadał, że w ten sposób dwa razy w życiu sąsiada poskromił. Teraz, kiedy go choroba zmogła, dopieroż będą plotkować Plecki i kompanioni, że sprawiedliwość zapowiadał, a tymczasem konia pod strzał podprowadził! Obelgą go obrzucono, a on do kieszeni wszystko schował. Nie daj tego, Boże! - Czekaj! - krzyknął na Łukasza. - Podawaj to prędzej! - wskazywał niecierpliwie ręką przed siebie. Chłop przystanął ogłupiały nie wiedząc, czego od niego wymagają. Biegł za kierunkiem ręki Krzysztofa. Karabela i żupan? Wstawał będzie? To dopiero jejmość dziedziczka na niego wsiądzie, że chorego czymś do szału doprowadził. - Prędzej! Łukasz ściągał z krzesła żupan i szarawary. - Nie to! Na inkaust i kartelusz wskazuję. I tę księgę ze stołu daj, bo podłożyć trzeba. Chłop, uradowany z takiego obrotu rzeczy, podskoczył zwinnie do stołu, podawał jedno i drugie, nic nie rozumiejąc, co młody dziedzic zamyśla. Lęk przed Arciszewską już go odpadł, bo lepiej, że się panicz do pióra rwie niż do żelaza. Krzysztof maczał raz po raz gęsie pióro w inkauście, skrobał nim pośpiesznie na twardym jak skóra papierze. Chłop patrzył z rosnącym zdumieniem na biegnącą szybko po papierze rękę szlachcica. On zaś zgrzytał zębami wściekły, że pióro wolniej chodzi niż gwałtowne myśli w głowie. Pisał: "Brzeźnicki! Myślę, że mi Bóg niebawem zdrowie z Twojej okazji nadwerężone powróci i oblicznie stanę przed Tobą, któryś jest szermierz w języku, a nie w kordzie. Ale chorobą powalon, zawczasu, zwyczajem cnotliwych ludzi, a nie wywłok z niewiadomej jak Ty kondycji, całą prawdę przed oczyma Ci stawiam. Skoro postradawszy resztę, jeśli ją w ogóle kiedykolwiek miałeś, przystojności szlacheckiej, na dom nasz i ród mój się zawziąłeś, ojca mego, wiekiem pochylonego, i mateńkę, po białogłowsku łatwowierną, językiem prokuratorskim podszedłeś, skoro przemyślnie długami nas obciążyłeś, wsi nasze za bezcen wykupujesz i jeszcze przyjacielem się mienisz, to wiedz, że takiś mi przyjaciel, jako i wilcy są, choć oni przed człowiekiem odważnie stają, walki się nie strachając. Tyś zaś raczej lisowi podobien, a nie człowiekowi urodzonemu, prawo pospolite i honor szlachecki szanującemu. Żeś więc używał i na pewno w ciemnej swej duszy dalej użyć zamierzasz podstępów i obłudy, "kontradikować" chyba nie będziesz. Żeś, co więcej, ród nasz starodawny po karczmach i dworach zaczął oczerniać, z biednego losu naszego kpiąc, choć od nas nijakiej krzywdy nie zażyłeś, to się i nie dziwuję, bo każdy rad to pokazuje, czym najwięcej włada, a Ty język, a nie miecz masz wyostrzony. Sługi swoje w nienawiści i pogardzie do domu naszego już edukujesz, w zdradliwych swych sposobach ich kształcisz, toteż oni, nie jak przystoi uczciwej czeladzi, a więc jawnie i otwarcie za panem swoim stawać, jeno niecnie, jak tylko tchórze i łotrzykowie leśni czynią, z rusznicy ku mnie wypalili. Ale Bóg chronił, więc tylko konia mojego, turczyna, postrzelili. Tego Ci nigdy nie zapomnę, ani Tobie, ani słudze Twojemu, ale wedle starego zwyczaju odpowiadam, byś się mnie strzegł w domu czy w polu, w mieście czy w lesie, na wszelakim miejscu, czy to jeżdżąc, pijąc, czy w trybunale gardłując, w urzędzie, łaźni czy karczmie siedząc, bo za ojcowiznę swą i za konia mścić się na Tobie będę. Twoją posokę wypuszczę i na gardle Twoim usiędę. Wieszali lepszych w Poninie, to i Ciebie powieszą, boś nie rycerz, a tchórz, nie szlachcic, a łgarz, nie kord Ci trzymać w lękliwym ręku, ale gęsie pióro, które i ja dziś po to tylko imam, by łotrostwa Twoje tą epistulą przypieczętować. Krzysztof z Arciszewa Arciszewski" Pisał tę "odpowiedź" długo, bo myśl rwała się w gorączce. To znów, gdy chciał skrupulatnie przejrzeć zdanie już gotowe, litery umykały mu po papierze, nie mógł ich z sensem ustawić. Łukasz słuchał suchego zgrzytu pióra, patrzył z niepomiernym współczuciem na utrudzoną twarz Krzysztofa, wcale się nie dziwiąc, że przy takiej pracy pot zbiera się w grona kropli na pochylonej skroni piszącego. Podsuwał kałamarz, nadstawiał garść pod piórem, by czarna maź nie kapnęła na białą pościel. Odetchnął, gdy Krzysztof cisnął o ziemię pióro i trzymał przed oczyma gotowy list. - Ten papier zawieziesz mi zaraz do dworu w Dąbrówce i dasz młodemu panu Pleckiemu. Niech przejrzy i swoim człowiekiem pośle, gdzie należy, bo z Nietaskowa tego pisma nie mam kim wysłać. Opowiesz, co wiesz o dniu wczorajszym, i to już twoja robota. O tym piśmie we dworze naszym nikomu nie mów. Zaraz je pod kożuch wraź, w czeladnej nawet przed nikim gęby nie otwieraj, tylko duchem na konia siadaj. Gdybym przed niedzielą po karą klacz nie przyjechał, to w niedzielę do mnie zajdź. Nagrodziwszy chłopa wyciągnął się na łóżku. Leżał dyszący i zaciskał w garści róg poduszki, aż pryskało w niej pierze. Wracał pamięcią do treści dopiero co napisanego listu, odczytywał wyrąbane tam obelgi, ale mimo to świadomość bezsiły rosła i żadna ulga na razie nie przychodziła. Rozdział VIII Gdy tego dnia zjawili się we dworze Brzeźnickiego pod Śmiglem ojciec i syn, obaj Eliasze Arciszewscy, prokurator, nie mając jeszcze pozwu Krzysztofa, przywitał sąsiadów z przesadną gościnnością. Kłaniał się od ganku, schylał się w pas i zapraszał gestem nienagannej grzeczności, z jakim zwykł był w dom swój wprowadzać ludzi, wobec których żywił utajone pretensje. - Gość w dom, Bóg w dom - prowadził ich przez mroczną sień do bawialni. - Jakiejże okazji ten zaszczyt dzisiaj zawdzięczam? Wskazywał ruchliwymi dłońmi krzesła, zapraszał do siadania. Stary Arciszewski już na sam dźwięk głosu sąsiada miękł w sobie i choć całą drogę synowi obiecywał, że tu zaraz po wnijściu przyjmie postawę obrażonego i miejsca nie zagrzeje, tylko na stojąco wyrąbie, co ma na wątrobie, zaczął teraz się kręcić nieporadnie. Koniec końców, przysiadł na podsuniętym mu krześle. - A ty, Eliaszu? - Brzeźnicki rozkładał kordialnie ręce. - Wina przecież na stojąco nie wypijem. - Nie na wino ani w gościnę zjechaliśmy. Stać wolę, bo nogi stwardniały w saniach. - Eliasz podszedł ku oknu i spojrzał z wyrzutem na ojca. - Ojciec wiekiem podeszły, to i przysiąść mu wypada. Brzeźnicki zrobił rozżaloną minę. - Cóż to? Od obu waszmościów żadnych dyshonorów dotąd nie miewałem. Stary Eliasz pokręcił się na krześle, lecz chcąc się jak najprędzej pozbyć ciężaru, wyłożył pośpiesznie i nawet dość stanowczo całą pretensję. Nawet syn popatrzył teraz na niego z uznaniem. - Waszmość tedy słyszałeś. Co na sercu, to w gębie. Jeśli wszystko to prawda, jakże się godzi między dobrymi sąsiadami tak niegodnie postępować? Sługi waszmość masz niecne i rozjuszone. Brzeźnickiemu, w miarę jak słuchał, chmura siadała na czole. Nie przerywał jednak, widać zależało mu na tym, by oskarżyciel wszystko do końca wypowiedział. - Wiem i ja coś niecoś, bo mi rano rządca zdawał całą sprawę, ale dziw mnie teraz bierze, że to waszmościowie do mnie z rankorem przychodzą. Wasz Krzysztof, człowiek krewki, trochę w gorącej wodzie kąpany, żeby więcej wobec miłych gości nie powiedzieć. Albo sobie wczoraj w oberży podchmielił, skąd zresztą w nocy jego kompaniona Pleckiego pod ramiona wyprowadzono, albo zbyt łatwo daje ucha plotkom. Dalibóg, panowie bracia, jakże mogło w waszych głowach urodzić się tak haniebne podejrzenie, że to jakoby któryś z moich pachołków zza krzaka w konia wypalił? Krewcy oni są, bo baranów mi nie potrza, ale nie tchórze. O łotrzykach toście waszmościowie już zapomnieli? - Tak i ja wolałbym myśleć. Ale że jakowyś spór był ze sługami, więc Krzysztof ma na nich podejrzenie - powiedział minister głosem już pojednawczym, bo w skrytości ducha po to tu przybył, by upewnić się o niewinności prokuratora. Ale młody Eliasz nie był tak skory do łatwowierności. - Na łotrzyków trochę to za blisko Śmigla się wydarzyło. Gdyby nawet łotrzykowie w tym byli, pytam się, dlaczegóż sań waszmości, okazalszych, w kupię zasobnych, nie napastowali? Tą samą drogą jechały i w ten sam czas. - Ba, zapomnieliście, że ja sań bez ludzi uzbrojonych w drogę nie puszczam, bo w sądach siedząc wiem, że sporo się teraz zdarza wagabundów. Zwłaszcza rajtarów uciekających z postoju na hibernie kręci się coraz więcej. Bogiem a prawdą, dziwię się Krzysztofowi, że jeżdżąc teraz z groszem na zakupy, sam się puszcza nawet aż ku Poznaniowi. - Sług rękodajnych ani kozaków na służbie u nas nie ma - młody Eliasz spojrzał wymownie w twarz Brzeźnickiego. Ubodło go, że tamten wiedząc o ich ubóstwie wyróżnia się swym bogactwem. - Nie o pachołkach myślę, ale przecież moglibyście, bracia, samotrzeć po zakupy jeździć. Wtedy nikt by się nie odważył turbować was po drogach. - Synowie doglądają prac przedwiosennych. Choć łanów mniej, to trzeba wszystkiego okiem troskliwym dopatrzyć - powiedział minister z pełną już łagodnością w głosie. Znał Brzeźnickiego lat dwadzieścia, nie uważał go za człowieka złego i podstępnego, toteż coraz bardziej ciężyła mu naprężona sytuacja. Z jakimże zadowoleniem wyszedłby stąd, gdyby dociekł niewinności sąsiada, na którym, jego zdaniem, ciążyła tylko jedna plama - grzech bogacenia się. Namiętność tę przypisywał zresztą nie tyle wrodzonej chciwości Brzeźnickiego, ile jego obrotności i zawodowi, w którym dzięki zdolnościom prokuratora pieniądz się narzucał. Pieniaczyła się szlachta, jeden drugiego po sądach włóczył, więc cóż, że ruchliwy palestrant był jej potrzebny. Od chwili gdy minister wprowadził Brzeźnickiego do zboru ariańskiego, wierzył, że wzbogacił śmigielską grupę jednobożan o pożyteczną i wpływową jednostkę. Może nie dostrzegał tego, że właśnie dzięki poparciu Braci Polskich Brzeźnicki rósł w bogactwo jako jedyny wśród nich prokurator, który z czasem poszerzył swój zawodowy zasięg i na szlachtę katolicką z Kościana, z piotrkowskiej i poznańskiej ziemi. Toteż stary szlachcic jeszcze teraz czuł w sobie ów kamienny ciężar, z którym wchodził przed chwilą do domu Brzeźnickiego, drżąc na myśl, że może zrazić tak znacznego człowieka zboru i utracić przy tym wygodnego pośrednika w tak mu obrzydłych sprawach majątkowych. Choć przynosił w imieniu rodziny oskarżenie, wolałby nie znaleźć winy w Brzeźnickim. - Po tym, co słyszę, daruj, waszmość, trudno i mnie uwierzyć w postrzelenie konia przez twoje sługi, ale nie tylko z tym przyszliśmy. Serce boli, że szlachta już o utracie naszych wsi i nowych zadłużeniach plotkuje. Syn nie mógł ścierpieć, że ojciec coraz bardziej mięknie, więc nie wytrzymał i wypalił: - Po prostu nie trąb waszmość po całym powiecie, że nas z torbami puszczasz. Starego zkłuły zbyt ostre słowa syna, ale westchnął z ulgą. Bogu dzięki, że to syn, a nie on wypalił. Brzeźnicki jednak jakby czekał na chwilę takiej prowokacji. Rozparł się teraz w krześle i pierwszy raz użył oburzonego tonu: - Bóg świadkiem, że nie ja tu głos podnoszę, bo siedząc w moim dworze nigdy nie zapomnę, że gośćmi miłymi jesteście. Ostroś to powiedział Heliaszu, i to do człowieka, który, gdyś miał lat osiem, na kolanach cię własnych trzymał. Prawdę za sobą mam. Rękawiczne z jejmość matką w Piotrkowie załatwiliśmy, litkup był spełniony, więc wiadomo. Nowa Wieś i Lipno moje odtąd, a przecież przed nikim o tym nie trąbię, zanim oracze w pole wyjdą. Cóż ja winien, że szlachta ma swoje oczy i uszy, służbie też nikt języka nie utnie. Nie ja zresztą z gębą do Pleckiego poleciałem, ale on mnie zagadnął, trochę chmielu już we łbie mając. Jakże to miałem kłamać? Krystianinem jestem, prawości się od ojca waszmości uczę. Nie taję więc, że domysł Pleckiego potwierdziłem, choć, Bogiem a prawdą, wymijająco. To mi wszakże, mili goście, zbyt przykro u siebie w domu słuchać, żem nieprzyjaciel, ale wróg, nie sąsiad, ale żmija. - Sąsiedzie, na miły Bóg, tego nikt z nas nie powiedział - przerażony minister załamywał wymownie ręce. - Waszmość nie, bo jako człowiek prawy, żyjący w przykazaniach boskich, widzisz w każdym sobie podobnego - Brzeźnicki mimo oburzenia pokłonił się z krzesła Arciszewskiemu. - Ale inaczej syn twój Krzysztof, o którym myślałem, że niesnasek już wzniecać poniechał. Gdy mu tam Plecki coś napaplał, to on w te pędy na koń i sąsiada wam życzliwego, bo się nadal za takiego uważam, dalejże po drodze ścigać. Skoro jednak do mnie przyszliście, to i to powiem. W oberży przy braci szlacheckiej, przy służbie karczemnej, przy moich to na dodatek poddanych, wyzywał mnie tak niecnie, że obelgi przez gardło przejść się wzdragają. Wiem, że przykro słuchać, drogi ministrze i przyjacielu, ale niech i ja serce otworzę. Nie dość na tym, sługi moje na drodze napadł, wypłazował, a mnie, szlachcica urodzonego, w powiecie i dalej szanowanego, zelżył i szlachectwa odmówił. Język wprost nie chce wypowiedzieć. - Nie może być! - westchnął stary Arciszewski. - I za co, pytam się, mości panowie, za co? Mówże ty za mnie, kochany ministrze - prokurator nabierał coraz gorętszego tonu. - Gdyby nie było Brzeźnickiego, utrzymałbyś dotąd, choćby w tym stanie, swoją substancję? Cóż ja winienem, że jejmość małżonka moja wniosła mi posag zabezpieczony na majątku jejmości Arciszewskiej? A któż to, jak nie Brzeźnicki, wspomaga od lat waszą rodzinę? Synowie chyba nie mogą mieć ojcu za złe, że i na wydanie dzieł Socyna w Genewie talary posyłał, że na podróże misyjne wiele grosza wydawał, że jeszcze teraz znaczną część gotowizny oddaje na wspomożenie szkoły naszej krystiańskiej, inaczej ją prowadząc, niż to wrogowie nasi jezuici po swych uczelniach czynią. Pytam się tedy was - i Bóg mi świadkiem, bo wierzę, że się w zgodzie rozejdziem - gdyby nie ta moja cierpliwość, któż by tak z wami postąpił? Latami u was zastawy mając, dopiero przyciśnięty, długi nasze reguluję. Młody Arciszewski pochylił głowę, bo wiele prawdy było w tych trochę napuszonych słowach. Stary podnosił co chwila rękę, by gasić jakże słuszny, jak mu się wydawało, żal Brzeźnickiego do Krzysztofa. Ale prokurator płonął teraz na twarzy, nie chciał widzieć pojednawczych gestów sąsiada. - I za to, mój drogi ministrze i ty, Eliaszu, który starszym będąc od Krzysztofa nie masz tej łatwej krwi w żyłach, i za to, moi najmilsi, mnie plugawymi słowami obrzucać? Wobec szlachty i pospólstwa mnie, człeka prawego - nabrał oddechu w tym miejscu, że to niby tchu mu nie staje - mnie się nazywa... lanionis filius? - Kryste Panie! Nie może to być! - wzburzony minister aż podniósł się z krzesła. - Mówił. I w karczmie, i na drodze. - Pijany chyba był. - Nikt go za pijanicę nie ma. Cała szlachta wie, że bardziej skory do rycerskich zapasów, choć zamiłowanie do ksiąg po ojcu też wziął, czego nie neguję. Trzeźwy był. Niestety, on ojca ani trosk jego nie rozumie. - Daruj, panie bracie, daruj, młodzik to jeszcze. Pomnij, że gdy dzieckiem był, to i on na twych kolanach siadał. Da Bóg, przyjdzie tu niebawem i zgodę między nami przywrócimy. Nie może to być, nie może to być - jeszcze zaprzeczał i obłapiał za ramiona Brzeźnickiego. Umilkli wszyscy. Brzeźnickiemu schodziła szybko krew z twarzy. Zadyszka, którą jakoby co dopiero miał, uszła bezpowrotnie z piersi. Zaklaskał w dłonie i kazał rękodajnemu przynieść wina. Już uśmiechnięty mówił: - MIędzy nami zawsze zgoda. Krzysztof młody, więc mu wywieje. Niech tylko przy Pleckim i szlachcie w karczmie wyzna, że pijany był, niech słowa swe odmieni, to i rękę jak dawniej podam. Nalał kubki, spojrzał z serdecznością w oczach na Arciszewskich. - I niechże o tym już między nami mowy nie będzie. Krystiańska zgoda, mości panowie. - Krystiańska zgoda! - podchwycił skwapliwie minister. - A jakże tam koń? Poważnie przez łotrzyków postrzelony? Mam u siebie Tatarzyna, który na leczeniu koni zęby zjadł, może by go do Nietaskowa podesłać? - Był dziś we dworze chłop z Rybienka - młody Eliasz też już sięgał po kubek - u którego koń zostawiony, więc przed wyjazdem pytałem. Mięsień nie potargany, turczyn za tydzień będzie pod wierzch służył. - No, to szczęście w nieszczęściu. A jeśli Bóg da, to i tego zbrodniarza, co zza krzaka strzela, znajdziemy. Jest kilku, co w wieży kościańskiej siedzą. Jak ich kat przypiecze, to kompanionów swoich wydadzą. Na pewno to ci dezerterzy z regimentu kozackiego, co pod Poznaniem grabią i ku nam się już zapuszczają. Widać Śmigiel już im smakuje. Teraz zwrócił się do rękodajnego Gruzy, który stał bez słowa, wina tylko dolewając. - Słyszałeś, com mówił, od dzisiaj niech czterech kozaków przy moich saniach jeździ. Trzeba mieć baczenie na łotrzyków. Z dużą ulgą wracał stary Arciszewski ze Śmigla do domu. Po wczorajszej rozmowie, kiedy to Krzysztof wpadł wzburzony do Nietaskowa, minister nie miał spokojnej nocy, a i ranek przyszedł na niego gorzki. W głowie się nie mieściło, by służba sąsiada miała targnąć się na Krzysztofa. - No i widzisz - mówił w saniach do syna. - Wyrwaliśmy się z tą wizytą jak szarak z konopi. Brzeźnicki i jego czeladź nic nie zawinili. - Z jego mowy tak by wynikało - odparł bez wielkiego przekonania Eliasz. - Boli mnie, że Krzysztof wciąż pomiata naszym dobroczyńcą. Niegodna to naszej wiary zawiść do człowieka szczęśliwszego od nas w majątkowej obrotności. Taką obelgę rzucać na brata naszego zboru? Na człowieka cieszącego się wśród szlachty znacznym szacunkiem? - Nie dla wiary socyniańskiej pozyskał on ten szacunek - ile dla rosnącego bogactwa. Już nie tylko w Kościanie i Poznaniu, ale i w stolicy bywa szlachcic potrzebny dla obrotności swego języka - dopowiedział znów Eliasz, markotnie się czując po wizycie. Po ich powrocie do Nietaskowa cała rodzina, z wyjątkiem Bogusława, który do wsi wyjechał, zebrała się w facyjatce Krzysztofa. Gorączka jeszcze mu nie ustąpiła, ale choć matka nie chciała dopuścić do drażliwej rozmowy, uprosił ją, by mu ojciec i Eliasz opowiedzieli o wyniku interwencji u Brzeźnickiego. Słuchał więc z zaciśniętymi ustami, co mówili, cały przy tym w wewnętrznym ogniu, podrywany każdym słowem relacji, ale przecież strzymał, by ojcu opowiadania nie przerywać. - Na szczęście - kończył minister - rozejdzie się wszystko po kościach. Po żakowsku obelgę straszną na niego rzuciłeś, ale człowiek to miękki i wyrozumiały, urazy żywił nie będzie. Tu się stary Arciszewski ugryzł w język, bo już miał wspomnieć o wymaganym przez Brzeźnickiego przeproszeniu, ale przed chwilą przyrzekł żonie, że wyjawienie tego warunku odłoży do wyzdrowienia syna. Krzysztof ręce pod piernatem zaciskał, łamał z trzaskiem palce, ale cierpliwie słuchał. Czuł utkwione w swej twarzy uważne oczy matki, rodzącą się w nich obawę przed jego wybuchem, przed jakimś słowem cierpkim, nie daj Boże, ubliżającym ojcu. Widząc jednak, że Krzysztof bardziej na brata niż na ojca zerka, poczuła pewne uspokojenie. Młody Eliasz wyczytał nieme pytanie w oczach brata. - Wczoraj nam nie mówiłeś - zaczął - żeś mu na drodze ubliżył, synem rzeźnika nazwał i jeszcze sługę wypłazowałeś. A za rusznicę hajduka Brzeźnickiego przecież nie schwyciłeś. Domysły to tylko. - Nie inaczej, tylko sługi Brzeźnickiego konia mi chciały ubić. Jeden z nich zawrócił i podjechał później do tamtych, wtedy już w młynie będących. Nikt inny, tylko on z rusznicy wypalił. Skoro mnie wiary nie dajecie, to już ja sam sprawę z Brzeźnickim po rycersku załatwię. - Choć i o tym przedtem nie wiedzieliśmy, nic nam nowego teraz nie mówisz. Gruza powiadał, że słysząc strzał kazał jednemu z drogi zawrócić, by tył przepatrzyć. W saniach pieniądze wieźli, więc dla bezpieczeństwa jednego do tyłu pchnął. - Pieniądze do młyna? Trochę dziwne - powiedział Krzysztof i zamilkł. Dalszych argumentów brakło. Już miał wprawdzie powiedzieć, że odpowiedź szlachecką wysłał, ale zasłyszawszy o Gruzie zawahał się. Mogło i tak być. Dla jego obrony Gruza, słysząc strzał, hajduka oczywiście nie byłby posłał, ale dla swej bezpieczności? Widząc w jego twarzy wahanie, matka prędko z tego skorzystała: - Sprawa świeczki niewarta. Ważne, byś zdrów był, a tymczasem, jak widzę, poty cię nie odstępują. Wydobrzeć musisz. Ważniejsze, co mówił Łukasz, że koń kalectwa uniknął i za kilka dni będzie w naszej stajni. O wyjeździe do Birż ci myśleć, nie o sąsiedzkich sporach. Zaraz tu przyniosę miodu z żółtkami, a wy chodźcie wieczerzać. Krzysztof patrzył dalej z wahaniem. Cała sprawa, wczoraj tak groźna, dziś jakoś bladła. On jeden z rodziny czuł nie ułagodzoną swoją krzywdę. A jeszcze go teraz nękał list, z rana napisany. Bo może zbyt pochopnie chwycił za pióro? - Tylko do zdrowia przyjdę, to sam z Brzeźnickim załatwię - powiedział niezdecydowanie i tak miękko, że nie wiedzieli, co zamyśla: godzić się czy spór dalej jątrzyć. Zresztą sam w tej chwili tego nie wiedział. Rozdział IX W kilka dni potem przedwieczorną porą zjawił się przed gankiem dworu w Nietaskowie woźny kościański Poszwa. Była to w Nietaskowie wizyta niezwykła, bo rodzina Arciszewskich żadnych dotąd sporów nie miewała, a woźny sądu ziemskiego zwykle z wezwaniem na sąd się pojawiał. Poszwa był pośmiewiskiem powiatu. Bo cóż za władzę reprezentował? Jakiejże sprawiedliwości był rzecznikiem, skoro samowola bogaczy była tu jedynym prawem? Miał obowiązek ogłaszać pozwy i wyroki na szlachtę, która tyle akurat robiła sobie z wymiaru sprawiedliwości, ile z krakania wron na dachu. Ileż to upokorzeń i cięgów pamiętał Poszwa, nędzny urzędnik sądowy, kijem sprzed wrót szlacheckich odpędzany, psami szczuty. Wśród bolesnych przygód, które przed dworami sobiepanków szlacheckich go spotkały, znalazłby biedny Poszwa w pamięci - i nierycerskie ucieczki, baty brane na gołą skórę, jak i wizytę u starościca kościańskiego, kiedy to schwycony przez służbę wielmoży musiał ku uciesze całego dworu zjeść przywieziony pozew. Miał wtedy do wyboru: obcięcie uszu przez warchoła albo upodlenie swej urzędowej godności. Wybrał jeszcze jedno upokorzenie i dotąd uszy miał całe pod siwymi, grubymi jak pręty włosami. Toteż i dziś, ledwie stanął przed gankiem nietaskowskiego dworu, wyjmował pośpiesznie urzędowy papier, by jak najprędzej odczytać go w miejscu prawem wymaganym. Jeszcze wszakże ust nie otworzył, przyszło mu się niepomiernie zdziwić. Sługa rękodajny Arciszewskich, Nosek, otwierał przed nim drzwi do sieni i zapraszał gościnnym gestem: - Mości Poszwa, prosimy do środka. Jakież to zlecenie waść do Nietaskowa przywozi? Woźny zdębiał. U tych nurków widać inne obyczaje. Zbyt dużo jednak miał smutnego doświadczenia w pamięci, by dać się skusić do środka. Wiedział zresztą, jaki tekst trzyma za pazuchą. Więc czasu nie mitrężąc zaczął z konia, na siedząco, czytać urzędowe wezwanie. Gdy z ust jego padły słowa "o ruszeniu honoru urodzonego i wszystkim w powiecie znanego Kaspra Jeruzalema Brzeźnickiego", o obelgach i grożących zemstą słowach publicznie przez "niejakiego" Krzysztofa Arciszewskiego powiedzianych i jeszcze listem odpowiednim potwierdzonych, zakotłowało się w oknach dworskich. - Co to znaczy, Kryste Panie! - Arciszewska przerażona otwierała okno. Młodzi Arciszewscy zaczęli wykrzykiwać jeden przez drugiego: - Milcz, psi synu! Kogo ty przed sąd pozywasz? Mnie, urodzonego szlachcica? "Niejakiego", psiaduszo? - Krzysztof biegł już z zaciśniętymi pięściami ku sieni. - "Niejakiego"? Gdzie jesteś, kundlu jeden? - wtórował nawet młody Bogusław. Wszyscy trzej, Bogusław, Eliasz i Krzysztof, wybiegli przed ganek. Ale Poszwa już miał błysk zadowolenia w oczach. Pozew był krótki, ostatnie słowa już przebrzmiały. Woźny zakręcił koniem, pochylił się ku schodom i rzucił urzędowy rulon. Zanim młodzi Arciszewscy wypadli przed ganek, koń Poszwy wierzgnął kopytami, a woźny machał zwycięsko zieloną magierką. - Z Bogiem, panowie bracia! - krzyczał co tchu, i już jego wałach, wprawny w odwrotach, pędził skwapliwie ku otwartym wrotom dworu. Gdy za chwilę cała rodzina przeczytała dokładniej tekst pozwu, powstało zamieszanie. - Kryste Panie, o jakąż tu chodzi "odpowiedź"? - załamywał ręce minister. Krzysztof czerwieniał na twarzy, nie słuchał nawet pytania. - A nie mówiłem, że to nie szlachcic, a łyka syn? Podłe rzeźnickie nasienie! Zamiast stawać, jak honor każe, to on sądami grozi. - Po sądach nas będzie włóczył? - oburzała się matka. - Nic nie rozumiem, nic nie rozumiem... - biadał dalej stary Arciszewski. - Chce zniszczyć rodzinę naszą i majętność. Otwartą walkę z nami zaczął, bo już włók u nas niewiele ma do wyłudzenia - mówił Eliasz chodząc po izbie wielkim krokiem. - A ojciec w sobotę miękki był wobec niego i wierzył. Takiemu synowi wierzył! Staremu Arciszewskiemu nie chciało się to wszystko w głowie pomieścić. - Do sądu pozywa? Brata w wierze i przyjaciela? Gdyby nawet krzywdy swojej chciał dochodzić, to przecie zbór jest, bez wrzawy spór można rozpatrzyć. A on do sądu ziemskiego? Wierzyć trudno... - Jakiej krzywdy miałby dochodzić? - Krzysztof stanął przed ojcem, bo już krew napływająca do głowy przyćmiła mu opamiętanie. - Jemu krzywda czy nam? Co tu ojciec prawi? Groźna postawa syna nie przestraszyła ojca. Przeciwnie, błysk w oczach Krzysztofa i mimowolny szczęk pochwy jego rapiera podniecił starego ministra. - A któż mu odpowieź posłał: on tobie czy ty jemu? Ten warcholski obyczaj braci naszej niegodny. Z bezprawia szlacheckiego bierze on początek. - Konia mi chciał ubić. Teraz widać, jaki to nasz przyjaciel i opiekun. Skoro czuje się urażony, dlaczego w polu ze mną nie stawa, tylko sądem grozi? - Bracia naszej wiary kordem sporów nie rozstrzygają. Miecz to znamię siły, a nie prawa. Skoro sądu chce, niechże sąd po sprawiedliwości będzie. - Jakież tam prawo w sądzie ziemskim! Przed mieczem Brzeźnicki tchórzy, pachołkami obstawiony jeździ po drogach. Sąd dla niego to raj, bo tam jego gęba od naszej silniejsza. Za kimże będą trzymać sędziowie przezeń przekupieni? - Zbyt pochopnie zdania o ludziach wypowiadasz. - Przekupi, wszystkich przekupi. Pleckiego już też na marnych talarach oszukał, a nam tu zawsze z jakimś Tudesem wyjeżdża, którego nikt nigdy w Poznaniu nie widział. Dość już, ojcze, matactw tego zdziercy i lichwiarza! Jego wzburzenie podnieciło braci. Poderwał się z ławy Eliasz, nawet powolny Bogusław stanął przy Krzysztofie. - Dość tego! - krzyczeli. - Trzech nas wystarczy, bo ojca doma ostawimy. Siadać na koń i tego wydrwigrosza przyszpilić. - Niech cofnie pozew, a nie, to po łbie przejedziemy! Prędzej do koni. - Heliaszu! - krzyknęła w porę Arciszewska. Jednocześnie spojrzała na męża, który siedział bez ruchu na ławie. Trzej bracia szarpali za pasy. Jeden przez drugiego krzyczał, pomstował na Brzeźnickiego. Zdawało się, że lada chwila trzasną drzwiami, pobiegną wyciągać konie ze stajni. Wtedy odezwał się z ławy, nawet nie wstając, stary Arciszewski. - Kto tu rodzicem waszym jest? - spytał zimnym, spokojnym głosem. Spokój to był pozorny. Oczy ministra patrzyły teraz przenikliwie i władczo na stojących przed nim dorosłych synów. Siwy, spiczasty wąs nad ustami starca drgał lekko, poruszały się od naporu powietrza konchy nosa. - Kto tu rodzicem waszym jest? - powtórzył. - Zapomnieliście już, że ojciec tu siedzi? Kogo ja wychowałem? Warchołów czy synów moich, jednobożan, którzy szkołę rakowską skończyli, poszanowania człowieka tam się ucząc? Chcecie, jak ci pieniacze buszujący w narodzie, zapominający o Bogu i porządku w ojczyźnie, krwią i żelazem spory rozstrzygać? Od małości was uczę, że miecz, jeśli go już nosicie, ku obronie może służyć, ale nie ku burdzie i swawoli. Nauki zbożne ze mną powtarzacie, ale ich nie ma w was, jako nie ma w sercach jezuitów, co Bogiem, słowem i kościołem handlują. Hasła macie w gębie, a w głowie szum pyszałkowaty i głupi. Synowie stali naprzeciw niego bez słowa. Dwaj starsi patrzyli w twarz ojca prawie że nienawistnie. Zaciskali wargi i nie zdejmowali rąk z rękojeści szabel. Tylko Bogusław pochylił płową czuprynę i utkwił wzrok w rozkraczonych przy ławie butach ojcowskich. - Na kogo dłoń chcecie podnieść? Na człowieka, którego pierwszy syn mój obraził? Obelgami obrzucił? Wstał z ławy. Twarz miał już teraz nie żółtą, a szarą. - Jeśli macie odwagę, to tu, przy mnie, szable podnieście. Łatwiej wam będzie, bo kord mam drewniany, na wasze żelazo za miękki. - Heliasz - szepnęła przerażona Arciszewska. Minister jakby tego nie słyszał. - Na mnie ostrze podnieście, bom ja więcej od niego winien. To ja nie dbam o substancję, to ja dom do ubóstwa przywiodłem, bo droga moja nie ku bogactwu, które się rodzi z ucisku człowieka, nie ku coraz nowym włościom, ale ku zmianie praw, zniesieniu niecnych obyczajów w ojczyźnie. Za to w ojca uderzcie. Dyszał. Oczy miał przekrwione. Ucichło w izbie. Pryskały głownie w kominie, syczały w ogniu mokre szczapy. Świece jarzące się w lichtarzu na stole zaczęły kopcić, wydłużając okudlone dymem światła. Zaległa izbę krótka chwila ciążącego milczenia. Arciszewska nie chciała jej zmącić słowem, ale czuła niezwalczoną potrzebę wprowadzenia jakiegoś ruchu w zatrzymane na chwilę życie. Już była pewna, jak postąpi Bogusław, a nawet Eliasz, ale niepokoił ją rozżarzony wzrok Krzysztofa. Podsunęła się ku lichtarzowi i próbowała obcinać zwęglone knoty świecy, ale gięły się i płaszczyły w ucisku nożyc. Bogusław podszedł ku matce. - Pozwól, pani mateńko! Eliasz odwrócił sIę ku oknu i patrzył w zapocone błony. Naprzeciw ojca pozostał tylko Krzysztof, rozkraczony, sapiący, z dłonią na rękojeści szabli. Żelazo paliło w palce, jelce były jak rozżarzone. W gardle dławiły nie wypowiedziane, krnąbrne słowa. Dorosły jest, dwadzieścia sześć lat ma, do licha, a tu go jak żaka traktują! Nie patrzył na ojca. Wzrok jego biegł ponad ramieniem ministra ku matce pochylonej nad świecami. Widział jej drżące ręce, którymi podawała nożyce Bogusławowi, czuł na sobie jej błagalne spojrzenie. Te oczy nie patrzyły wcale na chybotające płomienie świec, ale utkwione były w jego twarzy. Znał je od dzieciństwa, wiedział, co mówi ich skamieniała nieruchomość. Albo się za chwilę przymkną w bólu przez niego zadanym, albo ożyją wilgocią nagłej radości. Pochylił głowę i głosem nieswoim, bo gardło utraciło resztę śliny, powiedział: - Darujcie, ojcze panie, na sąd w Kościanie stanę. Niechaj się stanie zadość rodzicielskiej woli. Rozdział X Przewód sądowy w Kościanie odbywał się wśród znacznego zainteresowania okolicznej szlachty. Znano tu wszędzie Arciszewskich, Brzeźnicki też miał wielką popularność, bo pieniaczącej się szlachcie bywał często potrzebny. Nie można powiedzieć, by darzyła go ona przyjaźnią. Szybki od kilku lat wzrost bogactw prokuratora, jego coraz większa wyniosłość w stosunku do uboższej szlachty drażniła wielu, mimo że korzystali z dobrze opłacanych usług palestranta. W duchu zazdrościli mu wszyscy, zwłaszcza od chwili, gdy zaczęły krążyć po dworach plotki, że Brzeźnicki już nie tylko palestrą zarabia, łany mnoży, zboża co roku więcej na sprzedaż wysyła, ale że jeszcze o jakąś ferrarię pod Krakowem paktuje. Widać, chciał parać się, mówiła szlachta, szatańskim procederem topienia łomu skalnego. W piwniczce kościańskiej, aż parującej od kwaśnego zapachu piwa, wina i miodu, siedziało sporo ludzi. Przy szynkwasie paru opojów mamrotało coś hałaśliwie, co chwilę rechotał tam wąsaty szlachcic. W rogu, przy obszernym stole, czekała na wynik sądowego przewodu grupa szlachty spod Śmigla. Wszędobylska kompania Pleckiego siedziała za stołem skracając sobie czas gawędą, dowcipami i opróżnianiem gąsiorów. - Krzysztofa nie widać, choć obiecał, że po wyroku tu wpadnie - dziwił się Plecki i wołał do karczmarza: - Jaki tam czas na półzegarzu? - Wczesna godzina, wasza miłość, podsędkowie tu późniejszą porą zachodzą. Wasze dostojnoście jeszcze drugi gąsior opróżnić wydolą. Węgrzyn to przedni, który tylko na wielką okazję trzymam - karczmarz przynosił nowy gąsiorek. - Da Bóg, że do zgody przyjdzie - wtrącił Nowakowski, któremu nie tyle zgoda powaśnionych była potrzebna, ile pijatyka, bez której w razie pojednania się przeciwników na pewno by się nie obeszło. - Do jakiej zgody? - burknął Zawilski. - Skoro odpowiedź wysłana, to tylko rąbać się powinni, a nie po sądach włóczyć. Niechby Brzeźnicki stanął przeciw Krzysztofowi! Pierwszy raz mielibyśmy okazję widzieć palestranta z karabelą w ręku. Dotąd na paradę ją nosi. Powiem waszmościom, że Krzysztof nieźle zaczął z tą odpowiedzią, ale jakie licho do sądu go poniosło? - Racja, urodzonym sądy niepotrzebne - potakiwał Plecki. - Nie inaczej. Skoro Arciszewski zarzucił Brzeźnickiemu brak szlachectwa, to tylko krwią sprawę rozstrzygać. - Pijmy, panowie bracia! Nowakowski kiwał głową zniechęcony: - Tak, tak, Krzysztof człek rycerski, aleć syn ministra. Ojciec szabli nie uznaje. - Nie tylko szabli - poderwał się od szynkwasu pijany grubas - ale i Sanctam Trinitatem! Mości panowie, między heretykami sprawa, niech się jak psy za ogony wodzą. - Nikt waści o zdanie nie pyta - odciął Plecki. - Uznaję i ja Sanctam Trinitatem, ale cudze sumienie szanuję. - Czołem przed waszmością, skoro cię gołego w wodzie nie nurzali! - opój przy szynkwasie machnął szarmancko ręką i porwany własnym ruchem, zatoczył niepewne półkole. - Daj mu spokój - łagodził Nowakowski - pijany jak bela. Nawet dobrze nie słyszy, co to do niego mówisz. A ja nadal prawię, że Krzysztof cofnie swoje słowa i przyzna szlachectwo Brzeźnickiemu. Ino patrzeć, jak tu obie familie wtoczą się do piwniczki. - Nie daj Bóg! Już bym z nim nie pił z jednego gąsiora - sierdził się Zawilski. Ledwie to wypowiedział, uchyliły się drzwi oberży i zawiało wilgotnym ziąbem. Na stopniach winiarni nowy gość otrząsał buty ze śniegu. Przybysz ubrany był w podniszczony kubrak i wyświecone szarawary z szarego lendyszu. Otrzepywał zieloną magierkę o kolano i wołał przymilnie do całej karczmy: - Czołem, panowie! Jak Kościan Kościanem, takich dostojności tu nie bywało! - Mości Poszwa, witajże! Widać i sąd skończony. Chodź tu, stary! Zamiast pozwy jeść, z dzbana pociągniesz! - Plecki przyzywał woźnego zachęcającym gestem. I Zawilski na widok Poszwy zarechotał: - Cha, cha! Nasz gryzipiórek! Kiedyś i ja go przepędziłem, ale w zgodzie żyjemy, bom go potem wynagrodził. A gdzież to panowie z Arciszewa? - Nie wiem, chyba już odjechali. - A więc zgoda! Mówiłem - triumfował dość wstrzemięźliwie Nowakowski. - A może już w loszku za farą z panem Brzeźnickim siedzą? Gadajże? - Z panem Brzeźnickim na pewno nie. Causa non finita. - Więc jakże? - Nie wiedział pan z Arciszewa, z kim rzecz, ot co, mości panowie. Pan prokurator w arkanach prawnych kuty, więc i sprawę według prawa wyłożył. Wet za wet. Patrzyli w twarz woźnego z wyostrzoną ciekawością, nikt nic na razie nie rozumiał. Poszwa zaś, widząc tak niecierpliwe zainteresowanie sprawą, nie spieszył się z informacjami. - Mówże, a nie cedź słów przez sito! - Zaraz zaspokoję łaskawą ciekawość waszmościów. Ino mi w gardle wyschło, bo i ja orationem miałem, skoro justycji zadość było uczynić. - No, więc chlej prędzej i gadaj, jak nie, to ci cały garniec na siłę wleję! - Plecki trzepnął w stół zamaszyście ręką. Poszwa gulgał powoli wińsko, oczyma ku powale zataczał, niby nie widząc nachylonych ku sobie, zaciekawionych twarzy. Wreszcie obtarł wąsa. - Po tym węgrzynie to i słowa łacniej wyjdą. Czyli że tak, mości panowie. Pan Brzeźnicki nie tylko jurysta przedni, ale i vir pactica polemica władający. Nie tylko szlachectwa swego bronił, ale i panu Arciszewskiemu zarzucił brak urodzenia. Ot co! - Cóż ty pleciesz? Arciszewskich klejnot wszyscy tu znamy. On przecież jak i ja z pruskiej szlachty się wywodzi. Do czegóż zmierza ten kunktator! - Plecki poderwał się na ławie. - Toż i prokuratora sąd zna lepiej nawet niż panów z Nietaskowa. Ale przecie sąd, a nie brać szlachecka sprawę prowadzi i iustitiam daje. W sądzie scripta i documenta potrzebne, a tymczasem pan z Arciszewa papierów nie ma, ot co! Okazać nie mógł. Poszwa prztyknął w powietrzu palcami. - Niesłychane! Papierów żądać od braci szlachty! Cóż na to Krzysztof Arciszewski? Mówże prędzej, opoju! Poszwa wiedział, że potąd tu jego ugoszczenia, póki wszystkich wiadomości nie wycedzi, więc znowu sięgnął po dzban. - Orationem miałem, darujcie - udał, że mu głos piszczy w krtani, i gulgał najspokojniej. Gdy już tchu brakło, zaczął mówić dalej: - Niewiele brakowało, by młody pan z Nietaskowa za rapier na sali sądowej chwycił, ale na szczęście z ojcem był, który mu rękę wstrzymywał. - Nie dziwota - mruknął Zawilski i puścił nosem powietrze. - Sąd orzekł, że wyrok odkłada się do czasu, dopóki przez pana z Nietaskowa wywód szlachectwa nie będzie dostarczony. Do tego czasu treuga Dei, mości panowie, bo odpowiedź, jakkolwiek by było, zbyt pochopnie była wysłana. - Treuga Dei? Zwariowałeś? Ho, ho, to już wymysł Brzeźnickiego. Wszyscy spojrzeli po sobie zdziwieni. Rzadka to przecież była owa treuga Dei. Wiązali się nią wszyscy wielcy panowie, kiedy ich między sobą nikt już pogodzić nie umiał. Wtedy i król pobraniem wielkiego zastawu pieniężnego próbował nienawiści sąsiedzkie ugasić. W kościańskim jednak powiecie dawno już takiego wadium pieniężnego nie było. - Utrafiłeś waszmość - mówił Poszwa - że prokurator taką rzecz wymyślił, ale zdaje mi się, że w cichej zmowie z samym ministrem. Zresztą ich zbór będzie czuwał nad tym zawieszeniem broni. - Wysokie wadium ustalili? - Obie strony po pięćset złotych jako kaucję złożą. - Ho, ho, sporo grosza. I cóż, Arciszewski się na to zgodził? - Zawilski rozłożył ręce beznadziejnym gestem. - Szary był jako ten mój żupanik, waszmościowie, ale tam u ponurzańców władza rodzicielska wielka, więc uszy po sobie położył. Musi do jesieni jeszcze czekać na sejmik w Starogardzie, bo zobowiązał się na nim wywód szlachectwa przeprowadzić. Zawilski strzygł uszami. Przepadła pijatyka całonocna. Jakież to chytre zwyczaje palestrant tu wprowadza. Trząsł się wzburzony, wiary jeszcze nie dając. - Taki to sąd w Kościanie, psia jego mać! Nalej! - huknął na karczmarza - uszy już puchną. Ten Krzysztof to wnet kostur drewniany po ojcu przypasze. Teraz już wiem, dlaczego tu nie przyszedł. Wstyd mu przed kompanią stanąć, bo słuchać tego nie można. Jechał więc Krzysztof z Kościana w towarzystwie ojca i starego Noska, ponury, zły, z łbem w kożuch wepchanym. Opuścił powieki i nawet przed siebie nie patrzył. Nie widział posiwiałych wąsów siedzącego naprzeciw Noska, tylko kudły swego kożucha. Wszyscy trzej kołysali się w saniach w osowiałym milczeniu. Na szlaku od Kościana wyleli już całą wściekłość na Brzeźnickiego, zarówno Krzysztof, jak i Nosek, któremu w głowie się nie mieściło, by Arciszewskim w sądzie ośmielano się zarzucić brak szlachectwa. Stary Eliasz też przymknął powieki. Krzysztof nie mógł dociec, czy ojciec jeszcze przeżywa upokorzenie, czy też naprawdę zapadł w drzemkę, ukoiwszy swe sumienie dość dosadnym zdaniem, które zaraz po wyjściu z sali sądowej powiedział: - Jak KUba Bogu, tak Bóg Kubie. Zarzuciłeś mu, że nie szlachcic, jeszcze to w liście potwierdziłeś, więc i on nasz stary klejnot podał w powątpiewanie. Koniec końców, tyś ten dyshonor wywołał. Były to jedyne słowa, jakie w drodze powrotnej do syna wypowiedział. Krzysztof też umilkł od tej chwili jak zaklęty. Szczęki tylko zaciskał, by nie przepuściły jakiegoś zbyt ostrego słowa. Ale w głowie spierały się z sobą myśli. Co innego, u licha, Arciszewscy, co innego Brzeźniccy, ojciec sobie zbyt lekko podobieństwa ustawia. Daleko on z tym równaniem ludzi nie zajedzie. Gniótł brodą kolące kłaki kołnierza i klął w duchu na sąd i na całą sprawę. "Cóż to za sąd, w którym Brzeźnicki rej wodzi? Z kogóż to żyją owe podsędki? Ojciec nie wierzy, że siedzą w kiesie Brzeźnickiego, że im stągwie wina po cichu do domu posyła. Jakże inaczej ośmieliłby się nie dać wiary Arciszewskim? Żądać dokumentu od ludzi zasiedziałych, szlachcicÓw z dziada pradziada?" "I cóż teraz? - wzdychał. Próbował jakimś pytaniem obudzić myśli rozpierzchłe po głowie, pełne bezsilnych klątw i obelg, które miotał w duchu na wroga. - Cóż teraz? Szlachectwo w próżni zawieszone. Do czasu stwierdzenia klejnotu sąd skargi rozpatrywać nie będzie, bo sąd to przecie jedynie dla szlachty urodzonej. I jeszcze ten hamulec na rękojeści szabli - treuga Dei! Cóż za wymysł piekielny! Po wysłanej odpowiedzi korda z pochwy przeciw łotrowi ruszyć nie wolno, bo... ojciec. A tamten liche pieniądze niedawno za ziemię dał i już prawie połowę uwięził. To ojciec wszystkiemu winien, bo po co zgodę na wadium dał? Teraz jeszcze zbór będzie ręce krępował." Spojrzał na twarz drzemiącego. Gdyby nie ten stary człowiek, rzecz cała wzięłaby inny obrót. Ale rodzic ustępliwy, rycerskość z niego na starość uszła i pieniądz dla niego to sieczka, nie złoto. Bunt przeciw ojcu chodził po skroniach, a język nie mógł znieść gorzkiego smaku nie wypowiedzianego oburzenia. - Jedź prędzej, do licha! - krzyknął Krzysztof na woźnicę. - Kiedy ślizgawica, odwilż idzie. Konie mi na kopytach jadą. Krzysztof potarł dłonią czoło. Nic nie pomagało. Dokądże mu teraz tak śpieszno? Do dni jałowych, jutrzejszych, pustych jak wyschnięty orzech? Przecież od jutra tylko nuda i czekanie, zatrzymane wszystkie nadzieje. Przed ludźmi wstyd się pokazać, bo z jakim wynikiem? Nawet do kompanii nie zajrzał, bo z jaką gębą siedziałby tam przy nich? Na długi czas uciekał sprzed oczu dwór książęcy, wszystkie radości i troski sposobienia się do drogi. Jakże teraz jechać do Sucheckich? Zacisnął zęby i liczył: kwiecień, całe lato, sejmik dopiero na jesieni będzie. A wtedy? To jedno zostało - wtedy. Podniósł oczy i spojrzał na siedzących koło siebie. Stary Arciszewski drzemał, półleżąc na oparciu sań. Jego siwy, przyżółcony wąs niewiele się teraz różnił od zwiędłej, porysowanej cieniami twarzy. Wielkie, przymknięte powieki zdawały się drgać z lekka, jakby ojciec nie zapadł w drzemkę, ale myślał. Może i on walczył z przeżytym niedawno upokorzeniem syna w sądzie. Sędziwy Nosek patrzył w Krzysztofa wąskimi szparkami swoich starych oczu i zdawał się dotąd nie wierzyć w słowa Brzeźnickiego, które słyszał w sądzie. Kiwał głową jak słaniające się, coraz wolniejsze wahadło zegara i mruczał: - Onże człek nad panem z Nietaskowa górą? Nie do wiary. - Czekaj, jeszcze nie koniec, doczekamy jesieni - odpowiedział Krzysztof. Rozdział XI Już z dala od placu ratuszowego panował gwar i wrzawa. Na wszystkich zabłoconych ulicach prowadzących ku rynkowi tłoczyły się pojazdy. Nie policzyłbyś tu bryk, mizernych wózków jedno_ i dwukonnych, jak i stojących przed gospodami karet, kołyszących się miękko na pasach. Odprzęgnięte konie ubijały mokrą glinę w zawiesisty sos, rozlany w bajorach od muru do muru. Coraz któraś spóźniona kolasa przedzierała się przez tabun podnieconych koni i ludzi uskakujących ku murom. Z lewa i z prawa krzyczano, strzelano batami, wóz wchodził na wóz, zataczano raz po raz ogłupiałymi w tłoku woźnikami. Przed gospodą na skraju rynku trzech pachołków w niebieskich pańskich barwach goniło dziewczynę uciekającą z kubłem wody. Naga biel jej łydek, skażona długimi jak pijawki bryzgami błota, i histeryczny pisk dziewczyny wywoływały wśród patrzących huragan rubasznego śmiechu. Raz chmura nakrywała rynek, to znów słońce paliło przez krótką chwilę ulice, a wtedy lawa świecącego błota oślepiała ludzi i konie. Po drugiej stronie ulicy, na suchej wysepce przy kościele, dwóch Persów rozpościerało w powietrzu kolorowe płótna i adamaszki. Falowały jak nadęte żagle w porywistym wrześniowym wietrze. Przy straganie tęgi szlachcic rozwiązywał trzos u pasa i rzucał na deskę dukaty i czeskie talary. Ich brzęk i ilość wprowadzały w osłupienie czeredę zagapionych starogardzkich wyrostków. Chybotały na piętrach rozwarte okna domów. Stłoczone w nich mieszczki zerkały z niepohamowaną ciekawością na co bogatszą brykę czy uprząż konia pod jeźdźcem. Zagapione w ulicę, którą tylu mężczyzn przejeżdżało, wskazywały sobie palcami to bogatą delię, to kolorowy żupan czy czapę z kołyszącą się kitą. Iskrzyły się im oczy, gdy pojawiał się tutaj rzadki kapelusz, z szwedzka podkręcony, na którym pieniła się kiść piór białego zagranicznego ptaka. - Taki chyba królewicz Władysław po Warszawie nosi, widziałaś? Wysoko, na paszczęce drewnianej rynny u dachu gospody, siedziało dwóch wyrostków i biło od czasu do czasu kulami z gniecionego rzepaku w owe otwarte okna. To znów kładli się w piasek na dachu, ze śmiechu czy też dla zmylenia szukających ich oczu. Ale gdzie tam było mieszczkom w głowie szukać młodocianych psotników, skoro właśnie środkiem błota jechał podchmielony młokos. Siedział lekko w siodle, niby nie mężczyzna, a piórko. Wyrzucał co chwila błękitny rękaw modnego żupana i puszczał od ust ku otwartym oknom całusy. Przecinały mu wtedy twarz dwa sznury białych, wyszczerzonych zębów. Trzaskały szybko przymykane okna, ale dalej tkwiły w nich zaróżowione, ciekawe twarze. Młody szlachcic skręcał pod same okna i nie dając za wygraną krzyczał w tej wrzawie na całe gardło: - Pod wieczór przyjdźcie do gospody! Jeśli nie, to sami z domu wywleczemy. Czyż nie tak, panowie bracia? - odwracał się w tył do jadącej za nim gromady. To Plecki, trochę już podchmielony, kręcił koniem to pod mur, to na środek ulicy, rozbijał się wśród wozów, parł łbem swej klaczy na skupione przy bramach końskie zady. - Miejsce dawać! Szlachta herbu Wyskot i Prawdzic jedzie! Za nim człapało ze dwadzieścia koni. Towarzystwo to było raczej ponure niż wrzaskliwe, różnorako przy tym ubrane, trochę z pańska, częściej chyba z zaścianka. Widok tej zbieraniny dziwił gapiów, bo śmigłe młodziki jechały pospołem z brodaczami, szlachtą posiwiałą, siedzącą ociężale w siodłach. Wszystko to było jakieś sumiaste, osmalone wiatrem, z gęb ponure. Jechała bowiem twarda szlachta pomorska, żyjąca wśród piachów i pojezierza, trochę wstydliwa i mrukliwa. Dziwne też było, dlaczego walą całą kupą teraz właśnie, skoro sejmik miał się ku końcowi, a nawet i deputat był już w tej chwili zaprzysiężony. "A może do burdy idą? - myślał niejeden z gapiów. - Może to zwolennicy Bożechowskiego, który przepadł w wyborach, więc i awanturą odegrać się próbują?" Ten i ów z mieszczan, zatrwożony takim domysłem, zamykał zapobiegliwie bramę, zasuwał piszczące skoble. Pośrodku gromady jechał ponury Krzysztof Arciszewski. Wydął wargi, patrzył tępo w kark konia, w jego wygiętą szyję, podobną grzbietowi olbrzymiej ryby. Był ponury, zły, niewyspany. Od kilku przecież dni od świtu do nocy jeździł po domach pruskiej szlachty, zwoływał ród swój, Arciszewskich i Zakrzewskich, by nikogo na sejmiku nie zabrakło ani po mieczu, ani po kądzieli. Uciążliwa to była włóczęga i upokarzające wizyty, bo setny raz chyba trzeba było krzywdę swoją omawiać. Na dodatek niewielu z tych krewnych znał osobiście, bo od młodości w Nietaskowie siedział, więc nużące to było podróżowanie po nieznanych dworach. Gdyby nie Plecki, towarzysz nieodstępny, który do Prus razem z nim się wybrał, udręka byłaby jeszcze większa... Ten przynajmniej za niego gadał, szybko przy kieliszku z ludźmi w zażyłości wchodził. A i trzosa wytrząsnęło się sporo na takie wojażowanie. Bo i poić trzeba było niektórych krewniaków, jak to choćby dziś, kiedy całą czeredę gościł na śniadaniu suto winem podlanym. Niewiele mniej grosza poszło na tę starogardzką wyprawę niż na ekwipunek rycerski. - Cóżeś tak posępny? - Plecki podjechał ku niemu koniem. - Z fantazją trzeba nam w rynek wjechać. - Utrudzonym wielce i złość mnie bierze, że tu będę do obcych gardłował. Gdyby to był sejmik nie w Starogardzie, a w naszej Środzie, toby przynajmniej ten potwarca prawdę przy wszystkiej braci posłyszał. - W tym sęk, że go tu być nie może. Kto wie, czy byśmy łgarzowi ucha nie przycięli. - Co? Co? Przycinać? - zapytał jadący obok przygłuchy i siwy jak gołąb Melchior Kawęczyński, dziedzic z Chudomina. Zasiedziałemu w zapadłej dziurze zaczynały teraz, w czasie sejmikowego zjazdu, napływać do krwi resztki animuszu. - Tak, tak, przycinać, mospanowie! - Nie o tym jest przecie mowa - krzyknął mu do ucha rosły jak dąb, większy od swego konia, Tobiasz Arciszewski, krewniak Krzysztofa. Przy rogu ulicy trzeba było zsiąść z siodeł i wierzchowce zostawić. Już tam Plecki swą piersiastą kobyłą rozpychał skupionych pachołków, przymuszał ich do przetaczania wozów, by zdobyć miejsce na postój dla koni. Za chwilę cała gromada szła w gwarze ku ratuszowi. Koło już się zamykało. Na trybunie, ustawionej przy bramie ratusza, zasiadła co znaczniejsza szlachta, dygnitarze świeccy i kościelni. Błyszczały tam kolorowe altembasy i srebrnogłowe, przednie falandysze. Kilka szub, aż puchatych od ozdobnych futer, leżało na ławach, bo dzień był wrześniowy, a pora południowa. Gdy przepchali się do koła, Plecki, który myszkował po tłumie, powiedział do Krzysztofa: - Nie ma Bożechowskiego, widać jeszcze piją w zajeździe, zalewają wczorajszą klęskę. - Bogacz on nie mniejszy niż Rembowski, tyle że więcej pyszałkowaty. Woleli Rembowskiego, bo u niego kiesa bardziej otwarta. Na wczorajszych wyborach nie wotował za deputatem, bo ściągał resztę krewniaków, która na początek sejmiku nie zjechała. Choć i jemu był milszy Rembowski, za którym głosowali wczoraj krewniacy Krzysztofa: Arciszewscy, Kawęczyńscy, i Zakrzewscy. Niedługo już czekano na wznowienie obrad. Na trybunie magnackiej wstał Samuel Konarski, kasztelan gdański, i podniósł laskę marszałkowską. Przeczekał, aż gwar nieco przycichnie, ale nie doczekawszy się pełnej ciszy, otwarł oracją obrady. Gdy oznajmił zebranym, że wybrany wczoraj na zwołanym tu sejmiku elekcji deputackiej do trybunału koronnego urodzony Rembowski złożył dziś w obecności duchowieństwa i licznej szlachty przysięgę w starogardzkim kościele, że dotknąwszy krzyża rotę bez potknięcia spełnił i od tej chwili jego wybór ma walor pełny, znów, jak wczoraj, zerwały się wiwaty zwolenników delegata. Tylko chuda grupa szlachty skupionej po lewicy ratusza stała chmurna, z zamkniętymi gębami. - Gdyby tu był ze swoimi Bożechowski, toby i oni wrzeszczeli, nie na wiwat, ale przeciw Rembowskiemu. Gęby stulili, bo im nie w smak w tej chwili nie tyle wybór delegata, ile to raczej, że Bożechowski nie wszystkich zaprosił na zalanie robaka - przygadywał Plecki. - Jeden wart drugiego - zbył tę uwagę Krzysztof, zajęty w myślach swym sprawą. Nie przyjechał tu na wybór deputata. Diabła mu tam Bożechowski czy Rembowski. Taki sam przedajny będzie trybunał w Piotrkowie jak sąd grodzki w Kościanie. Kto by tam w sprawiedliwe wyroki wierzył? Jednych, gdy będzie im potrzeba, podszczują jezuici, zdanie innych kupią dla swej potrzeby senatorowie i posesjonaty. Uboższy szlachcic sprawiedliwości nie znajdzie. Dlaczegóż to sąd w Kościanie dał ucha Brzeźnickiemu, a nie jemu, Arciszewskiemu, choć uboższemu, ale przecie szlachcicowi, z dziada pradziada, który tu przywiódł kilkadziesiąt krewnych za nim świadczących? "Bo tamten bogacz coraz większy, umie trzosem, kubanami i gębą szafować. Sądy za nim, a nie za chylącym się do ubóstwa rodem." Tą jedną myślą żył od kilku dni, więc i teraz puszczał mimo ucha słowa marszałka o deputacie, a trawił w sobie wspomnienie krzywdy i obrażonej dumy. Czekał z coraz większym napięciem, kiedy go wezwą do koła, bo jeszcze wczoraj zgłosił swą sprawę u marszałka. Po oracji marszałka deputat stanął pośród koła i jeszcze raz zawiesistym "kwamkwamem", upstrzonym łacińską cytatą, dziękował szlachcie za wybór. Gdy skończył, marszałek sejmu rzucił okiem w stronę gromady Arciszewskich. - Skoro, panowie rady, dygnitarze i rycerstwo koła naszego, w zgodzie i ku waszemu zadowoleniu deputata prawem obranego już posiadamy, tedy de privatis, jak zwyczaj każe, radzić jeszcze będziemy. Zgłosił się do laski marszałkowskiej urodzony Krzysztof Arciszewski, który sprawę ma do panów braci o ruszenie honoru. Ledwie przebrzmiały jego słowa, już podniosły się okrzyki: - Któż to śmie na honor szlachcica nastawać? - Arciszewskich już śmieją tykać? Najgłośniej zakrzyknęli ci, co nawet jeszcze nie wiedzieli, o co chodzi, ale stęsknieni za jakowąś burdą, do której ten sejmik okazji dotąd nie dawał, wzmagali hałas. Krzysztof stanął pośrodku koła. Zdjął czapę, nadział ją na rękojeść szabli i skłoniwszy się rycerskiemu kołu zaczął mówić. Przeprosił panów rady, że dla prywaty posłuchania żąda, ale sprawa jego ogólniejsze ma znaczenie. Bo co się dzieje w tej miłej ojczyźnie, w której wolność i równość stanu szlacheckiego ma być przymiotem, skoro pieniądzem i majętnością przewaga się rodzi nad prawem, nad szlacheckim honorem? Któż to ścierpi, by ten, co wsi okolicznej szlachcie z rąk wydziera, co na workach czerwonego złota puchnie i pcha się w magnaty, za pieniądze szlachectwo swe kupuje, na starodawny ród uboższego szlachcica nastawał? - Cóż to za kraj, gdzie już i sądy sprawiedliwie nie sądzą? Posłuch dają zniewadze, a nie prawu? Niejaki Brzeźnicki, człowiek podłego urodzenia, a wielkiego już majątku, mnie, szlachcicowi z dziada pradziada, którego rodzic tu, w pruskiej ziemi, rolę po ojcach uprawiał, dyshonor czyni, po sądach włóczy, attestacją klejnotu szlacheckiego każe się tłumaczyć? Gdzie prawo, skoro on wsi za pożyczki wyłudza, z handlarzami podły proceder uprawia, doma siedzi substancji swej pilnując, a mnie sąd każe jak włóczędze po dworach braci naszej się kłaniać, ród na świadków zwoływać? Do tego doszło, bym tu musiał przed wami oblicznie w takiej sprawie stawać. Choć tu nie było Brzeźnickiego, mówił obszernie, by żałość z serca wypuścić. Niech wiedzą prawdę o prokuratorze, bo go tu niektórzy znają, spory w Piotrkowie miewając. Szum wśród szlachty narastał, wzbierało oburzenie, jakby to nie tylko stojącemu w kole szlachcicowi, ale całemu stanowi krzywdę zadano. Bo i ten w delii na trybunie, i owa kupa stojących w kręgu szaraków, jeśli byli zgodni, to chyba tylko wtedy, gdy ich stan w czymkolwiek dotknąć chciano. Bo przecież jedynie ów klejnot szlachecki, sławny czy podupadły, dawał prawa i przywileje w tym nieszczęsnym kraju. Urodzenie - to i wolność od wszelakich podatków, to prawo do samowoli, to nadzieja urzędów, sławy, wyłudzanych królewszczyzn. A nade wszystko pycha wynoszenia się nad cały naród, pogarda dla człowieka "nieurodzonego", mieszczanina i chłopa, którego samo miano za obelgę stało. Klejnot to przecie sprawa najważniejsza. Herbem swym, znakiem strzały czy półksiężyca, gołębicy, tura czy krzywej łąkawicy, szlachcic nie tylko błyskał na swym sygnecie, szczycie czy rękojeści miecza, ale znaczył tym piętnem drzwi swego domu, lamusa i stodoły, cegielnie i młyny, kamień graniczny i wszelkie bogactwo. Cóż jednak znaczył ten herb i związane z nim zawołanie, gdy znaku swego nie było na czym wybijać? Znak ginął i szlachcic ginął z ostatnim swoim łanem i co najwyżej żył w pamięci zaścianka. Bo nie w znaku była siła, ale w bogactwie, które dodawało blasku herbowi. Zaczynał się rumor wśród jednych i drugich, posesjonatów i gołoty, ale najgłośniej wrzało wokół Pleckiego, który już szablą potrząsał, choć nie było jej przeciw komu wydobyć. Pokrzykiwali tam coraz głośniej wąsacze z Arciszewa, Olganowa, Niewieży i Kokoszowej, bogatsze panki z Jezior, Dobrogoszcza i Radomina, wtórowali im szaraki z Suchego Lasu, Chudomina, Kossowscy i Zakrzewscy z różnorakich wsi pruskich. Dwaj ponurzy Kawęczyńscy, Tobiasz i Hieronim, chłopy najwyższe w kole, łypali okiem po placu i jeden lub drugi wołał: - Dajcież tego Brzeźnickiego! - Nie ma go wśród nas, to wywłoka z obcej ziemi - wołał Plecki. - Ale zauszników swoich pewnie tu nasłał. - I takiemu sąd daje wiarę? A szlachcicowi sprawę ucina? - Co? Co, przycinać? Przycinać! - głuchy Melchior Kawęczyński przykładał rękę do ucha. - Czekaj, waszmość, nie o karabeli tu mowa. Po drugiej stronie koła powstawał także szum. Tym nie chodziło o klejnot Arciszewskiego, wczorajszy wybór siedział im na wątrobie. A tu jak na złość nie było Bożechowskiego, przeciw któremu cały ród Arciszewskich wczoraj wotował. - Ponurzaniec prywatą czas nam zabiera! - krzyknął nagle ktoś spośród tej kupy. Zaraz po okrzyku cofnął się w tłum. Marszałek podniósł laskę i próbował uciszać rosnący tumult. Pomógł mu w tym wzmożony, donośny głos Krzysztofa, który nie zważając na okrzyk sprawę dalej wywodził: - Poczuwając się z rodzicami moimi być od wieków prawdziwym, w ziemiach naszych pruskich zasiedziałym szlachcicem, zwiodłem świadki powinne, szlachcice wszystkim tu znane de lineis - paterna, materna et aviali, i proszę, byście świadectwa według prawa o urodzeniu moim wysłuchali, attestację mi dali, którym to documentum mógłbym przed ślepiami tej niecnoty poświecić i podsędkom w Kościanie na stół je rzucić. Jeszcze Krzysztof nie skończył, a już wszedł na środek koła brodaty Heliasz Arciszewski z Chudomina i czerwony z oburzenia mówił: - Jakoże może być, by mu brak szlachectwa ośmielono się zarzucić, kiedy synowcem moim jest starożytnego pochodzenia, herbu mojego Prawdzic. Obok niego stał już wysoki Tobiasz Kawęczyński. - Kto tu będzie śmiał klejnotu ichmościom Arciszewskim negować? Krewnym moim jest i munia szlacheckie od wieku z nami odprawuje. U jego boku podniósł ogorzałe, wielkie ręce Balcer z Arciszewa. - Z dziadów pradziadów jest, z ojca i matki, prawdziwy to szlachcic, jako i ojciec jego, a brat mój stryjeczny, Heliasz z Arciszewa. Wchodzili jeden po drugim w środek koła i poświadczali Krzysztofowi szlachectwo. Wysypał się cały sznur Arciszewskich, kilku Kasprów, trzech Heliaszów, Piotrów i Pawłów, jeszcze Olbracht Arciszewski, dwa rude Tobiasze. Za nimi szli do koła Kawęczyńscy, wszyscy z głowami płowymi, o twarzach smagłych, ogorzałych, a więc Herodot z Chiny, Szczęsny z Kawęczyna, Stanisław z Kawęczynki i Budynia. Posypała się po linii materna cała kupa Zakrzewskich z Zakrzewia i Żołędnicy, Pakosławia i Dobiertek, by przed kołem poświadczyć, że jejmość Helena Zakrzewska, z ojca Wojciecha Zakrzewskiego i matki Sabiny Konarzewskiej spłodzona córka, matka wywodzącego szlachectwo, a siostra i bratanica świadczących, w święty stan małżeński dana była jegomości panu Heliaszowi Arciszewskiemu i syn ich ma krew szlachecką nie tylko po rodzicu, ale i po matce. - Dość już tego! To upokorzenie dla szlachcica tylu przodków wywodzić - krzyknął ktoś zapamiętale, choć z głosu można było wnioskować, że krzykacz znudzony już jest przydługim zabieraniem głosu przez rodzinę Arciszewskich. - Attestację niech mu kancelaria wyda, a panowie ręką swą podpiszecie! - wołał drugi. Już marszałek ogłaszał, że wywód szlachectwa prawem dokonany, gdy nagle zakotłowało się od południowej strony kościoła. Koło zaczęło się tam giąć i balansować. - Bożechowski ze swoimi idzie! - krzyknął Plecki do otaczającej go szlachty i zatarł z zadowoleniem ręce. Po drugiej stronie koła też się poruszyło. Chudy, bezrzęsy szlachcic, z wąsikami jak rude sople, wychylił znów głowę ku pustemu placowi, na którym stał jeszcze Krzysztof Arciszewski, i krzyknął: - Attestację wydać, ale niech przedtem słowa swe zaprzysięgną. O dysydenta chodzi. Nurkom na słowo nie wierzymy! - Przysięgać? Po co przysięgać? - Kto tu śmie nie dawać wiary? - Zawrzało wokół Kawęczyńskich. - O honor się upominają ci, co Sanctam Trinitatem nie szanują! Chudeusz rudowąsy krzyknął i znikł w tłumie. Już był przy boku watahy Bożechowskiego, od której wiało wokół winem. - Heretyki tu gardłują! Ci, co wczoraj przeciw waszej dostojności głosowali, z Kawęczyna, z Zakrzewia i Arciszewa. - Przeciw mnie jeszcze gardłują? Psia ich mać! - krzyknął pijany Bożechowski, czerwony jak burak na gębie, szeroki w rozpostartej szubie. Wokół Pleckiego i Krzysztofa powstał jeden kocioł. - Gdzie ten warchoł, co gardło przeciw krystianinowi drze, a potem z placu umyka? - Dawać go tutaj! - Przycinać! Bożechowski z pijanicami rozpruwał koło. Stanął dyszący pośrodku. Wybałuszył zaczerwienione oczy i biegł nimi po trybunie. Dostrzegł tam rozpostartego przy marszałku Rembowskiego, o którym wiedział, że już zaprzysiężony deputat, i to jedno spostrzeżenie rozjuszyło go do cna. - Kto tu warchoł? To już jest tak, że kto za Bożechowskim, to warchoł? - huknął na cały rynek głosem tubalnym, z którego słynny był w ziemi pruskiej. - Spokój, panowie bracia! Na miły Bóg, spokój, panowie! - wołał marszałek, wznosił obie ręce ku górze. - Obelgami rzucają, o ruszeniu honoru gardłują, a sami u innych go nie szanują - ryknął nieprzytomnie Bożechowski. - Bij psiedusze, skoro wolności tu nie szanują! Bij psiedusze! - Przycinać - odpowiedzieli wrzawą Kawęczyńscy. Ruszyła kupa na kupę. Poniektórzy powstrzymywali innych za poły, ale już brzęczały szable, jeden tumult wstawał na rynku. Plecki gruchnął w niego z krócicy. - Bez prochu, tchórze! Na białą broń, psubraty! - wrzeszczał chudy, owisłowąsy szlachetka. - Za kogo mnie masz, wywłoko! Dla fantazji biję w powietrze, a ty się swądu boisz. - Plecki wpychał za pas krócicę, błyskał już rapierem. Naparł na chudego krzykacza. - Rzęs ci z rusznicy nie przypalę, bo ich nie masz, ale dziury w nosie to ci poszerzę. - Won z placu, wy nurki, heretyki! - wrzeszczał Bożechowski i machał wkoło damasceńską stalą. - Won, juratyki! - zawtórowały ciury za magnatem idące. - Won, nurki sobacze! - Kto nurek? Kogo ty, beczko wina, takim mianem nazywasz? Już ja ci wbiję tę obelgę w gardło - krzyczał Krzysztof, łyskał ostrzem i ciął nim w lewo, w prawo. Plecki szedł obok niego, z prawej napierał razem z nimi siwy, ale jeszcze krzepki w ręce Melchior Kawęczyński. - Przycinać! - wrzeszczał na całe gardło i szedł naprzód młodszy, mniej niż przedtem głuchy, bo szczęk szabel przywrócił mu nieco słuchu. Za nimi szli całą kupą grubawe chłopy z Zakrzewia, osmalone, w nędznych kubrakach szlachcice z chudomińskiego zaścianka. Pewna część sejmikujących nie włączała się w burdę. Mieli oni ochotę przetrzepać trochę watahę Bożechowskiego, nieponętna to jednak była bijatyka u boku szaraków przywiedzionych przez Arciszewskiego, zwłaszcza że wśród nich było kilku kalwinów i znienawidzonych arian. Toteż, szczękając na uboczu szablami, przywoływali skotłowaną gromadę do opamiętania: - Spokój, panowie bracia! - Bez rozlewu krwi! Stój! Stój! - Niektórzy szarpali bijących się za poły, urywali rękawy żupanów. Niejeden z tych rozjemców, poczęstowany obelżywym słowem, chwytał za rękojeść i włączał się do burdy, gdzie popadło, po tej czy tamtej stronie. W starych domostwach patrycjuszów miasta zatrzaskiwano okna. Na pękate lipy wokół ratusza pięli się skwapliwie wyrostki w żółtych, pochlapanych błotem kapotach. Ich zajadły pisk wzmagał wrzawę na rynku. Spod drzwi kościoła umykał ku zakrystii ksiądz podwinąwszy wysoko sutannę. Pozostał przy bramie świątyni kościelny, żółty jak wosk, dygocąc, nie wiedzący, w którą stronę pobiec, w lewo czy w prawo. Dwaj Persowie na rogu ulicy szurali deskami straganów, zwijali pośpiesznie cenne adamaszki. W przyratuszowej ulicy skłębiły się przerażone konie. Posprzęgane dyszlami wozy zatarasowały tył cofającym się Bożechowskim. Machali oni zaciekle i mocno karabelami, ale wino nie woda, podchmielonym ramię chodziło nieuważnie. Toteż zamiast ciąć trafnie, raz po raz brali cięgi i coraz częściej czerwieniły się ich krwawe plamy na głowach i żupanach. Jako jedyne oparcie pozostał im kościół z otwartymi podwojami. Teraz dopiero przerażony kościelny zdobył się na jakąś inicjatywę. Przyskoczył do drzwi i mocował się z ciężkimi podwojami, by zatrzasnąć wejście do świątyni. Ale właśnie w tej chwili Bożechowski ciął go płazem w rękę. - Zostaw, chamie, otwarte! Bracia, do babińca! Tu ich zatrzymamy! Nie na wiele to się zdało, bo już Arciszewscy, Zakrzewscy i Kawęczyńscy wparli się w środek babińca i cięli teraz w wystające przez bramę ręce i pałasze. Zdawało się, że bijatyka przeniesie się do kościoła, gdy nagle idący na przedzie dwaj długonodzy Tobiasze, zamiast bić dalej, przyparli się do dębowych wrót. - Dosyć, dosyć! W kościele nie będziemy mordować! Stać, stać, bo łby będziemy rozbijać! Przypchnęli bramę, tnąc w bok i w tył dla postrachu. Jeden ciągnął za kark kościelnego i wpychał go do środka. - Właź i zamykaj, nie trzęś się ze strachu! Jeszcze trwała wrzawa z obu stron drzwi kościoła. Szable cięły sucho po drewnie dębowej bramy. Na placu już nie było bitwy. Plecki, oparty o mur kościoła, rwał płótno z rękawa koszuli i przewiązywał krwawiące kolano. - Psia jego mać! A tak i dziury w nosie mu poszerzyłem - mówił do dyszącego obok Krzysztofa. Dwóch pokrwawionych zwolenników Bożechowskiego kryło się już wśród poplątanych wozów w uliczce, trzeciego, któremu posoka płynęła ciurkiem z rozciętego nosa, prowadzono pośpiesznie w bramę narożnego domu. Na schodach ratusza siedział rumiany młodzik w szafranowej delii i nie bacząc, że woda kapie mu na połyskliwy aksamit, przykładał grudy błota do nabrzmiałego czoła. Hałas jeszcze huczał po rynku, ale nawoływania do spokoju padały coraz częściej i koło powoli się skupiało. Na trybunie zasiedli z powrotem dygnitarze pruskiej ziemi. Marszałek Konarski mówił do siedzącej obok starszyzny: - Bogu dzięki, obyło się bez zabitych, choć krwi niepotrzebnie trochę uszło. Bogiem a prawdą, to i tak jeden z najspokojniejszych sejmików naszej ziemi. Przywołał burmistrza miasta i kazał mu posłać cyrulika przez zakrystię do kościoła, a potem wyprowadzić Bożechowskich ze świątyni tyłem wśród wozów. Za czym podniósł laskę marszałkowską i jął prowadzić ku końcowi sejmik starogardzkiej ziemi. Grupa krewniaków Krzysztofa stała w kupie, jeszcze dysząca, rozjuszona. Plecki mówił do Krzysztofa: - A tak i klejnot masz potwierdzony nie tylko gębą, ale i krwi upustem. Część druga Klamka pańska Rozdział I Roboty około wzmocnienia obronności zamku szły nieprzerwanie już drugi miesiąc. Główną uwagę skupił książę birżański na południowych fosach i murach. Oblana od północno_wschodniej strony rzeką twierdza mniej była narażona na niebezpieczeństwo ewentualnego stamtąd ataku. Południowe natomiast bastiony wchodziły klinami w dość płaską równinę, obsiadłą przez drewniane, a niekiedy i murowane domostwa mieszczan birżańskich, kupców i rzemieślników książęcych, rymarzy i siodlarzy, ludwisarzy i miechowników, niezbędnych do zaspokojenia potrzeb załogi birżańskiej, jak i przeciągających tędy chorągwi polnego hetmana Litwy. Księciu Krzysztofowi, panu na Birżach i Dubinkach, nie brakło zarówno krwi rycerskiej, dbałości o potrzeby obronne Litwy, jak i przemyślnej obrotności feudała, który tą twierdzą birżańską trzymał władzę nad ogromem swych włości. Stąd nimi rządził, tu, w murach zamku, skupiał obronę przed każdym mogącym mu grozić z zewnątrz niebezpieczeństwem. Na dodatek miał pod bokiem Kurlandczyka, niepewnego królewskiego lennika, i Farensbacha w inflanckiej ziemi, ale ani na jednego, ani na drugiego nie bardzo mógł liczyć w razie nowego szwedzkiego najazdu. A tu pora pozornie tylko była spokojna, rok 1620 jeszcze w połowie nie uszedł i nie wiadomo było, co przyniesie światu. Nad ziemią litewską stała chwilowa cisza o zdradzieckiej niepewności jutra. Kwartyr z Szwedami trwał, ale któż by tu, na Litwie, wśród szlachty i mieszczan z grodów nadmorskich nie wiedział, że rozejm to na ostrzu miecza trzymany, trwałości niewiadomej. Bo i król Zygmunt nie porzucił dotąd chęci powrotu na tron w Uppsali, i Gustaw Adolf niechętny był ścierpieć, by mu stale odebraniem władzy grożono. Ruchliwi kupczykowie nadmorscy nieśli z portów bałtyckich w Litwę, razem z falendyszami, pieprzem, safianami i wszelakimi ostindyjskimi towarami, wiadomości o wzrastającej potędze księcia sudermańskiego. Jakże by tedy żołnierz tak wielki, wódz w świecie słynący, skoro niepokoje z innymi władcami uładził, miał poniechać portów polskich i inflanckich, z których mu z dawna Zygmunt III atak na Szwecję zapowiadał, jeśli tytułu króla Szwedów i Wandalów nie wróci prawemu spadkobiercy. Więc w zameczkach inflanckich i żmudzkich czekano z biciem serca na każdą nową wiadomość, a chłop tej ziemi krył już zawczasu zboże i resztki paszy. Bo w czasie - nie daj Boże - wojny każdy dla niego zły, nieprzejednany, swój czy obcy; żołnierz wszystko z komory wyciągnie, do ostatniej nędzy przyprowadzi. Choć wojny jeszcze nie było, bo tylko załoga szwedzka stała w Parnawie, nikogo na Litwie nie dziwił zwiększany ruch wojsk polnego hetmana Litwy, krążenie jego czat, rozstawionych potajemnie wokół ruchliwszych dróg, miast nadmorskich, pod którymi chwytano szpiegów szwedzkich i odwrotnie - sprzedawczyków szwedzkich ku swojej stronie nęcono. Nikogo nie dziwiły ustawiczne przejazdy gońców hetmańskich do Birż, zwiększony ruch poczty książęcej, jak i ostatnia wzmożona praca przy murach zamku, tak pilnie przez hetmana forsowana. I dziś, jak to był zwykle osobiście czynić, zwracał pilną uwagę na pracę przy warowniach twierdzy. Stał w otwartym oknie narożnej komnaty, na drugim piętrze wyniosłego zamku, i patrzył z wysoka na południowe bastiony. Wzrok jego biegł ponad pierwszym, tęgim murem obronnym, bliższym zamku, ulatywał ku fosom i zewnętrznym obwarowaniom twierdzy, które niby gigantyczne pługi z kamienia ryły się w pusty, piaszczysty ugór. Mrużył pod słońce oczy i patrzył. Na wielkich tratwach zanurzonych w czarnej wodzie kanałów uwijała się w pracy gromada rozebranego do pasa chłopstwa. Jakże leniwe i powolne wydawały się stąd, z daleka, regularne ruchy długich żerdzi, pogrążonych w gęstą wodę fosy, z której wyciągano kupy piachu i mułu. Stał rozkraczony i wielki, podparł się w pasie i coś w myślach liczył. - Samą wodą i murem zamku nie obroni. Armat brak - powtórzył na głos swoje wątpliwości. Ktoś chrząknął poza nim w głębi pokoju. - Tak, wasza dostojność. Dwa półkartauny, cztery falkonetki, jedna oktawa. Pontus miał trzydzieści sześć paszczęk pod Diamentem. Radziwiłł ani popatrzył poza siebie. Oberszter Schmeling stał nadal w godnej odległości od hetmana i czekał na łaskawe książęce słowo. - Mówisz rzeczy mi znane. - Tak jest, mości hetmanie. Ale moim obowiązkiem powiedzieć, że gdyby trzeba ruszać poza twierdzę, to dwa falkonety nawet w pole nie wyjdą. Podwozia nie do drogi. - Nowe trzeba zrobić, to jasne. Ale i tak, gdyby, nie daj Boże, zaszła konieczność, wszystkich z murów ruszać nie możemy. Dział nowych potrzeba, ale król o hetmanie zapomina. Radziwiłł, jakby dla podkreślenia oczywistości tego, co mówi, podszedł teraz do stołu. Uderzył z lekka wierzchem dłoni w leżące tam papiery. Oficer uznał, że nie pora na jakiekolwiek jego uwagi, skoro słowo "król" padło z ust Radziwiłła. Oberszter nie od dziś służył w wojsku hetmana z zaciężnym swym regimentem i nieraz bywał na pokojach Radziwiłła. Wiedział, że na wspomnienie króla jegomości hetman ściągał brwi, a oczy jego nabierały ciemniejszej zieloności. Schmeling zresztą miał się ku odejściu, bo już przedtem złożył księciu sprawozdanie o potrzebach załogi i posłuchanie wydawało mu się skończone. Patrzał w pochylony kadłub Radziwiłła, raczej tylko czekając na znak opuszczenia izby. - Widzę, że pogłębianie fos i opatrywanie murów lada dzień będzie skończone. - Radziwiłł znów wrócił ku oknu i silił się ze słońcem, by dojrzeć ludzi wachlujących żerdziami na tratwach - Arciszewskiemu w rękach robota się pali. Jak myślisz, czy go nie szkoda do nadzorowania chłopstwa i grzebania w mule? Wolałby on cały dzień ćwiczyć wśród twoich puszkarzy. Usłużny oficer najemny wyczuł, że miła będzie hetmanowi pochwała młodego żołnierza, o którym już wiedziano, że od roku pozyskał sobie książęce uznanie, więc śpiesznie dodał: - Dorównywa on już moim puszkarzom, choć na razie w pokoju, nie w wojnie. Wydaje mi się jednak, że jemu ani dym, ani wojenna wrzawa niezdolna będzie zamącić spokoju. Oko i ręka u niego pewna, że dziwują się starzy żołnierze. - Tak mówisz ty, co tylko swoich ludzi wychwalasz? - Radziwiłł spojrzał przenikliwie. - Z obowiązku to mówię. Żołnierz to nie tylko w ręce pewny, ale i pomysły całkiem nowe miewa, a to jak działo potajemnie zasadzić, jako je, kiedy koni nie dostawa, ludźmi prowadzić. Kiedyś i rysunek zrobił, jak oktawę na górę przykrą sznurami dowieźć. - Indzinierskie w nim talenta, choć i innych nie brak. Dziwne poza tym, że w dziurze pod Poznaniem dotąd był zasiedziały. Myślę go na dwór warszawski ze zleceniami wyprawić. Może by dział od wojsk królewskich dla nas wydobył. Powiedziawszy to spojrzał na twarz Niemca niby od niechcenia, w istocie jednak sprawdzał, czy też utkwiły te słowa w pamięci obersztera. - Wysłałbym i ciebie, ale załogi musisz pilnować. Arciszewski da sobie radę, jak myślisz? Niemiec trochę zaskoczony dzisiejszą rozmową, bo wyczuwał w niej nadmierną poufałość wodza, popatrzył w hetmana rozanielony. - Wasza miłość lepiej zna swoich ludzi niż ja, co w prochowni i na manewrach bywam. Wśród szlachty polskiej Arciszewski jedyny, który koło dział z zamiłowaniem i pomyślunkiem chodzi. Gdyby tam i harce na dworze warszawskim były, to on jeden z jazdy birżańskiej orzech w powietrzu ustrzeli. No i wojewodzic Siennicki, ale ten to falkoneta w życiu nie ustawił. Radziwiłł schylił głowę, by ukryć nagły uśmiech. Głupi ten Niemiec o ustrzeleniu orzecha myśli. - Więc poślij tam którego na mur, niech mi się tutaj stawi Arciszewski. Schmeling oddał ukłon i wyszedł. Radziwiłł odszedł od okna, siadł nad papierami przy stole. Czytał i chrząkał, z siłą przepychając nosem powietrze. Rozpiął pod szyją żupan, bo gorąco biło od nagrzanej ściany, a może to nowa jakaś myśl napędziła mu więcej krwi w żyły karku. Czytał ponownie rozlazłe pismo szwagra, pod którym leżał rozpostarty na całą stronę podpis: "Leo Sapieha, kanclerz Wielkiego Księstwa Litewskiego." "Cały on w tym podpisie - myślał Radziwiłł. - Jakbym go tu oblicznie widział. "L" ostre i zamaszyste, niby lew, a w istocie dziadyga. Dobrze coś zacznie, a potem wszystko mu się rozłazi jak i ten tu "Sapieha", poplątany w jeden węzeł." Ale nie podpis podstarzałego szwagra drażnił w tej chwili księcia, oko jego nawracało do środkowego ustępu pisma. "Jać życzę Waszej Książęcej Mości ugody i pomiarkowania i staram się o to u Jego Królewskiej Mości, ale iż ten zły człowiek diffamował Waszą Książęcą Mość, co rzecz jest bardzo szpetna, rozumiałbym ostrożnie sobie w tym punkcie postąpić Waszej Książęcej Mości albo też pozwać go na sejm i tam in facie Reipublicae... taką opinię znieść..." Szybkim ruchem dłoni odsunął na bok papier. Palce poczuły nagły nieprzyjemny chłód. Bo jakże to? Kto bliższy tronu, ten i pyskiem częściej i łatwiej miele. Jego, księcia birżańskiego, po Warszawie zniesławiać? Jeszcze na dodatek król jak zwykle nadąsany, że on, hetman polny, a choćby, do pioruna, i nie hetman, ale pan Litwy, nie miał prawa szpiega zasadzić, czy nawet gardła mu wziąć? Cóż ten król, na dwóch stolcach siedzieć pałający, a na żadnym niepewny, myśli, że tu u nas, z Warszawy, jak tam, z Uppsali, można panom ręce krępować, wyroki ich kontrolować? "Pomiarkowanie mi doradza szwagier w takiej chwili? Kiedy ród mój hańbą obrzucają, godność książęcą w błocie nurzają? Wara im, jezuitom, i temu królowi, co podobno figurki z mosiądzu leje, wtykać nos w moje książęce sprawy." Znów chodził po izbie i ssał wargi, bo niecierpliwe były, rwały się do słów ostrych i dumnych, których tu przecież do pustych ścian mówił nie będzie. Ale że sam tu był, to w ruchach wściekłości nie hamował. Bił dłonią o udo, chodził, przyspieszał kroku, znów stawał i patrzył, ponury, w zielone i czerwone węże mięsistego dywanu. Nawet z uczuciem wątłej ulgi wgniatał safianowy but w strzyżony plusz kobierca, jakby miał pod podeszwą tego nędznego robaka inflanckiego. Bo w porównaniu z Radziwiłłem nie większy on jak pająk, ale że przez jezuitów wspierany, to mu język nieopatrznie lata. - Żmija! - powiedział głośno do grubych ścian zamczyska. - A Sapieha, jakby mi nie ufał. Bo cóż to znaczy, że ja mam o umiarkowaniu myśleć? Przed królem mam się tłumaczyć? A któż to jest ten król, którego, niewiele już brakowało, by brat Janusz za morze z powrotem przepędził. Kimże jest król, co się urodził w więzieniu, wobec Radziwiłła, w którego rodzie nigdy takiej hańby nie było? Gdy tak stał na dywanie, wielki i nieruchomy, cała pycha magnacka ciążyła w nim jak ołów. Nie drgnął w tej chwili, silny i pewny siebie. Nie poruszyła się teraz ani ręka, ani powieka, ani nawet ten safianowy but wgnieciony w kobierzec ostindyjski. Bez Radziwiłła nie ma północnych ziem Rzeczypospolitej, nie ma i Kurlandii, i Inflant, nie ma i samej Litwy, gdyby aż tego było potrzeba. Bo czyjeż wojska ziem tych bronią, kto pilnuje szlaków ku portom, kto ma wywiad potrzebny w Gdańsku, Rydze, Parnawie? Może Farensbach oprze się tu Szwedom swym jadowitym językiem? - Cha, cha! - roześmiał się na całe gardło, aż zadzwoniły zielone szyby. Do drzwi w tej chwili zapukano. W wejściu stanął opalony szlachcic z gęstą, nieco rdzawą czupryną, jeszcze powichrzoną od wiatru. - Jesteś? - powiedział hetman nie bez pewnej ulgi. Tamte myśli przygasły nieco i zwolnił się męczący ucisk w gardle. - Wasza książęca mość widzi mnie tak nieohędożnie odzianego - Arciszewski wskazał z zakłopotaniem na obłocone buty i pochlapane szarawary. - Wprost z murów przychodzę. - Głupstwo, nie na festyn, ale na pilną żołnierską rozmowę wezwałem. Mury już opatrzone? - Do tygodnia będzie koniec. - Rozmawiałem przed chwilą ze Schmelingiem, wychwalał cię, bo on zawsze to co ja chwalić lubi. - Dziękuję waszej książęcej mości - Arciszewski pochylił głowę, dostrzegłszy w słowach hetmana życzliwość. Stał po tym ukłonie bez słowa i czekał, spragniony wyjaśnień, po co go wzywano, nie bardzo jeszcze i teraz wierząc kilku naprędce zasłyszanym słowom Schmelinga. - Podobno i słowa do rymu układasz? Krzysztof zdębiał. Wszystkiego by się w tej chwili spodziewał, ale nie tego zaskakującego pytania. Nie stropił się jednak i ze skromną szczerością powiedział: - To tylko dla zabawy, bo po rodzicu skłonność do ksiąg mi pozostała. Ale jeśli wolno spytać, skąd wasza miłość takie rzeczy o mnie słyszał? Nie gardłuję o tym wśród rycerstwa. Hetman uśmiechnął się pobłażliwie. Podszedł bliżej do młodego żołnierza, położył mu rękę na ramieniu. Arciszewski poczuł łagodny dotyk dłoni i jednocześnie bliskie ciepło całej książęcej postaci. Urzeczony ową bliskością hetmana, patrzył niecierpliwie w jego zielone oczy. - Dopiero niespełna rok w Birżach jesteś, więc i hetmana jeszcze dobrze nie znasz. Cóż by to był za wódz, co by wszystkiego o dworzanach nie wiedział... - popatrzył jeszcze wymowniej - zwłaszcza o zdolniejszych. - Dziękuję. - Na bakałarza wszakże ty u mnie przeznaczony nie jesteś. - I nie o tym myślę, wasza książęca mość. - Wezwałem cię, by ważną misję ci powierzyć. Sprawa nieco trudniejsza, niż ta z Lebkolterem w Gdańsku. Potrzeba mi wysłać do Warszawy młodego, obrotnego człowieka. - Słucham, mości hetmanie - Krzysztof chciał tymi słowami przyśpieszyć książęcą wypowiedź. Cała ciekawość i nadzieja skupiły się w jego oczach. Patrzył z wdzięcznością w zaczerwienioną twarz Radziwiłła. Od wielu miesięcy siedział w birżańskim dworze, brał udział w harcach, jakie znudzona załoga urządzała, obeznawał się z nieliczną artylerią, a teraz błotem i murem się paprał, doglądając warownych umocnień. Były to zwykłe zajęcia i na ogół nie dawały szans zaszczytniejszego wybicia się wśród żołnierstwa i dworaków. Książę wspomniał wprawdzie życzliwie o dawniejszym wyjeździe Krzysztofa do Gdańska, ale tam, choć gładko sprawę załatwił, finansowe to były raczej, a nie rycerskie zadania. A teraz Warszawa? Od chwili gdy posłyszał półgębkiem od Schmelinga o zamierzeniu Radziwiłła, szumiało w uszach od nadmiernego podniecenia i ciekawości. Ledwie tu stał na nogach, pełen wzbudzonej nadziei. - Chciałbyś pojechać? - Któż by nie chciał, i to z tak zaszczytnym hetmańskim poleceniem? - Ach, już ci coś mówił Schmeling? - Radziwiłł przymrużył filuternie oczy. - Oberszter tylko napomknął, że książę hetman myśli o wysłaniu mnie z listami w sprawie kartaunów. - Schmeling od tego, by słowa hetmańskie powtarzał i puszkarzom wymyślał, bo nic więcej nie potrafi - uśmiechnął się Radziwiłł. - A ty, byś właśnie język trzymał za zębami. Krzysztof zrobił wielkie oczy, nic nie rozumiał. Choć ostre słowa padły z ust Radziwiłła, nie miał w tej chwili za to do niego żalu. Przeciwnie, czuł w tym napomnieniu ciepły ton zaufania. - Nikt mi gadulstwa zarzucić nie może - powiedział trochę hardo, w dalszym ciągu nie rozumiejąc, o co chodzi. - Wiem o tym, eksperiencję pewną mam. Teraz Radziwiłł podszedł do stołu, otwarł powoli jedną z szuflad. Ów ruch ostrożny zdawał się mówić, że książę jeszcze się waha. Zaszeleściły twarde papiery. Hetman rozkładał je pieczołowicie, co też miało znaczyć, ile wagi dokumentom przypisuje. - Co mówią wśród załogi o słudze Farensbacha, Konradzie? - znów zadał nieoczekiwane pytanie. - O Konradzie? - zaskoczony Krzysztof skupił myśli. - Gdy zjechałem na dwór, bywało, że coś niecoś o tym słyszałem, teraz już nikt nie mówi. - A cóż wtedy mówili? - Wyrok uważano za słuszny, zdrajcą był Rzeczypospolitej, skoro do Szwedów jechał z jakimiś listami. - Ściąć go kazałem, bo szpiegiem był. Wiózł listy od Farensbacha do obozu szwedzkiego pod Parnawą. - Od Farensbacha? - Język niemiecki znasz, więc sam czytaj! Radziwiłł podał jeden z listów Krzysztofowi, resztę wsunął skrupulatnie do szuflady. Krzysztof zaczął szybko przebiegać oczyma pismo. Słowa zrazu spod oka uciekały, bo jednocześnie niepokoiła mu myśl zagadka, co to wszystko ma wspólnego z wyjazdem w sprawie kartaunów. Niesłychana treść listu przykuła jednak całkowicie jego uwagę. Autor pisma informował dowódcę wojsk szwedzkich, Jakuba de la Gardie, że z chwilą nowego ataku wojsk szwedzkich na Inflanty, załogi zamków inflanckich będą rozmyślnie niesposobne do obrony. Co więcej, oddanie ich Szwedom bez bitwy może być zapewnione, jeśli król Gustaw Adolf przywileje panów inflanckich uszanuje i nienaruszoną władzę w rękach ich pozostawi. - Niecny to jakiś człowiek donosi, podpisu rozeznać nie mogę. - Arciszewski oddawał z oburzeniem list hetmanowi. - Podpis nic nie mówi, bo zmyślony, ale to Farensbacha pismo, przyłapane przez moje czaty pod Gdańskiem. Dlatego Konrada ściąć rozkazałem. - Farensbacha pismo? Nie ma kary na takich sprzedawczyków! - mówił z rosnącą pogardą Krzysztof. - Jeśli mam prawdę rzec, to więcej tu winien Farensbach, niż Konrad, który tylko list zawoził. - Ale Konrad to sługa i dworzanin, a Farensbach posesjonat, na dodatek na zamku królewskim dobrze widziany. Chytry lis. Choć zdrajca, to wiarę ma u króla, a mnie, hetmanowi, buty szyje, bo tam wśród tych czarnych habitów chętnie widzą, gdy ktoś na innowiercy psy wiesza i honor jego rusza - Radziwiłł prychnął powietrzem przez nozdrza. Arciszewski spojrzał gorącymi oczyma w twarz Radziwiłła, nieobcy mu był ból księcia. - Wiem, wasza miłość, co to język wroga ukrócić. I ja o swój honor musiałem przed sejmikiem stawać. - Pamiętam, boś mi mówił. Dlatego ty lepiej niż inni krzywdę moją zrozumiesz. Ten właśnie zdrajca nie tylko na mnie gardłuje, ogłasza mój wyrok jako nieprawy, ale i niecnie podstępem działa. Posłałem kilka miesięcy temu dworzanina Wilczkowskiego z listami w sprawie skazanego Konrada, to ten pies inflancki pochwycił go zdradziecko i do wieży wsadził. Sługę Radziwiłła do wieży, rozumiesz tę obelgę? - Nie może być, wasza dostojność! - Nie tylko go uwięził, ale i jakowąś hańbę na mnie rzucił. Wyssane z palca brednie trąbi po Warszawie, że nawet szwagier mój, książę Sapieha, w liście wzdraga się o tym pisać. A tymczasem król Farensbachowi, a nie mnie ucha daje. - Król jegomość człowiek podobno trudny, zdanie u niego wahadliwe. Ten lepszy, kto bliższy dworu. - Nie tylko to, plotkarzy i intrygantów wokół niego kupa. Trzeba mi więc mieć w Warszawie jakiegoś młodego zaufanego człowieka, który by wszystko przepatrywał, a przy okazji przeszkadzał knowaniom Farensbacha. Miał mi właśnie tych spraw Wilczkowski pilnować, wysyłać o wszystkim korespondencję, ale się pomyliłem. Nieostrożnego safandułę wysłałem. Radziwiłł siadł teraz za stołem. Krzysztofowi także przyzwolił zająć miejsce na krześle. Rozprawiał długo o obowiązkach czekających Krzysztofa, o listach, jakie mu da do senatorów znaczniejszych i do Lwa Sapiehy, który jako katolik łatwiejszy ma dostęp do króla. Zalecał mieć baczne oko na wszystko, co się dzieje w stolicy, bo tam i Niemcy, i rakuscy posłowie wiecznie przed królową i jej fraucymer mącą, a i Szwedów cała kupa na dworze. - Król jegomość zacny człowiek - mówił patrząc uważnie w dworzanina - bo sporo krwi Jagiellonów w jego żyłach, ale i Szwedem nasiąkł. Siedzi ich tam na dworze cała czereda i razem z jezuitami królewską głową kręcą. Ma tam przecie król jegomość cały drugi rząd szwedzki z kanclerzami i hetmanami na papierze, którzy jego uniwersały do szwedzkiego narodu fabrykują. Nie w głowie im wolność ani chwała Litwy czy Korony, bo o jednym myślą, jak wrócić do swych zamorskich zamków. - Toteż nie rozumiem, dlaczego król jegomość, skoro Farensbach zdradę knuł i wąchał się ze Szwedami, jemu daje wiarę. - Król nieufny dysydentom, a kto papieżnik, to u niego święty. Wybaczył mu zdradę Parnawy i znów do łaski przypuścił. Zresztą inni tam za króla myślą. Wiedzą, że jeśli Farensbacha za pieniądze król nie kupi, to Gustaw Adolf na żołd go weźmie. Toteż chytry lis zeza ku Szwedom puszcza, bo wtedy u jezuitów w cenie rośnie. Cóż by on zresztą był wart, gdyby się nie targował? Radziwiłł wydął przy tych słowach wargi i spojrzał na rękaw żupana, na którym siedziała natarczywa mucha. Magnat patrzył na nią, pozwalając jej przez chwilę bzykać i splatać pajęcze nogi. Uśmiechając się zjadliwie, przyłożył ostrożnie palce do rękawa i nagle nimi prztyknął. - Uciekła. Ale ją z rana mój pokojowy łapką klapnie i tylko miazga z niej zostanie. Farensbach to bzykający bąk. Bez bzykania nic by on nie znaczył. Farensbach w zgodzie ze mną to cóż to jest: dwieście lekkiej jazdy i ciężka pod moją buławą służba. Ale Farensbach ze Szwedami to zamki i porty bałtyckie dla mnie zamknione, jako już raz było z Parnawą. Wtedy wszystko w ich rękaw: dostawy zboża, paszy i moje łaszty pszenicy od portów odcięte. - Wstrzymał na chwilę słowa, jakby się zbyt zapędził i szybko dodał: - A przecie nie o moją majętność chodzi, jeno o dobro i chwałę Rzeczypospolitej. A Farensbach, przeciwnie, duszę Szwedom sprzeda, by róść w bogactwa. Krzysztof słuchał coraz bardziej zdumiony. Nędzny to człek, podły pies, ów Farensbach. Nie chodziło mu o obronę granic ojczyzny, tylko o swe bogactwa. - Jedni chcą bronić miłej ojczyzny - Radziwiłł kończył trafiając w utajone myśli Krzysztofa - wszystką krew by za nią wylali, a drudzy gotowi jej ziemię między siebie rozdzierać. Dawniej bywało, że tylko zasługa rycerska była nagradzana, stąd i bogactwa rodów rosły. Czas tak podły, że gotowość do zdrady wystawia się na przetarg. Radziwiłł przeszedł się po dywanie. Wstał także i Krzysztof z żołnierską subordynacją. Hetman zatrzymał się w bliskości żołnierza i patrzył w jego jasne, myślące oczy. Lubił tego młodego szlachcica, o którym mu hymny pisał pan Suchecki, ongiś dworzanin książęcej mości. Ale była to nie tylko sympatia do jego powierzchowności i cech charakteru. Magnat umiał patrzeć na ludzi, poznawać ich zdolności. Ten młody żołnierz nie był zawalidrogą, niewiele pił, jak to inni w kantynie birżańskiej czy w gospodach pod zamkiem, ale przednie miejsce zajmował w manewrach i gonitwach, wyróżniał się wśród szlacheckich łbów wszechstronnością zainteresowań. Wykształcenie miał pełniejsze od innej szlachty, wyniesione z nowoczesnej szkoły rakowskiej. Co więcej, dumny władyka Litwy wiedział, że dworzanin pochodzący z ubogiej szlachty solidniejszy jest zawsze w pracy i w służbie. A do tego jeszcze brat polski, arianin, jezuity nim nie pokręcą. - Wspominałeś mi tu kiedyś - mówił znowu - że masz z jakimś sąsiadem sprawę o honor, i o ziemię, bo was długami ciśnie. Warszawa drogie miasto i wydatki tam większe. Zwiększę ci znacznie miesięczną zasługę, więc grosza na spłacenie dłużnika szybciej zaoszczędzisz, boś nie pijanica ani hulaka. A jeszcze za ową rozprawę z lichwiarzem Lebkolterem w Gdańsku zasługę u mnie sporą masz zapisaną. - Bóg zapłać waszej książęcej mości za te słowa, choć nie o tym myślę w tej chwili. Z tym Brzeźnickim mam na pieńku, i tak czy inaczej kara go moja nie minie. A jeśli Bóg da, że ojcom pomogę w ratowaniu substancji, to dzięki łasce twojej, mości hetmanie. Co innego mi jednak w tej chwili chodzi po głowie. Dotąd nie wiem, jaki to wszystko ma związek z potrzebą artyleryjską, o której mi mówił oberszter Schmeling. Hetman rozłożył kordialnie ręce, zaśmiał się na całe gardło. - Kartaunów tam nie dostaniesz, bo mi ich Żółkiewski nie pożyczy. Oni nawet z listami zapowiednimi dla moich pułkowników będą zwlekać, bo gdyby hetman polny zbyt łatwo poradził sobie ze Szwedami, stałby się wielkim przedwcześnie. W tym rzecz, że misja twoja tajna. - Rozumiem. Czyli to, co Schmeling mówił... dla pozorów tylko. - Widzę, żeś nie w ciemię bity. Schmeling dobry żołnierz, ale tępy. We wszystko wierzy, każde słowo zwierzchności dla niego święte. Ale oczywiście i ty mów przed załogą, że po kartauny jedziesz. - Sprawa, jak książę mówił, pilna. Kiedy mam rozkaz ruszyć? - Choćby przed niedzielą. Listy zaraz każę przygotować. Ludzi do drogi niewiele bierz, pacholik ci wystarczy. Jednego lepiej upilnujesz niż wielu. - Mam człowieka służalnego z rodzinnej wsi, tego wezmę. Chodzi koło koni i rzemiosła wojennego już się wiele w Birżach nauczył. - Tym lepiej. Listy do mnie często pisz. Możesz je wysyłać przez pocztowych księcia Sapiehy, z Wilna je łatwo odbiorę. Książę godny zaufania, bo jejmość siostrę moją ma za żonę. Pisz o wszystkim, o dworskich sprawach, co tam mówią, o Porcie, o rakusach zwłaszcza, w których król jak w tęczę zapatrzony, bo dwie żony przecie pojął z cesarskiego dworu. Podobno przyzwala po cichu Niemcom robić zaciągi w Polsce, a dla mnie z listami zapowiednimi nie może się wykokosić. Gadają i o tym, że lisowczyków pod szalonym watahą Rusinowskim król potajemnie pchnął na Węgry, by Bethlen G~abora znieść, a wzmóc Ferdynanda. Jeśli to prawda, to włos się na głowie jeży, bo my Niemcom będziemy pomagać, a ściany ojczyzny gołe zostaną i od Porty, i od Gustawusa. Podobno tam po dworze pląta się Althein, książę niecne, więc i to trzeba wybadać i w listach mi opisywać. Posłuchanie było skończone. Krzysztof, oszołomiony ważnością swej misji, pełny wdzięczności dla Radziwiłła, szukał słów, by jak najgoręcej podziękować, ale uciekły wszystkie z rozgorączkowanej głowy. Zamiast słowami wyrazić podziękowanie, pochylił się i objął kolana hetmana. Gdy poczuł w palcach gładkość atłasowego żupana, zdawało mu się, że z tej potężnej postaci magnata spływa na niego niespodziana łaska. Uczucie to jeszcze bardziej wzrosło, gdy znów poczuł na ramieniu miękki dotyk szerokiej dłoni Radziwiłła. - Niech cię Bóg wspomaga! W sobotę, przed odjazdem, przyjdź po listy, bym ci przy okazji rękę na drogę uścisnął. A tu masz skrypt do kasy birżańskiej na poczet twojej zasługi. Gdy trzeba będzie więcej, podeślę do Warszawy. - Wasza dostojność wielce dla mnie łaskaw. Krzysztof pokłonił się i wyszedł z szumem w głowie z książęcej komnaty. Rozdział II Było południe, gdy zbliżali się od praskiej strony ku brzegowi Wisły. Sierpniowe słońce prażyło. Spod kopyt czterech koni bił kurz, od chałup i domków wiało zapachem obór i stajen. To znów spoza zagród przybiegał zapach zżętego siana i zboża, jeszcze tu i ówdzie stojącego w kopach. Stada kur uciekały przed końmi, cofał się opornie i dumnie kogut protestując przeciw zbrojnemu najazdowi na swe dziedzictwo. Wreszcie od rozłożystych dębów stojących u samego brzegu przypłynęła woń liści i wody. Konie poczuły wilgoć, parsknęły rześko i wyrzuciły z nozdrzy pył jakże dalekiej drogi. I jeźdźcy pociągnęli zdrowy łyk powietrza. Przeszła długa, kilkudniowa podróż, za nimi już udręka skrzywionego na kulbace grzbietu, nuda przemierzania pustkowi. - Łukaszu, jesteśmy na miejscu. - Bóg łaskaw, konie już ledwie idą. Minęli cień ostatniego dębu i stanęli nad wielką rzeką. Konie poczuły wodę, weszły wartko w leniwie płynący nurt, zatopiły w niej spragnione pyski. Gdy one wydłużały szyje ku rzece, dwaj przybysze z zadartymi głowami patrzyli przed siebie. Piękne było miasto. Rozległe, na pagórkach rozciągnione od północy ku południu. Za smugą niebieskawej wody biegła wąska ławica żółtego piachu i zieleń szkarp wspierających czarne i czerwone mury. Miasto odbijało się w wodzie jak potężna flotylla. Wieża za wieżą, ów dziesiątek kamiennych masztów i ganków wbijał się w błękitne sierpniowe niebo. W imię Ojca i Syna, ileż kościołów! - Łukasz zdjął czapkę i żegnał się osłupiały. Oczy chłopa biegały po murach, skakały ze szczytów niezliczonych dzwonnic na ponure czuby baszt pękatych czy strzelistych. Od kolorów mieniło się w oczach. Tu różowy nowy dach, a tam stara czerwień o kolorze zastygłej krwi. W górze zielone czapy i hełmy, jeszcze i kule pozłociste na szczytach kamiennych iglic. Krzysztof też patrzył oniemiały. GDy był jeszcze żakiem w rakowskiej szkole, przywiózł go tu ojciec, ale wtedy było to chyba nie to miasto. Inaczej patrzył młody chłopiec i nie z tej strony zresztą witał stolicę. Przybyli wtedy od południa, Bramą Krakowską, więc nie widział tej wspaniałej okazałości, jaką dziś przed nim roztoczyła ukąpana w rzece Warszawa. Nie mógł z tej strony rozeznać ani wież, ani pałaców. - To chyba Święty Jan, o którym mi wasza miłość po drodze mówił. - Łukasz wskazywał najwyższą wieżę. - To nie kościół, Łukaszu. Jeśli się nie mylę, marszałkowska to turma, łotrzyków tam trzymają. Tę jedną basztę pamiętał, zewsząd ją było widać, królującą nad miastem, grubą i sczerniałą od wieków. Skądkolwiek dojeżdżałeś ku miastu, spiczasty jej hełm wywyższał się ponad inne, on jeden zdolny podtrzymać całe niebo. Ale nie tylko z tej przyczyny pamiętał Krzysztof od dzieciństwa północną wieżę miasta. Bywszy tu przed laty, uciekał ojcu w tamtą stronę grodu. Ciekawsze niż pałace były dlań pola ćwiczebne i dzielnica rybitwia, baszcie niedaleka. Konie świszcząco ssały zimną wodę, a oni siedzieli na kulbakach, bez ruchu, oszołomieni. Opodal pod drzewem stał jegomość w szaraczkowym ubraniu i przyglądał się z uwagą i zaciekawieniem zdrożonym przybyszom. Oceniwszy, że to ludzie miasta nie znający i nie biedota, bo konie juczne z sobą wiedli, podszedł ku brzegowi. - Waszmościowie na przewoźnika czekają? - Jak widzisz - odparł Krzysztof. - Z czwórką koni przewoźnik nie weźmie. Promem trza, wasza dostojność. I ja nań czekam. A z daleka, można zapytać? - Z Litwy. - Ho, ho! - chudy jegomość pokiwał głową i podszedł jeszcze bliżej - trza waszej dostojności z konia zleźć i chyba jakiś pacierz poczekać. Prom w tamtą stronę dobija. O, widać go przy mostowej stronie, gdzie te pale po starym moście. - Mostu teraz nie masz? - Krzysztof zsiadł z konia. - Był całkiem słuszny za Zygmunta Augusta, a niezgorszy i podczas elekcji króla jegomości, ale jeden i drugi woda zmyła. Skwar był, usiedli w cieniu. - Konie napoiłeś, a przecie nam też w pyskach zaschło - zawołał Krzysztof na Łukasza. Gdy chłop ściągał pośpiesznie z kulbaki skórzany worek z winem, chudemu jegomościowi aż oczy zalśniły. - Choć wasza dostojność tak mnie nędznie odzianego widzisz, szlachcic jestem, Szyszka - łypał okiem znacząco na dzwoniące już w rękach Łukasza kubki. - Nalej i trzeci! - skinął Krzysztof na Łukasza. - Swój kubek mam, wasza miłość. Przybłęda podskoczył skwapliwie, łyknął krztynę wina, roztarł ją na podniebieniu i mówił: - Przednie wino, ho, ho, i w naszej "Giełdzie" lepszego goście zagraniczni nie piją. Wasza dostojność na długo do Warszawy? - Może na miesiąc, może na dwa. - Spory czas. Wino sobie niczego. Wasza dostojność pewnie do "Giełdy" zajeżdża albo i do jakiego dworu? Krzysztof popatrzył na szaraka uważnie. Choć z gęby nie najgorzej mu patrzyło, licho wie, co to w takim przybłędzie siedzi. Odpowiedział sucho: - Jeszcze nie wiem. - W "Giełdzie" byłoby waszej dostojności najlepiej, tylko że tam sami posłowie zagraniczni, miejsca nie ma. Można by i u Doroszewskiej w "Wiedniu", choć i tam ciasnawo. Miasto znam jak swoją kieszeń, mógłbym waszą mość poprowadzić. - Trafić, gdzie potrzeba, trafię. A cóż ty przyjezdnych napastujesz? - Różnej roboty się imam, by panom braci życie ułatwić. Jakby waszmość sobie życzył, to i u Doroszewskiej locum się znajdzie. - Gospoda podobnoć za murami, a mnie w samym mieście warto by się zatrzymać. - To mi myśl przednia, kubek w kubek waszmość to myśli, co chciałem powiedzieć. Ale w mieście z tylą końmi trudno stajni nająć. A jeszcze mówią, że sejm będzie na jesieni. - Więc co? - dziwił się Krzysztof. - Mam ci ja znajomości wśród przedniejszych łyków. Poniektórzy woleliby teraz za ugodą kwaterunek dać porządnej szlachcie niźli potem, gdy marszałek koronny władzę w mieście otrąbi, dawać lapidea nie wiadomo komu. Możesz waszmość zamieszkać u kurdybanika zacnego przy Świętojańskiej albo u balwierza Gizyk na Piekarskiej. Ten ci dom ma niezgorszy i stajnia może być, bo młyny niedaleko. Okazja przednia. Ależ to wino, fi, fi, takie to chyba przez Rygę z Francji sprowadzacie. - Nalej mu - mruknął znowu Krzysztof, ważąc w duchu słowa gotowego do usług Szyszki. "Pewnie to jakiś stołeczny faktor na zarobek polujący." - Ale waść młody i sługę masz nieleciwego - Szyszka zmrużył znacząco powieki - znalazłby się jakiś wesoły kąt na Świętomarcinowskiej. Gąsek tam sporo i łatwe ku swawoli. Powiem waści na ucho, żem tam raz królewicza Władysława z Kazanowskim widział. Incognito być chcieli, a za kołnierz obaj nie wyleją. - Królewicz po loszkach chodzi? Co pleciesz, stary lisie! Widzę, że wszelką wiadomością handlujesz - zaśmiał się Krzysztof, ale nic konkretnego pośrednikowi nie przyrzekł. Dwa chyba pacierze minęły, zanim wreszcie wprowadzili konie na prom i przecinali na ukos szeroką rzekę. Olbrzymiały teraz zbliżające się szkarpy, pochylały się stłoczone domy. Wieże zmieniały swój wygląd ukazując północne cienie na murach i szczytach. Miasto z lewej strony słońcem wybielone, z prawej w cień zapadłe, podobne było skalistym brzegom. Jeszcze silniej łyskały wzbogacone cieniem pryski słońca na złoconych głowicach. Szyszka wiecznie pytlował. To ogród królewski wskazywał, w którym podobno wszelakiego ptactwa i zwierza było pełno, dziwne stwory z Południa, jadające z ręki królewiąt jak gołębie. To znowu wodził palcem po niebie i wciąż mówił, by gadaniem na hojniejszy napitek zarobić. - Widzi waszmość owe dwie banie na wieży? Kopuła zielona niby czapa czerkaska. To kuria. Ratusz ginął za domami, ale złota kula z nawietrznikiem rzucała błyski ku wodzie. Teraz z bliska można było dojrzeć pod grotem wieży kołyszący się herb miasta: rycerza z syrenim ogonem i skrzydłami. Stał na złoconych pazurach i machał ogonem w stronę jezuickiej wieży, bo lekki wiatr północny dął w skrzydła tego dziwadła. - Wiatr zachodni w górze, a tu na rzece bardziej północny. Ale głębia tu mniejsza niż na stawach Rybienka - mówił Łukasz patrząc na wzdęte żagle komięg. - O Rybienku teraz myślisz? - uśmiechnął się Krzysztof. - Im większe cuda widzę, tym bardziej o ojcowiźnie myślę. Dzięki waszej łaskawości świata już tyle przemierzyłem, ludziom się napatrzyłem, że babie i Kasprowi opowiedzieć nie wydolę. Wyciągnąwszy się końmi ku górze po dawnym szlaku mostowym, zajechali od ulicy Długiej ku Nowomiejskiej Bramie. Tłum tu spory parł od Nowego Miasta ku staremu grodowi. Pomieszane było wszystko, jeźdźcy i piesi, wozy jadące z kupią wszelaką. Brama wydawała się Krzysztofowi ogromniejsza i bardziej warowna niż Krakowska, którą z młodości pamiętał. Zaraz za zwodzonym mostem wznosiło się jej piętrowe czoło czworograniaste i ponure, z podręczną zbrojownią i magazynem straży ogniowej. Broniły tu wejścia mury i podniesione w tej chwili żelazne zardzewiałe kraty. W uliczce bramy było ciemno, ponuro i smrodliwie. Od zielonej, pełnej glonów fosy, od stojących tu kramów z warzywami wiało zgniłym wyziewem surowizny. A i widok z boku nie nastrajał wesoło przyjezdnego. Tu przecież witały gościa oprószone mury pękatej turmy marszałkowskiej, w której kat uprawiał swoje procedery z dnia i po nocy. Jakby dla utrapienia oka, jeszcze i cmentarz miejski podchodził pod warowne mury miasta. Jechali gardłem bramy wśród zbitej ciżby. Konie musiały iść stępa. Szyszka podbiegał przodem, krzyczał i rozpychał mieszczan torując drogę dla jeźdźców. Wymógłszy na Krzysztofie, że obejrzy mieszkanie u balwierza, spieszył się, by przyjezdnemu ochota z głowy nie wywietrzała. Krzysztofowi dogadzała ta okazja. Bogiem a prawdą, nie zamierzał stanąć w wielkiej gospodzie, gdzie by na oku było każde jego poruszenie. Jeszcze w drodze do stolicy myślał o tym, by tylko na krótki czas zatrzymać się w pałacu Lwa Sapiehy, a zaraz miejsce skromniejsze wyszukać, bo od księcia Radziwiłł radził się z dala trzymać, aby swobodę mieć w każdym kroku. Na Piekarską droga była niedaleka, choć uciążliwa, bo jechało tu mnóstwo wozów z młynów i do młynów. Dom balwierza, okazalszy od innych, z dala rozpoznali, bo wyróżniał go znak cechowy - trzy kołyszące się nad bramą miedziane miednice. Balwierz Baltazar niezbyt pochopnie omawiał sprawę mieszkania. Obwąchiwał w rozmowie Krzysztofa, póki się nie dowiedział, że przybysz z daleka, z Litwy, i że nie na tydzień, dwa, ale na kilka miesięcy przyjechał. - Z Litwy szlachta spokojniejsza - mówił już przekonany, a skoro wasza miłość do sejmu przesiedzi, to rękę na zgodę daję. Podczas ostatnich dwóch sejmów miałem tu ludzi zbyt gorących. Narzędzia mi pijanice potłukli i po śmietniku rozrzucili, że przez spory czas nie mogłem ani krwi puszczać, ani zębów rwać. A przecież w czas sejmu właśnie roboty dla mnie sporo, bo się szlachta podleczyć lubi. Starszawi to i przymiot z nierządu powstały podleczyć w łaźni chętni. Zasie cyrulika to, a nie łaziebników kunszt, waszmościowie. Mówił jeszcze, że stajni u niego nie ma, ale konie stać mogą naprzeciw, w szopie u piekarza. Dobili więc targu i w pół godziny Krzysztof zajmował na pięterku dwie małe klitki, ochędożone i dość urządzone. Szyszka, sowicie nagrodzony, żegnał się bijąc służalczo pokłony. - Jeśli wasza miłość z usługi zadowolony, to pamiętać o mnie proszę. Wiele bym tu mógł pomóc, różnymi wiadomościami, choćby nawet przy kupnie, bo te łyki, chytre i chciwe, brak eksperiencji lubią wykorzystać. A gdyby inne usługi mogły się przydarzyć, jestem na każde zawołanie. Jeśli łaska, pokłonię się od czasu do czasu waszej dostojności. Rozdział III Pierwsze dni pobytu w Warszawie strawił Krzysztof na poznawaniu miasta i składaniu listów Radziwiłła w magnackich dworach. Zaraz następnego dnia po przyjeździe wybrał się do stojącego poza murami dworu Sapiehy. Pałac ten, jeden z najstarszych w mieście, mieścił się na skraju ulicy Miodowniczej, rozpostarty wśród przestrzennego ogrodu i sporej włości, darowanej swego czasu Sapiehom przez Annę Jagiellonkę. Zabudowania, choć stare i mniej z zewnątrz zdobne, pyszniły się wielkopańską rozległością, bo oprócz dworu były tu zbrojownie, lamusy, spichlerze, stajnie i wielkie wozownie z książęcymi kolasami. Kręciło się wśród nich mnóstwo służby w sapieżyńskich barwach, kozaków, masztalerzy, na każdym kroku widziało się zbrojnych i luźnych pachołków. Z lewej strony dworu dymiły kuchnie książęce, a od okien piwnicznych pod pałacem wiało chłodem dworskiej lodowni, w której jeszcze teraz, w sierpniu leżał lód zimą z Wisły przywieziony. Każdy szczegół mówił o bogactwie magnata, który, mając w Wilnie stałą siedzibę, przesiadywał tu miesiącami, żyjąc w znacznej z dworem Zygmunta zażyłości, bo i królestwo na jego pokojach bywało. Sapieha, człowiek już sędziwy, ale dzięki wyniosłej postawie krzepko jeszcze wyglądający, przyjął Krzysztofa zrazu z pewną wstrzemięźliwością. Nie budził w nim zaufania ani mało mu znany klejnot Prawdzic, ani nazwisko Krzysztofa. Dopiero w miarę jak czytał przywiezione listy, popadał w gorętszą serdeczność dla Radziwiłłowskiego kuriera. - Książę pan wiele tu dobrego o tobie pisze, zaszczyt to znaczny dla ciebie. Hetman nieprędki w pochwałach, a waści jeszcze adolescencja jawna na twarzy świeci. Co będę mógł, to ułatwię, choć skoro korespondentem masz być hetmańskim, to sam musisz wiadomości zdobywać. Pewnieś kalwin, jak książę, mój szwagier? - Krystianinem jestem, jako mój ojciec, minister zbo_ - Ach, tak? - Sapieha nieco się nachmurzył i oziębił cieplejszy przed chwilą ton swego głosu - nic mi o tym szwagier w liście nie pisze. - Widać hetman nie uważał tego szczegółu za ważny. - Ważny on jest, ważniejszy, niż myślisz. Waszmość locum w stolicy już masz? - Wynająłem mieszkanie u jednego rajcy z miasta. - Ach, mój miły, kamień mi z serca spada, bo właśnie myślałem, jak cię tutaj urządzić. Sumienie każdego szanuję, ale u mnie dwór katolicki. Czułbyś się tutaj nieswojo, jako ten wróbel pośród szpaków... Uśmiech przemknął Krzysztofowi pod wąsem. Metafora użyta przez Sapiehę nie zdradzała zbyt wielkiej u magnata inwencji. Ani on się tu za wróbla nie uważa, ani tamci nie takie znowu szpaki. Jedno już wiedział, że Sapieha inną ma miarę ceny dla Radziwiłłowskiego sumienia, inną dla szarego Arciszewskiego. Że zaś na dumie mu nie zbywało, powiedział: - Miałem zlecone waszej miłości listy dać i o interwencję u króla prosić w sprawie Farensbacha. Na to zaś głowę mam, by nie tylko sprawę swej siedziby, ale i wszystkie zlecenia hetmańskie według swego pomyślunku i jakiej takiej własnej eksperiencji załatwiać. Sapieha popatrzył znów przychylniej. - Fi, fi, hardego dworzanina ma w tobie szwagier. Ani nie pomyślałem. Jeśli chodzi o Farensbacha, nic nowego nie wiem, sprawa pomału usycha. Lepiej pomiarkowanie mieć, bo to człek do wszystkiego zdolny. I u jezuitów ma ciepłe poparcie. - Czyli że szpak, jak wasza książęca mość raczyłeś co dopiero powiedzieć. Sapieha puścił to mimo uszu. - Tak czy inaczej, nie przystoi, by się wielcy panowie między sobą żarli. Wszystko zrobię, by rzecz całą załagodzić. - Hetmanowi nie o załagodzenie chodzi. Oszczerstwa chciałby napiętnować, argumenta przeciw oszczercy zebrać. - Ba, kiedy to niełatwa sprawa. Książę birżański listów Farensbacha nie chce okazać. - Listy to podłe i zdradliwe, na własne oczy je widziałem. - Widziałeś. Ale inni nie widzieli. Skoro ich nie przywiozłeś, cóż można królowi okazać? Zresztą z listami różnie bywa. Gdybyśmy, widzisz... jakiś pisany czy wyraźny dowód na knowania Farensbacha znaleźli, łatwiej byłoby przekonać króla jegomości. Myszkujże więc, gdzie możesz, i znowu zajdź do mego dworu. Jedno napisz już panu swemu, że dla ochrony honoru księcia pana ani czasu, ani odwagi Sapieże nie zbraknie. Takie to były wizyty czy u Sapiehy, czy u księcia Zbaraskiego, czy nawet w Radziwiłłowskim pałacu. Tu przyjął Krzysztofa marszałek zmarłego niedawno księcia Janusza. Życzliwość wprawdzie w gębie okazał, ale nic konkretnego nie obiecał. Ale nie na pomoc magnacką w swych pracach liczył Krzysztof. Zresztą sprawdzało się wszystko, o czym myślał w drodze do Warszawy. Wywąchawszy, że arianin, nie bardzo go nawet na pokoje zapraszali. "Hetman, jeśli mnie, krystianina, wysłał - myślał wracając z Radziwiłłowskiego dworu przy Długiej - to nie po to, bym wśród wielkich panów działał. Co ma zresztą wiedzieć od Sapiehy, Zbaraskiego czy innych, to dobrze z listów od nich wie. Moja rola inaczej sobie poczynać, redagować awiza po swojemu, książę miał widzenie spraw z innej strony." Zaczął więc na swój sposób potrzebne do tych awiza wiadomości. Najdogodniejsze ku temu były staromiejskie i podmiejskie piwniczki, winiarnie, gospody i zajazdy. Poznawał tam ludzi wiele, bo przy gąsiorze o znajomość nie było trudno. A szlachta była gadatliwa, nienawykła języka w gębie trzymać. Jeden, gdy podpił, gardłował przeciw królowi jegomości, inny znów za monarchą stawał. Któż by się w tym wszystkim wyznał. Ów widział całe nieszczęście w zażyłości Zygmunta III i królowej Konstancji z jej bratem cesarzem Ferdynandem, inny, przeciwnie, wielkość polityki monarszej w tym właśnie upatrywał, że król w zgodzie z cesarzem i papieżem obraca znak krzyża na wschód i północ. Zdarzyło się spotkać rozpijaczone i luźne grupki lisowczyków, którzy, gdy chmielu w krew nabrali, nie taili, że są zwerbowani przez Altheina. - Król nas uniwersałami karci, upamiętanie nakazuje, a w duchu rad, że przeciw Bethlen G~abarowi stajemy - mawiali. Zachodził i do winiarń pod Ratuszem, nie stronił od znajomości z kupcami i rajcami miejskimi, którzy ufności ku niemu nabierali, bo im wyższości szlacheckiej jako krystianin nie okazywał. To znów nierzadkim gościem bywał w gospodzie zwanej "Wiedniem", przez którą przepływało sporo osób, bo i bogatszą szlachtę tu znalazłeś, i kurierów magnackich. Zahaczał i o "Giełdę" na Długiej, gdzie łatwo było się zetknąć z różnojęzycznym tłumem zagranicznej szlachty. Znajomość łaciny, a zwłaszcza niemieckiego języka pozwalała mu to i owo podsłuchać czy wejść w gawędę z Austriakami, Duńczykami, Szwedami i Holendrami, u których język ten był w dość powszechnym użyciu. A czasy były burzliwe, niejedno więc dało się o świecie usłyszeć. Wrzało na Węgrzech, gdzie Bethlen G~abor, książę siedmiogrodzki, zrywał pęta cesarskiego absolutyzmu, bił na głowę wojska Ferdynanda. Opowiadano, jak to opanował sam Neustadt pod Wiedniem, pobił u mostów miasta wodza cesarskiego Buquoi. Podobno zwycięski Węgier przygotował już swoją koronację w Budzie, a i czeska ziemia drżała pod umykającą cesarską i papieską władzą. Toteż do stolicy potężnego państwa polskiego zjeżdżali nieustannie posłowie. W "Giełdzie" i w zacniejszych gospodach krążyły obce przeszpiegi, jak i swoi naganiacze, opłaceni przez wysłanników struchlałego cesarza. Główny intrygant cesarskiego dworu, hrabia Althein, obiecywał cuda królowi i magnatom. Łudził ich, że gdy cesarz władzę swą na nowo wesprze, to Rzeczypospolitej na pomoc przyjdzie i przeciw Turkom i przeciw Gustawusowi. Obiecywał potężne floty, armie niemieckie aż dwudziestotysięczne, a w istocie jedynie o skórze cesarskiej myśląc - zbierał w Polsce potajemne zaciągi, by ratować zagrożone cesarstwo. Król, omotany obcymi wpływami, bardziej ufający każdemu ze swych jezuickich spowiedników, wysłuchiwał podszeptów o walącej się władzy kościelno_cesarskiej i widział jedyne zło zagrażające rzekomo światu i ojczyźnie w postępowym ruchu dysydenckim, którego z całego serca nienawidził. Tumaniony przez Altheina, przez swój bardziej niemiecki i szwedzki niźli polski dwór, wodzony za nos przez despotyczną żonę Konstancję, dewotkę i papieską fanatyczkę, drżącą o los swego koronowanego w Wiedniu brata, król za mało był odważny, by jawnie działać; wciąż więc lawirował. Gdy całe pospólstwo szlacheckie, gdy zwłaszcza różnowiercy oporni byli wspieraniu cesarza, Zygmunt słuchał biskupów i magnatów, pchał za ich namową posiłki na Węgry i poza czeską granicę, wspomagał Ferdynanda ogałacając z żołnierza własne ziemie. Ów dynastyczny opętaniec, ufny w swoje przymierze z cesarstwem, nie tyle chciał być królem polskim, co rozszerzać chwałę swego rodu, a zarazem jezuickiego zakonu na wschód, na północ i południe. Wspomagał Zachód, a burzył przeciw sobie Portę. Szedł ręka w rękę z Watykanem, tracił przez niego szwedzką koronę i budował wrogi mur wokół Rzeczypospolitej. Zbierał więc Krzysztof wiadomości i znosił je, jak pracowita pszczoła, do szuflad swego biurka. Pochylał się wieczorami nad sążnistymi pergaminami i coraz solenniej spełniał obowiązki książęcego korespondenta. Przez pierwsze dwa miesiące praca ta pochłaniała go całkowicie, niczego poza nią nie widział. Wysyłał systematycznie swe nowalia na Litwę, a od czasu do czasu czytywał rozpłomieniony pochwalne listy Radziwiłła, zadowolonego ze swego wysłannika. Wrastając w sferę spraw politycznych widział się coraz bliższy Radziwiłłowi. Przecież w swym przekonaniu służył nie tylko księciu, ale i stronnictwu antyjezuickiemu. W hetmanie widział wodza, pod którym nabrał już umiejętności żołnierskiej, i bliskiego swym poglądom polityka, wojującego o zmianę papiesko_cesarskiej polityki w państwie. Teraz, gdy był daleko od Nietaskowa, gdy już dwa lata domu rodzinnego nie widział, coraz częściej wspominał nauki starego ojca. "Rodzic tyle że kostur nosi, ale ileż prawdy bywało w jego niezłomnych, nieodmiennych słowach. Nowy porządek potrzebny w Rzeczypospolitej, bo inaczej królewięta i biskupi jeszcze większy ucisk wprowadzą, przyduszą wolność sumienia, każdą nową myśl zdławią i osłabnie, potoczy się na manowce potężna jeszcze w tej chwili Rzeczpospolita. Któż jak nie oni coraz bardziej władzę skupiają, szlachtę w dół spychają? Dlaczegóż wrogi im wsparty na ludzie węgierskim Bethlen G~abor? Dlaczegóż nienawidzą wolnościowego ruchu czeskiego, głoszącego nową wiarę? Dlaczegóż król miłościwy wzdraga się mnożyć wojsko wybranieckie, skoro nawet Gustaw Adolf bierze chłopstwo na wojnę?" Bywały chwile, kiedy nie umiał ugasić w sobie tych rodzących się wątpliwości. Bo cóż to za służba dla ojczyzny, skoro tylko gada i słucha, podpatruje i pisze? Wtedy próbował się pocieszyć, że choć na razie nie z konia, bo zza biurka, ale ojczyźnie miłej służy. Stoi po uczciwej stronie. Radziwiłł dysydent, a z ruchem reformatorskim napływa w ojczyznę światło i rozsądek, poczucie większej sprawiedliwości dla całego narodu, o jaką walczył słowem i piórem kościół krystiański: i Budny, i Czechowicz, i Socyn, i Wiszowaty, i ojciec Krzysztofa, minister Arciszewski. Pokrzepiało to nieco, więc wracał do swych obowiązków. Wśród tej pisaniny i odczytywania zleceń hetmańskich zdarzyły się dwa bliskie sercu listy. Jeden przyszedł z domu. Brat Eliasz donosił pokrótce o rodzinnych sprawach, o suszy, co nawiedziła całe województwo, o plotkach sąsiedzkich, bo tym razem Brzeźnicki zadarł z Pleckim i Nowakowskim. Było i o ojcu, który po staremu w zborze ministruje, i o pani mateńce pełnej jeszcze pogodnego życia, o starym Nosku, co już na konia siąść nie wydoli. Innego dnia łamał drżącymi palcami pieczęcie na liście z buczYńskiego dworu. Suchecki swymi dość nieczytelnymi i połamanymi kulasami donosił o zamierzonym przyjeździe do Warszawy, bo deputatowi na sejm będzie towarzyszył. Bicie serca wzmogło się w Krzysztofie, gdy czytał: "Na kilka dni to i jejmość małżonkę z dzierlatkami wezmę z sobą, by jadąc do szwagra żony pod Radomiem stolicy powąchały. Inaczej gęsi bym wyhodował, a nie córki. A waść przy zdrowiu mi bądź, wina po loszkach nie za wiele pociągaj, bo co ci teraz uciecze, ze mną nadrobisz." Toteż do tęsknot Krzysztofa przybyła teraz jeszcze jedna - oczekiwanie sejmu i przyjazdu Sucheckiego z rodziną. Sprawa Farensbacha trochę w tym czasie przygasła. Sapieha doradzał odwlekanie, jakby niezbyt pewny całkowitej nienawiści Radziwiłła, a hetman też jakoś o to nie naglił, odkąd zwłaszcza dowiedział się z listów Arciszewskiego, że intryganta inflanckiego nie ma w Warszawie... Aż tu chyba w połowie października cała sprawa na nowo wypłynęła. Totumfacki Szyszka, który różnych informacji Krzysztofowi dostarczał, wpadł któregoś dnia podniecony. - Waszmość pytałeś raz o ludzi Farensbacha. Dotąd nie było nikogo z nich w stolicy, ale wczoraj zjechało z Inflant dwóch jego krewnych. - Nie wiesz, po co ich licho przyniosło? - Otóż to, na razie nic pewnego nie wiadomo. Niby gadali, że już przed sejmem zjeżdżają, ale stajenny u Doroszewskiej, u której się zatrzymali, mówił, że dziś z rana wybrali się do księdza Bechana. - Bechan? Pierwsze słyszę. Któż to jest? - Spowiednik króla jegomości. Sprzyja on Farensbachom z dawien dawna. Był z dworem królewskim w Szwecji, gdy jeszcze stary Farensbach dowodził wojskami króla jegomości pod Steckenbergen przeciw Karolusowi. Wasza miłość wtedy chyba pacierza się dopiero uczył, więc nie pomni. Byłby wtedy Sigismundus koronę szwedzką niechybnie utrzymał, gdyby nie kilka setek jezuitów, których wziął ze sobą za morze. Podobno z habitów w żołnierzy się przebierali, by Szwecję pod znak papieski zagarnąć. A Szwedom to było nie w smak. - No i cóż ten Bechan? - naglił Krzysztof, bo w tej chwili nie o szwedzką sprawę mu chodziło. - Bechan już raz godził Farensbacha z królem po parnawskiej zdradzie. Concordiam uradzili w cztery oczy, czyli raczej w sześć, bo nikogo podobnoć poza nimi trzema nie było. Skoro krewniacy od razu do klechy pojechali, to niechybnie z jakąś nową intrygą. Niejasne to wszystko było. Ten strzęp informacji zaniepokoił jednak Krzysztofa. Trudno było dociec, z czym to zjawili się w stolicy przybysze z Inflant. Przyczyny mogły być różne, choćby nawet zbliżający się sejm. Zjeżdżała już powoli szlachta, by zawczasu lokować się w mieście. Nie każdy był przecież deputatem, dla którego lapidea zawsze znaleźć się musiały. Rozdział IV Siedzący samotnie w kącie piwniczki szlachcic zaprzątał mimo woli uwagę Krzysztofa, który rzucał od czasu do czasu wzrokiem w tamtą stronę i nawet przeszkadzało mu to w rozmowie z Sucheckim. Bo nie tylko jakaś niecierpliwość była w postawie samotnika, ale i jego wygląd wydawał się niepospolity. Twarz miał ściągniętą, wychudłą, jakby wymęczoną od dręczącej go rozterki. Raz po raz podnosił kubek wina do ust, to znów odstawiał go z niechęcią i wstrząsał głową. Wyglądało to tak, jakby sam sobie protestował czy też odpowiadał gestem na nękające go pytania. Jego oczy, zwężone podpuchniętymi powiekami, biegały niespokojnie od szynkwasu ku drzwiom, śledziły każdego wchodzącego do gospody. Gdy w pewnej chwili wtarabaniło się z wielkim rumorem i hałasem kilku dworzan królewskich, Niemców, i śpiewaków z chóru dworskiego, szlachcic burknął do siebie z nieukrywaną niechęcią. Ruszył nawet ławą i odwrócił się tyłem do szynkwasu. - Widział waszmość, jak go ponosi? Ruchy ma, jakby go ciarki przechodziły. Popił chyba za dużo - Krzysztof zagadnął Sucheckiego, z którym od kilku dni spędzał wieczory po piwniczkach. - Ba! Mało to tutaj widziałeś opojów? Stolica zawsze ludzi psuje. Pal go sześć! - Suchecki machnął ręką. - Wracając do naszych spraw, bez komplementów powiem, że ci służy pobyt na dworze książęcym. Jejmość małżonka moja, jak cię wczoraj zobaczyła, nie mogła wyjść z podziwu, że się tak odmieniłeś. O dzierlatkach to już nawet nie mówię, bo te po swojemu umieją kryć i spojrzenie, i serce. Ale przecie niegłupi jestem, wystarczy, żebym coś wspomniał o tobie, a już Renatka nadstawia skwapliwie ucha. Krzysztof poruszył kłopotliwie głową, sięgnął po dzban i nalał Sucheckiemu nowy kubek. - Nie najgorszy ten węgrzyn, dobrodzieju. - Węgrzyna mi dolewasz, żebym ci więcej powiedział, hę? - Suchecki, nieco już podchmielony, zaczął głośno rechotać. - No pijmy, twoje zdrowie! A z tym Brzeźnickim toś już całkowicie sprawę załatwił? Różnie o tym gadali. - Podły człowiek - Krzysztofowi już krew napływała do twarzy. - Raz poda rękę, a potem nogę podstawi. Żal bierze, że ojciec za bardzo mu ufa, bo go ten krętacz omotał swym strzępiastym językiem. Do tego doszło, że wywód szlachectwa musiałem w Starogardzie przeprowadzać. - To wiem, że ci brak szlachectwa zarzucił. Dobrze, żeś mu nosa dokumentem utarł. A i gębę, panie dzieju, naznaczyć by warto. - Ojciec hamował. - Otóż to. Ojciec człek zacny, ale nie po ziemi chodzi. Przy szynkwasie hałasowali dworacy królewscy i kilku niemieckich rajtarów, którzy się do nich dołączyli. Szwargotali tak głośno, że siedząca w piwnicy szlachta zaczęła już pochrząkiwać z oburzeniem. Chudy szlachcic w kącie podniósł znad stołu pochyloną głowę i buchnął z całej siły kubkiem o deskę. - Karczmarz! - Sługa waszmości - odezwał się głos zza szynkwasu. - Czy to jarmark, do pioruna, czy piwnica dla panów braci? W stolicy jestem czy w rakuskim mieście? Uciszże tych garłaczy! Karczmarz pochylił się uniżenie nad szynkwasem, rozłożył bezradnie ręce i odpowiedział półgłosem: - Wasza miłość, królewscy to ludzie. - Diabła mi tam, królewscy czy nie królewscy. Jak gęby nie uciszą, to huknę w łeb tym czekanem. Już potąd wszystkiego! - pokazał znacząco dłonią na gardło i zmarszczył twarz jak gąbkę. Tamci widać coś dorozumieli, bo nieco ściszyli szwargot. - Ale w gorącej wodzie kąpany! - Suchecki mówił na ucho Krzysztofowi. - Choć racja. Niemców tu rozbuchanych wiela. Obskoczyli króla jegomości, a on im podobno po cichu na zaciągi pozwala. - Otóż to! Gdyby tak na nas przyszła większa potrzeba, choć i teraz gorąco tam w wojsku Żółkiewskiego, to ciekaw jestem, czyby choć stu rajtarów nam pozwolili - Krzysztof pokiwał powątpiewająco głową. Znów nalał Sucheckiemu w kubek i ciągnął uprzedni temat. - A z Brzeźnickim to jeszcze, proszę waszmości, nie wszystko. I w Piotrkowie przed trybunałem musiałem drugi raz szlachectwo udowodnić. Teraz pozostaje mi tylko wyzuć go z naszych włości. Na szczęście dał rodzicom zobowiązanie, że wsi nam powróci, jeśli dług spłacimy. A gotowizny przy pomocy księcia coś niecoś uzbierałem... - To ci się chwali, że ojcowiznę chcesz ratować. Cóż to za szlachcic, co by z ziemi ustępował. - Nie inaczej. Ale ojca przecież waszmość znasz. Prawda, że nie po ziemi chodzi. Więc na synach powinność ród do świetności przywrócić. Wzrok mu się rozjarzył i pałał gorącą niezłomną wolą. Staremu szlachcicowi spodobały się te iskry w oku. - Toś mi brat, czyli po prawdzie, co tam w bawełnę owijać, syn właściwie, którego zresztą Pan Bóg poskąpił. - Wielka to radość dla mnie słyszeć od waszmości te słowa. Bóg mi świadkiem - głos Krzysztofa zaczął się łamać ze wzruszenia - że i ja miałbym dobrodziejowi wiele do powiedzenia, ale jeszcze nie pora po temu. Niech tylko ojcowiznę uratuję... to, da Bóg... - przerwał, bo odwagi nie stawało. - Mówże jasno! - W domu się waszmości i jejmości małżonce pokłonię. Suchecki przygarnął go kordialnie ramieniem. - Nalej! A gadania z babami mi nie odwlekaj. - Suchecki spojrzał znacząco na zakłopotanego Krzysztofa. - Mam i ja dla ciebie prośbę. Jesień jeszcze piękna, ale wnet śniegi mogą spaść czy też chlapuga drogi rozmaże. Moja rodzina w Warszawie zabawi niedługo. Jak się sejm zacznie, trzeba mi ją wysłać do krewnych pod Radomiem. Myślę, że mi nie odmówisz i będziesz im w drodze asystował. Ze trzy dni to zajmie, a mnie ruszać nie będzie składno. Zresztą milszy im będziesz w drodze niż ojciec. No, no, nie protestuj. Lejże, bo niezły ten węgrzyn. Tyle na stare lata zostało. Ale w twoim wieku, fi, fi... - oczy szlachciury zwęziły się filuternie. Krzysztof chwytał za gąsior, podniecony, wniebowzięty. Bo widać Suchecki coraz wyraźniej idzie mu na rękę, ułatwia zbliżenie do rodziny. Nie od dzisiaj to czuł, od pierwszej bytności w Buczynie zaznał jego życzliwości ku sobie. Może i Bogusław był mu miły, ale przecie wtedy nie jego koniem obdarował, o którego zresztą tyle żółci w sporze z Brzeźnickim uszło. Dolewał więc wina rozradowany, rozgadywał się na dobre. Suchecki ciekaw był wszelkich nowalii o ludziach i sprawach. Mówił więc Krzysztof o Wilczkowskim, o Konradzie, o Radziwiłłowskich dąsach z królem i z Farensbachem. Mówił i o sobie, zwłaszcza, że go Suchecki ciągnął za język. - Widzę, że Radziwiłłowi się udałeś, co ci zresztą wróżyłem, bo książę na ludziach się zna. Ho, ho, nie byłby Radziwiłłem! A o mnie książę pan nie wspominał? - Mówił o waszmości, i to z serdecznością, gdy mu list przywiozłem. - Wielki pan, więc, póki możesz, trzymaj się go, trzymaj, przyjacielu. Ożenku ci to nie utrudni - Suchecki trącił go znowu kubkiem. - Takie to czasy, że bez wielkiego pana do niczego nie dojdziesz. Radziwiłł pan samowładny, więc choć dysydent, król go nie ugryzie. Co innego my, uboższa, różnowiercza szlachta. Jak się mocno klamki pańskiej nie uczepisz, to cię jezuici zewsząd wyżeną. Nasza wiara im nie w smak. - Myślę, że nie tylko wiara, choć tu po oficynach waszmość znajdziesz paszkwilów na nas bez liku. Od diabłów, kacerzów wyzywają. Wydaje mi się jednak, że i w czym innym rzecz. Zbór o ulżenie chłopstwu wojuje, o umniejszenie i zdjęcie pańszczyzny, a za to bardziej nas nienawidzą niż za obrządek. Sucheckiemu skwaśniała trochę mina, zaczął kiwać z powątpiewaniem głową. - Bogiem a prawdą, to niektórzy z nas, nie wypominając i ojcu twojemu, za daleko już zaszli. Jakkolwiek by było, szlachta musi się razem trzymać, bo inaczej... Toteż powiem ci - Suchecki jeszcze jakby się wahał, ale wypite wino wzmogło w nim chęć zwierzenia - że to próżna walka. Może niedługi już czas, że nas, braci krystiańskich, wydławią i kaduki po nas wezmą. Król już urzędu ludziom naszej wiary nie nada, królewszczyzny nie popuści. Tyś młody, musisz się nad tym zastanowić... Niby nie powiedział wyraźnie, o co mu chodzi, ale nietrudno było Krzysztofowi odkryć słów intencję. Prawdę więc mówił ojciec Eliasz, że Suchecki tylko jedną nogą w zborze, a drugą już maca grunt, jak by to z jednego miejsca na drugie przeskoczyć. Odczuł więc Krzysztof te słowa szlachcica jako niemiły zgrzyt w rozmowie. Właśnie wahał się, co odpowiedzieć, by nie zrazić sobie Sucheckiego, ale i sumienia krystiańskiego na szwank nie wystawić, gdy nagle odczuł znów na swej twarzy bystre spojrzenie siedzącego w kącie szlachcica. Tamten poruszył znacząco głową, wskazał na hałaśliwych dworaków i Niemców koło siebie, po czym podniósł się nerwowo i podszedł niespodzianie do stołu, przy którym siedzieli Krzysztof i Suchecki. - Darujcie, waszmościowie, że się do was przysiądę, bo już tych wrzaskliwych diabłów ścierpieć nie mogę. - Prosimy, prosimy! - przyzwolił gościnnie Suchecki. Krzysztof spojrzał trochę spode łba na przybysza. Nauczony ostrożności, węszył wszędzie, może z pewną przesadą, zauszników magnackich czy jezuickich. Słuchał jednak uważnie, jak szlachcic wywodził w kilku słowach swój rodowód z sandomierskiej ziemi, jak powoływał się na swój herb Nieczuja. - Nie pchałbym się tu między was, ale mimo woli o uszy się obiło, że waszmościowie z Radziwiłłowskim dworem związani. Jeśli łaska, zapytam, czy przypadkiem nie z dworu księcia Janusza? - zwrócił się do Krzysztofa. - Nie, z birżańskiego jestem, od księcia Krzysztofa. - A to szkoda. Księcia Janusza znałem dobrze, pomarł niedawno. - Brat to mojego pana - mruknął Krzysztof. - Otóż to właśnie. Czyli żeśmy i tak bliscy sobie. Waszmość za młody, by pod księciem Januszem wojował, ale ja go widywałem z karabelą w dłoni. - A gdzież to, jeśli wolno zapytać? - Suchecki nachylił z zainteresowaniem głowę. - Pod Wolą Guzowską, mości panowie. Z księciem przeciw Chodkiewiczowi stawałem. Wśród elierów, nie chwalący się, byłem... Z tymi słowy podniósł dumnie głowę. Wobec tych rycerskich ludzi nie potrzebował dodawać, że nosił wtedy czerwoną szarfę przez ramię przewieszoną, znak przynależności do najwaleczniejszej jazdy. - Aurea libertas przepadła pod Guzowem, moi waszmościowie. Nie udało się, i co? Takiego króla mamy. Na potwierdzenie swych słów wyrzucił rękę ku przodowi, wskazał nią stukających butami Niemców. Krzysztof i Suchecki popatrzyli po sobie zdziwieni. Nie znany im, dopiero co się przysiadł i już się tak rozgaduje. - Król jak król - powiedział wymijająco Suchecki. - Trzydzieści lat nam panuje. - Waszmość nazywasz to panowaniem? A cóż się dzieje z naszymi wolnościami? Król do spółki z jezuitami absolutum dominium chce zaprowadzić. - W oczach pojawiły mu się nagle jakieś niesamowite błyski. - Świeczniki mu do kościołów robić i w swym teatrum niemczyzny słuchać, a nie szlachcie polskiej panować. Ot co! Odkąd ten ladaco Żółkiewski złamał Zebrzydowskiego, to jeno jezuity a Niemcy na karkach nam siedzą. A szlachta potrzebna jedynie na koń, do krwi przelewania. Byłeś waszmość pod Carowym Zajmiszczem? - zwrócił się znienacka do Krzysztofa. - Jakże mogłem być, gdy lata nie po temu. - A ja byłem i pytam się, po jakie licho nas tam wiedli? Choć i wy tam pod inflancką ziemią też stale na koniu siedzicie. Powiedzcież mi, waszmościowie, komuż potrzebne te i tamte awantury o cudze trony? Choć to jedno wydawało się Krzysztofowi słuszne, wtrącił jednak z przekorą: - Tamci do nas zza morza przyszli, nie my do nich. Zresztą teraz kwartyr ze Szwedami. - Diabła tam. Król z Warszawy chce im w kaszę dmuchać, choć go na koniu nikt nie widział. W piłkę mu grać, pułki różańca odliczać i przed panią Meyerin trząść szarawarami. - Dajże waść spokój - zgorszył się Suchecki. - My króla jegomości szanujemy. Majestat to Rzeczypospolitej. Szlachcic, nie zwracając na to uwagi, zapalał się własnymi słowami. Widać czekał na tę chwilę, by się przed kimś wygadać. - A i królowa nim trzęsie. Kazirodczy to związek. Papież rozgrzeszenie dał, bo mu król do cesarskiej polityki potrzebny, ot co! Serpens ona raczej niż królowa. Króla do wojen namawia, a on je wzniecać lubi za biurkiem siedząc lub figurki w złocie dłubiąc. Teraz jeszcze tureckiej sprawy mu się zachciało. Trzeba było dać chanowi podarunki i poselstwo słać do sułtana, a nie na koń kazać siadać. - Co też waszmość wygadujesz? Ścian ojczyzny trzeba pilnować. - Toć i ja mam niejedną bliznę na ciele, i co mi z tego? Czy to król o tym pamięta? Za zasługi na wojnach ani królewszczyzn nie dają, ani urzędu. Nawet kaduka odeń wyrwać nie można, jeśli się papieżnikom w pas nie kłaniasz. - Aha, to waść na kaduki polujesz? - przyciął zgryźliwie Krzysztof, bo mu się w tej chwili przypomniał Brzeźnicki ze swą łapczywością na ziemię. Tamten, gdyby była okazja, wziąłby kaduk nawet po Arciszewskim. Szlachcic teraz nieco otrzeźwiał. Ściągnął twarz. - Nie poluję ja na cudze, ale wszystkiego już potąd! - wskazał swym nawykiem na gardło. - Dobra mi się marnują, ot co! Wieś podupada. Jeszcze i pogrzeb trzeba było żonie urządzić, talary jakbyś wiatrem wymiótł. Pół wsi biskupowi sandomierskiemu sprzedać musiałem. A kto wie, czy ostatnia włóka nie pójdzie... Psi czas. - Toś waść w żałobie? - pokiwał głową Suchecki i sięgnął po opróżniający się dzban. - Rok od zgonu jejmości uszedł. Jeszcze jedna zgryzota nie minęła, a już inne osaczyły. Tu jak po kweście po kancelariach królewskich chodzę i czekam bez skutku, mości panowie... - To wychylmy na zgodę - zachęcał Suchecki nabrawszy serca ku natrętowi. Szlachcic z Sandomierszczyzny znowu pochylił głowę, zwiesił ją nad stołem. Teraz nawet Krzysztof przestał węszyć w przybyszu krętacza, uwierzył jego słowom. Pewnie był przed laty pod Wolą Guzowską z Radziwiłłem i z Zebrzydowskim, skoro i dziś tak gada na króla. Niedaleki był od tego, by już poczuć sympatię do ponurego szlachcica, bo choć to dziwak, kłopoty majątkowe ma, podobne rodzinie Arciszewskich. Tyle tylko, że o tę królewszczyznę zabiega. Czyli jaki tam u niego honor. Gdyby mu ziemi dali, to by i poglądy odmienił. Nalali mu wina. Wypił. Zamiast poprzedniej rozmowności ogarniała go teraz apatia. Nie wiedzieli, o czym zacząć rozmowę, a za krótko się znali, by siedzieć choćby przez chwilę bez słowa. Zrobiło się głupio przy stole. Krzysztof spojrzał na Sucheckiego. Suchecki na Krzysztofa. Wreszcie trącili się porozumiewawczo ramieniem dając znak do odejścia, bo po co siedzieć, skoro rozmowę o swych sprawach z konieczności przerwali. Tamten to zauważył, nie był widać tak pijany czy otępiały, jak im się wydawało. Powiedział teraz jakby od rzeczy: - Aurea libertas, psia ich mać! Głupia jest brać szlachecka, i tyle. Ja jeszcze czekam... - oczy zaczęły mu latać jak ogniki. Mieli ochotę spytać, o co mu chodzi, ale on nie zdawał się oczekiwać na pytania. Jego tępy przed chwilą wzrok nabrał nagle ostrego błysku klingi. - Nie pytacie się, na co czekam! Nie masz już z kim pogadać nawet w piwniczce. Człowiek samotny jak palec. Podniósł się nerwowo, z nieoczekiwaną sprężystością. - Darujcie, musiałem się do was przysiąść. Gdyby nie waszmościowie, nie wiem, może bym huknął w łeb czekanem którego z tych królewskich. Darujcie, wasze moście, ulga, żeście pogadali. Nadział czapę i wyszedł z hukiem po schodach. - U niego coś nie w porządku - mówił Krzysztof - choć chwilami do rzeczy mówił. Diabeł wie, czy to nie jaki sprzedawczyk, co szlachtę obwąchuje? - Zwyczajna rzecz zajrzeć do gąsiora lubi. - Suchecki machnął rozgrzeszająco dłonią w stronę pustego miejsca na ławie. - Przysiadł się, by z naszego dzbana pociągnąć. Wiele tu jest takich moczymord za cudzy pieniądz. Tymczasem grupa dworskich i rajtarów stojąca przy szynkwasie popijała dalej setnie. Wyjście sandomierszczanina widocznie ich zachęciło, bo z powrotem wzmagali hałas, jeden przez drugiego gardłował, pół z polska, pół z niemiecka. Rej wśród nich wodził pudrowany jegomość w kryzie pod szyją krochmalonej, na królewską modę. Ten gadał raz po raz jakąś omierzłą sieczką słów, mieszając dziwacznie wyrazy łacińskie i polskie, czasem im nawet rytm przydając. Dowcipy były liche, ale podchmielonym niewiele było trzeba. - Praefectus karczmae. Ubi twa nadobna virgo? - wołał na karczmarza. - Niech tu przyjdzie ku nam vinum plugavum lajanda. - Do kuchni poszła, waszmościowie. Strawy dla gości pilnuje. - Cóż tam preparat kiełbasis vel polędwicis? Albo może cavat e brzucho flakas et ciastum gniotando ministrat? Hę? - Cha! cha! - śmiała się szlachta i rajtarzy, choć ci wtórowali niewiele ze słów jego rozumiejąc. - Nie, wasza mość - karczmarz robił dobrą minę i nalewał wina z gąsiora, jajecznicę preparuje. - Cha! cha! jajecznicę, powiadasz? Dworacy znowu ryczeli, nawet Suchecki przyłączył się do ogólnej wesołości. Tylko nachmurzony Krzysztof żachnął się: - Chyba pójdziemy stąd, uszy puchną. - Makaroniarz to jakiś zacny, ucieszny rymopis - Suchecki łypał okiem w tamtą stronę. - Zgadłeś waszmość, że poetę udaje. Skryba to królewski, który po loszkach się panoszy, mowę ojczystą wciąż paskudząc. Brońże nas, Panie Boże, przed takimi rymopisami. Nie godzien byłby buta zawiązać Janowi z Czarnolasu, gdyby mistrz po świecie jeszcze chodził. Suchecki trochę się zakłopotał. Poskrobał czuprynę i popatrzył z pewnym podziwem na Krzysztofa. - Ty, widzę, nie tylko w piwniczkach, ale i w librariach siedzisz. Jan z Czarnolasu, powiadasz? Coś i mnie się o uszy obiło, ale nie pomnę. Onże to poeta równie jak ten wesoły? Bo nad ciężką poemą to mnie sen morzy, by już prawdę powiedzieć. Krzysztof uśmiechnął się, bo zbyt rozbrajające było to wyznanie. Zresztą nie pierwszyzna mu była słyszeć takie słowa. Większość ciemnej szlachty niechętnie się przecież do ksiąg brała. "Mój balwierz umie "Sobótki" na pamięć, a u Sucheckiego we łbie czarno jak w kominie" - pomyślał i wspomniał z dumą ojcowską izbę w Nietaskowie, pełną ksiąg w skórę oprawnych. Tymczasem przy stole dworzan królewskich wrzało coraz bardziej. Już każde słowo stamtąd było słychać. Pisarz królewski żłopił nieustannie wino, krzywił z grymasem wargi i nadal nie dawał spokoju karczmarzowi. - Tincturam satanicam lejesz, a nie wino. Chcesz nas o skręt kiszek przyprawić, jak ci kalwini na Litwie, truciciele? Karczmarz rozkładał ręce z zakłopotaniem, umykał za ladę nie chcąc się mieszać do pańskiej rozmowy. Towarzysze dowcipnisie nachylili głowy. - Kalwini, truciciele? Jakieś nowalia masz, a nie gadasz - pytał któryś z opojów. W tej właśnie chwili Krzysztof zapinał pas, gotował się ku wyjściu. Posłyszawszy jednak te słowa, uchwycił Sucheckiego za rękę. - Tss! Słuchaj no waszmość! Podpiły dworzanin królewski mówił na całą karczmę: - To kalwinów waszmościowie nie znacie? Sanctam Trinitatem poniewierają, więc cóż dziwnego, że procedery szatańskie uprawiają? Słyszałem dziś, choć się temu wierzyć nie chce, że nie byle kto, bo dworzanin księcia Radziwiłła, zacnego Farensbacha chciał trucizną zgładzić. Nie w smak Radziwiłłowi mieć pod bokiem w Inflanciech zacnego, wiernego królowi jegomości katolika. Nie trzeba było więcej. Krzysztof pchnął ławę i stanął pośrodku sali. - Coś waść przed chwilą powiedział, bo możem źle posłyszał? - Nie do waszmości mówiłem. - Ale powtórzysz te słowa albo je przy mnie cofniesz. Dworzaninem jestem w służbie hetmana polnego Litwy i takich obelg o nim nie ścierpię. Uciszyło się nagle. Pisarz królewski widząc, że ręka Krzysztofa wspiera się coraz mocniej na jelcach szabli, popatrzył o wiele trzeźwiej. - Obelg tu nie mówię, tylko słyszaną prawdę powtarzam. Spytaj waść księdza Bechana, spowiednika króla jegomości, to ci więcej powie. - Nie z nim tu mówię, jeno z waścią. Z palca wyssane, niecne kalumnie powtarzasz. Cofnij słowa w tej chwili! Wstał i Suchecki, trochę się zataczając. - Waść się o hetmanie polnym niecnie wyraziłeś, więc wiedz, że i ja jego dawny dworzanin. Pisarz, jeszcze nie zbity z tropu, mówił do Krzysztofa: - Skoro waść w barwach Radziwiłła, to pewnie wiesz, kto to był niejaki Wilczkowski? Dojrzawszy nagle wahanie w oczach Krzysztofa, nawet nie czekał na odpowiedź. - Otóż relację najnowszą trzeba wam znać. Ten Radziwiłłowski sługa zeznał i jeszcze pismem to potwierdził, że truciznę przy sobie miał, gdy do pałacu Farensbachowego jechał. Sługi jego namawiał do otrucia pana. - Kłamstwo wierutne. Jeśli podpisał, to chyba kat na węglach go podsmażył, więc brednie plótł. Cofaj, coś powiedział, lub stawaj! - Krzysztof wyciągnął rapier do połowy pochwy. Już i inna szlachta w winiarni zaczęła szurać ławami. Zanosiło się na burdę. Skryba królewski, szybszy zdaje się w gębie niż w ręce, rozglądał się po swoich współtowarzyszach. Miał koło siebie dworzan, śpiewaków włoskich i trzech rakuskich ludzi, na ogół znienawidzonych przez szlachtę. Oceniwszy niepewny stosunek sił uśmiechnął się pojednawczo do Krzysztofa. - Że się waszmość chcesz bić o barwę i honor swego hetmana - rzecz pochwały godna. Radziwiłł wielki wódz, a o wielkich bywa, że różnie plotkują. Że trucicielem książę hetman jest, tego, Bóg świadkiem, nie powiedziałem i nie mówię. Może po tym sikoniu gęba łatwiej mi poleciała, więc się waszmość na mnie nie sierdź! - Lepiej więc gębą po próżnicy nie mleć. - Krewni Farensbacha takie wiadomości sieją, więc ich napastuj, a nie mnie. Jam nie sędzia, bym prawdy dochodził. Podobno na sejmie cała sprawa wylezie. Rapier waszmość wsuń, bo się na Litwie przyda przeciw Gustawusowi. Czołem waszmości, concordia między nami. - Concordia! concordia! - zaczęła wołać postronna szlachta zasiadając z powrotem przy stołach. Dworzanin królewski podniósł pękaty gąsior ze stołu i bajał: - Przepijmy, wasze moście. Vivat małmazyja, po cóż nam nędzam cierpiare misernam? - Pij waszmość z rajtarami i dław się makaronami - mruknął Krzysztof i wyszedł z Sucheckim na dwór. - Niewiele brakowało - mówił na ulicy do Sucheckiego - bym go po łbie przejechał, ale waszmość za rękaw już ciągnął. - Politycznie się zachował, więc nie wypadało burdy robić. Pod bokiem marszałka koronnego lepiej ostrożnie za rapier chwytać. Zwłaszcza że królewscy to byli ludzie, a ty przecie dysydent. Krzysztof był tak podniecony, że nawet nie zauważył tego zwrotu. Nie jeden, a dwóch przecież było tu dysydentów. - Niesłychana rzecz! - nie mógł się uspokoić. - Takie niecności przeciw hetmanowi głosić? Nowa to jezuicka intryga. Ale żeby Wilczkowski... choćby na torturach, miał taką rzecz wyznać i jeszcze podpisać? W głowie się nie mieści. Trzeba mi jutro dać znać o tym księciu Sapieże. Niech przed królem skargę na Farensbacha wywiedzie. Rozdział V Książę Zbaraski patrzył w twarz króla nieomal pogardliwie. W oczach króla, nieruchomych i zastygłych, usiłował zrazu odczytać jakąś myśl, ale uznał to za próbę bezowocną. Tępy wzrok monarchy utkwiony w siwą brodę mówiącego w tej chwili Sapiehy nie zdawał się zdradzać żadnego ruchu intelektu. Denerwowało magnata, że chyba od pół godziny król nie wycedził żadnego zdania. Bo taki król, palcem nie kiwnie, póki się z jezuitami nie naradzi. Barana gdybym miał przed sobą, toby przynajmniej beczał, uszczypliwą myślą sycił swoją dumę. - Słusznie mawiał nieboszczyk Zamoyski, że nie króla, a nieme diablę zza morza nam przywieźli. Obok króla siedział prymas Gembicki. Nieruchoma, osunięta z fotela postać raczej wyglądała na czerwoną wielką sztukę jedwabiu. Dwa palce biskupa, wielki i wskazujący, obracały machinalnie na piersiach złote ucho łańcucha. One tylko zdawały się zdradzać, że ta miękka bryła nieruchomego ciała żyje. Zbaraski skracał sobie czas narady obserwując tych pięć prócz niego zebranych tu osób. W tej chwili uwagę jego zaprzątnęła twarz prymasa. Zdawało się księciu, że czerwona mapka żyłek na wpółprzymkniętych powiekach duchownego, oświetlona resztką światła zachodzącego dnia, drga delikatnie. Ten nie patrzy na nikogo, tylko na swój podołek, ale ileż mimo to widzi? On jeden w tej chwili myśli za króla. Choć, Bogiem a prawdą, często i on ma mniej na niego wpływu niż to czupiradło rakuskie, które trzepie szarawary królewiętom. Wychowawczyni dzieci królewskich, panny Meyerin, oczywiście tu na poufnej naradzie nie było, ale jej głos histeryczny i despotyczny słyszeli wszyscy tu obecni, gdy szli przed godziną korytarzami zamku. Prócz nich był jeszcze w sali sekretarz króla i biskup krakowski, Szyszkowski, który siedział nieco dalej od monarchy, tuż za prymasem. Ten zdawał się najpilniej z wszystkich słuchać mówiącego w tej chwili Sapiehy. - Wasza królewska mość - ciągnął stary kanclerz Wielkiego Księstwa Litewskiego - racz zważyć, że obelga rzucona przez Farensbacha na polnego hetmana Litwy szerzy się coraz bardziej i podważa honor książęcy. Taką plamą nikt dotąd nie pokalał rodu Radziwiłłów. Aż język wzdraga się wypowiedzieć, że pana na Birżach, szwagra mojego, Farensbach głosi być trucicielem. Sługa Radziwiłła Wilczkowski dotąd w wieży Farensbacha. Hetman żyje w nieustannej zgryzocie, pełen zniechęcenia, a przecie lada miesiąc rozejm może Gustaw zerwać i księciu przyjdzie w pole ruszać. - Wiadomości są - podchwycił ostatnie zdanie sekretarz - że książę sudermański gotuje w Szwecji okręty. Naprawy w portach szwedzkich idą na potęgę. W Parnawie wzmocniono załogę. Zbaraski patrzył zimnymi oczyma przed siebie. Czarne były i zastygłe jak węgiel, ale jak węgiel zdolne do parzącego żaru. Radziwiłłowskie rankory, wojna inflancka i cała morska awantura to nie jego sprawa. On pan na wschodzie i południu, co mu tam Bałtyk i szwedzka armada, skoro nie tam zboże wysyła. Na inną tutaj czekał okazję, więc i oczy gasił. On jeden spośród zebranych miał przez gońca z Rusi przyniesione, wiadomości, o których tu obecnym nie śniło się nawet. Nie był jednak dość pewien tych relacji, zbyt one były tragiczne, by dać im w pełni wiarę bez dokładniejszego zbadania. Teraz czekał. Król nie mówi, więc i on język ma nie do strzępienia. Niechże litewskie i szwedzkie sprawy omówią, bo bez tego ta szwedzka kukła innym potrzebom posłuchania nie dawa. - Tymczasem, najjaśniejszy panie, skoro sprawa szwedzka na karku, trzeba wziąć pod opiekę obrażony honor hetmana - Sapieha powracał do swego. Zygmunt z uporem nałogowego milczka siedział nadal bez słowa. W pewnej chwili spojrzał na łańcuch prymasa i jego zatrzymane w ruchu palce. Gembicki, przywykły do królewskiej powściągliwości słowa, wyczuwszy na sobie wzrok króla puścił teraz kółko łańcucha. Miękkim gestem kazał wypłynąć ku przodowi swej ręce, delikatnej jak biała gołębica, i zawiesiwszy ją w locie, powiedział za króla: - Sługę za sługę wziął, któż to rozsądzi? - Niechże więc ludzie Farensbacha listy pokażą. Mówią przecież, że Wilczkowski wiózł jakoweś dokumenta, rzekomo kompromitujące księcia Krzysztofa. - Książę birżański - mówił dalej miękkim głosem Gembicki - listów ściętego Konrada też dotąd nie okazał, choć miały plamić imię Farensbacha. W biurku je swoim zamknął, ale Konradowi wziął gardło wbrew prawu. Nie tylko listów tych senatorowie nie widzą, ale od dwóch lat, jeśli mnie pamięć nie myli, nie widziano tu wśród nas hetmana polnego z Litwy. Nie lubi on rozmów z radami. Lew Sapieha sposępniał. Opuścił nieco głowę. Wałek siwej brody, otaczającej mu twarz owalnie od skroni do skroni, oparł się na atłasie kołnierza. Sapieha pojął w lot skąd zrodził się docinek prymasa. Gembicki nie powiedział, że Radziwiłł dysydent, z jezuitami i duchownymi spotykać się nie lubi i dlatego stroni od dworu. A w tym była cała rzecz. W duchu musiał przyznać rację, że Radziwiłł unika Warszawy; sam przecież doradzał szwagrowi w listach, by osobiście stanął przed królem, ugasił plotki, przygniótł Farensbacha swą książęcą powagą. Sapieha wydął wargi, brodę oderwał od kołnierza i powiedział: - Jest różnica między panem z Birż a Farensbachem. Wasza dostojność - skierował te słowa do prymasa - przypomnieć sobie raczy, że Farensbach haniebnie sobie postąpił. Oddał Szwedom Parnawę i bezkarnie plądrował Kurlandię. Zdradziecki to proceder. Tym razem król wreszcie przemówił: - Wybaczyliśmy mu i nie pamiętamy. Odstąpiwszy Gustawa, wrócił nam Diament i Rygę. Teraz on na bisurmańskiej sprawie. Panowie rady, gdy zbierze się pełny senat, przyjdzie i na Radziwiłłowską urazę pora. Może do tego czasu Farensbach z wojny tureckiej, da Bóg zwycięskiej, wróci. Król przerwał milczenie, więc i Zbaraski uznał za właściwe powiedzieć jedno zdanie: - O wojnie tureckiej różnie plotkują. - Plotka prawdzie nierówna. - Ale coraz częściej słyszymy o wielkim hetmanie, że wódz to z powodu wieku raczej już lękliwy niż odważny. Sposępnieli, ale że król się nie odezwał, Zbaraski ciągnął dalej: - Wojny pewne on wygrywa, od niepewnych stroni. Wasza królewska mość raczy wspomnieć, że pod Buszą boju zwodzić nie chciał, choć mógł Otomanów odeprzeć. - Bitwa byłaby niepewna. Skinder_Basza stał z wielką siłą za rzeką. Na walnej naradzie Dywanu uchwalili wszystką siłę wysłać przeciw Polsce. - Siły mniejsze miał, to pewne, ale husaria i kiryśnicy to nie motłoch z sajdakami. Dlaczegóż jednak bez stanów, bez Rzeczypospolitej praw do Multan i Wołoch Porcie odstąpił? - Błędu tego nigdyśmy nie pochwalili, może teraz pora, by go hetman zmazał. - Nie bardzo on z Turkami i Tatarami wojować lubi, bo Żółkwi i ziem swoich pilnuje. Nietajna to rzecz, że hetman wielki cichą z Turkami ma umowę, by jego zamków nie nachodzili. Toteż ilekroć pogaństwo ojczyznę miłą napada, moje ziemie i zamki, i wsie innych panów polskich niszczy, a dóbr Żółkiewskiego i samej Żółkwi oszczędza. Dziwna to rzecz. Teraz też tylko plotki przychodzą znad Prutu, i to niewesołe. - Prawda, że skąpe z obozu wiadomości. Smętny tu list nadszedł od wielkiego hetmana, pisany przezeń miesiąc temu. Dostaliśmy go przed niedzielą, a od tygodnia żadnej stamtąd wiadomości. Zbaraskiemu zapaliły się oczy. Kusiła go chęć, by obszerniej wyłożyć swoje wątpliwości o wojnie tureckiej, ale w porę ugryzł się w język. Argument ten będzie mu potrzebny przy sprawie nowego sejmu, bo i o tym król zasięgnie opinii przed zwołaniem pełnego senatu. I on był ciekaw pisma hetmańskiego, ale nie chciał pierwszy występować z prośbą o odczytanie tekstu. Inni jednak skłonili głowy w stronę króla z niemym zapytaniem. Zygmunt wahał się chwilę, jakby jeszcze w myśli przebiegając list hetmana, wreszcie skinął na sekretarza. - List do nas pisany, ale niech panowie rada posłuchają. Wnieście światła, bo dzień już szary. Gdy dworzanin wniósł za chwilę jarzące się świece, ich blask przygasił resztę dnia w komnacie. Urzędnik rozwinął pergamin, przyłożył go bokiem do lichtarza i zaczął czytać w pełnym milczeniu. W miarę jak odzywały się w sali proste, ale bolesne zarazem słowa wielkiego hetmana, głowy słuchających pochylały się w skupieniu: "Jeżeli zginę, uciszą się przynajmniej zgonem moim zażarte na mnie obelgi i nienawiści. Nietajne mi są niebezpieczeństwa, na które się z garstką moich narażam, drżę o ten kwiat młodzieży, lecz sam nigdy mniej lękliwie nie wystawiłem piersi moich nieprzyjacielowi. Żyłem aż nadto i czegóżem w tym długim życiu doświadczył, cóżem widział? Domowe niezgody, wojny niepotrzebnie wzniecane, niedołężnie wiedzione przy najświetniejszym męstwie, fatalną, psującą wszystko niesforność i chciwość, pogardę praw, zniewagę majestatu, niestety, samej nawet wolności..." Spochmurnieli. Do wszystkich to było pite. Ci, co wzniecali rokosze, co poniewierali majestat, siedzieli teraz przy królu. Ci, co marzyli o podboju ziem cudzych, o rozprzestrzenianiu się zakonu jezuickiego na północ od Uppsali, obsiedli fotele z drugiej strony jego królewskiej mości. A któż z tych kilku tu siedzących prawem nie pogardzał? Król, chociaż i jemu dociął hetman, nie stropił się słuchaniem listu. Patrzył uważnie po pochylonych głowach senatorów. Z policzków Zbaraskiego zginęły lekceważące uśmieszki, skóra ich nabrzmiała krwią. Widać wracało oburzenie, dźwigające się ze wspomnień, że to właśnie autor tego listu zadał miażdżący cios rokoszanom pod lasami Guzowa. Gdyby nie natarcie hetmana, może teraz kto inny siedziałby na królewskim stolcu, może inny hetman pisałby teraz listy do króla. Świece rozjarzyły się z czerwieni na jasną żółtość, wzniosły wyprostowane płomienie ku powale. Na wszystkich twarzach osiadły teraz nieruchome cienie. Sekretarz królewski czytał: "Bogu tylko świadomo, jakie będzie wynijście z tej wojny, jeżeli, co odwróć Boże, przeciwne, spełni się, czegom zawsze żądał, nie przeżyję niesławy, polegnę za wiarę świętą katolicką, za króla, za Ojczyznę moją... Kończę ten list, żegnając Waszą Królewską Mość, Pana Mojego Miłościwego. Mający wkrótce stanąć przed najwyższym sądem Boga mojego powtarzam, żem Waszej Królewskiej Mości i Ojczyźnie mej zawsze wiernie służył, jeżelim w czym powinności mej nie dopełnił, bo człowiek jestem, racz, Królu, ułomności mojej darować, a synowi Janowi, jeżeli go los wojny ocali, racz być miłościwym Panem. Niech Bóg Waszą Królewską Mość na długi wiek zachowa dla rozmnożenia chwały jego i dobra Rzeczypospolitej, a po tym żywocie niech go przyjmie do mieszkania, gdzie się żyje z Synem, z Duchem Świętym. Amen." Ucichło. Nikt zrazu nic nie mówił. Słowa listu hetmana wskrzeszone głosem dworzanina legły z powrotem martwe na kartach. Pozostał po nich tylko cień pożółkłego pergaminu, padający z rąk sekretarza na przygarbioną w krześle postać króla. - Skąd to pisał? - dał się słyszeć cichy głos Lwa Sapiehy. - Signum jest, którego nie czytałem - urzędnik zaszeleścił ponownie rulonem. - "Wyjeżdżając do wojska dnia 25 sierpnia 1620, Waszej Królewskiej Mości Wierna Rada i najniższy sługa Stanisław Żółkiewski, kanclerz i hetman wielki koronny." - Z górą sześć niedziel temu - powiedział jakby do siebie Gembicki. - Testamentum to, a nie zwyczajna epistula - dodał posępnie Zbaraski wspominając w myśli wczorajszego gońca z Rusi. - List jak list - prymas starał się łagodzić wrażenie słów Żółkiewskiego. - Tak się godzi pisać dobremu chrześcijaninowi przed walną rozprawą. Wojna z tureckim motłochem - święta wojna, więc w ręku Opatrzności wszystko. Jeśli Bóg poszczęści, to zbywszy się tureckiej nawały poniesiemy krzyż nie tylko na wschód, ale i do luterańskiej Szwecji. - Amen - powiedział jak Echo Szyszkowski. "Nic nie wiedzą" - pomyślał Zbaraski i zapadł w dalsze milczenie. Król ożywił się. Zawierzenie zebranym smutnej treści listu Żółkiewskiego odjęło mu z serca trochę ciężaru. Utkwił na chwilę spojrzenie w Zbaraskim. I ten przecież nie należał do przyjaciół wielkiego hetmana, sam w zachłanności na urzędy nienasycony. Może po wysłuchaniu listu drgnie mu bodaj powieka, może poruszy się w nim zawstydzenie, że i on tchórzostwo i niezaradność zarzucał Żółkiewskiemu. Ale na twarzy księcia nie było cienia skruchy. Widniało na niej jedyne tylko znamię, które im wszystkim było wspólne: Zbaraskim i Lubomirskim, Ostrogskim i Radziwiłłom, Zamoyskim i Potockim - pycha. Całowali rękę królewską, ale przeciw niej stawali pod Byczyną czy Wolą Guzowską. Nawet pobici, targowali się z królem, czy równocześnie czapki przed sobą zdejmą, gdy majestat przepraszać przyjdą. Przed bramą zamku zastukały w tej chwili konie i jeszcze jedno wspomnienie wydobyły z pamięci. Któryś to z nich, chyba Ostrogski, magnat o postaci tura, zastawszy o spóźnionej porze łańcuch zamykający wjazd na królewski dziedziniec, zerwał końmi zaporę i z całą czeredą zajechał przed okna królewskich pokojów. Wrodzona nieufność do ludzi wyostrzyła teraz uwagę króla. "Dlaczegóż ten wąsiasty tygrys taki dziś chmurny i nadęty? Nawet za Radziwiłłem słowa nie przemówił, a przecież ten królik na wschodzie i tamten na północy znają się jak łyse konie, wąchają się i wspólnie działają przeciw królowi i głupiej szlachcie. Sejm na karku, więc w nich jeszcze bardziej pycha rośnie, bo wtedy król za nic, oni będą miotali otumanionym motłochem to w lewo, to w prawo. Wiedzą, że przed każdym zgromadzeniem poselskim tron bardziej niż zwykle potrzebuje magnackiej pomocy. Bo nie od hałaśliwej szlachty przebieg tych sejmów zależy, jeno od wodzów stronnictw, od ich napęczniałych trzosów. Z kogóż by to żyli ci szaraczkowie sejmowi? Przecież nie z pustego królewskiego skarbu, wspieranego pożyczkami gdańskich bankierów, u których i korona królewska zastawiona." To pomyślawszy zaczął: - Byleby zbliżający się sejm podatki na żołnierza uchwalił, to po tureckiej sprawie zbankrutowanego Gustawusa za morze przepędzimy. Jak tedy panowie rady myślą, czy sejm skłonny będzie do uchwalenia nowych podatków? Utrafił. Zbaraski widać na to tylko czekał. Rozejrzał się i zaczął spokojnym, jak na niego nawet zbyt skromnym tonem: - Skoro nikt z waszych dostojności głosu nie zabiera, tedy mnie, najjaśniejszy panie, pozwól powiedzieć. Sejm - sprawa to zawsze niewiadoma. Szlachta to wolne stany, wolny ich głos, decyzje z góry nigdy nie przewidziane. Na fundamentum tej wolności, której świat poza nami nie zna, ojczyzna miła stoi. Prawdę tedy wypada mi powiedzieć. Wkłada na moją głowę tę powinność urodzenie moje i miłość, jaką żywię dla majestatu i dla Rzeczypospolitej. Wśród szlachty pełno szemrania, że wasza królewska mość urzędów i królewszczyzn nie rozdawa. Trzeba by więc rozdzieleniem starostw i miejsc senackich stronników pozyskać, uciszyć szmery, żeby na kole sejmowym do wrzawy uróść nie mogły. Inaczej, cóż tu mówić o podatkach... - Urzędy za zasługi w wojnie bisurmańskiej rozdzielić zamierzamy. - A jeśli, nie daj Bóg, zasług tych nie będzie? - Dlaczegóż nie ma być, rycerstwo tam przednie w boju, wojna pod znakiem krzyża prowadzona. - Sam, najjaśniejszy panie, mówiłeś, że zbyt głucho z obozu Żółkiewskiego. Nie będę tu powtarzał słuchów, które do mnie przyszły, bo włos się od nich jeży, a ja, jak wszyscy tu panowie rada, wierzę w siłę naszego oręża. Jakkolwiek urzędy rozdane być mają, radziłbym tedy braci sejmowej o to się poradzić. Niech się stany o tak ważnej sprawie wypowiedzą. - Nigdy tego nie bywało - powiedział Szyszkowski. Król zacisnął usta. Gdyby miał więcej krwi polskiej w żyłach, już by chyba w tej chwili nie wytrzymał, a na odlew Zbaraskiemu wypalił, by mu sejmem i wolnościami oczu nie mydlił. Jakie tam wolne stany i cóż to on magnatów za baranków niemocnych uważa? Jakimże to prawem nowe ograniczenie władzy królewskiej zamyśla? Odebrali już majestatowi prawo wydawania wojny, zaciągu żołnierza, a teraz jeszcze sami po rozdawnictwa urzędów sięgają. Ale chłodna, północna krew Szweda nakazała opanowanie. Powiedział zimno: - Prawo rozdawania urzędów i starostw od wyboru naszego jedynie zależy. - Nie neguję, prawo majestatu święte. Ale gdy potrzeba będzie, to dla pozyskania braci młodszej można by łaskę monarszą okazać. Nie głoszę tego, by bez zdania królewskiego i życzenia panów rady na sejm wszystko puszczać, ale grunt trzeba zawczasu przygotować. Już szlachta na sejm zjeżdża, miasto się na przyjęcie zgromadzenia poselskiego gotuje, więc pora najwłaściwsza. Dać urzędy z samej łaski królewskiej to pozyskać nieliczną grupę zasłużonych, a innych odwieść od majestatu. Puścić wszakże przednie urzędy stanom pod obrady - to ich wszystkich pozyskać. Pozornie wydawało się to słuszne, ale król popatrzył nieufnie, zamyślił się: "Łże jak pies - rozdawnictwo urzędów magnaci sami między sobą uradzą, a szlachta będzie gardłować, jak jej każą, oczywiście za nimi, nie za królem. Król przecież nie będzie kiesą trząsł, poił ich po pałacach magnackich i loszkach staromiejskich, nie będzie im schlebiał frazesami." Wahał się, co odpowiedzieć. Magnatowi nie wierzył, a dwaj biskupi siedzieli bez słowa jak zaklęci, bo i na nich spadła z nagła propozycja Zbaraskiego. A może im dogadzała? Poczuł się na chwilę samotny wśród tych ludzi i odpowiedział wymijająco: - Co książę mówił, zwyczajem naszym przemyślimy. Wolność i przywileje stanów szanujemy, ale i praw majestatu trzeba nam pilnować. Urzędy król rozdawa. Zbaraski spiął brwi, pycha zapaliła się teraz w jego oczach. Głosem jednak hamowanym powiedział głucho, choć dobitnie: - Inaczej boję się, że sejm zejdzie na niczym i żołdu na szwedzką wojnę nie pokwapi się uchwalić. A przecież najjaśniejszy panie, wszystkim o jedno nam chodzi, jak Rzeczpospolitą wzmocnić, jak jej nadwerężoną niefortunnymi wojnami chwałę przywrócić. Groźba to była wyraźna, rozumiał ją król, bo już stawał na tych sejmach nie jako władca, ale jako oskarżony. Magnat groził, że nie tylko on, wcale nie najpotężniejszy, ale wielu jeszcze możniejszych od niego sejmu może nie poprzeć. Trzeba było więc ustępstwa okazać, bo inaczej ten dumny władyka wyszedłszy z królewskich pokojów jeszcze dziś pierwszy zacznie mącić. - Gdy się wszyscy panowie rada oblicznie przed sejmem stawią, to i my wolę swą wtedy wyrazimy. Jedno pewne, że do tego czasu urzędów sami dawać nie będziemy. Po tych słowach wstał dając znać, że posłuchanie skończone. Pierwszy pochylił się do ręki króla prymas Gembicki. Po nim ucałował dłoń królewską Szyszkowski. Podszedł i Lew Sapieha, za nim Zbaraski. W chwili gdy żegnali króla, odezwały się na korytarzu szybkie, nerwowe kroki. Powstał rumor poza komnatą, dobiegło kilka podnieconych głosów. W otwartych drzwiach stanął pokojowy królewski z bladą, zmienioną twarzą. - Najjaśniejszy panie, towarzysz pancerny spod Cecory. Głos mu wiązł w gardle, jakby tchu nie starczało na jedno tak krótkie zdanie. Król i senatorowie popatrzyli zdziwieni ku wejściu. Cecora? Nikt tu jeszcze nie znał tego słowa, nie wiedział, co ono znaczy. Dworzanin stał nieruchomy z ręką na klamce. Widząc, że jeszcze nie rozumieją treści jego słów, dodał pośpiesznie: - Przybywa wprost z obozu wielkiego hetmana. - Z obozu? Puszczajże prędzej! - krzyknął król. W drzwiach stanął żołnierz w zabłoconych butach, w kubraku aż rudym od kurzu. Widać, że ledwie z konia zsiadłszy wszedł na królewskie pokoje. Przez otwarte drzwi wpadł podmuch powietrza i zmącił płomienie świec na lichtarzu. Zakołysały się cienie i postaci. Przybysz na krótki moment zmrużył oczy szukając króla wśród kołyszących się świateł. Naraz przyklęknął i powiedział matowym głosem: - Najjaśniejszy panie! Wojska pod Cecorą rozbite. Nastała cisza. Oniemiał król i magnaci. Żołnierz mówił: - Wielki hetman nie żyje. Głowa jego w rękach Skin_der_baszy. - Miserere! - szepnął prymas. - Miserere! - powtórzył jak echo biskup krakowski. - In Nomine Patris et Filii et Spiritus Sancti - król nachylił się ku klęczącemu. Jego nieruchome dotąd oczy zaczęły latać pośpiesznie. Obaj biskupi zrobili znak krzyża na piersiach. Stary Sapieha podszedł do klęczącego gońca i zadawał mu przez ściśnięte gardło jakieś niezrozumiałe dla żołnierza pytanie. Jeden Zbaraski stał nieruchomo, patrzył zimno przed siebie, w koniec swego buta. Wiadomość nie była mu obca. Żołnierz widząc na twarzy grozę wywołaną jego słowami, w obawie że mu jeszcze nie całkiem wierzą, mówił skwapliwie dalej: - Pan mój, Tomasz Zamoyski, stanie jutro w Warszawie. Chce pokłonić się waszej królewskiej mości i senatorom. Wiezie buławę wielką i pieczęć hetmana Żółkiewskiego. I teraz, jak po poprzednich jego słowach, zapadło znowu milczenie. Zza okna przybiegł suchy, jękliwy skrzyp kołowrotu przy studni. Świece w lichtarzach znów wydłużyły dymiące, wielkie ognie. - Rzecz niepojęta - szepnął król - usiądźmy z powrotem, mości panowie, bo sił nie staje. Skinął na klęczącego. - Wstań i mów wszystko, co wiesz, nie oszczędzaj naszej boleści. - Gdzież teraz wojska pobite? - zapytał Sapieha. - A hetman polny? - dorzucił Zbaraski. - Panowie rady, wojsk nie ma i wodzów nie ma. Hetman Koniecpolski wzięty do niewoli, u bisurmanów są obaj młodzi Żółkiewscy, książę Korecki, Potocki, Kazanowski, Farensbach... - Boże w Trójcy jedyny! - westchnął Gembicki łamiąc palce na łańcuchu. Tragiczny goniec mówił rwanymi zdaniami opowieść o klęsce. Zaczęło się od buntów, nieposłuszeństwa, tchórzostwa, nie znanego dotąd w dziejach polskich wojen. Siła Półksiężyca była dwudziestokrotnie liczebniejsza, więc lęk padł na część rycerstwa. Na dodatek wybuchł przed bitwą pożar w obozie. Powstała panika, która wzięła początek od przedniejszego rycerstwa. Namówiony przez Gracjana Kalinowski dał pierwszy hasło do ucieczki. Za nimi poszli pułkownicy... W tym momencie prawie równocześnie przerwali mu Sapieha i Zbaraski: - Cóż ty mówisz? Panowie stchórzyli? To może ciury obozowe się biły? Żołnierz stał się zielonożółty na twarzy. Dreszcz przebiegł mu pod skórą policzków. - Tak, wasza miłość - mówił patrząc w twarz Zbaraskiego - panowie i dowódcy poniektórzy zdradzili. Książę Korecki, Tyszkiewicz i inni w Prut przed bitwą jak kaczki skakali, życie unosząc wodą. Żołnierz prosty został przy hetmanie. - Zbyt pochopnie to mówisz - napomniał Lew Sapieha. Żołnierz ściągnął brwi. Wypchnął ramię z rękawa i pokazał białą szarpię na łokciu. - Krew ta daje prawo tak mówić. - Nie do wiary, nie do wiary - szeptali senatorowie. - Klęska, klęska haniebna - westchnął Zygmunt. Teraz żołnierz podniósł głowę, w oczach zapaliły mu się iskry. Pierwszy raz wzmógł swój głos i mówił z pełną siłą w krtani: - Nie hańba, najjaśniejszy panie. Nie hańba, panowie rady. Wielki hetman opanował trwogę w obozie. Wielki hetman... - goniec jak gdyby umyślnie powtarzał ten tytuł - ustawił nasze szyki i przemówił do wojska. Jakbym go widział teraz, najjaśniejszy panie! Stoi wśród poszarpanych, płonących namiotów i poprzez dym ku nam mówi: Pokażcie królowi, pokażcie ojczyźnie swojej, jakim mężom powierzyły całość i bezpieczeństwo swoje. Oto, ja, hetman wasz, ile mi jeszcze głosu stawa, wzywam was do boju! A jeśli umrzeć potrzeba, chętnie pierwszy głowę swoją poświęcam. Bodajby śmierć moja, uwalniając mnie od zgryzot, zawiści i obmowy, wam całość i chwałę przyniosła. Gdy zobaczył, jak z biegiem jego słów gęsia skórka siada na wszystkich twarzach, głos mu się z powrotem załamał. Mówił zdyszany, niewyraźny. Oczy jego zaczęły latać od twarzy króla do jarzących się świec i z powrotem, jakby biegały wśród płonących wozów i namiotów. - Po mowie roty stanęły dzielnie. Garstka przeciw szarańczy. Artyleria Szemberga i chorągwie pancerne dokonywały cudów wśród tego mrowia. Farensbach jeden z najdzielniejszych na skrzydle... - Farensbach? - szepnął zaskoczony Sapieha. Słuchali dalej opowieści, jak to wojsko cztery dni było bez strawy i napoju, biedzone bezsennością. Puste wszystkie wozy prochowe, spiżarnie, koń za koniem padał z wyczerpania. - Żołnierz był wygłodzony, bez wsparcia posiłkami z kraju, bez żołdu, opuszczony przez Rzeczpospolitą, najjaśniejszy panie! Jakże dotkliwe były to słowa, ileż prawdy zawierały! Król wstrzymał opowiadanie podniesieniem ręki. Żołnierz przerwał. Popatrzył po magnatach i biskupach. Nie chcą słuchać prawdy o klęsce, o jej przyczynach. W jego spojrzeniu było teraz ciche wyzwanie, bo nie tam, pod Cecorą, ale tu, wśród nich, wśród im podobnych leżało źródło klęski. - Mów, jak zginął wielki hetman. - Noc była, obóz w płomieniach. Wojska już całkiem rozbite i żadnej nadziei ratunku. Konie wszystkie padły. Któryś z rotmistrzów podprowadził do hetmana swojego ocalonego konia i prosił, by hetman głowę unosił z bitwy. Ale Żółkiewski popatrzył na rotmistrza z pogardą, pchnął konia mizerykordią i powiedział: "Niepotrzebny". Wtedy wziął z lewej strony swego synowca, z prawej przygarnął swego syna Jana. Ścisnęli sobie ręce i poszli z dobytymi szablami. Reszty nie widziałem, był jeden dym i jedna wokół kurzawa. Ale widzieli inni, których niewielu ze mną uszło. Naprzód hetman stracił prawą rękę, odciętą przy ramieniu, a potem runął pod dziesiątkami ciosów. Zwaliły się na niego konie i tłuszcza. Rankiem znaleźliśmy nagiego trupa, odartego z szat, bez głowy. Że to zwłoki wielkiego hetmana, po starej bliźnie na biodrze poznaliśmy. - Prawda to, miał bliznę, którą pod Byczyną dostał... z wystrzału polskiego kartauna. Z tymi słowami król spojrzał na Zbaraskiego. Magnat miał głowę opuszczoną, nie można było w oczach dojrzeć jego myśli. Czy zadrgało wreszcie w nim sumienie, czy też tylko sama groza klęski obudziła w nim słowa, bo nagle wstał i powiedział ciężkim głosem: - Klęska, ale oręż polski dzięki Żółkiewskiemu nie zhańbiony. Wasza królewska mość, cofam słowo, które przed chwilą mówiłem o hetmanie. - Klęska to straszna - powtórzył król. - Ale teraz, mości książę, urzędów pustych więcej, niż przed chwilą sądziliśmy. Zbaraski zrozumiał przytyk, ale się wcale nie stropił. - Tym bardziej nadchodzący sejm jednym z najcięższych będzie. Sądzę, że i buławy trzeba stanom dać pod rozwagę. Król nie wydał słowa sprzeciwu. Milczenie przerwał prymas. Wstał w całej swej okazałości, zaszumiał jedwabiami i zrobił znak krzyża na piersiach. - Wielką próbą doświadczył nas Bóg sprawiedliwy. Kara to za rozluźnienie obyczaju, za rozprzężenie wiary. Kacerzów ziemia ta wydaje, niedowiarków i burzycieli kościelnego porządku. Plugawią w słowie i piśmie wiarę i samego Ojca świętego, nie uznają dogmatów, krzywią miłość Chrystusa Pana. Zapomniał naród znaku bożego, który się zeszłego roku na niebie pojawił. Wielu było wśród innowierców, którzy jakoby lepszy rozum od nas posiedli, co kpili z naszych kazań, gdy się onże kometa w niedźwiadku zodiacznym pojawił i rzucił cień na naszą nieszczęsną ziemię. Wtedy Opatrzność dawała znak na niebie, ostrzegała przed bisurmańskim niebezpieczeństwem, ale nie cały naród wierzył. Boga nam trzeba przede wszystkim przebłagać, skoro poganom, a nie nam, zechciał dać zwycięstwo. By wrażenie klęski wśród narodu osłabić, każemy z ambon o niej mówić. Przez czterdzieści dni niechaj procesje błagalne chodzą po miastach, by wiarę naszą wzmocnić. Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy. - Amen - powiedział król. Rozdział VI Mało przedtem znane słowo "Cecora" urastało do tragicznej wielkości. Wraz z biciem dzwonów przelatywało z ambon do ambon, z miast do miast, wpadało do dworów wiejskich, z dworów do kurnych chat. Do stolicy napływały coraz liczniejsze, choć splątane wiadomości z nieszczęsnego pola bitwy. Gmatwały się porwane relacje, mylono zabitych z pojmanymi w niewolę. Każdy dom, w którym brakło ojca lub syna, żył w zgryzocie i gorszej od prawdy niepewności. Cecora, mimo klęski, budziła lęk i narzekania. To znów przebiegały fantastyczne plotki o sile tureckiej. Dziki zwłaszcza wódz tatarski Gałga urastał do miary olbrzyma i antychrysta. Wrogowie Żółkiewskiego znieważali pamięć pobitego wodza i kanclerza, zbyt wielką, jak mówili, bo podwójną władzą obdarzonego. Każdy z magnatów byłby chętnie zajął jego miejsce i dźwigał z dumą jeszcze więcej zaszczytów i związanych z nimi korzyści, ale jak przedtem na żywego, tak teraz na nieboszczyka miotano złe słowa. Ludzie spod znaku Żółkiewskiego pogrążali się w żałobie. Dręczyła ich klęska, ale i niepewność, kogo teraz król obdarzy buławą, jakie stronnictwo wyniesione będzie do góry, gdy jego przywódca sięgnie po władzę. Drobna szlachta, rozrzucona po samotnych dworach i zaściankach, mieszczaństwo i chłopi żyjący na ponurym szlaku najazdów tatarskich drżeli ze strachu. Nadstawiali ucha, czy też zwycięskie wojska sułtana: Tatarzy, Turcy, Syryjczycy, pomieszane ludy kolorowe Wschodu, o których niestworzone rzeczy opowiadali uciekinierzy z placu boju, ciągną ku środkowi kraju. Toteż pociechę dawał nie lament po kościołach i błagalne procesje, ile spojrzenie na chmurne niebo jesienne. Im wcześniej mróz nadejdzie, im wcześniej zetnie liście na drzewach i kurniawą drogi zadymi, tym pewniej uchroni domostwa i zagrody przed najazdem południowych ludów, dzielnych w bitwie, ale jakże lękliwych przed zimnym wiatrem północnego kraju. Gdy ci najubożsi obrońcy i żywiciele kraju, szaraczkowie i chłopi, przejęci lękiem o ziemię swą żywicielkę, biadali nad bezbronnością kraju, w Warszawie już szła wśród magnatów gra nie o siłę państwa, ale o wolną buławę wielką - po Żółkiewskim. Sejm się zbliżał. Marszałek koronny i nadworny obejmowali czasowo władzę nad miastem. Urzędnicy marszałkowscy pilnowali, by gotowano stolicę, porządkowano miasto na zjazd poselski. Obchodzili domy staromiejskie, stukali do drzwi i zajmowali lapidea dla panów szlachty, deputatów i ich popleczników. Mieszczanin oczekiwał sejmu jako dobrze mu znanej plagi, niosącej wszystką swą udrękę, burdę, swawolę, niepewność spokojnego życia. Każdy z mieszczan nadstawiał teraz troskliwie uszy, by posłyszeć, czy w tę, czy w tamtą bramę zastuka laska marszałkowska lub halabarda Węgrów nadwornych, by objąć w posiadanie cały dom lub mieszkanie dla nieznanego przybysza i jego rozpuszczonej służby. Zawczasu ukrywano lub wywożono co bogatszą część dobytku, bo różny człowiek mógł w domostwie zamieszkać. Ze spokojem oczekiwali na sejm tylko co znaczniejsi rajcowie kurii, wielcy kupcy, złotnicy, futrzarze, czy snycerze, jak i poniektórzy dygnitarze miejscy z dworem związani, którym pieniądz utorował wśród rządu jakie takie wpływy. Co bogatszy i obrotniejszy kupiec radził sobie to daniną, to łapówką, aby bodaj pół mieszkania ustrzec przed najazdem panów urodzonych, a w zacieśnieniu mieszkając, bodaj zerkać na swój dobytek. Iluż jednak musiało się błąkać wśród krewnych na przedmieściach, wychodzić z bram miasta, aby poza murami szukać schronienia. Bogacze miasta, patrycjusze w sobolach i łańcuchach, łączyli piękne z nadobnym. Zjazd tak licznej rzeszy szlacheckiej, napływającej z nadmierną ilością służby i nawet przybocznego żołnierza, była to przecież wielka okazja do wzmożonego handlu wszelką kupią, od rękawic i cholew poczynając, na lichwiarskim obrocie walutą kończąc. Ale teraz każdy, bogaty czy podupadły łyk, nastraszony ponurymi wieściami ze wschodu, wolał bodaj na stryszku czy w piwnicy mieszkać, byle zostać w murach warownego miasta. Krzysztof przeżywał wiadomość o klęsce na swój sposób. Zamiast bezpłodnie biadolić, wiązał strzępy informacji i starał się samodzielnie dociec jej przyczyn. Dowiedział się o niej wcześnie, przyszedłszy do dworu Sapiehy rankiem następnego dnia po wizycie senatora u króla. Nie został wprawdzie przyjęty, bo Sapieha spędzał czas na naradach i dyktowaniu pospiesznych listów, w których dawał dworowi swemu w Wilnie instrukcje związane z klęską na południu kraju. Krzysztof dowiedział się o Cecorze i o śmierci Żółkiewskiego z ust dworzan Sapiehy. W południe, gdy uderzyły dzwony w kościołach, wiadomość rozeszła się po całym mieście. Huczało w piwnicach, w dworach i w ratuszu. Wszędzie zamieszanie. Ludzie biegali półprzytomnie, jakby już Gałga stał poza Wisłą. Zapobiegliwi kupcy chowali co cenniejsze towary. Rada miejska deliberowała nad sytuacją. Miasto zamieniło się w jeden kocioł kipiący lamentem i plotkami. Więc i Krzysztof nie usiedział na miejscu, krążył pośród znajomej szlachty wysłuchując różnorakich krakań i narzekań. Trzeba było jak najśpieszniej słać nowe awiza do księcia Radziwiłła, bo, pomijając nieaktualną już w tej chwili sprawę Farensbacha, zwaliła się tak ogromnej wagi wiadomość, o której chciał dać hetmanowi najwcześniejsze, a zarazem najbardziej wyczerpujące informacje. Z bijącym sercem wchodził trzeciego dnia na pokoje Sapiehy. W pierwszej chwili wojewoda zrobił na nim przygnębiające wrażenie. Jego sędziwość, pokrywana dawniej sztuczną sprężystością ruchów, obnażyła się całkowicie. Twarz miał obwisłą, oko straciło męski błysk. Siedział z charakterystyczną ociężałością człowieka, który szczędzi każdego niepotrzebnego trudu swoim mięśniom. Nawet słów skąpił, jakby i mówienie miało mu przynieść ubytek sił. Toteż raczej słuchał, niż mówił, dając się Krzysztofowi wyręczać w rozmowie. Widocznie ulgę sprawiało mu słuchanie, bo niejako ssał z rozmówcy nieco sił dla swego ociężałego ducha. - Klęska to straszna, ale i na klęskach naród się uczy - mówił Krzysztof. - Wasza miłość powiedział przed chwilą, że siła Półksiężyca była olbrzymia, ale i inne znalazłyby się przyczyny klęski. Jeśli łaska, spytam, ileż też dział miał wielki hetman? Sapieha popatrzył zdziwiony. - Skądże ja mam wiedzieć, ile Żółkiewski miał artylerii? Bogiem a prawdą, nikt z nas, nawet król jegomość, nie zapytał, gdy zjechał wczoraj Tomasz Zamoyski. - Bo to ważne, czy kartauny grają za uchem. Słyszałem, że cała siła ognia, jaką teraz możemy wystawić, to raptem dwadzieścia osiem dział, a wiele wśród tego bez kół i bez wasągów. - Jazdą się dotąd zwyciężało. - Ale czasy idą coraz nowsze, nie zawsze koń i kopia wystarczy. - Młodyś, to przeczysz naszemu doświadczeniu. Przy tym dziwne, że wszystko tak na zimno bierzesz. - To w spokoju siła. Daruje książę, ale przed Gałgą i Skinder_baszą małą naszą liczbą rycerstwa, na dodatek bez bojowego ognia, szańców się nie broni. Narzeka coraz głośniej szlachta, że zamków na wschodzie brak, do których wystawienia król się zobowiązał. - Dotąd mur z piersi naszych bronił Rzeczypospolitej - Sapieha wydął dumnie wargi. - Mur to zacny, ale coraz bardziej kruchy. Słyszałem, że pod Cecorą był niedostatek w prochach i ołowiu. Bo to już prawie jawna rzecz, że z winy podskarbiego i jego parobców wojska nasze nie wyposażone. Nadstawiam wszędzie ucha, bo szwagier waszej książęcej mości nie po to trzyma mnie w Warszawie, bym wino pił i z opojami do piwnic chadzał, ale bym oko miał na wszystko. - Cóż tedy jeszcze wiesz, czego ja, senator Rzeczypospolitej, miałbym nie wiedzieć? - Źle jest w Rzeczypospolitej. Dzielności nie brak, ale ojczyzną się handluje. Niektórzy panowie na urzędach Rzeczpospolitą na szwank narażają. Oszukują na liczbie i na wadze zakupowanego sprzętu dla wojska, czego u nas w Birżach nie ma, bo sam hetman wszystkiego pilnuje. Wiem, że w obozie Żółkiewskiego były zwietrzałe prochy, rynsztunek liczy, nie jak przystało na bogate państwo. Jeśli każdy będzie dobro publiczne rozszarpywał, na czym ostoi się Rzeczpospolita? Sapieha słuchał, bębnił czasem palcem po stole. Nie lekceważył słów młodego szlachcica, bo i on, u góry będąc, niejedno wiedział o łajdactwach wysokich urzędników. - Wasza książęca mość, klejnot swój mam i nie neguję dzielności w narodzie szlacheckim. Ale naród to nie my tylko. - A któż jeszcze? - Lud tej ziemi, który co najwyżej za ciury mamy. Wolności mu więcej dać i broń, to ojczyzna bezpieczną będzie. - Arianin przez ciebie mówi. - Krystianin. Jestem nim po rodzicu i szczycę się prawdą mojej wiary. Nie ma pośród nas zdrajców, co umykali nocą znad Prutu, nie ma i łapowników na urzędach. My za Cecorę niewinni. Sapieha słuchał go coraz bardziej zadumany, z pewnym już grymasem niesmaku na twarzy. Gdyby to nie był dworzanin jego szwagra, już by dawno rozmowę z nim przerwał. Zbyt odważnie ten młody człowiek mówił do senatora Rzeczypospolitej. Ale przecież nie dla Arciszewskiego, tylko dla Radziwiłła czas na tę rozmowę poświęcał. Patrzył w coraz gorętsze oczy Krzysztofa i nawet sam się dziwił, że tyle słów pozwolił młodzikowi wypowiedzieć. Wreszcie wstał, teraz nawet rześko podniósł się z fotela, bo się wstydził przed młodym chwytającej go w kolana podagry. A że wysoki był, wstawszy wydał się Krzysztofowi mniej zgrzybiały niż w fotelu. - Słuchałem, bo dziwne to wszystko. Świat byś zmieniał, a on od wieków taki jest, stoi ludzkim i boskim porządkiem. Tak czy inaczej, jednak niezłego sługę w tobie ma książę Krzysztof. Gdybyś u kogo innego na służbie był, może byś tam miejsca nie zagrzał - senator uśmiechnął się w tej chwili. - Może ja bym cię do służby wziął, podkupił nawet, gdyby było trzeba. Umiesz przenikliwie patrzyć, choć nie we wszystkim masz rację. - Słowa to dla mnie łaskawe, ale daruje wasza książęca mość, dworzanin ja i żołnierz hetmański, a nie sługa na sprzedaż. - Chciał nawet ostrzej powiedzieć, ale i to wystarczyło, by godności swej zadośćuczynić. Niech tu posłyszą, że on służy nie tylko hetmanowi, ale i ojczyźnie miłej, że będąc w wojsku hetmana polnego Litwy pilnuje ziemi bliskiej wroga. Może nawet tamten wróg będzie w przyszłości groźniejszy niż Tatarzyni i Turcy. Odchodząc już dodał: - Skoro, jak wasza miłość na wstępie mówił, Farensbach w bisurmańskiej niewoli, to sprawa honoru mojego hetmana na razie ucięta. To i o tym trzeba mi do Birż napisać. - Jedno pewne, że go na sejmie nie będzie, bo do tego czasu nikt go z niewoli nie wykupi. Więc, jak słuchy przedtem chodziły, ze sprawą... trucicielską na sejmie nie wystąpi. - Hańba by to była. - Na razie mamy z nim spokój. Może po powrocie łatwiejszy będzie do zgody, zwłaszcza że przy wykupie pomogę. Dałby Bóg, by księcia Krzysztofa do ugody namówił. Nie godzi się, by dwóch przednich panów na północy żyło w wiecznej zawiści i uciechę plotkarzom robiło. Nie szaraczkowie to, nie byle jaka szlachta, ale ludzie na świeczniku. Z tym ostatnim zdaniem w uszach opuścił Krzysztof książęce pokoje. Gdy szedł schodami ku szerokiemu podwórcowi, odbiegła go nawet na chwilę sprawa cecorska, a wszystka myśl pochłonięta była wzburzeniem na owo magnackie rozróżnianie honorów. Jakieś inne prawa miały być u tamtych niż u uboższej szlachty. Gdy się oni obelgami obrzucą, to już inni spośród posesjonatów pilnują, by się prędko godzili, nie łamali siły, jaką im daje wielkopańska wspólnota. Już go dziś nie dziwiło, że Sapieha chce pojednać inflanckiego i birżańskiego władykę. Ten spokojny starzec na zimno wszystko bierze. Jemu w godzeniu magnatów nawet różnica wiary nie przeszkadza, skoro Radziwiłł kalwin, a Farensbach katolik. Dziwna to miara honoru. Nazwą się trucicielami, sługi swe będą więzić lub ścinać, a potem Sapieha razem ich do stołu posadzi, byle tylko wspólnota magnacka nie cierpiała. Wracał zły, ale i mężniejszy moralnie. Ogarniało go poczucie własnej wyższej godności. Drugi rok przecież mijał, odkąd miał spór z Brzeźnickim, ale w tej sprawie na jotę by nie ustąpił. Bo tamten łotr i kunktator, i kłamca, a z takim nigdy nie ma równości, choćby na worze złota siedział. Nie w samym zresztą pieniactwie rodziła się przyczyna ich sporu. Nienawidził wszystkiego, co Brzeźnicki swoją osobą reprezentował. Chciwiec i intrygant, wyzyskiwacz i lis - gdy potrzeba, garłacz - gdy popadnie. Wszystkim by pohandlował, nie tylko ziemią, ferrarią, o którą wciąż paktuje, ale religią swą i honorem. Sumienie sprzeda, gdy dobrze zapłacą, tak właśnie jak Farensbach. Jego kupiłby każdy, Sapieha czy Zbaraski, co już ludzi po Warszawie przepłacał, sypał wokoło podarunki, urządzał pijatyki, ciągnąc ku sobie głosy przed zbliżającym się sejmem. Rozdział VII Sejm zaczął się pod znakiem klęski cecorskiej. Zrazu deputaci radzili o niebezpieczeństwie tureckim i przyczynach przegranej wojny. Nikt jednak nie odważył się wystąpić z poważnym oskarżeniem magnatów pohańbionych ucieczką z pola walki. Jeśli mówiono o tym, to po kątach i półgębkiem. Z przyczynami klęski uporano się dość prędko. Znaleziono po prostu winę w czeladzi obozowej, w jej niesforności i tchórzostwie. Toteż gładko przeszła uchwała, by przyjmowanie ciurów do pocztów pańskich uzależnione było od zgody rotmistrzów, jakby to w czymkolwiek mogło pomóc obronności państwa. NIkt nie oskarżył winnych jawnej zdrady, nikt nie napiętnował przekupstwa, nie tknął podskarbiego i jego urzędników. Okrzyknięto wrzaskliwie ustawę o oszczędności w strojach i w bogatych rynsztunkach. Młodsza brać raczyła się do syta gardłowaniem przeciw jedwabiom i altembasom, pozłocistym hełmom i kirysom nabijanym rubinami, jakby w praktyce z tych ograniczeń mogły płynąć dla państwa jakieś korzyści. Gdzieżby się znalazł taki szaleniec, który by wojewodzie czy staroście nakazał zdjąć świeżo kupiony pozłocisty kirys czy poważył się wzbronić mu kupna srebrnogłowia lub weneckiego pierścienia. Jedynie kupcy staromiejscy zacierali z tej okazji ręce. Skoro nie będzie wolno sprowadzać złocistości, skór drogich, zagranicznych jedwabi, to cenę zawczasu trzeba podbić. Zakazany handel trudniejszy, więc kosztowniejszy. Król miał kłopot z tym sejmem jak z każdym poprzednim, bo już tam możnowładcy manewrowali szlacheckimi głosami. Któż by tu podniósł głos odważny przeciw wielkim pankom, skoro najczęściej dzięki ich łasce żył, trzymał się pańskiego dworu jak rzep psiego ogona. Ale przeciw królowi? Król, cóż to król, skoro od panów braci wybrany i pakta konwenta mu krępują ręce? Zresztą już tam w porę pilnowano, by królowi jegomości jego słabość przypomnieć. Ileż to obelg nasłuchał się na sejmach, gdy go przed inkwizycję pociągano. Toteż i teraz, by uciszyć niezadowolenie z niedołężnie prowadzonych wojen, powziął połowiczną decyzję. Miejsca w senacie rozdał w zgodzie z jezuitami i magnaterią, a sprawę mianowania hetmana przerzucił na sejm w cichej nadziei, że się stronnictwa magnackie trochę za łby powodzą. Rozpętała się tedy wielka w kole sejmowym wrzawa, nie o sprawę cecorską, ale o nadanie buławy. Rozpolitykowana, a już w tych czasach niewiele władzy mająca szlachta znalazła się wreszcie w swoim sosie. Bo i ten nęcił, i tamten zapraszał. Dumny, nie mający miary w pysze swego rodu Lubomirski prześcigał się teraz ze Zbaraskim w sypaniu pieniędzmi, w urządzaniu pijatyk i jednaniu sobie głosów. Wtórował im Kasper Denhoff, krewny Koniecpolskiego, a także Tomasz Zamoyski, wsparty na wielkiej sławie swego ojca, nie po to własnymi rękami składał przed królem i senatem wielką buławę po nieszczęsnym Żółkiewskim, by teraz nie przepychać swej kandydatury na miejsce pochowanego w Żółkwi hetmana. Przed południem więc biły dzwony po kościołach i błagalne procesje chodziły po mieście, a wieczorem błyskały światła w wielkopańskich pałacach. Huczał od wrzawy drewniany, ale we wszystkie commoditates , w wina w tym i mięsiwa wszelkie zaopatrzony dwór Lubomirskiego przy Miodowniczej. Co dzień wywożono stąd puste beki po małmazji i muszkateli, po alikancie i petersymencie, nie mówiąc już o tańszym trójniaku. Co dzień też stało po kilkadziesiąt wozów i koni pod olbrzymim dworem Zamoyskiego, gdzie pijana służba wiwatowała z drewnianych baszt na cześć coraz to nowych gości. Nie próżnowano też w piętrowych murach starosty bolesławskiego Denhoffa, bo nie chciał być gorszym od tamtych. W tym czasie Suchecki latał z wypiekami po mieście, obwąchiwał magnackie stoły i trzosy. Będąc z deputatem poznańskim w komitywie, jakby bywał w sejmie i stąd nabierał złudnego poczucia swej wartości. Zdawało mu się, że i od jego głosu zależy dobro państwa, hetmaństwo, pieczęć kanclerska. W rozmowach z Krzysztofem przestał mówić o Cecorze. Klęska wywietrzała mu z głowy. Często teraz podpity mówił do Krzysztofa: - Respublica się rusza, mosterdzieju. Hetmana nowego obierzemy. Obronę kraju wzmocnimy. Vivat Respublica! Do różnych mocarzów świata wysłani będą posłowie. Do Ojca świętego pojedzie wielki mąż Achacy Grochowski. Zjedna nam pomoc całego chrześcijańskiego świata... Szli w ten dzień rynkiem Starego Miasta wśród tłumu wałęsającej się szlachty i mieszczan, jak i biwakującej przed domami czeladzi. Rozstawione naprzeciw ratusza kuchnie, gotujące strawę dla tego mnóstwa dworaków, dymiły na cały rynek, zasłaniając niekiedy nawet wyniosłą, lśniącą kopułę kurii. Podochocony Suchecki nie puszczał ręki Krzysztofa spod swego ramienia i trąbił mu dalej w uszy: - Ojciec święty zjedna nam cesarza i królów chrześcijańskich, uważasz? Zdmuchniemy, bracie, Półksiężyc! - Waszmość coś się odmieniłeś - dziwił się szczerze Krzysztof. - Sądzisz, że papież tak skory do pomocy? Czemuż jej przed Cecorą nie dał, choć na tę wojnę nas napędzał? - Człowieku, teraz się wszystko odmieni. Nie na samego papieża sejm liczy. Pojedzie Ossoliński, wojewodzic sandomierski, do angielskiego króla, który już nam przez posła obiecywa, że da posiłki szkockie, angielskie i irlandzkie... - Ho, ho! - mruczał Krzysztof. - Ba, nie na tym koniec. Do Olendrów wybiera się sekretarz króla Żerański, a do cesarza kasztelan sieradzki Przerembski. No i co, jeszcze nie wierzysz w siłę Rzeczypospolitej? Czyli że po całym świecie będziemy żebrać pomocy, jakby Rzeczpospolita ludzi u siebie nie miała. Najbogatsze państwo Europy do żebraniny się zabiera? - Jakiś dziś jesteś kwaśny - Suchecki popatrzył trochę zezem. - Bo daruj, waszmość, nie wierzę ja w te pomoce. Jedna jest siła, o której sejm nie radzi. Wybrańców, chłopów do wojny nam brać, bo jak nasza wiara uczy, narodem są i broń dźwigać potrafią. A tymczasem słyszę, że właśnie ilość czeladzi obozowej sejm ukrócił. - Jakbym ze starym Heliaszem mówił, a nie z tobą. Za chłopstwem cięgiem obstajesz jak rodzic. - Nie jak rodzic. Ojciec mój miecza w ręce przecież nie uznaje. A wolność wtedy, kiedy żelazo w dłoni. - Chłopstwem byś ciągle wojował. - Pod Inflantami jestem i wiem, jak Szwedzi robią. Gustawus, gdyby tylko szlachtą wojował, już by dawno miejsca u nas nie zagrzał. Ale tam u niego siła chłopstwa, rajtarów prostych co niemiara. W tym cała siła sudermańskiego księcia, może w istocie groźniejsza dla nas niż turecka sprawa. - Co też mówisz? Nie masz groźniejszej nad pogańską nawałę. Rynek był pełen gwaru. Hałaśliwi kucharze wrzeszczeli przy dymiących piecach. Wokół ratusza i stojących tu kramów uwijała się ciżba, czyniąc skwapliwie zakupy dla szlacheckich i mieszczańskich domów. Przy sklepach żywnościowych gapiów było niewiele, bo cóż tam ciekawego, towar ważny, choć wonie szły stąd różne, nos łechtające, bo pieprze i szafrany, imbiry i pistacje, rodzynki i korzenie z krajów dalekich. Przy bogatszych zaś kramach Ormian i Persów było mniej kupujących, za to więcej ciekawskich. Przystawała tu szlachta bogatsza, cały tłum biedoty i wyrostków miejskich, wszystkiego ciekawych. Każdemu tu zresztą świeciły się oczy, bogaczowi w nadziei kupna, szarakowi z oskomy, bo było na co patrzeć, skoro kupcy wysypali na stragany wszystko, co mieli najbogatszego, ceny już po swojemu śrubując. Były sukna i pozłociste altembasy, aksamity i kobierce adziamskie, skóry ozdobne, misternie tłoczone, czy też rysie i sobole, ba, i lamparty dla husarzy. Były safiany, szkarłacia, i półszkarłacia, płótna flamandzkie, falendysze z Olendrów, chińskie hatłasy, a i błyskotki wszelkie, broń przede wszystkim połyskująca. Krążyła więc tutaj szlachta, gapiła się na ponętny towar. Spoceni mimo listopadowego chłodu przekupnie kłaniali się w pas, rozrzucali po stołach coraz to nowy towar. - Ale ruch, patrzaj no, Krzysztofie! - Suchecki łypał okiem. Krzysztof wskazywał na kramy z pewną ironią w głosie: - Patrz, waszmość. Mówiłeś mi, że wczoraj sejm uchwalił ustawy, by kraju z pieniędzy nie ogałacać i na zbytki złotem nie szastać, a cóż się tu dzisiaj dzieje? Ruch jeszcze większy niż wczoraj. - Bo te psie dusze, łyki, już nastraszyli, że towarów nie można będzie sprowadzać, więc się każdy rwie do kupna. Choć tam, nie wymawiając, gdym wczoraj w moim domu o tych zbytkach powiedział, to pierwsza moja jejmość z Renatką i Anielą poleciały do kramów. Krzysztofowi każde słowo o Renacie było miłe, więc dla niej byłby wybaczył wszystkiej szlachcie, tłoczącej się po zakupy. - Co innego białogłowy. Nie one zresztą ustawę uchwalały. Ale tu widzę sporo bodajże samych deputatów. Suchecki uśmiechnął się pod wąsem. W tej chwili przepychali się pod kramem bogatego Ormianina. - Spojrzyj no! Albo mnie oczy mylą, albo rzeczywiście stoi tu ów szlachcic z Sandomierskiego, co się do nas w piwnicy jak pijawka przyczepił. - Gdzie go waszmość widzisz? - Na lewo, przy kramie złotnika. Piszczał nam kiedyś za uchem, że go fortuna odleciała, a stoi ci, oczajdusza, przed najdroższym kramem. Chodźże tam, niech mu przynajmniej w gębę zaglądnę. Przyjrzyj się, jak on macha tymi rękami długimi jak wiosła. Podszedłszy do kramu posłyszeli z bliska podniecony głos chudego Sandomierszczanina: - Cóż ty, długonosy hyclu, chcesz mnie oszwabić? Że sejm jest, to byś żywcem zdarł skórę z człowieka? - Wasza wielmożność do słowa prędki - kupiec pochylał się uniżenie ku swoim dłoniom, w których trzymał kilka sztuk błyszczącego złota. - Ale te dukaty ciężkie i prawdziwe, wasza wielmożność. Teraz zaś różnie bywa, mennice złoto z miedzią przetapiają... - Nie świeć mi byle złotem przed oczami, tylko dawaj, co mówię! W tej chwili zobaczył zbliżających się ku kramowi Krzysztofa i Sucheckiego. Twarz mu jeszcze bardziej nabrzmiała krwią. - Ot, i waszmościowie mili mojej biedy świadkami... - Jakiej biedy? - zapytał zaskoczony Suchecki. - Wstyd mi, waszmościowie, wstyd mi pali gębę. Przycisnęło, że ledwie piszczę. Chciałem sprzedać, ale ten łupiskórek wywęszył we mnie potrzebę. Rozłożył garść i pokazał spory, błyszczący drogim kamieniem pierścień. - Ach, to waść sprzedajesz? - poczuł się nieswojo Suchecki. I Krzysztofowi zrobiło się głupio, bo i on co innego przed chwilą przypuszczał. - Przegrałem, waszmościowie, królewszczyzny nie dali. Śmierdzi im Sandomierszczanin. Przystanęli na chwilę, by dla zwyczaju pogawędzić. Ale jaka tam była z nim gawęda. O sobie wciąż gadał, labidził, wszystko inne puszczając mimo uszu. - Gdyby nie ta Cecora, toby może królewszczyznę łatwiej było uchwycić. Ale teraz całą nadzieję diabli wzięli. Wszystko dają tym, co w pohańbieniu stamtąd uciekali. Wielka mi zasługa nogi brać za pas. - Tak waszmość nie mów, nie wszyscy uciekali. - Ale hańba, hańba, i nic więcej. Króla mamy niedołęgę, ot co! Król winien! Trzeba go było jeszcze pod Byczyną przepędzić. Żółkiewski wtedy wojnę z rodakami wygrał, a teraz Turkom głowę oddał. - Co też waszmość? De mortuis ...Wódz to był wielki. Ale to przykre, że waszmość aż pierścień rodowy w handel puszczasz. - Co robić, przycisnęło. Przeczekać tu kilka tygodni ostatnia moja nadzieja. Bo jeśli Zbaraski buławę dostanie, albo, daj mu Panie Boże, pieczęć wielką, to mnie wyratuje z opresji. - Zbaraski ambitnie po nią sięga, ale jeszcze nic nie wiadomo - wtrącił oględnie Suchecki, nie wyjawiając, że on sam przechyla się na stronę Lubomirskiego. - Gdybym deputatem był, to i wart byłbym więcej - zasępił się Sandomierszczanin. - Ale waść, o ile wiem, wśród deputatów żyjesz, więc pewnie więcej wiesz. KOgo ozdobi buława, Zbaraskiego czy Lubomirskiego? - Król oddał buławę stanom pod rozwagę, więc wynik niepewny. Są tacy, co za Chodkiewiczem obstają, wielu ich jest. - Za Chodkiewiczem? - szlachcic skrzywił usta. - Ten też pod Guzowem na nas nastawał. A ja jednak stawiam na Zbaraskiego. Jeśli, nie daj Boże, przepadnie, to... jeno stryczek zawiesić, koniec. - Też waść wygadujesz. Krzysztof prawie nie brał udziału w rozmowie. Mierził go widok tego szlachcica, chciał więc jak najprędzej stąd odejść. "Sprzedaje sygnet rodowy - myślał - ale gdyby rzucili złotem, to i sumienie by sprzedał. Już nawet nie wierzę, że był wśród tych elierów pod Guzowem." Pożegnawszy się ze szlachcicem, skręcili w stronę Dunaju. - Czułeś waszmość, jak on cały winem prześmierdł? - zapytał Krzysztof. - Narwaniec jakiś i hulaka. Diabli wiedzą, czy pierścień sprzedaje. Mnie się widzi, że on tylko między piwniczkami a Dunajem stale krąży. - Suchecki przymrużył oczy filuternie. - Może na małpy pieniędzmi szasta? Choć i ja, gdybym był młodszy, nie powiem, znaczy się w kawalerskim stanie... - stary wyga łypnął okiem i ugryzł się w język. Przed przyszłym zięciem nie wypadało za wiele o takich sprawach mówić. Gotowo się wypsnąć z ust, że jeszcze teraz lubił przejść się wśród zatęchłej, winem pachnącej ulicy, by bodaj popatrzeć na zmawiające się pary. Następnych dni Krzysztof nie widywał się z Sucheckim, bo sejm był coraz gorętszy. Poza tym zdarzało się teraz wiele okazji szybkiego wysłania poczty na Litwę, więc przysiadywał fałdów w swej izbie, podniecał lotność pióra winem grzanym przez Łukasza i pisał sążniste relacje do Radziwiłła. A tematów było sporo, bo i nastroje po cecorskiej klęsce, sejmowanie, walka o buławę. Ale i nie tylko. Radziwiłła, mającego koligacje i interesy na świecie, ciekawiły zagraniczne sprawy. A tu właśnie mówiło się o poselstwach zagranicznych, o dalszej zażyłości króla z dworem cesarskim. Najmniej miał w tej chwili do pisania o Farensbachu, bo Radziwiłł wolałby jakieś uszczypliwe wiadomości o wrogu niż to, że dzielnie pod Cecorą stawał. Siedząc więc pod dachem swojej izby, zacinał pióro i szukał zdań najzgrabniejszych, wiedząc, jaką kunsztowną mową i Radziwiłł listy układał. Pisał o G~aborze, o cesarzu Ferdynandzie. O tym, że cesarz królewicza chce sobie zjednać dając mu tajemnicze obietnice. A że wiedział już, jak to sobie listy możnowładcy wykradać lubią, stosował, gdzie było potrzeba, umówiony z Radziwiłłem szyfr: "...są zaś listy teraz świeże od króla Ferdynanda, którymi simpliciter in praemium Władysławowi królewiczowi daje. P. m. r. k. p. m. o. i. n. a. n. o. i." Pisał to raz i drugi na papierze, sprawdzał, czy szyfru nie pomylił. Nie, zgodnie było napisane. Litera za literę - i za m, o za a, p, za s, n, za t. Czyli - Silesiam totam. Jeszcze napomknął o Gałdze, o sułtanie tureckim, który z trzydziestu tysiącami chyba będzie zimował w Polsce. Na dodatek, że zwykł był pana swego wszechstronnie sobie zjednywać, kończył epistułę skromnie, że "posyła Waszej Książęcej Mości łososia bydgoskiego, świeżego, w pasach bardzo dobrego, na kolor kwiatu wędzonego." Rozdział VIII W izbie było chłodnawo. Przez stare okiennice i nieszczelne błony wciskał się na poddasze ziąb listopadowy, bo żaden promień słońca nie przedarł się dzisiaj przez ołowiane chmury. Tuż za ścianą izby, na krętych schodach kamieniczki, pogwizdywał z cicha wiatr, od czasu do czasu zgrzytał we drzwiach starymi zawiasami. Ale nic to było w porównaniu z codziennym hałasem, który kotłował się w kamiennym jarze uliczki. Dziś jednak, w niedzielne popołudnie, uciszyły się całkiem niedalekie młyny, ustał stukot wozów, przejeżdżających tędy w dzień roboczy ze zbożem czy mąką. Krzysztof siedział przy stole zadumany. Przed sobą miał dwa ostatnie listy Radziwiłła, których treść już znał dokładnie. Toteż wzrok jego uciekał od karteluszy i spoczywał na błonach okna, upstrzonych muszym makiem, porysowanych w fantastyczną mapę. Książę przysyłał mu coraz to nowe zlecenia, ale wciąż niewiele one miały wspólnego z żołnierskim powołaniem Krzysztofa. Bo przecież nie rycerska to powinność rozwikływać sprawy majątkowe po księciu Januszu, z którymi już raz parał się aż do znudzenia w Gdańsku. Żmudne to były kłopoty owe obliczenia ze sławetnym Lebkolterem, bankierem gdańskim, i drapieżną na pieniądz księżną Januszową. Nie dając się podejść lichwiarzowi, oszczędził wtedy księciu chyba całe trzydzieści tysięcy złotych, fortunę olbrzymią. To znowu naglił Radziwiłł, by jak najwięcej pisać o dworze królewskim, o owej armadzie obiecywanej przez Altheina, o nuncjuszu papieskim, czy czegoś nowego królowi nie podsuwa. Ciekaw był także wiadomości o królewiczu Władysławie, bo ten, choć hulaka i zapaleniec, cieszył się większym niż ojciec szacunkiem w narodzie. A jeszcze czy to prawda, że Zygmunt nie Władysława, syna pierworodnego, ale młodszego Kazimierza na tron sposobi, że podobno za życia swego chciałby za namową żony następcą swoim go ogłosić, złamać elekcyjne prawo. Już o tym wszystkim pisał Krzysztof dawniej, choć więcej na ten temat było plotek posłyszanych w gospodach niż pewnych wiadomości. Bo któż to mógł sprawdzić, co choćby od owego Sandomierszczanina opilca raz posłyszał, że królowa Konstancja wbrew prawu, zabraniającemu rodzinie królewskiej nabywania jakichkolwiek dóbr na własność, przepatruje przez swych przybocznych Niemców olbrzymie połaci ziemi żywieckiej, by ją za bezcen wykupić dla rakuskiego domu. Jakże to sprawdzić, co nie do wiary się wydawało, by królowa odważyła się wykupywać ziemię tak obszerną, bo na dziesięć mil wszerz i wzdłuż rozległą. "Radziwiłłowi potrzebne takie wiadomości, bo wszystko, co przeciw królowi, chętnie zbiera w swej pamięci" - myślał Krzysztof, coraz bardziej nasycony goryczą swej służby. Ileż to czasu jeszcze będzie tu siedział? Póki jest sejm i póki Suchecki z rodziną w Warszawie przebywa, to i jemu pobyt w stolicy nie ciężył. Ale lada dzień Sucheckie miały wyjechać, niedługo też i sejm się skończy, a wtedy samemu tu przyjdzie zostać. W nieskończoność więc będzie siedział? Skrybą zostanie, o zawodzie żołnierskim zapomni? Zaskrzeczały sucho zawiasy we drzwiach, do izby wsunął nieśmiało głowę Łukasz. - Niedziela, a wasza miłość do świtu ślęczy nad papierami? - Nie twoja rzecz - odburknął Krzysztof, zły, że Łukasz odkrywa jego udrękę. Chłop podszedł cicho do stołu, postawił dzban. - Polewki winnej zagrzałem, bo ziąb dziś, a izba nie za gorąca. Krzysztof popatrzył na niego życzliwiej. - Widzę, że o mnie dbasz. Nalejże i sobie kubek. - Wasza miłość zawsze mnie za człowieka uważa. - Łukasz lał z dzbana dymiące, bulgocące wino. - Boś żołnierz. - Jaki tam żołnierz. Siedzimy tu w stolicy jak mieszczuchy. Wasza miłość wciąż pisze a ja za kucharczyka jestem. W głosie chłopa była ironia czy skarga. Krzysztof podniósł głowę, popatrzył w płowe oczy Łukasza. Zdawało mu się, że widzi w nich w tej chwili siwe, przymglone niebo, jakie bywało jedynie nad stawami Rybienka i sosnami Nietaskowa. - Wolałbyś tam być, w chałupie? - W chałupie albo w Inflanciech. Od tego ruchu w mieście to łeb pęka, a oczy jakby ślepły, bo tylko na mury patrzę. Cni się do powietrza. Wiela tu ku patrzeniu, ale i wstyd jakiś, bo jakbym w grzechu żył. - Cóż ty mówisz? - Bo to babska robota w garnkach siedzieć. - Koło koni naszych chodzisz. - Jedne to konie. Spasły się jak smoki, leniwości dostaną. - Sejm się skończy, to może na Litwę pojedziemy - odpowiedział Krzysztof raczej folgując swojej nadziei, bo nie od niego przecież zależał termin powrotu na dwór Radziwiłła. Któż to wie, co się tam zachce księciu panu? Może go trzymać jeszcze rok cały i diabeł wie, do jakich posług używać. Wchłaniał zapach grzanego z ziołami wina i zapadał znów w swe myśli. Chłop stał obok, pił war pośpiesznie, by jak najprędzej stąd zniknąć, panu się nie naprzykrzać. Tymczasem na mieście zaczęły dzwonić dzwony. Każdej niedzieli o tej porze głos ich uderzał w okno zacisznej facjatki. Zaczynał Święty Jan, wtórowały coraz dalsze dzwonnice i wiązało się bicie spiżowych serc w jeden pospólny chór. I już trudno było uchem dzwony rozpoznać. Czy ten tęgi i głuchy, jakby w chmurach bijący, ze Świętojańskiej dzwonnicy, czy sponad stromego dachu Jezuitów. A może od Karmelitów lub Bernardynów? - U Świętego Jana dziś msza uroczysta - powiedział Łukasz nieśmiało. - Podobno król jegomość z całym dworem będzie. Jeśli wasza miłość pozwoli, to i ja do kościoła pójdę. Tyle że nie do Jezuitów ni do Świętego Jana, tylko do Karmelitów. - Czemuż ci bardziej smakują Karmelici? - W katedrze to jeszcze jakiś szlachcic złaje, jak ubiegłej niedzieli, że gnojem śmierdzę. Po wyjściu Łukasza Krzysztof siedział dalej kwaśny, do wszystkiego dziś zniechęcony. Patrzył osowiały w żółte błony, w osłabłe muchy chodzące po nich resztką życia. Dźwięk dzwonów za oknem nie opadał, a narastał. Mierziło to Krzysztofa, ale i podniecało wyobraźnię. Biegła ona ku ciasnej uliczce Świętojańskiej. Tam, przed katedrą, tłoczy się teraz ciżba, pełno szlachty chciwej zobaczyć dwór królewski, wchodzący z krużganku do kościoła. Wśród tłumu przed katedrą są pewnie i panny Sucheckie z matką. Bo choć jednobożanki, to na papieżników nie takie jak on zawzięte. Matka z katolickiej rodziny, a Suchecki, dziwna rzecz, o zborze krystiańskim już prawie nie wspomina, jakby mu nawet ciężyła krystiańska wiara. "I dziś poszły na pewno" - pomyślał i już widział pannę Renatę rozpromienioną, patrzącą gorącymi oczyma na wypuszonych dworaków, wojewodziców i starościców, którzy tam z hukiem i pobrzękiwaniem szabel tłoczą się do katedry. Olśniona jest blaskiem i szumem bogatych strojów, gwarem obcej mowy, bo iluż tam dostojników zagranicznych, szwedzkich, rakuskich, holenderskich, ileż orszaków poselskich różnych krajów. Urzeka ją bogactwo i blichtr stołecznego miasta, błyskotliwość wielkopańskiej pompy i lśniący od złota ceremoniał katolickiego obrzędu. Nie od dziś o tym wiedział, że zbyt skromny dla niej jest obyczaj ariańskiej prostoty, choć mu zresztą w dworze buczyńskim nie nazbyt hołdowano. A cóż by to dopiero było, gdyby poznała cichy, ubogi dwór w Nietaskowie, proste ławy i zydle, gołe ściany i starego Arciszewskiego prawie w siermięgę odzianego? Bogiem a prawdą, ojciec do dziwactwa już doprowadził surową prostotę domu, proszącego się, by jakoś dostatniej go oporządzić. Dzwony aż ogłuszały. Wstał. "Bo to głupie jest, by od urzędów stronić, rycerski stan zaniedbywać, ubóstwo pielęgnować. Da Bóg, że ja jakoś ten dom nasz podratuję." Ale i temu postanowieniu towarzyszyła gorycz. Kimże był? Sługą Radziwiłła, siedzącym na poddaszu starej kamienicy, które dla oszczędności grosza wynajął. Kimże był? Nie żołnierzem, ale gryzipiórkiem, skrybą uwieszonym u klamki pańskiej. Cóż to za zawód łapać uchem słowa na rynku czy pod loszkach przesiąkniętych podłym wińskiem. Na dodatek trochę ciemne i brudnawe wydawały się sprawy, którymi się zajmował. Jakaś w tym polityczna obłuda, matactwa, uczestniczenie w wielkopańskich sporach. Ojczyźnie tu służył czy nie wiadomo komu. Co innego w birżańskim dworze. Tam nie babrałby się dochodzeniem trucicielstwa, lecz pędził obozowe życie. Stałby wśród puszkarzy Schmelinga, kierował lufą działa i z biciem serca patrzył, jak szarpnie się, poderwie kartaun, wiatr zdmuchnie dym sprzed oczu i ukaże się utrafiona szopa na ćwiczebnym polu. "Zamiast przy dziale stać, męczę się gęsią stosiną, by długi ojca odrobić, folwark wyrwać z chciwych łap Brzeźnickiego. A on, choć swój język sprzedaje, więcej już szacunku ma u szlachty niż nasz ród w nędzę popadły. Taki on jak ci wszyscy, co ich tu widzę. Na łupiestwie, na chytrości budują swój dobrobyt, od lat się bogacą, w pysze chodzą, a we łbie ciemno jak w glinianym czopie." Gdy dzwony ucichły, usiadł znów nad stołem. Rozłożony pusty kartelusz przerażał nie zapisaną bielą. Gęsie pióro utkwione w inkauście stało nieporuszone, drażniące swą cierpliwością. Nalał nowy kubek stygnącego wina. Odurzyło nozdrza ciepłym kwasem i cukrem. Cóż pisać? Nie o redagowaniu listów do Radziwiłła myślał w tej chwili. Od kilku dni nasycony był dziwnym niepokojem. Znał go i dawniej, i w Nietaskowie, i w Birżach, ale teraz w Warszawie odczuwał go jeszcze dotkliwiej. Nie umiał tego stanu nawet sam nazwać. Nie niepokój to chyba, a tęsknota za czynem, za wielkością, za sławą. A którędyż droga? Raz widział przyszłość swą w wojowaniu, w żołnierskiej sławie, ale bywało, że wsłuchiwał się w swą pamięć i szukał w niej strof mistrza z Czarnolasu, które, obudzone jego myślą, dzwoniły kusząco, choć były miękkie jak brzęk pszczół ociężałych od miodu. "Może tym gęsim piórem coś wyskrobię?" Bywało, że puszczał pióro w ruch, układał strofę po strofie i nie dokończywszy utworu darł zapisany już papier. Innym razem myśl ulatała ku ustawionym działom i wtedy kreślił w pośpiechu, by zamysł nie uciekł, jakieś fantastyczne szkice machin wojennych, nowych, wymyślnych sposobów wyciągania dział na górę. Ale cóż, ledwie coś naskrobał, już szeleścił pomiętym karteluszem. "Nic nie umiem, wyśmiano by mnie, gdybym to komukolwiek pokazał." I dziś, odurzony winem, sięgnął wreszcie po cierpliwe pióro. Może nową próbą ukoi nękającą go tęsknotę działania, przygłuszy bicie dzwonów i trochę zazdrosny niepokój o Renatę. Wspomniał w tej chwili miniony przed dwoma dniami piątek. Wybrał się wtedy z rodziną Sucheckich nad Wisłę, poza mury miasta, na rozległe pola za basztą marszałkowską, którą tak od młodości pamiętał. Z jednej strony ciągnęły się tutaj pola ćwiczebne, z drugiej szeroko rozlana Wisła. Oko rwało się zazdrośnie to ku kłusującej ćwiczebnie chorągwi przybocznej króla jegomości, to znów biegło za wielką rzekę, po której płynęły wolno ciężkie od zboża komięgi. Prosiło się o pióro to wspomnienie. Przypłynęły ku oknu facjatki szkuty wiślane, wzdęte żagle komięg sunących wolno pod smugą ogołoconych z liści wiklin. Rosły rude łodzie, żagle wzmagały swą wielkość do kilkupiętrowych galeonów, które rok temu widział na wodach gdańskiego portu. Już gorzały mu oczy, biło wzmożonym tętnem serce, wiódł pióro skwapliwie. Za oknem wzmagał się jakiś hałas. Nie słyszał go wcale. Zniewalał pióro do pośpiechu, piętrzył na papierze strofy o morzolotnych okrętach, próbował gęsią lotką poruszyć wiatr łopoczący w mokrych żaglach... Stawała nieporadna ręka i gasły płomienie w oczach. Wrzucił pióro w inkaust z nadmierną, niepotrzebną ku tak błahej czynności siłą i gryzł z żałości palce. - Nic nie potrafię. Kryste Panie! Jeden wiersz "Sobótek" tysiąc razy lżejszy niż moje ciężkie jak falkonet rymy. Hałas na dworze zamieniał się w coraz gwałtowniejszą wrzawę. Zdziwił go ten niebywały w niedzielę ruch. Otwarł okno, bo przez zakurzone błony niczego dojrzeć nie było można. Zobaczył na rogu ulicy mAłe kotłowisko. Kilka wystrojonych mieszczek z przerażeniem na twarzy wpadało do narożnej bramy. To znów w stronę Piekiełka biegła grupa miejskich pachołków, pomieszana bez ładu i składu. "Cóż to, u licha?" - wdziewał pośpiesznie kubrak, nie spuszczając ulicy z oka. Nagle dobiegł go stamtąd niewyraźny okrzyk: - Tatarzy! Nie wierzył uszom. Ale już drugi krzyk kobiecy przeszył powietrze uliczki: - Tatarzy! Jezus Maryja! - Kryste Panie, czyżbym dobrze słyszał? - szepnął do siebie. Skoczył do ściany, ściągnął karabelę, ładował za pas krócicę. Gdy wybiegł na ulicę, wpadł na balwierza, który rwał w stronę domu na łeb, na szyję. - Co się dzieje? - krzyknął w biegu do niego. - Tatarzy pod bramami miasta. - Oszalałeś? Pod którą? Balwierz nie odpowiedział, bo już wpadł w sień swojego domu. Jakiś wyrostek krzyknął za niego: - Nie pod bramami, już są w mieście! W ciasnej uliczce wrzało coraz bardziej. Trzaskały otwierane to zamykane okna. Uderzył nad dachami dzwon, inny niż przedtem, dzwon samotny, bijący na trwogę. Tuż obok Krzysztofa jakiś łyk miejski upuścił wiadro. Chlusnęła woda wokoło. Ludzie zaczęli się jeszcze bardziej kłębić, nawoływać, wpadać na siebie bezmyślnie jak nadeptane mrówki. - Na bok, psie dusze! - krzyczał Krzysztof rozpychając tłum, by jak najśpieszniej dostać się do rynku. Nachwytawszy w uszy sprzecznych wiadomości, biegł z jedną myślą, by jak najprędzej dostać się na ulicę Jezuicką, do Sucheckich. Bo one pewnie same w tej chwili, jeśli przy zdrowiu wróciły z tego zamieszania do domu. Suchecki przebywał stale wśród posłów ziemskich, więc często zostawały w domu same kobiety. Biegł wśród padających wokół coraz groźniejszych okrzyków: - Tatarzy już w kościele! - Król zabit! Król zabit! Wojska tatarskie spod Cecory! Król zabit? Tatarzy? Co się dzieje w tym nieszczęsnym mieście? Już i on zaczynał wierzyć, bo padło tu straszne imię klęski - Cecora. Teraz, gdy ojczyzny nikt nie strzeże, wszystko możliwe. Na skraju rynku natrafił na jeszcze większe zamieszanie. Pod ścianami kamienic tupotały nogi uciekających, a tam, koło ratusza, kotłowała się zbita ciżba. Ktoś krzyczał z okna kurii ku tłumowi, ale w rozgardiaszu nic słychać nie było. Naprzeciw w gardle ulicy Świętojańskiej tumult, u wylotu Świętomarcinowskiej to samo. Tuż obok biegnącego Krzysztofa, na schodkach bramy zdobnej w godło świętego Marka, młody, pudrowany na gębie szlachcic, z piórami na szwedzkim kapeluszu, łyskał nagą karabelą i krzyczał: - Do mnie! Do mnie, panowie braciaÁÄ!ÁŔ ÁÄKról od mieszczan na ÁÄśmierć zabit! Do mnie, panowie ÁÄbracia! ÁÄCzyli nie Tatarzy, ale ÁÄmieszczanie? Nic nie rozumiem - ÁÄmyślał zdezorientowany ÁÄKrzysztof. ÁÄAle i z ratusza słychać było ÁÄteraz donioślejszy głos: ÁÄ- Uspokójcie się! To nie ÁÄTatarzy. Na króla jegomości ÁÄnapadnięto. ÁÄObok kilku rajców miejskich ÁÄkrzyczących na schodach ratusza ÁÄstał człowiek wojskowy, chyba ÁÄdowódca straży miejskiej, i ÁÄnawoływał spłoszonych pachołków: ÁÄ- Alabardnicy, ku kramom! ÁÄAlabardnicy, ku kramom! ÁÄU stóp kamienicy pod godłem ÁÄświętego Marka wszczynał się ÁÄspór między szlachtą. ÁÄRozjuszonemu pankowi przerywał ÁÄjegomość w podszarzałej szubie: ÁÄ- Król zabit! Jezuitów w tym ÁÄręka... ÁÄ- Milcz waść, bo gębę ÁÄmizerykordią zamknęÁŔ.ÁÄ To łyki ÁÄzbrodniarzami! ÁÄDla potwierdzenia ÁÄwiarygodności swych słów ÁÄtrzaskał już czekanem w ÁÄkamienicę, rzeźbione odrzwia ÁÄbramy. Krzesał iskry na murze i ÁÄwołał: ÁÄ- Łyki podłe króla jegomości ÁÄzabiły. Do mnie, panowie bracia! ÁÄPrzetrzepiemy im skórę. ÁÄ- Śmierć psiawiarom, ÁÄłupiskórom, szalbierzom! ÁÄ- Przetrzebić sukinsynów! ÁÄNa ten moment wjechała na ÁÄrynek grupa zbrojnych ze straży ÁÄmarszałkowskiej, pomieszana z ÁÄzakonnikami w czarnych habitach. ÁÄZaraz za nimi uciekali na ÁÄprzełaj rynku śpiewacy włoscy z ÁÄkrólewskiego chóru. ÁÄ- Tradittore! Tradittore! - ÁÄkrzyczeli wystraszeni Włosi. ÁÄStraż marszałkowska wołała z ÁÄkoni do tłumu: ÁÄ- Król żyw, w głowę czekanem ÁÄraniony! ÁÄ- To łyki skrytobójcy! ÁÄCi na koniach mieli gardła ÁÄsilniejsze. ÁÄ- Uspokójcie się! Nie ÁÄmieszczanin, ale urodzony króla ÁÄjegomości napadł. Szlachcic ÁÄurodzony królobójcą! ÁÄPod bramą Św. Marka zapalczywa ÁÄszlachta nie słuchała, co tam na ÁÄrynku krzyczą, zresztą w tej ÁÄwrzawie każdy głos łamał się i ÁÄginął. ÁÄGdy Krzysztof przepchał się ÁÄwreszcie ku narożnikowi ulicy, ÁÄdobiegł go spod muru krzyk ÁÄnapastowanego człowieka: ÁÄ- Panowie, czego ode mnie ÁÄchcecie? Puśćcie mnie, wasza ÁÄdostojność! ÁÄNa dźwięk tego głosu Krzysztof ÁÄobejrzał się. Przystanął. Na ÁÄstopniach bramy ze świętym ÁÄMarkiem pudrowany szlachcic ÁÄpłazował oganiającego się od ÁÄrazów Łukasza. ÁÄ- Dajcie spokój, wasza ÁÄwielmożność! Prawdę mówię, to ÁÄszlachcic króla napastował. ÁÄ- Stul pysk, chamie! Ja ci dam ÁÄurodzonych szkalować. ÁÄKrzysztofowi więcej nie trzeba ÁÄbyło. Skoczył ku schodkom, ÁÄwyszarpnął szablę z pochwy. ÁÄ- Odstąp tego człowieka! ÁÄCzołem do mnie, bo nie, to ci ÁÄłeb z tyłu rozwalę! ÁÄUpstrzony bogatym strojem ÁÄszlachcic odwrócił się. ÁÄ- Kto się ośmiela? ÁÄ- Ja się ośmielam! Jakim ÁÄprawem napadasz tego człowieka? ÁÄ- Batów wart, bo kalumnię na ÁÄszlachtę rzuca. Odczep się waść ÁÄode mnie! ÁÄ- Gębę stul i stawaj! Bo cięÁŔ ÁÄdo rynny przyszyję. ÁÄ- Ejże, pyskaczu, chama przed ÁÄszlachcicem bronisz? ÁÄ- Bronię, kogo potrzeba. A tyś ÁÄmi rycerz wobec bezbroÁŔnÁÄnego. ÁÄZłożyli się. Ale tamten, jak ÁÄbył przedtem pyskaty i w ÁÄpłazowaniu śmigły, tak teraz nie ÁÄokazał się taki rycerski. Stał ÁÄna schodkach kamienicy i machał ÁÄz góry rapierem. ÁÄ- Ze schodów złaź i na równi ÁÄstawaj! - wołał Krzysztof. ÁÄ- To ty na schody wleź! ÁÄKrzysztof, złożywszy się kilka ÁÄrazy, wiedział, z kim ma do ÁÄczynienia. To jeden z tych, co ÁÄpióro u niego większe na łbie ÁÄniżli żołnierskie doświadczenie. ÁÄJeden z tych, co dzień w dzień ÁÄstroje odmienia i puszy się po ÁÄstołecznym bruku. W pysku ÁÄdzielniejszy niż w szabli, choć ÁÄmu rubiny błyszczą na rękojeści. ÁÄNienawidził tych paniczyków, ÁÄwięc z jeszcze większą pasją na ÁÄniego nastawał. ÁÄNie lekceważył nigdy żadnego ÁÄprzeciwnika, więc choć tamten ÁÄbył szermierz ladaco, obliczał ÁÄkażdy ruch, jakby tu na schodki ÁÄwskoczyć, a pochyłe były i ÁÄśliskie od wilgociÁŔ.ÁÄ Próbował ÁÄodsłaniać podstępnie pierś, by ÁÄtamtego do długiego ciosu ÁÄzachęcić, ale paniczyÁŔkÁÄ przyparł ÁÄsię zapobiegliwie do drewnianej ÁÄrynny i tylko machał a machał. ÁÄGrupa szlachty obok stojącej ÁÄzapomniała w jednej chwili o ÁÄzdrowiu króla jegomości i ÁÄdalejże patrzyć z upodobaniem na ÁÄwalkę. Ten cmokał, tamten ruchy ÁÄrękami mimo woli wykonywał, ÁÄpoprawiając z nawyku cudze ÁÄpchnięcia i ciosy. Zażywny ÁÄszlachcic, który niedawno tyle ÁÄwykrzykiwał, mruczał teraz co ÁÄchwilę: ÁÄ- Walka nierówna, nie może tak ÁÄbyć. Ze schodów waszmość zejdź! ÁÄ- Niech on włazi, skoro za ÁÄchamami staje. ÁÄ- Wejdę, zajęcza duszo! - ÁÄodkrzyknął Krzysztof. - Ale ty, ÁÄpawi synu, będziesz po rynku za ÁÄswym rapierem latał. ÁÄLedwie to wypowiedział, ÁÄskoczył w przód, wymierzył ostry ÁÄsztych w przegub ręki pzeciwnika ÁÄi już błyszczący rapier leciał ÁÄnad głowami gapiów. ÁÄPaniczyk zbladł w jednej ÁÄchwili. Stał oparty o rynnę, ÁÄbezbronny, z rapierem Krzysztofa ÁÄna samej grdyce. Przekrzywiony ÁÄkapelusz z zadartym piórem ÁÄopadał mu na szyję. ÁÄ- Daruj! ÁÄ- Nie będę zażynał jak świni - ÁÄdyszał Krzysztof nie zdejmując ÁÄostrza z szyi przeciwnika. ÁÄWskazał ręką na stojącego ÁÄŁukasza. ÁÄ- Przeproś tego człowieka! ÁÄ- Waszmość, na miły Bóg! Toż ÁÄto człek służały. ÁÄ- Przeproś w tej chwili! Tyś ÁÄkłamca, a nie on. Nie słyszysz, ÁÄco ogłasza straż marszałkowska? ÁÄNie pachołek żaden, ale urodzony ÁÄkróla jegomości napadł. ÁÄSzlachcicowi drżały z ÁÄoburzenia policzki, ale strach ÁÄponad wszystko silniejszy nie ÁÄustępował z rozszerzonych ÁÄźrenic. ÁÄ- Chłopa przepraszać... To dla ÁÄurodzonego hańba... ÁÄ- A nie hańba bezbronnego ÁÄnapadać? Ani mi słowa więcej. - ÁÄKrzysztof pocisnął rapier. ÁÄCzerwona plamka zakwitła na ÁÄobnażonej szyi przypiętego do ÁÄrynny. ÁÄ- Skoro... prawdę rzekł... ÁÄprzepraszam. ÁÄW tej chwili Łukasz schylił ÁÄsię po swą czapkę, leżącą przy ÁÄodrzwiach dębowej bramy. ÁÄ- Stój, nie tyś ją rzucił! - ÁÄKrzysztof nie cofał ostrza ÁÄszabli znad kryzowego kołnierza ÁÄi mówił do wybladłego panka: ÁÄ- Podejm ją i podaj temu ÁÄczłowiekowi. ÁÄ- Nie może być, szlachtą waść ÁÄponiewierasz - burknął ktoś ÁÄspośród patrzących. ÁÄAle przyszpilony do ściany już ÁÄsię nie opierał, osunął się ku ÁÄziemi i podniósł Łukaszowy ÁÄkołpak. ÁÄ- Teraz idź po swój rapier! ÁÄJedni z gapiów przygadywali z ÁÄuznaniem, inni sarkali pod ÁÄnosem, już się rozchodząc. Tłum ÁÄfalował dalej na rynku, ale ÁÄnieco się uciszało. Grupki ÁÄmieszczan i szlachty gromadziły ÁÄsię pod ratuszem i przy bramach ÁÄstaromiejskich kamienic, to ÁÄkomentując, to dopytując się o ÁÄszczegóły napaści na króla. Krzysztof pośpieszył w stronę Jezuickiej. Obok niego szedł krok w krok zakłopotany Łukasz. - Gdyby nie wasza mość, pośmiewisko dalej by ze mnie robił, a może i krwi upuścił. - To dlaczego bez broni po mieście chodzisz? - Zwyczajem naszym chłopskim na mszę świętą szedłem. - I w kościele broń bywa potrzebna. Gdy żelazo w ręce, to każdy równy. Jakbyś honoru nie miał, gnój tylko dotąd wąchając. - Cóż bym zrobił, gdybym nawet przy broni był. To jakiś wielki pan. Wszyscy by się na mnie rzucili. Szli dalej w milczeniu, potrącani przez podnieconych przechodniów. Łukasz patrzył od czasu do czasu na zaczerwienioną jeszcze twarz Krzysztofa. "Inny to pan - myślał - niż ci, co ich wszędy widzę. Tamci to tak jak nasz proboszcz mówią, żeśmy przed Bogiem równi, a ten o równości człeka na ziemi myśli, jak ojciec jego, pan z Nietaskowa. Dziwnie mi tylko, że oni Trójcy Świętej nie uznają..." Rozdział IX Suchecką z córkami Krzysztof zastał w domu. Jak przewidywał, wróciły niedawno z miasta i siedziały wystraszone. - Witajże nam, Krzysztofie! Bóg cię nam zsyła w takiej chwili - witała go od drzwi pani Suchecka. Zaczęły na wyrywki opowiadać, jak to było w kościele, gdy zaraz po pierwszym uderzeniu organów ktoś krzyknął z chóru owe nieznane słowo: Tradittore! - Gdy ten okrzyk padł, ktoś się przesłyszał i wrzasnął na cały kościół: "Tatarzy!" Co się wtedy działo, Kryste Panie! - Suchecka rozkładała ręce. - Szlachciców od plebejów ani mężczyzn od kobiet nie odróżniłeś. Każdy o sobie myślał, powstało jedno kotłowisko. Wielu tam stratowanych i omdlałych, bo wszyscy, bij, zabij, duszę z kościoła unosili. Myśmy stały przy wejściu - popatrzyła uważniej na Krzysztofa, bo nie myśl, że obrządek kościelny nas tam pociągał, jeno dla przyjrzenia się znamienitemu rycerstwu poszłyśmy, więc ode drzwi łatwiej nam było ujść. Ale popatrz, co zrobili - pani Suchecka wskazywała leżącą na krześle postrzępioną suknię. - Gdy strach padnie, to się ludzi poznaje. A tu w stolicy hołoty przeróżnej wiele, choć w pióropuszach chodzą. Obsiadły go wkoło i dalejże pytać. Co teraz będzie, co się w ogóle stało? Czy król przy życiu, czy też, jak krzyczeli, pomarł? Czy rozruchy dalej na mieście? Ciekawe były wszystkiego, bo dopadłszy domu tyle tylko widziały, co przez okna. - Sam nic nie wiem, bo biegłem tu z niepokojem. - Bóg zapłać, żeś o nas nie zapomniał. Za chwilę wpadł Suchecki, zdyszany, spocony, ale widać po kilku już łykach wina, bo gęba mu krwią tryskała. - Król żyje! Bóg jegomości uratował. Rana podobno nieciężka. - Gdzie ugodzony? - W głowę rażony czekanem. Ksiądz biskup krakowski, który ze mszą właśnie wychodził, ranę królowi jegomości opatrzył. Ale to hańba, hańba w Rzeczypospolitej niesłychana. Szlachcic na króla jegomości się rzucił, szlachcic urodzony! Aleśmy czasów doczekali, hańba na cały naród szlachecki. - Któż to ten królobójca? - Na razie nic się dokładnego nie wie. Do wieży go od razu wzięli. Już tam mistrz prawdę z niego wytrzęsie. Łotr to jakiś, wywłoka, a nie prawy szlachcic. Wierzyć trudno. Chwytał się rękami za głowę i gadał pośpiesznie, bo już Suchecka patrzyła na niego podejrzliwie. - Jegomość na tę okazję z dzbana już pociągnąłeś? - Jeden łyk, moja duszo. Całe miasto de publicis gada, do loszku ani się docisnąć. Każdy chce języka o zdrowiu króla jegomości zasięgnąć. Przewiduję, że mogą teraz dziać się straszne rzeczy w stolicy, bo nie wiadomo, z czyjego podszczucia zamach dokonany. Kto by doszedł, skoro rakuscy są w Warszawie i Szwedowie Gustawowi tu swoich szpiegów mają, a Węgrzy też zęby na króla jegomości ostrzą za posłanych przeciw Gaborowi lisowczyków. - Magnatów waszmość ani jezuitów pod uwagę nie bierzesz? - Co też mówisz? Nigdy czegoś podobnego w miłej ojczyźnie nie bywało. Król zresztą z jezuitami i magnatami w zgodzie. - Mogli nastraszyć, by im jeszcze bardziej był uległy i bał się szlachty, którą oni zawsze podjudzić mogą. Niewielkiego on serca i odwagi. - Tajemnica! Tajemnica! Dociec trudno. - Suchecki chodził po izbie wielkimi krokami, ręce zaciskał wokół głowy. - I to w taki czas, dziś, kiedy właśnie Rzeczypospolita w siłę rośnie, kiedy od wczoraj hetmanów nowych mamy. - Już rozdano buławy? - spytał Krzysztof. - Nic nie wiesz? - Wczorajszy wieczór nad papierami spędziłem, głowy z domu nie wychylając. - Chodkiewicza wodzem koronnym mamy. Jednogłośnie go okrzyknęła cała izba, senatorowie i posłowie ziemscy. - Wódz dzielny, choć z moim księciem żyją jak pies z kotem - przytaknął Krzysztof myśląc już w duchu, jak to Radziwiłł będzie wąsa targał, gdy mu tę wiadomość pośle pośpieszną pocztą. - Strategik wielki, prochu na różnych wojnach się nawąchał. Na rękach go posłowie z sali wynosili. Wybawiciel to ojczyzny naszej, bisurmanów ukróci, klęskę cecorską przyćmi swym zwycięstwem. - A Zbaraski, Zamoyski? - Przepadli. - A polna buława po Koniecpolskim? - O to było sporo wrzawy. Koniec końców zastąpi go Lubomirski. - Wiadomo, ten wygrał, który więcej dawał - mruknął Krzysztof. - I ja za nim byłem - powiedział Suchecki wzrok nieco nachmurzywszy. - Za nim szedłem, choć na donatywy nie czekam. Dobrzem tedy wymierzył, honoru nie splamiwszy. - Tu Suchecki uśmiechnął się tajemniczo. - Lepiej hetmana za sobą mieć niż przeciw niemu stawać. Ty tedy trzymaj z Radziwiłłem, a ja z Lubomirskim. A wy, sroki - wsiadł na córki, bez słowa przysłuchujące się rozmowie - zakrzątnijcie się, dajcie coś przegryźć i gardło popłukać, skoro gościa mamy. Południe, więc już w brzuchu burczy. - Jegomość zbyt często gardło przepłukuje - przycięła Suchecka - choć lepiej w domu z dzbana pociągnąć niż po tych loszkach, o których i strach pomyśleć. Podobno tam - ściszyła głos, by córki nie słyszały - bywa, że te karczmarki i za małpy są, gdy potrzeba. - Moja duszko, białogłowskie to brednie - Suchecki zrobił okrągłe oczy. Żeby jednak zejść ze śliskiego tematu, zwrócił się do Krzysztofa: - No i widzisz, szczęście w nieszczęściu. Bóg nam Zygmunta zachował. Zdrowie uratowanego króla trzeba mi z tobą wypić. Bóg ci zapłać, żeś pod dach mój podskoczył, by niewiasty uspokoić. Bogiem a prawdą, i o tym pogadać trzeba, czy to nie pora pod Radom rodzinie jechać. Czas tu może być niespokojny. - I ja tak myślę - potwierdziła Suchecka. - Dość już mam tej Warszawy. Obie panny zrobiły nadąsane miny. Niepilno im było opuszczać miasto ruchliwe i bogate, w którym na każdym kroku syciły swą ciekawość. A wiele tu było przynęty dla oka kuszonego to purpurą, to złotogłowiem, zbroją czy piórem na szyszaku. Były tu przecież i strojnisie stołeczne, wyfiokowane i zróżowione damy dworskie czy żony patrycjuszy miejskich złotem obwieszone, którym gdzie by tam mogła dorównać szlachcianka z kościańskiego powiatu. Młode panny Sucheckie ogarniała codziennie zazdrość i duma. Widziały, że w Warszawie strojność służy nie tylko rodzajowi męskiemu, ale i kobiecą urodę podnosi. Nie tak, jak to po wiejskich dworach bywało, gdzie kolorowym pawiem był szlachcic, a kobieta prządką domową, kurką skrzętną i skromną. Krzątając się koło zastawy chodziły zasępione, nie tyle przejęte zamachem na króla jegomości, ile świeżo objawioną wolą rodziców, skazującą je na opuszczenie miasta. Rozdział X Trzy dni zabawiwszy w drodze i na postoju w Zalesiu, we dworze brata Sucheckiej, Zakrzewskiego, wracał Krzysztof z Łukaszem do stolicy. Wyruszywszy przed świtem w powrotną drogę, teraz koło południa zobaczyli wieże warszawskich kościołów, utopione w ciężkim, wodnistym powietrzu. Konie zdane na swój spryt szły brzegiem traktu po twardej darni, unikając nie domarzniętego błota. Czasem przystawały zapobiegliwie nad szkliwem wielkiego bajora i opuściwszy łby decydowały się rozbijać kopytami mizerną powłokę pierwszego lodu. - Już ruszaj, niedaleko! - ponaglał konia jadący przodem Łukasz. Pochylał się w bok, potrząsał głową i strzepywał poza grzywę kobyły kępę usiadłego na kołpaku dżdżu i śniegu. Kara klacz Krzysztofa szła krok w krok za kopytami Łukaszowej kobyły, z całym zaufaniem zdawszy się na jej spryt wyszukiwania dobrej drogi. Krzysztof popuścił wodze koniowi i kołysał się machinalnie w kulbace. Odwiózłszy panie Sucheckie wracał z podróży zniechęcony. Bo i pogoda była psia, która zawsze na niego oddziaływała przygnębiająco, i myśli miały kolor ołowianego nieba, zwisającego nad mokrymi piachami. Kwaśny smak miały wspomnienia z pobytu w Zalesiu. Ogarniała go złość na samego siebie. Bo któż, jak nie on, winien, że się nijako rozszedł z Sucheckimi. Nieobyty wśród kobiet jak to bywa, gdy tylko męskie rodzeństwo jest w domu, niewiele się z Renatą nagadał ani z matką sedna sprawy nie poruszył. "No bo tam Zakrzewski mnie absorbował, dorwawszy się przyjezdnego z Litwy." Ale choć to prawie na głos pomyślał, nie czuł stąd żadnej pociechy. "Dzika w lesie się nie boję, a przed babami język mi kołkiem staje." One tam, zarówno Renata, jak i jej matka, dobrze czuły, co nie wypowiedzianego w sobie nosi, bo ilekroć miał śmielsze słowo na końcu języka, już pani Suchecka nadstawiała ucha. Ale właśnie wtedy wystarczało, by zauważył jakiś mający go ośmielić szczegół, ruch ręką czy zachęcający uśmiech, by cała odwaga pryskała w nim jak mydlana bańka. Choćby onegdaj wieczorem. Zobaczył, jak Aniela kładzie niby od niechcenia rękę na kolanie Renaty, i już widział w tym nie wypowiedzianych słów swoich domniemanie. A jakże było w ostatni wieczór? Gdy go Zakrzewski zostawił z Suchecką sam na sam w dworskiej jadalni, to lekki szmer za drzwiami wypłoszył mu z gęby wszystkie zamierzone słowa. I co? Bredził potem ku znudzeniu starej Sucheckiej o sejmie, o zamachu na króla i o niedostatkach kwarcianego wojska. Żegnając się dziś z Renatą zachował się tak jak gbur i osioł. "Napiszę do waćpanny", a ona: "Bóg zapłać", i tyle. Każda wzięłaby go za niedojdę, a cóż dopiero trochę rozgrymaszona Renata. Kołysał się na koniu i klął w duchu to na karą klacz, która ślizgała się po błocie, to na chlapugę, ale przekleństwa niezdolne były zagłuszyć prawdy, że się w Zalesiu zachował głupio i niemrawo. "Albo ją kocham jak wariat, albo siedzi coś we mnie, co słowa w gębie hamuje." Aż ocknął się, bo zdawało mu się, że tym razem odkrył nowy argument na obronę samego siebie. "Wszystkiego przyczyna w tym, że oni mają sześć wsi, a my zadłużone dwa folwarki. Przez gardło mi nigdy oświadczyny nie przejdą, bo cóż, u pioruna, mam się jak goły szlachetka w cudzą substancję wżeniać? A ten pan brat Sucheckiej patrzył na mnie czasami spode łba, jakbym się na rządcę u niego nadawał. Wszystko zdążył powiedzieć i o swojej cegielni, browarze, trzepał jak z rękawa liczbami łasztów pszenicy wysłanej tego roku do Gdańska. Pal go sześć!" Ale i to stwierdzenie, może najbliższe prawdy, dało niewiele ulgi. Wiedział przecież, że Suchecki chce go na zięcia, bo stary lis znał się na ludziach, więc go sobie cenił i upodobał. Suchecka ma wprawdzie maniery bardziej pańskie, ale i w jej oczach i zachowaniu wyczuwał, że o zgodę nie byłoby trudno. "Więc co? - pytał sam siebie. - Bab się boję, i tyle. Plecki to by za pierwszą bytnością wszystko wyklepał." - Ale ja nie Plecki - powiedział półgłosem i pchnął konia obcasami. - Co wasza miłość mówi? - Łukasz zatrzymał kobyłę. - Przodem jedź i nie pytaj. Chłop oglądnął się i popatrzył zdumiony. "Niedługo i on będzie mnie miał za pomylonego - pomyślał Krzysztof z zawstydzeniem. - Na to przyszło, że sam ze sobą gadam." - Łukasz. - Słucham waszej miłości. - Od ilu lat jesteś żonaty? - Na świętego Marcina będzie roków.... chyba... czternaście - odparł chłop jeszcze bardziej zaskoczony. - A ileś ziemi za babą wziął? - A nic, wasza miłość. Ona nie z kmieciów przecie. Mieliśmy się ku sobie, i tyle. - Toś ty niegłupi chłop. Łukasz zrazu nie odpowiedział, bo to, co posłyszał, najdziwniejsze mu się zdało. Mądry, że w jednej koszuli babę wziął? A może racja? Po chwili zrównał się z koniem Krzysztofa i zagadnął: - Nie wiem, jak tam u panów jest, pewnie też różnie. Ale my, chłopy, to według gospodarności babę bierzemy, boć ona nie tylko pod pierzynę, ale i do roboty, wasza miłość. Tedy im chybsza w rękach, tym zacniejsza. Są tacy, znaczy się, wśród kmieciów, co na ziemię polują, że to niby życie łatwiejsze, ale wtedy żona zawsze nosem kręci. Równy z równym - najlepsza zgoda. Krzysztof spuścił oczy i jakby w tej chwili drogę przed koniem wybadywał. "I ten już wywąchał, co mnie męczy" - myślał kołysząc się na szkapie, nieskory już do dalszej gawędy. Jechali spory szmat drogi. Krzysztof ani się spostrzegł, że są już na przedmieściach stolicy. Ogród za ogrodem się wyłaniał. Byli poza folwarkami miejskimi, mijali krętą uliczkę ulatującą w bok od szosy. - To już Zjawienie? Tośmy prędko dojechali. Deszcz ze śniegiem ustawał. Na gałęziach kilku drzew przy klasztorze bernardynek i na rdzawym obok kartoflisku leżały białe łachy. Bliżej Bramy Krakowskiej było już tylko maziste błoto. - Chmura śnieżna uchodzi za Wisłę, dalej się przeciera - Łukasz chłopskim nawykiem powąchał powietrze. Zgarnął dłonią krople dżdżu z wąsów, strzepnął wilgoć z kożucha. Krzysztof nawet nie odpowiedział. Znalazłszy się u bram miasta myślał tylko o jednym: "Oto pora zleźć najprędzej ze szkapy, wyprostować twarde jak bierwiona kości i zrzucić mokre łachy." Za klasztorem konie podniosły łby, zaczęły strzyc uszami. Obudził je głos sygnaturki trzepocącej się żałośnie na wieży. Jej szybkie, niespokojne uderzenia zdawały się zdradzać, że człowiek szarpiący sznurem jest pełen zniecierpliwienia, jakby wolał być teraz nie przy sznurze, a na zewnątrz dzwonnicy. Przed ruderami, wokół warownej bramy miasta, tłoczyła się gromada mieszczan. Wielu miało głowy odkryte, kubraki niedbale narzucone, widać dopiero co odeszli od pracy. Jedni w fartuchach skórzanych, inni w kapotach roboczych, w kołpakach niedbale na czoło nasuniętych. Sporo tu było i mieszczek z dziećmi na ręku, zabiegających to z tej, to z owej strony, by się przepchać poza mury miasta. - Z jakiejże okazji ta ciżba? - Krzysztof ocknął się z niedawnego odrętwienia. - Dzwon bije, kogoś znacznego chowają. Może pomarł kto z ludzi królewskich? - Głupiś, nie z jednej wieży by dzwonili, kościołów w mieście wiele. Od jurydyki bernardynek biegło ku murom kilku zapóźnionych wyrostków. Wielu innych siedziało już na ogołoconych z liści topolach. Nawoływali się okrzykiem bez słów, im tylko znanym, podobnym z dala do pisku wroniąt uczących się rzucać na padlinę. - Stolica, a tylu tu bosych, i to jeszcze przy takim ziąbie - kiwnął głową Łukasz biegnąc okiem za gołymi piętami przebiegających chłopców. - Przez bramę nie puszczają? Ki diabeł? Kraty przecież nie opuszczone. - Krzysztof popędził konia. We wnęce bramy straż miejska krzyżowała halabardy, tamowała brzuchami napór ludzi. - Puśćcie, panie! - napraszały się wyrostki. - Tłumy za duże, a wy tam kraść idziecie albo po kramach myszkować - wołał rosły, wąsaty pachołek z nadętą powagą w głosie. W jego wielkich rękach drąg halabardy wyglądał jak śmiesznie cienka trzcina. - Puśćcie, panie, to się raz na całe życie zdarza. Wąsacz odpędzał urwisów, nieczuły na ich żałosne prośby, ale puszczał co pulchniejsze mieszczki. Zobaczywszy dwa zbliżające się konie, a zwłaszcza pióro na czapie Krzysztofa, strażnicy odemknęli skrzyżowane halabardy. - Usunąć się! Miejsce dla panów szlachty! I bez tego tłum w bok umykał, bo już łby końskie potrącały kołpaki, błoto pryskało spod kopyt. - Puśćcie, panie! I my chcemy widzieć królobójcę - wołały mieszczki wokoło. Rosły wąsacz pokłonił się Krzysztofowi. Jakiś mikrus śmignął pod kobyłą Łukasza. Wpadłszy za bramę prysnął spod nóg pacynami błota i już biegł uliczką wśród murów bramy w stronę Świętomarcinowskiej. - Słyszałeś, królobójcę dziś będą ścinać - powiedział za bramą Krzysztof do Łukasza. - Chyżo się z nim uwinęli. I oni obaj nagle się ożywili. Ciężar drogi uleciał z drętwych kolan i osiadłego w jeździe krzyża. Konie poczuły za bramą twardy bruk pod kopytami, podrzuciły z zadowoleniem głowy. O przepchaniu się z końmi w stronę Piekarskiej mowy być nie mogło, zresztą Krzysztof odstąpił teraz zamiaru jak najszybszego dotarcia do domu. - Tu gdzieś konie uwiąż i wracaj. Trzeba nam popatrzyć, kara na królobójcę pierwszy raz w tym królestwie. Pozbywszy się koni poszli Piwną ku rynkowi. Ciżba tu była wielka. Ciągnęła się grubym wężem pod kolorowymi kamienicami rynku, pęczniała w kłęby u gardeł ciasnych uliczek. U wylotu Piekarskiej tłum był bardziej pomieszany, uboższa szlachta, kilku kleryków, zbieranina podmiejska z przedmieść i Podwala. Przejrzało słońce. Zakwitły barwami kolorowe ściany, wydobył się kształt malowideł nad bramami. Szary mur na rogu Piekarskiej nabrał w słońcu ciemnej, jak stygnąca krew, czerwieni. Tłum powitał ukazujące się światło gwarem zadowolenia. Bo widowisko będzie teraz ciekawsze, a może właśnie na tę pogodę kazał marszałek koronny czekać z początkiem egzekucji. Mieszczki i poniektórzy tu stojący szlachcice wyciągali szyje, bo w świetle słońca widoczniejszy był teraz każdy szczegół na odgrodzonym od tłumów rynku. Teraz i gwardia królewska, wstrzymująca wzdłuż chodników napór ciżby, wyglądała bardziej okazale niż przedtem, gdy to deszcz kapał na niebieskie mundury i matowe w ponurym świetle czekany. Ów kwadrat wycięty w tłumie szpalerem królewskich Węgrów wydłużał się w północnym rogu rynku poza ratuszem w pusty, zwężający się lej. Stało tam kilka niecierpliwie kopiących bruk koni o pękatych zadach. Właściwie byłoby to wszystko, gdyby nie liczyć przed winiarnią Korba rozgadanej, pstrej szlachty w czapach migotających piórami, w deliach sięgających prawie po drewniany chodnik. Ale za nią w tej chwili nie patrzono, bo całą uwagę skupiał na sobie oficer z gołą szablą w ręce, którego koń chodził wolno środkiem placu. Dziwne się wszystkim wydało, że tyle miejsca na rynku, a oberszter mimo to ściąga lejce koniowi i każe mu chodzić stępa od Węgrów wstrzymujących tłum po niesforną gawiedź przy zamkniętych dziś kramach. Ludzie długo tu już widać stali, bo wszędzie rozlegał się tupot nóg zziębniętych i zniecierpliwionych. Górą, na piętrach staromiejskich kamienic, potrzaskiwano oknami, bo i tam, jak okiem sięgnąć, pełno było podnieconych twarzy. Przy rogu Piekarskiej, do którego dopchał się Krzysztof z Łukaszem, stał tęgi szlachetka w towarzystwie smagłego jegomościa. Mimo ziąbu obcierał co chwila spoconą twarz i mruczał do stojącego przy drewnianej rynnie sługi: - Z powodu takiego łachudry gospody dziś wszystkie zamknięte. Nalewaj, bo nie ustoję! Pociągał kilka łyków z oplecionego w wiklinę gąsiora i podawał go sąsiadowi. - Nie wiesz waszmość, skazany na powieszenie czy ścięcie? - Szlachcicem jest, więc chyba pod topór pójdzie. - Zawzięty on jak diabeł - wtrącił się do rozmowy ruchliwy człowiek zachodzący drogę Krzysztofowi to z lewa, to z prawa. Jego czarny habit budził u jednych szacunek, u drugich wyraźną niechęć, bo odsuwali się w bok zapobiegliwie. - Zawzięty? - Gdy się dziś z rana na śmierć gotował, spytał brata jezuitę, spowiednika, czy król jegomość żyje. - Sumienie go widać ruszyło, gdy się jednał z Bogiem. - Gdzie tam, dowiedziawszy się, że chybił uderzając czekanem, jeszcze pomstował i przeklinał swą rękę zbrodniczą. - Nie może być, człowiek szalony! - nachylona ku mnichowi kobieta z dzieckiem na ręku rozszerzyła zdziwione oczy. - Tak mówią, diabeł mu myśli poplątał. Z prawej strony rynku, od Jezuickiej, poruszył się w tej chwili szpaler muszkieterów. Węgrzy królewscy rozsuwali tłum. Wyrwą wśród ciżby wytoczyła się grupa purpuratów i magnatów idąca od strony zamku. Rozeznawano po kolei marszałka koronnego, urzędników królewskich, biskupa krakowskiego Szyszkowskiego, kroczącego wolno w gromadzie swoich dworzan. - Zaczyna się - opasły szlachcic otarł pośpiesznie czoło. Wszystek ziąb uciekł teraz z zastygłych nóg. Przestano tupać butami, zafalowały głowy. Człowiek w habicie, widać najbardziej poinformowany o sprawie, mówił do nachylających się ku niemu gapiów: - Obok biskupa dworzanin Kaliński, zacny szlachcic. On króla jegomości uratował. - Który, który? - nadstawiano uszy. - Ten w złotym łańcuchu na szyi. On pierwszy króla jegomości podniósł i ranę mu zatamował. Łaską boską na królewskiego obrońcę wybrany. Mnich, widząc w oczach gapiów zaciekawienie swymi słowami, cedził je teraz wolno, nawet głosem ściszonym, co mu jeszcze posłuch w tłumie zwiększało. - Jejmość Konstancja królowa dała mu w nagrodę ten łańcuch. - Tyle złota, o Boże - podchwycił jakiś niski człeczyna i potarł dłonią czoło. Widać krawcem był, bo palce miał pokłute od igieł. - Dostał łańcuch i jeszcze coś ponad to, trzydzieści tysięcy florenów. - Trzydzieści tysięcy? - Łukaszowi zamąciło się w głowie. Wśród gapiów powstał nowy szmer podziwu. Dworzanin biskupa krakowskiego stał się naraz ciekawszy niż oczekiwany królobójca. Na rusztowaniu, ustawionym z dala od ratusza, stukały młoty. Były to już ostatnie uderzenia, sprawdzające dźwięk dobitych gwoździ. W północnym gardle rynku, od strony Krzywego Koła, pojawiła się fura chrustu i bierwion, widać przed deszczem dotąd chroniona. Gdy stuk jej kół zbliżył się ku drewnianemu cokołowi, gapiowie z rogu Piekarskiej zapomnieli o łańcuchu dworzanina Kalińskiego. - Mówiłem, że będą palić żywcem, a waść nie wierzył - opasły szlachetka wsadził zwycięskim gestem dłoń za pas nabijany mosiądzem. - Nie wiadomo, może i toporem przedtem zetną. - Waść wciąż przy swoim. Może mu jeszcze kobierzec przy ścięciu podłożą za to, że na króla jegomości się rzucił? Ów drugi popatrzył po szarych kapotach mieszczan stojących opodal. - Tak czy inaczej, szlachcicem jest, więc go nie będą jak chama na wiązce słomy ścinać. W tej chwili widać ręce opadły dzwonnikowi, bo uciszyło się serce sygnaturki. Jak przedtem prawie nie słyszano jej monotonnego bicia, tak teraz wszyscy spostrzegli uciszenie się dzwonu. Cisza na dzwonnicy nie na długo jednak rozproszyła uwagę tłumu, bo już nowy stukot odezwał się na rynku. Od Krzywego Koła ruszyło kilka koni. Na przedzie jechał z niemiecka ubrany oficer, za nim sześć tęgich wałachów ciągnęło spore spiżowe działo. Czterech puszkarzy w butach powyżej kolan, szerokich jak donice, szło równo za wylotem wyczyszczonej lufy. Teraz tłum nic już nie rozumiał. Po cóż, u licha, ta armata? Chyba będą bili na wiwat ocalonemu królowi. Nawet i Krzysztof wychynął głowę ku przodowi. - Waszmość też nie możesz ustać na miejscu, kartauna w życiu nie widziałeś? - gruby szlachcic burknął mu w ucho. - Nie kartaun, jak to waszmość sobie pomyślałeś, ale oktawa, sześciofuntowe działo - odpalił Krzysztof. - I to, jeśli waszmość chcesz wiedzieć, z działolejni Molzera, bo lufa w kształcie kolumny. Skoro waszmość - docinał dalej - kartauna od oktawy nie odróżniasz, to i to się przyda wiedzieć, że uroda tej armaty większa niż jej nośność. - Oberszterowi Schmelingowi by się zdało - dodał Łukasz. - Prawdę mówisz. Takie samo przyszło do nas z Nieświeża. Teraz grubas popatrzył z podziwem na młodego szlachcica, bo to jakiś rycerski człowiek. Tym razem zaszczycił swoim spojrzeniem nawet Łukasza, który śledził uważnie ruchy armaty po rynku. Chrzęst kół, stękających pod ciężarem, zagłuszył słowa. Działo stanęło, podniosło lufę ku niebu. Zdawało się, że swą dziwaczną gardziel, zdobną w kapitel jońskiej kolumny, celuje w lwi pysk drewnianej rynny na szczycie dachu przy rogu Jezuickiej. Teraz z bliska widać było na lufie herb królewski w kształcie snopka i rzeźbione w spiżu płaskie liście. Działo skupiło wszystką uwagę. Gruby szlachcic pociągnął pośpiesznie wina z podanego mu przez sługę gąsiora i wybałuszył skwapliwie oczy. Nic przecież nie można utracić z widowiska. Naraz ktoś krzyknął z okien drugiego piętra: - Jadą! Zaczęło się. Od północnej strony rynku ruszył niewielki korowód. Otwierało go kilku konnych ze straży marszałkowskiej, za nimi człapał na koniu długowąs, woźny państwa ze zwiniętym pergaminem pod pachą, a w tyle toczył się wyniosły wóz o szerokiej prostokątnej platformie. W ciżbie ucichło tak, że słychać było szybkie, podniecone oddechy. Ktoś kaszlnął. Nad rynkiem przeleciały dwie kraczące wrony. Na wozie było zaledwie kilku ludzi; kat stojący rozkrokiem, dwóch jego pomocników, pilnującyh żelaznego kosza z rozżarzonym węglem, a pośrodku platformy człowiek rozebrany do pasa, przywiązany do krótkiego pala. Tych trzech w opończach znano dobrze w mieście. Komuż obce byłyby twarze ludzi, którzy wywozili padlinę z miasta, łowili psy włóczęgi, wpinali wszetecznice do kuny. Gdy szli ulicami miasta, każdy mieszczanin patrzył w bok lub spluwał, przechodził na drugą stronę jezdni. Nie było w mieście takiego, co by im rękę podał, bo dłoń, zwłaszcza tego pośrodku, tak dziś bogato odzianego, lśniącego purpurową opończą i pierzastym kapeluszem, cuchnęła psim tłuszczem, ludzką krwią i rdzą wszelakiego narzędzia tortur. Gdy wóz minął kurię i wjechał głębiej w rynek, szepty w tłumie zmieniły się w głuchy pogwar: - Patrz, patrz, w jakiej paradzie dziś małodobry - stojąca obok Łukasza mieszczka o rozpalonej twarzy podniosła dziecko ku górze. - Dziś on nie małodobry, ale mistrz sprawiedliwości świętej - mnich w czarnym habicie spojrzał uważnie po otoczeniu. Gruby szlachcic machnął triumfująco ręką pod nos swemu sąsiadowi. - Widzi waszmość, a mówiłem, że będzie ścinał, topór jak wół leży na wozie. Więźnia tylko co wyższy w ciżbie mógł dojrzeć. Cóż zresztą było widać? Twarz miał opuszczoną, więc tłum mógł śledzić tylko ruch owisłej czupryny, kołyszącej się nad kościstymi ramionami. "Podgolony - myślał w tej chwili Łukasz. - Jakże śmieszny i zwyczajny jest szlachcic, gdy ma goły brzuch i kosmate piersi." Nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, skąd mimo woli budzi się w nim nagłe zadowolenie i duma. Niedawno tu brał płazy pod bramą za to, że głosił prawdę o królobójcy, a teraz przecież każdy mógł widzieć ową czuprynę ogolonego i urodzonego. Ledwie to pomyślał, zląkł się nie wypowiedzianych słów, bo niewiele brakowało, by je głośno wymówił. Wóz turkotał, narastała już wrzawa, oficer na rynku zataczał półkole gniadym koniem. Koło Łukasza ów chudy z pokłutymi palcami dźwignął się na stopniach w górę. - O, oberszter Neuberg w moim nowym kabacie. W dwa dni na tę paradę mu uszyłem. Ramiona ma takie zwisłe, że niełatwo było poradzić w kroju. - Cicho, łyki sobacze! - huknął brzuchaty szlachcic. Uwaga była na czasie. Uderzył w tej chwili bęben. Oficer w nowym mundurze błysnął w powietrzu rapierem, przeciął nim widok niebieskiej naprzeciw kamienicy. Wóz stanął na wprost purpuratów. Człowiek w czerwonej opończy nie wiadomo dlaczego zatoczył szerokim rękawem. Jego purpurowy strój rozszerzył się od tego zamachu, przerósł ogromne pękate delie pod kamienicą Korba. Dwaj siepacze grzebali niestrudzenie w węglu. Ale nie na pracę katów była w tej chwili pora. Jeździec z rulonem w ręce już rozwijał szeleszczący pergamin. Ostatni stuk bębna uciszył cały rynek, przepędził ponad dachy wszelkie ptactwo miotające się w powietrzu. Woźny państwa, Jaroszewski, czytał: "Ponieważ w czasie odbywającego się sejmu w sam dzień niedzielny dnia piętnastego listopada Michał Piekarski, syn niegdyś Stanisława, ze wsi Bieńkowice województwa i powiatu sandomierskiego, z domu szlacheckiego, jak sam zeznał, urodzony, na życie Najjaśniejszego Zygmunta III, Króla Polskiego, Pana Naszego Miłościwego, gdy ten otoczony był wielą osobami senatorskiego i rycerskiego stanu, jako i licznym dworem swoim, na samym wnijściu do kościoła Świętego Jana tu w Warszawie będącego, wypadłszy z zasadzki uzbrojony czekanem targnąć się odważył i temuż zbrodniczą i świętokradzką swą ręką ran kilka w głowie z prawej strony twarzy zadał i Bóg tylko Króla Jegomości od szkodliwych ciosów jego chronił, ponieważ na gorącym uczynku zbrodni w państwie naszym dotąd niesłychanej schwytany, w więzieniu osadzony został... Donośny głos czytającego wypełnił ciszę rynku. Słowa biegły wolno i miarowo, aż dziw brał, że woźny ciągnie bez oddechu tak długie, nie kończące się zdanie. Ale woźny państwa, Jaroszewski, miał wprawę w wygłaszaniu sążnistych wyroków, a jeszcze taki jak ten pierwszy raz mu przypadł w jego długoletniej pracy. Z jakąże tedy dumą i powagą głosił każde słowo panów rady i rycerstwa, wypisane tu na długim pergaminie. Nie spadł tedy w tonie, lecz dziwną sztuką utaiwszy niezbędny mu oddech, huczał jeszcze bardziej wzmożonym głosem: "My więc, panowie przedni i senatorowie królestwa, wraz z posłami ziemskimi zwyż wspomnianymi, skargi przez instygatora królewskiego nam jaśnie wyłożonej wysłuchawszy jako i dobrowolnych zeznań Piekarskiego..." Wielu spoglądało teraz na kata. Stał nadal, rozkraczony, wrośnięty w deski platformy. Nie słuchał wyroku, patrzył w syczący węgiel. Tłum słuchał w milczeniu. Wielu tu zebranym znane już było z dni poprzednich senatorskie orzeczenie, nadstawiano jednak skwapliwie ucha, bo za wyrokiem panów rady miało nastąpić ogłoszenie nie znanej jeszcze egzekucji. Sporo też było przyjezdnych, dla których każde słowo woźnego było nowe i ciekawe. "Rzeczony Michał Piekarski winien jest obrażonego majestatu, wyrokujemy, i jako winnego tej zbrodni i królobójcę, na utratę czci, swobód wszelakich i zaszczytów stanu rycerskiego na zawsze skazujemy, bezecnym sądzimy i obwieszczamy... Lecz iż takowa zbrodnia nie tylko na karę utraty czci, ale aby i ciało jego, narzędzie tej zbrodni, srogich mąk karę poniosło, zasługuje, przeto co do kar cielesnych, czyli na osobie jego wykonanymi być mających, gdy gorących uczynków rozpoznanie i ukaranie pod bokiem Króla urzędowi marszałka wielkiego koronnego należy, temuż wydanie wyroku śmierci i stanowienie kar jak najsroższych na rzeczonego winowajcę zlecamy i odsyłamy niniejszym..." Tu dopiero woźny spadkiem głosu zamknął zdanie i chytrze wprowadził w błąd wszystkich, co wyroku senackiego dotąd nie słyszeli. Nawet Krzysztof przerzucił teraz wzrok na kata, lekceważąc postać imci pana Jaroszewskiego, nic więcej do powiedzenia już nie mającego. Gdy woźny posłyszał rodzący się szmer w tłumie, błysnął uszczęśliwionym okiem po zdezorientowanych gapiach i na nowo zagrzmiał: "Stosownie do ustaw wspomnianych, dobra wszystkie rzeczonego Michała Piekarskiego, gdziebykolwiek się w państwie tym lub w krajach podległych znajdowały i przez kogokolwiek bądź i w jakikolwiek sposób posiadane były, że na skarb królewski przepadają, sądzimy i onemuż je oraz przysądzamy... Ale że podług przepisu prawa powszechnego rozumie się, że takowych niegodziwców dzieci nieodrodne bywają, więc i dzieci, i potomków wszelkich Michała Piekarskiego z lędźwi jego w porządku prostym pochodzących z nich potomków niegodnymi być posiadania wszelkich dostojności i urzędów państwa uznajemy, i że wiecznymi czasy do nich niezdolnymi są i być powinni - sądzimy i stanowimy." Tym razem jeden pomruk zadowolenia przerwał woźnemu czytanie. - Nie ma wśród nas miejsca dla takich złoczyńców. - Rycerstwo prawe jeno godne urzędu. - Na pohybel Piekarskim! - Na pohybel! Woźny przeczekał pogwar, dał wytchnąć tłumowi. Za czym podniósł rękę ku górze i by dać dowód, że mu gardło nie stępiało, ale przeciwnie, jak owi królewscy śpiewacy włoscy w kościele Świętego Jana, ma w krtani siłę aż do końca - obwieszczał zakończenie wyroku: "Na koniec, gdy tego najmocniej pragniemy, aby nie tylko sprawcę, ale i pamięć tej zbrodni, ile być może, znieść i zatracić na zawsze, przeto dwór i mieszkanie rzeczonego Piekarskiego, którego imię powtarzać umysł się wzdryga, we wsi dziedzicznej Bieńkowice, w województwie i powiecie sandomierskim leżącej, a w którym tak okropną zbrodnię zamyślał i ułożył, aby z ziemią było zrównane, nakazujemy, na tym miejscu, aby pamięć tej zbrodni z hańbą sprawcy dla potomnych pozostała, piramidę, czyli kolumnę kamienną, jako hańbę_pomnik wystawić powagą niniejszego zjazdu zlecamy." W tej chwili więzień na wozie poruszył opuszczoną głowę. Czy go powrozy zapiekły, czy też szyja mu zdrętwiała, bo podniósł czuprynę i spojrzał przed siebie. Po raz pierwszy mieli gapiowie sposobność widzieć jego blade, wodniste oczy. Ów ruch życia w półnagiej, prawie martwej dotąd postaci podniecił widzów. Ci, którzy poczuli jego wzrok na sobie, oburzeni, że jeszcze śmie patrzeć po ludziach, zaczęli krzyczeć jeden przez drugiego: - Śmierć zbrodniarzowi! - Śmierć królobójcy! - Nie ma na niego kary! - Na pohybel jemu i jego dzieciom! Gruby szlachcic obok Krzysztofa, chcąc się odróżnić od wrzeszczących mieszczuchów, krzyknął ochrypłym głosem: - Vivat rex, vivat Sigismundus! Deo gratias, że go od śmierci wyratował. - Bóg sprawiedliwy, laudetur Sancta Trinitas! - zawtórował mnich w czarnym habicie. Bęben bił, mełł wrzawę na drobny poszum, aż uderzył ostatni takt zwycięsko. W osiągnięciu ciszy dopomógł mu człowiek dotąd nieruchomy na wozie. Poruszył skrzydłem krwawej opończy i teraz on rozwinął pergamin. Któż by w takiej chwili ogłuszył swoje ucho jakimkolwiek słowem? Ucichło, jak makiem zasiał. Kat wydobył z piersi głos mniej donośny niż szlachetny Jaroszewski, woźny państwa. Wiedział, że wyrok egzekucji na Piekarskim znany jest tylko autorowi, marszałkowi koronnemu, i nielicznym senatorom. Nie zna go dotąd szlachta zebrana na rynku, a tym bardziej miejskie pospólstwo. Więc niechże słuchają w grobowej ciszy, zwłaszcza te łyki, które myślały, dotąd, że on tylko prostych rzezimieszków ścina, łotrzyków na gumnie poza miastem wiesza i padlinę za mury miejskie wywozi. Nie małodobry on dzisiaj ani oprawca wściekłych psów, ale sługa sprawiedliwości świętej. Czytał w takiej ciszy, że trzepot wróbli nad głowami dawał się uchem ułowić. "Lubo nie ma żadnej kary na świecie, która by popełnionej przez Michała Piekarskiego zbrodni wyrównać mogła, gdy jednak nieszczęśliwy i ohydny zbrodzień ukarany podług słuszności i prawa być musi, przeto i ze zlecenia najwyższego senatu, i z mocy urzędu takową nań karę stanowimy. Naprzód z miejsca więzienia, w którym zostaje, wyprowadzony przez kata i jego oprawców, wsadzony na wóz do tego sporządzony będzie. Mając skrępowane ręce i nogi, przywiązany do wozu tak zostanie, aby postać siedzącego zachował. Zasiądzie przy nim swe miejsce kat z oprawcami, trzymającymi swe narzędzia, ogień siarczysty i rozżarzone węgle, obwożon będzie przez rynek i ulice miasta. W miejscach wyznaczonych obnażonego czterema rozpalonymi szczypcami oprawcy ciało szarpać będą." - W imię Ojca i Syna - szepnęła chuda mieszczka, stojąca między Łukaszem a mnichem. Instynktownie przytuliła dziecko ku piersiom. Inni słuchali z zapartym tchem. Każdy szczegół był ważny, każdy sycił ciekawość. Nawet gdy kat czytał o rusztowaniu już przecie gotowym, o jego wysokości i kształcie, niczyj wzrok nie pobiegł ku szafotowi, na którym robotnicy stali nieruchomo, z opuszczonymi młotami. Teraz kat nabrał więcej oddechu. Podniósł oczy ku piętrom kolorowych kamienic, ku oknom patrycjuszowskich mieszkań, zapełnionych rozpalonymi twarzami kobiet. To te same, co się krzyżem żegnały, gdy mijał je idąc ulicą miasta. Niechże i teraz się żegnają, bo kimże on jest w tej chwili, stróż prawa, któremu ucha teraz daje i senat, i szlachta, i cały rynek Zygmuntowskiej stolicy. Czytał nie podnosząc wcale głosu: "Tam mu kat ów czekan żelazny, którym na Najjaśniejszego Króla Jegomości się targnął, do ręki prawej włoży i z nim razem rękę bezbożną i świętokradzką nad płomieniem ognia siarczanego palić będzie, dopiero gdy wpół dobrze przepalona będzie, mieczem odetnie; toż z lewą ręką bez przypalania jednak uczyni. Po czym czterema końmi ciało na cztery części roztargane, a obrzydłe trupa sztuki na stosie drew spalone zostaną. Na koniec proch w działo nabity wystrzał po powietrzu rozproszy." Kat umilkł. Tłum stał zdrętwiały. Wyprostowali się przy armacie puszkarze. Z grobowej ciszy wylęgł się szmer trwogi. Wstał pośród tłumu zrazu niedosłyszalny jak trzepotanie lotek przerażonych wróbli. Szept tężał, ale żaden głos wyraźny się nie podniósł. Gruby szlachcic na schodkach przy Piekarskiej tarł czoło, z którego wszystka krew teraz uciekła, i zgarniał pot palcami. Sięgał machinalnie w tył po gąsior z winem, ale sługa połykał w tej chwili ślinę i nie widział niczego przed sobą, tylko szafot i cztery nieruchome konie, o olbrzymich, pękatych kłębach. Tuż za Łukaszem krzyknęło dziecko, bo matka ściągała je szybko z ramion ku ziemi. Poczuła niemoc w rękach, a przecie nie jej miano palić za chwilę dłoń nad ogniem. Zapiszczał kołowrót miejskiej studni, na którym ścierpły kolana młodocianych gapiów. W tej chwili więzień podniósł głowę i spojrzał szklanymi oczyma po tłumie, jakby szukał poza szpalerem piechoty bodaj jednej współczującej twarzy. krzysztof poczuł dreszcz od tego spojrzenia. Zacisnął gorączkowo rękę na pasie. - Niemożliwe, niemożliwe! - szepnął przerażony. Była to przecież ta sama twarz, chuda, ściągnięta, chociaż teraz posiniaczona od tortur. Poznawał ją. Prawy policzek drgał jak wtedy pod kramem złotnika przy ratuszu. "Przebóg, niemożliwe!" - powtarzał w duchu. Nagle powstały w głowie skotłowane przypuszczenia. Mówili, że szaleniec, że opętany, a to przecież człowiek o zdrowych zmysłach. To on pienił się na wiadomość o cecorskiej klęsce, psy wieszał na jezuitach, całą swą nadzieję lokował w buławie księcia Zbaraskiego. Nie był to zwykły zbrodzień i nie chory umysłowo, ale wróg króla, zawzięty aż do szaleństwa. Przecież był wtedy wśród elierów pod Guzowem. Własna niedola do tego go przywiodła, czy też... przez innych nasłany? Za czyjeż pieniądze porwał się na króla jegomości? Ogarniało go coraz większe przerażenie nie tylko na widok tej znajomej twarzy, ale na myśl, co to się dzieje w nieszczęsnej Rzeczypospolitej. Patrzył już nie na platformę, ale w bok, na grono magnatów i purpuratów pod kamienicą Korba. "Któryś z nich podstawił tego człowieka. Tam trzeba szukać bardziej niż on winnego. To oni winni ci w łańcuchach i deliach, co by dla swej władzy i pieniędzy ojczyznę w pasy podarli, króla, jeśli im nieposłuszny, nawet do grobu wpędzili. A my, masa bezsilna, do krwi dawania, do wysługiwania się możnowładcom." "Boże święty!" - pocierał czoło, by uciszyć coraz bardziej napastliwe myśli. Obok niego blady krawiec mrużył oczy pod światło i szeptał drżącym głosem: - Boże jedyny, chyba prędzaj ducha wyzionie, nim go będą końmi rozrywali. Wóz ruszył w stronę drugiego rogu rynku. Zaskrzeczały koła. Wiatr zdmuchnął w bok dym z żelaznego kosza. Zakryła się postać więźnia i kata i dopiero teraz ktoś krzyknął mocno, na cały rynek: - Króla polskiego chciał zabiÁÄć! Śmierć królobójcy! ÁÄ- Śmierć królobójcy! ÁÄRozkołysały się okrzyki, ÁÄwrzawa zawtórowała stukającym ÁÄkołom. Pomocnicy kata wyciągali ÁÄz ognia czerwone jak rubin ÁÄszczypce... ÁÄChudy krawiec zakrywał oczy i ÁÄmówił półprzytomnie: ÁÄ- Mówił mi wczoraj oberszter, ÁÄże król chciał zbrodniarza ÁÄułaskawić... ÁÄ- Król nie ma prawa łaski - ÁÄodpowiedział spokojnie mnich i ÁÄrozłożył bezradnie ręce. ÁÄKrzysztof stał ogłuszony. Nie ÁÄpatrzył na wóz ze skazańcem. ÁÄWzrok jego tkwił nadal pod ÁÄkamienicą Korba wśród purpur i ÁÄaltembasowych żupanów, strojów ÁÄszwedzkich, niemieckich i diabli ÁÄwiedzą jakich. ÁÄ- Kara straszna - mówił do ÁÄŁukasza - bo rzucił się z ÁÄczekanem na majestat... Ale ÁÄLubomirski i Radziwiłł rzucili ÁÄsię na króla z armatami i ÁÄwojskiem i kary nijakiej nie ÁÄponieśli. Patrz, jeden z nich ÁÄstoi obok biskupa ÁÄkrakowskiego... Straszna jest ÁÄsprawiedliwość w ÁÄRzeczypospolitej. ÁÄNagle poczuł w samym sobie ÁÄzmęczenie całodzienną podróżą. ÁÄNogi stały się z powrotem jak ÁÄkłody. Dobijała i wrzawa hucząca ÁÄna całym rynku. ÁÄZa chwilę uchodzili z rynku ÁÄnie tylko oni sami. Tuż obok ÁÄpomykał chyłkiem krawiec z głową ÁÄwsuniętą w barankowy kołnierz i ÁÄkilka kobiet z dziećmi ÁÄprzytulonymi do ramion. ÁÄ- Idź do koni! Stać tu dalej ÁÄnie będziemy. ÁÄKrzysztof szedł przygnębiony, ÁÄz głową nabitą. Jeszcze huczała ÁÄw nim niedaleka wrzawa rynku. "ÁÄCo się dzieje z tą miłą ÁÄojczyzną? - mówił w duchu do ÁÄsiebie. - Na południu klęska, tÁŔuÁÄ ÁÄsejm skotłowany, walka o buławy, ÁÄa nie o dobro państwa. I jeszcze ÁÄzamach na króla jegomości, nie ÁÄwiadomo przez kogo podszczuty. ÁÄBoże jedyny, nigdy nie będzie ÁÄzgody w tym nieszczęsnym kraju?ÁŔ"ÁÄ ÁÄZ tymi myślami wszedł do domu. ÁÄW sieni zastąpił mu drogę ÁÄczłowiek w sapieżyńskich ÁÄbarwach. ÁÄ- Jest tu do waszmości pilny ÁÄlist, który dziś z rana ÁÄprzywiozła poczta sapieżyńska z ÁÄLitwy. Czekam, bo do rąk ÁÄwłasnych polecono oddać. ÁÄKrzysztof, tknięty przeczuciem ÁÄczegoś niezwykłego, nawet nie ÁÄwstępował na schody, by wejść na ÁÄpiętro do swej facjatki. ÁÄRozerwał pieczęcie i czytał ÁÄskwapliwie: "ÁÄArciszewski! ÁÄRozkazujęć, abyś odprawiwszy ÁÄsię porzÁŔąÁÄdnie, co prędzej do ÁÄmnie przybywał. Bardziej tuś mi ÁÄteraz potrzebny niż w stolicy, ÁÄgdzie jeno radzą, tylko nie o ÁÄtym, co trzeba. Mam od ÁÄsprzedawczyków szwedzkich ÁÄwiadomość, że Gustawus już wie o ÁÄklęsce od bisurmanów nam zadanej ÁÄi najazd na ziemie nasze gotuje, ÁÄchociaż nie trzeba o tym trąbić ÁÄprzed wszystkimi. Do pana ÁÄSapiehy sam piszę, by Królowi ÁÄJegomości sprawę z moich ÁÄobserwacji zdał, choć tam nigdy ÁÄw siłę szwedzkiej armady nie ÁÄwierzą, sobie zawsze dufając. ÁÄPotrzeba mi tu ludzi zaufanych ÁÄi dzielnych, więc nie marudź, a ÁÄduchem przybywaj. Zatem cię Panu ÁÄBogu poruczam. ÁÄDan z Birż. Radziwiłł ręką ÁÄswą.ÁŔ"ÁÄ ÁÄKrzysztof stał chwilę bez ÁÄsłowa, cały pochłonięty ÁÄwiadomością. ÁÄ- Jeszcze i Szwedzi na tę ÁÄporę? Kryste Panie! - westchnął. ÁÄAle zaraz za tym przyszła myśl ÁÄbudząca nową siłę. Los zdarzył, ÁÄże nie będzie już siedział w ÁÄbrudnej stołecznej polityce. ÁÄDość już udziału w ÁÄwielkopańskich sporach i ÁÄmatactwach. Gdyby tym razem ÁÄRadziwiłł chciał go używać do ÁÄnowych myszkowań czy ÁÄskrybowania, padnie do nóg i ÁÄpoprosi: ÁŔ"ÁÄTylko z bronią w ręku, ÁÄw obronie ścian Rzeczypospolitej ÁÄuczciwa i chlubna służba.ÁŔ"ÁÄ ÁÄCzęść trzecia ÁÄPod północnym niebem ÁÄRozdział I ÁÄRadziwiłł nie mylił się. ÁÄWiadomości, które napływały od ÁÄszpiegówÁŔ ÁÄz zajętej przez Szwedów ÁÄParnawy, a pośrednio nawet z ÁÄUppsali przez Rygę, niosły w ÁÄsobie zapowiedź nowego ÁÄszwedzkiego najazdu. ÁÄWielki SzwedÁŔ,ÁÄ Gustaw Adolf, ÁÄwódz o szaleńczej odwadze, ale i ÁÄprzebiegłości lisaÁŔ,ÁÄ nie po to ÁÄobjął władzę w swym kraju, by ÁÄkrólowi polskiemu oddać z ÁÄpowrotem koronę. Nie po to też ÁÄtrzymał załogę w Parnawie, by ÁÄstąd spoglądać tylko na bogatą ÁÄRygę, na Diament, Kokenhauz i ÁÄMitawę stojącą na szlaku ÁÄwiodącym w głąb Litwy, do ÁÄRadziwiłłowskich Birż. Udawał, ÁÄże chce tylko rezygnacji ÁÄZygmunta z korony szwedzkiej, ÁÄktórą zresztą już sam na głowie ÁÄnosił, w istocie jednak ÁÄpachniały mu kwitnące i ruchliwe ÁÄporty bałtyckie od Szczecina po ÁÄRygę i ziemia leżąca za nimi. ÁÄOgarnąwszy ją swym żołnierzem ÁÄmógłby kpić z pyszałkowatego ÁÄkuzyna królującego w Warszawie i ÁÄtrzymać za gardło nieszczęsną, ÁÄnigdy nie gotową do boju ÁÄRzeczpospolitą. ÁÄUdawał pokójÁŔ,ÁÄ a podżegał do ÁÄwojny. Gromadził coraz więcej ÁÄżołnierza, zbroił go, wystawiał ÁÄpułki za pułkami do izby ÁÄdotychczas nie znanej w dziejach ÁÄswego kraju i lamentował przed ÁÄszlachtą szwedzką nad rzekomo ÁÄwciąż grożącym ÁÄniebezpieczeństwem polskiego ÁÄnajazdu. Jeszcze rozejm z Polską ÁÄtrwał, gdy przemyślny Szwed ÁÄzwołał sejm do Orebro i ÁÄrozkołysał wśród luterańskiej ÁÄszlachty wojenne nastroje. ÁÄStany szwedzkie słuchały z ÁÄzapartym tchem, gdy im od tronu ÁÄmówił: "ÁÄWszystkie usiłowania moje ÁÄzachowania pokoju z królem ÁÄpolskim próżnymi się stały. Znów ÁÄtenże Zygmunt i powiernicy jego, ÁÄjezuici, rozsiewają po tym ÁÄkrólestwie pisma zapalające ÁÄSzwedów, by się między sobą ÁÄzabijali i rżnęli. Ten to król ÁÄMisjonarz, odrzucając ÁÄnajsprawiedliwsze warunki ÁÄpokoju, w czasie trwającego ÁÄjeszcze rozejmu postronne ÁÄpaństwa przeciw Szwecji ÁÄpodburza. Podnieca do wojny ÁÄLubekę i inne hanzeatyckie ÁÄmiasta. Stara się wewnątrz ÁÄkrólestwa tego nieprzyjaciół ÁÄpobudzać, co mówię, ród mój ÁÄwłasny chce z sobą pokłócić. ÁÄUdaje się do brata mego, pisze ÁÄpotajemnie do księcia Ostrogocji ÁÄnamawiając go, by mnie odstąpił. ÁÄWkrótce ci dobrzy jezuici, nic ÁÄpaszkwilami swymi nie mogąc ÁÄdokazać, udadzą się może do tych ÁÄostatecznych środków, których ÁÄjuż tylekroć przeciw koronowanym ÁÄgłowom użyli.ÁŔ" ÁÄSłowa jego powitały wrzawą nie ÁÄtylko radzące stany, ale i ÁÄszlachta całej szwedzkiej ziemi, ÁÄchciwa poszerzenia granic swych ÁÄwłości poza morze, na ziemie ÁÄurodzajne, kwitnące bogatym ÁÄkłosem i wszelakim dobytkiem. ÁÄNietrudno było podżegnąÁŔćÁÄ Szwedów ÁÄdo nowej wojny z Polską, bo ÁÄwiedziano tam dobrze o klęskach ÁÄpolskich na południu kraju. Co ÁÄwięcej, choć w tym, co król od ÁÄtronu mówił, nie wszystko było ÁÄprawdą, to przecież każdy Szwed ÁÄna własne oczy widział krążących ÁÄpo kraju przebranych czy jawnych ÁÄmnichów Zygmuntowych, jakże tam ÁÄznienawidzonych. Toteż stany ÁÄuchwaliły nie tylko podatki na ÁÄdalszy ÁŔzaÁÄciąg wojska i na morską ÁÄwyprawę armady, ale sycąc swą ÁÄnienawiść do Watykanu i czarnych ÁÄhabitów, ogłosiły kary na ÁÄjezuitów i nawet na szwedzkich ÁÄkatolików. Każdy z nich miał w ÁÄtrzy miesiące ojczyznę opuścić, ÁÄzÁŔiÁÄemię szwedzką pozostawić ÁÄskarbowi królewskiemu. ÁÄToteż hetman polny litewski ÁÄpisywał rozpaczliwe listy do ÁÄkróla, do panów rad, do ÁÄpodskarbich, wołając o jak ÁÄnajspieszniejsze skupienie uwagi ÁÄna nowym szwedzkim ÁÄniebezpieczeństwie, którym sam ÁÄnajbardziej czuł się zagrożony. ÁÄDomagał się zawczasu listów przeÁÄpowiednich, biadał nad ÁÄbrakiem wojska, prochów, ÁÄsilniejszej armaty, furmanów i ÁÄwybrańców, bo gdy Szwedzi ÁÄprzyjdą, ÁŔ"ÁÄproporcami ich nie ÁÄwystraszy, ale mocą wielką.ÁŔ"ÁÄ Cóż ÁÄporadzi ze swym nielicznym, ÁÄdwutysięcznym wojskiem, skoro ÁÄwiadomo, że i ÁŔ"ÁÄszkapa nad siłę ÁÄnie skoczy.ÁŔ"ÁÄ O pieniądze się ÁÄzwłaszcza upominał, bo ÁŔ"ÁÄchudobę ÁÄmiał nieznacznąÁŔ"ÁÄ, a jak każdy ÁÄfeudał nieskory był sam swego ÁÄskarbu na szwank narażać. ÁÄStracił zimę i wiosnę na ÁÄpisemne alarmy. Z Warszawy ÁÄodpowiadało mu głuche milczenie. ÁÄLatem roku 1621 mieszczanie w ÁÄRydze, Kokenhauzie, Diamencie, ÁÄMitawie i mniejszych ÁÄforteczkach, jak Dobler i ÁÄWallen, poczęli biadać nad ÁÄsytuacją. Już tu wiedziano od ÁÄżeglarzy, od piratów bałtyckich ÁÄjak i od kupców z Uppsali czy ÁÄDuńczyków zawijających do portów ÁÄbałtyckich, że król Gustaw ÁÄskupił olbrzymią armadę pod ÁÄElfsnoabben. ÁÄKtóż by w to wierzył w ÁÄWarszawieÁŔ,ÁÄ wśród zadufanych w ÁÄpotęgę Polski dygnitarzy, tych ÁÄzwłaszcza, których ziemie ÁÄdalekie były od północnej ÁÄgranicy! W głowie nikomu tam nie ÁÄpostało, by skoro rozejm jeszcze ÁÄtrwa, Gustaw Adolf ważył się na ÁÄrozpoczęcie wojny znienacka. ÁÄ- Otomańska sprawa teraz ÁÄważniejsza. Szwedowie niegroźni ÁÄ- mówiono na dworze warszawskim. ÁÄ- Król jegomość zsadzi Gustawusa ÁÄz tronu samymi uniwersałami, ÁÄrozrzucanymi wśród wiernego mu ÁÄszwedzkiego narodu. ÁÄCałą siłę ÁŔRzeczypospolitej pchano pod wodzą królewicza Władysława i hetmana Chodkiewicza na południe, a ziemia północna stała otworem, od żołnierza ogołocona. Z początkiem sierpnia blady strach padł na wiernych królowi polskiemu mieszczan ryskich. Rankiem wynurzyła się z mgieł Bałtyku ogromna szwedzka armada. Jak okiem sięgnąć, wody przybrzeżne zaroiły się dziesiątkami okrętów bojowych, galeonów i czteromasztowych flut, to znów pinek wszelakiego typu. Dojrzano już i fregatę królewską z proporcem króla Szwedów i Wandalów. Gustaw Adolf w otoczeniu swych doświadczonych w desantach admirałów, Gyldenheima i Flemminga, upatrywał miejsca do lądowania dla swych stu pięćdziesięciu wojennych okrętów. Patrzyli przerażeniÁÄ ÁŔryżanie na setki luf armatnich skierowanych ku miastu. Nagła pociecha napłynęła im w serca, gdy u samych ryskich brzegów burza zaczęła miotać królewskimi galeonami. Pół dnia kładły się na wodzie pękate burty statków, a dzioby cięły napierające fale. Gołe teraz maszty, jak szczerbate grzebienie, to ginęły w wełnistej chmurze, to znów z rozprysku wściekłej fali pięły się ku przetartemu niebu. Armada króla Szwedów była jednak wprawna w wojowaniu nie tylko z człowiekiem, ale i z żywiołem. Więc gdy złote słońce zakwitło z powrotem na bałtyckim nieboskłonie i sprostowały się sznury i maszty, król Gustaw salwą z dział obwieścił swoje zwycięstwo nad burzą i rozpoczął lądowanie. Puste i bezbronne były brzegi, więc choć Diament odpowiedział zza murów działami, rajtarzy szwedzcy, pancerni, piechota i dragoni schodzili z pokładów na łotewską ziemię, staczali na nią wozy, działa, beczki z prochem i żywnością dla żołnierza. Trzy doby, dniem i nocą, przybijały okręty do brzegu, fluty zbywały się na ląd broni i żołnierza. Ustawiały się pośpiesznie na lądzie chorągwie i pułki, jazda i wojsko pontonowe, formowały się w korpusy. Pierwszym z nich, najbogatszym w broń i żołnierza, liczącym ponad siedem tysięcy ludzi, dowodził sam Gustaw Adolf. Pod bokiem miał brata swego, Karola Filipa, i doświadczonych dowódców - Horna, Mansfelda, Oxenstiernę i Bannera. Od zachodnich stron miasta podciągał swój sześciotysięczny korpus feldmarszałek Jakub de la Gardie, któremu już nieobce było wojowanie na inflanckiej ziemi. Aż po Dźwinę zataczali swą jazdą i wozami Wrange i Seaton, dowódcy dwóch dalszych korpusów, które już ryły z błyskawiczną szybkością szańce od południowej strony ryskiej twierdzy. Któż tu zresztą mógłby być opieszały, skoro sam król chwytał za rydel i na oczach rycerstwa i pospólstwa, pośród strzałów z rycerskich baszt, wyrywał ziemię i sypał wał zaciskający oblegane miasto. A gdy w czasie tego gwałtownego budowania fortyfikacji chlusnęło raz krwią z brzucha pułkownika Stackelberga wprost na pantalony królewskie, wódz Szwedów i Wandalów nie porzucił rydla. - Królowie nie umierają nigdy przy oblężeniach ni w bitwach - powiedział do oniemiałych rajtarów. Więc ryli rowy i ostrzeliwali miasto. Gdy jeden, drugi, trzeci i czwarty korpus szwedzki zaciskał obręcz wokół miasta, nie próżnowała Ryga, wierna królowi i Rzeczypospolitej i zaniepokojona o swój dobrobyt, handel i skupione w mieście bogactwo. Burmistrz miasta Jan Eich zwoływał rajców i gmin, sposobił obronę. Zaciągano pośpiesznie działa na północne baszty, przebiegały po mieście ku murom wozy ze smołą, z minami, z bronią wszelaką. Trzystu zaciężnych żołnierzy, jakich Miasto posiadało pod rotmistrzami: Okuniem, Barriusem i Cideronem, pracowało od świtu do nocy i od nocy do świtu. Obsadzali co ważniejsze mury, baszty, wysunięte bastiony. Na wały wysyłano nie obeznanych z wojną, ale chętnych do obrony swego miasta rzemieślników, czeladź wszelaką, pachołków i chłopów łotewskich, którzy dopiero co schronili się za mury twierdzy przed żołdactwem zza morza. To znów cofano do ujścia Dźwiny statki ryskie, bo zbyt były wystawione na palbę z armat okrętowych Flemminga i Gyldenheima. W połowie sierpnia przypuścił Gustaw pierwszy atak swych okrętów na nieliczne statki ryskie. Wszedł na wody Dźwiny i zapalił strzałami przedmieście. Teraz ze wszystkich stron otoczył miasto trzydniową łuną, od której gorzało morze i rzeka niosła do niego nie wodę, ale rozżarzony ołów. Wśród tego ognia Gustaw Adolf posłał do ryżan pierwszego trębacza z żądaniem, by mu miasto poddano, bo inaczej z Rygi nie zostanie kamień na kamieniu. Trębacz niewiele uzyskał swymi groźbami. Przyniósł zwięzłą odpowiedź: - Miasto nasze pod znakami króla polskiego. Nie my do Szwedów, ale oni do nas przyszli. Niech wie wasz wódz, że bijaliśmy ojca jego, więc i jego bić się nie zawahamy. Wytrwamy, aż przyjdą wojska Rzeczypospolitej. Przepędził Gustaw trębacza i rozpoczął szturm po szturmie, od lądu i od morza. Biły działa z galeonów i wyły nieustannie potężne czterdziestoośmiofuntowe kartauny ukryte w szańcach podle miasta, wtórowały im oktawy i szwedzkie dwumetrowe działa "skórzane", nowa broń królewskiej artylerii. Admirałowie uderzyli galeonami aż pod sam zamek, ale armada ich wróciła bez dwóch wojennych okrętów. Wiwatowano w mieście, choć gruzy leżały wokół kościoła Św. Jakuba i wokół kurii, a wyłomy w murach trzeba było naprawiać pod gradem kul, w dzień i w noc. Król posunął szańce, zacisnął je wokół miasta, że już "nie człowiek, ale ptak się nie mógł przedrzeć", i nękał oblężonych nieustanną palbą. W dziesięć dni po pierwszym parlamentariuszu pewny zwycięstwa Gustaw posłał drugiego trębacza, ofiarując tym razem warunki honorowego poddania miasta. Ale trębacz przyniósł od obrońców Rygi jeszcze zwięźlejszą odpowiedź: - Ryga króla polskiego uznaje i bić się będzie do ostatniego żołnierza. Przyjdzie odsiecz wojsk Rzeczypospolitej. I znów co dzień, jak już od tygodni, patrzano z wieży ratusza na chrusty i sitowia nad Dźwiną, by dojrzeć nadchodzące wojska hetmana polnego Radziwiłła. W mieście zaczynał się głód i niedostatek. Przychodzili do burmistrza co bogatsi rajcowie. - Głód już zagląda do miasta, nie wytrzymamy. Paktować trzeba. Niech nam król szwedzki zatwierdzi przywileje - nastawali zalęknieni o swe bogactwa patrycjusze miejscy. Ale pospólstwo miasta, gmin szary, rzemieślnicy i pomniejsi kupczykowie, pracownicy portu ryskiego, jak i wątła reszta zaciężników, nie była tak ustępliwa. Broniła nie bogactw i kupieckich przywilejów, ale murów rodzinnego miasta, więc naprawiała dziury w bastionach, pogłębiała zawalone gruzem fosy i czekała na wojska Rzeczypospolitej. Gdy tam w ratuszu już przebąkiwano o poddaniu miasta, dzielny lud ryski dał odpowiedź parlamentariuszom. Brygada ochotników podkopała się pod wały miasta i wysadziła minami w powietrze najbliższy murom szwedzki szaniec. Gustaw pieklił się, ale czekał, aż przyjdzie nowa armada z Elfsnoabben. A gdy nadeszła, miał już nie sto pięćdziesiąt, ale dwieście galeonów, flut i pinek i trzydziestotysięcznym obozem otoczył trzystu uzbrojonych ryżan. Otwarł nowy ogień ze wszystkich bojowych okrętów, wzmógł go kanonadą z lądowych blokhauzów, którymi przedmieścia Rygi aż po Dźwinę naszpikował. Nie widziałeś teraz ani Rygi, ani jej murów, ani szczytów kościelnych. Dym, a nie Ryga była teraz przed oczami Gustawa i de la Gardie, Seatona i Oxenstierny, i obu admirałów. Ale w tym spowijającym miasto dymie lud ryski lał wodę na syczące dachy, zrywał pryskające płomieniem belki, dławił pożogę i ogień. I krztusząc się wśród dymnej kurzawy mówił jeszcze bardziej niezłomnym głosem: - Dalej na wały! Nie damy Rygi! Dzień, dwa, a przyjdzie odsiecz Rzeczypospolitej. Gdy dymy rozpierzchły się pod naciskiem gwałtownego szkwału i zazieleniła z powrotem woda zatoki i Dźwiny, zatrąbił do bram miasta trzeci parlamentariusz. Ogłosił miastu nietykalność dobytku, potwierdzenie wszystkich królewskich przywilejów, jakie miało dotychczas od króla polskiego, ofiarował załodze w imieniu króla Szwedów i Wandalów honorowe wyjście z zapalonymi lontami. Ten trzeci trębacz przyszedł po to tylko, by wypowiedzieć obietnice królewskie, bo już żadnego słowa z ust oblężonych nie posłyszał. Dopiero gdy stanął poza bramami, na zewnątrz twierdzy, miasto udzieliło najeźdźcy odpowiedzi. Wszyscy puszkarze zapalili lonty i dali salwę na szańce szwedzkie i dumne na redzie galeony. Następnego dnia, dziewiątego już września, strażnik na wieży ratuszowej patrzący na Dźwinę i przymglone szuwary zbladł ze wzruszenia. Wychylił się z okna kurii ku zadymionemu rynkowi i krzyknął: - Husaria Radziwiłła nad Dźwiną! Widzę polskie groty i proporce! Rozdział II Radziwiłł przyszedł pod Rygę komunikiem, z pół tysiącem jazdy. Piechotę, artylerię i tabory zostawił na bezpiecznym miejscu pod Szkadem, trzy mile od Rygi, wśród pól przy gościńcu mitawskim. Stanąwszy o świcie w lasach nad Dźwiną patrzył na dymy ponad Rygą, na machiny ulokowane pośród szańców i kazał jak najprędzej zasięgnąć języka. Rotmistrz lekkiej jazdy Bychowiec przyprowadził mu dwóch rajtarów, urwanych z czaty nad Dźwiną, trzeciego wyciągnął z szuwarów przy rzece Arciszewski, który już od miesiąca w krótkich objazdach pod obóz szwedzki powąchał sporo krwi i prochu. Ten właśnie jeniec, rajtar rudy i wąsisty, żołnierz, który jak się później okazało, i w poprzedniej wojnie był na ziemiach polskich, stał teraz na skraju polany przed koniem Radziwiłła i grupą oficerów. Dufny w przeważające siły swego króla, któremu nic tu nie miało stawić czoła, nawet bez przypiekania mówił, o co go pytano. - Siła nasza wielka, wasza wysokość. Stoi pod Rygą korpus najjaśniejszego pana naszego Gustawusa z jazdą i sześcioma tysiącami piechoty, stoi dux nasz generalis de la Gardie z pięcioma tysiącami piechurów, jazdą i pontonami. Wyliczał dalej siły Oxenstierny, Horna, Niemców Mansfelda, jak i mniejsze oddziały francuskie pod kapitanem Chappeles, szkockie pod Musterem. Radziwiłł, który zwykł był sam jeńców wypytywać, słuchał rzucając od czasu do czasu pytanie. Nawet nie mitygował dość butnego jeńca, bo wolał mieć raczej z takim do czynienia, bardziej prawdomównym, niż ze struchlałym żołdakiem, który by plótł bałamutnie, by sobie wroga pozyskać. Nienowe zresztą rzeczy słyszał Radziwiłł. Liczbę piechoty znał z dawniejszych wywiadów i nie o nią mu w tej chwili chodziło. Nie miał bynajmniej zamiaru iść na stracenie przeciw szańcom szwedzkim ze swą garstką konnicy. - A jazdy wiele? - Jazdy mniej. Są dragoni i rajtarzy przy królu i feldmarszałku. - Gdzie stoi jazda? - Najwięcej tu, nad Dźwiną, pobok południowych blokhauzów. Szwed patrzył to w pysk Radziwiłłowskiego konia, to na bieguny stojących przy Radziwille kiryśników. Rzucał wprawnym okiem na blachy, jeszcze czarniejsze w ciemnej zieleni lasu niż na wolnym powietrzu, na konie stojące niecierpliwie ze skręconymi łbami, gryzące w pyskach munsztuki. Tu zresztą, na skraju lasu, stało tylko kilku starszych z Radziwiłłowskiego wojska. Dalej, na zroszonej polanie, błyskającej iskrami wilgoci, widać było pierwsze szeregi uformowanych chorągwi. - Jaka to jazda nad Dźwiną? - pytał dalej Radziwiłł. - Pancernych kilkuset, reszta rajtarzy. - Szwed, dotąd dość butnie dający informacje, spuścił nieco z tonu i wskazał na kiryśników: - Jazda nie taka, ale za to ponad dwa tysiące koni. Siedzący na chudej kobyle rotmistrz Stetkiewicz spojrzał na Korffa. Korff na Radziwiłła. Bychowiec coś mruknął do Arciszewskiego, który jako przyboczny oficer do hetmańskich zleceń trzymał swego konia tuż za Radziwiłłem. Hetman nawet nie ściągnął brwi, patrzył półuśmiechnięty, by Szwedowi przyjemności nie zrobić, bo przecież liczby tu mówił przed chwilą imponujące. - Dać mu jeść i wina kwartę niech wypije, bo nielękliwie mówił. Szwed popatrzył zdumiony, bo nie wina się w tej chwili spodziewał, i stał na baczność, rozkraczony, jakby ogłupiały. Gdy odprowadzono jeńca, Radziwiłł siedział na koniu milczący i chmurny. Dokoła szumiał las wilgotnym rannym oddechem, ptactwo spłoszone niedawnym wjazdem rycerstwa na polanę zaczynało z powrotem świegotać w gęstwinie brzozowego lasu. Parskały rześko konie, trzymane w miejscu przez czekających na rozkazy hetmana oficerów. Radziwiłł obrócił wreszcie swego turczyna i spojrzał ku polanie, ku szwadronom wyczekującej kawalerii. Spod blachy szyszaka wyglądała twarz czerstwa, ogorzała. Krzysztof myśląc, że dostanie jakieś zlecenie, patrzył w tę twarz uważnie. Od kilku tygodni widywał Radziwiłła nie w komnatach birżańskiego zamku, ale w obozowym życiu. Przez dwie ostatnie noce razem z hetmanem z konia nie zsiadał. Bliższy mu był ten Radziwiłł na siodle i w zbroi niż w jedwabistym żupanie na tle arrasów swego pałacu. Tam widywał przed sobą nie żołnierza, lecz magnata zagrzebanego po uszy w swoich książęcych sprawach. Ale nie Arciszewskiego potrzebował w tej chwili Radziwiłł. - Korff! - zawołał. Oficer podsunął swego wierzchowca. Podjechali bliżej i inni rotmistrze, Bychowiec i Stetkiewicz. - Słyszałeś, co mówił ten Szwed przed chwilą? - Tak jest, mości hetmanie! - No więc jak? Przyszliśmy, żeby Rygę i machiny szwedzkie zobaczyć? - trzepnął rękawicą w grzywę konia. Wzrok jego pobiegł ponownie ku widocznym poprzez drzewa niezliczonym szańcom i machinom stojącym pod murami miasta. Zryta była ziemia, choć przyodziana rannymi mgłami, nie wszystkie jeszcze wyżłobione w niej rowy ukazała. - Jazda nasza na ich jazdę wystarczy - powiedział dumnie Korff. - Liczyć nie umiesz. Pięćset koni tu mamy. - Umiem, wasza dostojność. I po zliczeniu wystarczy. Lekki uśmiech przeleciał po ustach dowódcy. - Szańców tu kretowisko. Kopytami blokhauzy brać tyle, co byś łbem o ścianę walił. - W pole ich wywieść. Jak jazdę pokłujemy, to i na szańcowych strach padnie. - Ba, gdyby ich jazda wyszła! Czymże ich wywabisz? - W przewagę dufni, wyjdą ku nam. W tej chwili od strony szuwarów na rzece zastukotały miękko kopyta. Czata znad Dźwiny wiodła pośpiesznie nowego człowieka. - Mości hetmanie, łyk jakiś z Rygi. Poruszyło się wśród sztabowych. Znędzniały człowiek w pochlapanej błotem kapocie, cały jeszcze mokry podszedł do hetmańskiego konia. - Hetmanie, wybawicielu! Z załogi ryskiej przynoszę powitanie. - Z załogi jesteś? Przecież wrona stamtąd się nie przedrze. - Nie z samego miasta, z naw przybyłem, które na Dźwinie stoją. Wodą przyszedłem, bośmy dojrzeli znaki husarskie pośród lasu. Wasza książęca mość, tam w murach miasta radość od dzisiejszego świtu... - Dopadł strzemienia hetmańskiego i mówił ze łzami w oczach: - Przyszła nareszcie pomoc Rzeczypospolitej! Pięć tygodni wytrwaliśmy, by doczekać tej chwili. - Ilu jest jeszcze ludzi w załodze? - Z tych trzystu ludzi, co wasza dostojność miastu zostawił, chyba już mniej niż połowa przy broni, a mieszczan uzbrojonych niewiele ponad setkę. W tej chwili wiatr dmuchnął silniej brzozami i ucichł. Pośród rzadkich strzałów armatnich dały się słyszeć znad miasta bijące dzwony. Marynarz ryski przyklęknął na kolano przy koniu Radziwiłła i z drżeniem w głosie mówił: - U Św. Jakuba biją na wiwat wojskom Rzeczypospolitej. Ratuj, hetmanie! Dziesięć szturmów odpartych, do tysiąca kul armatnich dziennie liczyliśmy. Ratujcie miasto! Gdy z murów zobaczą jazdę idącą do boju, otucha w nich wstąpi, bo już tam siły ostatnie. Przychodzę od dowódcy floty. Trzy nasze statki stoją w porcie pod żaglami. Podejdą tu pod ogniem ku lasowi, by wwieść do miasta twoich ludzi, mości hetmanie! Wszystkie działa z miasta uderzą na szwedzkie galeony, by osłonić nasze statki... - Wstań z kolan, boś nie w kościele, jeno przed wojskiem. - Radziwiłł dał znak ręką. Wśród sztabowych zaczęły skrzypieć siodła, rozległ się szczęk ostróg i oręża. Nikt tu nie mógł teraz ustać spokojnie, ani koń, ani człowiek. Kara Krzysztofa, chyba mimo woli pchnięta ostrogami, toczyła zadem i szarpała się w tył. - Koń podobny do ciebie - uśmiechnął się Radziwiłł. - Trzymajże go na wodzy. Ty byś też szańce brał w pięćset ludzi. - Eksperiencji bojowej niewiele jeszcze mam, ale słuchać tego trudno. Wiem, że bez artylerii i piechoty na ten ogrom nic nie poradzi, ale jakże ustać, mości hetmanie? Radziwiłł spojrzał na niego z uznaniem. Ten jeden, chociaż młokos i choć go ręka swędzi, rozwagę wodza ma. Tak, gdyby piechotę mieć! Ale nie ma ani człeka, a ileż tam jest na mitawskiej szosie? Garstka, dwustu wybranieckich ludzi. Już krew biegła ku oczom, bo naraz wypłynęła w pamięci treść wszystkich alarmów wysłanych do króla. Ale nie pora była nerwy tracić nadaremno. Wysłannikowi z naw oczy zaczęły biegać niespokojnie, bo posłyszawszy ostatnie słowa Arciszewskiego, coś niepomyślnego przewidywał. - Wasza książęca mość - mówił - gdy bodaj jazdę w boju zobaczą, ducha nowego dostaną. - Łatwo to powiedzieć. Skinął ręką, by mu nie przeszkadzano. Sprawa nie była prosta. Twierdzy tej nie odbije, choćby tu tabory i obóz cały podciągnął. Ileż miał wszystkiego wojska? Niewiele ponad dwa tysiące ludzi, z kwarcianymi, z kozakami, z artylerią i ciurami. Ale gdyby tamta jazda wyszła do otwartego boju, można by ją wielce poturbować, oblężonych zagrzać, a może i załogę udałoby się wzmocnić nowym żołnierzem. Nie pierwszyzna dla niego była z taką małą liczbą wojska na północy kraju zostawionego uderzać wątłymi siłami. W istocie podjazdy mógł tylko robić, napaści niespodziane, a nie wieść regularną wojnę. Nie wojna to, a podskoki, bo tam w Warszawie dotąd nie wierzono, że Ryga oblężona. Te kukły przy królu bardziej dufają w skrzynie swych ulotek szmuglowanych do Szwecji niż w pancerne chorągwie czy w piechotę umiejącą się ryć pod wroga. Można by wziąć do boju wszystko wojsko stojące przy mitawskim gościńcu i próbować, czyby się nie dało lądem wyciąć korytarza do twierdzy. Ale ryzyko to zbyt wielkie. I co ważniejsze, Birże dwanaście mil od szwedzkiego obozu. Gdyby tu się nie udało, ogołocona z załogi i armat rezydencja wpadnie jak dojrzałe jabłko w Gustawowe ręce. Nawet gdyby tu armii nie stracił, ale tylko ją podprowadził, Gustaw połową swego wojska zgniecie go, a resztę pułków stojących tu w ciasnocie pchnie na Diament, Kokenhauz i Birże. Na Birże przede wszystkim nastąpi, bo już dobrze wie, czym najbardziej Radziwiłłowi krwi napsuć. - Ale nie po to pod Rygę przyszedłem, bym się dymom przypatrzał. Niechże Gustawus wie, że jestem, że pilnuję swej ziemi i że droga do mojego zamku podjazdami zamkniona. Stetkiewicz! - zawołał. - Weźmiesz swoją chorągiew i z tym człowiekiem pójdziesz ku miejscu najbliższemu ryskim okrętom. Jeśli ci się uda wprowadzić wojsko na nawy, wejdziesz w miasto i wzmocnisz swymi ludźmi załogę. - Tak jest, mości hetmanie. - Korff! By Stetkiewiczowi pomóc, staniesz z wszystkimi kiryśnikami przy mnie. Uderzymy na szwadrony szwedzkie przy blokhauzie korbońskim. Może się uda, że wywiedziemy ich w pole. Więcej tu nikt nie wymyśli. - Wiwat nasz hetman! - krzyknęli Bychowiec, Korff i Arciszewski. Powtórzyły dalej stojące chorągwie. Oficerowie odetchnęli. Jakżeby to bowiem było, gdyby stąd, popatrzywszy tylko, odeszli. Radziwiłł wydał dalsze rozkazy i w niedługi czas jechał na stanowiska, które upatrzył ku wypadowi. Po drodze mówił do Arciszewskiego. - Adiutantujesz mi w nieszczęsnym wojowaniu. Zamiast bić, wojnę tylko udajemy. Rozdział III Plan Radziwiłła był prosty, choć przy braku żołnierza musiał być podstępny. Istotnym jego zamierzeniem było wzmocnić załogę Rygi, w nadziei, że ryżanie podniesieni na duchu posiłkiem, wytrwają do zimy. W zimie szturmowanie trudniejsze, a poza tym, dopóki Dźwina pod lodami nie stanie, może dałoby się utrzymać z miastem kontakt przez ryskie okręty. Mieliby wtedy oblężeni stały sukurs z zewnątrz. O czas mu przede wszystkim chodziło. Kiedyś wreszcie opamiętają się w Warszawie i dadzą trochę żołnierza, przyślą jakoweś działa, bo zaledwie kilka armat miał w obozie. Zresztą, jeśli sprawa turecka rozstrzygnie się lub przymarznie, może i kozactwo stamtąd nadejdzie. Żeby ułatwić desant pod portową bramę miasta, zdecydował się uderzyć na jazdę szwedzką przy blokhauzach korbońskich. Według jego obliczeń powinno jej tu być naprzeciw niego około tysiąca, bo z tej strony Dźwiny była Gustawowi potrzebna do podjazdów w głąb Inflant. Rozważył i to, że stojący nad Dźwiną korpus Flemminga miał zabezpieczoną łączność z resztą obozu. Każdej chwili mogła nadejść z pomocą jazda zza rzeki, bo Gustaw już od pierwszych dni oblężenia spiął mostem pontonowym oba brzegi Dźwiny. Z tych przyczyn musiał się liczyć z całą jazdą szwedzką, która w razie przedłużania się bitwy mogła skupić się pod korbońskimi blokhauzami. Wszelako, choć czuł się bezsilny wobec potężnych szańców i liczebnej, a przy tym bojowo wyszkolonej piechoty szwedzkiej, to przeważająca liczba jazdy Gustawowej wcale go nie zrażała. W szybkim uderzeniu można było tamtych przyprzeć do wody, a on miał za sobą pola i piaski nadźwińskie, ciągnące się aż po gościniec mitawski. - Byle wyszli - mruczał do Arciszewskiego i Korffa rozstawiając chorągwie w poszyciu lasu na skraju polany. - Wyjdą dufni w swoją przewagę - powtarzał z przekonaniem Korff. - Już tam dobrze policzli nasze siły. Pełno tu ludzi w okolicy, co się Szwedowi przedają, więc Gustaw ma łatwy wywiad. - Tego jestem pewien. Nie tylko jazdę, ale nawet nasze działa obozowe mają policzone. Sporo tu mniejszych czy większych Farensbachów, gotowych do sprzedania się za dukaty. "Wiecznie mu to siedzi na wątrobie" - pomyślał w tej chwili Krzysztof, choć i on był już podniecony przedbojową gorączką. Radziwiłł objeżdżał ustawione chorągwie, ukryte przed Szwedami w zatoce polany, rzucał do żołnierstwa po kilka zagrzewających słów, wreszcie stanął z boku lasu na wynioślejszym miejscu. Stąd widać było zarys dalekiego, przysadzistego blokhauzu przy Dźwinie, a przed nim roztaczał się jak na dłoni olbrzymi piaszczysty ugór. Podchodził aż pod zniszczone domostwa i samotne kominy spalonych przedmieść. Część jazdy szwedzkiej rozstawiona była pobok tych domostw; znaczna jej większość kryła się w lesie za blokhauzem. Gdy już wszystko zdało się gotowe, Radziwiłł przywołał rotmistrzów. - Korff, w imię Boże! Puść środkiem, niby na harce, lekką chorągiew. Zobaczymy, czy zza tych chałup wyjdą na nią. Na husarię by nie poszli, ale na lekką jazdę może wypuszczą ze dwa szwadrony. Pamiętać, by szli wolno, na miły Bóg, nie rysią, to ich ochota większa weźmie. Chorągiew lekkiej jazdy, Pięćdziesięciu ludzi na koniach śmigłych, jakby przychudłych, ruszyła spod lasu. Zrazu szli lekko i bez wrzawy i huku. Konie jakby płynęły w wysokiej trawie, wycinały w niej kopytami płaską, jaśniejszą niż stojąca murawa rzekę. Gdy wyszli na piaszczysty ugór, wzmocnili nieco pęd kierując się ku dalekim spalonym domostwom, przy których stał front szwedzkiej jazdy. Naraz i z tamtej strony, od zgliszcz, poruszyły się szwadrony. - Wasza miłość, wychodzą! - krzyknął Krzysztof. I Korff, i Bychowiec wspierali się niecierpliwie w strzemionach. - Czekać! - odpowiedział zimno Radziwiłł. - To nie więcej jak dwieście jazdy. - Ruszymy, to i reszta wyjdzie. - Nie jestem tego pewien. Tamci na polu już się zwarli. Zakotłowało się wokół lekkiej chorągwi. - Korff! Teraz ty w nich całą siłą. Potem się rozewrzyj i wracaj, by resztę szwedzkich szwadronów z lasu wyciągnąć. A wtedy, da Bóg, wszystkie moje chorągwie... Przy tych słowach spojrzał na kręcącego się na koniu Krzysztofa. - Widzę, że nie ustoisz, idź z nimi! Nie wiadomo, czy reszta jazdy w ogóle do bitwy pójdzie. Krzysztof dał ostrogi koniowi i równocześnie z Korffem dopadł pod brzozowy lasek. Już i zatrąbić nie było czasu. Ledwie trębacze zadęli, już pięć chorągwi husarskich zerwało się spod lasu. Pochyliły się kopie, prysnęły błyski z grotów. Konie ułożyły pyski i szyje w spiczaste, falujące grzywami kliny. Już po kilku sążniach chwyciły ostry galop. Jęknęła bita kopytami łąka, uleciało przerażone ptactwo ku Dźwinie. Już dopadli wydmy i piaszczysta, odymiona słońcem kurzawa zerwała się pod brzuchami koni. Korff zatoczył ręką. - Bij, zabij! - Jezus, Maryja! - odkrzyknęło chórem pięć chorągwi. I już to bojowe hasło wybiegało z ust raz po raz, skotłowane w przeraźliwą wrzawę, pomieszane z chrzęstem siodeł, tupotem kopyt, skwirczeniem blach rozkolebanych na siodłach. - Bij, zabij! - wróciło echo od blokhauzów. - Jezus, Maryja! - powtórzyła ściana lasów nad Dźwiną. Już nie wyzbywszy się okrzyku, pędzili z nim ostatnie dzielące ich od boju sążnie. Od krzyku gardeł zagrzały się oddechy pod pochylonymi szyszakami, powstawał świst w żelaznych szczelinach pośród śrub na hełmach. Szelest piór na drewnianych łękach nakrył łby końskie przeraźliwym skwirem. W rozjuszonych koniach wzbiła się ku karkom krew dzikich tabunów. Nie biegły to wypieszczone konie wojenne, ale oszalałe stepowe stado o zakrwawionych ślepiach. Rozwarły chrapy, przylepiły do łbów wyostrzone uszy. Kara klacz Krzysztofa, lecąca obok chybkiej kobyły Korffa, ogłupiała w tej wrzawie. - Bij, zabij! - słyszała i ona nad głową. Rozumiała ten okrzyk, więc wywijała drapieżnie wargi, wyciągała się w czarną smugę. A jeszcze było za wolno, więc oszalały koń kładł brzuch na kurzawie, ściskał kopytami tuman piachu, puszczał go ku ziemi i już brał pod siebie nowy gwałtownym, nieuchwytnym dla oka skrętem pęcin. Miotał rozwścieczonym pyskiem i gryzł lepkie od piany wędzidło. Krzysztof pierwszy raz pędził w takim boju. Rozwarł chrapy i dławił się powietrzem, wpadającym w gorejące żarem usta. W tym opętanym pędzie wywietrzały z głowy wszystkie chwyty i uderzenia, sztychy, cięcia i odpory. Nie myśl, lecz sama krew władała teraz mięśniem i koncerzem. Ona wznosiła rękę, ściągała łokieć, uderzała na odlew śmiercionośnym cięciem. Ona wybierała głowy ludzkie z tego kłębiącego się tłumu ludzi i koni, rąk i siodeł, napierających piersi końskich, grzyw i ogonów. Ona była w oczach i uszach, szukała obcej barwy, obcego znaku, okrzyków szwedzkich, niemieckich i francuskich, wstających wśród dławiącego piachu, wzbijającego się aż po rozparzony żarem słonecznym szyszak. Nie tyle rozum działał, ile sama z siebie rodząca się wściekłość, chęć walki i obrony. Bo ten nakaz z serca idący tu był wszystkim. Rozbijać wrogie łby, wyciągać ostrze z opadającej piersi, trafiać pod pachę w spięcie kolczugi, łupać karacenowe łuski. Zadawać cios śmiertelny, w nieprzytomności swej mądry i niezawodny, wycinać wśród skaczących koni i zwijających się ciał najkrwawszą, najszerszą wokół siebie pustkę, drogę ku wiekuistej sławie. Gdy zobaczył, że nagle staje się przed nim pusto, że zabrakło tamtych koni i ludzi, nie mógł pojąć, co się stało. Dlaczego pędzą dalej w rozszerzonym szyku? Obok sapie na rozjuszonej kobyle szpakowaty Korff, dalej Bychowiec i Siennicki i rotmistrz Codera, a piach przed nimi pusty. Ani jednego konia. Czyżby już przeszli? Oglądnął się. Pobok nich i z tyłu za nimi kłębiły się rozbite szwedzkie szwadrony. Rajtarzy już pomieszani z dragonami. Ci spadali z koni, inni wskakiwali na nie z powrotem. Ten i tamten biegł piechotą ku Dźwinie. Oprzytomniał. Jechali na blokhauz. Niedaleko przed nimi piechota szwedzka kryła łby za żółtą smugą szańca. Sypnęli salwą z muszkietów, ale jakże to trafić w cwałujące konie? Korff, pędzący na skrzydle husarii, ściągał lejce i zataczał koniem. "Zwariował czy co?" - pomyślał Krzysztof. Ogarnęła go wściekłość. Zapomniał, jakie zlecenia rotmistrzowi dał wódz stojący pod lasem. A Korff na te strzały właśnie czekał. - Tyły dawać! Rozewrzyj się w dwie połowy! Konnica rozwarła się w dwie strugi. Konie wryły się w piach i wzbiły pod piersiami nową, jeszcze silniejszą kurzawę. Chorągwie zataczały promieniste półkola i niby w rozpierzchnionym stadzie rwały z powrotem na łąkę. Korff pochylał się na kobyle i ściągał, ściągał lejce. Ściągali i inni, udawali cwałującą ucieczkę. Korff rzucał okiem w lewo i w prawo, sięgał wzrokiem i do tyłu. - Wyjdą teraz, psie dusze, czy nie wyjdą? - klął na głos i gryzł w ustach trzeszczące piachem powietrze. Za blokhauzem stały nadal nieporuszone szwedzkie chorągwie. Patrzył spod brzozy i Radziwiłł. Stał na czele zapasowych chorągwi i pochylony na koniu przebijał wzrokiem poszycie lasu za blokhauzem. Z sekundy na sekundę tracił spokój wodza. Żeby lepiej widzieć, złamał wściekłym ruchem gałąź brzózki opadającą mu przed oczy i szepnął do siebie, zniecierpliwiony do najwyższych granic: - Teraz powinni za nimi wyjść... Jeśli wyjdą, Boże jedyny... skoczę z wszystkimi chorągwiami, odwrócę tamte pięć i wtedy... Gustawusie! Gustaw Adolf, wsparty na ramieniu swego brata Karola Filipa, w otoczeniu oficerów patrzył z pagórka przy Dźwinie na daleką potyczkę konnicy. Przygryzł wargi, bo widział przed chwilą, jak husaria rozbijała w puch dwa pierwsze jego szwadrony, a piechota na szańcu zapychała się w dziury. Niejedno widział w swym wojennym życiu, więc i huraganowy pęd jazdy polskiej nie był dlań zaskoczeniem. Widok własnych szwadronów skotłowanych w dwie kupy nie był mu miły, ale cóż to przy tak olbrzymiej liczebności wojska - fraszka. Cóż bowiem ten Radziwiłł sobie myśli. Chce w dwieście koni, bo więcej na placu nie mógł się doliczyć, jego tysięczną jazdę brać? Posłyszawszy salwę z blokhauzu uśmiechnął się pod wąsem. Ale gdy pierwsze dmuchnięcie wiatru oczyściło pole z dymu syknął: - Pudła, nigdy tych chłopów od gnoju nie nauczę trafiać w pędzącą jazdę. Naraz Jakub Pontus de la Gardie, śledzący z rozpalonymi policzkami potyczkę, ścisnął złocone jelce swej szpady. - Najjaśniejszy panie. Rozpierzchli się przed szańcem, tyły dają. Gdyby teraz wypuścić nasze szwadrony... - Czekać! - burknął zniecierpliwiony Gustaw, bo nawet cudze słowo przeszkadzało mu patrzeć. Ale i Seaton, choć w dowodzeniu piechotą, a nie jazdą wprawniejszy, powtórzył za de la Gardie: - Uciekają, najjaśniejszy panie! Nie mógł ustać i Karol Filip. Usunął ramię spod królewskiej ręki i wskazywał na umykającą jazdę polską. - Najjaśniejszy panie, puść na nich całą jazdę! Wystarczy ta, co stoi nad Dźwiną. Tysiąc koni, a tam zaledwie kilkaset. Gustaw i bratu nie odpowiedział. I on zacisnął w palcach jelce. Mocno, że aż skręciły się rzemienie. I jego przecież korciło - nawet ci, co tu stali obok niego, nie wiedzieli, jak korciło - by kazać trąbić na pościg. Już mu się nawet zwidywało to piaszczyste pole znów kurzące się pod kopytami tysiąca jego koni. Może dziś? Może teraz właśnie, a zarazem pierwszy raz w dziejach tych inflanckich najazdów zetrze chorągwie znienawidzonej polskiej jazdy. Zamiecie te wydmy i łąkę, posypie całe pole skruszonymi polskimi kopiami, zabitym koniem i człowiekiem. Aż kuszący dreszcz chwytał za gardło, że to tak blisko, że za chwilę można by iść po tygrysich, rysich i lamparcich skórach, leżących jak martwe płachty na piachu. Zdobywał przecież porty, zaciskał twierdze szańcami, ale gdyby tak raz, w polu, przejechać się po tamtych, przejść kopytami własnego konia po złocistych, rozciągniętych w pyle chorągwiach. Kusiło marzenie i parzył twarz wzrok de la Gardie i Horna, Seatona i Mansfelda. Tylko Karol Filip już się nie hamował, spojrzał na króla z ledwie wstrzymywanym buntem. - Gustawie! Wytrzymał. Może właśnie głos brata, tak podobny do głosu nieżyjącego ojca, otrzeźwił go. "Niedziwne - pomyślał - że tamtym krew na chwilę zamąciła w głowie, skoro i mój spokój zamglił się na chwilę." Poczuł z powrotem trzeźwość zimnego dowódcy. Pochylił wielką twarz w stronę brata i nie spuszczając zimnego wzroku z pola bitwy syknął: - Zapomniałeś, co mówił nasz ojciec. Żadną siłą koni jazdy ich nie przemożesz. Stać i czekać w rowie z muszkietem przy oku. To na nich jedyne. Nie potrzeba było więcej. Stygł już i Karol Filip. Pamiętał. Nie byle jaki rotmistrz szwadronu, jak ten tu na wydmie przed chwilą, ale ojciec ich, Karol IX, uciekał bez kapelusza na głowie przed tą jazdą. Nie wstydził się tego przed synami, skoro im o tym mówił. Gdyby nie trzy konie, które miał wtedy przy sobie, nie widzieliby go synowie żywego w Uppsali. Dwa pod nim ubili, dopiero na trzecim dopadł Nowego Młyna, bez całej swojej jazdy. "A jeszcze Kircholm" - pomyślał już zimno Karol Filip; krew mu od głowy odpływała. W tej chwili wiatr od Dźwiny dmuchnął po pustkowiu, zamiótł kurz i dym pod blokhauzem. Wszystko było widać jak na dłoni. Teraz Gustaw Adolf spojrzał z wyższością na swoich oficerów i uniósł w powietrze rękę. - Nie mówiłem? Patrzcie! Manewr to, już w szyku uchodzą. Choć przy wielkiej tuszy trudno mu to przychodziło, pochylił się jeszcze raz w stronę brata. - Gdybyś poszedł za nimi, bez jednego konia wróciłbyś. Niedoczekanie, bym kiedy w pole za nimi wyszedł. Pomylił się Radziwiłł. Gdy wszyscy oficerowie mieli wzrok nadal utkwiony w hufcu jazdy schodzącej na łąkę, Gustaw Adolf nie patrzył już na pole. Zatoczył wzrokiem po siwym lesie i leniwej smudze Dźwiny. - Horn! Niech artyleria wzmocni ogień na port ryski i Dźwinę! Widać tam ruch jakowyś. My tu będziemy patrzeć jak na widowisko, a tymczasem ci szaleni ludzie wcisną się statkami aż pod bramy miasta. Karol Filip, choć go już opuściła niedawna gorączka, pokręcił się na koniu, osowiały. - Tak czy inaczej, nie za rycerstwo będą nas mieć. Nie dziwiłbym się, gdyby jazdę naszą jako tchórzliwą ogłosili... - Głupiś! - odpalił nagle król. Że jednak zbyt głośno to powiedział, więc się z miejsca poprawił: - Brat mój już widać nad słowem nie panuje. Za lękliwych nikt nas nie weźmie. Zwycięstwo moje to nie wydma, lecz Ryga. A Ryga będzie moja, ona już jest moja. Wyciągnę stamtąd uwędzonych moim dymem rajców i będę ich po gębie policzkował. Czemuż, do pioruna, nie słyszę tego ognia? Baranów mam czy puszkarzy? Zbyt pochopnie pomstował. Już grały wszystkim ogniem działa nad Dźwiną. Już wyły czterdziestoośmiofuntowe kartauny, chluba królewskiej artylerii. Zawtórowała im druga i trzecia okrętowa bateria stojąca u gardła Dźwiny. Dym i ogień spadł na wzdęte już żagle trzech ryskich okrętów idących wodą po Radziwiłłowskie posiłki. Jakże tedy mogła dotrzeć do statków ryskich chorągiew Stetkiewicza? Nie dotarła. Radziwiłł zebrał nietknięte chorągwie i wracał ku obozowi swemu przy mitawskim gościńcu - ponury, z oczami szarymi jak popiół. Rozdział IV Ryżanie patrzyli z biciem serca na walkę Radziwiłłowskiego podjazdu. Ogarniała ich żałość, gdy statki ryskie cofały się z połamanymi masztami, a już w całkowity popadli smutek, gdy jeszcze tego dnia zniknęły na nieboskłonie za Dźwiną proporce i kity owisłe podle grotów. Już miasto chciano poddawać, ale jeszcze czyjś dzielniejszy głos przeważył: - To był komunik, hetman podejdzie do nas z całym obozem. Niejeden uwierzył. Zasypano na nowo doły, zasklepiono skruszone już mury. Znowu rzucano gnój na palące się zgliszcza, tłumiono skórami każdy wybuchający ogień. W szóstym tygodniu oblężenia, nie mogąc dymem i pożogą zdławić dzielnej załogi, Gustaw nasadził trzydzieści dział na jeden upatrzony bastion. Rozwalił tam wreszcie wszystek mur i zdobył pierwszą lunetę. - Wiwat! Wyłom zrobiony! Miasto już otworzone! - wołały wojska patrząc, jak zapalczywa piechota wchodzi w dymie i wrzawie na wywalone mury. Cały obóz zaszumiał radością, bo miasto już zdobyte i łup w nim gotowy. Ryżanie nie zwykli byli oddawać za darmo nawet zwalonych murów. Cofając się zapalili lonty u min i wysadzili w powietrze oddział wiwatującej co dopiero szwedzkiej piechoty. Położyli sto trupów i znów załatali rumowiem mury. Gustaw chodził wściekły po namiocie, bił dłonią w falujące opony, to znów wracał na środek płóciennej szopy, skromnej i prawie pustej, bo żołnierski tu był moderunek - dwie ławy, stół i polowe łoże. - Seaton! - Jestem tu, najjaśniejszy panie! - oficer rozstawił na baczność nogi. - Zbierzesz żołnierzy z Delakarlii, wyiskasz z nich górników co najlepszych i każesz kopać kontrminy. Jak krety wyleziem tym ryskim kupczykom aż pod samą kurią. - Według rozkazu, najjaśniejszy panie! Seaton z trzaskiem zsunął rozstawione cholewy i już szedł ku miotającym się w wietrze płachtom u wnijścia do namiotu. - Czekaj! Więc czekał, gotowy na każdy rozkaz. - Zanim tam ziemią pójdziemy, upłynie sporo czasu, a dychać spokojnie im nie pozwolę. Podkop gotuj, ale wcześniej niż szturm pójdzie podkopem, raz jeszcze twierdzy spróbujesz. Ustawisz most na kołach, przetniesz fosę pod tym przeklętym bastionem Piaskowym i, do pioruna, chyba wejdziesz na zwalone mury? - Wejdę, wasza królewska mość, albo... mnie z pola zniosą. Gustaw popatrzył przenikliwie. Dzielny to żołnierz, Seaton, ale dlaczegóż jeszcze przed szturmem mówi o zniesieniu z pola walki? - Idź, ale mi życia po głupiemu nie narażaj. Oficerów nie mam na stracenie. Żołnierze z Delakarlii, górnicy o rękach wprawnych w muszkiecie i oskardzie, doświadczonych w łamaniu skały i w wyrywaniu tuneli, weszli pod ziemię i co dzień ryli oskardami drogę dla wojsk jego królewskiej mości. Seaton zbudował tymczasem nie jeden, lecz dwa składające się mosty, przemyślne i mocne, omotał je blokami i linami i pod strzałami z murów miasta wprowadził na swe machiny szturmową kompanię. Tego też dnia przynieśli go przed namiot królewski całego we krwi, z odciętą prawą nogą. - Daruj, najjaśniejszy panie, nie wszedłem. Mosty zapalili, pół kompanii poległo. Ryżanie już zapomnieli o wojskach Radziwiłła, a odsieczy z rąk króla polskiego, któremu ślubowali. Nie mieli zresztą czasu o tym myśleć, bo już musieli odpierać szturm trzytysięczny najdzielniejszej piechoty szwedzkiej, i to pod jakimi wodzami! Szedł teraz do ataku z doborowym żołnierzem Horn i Banner, Chappeles o galijskiej sławie i Szkot Muster, który skąpił grosza, ale nie odwagi. Ale i ta żelazna armia nie weszła na mury miasta. Brawurowy żołnierz piął się na niewidne w dymie mury i leciał w dół z rozpłataną głową lub ze strugą gorącej smoły spadającej na kark i plecy. Po wielogodzinnym szturmie doborowe wojska wróciły do obozu niosąc na ramionach ciężko rannych dowódców: Horna i Bannera. Dzieła dokonała setka górników z Delakarlii. Gdy galerie podziemne podeszły pod fosę i mury, a stuk kilofów nie dał ani na godzinę zasnąć obrońcom miasta, mieli oni teraz do wyboru dwie ewentualności. Albo wylecieć w powietrze za niepomnego na nich króla polskiego, albo przyjąć czwartego parlamentariusza. Wybrali to drugie. Wpuścili trębacza za mury i kazali mu czekać na odpowiedź od świtu do świtu. Całą dobę biadali i radzili. Rankiem opuścili mury miasta przygnębieni deputaci ryscy. Szli z zawiązanymi oczyma wśród ciszy patrzącego na nich wojska. Choć jeden do drugiego nie mówił, każdy z nich to samo w duchu myślał: "Wszystko zrobiliśmy, co było w naszej mocy. Wojska polskie nie przyjdą nigdy z odsieczą." Gdy stanęli przed królem, sytym już swego zwycięstwa, podali mu w milczeniu papier, prośbę o łagodne warunki poddania miasta. Ledwie jednak Gustaw przeczytał pierwsze słowa pisma, zmiął pergamin i cisnął go w kąt namiotu. - Jakim prawem, wy, szczury miejskie, tytułu króla mi nie przydawacie? - Jeden nasz król, król polski Zygmunt III. - Gdańszczanie, miasto od was dumniejsze, tytułu mi tego nie szczędzą, a wy się jeszcze wzdragacie? - Ryżanie my, a nie gdańszczanie, serenitas. - Serenitas? A nie król? Wypoliczkować by was, toby przez gardło tytuł wam łatwiej przeszedł. Musieli ścierpieć obelgę, bo siła była przed nimi. Spuścili osowiałe głowy. Gustaw przeszedł się po namiocie, hamował wrodzoną porywczość. - Kiedy bramy otworzycie i klucze mi zdacie? - Klucze oddamy, serenitas, gdy nas zostawisz przy dawnych przywilejach, a tym, co chcą wynijść, miasto opuścić pozwolisz. Inaczej Rygę chyba zburzoną, z naszymi trupami weźmiesz. Popatrzył na ich zimne, surowe twarze. Zrozumiał. Jeśli warunków im nie potwierdzi, wrócą i zamkną z powrotem miasto. Ćwierć murów wyleci w powietrze i wtedy wejdzie z wojskiem w ruiny. A przecież nie po to Rygę brał, by gruzy mieć zamiast portu. Potrzebne mu było miasto i port nietknięty, bo wszystko stało do dalszej wojny z Polską sposobne. - Żądam od was tej samej wierności, jaką mieliście dla mojego krewnego, króla polskiego. - Skoro klucze oddamy, siła twa będzie nad nami, serenitas. Przysięgę na wierność złożymy pod jednym warunkiem. Szkląca, nalana twarz Gustawa oblała się krwią. Kamienne oczy nabrały w siebie iskier. - Warunki jeszcze stawiacie? Wytrzymali cierpliwie wściekły wzrok najeźdźcy. Czekali w milczeniu. - Jaki warunek? - wycedził Gustaw. - Że do króla polskiego, pana naszego, list nasz będzie wolno przepuszczony. Jeszcze i tego im było potrzeba, by Zygmunt otrzymał ostatni akt ich wierności. Ale już mu dość było tych szturmów, oblegania, strat wśród żołnierzy. Odpowiedział z udanym spokojem: - Nie wiem, czego w was więcej - uporu czy dzielności. Prośbę waszą uszanuję. Oddali klucze i miasto. Odtąd żołnierz Gustawowy, a nie alabardnik ryski, otwierał i zamykał miasto. Ustały szturmy i huki dział nad domami, ale mimo to smutniejsze niż przedtem były twarze ryskich mieszczan. W kilka dni po zajęciu miasta Gustaw obchodził swój tryumf na rynku. Siedząc na szkarłatnym tronie, wśród swądu ciągnącego się jeszcze ze zgliszcz, przyjmował hołd podbitego miasta. Gdy mu rajcowie złożyli przysięgę na wieczystą wierność, oddał im klucze i przywileje, a w zamian za łaskę monarszą wziął z ich rąk puchar złoty dwustułutowy, w którym ledwie się zmieścić mogło sto portugałów. Były czerwone jak ruda krew zastygła na murach miasta, a ciężkie jak tysiąc dukatów, bo i tyle samo warte, z tym samym wizerunkiem króla polskiego. Gustaw ustawił puchar u swoich nóg i spojrzał na stojącego przy tronie brata. - Który to dziś dzień, bo nie pomnę? - Dwudziesty szósty września. - Tedy niech biją na wiwat z wszystkich armat. Dzień to ten sam, w którym nasz wielki ojciec uległ Polakom, niedaleko stąd, pod Kircholmem. Klęska tamta zmazana. Tego samego dnia senat ryski pisał ostatni list do króla polskiego w Warszawie. Zaczęli jak dawniej, w lata minione: "Illustrissime Domine. Najjaśniejszy panie. Nie wątpimy, że do Waszego Majestatu Królewskiego doszła już wiadomość o nieszczęściu, w jakie popadliśmy..." Pisali o grozie oblężenia, o trzydziestu szturmach odpartych, o płaczu matek i dzieci i tłumaczyli się przed Rzeczpospolitą, że... nie przyszła im z pomocą. I kończyli ze smutkiem i żałością wielką: "Niech Opatrzność obdarzy Waszą Królewską Mość najzaszczytniejszym tryumfem nad narodami barbarzyńskimi, a naszą niewinność łasce boskiej polecamy." Rozdział V Rzeczpospolita dalej niebaczna była na niebezpieczeństwo zagrażające jej na nadmorskich ziemiach. Król pisał uniwersały do szlachty, ale cóż znaczyło słowo monarchy u tych warchołów, a zwłaszcza rozpanoszonych magnackich "królewiąt"? Siedząc na olbrzymich połaciach kraju jedynie wtedy skorzy byli do broni, gdy własne ziemie zapalały im się pod nogami. Cóż obchodziła Zbaraskich czy Zasławskich, Potockich czy Ostrogskich potrzeba szwedzka na północy? Ci zwracali oczy jedynie na wschód czy południe, bo tam Porta, coraz bardziej buntująca lud, mogła zabrać im ich bogate ziemie, wyprzeć ich z własnych zamków, pozbawić włości feudalnych. Toteż Gustaw Adolf bezkarnie rozlewał swe wojska wzdłuż Bałtyku. Zdobywszy Rygę posłał czternaście tysięcy żołnierza pod Diament i Mitawę. Diament, oblany wojskiem szwedzkim wokoło, pomny na osamotnioną w wojnie Rygę, poddał się bez odparcia jednego szturmu. Dowódca załogi Schwarzkopf wyprowadził swoich stu pięćdziesięciu rajtarów i wszedł z nimi do obozu hetmana polnego. Mitawa, choć otoczona dwiema rzekami, Muszą i Świętą, broniona wodami wokoło, nie stawiła czoła. Mitawianom daleko było do dzielności ryżan. Gdy huknęła artyleria szwedzka nad Muszą, ojcowie miasta wybiegli skwapliwie z kluczami swego grodu i wydali je bez wystrzału Gustawowi. Radziwiłł krążył ze swoim mizernym wojskiem, gryzł palce z bezsilnej złości; kiedyż, u licha, opamiętają się w Warszawie? Ani jedno działo stamtąd nie przyszło, a na skutek królewskich uniwersałów - pożal się Boże - raz na miesiąc zjeżdżała do obozu grupka szlachty pospolitego ruszenia, dwadzieścia czy pięćdziesiąt ludzi na szkapach lada jakich, wagabundów bez żołnierskiej dyscypliny, ale za to z pyskiem skorym do burdy. Hetman pienił się. I ludzi, i broni nie dostawało. I jeszcze porządku wśród tej zbieraniny szlacheckiej nie sposób było utrzymać. Próbował zaprowadzić żelazną dyscyplinę. Zaczął od Schwarzkopfa. Za oddanie Diamentu wytrąbił go jako zdrajcę, zamknął w wieży i skazał na gardło. Odtąd co kilka dni wytrębywał zdrajców i sprzedawczyków, niesubordynowaną szlachtę i dezerterów, ale mimo żelaznej ręki ładu w obozie nie mógł utrzymać. Pospolitacy wywąchawszy, że skarb pusty, wracali najspokojniej do domów. Widząc wroga już niedaleko swych Birż, bo cóż to była za odległość - mniej niż dziesięć mil dzieliło wojska Gustawa od stolicy Żmudzi - wzmógł swe rozpaczliwe listy do króla i senatu. Trząsł się już nie tyle o granice swego państwa, o spław zboża Dźwiną, ile o swą centralną rezydencję. Lamentował w listach, że z pospolitym ruszeniem nie obroni granicy, bo to "miłe pospolite ruszenie lada motłochem by nazwać można." "Chciej się z nimi do szturmu - informował króla - chciej przewagę jaką uczynić, ujrzysz, jak się stawią! Weźmij przed się cokolwiek wielkiego, a oni, pożądanej doczekawszy się ćwierci, ani trąbą, ani mieczem nie dadzą się zadzierżeć." Jedni z rotmistrzami targi o pieniądze czynili, drudzy milczkiem uciekali. "Sądź, wytrębuj, na plac wywódź, ścinaj, przecie nic nie pomoże. Lecz gdyby Jego Królewska Mość uniwersały do urzędów na karanie zbiegów wytrąbionych wydać raczył, prędko by się upamiętali." W odpowiedzi na te listy zamiast armat, ludzi i prochu otrzymał w pismach kwasy królewskie, że w wojsku swoim bardziej sprzyja dysydentom niż katolickiej szlachcie, że już podobno księdza do obozu nie wpuszcza. Gdy ziemia północna gorzała pod kanonadą armat szwedzkich, w Warszawie zamiast broni kuto intrygi. Wzywał więc Radziwiłł na świadectwo swoich oficerów, klął się przed Bogiem, że to z palca wyssane jezuickie wymysły, i dawał sążniste pisemne repliki. A gdy zostawał sam na sam z przybocznym oficerem Arciszewskim, wyżalał się nieustannie: - Przed tobą, jako przed bratem polskim, łatwiej mi się wyżalić niż przed innymi. Wiem ci ja, o co im w Warszawie chodzi. Wojska mi nie dają, bom kalwin, a nie papieżnik. Wszystko to sztuczki zawczasu preparowane, bym więcej sławy nie mógł zażyć i po buławę wielką litewską nie sięgał. - Jakże by jej nie dali waszej książęcej mości - obruszył się Krzysztof. - Po ojcu do twoich rąk, mości hetmanie, przejść powinna. Król jegomość się waha, ale przecież inaczej nie postąpi. Chociaż gdy wspomnę mój pobyt w Warszawie, stale mi to na oczach, że król jegomość pod sutanną i pod pantoflem siedzi. I nie pod jednym, ale pod trzema pantoflami. Pod biskupim, królowej jejmości i owego straszydła, panny Meyerin. - Diabli go tu zza morza przywieźli, jeśli już prawdę chcesz wiedzieć. Gadali, że krew Jagiellonów w nim, a to woda. - Nierycerski to król - potwierdził ze smutkiem Krzysztof. - Toteż gdy im potrzeba, magnaci postraszyć go potrafią. Radziwiłła ukąsiła ta szczerość. Spojrzał badawczo na Krzysztofa. - Magnaci? Ariańska w tobie przekora... - Nie przekora, prawdę mówię. Król nasz to popychadło w rękach możnych panów. - Zbyt pochopnie sąd o wielkich panach wydajesz - mruknął Radziwiłł. Ale że zawsze widział w Arciszewskim dzielnego żołnierza i światłego dworzanina, a nie tępego szlachetkę, ścierpiał posłyszaną uwagę i ciągnął dalej: - Arciszewski! Z tobą otwarcie mogę mówić, bo w głowie olej masz, a nie siano. Wiesz dobrze, jak tu jest w naszym obozie. Reszta wojska przed zimą mi się rozlezie, jeśli tylko czekać będziemy. Kolczugi im zardzewieją, a ręce będą wnet w arcabach i kościach sprawniejsze niż w szabli. Weźmiesz kilku ludzi i będziesz, jak to było pod Rygą, prowadził wywiad pod obozem Gustawa. Podskakuj mi pod okoliczne zamki i drogi, bierz języka! Śniegiem już zaczyna siąpić, a nie wydaje mi się,by jazda szwedzka miała pod Rygą zimować. Musimy ugryźć trochę Gustawusa, bo wtedy bardziej wojenne życie obóz nasz postawi na nogi. - Według rozkazu, mości hetmanie! Ale bardziej niż szlachtę ludzi wybranieckich wziąć wolę. Ci na niewczasowanie wytrwalsi, a ja przy drogach nawet po nocach leżeć muszę. - Bierz, jakich chcesz, tylko spraw się jak najlepiej. Jeździł więc Krzysztof na zwiady, jak to już robił przedtem, wzdłuż Dźwiny, Muszy i Święty. Dniem i nocą przebiegał po lasach z małym pocztem ośmiu wybranieckich ludzi, wśród których miał rozgarniętego Łukasza, dwóch cieśli z mazowieckiej ziemi, Grzegorza spod Ciechanowa i kilku chłopów litewskich, jak i tamci bez nazwiska, z imienia tylko znanych. Sypiał z nimi byle gdzie, w opuszczonej szopie czy chałupie, najczęściej leżał nocami podle dróg czy w przyprószonych śniegiem szuwarach nad Dźwiną, wypatrując ruchów wojska Gustawowego. To urwał z transportu zapóźniony wóz szwedzki, to łowił wałęsających się za łupem żołdaków, czasem uchwycił i czatę pod samym obozem szwedzkim. Któregoś dnia, w połowie listopada, wpadł na dymiącym koniu wprost przed sam namiot Radziwiłła. - Wasza książęca mość! Dziś o świcie jazda Gustawowa wyszła spoza szańców. - Mówże, człowieku! W stronę Birż idą? - Nie wiem, ruszyło szesnaście chorągwi, na razie drogą na Kokenhauz. - W Kokenhauzie dwieście ludzi zaledwie i fortyfikacje nędzne... - Więc chyba tam idą. Mróz się zaczął wcześnie, więc już szańcami nie poradzą. Widać, na szturm jazdy się zdali. Zresztą pamiętamy Diament i Mitawę. Bez boju mogą wziąć Kokenhauz. - Piechota też wychodzi z obozu? - Nie, sama jazda. Urwałem jednego rajtara. Mówił, że jak Kokenhauz wezmą, to część wojska Gustaw ściągnie na zimę do Szwecji. - Szesnaście chorągwi? Pewna to liczba? - Na własne oczy widziałem. Jest i chorągiew przyboczna brata królewskiego, Karola Filipa, choć jego samego oblicznie nie widziałem. Księcia sudermańskiego już nie ma, podobno na okręt wsiadł i odpłynął do Uppsali. Radziwiłł ożywił się. Wiadomość była ważna. Od chwili lądowania, a już prawie pół roku od czasu tego minęło, jazda szwedzka ani razu w pole nie wyszła. Skoro Gustawa nie ma, mógł Karol Filip spróbować ataku jazdy na Kokenhauz. Może podnieciła go nadzieja sławy, chęć przydania sobie i bratu jeszcze jednego lauru do zwycięskiej wojny? Chodził podniecony po namiocie i ważył decyzje. Jeśliby tym razem udało się wjechać na kark Gustawowym chorągwiom, to i apetyt na Birże ze łbów im wytrzęsie. Przy okazji rozrusza swoich ludzi, już zgnuśniałych i podmarzniętych w bezczynnym obozie. - Przywołaj mi zaraz referendarza Gąsiewskiego i rotmistrza Sakiena... no i jeszcze Konstantynowicza od kozackiej chorągwi. Tego dnia wysłał Radziwiłł przeciw jeździe szwedzkiej dwanaścieset koni. Poszła chorągiew husarska Gąsiewskiego, husarska upitska i żmudzka, kozacka Goliana i Konstantynowicza i trochę pospolitego ruszenia. Poszedł z tą jazdą pod Kokenhauz i Krzysztof Arciszewski. Pożałował swej decyzji Karol Filip. Gąsiewski wsiadł na jazdę szwedzką pod Kropimuzją, przyparł ją do jeziora i położył trupem trzystu rajtarów. Zdobył pięć chorągwi i przywiózł je z tryumfem do hetmańskiego obozu. Stanąwszy przed Radziwiłłem rzucił mu pod nogi cztery chorągwie, a piątą rozpostarł na oczach całego obozu. - A ta, mości hetmanie, to chorągiew Karola Filipa! Wiwatowało rycerstwo oglądając haftowany okręt i świętą gołębicę na sztandarze królewskiego brata. Każdy pchał się co bliżej, by czytać złocisty napis: Ire iuvat fausto spaciosa per aequora vento Sub umbra alarum tuarum. Hetman dziękował regimentarzowi i dowódcom kozackich chorągwi. Sztandar Karolusowy opuścił i spytał: - Chwała wam, żeście mi tę jazdę trochę przetrzebili, bo zima będzie w tym kraju spokojniejsza. Ale ciekaw jestem, kto zacz zdobył tę chorągiew Karolusową? Gąsiewski wskazał na Krzysztofa. - Ten tu wolentariusz, co z nami poszedł, Krzysztof z Arciszewa. Pierwsze poważniejsze zwycięstwo w kampanii inflanckiej dodało ducha polskiemu obozowi. Nie minęło kilka dni, gdy Radziwiłł wezwał do siebie Krzysztofa. - Zniesienie jazdy szwedzkiej pod Kropimuzją rozruszało ludzi w obozie. Bo tak to zawsze, gdy przygoda dobra, to każdy ochotniejszy. Myślę tedy, by się im nogi z powrotem nie zastały. Krzysztof czekał w subordynacji. W oczach hetmana dostrzegał nowy zamysł. - Trzeba nam iść pod mitawską twierdzę i z powrotem jej dobywać. Ten, co zaczyna, zawsze lepszy od tego, co stoi. Krzysztof, zapalczywy w polu, tu w namiocie, gdzie o rozwagę szło, nieskory był do porywczego sądu. Trochę mu się dziwny i niespodziany wydał zamiar Radziwiłła, więc powiedział oględnie: - Wasza książęca mość chce przed zimą twierdzę wziąć? Tam podobno dwa tysiące załogi. - Wiem, że nie takie to proste, ale teraz jedyna to pora. Z wiosną Gustaw wróci ze Szwecji i nowy obóz zatoczy. Wtedy znów będziemy uganiać na jego tyłach jak wyżły za szarakami. - Piechotę trzeba by mieć, żeby na mury weszła. Kopiami twierdzy nie weźmiesz. - Oblegać można. Tak czy inaczej, zablokujemy im dostawy i będziemy ich nękać tymi pięcioma działami. Wiem, że jazdą za mury nie wleziemy i dlatego cię wezwałem. Zawsześ mi tu trąbił, choć mimo uszu puszczałem, o wybranieckich ludziach, lada jako tu wykorzystanych w obozie. Ty jeden wiesz, czego i Gąsiewski nie wie, że proporcem i fordą na końskim łbie oblężonych nie wystraszy. Krzysztofowi zapaliły się oczy. - Wybrańców szkolić, wasza miłość, zawsze to mówiłem. Dzielność w tym ludzie wielka, nie wyzyskana a potężna. Dwustu ich tylko, a połowa bez broni. Gdyby ich więcej pod bronią było... - Spokojnie. Już cię gorączka ponosi. Niebezpieczna to sprawa zbyt dużej siły chłopskiej używać na wojnie. Chłopów w Rzeczypospolitej tyle co kłosów na łanie, a szlachty chyba nie więcej jak w jednej kopie snopków... - Ale gdyby wszyscy pod broń stanęli, nie byłoby Cecory ani Rygi. Potężna Rzeczpospolita pokazałaby światu, co potrafi... - Ale może by i nas nie było - powiedział z wolna Radziwiłł. - Skoro jednak innego tu wyjścia nie ma, trzeba trochę chłopstwa użyć. Wezwij mi tu zaraz rotmistrzów, co są nad wybrańcami. Chłopów będących w obozie trzeba lepiej uzbroić, a ciury też co lepsze przyuczyć, nie tylko do mycia kotłów używać. Niech mi to chłopstwo jak najbardziej uszykują, a i ze wsi trochę ściągną, zachęcając żołdem i ulżeniem doli. Ty zaś dopilnuj mi tego wszystkiego, bo nie mam czasu chłopstwem się zajmować. - Dopilnuję, mości hetmanie. Oni to i zimą szańce wokół Mitawy wyrywać będą... Dzielny i wytrwały lud. Rozdział VI Pół roku już trwało obleganie Mitawy. Zimowa pora zeszła bez szturmów, na samym tylko blokowaniu dostaw i rwaniu szańców wokół miasta. Ale wiosna już minęła i żniwa się zaczynały, a miasto mimo wielu szturmów opierało się wojskom hetmana polnego. Ani ugryźć było warownego zamku. Nędzne Radziwiłłowskie armatki, nieporadne wobec kamiennych murów miasta, strzelały wprawdzie co dnia, ale więcej z tego było huku po lesie i w szuwarach na rozlewisku wokół twierdzy niż skutku. Zacięta załoga szwedzka raziła obóz polski ze swych o wiele cięższych i liczniejszych kartaunów. Polne falkonetki hetmana gryzły wprawdzie mur, ale co za dnia zbito, w nocy tam naprawiano. Zapędzani do pracy mieszczanie mitawscy łatali nocami wyłomy, po których nadaremno szukałbyś o świcie śladu. Radziwiłł, bezsilny wobec przewagi artyleryjskiej miasta, chodził po namiocie co dzień bardziej wzburzony, pomstując w duchu na niechętnego mu króla w Warszawie, który nadal jeno przysyłał pisma zjadliwe, a bić się kazał bez prochu i żołdu. Gdy mu wciąż te same przynoszono relacje o zawziętej obronie twierdzy, hetman mówił do grona zaufanych oficerów: - Taka to wojna. Łatwo królowi w Warszawie na nas utyskiwać, gdy nie wie, w jakich wojujemy niedostatkach. Niech tu przyjdzie i bodaj popatrzy na to obleganie, to od razu całej tej wojny poniecha. Potakiwali oficerowie: stary Korff od konnicy, wojewoda Kiszka, co pancerne znaki miał pod sobą, pułkownik Schmeling, dowódca niemieckiej zaciężnej chorągwi, choć ten, bardziej zdyscyplinowany, wstrzemięźliwszy bYł od innych. - Gdyby to w pole wyszli lub bodaj wycieczki robili, dawno byśmy ich na kopiach roznieśli - mówił Kiszka. - Niewiele ich tam jest, bośmy szturmowaniem sporo wysiekli, ale o poddaniu nie myślą. Jedno pozostaje: głodem ich zmorzyć. - Może u nich nie gorzej z wyżywieniem wojska niż u nas - powątpiewał Radziwiłł. - Pół roku wśród tych bagien stoimy, żaden wóz ani człowiek do oblężonego miasta się nie przeciśnie, a niedostatku tam u nich nie widać. Krzysztof, biorąc w tych odprawach udział z racji swych specjalnych poruczeń, zwykł był z rzadka się odzywać. Wolał czekać na porę, gdy dowódcy swój sąd wypowiedzą. Więc i dziś dopiero w chwili ogólnego milczenia wtrącił swoje zdanie: - Jeśli łaska, słów parę chciałem dorzucić. Jak tam ze strawą u nich, nie wiemy, ale prochów muszą mieć w bród, myślę, że ponad pięćdziesiąt jeszcze beczek, bo tak rzęsiście nie pukaliby z kartaunów. Szańce wprawdzie dzięki wybranieckim ludziom wokół twierdzy zaciśnięte, ale odkąd szturmów zaniechaliśmy, to oblężeni kpią z naszego oblegania. - Młodyś, to ci się wiecznie szturmów zachciewa. Jazdą murów nie weźmiemy. Dostępu brak, a jeszcze woda naokoło. Mało to było szturmów na bramę? Nie powiem, i wybranieccy ludzie dzielnie się spisali, ale dopóki mury całe, twierdzy nie dobędziemy. Armat brak. - Załoga u nich co dnia maleje. Tam ich już ani połowy nie ma. Nękać i czekać - Kiszka wyłożył pokrótce swój pogląd. - Nie moja rzecz plany wojny podawać - ciągnął dalej Krzysztof. - Widzę tylko, że tak dalej stać nie możemy. Rycerstwo się niecierpliwi i gnuśnieje. Wczoraj znowu odeszła chorągiew Słotwińskiego, a choć tu jest pułkownik Schmeling, to w oczy powiem, że niemiecki żołnierz zaciężny tylko jedną nogą w obozie... Spojrzał przy tych słowach na stojącego bliżej wejścia obersztera, który nie zdawał się być wcale tym powiedzeniem zakłopotany. Może raczej zadowolony, że mu dano sposobność do wypowiedzi. - Wojna przydługa, mości hetmanie. Jeśli chodzi o moich ludzi, karni są i mogliby tu stać do drugiej zimy, byle... zaległy żołd był zapłacony. Radziwiłł spojrzał gniewnie. Do tego już doszło, że zaciężny żołnierz żale wywodzi. - Nikt cię o zdanie nie pyta - odpalił ostro. - Pieniądze zresztą przyszły, żołd będzie jutro wypłacony. Dyscypliny od chorągwi wymagam. - Według rozkazu. - Rady tu żadnej nie prowadzimy ani skarg słuchać nie pora. Wezwałem was, by wieczornych relacji wysłuchać. Pożegnał oficerów. Skinieniem ręki dał znak, by pozostał w namiocie Kiszka i Arciszewski. - Zatrzymałem was, bo sprawa nader ważna, a nie chciałem przy wszystkich o tym mówić. Jeśli w ciągu dwóch niedziel twierdzy nie weźmiemy, trzeba nam będzie odstąpić od oblężenia. - Wasza książęca mość - poderwał się Kiszka - dopiero wtedy na dworze królewskim buty nam uszyją. Powiedzą, żeśmy do żadnego zwycięstwa niezdatni. - Niech tam mówią, co chcą - Radziwiłł wydął lekceważąco wargi. - Pozostawili to państwo litewskie samo sobie. Ani armat, ani nawet listów przepowiednich król mi nie daje. I wojnę na dodatek mamy prowadzić bez pieniędzy. - Słyszeliśmy przed chwilą z ust waszej książęcej mości, że pieniądze na żołd przyszły. - Mówiłem, żeby paniki nie siać. Przyszła gotowizna, ale z mojej prywatnej szkatuły. Podskarbi żołdu nadal nie przysyła, widać król uważa, że sam mam na wojsko łożyć, jakby to była obrona mojej ziemi, a nie granic Rzeczypospolitej. - Widać, skarb królewski pusty - napomknął Kiszka. - Bo rakuska przyjaźń kosztuje. Król o rodzinę cesarską dba, skoro jejmość królowa ziemie nasze na południu wykupuje. Ale o nagrodzie dla rycerstwa pan nasz już nie pamięta. Miałem nadzieję, że jeśli Mitawę dobędziem, to mi na "poratowanie utrat moich i kosztów" kilka starostw wypuści. Teraz i ta nadzieja odchodzi. Wojewoda posłyszawszy te słowa nie okazał najmniejszego zdziwienia. I on przecież liczył na nagrodę wojenną, na królewszczyzny i dzierżawy, z których zresztą majętności rodzin magnackich stale się pomnażały. Krzysztof natomiast odczuł słowa Radziwiłła boleśnie, pochylił z niesmakiem głowę. Znów dojrzał w Radziwille nie żołnierza, lecz rozpartego na aksamitnym karle magnata, łączącego sprawę szturmu na MItawę z myślą o nowych starostwach. "Więc mu nie tylko o bezpieczeństwo granic chodzi" - pomyślał. Miał we władaniu pół Litwy i jeszcze mu za mało? Szkuty jego płynęły stadami po rzekach ku Bałtykowi, tysiące łasztów zboża w świat wysyłał mnożąc swe bogactwa i jeszcze mu nie wystarczało? - Nie o mnie mi chodzi - podchwycił znów Radziwiłł - tylko o dobro tego kraju. Bo gdy hetman polny z grosza się wyłuska, ustanie obrona granic inflanckich. KIszka rzucił w tej chwili badawcze spojrzenie na półprzymknięte powieki Radziwiłła. Odczuł, jaka to myśl kryje się teraz za nimi. - Źle, gdy hetman na północy ojczyzny miłej tylko z buławą polną w ręce wojuje, a wielka dotąd przez króla nikomu nie dana. Ale, wasza książęca mość, myślę, i całe rycerstwo jest tej samej myśli, że gdy zwycięstwo pod Mitawą osiągniem, król jegomość przyniewolony będzie do decyzji. Buława wielka w spadku po Chodkiewiczu wróci do birżańskiego zamku. Utrafił w pychę Radziwiłła, bo zaiskrzyły się oczy magnata. - Widzę, mości wojewodo, żeś mi zacny przyjaciel. Chcesz mi to życie ciężkie bodaj słowem osłodzić. Wierzcie mi, że nie dla siebie o buławie myślę, ale dla bezpieczeństwa i dobra tego kraju. Prawdę mówiąc, ubliżenie byłoby wielkie dla mnie, gdyby do innego domu buława teraz przeszła. Gdyby jezuici podszczuli do tego króla jegomości, nie zniósłbym takiej hańby. Zaczerwienił się i wstał. Prostował się, rósł coraz pyszniejszy, sięgał szpakowatym włosem ku pochyłym płótnom namiotu. - Nie może inaczej być, wasza książęca mość - zapewniał Kiszka. Powiedział to nie z pochlebstwa, ale z głębokiego przekonania, że król nie odmówi buławy domowi Radziwiłłów. - Wasza książęca mość trzy dni z konia nie zsiadał - dopowiedział Krzysztof, zawsze skory widzieć w Radziwille jego żołnierskie przymioty, a nie magnacką pychę. Hetman patrzył łaskawie to na Kiszkę, to na Krzysztofa. Takich ludzi było mu trzeba: oddanych, widzących jego wartości bojowe i hetmańskie, bo tego właśnie na dworze królewskim uznać nie chciano. Bodaj w obecności tych dwóch żołnierzy, starego bojowego wyjadacza, który chwałę hetmańską wspomagał zwycięstwami swej jazdy, i młodego zaufanego adiutanta. Przed nimi mógł szczerze wywodzić swe żale na niechętnego mu króla i na jezuickie otoczenie. Wiszące nad stołem światło kagańca zakołysało wielkim cieniem magnata. Rósł teraz w oczach, wielki, wyolbrzymiony padającym nań światłem. Ale pycha nie pozwalała mu dłużej rozwodzić się nad swoimi troskami wobec ludzi niższych od niego pozycją. Bo choć jeden możny wojewoda, a drugi ledwie trzymający się ziemi szlachcic na kilku włókach, to gdzież im obu było do pozycji księcia niemieckiego cesarstwa, do przedstawiciela rodu wspartego na setkach wsi i dziesiątkach miast, na całej krainie ciągnącej się przez Żmudź, Litwę aż po ruskie folwarki. Przeszedł się rześko po namiocie. Z zadowoleniem poczuł w żołnierskim kroku ruch tężejących mięśni. - Choć już szary dzień, pukanina nie ustaje. To Schmeling próbuje wroga na nowo kruszyć. Widzicie, jak to działa na ludzi brzęknięcie kiesą? - Nie na wszystkich, mości hetmanie. To niemiecki zaciężny żołnierz, on się tylko dla żołdu bije - powiedział Krzysztof. - Lubię, gdy bodaj mocno grają, a dziś nawet i falkonety tęższe i częstsze. Zatrzymałem was - zaczął po krótkim namyśle - bo przyszły ważne wiadomości, które trzeba trzymać w tajemnicy, by się po chorągwiach nie rozeszły. Kozacy z chorągwi Konstantynowicza przyprowadzili nowego języka. Gustaw Adolf ląduje z nowym wojskiem i lada dzień może się połączyć z Pontusem. Już podobno podchodzą ku blokhauzom ryskim. Połączywszy się z Pontusem będzie miał w sumie ponad dwadzieścia tysięcy wojska. Wtedy śmiech to dla niego przepędzić nas spod Mitawy. - Niewesołe to - zasępił się Kiszka. - Nie wiadomo tylko, czy od razu ku nam przyjdzie, czy też podejmie inne zamiary. Zanim połączy się z Pontusem, chyba upłynie ze dwie niedziele. - Chytry to lis. Może nawet zrazu mimochodem koło nas przejść i stanąć pod Birżami. Głupota by to była zmienić własną rezydencję na potłuczoną Mitawę. Jeśli więc zamku mitawskiego w krótki czas nie weźmiemy, przyjdzie nam ruszać ku zabezpieczeniu Birż. Zamek swój zostawiłem bez obrony, bo wiecie, że nawet te półkartauny i falkonetki stamtąd wzięte. Chodził po namiocie wielkimi krokami, zaprzątnięty dopiero co wyjawionymi myślami. Zamilkł także i Kiszka. - Birże mi weźmie - powtarzał Radziwiłł do siebie - strachu tam wśród ludzi napędzi, swawolę wśród moich chłopów rozpęta. Potem tu pod Mitawę wróci... Krzysztof dotąd wyczekiwał. Radził przedtem nowy szturm, ale nawet słuchać o tym nie chcieli. Ale skoro sytuacja stała się nagle aż tak skomplikowana, może pora wystąpić jeszcze raz ze swym projektem. - Wasza książęca mość! - zaczął nieśmiało. - O nowym szturmie będziesz mówił, z kopiami na mury? - Radziwiłł przystanął. - Tak, mości hetmanie, o szturmie, ale na inny niż dotąd sposób obmyślonym. - Jakiż tu może być sposób z dragonami i husarią? Wszędzie bagna i woda. Jeszcze raz chcesz szturmować od czoła, gdzie konia pod tobą ubili? - Nie o szturmowaniu od bramy myślę, i to nie jazdą, choćby spieszoną. Szwedów można by podejść jeno przez wodę. - Ba, toś powiedział, woda ich broni. - Woda broni, ale i podprowadzić może, żywioł obu stronom służący. Dla Olendrów i inszych ludów morskich woda służy za obronę i za szlak ku zdobywaniu świata. - Nie rozumiem, do czego waszmość zmierzasz? - pobudził się do żywszego słuchania i Kiszka. - Wodą możemy ich podejść. Trzeba nam zażyć jakiegoś nowego sposobu, machiny wodnej. Kiszka nie mógł ukryć ironicznego uśmiechu, Radziwiłł jednak słuchał skupiony. - Trzeba nam zażyć do szturmu - ciągnął Krzysztof - promu wielkiego, umocnionego z boków, chronionego od pocisków. Widząc, że słowa jego budzą pewne zainteresowanie, sięgnął szybkim ruchem za żupan i wydobył stamtąd poskładany kartelusz. - Z nudów w tym obleganiu obmyślałem to wieczorami. Prom na piętnaście łokci szeroki, w górę na dziesięć. Tu jakoby tratwa, bele na sześć cali grube, podobnie jak na szkutach płaskich, które się pod Toruniem widuje. W środku drabiny na blokach ruchome, które by, gdy prom stanie przy murach, natychmiast ustawiano. Wewnątrz tej machiny będzie miejsca na pięćdziesiąt człeka we zbroi i na setkę piechoty muszkietowej... Radziwiłł zniżył głowę nad papierem. - Pochyl kagańca! Zainteresowanie na jego twarzy wzrosło. Podszedł bliżej stołu i wojewoda Kiszka. - Na nic - powiedział - pod taką siłą człowieka prom się zatopi. Robili coś podobnego Szwedowie pod Rygą. - Mosty, które zrobił Seaton pod Rygą, źle były obmyślone. Nie trzymała ich woda, ale koła, wiem od pojmanych rajtarów. Ta machina, przysięgam, waszmościowie, ciężar wytrzyma. Komięga o podobnych wymiarach niesie na Wiśle trzydzieści łasztów zboża, a całe rycerstwo, piechota i rynsztunek, o wiele mniej ważyć będzie. Radziwiłł patrzył na rysunek i milczał. Płochliwe światło kagańca poruszało cieniami na skupionej twarzy hetmana. Jego rysy nabierały teraz ostrości i jakiejś ujmującej, żołnierskiej prostoty. Usta zaczęły drgać w niezrozumiałym półuśmiechu. Czy to rodziła się w twarzy wodza nadzieja, czy też cień zwątpienia błąkał się po ustach? - Pod mury może podejdziesz, ale co dalej? Mury nad wodą wszędzie wysokie, jakież by to trzeba zawlec drabiny? - Pomyślałem i o tym, drabiny będą składane, wzór tu nakreślony. - Ho, ho, widzę, że waszmość w indziniera się bawisz - zagadnął z pewnym podziwem Kiszka, który zaledwie znał trudną sztukę pisania, niezbyt często zresztą z niej korzystając. Znowu pochylił się nad stołem. Krzysztofowi rosły teraz na twarzy gorące wypieki. Zdawało mu się, że ten kaganek w ręce trzymany uwziął się, by płomieniem w jego właśnie twarz uderzać. Wstrzymał oddech i patrzył przenikliwie w pochylony kark Radziwiłła. Bo skoro tak uważnie szkice ogląda, to może już skłonny do posłuchania rady? Radziwiłł zaczął zadawać pytania, Kiszka też swoje wtrącał. Krzysztof, podniecony oczywistym zainteresowaniem dowódców, odpowiadał gorączkowo i nieskładnie. Czasem natrętna, błędna myśl mąciła logikę wywodu. Do licha, czyżby wiązanie bel źle przemyślał? Nie, wszystko było w porządku, na pewno wejdzie na prom stu pięćdziesięciu ludzi. Żeby to tylko byli najbardziej dzielni, doborowi żołnierze, o, tacy właśnie - świadomie zjednywał sobie Kiszkę - jak są w chorągwiach wojewody. Jeśli dodać setkę wybranieckich ludzi, których sam już swego czasu szkolił, jeśli falkonety odpowiednio skupić i w mury prażyć, to tylko od męstwa i od porywu zdobywców zależy cały atak. Już nabierał spokoju, mówił gładko. A jeszcze uważał, by nie brać na siebie całej zasługi pomysłu i nie urazić hetmańskiej dumy. Skończył i z dreszczem niepokoju czekał na pierwsze słowa Radziwiłła. - Głowa u niego dobra, wojewodo - hetman uśmiechnął się do Kiszki - inżynierem ma być, nie tylko żołnierzem. Ale, mój Arciszewski, z tego projektu nie skorzystamy. Prom można zrobić, ale cóż, gdy ani brodu, ani wody po tamtej stronie nie znamy? A przecież od rozlewiska chcesz atakować. Machina ci stanie na środku wody i rycerstwo nam zatopią. Krzysztof zbladł. Cała radość, jaką przed chwilą się nasycił, zmieniona w ołowiany ciężar, spadała uciskiem na serce. Nie chcą czy nie wierzą, czy też nie stać hetmana na odważną decyzję? Wszyscy oni tylko po staremu wojują, niczego nowego do swych mózgownic dopuścić niezdolni. Chwycił się ostatniej deski ratunku. - Wasza książęca mość, wiem, że sprawa to najważniejsza i trudna. Bród trzeba pod samym bastionem wybadać i miejsce do przybicia machiny wybrać. - Każdego, kto pójdzie wodą, w dzień czy w nocy, w pół drogi usieką. Rozlewisko szerokie i puste jak cynowa taca. Nocą pochodnie, a bywa, że i beczki ze smołą palą. Krzysztofowi znowu wróciła otucha do serca. Jeśli hetman ma dalej wątpliwości i nie ucina rozmowy, to jeszcze jest nadzieja. Znał dobrze twarz Radziwiłła, wiedział, co znaczą w jego oczach niespokojne, ruchliwe błyski i towarzyszące im mrużenie powiek. Albo się jeszcze waha, albo umyślnie stawia przeszkody, by go zmusić do myślenia i rzecz dogłębnie zbadać. Widząc tę niepewność, podjął znów gorączkowo: - Błagam, niech wasza książęca mość dziś projektu ostatecznie nie odmawia. Święcie wierzę, że tylko takim sposobem możemy z śledziorodnym żołnierstwem wojować i swego dopniemy. Niechże wasza książęca mość, mając tyle wojennego doświadczenia, raczy plan ten jeszcze raz przejrzeć i światłą radą uzupełnić, ja tylko pierwszą myśl poddaję. Prom można zbudować w zatoce pod sosnowym lasem i stamtąd wieść go prosto między dwie wschodnie baszty. Głębia pod murami niewiadoma, i co więcej, nie będę ukrywał, na środku rozlewiska jaśniejsza, niepewna smuga, którą też trzeba wybadać. Więc usilnie proszę o zgodę. Podejmuję się w ciągu dzisiejszej nocy bród wybadać, wyszukać stanowisko pod murami. Radziwiłł sam teraz podniósł kaganiec i zwrócił go na twarz Krzysztofa. Badał tym migotliwym światłem, ile siły, woli i odwagi kryje się w młodym żołnierzu. Bo przecież co innego iść z jazdą do ataku, co innego samemu brnąć wodą aż pod mury miasta. Krzysztof nie zmrużył oka ani przed chybotliwym płomieniem, ani przed dojmującym wzrokiem Radziwiłła. W tejże chwili dwa wybuchy dział mitawskich legły gdzieś niedaleko i wzburzyły powietrze. Poruszyły się pchnięte wiatrem opony hetmańskiego namiotu. - Sam chcesz się na pewną śmierć wydawać? - Mógłbym i sam, ale mam kogoś, kto to lepiej ode mnie zrobi. Jest przy mnie człowiek służały, chłop ze wsi ojcowskiej Rybienko, gdzie stawy i jezioro spore. Zagrodnik to z wodą obeznany, a przy tym żołnierskiego ducha. Tenże ŁUkasz, co mnie spod konia w czasie szturmu wyciągnął. Chłop to wśród wybrańców tutejszych szkolony, bom nie po to wywiódł go z chałupy, by ciemnego jak przedtem do domu odstawić. - Po cóż to prawisz? - zapytał Kiszka. - Bo to ważne, że chłop ma w głowie trochę światła, nie tylko spryt i dzielność we krwi. - Zdarza się i chłop dzielny, ale bywa to pomieszaniec, ze krwi naszej szlacheckiej - zaśmiał się rubasznie Kiszka. - Żart to chyba, mości wojewodo, choć nie powiem, by zbyt trafny. Wyjątkiem mój Łukasz nie jest. Takich ludzi dzielności znacznej jak on sporo wśród naszych wybrańców. - Krzysztof znów zwrócił się do Radziwiłła. - Chłop nocą popłynie, wodę sondą wybada. Ja, jeśli łaska, z kompanią dobraniecką ochronę jego będę stanowił. - Wasza książęca mość, niechże próbuje, skoro tak się rwie do dzieła. A o promie czas jeszcze jutro decydować - napomknął Kiszka. Radziwiłł jakby czekał, by zachęta do niepewnego zamierzenia wyszła nie z jego hetmańskich ust. Zwinął papiery i powiedział: - Na próbę się zgadzam, by wszystko do planu było obmyślone i zbadane. Papiery zatrzymuję. Jeśli uda się rozlewisko przepatrzyć, jutro wydam decyzję. Kiedy chcecie tamtędy iść? - Choćby zaraz - rozpłomieniony Krzysztof pochylił się do kolan hetmana. - Skoro tak, to wydam rozkaz, by działa obrócono na mury kościoła. Schmeling będzie tam jakoby szturm sposobiony udawać. Zresztą omówisz z nim wszystko, co potrzeba. Powiedz straży, by mi go tutaj wezwała. Gdy Krzysztof wyszedł, Radziwiłł rozłożył z powrotem plany. - Coś wielkiego jest w tym człowieku - powiedział do zadumanego Kiszki. - Przemyślny, choć mu tego w oczy nie mówię, żeby we łbie się nie przewróciło. Wiesz, wojewodo, że on i poema składne rymuje? - Dziwne mi tylko, że chłopami chce zamku dobywać. - Krystianin, a oni w chłopa niemal jak w szlachtę wierzą. Ma on mir wśród wybrańców, bo szańce z nimi budował, a i ten prom, bo tam cieśli sporo, prędko z nimi sporządzi. - A jeśli machina będzie, to ich z rycerstwem na nią weźmiem? - Na pierwszy ogień lud służały pójdzie, rycerstwo za nim, bo jemu, jeśli Bóg poszczęści, cała chwała dobycia twierdzy przypadnie. Tak czy inaczej, każdy pomysł dobry, bo siedzimy tu bezczynnie jak na kazaniu. Pilno mi, pilno, wojewodo! Skóra na mnie cierpnie, bo Gustaw na pewno pod Birże się wybierze i bez boju zamek mi weźmie. Powiem, że od pierwszej chwili zjednał mnie ów pomysł wodnej machiny, tylko przy Arciszewskim nie chciałem tego wyjawić. Rozdział VII Na dziesięć łokci przed murami MItawy Łukasz uderzył stopami w grunt. Jeszcze dodał dwa łagodniejsze ruchy ramion i kolana oparły mu się na zbitym, dennym piachu rzeki. W tej chwili nic mu nie groziło, osłaniała go wisząca szkarpa, obrosła z obu stron gęstą, choć przykrótką wikliną. Zmęczony nie tyle wysiłkiem mięśni, ile niedawnym napięciem całej uwagi, wysunął się bezszelestnie z wody, zdjął z karku zwinięty zielony kaftan i przywdział go na mokre barki. Usiadł skulony wśród sitowia. Noc była chłodna, toteż otulone ramiona odczuły teraz suche, przytulne ciepło. Wraz z jego napływem naszło chłopa uczucie zadowolenia. Już część drogi odbył, siedzi tu w trawach bezpiecznie. Ale zaraz zgnębił tę myśl w sobie. "Najlżejsze dopiero za mną, teraz czeka największa bieda." Nocny mrok leżał na rzece. Woda wydała się chłopu ciemniejsza niż zieleń. Dopiero gdy na chwilę wychyliła się zza muru pochodnia szwedzkiego strażnika, toń zalśniła jak tłusta, pomarszczona smoła. Ciemne, niewidoczne prawie niebo rozpostarte nad zamkiem schodziło się z lasem i wodą w jedną nieprzeniknioną czeluść. Ciemność ta nie złudziła Łukasza. Co dnia przecież widywał tu, w północnej krainie, takie nieprzejrzyste noce, a także pamiętał świty rozpędzające błyskawicznie gęstsze nawet chmury. "Kraj to przecie przymorski - myślał - grymaśny i niezbadany, nie taki jak wsie nad Wartą, gdzie nierzadko tydzień deszczu i tydzień słonecznego nieba czy gwiaździstej nocy. Tu zaś w ciągu dnia, ba, nawet w jedną godzinę, razem z wiatrem zmieniała się pogoda." Patrzył tedy przed siebie, węszył nosem wilgoć i zapach powietrza i jeszcze bardziej utwierdzał się w niedawnym pomyśleniu, że trzeba mu jak najprędzej działać - dobrnąć po mroku do północnej baszty, by grubo przed świtem przepłynąć z powrotem na polską stronę. Ciemność będzie mu wtedy potrzebniejsza niż teraz, zwłaszcza że tu ma osłonę stoku i zarośli, a tam, na piachu przy północnej baszcie, stoi zaledwie kilka zrudziałych wiklin, które widziane za dnia z polskiego obozu wyglądały jak kępy kłaków na wyleniałej baranicy. Chłop szukał nozdrzami wiatru, ale zaledwie aksamitne tchnienie powietrza szło bezszelestnie po prętach wikliny. Ta cisza nad ciężką, stojącą jak maź wodą nie podobała się Łukaszowi. "Głuchota okropna, widać, nasi dział jeszcze nie przetoczyli, a Szwedom niepilno proch psuć po próżnicy." Naraz posłyszał żałosny rechot. Wraz wstał w szuwarach drugi i trzeci. Uspokojone powróconą na wodzie ciszą, żaby zaczęły wpadać jak pacyny z brzegu do rzeki. Uszy chłopa z radością uchwyciły ów plusk, bo niechże bodaj te ropuchy zamęt tu jakiś czynią. Według ułożonego z Arciszewskim planu miał stąd ruszyć, kiedy z drugiej strony twierdzy pukanina się zacznie. Ale gorączka działania nie pozwalała usiedzieć, czas się dłużył. Na dodatek poczuł na nosie i skroniach pierwsze krople padającego deszczu. Nie było to pociechą. Zdarzało się przecież w tej ziemi, że im prędzej upadło z chmur trochę dżdżu, tym chyżej potem jaśniało wyłzawione niebo. Nie czekał tedy na strzelaninę. Wyjął nóż i zaczął ciąć ostrożnie wiklinowe gałązki. Układał je na dwie pogarści, dłuższe i krótsze, wiązał je łykiem, to znów splatał w stożkowate gniazdo. Skończywszy tę pracę, jął stroić się w gałęzie. Dłuższe wiązał wokół jednego, potem drugiego kolana, krótszymi w pasie się otoczył. W końcu nałożył na głowę utkane zielone gniazdo. "Ledwie widzę przez te liście, chybam dobrze okryty zielenią." Niewiele brakowało, by się teraz zaczął śmiać sam do siebie na cały głos. Bo niechby go teraz zobaczył ktoś z obozowej kompanii albo... syn Kasper. Ho_ho, ten by dopiero się uśmiał, moiściewy, patrząc na ojca jak na wodną dziwożonę. Jakby już widział naprzeciw siebie krępego syna w rozchełstanej koszuli, bijącego się z uciechy po udach. - Spory już smyk - szepnął do zwidzianego dziecka. To żywe, wyrosłe w pamięci wspomnienie syna pociągnęło za sobą i chmurniejsze myśli. "Nie do śmiechu mu teraz, skoro ojca doma brakuje. O tej porze przed północkiem pewnie jeszcze koło bydła chodzi, gnój ze stajni wywala. Cała przecie chałupa, gdy ojca nie staje, jeszcze później do śpiku się kładzie." Mdły zapach chwastów i wody przyniósł nękające tęsknotą zwidzenie łąk nad stawami rodzinnego Rybienka. Dławiąca woń wody taka sama była jak nad tamtym brzegiem. I jakże podobny był plusk żab padających jak grudy do stojącej wody. "Tfu, tfu! Czy mnie strach obleciał, że mi się tamto zwiduje?" - splunął zabobonnie i spędził szybko z myśli zamglony obraz rybienkowskich stawów i widok Kaspra wywalającego słomiasty nawóz spod krowy. "Jeśli będę tu dalej stał jak wierzba osępiała nad wodą, to zasnę. Ki diabeł? Chyba im lonty zamokły w tym deszczu." Postanowił nie czekać na strzały polskich falkonetek, wysunął się spoza szkarpy. Szedł ostrożnie i patrzył poprzez łachocące go po powiekach liście. Był pod samym narożnikiem twierdzy, pod wykuszem, nieco wystającym ponad zrąb muru. Ledwie widoczny szczyt wysokich obwarowań zamku zlewał się z ciemnym niebem. Łukasz szedł bezszelestnie jak kot pochyłym brzegiem w kierunku drugiego bastionu. Tam właśnie zaczynał się ów spory szmat brzegu, wybrany przez Arciszewskiego jako najsposobniejszy do lądowania promu. Chłop miał za zadanie wymierzyć nurt pod samymi murami twierdzy, przejrzeć pochyłość brzegu, jak i przede wszystkim zmierzyć głębokość środka rzeki, na którym za dnia widziano z obozu polskiego jasnozieloną, zdradziecką smugę wody. Gdy ustawał wiatr i uciszały się szuwary i liście wikliny wokół głowy, chłop stawał nieruchomy na kształt krzaka. Nasłuchiwał. Raz i drugi doleciały go odgłosy kroków na murze i krótkie nawoływania warty. Czasem zakrwawił się pęk światła wynurzonej poza mur pochodni i różowy strumień poblasku padał ponad głową Łukasza w senną, leniwą wodę. "Nie widzą. Gdzieby mnie tu, pod samym murem, okiem utrafili" - wzniecał sobie w duchu otuchę. Nie dając się jednak zwieść powodzeniu, posuwał się dalej z najwyższą ostrożnością. Wreszcie ozwał się głośny jak piorun po nocy pierwszy huk działa. Powstawszy z tyłu poza Łukaszem, zburzył ciszę powietrza. Falkonet polski wymierzony był widać od zachodu, w stronę zwodzonego mostu czy też wieży mitawskiego kościoła. - Pułkownik Schmeling - szepnął uradowany. Ów huk i czerwony rozbłysk, który i tu oparł się na niskiej chmurze, przyśpieszył w chłopie bicie serca. Nie był już sam jak palec w owej głuchocie. Stamtąd dawali znak do ruszenia w drogę. "Nie wiedzą nawet - myślał z uczuciem nagłej dumy - że już szmat drogi ugryzłem." Jednocześnie dreszcz go przeleciał. Poczuł go w zatopionych w bagnach stopach i już błyskawicznie szybkie mrówki biegły po wilgotnym karku. Ów strzał polskiego kartauna wzmógł w chłopie poczucie wspólnoty z ludźmi zza rzeki. On tu pod murem i tamten puszkarz przy dziale to jedno. Pomagają mu, czekają tam z biciem serca. Strzał poprzez rzekę łączył go z obozem oblegającym Mitawę, z kompanią wybraniecką, z panem Arciszewskim, z wojewodą Kiszką, ba - aż pot go oblał w jednej chwili - z samym hetmanem polnym Radziwiłłem, który chyba wie o jego wyprawie. "Olaboga, w głowie się mąci, gdzieżby takie magnaty o mnie myślały." Dopiero teraz uświadomił sobie wielkość swego zadania. Stał tak bezbronny, chroniony przed okiem wroga jedynie wiklinową zielenią. Jeśli była teraz w czym obrona, to tylko w jego sprycie chłopskim, w czujności człowieka zżytego z ziemią i wodą. Niczego w ręku nie było, jeno nóż do cięcia wikliny i sznurowa sonda. Miast skóry lamparciej i kirysu miał na grzbiecie przemokły kaftan. Nie szumiały mu za uchem skrzydła husarskie jak tamtym, ale gałęzie wiotkiej wikliny. I szyszak powiewał nad skronią śmieszny, bo z łyka i lichego listowia. Ale ta sama krew biła teraz w chłopie zatopionym w bagnie od nóg po kark rozczochranej głowy. Ze wzmożeniem pulsu wzbierała w Łukaszu zawzięta wola dokonania dzieła. Od niego przecież zależy, czy hetman zgodzi się na wodny szturm twierdzy, której od pół roku nijako dotąd ugryźć nie przychodziło. Jeśli on rozlewisko wybada, to w dwa dni prom zbrojny, owa machina obmyślona przez młodego pana z Nietaskowa, podejdzie pod ponure mury Mitawy. I nie będą, psiekrwie, łazęgi zza morza naigrawać się sprośnymi przyśpiewkami z oblegających. Posypały się ciarki po krzyżu, znów mrowie połachotało łopatki, bo nagle uświadomił sobie, że tam, na drugim brzegu rzeki nie śpi teraz cała chorągiew wybraniecka. Stoją w lesie nad wodą i patrzą w ciemne, poszarpane mury zamku. Grzegorz odprawia za niego litanię. Marcin, jak zwykle sowizdrzał, pewnie kpinami ducha im przy ognisku dodaje. Bo wiedzą, że w tej chwili idzie wodnym szlakiem na wyprawę nie husarz, któremu żaden człek prosty w boju nie dorówna, nie towarzysz pancerny, jak oni to siebie nazywają, jeno chłop z Rybienka, nędzny zagrodnik pański, mający dokazać innej, może sprytniejszej dzielności. Nie z kopią idzie i z szumem, jeno w towarzystwie żab i siepiącej po czole szarańczy komarów. Nie wiedział, czyja to ziemia, jaki tu pan na niej, przed Szwedami siedział; może drugi, jeszcze większy Radziwiłł? Wiedział jeno, że za murem słychać obcą gwarę, nawoływania warty trzeszczące w gębie jak orzech. "Zza morza, psiekrwie, przyszły na cudzą ojcowiznę." Powtarzał te słowa w myślach, sycił nimi swą zawziętość i szedł powoli naprzód. Już głośno było wokoło. Po tamtej i po tej stronie błyskały strzały dział, przerywając niedawną ciszę bagien. Głośniej bili z kartaunów Szwedzi, widać szturm od bramy przewidując. I tu jednak wzmógł się ruch na murach, coraz częściej błyskały pochodnie, więc Łukasz musiał co chwilę stawać nieruchomo. Posuwając się liczył z grubsza odbytą drogę. Niełatwo to przychodziło, bo stok przy murach był pochyły i krokiem niewiele dało się wyliczyć. Na szczęście błyski zza murów oświetlały od czasu do czasu baszty zamku i dzięki tym światłom można było rozeznać się jako tako w przestrzeni. Przychodziły coraz trudniejsze i niebezpieczniejsze odcinki drogi. Mury schodziły teraz ku samej rzece i Łukasz musiał brnąć po pas w wodzie. Szedł i stawał, stawał i szedł, zamieniony cały w słuch i wzrok, bo na murach raz po raz widział wychylone głowy Szwedów w ciemnych, skopiastych hełmach z zadartymi w górę okapami. Wreszcie dotarł do owej zatoczki, upatrzonej na podjazd promu. Odetchnął. Kępa traw utaiła go przed czujnymi strażami. Ale na pokonanie tego małego odcinka drogi zużył sporo czasu. Zdawało mu się, że chyba stracił już dwie godziny, czyli że powinna być teraz północ. Połowę zadania wykonał, był u celu, pod północnym bastionem. Tu, przy murach, miał rozpoznać grunt na przestrzeni mniej więcej pięćdziesięciu łokci, a potem puścić się wpław i zbadać wodny szlak aż ku polskiemu brzegowi, na wprost sygnałowych ogni, które miano mu dawać z sosnowego lasu. Wszedł w wodę i mierzył sobą głębię. Było tak, jak przewidywali - zatapiał się aż po pachy, po szyję, niekiedy i podskoczyć musiał z lekka. To znów podrywany wodą pląsał palcami po dnie jak tanecznica. Cieszyła go ta głębia, bo zatoka była jak wymarzył dla promu, który mógł z ową setką rycerstwa dobić do samego muru, a jeszcze i z boków mieliby żołnierze kilkadziesiąt piędzi do stawiania drabin i poszerzania szturmu. Po drugiej stronie rzeki zobaczył teraz czerwone światło, to jarzące się, to gasnące. Jak było umówione, odkrywali i taili ogień. Ten sygnał podawał mu kierunek powrotny i ułatwiał wytyczenie linii w poprzek rzeki, wybranej przez Arciszewskiego na trasę wodnej machiny. Trzeba było teraz kierując się na światło przepłynąć czy przebrnąć rzekę, sprawdzić rzecz najważniejszą - płyciznę na środku nurtu. Nagle posłyszał większe poruszenie na murach. Doleciały go żywsze głosy i szczęk ustawianego muszkietu. Stanął wśród traw nieruchomo. - Wer da? Niepewny głos skrzeknął na murze. Ucichło. Kurząca różowym dymem pochodnia zakołysała się nad wodą. Chłopu przyspieszyło się tętno, stał nieruchomy, nawet pewny siebie. Wiklinę miał na głowie, gdzieby go tam dojrzeli. - Wer da? - ten sam głos ponowił pytanie. Wiatr w trawach nad wodą szumiał świszcząco, przez chwilę żadnego odgłosu nie było słychać, bo i działa ucichły. Mimo to wychylone głowy muszkieterów nie cofały się poza mury. Patrzyli nadal czujnie od czasu do czasu wzmacniając siłę swego wzroku wychyloną pochodnią. Nie mógł się ruszyć. Stał zmartwiały, zziębnięty, nie czując nóg cierpnących w wodzie. Wpatrzony w szczyt oświetlonego pochodnią muru, biadał w duchu, że wiatr się nagle wzmaga. Bo choć szumiał dotąd zbawiennie, wiodąc po rzece szelest traw i listowia, to gdyby się walnie wzmocnił, mógłby przygiąć szuwary i odkryć przed oczyma straży tę dziwaczną, stojącą w wodzie kępę. Ponieważ woda sięgała teraz Łukaszowi wyżej pasa, przykucnął i liczył uciekający czas. Mówił jeden pacierz po drugim. Zmęczony napiętym czekaniem mylił się w liczeniu. Trzeci to czy czwarty, dalibóg, może to już piąty Ojczenasz. Z przerażeniem spostrzegł, że czy to senność, czy niepokój nań przychodzi, bo ledwie zaczął Ojczenasz, a już Święta Maryjo, Matko Boża wikła się w środku modlitwy. Cofał więc słowa pacierza i zaczynał je na nowo, ale zdania mieszały się jak sieczka. Klepanie, a nie pacierz. Chyba zły z bagien wylazł, kusi i słowa myli. Ileż tu czasu stoi, na miłosierdzie boskie? Pięć pacierzy czy dziesięć, nie, pięć zaledwie. Choć i to siła czasu, nogi już na dodatek nieswoje, w dno wrośnięte. A przecież nie od początku postoju czas liczył, myśląc przedtem, że szwedzkie łby skryją się za mur, nie będą wyzierały nieustannie. "Węchem mnie lutry wytropiły czy co?" Pierwszy raz lęk go przeszedł. Nie o życie chodziło. Pieskie było i do niedawna niewiele warte, przez wszystkich poniewierane. Papka brzozowa czy placki owsiane na przednówku, choć dziedzic z Nietaskowa czasem zboża podrzucił. Tak czy siak, życie chłopskie to męka. Ale teraz właśnie poczuł najgwałtowniejszą jego potrzebę. Ani Kaspra tam w głowie w tej chwili nie było, ani żony idącej do udoju. Całą myśl, wszystką uwagę zajął ów ostatni kawałek drogi ku tej niezbadanej smudze na nienawistnej rzece i ku zbawiennemu polskiemu brzegowi. Ku łyskającemu w niewidocznym lesie ogniowi, do którego dorzuca w tej chwili smolnych szczap Grzegorz czy Marcin, bo ci na pewno się nie pospali, pamiętają o nim, drętwiejącym w wodzie. Pewnie i pan z Arciszewa, człek ludzki, choć w Trójcę Świętą nie wierzy, stoi tam na ziąbie i klnie, sobaczy, targa wąsiskami, bo i jego gorączka dławi. Znowu opadła chłopa wściekłość na myśl, że może mu się nie udać dzieło z tak już dobrym wynikiem rozpoczęte. Że będzie tu stał do świtu, aż go muszkieterzy w jasności dnia wytropią i w wodzie jak kaczkę usieką. I nie żadną chwałę zdobędzie, jeno pośmiewisko zostawi po sobie w obozie, że się porwał jak głupi, a durnej wody nie przeszedł. Przestał mówić pacierze, które klepał z myślami pospołem. "Wy, psiekrwie, nie pośpicie się na murze czy ki diabeł? Ej ty, głupi - patrzył na nieruchomy zarys hełmu szwedzkiego - ja cię tu, bestyjo, przetrzymam." Skupiony, zaczął zapadać w krótkie przerwy świadomości. Co pewien czas otrząsał się z odrętwienia i wtedy przez ułamek sekundy nie mógł się nadziwić, skąd ma jakieś liście na wargach, dlaczego nogi takie ciężkie, przylepione do mułu. "Olaboga - wzdychał - przecież ja stoję pod Mitawą." Widział teraz między gałęziami wystającej nad głową wikliny mur już ciemnosiny, nie jak przedtem czarny. Pierwszy raz dostrzegł z bliska nie gładką czerń warownej ściany, ale sfalowane kamienie, pełne sinych bąbli, jak guzy na spracowanej dłoni. "Święty Łukaszu! Chyba to księżyc wychodzi zza chmury!" Zobaczył, że i woda zzieleniała, i kożuch glonów na niej widoczny. Na dali rzecznej, gdzieś w północnej stronie rozlewiska, wstał żałosny pisk, jakby kwilenie chorego niemowlęcia. Przecież to skrzek dzikiej kaczki! - Już świta, Maryjo! - szepnął i w jednej chwili twarz pokryła mu się śmiertelnym potem. Nie wiedział, jakim cudem się stało, że czas mu uciekł. Nie próbował tego dociec w tej chwili. Opłynęło mózg jedno udręczenie. O Jezu! Jakże teraz płynąć ku owej jasnej smudze? Z powrotem ku południowej baszcie może by jako tako wrócił, bo tam przez całą drogę sitowia i trawy. Wróciłby i w najgorszym razie nawet do drugiej nocy przesiedział. Ale przecież nie po to go wysłali, by swego życia tylko pilnował. Powiedział mu przecież, zawierzył pan z Arciszewa, czego rycerstwo nawet nie wie, że król szwedzki lada dzień podejdzie pod obóz i całe oblężenie na nic, siła ludzkich dusz stracona nadaremno. Jutro, pojutrze, ostatnia pora ku dobywaniu twierdzy. "Głupi, głupi! Jeno mi gnój wozić i sochę pchać, a nie wojować." Podnieciły go te słowa. Nie, nie pójdzie z powrotem, choćby tu, w tym bajorze mieli kulami ubić. Raczej żabom i wodnym stworom swój bezużyteczny kałdun zostawić na pożarcie. - Trza mi naprzód! - powiedział szeptem do siebie, bo głos przyjazny, bodaj własny, był mu teraz potrzebny. Nie bacząc już na wszystko wysunął się spoza kępy. Skrócił sondę mniej więcej na długość czterech łokci, mokry jej sznur uwiązał sobie u szyi. Wszedł w głębszą wodę, zanurzył się po szyję. Zaszumiały mu u ramion gałęzie, jakże teraz oporne w ciężkości wody. - Wer da? Wer da? - dobiegały głosy sponad muru. Coraz szybciej przebiegały tam nawoływania. - Sapperment! Kommn! Komm! W tej chwili Łukasz poderwał nogi, bo gruntu nie starczyło. Dał susa raz i drugi wzdłuż murów, skręcił ćwierćkołem w prawo od środka zatoczki, wprost na sosnowy las, w którym i teraz błyskało czerwone światło. Ledwie odwrócił się tyłem do murów, posłyszał za sobą ostry rozkaz. Po niemiecku był krzyczany, ale chłop wiedział, co to znaczy. "Dojrzeli mnie, psiekrwie." Wypalił jeden muszkiet i drugi. Łukasz płynął. Nie myślał wcale o strzałach. Na łasce boskiej wszystko. Naprzeciw obóz polski, wybrańcy, pan z Arciszewa. Pół pacierza drogi! Byle nie zboczyć, nie powikłać zwisającej u szyi sondy. Byle głębia była dostateczna, jak pod prom szturmowy potrza! Pół pacierza drogi, pomóż, święty Łukaszu! Ale gdzie tam było pół pacierza! Wikliny rozparły się na wodzie, prąd ciągnął raczej ku murom niż ku sosnowemu lasowi. Chłop pchał całą siłą ramion, ale zwisające nogi nie wyczuwały zbawczego oporu wody. Kule padały coraz gęściej. Cięły ukośnie wodę, świstały po liściach płynącego krzaka. - Donnerwetter! - Celuj przed niego! - wołano w niemieckim języku. Nie słuchał rosnącej wrzawy, bił ramionami wodę. Serce wzbierało radością. Nie ma gruntu! Jest przejazd dogodny przez rzekę, bo właśnie płynie przez ową jasną smugę. Wiszący u szyi sznur drgnął raz i drugi. To wodnych chwastów tu siła, nie inaczej, więc i woda jaśniejsza. Prom przejdzie tędy, dobije do mitawskiego muru. Bo choć sznur idzie ukośnie pod wodą, podobnie jak niewód ciągniony po stawach Rybienka, to i tak przecie głębia dostateczna. "Byle dobić do brzegu, wieść zanieść, święty Łukaszu apostole!" Świt wstawał coraz jaśniejszy. Tu na środku rzeki, z dala od murów i przeciwległego lasu, pojaśniało bardziej. Łukasz widział odnowioną brzaskiem zieloność liści, płynących razem z nim po wodzie, dostrzegał już ważki przelatujące nad głową. Rój obudzonych komarów bzykał koło uszu. Na przedzie rósł las sosnowy, szary brzeg stawał się coraz widoczniejszy. "Sieką już po liściach, ale utrafić nie mogą. Nie ubiją mnie, psiejuchy!" Nagle naprzeciw niego wyskoczył z lasu potężny błysk. Zahuczało nad wodą. NIeoczekiwany z tej strony pocisk polskiego działa leciał na Mitawę. "Nasi mnie widzą! Skąd ten kartaun, Panno Najświętsza?!" Dreszcz osypał mu zimnym śrutem całą głowę. Z armaty biją? W jego obronie? To pan z Arciszewa kartaun przetoczyć kazał, działo widać trzymał w pogotowiu i teraz bije w muszkieterów na murze. Nowa siła wstąpiła w mięśnie mdlejącego. Brał garściami pod siebie wodę, wyrzucał ją w tył piętami. Przyszła do głowy ostatnia myśl zbawienna. Zepchnąć z siebie gałęzie, bo już niewiele kryją, a raczej za cel tylko służą, i umknąć nurkiem w bok. Szarpnął raz i drugi. Choć jedna ręka była jakaś niemocna, więzy puściły. Gałęzie zostały na tafli wodnej. Łukasz skrył się pod powierzchnią rzeki. Mgła oblała mu oczy. Jeszcze raz i drugi pchnął się w przód, ale na dłużej tchu w piersiach zabrakło. Wysunął twarz na powietrze. Nie więcej jak dziesięć długości konia dzieliło go od brzegu. Za pniami sosen poruszali się ludzie i znowu dym buchnął z kartauna. Prawa ręka Łukasza, bezwładna jak polano, zwisnęła w dół, lewa tłukła o wodę, ale sosny nad brzegiem już się nie zbliżały. Tuż przed nosem zobaczył chłop różową wodę. "Posoka. Ubili, psiekrwie." Z brzegu dolatywały już okrzyki. - Łukasz! Łukasz! Trzymajta się, człowieku! - wołali chłopi nad wodą, bezradni, bo pływać przecież nie umieli. Łukasz już głosów nie słyszał. Dzwony biły w skroniach, dzwony biły w uszach. W mokrych oczach zatoczył się świat, nagle pomieszany. I ta woda, i tamta, stawy rybienkowskie, zapach kwitnących traw na brzegu. Przecie to las u wody, pod którym pasą się płowe jego woły i leży rozwalona Łysa. Kasper wylatuje z chałupy ku brzegowi stawu i krzyczy: - Ojciec! Trzymajta się! Przerażonemu chłopu pomyliło się wszystko. Uciekał las rybienkowski i wody, chałupa i stawy, cała ojcowizna. Zza sosen wyskoczyli wybranieccy żołnierze. Zamajaczyły nierozeznane ich twarze. Ale Grzegorza już nie poznać, ani Marcina, ani innych. Arciszewski w rozpiętym żupanie biegł pędem przez piaszczystą wydmę ku wodzie. Wszyscy maleli w oczach, z chłopów rosłych usychali na skrzaty, byli już jak komary na dalekiej, uciekającej fali. Chciał krzyknąć, woda wbiła mu z powrotem głos do gardła. Zimny zalew pokrył opadające ciało. Rozdział VIII Gdyby rzucić okiem na piaszczysty brzeg rzeki i skraj sosnowego lasu, to zrazu zdawałoby się, że to nie wojenna dzieje się tutaj potrzeba, nie żołnierze, ale drwale i cieśle wyszli w las, by budować nowe obejście. Jedna gromada chłopska uwijała się w południowym słońcu nad wodą, bijąc toporami w młode sosnowe kłody, inni krzątali się w wodzie przy piaszczystym brzegu, mocując z sobą dwa potężne płaskodenne baty. W lesie rzęziło kilka pił, pod którymi jęczały pnie, pospiesznie rżnięte, odmierzone na równe pale. Sosny puszczały sok, czasem nagi pień błyszczał jak odarta ze skóry goleń giganta. Nie odróżniłbyś chorągwi wybranieckiej i obozowej czeladzi. Jedni i drudzy, rozebrani do pasa, podobni byli teraz strojem, zrównani nagością barków i pośpiechem uwijających się rąk. Młot, piła czy błyskająca w ręce siekiera budziła w nich jednakie podniecenie, jednaką żywość ruchów. Ich ciosy w jędrne sosnowe bele przygłuszały odgłos strzałów padających z rzadka sponad wałów twierdzy. Kule muszkietów czy kartaunów nie dosięgały brzegu zatoki, toteż półnagie chłopstwo, zapomniawszy o wojnie, machało zapalczywie wszelakim narzędziem. Krzysztof chodził wśród gromady doglądając wszędzie pracy troskliwym okiem. To siadał na odwróconych batach, znaczył upalonym węglem linie, to znów świeżo urżniętym balom wymierzał długość, znaczył miejsca klinów i wiązadeł. Zziajany biegał od drwalów do cieśli i pomstował. Gdy zbliżała się południowa pora, ochronne ściany promu zaczęły róść z godziny na godzinę. Każdy nowy pień zmocowany w ścianie machiny nadawał jej kształt coraz groźniejszy. Podchodziła szlachta, by pogapić się z ciekawości na budowlę. Ten i ów kiwał z podziwem głową, inny wydymał wargi z nie ukrywanym lekceważeniem. - Arką Noego będziemy zwyciężać! Tego jeszcze nie było. - Stanie w pół wody. Pośmiewisko z siebie zrobimy. - Nawet gdyby się udało, to chłopstwo w dumę wzrośnie, że po pół roku naszego oblegania oni ostatecznie ręki do dobycia Mitawy dołożyli. Podchodził i Bychowiec, i Korff, nadjechał wojewodzic Siennicki. Gdy tamci patrzyli z zainteresowaniem na pracę, wojewodzic rzucił przelotnie okiem na krzątających się chłopów i pochylonego przy batach Arciszewskiego. Siennicki, towarzysz pancerny, młodzik wyniosły, miał w obozie opinię warchoła i pyszałka. Przestawał tylko ze szlachtą co przedniejszą, choć - jak po cichu mówiono - siedział w obozie Radziwiłła wbrew prawu, bo ciążyła na nim hańba infamisa. Ale że jego rodzice byli z rodem Radziwiłła spowinowaceni, nikt o jego infamii pary z gęby nie puszczał. Z Krzysztofem miał się na pieńku, bo się raz starli w birżańskiej kantynie. Stanąwszy teraz nad wodą powiedział z cicha do otaczającej go szlachty: - Nawet żupan zdjął, że go od ciury nie odróżnisz. Że też hetman dał posłuch temu kacerzowi i zezwolił to cudactwo budować. - Nurek, w rzece na ich modłę chrzczony, więc wodą chce szturmy urządzać - dodał któryś z jego towarzyszy. Zaśmiali się znacząco i odjechali. Późno po południu zjawił się sam wojewoda Kiszka. Co bliżsi chłopi widząc, jaki tu magnat zajechał, by dzieło ich obejrzeć, przerwali na chwilę pracę. Kilku stało osłupiałych, inni gięli się w pas przed magnatem, położywszy siekierę u nóg. - Czasu mi nie mitrężyć! Za siekiery się imać! - krzyknął na nich Krzysztof. - Waść uwagę żołnierza ode mnie odwracasz? - powiedział z pretensją Kiszka. - Pośpiech nas pędzi, mości wojewodo! Nie pora była wojewodzie o takie sprawy się spierać, bo istotnie hetman zlecił najspieszniejsze zbudowanie promu. POpatrzył na kołyszące się, chlupiące wodą baty. - Widzę, że się tu buduje jakby całe dworzyszcze. Gdy oglądałem rysunek, ani w głowie nie postało, że z tego taki ogrom urośnie. - Jak było obliczone, dwadzieścia łokci wzdłuż, piętnaście wszerz, ale te liczby dopiero na palach wymierzone wielkość swą ukazują. - Trudno uwierzyć, że ta machina obciążona rycerstwem utrzyma się na wodzie. Krzysztof zeszedł z tratwy, pochylił się ku bokom promu. - Patrzcie, mości wojewodo, tu oto znaki żelazem wypalone. Gdy cały prom będzie gotowy, baty do tej linii się zanurzą. Na razie połowa obciążenia. Skoro na prom wejdzie wszystek ładunek szturmowy, boki zatopią się w wodę aż do tej wyższej linii. A wszystko razem zanurzy się półtora łokcia pod wodę. Kiszka zsiadł z konia, podał uzdę pachołkowi i przyglądał się z bliska machinie. - Coraz dziwniejsze i chytre, a nie rycerskie to wojowanie. Nie neguję, że tak nam trzeba, ale kto chce wojować, na polu winien stawać, koń na konia, człowiek na człowieka. Zdjął lisi kołpak, bo słońce przygrzewało teraz mocno, i zażywny szlachcic zaczął się pocić na całej twarzy. - Chodź no waść trochę w bok, bo w konfidencji muszę porozmawiać - powiedział z cicha, choć bicie młotów i siekier i tak tłumiło jego słowa. Gdy stanęli opodal przy sosnach, zagadnął poufale: - Sprawa w tym, że Gustawus podobno ku nam pójdzie, a nie w głąb kraju. Wiadomości są, że chce zdjąć oblężenie z Mitawy, byśmy mu za bardzo na zadzie nie siedzieli. Pośpiech więc potrzebny jak największy. Warty wokół twierdzy wzmocnione, by żadna wiadomość o zbliżaniu się wojsk szwedzkich nie doszła, bo wtedy to ich żadnym szturmem nie weźmiemy. Będziesz na czas gotów? - Ludzie pracują zawzięcie, więc jutro w południe skończymy. Szturm można po południu lub nocą sposobić. - Hetman plan dwóch szturmów przemyśla. Jeden dla niepoznaki pójdzie na bramę, drugi wodą. Wtedy Szwedowie załogę i działa muszą podzielić. - Działa dla promu niegroźne. Tylko na środku rzeki mogliby weń trafić, ale przecież w ruchu będzie. Gdy miniemy tę jasną smugę - Krzysztof wskazał na zielony nurt pośrodku rozlewiska - kartaun wobec promu będzie już nieporadny, a z muszkietów mogą sobie prażyć. Zresztą popatrzcie, mości wojewodo, jak to Szwedom nasza machina nie w smak. Od rana patrzą ku nam zza murów, choć przez sosny niewiele widzą. Przed godziną i stadthalter stał z perspektywą na murze. - Myślisz, że samym widokiem promu strachu im napędzisz? To zawzięty i dzielny żołnierz. - Nie dla postrachu, ale dla szturmu prom sposobię. Podkradłszy się pod mury w sto pięćdziesiąt żołnierza twierdzę weźmiemy. - Daj Boże, bo ostatnia już nadzieja. Jutro z rana zjadę tu z hetmanem. Siadł na konia i zawrócił w stronę obozu. Noc tego dnia była spokojna. Z obu stron ucichły strzały. Radziwiłł zakazał strzelaniny skupiając wszystkie siły i ostatek prochu na okazję jutrzejszego szturmu. Ucichła też artyleria szwedzka, więc z obu stron zaległa zdradliwa cisza. Praca szła teraz przy płonących pochodniach. Stary las jak gdyby gorzał. Cienie ludzi pracujących nad wodą biegały jak czerwone widma po brzegu, pięły się połamane po ścianach machiny ku jej coraz już wynioślejszemu szczytowi. Odgłos młotów i siekier wzmógł się po nocy, powtarzany echem wracającym od murów mitawskiego zamku. O północy Krzysztof zarządził przerwę w pracy. Zebrał żołnierzy przy ogniu, kazał im rozdać strawę i kilka garnców zagrzanego miodu. Rozstawił warty wokół brzegu, przykazując, by jeszcze pilniej strzegły opuszczonej machiny. Zmordowane chłopstwo jadło i piło ciepły miód, bo choć lipcowa była pora, to tu, blisko morza, wiało po nocach wiatrem i chłodem. Krzysztof siadł na pniu przy ogniu i patrzył zadumany w pryskające iskrami bierwiona. Dzień jutrzejszy miał być dniem nowego egzaminu. Rycerską sławę już zdobył, nikt tu wśród braci obozowej, chyba taki jeden Siennicki, nie mógł mu zarzucić braku dzielności czy wojskowego sprytu. Ale dzisiejsza próba miała być czymś całkowicie nowym wśród dotychczasowych sposobów wojowania. Budowało się machiny lądowe, ruchome i przemyślne, ale takiego zbrojnego promu wodnego nikt chyba przed nim nie próbował. A przecież cała ta wojna była inna niż dotychczasowe. Nie dalej jak miesiąc temu Korff jeszcze o szturmie wpław zamyślał, z którego by wyszła jeno ludzi i koni utrata. Ze Szwedami, ludem morskim i przemyślnym, inaczej trzeba było. Nieskorzy do stawania w polu, gdzie sam widok najgroźniejszej jazdy świata w popłoch ich wprowadzał, woleli wieść krecią wojnę. Gdziekolwiek pojawiło się ich wyborowe wojsko, otaczało się pospiesznie szańcami, a jeśli mieli za sobą wodę, niełatwo i ze swoich flut i galeonów schodzili, woląc nękać przeciwnika ogniem. Popatrzył na ponury, mieniący się czerwonym światłem i cieniami kadłub promu. Tak, tylko tym sposobem, tylko wodnym atakiem pod ochroną pancerza z bali sosnowych będzie ich można podejść. Poruszył się z ożywieniem, wyciągnął zmęczone całodzienną bieganiną nogi. Widać, ten ruch wyprowadzający go z zadumy ośmielił chłopstwo, bo nagle podszedł bliżej najstarszy z wybrańców, Grzegorz. - Wasza miłość! - skłonił się do pasa. - Czego chcesz? - spytał Krzysztof zły, że mu chwilę wytchnienia przerywają. - Gromada chce, bym łaskawemu panu podziękował. Pierwszy to raz, odkąd na służbie jesteśmy, miodu nam dano. - Praca ciężka i nocna, cóż więc dziwnego. Chłop pokiwał głową przecząco. - Gdyby nie wasza miłość, nic by nam nie dano. My wiemy, jaka łaskawość wasza dla nas. Choćby, na ten przykład, przypomnę Łukasza. Krzysztof machnął kłopotliwie ręką. Już i oni o tym półłanku wiedzą. Każda wiadomość leci u tego chłopstwa z gęby do gęby. - Zasługę ojczyzna nagradzać winna! - Ojczyzna? - chłop zawiesił pytanie. Brzmienie jego głosu było dziwne, niezrozumiałe. Czy słowa tego nie pojął, czy też zdziwiony był, że szlachcic owo słowo, nigdy z ust pańskich przez chłopa nie słyszane, wypowiedział do niego właśnie, żołnierza w niebieskich portkach wybranieckich. Pytanie zawisło bez odpowiedzi. Nawet tamci przy ognisku zamilkli, zaciekawieni, co tak długo Grzegorz rozmawia ze szlachcicem. - Skończcie jadło i wracajcie do roboty! Tylko pacierz na wytchnienie dałem. Od naszego pośpiechu dzień jutrzejszy zależy. Jeśli szturm się powiedzie, hetman was wszystkich nie omieszka nagrodzić. - Nie dla nagrody budujem, jeno że wasza miłość między nami. Chłop oddał ukłon i odszedł ku ognisku. Krzysztof podparł głowę dłonią i zapatrzył się ponownie w ogień. "Nie daj Boże, by się ten szturm nie udał - nachodziło zwątpienie. - Zamiast chwały mojej i żołnierstwa kpin bym się tutaj dosłużył. Doszłyby i one do kościańskiego powiatu." Myśl ta wywołała znienacka wspomnienie stron rodzinnych. Zrazu wspomniał się dom w Nietaskowie, po czym pamięć poniosła Krzysztofa ku dworowi w Buczynie. Niespokojne migotanie ognia wywiodło na powierzchnię wyobraźni izbę w dworze Sucheckiego i taki sam czerwony płomień na kominie, przy którym siedział kiedyś z Bogusławem, Eliaszem i matką naprzeciw Renaty i Anieli. Co tam o nim myślą? Przez jakże długi czas oblegania Mitawy miał tylko jeden list z Buczyny, ale kiedyż to było, w styczniu chyba. Sam także zaledwie jedno pismo wysłał, bo w obozie sposobność do przesyłki się nie trafiała. Prawdę mówiąc, czekał z utęsknieniem zdobycia zamku, bo wtedy gońce by szły po kraju i pismo dla pana Sucheckiego można by ubarwić ciekawą wiadomością, a nie czczymi słowami o nudzie oblegania. Izba w dworze Sucheckich nie schodziła z wyobraźni. Przeciwnie, silił pamięć, by ów płomień padający z komina w dworze buczyńskim rósł i oświetlał inne wspomnienia. Cieszył się, że widzi już nie tylko całą izbę, ale złote smugi światła, padające na atłasową suknię panny Renaty i rzucające cień od kryzy na pochyloną głowę dziewczyny. W chwilach tęsknoty taką mu się zawsze ukazywała, jaką widział za pierwszym razem w Buczynie. A przecież był w jej towarzystwie i w Warszawie, i we dworze brata Sucheckiej pod Radomiem. Czemuż to wspomnienie było najpiękniejsze i najpełniejsze? Nagle posłyszał jakieś odgłosy z lasu. - Co to, u licha? Upił się któryś chłop? Za dużo im wypoczynku dałem. Przejmujący głos piszczałki słychać było nad wodą. Jednocześnie nadbiegły niecierpliwe nawoływania warty: - Stój! Stój! Kto idzie? Słychać było biegnące kroki, chrzęst łamanych gałęzi, to znów chlupanie butów w wodzie. - Stój! bo palę! - Kto tam? kto tam? Nagle ktoś krzyknął przejmująco: - Szwedowie podkradli się pod machinę! - Jezus, Maria! Do promu! - Krzysztof zerwał się z pnia i biegł pędem w stronę brzegu. Rozpierzchła się od ognia gromada. Powstało zamieszanie. Chłopi porywali jarzące się głownie i biegli w stronę brzegu. - Na prom! Drudzy do wody! - krzyczał Krzysztof. - Dziury wszystkie przeglądać, czy gdzie prochu nie podłożyli. Ruszać się, psiewiary! Już był wśród biegnących chłopów. - Gdzie ten ryży bęcwał, co stał na samym dziobie? Dajcie go, niech mu w głupi łeb wypalę. - Jestem tu, wasza miłość - wybiegł głos z daleka, spoza niskich sosenek za promem. Głos zbliżał się, a wraz z nim podchodziła bliżej grupa żołnierzy. Prowadzili dwóch szwedzkich rajtarów, zmoczonych od butów po szyję, ociekających jeszcze mułem. - Ułapiliśmy ich, gdy z wody na brzeg wyłazili. - Bez broni byli? - Tak jak ich wasza miłość widzi. Ten luter, ledwie z wody wyszedł, zaraz piszczałkę do gęby i gra, psiajucha, niby trębacz, w strachu, by mu w łeb nie strzelić. Nie wiemy, co to za jedni, tego pogańskiego języka nikt z nas nie rozumie. - Prowadzić do ogniska! Prom i brzeg dalej przepatrywać, choć nie widzi mi się, by z piszczałkami w gębie prom przyszli wysadzać. Przy ognisku obejrzał z bliska obu Szwedów. "Rajtarzy z załogi stadthaltera" - pomyślał. Wyjął krócicę i mignął im lufą przed oczyma. - Skąd jesteście? - wymierzył broń w stronę starszego, który zdawał się być bardziej strachliwy, i pytał pół z polska, pół z niemiecka. - Mów prawdę, a nie łżyj, bo ci kulę w łeb wwalę. - Z Mitawy, Herr oberszter - mówił Szwed blady ze strachu czy z zimna. - Na przeszpiegi przyszliście? Drugi, dotąd milczący, pokazał z głupia frant piszczałkę. - Bez broni jesteśmy. Uciekliśmy z twierdzy, bo tam już ostatnia panika, a my... chcemy do własnego króla. Żołnierz rzucał wokoło trwożliwie okiem, unikał przenikliwego wzroku Krzysztofa. - Cęgi mi rozgrzać! Do jakiego ty króla chcesz? - Herr oberszter, król nasz jeden, Sigismundus III. My nie lutry, tylko katoliccy Szwedzi. Króla nabożnego i prawowitego uznajemy. Krzysztof przygryzł wargi. Nie podobali mu się ci ludzie. Nie wyglądali na dzielnych żołnierzy załogi, raczej zdradą od nich zalatywało. Mówili o królu Zygmuncie, ale choć Krzysztof stał tu pół roku pod Mitawą, by bronić praw Zygmunta do tytułu króla szwedzkiego, wrodzony wstręt do zdrajców wszelakiego pokroju napawał go pogardą dla tych dwóch żołdaków. Jak dotąd niewielu zdrajców uciekło spoza murów twierdzy. Kiedyś, w zimie, trafiło się kilku, ale byli to mieszczanie mitawscy, poddani kurlandzkiego księcia. - Dopiero dziś króla Zygmunta uznajesz? - Zawsze mieliśmy go w sercu jako jedynego pana naszego, ale rygor wojskowy był, na siłę nas trzymali w załodze. Dajcie co zjeść, panie, bo z głodu i wilgoci febra nami trzęsie. Tam w fortecy jadło tylko dla oficerów, a zdechłe ścierwo dla nas. Jeszcze dziś piją na frasunek, bo strach wszystkich przed tą machiną obleciał. - Nie łżesz? - pytał już łagodniej Krzysztof, ujęty mimowolną pochwałą swego dzieła. - Herr oberszter, gdyby puścili, wyszłoby pół załogi, choć, prawdę mówiąc, już tam ludzi zdrowych niewiele. Z mieszczuchami codziennie bijatyki i kłótnie, bo głód, lament i narzekania. Dajcie co zjeść, panie... - Zjeść dostaniecie, tylko języka z was wprzódy pociągną. Więcej już nie pytał. Przywołał cieślę Grzegorza i zarządził dalszą pracę nad promem. Sam zaś wsiadł na konia, wziął na arkan obu jeńców i zaprowadził ich do Kochlewskiego, oficera hetmańskiego, który miał pod rozkazami nocne straże wokół twierdzy. Opowiedziawszy wszystko, co już z jeńców wydobył, dodał: - Ty ich zresztą lepiej wybadasz. Wydaje mi się, że trzeba jak najprędzej powiadomić o nich hetmana. Wrócił na brzeg do pracującej gromady, przY czym ani przez myśl mu nie przeszło, że te dwa języki, które mu same w ręce wpadły, miały dalszy wpływ na dzieje jego machiny. O świcie przyjechał na brzeg Radziwiłł ze świtą. Pośpiesznie obejrzał machinę, rzucił kilka słów pochwały. - Buduj to dalej, nawet z jeszcze większym pośpiechem i hukiem, choć widzi mi się, że twój prom pod mury nie pojedzie. - Dlaczego, wasza książęca mość! Prom na południe skończymy. - Nie o to chodzi. Za chwilę posyłam trębacza pod bramę. Rajtarzy, co się nam w nocy oddali, siła mówią o gotowości załogi do poddania. W twierdzy rozprzężenie. Stadthalter kazał mury przed szturmem wzmacniać, ale mieszczanie już się buntują. Mówili, że ich b~urgermeister już gotowy do poddania miasta. Rozdział IX Jakoż trębacz, który niedługo po wschodzie słońca stanął pod murami Mitawy i ogłosił wolę hetmańską, by miasto poddano i przysłano deputatów na traktaty, wrócił z niezwykłą wiadomością. Stadthalter przystawał na rozmowy i sam miał wyjść do komisarzy polskich. Wysłał więc hetman pod bramy zamku wojewodzica smoleńskiego Abramowicza, Kochlewskiego i Schmelinga, z niemieckim, a trochę i ze szwedzkim językiem obeznanego. Poszli w towarzystwie Bychowca, Witezjusza i Statkiewicza, którzy przebrani za hajduków mieli pod murami twierdzy przepatrywać miejsca dogodne do wsparcia szturmu wodnego atakiem piechoty w stronę bramy zamku. Stanąwszy pod murami twierdzy czekali chwilę samotnie. Nikt z miasta ku nim nie wychodził. Wreszcie zniecierpliwiony Bychowiec krzyknął ku stojącemu na murze oficerowi: - Niech wyjdzie ku nam stadthalter, bo darmo stać nie będziemy. - Nie jest w zwyczaju, by dowódca na traktaty wychodził - odpowiedział hardo oficer. - Skoro trębaczowi obiecał, niech wyłazi! Albo niech swoje słowo plugawe z powrotem w gębę weźmie, a my szturm przypuścimy. Wtedy nasz hetman żywego ducha z zamku nie wypuści. - Wasz trębacz źle słowa zrozumiał. - Choćby się trębacz osłychnął, to i tak z jednym oficerem paktować nie będziemy. Już się delegaci polscy mieli ku powrotowi, ten i ów konia zatoczył. Ale oficer rajtarów miał widać instrukcję dowódcy na wszelką okazję, bo nagle wstrzymał ich podniesieniem ręki. - Wyjdą dwaj kapitanowie: Kerfurt i Engelson, a z nimi i b~urgermeister. - Burgermeister zdrajca, bo wam zamek oddał bez boju. Ze zdrajcami rycerstwo nasze nie paktuje. Stadthalter musi wyjść, godzinę frysztu dajemy. Nie trzeba było czekać godziny. Wyszedł z zamku dowódca załogi samosiedm i z oficerami. Gdy delegaci polscy zobaczyli go pieszo idącego, zsiedli z koni, uszanowanie w ten sposób oddając dzielnemu obrońcy miasta. Stanąwszy przed nimi zagadnął: - O moim nieszczęściu chcecie ze mną mówić? - Żadne to nieszczęście, tylko chwała wasza, żeście twierdzy z niewielką siłą tyle czasu bronili - powiedział im ku osłodzie Bychowiec. - Póki podobieństwo było, dotrzymywaliście panu swojemu cnoty i wiary. Szczęście przy tym wasze, żeście na takiego nieprzyjaciela trafili, który was w ręku mając, krwi waszej nie pragnie, ale chce, byście przyzwoicie miasto poddali. Spodobały się dowódcy gładkie słowa parlamentariusza. Zapytał spokojniejszym głosem: - Ciekaw jestem, jakie są wasze warunki? - Jasne i niewymyślne. Poddacie zamek - kwartyr z miejsca dostaniecie. Nie poddacie - do szturmu dziś ruszymy. Wtedy miasto będzie zniszczone, mienie na łup żołnierzom wydane, a jeńców żywych brać nie będziemy. Szwed popatrzył ponuro przed siebie, ważył w myśli posłyszane słowa. Może liczył resztki swoich sił, których już nawet na czaty mu brakło. Zacisnął pięść na rękojeści szabli, to znów palce luzem rozpuścił. - Jakie warunki? - Rycerskie dla dzielności waszej obrony. Oto, co wam nasz wódz podaje: primo - zamek z armatą wszystką poddać, secundo - sprzedawczyków i zdrajców odstąpić, tertio - rok jeden, miesiąc jeden i dzień jeden przeciwko królowi jegomości nie służyć. - A z załogą co będzie? - Przy białych broniach może wyjść na wolność i podążyć pod opieką naszą ku miejscu przez was wybranemu. Szwed dalej nie pytał. Naradzał się chwilę z oficerami. Mówili z sobą z cicha, więc Schmeling, najbliżej ich stojący, ucha nadstawiał, ale niewiele mógł dosłyszeć. - Cyfry tylko jakieś podchwyciłem - mówił do czekających komisarzy - mówią siedemdziesiąt, sześćdziesiąt, nic z tego nie rozumiem. Rozmawiający między sobą oficerowie szwedzcy markotnieli, twarze mieli coraz bardziej posępne. - Hetman gwarantuje warunki? - spytał znów stadthalter. Pytanie było nieoczekiwane. Bychowiec spiął konia, by w szarpnięciu lejców wyładować nieco oburzenia. - Nie wiecie chyba, z kim wojujecie. Od samego hetmana warunki te posłyszysz i przed nim je zaprzysiężesz. Skinęli na zgodę głowami. W niedługi czas zjechał Radziwiłł pod zamek z przyboczną chorągwią husarską. Obok hetmana jechał Kiszka w złoconej karacenie z bogatą forgą na łbie końskim. Na skraju pierwszego szeregu wydymał się na gniadym koniu Siennicki, z czaplim piórem na szyszaku i trzeszczącymi skrzydłami na plecach. Gdy świta hetmańska przystanęła, stadthalter podszedł ku Radziwiłłowi. Dotknął ręką złoconego strzemienia pod butem magnata i z głową opuszczoną mówił: - Zmuszony niedostatkiem żołnierza twierdzę oddaję i o kwartyr proszę. Choć proch jest, ale puszkarzy już przy życiu nie mam. Z tysiąca dwustu ludzi załogi zostało mi jeno siedemdziesięciu sześciu przy jakim takim zdrowiu, ciężko rannych trzydziestu pięciu, lżej sześćdziesięciu. O wyjście, jeśli łaska, nie tylko z bronią białą, ale i z muszkietami proszę. Wszystkich rannych i żony nasze chciałbym przewieźć do Rygi. Choć trzymał w dłoni strzemię zwycięzcy, to gdy wspomniał o tylu rannych i zabitych, głowę podniósł i patrzył dość dumnie w twarz kiryśników. Mówił tym spojrzeniem, że nie dzięki nim zamek poddaje, tylko że nielicznym żołnierzem szturmu wodnego wytrzymać już nie może. Spostrzegłszy zaś, jakie wrażenie zrobiło na rycerstwie to, że się z tak małą garstką bronił, pospieszył z jeszcze jedną prośbą: - I jeśli łaska, z rozpostartymi chorągwiami wyjść pozwólcie. Po żołniersku broniliśmy fortecy, żadnej zdrady nie zażywając. Wśród polskiego oddziału przeleciały szepty z ust do ust. Zanim Schmeling słowa Szweda przetłumaczył, ten i ów ze szlachty, rozumiejący po niemiecku, powtarzał je sąsiadowi do ucha. Gwar się uciszył, bo Radziwiłł podniósł ku górze rękę w czarnej, rozwartej szeroko rękawicy. - Na tamto wszystko przystaję. Nie tylko z białą bronią, ale i z muszkietami, ale i z mieniem swym wyjdziecie. Baty też dam dla przewiezienia chorych i żon waszych do Rygi. Chorągwie wszakże i bębny zostawicie, bo je królowi swemu sprezentować muszę. - Za lekki dla nich Radziwiłł - sarknął po cichu Siennicki do Kiszki. - Inaczej oni z ryżanami postąpili. Większości jednak podobała się postawa hetmana. Chorągwi im nie puścił, bo wiadomo, niech król i jezuity wiedzą, że tu wojna była, a nie zabawa. Bez tych znaków gotowi na dworze zwycięstwo negować, nawet w rekuperowanie Mitawy nie uwierzyć. Spotkanie miało się ku końcowi. Omówiono jeszcze szczegóły objęcia zamku i obsadzenia murów. Po rozejściu się parlamentariuszy trzy chorągwie weszły poza bramę. Rozstawiono warty na wałach, porucznik Kochlewski zamieszkał z woli hetmana w kwaterze stadthaltera, by chronić mienie szwedzkie przed rabunkiem żołnierzy. Wieczorem odprawiono łodziami rannych i Szwedki, których kilkanaście przetrwało oblężenie. O tej też porze miasto wydało grupę zdrajców kurlandzkich. Weszli do obozu hetmańskiego pod strażą, niosąc trzynaście oddanych przez załogę chorągwi i wszystkie zdobyczne bębny. Dla kilkudziesięciu Szwedów, którzy przy dobrym zdrowiu byli, urządził Radziwiłł wspólną z rycerstwem polskim wieczerzę nad brzegiem Święty. Na odwróconych batach ustawiono zbite naprędce stoły, zastawiono je jadłem, zatoczono kilka beczek wina zdobytego w Mitawie. Siedział za stołem i ponury w tej chwili Krzysztof Arciszewski. Jadło więzło mu w gardle, napój był cierpki. Wokoło batów stała służba obozowa z płonącymi pochodniami, na wałach pukano z muszkietów. Szlachta przy stole nabierała coraz większego animuszu. Nadęty zwykle Radziwiłł gawędził dziś sporo, nawet i dowcip, którego nigdy nie miał za wiele, znalazł się na jego ustach. Było gwarnie, choć zrazu nie hucznie. Dzwoniły kubki, skrzypiały deski obciążonych galarów, woda pluskała pobok burt, pomnażając hałas rosnący w miarę opróżniania się beczek. Coraz huczniej oblewano zdobycie utraconej przed rokiem Mitawy, ale jak dotąd nikt nie powiedział jednego dobrego słowa na pochwałę ukończonej, a już niepotrzebnej machiny. Toteż Krzysztof spuścił głowę nad stołem, bo na dodatek siedział bokiem do brzegu rzeki i ilekroć rzucił okiem, widział przed sobą ponury, ginący w ciemności nocny zarys opustoszałego promu. Jeszcze dziś z rana budował go z całą pasją, z zapałem i nadzieją, że nie tylko zobaczy swą machinę w ruchu i w działaniu, ale, co więcej, będzie uczestnikiem prowadzonego przy jej pomocy szturmu. Teraz była to tylko kupa niepotrzebnego, zbitego razem drewna. Nikt już koło niej się nie krzątał, nikt jej nawet nie pilnował. Kompania wybraniecka, której tyle obiecywał chwały i uznania w razie wodnego szturmu, stała teraz na wałach Mitawy, niedawno tam zaciągnąwszy warty. Zamiast nagrody pozostało jej gapienie się z dala na zastawione dla rycerstwa stoły. Nawet Szwed, choć wróg i najeźdźca, godniejszy był uczty magnackiej niż własny prosty piechur. I to też bolało Krzysztofa. Któż to bowiem szańce zimą budował, kto tunele prowadził, kto trzebił las, by dojazdy dla wojska urządzić? Kto w tych podjazdach i szturmach wespół z rycerstwem karku nadstawiał? Przy stołach wzmagał się hałas, powstawały coraz częstsze okrzyki: - Wiwat hetman nasz, Radziwiłł, zdobywca Mitawy! - Wiwat wódz i pan nasz miłościwy! Krzyczeli, dzwonili kubkami. Podchmieliwszy wykrzykiwali coraz bardziej płaskie pochlebstwa na cześć Radziwiłła. - Wiwat hetman nasz polny! Jutro będziemy pić zdrowie hetmana wielkiego! - Drugiego Chodkiewicza mamy! - Co tam Chodkiewicz? Nasz hetman zapędzi Szwedów w kozi róg! Radziwiłł podnosił co chwila rękę, niby to uciszał, udawał, że nie chce słyszeć toastów, ale zdradzały to oczy rozjaśnione, wzrok niezdolny ukryć próżności. Ujęty pochlebstwami gawędził z co zacniejszą szlachtą. Od czasu do czasu rzucał ciepłe słówko i w stronę wiwatujących na krańcach stołu szaraków. W pewnej chwili wzrok jego padł na posępną twarz Krzysztofa. - A ty co? Zdrowia mojego nie pijesz? - Piję, mości hetmanie! - Krzysztof podniósł się z kielichem w ręce. - A cóżeś taki markotny? Nie w smak ci kwartyr ze Szwedami? - Kto by się nie cieszył, wasza miłość? Radziwiłł, też już podchmielony, przymrużył oczy filuternie. - Wiem ci ja, o co chodzi. Wolałbyś zamku dobyć przy pomocy machiny. Ale samo jej sposobienie, jak mi mówił stadthalter, uczyniło załogę łatwiejszą do poddania. - Bo jeszcze nie wiedzieli, że to na wodzie ugrzęźnie - zaśmiał się Siennicki. Kilku mu zawtórowało, inni mitygowali. Krzysztof spojrzał pogardliwie na wojewodzica. - Widać wiedzieli lepiej od waści, czym im to grozić mogło. Waszmość tylko w swoją kobyłę i w forgę wierzy, którą murów jednak nie ugryzłeś. - Co to, waszmościowie? - wojewodzic nadął się i już wstawał. - Zapomniałeś waść, do kogo mówisz. - Żołnierz do żołnierza. - Cicho, panowie, cicho! Spokój nakazuję! - wmieszał się Radziwiłł. - Bóg zapłać, mości hetmanie - ciągnął dalej Krzysztof - za dobre słowo, bo już tu mnie za cieślę, a nie za żołnierza niektórzy mieli. Ale skoro łaska pańska na mnie padła, tedy i żołnierza chciałem przypomnieć, bez którego i budowa promu nie byłaby zaczęta. - Tego, co wodą szedł? - Nie inaczej. - Dawaj go sam, niech go szlachta obaczy. - Daruj, książęca mość, przyjść nie może, bo w obojczyk na rzece postrzelony. Siennicki poruszył się. Uderzył mocniej kubkiem w stół i powiedział dość głośno, by Krzysztof mógł dosłyszeć: - Jeszcze chłopa za stół ten nurek by nam sprowadził. - Choćby i nurek, nie to samo przecież co infamis - wypalił Krzysztof. - Subordynacja i wzajemny szacunek ma tutaj być. Pod moją buławą jesteście. Lepiej to winem przepić - Radziwiłł podniósł znów kielich i pytał: - Ten to chłop z wybranieckiej chorągwi? - Mój to człowiek, ale wśród wybrańców żołnierki zażywał. - Więc niech zna łaskę hetmańską, dzielność nagradzamy. Jutro mu Kochlewski z kasy obozowej pięć talarów wypłaci. - Sprawiedliwy hetman, nawet o ciemnym chłopie pamięta! - krzyknął któryś z szaraków, widać niecierpliwiąc się ku dalszym wiwatom. - Sprawiedliwy! Sprawiedliwy! Wiwat! Krzysztof stał nadal, czekał, aż wrzawa ucichnie. - Dziękuję, mości hetmanie, ale już go sam nagrodziłem. Półłanek z ojcowizny mu przyrzekłem. Uciszyło się nagle całkiem. Wszyscy popatrzyli zdziwieni. Nawet zaskoczony słowami Krzysztofa Siennicki nie zdobył się na żaden przycinek. Radziwiłł poruszył się z zakłopotaniem, ściągnął brwi i patrząc ostygłymi oczyma w Krzysztofa, wolno i dobitnie powiedział: - Hojniejszyś, widzę, niż Radziwiłł. Tym sposobem chłopstwo inne buntujesz. - Dzielność jego nie mniejsza niż wielu tu za stołem siedzących. A przy tym ten chłop spod konia mnie wyciągnął i do obozu przywiódł. - Toć prawda, zapomniałem - Radziwiłł nieco rozjaśnił oczy. Powrócił gwar i zawrzała na nowo wesołość. Zabrzęczały mosiężne kubki. - Wiwat Radziwiłł, wiwat wielki hetman litewski! - krzyknął ktoś zataczający się jak bela, sam już gotów buławy wielkie rozdawać, bez króla i senatu. - Wiwat! Wiwat! Teraz uderzyły na murach obsłużone już przez polskich puszkarzy szwedzkie kartauny. To Schmeling bił z dział na wiwat ucztującemu magnatowi. Stojąca na wałach kompania wybraniecka zapalała beczki ze smołą, by jasno było ucztującej szlachcie. Rozdział X Zaraz po świtaniu ruszyły wozy z namiotami ku dublińskiemu gościńcowi na wyznaczone przez hetmana miejsce. Słońce ledwie wychyliwszy się na nieboskłon oblewało czerwienią rudawe trawy i cięło z ukosa, oślepiając ostrym blaskiem. Ocknięta z niedawnego snu piechota wybraniecka szła obok skrzypiących wozów i dziwiła się tak dziś palącemu brzaskowi. - Ostre słoneczko. Ino patrzeć, jak się chmury zlecą. Na tej ziemi przy wodzie to tak już jest, że jak z rana piecze, to potem wiatry w mgnieniu oka się zlatują. - Ziemia bagnista. Tu czarownice już o świtaniu burze w błotach gotują. Zrazu piecze, a potem dymi. O, patrzcie, jak się kurzy za lasem, ku Mitawie. - W imię Ojca i Syna, nie bajdurz! Jeszcze co złe wywiedziesz i nic ze spotkania hetmanów. Głupi, znowu będziesz szańce rył? Jak się umówili, to się i zjadą. Ale dziwota, żeby na szczerym polu mieli się tacy wielmoże zjeżdżać. - Bo grunt musi być niczyj, rozumiesz? Nikt nikogo nie zwojował. W tym sęk. - Myśmy im Mitawę wzięli, prochu za skórę nasypali. - Ale oni ziemię nad morzem trzymają. A przecie - jak zawsze - o ziemię się biją. - O ziemię, mówisz? Jakaż to ziemia, moczary. Co tu posiejesz, to ci zrudzieje i zgnije. Pszenica tu nie zejdzie. Patrzyli na sfalowany ugór, na rozległe łąki, opadające ku nadwodnym zaroślom. Z traktu wzbijał się lekki kurz, bo rosa szybko z ziemi schodziła. - Wojna zawsze jest o ziemię, o to, gdzie granice ustawić. Panowie się chcą poszerzać, bo im zawdy mało. - Myślę, że i nasz król chciałby za morze do swojego wrócić. Odbierają mu ojcowiznę. - Tu ma lepszą, a tamtej mu jeszcze potrza? - Nie wiesz to - im kto bogatszy, tym bardziej łapczywy. Panom ziemi nigdy nie za dużo. Nie oni zresztą sochę po niej włóczą, tylko ty, Grzegorzu! Dziś jesteś do wojowania jako i ja, jako każdy z nas, a jutro do jarzma, do kuny i gąsiora. - To prawda, chociaż za wojnę nas może wynagrodzą. - Nie ciesz się, już tam do pańszczyzny po staremu wrócisz. Król Stefan, gdyby nie pomarł, toby może lżejszy był dla wybrańców, ale Zygmunt o chłopie nie pomyśli. - Łukaszowi tylko inaczej się udało. Listy od pana z Arciszewa do jego ojców wziął i na ziemi własnej osiędzie. - Bo na dobrego pana trafił. Jeden on taki wśród całego tu rycerstwa. Inni na nas jak na padlinę patrzą, krew w nas, gadają, inna, bydlęca. A jak Łukaszowi posoka uszła, to taka sama była jak rannego szlachcica czy rajtara. Oni urodzeni, a my niby nie z babskiego łona? - Cicho, nie gadaj! - Sami tu swoi, więc co gębę hamować? Wozy na przodzie już wykręcały z traktu ku łąkom. Koniuszy hetmański zatoczył koniem koło, wyznaczył pole. Zaraz też oficerowie podjechali ku maszerującej piechocie. - Chyżo! Pale bić i płótna naciągać! Skończyły się rozmowy, porwano się do rączej pracy. Rozstawiono pale, ściągano płótna i zwoje sznurów ze skrzypiących, rozkolebanych już w wojennej potrzebie wozów. Odprzężone konie potrzepały łbami, otrząsnęły rześkim szarpnięciem skóry kurz ze sierści. Ten dotknął pyskiem trawy wysokiej, ostrej jak szczecina, i prychał miękkimi nozdrzami, tamten szedł z chrapami ku ziemi opuszczonymi, węszył z przesadną ostrożnością. Wybrańcy krzątali się po łące. Rozbijano pośpiesznie dwa książęce namioty, przysposobione bogatą turecką modą. Znoszono dywany, tace ozdobne, skórzane poduszki, karła kryte aksamitem. Ciepły wiatr, gęsty od woni parujących bagien, kołysał płótnami, póki nie ujęto ich w sznury. Teraz już tylko falowały kapy i płócienne płoty, w ziemi umocnione. Nad przedsionkiem namiotu mocowano mieniący się na srebrnej tarczy herb książęcy - trzy kute trąby, tuż obok wywieszano na kopii hetmański proporzec. Wewnątrz spuszczano ku pawimentowi bogate adamaszkowe opony, ścielono dywany, których miękkość, widoczna od wejścia, nęciła w głębie namiotu. Nie później chyba jak koło godziny szóstej przybiegł w kilka koni rotmistrz Bychowiec. Dopadł koniuszego, rzucił okiem na okazałe już książęce namioty. - Waść, widzę, gotów. - Choćby i zaraz mogą zjechać. - Hetman na ósmą naznaczył swoje przybycie. Mnie pchnął do Szwedów, bo Pontus zażądał przewodnika. Podejrzliwy naród, nie wierzą nam. Dał gniademu koniowi ostrogi i puścił się kłusem za las, ku szwedzkiemu obozowi. Tymczasem dzień wstawał pełny, powietrze nabierało coraz większej duszności. Konie u wozów kręciły się, rwały darń. Oszołomione parnością powietrza, biły łbami po szyjach, walcząc bezskutecznie z mrowiem kąśliwych much. Pijane rannym słońcem bąki dokonywały nieustannych harców wśród coraz bardziej niespokojnych woźników. Koło godziny ósmej wspiął się na trakcie od strony polskiego obozu tuman kurzu. Nadjeżdżał Radziwiłł w otoczeniu chorągwi husarskiej. Jazda była dziś odświętnie ubrana, w pełnym bojowym rynsztunku, w karacenach, kirysach i kolczugach, niektórzy starym zwyczajem w żelazie od szyszaków po golenie. Każdy koń miał dziś powiewającą forgę, na każdym szyszaku miotało się orle lub sokole pióro. Wpięte u siodeł dzidy turskie, zrównane dla parady, kołysały się równo pod ciężkim chodem. Za chorągwią husarską, w otoczeniu swej świty, jechał Radziwiłł w karacenie zdobnej, z rubinowymi klamrami, ze złoconymi naramiennikami, trudną sztuką snycerską w liście rzeźbionymi. Zajechawszy przed namioty rozciągnął kiryśników jednym szeregiem, przodem ku pustej polanie, kędy było upatrzone przez koniuszego miejsce dla szwedzkich deputatów. Na skrzydłach husarii ustawił trzy zaciężne chorągwie. Daleko w tyle za namiotami stanęła kolumna wybranieckiej piechoty, zakrywając błękitnym żywopłotem mały tabor. Radziwiłł ledwie zdołał wszystko ustawić, już się niecierpliwił: - Każą na siebie czekać, nie uważasz, waszmość? - mówił do wojewody Kiszki. - Może prawda, co mówił ich trębacz, że drogi nie znają. Ledwie to wypowiedział, gdy zza leszczyny, kilka stajań przed nimi, wyłonił się gniady koń Bychowca. Rotmistrz wpadł na środek łąki, między namioty. - Jadą, mości hetmanie. Są już za olszyną. - Kupa ich spora? Bychowiec rzucił okiem po ustawionych kiryśnikach, ocenił w mgnieniu oka ich dzisiejszą okazałość. - Gdzie im do takiego wyglądu. Sporo ich, rajtary i muszkietery. Wypucowane to dziś, ale zaraz widać, że lud służały z śledziorodnej krainy. - Nie mów waszmość byle czego, żołnierz dzielny. - Tego nie neguję. Orszak szwedzki wyłonił się spoza olszyny. Jechały wozy skarbne w czwórki zaprzężone. Pobok łbów końskich szło po czterech rajtarów w szmelcowanych zbrojach. Za nimi postępował oddział muszkieterów, kilkudziesięciu chłopa rosłego, w półzbrojach, w przepaścistych rękawicach, w butach sięgających wyżej kolan, rozpostartych w górze jak spore donice. Widząc, że tamci idą odświętnie, strojnie ubrani, i to sporym orszakiem, cała świta hetmańska wparła się mocniej w siodła. Dogadzało ich dumie, że i Szwedowie wypuszyli się dziś na całą okazałość. - Szanują nas, od razu to widać. Co mieli najlepszego w swym rycerstwie, przywiedli na pokazanie. - Większość rajtarów to chłopstwo zwyczajne. Gustaw zwykł bydłem, a nie rycerstwem wojować - wzdął się na kobyle Siennicki. Wyprężył się jak struna, że aż zajęczały karaceńskie łuski na zbroi. - Tego właśnie i nam potrza - mruknął Krzysztof krążący obok na swym koniu. Świta szwedzka zatrzymała się na dwa stajania przed Radziwiłłowskim orszakiem. Wozy natomiast, jak i kolumny muszkieterów, podchodziły bliżej. Teraz znów koniuszy Pontusa de la Gardie zatoczył półkole koniem, zajmując miejsce pod szwedzki obóz. - Namioty będą ustawiać? A tu deszcz padnie, ino patrzeć - Radziwiłł spojrzał z tymi słowami na Arciszewskiego i kilku gawędzących z nim szlachciców. - Skoczcie no, waszmościowie, we trójkę do Szwedów i powiedzcie, niech poniechają rozwijania płócien i nie marudzą. Zbywszy się ceremonii niech do moich namiotów zajdą. A jeśli ich taka wola, niech rozwijają płótna, byle duchem. Arciszewski poderwał konia i poszedł w towarzystwie Przyborowskiego pod olszynę. Pośrodku polany stanął, kazał trębaczowi zadąć wezwanie. Po chwili poderwało się stamtąd dwóch poruczników chorągwi rajtarskiej. Zanim podjechali na odległość konia, Krzysztof rzucił bacznym okiem po zaroślach i mówił do Przyborowskiego: - Widzisz waść, ilu ich tam jest? Leżą w trawie jak szaraki. A tam dalej, niesłychane! Cała przecie piechota. - Ho, ho, tego żołnierstwa po krzakach chyba ze dwa tysiące. Nie wierzą, że nasz hetman tylko w kilkadziesiąt koni przyjechał. - Boją się zasadzki albo może coś knują. Patrz waszmość, zdaje się, że tam w lesie błyszczą nawet kirysy. Może sam Gustawus wśród nich jest. Podobno to taki król, co po zaroślach za wojskiem myszkuje. - Król, waszmość powiedziałeś? - Tfu, tfu! Oni go tak mianują. - Chłopstwo i mieszczuchy w mundury przybrane. Samozwaniec to, nie król. Szwedzi stanęli na odległość konia i Krzysztof z miejsca rzecz całą wyłożył. Zrazu, zaskoczeni zaproszeniem do książęcych namiotów, spojrzeli po sobie niezdecydowanie. Coś szwargotali po szwedzku, wreszcie jeden odpowiedział: - Dziękujemy za ludzkość waszemu księciu, ale że hrabia Pontus jest hetmanem przeciwnego wojska i wodzem króla naszego Gustawa, nie może wnijść do Radziwiłłowskich namiotów. Poczekajcie, aż nasze rozbiją. Przyborowski poruszył się na koniu, mimo woli przykrócił lejce i kobyłę jakby od zrywu powściągał. - Wódz, ale nie króla, tylko księcia sudermańskiego, chciałeś, poruczniku, powiedzieć. Uraziło ich, bo znów spojrzeli spode łba. Ale mając we krwi komisarską powściągliwość, nie dali po sobie poznać wzburzenia. - Dalej nie chcecie słyszeć królewskiego tytułu? A tak Bóg i nasz naród chciał. To niepodobna, byśmy pokój czynili, jeśli mu tego nie przyznacie. Byłby się Przyborowski wyrwał z byle czym, ale Krzysztof, znając Radziwiłłowskie na sprawę spojrzenie, wyprzedził towarzysza: - Z naszych ust nie wyjdzie, byśmy go za króla uważać mieli i tytuł mu przydawali, który tylko panu naszemu miłościwemu po ojcach jego należny. Wam wolno go mianować, jak chcecie. Szwedom i to poszło nie w smak. Starszy dla pokrycia swego zakłopotania pochylił się i klepiąc konia po szyi, mówił: - Poruczniku, widzę, żeś żołnierz młody, ale egzystemacji bronić umiesz. Tak mówicie, a wy sami przecie króla obieracie i nie z rodu na ród korona u was przechodzi. Skorośmy Gustawa królem obrali, dlaczego tego nie uznajecie? - Co innego nasza respublica - pospieszył się Przyborowski - prawo takie mamy, wy zasię wbrew waszemu zwyczajowi księcia królem mianujecie, na złość panu naszemu. Uzna wasz książę tytuł króla naszego, to i pokój stanie. Bez tego to chyba kwartyru nie zawrzemy. Teraz i Krzysztof błysnął oczyma, bo już za długo trwało jego umiarkowanie. - Papież tylko w Rzymie przymusza, aby mu się kłaniano, ale za Rzymem nikt nie ma tej mocy. Naród polski nie da się do tego przymusić... My nie poddani szwedzkiej korony, a w świecie tego nie masz, aby kto sąsiada którego przymuszał, by tytuł dawano, który on sam sobie dawać chce. Jeśli się na tym punkcie rozerwą sprawy, wtedy pokaże się wszystkiemu światu, że nie przy nas wina, ale przy waszej ambicji, którzyście nas do tego przyniewolić chcieli. Szwed spostrzegł, że takim ułożeniem rzeczy niedaleko zajedzie, więc zagadnął pojednawczo: - Za daleko brniemy, a nie po to tu zjechaliśmy, by sprawę najważniejszą uprzedzać. Sprawa to hetmanów, nie nasza. My tylko warunki spotkania mamy ułożyć. - Otóż to właśnie - przytaknął Krzysztof - jeśli namiotami księcia gardzicie, to on, skoro na polu naszym jesteście, cierpliwość wam okaże. Gotów poczekać, aż namioty rozbijecie. - Pospieszymy się, by czasu nie trwonić. Dwie szopy cwilichowe naprędce ustawimy. Komisarze, oddawszy sobie wzajem ukłony, powrócili do swoich orszaków. Stanąwszy przed Radziwiłłem Krzysztof zdawał relację. Mówił, że upór u nich po dawnemu i w ceremonie się bawią, choć o pokoju dalej mówią. - Wasza książęca mość, ważniejsze wydaje mi się to, że ich całe kupy po zaroślach, kilka chorągwi stoi ukrytych w olszynie. Radziwiłł schmurzył czoło. - Rycerstwu naszemu nie wierzą? - Tak widać jest. Wybadywali nas, czy w rozmowach jaki dyshonor księciu Gustawowi nie będzie uczyniony, bo go królem uparcie nazywają. Ale choć tytułu odmówiliśmy, namioty stawiać będą. - Dobrześ to wywąchał. Ujmy Gustawowi nie zrobię, a ze sprawy tytułu jakoś wybrnę. Pora mi zejść z konia, bo nie będę na kobyle czekał, aż im ciury płótna rozepną. Dajcie mi znać, kiedy się Pontus pokaże. Ale nie skończyło się i na tych ceremoniach, przyszły inne. Szwedzi wprawdzie zwinnie i szybko ustawili swoje cwilichowe szopy, ale dość długo trwało ustawianie orszaku. Zjechały bowiem jeszcze dwie chorągwie jazdy, ustawiły się frontem na wprost hetmańskich kiryśników. Widać, ową chmarą żołnierstwa chcieli Szwedzi przeważyć wystawny wygląd polskiego orszaku. Wreszcie Pontus, stanąwszy u wejścia do swych namiotów, wysłał ku polskim szeregom trębacza. Znów schodzili się łącznikowi oficerowie na naradę. Pytali Szwedzi, jak ma się odbyć spotkanie hetmanów, czy jest wolą Radziwiłła, by się na koniach czy pieszo witali. Radziwiłł, który już rozparł się na poduszkach w namiocie, nieskory był do nowego siadania na koń. - Gdym stał na koniu, to go nie było - mówił do czekającego na odpowiedź Krzysztofa. - Nie będę na koń siadał, by sto kroków przejechać. Powiedz, że pieszo się spotkamy. To znów były układy łączników, by równocześnie hetmanowie z namiotów wyszli. - Skoro zobaczę - odpowiedział przez komisarzy Radziwiłł - że on z namiotu pierwszy wyjdzie, to i ja na spotkanie ruszę. Hrabiemu, choć wrogowi, ujmy nie zrobię. Wreszcie wyszli obaj spod swych płócien i postępowali ku sobie, kroki ostrożnie mierząc. Rycerstwo patrzyło na ową pańską zabawę, niektórzy nawet kroki wodzów liczyli. - Większe statium przeszedł Szwed niż nasz hetman - mówił Siennicki do wojewody Kiszki. - Książę honoru naszego pilnuje, a i pan przecież większy niż de la Gardie. - O, Pontus pierwszy czapkę zdjął i pierwszy skinął głową Radziwiłłowi! - nadymali się towarzysze pancerni bacząc na każdy szczegół dyplomatycznych pląsów. Przywitały się nawzajem świty ukłonami, po czym Pontus bez żadnego już wstępu zaczął wygłaszać po niemiecku przygotowane przemówienie. Już z pierwszych słów wynikało, że nieporęcznie mu występować z tytułem króla szwedzkiego, a swego wodza Gustawa, i starał się zgrabnie wymykać od tej potrzeby. Radziwiłł jednak dobrze słuchał, postanowiwszy u progu rozmowy sprawę jasno postawić. Podniósł nieco głos, by go szlachta w szeregach słyszała, i nagle powiedział: - Słusznie wasza miłość przyznaje, że Gustaw Adolf nie jest królem, a księciem sudermańskim. Nie oczekiwał tego chwytu Pontus. Przez mgnienie oka był zakłopotany, w mig się jednak połapał. Oparł dłoń na połyskującej rękojeści szabli i jakby stamtąd zaczerpnąwszy pewności siebie, odparł z godnością: - Nie po to zjechaliśmy na traktaty, by w te sprawy się wdawać i by jeden drugiemu honor miał tykać. - Dyshonoru nie chciałbym czynić, ale i ja nie po to zszedłem na to pole, by tytułem króla, pana mojego, kogo innego obdarzać. Te słowa, łacińską mową głoszone, posłyszała co bliższa szlachta i szmer zadowolenia przeleciał w gromadzie. - Hetman z miejsca za naszym królem stawa. Ale Radziwiłł, zjednawszy sobie tym wystąpieniem dobry pogłos wśród szlachty, już spieszył do szwedzkiego deputata z pojednawczym słowem: - Tak jednak czy inaczej, spotykamy się tutaj nie jako komisarze w każdym słowie ostrożni i czujni, ale jako żołnierze wojnę prowadzący. Omińmy tedy wszelkie ceremonie, a w sedno rzeczy wchodźmy! Jakub Pontus de la Gardie, ujęty żołnierską prostotą tych słów nie wchodził już w nieszczęsną sprawę tytułów. Ciągnął swoją mowę: - Wiesz bez pochyby wasza książęca mość, z jakiej okazji ta wojna urosła, jako z naszej strony pokoju kilkakroć szukano, a nigdy go u króla polskiego i stanów waszej Rzeczypospolitej nie można wyjednać... Stali tak w kole rycerstwa - jeden mówiący, drugi z napiętą uwagą, obaj pełni magnackiej dumy i nadętości, aż tu nagle deszcz zaczął padać. Grube plamy wilgoci siadały na czarnym aksamitnym żupanie i krochmalonej krzyzie Pontusa. Szwed zdawał się nie zwracać na to uwagi. Radziwiłł jednak, uchwyciwszy krótką pauzę w jego przemówieniu, wtrącił zapraszającym tonem: - Pogoda nam nie pozwala na szczerym polu rozmawiać, proszę waszmości, by zechciał wnijść pod moje płótna - wskazał gestem na namioty. Szwed schylił głowę z przesadnym ukłonem. - Albo na deszcze nie dbajmy, albo rozejdźmy się do swoich namiotów, i czekajmy, aż się wypogodzi. Nie gardzę gościnnością waszej książęcej mości, ale jako wódz przeciwnego wojska mam tu też swoje szopy. Prosiłbym i ja waszą książęcą mość pod mój dach, tylko że u mnie nie masz takiego ochędóstwa. Nie wiedziało się, czy mówi to szczerze, bo mimochodem rzucił okiem po husarii stojącej obok namiotów. Spojrzenie to uchwycił uważnym okiem wojewoda Kiszka i choć nie spodobała mu się ta podejrzliwość, powiedział z umiarkowaniem w głosie: - Jeśli, hrabio, księciu naszemu nie ufasz, tedy swoją husarię odemknie od namiotu. Żadnego u nas nie masz oszukania. Pomruk oburzenia przemknął po polskich szeregach, konie kolanami ściśnięte poruszyły nerwowo łbami. Krzysztof mówił do Bychowca: - Kilka tysięcy piechoty ukryli po krzakach, a przed tą chorągwią husarską się wzdragają. Spostrzegł się Pontus, że utrafił w najboleśniejszą strunę i uraził wszystkich odrzuceniem polskiej gościnności, więc mówił pośpiesznie dalej: - Boże uchowaj, żebym nie miał dla was ufności albo nie cenił waszej gościnności, której wielu krajom od was się uczyć przychodzi. Niechajże gwardia hetmańska stoi. Ja tylko nie mogę nic z godności pana mojego ustąpić. - Wejdź, waszmość, proszę. Jeśli potem zajdzie potrzeba, to i ja do twojego namiotu wejdę - odpowiedział Radziwiłł i już wiódł przekonanego gościa między płótna swojego namiotu. Pontus zasiadłszy w aksamitnym karle przyjął dość butną postawę. Nie omieszkał pochwalić się z miejsca, że jego król zawarł traktaty z Duńczykami i z Moskwą, więc i wojsko ma teraz luźne, do boju gotowe. Ale jakoby chce wiecznego pokoju z Rzeczpospolitą, wojnę tylko za konieczność uważając. Radziwiłła już podrywało, by odpowiedzieć Szwedowi na przechwałki, ale w tej właśnie chwili Pontus zadał nieoczekiwane pytanie: - Wszystkie traktaty tak idą, że naprzód deputaci plenipotencję pokazują. Racz, wasza książęca mość, okazać królewskie upoważnienie. Zaskoczyło to i zapiekło Radziwiłła. Cóż ten Szwed, choć hrabia, z Radziwiłłem sobie tak lekko zaczyna? Z miejsca o plenipotencję pyta? Wszystko te Szwedy wiedzą, więc i to zapewne, że on od króla jegomości nie tylko żadnej plenipotencji do układów nie ma, ale od dwóch miesięcy nawet listu z dworu nie otrzymał. - A ty, hrabio, swoją pokazać możesz? - Każdej chwili przed oczy wasze okażę, bo pan mój miłościwy w obozie jest przytomny, ale zleceń na darmo pisać on nie nawykły. Dlatego prośbę wyłożyłem, by wasze upoważnienie poznać. - Ja tu wodzem wojska i panem ziemi, na której stoimy. Bez papierów królewskich o pokój mogę traktować. - Jakiegoż tedy pokoju od nas chcecie, w imieniu Korony czy Litwy, czy też i obojga państw, bo wtedy inne damy wam warunki. Zaszumiało w świcie hetmańskiej, bo butny Szwed tak mówił, jakby z łaski warunki naznaczał. Radziwiłł jednak uciszył pogwar. - Pokoju my od was nie prosimy. Wyście ziemię naszą naszli, a o pokoju cięgiem mówicie. Ale jeśli go dawać nie jesteście gotowi, bronią go wymusimy. - Tedy w imię Boże! - Pontus udawał, że już ma się ku wyjściu, ale nie wstawał. - Jesteśmy do wszystkiego gotowi. Ma król nasz wojsko, stanie go na dalsze wojowanie. - Zwyciężył nasz pan miłościwy największą potęgę turecką, pokój na Porcie wymusił, to i na ziemię inflancką przyjdzie cała siła Rzeczypospolitej - mówił Radziwiłł myśląc w duchu, ile w tych słowach dyplomatycznego kłamstwa. Przecie od kilku miesięcy dostał zaledwie dwa nędzne poczty pospolitego ruszenia, a niedawnej zimy pięć ich samowolnie do domu odeszło. To znów Pontus nogi podebrał pod siebie, niejako już gotów wstawać z karła, i mówił z przekąsem: - My się potęgą naszą nie popisujemy. Nie mamy wprawdzie takiej jak wy jazdy, ale mój pan ma kilkaset koni, którymi nie tylko do Inflant i Kurlandii, ale i gdzie chce, trafić może. - Uśmiechnął się ironicznie. Znowu nie zrozumieli, o czym mowa. Ale chytry marszałek szwedzki po to właśnie użył metafory, by świtę hetmańską zaskoczyć. - Jest między nami siła koni tak dużych, że kilkuset zbrojnych i trzydzieści kartaunów na swym grzbiecie nosić mogą. Tego już oficerowie hetmańscy nie mogli wytrzymać. Krzysztof pierwszy wypalił: - Galeonami nas straszą, mości hetmanie! Jakbyśmy na wodzie stali, nie na polu. - Kartaunów waszych się nie boimy! - krzyknął podniecony Gąsiewski. - Były i pod Kropimuzją. - Mieliście je, gdyśmy Mitawy dobywali - warknął Kiszka. - Nie ma z nimi kwartyru! - rozchodziła się wrzawa coraz większa. Radziwiłł spojrzał karcąco po świcie. - Spokój, waszmościowie! Marszałek de la Gardie jako gość mój tu siedzi. Szwed śledził uważnie całe podniecenie. Nie tyle zląkł się tych okrzyków i pochrząkiwań, bo już niejeden raz na traktatach z Polakami bywał i wiedział, że mu włos z głowy nie spadnie, ile postawa szlachty dała mu do myślenia. Nie za bardzo tu oni za spokojem stoją, więc pogróżkami nic nie wskóra. Radziwiłł ciągnął dalej: - Pokój wieczysty król nasz przyjąć gotów, ale wprzód wszystkie miasta opuścicie. Z Inflant odejdźcie, Rygę wolną ostawcie. A i te konie, o których tu hrabia przed chwilą mówił, za morze wam wywieźć przyjdzie. Szwed słuchał z zimnym błyskiem w oczach. Czekano, jak się teraz zachowa. Porwie się z tego aksamitnego karła czy też nową pogróżkę wypowie? Tymczasem wbrew oczekiwaniom zapytał: - Uzna_li wtedy król wasz Zygmunt Gustawa Adolfa królem szwedzkim? Tyle raptem powiedział i pilnie spojrzał po zebranych. Widział, jak chmura siada wszystkim na czole. Czytał myśli w ich oczach. Jeśli Szwedzi z ziemi tej wyjdą, wszystkie porty staną się jak dawniej otwarte, spokój powróci i do dom się pojedzie. Widział w ich twarzach prawdę. Nie chcą wojny o koronę, królewska to tylko sprawa. A może nie tylko królewska, bo i Watykanowi pachniały ziemie szwedzkie, i niektórym magnatom, co by chętnie poza Bałtyk włości swe poszerzyli wypędzając z nich luteranów. Ale Pontus de la Gardie z podobnym zamiarem Inflanty najeżdżał. Władcą był, nie tylko żołnierzem. O tytuł swego króla walczył, ale wraz z tą wojną szła nadzieja łupów, ziemi i bogactw, leżących na północnym polskim brzegu. Czekał z tymi myślami na odpowiedź. Radziwiłł ważył słowa. Jako kalwina niewiele go korona szwedzka obchodziła, bo nie o wpływy jezuickie w Szwecji walczył. Najważniejsze to, że tu, u progu swych ziem, miał potężną nieprzyjacielską armię. Gdyby ustąpiła, gdyby się Ryga i inne porty z powrotem otworzyły, szedłby na nowo spokojnie handel Radziwiłłowskim zbożem i bydłem zabieranym za bezcen z zagród chłopskich. Birże by odetchnęły i cała jego bezmierna ziemia, miast utraty, jak teraz, dawać, plon na złoto by przemieniała. Gdyby nie żołnierze, którzy za nim stali, a nie każdego z nich był pewien, może by i zrobił jakąś aluzję do ustępstwa z tytułu królewskiego. Czując jednak zawieszone na sobie ciekawe spojrzenia odpowiedział: - Król nasz Zygmunt III królem Szwecji się mieni, nie moja rzecz tytuły królom mieniać. Pontus de la Gardie podchwycił to rozradowany. Rozłożył zwycięsko ręce. - Pokoju chcemy, a wy go nie dajecie. Kwartyr tu tylko może być na warunkach uti possidetis. Kto co ma w ręce, niech na razie trzyma. Ale Radziwiłł odetchnął po jego słowach. Ani przez chwilę nie myślał, by bez zgody króla mógł warunki trwałego pokoju ustalić. Ale kwartyr? Bywało, że zawieszenie broni umawiali sami wodzowie, więc któż by się ośmielił sarkać na to w Warszawie, i to w chwili kiedy dwudziestotysięczna armia szwedzka lądowała na brzeg? A kwartyr bodaj na rok lub dwa to spokój na Litwie, to handel i porządek, bo już chłopstwo spod dyscypliny w czasie wojny umykało. Na kwartyrze tedy stanęło. Traktujący wodzowie umówili jeszcze spotkanie króla Gustawa z Radziwiłłem i zakończyli pokojową naradę. Radziwiłł odprowadził Pontusa przed namiot, znów go żegnał z wielkimi ceremoniami. Wracając między płoty namiotu skinął na Arciszewskiego: - Chodź ze mną! Zasiadł z powrotem w karle, zadowolony z siebie, lekki w ruchach, jakby mu wielki ciężar spadł z myśli i ciała. - Gdyby wiedział, że mam w Birżach trzy stare kartauny, nie poszłoby tak lekko. - Toteż i rozum wielki waszej książęcej mości kwartyr na nich wydusić. I to teraz, kiedy mają olbrzymią przewagę. Radość jest wśród żołnierstwa, bo wojna ta uciążliwa. - Widzę, że i tobie oczy się świecą, bo jeśli pomnę, do ożenku ci śpieszno. - Nie tylko to, wasza miłość, rodziciele czekają, bym ojcowiznę wspomógł. Nie wiem, co się w domu dzieje, bo już od wielu miesięcy nie mam nijakiego listu. - Niestety, choć się kwartyr niebawem podpisze, to ciebie zaraz nie puszczę. Potrzebnyś mi jeszcze kilka miesięcy. Zasługi ci przecie nie uciekną. - Nie upominam się o nie. Radziwiłł zapadł w zadumę. Nie po to tu wezwał Arciszewskiego, by o jego sprawach mówić. Swoje nadzieje chodziły mu teraz po głowie. - Jak myślisz, czy król jegomość będzie zadowolony z kwartyru? - Któż by nie był, skoro do wojny nie jesteśmy gotowi? - I ja tak myślę. Podniósł głowę i zaczerpnął wielki haust powietrza. - Skoro Mitawę wziąłem i wojnę na jakiś czas zamknę kwartyrem, to może wreszcie buława wielka mnie nie minie. Gdy pakt z Gustawem podpiszę, pojedziesz z listami do Lwa Sapiehy i jak dawniej spraw mi w Warszawie przypilnujesz. - Według rozkazu waszej książęcej mości. Z tymi słowami opuścił namiot. Gdy cały obóz cieszył się z nadchodzącego kwartyru, gdy już umawiano się na drogę powrotną ku rodzinnym stronom, on jeden siedział osowiały wśród popijającej, podnieconej szlachty. Nadzieja na powrót do domu i na jeszcze bardziej utęsknioną wizytę u Sucheckich znowu się odwlekała. Rozdział XI Z kaplicy zamkowej dobiegał przytłumiony murami śpiew. Gdy na dalekim krańcu korytarza uchylały się podwoje, głos chóru wzmagał swą nabożną ponurość. - Król jegomość swym codziennym obyczajem mszy świętej wysłuchuje - mówił dworzanin królewski do kilku czekających na króla senatorów. - Dziś msza uroczystsza niż zwykle, bo ku czci świętej Anny. Król jegomość okryty włosiennicą w kaplicy krzyżem leży. Dzień ten ku czci nieboszczki królowej szczególną nabożnością obdarza. Królowa Konstancja, królewięta i fraucymer także przytomni na mszy. - Pius król - powiedział kanclerz Andrzej Lipski. - Toteż natchnione, a nie pośpieszne wydaje decyzje. Już trzeci dzień mija, jak listy w sprawie Gustawusa poddaje głębokiej rozwadze. Jak myślisz, mości wojewodo - zwrócił się do Tomasza Zamoyskiego - czy ów kwartyr ze Szwedami dogadza królowi jegomości? Wojewoda kijowski zdziwił się w duchu. Kanclerz go o to pyta, choć częściej bywa przy królu. - Myślę, że nie w smak to królowi. Nie bardzo on lubi Radziwiłła... - Bo Radziwiłłowie zawsze na dwie strony wiodą swą politykę, niełatwo ich w ręce wziąć. Rozmyślnie obcą wiarę wyznają, by mieć wpływy za granicą - biskup Lipski złożył ręce na piersiach. - Za ostro wasza dostojność księcia hetmana sądzisz - próbował oponować Zamoyski. - Broni i ludzi nie miał. - Na ów śledziorodny luterański lud to, co pod buławą miał, starczyć mu powinno. Niedługo już prowadzili rozmowę. Śpiew w kaplicy ucichł, zaroiło się na korytarzach zamku. Dworzanie i służba pałacowa pomykali do swych zajęć i pokoi. Król swoim zwyczajem zaraz po mszy zasiadł do rozważania spraw państwowych, toteż już dłużej nie czekali. Gdy ich wezwano do komnaty, zastali Zygmunta nieruchomego jak zwykle, wpartego głęboko w karło odwrócone tyłem do okna. Król bowiem wolał mieć przed sobą oświetlone twarze przychodzących na posłuchanie dygnitarzy czy petentów. Gdy tak siedział z głową nieco pochyloną, z brodą wpuszczoną w białe, spienione koronki kryzy, sępie rysy jego twarzy jeszcze bardziej się wyostrzały. Długi nos, zawieszony nad rudymi wąsami, zdawał się ciągnąć ku pawimentowi ciężar nieruchomej głowy. Szeroko rozstawione oczy miały ów przejmujący wyraz nieustającego zdziwienia czy nieufności, z którym najbliżsi nawet dworzanie musieli się co dnia oswajać, zanim nabyli pewnej swobody wobec mrukliwego króla. Nie wiedziano, czy układał tak swe rysy z rozmyślności, by nadać im nieufność i brak wiary w otoczenie, czy też był to naturalny grymas jego twarzy. Powodów do nieufności miał wiele. Trzydzieści już lat tej ziemi panował, a nie umiał dotąd poznać osiadłego na niej ludu. Od pierwszej chwili, gdy go posłowie jako młodzieńca galeonem przez Bałtyk wieźli, lęk go nawiedzał przed tym królowaniem. Po dziś dzień pamiętał złamaną wolę swego rodzica, widać baczniej w przyszłość patrzącego. Od pierwszej chwili, powitany przez nieżyjącego już Zamoyskiego, ojca stojącego tu wojewody kijowskiego, wszedł w kraj dziwny, zupełnie dlań niezrozumiały, w którym pycha i swawola magnacka stała za prawo nie pisane. Ileż to razy przeciw niemu powstawały bunty rozpasanych magnatów, wodzących za sobą ciemną tłuszczę szlachecką, dla której pozyskania wystarczały dwie zadzierzyste mowy i kilka stągwi wina. Każda tu ziemia, ba, każdy powiat bywał osobnym państwem, osobnego miewał króla, osobne wojsko feudała, prawie nie podległe królowi. Ileż udręki, ile burz od pierwszego dnia panowania! Rokosz po rokoszu zapalał to jedną, to drugą ziemię. Tłuszcza szlachecka łby zadzierała wołając: "wolność", a wisiała u klamki pańskiej, zawsze skora do buntu przeciw królowi, nigdy niezdolna przeciwić się magnatom, swym chlebodawcom. Nazywali wolnością to, co było początkiem ich niewoli. Ten, co króla szargał, bił jednocześnie pokłony przed starostą czy wojewodą. Chełpili się siłą, jakiej nie miało być w całej Europie, a na każdą wojnę ledwie ich spędzić było można. Skorzy do oddawania krwi, dzielności wielkiej aż do szaleństwa, ale zawsze w ostatniej chwili. A już grosza na obronę kraju z nich nie wydarłeś. Tracili majątki całe na pijatyki, zastawiali całe ziemie i klejnoty, by wyprawić huczne wesele czy pogrzeb wystawny, a podatku na żołnierza, choćbyś pasy darł, niechętni uchwalić. Król oparł rękę na poręczy. Głaskał wyprostowaną dłonią polerowanego lwa na karle, jakby sprawdzając, czy miałby siłę oderwać ten lity łeb od poręczy. Gdy obaj senatorowie weszli, rozplótł palce i podał im dłoń do pocałowania. - Jak dziś zdrowie waszej królewskiej mości? - zagadnął Lipski. - Bóg łaskaw - podziękował król. Niewiele miał tego zdrowia, ale nawet temu zaufanemu doradcy nie chciał okazać żadnej słabości. Zresztą przyszło mu z pomocą w tej chwili światło słoneczne, które, padłszy z ukosa na tył jego głowy, ubarwiło ciepłem chude rysy policzków. Kanclerz łamał pieczęcie na przyniesionych listach, zbierał wosk do ręki i sypał go na misę stojącą nisko na małym stole podle nóg królewskich. Król brał listy i czytał w milczeniu. Urzędnicy śledzili uważnie bieg jego oczu po długich wierszach pisma, siląc się, by z wyrazu twarzy czytającego odkryć, co sądzi o treści listów. Ten, z wielką pieczęcią Farensbachów, zawierał zapewne - jak to już tyle razy bywało - usłużne, ale nie zawsze prawdziwe wiadomości o ludziach i sprawach ziem inflanckich i litewskich. A cóż mogło być pod pieczęcią Lwa Sapiehy, w rozlazłym szerokim piśmie podstarzałego kanclerza litewskiego? Czy sprawy ziem wileńskich, czy też nowe wstawiennictwo za szwagrem Radziwiłłem? - Staroście sędzimirskiemu respons dać, że się zgadzamy na wyłuszczone prośby. Pergamin Farensbachów zatrzymujemy. Książęciu Sapieże później odpowiemy, bo jak zawsze chce szwagrowi wygodzić, a pora nie po temu. - O wielkiej buławie pewnie pismo? - Nie inaczej, czytajcie! Król podał pismo kanclerzowi i zwiesił znowu głowę. Ważył w myślach dopiero co przejrzany list Lwa Sapiehy. Za szwagrem swoim obstaje, o buławę dla niego przypomina. Iluż to już magnatów nastawało na dwór królewski o przyśpieszenie decyzji w sprawie wielkiego litewskiego hetmana. Dla nich, kto możniejszy, tym był godniejszy, bo wzajem się wspomagając mogli króla i cały naród za nos wodzić. Gdy kanclerz zagłębił się w piśmie, król, nie czując teraz na sobie niczyjego wzroku, zaczął się pod wąsem uśmiechać. Co by było, gdyby ukrócił tego kalwina i buławy mu odmówił? Jakaż byłaby zabawa, gdyby ją właśnie owemu dziadydze, Lwu Sapieże, wręczył? Sapieha katolik, więc milszy niż birżański kalwin, ojcowie jezuici chętnie temu przyklasną, a poza tym taki manewr rozdzieli dwóch największych magnatów Litwy. Mimo powinowactwa, które ich łączy, zaczną sobie do łbów skakać i, pojątrzeni, bodaj przez jakiś czas będą królowi mniej groźni. "Bodaj tyle, bodaj tyle" - poczuł ulgę w myślach, bo owa zależność od możnowładców była najcięższą troską jego królewskiego żywota. Tymczasem Lipski zwijał rulon. - Książę Sapieha pisze o Mitawie, a nie wie, że już mitawska sprawa skończona, skoro hetman litewski ze Szwedem kwartyr zawarł. Najjaśniejszy panie, do dziś kazałeś czekać, jaki dać respons Radziwiłłowi. Zygmunt ścisnął mocniej pękatą głowę lwa na poręczy. Ów kwartyr nie dawał mu sypiać od dni kilku. Teraz zawierać pokój ze szwedzkim buntownikiem, kiedy do każdego miasta i dworu w Szwecji listy i drukowane uniwersały prawowitego króla dochodzą? Kiedy tu, na dworze warszawskim, prawowity kanclerz szwedzki nadal urząd piastuje? Kiedy naród tamten, na dwie strony rozdarty, bardziej stawa za Zygmuntem niż za mącicielem Gustawem? RAdziwiłł chyba na złość królowi wszedł w układy z Gustawem, nawet dłoń mu podał na powitanie. I jeszcze prawie królewskim tytułem go uczcił. Kogo? Księcia zbuntowanego przeciw prawowitemu królowi Szwedów, Gotów i Wandalów? - Jakoż on mógł bez dołożenia się nas z samej własnej woli kwartyr z nimi zawierać? Czy już nie jeden król w Rzeczypospolitej? - Najjaśniejszy panie! - podchwycił pośpiesznie kanclerz. - Każdy tu za króla się ma w granicach swoich włości. Władzy i prawa nijakiego nie szanują. Gdyby nie prawo boskie, przed którym jedynie lęk mają, nikt by ich w ryzach nie utrzymał. Lata minęły, ale oburzenie jeszcze w nas wzbiera, gdy Górkę, mąciciela, wspominamy. Król nie odpowiedział, spojrzał nieufnie. Po cóż ten magnat z pamięci to wywiódł? Żeby król o słabości swej władzy pamiętał? Zygmunt cedził od czasu do czasu jedno zdanie, po czym słuchał. Niech mówią, niech za niego wypowiadają nawet te zadawnione bóle, których w głębi ducha nigdy nikomu nie wybaczył. Wielkodusznemu władcy nie godzi się jednak poddanych swych napiętnować, więc milczał, ale ucho jego chętnie słuchało ponawianych oskarżeń. Niech mówią, niech się im wydaje, że to oni sąd o wojnie szwedzkiej ustalili, oni króla przeciw Radziwiłłowi urobili. - Radziwiłł, jak ów Zebrzydowski, Panie, świeć nad jego duszą, sam sobie poczyna. - Nie wspominajcie - powiedział głośno - de mortuis nil nisi bene, rękę na przeproszenie ucałować mu daliśmy. Każdy tu pamiętał, jak to było z owym ucałowaniem królewskiej ręki, kto pod Guzowem Zebrzydowskiego dopadł i do pokory przymusił. Ale wspomnieć w tej chwili wielkiego hetmana z Żółkwi byłoby to zarazem rzucić cień Cecory na królewską świetlicę. - Wielki nasz król - zaczął znów biskup - uraz nie pamięta i błędy wybacza. Ale hetman polny na Litwie to tamtejszy drugi król, bez zgody majestatu sprawy wojny i pokoju rozstrzyga. Kwartyr ze Szwedami robić, gdy Gustawus w swym kraju na zrabowanym tronie zagrożony? Dobrze on wie, że nasze stronnictwo opór przeciw Gustawowi wzmogło i że cały szwedzki naród za panem prawym obstaje, od kacerzów się odżegnywa. - Prawda to - potwierdził król - książę sudermański zaledwie jedną nogą u władzy. Radziwiłł z małym respektem na dobro Rzeczypospolitej zawieszenie broni podpisał. Raczej ono z pożytkiem i sławą na stronę nieprzyjacielską. Przypadł na te kondycje, jakich sobie nieprzyjaciel życzył. Kanclerz uśmiechnął się nieznacznie. Już wiedział, jaki obrót bierze sprawa kwartyru. - Wydaje się, jakby na ich stronę działał. Bo teraz Gustaw swym protestantom pokój ogłosi, a naszych braci jezuitów tępić będzie bez obawy. A tymczasem bez stracenia państwa nie mógł już dłużej bawić na wojnie. Zamoyski próbował dla pozoru bronić Radziwiłła. - Pisze hetman, że tamten "szańcami się otoczył, piechotą, armatą i inszą amunicją był superior." - Ale Radziwiłł miał pole, mógł obóz na miejsce wcześniejsze przenieść, dalej ku Inflantom pomknąć. Musiałby nieprzyjaciel za naszym wojskiem ruszać się, czas tracić, strawy w obcym terenie poszukiwać. - Piechoty nie miał, a Szwed wojnę nowym sposobem prowadzi, forteli nie znanych dotąd używa. Biskup wsparł się ręką na biodrze i głowę dumnie podniósł. - Jazdę miał! Czyli, zdaniem Radziwiłła, husaria i rycerstwo już do zwycięstw niezdolne? Trzeba było hetmanowi nie kunktować, a na fortele cudzoziemskie domowymi i zwyczajnymi, które się przedtem udawały, iść sposobami. A on się broni, że ludzi do sypania wałów nie miał, chłopów i wybrańców mu nie dostawało. Odkąd to bez chłopstwa nie można wojen wygrywać, pytam waszą królewską mość? Co to za novum w wojowaniu? Ale tam w wojsku hetmana polnego różnowierców siła. Luterany, ludzie z genewską wiarą i arianie osaczyli księcia_kalwina. Nawet kapłanów chrześcijańskich do naszego żołnierza nie puszczali. Licho wie, kto tam za nami, a kto za Szwedami obstawał? Dziś piszą, że chłopstwa było brak, bo na wzór szwedzki chłopem chcieli wojować, a siebie kryć i oszczędzać. Mam, najjaśniejszy panie, wiadomość pewną, że jakiś człowiek służały, co badał bród kijem na rzece, łan za to otrzymał. - Od Radziwiłła? - król popatrzył zdziwiony. Zdawało się, że parsknie w tej chwili śmiechem zapominając o królewskim dostojeństwie. Bo gdzież to możliwe, żeby Radziwiłł?... Ten chciwiec jeszcze dziś przez Sapiehę przypomina się o nowe starostwa. On by łan chłopu przekazał? - Nie Radziwiłł chłopa łanem uraczył, jeno sekciarz, nurek zwykły, Arciszewski niejaki, ten, co tu zresztą po Warszawie na rzecz Radziwiłła myszkował. Ci kacerze zamęt tam czynią, broni się nie chcą imać. Jak diabeł przed święconą wodą, tak oni przed użyciem miecza się wzdrygają. - Tenże Arciszewski podobno dzielność w Inflantach okazał. - Bo młody, więc krew się w nim odezwała. Ale nasiąkł swoim ojcem, który jest krzewicielem kacerstwa. Któż jak nie on, wydał w Bazylei bluźnierczą księgę Socyna? Syn niedaleki od ojca, skoro chłopstwo buntuje rozdawnictwem ziemi. A na to, najjaśniejszy panie, baczyć nam wszystkim trzeba, bo prawdę mówił nuncjusz Fulvius Ruggieri. - Raz już o tym wasza miłość mówiłeś, ale zdaniu męża światłego zawsze należy przydać ucha. Powtórz, co mówił nuncjusz Ojca świętego. - Brat nasz Ruggieri w relacji do papieża pisał, że całe prawie nasze wojsko składa się ze szlachty, mało w nim mieszczan, a z kmieciów żaden nie idzie na wojnę, bo są uważani za niewolników. Wielki mąż Kościoła lepiej niż my rzecz całą osądził, bo wręcz powiedział: "Lęka się szlachta, aby nabrawszy ducha wolności nie pomyśleli o zrzuceniu jarzma niewoli, przez co by się odmienił rząd Polski, w której dziś szlachta samowładnie panuje." - Cierpkie słowa, ale prawdziwe - powiedział Zygmunt. Już zebrani wokół niego myśleli, że tym razem dłużej głos zabierze, bo poruszył się, rzucił wzrokiem po twarzach. On tymczasem wziął z powrotem z rąk kanclerza list Radziwiłła i przebiegał okiem pismo książęce. Nie czytał, ale udawszy skupioną uwagę zmuszał innych do milczenia. Ważył, jaką dać odpowiedź Radziwiłłowi. Zawieszenie broni zawarte, wola królewska już go zmienić nie mogła. Zresztą Radziwiłł imieniem Litwy podpisał kwartyr. Ale gdy przed chwilą kanclerz wywodził swe stanowisko, o jednym z jego ust ani słowo nie padło. Że skarb pusty, żołd wojsku nie wypłacony. Że chorągwie, choć dzielne, bez pieniędzy bić się nie chciały, nawet umykały z szeregów Radziwiłła. Cóż więc robić, czy wojsko kazać hetmanowi rozpuścić, czy całe wziąć na hibernę? Skąd żołd zaległy wypłacić, by znowu związków nie zwoływali? I co dalej z wojną? Na czyjej ostatecznie głowie ma być korona Szwedów, Gotów i Wandalów? Słońce na chwilę zaszło i umknęły z otwartego okna jasne promienie. Zeszły z twarzy królewskiej i z kolan, po których nagły ziąb przeleciał. To wiatr wychynął z koryta niedalekiej Wisły i wpadł do komnaty. "Gustawus pies, liche książę sudermańskie" - pomyślał król. Ziąb, co przeleciał po kolanach, spłynął pończochami ku pantoflom. Król nie lubił chłodu. Choć był to jego własny zamek, przez niego budowany, chłód kamienistej ściany zdał się królowi obcy i wrogi. Zimne, ponure dworzyszcze. Gdzież to czuł taki ziąb groźnego zamczyska!? Gripsholm! Głęboki, stęchły cień starego zamku_więzienia, w którym słychać za oknem krzyki obłąkanego stryja Eryka. Pod ścianą, jakby w tym kącie naprzeciw, siedzi ojciec Jan, żółty jak wosk, patrzący całymi godzinami w podłogę, nieufny wobec każdego wchodzącego do izby Erykowego żołdaka. Skądże to w pamięci? Przecież nie własnymi zmysłami spamiętane, bo za młody był wtedy. Oto słyszy stary król opowieść swojej matki, jej głos mówiący mu do ucha: "Synu mój, tamta ojczyzna, kraj nasz Jagiellonów, nie więził nigdy swoich królów." Spojrzał w okno. Kiedyż powróci tu słońce? Zakasłał. Przyłożył ręką list Radziwiłła na kolanach. - Może okiennice zamknąć? Flisy hałasują - powiedział Zamoyski. Zygmunt zaprzeczył ręką. Nie. Teraz właśnie potrzeba światła i powietrza. Wstał i podszedł z wolna ku oknu. Tam więzienie, a tu przez trzydzieści lat męka. Osaczenie tą straszliwą magnacką siłą. Skarb pusty, klejnoty koronne u bankiera Tudesa w Gdańsku zastawione. Gdy przyjdzie za parę miesięcy wiosna, Gustaw na nowo wojnę zacznie... Gdyby wtedy mieć armadę wielką? Można by wcześniej od niego Bałtyk przemierzyć, morzem do Uppsali podążyć i pyszałkowatego księcia we własnym kraju przymusić do posłuszeństwa. Gdyby miał władzę w tym i w tamtym kraju, nie musiałby się tak liczyć z rozbuchaną polską magnaterią. Stał przy oknie i patrzył. Słońce wymykało się z chmur nad Pragą i już biło z nieba i z Wisły wprost w okno zamku. Wielka rzeka błyszczała jak weneckie zwierciadło. Przymrużywszy oczy można było pokonać poblask rozlanej wody i dojrzeć na drugim brzegu żółty piach, szkuty, galary, tratwy, pękate dubasy. Bliżej zamku płynęły nurtem rzeki płaskie, ciężko obładowane komięgi, niby rude żółwie sznurem pełzające. Kilkunastu flisów zatapiało w wodę długie drewniane pojazdy zbywając się ku tyłowi opornej, pchającej fali. Pierwsza na wprost okna szła jednomasztowa szkuta. Wiódł ją za nurtem wody wystający wysoko krzywy dziób, niby szyja pławiącej się w żywiole bestii. Zatknięty w stolcu pośrodku statku żagiel nabierał w siebie wiejącego od wyspy wiatru. Wydymało się płótno i podrywały się słomiane maty zległe na ładunku. Na tyle statku kołysał się przy swej strażniczej budzie szyper i krzyczał ku pracującym na szkucie ludziom. Krępi oryle odkrywali maty, składali je wokół masztu, by słońce padło na usypisko pszenicy zawilgłej w czasie nocy. Król patrzył. Na srebrnej od słońca rzece płynęło jasne pszeniczne złoto. Szkuta i szkuta, galar i galar. Jeden to łańcuch, spięty brązowymi burtami, zakręcony wokół zamku. Dopiero od kilku dni płynęła owa bogata flotylla, a jeszcze w jesiennym spuście ku Gdańskowi miała uróść do nie kończących się wodnych korowodów, wlokących tysiące łasztów zboża. Król patrzył i chmurniał. Ileż to bogactwa płynęło rzeką, ile go jeszcze popłynie! A skarb królewski pusty, żołd w Inflantach nie płacony. Nie tylko za Inflanty, ale i za chocimską wyprawę pieniądz żołnierzowi w pełni nie dany. A ileż to beczek talarów przypłynie do szlacheckich dworów za zboże wiezione bez cła i podatku? "O żołd się upominają, o królewszczyzny i starostwa, bo im za mało płynącego wodą złota." Gdyby dziesiątą część dochodów z tego handlu oddali Rzeczypospolitej, stanęłaby w Pucku armada, która by nie tylko rozgromiła Gustawowe fluty, ale na cały Bałtyk, na morza dalekie poniosłaby chwałę bandery, na której znak wiktorii, ramię w miecz uzbrojone. Wzdęty żagiel na szkucie wykręcił się i umykał na północ poza okno królewskiej komnaty. Dokądże szyper prowadzi swój ciężki ładunek? Ku morzu. Król nie lubił morza, bo dawało przewagę Gustawusowi, oddalało prawego dziedzica od zamku królewskiego w Uppsali. Od zamku, w którym umierał jego ojciec, król Szwedów, Gotów, Wandalów. Od ziemi, na której nie mogła teraz stanąć noga syna królewskiego, prawowitego władcy, mogącego połączyć w blasku dwu koron Północ z Południem, naznaczyć katolickim krzyżem dalekie ziemie nadmorskie. "Nędzne sudermańskie książę" - myślał. W opuszczonym królestwie Gustaw władzę podstępnie zagarnął, wiarę luterańską krzewi, by przeciw Zygmuntowi na kacerzach się wesprzeć. Nie o tytuł mu chodzi, który jeno pretekstem wojny. Tak myśli głupia szlachta polska, niechętna tej wojnie, tak i Radziwiłł sądzi. Ale on, Zygmunt III, zna Gustawa, siadywał z nim przy jednym stole. Sprytny, ruchliwy, odważny dzielnością rabusia, będzie mówił o tytule, ale wie dobrze, do czego dąży. Oba królestwa chce posiąść, zawładnąć Bałtykiem. Marzy mu się, że w najbogatszych portach północnych ustawi flotylle, zamknie w kleszczach ziemie kurlandzkie, inflanckie i pruskie i dokona tego, czego król polski dokonać nie umie: połączy dwie korony. Ale któż ma do tego prawo, kto jest legalnym królem obu krajów? Gustaw czy koronowany już syn Jana III i Katarzyny Jagiellonki? Ta myśl o pierwszeństwie swej dynastii obudziła na nowo upór króla. Z kimże tedy i za czyją zgodą Radziwiłł kwartyr zawierał? Podszedł ku kanclerzowi i nieoczekiwanie powiedział: - A nie mówicie tego, że z Gustawusem się spotkał, honory mu jak królowi oddawał? Z moim największym wrogiem w rozmowy się wdawał? Dygnitarze podnieśli głowy. Patrzyli w króla już całkiem pewni jego decyzji. Zygmunt, nie czekając na ich odpowiedź, siadł w karle, rozpostarł ręce i nogi, brodę oparł na białej pianie kryzy i mówił: - Wszystkie argumenta, jakie tutaj mówiono, do listu mi włożyć. Niech wie, że nie jesteśmy łaskawi jego samowładnej decyzji i że despekt Rzeczypospolitej i królowi wyrządził. Układu zmienić nie możemy, bo działał jako hetman mający od nas buławę. Skoro żołdu na wojowanie nie ma, niech połowę żołnierza do dom rozpuści, a połowę niech trzyma na hibernie. Gdy potrza będzie, koronę i resztę klejnotów zastawimy, a chorągwie przez zimę będą stały w pogotowiu. Przez ten czas drogi dla handlu lądem i wodami odciąć, niech szwedzkie zbuntowane przeciw mnie załogi w portach marnieją przez zimę z braku żywności. Nie wolno puścić lądem ani wodą zboża ni żadnej żywności. Nawet soli Radziwiłł niech mi do Inflant nie przepuszcza. Ryżanom, choć wierni mi byli, i wszystkim kupcom nadmorskim niech broni wstępu na Litwę, sam przede wszystkim niech z nimi nie prowadzi handlu ani zbożem, ani trzodą, ani wełną. - Wielki nasz król! - powiedział rozpromieniony Lipski słysząc w słowach króla prawie wszystkie swoje myśli. Król udał, że nie słyszy pochlebstwa, ciągnął dalej najgłębiej przekonany, że olśnił ich swoją decyzją. - Rok z pomocą Bożą przeczekamy. Przez ten czas wzmożemy nasze uniwersały w Szwecji. - Trzeba zatem podesłać jak najprędzej ludzi nowych, braci naszych jezuitów w przebraniu za mieszczan i kupców po całym kraju rozpuścić, niech dalej obstają za prawowitym władcą. - Wysłać jak najprędzej. Jedna będzie wiara w Koronie i w Szwecji - powiedział z uporem często tu przez nich słyszane zdanie. Doradcy oddali pożegnalny ukłon. Lipski całując rękę króla zadał jeszcze jedno pytanie: - A wielka buława litewska, najjaśniejszy panie? Zygmunt wydął wargi, popatrzył niechętnie. - Do robienia układów i kwartyrów jak i do wstrzymywania transportów zboża i soli wielki hetman niepotrzebny. Przyjdzie czas po temu, gdy się sejm zbierze. Część czwarta Infamis Rozdział I Przychodził ziąb przejmujący. Marcowa ciężka mgła wlokła się od siwych, niedalekich stawów Rybienka. Ziemia, przed południem rozmiękła, teraz tężała. Gęstniejąc utraciła swą śliskość i nie umykała już spod nóg pracujących. Rozrzucony po łanie nawóz krzepł, na przegniłych źdźbłach słomy zaczynały się iskrzyć zamarzające krople. Rękodajny Brzeźnickiego Gruza stał przy pustych, dopiero co wyładowanych wozach, wpychał przeziębłe dłonie w rękawy baraniego kożucha i patrzył zadowolony na olbrzymi szmat ziemi zawleczony nawozem. Rzucał okiem to na pochylone barki pracujących ludzi, to na sprzężaje bydlęce wlokące brony po zaoranym polu. Okiem znawcy oceniał powolny, ale pełen ociężałej siły chód zaprzężonych wołów, które po raz pierwszy po zimie przywiedli chłopi do pańszczyźnianej orki. "Bydląt swoich w czasie zimy nie zmarnowali, jakem im przykazywał, więc i to pójdzie na moją zasługę." Głębiej za pas wepchnął kańczug, plątający mu się z boku, zbyteczny tu dziś, raczej dla podkreślenia władzy potrzebny. Syty zadowolenia z siebie liczył zabronowane zagony. Sporo pracy dziś poszło. Znawożono i zawleczono kawał ziemi, ciągnący się od sennych osik nad stawami rybienkowskimi aż tutaj, pod sam las. Czyjaż to głównie zasługa: jego czy tego ciemnego chłopstwa? Gdyby nadzór nad nimi zostawił dziesiętnikom, a sam skwapliwie wszystkiego nie doglądał, to by te chamy tak skrzętnie widłami nie machali, a i wołami zakręcaliby, że pożal się Boże. "Boją się mnie, ale i szanują, w tym sęk - pochlebił sobie. - Wiedzą, że kańczugiem nieczęsto macham, ale gdy potrzeba, to i po majdanie koniem powlec potrafię. Głupi, co chłopstwo dzień w dzień tłucze i siłę z niego wytrząsa. Lepiej raz, a mocno, dla chrześcijańskiego przykładu." Popędził kilku fornali, by prędzej jechali po nowy ładunek nawozu, i dla rozruszania zastygłych nóg przeszedł się po miedzy ku grabiącym perz dziewczętom. Czuł się dziś krewki i rześki, choć włos szpakowaty okrywał mu już nie tylko skronie, ale i cały podgolony czub. Zawsze tak z wiosną, w pierwszych dniach marcowej orki, nabierał powracającej rześkości. Wiosną nie tylko świat wydawał mu się przyjemniejszy, ale rosło poczucie władzy, bo co innego popędzać na polu gromadę chłopstwa, a co innego doglądać zimą pańskiego młyna czy browaru. Ba, i nadzieja rosła na zysk, bo im bogatsze plony ziemia wyda, tym hojniej go nagrodzi łaskawca i chlebodawca. Nie taki on znowu skąpy, by na jesieni, gdy się będzie liczbę robiło, o rękodajnym swym zapomniał. Zadowolony podszedł ku grupie dziewcząt pochylonych nad ziemią. Potarł wąsy i patrzył smakowicie na wypięte, bufiaste spódnice i jasne łydki. - Tekla - uszczypnął jedną z nich w podbródek - stężałaś przez zimę niby rzepa. Gęba u ciebie krwista jak grzebień u koguta. Dziewczyna wbiła widły w kłąb perzu i popatrzyła odważnie w twarz Gruzy. - Bo ziąb idzie, tom czerwona. A i cięgiem w ruchu, bo od tych wideł wytchnąć nie dacie. Gdyby kto inny to powiedział, nie daj Boże chłop który, zwłaszcza ów Łukasz, troskliwego oka wymagający, Gruza na pewno by nie ścierpiał i przypomniał trzymanie gęby w klubach. Ale widząc połyskujące zęby dziewczyny, krnąbrny kosmyk włosów spadający na jej rumiany policzek, nieskory był do oburzenia. - Takaś pyskata, a nie wiesz - Gruza założył z pańska ręce za pas - że po to ku wam podszedłem, by luzu na jadło dać. Ludzkiego rządcę macie, no i co ty na to, świerzopo? - Jeśli czasu na jadło zezwolicie, to i chrustu pozwólcie do ognia dorzucić, by gromada ręce i polewkę podgrzała. I tym razem Gruza na nią nie huknął. Bo nie darmo słuchał nauk Brzeźnickiego, by za byle co chłopstwa nie tępił i dawał wytchnienie w pracy. "Siła pracującemu potrzebna. Chama to trzeba raz wraz w łeb, a czasem niech rękę pańską za łaskawość ucałuje" - pomyślał i nawet uśmiechnął się do dziewczyny. - Dorzućcie do ognia, byście wiedzieli, że nie tylko w heretyku z Nietaskowa łaskawego pana mieliście. Chłopstwo puściło mimo uszu te słowa, nikt się nie ośMielił sprzeciwiać. Tekla jeszcze raz pokazała w uśmiechu lśniące zęby i pobiegła ku bliskim jodłom poszukać suchej gaci. Utrudzone, małomówne chłopstwo siadło wokół ognia. Wyciągali z zawiniątek placki owsiane, glinianki z gotowaną rzepą, niektóry miał nawet chleb i piwo. Stawiali garnki w popiele, rozsiadali się przy ognisku ciepłym, ale ledwie półrdzawym, bo jeszcze silna była poświata popołudnia. Brudny dym trzepotał się nad ogniem i owiewał pochylone głowy. Chwytali go w ręce i rozcierali w przeziębłych dłoniach. Na pniu obok ognia przykucnął dworski fornal i zaczął pobijać siekierą ochwierutane widły. - Roboty mu za mało. Jeszcze teraz tłucze, kiedy pora wypocząć - powiedział Łukasz siedzący pośrodku gromady. Fornal trochę się zakłopotał. Powstydziwszy się tej nadmiernej skrzętności oparł siekierę o pień. - Prawdę mówisz, człowiek jak to bydlę w kieracie. - Czwarty już dzień w tym tygodniu - powiedział znów Łukasz, jakoby nie do ludzi, ale wprost do ognia. Niektórzy obejrzeli się. Rządca stał opodal pod sosną i zaczepiał zbierającą chrust dziewczynę. Widząc to fornal stał się jeszcze odważniejszy. - Za pana z Nietaskowa bywało już tylko jeden dzień w tygodniu. Ludzki był pan. - I bez sprzężaju mogłeś przyjść, na pieszą robotę - dorzucił ktoś z boku. - Ludzki był pan. A ten młodszy, co na wojnie jest, może by jeszcze był dla nas łatwiejszy. A tak poszliśwa w niewolę - Łukasz popatrzył wymownie po gromadzie. Nie wszyscy rozumieli jego słowa. Niewola? Cóż on przez to myśli, kiedy człowiek jak to bydlę do pracy urodzony? - I piwa nie kazał brać pod przymusem - wtrącił Marcin, chłop już sędziwy, mający powagę wśród chłopstwa. - A ten warzy w browarze kwaśną maź, że aż gębą kręci, i płać tu za całą stągiew. - To nie bierzcie za wiele, jako i ja nie biorę. - Nie bierzcie! Łatwo ci powiedzieć, bo cię tu łońskiej wiosny nie było, toś jeszcze w karby nie wszedł. Piwa nie weźmiesz, skór zajęczych czy gontów na świętego Marcina nie dasz, to cię jak onego Wawrzyńca ze smolarni po majdanie powleką. Nie widziałeś też, że nowy słup we dworze zeszłego roku ustawili? A i kuna w Śmiglu z powrotem wpięta. Na wojnieś był, to cię tu wiele ominęło. - A przez ten czas to wam pana zmienili i pańszczyzny przydali. - Ano przydali - powiedział fornal zerkając płochliwie pod sosny - bo to nie królewszczyzna, chłopem bardziej poniewierać wolno. - Choć i nie królewszczyzna - mówił Łukasz - skoro już raz takie prawo dał pan z Nietaskowa, trzeba było się upierać, bronić swojego. - Bronić? Opętało cię czy co? - Wśród wybrańców, gdyśmy Szweda bili, było kilku takich, co ze skargą szli do króla na starostę i z mandatem przeciw panu swemu wracali. Łbów im nie urwali, bo dotąd żyją, widziałem ich na własne oczy. A jeśli mandat nie pomoże, to... głupi ludzie... inaczej trzeba. - E, tam, cichajcie! - mruknęły baby siedzące naprzeciw. - Lepiej wilka z lasu nie wywoływać - powiedział trwożliwie fornal. - Świat już taki od Adama i Ewy. Bóg przyrodzenie dał. Gawronowi kazał być gawronem, a jastrzębiowi jastrzębiem. - Głupiś! - zniecierpliwiony Łukasz uderzył dłonią w kolano. - Ciebie jak wołu niczego nie nauczy. Teraz fornal przykucnął, postawił siekierę przy pniu i spojrzał Łukaszowi w oczy. - Głupim? A czemuż to Pan Bóg ciebie, a i twojego Kaspra, co tu siedzi, nie kazał urodzić na piernatach, jeno na słomie? Hę? Ano widzisz, co komu przeznaczone. Boskie prawa chciałbyś przeinaczać? Widać jaratykiem nasiąkłeś obcując z lutrami na tej szwedzkiej włóczędze. - Te lutry ponoć mają płetwy u rąk jak rybitwy - wtrąciła nagle jedna z zasłuchanych bab. - Płetwy? Powiadacie? Ksiądz proboszcz mówił, że jaratyki to od kusego nieróżne. - E tam, głupości! Łukasz nieskory był odpowiadać na bzdury. Podparł twarz rękami i patrzył dalej w ogień. Chłopi chlipali z garnków. Spod sosny dolatywał głośny, trochę rozpasany śmiech Tekli. - Wyście wszyscy jak ona - Łukasz wskazał ruchem głowy ku sosnom - chichocące się do takiego, co ją jutro kańczugiem zdzieli. Wy też tacy, jak wam obuchem przez grzbiet dadzą, to jeszcze rękę pańską całujecie. Nie widzicie, że ten nowy dziedzic ostatni pot z nas wydusi? - Prawdę mówi - powiedział stary Marcin słuchający dotąd w milczeniu - ale my lud niewolny i słaby. - Można by do króla iść na skargę albo - Łukasz zniżył głos - albo na ziemie ruskie ruszyć, tam łany dają... - Dadzą, jak i tobie dali. - Zamknij ryj! Ten, co mi dał, sam już prawie ziemi nie ma. - To i dlatego dawał! Cha, cha! - Zaczęli się teraz śmiać jeden przez drugiego. Była w tym śmiechu niedawna, sprzed kilku miesięcy zazdrość. Każdy tu pamiętał, jak to Łukasz rozpowiadał po wsi o swoich bojach nad daleką wodą i o półłanku, który jakby już w rękach miał. - Chciałeś kmieciem być, a tak i z nami polewkę brzozową chlipiesz. - Zamknij ryj, powiedziałem! - huknął głośniej Łukasz. Nagle ucichli. Pękała z trzaskiem mokra gać na ogniu. Gruby dym kotłował się wśród smażącej się jedliny. Chłopstwo pospuszczało głowy ku ziemi, sprzątało pośpiesznie naczynia i zawiniątka. Stado wron uciekłszy od ognia siadało daleko na zagonach. - Głupi jesteście! - mówił dalej Łukasz nie pojąwszy, dlaczego tak zamilkli. - A ja tak i pójdę. Jeśli nie dadzą, co moje miało być, to nie ścierpię, pójdę... - Dokądże to pójdziesz, hę? - posłyszał nagle głos nad sobą. Zaskoczony odwrócił głowę. Tuż za nim, przy samym pniu, stał rozkraczony Gruza. Kciuk miał swoim zwyczajem wbity za pas, oczy bardziej niż zwykle przymrużone. Chłop stropił się na chwilę, poruszył się niezaradnie na pniu. Ale w tej zwłoce znalazł potrzebną myśl, bo powiedział: - Do... pana z Nietaskowa pójdę. - Na skargę pójdziesz? Na swojego pana? Ty chamie! W oczach Łukasza zaiskrzyło się buntem. Porywcza krew przebiegła nagle po mięśniach. Strzymał. Tylko garść, która go nagle zapiekła, potarł o chropowatą korę pnia osiadłego pod lędźwiami. Chłopi spuścili potulnie głowy. Każdy wbił wzrok w podołek, zdając się o świecie bożym nic nie wiedzieć. - Tamten mój pan, a nie ten - powiedział głucho Łukasz. - Cichajcie, ojciec! - odezwał się zza ogniska mały Kasper, patrzący uważnie to na ojca, to na rządcę. - Przeciw panu swojemu się buntujesz? Gdyś był ciurą obozowym, to ci widać wiatru do łba nawiało. Dziedzic Brzeźnicki to nie twój pan! A może i ja nie twój rządca? - Po prawdzie to nie! - Łukasz podniósł głowę odważnie. - Na kolana, chamie. Łukasz poczuł uderzenie buta w plecy i stoczył się z pnia ku ogniu. Jednocześnie gwizdnął mu nad karkiem kańczug. Śmig bata przeleciał po grubym kubraku, ale koniec rzemienia zaciął w ucho jak ukąszenie żmii. Nikt z siedzących przy ogniu ani się nie poruszył. Tylko z przeciwka przeleciał nad płomieniem przygłuszony okrzyk: - Ojciec, laboga! Ten przejmujący krzyk małego Kaspra miał w sobie bunt i napomnienie, a nade wszystko strach przed nowym uderzeniem kańczuga, bo już Gruza zawijał w powietrzu ręką. Ale drugi świst uderzył w próżnię. W tej bowiem chwili Łukasz, jak pies zbudzony kopnięciem, skoczł na równe nogi. Już miał siekierę w ręce. Uchwycone stylisko przydało mu nagle siły i nie opanowanego buntu. Zatoczyło się w oczach ognisko i strwożona gromada, i wozy poza nią stojące. Nic nie widział. Słyszał tylko głos przerażonego syna i czuł piekący ból rozciętego ucha. - Łan, psiekrwie, ukradli i jeszcze jak psa biją? Zamachnął się podniesioną siekierą. Szlachetka byłby już nie uskoczył, gdyby nie Tekla, która jedna z całej gromady śledziła uważnie sytuację. - Łukaszu! Czyście zwariowali? - szarpnęła podniesioną rękę rozjuszonego chłopa. Nie zdołała go wstrzymać, ale zmyliła ruch ramienia. Łukasz ciął przez puste powietrze i zatoczył się od machnięcia. - Puść, głupia świerzopo! - ryknął rozjuszony. Jeden tumult powstał wokół ogniska. - Wiązać buntownika! - krzyknął rozwścieczony Gruza. - Łapaj! Trzymaj! - wołali chłopi. - Bies go opętał. Zgłupiał, zgłupiał! - wołał na całe gardło fornal i pierwszy chwytał Łukasza za burkę. Inni wykręcali ramiona miotającego się chłopa, aż go zwalili z nóg na ziemię, przytłoczyli do glinY. - Ty głupi, ty głupi! - wołał fornal. - Chcesz, żeby nas wszystkich w kabat wzięli? - Związać i na wóz! - wrzeszczał zadyszany Gruza. - Do lochu pójdziesz, ty chamie, ty buntowniku! Przeciw władzy rękę podnosić? Przeciw mnie, przeciw ludzkiemu rządcy? Zapomniałeś, wywłoko, że szlachcicem jestem, jako i pan mój. Gardłem mi zapłacisz, gardłem, sobako! Lunął związanego w twarz raz i drugi. Dysząc wydawał zarządzenia. Kilku chłopów wepchnął na wóz do pilnowania więźnia, resztę rozpędził po zagonach. Naznaczył dziesiętników i śmignąwszy im kańczugiem przed nosem, przykazał: - Będziecie ich tu popędzać do nocy, póki pod sam las nie zaorzą i nie zawloką. Choćby do północka z pola mi ich nie puścić. Sam siadł na wałacha i popędzał przed sobą wóz z uwięzionym Łukaszem. Rozdział II Spocony, zziajany siadł pod ścianą lochu. Jeszcze lędźwie drgały, ale wyciągnięte teraz płasko na ziemi koiły swe umęczenie wilgotnym chłodem gliny. Oddychał ciężko, wchłaniał nozdrzami stygnący pot bijący od rozchełstanej koszuli. Niedawna wściekłość pierzchła, odezwał się na jej miejsce ból potłuczonych ramion i karku. - Gorzej niż psa, gorzej niż psa, Boże jedyny. Nawet wiązki słomy do lochu nie wrzucili - westchnął w poczuciu bezsiły. Głowa mu opadła, broda wsparła się na włochatej piersi. Zasnął. Ogarnął go nużący sen. Stał w mokrym bagnie pod murami Mitawy. Ciężkie i niemocne jak kłody nogi zatopione miał w grząskim mule. Ciemność, że aż wody, ani nieba dojrzeć. A przecież raz po raz dymiły wokół niego krwawe pochodnie. Sapał z trwogi i grzązł, grzązł w miękkim bagnie. Nie w tym był lęk, że go wykryli Szwedowie, że lada chwila opadną go jak wściekłe psy, zaświecą w oczy pochodnią i dojrzą jego łeb rozczochrany, okręcony zieloną zwiędłą wikliną, tylko że te nogi, dyle nie nogi, nieswoje są i nie słuchają jego woli. Uciekłby, a nie może. A tamci idą i idą, rosną, olbrzymieją, on zaś kurczy się, kolana pod sam nos podchodzą. Ani ruszyć się, ani uskoczyć w inne miejsce. A przecie, gdyby w bagno się zapaść, wodą pokryć, to nie Szwed, ale i diabeł by go nie znalazł. Wiedział, że już koniec, życia stąd nie uniesie. Strach go brał nie przed śmiercią, ale przed goryczą nie spełnionego dzieła. Cóż tedy powiedzą w obozie? Że jak głupi się wybrał, nie dokazał niczego i choć zginie, pozostawi po sobie pamięć plugawą, wspomnienie o zielonej małpie idącej ku murom wrogiego miasta na pośmiewisko chłopstwa i rycerstwa. Ciągnął obolałe nogi, ale wrastały w glinę, zatapiały się coraz bardziej. Już jakieś gady mokre, lodowato zimne siadały mu na koszuli, na gołej piersi, padały nawet w podskokach na omoczony brzuch. Powlókł rękę po podołku. Pochwycił w rękę jakiś śliski stwór, zgniótł go z wściekłością. Przez palce przeleciała ni to glina, ni miazga. - Jesteście? Ozwijcie się! Już go więc widzą mimo ciemności, wołają ku niemu, ale przecie się nie odezwie. Niegłupi, ho, ho! Może nie wypatrzyli, a kuszą wołaniem, bo to ścierwo luterskie chytre i podstępne. - Jesteście tam czy was nie ma, ozwijcie się! To znów pies zaszczekał i ucichł. Łukasz otworzył oczy. Ciemno było zupełnie, zrazu nic nie widział. Nie mógł rozeznać, gdzie jest. W ręce czuł rozgniecioną grudę gliny, po piersi łachotała skruszona ziemia. Widać już było okno i wysokie za nim pokrzywy, tnące ostrymi liśćmi wykrój nieba. Jakiś cień przysadkowaty pochylał się za oknem. - Ozwijcie się, bo stać dłużej nie wydolę. Jeszcze mnie psi wywęszą. Na dźwięk tego głosu pierzchnął sen i otwarła się na nowo świadomość. Dreszcz przeszedł Łukaszowi po skórze oblepionej mokrą koszulą. Powrócił w tej chwili ból karku i ciężkość potłuczonych kolan. Zerwał się spod ściany i wdrapał ku oknu. - Kasper, w imię Ojca i Syna. - Jesteście, Bogu dzięki! A już myślałem, żeście ducha wyzionęli. Biłem pacynami, bo widziało mi się, że tam w ciemnicy coś dycha. - Po coś przylazł? Jeszcze ciebie do lochu wpędzą. Uciekaj stąd, Kasper! - Łapcie ten podpłomyk! Te słowa wypowiedziane z pewną dumą przez syna wprowadziły Łukasza w jeszcze większą wściekłość. - Po co ta matka piekła? Ten garniec miał leżeć do Wielkiej Nocy, na rezurekcję. Żarcia mi tu nie potrza. I z żarciem zdechnę, jeśli tu ostanę. - Cichajcie, bo jeszcze usłyszą. A jutro się nie sierdźcie, uszy po sobie połóżcie, matka tak powiedzieli. Jutro przyjedzie pan Brzeźnicki, matka do niego pójdą. Może was wyproszą. - Do dziedzica jej nie puść! Drzwi zaprzyj, a nie puść! Doma niech siedzi i chałupy pilnuje. - Dotąd was nie opuściło? - Cicho siedź, głupi bękarcie! Rozbudziło się w chłopie życie, wrócił zawzięty upór. Przysunął się do ściany jak najbliżej cienia pochylonego nad stożkami lebiody i pokrzyw i mówił gorącym szeptem: - Kasper... Tu gdzieś obok rąbali drwa z wieczora. Popatrz, synu, nie ma tam gdzie siekiery? - Zwariowaliście, co wam chodzi po głowie? - Stul pysk, kiedy ojciec do ciebie mówi. Przy zdrowych zmysłach jestem. Siekierę daj, jeśli leży... - W imię Ojca i Syna... - Siekierę, mówię, albo jakieś narzędziwo. Od biedy sporego drąga upatruj! Kasper... - mówił coraz gorętszym, zachęcającym głosem - nic się nie bój, wyłamię drzwi i sam pójdę do pana w Nietaskowie. Tam pamiętają, jakem stał w błocie pod murami onego zamczyska. Kasper, prędko, bo psi już warczą... Cień za oknem znikł. Słychać było mokry syk trawy umykającej pod bosymi nogami. Lekki wiatr zaczął dąć po gałęziach niedalekiej topoli, to pod murem kołysał chwastem wszelakim. Łukasz wdychał ów powiew, wzmacniał zdrowym powietrzem ruch obolałych piersi. Za chwilę Kasper znów przykucnął za oknem. - Siekiery nijakiej nie znalazłem - szeptał - ino ten dyl. Ale, ojciec, dajcie se spokój, bo jeszcze do większej biedy dojdziecie. - Dawaj! - Łukasz już ciągnął do wnętrza lochu spore polano. - Lepsze byłoby żelastwo, ale kiej nie ma, to i tym może poradzę. A teraz umykaj do chałupy, bo cię tu ucapią. - Ojciec, lepiej po dobroci... Jak matka jutro do dziedzica pójdą... - Mówiłem, żeby mi się nie ważyła. Niech ich pioruny... Kogo wy, psiekrwie, macie słuchać, jak nie ojca? Leć już do chałupy, a czujnie! Psy gdzieś niedaleko. - Ostańcie z Bogiem! - Z Bogiem! Cień znikł. Łukasz postawił drąg w kącie, przykucnął koło niego, bo może przez okno tu poświecą. Słysząc jednak, że tylko psy warknęły, ale nikt ku lochowi nie nadchodzi, sięgnął po owsiany placek i zaczął go jeść wolno, uważnie, bacząc, by wszystek smak i siłę z niego wyssać i przeżuć. Miażdżył ciepły jeszcze podpłomyk, sycący lepkim smakiem, wzmacniający nawet zapachem. "Chyba niewiele spiekła tej mąki" - pomyślał rozgrzeszając już nawet żonę, bo sił mu teraz potrzeba. Poczuł rześkość w sobie, ciepło idące w górę. "Ino przysadzić się do tych zawiasów, może drugie drzwi odemknione?" Zdawało mu się, że w lochu teraz nieco więcej światła, a może noc się rozjaśniła. Zarysy drzwi można było dobrze rozeznać. Zrazu przemyśliwał, jak tu się wziąć do kutych zawiasów. Odrzwia były dokładnie zamocowane, ciężkie drzwi dochodziły szczelnie do framug i miały tylko ku górze nieco luzu. Próbował założyć drąg to z jednej, to z drugiej strony, nie mógł nijak poradzić. "Dostępu i uchwycenia żadnego nie mam. Klina mi potrza." Wpadło na myśl drąg zaostrzyć. Wymacał w mroku twardy, chropowaty mur i zaczął trzeć kłodę o ścianę. "Paździerzyste będzie, ale może się nada." Znów cały się pokrył potem, popadł w zadyszkę. Bukowe drewno było oporne. Chyba do sądnego dnia tak by trzeć przychodziło. Naraz posłyszał jakiś rumot na schodach. Rozeznawał kroki dwóch ludzi, głuche, dudniące w kamienistej piwnicy. - Idą, ancykrysty, sprawdzać, czy jeszcze dycham. A może i tłuc przychodzą? Nagle go strach obleciał, a może Kaspra ujęli, bo przecież przed chwilą psy trochę ujadały. Gdy jeszcze rozpoznał za drzwiami głos dworskiego fornala, nowa zawziętość w niego wstąpiła. Może go walić przychodzą? Ale niedoczekanie ich! Niech tylko próg przestąpią, a zdzieli ich przez służalcze łby tym dylem. Dziej się wola boska! Już rzegotali skoblem. Stanął tedy przed drzwiami, wymierzył, gdzie i jak z tego ukrycia kłodą się zamachnąć, gdy łby zza framugi wychyną. Wstrzymał oddech i czekał w ciemności. Szczeliną u dołu drzwi pomknęła ku jego stopom migotająca strużka światła. - Hej, Łukasz! Nie odezwał się. Drugi głos mówił z cicha: - Śpi albo nie dycha, srodze go przetrącili. - Hej, Łukasz, Łukasz! Teraz cała chłopska chytrość przyszła mu na pomoc. - Czego chcecie? - powiedział głosem cichym, jakby trochę omdlałym. Niech pomyślą, że to na silniejszy tchu mu nie staje. Zazgrzytały pokryte rdzawą kurzawą zawiasy, czerwone światło zakolebało się po ścianie. "W imię boskie" - pomyślał i ścisnął mocniej w garści polano. W brwiach poczuł perlisty pot, ruchomy niby zimne mrówki. Teraz posłyszał przez uchyloną szparę, jak tam ciągną słomę po ziemi. - Łukasz! - jednocześnie z szelestem słomy dał się słyszeć głos - masz tu dwa snopki, jeden pod grzbiet, a drugim se upchnij dziurę w oknie. Ziąb idzie, to ci będzie ciszej. Zaciśnięte na drągu ręce Łukasza poczuły nagłą niemoc. Stał i słuchał. - Jak rządca jutro spyta, skąd ta słoma, to gadaj, że tu w piwnicy była. Już nie było żadnej siły w rękach. Łukasz opuścił drąg. Sięgnął dłonią po snopek i przyłożył nim bezużyteczne już drewno. - Masz tu i ciepłe piwo. Spojrzał na nich niepomiernie zdziwiony. Niedawno ci sami pomstowali na niego na oczach całej gromady, a teraz dawali słomę i piwo, patrzyli w niego ze współczuciem. - Pijże, bo glinianki tu nie ostawimy. Wziął dzban oburącz i pił. Gorące było. Grzało grdykę i spływało spienionym ciepłem do całego ciała. Tamci uważnie patrzyli w jego twarz, w białka oczu odwrócone ku stropowi, czerwonawe od poblasku kagańca. - I po co ci to było, Łukasz? Z rządcą w zgodzie trza. Tak już Pan Bóg świat urządził, nic ty nie poradzisz. - Tyś chłop w świecie bywały, wojenny nawet, a taki głupi. Nie słuchał, pił chciwie. Już ugasił pragnienie, ale jeszcze ciągnął smak z dzbana, by siły i ocucenia nabrać jak najwięcej. Wyssał do dna, otarł włochatym wierzchem dłoni pianę z gęby. - Mocnawe. Toście chyba i miodu do środka wleli? Ludzki z was naród. - Nie my, ale nasze baby. Piwa ugrzały i kazały tej słomy podrzucić. Czekaliśmy, póki się dwór nie pośpi. Gliniankę daj, żeby zaś rządca nie podpatrzył. Postali jeszcze chwilę. - Jak pana Brzeźnickiego za nogi ułapisz, to może ci daruje, karę miększą wyznaczy. Przecież wiesz, że za porwanie się na rządcę to prawie gardło dać trzeba. Mruknął coś niewyraźnie w odpowiedzi. Nie było zresztą czasu na gadanie, bo pachołki już stały we drzwiach. - Bóg wam zapłać. Gdy drzwi zaparli, wróciła jeszcze mocniejsza ciemność. Siadł po omacku na snopkach. W ustach miał jeszcze smak wypitego piwa. Nie było na języku cierpkiej goryczy, tylko lepkość ostatnich kropel miodu. Odbiło mu się raz i drugi, gaz przeparł się nosem, połechtał na nowo węch. "Dali popić i słomy podrzucili. Swój naród, choć ciemny i głupi." Wraz ze smakiem w ustach przypomniały się nędzne uroki życia. O tej porze leżał wczoraj w chałupie. Chrapał cały dom, Kasper na przypiecku, żona pod oknem i Łysa w kącie. Od krowy pachniało ciepłą parą i mleczną surowizną. Jeszcze dziś rano myślał z ulgą o jutrze, bo to piątek, dzień właśnie nie pański, ale swój, na podorywkę go sobie upatrzył. "Można by w tej biedzie jeszcze jakoś żyć, a tak w lochu zamęczą. Ale lizać po łapach nie będę, nie daj tego, Boże! Głupia Maryśka, głupia jak cep, skoro chce iść do Brzeźnickiego." Na myśl, że żona z Kasprem pójdzie jutro do dziedzica i będzie całować po rękach Brzeźnicką i jej dorastające bachory, a może jeszcze jak psów ich ode dworu odpędzą, poruszyła się w nim nowa wściekłość. Nie, jedno tylko, uciekać stąd byle gdzie, nie zdychać. Na wietrze życie podłe, ale jeszcze jako tako własne. Może stary pan z Arciszewa coś pomoże. A nie, to rodzinę przyjdzie w kupę zebrać i na ziemie wschodnie umykać. Tam świat wolniejszy i szerszy. Ludzi brak, człowiek nie za bydlę. "A tak i zamęczyć się nie dam." Już był na siebie wściekły, że przed chwilą złość go odpadła i zamiast walić drągiem w tych służalców, osłabł. W sercu go zackliwiło, że mu piwa dali i słomę. "Głupim!" Porwał znowu kłodę. Całą mocą przypiął się do drzwi. Tym razem sięgnął drągiem od spodu, bo dziura tam sporsza była, widział przecież przed chwilą, jak szło tędy po glinie rudawe światło kagańca. Ciągnął i ciągnął, wszystkim wysiłkiem stóp w ziemi się mocował. I ramieniem, i głową przysadzał się do stęchłej wilgoci buku. Ale drzwi nie puściły, skwir tylko przeszedł po zawiasach. Stanął na rozedrganych nogach ogłuszony, z młócką tętna w głowie. Nie, nie wylezie z tej dziury. Jeno pot z siebie wydusił, i tyle. Poczuł marcowy przymrozek pełzający po mokrych plecach. Silniej powiało od okna. "Dziurę zapcham i zlegnę tu na słomie. Dziej się wola boska." Zniechęcony wziął snopek spod ściany, podszedł z nim ku oknu. Gdy zapachniało mu pod nosem ubitą, pszeniczną słomą i resztką starego siana zżętego razem z nią, przyszła mu do głowy jeszcze jedna myśl. Gdyby tak te dwa snopki razem zmocować i ustawić? Może by stanął na nich wprost okna z obydwoma wolnymi ramionami. Już chwycił pośpiesznie snopy, budował z nich podstawę. Stanął i przymierzył pierś do wysokości okna. Jeszcze spróbował nogami gruntu. Osiadło, ale starczy. Wplątał drąg między kratę, jędrnie chwyciło. Splunął teraz w garście i naparł całym sobą. Gdy poczuł sypiący mu się po brzuchu mur i coraz głośniejszy szelest piachu spadającego na słomę, doznał oszałamiającej podniety. "Czekajcie, psiekrwie jedne" - pomyślał. Rozjuszony wyczekał chwilę i nagle pchnął rękami, piersią, udem przypartym do drąga. Spadł w dół razem z dylem, rumowiem i kratą. "Jezusie Nazareński, puściło? O Panno Święta!" - patrzył oszołomiony na wolną dziurę okna, na siwe niebo i gwiazdy świecące nad kołyszącą się lebiodą. Dyszał. Chwilę nadsłuchiwał. Ani psów nie słychać, ani stróżujących tam pewnie na dworskim dachu parobków. "Pospali się, przecie sam północek." Uciekać! A choćby teraz dopędzać chcieli, żywego nie wezmą. Kłodą będzie łby rozbijał, psom czy ludziom, już go do tego lochu nie wpędzą. Wziął drąg pod pachę i wylazł dziurą na zewnątrz. Obejście znał jako tako. Cicho, bezszelestnie, jak lis podczołgał się za lamus, ku sadowi. Wspiął się na grubawy klon, z niego przechybnął za ostrokół i spadł na podmarzniętą grudę. Pies warknął przez sen i ucichł. Łukasz wypuścił z garści kępę zmarzłej trawy, przeskoczył rów i poszedł w ciemność. Rozdział III Krzysztof jechał ku Nietaskowu w zniecierpliwieniu i podnieceniu. Gdzie okiem rzucić, wszystko było znane, przyjazne, ale przecież nie takie, jakie żyło przepomniane od kilku lat w pamięci. Jakby ta sama twarz dobrego przyjaciela odmieniła się z wiekiem. Dopiero gdy się w nią wpatrzyć, gdy zwłaszcza wstanie na niej uśmiech powitania, wraca dawna jej swojskość, serdeczność, nie słabsza, nawet silniejsza o czas rozłąki. A tu słońce marcowe wyłoniło się właśnie zza chmury i pojaśniał las, zbielała szara droga, uśmiechnęło się modre niebo nad zielonymi grotami świerków. Wilgotny las odetchnął szumem, przypomniał, że wiatr, który fruwa po wierzchołkach, przypłynął tu znad stawów Rybienka. Za pół pacierza wychyli się na zakręcie młyn i wyjdzie na spotkanie jeźdźców omurszała tama na wodzie. I ta woda w potoku, Boże jedyny! Ileż to razy, jeszcze żakiem w szkole rakowskiej będąc, siadywał nad tą wodą w czasie wakacji, wysyłał na jej nurt łupiny z sosnowej kory, łodzie misternie rzezane z małym, nie chcącym się wydąć żaglem. Nie dla siebie je zresztą rzeźbił, dla uciechy młodszego Bogusława, który z rozjaśnionymi szczęściem oczyma biegł brzegiem rzeki za swą wątłą flotyllą. Przy którejś sośnie Krzysztof zatrzymał konia. Przystanął i młody pachołek, Plichta z Warszawy, którego przyjął do służby po wysłaniu Łukasza do domu. - Patrz! - mówił do niego Krzysztof. - Patrz, jaki las, masztowe to sosny. - Nie ma takich pod naszą Warszawą, choć i tam lasów sporo - potwierdził sługa, dziwiąc się jednocześnie, że jego pan schodzi z konia i zbliża się do niebosiężnego pnia. - Wasza miłość konie tu chce uwiązać? - Głupiś. Za dwa pacierze będziemy u rodziców we dworze. Ale widzisz ten pień oskubany, choć już kora narosła? - Widzę, proszę waszej miłości - potwierdził Plichta, choć, Bogiem a prawdą, pień wydał mu się gładki jak inne. - Sanie tu wywaliłem, gdyśmy kuligiem jechali. Ruszyli dalej. Im bardziej zbliżał się dom rodzinny, tym większe podniecenie nasycało wyobraźnię Krzysztofa. Jak to będzie, gdy zajadą za chwilę przed dwór? Chyba skoczy znienacka koniem przed sam ganek. Wrota pewnie otworzone, bo nie było w zwyczaju na dzień ich zamykać. Zaryje koniem przed samymi oknami i huknie na cały dziedziniec! Ojca pewnie w domu nie będzie, siedzi chyba w szkole śmigielskiej, bo jeszcze do zachodu czasu sporo. Ale mateńka, a Eliasz, a Bogusław? Tereska to pewnie pierwsza w bek uderzy. Aż się wzdrygał przyspieszać konia. W oczach robiło się tkliwo od radosnego niepokoju. Cieszyło zbliżające się powitanie domu, ale i lęk brał, jak to tam wszystko pod rodzinnym dachem. W listach z domu, które z rzadka na Litwę przychodziły, niewiele było przyjemnych wiadomości. A już przykrości zapewne mu oszczędzali. Dom musiał przez ten czas podupaść, bo skąd by się brało, gdy co urodzajniejsza ziemia w zastaw oddana, a ostały się piachy i ugory, i ten skrawek roli w Rybienku. Może ze smolarni został jakowyś dochód, choć to niewielki z niej pożytek. Ojciec pewnie nadal pcha każdy grosz na utrzymanie szkoły w Śmiglu. "Od września, gdym Łukaszem nieco gotowizny podesłał, może im lżej trochę - pocieszał się. - Choć niewiele ich wspomogłem, bo i kiesa chuda wtedy była." Dopiero dziś, gdy zajedzie, spadną wszelkie troski z bark ojcowskich. Ileż to wiózł zasług i uszperanych talarów? Tysiąc sztuk czeskiego złota najprzedniejszej próby, pięćset ze znakiem króla jegomości, czerwieńszych i nie tak przednich jak tamte, ale i one swój walor mają. Obejrzał się, rzucił wzrokiem na dwa woźniki wolno idące, trochę dychające pod ciężarem. Przecie nie tylko rynsztunek i złoto dźwigają. Jest tam na nich i srebra co nieco i różnorakich płócien sporo, falendyszów sztuk kilka, a jeszcze z mitawskich łupów to i owo. Ściana lasów nagle opadła, u jej stóp wypłynął mały zagajnik. Od młodych krzewów powiało zimną wilgocią. Trawa między młódkami była już zielona, pełzająca wśród foremnych jak świeczniki choinek. Górą przeleciały wrony i chyba dziki gołąb uderzył skrzydłami w gałęzie brzozy, skromnej i zawstydzonej swą nagą białością. Pięknie tu było, pachnąco i przewiewnie u brzegu dawnej poręby, ale Krzysztof podał się w przód, by jak najprędzej minąć to miejsce. "O prokuratorze nigdy jednym słowem w listach nie wspomnieli. Wiedzą, ile by to krwi mi napsuło. Ojciec pewnie po staremu marnuje z nim czas na dysputy, a stary chciwiec z naszego pola pszenicę zbiera." Ale nareszcie mu się urwie. Ciśnie mu na stół pieniądze, nie sam oczywiście, bo nie będzie nawet gadał z łupiskórkiem, i niech wsi oddaje, psia jego mać. Parszywa to rzecz pieniędzmi imię zdobywać, ale cały powiat dopiero wtedy spojrzy inaczej na Arciszewskich, gdy ziemia do nich wróci. Zacisnął usta, czując nagłe upokorzenie. Wiedzą tam z listów, a i od powrotu Łukasza niejedno się w powiecie rozeszło o jego rycerskich zasługach, o Kokenhauzie, Kropimuzji i Mitawie, ale chwała chwałą - a jak ziemi nie masz, to glorii na szacunek nie przerobisz. Gdyby tak, nie daj Boże, wracał bez tego Radziwiłłowskiego trzosa, bez tych jeszcze przekazów na Poznań, toby chwała żołnierska nie na wiele się zdała. Urastało w nim nie tyle zadowolenie z siebie, ile radość, że spłaci Brzeźnickiego. Gdy pyskacz ziemię odda, to nawet - myślał w tej chwili wielkodusznie - pal go sześć, urazy do niego zapomni, bo stara już, przepomniana. Nie do burd mu teraz, ale do spokojnego szczęścia. W kilka dni uładzi sprawy majątkowe i przede wszystkim uprosi panią matkę, by z nim do Sucheckich pojechała. Pora to przecie ostatnia. Ileż to czasu minęło od chwili ostatniego widzenia się z Renatą w stolicy? Dwa lata z górą, czas nie byle jaki. Gdyby nie wiózł za pazuchą listów od Sucheckiego i Renaty, to i serce drżałoby teraz z niepewności. Ale czarno na białym miał wypisane, na pamięć umiał, że nawet kartelusza po raz dziesiąty czytać nie trzeba było. "Gdybyś waćpan, jak piszesz, obowiązków rycerskich nie przepomniawszy, bo wiem, że od nich nie odstąpisz, do rodziców moich zajechał, radość by to bYła u nas wielka. Rada bym cię widzieć całego, z nową chwałą powróconego, bo smutne dni teraz pędzę. A choć na zabawę czy kulig wołają, to jeśli już tam jestem, to jakbym wśród obcych ludzi była. Nawet gdy ktoś co miłego powie, to choć głos inny w uchu, ciebie mówiącego słyszę... Pisałeś, że na wiosnę ku powrotowi się sposobisz, więc dni liczę, silniejszego słońca czekając..." To znów wydobywał z pamięci słowa listu Sucheckiego. "...żeś u Radziwiłła w łaskach, rad wielce jestem. Podobno splendor niejeden za sobą masz, a nawet, jak słuchy chodzą, w paktowaniu z królem szwedzkim udział brałeś, co się w tak młodym wieku chwali. Nigdy mi cudza fortuna w głowie nie mąciła, ale gdy jeszcze i tego dopniesz, że ojcowiznę uratujesz, powiem, że rękę nie tylko do machania masz obrotną..." Dopiął tedy swojego. Przeszedł chrzest bojowy w Inflanciech, nabrał nauk żołnierskich i teraz na dodatek stanie przed Sucheckim już nie chylący się ku gołocie szarak, ale człowiek wojenny i ziemianin, utwierdzony na sporej ojcowiźnie. Folwark w Rybienku się oporządzi, ostrokołem obciągnie, służby coś niecoś się przygarnie i żonę nie do gołych ścian się sprowadzi. Na rządcę to by może Łukasza wziął, bo chłop obrotny i niegłupi. - Wasza miłość, wozy jakoweś przed nami - przerwał mu błogie myśli Plichta. Pod ukośne smugi zachodu widać było na dworze cienie dwóch obładowanych wozów. Wiatr stamtąd szedł, napędzał tu drażniący zapach smoły. - Smolarze jadą, nie widzisz? To z naszej smolarni w Lipnie. Gdy się zrównali ze skrzypiącymi wozami, zawołał głośno, by przekrzyczeć skrzypiące koła: - A wy skąd? Z Lipna? - Z Lipna, wielmożny panie. - Wiedziałem, tam przecie smolarnia. Na sprzedaj do Kościana wieziecie? - Nie, do Rybienka wieziem. - A do czegóż tam smoła potrzebna? - Nowe stajnie się opatruje. Wozy już ich mijały, chłopi czapkowali. - Z Bogiem! - Z Bogiem! - odpowiedział Krzysztof. "Rybienko się opatruje?" - myślał trochę zaskoczony. Widać, z pieniędzy, które podesłał, nawet roboty jakieś zaczęto. Może brat Eliasz też gotowizny skąd przywiózł czy pożyczył? Ale przecie Nietasków godniejszy był opatrzenia... Popędził konia. Przelatywały szybciej pnie sosen, prowadzące aleją ku dworowi. - Zabudowania jakoweś widać - Plichta przyłożył dłonie do oczu. - Nasz dwór, Nietasków! - odkrzyknął uszczęśliwiony Krzysztof. Już można było rozeznać powalony płot, bramę drągami podpartą. Konie szły rączo, więc z każdą chwilą płot i dwór urastał. Widać już było nawet kury stąpające z dostojnością między rozwalonymi wrotami. Nie tylko dwór, ale i ganek ukazał się już spoza sadu. Ale co go tak pochyliło ku oknom pokoju pani matki, że słupy pod nim pokraczne jak szczudła? Po niedawnych dworach na Litwie, po pałacach magnackich w Inflantach i w Warszawie, ten mały dworek rodzicielski ukazał nagle całą swą skromność. Znał go od dziecka, nie oczekiwał olśnienia, ale mimo to żal ścisnął mu serce. Źle im tu musiało być, bieda pewnie doskwierała, skoro wrót ani ganku nie naprawili. A może uradzili naprzód Rybienko opatrzeć, bo ono, choć się o tym w rodzinie wyraźnie nie mówiło, dla Krzysztofa było upatrzone? Te naprędce klecone domysły nie gasiły jednak lęku, z jakim przybliżał się do domu. - Chyżej! - krzyknął na pachołka. Konie wjechały we wrota. Krzysztof, zamiast skoczyć przed ganek i z nagła krzyknąć do okien, jak sobie obmyślił, zatrzymał konia tuż za wrotami, przy studni. Stanął osłupiały. Przed nim w środku dziedzińca pochylona kobieta ciągnęła powoli w górę konopną linę. Widać ogłuszył ją plusk wiadra o wodę, bo głowy znad cembrowiny nie podniosła. - Pani mateńko... - szepnął sucho, bo jakby kto gardło piaskiem wysypał. Puściła linę, wiadro zadudniło w studni. Odwróciła się i stała tak bez słowa, z rękami w górę podniesionymi. Usta poruszyły się, ale żaden głos z nich nie wybiegł. - Pani mateńko, pani mateńko! - już klęczał na kolanach, całował omdlewające nogi matki, ściskał przygarbioną kibić. I głowę, jakże już siwą głowę. - Nareszcie! Nareszcie. To pierwsze jej słowo wybiegło z ust ciężkie, jakby brzemienne wiekiem czekania, i całym swym ciężarem spadło na Krzysztofa. Nareszcie! Z jakimże utęsknieniem tu na niego czekano. Patrzył w załzawione, nie widzące oczy matki i nie mógł zdobyć się na żadne słowo. - Myślałam, że nie doczekam. Bóg łaskaw. Nie patrz tak, zestarzałam się w ostatnim roku. Nie przeczył, po cóż matkę okłamywać. Patrzył na jej twarz pełną zmarszczek, wychudłą, w oczy jakieś wąskie, z siwymi jak mgła, nie istniejącymi przedtem podkowami. Wziął wiadro i szedł z matką ku gankowi. - A któż to wodę nosi, pani mateńko? - Tereska... wiadra już nie udźwignie. - A któryś ze stajennych? Zamiast odpowiedzieć mówiła pośpiesznie: - Jaka szkoda, że Bogusława i Eliasza nie ma w domu, ale przed wieczorem wrócą ze Śmigla. Przekroczyli już ganek, weszli w mroczną sień. - Ojciec też w Śmiglu? - Nie, w domu. Słabuje teraz. Pomykała szybko, odpowiadała półgębkiem, onieśmielona wobec syna, nie tego samego przecie, bogato odzianego, rozrosłego i jeszcze bardziej męskiego. Podciągała fartuch i wyszarzałą sukienczynę z jedną myślą, by jak najprędzej doprowadzić syna do ojca, a samej co prędzej się przeodziać. Zdawało się jej, że patrzy na nią przenikliwie, jakby w jej zaniedbaniu odkrył całe ubóstwo domu. A od chwili otrzymania listu Krzysztofa, zapowiadającego przyjazd, tego właśnie najbardziej się bała, że chwila jego przyjazdu będzie najcięższą próbą dla niego i dla całej rodziny. Za chwilę dziękowała Bogu, że wszystko poszło gładko. Krzysztof spędził pierwsze chwile z ojcem, o nic nie pytał, raczej mówił o sobie, bo go rodzice nagabywali, chcąc się nacieszyć jego opowieścią. Gdy po zachodzie wrócił Eliasz i Bogusław, zaczęło się od nowa to samo. I o Birżach, i o Warszawie, o ludziach i Inflantach, o Radziwille i wojnie. Jedno pytanie goniło drugie, każda odpowiedź rwała się, bo już nowa napierała ciekawość. Gdy zasiedli pospołem do kolacji, Arciszewska krzątała się jak ogłuszona - wszystko uciekało z uszu. Najważniejsze przecież było, że Krzysztof siedzi za stołem na swym dawnym miejscu, między Eliaszem a Bogusławem, naprzeciw obojga rodziców. Łykała ślinę cofając łzy do gardła, bo jakże tu niedawno luźno było przy tym stole. I wszyscy wtedy zdawali się siedzieć najspokojniejsi w świecie, o Krzysztofie chyba zapomniawszy, a ona jedna myliła nawet nakrycie, niekiedy ustawiając za dużo kubków. Dziś rozpierał się naprzeciw niej wesoły, rozmowniejszy niż dawniej. Tchnęło od niego obyciem na wielkopańskich dworach i jakąś nową, męską swobodą. Oko matki wnet uchwyciło, że mu zdrowie bardziej dopisuje, że jego męskość wzrosła w każdym jego ruchu, w błysku oka, w dowcipie. Teresce krzątającej się koło stołu wystarczało, by spojrzeć na haftowaną kryzę wokół szyi Krzysztofa, a wszystko, co miała w ręce, uciekało jej na stół. Nie wiedziała nawet, jak zagadać, bo to nie Krzych, dawny Krzych, ale gość nowy, bogaty, onieśmielający. Ulżyło jej dopiero, gdy podniósłszy kubek wina do góry powiedział: - Teresko, Krzych jestem po dawnemu, a ty wciąż lawirujesz. Cóż stąd, że mi wąsy zgęstniały i brody przybyło. Mówże do mnie po staremu. - Widzę, że serce w tobie jak i przedtem łatwe... Krzychu! - Ano widzisz, gładko ci poszło - roześmiał się ucieszony. - Wieje od ciebie wielkim światem - mówił ojciec - napatrzyłeś się dworom i cudom, a my tu w prostocie i cichości. Teraz nasz Nietasków wyda ci się za ciasny. - Choćby i najciaśniejszy, to swój. Milsze mi wasze modrzewiowe ściany niż kamienne pałace. A zresztą dwór ten, byle tylko trochę oporządzić, do urody dawnej wróci. To się też dziwię, że w Rybienku naprawy prowadzicie. Wozy ze smołą widziałem. Wszyscy spojrzeli po sobie. Matka spuściła oczy, podniosła się z ławy i nalewała co prędzej winnej polewki. - Pij, boś zdrożony! Nic nie mówisz, jakie tam teraz stroje w stolicy czy na magnackich dworach. Pani Suchecka, bo tu raz z córkami była, narzekała, że już z włoska, z niemiecka i ze szwedzka się noszą, zapominając swego obyczaju. Trochę się zdziwił, że matka sukien ciekawa, ale wzmianka o Sucheckich była ważniejsza od tamtego. - Były tu panny Sucheckie? - Jesienią. Już miał pytać o Renatę, ale spostrzegł się, że przecież matce nie odpowiedział. - Różnie tam bywa w Warszawie, pstrokacizna wszelaka. My w Inflantach trochę po szwedzku przywykliśmy. Ale w stolicy często na oko nie poznać: Szwed to idzie ulicą czy Polak, Węgier czy Rakuszanin. Dopiero gdy gębę otworzy, wyłazi z niego zwyczajny Mazur. - Naród nasz zawsze małpuje wszystko, co cudze - powiedział stary Eliasz. Niewiele dotąd mówił, bo astma mu dolegała, a przy tym i jemu jak wszystkim ciążyła konieczność wyznania przed synem rodzinnych kłopotów. "Krzysztof nie głupi, by biedy w całym domu nie widział. Skoro zaś sam nie pyta, nie będę ukrywał." By wzmóc odwagę, nalał do kubków wina i powiedział z udanym spokojem: - O Rybienko pytałeś, a odpowiedzi dotąd ci nie dano. Nie zwykłem ja przed synami obłudnym być lub taić. Tedy wiedz, że Rybienko już nie nasze... Potarł czoło i nie skończył zamierzonego zdania. Ucichło. Matka spojrzała w twarz Krzysztofa wielkimi, okrągłymi oczyma. Jeden lęk był w tym wejrzeniu. - Rybienko nie nasze... - Krzysztof odstawił kubek. - Pisaliśmy ci - pośpieszyła Arciszewska - że zeszłego roku była u nas sroga susza i wielki nieurodzaj. Latoś zapowiada się lepiej. A jeszcze i zaraza na bydło padła... - A Nietasków? - spytał jakby tamtego nie słuchając. Arciszewska stanęła cała w pąsach. Była pewna, że tej nowej gorzkiej wiadomości syn nie ścierpi. Ale zawsze, gdy największa próba dom nachodziła, któż, jeśli nie ona, choć po kobiecemu lękliwa, najwięcej sił miewała. Więc i teraz wzięła na siebie całą gorycz odpowiedzi. - Drogi Krzychu, i na Nietaskowie zastaw już dany. Pół ziemi nie nasze. Zaległa długa cisza. Krzysztof gniótł garścią brzeg ławy pod kolanem, ale i tym razem głosu nie podnosił. Spuścił oczy i patrzył na swój atłasowy żupan. Jakby dopiero teraz spostrzegł płócienny kabat ojca, wyblakłe żupaniątko Bogusława i szarą suknię matki, tę samą jeszcze, którą przed laty wiozła na wizytę do Sucheckich. Osowieli wszyscy. Matka mówiła pośpiesznie pacierz w duchu, niezdolna już inaczej ratować rodzinnego spokoju, który, jak myślała, lada chwila zmąci się gwałtownym wybuchem Krzysztofa. Gdy tak wszyscy pospuszczali głowy, czekając w milczeniu, co powie, Krzysztof zaczął półgłosem: - Moja wina, rodziciele kochani... O domu zapomniałem. - Nie twoja, Krzychu, nie twoja! - zaprotestował ojciec. - Jakże możesz tak mówić? Dzięki twojej pomocy na jesieni kupiliśmy dwa konie i bydła przybyło kilkoro. - Za mało przysyłałem, choć to prawda, że książę zasług wcześniej nie dawał - mówił ze spuszczoną głową. Ukłuło go nagłe wspomienie niedawnej przeszłości. Gdy on tam wina przednie spijał, rzadko, bo rzadko, na hulatykę wydawał, oni tu żyli w takich kłopotach. A przecież mógł wcześniej trochę zasług od księcia wykołatać. Cóż, gdy jedno tylko w głowie miał - prokuratora spłacić. - Brzeźnicki to? - podniósł głowę i spojrzał dokoła. - On tu jeden wśród sąsiadów sporszym groszem szafuje - tłumaczył ojciec. Ale to właśnie, że przyczyna całego nieszczęścia rodziny, wszystko zadłużenie ziemi skupione było w rękach Brzeźnickiego, zamiast wzburzyć Krzysztofa, raczej go ucieszyło. Przynajmniej z jednym sprawa, i to z takim, co go można bez ogródek wyświecić. - Chytry lis. Myślał, że zdąży z torbami nas puścić, ale niedoczekanie jego. Pietrek! - krzyknął na Plichtę, pałaszującego w kącie resztki mięsiwa ze stołu. - Słucham waszmości. - Juki rozpakuj, boś je w kącie rzucił jak siano. Krępy pachołek zaczął mozolić się ze sznurami. Nie bez pewnej satysfakcji słuchał Krzysztof tego skwapliwego szelestu. Późno, bo późno, ale na czas zdążył. Ostatnia to widać była chwila na spłacenie długu rodzicielskiego. - Wstyd mi przed tobą, ojcze i mateńko, żeście tak długo na mnie jakby na syna marnotrawnego czekali, może nawet myśląc, żem zapomniał o domu rodzicielskim. Ale Bóg świadkiem, że, co mogłem, do domu przywlokłem. Złota tu trochę jest, bo choć mnie bogaciej przyodzianego widzicie, tom zbytnio groszem nie szastał. Ale jak to z tym Brzeźnickim? Umowa po dawnemu jest, że gdy długi spłacimy, zastaw zdejmie i ziemię powróci? - Wszystko jak przedtem umówione, dał szlacheckie słowo. - Skoro tak, to i kamień z serca. Książę był łaskaw, a i fortuna poszczęściła - wziął jeden trzos z rąk pachołka - jest tego talarów tysiąc, czerwonych złotych pięćset, ortów kilka kóp, a i skrypt mam do Poznania, ręką książęcą podpisany. Matka słuchała tego wszystkiego nieomal przerażona. Eliasz i Bogusław, oszołomieni cyframi i obfitością trzosa, patrzyli z podziwem na sypiące się złoto. Tylko ojciec zamiast na stół, spojrzał wymownie w roześmiane oczy Krzysztofa. - Zali to wszystko uczciwie zdobyłeś? Jakże to człek prawy może w ciągu kilku lat tyle złota zarobić? Z pracy to czy z łupu wojennego? - Bywało, że łup brałem, ale uczciwy, według żołnierskiego obyczaju. Koni kilka wziąłem i nowej broni nieco. Ale wszystko to, co w tych dukatach, to za służbę u klamki pańskiej, bo, nie chwalący się, wiele pożytku księciu dałem. Osobliwie mnie książę zawdzięcza, żem lichwiarza gdańskiego, niejakiego Lebkoltera, wziął w obroty, bo inaczej, toby Radziwiłł dwadzieścia tysięcy złotych zadał w nadmiarze. O jedno tylkom niecierpliwy, czy ten grosz, który już nie mój, a wasz, moi rodzice, starczy na spłacenie długu. - Bóg cię zesłał w samą porę, bo już ostatkami goniliśmy. Gdy pytałeś przy studni, nie miałam odwagi prawdy ci powiedzieć. Mamy już tylko jednego stajennego. Czasem chłopi szanując dom po dawnemu pomagają w pracy na resztce roli. Wytarła twarz rękawem, pozbyła się tym gestem tkliwości i już spokojnie mówiła dalej: - Na odkupienie Rybienka i zdjęcie długów z Nietaskowa starczy. Wszystkiego tam około dwa tysiące pięćset złotych... Może z Lipnem przyjdzie poczekać. Najważniejsza rzecz w tym, że... - chwilę zawahała się, czy powiedzieć, ale zachęcił ją spokojny wzrok Krzysztofa - Brzeźnicki nie taki już jak dawniej. - Dla mnie on zawsze plugawiec. Zdziwił się, że ojciec nie protestuje. Dawniej przecież nie pozwolił powiedzieć jednego złego słowa o Brzeźnickim. - Brzeźnicki nasz zbór porzucił. Ponurzenia się wyparł i na papieżnika się konwertował - powiedział minister. - Chyba zbór łez po nim nie roni. - Utrata każdego wiernego ubytek to bolesny. Człek był wpływowy, więc nie sam odszedł, pociągnął za sobą kilku braci, którym ciężko było żyć według ewangelii. - Sumieniem się nie turbował, bo go nie ma. - Zawsze był wahający się w wierze i zbyt o substancję troskliwy. W jednym tylko obyczaju naszego dochował, że się miecza dotąd nie ima. Krzysztof zaśmiał się na cały głos. - Bo tchórzem podszyty. Wojować woli językiem i paragrafem. Ojciec ciągnął dalej: - Kto na grosz łapczywy, nigdy prawdziwie wierzący nie będzie. Do papieżników przeszedł i już nawet o kaduk pod Środą zabiega. - Teraz wiem, dlaczego zbór nasz opuścił, nie bez nadziei zysku wiarę on zmienił. - Wszystko, co dawniej o nim mówiłem, raczej z pomyłki poszło, z mojego dobrego sądu o ludziach. Pełne goryczy wyznanie ojca rozbroiło Krzysztofa. Jakże to bolesny zawód spotkał sędziwego ministra zboru, któremu całe swe życie poświęcał. Zbór się rozlatywał. Żeby gorycz ojca ukoić, Krzysztof podjął próbę pocieszenia: - Bywa tak wszędzie, osobliwie w stolicy, że jezuici wszystkich na papieżnictwo napędzają. Jedynie na Litwie innowiercy się trzymają, choć niech mi ojciec daruje, takich, co mieczem gardzą, już tam niewielu. Bo jednak miecz na obronę dobyty, swoją czy ojczystą, to nie żaden grzech, ale prawo. - Nic mi nowego nie mówisz, bo ileż to dysput o tym na synodach wysłuchałem. Ale ja już takim do schyłku swego zostanę, bo jeden wyłom w naszej dyscyplinie to prosta droga do wypaczenia wiary. Wtedy papieżnicy nas zwyciężą. - Ojcze panie, nie naszej wiary oni się boją. Inne im wadzą nasze nauki. Że wyrozumienie u nas wielkie dla kmiecia i mieszczanina. Lęk ich ogarnia, że właśnie broń, a nie kostur w ręce mu dając, moglibyśmy razem z ludem w wielką uróść siłę. Dzień szarzał, w izbie ciemniało. Dorzucono bierwion do komina i zapalono olej w lampach. Gdy ciepłe światło objęło cichą nietaskowską izbę, zawiązała się nowa gawęda. Krzysztof zrzucił atłasowy żupan, podwinął rękawy koszuli i podobniejszy teraz swym braciom mówił im dalej swą opowieść o świecie widzianym i słyszanym. Siedzieli w kole zasłuchani, łowiąc każde jego ciekawe i nowe słowo. Rozdział IV Całemu rodzeństwu pilno było zacząć pertraktacje z Brzeźnickim, więc już następnego dnia po powrocie Krzysztofa radzono od śniadania, jak postąpić z prokuratorem, a przede wszystkim, kto do niego pojedzie. - Najbardziej liczyłby się z Krzysztofem - mówił żartobliwie Bogusław. - Jak cię z tym złoconym czekanikiem zobaczy, zaraz będzie łatwiejszy. - Moja noga tam nie postanie. Dawną sprawę z nim mam, włóczenia po sądach nie daruję. Wadium przecież jeszcze dotąd leży... - Widzę, żeś nadal zawzięty, a tu już wszyscy zapomnieli, skoro klejnotu naszego obroniłeś - dodał łagodząco ojciec. - Może i ja zapomniałbym, gdyby na naszą rodzinę dalej nie następował. Ale on się na dobra nasze zawziął. - Nie tylko na nas - wtrącił brat Eliasz. - Już Pleckim na pięty wlazł i Nowakowskim także. - Wyszedłszy ze zboru liczy, że na jednobożan przyjdą jeszcze gorsze czasy i będzie po nich brał sąsiedzkie kaduki. Arciszewska słuchała rozmowy milcząc. Nie na darmo pół nocy dzisiejszej nie przespała, czas trwoniąc na rozmyślaniach i kalkulacjach. Gdy wszyscy posnęli, wyciągała z almarii skrypta dłużne i szeleściła papierami aż do późna, studiując jedno za drugim sążniste actum Petricoviae in Judicis Generalis Tribunalis Regii spisane. Pot ją oblewał, gdy nie mogła uchwycić sensu długich tasiemców łacińskich czy zestawień sum dłużnych to we florenach, to w talarach. Jedne były za medietatem Glińska et Nowej Wsi in Palatinatu Posnaniensi et Districtu Contensi, inne znów dotyczyły Lipna i Rybienka, oddanego, cum omnibus agris, campis, praediis, hortis, pomariis, piscinis. Szukała z coraz większym lękiem, ale nie znalazła jakiegokolwiek zastrzeżenia zwrotu sprzedanych włości, czyli że wszystko tylko na słowie szlacheckim wisiało. Teraz wyczekawszy zabrała głos: - Krzysztof jechać nie może, ojcu też nieskładno odwiedzać zborowego odstępcę. Więc chyba ja z Eliaszem pojadę. Eksperiencję w tych sprawach jaką taką mam, więc mi głowy nie zamydli. Najważniejsze argumentum jest gotowizna. Da Bóg, że po obiedzie z dobrą wiadomością wrócimy. Zakrzątnęła się, spakowała skrypty, by je mieć pod ręką, przywdziała najbardziej odświętną suknię i pojechała z Eliaszem. Krzysztof pozostał we dworze. Ciesząc się widokiem rodzinnego domu, obejścia, obchodził z Bogusławem dwór, dziedziniec, witał się z łowczymi psami za lamusem, krążył pod płotem. Łykał z radością nietaskowskie powietrze, nasycone wonią świeżo zoranej ziemi, wonniejszej niż łany w Kurlandii i na Żmudzi. Zwiedzał z bratem sad, chodząc po zielonej, choć jeszcze niepuszystej trawie, stawał w zadziwieniu przy rozrosłych gruszach i jabłoniach, nie wierząc, że parę lat temu niejednemu z młodych drzew sięgał ręką do szczytu korony. Drzewa jeszcze nie kwitły, ale pączki były już na nich grubawe, pulchne czekającym w nich życiem, lada dzień mające zabielić sad kwitnącym śniegiem. - Ta jabłonka - mówił Bogusław bawiąc się zdziwieniem Krzysztofa - jak liście puści, to bije gałęziami w okno naszego poddasza. Gdy tu były jesienią panny Sucheckie, rękami z okna jabłka zrywały. - Prawda, mówiła wczoraj matka, że tu były Sucheckie... - Przejazdem na kilka dni wstąpiły. - Matka i obie córki? - Pytaj wyraźnie o Renatę - zaśmiał się Bogusław i spojrzał trochę filuternie na brata. - Panny spały w twoim pokoju. Ileż tu śmiechu było! - A cóż takiego zaszło? - Gdym raz wszedł do ich pokoju, przyłapałem Renatę nad twoimi papierami. Krzysztof przystanął, sięgnął machinalnie po zwisającą gałąź. - Papiery? Co tam mogło być? Jakieś naiwne szkice kartaunów i machin. Z ksiąg przerysowane... - pytał zaskoczony. - Nie tylko to, choć i rysunkom się dziwowała. Poema jakieś ostawiłeś. - Poema? Krzysztof poczuł, jak na całą twarz pada mu jeden rumieniec. Zmuszał pamięć do błyskawicznej pracy, by znaleźć w niej, co to takiego wśród papierów zostawił. Pewnie jakieś śmieszne bzdury młodzieńcze, które zapomniał spalić przed wyjazdem. - Pośmiewisko sobie ze mnie robiły. - Przeciwnie, obie czytały z zachwytem. Przed wyjazdem Renatka jakieś zwrotki ukradkiem przepisała, bom słyszał, jak się przed matką w bryce zwierzała. - Nic tam takiego nie było - Krzysztof wysilał nadal swoją pamięć. - Chyba wiersze Jana z Czarnolasu lub Simonidesa, ręką mą przepisane. Bogusław wziął go serdecznie pod ramię. - Nie z Czarnolasu, mój drogi. Dwór buczyński był tam opisany i kulig, pamiętasz? Chociaż prawdę mówiąc, rymy jakby jota w jotę z "Sobótek" powtórzone. One pieśni Jana z Czarnolasu nie znają, więc wszystko poszło na twój rachunek. - Daj pokój, wstyd mi przed nimi, że to czytały, a i przed tobą, Bogusławie. - Jaki wstyd? Nie wiedziałem, że i takie masz talenta. - Naiwne próby, Bogusławie. Krzysztof szedł dalej w milczeniu. Korciła go ciekawość dowiedzenia się wszystkiego o pobycie Renaty, co tu mówiła, jak się zachowywała, czy o nim wspominała, ale wstydził się tej żakowskiej niecierpliwości przed młodszym bratem. Jednocześnie zrodził się w nim niepokój, dlaczegóż to Bogusław sam o Renatkę zatrącił. Spojrzał na niego. Twarz brata była wesoła, roześmiana. Jasny kosmyk włosów balansował nad beztroskim czołem. W twarzy tej nie było niczego poza pogodą człowieka wolnego od dręczących utajonych uczuć. Ale czy twarz Bogusława to wszystek Bogusław? O nim nigdy się nie wiedziało, kiedy w jego słowach żart, a kiedy prawda. "A może i on się Renatą interesuje?" - pomyślał i szedł dalej w milczeniu. Chrzęściła trawa pod nogami, młoda, półzielona, półrdzawa, bo niedawno spod śniegu umknęła. Czarne, zeszłoroczne liście błyszczały wśród murawy jak suche uwędzone ryby. Ciekawskie wróble, uradowane rannym słońcem, przelatywały przed oczami idących braci, przecinały łamanym lotem widok ścian niedalekiego dworku. Nagle Krzysztof poczuł, jak dłoń Bogusława zsuwa się po jego rękawie i ściska mu czule rękę. - Miłujesz ją po dawnemu? Niepokój Krzysztofa wzrósł. Cóż to kryje się pod tkliwym pytaniem brata? Braterska życzliwość czy?... Nie, ten jasny uśmiech i oczy niczego nie taiły. Więc ścisnął palcami dłoń brata i mówił pośpiesznie: - Miłuję, Bogusławie. Gdyby nie to, nie wiem, czy tak długi czas potrafiłbym pędzić życie z daleka od zabaw, od swawoli, myśląc tylko o pracy, o Renacie, no i ojcowiźnie... Bogusław uszczknął pączek jabłoni z gałęzi i powiedział: - Nic mi nowego nie mówisz. Wiedziałem od pierwszej bytności naszej u Sucheckich, że ci w oko wpadła. Nie dziw się więc, że o niej zagadałem. Człowiek, który z boku jest, więcej okiem i uchem uchwyci. Tyś za nią, ale i ona za tobą. Wystarczyło, bym tu twoje imię wspomniał, a cała stawała w pąsach. A ja - głos mu zmatowiał - tyle tylko u niej byłem wart, ilem o tobie opowiadał. Teraz, gdy matka z Brzeźnickim sprawę wsi załatwi, nic wam już nie stoi na przeszkodzie. - Bogusławie! - Krzysztof objął go ramieniem. - Cóż znowu, baba się z ciebie zrobiła? Obłapiasz mnie, jakbyśmy jeszcze byli żakami w Rakowie! - Bogusław zaśmiał się na cały sad. - U ciebie śmiech na każde zawołanie, żadna widać tęsknota myśli ci nie mąci. Szczęśliwy taki człowiek. A ja, widzisz, jechałem tu z wielkim utęsknieniem, myśląc o was i o niej. Szczęście to moje, ale dopóki go w ręce nie masz, to tylko niepokój po głowie chodzi, mąci każdym pomyśleniem. - Przycisnął się do ramienia brata i ściszył głos. - Bogusławie, bywało, żem przy dziale stawał i lont zapalał, a gdy jej zwidzenie znienacka przyszło, tom pudłował. Czasem lęk o nią chwytał mnie nagle, siedzącego za stołem czy na siodle, i wtedy nie mogłem siebie poznać. Choćby wtedy pod Mitawą. W szturmie nie o kobiecie myśleć, ale o rękojeści, tarczy nad głową i krócicy. A mnie przebiegło przez myśl, że koń może pode mną paść i że już nigdy jej nie zobaczę. I co - oko oślepło, sztych zawiódł, z konia jak ciura padłem. Gdyby nie Łukasz, tobyście mnie już tutaj nie widzieli. Bo w takiej tęsknocie słabość, a nie siła. I dziś chciałbym jak najprędzej zbyć się tego niepewnego uczucia, pójść do ożenku. Wtedy... świat jaśniejszy, a ja przecie nie o niej tylko chcę myśleć... - Bardzo ją, widzę, miłujesz. - Sam nie wiem, choć to pewna, że myśl o niej pęta mi wolę. Zdaje mi się, że gdy ją będę miał przy sobie, to i spokój na mnie przyjdzie, nowe nadzieje przed oczyma urosną... - O czym ty znowu myślisz? - zdziwił się Bogusław. - Mnie się, drogi Bogusławie, marzy, wciąż marzy, nie o naszym Lipnie, Rybienku czy Nietaskowie. Odzyskanie ziemi to jeno spokój dla pani mateńki, a dla mnie otwarta droga do Sucheckich, bo wiesz, że oni na szlachcica według ziemi patrzą. Ale mnie nie tylko to chodzi po głowie. Nawet nie umiem tego nazwać. Czy znów na konia siąść, szukać żołnierskiej chwały, czy może niedołężnego pióra próbować? A może wsiąść tak na morzolotne galery, na których widok w Gdańsku zawrotu głowy dostawałem? Ty nie wiesz, jak szumią nadęte żagle, jak kuszą, jakby żywe były. Bogusław patrzył na niego z podziwem, chwytał wzrokiem jego latające oczy. - Krzysztofie... nie znałem cię takim. Wydaje mi się, jakbyś ty był młodszy ode mnie. Jakże się dziwić Renacie. - Renata? - Krzysztof jakby cofał swój wzrok z dalekiej przestrzeni. - Ja przy niej nigdy tak nie mówiłem. I nawet nie wiem, za czym bardziej tęsknię: za nią czy za moją nieznaną przyszłością? Arciszewska wróciła z Eliaszem późno po południu. Wnieśli do domu jakieś połowiczne zadowolenie z wyjazdu. Brzeźnicki, z którym Arciszewscy nie widywali się od wielu miesięcy, przyjął ich z nadmierną serdecznością, kwapił się nawet z poczęstunkiem. Na wiadomość o powrocie Krzysztofa rozłożył kordialnie ręce i oświadczył jak największą gotowość rozważenia sprawy, ale się zręcznie uchylił od jej konkretnego załatwienia. Mówił, że to spadło na niego znienacka, że liczby musi dokonać, znieść się ze swoimi wierzycielami, z owym legendarnym już Tudesem. Zapewniał, że oczywiście na głowie stanie, by iść Arciszewskim na rękę, skoro na dodatek Krzysztof wrócił z takimi zasługami. Dopiero w rozmowie z całą rodziną Arciszewska uświadomiła sobie, że właściwie niewiele załatwiła, że co więcej, zbyt pochopnie wygadała się, jaką to pekunią dom teraz rozporządza. Toteż wątły promyk nadziei, który wspólnie z synem w drodze powrotnej pielęgnowała, przytłumił się teraz, jeśli nie całkiem zagasł. - Nie tyle on do Poznania pojedzie - mówił Krzysztof - ile chce zyskać czasu do namysłu i do nowych jakichś matactw. - Podstępu nijakiego być nie może - zaprzeczył naiwnie stary Arciszewski. - Słowo jego mam, że wróciwszy sumy, ziemię odbierzemy. Jejmość matka tego przecież nie mówi, że się zapierał. - On tak ostrożnie po słowach przelatuje jak kot po ścierni - zabrał głos młody Eliasz. - Myśmy mówili, on nie przeczył, ale raz to, raz tamto napomknął. A to, że w Lipno i Rybienko nowy grosz włożył, że stajnie już buduje... - Diablo się spieszył. Jednak źle, że ja nie pojechałem. Wina bym nie pił i w dwóch, trzech zdaniach verba veritatis wygarnął. Daje czy nie daje i kiedy do Piotrkowa jedzie? - Krzysztof spojrzał z wyrzutem na Eliasza. - Otóż to, ty byś od razu uciął całą rozmowę i jeszcze język niepotrzebnie rozpuścił. A może on na to właśnie czeka? Trzy dni czekali. Krzysztofowi paliła się ziemia pod stopami, nie mógł w domu usiedzieć. Jeden dzień spędził na wizycie u Pleckich, drugiego kompanionów dawnych u siebie gościł, bo dowiedziawszy się o jego powrocie w te pędy zwalili się z wizytą. Czwartego dnia Arciszewska wybrawszy się ponownie do Brzeźnickiego przywiozła inne relacje. Brzeźnicki biadał, że Tudesa w Poznaniu nie zastał, bo teraz w Gdańsku u brata siedzi, wielkie z nim interesy obrabiając, bo król nowe pożyczki zaciąga u bankierów. Tym razem jednak jakoby był gotów oddać Rybienko za spłatę długu, a resztę włości później załatwić. - Hycel! Już z nami kunktuje - burczał Krzysztof. - Rybienko naprzód daje, bo tam stawu i lasu więcej niż pszenicznej ziemi. Nowe actum w Piotrkowie spisać gotów! - Tak by się zdawało. Prosił tylko, by poczekać kilka dni, bo się wybiera na sejmik deputacki do Środy. - Zwłóczy, nic innego. Myślałem, że mnie rozmowa z nim ominie i że pani matka z Eliaszem litkup z nim w Piotrkowie wypiją, a wtedy pal go sześć, darowałbym, co przewinił. Ale skoro innej rady nie ma, to chyba ja sam z gęby do gęby wszystko mu zwięźle powiem. Słowo dał, więc niech go dotrzymuje, krętactwami nie mami. Dziś z rana byłem pod Lipnem, widziałem, jak wozy z jeszcze większym pośpiechem jeżdżą. Dziwna to skwapliwość, widać chce z nas złota wydusić jak najwięcej. Następnego dnia zabrał z sobą Bogusława i pojechał do Pleckich. Gdy tam przy wypitku zaczął się znów wyżalać na Brzeźnickiego, stary Zawilski, niewiele do zagrzania łba potrzebując, trzasnął pięścią w stół. - Słuchać tego nie mogę, co się z wami młodymi dzieje. Żeś nie ryba, to wiem, boś już Szwedom bród naprzycinał. Ale po cóż ty się w pertraktacje przez panią matkę bawisz? Sam do niego jedź z gębą i z czekanikiem za pasem. - Noga moja u niego nie stanie, porachunki dawne mam, nie pamiętacie? - Nie mówię, żeby do dworu z wizytą jechać. Na szosie drogę zastąpić i ultimata postawić. Tacy jak on osobliwie się ostrego działania boją, a nie pani matki jadącej z papierami. - Czatować na wroga nierycerski to proceder. - Boga tam, czatować. On każdej środy i piątku jeździ z rana do Kościana, a po obiedzie wraca. Łatwo go napotkać, przeczekawszy chwilkę w loszku. Dziś też do sądu pojechał. Ino patrzeć, jak przed zachodem będzie wracał, bo sub luna podróżować nie lubi. Nikt go dotąd nocną porą jadącego nie widział. Nie odwlekać, nie odwlekać, jakem ci życzliwy przyjaciel, bo stary lis coś knuje i do wiatru cię wystawi. Diabeł wie, co zamierza! MOże jaką opinię koło ciebie chce urobić, bo szlachty ma za sobą sporo. - Jakąże znów opinię? - oburzył się Krzysztof. - Nie wiem... Od waszego zboru już się odchynął, to teraz w pysku przeciw innowiercy silniejszy. Jezuitom już maści. Kilka dni temu był u biskupa w Poznaniu, bo już z nim interesa załatwia. Podstarości kościański też u niego cięgiem węgrzyna i małmazję spija. - Polował na niego jak na szaraka nie będę - zasępił się Krzysztof, choć go chęć brała skorzystać z rady starego zabijaki. - Nie będziemy czatować, ale na wypadek możemy trochę zboczyć i przez Śmigiel wracać do Nietaskowa. Drogi niewiele nadłożysz. - Przejazdem można o Śmigiel zawadzić - ustępował Krzysztof. - No to wiwat, przyjacielu! My cię odprowadzim, by weselej było. Przed zachodem wybrali się w drogę. Jechali samopięć z dwoma pachołkami. Zawilski, zadowolony z realizacji swego pomysłu, trzymał się przodem. Cmokał smakowicie na konia i węszył wokoło, to w przód, to poza siebie, chcąc wybadać, czy też Brzeźnicki już przejechał. Nadzieja go trochę opuściła, gdy zobaczył czerwony dach śmigielskiego kościoła, bo już niewiele drogi zostało, a pocztu Brzeźnickiego jak nie było, tak nie było. Stary awanturnik chrząknął hałaśliwie. - Za późno się wybraliśmy, widać już przejechał. Ale za chwilę mu ulżyło, bo zobaczył na wjeździe do miasteczka gromadę ludzi i stojącą wśród nich bogatą brykę. - Jest, jak mi Bóg miły! - krzyknął Zawilski. - Siedzi w bryce. Podjadę i zatrzymam. Powiem, że masz z nim do pogadania... Nawet nie czekając na zgodę Krzysztofa poderwał konia. Gdy zbliżył się do gromady, posłyszał jakiś lament. Zapłakana chłopka klęczała na drodze przy wysokim kole bryki i z płaczem zawodziła: - Darujcie, wielmożny panie! Wszystko odrobim, jeno z lochu go puśćcie. Głupi on, i tyle... Takiemu nie po świecie jeździć, doma siedzieć. Darujcie, panie! Brzeźnicki widząc nadjeżdżające konie odpowiedział pośpiesznie: - Sąd nad nim będzie sprawiedliwy, łaskawość ci obiecuję. Przyjdź jutro do dworu. Na widok kompanii dał zapobiegliwie znak ręką kozakom i woźnicy, by ruszali. Niewiele jednak ujechał od gromady stojącej przy drodze, bo już Zawilski zatoczył koniem przed łbami zaprzężonych koni. - Poczekaj, waszmość! Cóż to, stronisz od pogawędki z sąsiadami? - Ach, witajcież mi serdecznie, wasze moście! Zachodzące słońce oczy mi oślepiło i nie dojrzałem panów braci. Oczy już też wysłużone. Nawet uśmiechnął się, podniósł rękę ku czapie. Ale Krzysztofowi, który już przyparł swego konia do bryki, nie do witania było. Wystarczyło, by po tylu latach zobaczył rumianą, chytrze uśmiechniętą twarz wroga, jego bogaty ubiór, i jeszcze strojnych kozaków, już nawet pod jedną barwę ubranych. Ręka zaświerzbiała, ale przywołał na pomoc zimną krew i pomyślał: "Gdybym mu teraz publicznie w gębę napluł, to by z radością to przyjął, by mieć nowy tytuł do sądowej skargi." Nie zdejmując czapki głośno powiedział: - Brzeźnicki! I ja witam waszmości. Kiedy ziemię oddajesz? - A cóż to, miły bracie? Waść do mnie jak do łyka. Chociaż, chwalić Boga, bardziej politycznie niż dawniej. Już jestem dla waści Brzeźnicki, a nie jak to przedtem bywało... - Odpowiedzi chcę, a nie zwady szukam. Ceremoniałów waszmość nie będziesz mnie uczył. Pytam, kiedy actum z rodzicielami w Piotrkowie podpiszesz. Szlachtę tu okolicznie będącą na świadków biorę, że dług w gotowiźnie czeka. Brzeźnicki spojrzał w lewo i w prawo, czy jego czterej kozacy stoją w pogotowiu. Policzywszy jednak siły obu kompanii, powiedział już słodszym głosem: - Waszmość zawarłeś ze mną przed laty ugodę w zborze i znów na mnie nastajesz, miast po sąsiedzku sporów zapomnieć? - Waść ze zboru wyszedłeś, a nań się powołujesz. - Skoro dla waści ugoda w zborze nieważna, to cóż będzie, gdy ja powiem, że mnie też żadne słowo nie wiąże. Hę? A przecież tego nie mówię, skoro z jejmością, matką twoją, pertraktuję. - W dyskusję się nie wdaję. Prostej odpowiedzi chcę. Kiedy actum w Piotrkowie podpiszesz? Brzeźnicki zaśMiał się na całe gardło. - Waszmość na wielkich dworach bywałeś, a po staremu do ludzkiej rozmowy z sąsiadem nie jesteś sposobny. Na rynku przed gawiedzią chcesz hipoteki załatwiać? Może jeszcze summy tu będziemy omawiać, z ręką na czekanie? Hę? - Summa dawno umówiona czeka w gotowiźnie. - Nie siedzę w trzosie waszmości, Boże mnie uchowaj! Ale waszmość, zdaje się, liczyć nie umiesz, co zresztą urodzonemu nie hańba. A procenta u lichwiarza w Poznaniu wziąłeś w rachubę? A grosz w naprawy włożony? A poza tym jejmość matka twoja, Boże jedyny, jakiej zacności białogłowa, dukaty czeskie ode mnie wzięła, a waść podobno różne sztuki złota przywiozłeś? Czy nie tak? - O dukatach lepiej by waszmość nie mówił - wtrącił się Plecki - bo te, coś mi zeszłego roku dał przy litkupie, to dotąd w skrzyni leżą. Złota w nich tyle, że pożal się Boże. - Mennicami nie ja rządzę, jeno król jegomość i podskarbi. Jakie złoto za zboże dostałem, takie waści dałem. Pieniądz zacny, z obliczem królewskim. Ale nie wstyd wam, panowie bracia, tu na rynku rumor o takie sprawy czynić! Młodzi jesteście, to się od starego polityki uczcie... - Nie sami tu młodzi. Od waści ani młody, ani stary niczego się nie nauczy - mruknął Zawilski i chrząknął hałaśliwie, żeby wzmóc pogwar sprzyjający wybuchowi awantury. Jeden Bogusław zajął pozycję pojednawczą. - Nikt na waszmości nie nastaje. Sprawę przy okazji omówić chcieliśmy, bo pani matka jeno czas traci po próżnicy dotąd jeżdżąc do waszmości. - Skoro waszmość wkłady w naszą substancję uczyniłeś - mówi-ł z jakim takim spokojem Krzysztof - to tę szlachtę biorę na świadectwo, że sprawiedliwie dołożę, byleś z ziemi jak najprędzej ustąpił. - Tak, tak! Po sąsiedzku, bez zwłoki wszystko omówić! - podniecał Zawilski. - Słowo ważniejsze niż trybunalskie kartelusze. - Waszmościowie mili, a któż mówi, że do sąsiedzkiej ugody nie przyjdziem? Obiecałem, że po sejmiku umowę się finalnie ułoży. Więc waszmość rękę z czekanika zdejm, bo nie pod strachem to mówię i szacunku szlacheckiego wymagam. - Komu szacunek... - syknął przez zęby Krzysztof, ale poczuwszy na ramieniu rękę Bogusława wstrzymał dalsze słowa. Kozacy Brzeźnickiego śledzili uważnie każde poruszenie w gromadzie. Zawilski na wszelki wypadek pchał się koniem ku przodowi, deliberując, jak się ustawić, bo jeszcze miał nadzieję, że do bitki przyjdzie. - Mości panowie - mówił znowu Brzeźnicki. - Słyszeliście, jak mnie przed gawiedzią i hołotą miejską nagabują. A przecież mówię uczciwie i wyraźnie, że po sejmiku będzie czas na umowy. Tedy czołem, panowie. Bogusław trzymał nadal za rękę Krzysztofa. - Pilnuj się, burda to woda na jego młyn. Będzie cię na nowo po sądach włóczył. Brzeźnicki tymczasem dawał woźnicy znak do odjazdu. - Czołem waszmościom, choć nieprzystojnie nastajecie na człowieka Bogu ducha winnego. Zgody nam trza, mili waszmościowie, zgody! Nie tylko w sąsiedzkiej kompanii, ale w całym powiecie, w całym narodzie szlacheckim. Tedy ja ustępuję, by przykład dać dobrego obyczaju, a i śpieszno mi, bo gościa znacznego mam w domu. Czołem! Mówiąc to rękę do czapki podniósł. Jakże było dalej końmi najeżdżać, gdy przed szlachtą czapkował. Naprzód uchylił kapelusza Plecki, potem Nowakowski dotknął swej czapki, Bogusław coś mruknął na pożegnanie. - Uchodzi, bo nas w kupie widzi - chrząknął Zawilski. - Miękki on jest jak wosk. Krzysztofie! Ja bym dalej do muru przypierał. Nie opuszczajże okazji! - Za ogonami jego koni pojedziem? - sprzeciwił się Bogusław. - Cóż waszmość mówisz? Świadectwo słowem dał, że po sejmiku obliczenie zrobi. Ziemi oddać się nie wzdraga. - U niego język raz w tę, raz w tamtą stronę. - Plecki machnął ręką. Zawrócili. Zawilski konia to w przód posuwał, to nazad cofał, na siodle mu było za ciasno. - Tfu! - splunął. - Niczego już nie umiecie po szlachecku załatwić. Mówiłem i mówię: ostro go najechać. Jeszcze nas obgada, żeśmy się kozaków zlękli, a ja bym dwóch łatwo na siebie wziął... ręka aż świerzbi. Wyszarpnął z pochwy szablę i ścinał nią gałęzie lipy wiszące nad drogą. - Jakiego on gościa ma w domu? - Bogusław skręcał temat rozmowy. - Dziwne, że się nie pochwalił, co to za figura. - E tam, figura! Z podstarościm kościańskim wszedł w zażyłość, bo królewszczyznę pod bokiem starosty kościańskiego ma obiecaną. Wróciwszy na drogę wiodącą z rynku ku zborowi, zobaczyli dalej czekającą grupę ludzi z plebejska ubranych. Na widok zbliżającego się konnego korowodu w gromadzie nagle ucichło. Dopiero gdy bliżej podjechali, wysunęła się na środek drogi niska, zapłakana chłopka. - Z drogi! - huknął wściekły na wszystko Zawilski. - Szlachty jadącej nie widzisz? Byłby ją koniem pchnął, ale uskoczyła, podbiegła w stronę Krzysztofa. - Wasza wielmożność, ratuj! Krzysztof zatrzymał konia. - Łukaszowa jestem, wasza wielmożność mnie nie poznaje?... - Hola! - Krzysztof przykrócił lejce i patrzył coraz bardziej zdumiony na przygarbioną postać. Na brudnej od łez twarzy świeciły czarne, węgliste oczy. Choć załzawione, miały ten sam żar jak wtedy, w izbie rybienkowskiej. Poczuł nagłe zawstydzenie. Pewnie o tę ziemię chodzi, co chłopu obiecał, a tylko pośmiewisko z siebie zrobił. Ale niech tylko Rybienko weźmie z rąk Brzeźnickiego. Nie pytając odpowiedział: - Co obiecałem, tego nie cofam. Jak tylko z panem Brzeźnickim sprawę ziemi załatwię, obietnicy dotrzymam. Niechże się Łukasz pokaże w Nietaskowie, pogadać z nim chcę. Dopiero chłopka w jeszcze większy płacz: - Nie to, wielmożny panie, nie to! Tyle łaski, a z tego jeno całe nieszczęście. Lepiej by doma zawdy siedział, bo mu się we łbie na wojnie całkiem przewróciło. Zamęczyć go chcą, w lochu trzymają! - Kto? - Pan Gruza i pan Brzeźnicki. - Łukasz? Kryste Panie! Chłopka aż przelękła się jego wzroku, odstąpiła od konia. - Słyszeliście? - krzyknął do towarzyszy. - Żołnierza, com z nim pod Mitawą był, w więzieniu trzyma. Za co do lochu go wpędził? - Bo na wojnie zgłupiał do reszty. Gdzież to na rządcę z siekierą się rzucać. Chłop opętany. - Na Gruzę? - Na niego. Na pańskim, zamiast uszy po sobie położyć, to pyskował. Honorny się teraz zrobił, a przecie chłop to niewolny, co mu po głowie chodzi? Zamiast w lochu przecierpieć, uciekł i dziś rano znów go pachołki pojmały. - Żołnierza mojego w lochu gnoić? Sobaka! On to mnie na złość robi. Zakręcił koniem. - Za mną! Może jeszcze przed dworem go ułapimy! Zawilski na to tylko czekał. Gwizdnął i puścił konia. Za nim już rwał Plecki, dał ostrogi Nowakowski i jego pachołki. Bogusław coś krzyczał, ale nikt go nie słuchał, więc i on popędził za nimi wołając: - Na miły Bóg, stójcie! Tam kozacy Brzeźnickiego i pewnie kilku starościńskich. Hola, panowie! - Fiit! - gwizdnął na palcach Zawilski i wystraszył wszystkie ptaki znad drzew i dachów. W kilka minut byli za miastem, pod śmigielskim dworem. Wysoka, zbrojna brama była już zamknięta. - Puszczaj! - krzyknął Zawilski do wychylającego się znad bramy kozaka. - Kto tam? - Nie pytaj, tylko puszczaj! Albo Brzeźnickiego tu wołaj, niech oko w oko z nami stanie! - wołał Krzysztof. Kozak widząc nastawioną rusznicę schylił się poza bramę. Oni krążyli pod ostrokołem bezsilni, rozjątrzeni. Wreszcie usłyszeli głos Gruzy spoza bramy: - Pan Brzeźnicki w świetlicy z panem podstarościm. Czego waszmościowie chcecie? - Ty, Gruza! Do środka puszczaj, a nie kryj się za ścianą! - Najazd, panowie, czy co? Uspokójcie się, waszmościowie, pijani chyba jesteście. Bramy nie otworzym, chyba dobywać jej nie zechcecie? - Pyskatyś, bo za bramą stoisz! - wrzeszczał Zawilski. - Tak i stał będę. Krzysztof już wyciągnął krócicę. Byłaby zaczęła się bezmyślna strzelanina, gdyby nie Bogusław, który podjechał aż pod samą bramę. - Oszaleliście? Gdy zaczniemy, wystrzelają nas jak kaczki. Krzysztofie, prawo stoi za Brzeźnickim, chłop się podobno na rządcę rzucił. - Jakie prawo? Żołnierza mojego tu trzyma i jeszcze do rozmowy nie staje? - Dwór będziesz dobywał? Tam kupa ludzi, a my samopięć z pachołkami. Zmarkotnieli. No tak, bezsilni tu byli. Ostrokół z bali dębowych, brama zamczysta. Pokrzykiwali wściekli, ale krzyku nie dało się w siłę przemienić. Potrząsali szablami nie wiedząc, jak wyjść z głupiej sytuacji. - Gruza! - zawołał Krzysztof. - Waszmość krzyczysz, a ja przecie uszy zdrowe mam i o dwa kroki stoję. - Gębę stul i słuchaj, co masz powiedzieć Brzeźnickiemu. Łukasz mój chłop, z mojej ziemi i z tą ziemią do mnie niebawem wróci. Jeśli mu włos ze łba spadnie, to z ciebie i z Brzeźnickiego wióry polecą. Nie będziecie zawsze za tą bramą siedzieć. Zawrócili. Zawilski kręcił koniem rozjuszony i pluł z wściekłością w bok drogi, w szare zeszłoroczne chwasty. - Tfu! POśmiewisko z siebie robimy. A mówiłem na drodze - od razu przyprzeć. Tfu! I ja już przy was do niczego. Godzinki mi odmawiać. Rozdział V I znów leżał na słomie, zbity i otępiały. Nie czuł teraz ani wściekłości, ani bólu. Nie mógł myśli skupić, ani krzty buntu z siebie wydobyć. Tylko choć już mroczno było w piwnicy, bo wieczór niedawno zapadł, Łukasz jakby wciąż słyszał ów wrzask, z jakim dziś rano go przywleczono. Spozierał w puste okno, którego pilnowały dwa psy czatujące, i jeszcze teraz słyszał stamtąd wyzwiska, naigrawające się z jego biedy i męki: - Właź tędy, którędyś uszedł. Potem jeszcze kazali wbić hak w belę koło drzwi, krzyczeli mu do ogłuszonych uszu: - Bij ten hak, bo na łańcuchu teraz będziesz, tak pan rządca rozkazał. Ty głupi, który ludzkości naszej nie uszanowałeś. Na tośwa ci onegdaj piwa popić dali i słomy pod strachem boskim podrzucili, byś na naszą krzywdę nastawał? Oknem uciekał? A jeszcze wychodząc pokpiwali: - No i wyłaź tędy, pnij się z powrotem na okno! Od rana nikt tu do niego nie zaglądał, po prostu jak psa porzucili. Choć nie, psy siedziały za oknem, na powietrzu, syte i napojone. Haniebny łańcuch na szyi, zalatujący potem bydlęcego karku, nie tak ciążył w tej chwili jak to ranne, nie zbyte do tej chwili z uszu ujadanie ludzkie za oknem. Bo że rządca pastwił się i wrzeszczał, wiadomo pański pies, dobrze najedzony, uczucia dla chłopa nie masz w nim nijakiego. A poza tym o tej nieszczęsnej siekierze nigdy nie zapomni. Ale tamci? Fornale i służba folwarczna? Głupi, sponiewierany naród, językiem też się namiotali, by się Gruzie przypodobać. A przecież był tam i Sebastian, chłop ludzki, i kołodziej Błażej, zdawałoby się tchórzem nie podszyty, i ci, co tu onegdaj piwa przynieśli. Ale żaden z nich gęby nie otwarł w jego obronie. Ze strachu, z upodlenia, bo pod batem Gruzy we dworze służą. "To nie ich wina - próbował ich w myśli bronić. - Taki jest mus, który nas wszystkich gniecie. Siła nasza uśpiona." Był już późny wieczór, gdy znów weszli pachołkowie dziedzica. Odpięli Łukaszowi łańcuch ze szyi, prowadzili więźnia schodami ku górze. - Przed oblicze pańskie staniesz. Sąd będzie nad tobą odprawował. Powiedli go przez obszerny majdan ku dworowi, wprowadzili go na ganek. Pierwszy raz stanął Łukasz przed dębowymi, okowanymi drzwiami, pełnymi zielonych od starości ćwieków. Gdy się zamczyste drzwi otworzyły, stanął w pomrocznej, wielkiej sieni. Pośrodku ściany dojrzał wiszące szyszaki, rozkraczoną jak czarny pająk kolczugę, druciane siatki i skrzyżowaną broń wszelaką, połyskującą na tle zwisających szpalerów. Z boku nad kamiennym kominem wisiały sieci myśliwskie rozpostarte wzdłuż ściany. Lipowe drzwi do pańskiej świetlicy były uchylone. Dolatywał stamtąd czyjś rubaszny śmiech, a czasem odezwał się cichszy, bardziej spokojny głos Brzeźnickiego. Jeden z pachołków podszedł nieśmiało ku uchylonym drzwiom. - Wasza wielmożność, jest już tutaj! - pachołek schylił przy tych słowach łeb poniżej klamki. - Dawaj go! - odpowiedziano z wnętrza. Popchnęli Łukasza ku drzwiom. Gdy wszedł z mroku sieni, oślepł wśród jarzących się świec i lśniącego zewsząd bogactwa. Nawet nie dostrzegłszy, kto tam siedzi za stołem, zgiął się wpół i z nawyku zagarnął rozłożonymi rękami powietrze, nie podchodząc do rozkraczonych nóg pańskich. - Wie, że nie godzien ręki pańskiej ucałować - posłyszał skądś głos Gruzy, choć samej jego postaci wzrokiem nie uchwycił. - Proś łaski pańskiej, buntowniku! Chłop skłonił się mimo woli po raz drugi. W pochylonej głowie huczało. Niecierpliwość odbierała resztę odwagi i siły. Niechże już zaczną, niech już powiedzą: powiesić czy kańczugami zatłuc, przecież już to bez niego uradzili. Jakże się jednak zdziwił, gdy po niedawnych rozjuszonych słowach Gruzy posłyszał spokojny głos Brzeźnickiego: - Spokojnie, mości Gruza. Człek to, widzę zalękły i sponiewierany. Te słowa spokojne, nawet z dużą łagodnością w głosie powiedziane, zaskoczyły Łukasza. Podniósł niedowierzająco głowę. Czterech ich tam było, bo oprócz Brzeźnickiego i rządcy pośrodku siedzący, rozwalony na ławie podstarości kościański i jeszcze sołtys, stojący jak słup soli pod ścianą. - Słyszałem, coś tu zła narobił - mówił nadal miękkim głosem Brzeźnicki. - Na rządcę się rzuciłeś, na moją prawą rękę? Mów, co cię do tego przywiodło, rozsądzić chcę sprawiedliwie. - Bieda przymusiła, wielmożny panie. Człek rozeźlony, bo przednówek, korę brzozową na mąkę mielemy. Podstarości zadarł w górę podgoloną czuprynę, prychnął przez nos z obrzydzeniem. Nie podobała mu się ta rozmowa szlachcica z chłopem. Sięgnął ręką po ramię Brzeźnickiego i najeżywszy spiczaste wąsy burknął: - Co się waszmość w dyskurs z bydłem będziesz wdawał? Wiesz ty, chamie, co ja swoim chłopom mówię, gdy mi głowę niedostatkiem suszą? "Żryjcie siano, które moim koniom wcale smakuje." W Łukaszu zakipiała krew, ale zacisnął zęby. Zresztą Brzeźnicki w tej chwili dalej mówił: - Żarty waszmości się trzymają. To chłop w boju bywały, więc ucha do jego słów przykładam. W Łukaszu gorąca krew znów ostygła. Toć Brzeźnicki na jego poniewierkę szwedzką wspomniał. Może nie taki to zły pan, jak gadają. Tylko że rządców i pachołków ma jak te psy zawziętych. Sam przecież nigdy chłopa kańczugiem nie bił. - Ale i ta myśl była krótka, ustąpiła miejsca drugiej, chytrzejszej. Trzeba uszy nadstawić i chytrością teraz wojować, bo nie wiadomo jeszcze ku czemu dziedzic jedzie. - Podobnoś chłopów namawiał, by szli do króla jegomości ze skargą na ich łaskawego pana? - Było tak, na własne uszy słyszałem - pośpieszył w skok rządca. - Niech on mówi, waści ja nie pytam - znów napomniał Brzeźnicki. Ośmielony łagodnym tonem dziedzica, chłop mówił: - Tak było, nie taję. Bo pańszczyzny pan Gruza każe cztery dni odrabiać, a dawniej tylko jeden bywało. Już podstarości, czerwony na twarzy, podrywał się z ławy, ale Brzeźnicki pogładził spokojną ręką jego aksamitne barki i powiedział: - Prawa jednakiego w Rzeczypospolitej nie masz, więc i pańszczyzna różna. Ale cóż ty, prosty chłopie, myślałeś, że król jegomość z byle chłopami będzie mówił? - Daj waszmość spokój, bo już uszy puchną - podstarości kręcił głową oburzony. - Król Stefan chłopom do siebie przystęp dawał, mandaty sprawiedliwe wystawiał. Darujcie, wasza dostojność - chłop pokłonił się podstarościemu - król Stefan nawet przeciw starostom za wybrańcami się ujmował. Podstarości trzasnął ręką w dębowy stół i krzyknął: - Królewskiego mandatu wam się zachciewa? Ja ci król, chamie jeden. Byli tacy, którym kazałem królewski mandat razem z pieczęcią zeżryć. Załatw, waszmość, chyżej z tym bezczelnym chłopem, bo nie wytrzymam. Sam palnę w pysk i swoim pachołkom oćwiczyć każę. - Wybacz, wasza miłość, mój ci chłop, więc z nim według prawa chcę postąpić - Brzeźnicki niestrudzenie uciszał sapiącego gościa. Znów się zwrócił do Łukasza, tym razem z niespodzianym dlań pytaniem: - Chyba młody pan z Arciszewa tego cię nauczył? On, który zawsze cudze, bo nie swoje daje, łan ci przecież chciał wyznaczyć, niestety - z mojej substancji. Zaskoczony Łukasz nie wiedział zrazu, co odpowiedzieć. - A ty nawet nie wiesz, że jak w Inflantach byłeś, to ja ciebie od starej pani z Nietaskowa razem ze wsią, i końmi, i z wołami kupiłem. Chłopu nie nowina była, że go z bydlęciem porównują. Ale dlaczego o pana z Arciszewa pytają? Nie zdążył nic odpowiedzieć, bo zniecierpliwiony Gruza nie mógł już ustać bez słowa. - Bo te nurki chłopstwo nam buntują. I potem rozzuchwalony cham rzuca się na mnie z siekierą. Gdyby go inni nie powstrzymali, nie miałbyś już, panie, sługi swego rękodajnego. - Jeszcze machał rękami. - Hańba nasza to te kosturowce! Do buntowania chłopstwa porywczy, a do obrony ojczyzny miłej nieskorzy. Łukaszowi podskoczyła nagle krew do skroni. Jakim prawem ten obleśny Gruza, mizdrzący się do dziewuch i z kańczugiem nad chłopem stojący, o panu Arciszewskim tak mówił? Odezwała się w nim żołnierska duma. - Młody pan z Arciszewa bił się pod Kokenhauzem i Mitawą. W moich oczach konia pod nim ubili. - Milczeć, bo nie do ciebie mówię - huknął znowu Gruza. Łukasz jednak nie dał się zbić z tropu. - Pan Brzeźnicki pytał, czyli nie pan Arciszewski mnie buntował, więc odpowiadam. Pan Arciszewski siekiery mi przecież w rękę nie dał, choć człeka to on szanuje. - No tak. Czyli nic nie masz na swoją obronę - Brzeźnicki rozłożył z udaną bezradnością ręce. - Mówcie, sołtysie, co o nim prawo każe. Sołtys, jak stał dotąd milczący, nieruchomy pod ścianą, tak teraz dopuszczony nagle do słowa, stropił się. Zaczął drapać włochaty łeb. - Łaska pańska wielka, że mnie o tym mówić każe. Ale i wstyd, bo wasza dostojność z prawem obeznany, że drugiego takiego w naszej ziemi nie masz. - Ale chcę, żeby z twoich ust usłyszał. Sołtys zaczął recytować z pamięci. - Za zbiegostwo prawo jest: uszy obciąć lub połowę nosa, jako i wypalić znak szubienicy na czole. Za uszczerbek przyniesiony dobytkowi pańskiemu, bo zbrodzień okno w lamusie wyważył, grzywny albo plagi, za zniewagę zwierzchności pańskiej - grzywny i trzy dni w kłodzie. A kto by się na urząd porwał, gardło ma dać albo rękę trza uciąć, jeśli już taka łaska pańska. Wypowiedział to jednym tchem i zadowolony, że mu gładko poszło, pogładził z ulgą wąsa. - Słyszałeś? - teraz już wstał Brzeźnicki, rozkraczył się na środku izby. - Wina twoja ciężka. Po sprawiedliwości boskiej i ludzkiej prawo gardła od ciebie wymaga. Ale znaj pańską łaskę. W łańcuchu do niedzieli posiedzisz, zaopatrzony w jadło i napój. Okno, któreś wyważył, ochędożnie naprawisz. By zaś jako chrześcijanin Boga przebłagać, kościołowi, bo tam dach zepsowany, dasz kopę gontów, które łatwo w Kościanie kupisz. A i chłopstwu przykład trzeba dać, więc na rynku przez dwa dni w kunie postoisz, z siekierą na szyi zawieszoną, z którą na rządcę się rzuciłeś. Chłop oczy rozszerzał i bladł. Podstarości klepał się po udach i patrzył z rosnącym zdumieniem na cedzącego słowa Brzeźnickiego. - Nie strzymam, panie dziedzicu, nie strzymam. Kopa gontów?... - szeptał chłop. Brzeźnicki, nie zwracając uwagi na jego słowa, mówił zimno dalej: - A żeś ojczyzny przed Szwedami bronił, tedy ci karę gardła, której prawo wymaga, na grzywnę zamienić wypada. Dasz panu swemu dziesięć grzywien i te pół stajania, na którym się z siekierą na pana Gruzę rzuciłeś własnym owsem obsiejesz i na jesieni do gumna mi zwieziesz. - Jezu Nazareński, nie strzymam. Panowie, przecie ja nie strzymam. Ale już go sołtys pchnął i napomniał: - Do nóg, człowieku, do nóg swego pana. Całuj buty za łaskę, bo ci gardło darowano. Leżąc na podłodze Łukasz jęczał: - Lepiej ubijcie, bo nie strzymam. Chrześcijany przecie jesteście. Chrześcijany! Wyprowadzili go już pachołkowie ku drzwiom, wiedli nieprzytomnego przez sień. Z izby czeladnej wychyliły się zaciekawione twarze pańskiej służby. - I co? I co? - pytano z zaciekawieniem. - Gardło mu darowano. - Pan nasz łaskawy. W izbie podstarości rozkładał ręce i potrząsał z podziwem czupryną. - Widzę, że z waszmości sędzia, ho ho, Salomon. Ja bym chama przez łeb, żeby nie zipnął, choć może potem żałowałbym gorączki. A waszmość wszystko na rozum. Brzeźnicki zrobił niewinną, skromną minę. - Chłop też człowiek, wyrozumienie mieć trzeba. Nikt zresztą konia ani bydlęcia do pracy sposobnego nie ubija. - Waszmość zawsze masz rację i tę krew spokojną, która pomyśleć pozwala. - Bóg nas niejednakich stworzył, choć krew w nas ta sama i honor też, któren jako urodzeni pospólnie cenimy. Tedy czas nam, miły gościu, na wieczerzę. Małżonka pewnie się tam niecierpliwi. Rozdział VI Wiadomość o uwięzieniu Łukasza poruszyła Krzysztofa do żywego. Chodził wściekły po nietaskowskim dworze i klął w duchu. - Z każdego chłopa skórę by zdarł, jak zresztą wszyscy z tej chciwej szlachty, ale na Łukasza to szczególnie się zawziął. Wie, że jego gnębiąc mnie poniża, kpi z mojego przyrzeczenia danego chłopu. Siał w duchu wymysłami nawet na rodziców i braci. Skoro nie mogli dać chłopu ziemi i z pańszczyzny go zwolnić, to czemuż z Brzeźnickim jakoś tego nie załatwili? Mogli wreszcie Łukasza na służbę do dworu wziąć, choćby z całą rodziną. Gdy tę pretensję wyłożył przed całą rodziną, broniła się Arciszewska. - Myśleliśmy o tym, ale Łukasz wolał w chałupie swej, w uciemiężeniu zostać. Mówił, że będzie na twój powrót czekał. Cierpliwości mu nie stało, skoro się na rządcę rzucił. - Któż by ścierpiał? W nowe jarzmo go zaprzęgli. Ojciec rozkładał bezradnie ręce. - W ubóstwo popadłszy, ziemię oddając wyjścia nijakiego nie mieliśmy. Chciałem związać słowem Brzeźnickiego, by wolę twoją uszanował, ale on jak to zawsze. Od naszych zasad odszedłszy sumitował się, że takiego przykładu szlachta by mu teraz nie wybaczyła. Mówił zresztą, że jak wsie odkupimy, to i chłop pod naszą władzę wróci. Niebawem nadszedł dzień zapowiedzianego sejmiku. Brzeźnicki istotnie wybrał się do Środy, bo chętnie podążał na wszelakie zjazdy szlacheckie, nie tyle by zadośćuczynić obywatelskim obowiązkom, ile że jego klienci, coraz liczniejsi, zwykli byli w czasie sejmikowania załatwiać spory i interesy sąsiedzkie. Toteż i tam nabijał trzos, to gasząc, to wzniecając intrygi, co komu dogadzało. Z rodziny Arciszewskich nikt na sejmik nie pojechał. Ojciec podeszłego już wieku, nawiedzany reumatyzmem i astmą, wiosenną porą ledwie nogami już włóczył, a synowie, jeden od drugiego ambitniejszy, nie chcieli się pokazywać wśród szlachty, dopóki rodzina dóbr z powrotem nie objęła, bo już by ich tam za chudopachołków w kole sejmikowym uważano. Poza tym w Środzie przeważnie szlachta katolicka, więc grupę arian śmigielskich czekało tam upokorzenie, a nie sąsiedzka życzliwość. - Skoro mnie zdrowie nie dopisuje - mówił minister do synów - to wy też szlachcie w oczy nie właźcie. Głosy wasze nic tam nie zaważą. Deputata swojego papieżnicy wybiorą, a zobaczywszy was jeszcze bardziej będą na dysydentów gardłować. Nie zapominajcie, że jesteście synami ministra, więc bylibyście im jeszcze bardziej na wątrobie. Czasy idą na nas coraz gorsze. Król jegomość, choć mówi, że sumienie wolne szanuje, krzywym okiem patrzy na każdego, co się papieżnikom w pas nie kłania, więc szlachta na modłę dworu coraz bardziej nami pogardza. Widzę to, moi kochani, na przykładzie naszego zboru. Coraz więcej umyka od nas jak od zarazy, prawdziwą wiarę krystiańską zdradzając dla czystego interesu czy też świętego spokoju. Nowych ponurzań to chyba od roku nie było. - Nowakowski przeniósł się do zboru ostatnimi czasy - pocieszał ojca Bogusław. - Jego nie wspominam, bo jak nagle na naszą wiarę się przerzucił, tak nie daj Bóg, prędko może odejść. Z biskupem, szwagrem swoim pożarł się o posag po żonie i raczej tylko ze złości do nas przystąpił. Nie pojechali tedy na sejmik Arciszewscy, wstrzymał się od wyjazdu Nowakowski, dopasował się do nich i Plecki, choć Zawilskiego posłał do Środy. Ale jakże tu było usiedzieć w domu o tak ciekawej, sejmikowej porze. Toteż w dzień zakończenia sejmiku zmówili się wszyscy do Kościana, by tam czekać na powracającą ze Środy szlachtę, zasięgnąć od niej języka i trochę przegadać w piwniczkach kościańskich. Wybrał się więc Krzysztof z obu braćmi do Kościana. Przed Śmiglem połączyli się z Pleckim i Nowakowskim, jadącym dość okazale z kilku sługami. Koło południa byli już w Śmiglu. Ledwie jednak gromada wytoczyła się z uliczki ku rynkowi, Plecki, przodem jadący, krzyknął do towarzyszy: - Ki diabeł! O tej porze taka kupa na rynku? Coś tam jest pod pręgierzem. Dziwne to się wszystkim wydało, bo zwykle stary pręgierz śmigielski stał samotny i niegroźny, służąc jako miejsce wytchnienia dla wróbli i wrzaskliwych gawronów wędrujących nad miastem ku zaoranym polom. Raz, chyba przed rokiem, stała tu u słupa żona śmigielskiego cyrulika, która łaźnię miejską opatrując dopuściła się jawnej zdrady z przejezdnym synem poznańskiego złotnika. Sprawa na jaw nie wyszłaby, gdyby nie sam balwierz, co z rana ogoliwszy przyjezdnego i nasączywszy mu czuprynę olejami, z wieczora poczuł je u żony. Skwapliwie przyczyn dociekając, na drugi dzień małżonkę w Adamowym stroju w łaźni ułapił i przy pomocy bab łaziennych sam ją u pręgierza uwiązał. Gdy to właśnie Nowakowski Krzysztofowi opowiadał, ten z ciekawości zapytał: - No, i cyrulik odtąd szczęśliwy? - Gdzie tam. Klienci się od niego odstrychnęli, gdy się przestała krzątać po domu urodziwa jejmość. Tymczasem kompania podjechała bliżej, tłum się na bok rozstąpił. Tylko dwaj pachołkowie stali przy słupie nieporuszeni, wypatrując, co to za szlachta jedzie w rynek. - Jakiś chłop w kunie stoi, szkoda nam czasu - mruknął lekceważąco Nowakowski, zawracając konia ku gospodzie. Spod słupa dolatywało głuche narzekanie. - Boga oni nie znają, Boga nie znają! Już cała kompania konie zakręcała, gdy Krzysztof, posłyszawszy ów lament, przystanął. - Czekajcie! - krzyknął zmienionym głosem. Pod słupem stał Łukasz. Wyższy niż zwykle, bo żelazna na szyi obroża trzymała go w wyprężonej pozycji, miotał uwięzioną głową. Ruda rdza żelaza pokryła mu całą szyję i rąbek rozchełstanej koszuli. Nagle wiatr odwiał mu z oczu opadające włosy i chłop spojrzał osłupiały przed siebie. - Wasza miłość? W imię Ojca i Syna... Krzysztof żgnął konia ostrogą i wjechał w gromadę. Rąbnął pięścią najbliższego pachołka i krzyknął: - Won, psi synu! Skoczył za Krzysztofem Eliasz i Bogusław. Już był pod słupem Plecki i Nowakowski ze sługami, i Krzysztofowy Plichta. Tłum gapiów prysnął w bok, dwaj alabardnicy umykali pośpiesznie poza miejską studnię, krzycząc w popłochu: - Rozbój! Rozbój przeciw prawu! - Stulcie pyski, psie dusze! - Plecki siadał im na karku, wpychał ich we drzwi miejskiej łaźni. Krzysztof bił czekanem w zawiasy kuny, aż jęczał pod ciosami dębowy sczerniały słup. Z drugiej strony Eliasz zakładał rękojeść swej krócicy i wyważał ordzewiałe haki. Chłop trzymał miotającą się obręcz, chronił szyję, od skaczącego żelaza i prosił: - Ostawcie, wasza miłość, ostawcie! Jeszcze mnie co gorszego spotka. - Na czekan uważaj! - Krzysztof rąbał zapamiętale. Nie minęło kilka minut, gdy chłop stał przy strzemieniu Krzysztofa, ogłupiały, zaskoczony nagłą zmianą swego losu. Zamiast dziękować, mówił stropiony: - Wasza miłość, co teraz będzie? Pan Brzeźnicki chałupę z dymem puści, z powrotem w łańcuch zakuje... - NIe jęcz! Na konia zapasowego siadaj i w kupie jedź z nami. To już ostatni dzień rządów Brzeźnickiego nad tobą. Prędzej ja mu dwór z ogniem puszczę niż on twoją chałupę. Do Nietaskowa dziś ze mną pojedziesz. - A syn i żona? Nad nimi się pastwić będą. - Nie jęcz! Już ja z Brzeźnickim sprawę załatwię - strofował Krzysztof, sam w tej chwili nie wiedząc, co z tego wyniknie. Jednego wszak był pewny, że już Łukasza spod swej opieki nie wypuści. Wokół nich zbierała się z powrotem gromada gapiów. Z wnętrza domów i gospody wylegali ciekawi mieszczanie. To Plecki, to znów Eliasz krzyczał do nich na cały rynek: - Cudzego sługę Brzeźnicki w kunę wpiął! - Żołnierza z szwedzkiej sprawy! - Sobaka! Jechali z hukiem. Krzysztof jeszcze dyszał i klął z oburzenia. Bogusław, widząc złe błyski w oczach brata, namawiał: - Do gospody, Krzysztofie! Trochę odetchniemy. - Nie, w Śmiglu już nie postoimy. Od razu do Kościana! RuszYli galopem. W pół godziny zeskakiwali z koni i wchodzili do najruchliwszej gospody Kościana. O tej porze było tu zaledwie dwóch przygodnych szlachciców i kilku mieszczan, sączących piwo przy szynkwasie. Karczmarz, uszczęśliwiony widokiem sporej i hucznej gromady, kłaniał się gościom w pas. - Witam, wasze dostojnoście. Do usług, do usług! - dawał znak żonie krzątającej się za ladą. - Muzykusów już sprowadź! Wasze dostojnoście zapewne z sejmiku wracają? Kompania rozsiadała się z łoskotem, brzęczała ostrogami. Plecki już pasa rozpinał pod oczekiwane winopicie. - Węgrzyna masz? - rozpierał się za stołem. - Dawaj, tylko nie byle jakiego sikonia, bo ci nim łeb opłuczemy. - Jest węgrzyn świętojerski, przednia małmazyja i kirsztrank, czego waszmościowie sobie życzą. Pod tak zacnego nowego deputata stare tokajskie zdałoby się wychylić. - A cóż to, deputat już wybrany? My nie z sejmiku, więc gadaj! - Podobno już obrano. Nasz starościc kościański przeszedł. - Skądże wiesz? - Ino co wyszedł jeden ze szlachciców. Mówił, że dał kreskę i do domu się spieszył. - Starościca wybrali? - nachmurzył się Krzysztof, bo i ten wybór go drażnił. Ze starościcem kościańskim łączyły Brzeźnickiego dość bliskie stosunki. "Teraz mu dopiero pysk urośnie" - pomyślał i krzyknął na karczmarza: - Wino nam lej, a nie opowiadaj! My deputatów nieciekawi. A temu tu mojemu słudze podsuń jakiego mięsiwa - wskazał na Łukasza. Plecki, ledwie tylko dotknął ustami pierwszego kielicha, łypnął okiem na krzątającą się karczmarkę. - A, muzykusy? Skoro już są, niech w basetlę rżną. Nie na pogrzeb tu zjechaliśmy. - Wszystko do usług waszmościów. - A dziewek, ty beczko chodząca, nijakich u ciebie nie bywa? Trupiarnia to czy zajazd przyzwoity? - Południowa pora, wasza miłość, ale i panny się znajdą, bo bez nich wino młodym nie smakuje. Muzykusy rzępolili, dzbany na stół zajeżdżały. Łukasz siedział w kącie razem ze służbą Nowakowskiego i Plichtą, ale gdy tamci trzej gawędzili, piwem słowa przełykając, on kipiał nad stołem, zafrasowany i nieswój. Gryzł kawał wędzonej świniny, ale jadło, choć tak smakowite, ledwie przez gardło przechodziło. Patrząc na zaczynającą się hulatykę, truchlał. Pan z Arciszewa dla fantazji z kuny go wybił, ale na kimże to się skrupi? Im tu animusz przejdzie, a on, tak czy inaczej, z powrotem w łańcuch pójdzie. Jeszcze mu Brzeźnicki dołoży. "Nie moja w tym ręka była, Bogu ducha winienem - pomyślał, ale spod pręgierza uciec? Tego nigdy nie bywało." Basetle rżnęły, szlachta coraz gęściej dzwoniła kubkami. Plecki rozkładał długie nogi pod stołem, chwytał się za pas i zaczynał wyśpiewywać. Wtórowali mu inni, nawet grupa mieszczan opodal siedzących dołączyła się do przyśpiewów. Eliasz Arciszewski, już też trochę podchmielony, krzyknął ku nim: - A i wy ku nam, do kupy? Skądś mi te gęby znane. Czy nie ze Śmigla jesteście? - Śmigielscy my byli, gdy ojciec waszmości miasto miał. Lat temu sporo, gdy do Kościana przeszliśmy. - Czyli prawdę mówiłem, gęby znane. Siadajcież z nami, skoro spod Brzeźnickiego umknęliście. - Lepiej pod diabłem być - szepnął pochylony nad stołem Łukasz i popadł w dalszą rozterkę. Co teraz z nim będzie? Jeśli Arciszewski weźmie go do Nietaskowa, to i tak w Śmiglu otrąbią jako zbiega i pachołkami nawet z Nietaskowa przywloką. Panowie do hulatyki skorzy, jak się tu popiją, to do jakiej zwady dojdzie i jeszcze o nim zapomną. Najlepiej, jak stąd w las pójdzie, nad swe stawy cichaczem się dostanie. A w nocy? Da Bóg, nocą rodzinę z chałupy wywlecze, by ją w zapadłym borze ukryć bodaj do czasu, póki się między panami spór nie uładzi. A może by tak pan z Arciszewa odejść stąd pozwolił i tego konia do drogi pożyczył? Bił się z myślami, siedział jak na szpilkach i czekał, kiedy tam przy stole wrzawa bodaj na moment przycichnie. Wtedy podejdzie do Arciszewskiego i o tego konia do drogi poprosi. Już się podnosił, gdy nagle drzwi skrzypnęły i nowy gość wszedł do gospody. Powitano go jedną wrzawą. - Zawilski już jest? Witaj! Witaj! - Siadajże, stary. Opowiadaj, coś słyszał. Zawilski z gębą czerwoną jak rak, bo nie o suchym pysku spędził sejmik w Środzie, wpadł z hukiem butów między szynkwas a stoły. - Wina dajcie, bo mdleję. Psi syn! Psi syn! - krzyczał, zasapany. Chwycił dzban, gulgał pośpiesznie, aż mu oczy wyłaziły. - Ulżyło - odsapnął. Ależ to psi syn. Niewiele brakowało, bym go na sztych wziął jak barana. - Brzeźnickiego? - A kogóż by innego? Drugiej takiej wywłoki nie masz w całym województwie. - Siadajże i mów! - niecierpliwił się Krzysztof. - Siadajże? Kiedy usiedzieć trudno, bo jeszcze dech zapiera - Zawilski przestępował z nogi na nogę. - Mówiłem, że z nim nie gadać, a do gardła się dobierać. Przed sejmikiem twoją sprawę poruszył. Że legitime majątki wasze nabył, a wy jeszcze na niego nastajecie. - Legitime? Za kimże prawo, do pioruna? - Na dysydentów wsiadł, że w powiecie mącą. Kajał się przed papieżnikami ze swych dawnych błędów. Trójcę Świętą na pomoc przyzywał. Że on porządki dawne we włościach wprowadza, chłopów do karności przywraca, a oni przeciw niemu z arianami spiskują. Przeciw wam szlachtę urabiał, że to wy na niego i na jego służbę nastajecie. - Dość tego! - Krzysztof stawał się coraz bledszy. - Cierpliwości? Trąbił, że za poduszczeniem Arciszewskich już się chłopi z siekierami na pańskich rządców rzucają. - Łgarz wierutny! - oburzył się nawet Bogusław. - Szlachtę ma za sobą, więc gadał, co mu ślina na język przyniosła. Protestowałem, ale co krzyknę, to cała przeciwko mnie wrzawa, że heretyków bronię. Dopiero gdy tę najhaniebniejszą kalumnię posłyszałem, tom splunął, i na koń. I do was duchem, mości panowie, bo płazem puścić nie można. - Mów, coś słyszał! Prędzej! - Krzysztof porwał się zza stołu. - Żeś ty z kalwinami miał jakąś trucicielską sprawę. A w Inflanciech, gdyś komisarzem był z ramienia Radziwiłła, to nie po myśli króla jegomości, a przeciw dobru Rzeczypospolitej z lutrami paktowałeś. - Dosyć! Na miły Bóg! - wrzasnął Krzysztof. Już nie było teraz żadnego opamiętania. Powstała wrzawa. - Co za kundel! - Psi syn! - Łgarz i łupiskórek! Bili mosiężnymi kubkami o stoły, tłukli pochwami karabel o ławy. Stropiony karczmarz dawał muzykusom rozpaczliwe znaki. Przerażeni dudziarze i skrzypkowie ucięli od ucha, ale wrzawy to nie stłumiło. Przeciwnie, jeszcze bardziej wzmógł się ogólny jazgot. Krzysztof, zzieleniały na twarzy, skoczył ku Zawilskiemu i chwycił go oburącz za barki. - Zwariowałeś, mnie tarmosisz? - oburzył się zawadiaka. - Mów, że to wszystko prawda, żeś tego słowem nie ubarwił, bo uszy puchną... - Bogiem się klnę, że tak mówił, wszystka szlachta słyszała. Krzysztof wskoczył na ławę, dotknął czupryną niskiego stropu. - Za drzwi, muzykusy! - wrzasnął do grającej kapeli. - Obelg na mnie rzucanych nie będziecie tu słuchać. Przerażeni grajkowie, zaskoczeni skierowanym na nich atakiem wściekłości, porwali dudy i skrzypce, umykali skwapliwie za drzwi. - Słyszeliście, panowie bracia, jak ten plugawiec imię prawego szlachcica hańbi? Za mało mu krzywdy i złupionego bogactwa. - Wszystkich nas z torbami puści! - wskoczył na drugą ławę Plecki. - I mnie przy litkupie, sukinsyn, okpił. - Nauczyć wywłokę! Zawsze mówiłem! - huknął Zawilski i kłuł rapierem w ławę, giął go w półksiężyc i wyrywał żółte szczapy drzewa. - Krześcijaninem się zwie - krzyczał pod powałą Krzysztof - a prawa ani ludzkiego, ani boskiego nie uznaje. Mnie, urodzonego z dziada pradziada, po sądach włóczył, a jeszcze teraz napastować, powiada! Szlachtę przeciw rodowi naszemu buntuje! Gdzie jest sąd w Rzeczypospolitej, kiedy na takiego sukinsyna nie masz nijakiego hamulca? - Jaki tam sąd! W sądach to on rej wodzi, bo podsędkom w łapę daje! W ostrzu karabeli sprawiedliwość, nie w gębie i inkauście! - podsycał wrzawę Zawilski. - On na mnie będzie kalumnie rzucał? A gdzież był, gdy myśmy ścian ojczyzny miłej bronili? - Zajęcza na nim skóra, doma siedział! - krzyczał Nowakowski. - Gdym pod Chocimiem z Chodkiewiczem, nie chwalący się był, to on się za piecem grzał, ziemie nasze wykupywał, a jeszcze zdrajcami nazywa? Ludzi rycerskich językiem plugawi? - Przyciąć tego języka! - huknął Zawilski. - Przyciąć, przyciąć! - Nie czekać, mości panowie! Zakotłowało się w izbie. Za ciasne były ściany. Nowakowski przekrzyczał wszystkich głosem bawołu: - Miodu dawajcie, i na koń! Nie czekać, dziś pod Środą go ułapimy! Dopadli dzbanów, pili duszkiem, na siłę. Jeden i drugi wypadł już za drzwi. Zaroiło się przed karczmą, zadudniło we wrotach zajazdu. Podniecone wrzawą konie szarpały się w bramie, miotały pachołkami, porywały łby w tył od wędzideł. Krzysztof jeden z pierwszych siedział w siodle. Ściągał łeb koniowi zniewalając go do podskoków, by bodaj w podrygach końskich mieć już ułudę pędu. Stary Zawilski wskoczył na konia jak młodzik. Wyszarpnął zza pasa krócicę i grzmotnął z niej wprost w wiechę kołyszącą się nad dachem karczmy. - W drogę, mości panowie! Fiit! - gwizdnął na zagiętym palcu. - W drogę! Gromada ruszyła z kopyta. Przed karczmą pozostał tylko sam Łukasz. Patrzył za tumanem skłębionego pyłu i szeptał: - Szaleni ludzie. W imię Ojca i Syna! Teraz mi Gruza chałupę z dymem puści... O mnie zapomnieli. Skręcił chyłkiem poza gospodę i puścił się piechotą w drogę powrotną ku Rybienku. Jeszcze słyszał wrzawę i pohuki na drodze, umykał od wrzasków jak najszybciej. Tymczasem cała podpita gromada jechała szlakiem na południe, w stronę Środy. POra była przedwieczorna. Krwawe słońce zawisnęło na postrzępionych czubach dalekich sosen i za chwilę spadło w las z nieboskłonu. Ze zoranych pól podniosła się ruda mgła i zaczęła toczyć przed sobą kwaśną woń nawozu rozrzuconego po roli. Wataha jechała hałaśliwie, bo z parujących łbów nie wietrzało. Poczuwszy pod sobą siodła i zapach nagrzanej w biegu końskiej skóry, panowie bracia dostawali zapalczywego, coraz większego animuszu. Po niedługim czasie konie weszły w ołowianą już mgłę, leżącą łachami w dolinie. Zdyszane konie zaostrzyły teraz uszy i zwolniły biegu. Wtedy do jadącego na końcu korowodu Bogusława przybliżył się Gołębiewski, szlachcic spod Kościana, który razem z całą gromadą wypadł niedawno z karczmy. - Jak waść myślisz, co z tego wyniknie? - Nic się dobrego nie święci, w czubach mają za wiele. - Może by tak do brata podjechać i trochę go zmitygować? - U niego jak krwi do łba napłynie, to rozumu nie szukać. - Spróbować nie zawadzi. Wydaje mi się, że jeszcze pora, by burdę z głowy wybić. Gdybyśmy przed Poninem skręcili w prawo, toby się w pół godziny na mój folwark dojechało. Miodu by nam przygrzali, a i wieczerza by się znalazła... - Dla innych byłaby to okazja, co się zowie, bo gorzałka u nich ważniejsza niż Brzeźnicki. Ale Krzysztofa tym nie weźmie. - Waść niewiele pił, to u niego myśl trzeźwiejsza. Może by jednak spróbować. Licho wie, czy się ich nie da ostudzić. Popędzili szkapy i wypchnęli się na czoło, pod Krzysztofa. Po pierwszych słowach Gołębiowskiego odpalił: - Waszmości się nie dziwię, boś tej sprawie obcy i nie twoja krzywda. Ale ty - rzucił złym okiem na Bogusława - jakbyś hańby naszej nie pamiętał. Chyba że i ty nosisz szablę, jak ojciec, dla parady. - Krzywdę jeszcze większą na dom sprowadzisz. - Krzywdę naprawić chcę, a nie nowej napytać. Sprawiedliwości na tchórzu poszukam. Nie bój się, przecież go jak barana nie zarżnę, niewiele by zresztą z tego przyszło. Usłyszawszy te słowa odetchnęli w nadziei, że Krzysztof ochłonął już z pierwszego wzburzenia. - Byleby rychło nie napotkać Brzeźnickiego, to wszystek animusz ze łbów im wywieje - pocieszał się Bogusław. Nie w porę to powiedział. Właśnie Plichta, przodem jadący dla przepatrzenia drogi, nadjechał na zdyszanym koniu. - Bryka jakaś przed nami, cztery woźniki, pachołków kilku. Z dala nie można rozeznać, kto zacz jedzie. - To on! - krzyknął Zawilski. - Bryką jechał w cztery konie. Kłusem, panowie! Ledwie wypadli zza zakrętu, zobaczyli przed sobą wolno toczącą się, obciążoną towarami brykę. Kilku kozaków jechało pobok niej na osowiałych, udręczonych drogą koniach. - Dobra jest! - krzyknął Zawilski, znów gwizdnął i wypalił z krócicy w ciemniejące niebo. Zanim kozacy Brzeźnickiego spostrzegli, co się dzieje, już otoczyła ich cała gromada. - Stój! Stój! Zatrzymać konie! Spłoszone woźniki zaczęły szarpać poplątane lejce. Powstał rozgardiasz, jedno kotłowisko. Brzeźnicki zbladł, patrzył dokoła przerażony i pytał: - Czego chcecie, waszmościowie? Żarty się was trzymają... - Nie żarty - krzyknął Krzysztof - tylko sprawiedliwość na ciebie przychodzi! Złaź z bryki i stawaj. Satysfakcję dawaj za kłamstwa. Stawaj, bo jak stchórzysz, to cię na linę wezmę. - Panowie, Bóg mi świadkiem... - jąkał się Brzeźnicki. - Czego ode mnie chcecie? Rozbój na drodze? Opamiętajcie się... - Nie stajesz? Ty łupiskórku, nawet honoru swego nie bronisz? - krzyknął Krzysztof. Z tymi słowami rzucił na osłupiałego szlachcica arkan i ściął go z nóg na ziemię. - Związać go i między konie zawiesić! - krzyknął na pachołków. Tymczasem wokół bryki powstał jeden kocioł. Plecki, Zawilski i Nowakowski skoczyli na dwóch przypartych do wozu kozaków, trzeciego rozbrajał Eliasz. Czwarty wymknął się z koła i rwał co sił w końskich nogach drogą na Kościan. Plichta ze sługami Nowakowskiego wiązali ręce szamotającemu się palestrantowi, krępowali mu nogi i wieszali więźnia między kulbaki. Oszołomiony napadem Brzeźnicki wił się i patrzył przerażony na pijane twarze otaczającej go szlachty. - Waszmościowie - mówił błagalnym głosem - co robicie? Boga się nie boicie? Pijani przecież jesteście, puśćcie wolno! Jeślim co przeciw komu przewinił, darujcie, puśćcie wolno, zgodę po ludzku zawrzemy... Nikt go w tej wrzawie nie słuchał. Krzysztof zatoczył koniem i krzyknął: - Naprzód, pod Ponin! Dziś ja będę nad nim sąd odprawował. Wepchano powiązaną służbę Brzeźnickiego na brykę, zacięto konie i cała wataha ruszyła. Za chwilę ukazało się kilka dymów Ponina. Wyległy z sinej mgły chałupy, niskie, osiadłe przy ziemi niby uśpione stado bydła. Nie dojechawszy do samego osiedla Krzysztof skręcił w bok ku piaszczystemu ugorowi. Stała tu pośrodku pustkowia widna z dala szubienica. Jej ramię, skruszałe od słoty i starości, na podobieństwo litery greckiej gammą nazywanej, dźwigało na sobie w swym ponurym życiu wielu skazańców. Tych, co ważyli się pokusić o pańskie czy mieszczańskie mienie, takich, co próbowali pójść w pański las z siekierą, zbiegów z pańskich włości, jak i zwykłych rzezimieszków i łotrzyków. Hak jej jednak nie dźwigał dotąd żadnego urodzonego, chyba szaraka z gołoty, którego klejnot poszedł w zapomnienie, żadnym majątkiem nie wsparty. Tu, na wydmie z rzadka chwastem porosłej, Krzysztof zatrzymał gromadę. Kazał odpiąć ledwie żywego Brzeźnickiego, rozwiązać mu ręce i nogi. - Nareszcie jesteś tu, gdzie ci w duchu dawno być obiecywałem. Oto miejsce tobie należne - wskazał na szubienicę. - Dalibóg, powiesi czy co? - szepnął Bogusław do Gołębiowskiego. Cała gromada skupiła się wokół Krzysztofa, ciekawa, co zamierza. Brzeźnicki stał ledwie żywy na nogach, sponiewierany, z twarzą pokrytą plackami pyłu. Słuchał struchlały biegając wzrokiem po rozjuszonej gromadzie. - Ale że z człowiekiem honoru masz do czynienia, tedy ci daję ostatnią okazję naprawienia krzywd i błędów - Krzysztof mówił dalej głosem ochrypłym, ale już mniej porywczym. Widok sponiewieranego wroga ostudził w nim pijaną niedawno krew. - Nie wiem, czego waszmość chcesz - odpowiedział cicho Brzeźnicki, dalej szukając wśród otaczających go twarzy bodaj jednego współczującego wejrzenia. - Ambajami nie będziemy się zabawiać. Sprawa jasna. Dobrze wiesz, coś jęzorem w Środzie napytlował. Mów, kto wyłudził na ojcach za bezcen Lipno i Rybienko? - Legalnie dobra nabyłem, prawo za mną stoi. Gdy waszmość byłeś u Radziwiłła, umowy z ojcami podpisałem. Akta w grodzie kościańskim i w Piotrkowie spisane. Podsunął się ku niemu Eliasz. - Ty zawsze papierami nas straszysz. A kto obiecywał ziemię z powrotem nam wypuścić, gdy dług będzie spłacony? Tylko, że waść chyba o kaduku na reszcie naszej ojcowizny myślisz. Brzeźnicki nie wiedział, do czego cały ten napad zmierza. Przyszło mu na myśl, że może po pijanemu chcą go nastraszyć, choć i to wydawało mu się dziwne, bo poza Zawilskim byli to ludzie burdami w powiecie nie osławieni. W tej chwili uchwycił skierowane ku niemu zakłopotane spojrzenie Bogusława. - Niech najmłodszy z was, Bogusław, zaświadczy, czy nieprawnie dobra nabyłem. Biorę wszystkich waszmościów na świadków, że mi gwałt czynią. Umowy w trybunale spisane - powtarzał w kółko. - Pisane czy nie pisane - zaprzeczył Krzysztof - ale słowo szlachcica było dane, a ty go nie dotrzymujesz. Jeszcze mnie na złość chłopa mojego, w wojnie ze mną bywałego, z łanu wyzułeś, który mu był przeze mnie przyrzeczony. By mi krwi napsuć, w kunę go wziąłeś. Mów, a nie łżyj, prawda czy nie? - Przeciw władzy się porwał. - Jaka tam twoja władza we wsi wyłudzonej, danej pod zastaw. Obiecałeś ojcu Lipno i Rybienko po spłacie długu każdej chwili zwrócić? - Pisane słowo mnie wiąże. - Pisane, wywłoko? Skoro ty papierami w oczy świecisz, tedy ostatni twój ratunek, Tu, wobec braci, na karteluszu wszystko mi potwierdzisz. Dawaj inkaust - krzyknął na Plichtę - zapewne tam na bryce jest, bo bez pióra prokurator nie jeździ. Pochodnie mi rozjarzyć. Podskoczył Plichta i pachołkowie Nowakowskiego. Za chwilę zakopciły nad głowami rozżarzone smolne szczapy. Krzysztof kazał pochylić się Plichcie, położył mu na grzbiecie papier. - Brzeźnicki! Jeśli ci życie miłe, bierz pióro i pisz zrzeczenie się ziemi naszej za zwrotem długu, który w gotowiźnie czeka. - I niech pisze, że mi złotych czterysta na czeskie talary wymieni - dopowiedział Plecki. Brzeźnicki spostrzegłszy się, że zaczyna się jakaś dziwna historia z piórem i inkaustem, poczuł się nieco pewniejszy. Przez głowę przebiegały teraz błyskawiczne myśli. Do umowy chcą przymusić i dlatego stracha napędzają. "Gdybym nawet podpisał, to i tak documentum pod przymusem podpisane prawnego znaczenia mieć nie będzie." Nie było jednak czasu myśleć, bo już słyszał nad głową ostry głos Krzysztofa: - Pisz, a nie marudź! "Z dobrej, nieprzymuszonej woli, błędy swoje uznając, oddaję po wieczne czasy wieś Lipno i Rybienko, podstępnie od Arciszewskich wyłudzone..." Brzeźnicki trzymał pióro w ręce, ale wahał się nim poruszyć. Zerkał w bok i obserwował, jak w gromadzie kilku ze szlachty coś sobie szepta poufale do ucha. Także widok Bogusława cofającego się poza koło dodał mu nieco otuchy. Wywnioskował, że tu nie wszystkim w smak zachowanie się Krzysztofa. - Pisz - nastawał na niego Krzysztof. - Nie będziemy marudzić. Jak podpiszesz, to tylko kije dostaniesz na pamiątkę. Tego już było Brzeźnickiemu za wiele. Czy to poruszyła się w nim krew dotąd hamowana, czy też powstała nagle jakaś prokuratorska kalkulacja, dość, że podniósł głowę ku pochodniom i powiedział mocniejszym głosem: - Kijami urodzonemu grozisz? Gwałtem do podpisu zmuszasz i jeszcze pohańbienie zapowiadasz? Biorę tu wszystkich waszmościów za świadków, że w szale i nieopamiętaniu Krzysztof Arciszewski gwałtem mnie przymusza, nastaje na wolność osobistą szlachcica. Zabijaj, a nie podpiszę! Takich słów z ust jego nikt nie oczekiwał. Ani przez myśl dotąd nie przeszło, by ten człowiek sprytny, ale małego ducha, z obrotności i "kwamkwamów", ale nie z odwagi znany, zdobył się na tak uroczysty sprzeciw. Brzeźnicki dostrzegł tę konsternację w szlachcie, uznał, że pora teraz godniej wystąpić. Szarpnął więc za kołnierz żupana, rozerwał go pod szyją i stał z odkrytą piersią na wprost oniemiałej szlachty. - Zabijcie, a nie podpiszę. Moje jest Lipno i Rybienko! - Na kolana, łachudro! Módl się - krzyknął nieprzytomnie Krzysztof i wymierzył w niego krócicę. Brzeźnicki stropił się. Zadygotał i uklęknął. Złożył ręce na piersi i zaczął ze strachu, ale i z nadzieją mówić pacierz. W miarę jak jego głos rozlegał się coraz donośniej na pustkowiu, zaczynała się kruszyć zwartość stojącej wokół niego gromady. Ten i ów cofał się poza konia. Plichta zdjął czapkę i skryty poza zadem kobyły patrzył poprzez nieruchome nogi końskie na bladą twarz Brzeźnickiego. Osowiała w jednej chwili cała gromada. Konie stały bez ruchu, łby tylko od smolnego światła cofając. Krzysztof opuścił ku ziemi lufę krócicy i odszedł nieco na bok. Zaciężyło mu nagle uczucie bezradności wobec znienawidzonego przeciwnika. Przywlókł tu krętacza i niczego nie dopiął. Nie przewidywał, że tyle uporu znajdzie w nędznym, tchórzliwym wrogu. Było ponad jego wiarę, że Brzeźnicki zdobył się na odruch odwagi i osobistej godności, i to w chwili tak dlań tragicznej. Jeszcze nie wierzył w rezygnację Brzeźnickiego z życia. Pewnie to nowe kłamstwo, chwyt spryciarza, który gra do końca i chce modlitwą przedłużyć chwilę zgody na podpisanie aktu. Jeszcze więc trzymał w jednej ręce papier, w drugiej krócicę z ostatnią nadzieją: "Gdy skończy "Zdrowaś Maryja", podejdę i ostatni raz go zapytam. Nie zgodzi się, łupiskórek, to go kijami każę wyćwiczyć i jak zbitego psa tu zostawię." Naraz posłyszał mocniejszy głos Brzeźnickiego: - ...Matko Boża, módl się za nami teraz i w godzinie śmierci naszej, amen. - Klęczący podniósł twarz ku ciemnemu niebu i mówił żarliwie: - Bogu Ojcu duszę polecam, a was wszystkich tu obecnych i ciebie zwłaszcza, Krzysztofie Arciszewski, najbardziej krwi mojej niewinnej żądający, przed sąd boski pozywam! - Mnie przed sąd boski? Ty? Ty, kłamca i bezbożnik? - Krzysztof wrzasnął nieludzkim głosem. Ręka podniosła machinalnie lufę. - Ciebie i was wszystkich tu obecnych przed sąd Boga w Trójcy jedynego pozywam! Pierwszy wypalił Krzysztof, drugi Zawilski, trzeci Eliasz. Plecki, który dotąd siedział na koniu, pochylił się i ciął padającego sztychem w szyję. Zakołysała się kupa, zahuczały strzały i poderwała się wrzawa. W zamieszaniu nie było słychać przerażonego krzyku Bogusława: - Ludzie, Boga się nie boicie? - Z drogi! Bo i w ciebie wypalę! Mój wróg, kto jego broni! - krzyknął nieprzytomnie Krzysztof. - Krzysztofie! Krzysztofie! Brzeźnicki coś jeszcze mówił konając. Któż by w tej wrzawie zrozumiał słowa ofiary. Wydawało się im, że dalej oskarża wszystkich przed Bogiem. - Kłamca! Śmie nas Panem Bogiem straszyć! - krzyknął Plecki. - Przyciąć plugawego języka! - wrzasnął pijanym głosem Zawilski. Skoczyli do ofiary, cięli nożem przez gardło. - Przybić ten haniebny język na szubienicy! Już ktoś bił czekanem w omurszały słup gammy, wieszał tam krwawy ochłap. Teraz czereda rzuciła się na brykę Brzeźnickiego. - W las, psie dusze! - zwalono z bryki uwięzioną służbę. Wystraszone pachołki uciekały po piaszczystej wydmie, płoszone wiwatującymi strzałami. Niektórzy panowie bracia rzucili się na wóz i dalejże rabować cudzy dobytek. Zrzucano worki z suknem, cięto na kawały zwoje uciekającego z rąk atłasu. Strzały miały głuszyć sumienie, więc dalejże bito z rusznic w powietrze, w niedaleki las, w pustkowie. - Hej tam! Jest tu beczka miodu na wozie! Hura! - Zawilski stojąc okrakiem na bryce wybijał rękojeścią krócicy szpunt beczki. Pijany korowód ruszył z powrotem w stronę Kościana. Był zmierzch całkowity. Lodowate zimno wiało od rozkopanych, nakrytych mgłą zagonów. Zbudziły się wrony nad rolami i zaczęły odbywać spłoszone loty ponad zamgloną ziemią. Gdy pijana kompania hałasowała wokół bryki, Krzysztof jechał wolno w tyle. Obok niego kołysali się na siodłach Eliasz i Bogusław. Koń zalęknionego Plichty człapał krok w krok za biegunem Krzysztofa. Słudze zdawało się, że słyszy cichy głos swego pana, mówiącego raz po raz do siebie: - Sprawiedliwości stało się zadość. Ale głos ten był wątły i wahający się. Nawet samotny. Nikt mu nie odpowiadał. Rozdział VII Dwór w Nietaskowie, jeszcze wczoraj pełen radości i życia, stał się dziś niejako domem żałoby. Po nieszczęsnej nocy, kiedy to trzej synowie, zajechawszy z przesadnym hałasem przed dom, opowiedzieli przebieg tragicznego zajścia, barwiąc zresztą szczegóły na swą korzyść, starzy Arciszewscy nie zaznali już chwili spokoju. Ojciec nie chciał wierzyć własnym uszom. Niepojęta dlań była prawda, że synowie jego uczestniczyli w ohydnej zbrodni, bo tak samosąd bez osłonek nazwał. Zamknął się w swoim pokoju, rwał włosy, przerażony, że nawet słów do modlitwy mu brakuje i zamiast nich same wyzwiska na synów pchają się na usta. Synowie jego zabójcami, zwykłymi zbrodniarzami, napadającymi sąsiada na drodze. - Warchoły! Warchoły! Choćby ich nawet, jak mówią, na sąd boski pozywał, to właśnie opamiętanie z tego powinno przyjść, a nie szatańskie podkuszenie. Popadał w coraz większą rozpacz. Synów, zrazu i najmniej winnego Bogusława, nie chciał na oczy widzieć. Co więcej - tracił wiarę w moc swoich nauk, w siłę boskich przykazań, które w synów od dzieciństwa wpajał, nauczając ich nie tylko słowem, ale prawością swego postępowania. - Trud całego mojego życia na nic. Kryste Panie! Jeśli nawet synów własnych nie mogłem wychować na modłę zasad naszej wiary, cóż znaczę jako minister nieszczęsnego zboru? Hańba mi, hańba! Synowie krystiańskiego ministra, misjonarza nowego porządku, nowej uczciwości, złoczyńcami! Infamisa wychowałem ojczyźnie, Kryste Panie - biadał myśląc o Krzysztofie, który całą winę napaści na Brzeźnickiego wziął przed ojcem na siebie. Minister klękał w ciszy swego pokoju, pośród ksiąg rozrzuconych na ławach i podłodze, od kilku dni nie czytanych, i gubił się w swej żałości. Cóż warta nieustanna, półwiekowa jego walka o rozwój bractwa polskiego, co wart trud zbijania owych ujadających papieżnickich paszkwilusów, cóż warte poniektóre tu leżące księgi, wydane za sprzedaż własnych wsi, skoro życie ukazuje nagle bestię w człowieku, i to w bliskim człowieku, we własnym synu, w członku krystiańskiego zboru? - Krew u moich synów tak samo nieprzytomna i głupia jak w tym całym szlacheckim narodzie. Jeden jej przypływ do łba zamąci wszystko, zabije najszlachetniejsze, latami głoszone zasady. Nawykły wszystko sprowadzać do swych religijnych rozważań, burzył się teraz, nie po raz pierwszy zresztą w swym życiu, na wahadliwość dysydenckiej wiary, na owe niezliczone synody, dysputy religijne, co jedne zasady ustanowiwszy, już je z powrotem łamały, inne stwarzając. Niewielu już takich jak on było, co miecza nie uznawali nawet we własnej obronie, a teraz jakby miał gorzkie potwierdzenie swoich niezłomnych zasad. Gdyby synowie miecza nie nosili, do zwady by nie przyszło. Miecz to wymysł szatański. "Nawet mistrz mój, Socyn, dał się od tej zasady odwieść, bo uznał na synodzie prawo noszenia broni i jej dobywania w obronie własnej i ojczyzny, ale właśnie stąd - myślał nieprzytomny prawie minister - całe zło, wszystkie nieszczęścia. Jedną zasadę zerwawszy, wszystkie po kolei zgubimy. Sekt u nas tyle, że się już wyznać w nich nie możemy. Papieżnicy w kułak się z nas śmieją..." Do czegóż doprowadziły jego półwiekowe marzenia, które jeszcze do wczoraj pod siwą skronią żyły, dając całą urodę życia? Gdzież te marzenia wczorajsze, nadzieją sycące każdą myśl, każde poruszenie woli? Oto miała ziemia ojczysta ukochać nową wiarę, polską wiarę, jedyną, najprawdziwszą, zgodną z ewangelią, głoszącą wielkość człowieczeństwa, równość rodu ludzkiego. Od Braci Polskich, proroków nowego porządku świata, miało - w marzeniach ministra - przejąć ją całe pogubione w bezprawiu chrześcijaństwo. Gdzież przed nim ten świat, w którym człowiek człowiekowi będzie rówien, czy się w pałacu, czy pod strzechą urodził? W którym pracą będzie się mierzyło wartość człowieka, w którym zginie chciwość i łapczywość grosza, nędznego świecącego krążka, z którego wszystkiego zła początek? A przecież wtedy tylko zginą zawiści, mordy, krwi przelewanie. Narody porzucą broń, bo ona tylko do wojowania o ziemię, o bogactwa, o władzę użyteczną. I będzie jedna ludzkość, zjednoczona, mówiąca tysiącami języków, żyjąca w jednej szczęśliwości. Jakże miał wierzyć teraz w realne spełnienie swych marzeń, skoro tu, pod własnym okiem nie synów prawych, bogobojnych, ale żmije jadowite wychował. Awanturników dał ojczyźnie, warchołów, a nie ludzi nowej wiary. - Zło jest przemożne, zło silniejsze, Kryste Panie! - łkał ogarnięty zwątpieniem i goryczą. Matka w jeden dzień jeszcze bardziej schudła, poczerniała na twarzy, zmarszczek jej przybyło. Chodziła po domu milcząca, struta, przygarbiona. Po raz pierwszy w życiu patrzyła na synów z wyrzutem, unikała z nimi rozmowy, umyślnie krzątając się przy gospodarskich sprawach, choć jaka tam była teraz praca, skoro wszystko z rąk leciało. Tracąc synów z oczu nie odczuwała już tyle na nich oburzenia, ile raczej niepomierna żałość chwytała ją za gardło. "Kształcił się, sławę zdobył, oszczędzał - myślała przede wszystkim o najbardziej obwinionym Krzysztofie - wszystkiego sobie odmawiał, by dom rodzicielski wyratować z ubóstwa, i cóż z tego wynikło? Jedna żałość." Gdy go widziała krążącego bez celu po sadzie czy to idącego z głową opuszczoną poza ostrokołem, odgadywała wszystkie jego myśli, z którymi uciekał poza ściany dworu. - I droga do Sucheckich zamknięta. W jeden dzień wszystko się zawaliło. Wtedy rodziło się w niej współczucie. Brała na siebie część winy za całe nieszczęście. Wyrzucała sobie, że za mało energicznie nastawała na Brzeźnickiego. Gdyby była bardziej stanowcza, może by wcześniej z uporu swego ustąpił. Drugiego dnia rano zbudziła się z nową myślą. "A gdyby tak z Brzeźnicką porozmawiać? Przecież jeszcze pozwu nie złożyła." Zbudziła się w sercu krucha jeszcze nadzieja. Ten jednak pierwszy zamysł natchnął ją otuchą. Wiedziała, że tylko krewni zabitego, w tym wypadku wdowa miała prawo wszczynać sprawę gardłową. Bez jej pozwu żadne prawo nie działało. Gdyby tedy Brzeźnicką jakoś zjednać, toby sądu nie było i wiekuistej hańby na rodzinie. Inaczej dom ten, dotąd niczym nie splugawiony, będzie wyjęty spod prawa, bo Krzysztofa za infamisa ogłoszą. Może by ją pozyskać, na majątek, jako i jej mąż nieboszczyk, bardzo łasa. Czymże więc miała działać, jak nie trzosem przywiezionym przez Krzysztofa? W tym kraju wiecznych burd i nie okiełznanej niczym swawoli, nieszczęsnej ziemi gwałtów, zajazdów, podpaleń i napadów, ileż to razy bywało, że pieniądz uciszał sprawy gardłowe. On tu był przecież, jeśli nie jedynym prawem, to większym niż pisane. Przypomniała sobie podobne wypadki z przeszłości sąsiedzkiej. Jej własny krewny Tobiasz Kawęczyński, na Pomorzu żyjący, zabił w karczmie szlachcica zagrodowego i za tysiąc talarów wdowie danych szyję spod miecza, a honor na infamii wykupił. A wśród magnatów, Boże święty, ileż takich bywało wypadków? Ubodzy krewni zabitego majątki często na nieboszczyku robili, sowity okup biorąc za zmarłego. Zrazu miała zamiar sama się wybrać do Śmigla, zdjąć pychę z serca i jako matka synów_zabójców stanąć przed Brzeźnicką. W obronie swego syna zniosłaby każde upokorzenie, ale rozważywszy zamiar poniechała go. Żaden z synów nie puściłby jej teraz z domu do śmigielskiego dworu. Zdobyła się więc na odwagę i napisała list ubolewający, zresztą tylko część winy w nim na synów składający za nieszczęsny "przypadek", i dała do zrozumienia, że dom teraz w gotowiznę zasobniejszy. Z pismem pchnęła stajennego, udając przed rodziną, że go tylko na zwiady posyła do Śmigla. Przeświadczenie, że tamci chodzą po domu i obejściu pochmurni i osowiali, a ona jedna coś działać zaczęła, dodało jej otuchy. Krucha to była nadzieja, ale przez pół dnia nieobecności posłańca Arciszewska stała się ruchliwsza, pogodniejsza, patrzyła na synów z wyrazem pewnej ulgi. - Nawet powiedziała do Krzysztofa: - Chodzicie wszyscy jak mruki. Wczoraj z czupryn wam parowało i rozum uciekł z głowy. A może by tak coś pomyśleć, spróbować zjednać Brzeźnicką? W zgryzocie ona, ale przyjaciół ich dom ma wielu, można by przez nich sprawę ułagodzić, okup dać. - Okup? Jeszcze okup za naszą krzywdę? Myśmy honoru i praw naszych bronili. Sprawiedliwość wymierzona. - Prawo inaczej o tym powie. - Jakie tam prawo! - mruknął Krzysztof. Ale i w jego głowie, trzeźwiejszej już niż wczoraj, pomysł matki zapuścił kiełkujący korzeń. Przypomniało się, jak to tam na Litwie bywało z sąsiedzkimi sporami. Na palcach obu rąk wypadków nie zliczyłby. Choćby wziąć wojewodzica Siennickiego, który do dziś na dworze Radziwiłła siedzi. - No więc co? Czekać z założonymi rękami? - Arciszewska podważała dalej jego upór. - Ja się w okupywanie krwi pieniądzem nie będę bawił. Grosz, który przywiozłem, do pani matki, i do ojca należy. Odszedł do izby na poddaszu i usiadłszy podparł głowę rękami. Nie sumienie go dręczyło. Przeciwnie, żadnych wyrzutów dotąd nie odczuwał. Nie on winien, tylko tamten, niecnota. Dom zniszczył, na rodzinę nastawał, po sądach włóczył, szlachectwa odmawiał, sługę wiernego i żołnierza do lochu zamknął. Nie wystarczy? Wezwany do prawego załatwienia sprawy, łgał i wił się jak piskorz. - Nie sam zresztą przeciw niemu stawałem, insza szlachta też miała go na wątrobie. Jeszcze teraz czuł zawiść do nieżyjącego. Przez niego teraz los złamany, zdmuchnięte wszystkie nadzieje... Wszedł Eliasz, usiadł osowiały naprzeciw. O ile jednak niedawno, po napadzie na Brzeźnickiego nawzajem sobie przyświadczali, nawet rycerskość widząc w swym postępku, to dziś krew w nich ostygła i jeden na drugiego patrzył trochę spode łba. - Wszystko stąd - zaczął Eliasz - że żyjemy w takim odludziu. Ojciec głupstwo zrobił przed laty, że się tutaj spod Arciszewa przeniósł. I to pod bok takiego sąsiada. - Nie w tym rzecz. Gdy mnie tu nie stało, trzeba było prokuratora bardziej mieć na oku, pilnować, by nam majątku nie uszczuplał. - Łatwo powiedzieć, gdy się na dworach wielkich bywało - uraził się Eliasz. Byliby się może bardziej przegadali, ale wszedł Bogusław. - Brzeźnicka pozew gotuje. Oględziny zwłok z woźnym Poszwą i ze świadkami zrobiła. - Skądże wiesz? - Stajenny wrócił. Mówi, że cały Śmigiel poruszony, szumi tam przeciw naszemu domowi. - Gdyby Śmigiel był nasz jak dawniej, toby za nami obstawał. Cóż ty się zresztą martwisz, od zwady odmawiałeś, braci ostawując - przyciął mu Krzysztof. - Rodziną jesteśmy. Ostrzegałem, boś w czubie miał za wiele. - Starszym będziesz nauki dawał? - Słuchać nie chcecie, a przecie radzić coś trzeba. We dworze Brzeźnickiego głównie na Krzysztofa ujadają. Jemu trzeba na jakiś czas stąd uchodzić... - Już mnie z ojcowizny wypędzasz? - nachmurzył się Krzysztof, choć w istocie Bogusław utrafił w jego utajone myśli. Powrót posłańca nie wpłynął na Arciszewską pocieszająco. Brzeźnicka uderzyła w lament, nie chciała słyszeć o żadnej ugodzie. Mimo to Arciszewska pielęgnowała dalej swą wątłą nadzieję. - Skoligacona ona z nami. Jak ją rozpacz opuści, to się nad listem zastanowi. Przecież nie od razu do trybunału lubelskiego poleci, choć woźnego i świadków wezwała. Najważniejsze, że chęć okupu wyraziłam i list u niej leży. Przemyśliwała teraz o jednym. Kogo by upatrzyć, by w jej imieniu wpłynął na wdowę. Z najbliższych sąsiadów nikt się nie nadawał, bo i Pleccy, i Nowakowscy zamieszani byli w burdę, a zresztą od czasu napaści skryli się jak mysz pod miotłą w swoich dworach, nie dając o sobie znaku życia. Myślała o starościcu kościańskim, ale to figura znaczna i zresztą zbyt blisko żył z Brzeźnickimi, więc do spokojnego sądu niezdolny. Wreszcie przyszła jej myśl, by sprowadzić aż spod Arciszewa krewniaka jakiego, wspólnego jej i Brzeźnickiej. Krzysztof spędził tę noc prawie bezsennie. Gdy ciemność ogarnęła całą izbę, gdy już nikt jego ruchów ani wzroku nie śledził, mógł pocierać stroskane czoło, przewracać głowę na poduszce i patrząc w nieforemne zarysy okna myśleć nad swą sytuacją. Cóż stąd, gdy nie znajdował żadnego wyjścia. Myśl jego zaczynała się czepiać zaledwie tego matczynego pomysłu nawiązania rozmów z Brzeźnicką. To znów wspominał słowa Bogusława, zalecającego wyjazd na jakiś czas z domu. Ale wyjazd w takiej chwili - i dokąd? Jak najdalej od domu i od dworu w Buczynie? Trzeciego dnia z samego rana wstał wcześnie, szybciej niż zwykle się ubrał i wyszedł do sadu. Siadł na wilgotnej ławie pod gruszą i rozważał nową myśl - napisania listu do Sucheckich. Bo jeśli przyjdzie stąd odjeżdżać, trzeba tam jakiś znak życia dać o sobie. W pewnej chwili zobaczył idącego od stajni Plichtę. Pachołek kręcił się wśród drzew niemrawie, wreszcie podszedł nieśmiało. - Wasza miłość... - Czego chcesz? Plichta gniótł czapkę w rękach, odwagi sobie dodając. - Gdyby wasza miłość pozwolił... tobym do ojców powrócił. - Cóż cię znowu napadło? Zasług nie dostajesz? - Gdzie tam? Zasługi mam przecież wypłacone. Spuścił oczy z zakłopotaniem, bo jak tu powiedzieć. Ale Krzysztofowi wystarczyło jedno spojrzenie pachołka. - Już wiem, tchórzem jesteś podszyty. - Człek ja prosty, mnie mogą każdej chwili wziąć pod sąd i do wieży wsadzić. Mieszczanin ja, a nie szlachcic, prawo nie broni. A przecie przy zwadzie byłem, choć tylko jako sługa waszej miłości. Gdybyśmy ruszyli stąd, tobym ostał przy waszej miłości. "Już wszyscy ode mnie uciekają, pierwszy to znak" - pomyślał Krzysztof. Udał jednakże spokój i podniósł dumnie twarz. - Wolnyś od tej chwili. Plichta nie spodziewał się tak spokojnej i zdecydowanej zarazem odpowiedzi. - Tak powiedziałem, wasza miłość... ale przecież nie od zaraz odejdę... Naprzód niech jegomość znajdzie innego na moje miejsce. - Wolnyś od tej chwili, powiedziałem. Konia okulbacz i jedź z Panem Bogiem. - Koń nie mój... - Plichta zrobił wielkie oczy. - Powiedziałem: okulbacz go i bierz! Myślisz, że już Arciszewski nic nie znaczy? Pachołek, jak stał, tak padł z miejsca na kolana. - Konia mam wziąć, wasza miłość? Ostanę, przy takim panu ostanę. - Ale ja sługi lękliwego nie chcę. Zostawił Plichtę przy ławie, sam odszedł w głębię sadu. - Wnet psi będą węszyć we mnie straceńca, krwią zbabranego, wyjętego spod prawa - powiedział do siebie na głos. - Na miły Bóg cóż ja takiego zrobiłem? Karę tylko wymierzyłem. Rosła gorycz i oburzenie przeciw wszystkim. Przeciw ojcu, który jakby unikał jego wzroku, przeciw pani mateńce nawet, że chodzi jak struta, zamiast bodaj słowem jego stronę trzymać, przeciw Bogusławowi, że na zimno wszystko waży, i przeciw temu tchórzliwemu słudze. O siebie się niby trzęsie, a przecież nikt go stąd, z dworu szlacheckiego, za pludry nie wyciągnie. Tego jeszcze nie bywało, by pod dom szlachecki choćby po sługę przyszli. Plichta, łyk, niewiele wie, co wolność szlachecka i nietykalność domu. Naprzód musi być pozew, potem trybunał koronny. Jeszcze, u licha, neminem captivabimus w ojczyźnie miłej istnieje. O swoją skórę nie strachał się zbytnio. Choćby się Brzeźnicka zawzięła, to i tak sporo czasu upłynie, zanim do grodu go zawezwą. Do tej chwili książę Radziwiłł pomoże, bo któż inny, jak nie on, powagą swoją ujmie się za nim. Hetman dla żołnierza swego i dworzanina łaskawy. Choćby i infamia przyszła, przesiedzieć w Birżach będzie można. Nie lęk o swoją osobistą wolność gasił mu w nocy sen z powiek, a w dzień chodził za nim jak cień. Inna dogryzała troska. - Do Sucheckich nie mam po co jechać! Wszystko przepadło. Gdzie ta radość, z którą przed dwoma tygodniami przed wrota zajeżdżał! Teraz stał w suchym szumie półnagich, pęczniejących gałęzi, ale życie, które naokoło budzić się zaczynało, w nim stanęło. Dokąd iść, co zamyśleć, jak przyszłość najbliższą ułożyć? Myśli miotały się między niewyraźnymi, mdłymi wyrzutami sumienia, które już odczuwał, a wzniecanymi świadomie falami wściekłości na Brzeźnickiego. Nieboszczyk jakby jeszcze zza grobu zionął ku niemu nienawiścią, szydził z jego losu, mścił się po dawnemu. Sam tego chciał, sam piwa nawarzył. Na siebie zgubę ściągnął, a jemu życie zawiązał, zgasił wszelką jego urodę. A jeszcze, nie daj Boże, sąd i skalanie honoru. Gdyby Brzeźnicka okup wzięła, toby przynajmniej hańby nie było. Wtedy można by jeszcze do Buczyny pojechać, Sucheckim paść do nóg i całą sprawę wyjaśnić. Ojcowizny nie wykupił, ale księciu birżańskiemu kłopoty swe wyzna i wszystko u niego wyprosi, sukurs znajdzie. Wątła nitka nadziei, uczepiona u niedawnej zgryzoty, zaczęła się z wolna nawijać. Pielęgnował ten wątek i motał go z troskliwością uważnej prządki. Czwartego dnia po zamachu, a w dzień po pogrzebie Brzeźnickiego, Plichta z samego rana pokłonił się Krzysztofowi i pożegnał dwór w Nietaskowie. Tego też dnia Tereska przywiozła ze Śmigla raczej kojące wiadomości o pogrzebie Brzeźnickiego, bo ani awantur nie było, ani zbyt wielkiego zjazdu szlachty. Toteż życie w Nietaskowie jakby się nieco ocknęło. Zginęły wzajemne niechęci braci, całą rodzinę łączyło teraz wspólne wyczekiwanie następstw. Tylko stary Arciszewski jadał nadal osobno i spędzał czas na rozmyślaniach. Pogoda też zrobiła swoje. Dzień ten od rana wstał słoneczny, syty już wiosennego powietrza. Wróble i wszelakie ptactwo obsiadło ganek dworu, odbywało hałaśliwe loty nad dworkiem, sadem, studnią i lamusem. Weselej było w powietrzu. Atoli koło południa zastukały przed bramą kopyta konia pędzącego galopem. Każdy odgłos z zewnątrz przyprawiał teraz Arciszewską o wzmożone bicie serca, więc pierwsza wyjrzała przez otwarte okno. - Plichta wraca! - krzyknęła do synów. Pachołek wpadł na zdyszanym koniu przed sam ganek. - Wasza miłość - mówił pośpiesznie do Krzysztofa. - Wracam spod Kościana. Cała chmara tu wali... kilkadziesiąt zbrojnych pachołków. - Czyś przy zdrowych zmysłach? Zajazd? - Nie, starościńscy to ludzie! Poszwa między nimi. Okrążyłem miasto i Bóg dał, że łąkami ich ubiegłem, by waszą miłość ostrzec. - Nie takiś tchórz, jak myślałem. Gdzie oni teraz? - Chyba już koło młyna, gdzie wasza miłość korę na sośnie mi pokazywał. Zbiegła się przed ganek cała rodzina. - Urodzonego chcą brać jak chama? Eliasz, Bogusław! Rusznice bierzcie! Plichta, konia mi kulbacz! Nie, swojego mi daj, a ty z muszkietem przy bramie. Skoczył do sieni, przywdziewał pośpiesznie kolczugę, przypasywał ciężki kord, zdobyczny spod Kropimuzji. - Psubraty, do szlacheckiego domu? - sapał rozjuszony. Matka patrzyła z przerażeniem, nic nie rozumiejąc. Cóż on zamyśla? Dlaczego wciąga kolczugę? Czyżby zamierzał umykać ze dworu? Nie, niemożliwe, za dobrze go znała. Chyba będzie sam przeciw tłumowi stawał. Mówiła coś, któż by słuchał. Rozgardiasz powstał wielki. Eliasz zrywał ze ściany muszkiety, nawet Bogusław opatrywał krócicę. - Za luźnych ludzi już nas mają. Niedoczekanie ich! - dyszał Krzysztof. Daleko w alei wiodącej ku dworowi rósł tętent koni. Widać już było tuman kurzu wspinający się wśród jodeł. Kilkudziesięciu konnych waliło kłusem na dwór. Krzysztof na koniu, z zapiętą już kolczugą, z głową odkrytą, wołał ku braciom: - Wy obaj w oknach! Plichta przy bramie! - Kryste Panie, co się dzieje? - minister wybiegł przed ganek. NIe było czasu na rozmowy. Krzysztof wparł kopytami konia pośrodku otwartych wrót i czekał nieruchomy, gotowy do ataku czy do nowego szaleństwa. Tuman kurzu już się całkiem zbliżył, zajechało przed bramę trzydziestu starościńskiej straży. Pośrodku kolebał się na siwej szkapie woźny Poszwa. Na widok stojącego w bramie Krzysztofa w połyskującej kolczudze, z ręką wspartą na krócicy, w gromadzie powstała konsternacja. Pierwszy szereg powściągnął konie, a tylko z tyłu ktoś pokrzykiwał: - Nie stać! Od razu do środka! - Co to za najazd? - zapytał donośnie Krzysztof - w tej chwili precz spod mojego domu! - Starościńscy jesteśmy... według prawa - bąknął w pierwszym szeregu jakiś starszy, prowadzący gromadę. - Co ma starosta do mojego domu? Wtedy Poszwa, trzymając zapobiegliwie swą szkapę pośrodku zbrojnych, zaczął bez wstępu recytować. Pierwsze jego słowa ginęły w hałasie, wreszcie Krzysztof uchwycił kawałek sensu: - ...quia ipsi feria quinta post Dominicam conductus Paschae proximam fuerunt personaliter in curia oppidi Smigiel ibidemque viderunt et debite conspexerunt corpore exanqui memorati olim Generosi Caspari Brzeźnicki Vulnera omnia expressa et nominata circa eius corporis tumbae impositionem... Choć woźny mówił tekst z zawrotnym pośpiechem, nie dokończył oskarżenia. Arciszewski pociągnął łeb konia i krzyknął: - Formułek nie praw! Łacina mi nie dziwna! Poszwa próbował jeszcze zakończyć: - ...Casparum Brzeźnicki interfectum et interemptum esse deduxi... - Językiem swoim mów, po coś przyszedł? I to prędko, bo nie, to ci z krócicy w łeb wypalę! W gromadzie zaczęto pochrząkiwać. Jeden i drugi poruszył niezdecydowanie koniem. - Po waszą miłość przyszliśmy z rozkazu starościńskiego - wydukał prędko Poszwa patrząc nie tyle w twarz Krzysztofa, ile w krócicę zaciśniętą w jego ręce. - Jakim prawem? Za luźnego człowieka mnie macie? - Sprawa gardłowa na publicznej drodze. Bez pozwu mam do sądu sprowadzić ex tactu... - Ty gryzipiórku, to ja już siedliska nie posiadam? Szlachcic bez ziemi jestem? Woźny cofał konia, nie wiedział, co odpowiedzieć. Prawo dobrze znał, więc się nie dziwił słowom Krzysztofa, bo szlachcica osiadłego nie można było brać do więzienia terminem ex tactu... Ale w Kościanie kazali dla pośpiechu siłą brać, za pozwem ustnym. Więc cóż miał robić, skoro na dodatek tylu pachołków na pomoc przydali. - Starościńskie zlecenie dostałem. - Gdyby sam starosta tu stał, a nie ty, sądowy wymiataczu, to i jemu w łeb bym krócicą wypalił, gdyby mi dom najechał. Chodź tu i wykonaj rzekome prawo! Czemu stoisz jak wół? Odwagi nabierz i rękę mi kładź na ramieniu! Uciszyło się całkiem wśród zbrojnego oddziału. Woźny kręcił niemrawo koniem, niegłupi, by podjeżdżać. - Nie idziesz? Tedy konia zawracaj i zmykaj stąd jak najprędzej! Staroście, że przygłupi jest, ode mnie powiedz! Tylko trybunał koronny jurysdykcję do mnie ma. Precz spod mojego domu! Plichta! Pachołek przy bramie nastawiał muszkiet. W oknach pochyliły się rusznice. - Powiedz staroście - krzyczał dalej Krzysztof - że on worek nabijał do spółki z Brzeźnickim, gdy ja vulnera od Szwedów brałem. Kogo wy nachodzicie? Wśród straży starościńskiej rozległ się cichy pogwar. Nie tyle może zlękli się owej krócicy i luf wystawionych przez okno, ile stropili się ostatnimi słowami Krzysztofa. Jakże to, szlachcica osiadłego, rycerza zbrojnego, żołnierza z szwedzkiej wojny brać do wieży? Tego tu nigdy nie bywało. Pierwszy zdecydował się na jakąś odpowiedź Poszwa: - My z rozkazu, wasza miłość, mimo naszej woli. - To od czego wolę masz? Człek jesteś, a nie bydlę. Woźny sięgnął powoli ku głowie, zesuwał czapkę z łysiny. Ten i ów pośpieszył za nim, jeden po drugim czapkował. - Jejmość pani Brzeźnicka - wołał Poszwa do swoich, starając się usprawiedliwić swoje zachowanie - jurysdykcję ma do trybunału koronnego. Nic tu po nas. Czołem waszej miłości! - Czołem! Zakotłowało się wśród gromady. Wykręcali pośpiesznie konie, nawet z uczuciem pewnej ulgi, że bez zwady poszło. Za chwilę cały oddział wzbił kopytami pył na drodze. Plichta jeszcze nastawiał lufę muszkietu. - Stój! - krzyknął na niego Krzysztof. - W plecy im będziesz bił? Dom szlachecki uszanowali. Rozdział VIII Konie już okulbaczone stały przed gankiem. Poił je jeszcze Plichta, dając do syta wody na daleką drogę. Krzysztof poprawił rząd na swej klaczy, Eliasz i Bogusław krążyli wokół, to siodło dopinając, to mierząc, czy pas pod brzuchem koniowi nie dolega, w istocie jednak nie wiedząc, jak się w ostatniej chwili przed odjazdem brata zachować, choć i ich konie stały w pogotowiu. Arciszewska jeszcze we dworze wyściskała syna, a teraz stała na schodkach ganku, prawie zmartwiała. Patrzała siwymi jak mgła oczyma na krzątaninę przed dworem, myśląc jedynie o tym, by odjeżdżającemu Krzysztofowi widokiem łez bólu nie sprawić. Trud to był ponad jej siły, zwłaszcza teraz, gdy konie były gotowe do drogi i Krzysztof stał przy nich w tym samym podróżnym rynsztunku, w jakim tu zjechał przed dwoma tygodniami. Okurzony był wtedy koń, ale jeździec na nim wesoły, pełen życia, z czerstwą, uśmiechniętą twarzą. Dziś stoi u łba końskiego nie ten sam, struty i wyżółkły. - Nie becz! - szeptała do stojącej obok Tereski - nie na ścięcie jedzie, tylko do księcia Radziwiłła. Ale te słowa ani jej nie dodawały wzmocnienia, ani nie uciszały Tereski. Ba, jeszcze bardziej wzmogły u niej pociąganie zaczerwienionym nosem. Toteż Arciszewska odeszła w bok, bo może ruch ułatwi udawanie jakiego takiego spokoju. Ale co to za spokój. Bicie serca chodziło aż pod gardło, palce u rąk były nie z ciała, a z lodu. Co chwila zerkała w bok ku oknu nad gankiem. Poruszy się tam, czy nie, opuszczona firanka. Brała ją bezsilna złość na męża, że ani nie zeszedł na dół, a teraz nawet nie spojrzy przez to okno. Mógłby przecież z uporu swego ustąpić, skoro już pięć dni minęło, jak ust do syna nie otworzył. "Krzysztof ambitny - myślała - zgodnie z wolą ojca wzdragał się przez ten czas wejść do jego pokoju. A gdy przypadkowo spotkali się w sieni czy na dworze, ani raz przez te pięć dni go nie zagadnął." - Czas nam w drogę, bramy rozewrzyj! - Krzysztof wołał na Plichtę. Podszedł ku matce. Zakręciło się jej w oczach. - Może jeszcze do ojca... spróbuj... Bez pożegnania z rodzicem odjeżdżać? - powiedziała ledwie dosłyszalnym szeptem. - Ojciec ma mnie za syna marnotrawnego, wstępu broni. Posłuszny jestem jego woli. - W boleści on dużej. Tobie pokora przystoi. Stał chwilę bijąc się z myślami. I on, chodząc niedawno koło konia, zerkał w błony ojcowskiej izby, ale tam nie tylko okno było zasłonięte, lecz pewnie i drzwi przymknione. Teraz głowy nie podniósł, bo czuł na swej twarzy wszystkie oczy, Bogusława i Eliasza, matki i Teresy, nawet Plichty. Ale kto, jak nie matka, wszystko dostrzeże. Arciszewska przysięgłaby w tej chwili, że tam u góry, poza oknem, zachwiała się zasłona. - Krzychu! - szepnęła ledwie żywa. Sam dźwięk imienia wystarczył. Było w nim wszystko - prośba i rozkaz, nadzieja matczynego serca. Krzysztof puścił ze swych dłoni ramiona matki i wszedł z powrotem do sieni. Podszedł pod pokój ojca i zatrzymał się przed owisłą klamką. Patrzył w drzwi, w dwie ukośne rysy pęknięć na lipowym drzewie i drżał. Drżał jak osika, nie stało odwagi. Jakże słaba była ręka, gdy miała opaść na pochyłą klamkę, rdzawą przy drzewie, wygładzoną u brzegu od ojcowskiej dłoni. Zdawało mu się w tej chwili, że stoi tu nie rozrosły, wąsiaty, w cholewach po rysę drzewa sięgających, z głową powyżej framugi, ale jak chłopiec wspina się na palcach. Jest małym dzieckiem z oczyma utkwionymi w świecącym żelazie klamki, ciężkiej i tak wysoko w drzwiach osadzonej, że trud to nie do pokonania ręką ją dosięgnąć. Wtedy nie sięgał po nią, ale stukał w drzwi i mówił do ojca przez te właśnie rozeschnięte szpary. I potem słychać było ciche stąpnięcia ojcowskich nóg zbliżające się ku drzwiom, zgrzytała klamka, a ojciec chwytał go w ciepłe ramiona. Nie dotknął i dziś klamki, szepnął przez drzwi: - Ojcze panie! Cisza była. Nikt się nie ruszał. Nie! Słychać jak dawniej kroki. Idą ciężko, ale chyba nie stamtąd od stołu w kącie ustawionego, od ław księgami założonych, ale skądinąd, z prawej strony, od okna. Poruszyła się klamka. - Wejdź! Zaraz za drzwiami rymnął na kolana. - Ojcze panie! Daruj, jeślim coś przeciw tobie przewinił. Odjeżdżać bez ucałowania twej ręki nie mogę. - Wstań, proszę. Ale on leżał u ojcowskich nóg i mówił: - Wobec ciebie, ojcze, nic nie zawiniłem. Rodu i bytu naszego broniłem. Stary Eliasz brał syna w ramiona, podnosił go ku górze. - Wstańże, Krzysztofie! Gdybyś przeciw mnie zawinił, dawno bym wybaczył. Ale wiarę moją złamałeś. Krew widać w nas taka, że do szaleństwa prędsza niż do rozsądku i poszanowania prawa. Słabemu uczuciu służyłeś, zemście, od której silniejsze wybaczenie. - Ojcze, ze szczerego oburzenia działałem, przymuszony koniecznością. - Samosąd nazywasz koniecznością. - Karę wymierzyłem, bo któż by ją za mnie wymierzył. Wielce ten człowiek przeciw nam zawinił. - Od tego są sądy w Rzeczypospolitej, a my, Bracia Polscy, nawet od wymiaru kary stronimy nie zasiadając w rokach. - Sądy podłe w Rzeczypospolitej, iustitia jeno dla bogaczy. Któż by się ujął za nami, skoro on wszystkich usidlił? Za nim rzekomo było prawo, ale któż nas z majętności wyzuł, kto imieniem naszym pomiatał? Zwrotu substancji odmówił? Chłopstwo, które u ciebie ulgę miało, w jarzmo wziął, sługą moim, żołnierzem, poniewierał. Ojciec zasępił się. Patrzył w syna, pozbawiony w tej chwili argumentu. Tego bowiem jednego nie mógł zmarłemu przebaczyć, bardziej nad tym bolał niż nad utratą swoich majętności. Nawet w tej chwili czuł więcej zawodu z postępowania dawnego członka zboru niż z szaleństwa swego syna. - Tej winy nikt z niego nie zdejmie, choć już na sądzie boskim. Żeś chłopa z kuny wybił, nie ganię, ale prawa siłą nie zmienisz, krwią cudzej winy nie zmyjesz. - Daruj, ojcze! Nie umiem jak ty jednego z drugim godzić. Przykazania głosić, a rękę mieć wstrzemięźliwą, wszystko znosić z pokorą. Samym słowem świata nie zmieni, sprawiedliwości w ojczyźnie miłej nie osiągnie. - Tak czy inaczej - krew na twoich rękach. - Była i pod Kropimuzją, pod Rygą i Mitawą... - Nie z zemsty ją tam przelewałeś. Wróg na ojczyznę nastawał. Umilkł. Zaległa cisza. Zza okien słychać było parskanie niecierpliwych koni. - Żałość to dla mnie wielka - zaczął znów minister - że uchodzić musisz. Infamię niebawem ogłoszą i gdzież ty się skryjesz? Jak włóczęga będziesz chodził z watahami? - Nie frasujcie się, ojcze panie! Radziwiłł, pan zacny, usługi miał ode mnie wielkie, więc pomoże. Glejt u króla jegomości wyrobi, a Brzeźnicką udobrucha groszem i powagą swego rodu. Jest tam u niego na dworze wywołaniec Siennicki, książę darzy go opieką i szlachta infamię już przepomniała. Hetman, pan wielki, wszystko może na swojej Litwie. - Nie wierzę ja w łaskę magnacką, ale innego wyjścia nie masz - zasępił się minister. Stali tak naprzeciw siebie, syn blady i ojciec jeszcze bledszy. Krzysztof patrzył w twarz milczącego starca, dostrzegł jakiś zamiar w jego oczach. Błysk źrenic ministra stawał się jasny, biegł gdzieś daleko, a twarz nabierała uduchowionej przezroczystości. Takim widywał ojca tylko w zborze, gdy jako kapłan stanął naprzeciw zrównanej pospołem Braci Polskiej: szlachty, chłopów i śmigielskich rzemieślników. Już rozumiał... Klęknął na kolana i słuchał pokornie. - Synu mój, błogosławięć na drogę. Niech cię Opatrzność weźmie w opiekę, strzeże przed złem i przed samym sobą. Niech ci da wytrwać w naszych krystiańskich zasadach Braci Polskiej, bo złe przyjdą na nią godziny. Jednym zmyjesz swoją winę, ojczyźnie miłej służąc, jako i ja, choć inaczej, służę, nędznym swym słowem budząc sumienie opętanego szlacheckiego narodu. Niech miecz, który nosisz, nie służy ani pieniądzowi, ani chuci, ani zwadzie, ani uciskowi człowieka, ale tylko ojczyźnie twojej i jej chwale. Krzysztof wyjechał z Nietaskowa z lżejszym sercem. Już nie tak ciężko było spojrzeć na malejący dwór, na wysoką jodłę przy bramie, pod którą coraz bardziej gubiły się stojące tam postacie rodziców i nielicznej służby. Obaj bracia odprowadzili go konno aż w pobliże młyna. Chcieli jechać poza Śmigiel, ale ich tu zatrzymał. - Wracajcie do domu, rodzice tam sami, a mnie, jeśli mam prawdę powiedzieć, widok wasz dom przypomina i na nowo żałość budzi. Uściskali się po raz ostatni i rozstali. Nie ujechał jednak Krzysztof ćwierć mili, gdy posłyszał za sobą tupot końskich kopyt. - Przystańmy - zawołał na Plichtę - brat mój z powrotem jedzie. Gdy za chwilę nadjechał Bogusław, odciągnął Krzysztofa w bok od sługi i mówił z pewnym zakłopotaniem: - O jednym toś ani słowa nie powiedział i ja też zapomniałem. Odjeżdżasz do Birż, a dotąd u Sucheckich nie byłeś. Powiedz, czy mam tam pojechać, a jeśli tak, to co Renacie od ciebie powiedzieć... Pamiętam przecież, coś mi mówił kiedyś w sadzie... Krzysztof popatrzył w spokojną, skupioną twarz brata. Znów te oczy były jasne i szczere jak wtedy, gdy stali pod gałęziami jabłoni. Nic innego nie można było w nich odczytać, tylko braterską życzliwość i oddanie. Kochany Bogusław, on jeden o tym pomyślał. - Bóg ci zapłać. Pojedź i broń tam mojego imienia, niech nie widzą wszystkiego w najczarniejszych barwach. Ode mnie powiedz... coś wtedy w sadzie słyszał... Gdy mi książę łaskę okaże, napiszę do Sucheckich. Z Bogiem! - Z Bogiem! Za młynem Krzysztof skręcił za las ku Rybienku. Konie stąpały ostrożnie po ścieżce przetartej wśród poręby, pełnej poplątanych korzeni. Pachniało tu mchem i puszczającą się młodą jedliną; gdzieniegdzie tuliły się do mchu niezabudki i złocisty mlecz kwitł jak żółte gwiazdy w zieleni. Poniżej lasu widać już było rybienkowskie łąki. Wyłaniało się kilka chałup i rozległe stawy, modre i świetliste, bo niebo było dziś pogodne. "O próg Łukasza zawadzę" - pomyślał o tym z pewnym wyrzutem, bo przez te pięć dni zapomniał o Łukaszu. Ale jakże było w tej zgryzocie o nim myśleć, skoro w tym czasie nawet krokiem poza Nietasków się nie ruszył. Teraz jednak rosło zawstydzenie przed samym sobą. Z kuny chłopa wybił i opuścił go w jeszcze większych niż przedtem tarapatach. Już tam zapewne Gruza wziął się za chłopa i licho wie, w jakie nieszczęście go wprowadził. Może dlatego Łukasz w Nietaskowie się nie pokazał? Gdy podjeżdżali pod chałupę, uderzył go dziwny widok. Żywego ducha wkoło. Nawet psia buda stała pusta, z rozsypaną przed nią garścią zleżałej słomy. - Cicho tu jak na cmentarzu. - Dyć, wasza miłość, chałupa to opuszczona. Drzwi i okna deskami zabite - powiedział Plichta, który w ogóle nie wiedział, po co ku chałupie podążają. Objechali dom wokoło, wszędzie było pusto. W stodole drzwi zaparte, nigdzie ani ruchu, ani głosu. Z tyłu za domem zerwało się stado wróbli pląsających beztrosko wokół gnoju. Pierzchły niedaleko, na rachityczne gałęzie śliwy, i szczebiotały tam wesoło, pewne siebie, że niebawem wrócą na swe rozgrzebane, bezpieczne uroczysko. Krzysztof patrzył na martwotę opuszczonego domu nic nie rozumiejąc. - Kogo tu wasza miłość szuka? - pytał Plichta. - Toć to chałupa Łukasza, którego spod pręgierza urwaliśmy. - Pewnie z całym dobytkiem go przepędzili. "Gruza! - pomyślał Krzysztof. - Jeszcze i tego trzeba było w całym nieszczęściu." Człapał więc dalej na swym koniu, zawiedziony, zły, że Łukaszowi żadnej ulgi przynieść nie potrafił. Po drugiej stronie stawów rozciągał się nad łąkami szmat zoranego pola. Zobaczyli tam dwie pochylone chłopki, grabiące rdzawą torfową ziemię. Okrążyli stawy. - Hej tam! - zawołał Krzysztof. Nie wiecie wy, co się stało z rodziną Łukasza? Chałupa jak wymarła. - My nic nie wiemy, wielmożny panie, nic nie wiemy - pochyliły się szybko z powrotem ku ziemi. - Jak to nie wiecie? Rybienkowskie jesteście. - My nic nie wiemy, wielmożny panie - powtórzyły, jeszcze bardziej zapamiętale grabiąc burą wełnę perzu. Machnął ręką. Słowa z nich nie wyciągnie, boją się pary z gęby puścić. Już widać język straciły pod władzą Gruzy i ekonomów Brzeźnickiego. "Gruza go przesiedlił" - pomyślał i ruszył dalej. Ogarnęło go wzmożone uczucie bezsiły. Cóż tu poradzi lub pomoże, skoro sam musi bokami uchodzić, by go starościńscy pachołkowie na drodze nie napadli. Przed dworem szlacheckim lęk ich brał, ale na drodze, w wielkiej kupie, nabraliby animuszu. Przed południem byli już na jarocińskim gościńcu. Krzysztof bowiem obrał trochę okrężną drogę na Litwę, nie przez Kościan i Poznań, bo jak matce obiecał, starał się ominąć szlak uczęszczany przez okoliczną szlachtę i przez poddanych i kozaków kościańskiego starosty. Trzymał się więc nie północnego, lecz wschodniego szlaku ku Jarocinowi, by później wziąć się bardziej na północ, na Konin i Włocławek. Pierwszego dnia, mając wypoczęte, rwące się do drogi konie, dobili aż do Jarocina, drugiego przed wieczorem osiągnęli już brzeg Warty i stanęli w Koninie. Zadowoleni z odbytego już szmatu drogi zeskakiwali rześko z siodeł przed konińskim zajazdem. Plichta już wdychiwał zapach pieczonego mięsa, dolatujący z otwartych drzwi gospody. - Walnie drogi ubyło, chyba już z dziesięć mil jesteśmy od Nietaskowa. - E tam, piętnaście chyba za nami. - Myślę, wasza miłość, że w dwa tygodnie na tę LItwę się dowleczemy. - W tydzień dobijemy, bo i nocą drogi się teraz urwie. Właściciel zajazdu wybiegł ze stajennym naprzeciw gości. - Nocleg ochędożny masz? - spytał Plichta. - Przyzwoity zajazd, wasze moście. My przecie na szlaku ku Warszawie i ku Włocławkowi. Ho, ho, jakich tu panów czasem gościmy! Wasza miłość dobrze trafił - mówił do Krzysztofa - bo teraz miejsca w bród, ale lada dzień ścisk będzie, że palca nie wciśnie. Z sejmu już będą wracać. "Prawda, że to sejm teraz w Warszawie" - przypomniał sobie Krzysztof, bo wśród trosk sejm mu z myśli wywietrzał. - Jadło tu jakie upitrasisz? - Znajdzie się, choć przednówek ciężki. Drożyzna i głód w powiecie. - Oho! - napomknął Plichta - stękaniem nas witasz, by cenę wyśrubować. Nie widzisz łyku, z kim godność. - Jak to nie widzę, zaraz poznać przejezdnych do Warszawy. Byle kto tak daleko nie jeździ. - Warszawa nam nie dziwna - bajał Plichta oddając konie stajennemu. Ku Litwie nasza droga. - Ho, ho! Kraniec ziemi. Rzadki tu gość, co ku Litwie ciągnie. Najczęściej ku Warszawie lub ku Lublinowi. O, nie dalej jak wczoraj zjechał podsędek z Poznańskiego, co do trybunału lubelskiego zdąża - mówił karczmarz wprowadzając Krzysztofa w drzwi gospody. - Czekaj no! - Krzysztof wstrzymał go ręką. - Podsędek? A masz go tu jeszcze? - Dziś z rana odjechał, bo pilno mu było. A szkoda, mógłby waszmość mieć kompana do kolacji. - Nie takim ja skory do robienia znajomości. A z czymże on jechał do Lublina? - Dużo by gadać. Podobnoć tam straszne rozboje na drogach. Pana Brzeźnickiego, co tu niekiedy u nas stawał, jakieś warchoły jak barana na drodze zarżnęli, więc do trybunału skargę wiózł w imieniu nieszczęsnej wdowy. Mówił, że sąd konfiskatę majątku i infamię orzeknie. Ale po cóż ja waszą miłość nudzę sprawą byle łotrzyka, zamiast jadło sposobić. - Też racja. Zjeść chcę i wywczasować się jak najprędzej - mruknął Krzysztof. - A twój podsędek, to widzę, że przechwałek pełny. Słyszałem i ja o tym coś niecoś. Spór to był między szlachtą, a twój podsędek zaraz by majątek konfiskował. Karczmarz, stropiony odpowiedzią, prędko się wycofywał. - Co mi tam, wasza miłość, mówić o tym, przy czym nie byłem. Podsędek jak podsędek, ludzie koloryzować lubią. Za chwilę siedział Krzysztof przy gąsiorze, nad misą gorącej szynki. Więcej jednak wina pił, niż rwał smakowitego mięsiwa, bo rozmowa z karczmarzem nie schodziła z pamięci. "Infamisa ze mnie zawczasu robią. Trąbią po gospodach jeszcze nie mając wyroku w ręku." Niemniej jednak trzeba było jak najśpieszniej dostać się na dwór Radziwiłła. Koniec końców, jeśli Brzeźnicka się uprze, a już skargę wysyła, to na infamii sprawa się skończy. W księciu jego jedyny ratunek. Książę mocny i wpływowy, może wszystko zatuszować. "Hetman dla mnie wielce łaskaw" - myślał, ale jadło w ustach zamieniało się na coraz suchsze wióry. Odsunął miskę. Podbiegł karczmarz, który już dawno obserwował swego gościa. - Nie smakuje waszej dostojności? Mam też ryby, można by karpia na masło rzucić. - Utrudzonym wielce, nocleg gotuj! - Gotowy czeka. Drażnił go ten człowiek, bo swą obecnością przypominał niedawny brak odwagi, z jakim Krzysztof słuchał jego plotek. Dlaczegóż mu wtedy nie wypalił, że to on właśnie miał spór z niecnotą Brzeźnickim i wcale się sądu nie wzdraga? Czyli że już kryć się trzeba przed ludźmi, zmilczeć wiele, choć krew się burzy w człowieku przeciw takiej wstrzemięźliwości. Gdy za chwilę wyciągnął się na łóżku w izbie wskazanej przez karczmarza, leżał bezsenny, niespokojny i myślał: "Już za mną idzie fama, zła fama. Jedyny ratunek w księciu panu." Rozdział IX Lasy koło Konina ciągnęły się na milę. Przecinała je ku niedalekiej Warcie jedyna leśna droga, którą za dnia rzadki jeździec czy wóz podążał ku Koninowi. Najczęściej był to chłop lub leśniczowie pańskich włości. Z wieczora, a już w nocy nikogo byś tu nie uwidział, bo las był groźny, przepastny. A właśnie o tej porze, gdy ciemność osiadła bór, a siwa smuga drożyny wiła się przez las niby leniwy potok, toczył się po piachu skrzypiący, ciężki wóz. Wlokły go dwa woły. Pobok wozu szła senna, jaśniejsza od wszystkiego w ciemności, siwa krowa, z tyłu człapał objuczony koń. Może dlatego, że szedł sam, bez jeźdźca, zdany na własną czujność, prychał co chwila nozdrzami i ostrzył uszy, ilekroć nocny ptak, puchacz czy sowa, załopotał wśród jodłowych gałęzi. U pysków bydląt kroczył chłop i patrzył od czasu do czasu za siebie na wóz, na którym kiwała się otulona w chusty kobieta i leżał obok niej pogrążony we śnie chłopiec. - Maryśka! Nie śpij - mówił chłop co chwilę w stronę wozu. - Przecie nie śpię, to Kasper chrapie. - Śpik ma wieczny, w dzień i w nocy. Porusz go, w dzień się dość wywczasował. Mówili, że tu gdzieś woda niedaleko, podle miasta trzeba się przeprawiać. Podszedł do wozu, poruszył syna za ramię. - Kasper! Ocknij się! Światła jakieś widać. Musisz wołów pilnować, bo podejdę bród przepatrzyć. Z lasu mi zbyt blisko domów nie podłaźcie. - Miasto jakieś, mówisz? ŁUkasz, uważaj, Boże święty, by cię kto nie wywąchał - napominała Łukaszowa. - O mnie się nie trap, jak baran w ręce im nie polezę. Zostawił za sobą powolne woły i ruszył śpiesznie w stronę migotających za drzewami świateł. Szósty już dzień wlókł się nieomal po omacku, za słońcem ku wschodowi. Jedni mówili, że miesiąc mu nie starczy, inni, że we dwa nie poradzi, skoro wołami ciągnie. Uciekając z Rybienka pospieszał nocą, utrapiony dzień spędzając w lesie, by go pachołki szlacheckie nie wywąchały. Któż by to nie chciał pomóc sąsiadowi zatrzymaniem zbiega z roli, skoro w każdym dworze mogło się to samo zdarzyć, odkąd Ruś chłopom zapachniała. Teraz, gdy już mil sporo przemierzył, bydląt nie pędził. Szkielety by na tę ziemię obiecaną dowlókł, a nie jaką taką chudobę. Ludzi po drodze unikał, nie bardzo mu byli zrazu potrzebni. Jadła trochę na wozie miał, bydło jako tako na polanach popasał, z koniem tylko było największe utrapienie, bo owies na wozie już się skończył. O samej zieleninie koń przecież nie pójdzie jak te gorsze zwierzęta. Byle jednak za Wartę się przechynąć, odciąć wodą od tej niewdzięcznej ziemi, to za uciułany grosz owsa też u ludzi kupi. Na słońcu i niebie się znał, więc drogę dniem i nocą dobrze wymierzał, ale bywało, że gdy potoku zbrakło, to czasem o wodę trzeba było się przepytać lub pod chałupy zajeżdżać. Dziś właśnie powiedzieli mu przed wieczorem, że musi wyjść z lasów wprost na miasto Konin, bo tam jedyny bród, zwłaszcza że woda z wiosną przybrała. Szedł więc teraz ostrożnie, to w mchu, to w piachu człapiąc, bo ciemność była, że oko wykol, jedynie to światełko kierunek wyznaczało. U brzegu miasteczka krążył chwilę koło pierwszej z brzegu niskiej chałupy, bo zawsze lepiej z biedotą gadać niż nie wiadomo z kim. Niestety, ciemność w niej była zupełna, wszystko widać pośpione, a któż by tu nocą drzwi dla obcego uchylił. Czyli że trzeba mu podejść pod rudawe światło, które mu teraz wśród zabudowań znikło. "Chyba to nie dwór żaden, jeno jakiś dom u skraju miasta" - kłopotał się z przemyślną ostrożnością. Byle się nie natknąć na jakiego dworskiego. Łyk ani kmieć nie tak groźny jak te pańskie pachołki, wśród których jeszcze i zbrojnych sporo. Nie był lękliwy, ale czujny. Więc podchodził teraz wolno, cały w słuch i wzrok zamieniony, by dociec, gdzie tu jakiś ruch, szczekanie czy głos ludzki posłyszy. Liczył, że może sam na ten bród trafi, choć nie wystarczy go tylko wynaleźć. Jakże wejść w wodę z bydłem i z wozem, rzeki nie znając. Mniejsza ona tu pewnie niż pod Poznaniem, ale rzeka rzeką, woda zawsze zdradliwa. W której stronie znajduje się Warta, poznał bez niczyjego wskazania. Zwłaszcza teraz nocą, wystarczyło, by pociągnął mocniej nosem powietrze, a już rzekę czy staw wywąchał. Musi tedy Warta być po prawej stronie tych kilku domów, czarnych i martwych o tej porze jak skały. Przystanął, bo zdawało mu się, że usłyszał chrapanie idących koni. Może do pojenia je wiodą? To byłoby najlepsze, gdyby ktoś wiódł konie do wodopoju na rzece. W tej chwili dojrzał otwarte wrota gospody i stajennego prowadzącego trzy konie. "Niestety, nie ku rzece je prowadzi, bo pieszo by przy nich nie szedł" - pomyślał. Konie skierowały się właśnie w jego stronę. Chłop nie zdołał ujść w bok, poza węgły chałupy. - Kto tam? To ty, Marcin? Ku studni idziesz? - zawołał parobek. Nie pora była się wycofywać. Zresztą, skoro to jakiś stajenny, może o bród się wywiedzieć. - Ku studni, ale ja nie Marcin. Bóg łaskaw, że cię napotkałem - mówił podchodząc bliżej ku stajennemu, który już podnosił ramię żurawia - kubeł ci pociągnę, bo i ja pragnienie chcę ugasić, wielcem zdrożony. - Skądże ty po nocy się wleczesz? - Służba nie drużba. Mój pan przodem mnie wysłał, by o drogę przepytać. - Na piechotę idziesz? - Też gadasz! Konia tu opodal uwiązałem, by do tego domu wejść i zapytać. Bo tylko tu u was światło. - Boś przed zajazdem - stajenny mówił z namaszczeniem. - Goście tu zwykle znaczni, więc z kurami sypiać nie chodzą. Nie widzisz to, jakie konie poję? - chwalił się stajenny wbity w dumę, że mu sługa owego szlachcica, co przed wieczorem zjechał, pojenie takich koni zlecił. - Spaśne, choć w tej ciemnicy ani maści poznać nie mogę - mówił Łukasz pochylony ku studni. W tej chwili poczuł na ramieniu łeb jednego z koni. "Cóż to - pomyślał - bydlę się do mnie łasi? Chyba moją kobyłę ode mnie czuje." Odpędził łeb koński ramieniem i pił wodę z kubła, udając, że bardzo spragniony. - Smoki, mówię ci, choć ta i klacze - mówił jeszcze stajenny. - Wałach ani ogier klaczy nie dorówna, więc cóż prawisz? Skoro wody dałeś popić, to mi pora w drogę. Jeszcze mi kto moją kobyłę od drzewa uprowadzi. A daleko stąd do Warty, znaczy się, brodu? Chyba przez miasto trzeba jechać. - Po kiego licha, człowieku! Puścisz się od tej chałupy w prawo i wprost na bród wyleziesz. - Woda tam chyba spora. - Spora była, gdy lody szły. Teraz ledwie po pas konia sięgnie. Ale cóż wy myślicie nocą bród przechodzić? - Mojemu panu śpieszno do Warszawy. - Z daleka zaś jedziecie? - Ho, ho, aż z Poznania - Łukasz kłamał, byle Śmigla nie wymienić. Stajenny klepnął się po udach. - To powiedzcie swemu panu, by do gospody zjechał, sąsiada z Poznańskiego będzie miał do kompanii. Zjechał do nas przed godziną znaczny szlachcic skądś spod Kościana. Ani chybi jakiś starościc, bo rząd pod nim aż błyszczy. Szkoda, że te konie gołe, bobyś uwidział. - Starościc spod Kościana, powiadasz? - Łukasz wstrzymał dalsze słowa, by mu głos bardziej nie zadrżał. Nie daj Bóg, by kto z tamtych stron go napotkał. Z gęby nie poznaliby, bo któż pamięta łeb nędznego chłopa, ale gdyby tak wóz i bydło wypatrzyli? Święty Łukaszu! Któż by nie poznał, że to zbieg z pańskiej włości? A tu jeszcze starościc czy podstarości, bo co ten parobek wie, może ten sam, co był przy sądzie? Wtedy to nie bród mu brać, ale kamień u szyi i lepiej od razu w wodę. Jeden był tylko pan, który w nim człowieka, a nie bydlę widział, ale on teraz równie nieszczęśliwy. Bóg raczy wiedzieć, czyli jeszcze w Nietaskowie, czyli już w wieży go trzymają. - Z Bogiem, wracać mi trzeba. - Do gospody nie wejdziesz? - Ochota na piwo by była, gdybyś wody nie dał popić. A tak, to ci Bóg zapłać! Może mojego pana na postój w zajeździe namówię. - To byś mądrze zrobił. Łukasz znikł w ciemności. Tejże nocy wszedł w Wartę podle miasta, zmierzył dla pewności bród koniem i przewiódł poza rzekę wóz z rodziną i bydło. Za wodą pędził woły, by jak najdalej odbić się od Konina i znaleźć w lasach szlak bardziej utajony. Chyba ze trzy mile ujechał, gdy zaczęła się rozwadniać gęsta ciemność i ściany leśnej drogi, wycięte przedtem jak w martwym kamieniu, nabierały modrej zieloności życia. Na wozie spała żona zadarłszy spiczasty nos ku niebu. Kasper chrapał z głową wbitą w słomę. Łukasz szedł półsenny, ale przecież uparty, niezmożony, i myślał: "Może dojdę do tej ziemi obiecanej. Gadali, że tam trzydzieści lat darowana pańszczyzna, byle karczować, siać i orać. A tak i pana nad sobą nie będzie. Trzydzieści lat, kawał czasu. Zanim z powrotem w gąsior wezmą, chyba już będę u świętego Piotra za piecem. Święty Łukaszu, prowadź!" Nie żałował pozostawionej daleko za sobą wsi rodzinnej, bo jak macocha mu była. Jeśli idącemu nocą obok swych wołów było za czym tęskno, to chyba za jednym, że nie mógł pożegnać młodego pana z Nietaskowa i że go już nigdy w życiu nie zobaczy. I bolał w duchu nad tym, co chłopi w Rybienku mówili, gdy się na włóczęgę wybierał, że pana Krzysztofa Arciszewskiego panowie teraz się zaprą, z ojcowizny go wyżeną. Splunął pod krzak. "Takać dla niego i dla mnie nagroda za nasze wojowanie." Rozdział X Przyjechawszy do Birż Krzysztof nie zastał Radziwiłła, więc z miejsca popadł w przygnębienie. Tak szybko podążał w dniach ostatnich, nawet nad siłę konie pędził, by jak najprędzej stanąć przed księciem i pozbyć się niepewności swego losu, a tu masz - cały pośpiech nadaremno. Przez całą drogę od Nietaskowa ku Litwie ani przez głowę mu nie przeszło, że może nie zastać hetmana. Sejm był, ale Radziwiłł dotąd od sejmów stronił. Więc nie o tym w drodze myślał, ile o wymarzonym dniu przyjazdu na dwór książęcy. Oddalając się od wsi rodzinnej, od miejsca dokonanego na wrogu samosądu odczuwał z ulgą, jak blednie cały tragizm wydarzenia, a nabierają kolorów nowe nadzieje. Niech tylko książę wesprze go swym poparciem, niech przyobieca pomoc u króla czy u Brzeźnickiej, a da Bóg, będzie można zaraz po przyjeździe do Birż wysłać pocieszający list do rodziców i wreszcie napisać coś do Sucheckich. Bogusław już tam pewnie wybielił hańbiące plotki, jeśli doszły do buczyńskiego dworu, Suchecki nie świętoszek, zrozumie, że honoru i substancji trzeba było bronić, a panna Renata? Nie w klasztorze chowana, tylko w szlacheckim domu, nie weźmie za złe krwi dla honoru przelanej. Dopóki wywołańcem nie był, dopóki infamia nie będzie ogłoszona, wszystko jeszcze można było przez księcia odmienić, ale właśnie pośpiech był potrzebny. Tymczasem musiał czekać w Birżach, bezczynny, zniecierpliwiony, wyglądając co dzień powrotu książęcego dworu. Więc siedział w kantynie birżańskiej przy piwie ze Schmelingiem, przy gąsiorze wina z Bychowcem, bo ci dwaj oficerowie doglądali Radziwiłłowskiej załogi. - Może hetman o Nieśwież zawadził? Jak myślisz, pułkowniku? - pytał Schmelinga. - Chyba jeszcze jakieś sprawy po nieboszczyku bracie załatwia? - Nie siedzę ja w jego głowie, od kartaunów jestem. Ale waszmość drugi dzień dopiero jesteś, a siedzisz jak na rozżarzonym węglu. - Sprawę mam ważną, już waszmościom mówiłem. Coś niecoś o tym wiedzieli, bo z grubsza zwierzył się przed nimi dwoma, spowiedzi dokładnej przecie nie odprawiając. Ot, skończył z tchórzem, wydrwigroszem i potwarcą, co mu zarzucił zdradliwe konszachty ze Szwedami. - Nie turbuj się, waszmość, nie ma czego - pocieszali go żłopiąc na jego rachunek piwo i małmazję. - Hetmana przecież znasz, łatwy on dla swych dworzan i żołnierzy, a w tobie szczególnie sobie upodobał. Gębę babie złotem zatka i kamień z serca w jeden dzień ci spadnie. Po rycersku, jak mówisz, postąpiłeś, a hetman żołnierz, nie zakonnik. - Ale czas leci. - Lada dzień dworu się spodziewają, sejm już skończony. Hetman buławę wielką wiezie, więc w Warszawie albo po drodze bankietuje. Pojechał po nią po pańsku, z kupą dworzan i oficerów. I Korff tam jest, i Kiszka, i Siennicki. - I Siennicki też? - Krzysztof ucieszył się tą wiadomością. Nie dlatego, by lubił pyszałkowatego wojewodzica, ale skoro z księciem do Warszawy pojechał, widać i infamia już z niego zdjęta za Radziwiłłowskim wstawiennictwem. - Buławę na pewno księciu dali, wódz to dzielny, strategik nie byle jaki - Schmeling pociągał pieniste piwo, którego rześką woń przekładał nad bukiet przedniego węgrzyna. - Król jegomość uhonorował go za Mitawę i za kwartyr ze Szwedami. - Daj mu Bóg! - przytwierdził Krzysztof. - Kogóż godniejszego znaleźliby na jego miejsce. Piątego dnia po przyjeździe Krzysztofa zjechał w kilkadziesiąt koni i wozów dwór Radziwiłła. Otwarto udekorowane bramy i wtoczyła się na majdan cała starszyzna: Korff, Kiszka, kilku rotmistrzów, sporo rycerstwa, a przy tym tabun koni i służby. Atoli starszyzna wjeżdżała w mury zamku z minami skwaśniałymi, Radziwiłł, choć go wiwatami witano, zsiadł ponury z konia. Przeszedł wyprostowany wśród oczekującej go załogi, do nikogo ust nie otworzywszy. Jedynie syna swego, dziesięcioletniego Janusza, napotkawszy na schodach pałacu, uściskał mocno na oczach całego rycerstwa. Nikt chyba nie słyszał, jak do syna mówił: - Chodź ze mną, to ci opowiem, byś nawet po mojej śmierci pamiętał. Zamknął się tego dnia w pokojach, głowy z pałacu nie wychylił i nie chciał widzieć nikogo poza rodziną. Przywieziona przez dwór wiadomość, że książę buławy wielkiej litewskiej nie dostał, rozeszła się błyskawicznie po Birżach. Pomstowała starszyzna, psioczyli żołnierze, i oni bowiem uważali, że honor ich nadszarpnięto. Co innego przecie mieć nad sobą polnego, co innego wielkiego hetmana. Przepadła przy tym nadzieja na jakiś fest i jakowyś dodatek do żołdu, a każdy tu przedtem myślał, że uraczony nowym zaszczytem Radziwiłł, ruszy swą szkatułą i piwnicą. Wtórował utyskiwaniom i Krzysztof, choć dla niego mniejszą to było niespodzianką, bo znał dobrze niechęć królewską do kalwińskiego księcia. - A komuż dali buławę? - pytał Korffa. - Tego by jeszcze potrzeba! - stary rotmistrz jazdy Radziwiłłowskiej wydął z oburzenia wargi. - Na razie nikt nie dostał. Wiedzą tam na dworze, że takiej hańby nasz książę nie przeżyłby. Król zwleka, ale na pewno chowa ją dla Radziwiłła. Pocieszyło to Krzysztofa i już się mniej o własną sprawę lękał, bo różne bywały humory magnata. Ale skoro nikomu buławy nie dano, to i mniejszy dyshonor dla Radziwiłła. Przypomniały się w tej chwili słowa Sapiehy, które po mitawskiej ugodzie słyszał odeń w Warszawie: "Byleby Radziwiłł cierpliwie czekał, buława nie minie domu Radziwiłłowskiego." Toteż wezwany na drugi dzień przez pokojowego, by się ze swą petycją stawił przed magnatem, wszedł na książęce pokoje z odnowioną otuchą. - Jakiż tam dziś humor księcia pana? - pytał w korytarzu pokojowego. - Ani go poznać po dniu wczorajszym. Z synem Januszem pół dnia zbawił, a ten chłopiec najcięższą chmurę potrafi mu zdmuchnąć z czoła. - Dzięki Bogu. Twardy nasz hetman. Radziwiłł istotnie wydał się Krzysztofowi inny niż dnia poprzedniego. Twarz miał rumianą, oczy spokojniejsze, nie ponure jak przy wjeździe do zamku. Rozłożył kordialnym gestem ręce i witał serdecznie Krzysztofa. - A witajże nam, mój miły! Ani kwartał nie uszedł, odkąd cię z oczu straciłem, a ciebie z powrotem tęsknota do Birż przywiodła. Siadaj i opowiadaj, coś nabroił, bo coś niecoś słyszałem. Zachęcający ton w ustach magnata utwierdził Krzysztofa w jego nadziejach. Zacny to hetman, myślał, sam się jego losem interesuje. Dziwne mu tylko się wydawało, skąd wie o jego sprawie. W Birżach słyszeli o tym tylko Schmeling i Bychowiec, ale żaden z nich dotąd z księciem się nie widział. Nie kłopocząc się zbytnio zaczął z miejsca opowiadać o zatargu z Brzeźnickim, a więc o pozwie, o zajeździe straży starościńskiej na dwór w Nietaskowie i o ucieczce ze wsi rodzinnej. Radziwiłł słuchał, wzrok ku swym kolanom opuściwszy. Zrazu zdawało się Krzysztofowi, że książę cierpliwie nadstawia ucha, więc mówił coraz goręcej, żadnych szczegółów nie szczędząc. W miarę jednak, jak twarz magnata wydłużała się i uwaga ginęła z jego oblicza, a co więcej, żadne pytanie nie padło z ust Radziwiłła, Krzysztof stropił się i dość raptownie uciął swą opowieść. - Gdyby wasza książęca mość glejt u króla mi wyrobił, a przez ten czas na Brzeźnicką wpłynął, to Bóg świadkiem, wszystko księciu panu uczciwie odpracuję... Zapadło głuche milczenie. Wreszcie posłyszał Krzysztof jedno słowo wypchnięte ciężko z ust Radziwiłła: - Król... - Co wasza miłość chciał przez to powiedzieć? Radziwiłł otwarł nagle oczy. - Mów dalej, nie pytaj! Poczuwszy na sobie zimne, jakby nie widzące oczy magnata, Krzysztof jeszcze bardziej się stropił. Złe przeczucie zawahało pewnością jego głosu. Powtarzał jeszcze raz te same słowa, nieomal przerażony, że otwarte teraz oczy Radziwiłła dalej niczego nie widzą. Te szklane, zielone źrenice zdawały się być zwrócone w głąb oczodołów. Skończył i czekał w kłopotliwym milczeniu. Znowu zapadła cisza. Słychać było tylko sapiący oddech hetmana. - Byłeś ze mną pod Mitawą? - spytał niespodzianie Radziwiłł. - Jakże to... byłem, mości książę. - Krzysztof patrzył osłupiały. Poczuł nagle rodzący się pot pośród włosów na skroniach. Czyżby Radziwiłł ani jednego słowa dotąd nie słyszał? A może, przeciwnie, wszystko utkwiło mu w pamięci i dlatego chce wspomnieć na bojowe zasługi Krzysztofa. - Ile nam stadthalter wydał chorągwi? To pytanie było jeszcze dziwniejsze. - Trzynaście, mości hetmanie! - Pamiętasz? No tak, jakże nie pamiętać. Pamięta każdy żołnierz pod moją buławą... A ile wziął Gąsiewski pod Kropimuzją? - Pięć ich było. W tym jedna Karolusa Filipa, brata królewskiego - dodał skwapliwie Krzysztof, bo może o to chodziło Radziwiłłowi. Magnat poruszył piersią. Jednocześnie wsparł się wielkimi, mięsistymi dłońmi na kolanach. Dziwny to był gest, jakby hetman próbował, czy ma w rękach siłę jeszcze dość tęgą, by utrzymać podrywające się z niecierpliwości kolana. - Pamiętacie to wszyscy, każdy mój żołnierz, bo niełatwo nam przyszło. A wiesz ty, co mi król powiedział, gdy mu na sejmie rzuciłem pod nogi te chorągwie? "Nic nowego nie przynosisz, tylko kontynuujesz sławę dawnych przodków." Mnie, Radziwiłłowi, tak powiedzieć przy posłach ziemskich, przy całym senacie? Nic nie przynoszę, Kryste Panie! Nie utrzymał rękami tych kolan, poderwały się. Wstał ciężki, w przygarbieniu jakiś pękaty, cały nadęty nienawiścią. - O sławie czyich przodków on mówił? Chyba swoich, czyli szwedzkich, co go w zamku gripsholmskim ze szczurami więzili. Żaden z Radziwiłłów w więzieniu się nie rodził! Czternaście chorągwi przeze mnie we krwi zdobytych, bez żołnierza, bez ćwierci, bez armat, bez prochu, on za błahostkę uważa. Król, co jednej w swym życiu nie zdobył, bo go nikt z orężem w ręce nie widział. Chyba raz tylko siedział na koniu pod Guzowem, gdy brat Janusz działa przeciw niemu nastawiał. Sapanie przerwało mu słowa. Dopiero po chwili mówił dysząc: - Dłonie różańcem splótł i nawet nie wie, po której stronie karabela wisi u pasa. Żem kalwin, to nawet chorągwie pod tron rzucone nic już nie znaczą. Po cóż służyć tej ojczyźnie, skoro jejmość Konstancja buławy pod swą kołdrą trzyma? Bo tam tylko to ważne, co ta serpens mężowi do ucha syknie, od brata Ferdynanda czy spowiedników posłyszawszy. Krzysztof siedział oniemiały. Radziwiłł popadał w coraz większą wściekłość, wywnętrzał się ze swych bólów, a do jego sprawy w ogóle nie wracał. - Patrzył tam na mnie nieomal jak na zdrajcę za to, żem kwartyr z Gustawem zawarł i wstrzymał najazd olbrzymiego wojska... Tchu na więcej nie stało. Zadyszał się i ucichł. Nogi tylko stąpały głucho po dywanie, miażdżąc plusz kwiecisty. Krzysztof uchwycił się ostatnich słów magnata. Może teraz pora, by swoją sprawę przypomnieć. - Wasza miłość - zaczął - trudno moje sprawy do książęcych przyrównywać, ale i mnie zdradę ów Brzeźnicki zarzucił mówiąc na sejmiku, żem w sprawie kwartyru do Szwedów posłował. Dlatego jadowity język uciszyłem. - Ale ja króla uciszyć nie mogę. Chodził wielkimi krokami po komnacie, głową wstrząsał i teraz już tylko do siebie mruczał. - Nic mu nowego nie przynoszę... A cóż on nowego przyniósł tej ziemi? Jezuitów i Altheina, co ludzi naszego kraju na cesarską wojnę ciągną? Łamanie swobód i praw szlacheckich nam przyniósł, bo małoletniego syna na biskupstwo warmińskie posuwa wbrew prawom, które od senatu, od starostw, od wszystkich urzędów dzieci królewskie oddalają. Grabież kraju nam przyniósł, bo prawda, coś ty jeszcze w Warszawie wywąchał, że królowa ziemię żywiecką dla cesarza wykupuje, by tam ostoja była dla rakuskich knowań. Tyle ziemi! A mnie starostw w Wielonie i Dudach za zasługi wojenne odmówili. Słyszałeś? Za darmo wojowałem. Pilnują, bym za żywota mojego rodu niczym nie wzbogacił, nie przysporzył ziemi ani honoru. Bo i tego odmówili chcąc, by chudoba moja była jak dotąd nieznaczna. Nie pierwszy raz to Krzysztof słyszał. Ba, przecież i w tej sprawie hetmańskie listy do senatorskich pałaców zanosił, nigdy przy tym nie mogąc wyjść z niepomiernego zdziwienia, że magnat, którego ziem w kilka dni końmi przemierzyć nie było można, zawsze na swą substancję utyskiwał w niepohamowanej chciwości. Jakaż tedy ogromna przepaść dzieliła go od magnata! Tamten o całe połacie kraju zabiegał, a jemu nie udało się dotąd jednego folwarku krwią, zasługą wojenną i służbą u pańskiej klamki odkupić. Patrzył w chodzącego po dywanie Radziwiłła i słowa już nie mówiąc czekał. Po co mówić, skoro książę nie raczył dotąd wspomnieć jednym słowem o jego prośbie, a wylewał tylko to, co mu siedziało na pańskiej wątrobie. Ruch uspokajał Radziwiłła. Ustawało ciężkie sapanie, kroki stawały się powolniejsze i miękkie. Podszedł do Krzysztofa, popatrzył wreszcie w niego ludzkim, trzeźwym wejrzeniem. - Wysłuchałeś, co boli. Tobie łatwiej mnie zrozumieć, boś też krzywdy zaznał i masz swoje kłopoty. Krzysztof doznał nagłego olśnienia. A jednak zacny to człek hetman Radziwiłł. Pamięta o jego sprawie. A to, że się przed dawnym dworzaninem wyżalił, to tylko dowód zaufania, zaszczyt, a nie lekceważenie. - Łaska to dla mnie wielka, mości hetmanie, słuchać o twoich zgryzotach. - Ulżyło. Teraz do twoich kłopotów trzeba nam wrócić. Słuchałem uważnie, coś mówił, choć mi łeb od mojego dyshonoru pęka. Glejt, mówiłeś, od króla jegomości, by cię przed infamią chronił? Już tam o tobie gadają w Warszawie, bo ktoś zjechał z kościańskiego powiatu. - Skwapliwi oni zawsze, by mi przeszkodzić. - A prawda to, żeś o chłopa gardło na szlachcicu wziął? - Radziwiłł spojrzał badawczo. Od tego spojrzenia przeleciał Krzysztofowi lód po skroniach. O tym jednym dotąd nie wspomniał, bo i po co, skoro tyle innych przytoczył krzywd na imieniu i honorze. - Było i to... Bo on w kunę zakuł onego Łukasza, co pod Mitawą wodą szedł. Pamięta wasza miłość, w obojczyk go Szwedzi ustrzelili. - Coś pomnę - mruknął bezbarwnie Radziwiłł. - Tak czy inaczej, prawda to, com słyszał. Nie nawykłem ja żołnierzem, choć chłopem, poniewierać, ale gdy na rolę wrócił, to porządkowi szlacheckiemu podlega. A tam, w Warszawie, powiadają, jakobyś ty właśnie ów porządek starodawny chciał burzyć... - Niczego nie burzę, ale wiadomo waszej książęcej mości, krystianinem jestem, chłop u mnie nie za bydlę. - Hm - znów bąknął Radziwiłł i chodził spokojnie po komnacie. Ale w ruchach, ani w spojrzeniu nie było niedawnej zaciekłości. Była zimna rozwaga. - Widzisz, chłopstwo to groźna sprawa. Póki ciemne, to spokojne jak wół, który przecie tępszy od konia. Oczytanyś, to wiesz, że w minionym wieku chłopstwo w Niemczech rebelię podniosło, i Bóg strzegł, że się na naszą ziemię nie przedostała. - Przyjdzie ona kiedyś na tę ziemię, gdy lud będzie na niej cięgiem za bydło, nie za naród... Radziwiłł spojrzał na niego przenikliwie, ale puścił te słowa mimo uszu. - Tak czy inaczej, człeka służałego wyżej od szlachcica postawiłeś. - Nie wyżej, wasza miłość, sprawiedliwości ludzkiej dla niego chciałem, bo krew za ojczyznę przelewał. Wasza książęca mość wspomnieć raczy, że gdy pod Mitawą chłopstwa nam było potrzeba do szańców i do boju, tośmy ich żołdem i poprawą bytu zachęcali. A nawet bez żołdu odeszli, bo podskarbi pieniędzy nie przysłał. - Należnej ćwierci nawet szlachta poniektóra nie dostała. - Szlachta ma ziemię i wolność, brak żołdu może przecierpieć. Radziwiłł skrzywił się, jakby go giez ukąsił. - Trudna dziś z tobą rozmowa. Nie po to chyba przyszedłeś, by się przed swym hetmanem krytyką zabawiać. Krzysztof przygryzł wargi. Zamilczeć trzeba. Po co zresztą o tym wszystkim mówić? Księcia, choć kalwin, na brata polskiego nie przerobi. Zresztą nie na dyskurs z Radziwiłłem tyli świat jechał, tylko by prośbę swą wyłożyć. - Daruj, mości hetmanie, krzywda dzieje mi się wielka. Już mi w Warszawie buty szyją, w trybunale lubelskim też pewnie sprawa wszczęta. Lada dzień mogą hańbę na mnie rzucić, i czymże ja się przed nią wybronię? Prosiłbym tedy łaski pana mojego miłościwego, by o glejt królewski za mną się wstawił!... może listy jakieś dał, pojadę z nimi do Warszawy. - Hm, łatwo to powiedzieć. Jakże mi zwracać się do króla z twoją sprawą, skoro mi mojej nie załatwił? Widząc, że łaska książęca jakby umykała z ręki, Krzysztof schylił się do nóg magnata, obłapił je i prosił: - Skoro żadnej nadziei na glejt nie ma, proszę niech wasza książęca mość na usługach mnie jak dawniej trzyma. Litwa od Warszawy daleko, jeszcze dalej od trybunału lubelskiego, więc pod opieką twoją żyć tu mogę. Da Bóg, że dzielnością, oddaniem się ojczyźnie na wszelki rycerski modus będę prawości swej bronił, krwią swą zmyję trybunalskie wyroki jak to w kraju tym bywało. A potem i Brzeźnicka od wyroku odstąpi. Radziwiłł milczał. Patrzył na pochyloną postać szlachcica i wahał się, jak postąpić. Mógłby go tutaj zatrzymać i starania u dworu robić. Ale już mu w Warszawie wytykali, że dysydentami się otacza, co mu istotnie utrudniało drogę do łaski królewskiej, do starostw i buławy. Sam był kalwinem, ale magnatem wielkim, należał do nielicznych "królewiąt" tego kraju. U takiego to i religia nieważna. Co innego jednak szlachta różnowiercza, której przytułek dawał, zresztą z prostego interesu, bo miał z niej najświatlejszych dworzan. A ten tutaj narwaniec nie tylko arianin w gębie, bo wtedy pal go sześć, ale zamieszania z chłopem w powiecie narobił. Jeszcze dziś rano, dowiedziawszy się, że oczekuje na niego Arciszewski, przemyśliwał, jak go nie utracić, ale wyzyskać, bo cenił w nim żołnierza i dworzanina. Widząc go teraz pochylonego u swych nóg złamanego niepewnością losu, położył mu rękę na ramieniu, kazał powstać i zaczął: - Arciszewski! Nie pannaś płochliwa, by trzeba było przed tobą cokolwiek w bawełnę owijać. Z tego, co słyszałem, jak i prawa ojczyzny miłej znając, ani chybi, że cię infamia nie minie. I to prędko, bo teraz trybunał lubelski ma roki. Mówię otwarcie - w czasach kiedy dwór królewski i jezuici na oku mnie mają i każdy mój błąd jak miód skrzętnie zbierają, nie mogę u siebie trzymać wywołańca. Zimna prawda tych słów przeraziła Krzysztofa. - W rękach waszej książęcej mości ostatnia moja nadzieja. Z domu uciekłem, bom myślał, że tutaj... na dworze księcia... - głos mu się łamał, wiądł gwałtownie. - Sam sobie piwa nawarzyłeś. Czegóż ode mnie wymagasz, bym infamisa trzymając siebie narażał? - Daruje wasza książęca mość, że wspomnę. Siennicki o ile wiem, kilka lat chodził po Birżach z wyrokiem banicji za pasem i gościnności twej dotąd zażywa. - Siennicki skazany za raptus puellae. Od tego się respublica nie zawali. - Ludzi przy tym nasiekł. Prawdziwy infamis, mości książę, sprawiedliwości, jak ja, nie szukał. - Siennicki wojewodzic, a przy tym... nie arianin - wyakcentował zimno Radziwiłł. Teraz wszystka krew ścisnęła Krzysztofowi serce. Doczekał się wreszcie prawdy z ust wielkopańskich. Oto nagroda za jego dotychczasową wierność i oddanie. Wstał z krzesła wzburzony. To ciemność, to jasność zalewała falami oczy, puls walił w skronie. - Rozumiem, on wojewodzic, a ja szlachcic podupadły. Dla niego inne prawa, choć jednakie dla wszystkiej szlachty głosi ta Rzeczpospolita. Inne są, mości hetmanie, nie tylko dla każdego stanu, ale dla każdej majętności, śmiem powiedzieć, dla każdego rodu. Haniebne to prawa, mości książę. Powiedział to dobitnie jednym tchem i czekał. Patrzył odważnie w twarz magnata i myślał: "Teraz pewnie mnie za drzwi wyrzuci." Ale Radziwiłł nie rozjuszył się. Nawet spojrzał na Krzysztofa z pewnym upodobaniem. Nie lubił pochlebców i sługusów, kłaniających się w pas, bez żadnej własnej godności wobec pana. Tego znał. Był czupurny i ambitny, w boju dzielny, sumienny jako dworzanin, w liczbie skrzętny, jeśli i to mu było powierzone. Wśród ciemnej szlachty wyróżniał się wiedzą i światłem, a przy tym bijącą odeń niespożytą żądzą czynu. Takich ludzi mu było potrzeba, więc i dla Arciszewskiego miał misję w zanadrzu. - Kłaniam się waszej książęcej mości! - Krzysztof miał się ku wyjściu. - Czekaj! - Teraz dopiero zawrzała krew w magnacie. - Bez pozwolenia chcesz stąd odchodzić? Przed hetmanem swym jesteś, przed człowiekiem o przyprószonej skroni, a tak hardo sobie poczynasz, wszystkiego jeszcze nie posłyszawszy. Dopóki banitą trybunał cię nie ogłosi, możesz tu siedzieć, nie wypędzam. Ale potem miejsca mi nie zagrzejesz. - Więc lepiej, jeśli łaska, od razu odjadę, konie mam gotowe. - Czekaj, powtarzam! Przed wyrokiem nikt cię nie wybroni, więc gdzie pójdziesz? I po co masz tu z założonymi rękami czekać? Dam ci listy, w pieniądze zaopatrzę i za granicę kraju jako banita pójdziesz... Radziwiłł zniżył teraz głos i podszedł bliżej. - Masz talenta wielkie, inżynierski, żołnierski i dworski, coś niecoś o nich wiem. Lebkoltera też chytrzej załatwiłeś, niż bym to sam przypuszczał. Pójdziesz za granicę, ale nie jako mój sługa, tylko na własne ryzyko będziesz mi potrzebne sprawy śledził. Przy tym nauki inżynierskie możesz tam studiować, będzie to lepiej, niż gdybyś tylko ucha nadstawiał... Twarz Radziwiłła stawa się coraz bardziej szara, drapieżna. W oczach zabłysły zimne, lodowate błyski. Krzysztof czuł, że magnat całą siłą woli stara się teraz panować nad każdym swoim słowem. - Potrzeba mi człowieka, który wszędzie trafi. Musimy stamtąd, z zagranicy, śledzić poczynania króla naszego, bo na wolności nasze nastaje. Król nie bojowy, ale przebiegły. Z tamtymi się wiąże, z hiszpańskim, z rakuskim domem coś knuje i gotuje. Podobno Jana Kazimierza sposobi na tron za namową królowej, bo ona woli swego syna niż pasierba, a przecież tak czy inaczej króla viritim się obiera, a nie król następcę tronu nam daje. Buławy odmówił, ale może tego pożałuje. Jeśli prawda, jak szeptają w Warszawie, że mojego szwagra Sapiehę ozdobi buławą, że mu ją do rąk zgrzybiałych włoży, to popamięta, kim są Radziwiłłowie. Niech nie myśli, że on jeden ma władzę w Rzeczypospolitej. Włos się zjeżył Krzysztofowi. Coś magnat miotał się w słowach, on już rozumiał, do czego ta rozmowa wiedzie. Radziwiłł nie chce go tutaj mieć, bo cóż wart banita, i to z tak niskiego rodu, ale chce wyzyskać jego nieszczęsne położenie. Co tam baje o inżynierskiej edukacji, gdy za tym wisi ciemna sprawa. Szpiegiem go chce mieć zagranicznym, by przeciw królowi i ojczyźnie działał za cenę życia i Radziwiłłowskiego trzosa. Ma szafować swym honorem, ojczyzną swą frymarczyć, by magnata w jego jakichś zagranicznych matactwach wspierać? Fakt, że go już za podłego infamisa bez czci i praw uważa, przeraził Krzysztofa. Znowu całe grono kropli skupiło się na skroniach. Ale ten zimny dreszcz, od czoła idący, dodał nagle siły. Krzysztof odsunął się w bok od magnata. - Wasza książęca mość, takich słów więcej słuchać mi nie przystoi. Przeciw królowi i ojczyźnie mojej nikomu służył nie będę. Żołnierzem chcę być, a nie szpiegiem. Radziwiłłowi drgnął muskuł na twarzy. Zaczęły latać zielone oczy, ręka ściskała pozłocisty pas. Opanował się jednak, wstrzymał gotującą się krew, bo niestety za dużo temu człowiekowi powiedział. Żeby pokryć nagłe wzburzenie, udał spokój. Nawet uśmiechnął się ironicznie. - Nie przeciw ojczyźnie, narwańcze... Nie zrozumiałeś mnie. Jak ostygniesz, to się namyślisz. Jakimże będziesz żołnierzem, gdy cię wywołają? Pogadajmy jeszcze, usiądź, proszę... Otwierał usta, by dalej mówić, ale w tej chwili Krzysztof chwycił za klamkę. - Mości książę, na miły Bóg! Lepiej z krócicy w brzuch wypalić! - krzyknął i wybiegł z komnaty. Rozdział XI Biegł po schodach, nieprzytomny, z szumem w skroniach. Na pierwszym piętrze minął w pośpiechu grupę oficerów, między nimi Schmelinga i Bychowca, nie usłyszawszy nawet pytań, które mu zadawali. I przez dziedziniec pałacowy prowadziła go jedna myśl: "Uciekać stąd! Uciekać z zamku, z tłumu żołnierstwa na dziedzińcu, z murów twierdzy. Skryć swoją gorycz przed wszystkim i przed wszystkimi." Wpadł do stajni. Sam odwiązywał konia, zarzucał rząd, spinał pasy. Palce drżały jak łyko, uciekały z nich klamry, wymykał się pas na końskim podbrzuszu. Już wskakiwał na siodło i gnał ku bramie. Koń spięty ostrogami puścił się oszalały przed siebie, prosto, jak droga prowadziła. Nawet gdy ostrogi zelżały, dotkliwy ból boków pędził bez wytchnienia pokłutego konia. Krzysztof pochylił głowę pełną szumu. Ogarnęła go bezmyślna, instynktowna chęć pędu. Jak najdalej, jak najdalej od Birż! Od komnaty książęcej, od szarej twarzy Radziwiłła. Dopiero gdy spieniony wierzchowiec zwolnił biegu, urodziła się pierwsza trzeźwiejsza myśl. "Uciekać, ale dokąd? I przed kim? Przed Radziwiłłem? Przed cieniem Brzeźnickiego czy przed sobą?" Jeszcze go nie wywołali, hańbą nie okryli, a już go Radziwiłł traktuje jako infamisa. Już niepotrzebny ani jemu, ani ojczyźnie. Dobry był, gdy leżał w śniegach inflanckich i przyczyniał Radziwiłłowi sukcesów, dobry, gdy bronił imienia Radziwiłłowego w Warszawie, dobry, gdy lichwiarzowi w Gdańsku wydzierał z rąk magnackie pieniądze. A niepotrzebny, odkąd na swym wrogu sprawiedliwości poszukał. Jemu, Radziwiłłowi, wolno dbać o swój honor i majętności, nawet, diabli wiedzą, czy nie trucicielskich, gdy potrzeba, używać procederów, a Arciszewskiemu nie wolno nawet po Birżach chodzić. Bo nie jest wojewodzicem Siennickim, tylko Krzysztofem z Arciszewa. Znów spiął konia. Za mało powiedział magnatowi, gdy go do służby szpiegowskiej namawiał. Że buławy i starostw nie dostał, to piana mu na gębę wyszła i już przeciw królowi, przeciw ojczyźnie knuje. Czemuż jednak Siennickiego na te procedery nie namawia, tylko na swym dworze trzyma i powagą swego rodu ochrania? "Dlaczegóż mnie, a nie jego! Ja się, u licha, rozprawą z Brzeźnickim tak jak Siennicki rozbojem nie zhańbiłem." Zmrok zapadał. Chłodna wilgoć siadała na lejcach, na sierści spoconego konia. Chyba rzeka Musza musiała być niedaleko, bo mgły ciągnęły z dali, kładły się nieruchomymi dymami w poprzek drogi. Koń strzygł uszami, niekiedy przystawał bezradnie w mlecznej chmurze. Krzysztof tracił niedawną wściekłość, ale zaczęły go nękać coraz bardziej zgorzkniałe myśli. Dokąd ucieka? Nieszczęście było za nim, ale i przed nim żadnej nadziei, osaczony zewsząd własną klęską. Czegóż dotąd w krótkim życiu dokazał? Gdzie sława, o której marzyło się, gdy jeszcze uganiał z wiklinową kopią po nietaskowskich łąkach? Gdzie szczęście rodziny, gdzie jego własne młodzieńcze nadzieje? Rodzinę zniszczył, majętności, które dla niego wyprzedali, nie odzyskał. Ojca napoił rozpaczą, matce przyczynił zgryzoty. Cóż koniec końców wyrosło z zapału, którego nigdy nie zbrakło? A przecież żołnierki próbował, plany artyleryjskie już sposobił, nawet gęsiego pióra się imał. Jak dotąd nic bez klamki pańskiej nie znaczył i nie będzie znaczył. Lada dzień infamis, wywołaniec, banita. Hańba największa w tym kraju, jeśli pieniędzmi i stosunkami zdjąć jej z siebie nie można było. Dziwnaż to kara - dla bogatego śmiech, dla ubogiego wieczysta hańba. Bo w istocie tylko do takich jak on zubożałych szlachciców taki wyrok w praktyce się stosował. Byle kiep w żupanie będzie miał teraz prawo w gębę napluć, podania ręki odmówić, napaść jak psa, jak wilka z zasadzki czy też jawnie ustrzelić, bo wyjęty spod prawa. Hańba wieczysta, włóczęga. Wszystko utracone: i dom, i ojczyzna, w gruzach cała nadzieja uporządkowanego życia i małżeńskiego szczęścia. Cóż teraz w liście do domu czy też do Sucheckich napisze? Że sąsiada zabił? Że łaskę Radziwiłłowską utracił, a substancja w konfiskatę i na kaduk pójdzie? "Kryste Panie, świata przede mną już nie ma." Zeskoczył z konia, uwiązał go u gałęzi. Usiadł na powalonym pniu z głową cięższą niż kamień, bo ją drżące ręce ledwie udźwignąć mogły. Patrzył w skrawek mchu między swymi butami. Świat zmarniał do wielkości tego małego strzępa ziemi. Wszystko już nie istniało, było dalekie, niepowracalne. Jakby w tej nieprzeniknionej głębi ziem pod stopami zapadł się utracony dom rodzinny, dwór buczyński, stroskana twarz ojca i modre, rozbrajające oczy Renaty. Ciężar gniótł głowę i piersi coraz niżej, ręce były niemocne, na nic już niepotrzebne. W tym mchu który pachniał, pod kłodą, próchnem i grzybem, w ziemi uciszonej - jeden ratunek. Gdy sobie tę myśl w pełni uświadomił, poczuł śmiertelny pot oblewający mu skórę od skroni aż po zdrętwiałe w butach palce. Ale tak trzeba, nie inaczej. Lepsza to droga niż haniebna służba u Radziwiłła. "Jak infamię ogłoszą, pani mateńka już nie przecierpi..." Myśl o bólu matki stała się ze wszystkich najczarniejsza. Wyjął krócicę. Pomacał. Suchy był zamek, choć gęsta wilgoć ciągnęła od brzegów rzeki. W tej chwili koń uwiązany parsknął z lekka nozdrzami. "Daleko tu od drogi, nikt pewnie w te bagna nie zachodzi... Jeśli go tu uwiązanego zostawię, zdechnie albo go wilcy pożrą." Wstał z pnia, by odwiązać konia. Gdy poruszył rzemieniem, posłyszał jakiś szelest wśród chrustu. Obejrzał się. Kilka metrów opodal przycupnął jakiś kształt pod drzewem. Dzik to czy może wilk podchodzi? Instynkt obrony zgasił wszystkie niedawne myśli. Krzysztof odwiódł kurek krócicy i uskoczył za drzewo. - Kto tam? - krzyknął. Za drzewem kulił się mały człowiek. Pchał coś skwapliwie pod brudną, postrzępioną siermięgę. W pośpiechu wikłał mu się sznur uwiązany w pasie. Ów człowiek skulony, z włosem rozwichrzonym, podobny był w tym pustkowiu nie do istoty ludzkiej, lecz leśnego straszydła. - Ktoś ty? - Krzysztof wymierzył krócicę. ZZa pnia wychyliła się twarz przerażona, wychudła, o tępych, nieruchomych oczach. - Ja nie kłusownik, wielmożny panie! Darujcie, wielmożny panie, chrust i korzonki zbieram - nędzarz trząsł się i dalej wikłał palce pod siermięgę. Ręce mu drżały, łachmany plątały się i nagle wymknął się zza pazuchy kawałek łyka, a na nim dwie szarpiące się ryby. Przerażony chłop klęknął w chruście przy drzewie i złożył ręce jak do modlitwy. - Darujcie, wielmożny panie! Ja nie kłusownik, święta Maryjo! Pierwszy raz na rybę poszedłem, bo głód na przednówku. Darujcie, panie! - mówił płaczliwym głosem, patrząc struchlały w wymierzoną ku niemu krócicę. - Czyjś ty? - Radziwiłłów, wielmożny panie. Rybiny dwie liche... i te korzenie tylko... Żyć chcę, panie. Krzysztof nie dowierzał własnym oczom. To widmo, bo nie człowiek, trzymało w rękach garść otrzepanych z ziemi korzeni i patrzyło w niego wzrokiem spłoszonego zwierzęcia. Wyjął z torby przy siodle kawał wędzonego mięsa, które tam zawsze miał w zapasie. - Weź to, a wyrzuć te korzenie. Chłop spojrzał oniemiały, nie wyciągnął ręki. - Weź to, mówię! - Bóg zapłać! Skurczone widmo ludzkie podsunęło się nieśmiało bliżej. - Mówisz, że żyć chcesz. A po cóż ci żyć, skoro ci gorzej niż bydlęciu. Teraz chłop rozszerzył oczy. - Żyć trza, panie... dla tej ziemi. Ona już ma się ku rodzeniu. A i Bóg tak każe. Nędzarz patrzył to na mięso trzymane w garści, to na twarz szlachcica. Nie wiedział, czy odejść, czy tak stać i czekać. Czego od niego chcą? Dreszcz go przeszył, gdy nagle stojący przed nim bogaty pan zaczął się śmiać ironicznie. - Bóg jest jeden dla ciebie i dla Radziwiłła. Dlaczegóż rwiesz te korzenie? Jeśliś głodny, czemu nie idziesz brać z gumien Radziwiłła? Twarz chłopa znieruchomiała. Jej szarość bladła w siwiejącym półmroku. - Ktoś ty, panie? - wyszeptał i zrobił pośpiesznie znak krzyża na czole. Widząc, że Krzysztof poderwał krócicę, podniósł ręce do góry i krzyknął: - Nic nie winienem, wielmożny panie! Wiem, że ryb łowić nie wolno. Już tego nigdy nie zrobię... Święta Maryjo, Królowo Anielska, ratuj! - Głupiś! - syknął Krzysztof. - Bierz tę krócicę, kurek już odwiedziony, i wymierz we mnie. Przysięgam, twój będzie ten koń i wszystko, co na nim, bo to moje. Nie bój się, nic ci się nie stanie, mnie wolno zabijać. - Jezus, Maryja! - krzyknął chłop. Rzucił połeć mięsa, korzenie i ryby. Wpadł w szeleszczące gałęzie i zniknął we mgle. Krzysztof stał z odwiedzioną krócicą, półprzytomny. Odgłos bosych nóg ginął nad rzeką, uciszały się poruszane gałęzie. Cisza była wokoło, koń nawet nie prychał. Tylko rój komarów ciął bzykiem powietrze koło uszu, wirował natrętnie wokół głowy. Nikogo nie było, tylko koń, mgła drzewami nadziana i komary, ale Krzysztof jeszcze widział stojącą przed nim siermięgę. - Żyć trza... dla tej ziemi. Nie dla Radziwiłła tamten żył, ale dla tej ziemi. Jakże musiał kochać swoje nędzne życie, które dawało mu korzenie i wyłowioną o zmroku pańską rybę. Któż był tej ziemi bliższy, ten w siermiędze czy tamten w atłasowym żupanie, który ją tylko liczyć umiał, i to nie na łany, nie na włóki i wsie, ale na całe starostwa, na nieogarnięte okiem przestrzenie. Dla kogo żył Radziwiłł? Nie dla tej ziemi, skoro mógł cierpieć, by chodzili po niej głodni, wynędzniali, na jego włókach pracujący poddani. Za cóż więc bił się pod Mitawą i Rygą, nawet z konia, choć hetman, przez dwa dni nie zsiadał? Zawsze mówił, że za ojczyznę miłą. Ale jego ojczyzna to setki wsi, Birże, miast wiele i pół Litwy, a tego chłopa korzeń i kora brzozowa, którą mełł na przednówku jak chłopi Brzeźnickiego. - Jakże nędzny, splugawiony twój ród, Radziwille! Krzysztof podniósł ku górze skroplone czoło. - A ja z rodu, którego ojciec głosi prawo tego nędzarza. Z rodu ojca mojego, co gdy wsi miał, pańszczyznę z chłopów zdejmował, zboże im na przednówku rozdzielał, w szkole śmigielskiej synów ich nauczał. Nagle odkrył w sobie zapomniane słowa ministra, słyszane i w domu, i w zborze Braci Polskiej w Śmiglu. - Nie masz urodzenia ani poddaństwa. Nie masz mieszczanina, chłopa ani pana. Bóg wszystkich z jednej gliny ulepił. W czynie człowieka jego wielkość i chwała. Zamknął krócicę i stał olśniony tym głosem. Serce coraz równiej biło. Spojrzał poprzez gałęzie i przez mgłę nad Muszą daleko, setki mil na południe i szukał w ciemnej nocy przezroczystej twarzy swego ojca ściskającego go za głowę w nędznej nietaskowskiej izbie. Gdy zobaczył ją wreszcie jeszcze jaśniejszą niż na jawie, piękną z siwymi łagodnymi oczyma, powiedział do niej szeptem: - Ojcze panie, najmilszy ojcze panie! Cóż jestem wart wobec ciebie ja, którym cię nienawidził, gdyś o majątek nie dbał, którym cię nie rozumiał, gdyś prawości sumienia uczył. Żyć trzeba dla tej ziemi, dla ojczyzny. Choćby infamisem orzekli, nie ulęknie się życia. Bo któż tu jest infamisem, kto choć bez wyroku pohańbiony? To oni, bogacze i magnaci tej ziemi, dla których co innego wojewodzic, co innego syn ariańskiego, jak mówią, ministra. To na nich wieczysta infamia, hańba po wieki wieków, za wyzysk i nieprawości, za bezkarność i chciwość, za jarzmo, w które wprzęgają całą ojczyznę. W czymże, Radziwille, twoja nad innymi przewaga? W bogactwie i we władzy, bo przecie nie w imieniu. - Imię można mieć większe niż Radziwiłł! Jaśniało w oczach. Z każdej nowej myśli rodziła się duma. Jakże głupi był, że odkręcał krócicę! Tchórz go obleciał na skutek jednej z magnatem rozmowy? Pot śmiertelny go oblał, gdy się klamka pańska z rąk wymknęła. Wepchnął za pas krócicę, wsiadł na konia. Wyjechał z powrotem z gęstwiny na drogę. Uderzył w niego wiatr rzeźwiejszy. Koń zarżał, poczuwszy na grzbiecie ciepło jeźdźca. Krzysztof klepał go po mokrej szyi i myślał. Nie były to marzenia, ale wola świadomie kierowana. - Nawet gdy infamisem obwołają, przyćmię wszystko dzielnością i sławą, o jakiej się nie śniło tobie, Radziwille. Choćby przyszło u twojej klamki, za twe zagrabione narodowi pieniądze, zdobyć nauki i poparcie, to nie łudź się, że w niecnej służbie przeciw ojczyźnie imię moje zagaśnie, bo sprawię, i tak mi dopomóż Bóg, że bardziej niż twoje zabłyśnie. Pomóż, Kryste Panie, wzmóc chwałę mojej ojczyzny, ponieść jej glorię na dalekie ziemie, by ich, purpuratów i magnatów, wstyd ogarnął, że mnie, brata polskiego, szukającego sprawiedliwości, niegodnym synem tej ziemi być sądzili. Noc stawała się coraz jaśniejsza, mgły siadały nisko przy ziemi. Od rzeki płynącej obok drogi świecił kąpiący się w niej, nabity brylantami nieboskłon. Z boku szeleściły sitowia, krzewy już pączkujące i twarde. W rękach Krzysztofa zgrzytał jędrny chrzęst ściąganego rzemienia, a w głowie rodziły się zwidzenia dni jutrzejszych. W odgłosie czterech kopyt konia słychać było pędzącą jazdę, jak wtedy, pod Kropimuzją. Nie las uciszony był przed nim, ale walące się z hukiem zdobywane mury. Za rzeką od iskier kąpiących się gwiazd zapalały się lonty u dział i błyskał z jaszczyków czerwony dym pocisku. Szum wiatru nad głową rósł i potężniał, zamieniał się w łopot żagli galeonu i w suchy plusk kul wrzucanych w lufy stojących na rufie kartaunów. Jechał przez ciemność lasu, cały ogarnięty żarem. Nie marzenia, lecz prawda rodziła mu się w uszach i oczach. Przed nim była droga jeszcze nie wiadoma, wielka i daleka.