Raymond E. Feist FURIA KRÓLA DEMONÓW (Tłumaczył: Andrzej Sawicki) Podziękowania Z powodów zbyt osobistych, by je tu szczegółowo wymieniać, winien jestem podziękowania następującym osobom: Williamowi Wrightowi, Lou Aronice i Mike'owi Greensteinowi za uporządkowanie chaosu i poprowadzenie programu w pożądanym kierunku. Adrianowi Zackheimowi za to, że wprowadził mnie do Hearst Books: Robertowi Mecoyowi za popychanie rzeczy we właściwym kierunku i za to, że okazał się najbardziej niezmordowanym przywódcą kibiców na świecie; Liz Perle McKenna za odrywanie się od bardzo wypełnionego pracą planu zajęć, by przekazywać informacje zagubionemu niekiedy autorowi; i Johnowi Douglassowi za dodawanie ducha w samą porę. Podczas tych lat chaosu wszyscy byli moimi redaktorami. Jenifer Brehl, memu wydawcy, za dotrzymywanie mi tempa i nie pozostawanie w tyle. Wszystkim pozostałym pracownikom Hearst Books/Avon, za pracę nad kolejnymi cyklami. Jonathanowi Matsonowi, ze zwykłych powodów. Moim dzieciom, Jessice i Jamesowi, za, a to, że codziennie pokazywały mi cuda. I mojej żonie, Kathlyn Starbuck, z wielu powodów, których nawet nie zdołałbym tu wyliczyć. Raymond E. Feist Rancho Santa Fe, Kalifornia czerwiec 1996 Postaci występujące w naszej opowieści: Acaila - przywódca eldarów z dworu Królowej Elfów Aglaranna - Królowa Elfów w Elvandarze, żona Tomasa, matka Calina i Calisa Akee - góral Hadati Alfred - kapral z Darkmoor Andrew - kapłan Ban-Ath z Krondoru Anthony - mag z Crydee Avery Abigail - córka Roo i Karli Avery Duncan - kuzyn Roo Avery Helmut - syn Roo i Karli Avery Karli - żona Roo, matka Abigail i Helmuta Avery Rupert "Roo" - młody kupiec z Krondoru, syn Toma Avery'ego Borric - Król Wysp, bliźniaczy brat Księcia Erlanda, ojciec Księcia Patricka Brook - pierwszy oficer "Królewskiego Smoka" Calin - dziedzic tronu Królestwa Elfów, przyrodni brat Calisa, syn Aglaranny i Aidana Calis - "Orzeł Krondoru", osobisty agent Księcia Krondoru, Diuk Dworu, syn Aglaranny i Tomasa, przyrodni brat Calina Chalmes - przywódca magów ze Stardock d'Lyes Robert - mag ze Stardock de Beswick - kapitan armii królewskiej de Savona Luis - weteran, współpracownik Roo Dolgan - król krasnoludów Zachodu Dominie - opat Opactwa Ishapa w Sarth Dubois Henri - więzień z Bas-Tyra Duga - kapitan najemników z Novindusa Duko - generał armii Szmaragdowej Królowej Dunstan Brian - Mądrala, przywódca Szyderców, znany też pod imieniem Lysle'a Riggera Erland - brat Króla i Księcia Nicholasa, stryj Księcia Patricka Esterbrook Jacob - bogaty kupiec z Krondoru, ojciec Sylvii Esterbrook Sylvia - córka Jacoba Fadawah - generał, Najwyższy Dowódca armii Szmaragdowej Królowej Freida - matka Erika, żona Nathana Galain - elf z Elvandaru Gamina - adoptowana córka Puga, siostra Williama, żona Jamesa i matka Aruthy Garret - kapral w kompanii Erika Graves Katherine "Kotek" - młoda złodziejka z Krondoru Greylock Owen - kapitan w służbie Księcia, późniejszy generał Gunther - czeladnik Nathana Hammond - porucznik armii królewskiej Hanam - mistrz wiedzy Saaurów Harper - sierżant w kompanii Erika Jacoby Helen - wdowa po Randolphie Jacobym, matka Nataly i Willema James - Diuk Krondoru, ojciec Aruthy, dziadek Jamesa i Dasha Jameson Arutha - Lord Vencar, Baron dworu Księcia i syn Diuka Jamesa Jameson Dashel "Dash" - młodszy syn Aruthy, wnuk Jamesa Jameson James "Jimmy" - starszy syn Aruthy, wnuk Jamesa Kaleid - mag, członek starszyzny Stardock Livia - córka Lorda Vasariusa Marcus - Diuk Crydee, kuzyn Księcia Patricka, syn Martina Martin - dawny Diuk Crydee, wuj Księcia Patricka, ojciec Marcusa Milo - właściciel gospody Pod Szpuntem w Ravensburgu, ojciec Rosalyn Miranda - czarodziejka, przyjaciółka Calisa i Puga Nakor Isalańczyk - gracz i mag, przyjaciel Calisa i Puga Nathan - kowal przy gospodzie Pod Szpuntem w Ravensburgu, dawny mistrz Erika, maż Freidy Nicholas - admirał Floty Zachodu, Książę Krwi, stryj Księcia Patricka Patrick - Książę Krondoru, syn Księcia Erlanda, kuzyn Króla i Księcia Nicholasa Pug - mistrz magii, Diuk Stardock, kuzyn Króla, ojciec Gaminy i Williama Reeves - kapitan "Królewskiego Smoka" Rosalyn - córka Mila, żona Rudolpha, matka Gerda Rudolph - piekarz z Ravensburga, mąż Rosalyn, przybrany ojciec Gerda Shati Jadów - sierżant z kompanii Erika Sho Pi - dawny towarzysz Erika i Roo, uczeń Nakora Subai - kapitan Królewskich Krondorskich Tropicieli Tithulta - arcykapłan Pantathian Tomas - wódz wojenny Elvandaru, małżonek Aglaranny, ojciec Calisa, dziedzic mocy Ashen-Shugar Vasarius - quegański szlachcic i kupiec von Darkmoor Erik - żołnierz Szkarłatnych Orłów Calisa von Darkmoor Gerd - syn Rosalyn i Stefana von Darkmoor, bratanek Erika von Darkmoor Manfred - Baron Darkmoor, przyrodni brat Erika von Darkmoor Mathilda - Baronowa Darkmoor, matka Manfreda Vykor Karole - admirał Wschodniej Floty Królestwa William - Konetabl Krondoru, syn Puga, przybrany brat Gaminy, wuj Jimmy'ego i Dasha Księga trzecia Opowieść szalonego boga Jesteśmy tkaczami muzyki, Co sny swoje ciągle ślą w dal. Błąkamy się u strumyków, Kamieni szukając wśród fal. Przegrani i zapomniani W miesiąca patrzymy twarz. I świata fundamentami Wstrząsamy raz po raz. Arthur William Edgar O'Shaughnessy Oda do junackiej młodości Stephenowi A. Abramsowi, który wie więcej o Midkemii niż ja Prolog PRZEŁOM Ściana zamigotała. W dawnej Sali Tronowej Jarwy, ostatniego Sha-shahana Siedmiu Narodów Saaurów, trzydziestostopowy mur kamieni wzniesiony naprzeciwko pustego tronu zadrżał, a potem znikł, rozpływając się w czarną pustkę. Zgromadzone w sali koszmarne stwory składały się niemal z samych kłów i wypełnionych jadem szponów. Niektóre miały pyski martwych zwierząt, skrzydła albo jelenie lub bycze rogi, inne budową przypominały ludzi. Wszystkie były potężnie umięśnione, złowrogie i podstępne - władały mroczną magią i miały naturę morderców. Mimo to teraz zamarły, przerażone tym, co wyłaniało się z przeciwnej strony nowo otwartej bramy. Demony wysokie jak drzewa przygięły łby do ziemi, usiłując stać się niewidzialnymi. Otwarcie portalu wymagało ogromnej ilości energii i przeklęci kapłani dalekiego Ahsartu od lat odpierali ataki demonów. Bariera pękła dopiero, gdy szalony Arcykapłan złamał pieczęć, pozwalając pierwszemu demonowi odbić miasto zwycięskim hordom Saaurów. Obecnie świat Shila niszczał, a resztki życia, jakie w nim pozostały, egzystowały jako prymitywne stwory na dnie mórz, pleśń rosnąca na skałach w górskich przepaściach lub drobne stworki kryjące się pod kamieniami. Wszystko, co było większe od najdrobniejszych owadów, zostało pożarte. Horda demonów przypomniała sobie uczucie głodu i wróciła do starego zwyczaju pożerania się nawzajem. Elita stłumiła jednak te wewnętrzne konflikty, kiedy przebito nowy portal z Shila do Piątego Kręgu, stwarzając tym samym możliwość komunikacji z najwyższym władcą królestwa demonów. Bezimienny demon stanął na obrzeżu tłumu wezwanych do niegdyś wspaniałej sali. Starając się nie zwracać na siebie uwagi, wyjrzał ostrożnie zza kamiennej kolumny. Niedawno schwytał wyjątkową duszę i przywłaszczył ją sobie, zyskując spryt i przebiegłość. W odróżnieniu od reszty swoich braci, przy zdobywaniu wartościowej siły życiowej i inteligencji odkrył przewagę podstępu nad brutalną siłą. Stojącym wyżej od siebie okazywał odpowiednią proporcję strachu i siły - dość czołobitności, by uznali, że mają go w ręku, ale tyle gróźb, by nie próbowali go pożreć. Gra była niebezpieczna i gdyby uczynił choć jeden fałszywy krok, gdyby choć raz zwrócił uwagę na swoją wyjątkowość, najbliżsi kapitanowie hordy zniszczyliby go bezwzględnie, ponieważ jego umysł z wolna opanowywał "obcy" - on sam zaś miał dość świadomości, by zrozumieć, że staje się zagrożeniem dla swoich braci. Wiedział już, że mógłby bez wysiłku zniszczyć przynajmniej czterech z tych, którzy uważali się za lepszych od niego. Zbyt szybki awans mógłby jednak ściągnąć na niego niepożądaną uwagę. Podczas krótkiego życia widział przynajmniej kilkanaście takich "karier", bezwzględnie unicestwionych przez któregoś z wielkich kapitanów - ci bowiem woleli zawczasu zabezpieczyć się przed konkurencją, chroniąc jednocześnie swoich faworyzowanych podoficerów. Bezimienny demon usłyszał cichy stłumiony głos. Wiedział, że to głos duszy, którą uwięził, i dobrze byłoby go zignorować. Z drugiej strony jednak głos ten zawsze mówił coś, co później okazywało się ważne. - Przyglądaj się! - usłyszał cichy szept albo swoją myśl. Kiedy migotliwa ściana rozstąpiła się, a potem znikła, otwierając przejście do ojczyzny demonów, komnatę wypełniła energia. Przetoka pomiędzy światami napełniała się powietrzem, aż podmuch wiatru uderzył obecnych w plecy. Demony intuicyjnie wyczuły obecność silniejszych od siebie - bliskość potężnego Tugora sprawiła, że Bezimienny niemal zemdlał z przerażenia. Sama osobowość władcy, emanująca przez rozdarcie w materii czasoprzestrzeni, sprawiła, że cofnął się niemal do poziomu bezmózgiego idioty. Wszyscy obecni padli na kolana i uderzyli czołami o kamienie - z wyjątkiem skrytego za kolumną Bezimiennego. Patrzył, jak Tugor staje naprzeciwko pustki, z której wydobył się pełen wściekłości i wrogości głos: - Znaleźliście drogę? - Owszem, o najpotężniejszy - odparł Tugor. - Przez rozdarcie posłaliśmy do Midkemii dwu naszych kapitanów. - Jak brzmi raport? - spytał głos z pustki. Bezimienny pomyślał, że oprócz tonów gniewnych i władczych, słychać w nim też chyba coś na kształt desperacji. - Dogku i Jakan nie złożyli raportu - odpowiedział Tugor. - Nie wiemy dlaczego. Podejrzewamy, że nie zdołali utrzymać portalu. - To poślijcie innych! - zagrzmiał Maarg, Władca Piątego Kręgu. - Nie przejdą do was, jeśli droga nie zostanie przetarta... Nie zostawiliście nic, co nadawałoby się do pożarcia. Następnym razem, Tugorze, kiedy otworzę przejście, zajrzę do ciebie osobiście i jeśli nie znajdę niczego innego, zjem twoje serce! - Komnatę wypełnił dźwięk zasysanego powietrza i portal zamknął się. Echo głosu Maarga huczało jeszcze przez chwilę pod sklepieniem, potem migotanie ściany ustało i po chwili po przejściu nie było śladu. Tugor wstał i zawył z wściekłości. Demony ostrożnie i powoli usuwały się z zasięgu jego wzroku, gdyż nie była to najlepsza chwila, starając się nie zwrócić na siebie uwagi drugiego spośród najpotężniejszych członków swojej rasy. Tugor znany był z tego, że jednym kłapnięciem szczęk potrafił zerwać łeb z ramion tych, których potęga wzrosła na tyle, by mogli zagrozić jego pozycji. Mówiono także, że zbiera siły, by pewnego dnia rzucić wyzwanie Maargowi. - Kto pójdzie następny? - zwrócił się do pozostałych demonów. Nie wiedząc, czemu tak postępuje, Bezimienny wysunął się do przodu. - Ja, panie. Na podobnym do rogatej końskiej czaszki obliczu Tugora, zwykle pozbawionym niemal wszelkiego wyrazu, odbiło się coś na kształt zaskoczenia. - Kim jesteś, maleńki głupcze? - Nie mam jeszcze imienia, panie - odpowiedział Bezimienny. Dwoma długimi krokami Tugor pokonał dzielącą ich odległość, rozepchnął kapitanów i niczym wieża stanął nad małym demonem. - Wysłałem tam kapitanów, a oni nie wrócili. Dlaczego sądzisz, że uda ci się tam, gdzie zawiedli potężniejsi od ciebie? - Bo jestem słaby i przywykłem do tego, by się kryć i obserwować - odpowiedział spokojnie Bezimienny. - Będę zbierał wszelkie pożyteczne wiadomości, ukrywał się i gromadził siły, aż zbiorę ich tyle, że będę mógł ponownie otworzyć portal z tamtej strony. Tugor umilkł na chwilę, jakby rozważając to, co usłyszał, a potem zamachnął się łapą i uderzył Bezimiennego, posyłając go przez całą salę ku ścianie. Demon miał małe skrzydła, niezdolne jeszcze do podtrzymania go w locie, i przy uderzeniu o mur poczuł się tak, jakby je właśnie połamał. - Co za zuchwałość - warknął Tugor rozwścieczony do granic możliwości. - Poślę ciebie - zwrócił się do najpotężniejszego kapitana. A potem obrócił się i chwycił kolejnego, rozdzierając mu gardło. - A to niech będzie przestrogą dla reszty z was... za to, żeście nie okazali dość odwagi! Niektóre z demonów, głównie te ze skraju grupy, rzuciły się do ucieczki, pozostałe padły na pyski, zdając się na wolę Tugora. Ten usatysfakcjonowany zabójstwem sycił się przez chwilę odbieranym życiem i energią, a potem odrzucił bezużyteczny ochłap. - Ruszaj! - zwrócił się do swego kapitana. - Portal znajduje się na dalekich wzgórzach, ku wschodowi. Strzegący go powiedzą ci wszystko, co potrzebne, byś bezpiecznie wrócił... Jeśli ci się uda i jeśli się nadasz. Wróć... a ja odpowiednio cię wynagrodzę. Kapitan pospiesznie wybiegł z sali. Bezimienny demon zawahał się, a potem pomknął za nim, ignorując gwałtowny ból w grzbiecie. Jeśli będzie miał dość pożywienia i czasu, skrzydła same się zagoją. Kiedy wybiegał z pałacu, dwukrotnie próbowały zatrzymać go mniejsze, opętane głodem demony. Zabił je szybko i wchłonął ich energię, co stłumiło ból skrzydeł i wyzwoliło - jak to już bywało - nowe myśli i idee w jego głowie. Nagle zrozumiał, po co podąża za kapitanem posłanym do ponownego otwarcia przetoki między światami. Głos, który jeszcze nie tak dawno wydobywał się z noszonej przez niego na szyi buteleczki, teraz zabrzmiał w jego głowie: "Wytrzymamy... wytrzymamy... potem natężymy siły i uczynimy to, co musi być uczynione". Mały demon podążył do miejsca, gdzie znajdowało się przejście pomiędzy światami i gdzie schroniła się ostatnia horda Saaurów. Bezimienny dowiadywał się stopniowo rozmaitych rzeczy i wiedział już, że sprzymierzeniec zdradził demony, gdyż brama ta miała zostać otwarta, ale zatrzaśnięto ją z drugiej strony. Dwukrotnie otwierano ją siłą, zaraz potem jednak zamykała się, kapłani bowiem używali przeciwnych zaklęć, by utrzymać pieczęcie w mocy. Ogarnięty furią Tugor zabił przynajmniej tuzin potężnych popleczników, gdyż rozjuszyła go niemożność wysłania hordy swych poddanych na drugą stronę. Kapitan dotarł do portalu, otoczonego przez kilkanaście innych demonów. Mały Bezimienny ukrył się tuż obok, niezauważony przez nikogo. Portal był rozległą, niewyróżniającą się niczym szczególnym płaszczyzną pełną błota i trawy, zgniecionej po przejściu tysięcznych stad koni i jaszczurzych jeźdźców, którym towarzyszyły ich żony i dzieci. Większość źdźbeł trawy sczerniała od dotknięć stóp demonów, tu i ówdzie jednak widać było jeszcze pasma zieleni. Jeśli przetoka pozostałaby tu dłużej, nawet i te mizerne ślady życia uniknęłyby pochłonięte przez głodne demony. Kapitan zmrużył oczy i poczuł osobliwe, prawie niezauważalne drżenie powietrza nad dawną łąką. To, co Saaurowie i inne rasy zwały magią, dla demonów było jedynie krążeniem czy zmianą stanu energii życiowej - i dlatego niektóre z nich podczas przekraczania przetoki ginęły. Dopóki nie zdjęto pieczęci z drugiej strony, przejście można było otworzyć tylko na kilka chwil i poświęcano życie wielu demonów, by ten stan utrzymać choćby przez dwie lub trzy sekundy. Żaden z demonów nie był skłonny do poświęcenia życia - takie bohaterstwo było przeciwne ich naturze - wszystkie jednak panicznie bały się Maarga i Tugora. Każdy też liczył na to, że najwyższą cenę zapłaci kompan, on sam zaś przeżyje, by sycić się nagrodą. - Otwórzcie! - rozkazał kapitan. Demony, którym wydano polecenie, łypnęły niespokojnie jeden na drugiego. Wiedziały, że podczas próby zginie kilka z nich. W końcu otworzyły swe umysły i zaczął się przepływ energii. Mały demon spojrzał uważnie i w pewnej chwili dostrzegł lśnienie powietrza. Przetoka zaczęła się uchylać. Kapitan przysiadł, szykując się do skoku, gdy portal na krótko się otworzy. Podczas skoku kapitana, gdy niektóre demony padały na ziemię z okropny m wyciem, Bezimienny jednym susem ulokował się na jego karku. Zaskoczony stwór zawył z wściekłości i upokorzenia - i w tejże chwili obaj znaleźli się w przetoce. Zajadłość ataku pomogła małemu demonowi przemóc dezorientację, która zwiększyła zaskoczenie (i przestrach!) kapitana. Kiedy obaj wyłonili się z przejścia po przeciwnej stronie, trafiając do rozległej i mrocznej sali, mały demon zebrał wszystkie siły i wgryzł się w podstawę czaszki kapitana. Był to najsłabszy punkt potężnego skądinąd wroga. Bezimienny poczuł natychmiastowy przypływ energii, kapitan zaś wściekłym rykiem wyraził swój ból i strach. Smagał mrok łapami, daremnie usiłując strącić zabójcę z karku. Potem rzucił się wstecz, próbując zmiażdżyć go o skałę - przeszkodziły mu w tym jednak jego własne, potężne skrzydła. Po chwili kapitan opadł na kolana. W tym momencie Bezimienny pojął, że zwyciężył. Wypełniła go taka ilość energii, że poczuł, iż rozpiera go ona do granic możliwości. Był już potężniejszy niż ten, na którym żerował. Wsparł potężne łapy - dłuższe i znacznie lepiej umięśnione niż przed chwilą - na kamieniu i podniósł niknącą w oczach ofiarę. Potężny jeszcze niedawno kapitan pojękiwał cicho, wciąż tracąc siły. Wkrótce było już po wszystkim. Zwycięski demon zachwiał się lekko, niemal pijany od wchłoniętej mocy. Żaden pokarm czy napitek, żadne mięsiwo czy owoce nie dałyby mu tej dzikiej, upajającej go teraz satysfakcji. Chciałby mieć teraz przez sobą zwierciadło Saaurów, wiedział bowiem, że jest przynajmniej o dwie głowy wyższy niż przed chwilą. I czuł, że na grzbiecie rosną mu skrzydła, które już niedługo będą mogły ponieść go przez niebo. Coś go jednak zaniepokoiło. - Patrz i obserwuj! - Znów usłyszał ten obcy głos w mózgu. Odwrócił się i zmienił sposób patrzenia na świat, by przejrzeć otaczający go mrok. Rozległa sala zasłana była ciałami śmiertelnych stworzeń. Obok siebie leżeli Saaurowie i istoty zwące się Pantathianami... a także jeszcze jacyś zupełnie mu nie znani... mniejsi od Saaurów i więksi od Pantathian. Z energii życiowej tych stworów nie zostało już nic, więc szybko przestał zwracać na nie uwagę. Pieczęcie znajdowały się na miejscu i nadal istniały bariery, które spowodowały śmierć demonów usiłujących przejść bez pomocy kompanów. Zbadawszy uważnie pieczęcie, odkrył, że łatwo mogli je usunąć ci, których przysłano tu przed nim. Ponownie przyjrzał się leżącym wszędzie ciałom i zdał sobie sprawę, że do odparcia poprzednich wysłanników użyto wielkiej magii. Potem zaczął się zastanawiać, co przydarzyło się jego braciom. Stwierdził, że gdyby polegli, walcząc, w rozległej sali powinna jeszcze zostać śladowa choćby ilość ich energii, a nie wyczuł żadnej. Zmęczony walką i oszołomiony niedawno przyswojoną mocą sięgnął po nią, by usunąć pieczęcie, i usłyszał w swej głowie głos: - Wstrzymaj się! Zawahał się i podniósł dłoń, by dotknąć buteleczki, którą nosił na szyi. Nie myśląc o konsekwencjach, otworzył ją i uwolnił zamkniętą wewnątrz duszę. Ta jednak, zamiast ulecieć ku duszom jej przodków, frunęła ku demonowi. Kiedy nowy umysł przejmował kontrolę nad jego ciałem, demon szarpnął się i zamknął ślepia. Tylko to, że atak nastąpił tuż po zwycięskiej bitwie, spowodowało, że Bezimienny poddał się żądaniu uwolnienia schwytanej duszy. Gdyby nie był oszołomiony nową mocą, przeciwnik nie pokonałby go tak łatwo. Umysł kontrolujący teraz ciało demona zachował nieco swej osobowości w fiolce i ponownie włożył zatyczkę. Część jego osobowości powinna pozostać oddzielona od demoniej, by trwać niczym swego rodzaju kotwica przeciwko żądzom i apetytom nosiciela. Nawet i w tym przypadku, z tą ostoją, opór przeciwko naturze nosiciela miał stać się nieustannym zmaganiem. Spoglądając swoimi nowymi oczami, powstały przed chwilą stwór bacznie zbadał zapory zaklęć przy portalu i zamiast je usunąć, zanucił prastare odwołanie się do magii Saaurów i wzmocnił osłony. Z pewną satysfakcją pomyślał o wściekłości Tugora, kiedy kolejnego posłańca do tego świata ogarną płomienie, których nic nie ugasi. Oczywiście nie zatrzyma to demonów na zawsze i jeśli im się nie przeszkodzi, kiedyś w końcu znajdą sposób na wtargnięcie do tego świata, ale dzięki tym zaporom nowy stwór zyskiwał trochę cennego czasu. Wsuwając szpony i prostując ramiona - które nagle wydały mu się za długie - stwór zaczął rozmyślać o trzeciej rasie, której przedstawiciele leżeli tu na ziemi. Ciekawe, czy byli sojusznikami, czy wrogami Pantathian i ich nieświadomych niczego kukiełek - Saaurów? Na razie jednak musiał odłożyć te rozważania. Nowy umysł, powstały z umysłu demona i schwytanej przezeń duszy, stopił się w jedność i przyswoił sobie nową, skrytą gdzieś w jego głębi wiedzę. Wyczuł, że po znajdujących się niedaleko kamiennych galeriach krążą jeszcze przynajmniej dwa bezmyślne demony. Wiedział, że Bezimiennego wędrującego przez przetokę na karku kapitana chroniły zaklęcia zapór, które oszołomiły poprzednio wysłanych tu kapitanów, pozbawiając ich woli, przebiegłości i strącając niemal do poziomu zwierząt. Nowo powstały stwór wiedział jednak i to, że kiedy tamci pożrą kilkanaście ofiar, sycąc się ich energią życiową, przebiegłość i inteligencja wrócą do nich, a wtedy przypomną sobie o jaskini i portalu, po czym zniszczą zapory, otwierając drogę czarcim hordom. Przede wszystkim więc musiał je wytropić, by raz na zawsze zażegnać to niebezpieczeństwo. Potem trzeba będzie odszukać "Jatuka". Stwór wypowiedział to imię łagodnym głosem. Tym światem będzie rządził syn ostatniego władcy hord Saaurów na Shila... a bezimienny stwór miał mu wiele do opowiedzenia. W miarę jak postępowało zjednoczenie umysłów, natura demona coraz silniej poddawała się kontroli drugiego umysłu. Ojciec Shadu - który teraz służył Jatukowi - przejął kontrolę nad ciałem demona i ruszył do tunelu. Hanam, ostatni z wielkich mistrzów wiedzy Saaurów, znalazł sposób na okpienie śmierci i zdrady, a teraz musiał znaleźć sposób na ostrzeżenie swego ludu przed największym z oszustw, grożącym - jeśli mu się nie przeciwdziała - zagładzie kolejnego ze światów. Rozdział l KRONDOR Erik dał znak. Żołnierze klęczący w wąwozie nieco poniżej jego pozycji obserwowali, jak w milczeniu rozsyła ich na pozycje. Jego nowy kapral, Alfred, znajdujący się na drugim końcu linii odpowiedział znakiem, który Erik potwierdził kiwnięciem głowy. Każdy wiedział, co ma robić. Nieprzyjaciel rozbił obóz na względnie łatwej do obrony pozycji na północ od szlaku do Krondoru. Mniej więcej trzy mile dalej leżało miasteczko Eggly, cel, do którego zmierzali najeźdźcy. Przed zmierzchem zatrzymali się i rozbili obóz, Erik zaś był niemal pewien, że zaatakują tuż przed świtem. Ukrył swoich ludzi nieopodal i obserwował wroga z wyniosłości, zastanawiając się, co począć. Przypatrując się, jak rozbijają obóz, doszedł do wniosku, że - tak jak podejrzewał - nie grzeszą nadmiarem porządku i dyscypliny; kiepsko rozstawili pikiety, a wyznaczeni do nich ludzie zaraz rozpoczęli pogawędki z kompanami i przyglądali się własnemu obozowisku, zapominając niemal zupełnie o wypatrywaniu nieprzyjaciela. To, że bez przerwy patrzyli ku ogniskom, źle wróżyło ich zdolności zobaczenia czegokolwiek w mroku. Erik ocenił siłę i pozycję nieprzyjaciela, po czym podjął decyzję, że uderzy pierwszy. Przewaga liczebna była co prawda po stronie wroga - pięciu nieprzyjaciół przypadało na każdego z jego ludzi - on jednak mógł wykorzystać element zaskoczenia i miał lepiej wyszkolonych ludzi. To ostatnie mogło okazać się złudną nadzieją. Raz jeszcze zerknął na pozycje nieprzyjaciela. Doszedł do wniosku, że straże są tak samo mało czujnie, jak wtedy, gdy posyłał po swoich ludzi. Było jasne, że żołnierze nie przywiązują zbyt wielkiego znaczenia do swojej misji, jaką miało być zdobycie leżącego na uboczu miasteczka - główne siły poszły na południe ku Krondorowi. Erik postanowił dać im lekcję - na wojnie nie ma żadnych mniej znaczących misji. Gdy zobaczył, że jego ludzie zajęli wskazane im miejsca, zsunął się wzdłuż niewielkiego zagłębienia i wylądował niemal na odległość ramienia od znudzonego wartownika. Rzucił niewielki kamyk za żołnierza, ten zaś obejrzał się odruchowo. Zgodnie z przewidywaniami Erika, spojrzał ku obozowi, na ogniska, co go na chwilę oślepiło. - Co jest. Henry? - spytał siedzący przy najbliższym ognisku wartownik. - Nic - odpowiedział zagadnięty, odwrócił się i ujrzał stojącego przed sobą Erika. Zanim zdążył zaalarmować towarzyszy, pięść byłego kowala trafiła go w łeb. Erik złapał padającego i ostrożnie ułożył na ziemi, by nie narobić hałasu. - Henry? - odezwał się żołnierz siedzący przy ognisku, próbując bezskutecznie dojrzeć coś w mroku, gdyż przed chwilą wpatrywał się w płomienie. - Mówiłem, że nic - odparł Erik, naśladując głos wartownika. Umiejętności imitacyjne zawiodły go jednak i strażnik otworzył usta, by zaalarmować kompanów, sięgając jednocześnie po miecz. Zanim jednak zdążył chwycić oręż, Erik dopadł go błyskawicznie, chwycił za kurtkę, pchnął w tył, przewrócił na ziemię i przyłożył sztylet do krtani. - Jesteś martwy. Ani mru-mru... Napadnięty spojrzał nań krzywo, ale kiwnął głową. - No, przynajmniej będę mógł zająć się swoją rybą - rzekł cicho. Usiadł i zaczął jeść. Dwaj jego towarzysze zamrugali, nie bardzo pojmując, co się dzieje, a Erik obszedł ognisko i "poderżnął" każdemu gardło, zanim zdążyli się zorientować, że zostali napadnięci. W tej samej chwili wokół obozu rozległy się wrzaski oznajmujące, że cała kompania Erika runęła na wroga, podrzynając gardła, przewracając namioty i wywołując ogromne zamieszanie. Jedyną rzeczą, jakiej nie zezwolił im stosować Erik, było używanie ognia. Kusiło go to co prawda, podejrzewał jednak, że Baron Tyr-Sog nie byłby zadowolony z powstałych szkód. Ruszył w głąb obozu, obezwładniając po drodze śpiących żołnierzy. Przeciął kilka linek od namiotów i napawał się wrzaskami wściekłości uwięzionych pod grubym płótnem przeciwników. W całym obozie rozbrzmiewały przekleństwa "zabijanych" i Erik z trudem krył rozbawienie. Natarcie było błyskawiczne - dwie minuty po wydaniu sygnału znalazł się w środku obozu "najeźdźców". Dotarł przed namiot wodza w tej samej chwili, kiedy wybiegał z niego na poły zaspany Baron, dopinający rycerski pas z mieczem na nocnej koszuli, najwyraźniej bardzo niezadowolony z tego, że przerwano mu wypoczynek. - Co tu się dzieje? - zagrzmiał, zwracając się do Erika. - Pańska kompania, milordzie, wypadła z gry - oznajmił Erik, lekko dotykając piersi Barona swoim mieczem. - A pan jest martwy. Baron uważnie spojrzał na stojącego przed nim młodego, wysokiego człowieka o bardzo szerokich barach i szczupłej talii. Zbudowany był jak młody bóg kowalstwa. Miał co prawda, pospolite, nie wyróżniające się niczym rysy twarzy, ale ujmujący, przyjazny uśmiech. Blask pobliskiego ogniska rzucał czerwoną poświatę na jego jasne włosy. - Bzdura - odpowiedział Baron. Jego pięknie utrefiona bródka i doskonale skrojona koszula nocna powiedziały Erikowi bardzo wiele o polowych doświadczeniach arystokraty. - Mieliśmy zaatakować Eggly jutro. - Nikt nas nie uprzedził o tym, że może się zdarzyć... coś takiego. - Mina Barona wyraźnie świadczyła, co myśli o "czymś takim". - Gdybyśmy wiedzieli, podjęlibyśmy odpowiednie środki ostrożności. - Milordzie... - odparł Erik. - Chcieliśmy waszmości tylko coś udowodnić. - I bardzo dobitnie to udowodniliście - rozległ się głos z ciemności. W kręgu światła pojawił się Owen Greylock, Kapitan Rycerstwa Królewskiego Garnizonu Księcia Krondoru. W migotliwym świetle płomieni jego pociągła twarz i szczupła sylwetka wyglądały dość złowrogo. - Oceniam, że ty i twoi ludzie zabiliście lub unieszkodliwiliście niemal trzy czwarte żołnierzy. Ilu masz ludzi? - Sześćdziesięciu. - A ja mam trzystu! - wykrzyknął zafrasowany Baron. - I posiłki górali Hadati. - Żadnych Hadati tu nie widzę. - Erik rozejrzał się dookoła. - I tak powinno być - z mroku rozległ się kolejny głos, mówiący z lekkim, cudzoziemskim akcentem. Do obozu wkroczyła grupka mężczyzn odzianych w kilty i pledy. Nowo przybyli mieli związane na czubku głowy włosy opadające ciężkimi splotami na karki. - Usłyszeliśmy twoich ludzi, kiedy nas podchodzili - powiedział przywódca górali, patrząc na Erika, który miał na sobie czarną kurtkę bez oznak. - Kapitanie? - spróbował odgadnąć rangę rozmówcy. - Sierżancie - poprawił Erik. - Sierżancie - zgodził się mówca. Był wysokim wojownikiem odzianym w kilt i bezrękawnik. Nosił pled, który zapewniał Hadatim nieco ciepła w górach, rozwijany i w razie potrzeby zarzucany na ramiona. Miał regularne rysy twarzy i bystre, przenikliwe spojrzenie, które przywiodło Erikowi na myśl spojrzenie sokoła. W świetle ogniska jego cera wyglądała na prawie czerwoną. Młody sierżant nie musiał widzieć, jak góral posługuje się pałaszem. Wiedział, że ma przed sobą doświadczonego wojownika. - Usłyszeliście nas? - spytał. - Owszem. Twoi ludzie są dobrze wyszkoleni, mości sierżancie, ale my, Hadati, jesteśmy dziećmi gór. Pilnując naszych trzód, często śpimy na ziemi i wiemy, kiedy zbliża się grupa ludzi. - Jak cię zowią, panie? - Akee, syn Bandura. - Musimy porozmawiać - rzekł Erik. - Protestuję, kapitanie! - wybuchnął Baron. - Przeciwko czemu? - spytał Greylock. - Przeciwko tej niespodziewanej akcji. Mieliśmy odegrać rolę najeźdźców i oczekiwaliśmy, że będziemy mieli do czynienia z miejscowym pospolitym ruszeniem i jednostkami specjalnego przeznaczenia w miasteczku Eggly. Nie powiedziano nam o nocnym ataku. Gdybyśmy wiedzieli, nie wzięlibyście nas tak łatwo! - grzmiał arystokrata. Erik spojrzał na Owena, który dał mu znak, by zebrał ludzi i odszedł, zostawiając mu ukojenie wzburzonych uczuć i zranionej dumy Barona Tyr-Sog. - Każ, panie, swoim ludziom zebrać rzeczy i odszukać mojego kaprala. To nieprzyjemny drab o imieniu Alfred. Niech mu powiedzą, że rankiem ruszacie z nami do Krondoru - powiedział, gestem prosząc Akee, by ten zajął miejsce u jego boku. - Baron się zgodzi? - spytał góral. - Prawdopodobnie nie - odparł Erik, odwracając się, by odejść. - Ale nikt go nie będzie pytał. Jestem człowiekiem Księcia Krondoru. Hadati wzruszył ramionami. - Wypuśćcie jeńców - zwrócił się do swoich towarzyszy. - Jakich jeńców? - spytał Erik. - Złapaliśmy kilku z tych, których wysłałeś na południe, mości sierżancie - uśmiechnął się Akee. - Podejrzewam, że ten twój drab jest wśród nich. Erik poczuł, że zmęczenie i napięcie towarzyszące całej nocnej awanturze zaczynają brać górę nad jego zwykle przyjaznym nastawieniem do świata. - Jeśli dał się złapać, gorzko tego pożałuje - mruknął i przeklął cicho. Akee wzruszył ramionami i zwrócił się do swoich ludzi: - Chodźmy się przekonać. - Zbierz ludzi na południowym krańcu obozowiska - polecił Erik jednemu ze swoich żołnierzy zwanemu Shane. Ten kiwnął głową i zaczął wykrzykiwać komendy do zbiórki. Erik poszedł za góralem i niedaleko obozu Barona zastał dwóch Hadati siedzących obok jego kaprala i pół tuzina najlepszych ludzi. - Co się stało? - spytał Alfreda. - Są dobrzy, sierżancie - westchnął Alfred, wstając. Wskazał dłonią na grań za nimi. - Musieli ruszyć w tej samej chwili, kiedy nas usłyszeli, bo byliśmy na tamtym zboczu... i mógłbym się założyć o wszystko, co mam, że nie daliby rady wyjść z obozu, przejść przez grań, zaczaić się i zwalić nam na karki, jak schodziliśmy w dół. - Potrząsnął głową. - Zanim ich usłyszeliśmy, każdego z nas klepnięto po ramieniu. - Będziesz mi musiał powiedzieć, jak to zrobiliście - zwrócił się Erik do Akee. Ten wzruszył ramionami, ale nie odpowiedział. - Ci górale pójdą z nami - zwrócił się Erik do Alfreda. - Zabierz ich do obozu, a potem zbierajcie się do Krondoru. Alfred uśmiechnął się do Erika, zapominając o czekającej go w siedzibie garnizonu, prawdopodobnie bardzo nieprzyjemnej, rozmowie z sierżantem. - Gorąca strawa - powiedział. Erik musiał się zgodzić, że w istocie dobrze byłoby zjeść coś ciepłego. Ludzie byli zmęczeni i głodni. Cały miniony tydzień spędzili na manewrach i ćwiczeniach, jedząc po ciemku suchy prowiant. - Ruszajcie - powiedział tylko. Stojąc samotnie w mroku, po raz kolejny przypomniał sobie, co jest stawką w nadciągającej wojnie, i zadawał sobie pytanie, czy choćby setka takich ćwiczeń przygotuje lud Królestwa na to, co ma nastąpić. Zdawał sobie sprawę, że prawdopodobnie i tak nie będą przygotowani wystarczająco, ale cóż innego mógł zrobić? Wiedział, że w tych górach są także Calis, Książę Patrick, Konetabl William i inni dowódcy wykonujący z ludźmi podobne ćwiczenia, a pod koniec tygodnia odbędzie się rada, by zdecydować, czym jeszcze trzeba się zająć. - Wszystkim, wszystkim - powiedział do siebie. Zaraz też zrozumiał, że taki a nie inny nastrój wywołały w nim raczej głód i zmęczenie niż nieudana próba podejścia Hadati przez ludzi Alfreda. A potem uśmiechnął się. Jeśli górale z północnego Yabonu zdołali tak szybko przeskoczyć przez tamten grzbiet, dobrze będzie mieć ich po swojej stronie... a jeszcze lepiej w swoim oddziale. Doszedł do wniosku, że powinien przyłączyć się do Owena w jego zbożnym dziele udobruchania Barona Tyr-Sog, więc skierował się ku obozowi. Stojący na baczność żołnierze jak jeden trzasnęli obcasami o kamienne płyty dziedzińca i zamarli, gdy na podwyższeniu ukazał się Książę Krondoru. - Nieźle - mruknął Roo, zerknąwszy na swego przyjaciela Erika. Ten potrząsnął głową, nakazując mu zachowanie milczenia. Roo uśmiechnął się szeroko, ale był cicho, gdy Książę Patrick, władca Krondoru, odbierał honory od przedstawicieli pałacowego garnizonu. Obok Erika stał Calis, Kapitan osobistych gwardzistów Księcia, znanych szeroko pod nazwą Szkarłatne Orły. Młodzieniec nieznacznie przestąpił z nogi na nogę niezadowolony z uwagi, jaka skupiła się na nim. Ci, którzy ocaleli z ostatniej wyprawy na odległe ziemie Novindusa, mieli odebrać nagrody i wyróżnienia za odwagę i wytrwałość w służbie. Erik nie był pewien, co się za tym wszystkim kryło, wiedział jednak, że wolałby po prostu zająć się swoimi obowiązkami. Powróciwszy z ćwiczeń w górach, spodziewał się, że zostanie wezwany na naradę. Calis poinformował go jednak, że po powrocie księcia Erlanda z wizyty, jaką składał swemu królewskiemu bratu, Borricowi, zaplanowano małą uroczystość wręczenia nagród - poza tym jednak nie bardzo wiedział, czego się spodziewać. Zerknął w bok i przekonał się, że jego Kapitan, Calis, także się niecierpliwi - najwyraźniej on też wolałby to wszystko mieć już za sobą. Renaldo, któremu także udało się wrócić, obejrzał się na Michę. Obaj towarzyszyli Calisowi podczas jego ucieczki z komnat Wężowych Kapłanów. Renaldo nadął się okropnie, gdy Książę przyznawał mu nagrodę - Biały Sznur Odwagi, który naszyty na rękaw jego kurtki miał przypominać ludziom o tym, że jej właściciel odznaczył się niemałą odwagą w służbie Króla i Kraju. Roo wypłynął do Novindusa na pokładzie jednego ze swoich największych i najszybszych statków, by przywieźć żołnierzy Królestwa do domu. Podczas podróży powrotnej Erik i jego towarzysze wypoczęli i odzyskali siły. Kapitan, tajemniczy osobnik, o którym mówiono, że jest półelfem, wyleczył całkowicie rany i obrażenia, jakie z pewnością spowodowałyby śmierć każdego człowieka. Dwaj jego starzy towarzysze, Praji i Vaja, zginęli od magicznych błyskawic - tych samych, które ugodziły w Calisa i spowodowały, że jego ciało wyglądało tak, jakby osmalił je smoczy ogień. Teraz z dużym trudem można byłoby zauważyć na nim zaledwie kilka blizn, a twarz i szyja zdradzały dawniejsze obrażenia tylko nieco jaśniejszą barwą opalonej skóry. Erik pomyślał, że chyba nigdy nie dowie się wszystkiego o człowieku, któremu służył. Przypomniawszy sobie o tajemnicach, spojrzał na swego drugiego towarzysza, który frapował go od kilku ostatnich lat - dziwacznego franta zwanego Nakorem. Ten stał nieco na uboczu, obserwując całą ceremonię z na poły drwiącym uśmieszkiem. U jego boku tkwił Sho Pi, niegdysiejszy mnich i żołnierz, który postanowił, że będzie uczniem starego przechery. Podczas ostatniego miesiąca obaj gościli w pałacu na osobiste zaproszenie Diuka Krondoru. Nakor nie zdradzał chęci powrotu do poprzedniego zajęcia, gdyż dobrze mu szło we wszystkich szulerniach Królestwa. Gdy Erik słuchał przemowy Księcia, który wyliczał zasługi każdego z nich, zastanawiał się, kto odda honory tym, co polegli, szczególnie zaś Bobby'emu de Longueville, twardemu niczym stal, nieugiętemu i nieubłaganemu sierżantowi, któremu - bardziej niż komukolwiek innemu - zawdzięczał to, że stał się takim człowiekiem, jakim był. Poczuł łzę w oku, kiedy wspominał, jak w lodowatej pieczarze trzymał Bobby'ego w ramionach, podczas gdy płuca pchniętego mieczem sierżanta wypełniały się krwią. "Widzisz - zwrócił się w duchu do poległego - wyciągnąłem go stamtąd, jak kazałeś". Ocierając łzę, zerknął na Kapitana i przekonał się, że Calis patrzy nań kątem oka. Nieznacznym ruchem głowy Kapitan dał mu znać, że wic, o czym młodzieniec myśli i że też pamięta o poległych przyjaciołach. Dłużąca się ceremonia nagle dobiegła końca, a oddziały garnizonowe skierowano do zajęć. William, najwyższy wódz sił zbrojnych Księstwa, skinął na Erika i pozostałych, każąc im pójść za sobą. - Książę prosi, byście przyłączyli się doń w jego prywatnej sali narad - zwrócił się do Calisa. Erik spojrzał na Roo, który wzruszył ramionami. Podczas podróży powrotnej wzajemnie opowiadali sobie nowiny. Wieść o tym, że jego najlepszy przyjaciel w ciągu ostatnich dwu lat stał się jednym z pierwszych kupców Krondoru i jednym z największych bogaczy Królestwa, Erik przyjął na poły ze zdziwieniem, na poły z rozbawieniem. Kiedy jednak na własne oczy zobaczył, że kapitan statku i cała załoga błyskawicznie rzucają się do wykonania każdego rozkazu Roo, zrozumiał, iż Rupert Avery, który w dzieciństwie był kimś niewiele lepszym od zwykłego złodziejaszka, a teraz zaledwie młodzieńcem, w rzeczy samej jest właścicielem okrętu. Sam opowiedział przyjacielowi o tym, co odkryli podczas ekspedycji, i nie potrzebował kryć wstrętu, a także grozy, jaką czuł, kiedy przyszło mu walczyć w wylęgarniach Pantathian. Roo był z tymi, którzy, jak Nakor i Sho Pi, towarzyszyli Erikowi i Calisowi w przedostatniej wyprawie na Novindus, i wiedział, z czym zetknął się przyjaciel. W miarę trwania podróży Erik dorzucał nowe, ponure szczegóły rzezi, jakiej dokonali wśród pantathiańskich samic i małych. Opowiedział też młodemu kupcowi o tajemniczym "trzecim graczu", który spustoszył siedziby Pantathian daleko okrutniej niż mogliby to zrobić Calis i jego ludzie. Jeżeli węże nie miały wylęgarni jeszcze gdzieś - a wszystko wskazywało, iż to mało prawdopodobne - to obecnie jedynymi żyjącymi Pantathianami byli towarzysze Szmaragdowej Królowej. Gdy zostaną pokonani w tej ostatniej rozgrywce, znikną z powierzchni ziemi. Takiego losu z całego serca życzyli im obaj wywodzący się z Darkmoor przyjaciele. Niedługo po tym, jak statek wpłynął do portu, przyjaciele rozstali się. Roo wrócił do pilnowania interesów, a Erik dwa dni później ruszył na ćwiczenia, gdzie miał ocenić jakość szkolenia przeprowadzanego z ludźmi w górach przez Jadowa Shati pod nieobecność Calisa. Nie bez satysfakcji odkrył, że ludzie dowodzeni przezeń podczas ostatniego tygodnia byli równie zdyscyplinowani i wyszkoleni jak ci, z którymi służył pod de Longueville'em. Wkraczając do pałacu, znów poczuł się nieswojo. Wstępował do siedziby władzy i za chwilę miał stanąć przed obliczem wielkich. Przed wyruszeniem na ostatnią wyprawę z Calisem służył w pałacu niemal przez rok, nie zapuszczał się jednak nigdy poza plac ćwiczeń i koszary. Dalej wchodził jedynie, gdy go wezwano, gdy potrzebował z biblioteki nowej książki dotyczącej taktyki czy strategii lub gdy musiał omówić jakiś inny aspekt sztuki wojennej z Konetablem Williamem. Nigdy nie czuł się w jego obecności swobodnie - w końcu człowiek ten był najwyższym wodzem Armii Zachodu. Z czasem przywykł do tego, że William poświęca mu całe godziny na dyskusje (przy piwie bądź szklaneczce wina) o tym, co obaj przeczytali, albo o tym, jakie zmiany trzeba wprowadzić w armii, którą zamierzali stworzyć. Gdyby jednak dano mu wybór, wolałby spędzać ten czas na placu ćwiczeń, w zbrojowni przy kuciu mieczy, doglądając koni w stajniach albo - co odpowiadałoby mu najbardziej - w polu, gdzie życie było proste i nie wymagało nieustannego myślenia o nadciągającej wojnie. W prywatnej alkowie Księcia - Erik pomyślał, że bardziej pasowałoby do niej określenie: niewielka komnata - zebrali się już inni. Młodzieniec dostrzegł suche oblicze Lorda Jamesa Diuka Krondoru i ciemną twarz Jadowa Shati, drugiego z sierżantów w kompanii Calisa. Erik spodziewał się, że Jadów zostanie niedługo - na miejsce nieżyjącego de Longueville'a - mianowany sierżantem szefem. Na stole wyłożono obficie płaty mięsa, sera, bochny chleba, owoce i warzywa. Na gości czekały też dzbany piwa, wina i mrożonych soków owocowych. - Rozgośćcie się - zaprosił Książę Krondoru, zdejmując koronę i płaszcz, które podał czekającemu obok paziowi. Calis wziął jabłko i wgryzł się w soczysty miąższ, a pozostali zaczęli zajmować miejsca przy stole. Erik skinął na Roo, który podszedł, by przystanąć obok. - Jak w domu? - spytał przyjaciela. - Dzieci... trochę mnie zaskoczyły - przyznał Roo. - Podczas tych paru miesięcy tak podrosły, że prawie ich nie poznałem. - Zamyślił się. - Moja nieobecność nie zaszkodziła interesom, choć nie poszło tak dobrze, jak chciałbym. Jacob Esterbrook trzykrotnie wystrychnął mnie na dudka. Jedna z tych transakcji kosztowała mnie małą fortunę. - Myślałem, że jesteście przyjaciółmi - powiedział Erik, odgryzając kęs chleba i sera. - W pewnym sensie... - odpowiedział Roo. Chciał już wspomnieć Erikowi o swoim związku z córką starego, Sylvią Esterbrook, ale się rozmyślił, przypomniał sobie bowiem, że Erik ma dość tradycyjne poglądy na rodzinę i śluby wierności. - Lepszym określeniem na to, co mnie z nim łączy byłoby... "przyjazna rywalizacja". Esterbrook opanował cały handel z Kesh i nie zamierza dopuścić nikogo do udziału w zyskach. - Roo, czy mógłbyś nas na chwilę opuścić? - spytał, podchodząc do nich Calis. - Oczywiście, Kapitanie - Rupert kiwnął głową i ruszył do stołu, by zająć się pałaszowaniem smakołyków. Calis poczekał, aż młody kupiec oddali się poza zasięg słuchu. - Eriku, czy Konetabl rozmawiał już dzisiaj z tobą? - Nie, Kapitanie. Byłem zajęty uzgadnianiem pewnych rzeczy z Jadowem... teraz, kiedy zabrakło Bobby'ego, ktoś musi... - wzruszył ramionami. - Rozumiem. - Calis odwrócił się i przywołał Lorda Konetabla, który zaraz do nich dołączył. - Masz swego człowieka - rzekł półelf, patrząc na Erika. - Calis i ja rozmawialiśmy o tobie, młodzieńcze - rzekł William, o którym Erik wiedział, że mimo podeszłego wieku wciąż należy do najlepszych jeźdźców i rębaczy w Królestwie. - Przy obecnym stanie spraw... mamy więcej stanowisk do obsadzenia niż zdolnych do tego ludzi. Erik rozumiał, o czym mówi Lord Konetabl, wspominając "obecny stan spraw", ponieważ wiedział, że potężna armia gromadząca się za oceanem dotrze do brzegów Królestwa w czasie krótszym niż dwa lata. - To znaczy? - Chciałbym ofiarować ci miejsce przy sztabie - powiedział William. - Otrzymałbyś rangę Porucznika Rycerstwa w armii królewskiej i oddałbym ci dowództwo Krondorskich Ciężkich Kopijników. Masz podejście do koni... i myślę, że nie znajdę lepszego od ciebie do tej roboty. - Sir? - Erik spojrzał na Calisa. - Wolałbym, żebyś pozostał ze Szkarłatnymi Orłami - odparł Calis obojętnym tonem. - To zostaję - wypalił Erik bez namysłu. - Złożyłem obietnicę. - Tak myślałem - William uśmiechnął się kwaśno. - Ale musiałem zapytać. - Dziękuję za propozycję, sir - złagodził odmowę Erik. Czuję się zaszczycony. - Ty chyba używasz jakiejś magii - uśmiechnął się William do Calisa. - Temu chłopakowi niewiele trzeba, by stał się najlepszym taktykiem, jakiego spotkałem w życiu, a jeśli przysiadłby fałdów, zostałby w ogóle najlepszym w historii, a ty marnujesz jego zdolności na koszarowym dziedzińcu, zmieniając go w zwykłego sierżanta brutala. Calis uśmiechnął się swoim charakterystycznym, na poły rozbawionym, na poły drwiącym uśmieszkiem, który Erik zdążył już polubić. - Akurat teraz bardziej potrzebujemy sierżantów brutali, którzy nauczą ludzi, jak trzymać broń, niż taktyków, Willy. Moi brutalni sierżanci nie są zresztą tacy sami jak twoi. - Masz rację, nie będę się spierał. - William wzruszył ramionami. - Ale kiedy tamci przyjdą, każdy z nas chciałby mieć przy sobie najlepszych. - Z tym ja nie będę się spierał. Gdy William odszedł, Calis spojrzał na Erika. - Dziękuję ci. - Złożyłem obietnicę - odparł powtórnie Erik. - Bobby'emu? - spytał półelf. Erik kiwnął głową. Twarz Calisa spochmurniała. - Cóż... wiedząc, czego Bobby mógłby od ciebie chcieć, od razu ci powiem, że potrzebny mi sierżant szef, a nie pielęgniarka. Uratowałeś mi życie, Eriku von Darkmoor, możesz więc uznać, że wypełniłeś swoje zobowiązanie wobec de Longueville'a. Jeśli kiedyś będziesz musiał wybrać pomiędzy moim życiem a przetrwaniem Królestwa, chciałbym abyś wybrał właściwie. Dopiero po chwili Erik w pełni pojął, co usłyszał. - Sierżant szef? - Zajmujesz miejsce Bobby'ego. - Ale Jadów jest z wami dłużej - zaczął Ravensburczyk. - Ty masz do tego smykałkę - przerwał Calis. - Jadów nie. Jest świetnym sierżantem - sam widziałeś, jak wyćwiczył tych nowych - ale promocja na wyższe stanowisko postawiłaby go w sytuacji, w której mógłby się nie sprawdzić. - Przez chwilę półelf uważnie patrzył na Erika. - William nie przesadzał, mówiąc o twoich zdolnościach taktycznych. Trzeba też rozwinąć u ciebie zacięcie operacyjne i strategiczne. Wiesz, co nadciąga, i wiesz, że gdy rozpoczną się walki, możesz trafić w miejsce, gdzie od twoich decyzji będzie zależało życie setek ludzi, którzy ci zaufają. Pewien stary isalański generał nazywał to "wyczuciem bitewnym". Ludzie, którzy potrafią myśleć trzeźwo i nie tracą głowy, gdy dookoła wrze bitwa i panuje zamieszanie, nie rodzą się na kamieniu. Erik mógł jedynie przytaknąć. Wraz z innymi desperatami Calisa na jakiś czas przyłączył się do armii Szmaragdowej Królowej i wiedział, że kiedy na brzegach Królestwa wyląduje tamta banda najętych morderców, zapanuje chaos. W tym chaosie przetrwają jedynie najlepiej wyszkoleni i najbardziej zdyscyplinowani ludzie. I to na ich barkach spoczną losy Królestwa i całej Midkemii, gdyż tradycyjnie walczące armie, nie zdziałają wiele. - Zgoda mości Kapitanie. Przyjmuję to stanowisko - rzekł wreszcie. Calis uśmiechnął się i położył dłoń na ramieniu Erika. - Nie miałeś wyboru, sierżancie szefie. Teraz sam będziesz musiał awansować kilku ludzi. Potrzebny nam jeszcze jeden sierżant, by zajął się szkoleniem... i kilku kaprali. - Alfred z Darkmoor - powiedział Erik. - Był kapralem i niezłym brutalem, zanim się zmienił pod moją komendą. Teraz jest już gotów do podejmowania odpowiedzialnych decyzji... w głębi serca będąc nadal awanturnikiem... a takich ludzi będziemy potrzebować, kiedy przyjdzie co do czego. - Masz rację - odparł Calis. - Jeśli już o tym mowa, przyda nam się każdy zawadiaka. - Myślę, że mamy paru ludzi, którzy się nadadzą - rzekł Erik. - Do wieczora przygotuję listę. Calis przytaknął. - Muszę porozmawiać z Patrickiem, zanim zaczniemy przyjmować nowych ludzi. Przepraszam cię. Gdy Roo zauważył, że Calis odszedł, znów zbliżył się do przyjaciela. - No i co... kogo promował, ciebie czy Jadowa? - spytał. - Mnie - odpowiedział Erik. - Serdeczne wyrazy współczucia - skomentował Roo awans przyjaciela i nagle się uśmiechnął. - Sierżancie szefie - dodał, uderzając młodzieńca w ramię. - A co z tobą? - spytał Erik. - Zacząłeś mi opowiadać o tym, co zastałeś w domu... Roo uśmiechnął się słabo i wzruszył ramionami. - Karli jest wciąż wściekła na mnie za to, że wyruszyłem za wami bez uzgodnienia wszystkiego z nią. Ma zresztą rację w tym, że dzieci mnie nie poznają - Abigail nazywa mnie co prawda tatusiem, ale mały Helmut tylko uśmiecha się niepewnie i coś tam gaworzy. - Westchnął. - Wiesz, prawdę mówiąc, to już Helen Jacoby powitała mnie serdeczniej. - No... sam mi mówiłeś, że jest twoją... dłużniczką. Mógłbyś ją z dziećmi wyrzucić na ulicę. Roo przez chwilę żuł owoc. - Raczej nie. Jej mąż nie uczestniczył w spisku przeciwko mnie. - Wzruszył ramionami. - Mam kilka pilnych spraw do załatwienia. Jason, Duncan i Luis nie przeprowadzali podczas mojej nieobecności żadnych ryzykownych operacji, a moi wspólnicy z Kompanii Morza Goryczy nie okradli mnie za bardzo. - Uśmiechnął się szeroko. - No, przynajmniej nie mam na nic dowodów. - Spoważniał znowu. - Wiem też, że ta armia, której staniesz się znaczącą częścią, będzie potrzebowała oręża, zapasów i zbroi. A to nie będzie tanie... Erik kiwnął głową. - Mam niejakie pojęcie o tym, co musimy zrobić, aby przygotować się na spotkanie Szmaragdowej Królowej, i choć nie uda nam się zebrać w polu tylu ludzi, ilu ona rzuci przeciwko nam, musimy zaplanować największą kampanię od Wojen Rozdarcia Światów... taką, jakiej nie prowadziliśmy nigdy przedtem. - Jak myślisz, ilu musimy mieć ludzi pod bronią? - Dopiero to obliczam - odpowiedział Erik. - Ale co najmniej pięćdziesiąt, sześćdziesiąt tysięcy więcej niż połączone aktualne siły Wschodu i Zachodu. - To prawie sto tysięcy ludzi! - żachnął się Roo. - Mamy tylu? - Nie. W obu armiach Wschodu i Zachodu mamy dwadzieścia tysięcy chłopa, licząc w tym dziesięć tysięcy bezpośrednio pod dowództwem Księcia. Armie Wschodu są liczniejsze, ale tamtejsi żołnierze to przeważnie garnizonowe pajace. Z Roldem od dawna żyjemy w pokoju, a wschodnie królestwa od lat nie widziały pożogi. Niechętnie też wezwą ludzi pod broń, obawiając się reakcji wschodniego sąsiada. - Wzruszył ramionami. - Myślę, że za dużo czasu spędziłem z Lordem Williamem na rozmowach o strategii. Musimy zacząć przygotowania do wojny tutaj. - Potrząsnął głową i dodał cicho: - Na tej ostatniej wyprawie do Novindusa straciliśmy zbyt wielu dobrych ludzi. - Mamy z zieloną suką wielkie rachunki do wyrównania. - Westchnął Roo dość głośno. - I potrzeba nam wielkich pieniędzy, by to sfinansować. - Czy Diuk mocno cię przyciska? - spytał Erik z uśmiechem. Przyjaciel odpowiedział mu kwaśnym uśmiechem. - Na razie nie. Wyjaśnił mi bardzo dobitnie, że nie obciąża mnie zbyt wielkimi podatkami, ponieważ spodziewa się, że sam wyłożę znaczne pieniądze na zbliżającą się kampanię i skłonię innych, na przykład Jacoba Esterbrooka, do zrobienia tego samego. Wspomniawszy Esterbrooka, znów pomyślał o jego córce. Przez niemal rok poprzedzający wyprawę ratunkową Sylvia była kochanką Roo. Od swego powrotu przed dwoma tygodniami widział ją zaledwie raz i zamierzał wybrać się do niej dziś w nocy - jego ciało bardzo się za nią stęskniło. - Myślę, że niedługo będę musiał porozmawiać z Jacobem - rzekł tonem sugerującym, że ta myśl właśnie teraz przyszła mu do głowy. - Jeśli zechce razem ze mną wziąć udział w finansowaniu tej wojny, żaden z ważniejszych kupców w Królestwie nie odmówi. A zresztą - dodał kpiąco - jeśli przegramy, zwrot pożyczek będzie chyba ostatnią rzeczą, o jaką będziemy się martwić. Zakładając oczywiście - zakończył już zupełnie poważnym tonem - że będziemy w ogóle mogli się o coś martwić. Erik musiał przyznać, że Roo udowodnił ponad wszelką wątpliwość, iż sprawy finansowe rozumie znacznie lepiej niż on i - jeżeli przyjąć za wskazówkę fenomenalny sukces młodzika z Ravensburga - lepiej niż ktokolwiek inny w Królestwie. - Powinienem przeprosić Księcia i zająć się swoimi sprawami - rzekł Roo. - Myślę zresztą, że za chwilę ci, którzy nie należą do najbliższego kręgu jego doradców wojskowych, zostaną grzecznie, ale stanowczo poproszeni, by znaleźli sobie inne zajęcia. - Chyba masz rację. - Erik podał rękę przyjacielowi. Inni szlachcice, nie służący w armii, żegnali się już z Księciem. Roo przyłączył się do nich i już wkrótce w komnacie zostali Książę, jego najbardziej zaufani doradcy i członkowie Rady Wojskowej. Kiedy do sali wszedł Owen Greylock, Patrick oznajmił: - No, to mamy tu wszystkich, którzy będą potrzebni. Konetabl William gestem zaprosił towarzystwo do okrągłego stołu ustawionego w głębi komnaty. Diuk James zajął miejsce po prawej, a Lord William po lewej stronie Księcia. - Cóż... - zaczął Diuk - skończyliśmy już z tą pompą i możemy zająć się tą cholerną, czekającą nas robotą. Erik usiadł i w miarę jak słuchał, plany ostatecznej obrony Królestwa zaczęły nabierać dlań kształtu. Roo dotarł do bramy, gdzie trzymano jego konia. Powóz zostawił w domu, by korzystała z niego żona, ponieważ niedawno wraz z całą rodziną przeprowadził się do małego majątku położonego poza granicami miasta. Dość szybko musiał przyznać, że choć dom w mieście, ulokowany naprzeciwko siedziby Domu Barreta, gdzie prowadził większość swoich interesów, jest bardzo wygodną bazą operacyjną, to wiejski dworek zapewnia mu poczucie spokoju i bezpieczeństwa, o którym mu się nawet nie śniło. Znajdowały się tam tereny łowieckie, gdzie mógł do woli polować i strumień pełen ryb; słowem wszystkie wygody i rozrywki dostępne szlachcie i bardzo bogatym ludziom z gminu. Wiedział, że będzie musiał znaleźć czas, by się tym wszystkim nacieszyć. Roo Avery, który nie zdążył jeszcze przeżyć dwudziestej trzeciej zimy, zdążył już dorobić się dwojga dzieci, jednego z największych w Królestwie majątku i dostępu do tajemnic państwowych, znanych bardzo nielicznym ludziom. Wiejski majątek miał być też dla niego norą - wedle określenia używanego przez szulerów - miejscem, z którego w razie potrzeby jego rodzina będzie mogła bezpiecznie uciec na wschód, zanim wieści o inwazji spowodują zakorkowanie miejskich bram i ogarnięty paniką tłum odetnie drogę ucieczki. Roo był świadkiem upadku Maharty - miasta leżącego daleko stąd, zdobytego przez siły Szmaragdowej Królowej trzy lata temu. Musiał przebijać się przez rozszalałe tłumy i widział, jak niewinni ludzie giną tylko dlatego, że znaleźli się w niewłaściwym miejscu. Przysiągł sobie, że niezależnie od rozwoju wydarzeń, oszczędzi swoim dzieciom tego losu. Pamiętał też o tym, co usłyszał kilka lat temu na brzegach odległego Novindusa - że jeżeli padnie Królestwo Wysp, życie na Midkemii przestanie istnieć. Choć nadal tego nie rozumiał, postanowił postępować tak, jakby to była prawda. Podczas tamtej wyprawy zobaczył dostatecznie wiele, by wiedzieć, że nawet jeśli obawy Kapitana były nieco przesadzone, ci, którym przyjdzie żyć pod jarzmem Szmaragdowej Królowej, będą mogli jedynie wybierać pomiędzy śmiercią i niewolnictwem. Wiedział też, że jeśli dojdzie do tego, przed czym ostrzegał Kapitan - to znaczy jeżeli armie najeźdźców dotrą do jakiegoś nie znanego mu celu - podjęte przez niego przygotowania przestaną mieć jakiekolwiek znaczenie. Jakkolwiek by jednak było, postanowił przedsięwziąć wszelkie możliwe środki, aby ocalić z pogromu żonę i dzieci. Nabył dom w Saladorze, którego obecnie używał jego przedstawiciel na Wschodnie Dziedziny, i miał zamiar kupić jeszcze jeden w Ran, u wschodniej granicy Królestwa. Zamierzał też wybadać, wysyłając swoich agentów, jakie są możliwości nabycia ziem w Roldem, wyspiarskim królestwie od lat związanym sojuszami z Rillanonem. Po chwili zorientował się, że jest już w połowic drogi do swego biura. Wcześniej powiedział Karli, że noc spędzi w miejskiej siedzibie, gdyż po spotkaniu w pałacu będzie pracował do późnej nocy. W istocie zaś zamierzał zobaczyć się z Sylvią Esterbrook i posłał jej już wcześniej wiadomość. Od powrotu z wyprawy ratunkowej rzadko kiedy myślał o czymś innym. W snach nawiedzały go wizje jej ciała, a wspomnienia zapachu jej skóry i łagodności dotyku sprawiały, że czasami nie mógł zająć się poważniejszymi sprawami. Jedyna noc, jaką z nią spędził po powrocie, wzmogła tylko jego pożądanie. Dotarł do biura i wyjechał przez bramę, gdzie najęci robotnicy pospiesznie kończyli wprowadzać ulepszenia, jakie zarządził wykonać po powrocie z zamorskiej wyprawy. Do starego magazynu dobudowano piętro, a właściwie poddasze, gdzie mógł prowadzić interesy, nie schodząc na ruchliwy parter. Jego biura rozrastały się i potrzebował więcej miejsca. Złożył już ofertę kupna parceli przylegającej do jego działki z tyłu. Planował rozebrać stary blok mieszkaniowy, gdzie gnieździła się biedota ze swoimi rodzinami, a potem zbudować w tym miejscu nowe biura. Wiedział, że przepłacił, ale rozpaczliwie potrzebował miejsca. Zsiadł z konia i skinął na jednego z pracowników. - Daj mu siana, nie owsa - polecił, przechodząc obok rozładowywanych i załadowywanych wozów. - A potem osiodłaj dla mnie drugiego. Kołodzieje i podkuwający konie kowale hałasowali tak, że wszyscy musieli się przekrzykiwać. Cały ten bałagan nadzorowali dwaj ludzie - Luis de Savona, towarzysz Roo z kompanii desperatów Calisa, i Jason, dawny kelner u Barreta, który pierwszy zaprzyjaźnił się z Roo i okazał się genialnym księgowym. - Gdzie jest Duncan? - spytał Roo. - Pewnie u jakiejś dziwki - wzruszył ramionami Luis. Było południe, więc Roo pokręcił z dezaprobatą głową. Jego kuzyn był lojalny w wielu sprawach, w innych jednak lepiej było mu nie ufać. Z drugiej strony niewielu ludziom Roo pozwoliłby strzec swego grzbietu w nożowej rozprawie, a Duncan należał do tych właśnie nielicznych. - Co nowego? - spytał Roo. - Nasze prośby o pozwolenie nawiązania regularnych stosunków z Kesh zostały "wzięte pod troskliwą uwagę". To słowa z dokumentu, który właśnie otrzymaliśmy z keshańskiego Biura Handlu Zagranicznego. Wolno nam jednak podejmować pomniejsze i przypadkowe transakcje, o ile takowe się trafią - powiedział Jason, podając mu pismo. - Tak napisali? - Nie dosłownie - odparł Luis. - Ponieważ przejęliśmy operacje Jacoby'ego i Synów, spodziewałem się, że zatrzymamy ich klientów. - Zatrzymaliśmy - odparł Jason. - Wszystkich... oprócz kupców z Kesh. - Potrząsnął głową. Jego młoda twarz mogłaby służyć za wzorzec powagi. - Gdy tylko się rozeszło, że to my działamy w imieniu Helen Jacoby, wszyscy keshańscy kupcy wycofaliby się natychmiast z transakcji. - Kto przejął te kontrakty? - spytał, marszcząc brwi i muskając palcem podbródek. - Esterbrook - odpowiedział Luis. Roo odwrócił się i spojrzał uważnie na przyjaciela. - A przynajmniej kompanie, gdzie ma udziały lub będące własnością ludzi, których trzyma w garści. Wiesz zresztą sam, że robił sporo interesów z rodziną Jacobych, zanim ich wykończyłeś. - Znalazłeś coś w rachunkach Jacoby'ego? - zwrócił się Roo do Jasona. Podczas gdy on pływał po dalekich morzach i ratował Erika, Jason dokładnie sprawdzał księgi dawnych konkurentów. Roo zabił Randolpha i Timothy'ego, kiedy tamci usiłowali go okraść i zrujnować, ale zamiast wygnać żonę Randolpha, Helen, i ich dzieci na ulicę, zgodził się pokierować firmą w imieniu i na korzyść spadkobierców. - Jakiekolwiek interesy prowadziły ze sobą firmy Jacoby'ego i Esterbrooka - odpowiedział Jason - niewiele z tego trafiało do ksiąg. Odnotowano kilka mniejszych kontraktów, ale te akurat nie wychodziły poza dozwolone ramy... Jest tam jeszcze kilka osobistych notatek, o których nie wiem, co myśleć. Ale jedna rzecz mi się nie zgadza... - Co takiego? - spytał Roo. - Jacoby byli zbyt bogaci. Mieli spore ilości złota w kilku kantorach i domach bankowych, ale... cóż, nie wiem, skąd to złoto pochodzi. Przejrzałem rachunki na dziesięć lat wstecz - machnął dłonią ku stosowi leżących na podłodze ksiąg - i nie znalazłem źródła tego bogactwa. - Przemyt - stwierdził Roo. Przypomniał sobie swoje pierwsze starcie z Timothym. Spór dotyczył przemyconej beli jedwabiu, która przypadkiem wpadła w ręce Roo. - Ile jest tego złota? - spytał. - Ponad trzydzieści tysięcy suwerenów - odpowiedział Jason - a jeszcze nie dotarłem do wszystkich kont. Roo myślał przez chwilę o tym, co usłyszał. - Nie mówcie o tym nikomu. Jeśli znajdziesz chwilę, by porozmawiać z Helen Jacoby, powiedz tylko, że sprawy jej męża stoją lepiej, niż myśleliśmy. Nie wdawaj się w szczegóły, napomknij jedynie, że może być pewna, iż jej i dzieciom nie zabraknie niczego do końca życia, niezależnie od tego, co przytrafi się mnie. I spytaj, czy czegoś nie potrzebuje. - Nie zamierzasz się z nią zobaczyć? - spytał Luis. - To musi poczekać. - Rozejrzał się dookoła. - Trzeba szybko poszukać źródła nowych dochodów i rozejrzeć się za interesami, które możemy wykupić albo przejąć od zaraz. Tylko zachowajcie ostrożność. - Wystarczy wspomnieć nazwę "Avery i Syn" albo szepnąć coś o Spółce Morza Goryczy, a ceny gwałtownie skoczą w górę. - Jason i Luis zgodzili się z jego rozumowaniem. - Teraz pójdę do Barreta, żeby spotkać się ze wspólnikami. Jeśli będę któremuś z was potrzebny, tam mnie znajdziecie do końca dnia. Opuściwszy swoich pracowników, dosiadł świeżego konia. Zastanawiając się nad tym, co usłyszał, dotarł do siedziby Domu Barreta. Zeskoczył z konia i rzucił wodze jednemu z kelnerów przy drzwiach. Wyjął z kieszeni kurtki srebrną monetą, po czym podał ją chłopcu. - Richardzie, odprowadź go do stajni za moim domem. Młodzik odprowadził konia, uśmiechając się z zadowoleniem. Roo starał się zapamiętać imiona wszystkich kelnerów i pracowników obsługi u Barreta, nie szczędził im też napiwków. Sam pracował tu przed trzema laty i wiedział, jak niewdzięczne bywa to zajęcie. Szczodrość zresztą mu się opłacała - jeśli potrzebował czegoś od kelnera, na przykład przesłania jakiejś wiadomości wspólnikowi mieszkającemu po drugiej stronie miasta, był obsługiwany szybko i rzetelnie. Przeszedł przez pierwszą barierę, gdzie inny kelner szybko otworzył przed nim furtkę, a potem ruszył ku schodkom wiodącym na balkon, górujący nad częścią parteru. Czekali tam jego wspólnicy - Jerome Masterson i Stanley Hume. Roo rozsiadł się wygodnie i dopiero wtedy przywitał się z obecnymi. - Witam panów... - Witaj Rupercie - odparł Jerome. - Miło cię widzieć w tak piękny ranek. - Hume powtórzył powitanie i wszyscy trzej zajęli się bieżącymi sprawami Spółki Morza Goryczy, największej kupieckiej kompanii Królestwa Wysp. Rozdział 2 OSTRZEŻENIE Erik wrzał z gniewu. Dwa dni opracowywał plan najlepszego wykorzystania doświadczeń górali Hadati, których wyjął spod komendy Barona Tyr-Sog, tylko po to, by dowiedzieć się, że opuścili zamek Księcia. Nikt nie wiedział, dokąd ruszyli i na czyj rozkaz. Erik udał się więc do biur Konetabla, który właśnie w tej chwili rozpoczął prywatną naradę z Calisem. Po dość długim oczekiwaniu usłyszał wreszcie od siedzącego za biurkiem urzędnika, że może wejść. - Sierżancie szefie - powitał go Calis, a William wskazał mu puste krzesło. - Co mogę dla ciebie zrobić... - Chodzi mi o tych Hadati, milordzie - rzekł Erik, kiwnięciem głowy dziękując za zaproszenie, ale nie siadając. - Co z nimi? - spytał Calis. - Przepadli. - Wiem - odpowiedział Calis, uśmiechając się lekko. - Aleja miałem plany... - żachnął się Erik. - Mości sierżancie - odezwał się William. - Jakiekolwiek miałeś plany, z pewnością nie różniły się one bardzo od naszych. Jakkolwiek rzeczy się mają, twoje szczególne talenty w tej dziedzinie nikomu nie są potrzebne. - W jakiej dziedzinie? - spytał Erik, mrużąc oczy. - Szkolenia górali do walki w górach - uciął Calis. Orzeł ponownie nakazał Erikowi zajęcie miejsca i tym razem młodzieniec posłuchał. - Mamy tu tysiące mil wzgórz i łańcuchów górskich ciągnących się od Wielkiego Jeziora Gwiaździstego do Yabonu - rzekł William, wskazując mapę zawieszoną na przeciwległej ścianie.- Będziemy potrzebowali każdego człowieka, który może się tam utrzymać... bez posiłków z Krondoru. - Wiem, milordzie, ale... - zaczął Erik. - Tamci są już dostatecznie wyszkoleni - przerwał mu ponownie William. Erik milczał przez chwilę, w końcu jednak nie wytrzymał: - Doskonale, milordzie. Ale tak z czystej ciekawości, gdzie się podziali? - Podążają do swego obozu na północ od Tannerus. Mają spotkać się z Kapitanem Subai. - Kapitanem Subai? - spytał Erik. Człowiek, o którym wspomniał William, był dowódcą oddziału Królewskich Krondorskich Tropicieli, wyborowych zwiadowców i szperaczy. Jednostka ta powstała jeszcze za czasów pierwszych potyczek na Zachodzie, a ludzie służący w niej dawno stał się, z odkrywców i przecieraczy szlaków, wybornymi zwiadowcami i zbieraczami informacji o wrogu. - Zamierzacie wyszkolić ich na Tropicieli? - W pewnym sensie. - W głosie półelfa brzmiało znużenie i Erik spojrzał uważniej na dowódcę. Calis miał podkrążone oczy, jakby od dawna nie dosypiał, i odrobinę bardziej niż zwykle ściągniętą twarz. Znaków tych nie dostrzegłby ktoś, kto nie spędził z nim kilka ostatnich miesięcy, Erik jednak poznał po nich, że dowódca martwi się czymś i pracuje do późnej nocy. Ravensburczyk starł ze swej twarzy ponury uśmiech. Przyłapał się na tym, że zaczyna myśleć jak pielęgniarka, przed czym ostrzegał go Calis, który nie życzył sobie nazbyt troskliwej pieczy. Zresztą sam był równie przepracowany jak jego wódz. - Potrzebujemy kurierów i oficerów wywiadu. - Oficerów wywiadu? - spytał, Erik, który nie rozumiał, o kim mówi dowódca. - To robota dla wariatów i straceńców - wyjaśnił Calis. - Ładujesz w juki kilka racji żywnościowych i bukłak wody, potem galopem mijasz pikiety nieprzyjaciela, nie dając się zabić, wnikasz w głąb zajętego przezeń terenu, spotykasz się z agentami i szpiegami, od przypadku do przypadku zabijasz kogoś lub puszczasz z dymem jakąś warownię i ogólnie rzecz biorąc, wywołujesz tyle zamieszania, ile tylko potrafisz. - Zapomniałeś o ważnej rzeczy - wtrącił William. - Musisz zostać przy życiu. Powrót z informacjami jest ważniejszy niż wszystko inne. - Informacja - rzekł z naciskiem Calis. - Bez niej jesteśmy jak ślepi. W nagłym przebłysku olśnienia Erik pojął, że wszystko, co przeżył podczas dwu wypraw do Novindusa - niedolę na statku, utratę przyjaciół - było ceną przywiezienia wartościowej informacji. Już wielokrotnie podczas nauki o sztuce wojennej to, co uważał za zrozumiałe, okazywało się tylko czubkiem góry lodowej, i dopiero później odkrywał głębsze tego znaczenie. Taktyka i strategia były podobne. William wciąż mu powtarzał, że ma do nich talent, on jednak często czuł się głupio, kiedy doń docierało, że pominął coś oczywistego. - Rozumiem - powiedział, czując, że niewiele brakuje, żeby się zarumienił. - Jestem pewien, że rozumiesz - rzekł Calis przyjaznym tonem. - Z pewnością użylibyśmy do tych misji górali Hadati - rzekł William - ale wiemy, że choć świetni byliby z nich tropiciele i kurierzy, niewielu znalazłbyś wśród nich tak dobrych jeźdźców, by ich wysyłać na misje wywiadowcze. - Mógłbym ich wyszkolić - odezwał się Erik nagle zainteresowany tematem. - Może i tak. Ale ze Wschodu przybywają górscy inonijscy zwiadowcy. Są doskonałymi jeźdźcami. Erik widywał czasami Inonian w Darkmoor. Ciemnoskórzy, zahartowani, niewysocy ludkowie, urodzeni w graniczącej z Kesh i leżącej nad Morzem Królestwa prowincji, której stolicą była Inonia, znani byli jako zajadli wojownicy, potrafiący bronić swych gór równie zaciekle jak Hadati czy krasnoludy. Erik poznał ich jako kupców, wymieniających z Ravensburczykami wina, cenione ze względu na to, że zaprawiane były korzeniami, żywicą lub miodem i powstawały z nieco innych gron niż rosnące w Darkmoor. Inonianie tłoczyli też z oliwek znakomitą oliwę, która była podstawowym źródłem ich dobrobytu. - Jak rozumiem - podsunął Erik - inonijscy jeźdźcy są dobrzy... - W górach - odezwał się William, wstając, by rozprostować kości. - Stosują taktykę typu "uderz i zmiataj". Nie walczą w licznych oddziałach, a największe straty zadają ich drużyny liczące do tuzina jeźdźców. Wskazał na półkę z książkami naprzeciwko stołu. - Mamy przynajmniej jedno opracowanie kampanii, jaką prowadziły tam wojska Królestwa... Znają kilka brzydkich sztuczek, które przydadzą nam się przeciwko Szmaragdowym. - Przeciągnął się. - Jeżdżą na niedużych, wytrzymałych górskich kucykach i niełatwo będzie ich przekonać do naszych rosłych i szybszych koni. Może będziesz musiał i ich przeszkolić. Calis uśmiechnął się słabo i Erik nie musiał o nic pytać, by zrozumieć, że trenowanie górali ze wschodu nie będzie najwdzięczniejszym zadaniem. - Ale na razie - odezwał się Kapitan - musisz ruszać na wzgórza z kolejną grupą żołnierzy. - Znowu? - Erik z trudem stłumił jęk sprzeciwu. - Znowu - potwierdził Calis. - Greylock i Jadów mają swoich sześćdziesięciu ludzi ocalałych z głównego ugrupowania i przysięgają, że dla nich twój trening to kaszka z mlekiem. Ty, Alfred i pozostała szóstka weźmiecie się za nich od jutra. - Nauczcie ich wszystkiego, co sami umiecie, sierżancie - odezwał się William. - Zwróć też uwagę na potencjalnych kaprali - dodał Calis. - Sierżantów zresztą też potrzebujemy. - Tak jest, sir - odparł Erik, wstał, po czym oddał honory i odwrócił się do wyjścia. - Eriku? - odezwał się Calis. - Tak? - młody sierżant zatrzymał się przy drzwiach. - Wyjdź gdzieś dziś wieczorem i zabaw się trochę. Wyglądasz jak potępieniec. Potraktuj to jak rozkaz. - Z całym szacunkiem, sir... pan leż nie przypomina stokrotki... - młodzieniec wzruszył ramionami. - Wiem - uśmiechnął się Calis. - Zamierzam wziąć gorącą kąpiel i wcześnie się położyć. - Znajdź sobie jakąś dziewczynę - poradził Erikowi William - napij się i odpocznij. Po wyjściu z biur Konetabla, Erik skierował się do swojej kwatery. Cały dzień użerał się na placu ćwiczeń i jeśli miał gdziekolwiek pójść, musiał się najpierw wykąpać i przebrać. Po kąpieli zmienił bieliznę, koszulę i kurtkę, poczuł głód i w pierwszej chwili chciał ruszyć do żołnierskiej stołówki. Rozmyślił się jednak, gdyż doszedł do wniosku, że równie dobrze może zjeść coś na mieście. Postanowił zajrzeć do gospody Pod Złamaną Tarczą, oberży prowadzonej przez ludzi Diuka Jamesa. Tam agenci mogli się upić i zabawić z dziewkami wybranymi przez Diuka, który zyskiwał w ten sposób pewność, że nikt się z niczym nie wygada przed agentami nieprzyjaciela. Gdy Erik dotarł do oberży, zapadł już zmrok i miasto kąpało się w świetle pochodni ulicznych latarni. James wybrał miejsce, które znajdowało się dostatecznie daleko od pałacu i koszar, by dać żołnierzom poczucie swobody i braku nadzoru ze strony oficerów, a jednocześnie na tyle blisko, by w razie potrzeby każda wiadomość dotarła do dowództwa w ciągu kilku minut. Jedynie kilka osób, w tym oficerowie i Erik, wiedziało, że cała obsługa gospody jest na służbie u Diuka. Gdy Erik wszedł do izby ogólnej, skinieniem dłoni powitała go Kitty zwana Kotkiem, i Ravensburczyk bezwiednie odpowiedział jej uśmiechem. To on powiadomił ją o śmierci Bobby'ego de Longueville'a i od czasu do czasu zaglądał tu, by zobaczyć, co się z nią dzieje. Wieść o tym, że jej opiekun nie żyje, nie wywołała u dziewczyny żadnej gwałtownej reakcji, choć przeprosiwszy, oddaliła się na kilka minut, a gdy wróciła, jej uczucia zdradziły jedynie zaczerwienione oczy. Erik podejrzewał, że dawna złodziejka pokochała człowieka, który piastował godność sierżanta szefa przed nim. Bobby nie był łatwym we współżyciu człekiem, niekiedy odzywało się w nim niebywałe okrucieństwo, ale młodą dziewczynę traktował z szacunkiem od pierwszej chwili, gdy zaczęła pracować w gospodzie. Erik spytał raz Jamesa, czy Kitty zajmuje się tylko barem, czy robi też coś innego, Diuk jednak odparł wymijająco, że od chwili, kiedy zaczęła dlań pracować, spisuje się bardzo dobrze. Ravensburczyk wiedział, że jej głównym zajęciem jest wypatrywanie Szyderców, członków krondorskiej Gildii Złodziei, którzy od czasu do czasu usiłowali wetknąć swoich ludzi Pod Złamaną Tarczę. - Co nowego? - spytał Erik, podchodząc do szynkwasu. - Nic ciekawego - odpowiedziała Kitty. Wyjęła spod lady spory kufel, po czym napełniła go pienistą cieczą prosto z kurka. - Jedyni obcy to ci dwaj, o lam. - Wskazała podbródkiem dwóch ludzi siedzących przy stole w rogu. - Kim są? - spytał Erik, pociągnąwszy potężny haust piwa. "Mówcie, co chcecie - pomyślał - o przymusie zaglądania do lej oberży, ale Diuk zadbał przynajmniej o to, by podawano tu najprzedniejsze piwo i doskonałe potrawy". - Nie przedstawili mi się - wzruszyła ramionami Kitty. - Choć wydaje mi się, że mówią jak ludzie ze Wschodu. Z pewnością nie są tutejsi. - Wzięła szmatkę i zaczęła wycierać nie istniejącą wilgoć z szynkwasu. - Jeden z nich, ten w rogu, to milczący i mroczny jegomość, ale drugi gada za dwóch. Erik wzruszył ramionami. Miejscowi znali oberżę jako miejsce spotkań żołnierzy z garnizonu po służbie, niewielu więc obcych tu zaglądało, choć obsługa zawsze zwracała uwagę na ewentualnych szpiegów i informatorów wroga. - Większość obcych prowadziła tu jednak jak najbardziej zgodne z prawem interesy. Za pozostałymi ruszali w trop ludzie Diuka lub od razu zapraszano ich grzecznie do komnat w piwnicy na przesłuchanie - w zależności od poleceń Diuka. Erik rozejrzał się dookoła i zauważył, że w zasięgu wzroku nie ma żadnej z obsługujących zwykle klientów dziewek. Zerkając na Kitty, doszedł do wniosku, że najlepiej będzie, jak porozmawia sobie z nią. - Dziewczęta się ulotniły? - Megan i Heather pracują dziś w nocy - wyjaśniła Kitty. - Gdy pokazali się ci obcy, usunęły się z widoku. - A "opiekunki"? - spytał Erik. - Jedna już idzie. "Opiekunki" były agentkami Diuka. Zajmowały się obcymi, którzy zasiedzieli się zbyt długo, i dotrzymywały im towarzystwa, wyciągając od nich jednocześnie pożyteczne informacje. Erik zaczął się zastanawiać, kto wziął na siebie rolę Mistrza Szpiegów - była to jedna z masek Bobby'ego de Longueville'a. Na pewno nie został nim Kapitan, nie był nim też on sam. - O czym myślisz? - spytała Kitty. - O... - Zerknął na dwóch obcych, rozmyślił się i zamiast tego, co zamierzał, powiedział tylko: - ...O pracownikach naszego gospodarza. - A co chciałbyś wiedzieć? - Kitty uniosła pytająco brew. - Właściwie nic! - wzruszył ramionami Erik. - I tak w gruncie rzeczy nic mnie to nie obchodzi. Ciekawość może człeka zgubić. Kitty pochyliła się do przodu i oparła łokcie na ladzie. - Owszem, ciekawość nałożyła na mnie piętno śmierci. - Szydercy? - uniósł brew Erik. - Plotki dotarły do mnie kilka tygodni temu. Stary przyjaciel pomyślał o tym, hymnie uprzedzić. Wrócił Cnotliwy... albo ktoś, kto się za niego podaje... a mnie oskarżono o spowodowanie pewnych... kłopotów w związku ze śmiercią Sama Tannersona. Tannerson był łotrzykiem i złodziejem, który zabił siostrę Kitty, by ostrzec Roo, że nie da się robić interesów w Dzielnicy Biedaków bez płacenia haraczu. Cała sprawa zakończyła się krwawo, a Kitty i Roo musieli szukać ochrony u Diuka. - O jakie kłopoty chodzi? - Te, przez które poprzednik Cnotliwego, Mądrala, musiał uciekać z Krondoru. - Kotek westchnęła. - Tak czy owak, jeżeli wyjdę z lej oberży po zmroku albo zajdę do Dzielnicy Biedaków, to już po mnie. - Niełatwo z tym żyć - rzekł Erik. - Cóż, bywa... - Kitty wzruszyła ramionami, jakby w gruncie rzeczy la sprawa niewiele ją obchodziła. Erik kolejny raz łyknął piwa i przyjrzał się dziewczynie. Kiedy pojmane ją po raz pierwszy, rozebrała się do naga w obecności Bobby'ego i tych, którzy ją ujęli. Akt ten stanowił po części wyzwanie, po części rezygnację. Kitty była ładna - miała smukłe ciało, długą szyję i wielkie, błękitne oczy, jakich nie mógłby nie zauważyć każdy mężczyzna - ale twarda. Emanowało z niej coś, co, nie ujmując jej urodzie, podkreślało ową wytrzymałość, jakby życie hartowało ją w ogniu gorętszym niż innych. Erik odkrył, że dziewczyna jest atrakcyjna w sposób, którego nie umiał zdefiniować. W żadnej mierze nie zachowywała się prowokacyjnie - jak dziewczęta, z którymi sypiał Pod Białym Skrzydłem - nie była zabawna ani wyzywająca. W jej sposobie bycia przeważała powściągliwość, namysł... i to, co Erik uznał za spryt. - Na co się gapisz? - spytała nagle. Erik spuścił oczy. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że się na nią gapi. - Chyba na ciebie. - Eriku... dookoła pełno jest dziewcząt, które chętnie zajmą się tym, co cię świerzbi. A pod Białym Skrzydłem możesz sobie załatwić coś specjalnego. Erik zaczerwienił się po same uszy. - Oj, dzieciak z ciebie... - Kitty parsknęła śmiechem. - Nie mam nastroju... na takie coś - wystękał Ravensburczyk. - Po prostu chciałem się napić... i pogadać... Uniosła brew, ale przez chwilę milczała. W końcu spytała: - O czym? Erik westchnął. - Wiesz... mnóstwo czasu spędzam, wydzierając się na ludzi, którzy ze skóry wprost wyskakują, by przewidzieć mój następny rozkaz, albo na spotkaniach z Kapitanem i innymi ważnymi oficerami. Chciałem po prostu porozmawiać o czymś, co nie ma nic wspólnego z... - Niewiele brakowało, a powiedziałby ,,z inwazją", w porę się jednak powstrzymał: - Wojskiem... Jeśli nawet zauważyła jego lekkie potknięcie, nie dała po sobie niczego poznać. - No, to o czym będziemy rozmawiali? - spytała, odkładając ściereczkę. - Jak sobie radzisz? - Ja? Bardzo dobrze. Jadam lepiej niż kiedykolwiek przedtem i nauczyłam się już nie trzymać sztyletu w dłoni podczas snu... teraz wkładam go tylko pod poduszkę. To jeszcze jedna rzecz, do której musiałam przywyknąć - spanie w prawdziwym łóżku. No... i pozbyłam się pcheł i wszy... Erik nagle parsknął śmiechem, któremu zawtórowała Kitty. - Wiem, o czym mówisz. Podczas marszu dają się we znaki jak nic innego... Jeden z obcych podszedł do szynkwasu. - Sądząc z waszej odzieży, służycie, panie, w wojsku? - Owszem - kiwnął głową Erik. - Dziś jest tu niezwykle cicho - rzekł nieznajomy przyjaznym tonem. - Bywałem w wielu oberżach... a ta nie wygląda mi na zbyt hałaśliwą. - Zazwyczaj jest inaczej. To zależy od tego, co dzieje się w pałacu. - Erik wzruszył ramionami. - A czemuż to? - zdziwił się obcy. Erik zerknął na Kitty, która nieznacznie kiwnęła główką. - Muszę zajrzeć na zaplecze - powiedziała i znikła w drzwiach. - Wkrótce tu w Krondorze odbędzie się wielka uroczystość - wyjaśnił młodzieniec. - Z Kesh przybywa jakiś ambasador czy ktoś w tym guście. Mistrz Ceremonii niemal doprowadził Kapitana Straży Przybocznej do szaleństwa wymaganiami, by gwardia przygotowała się na to, na tamto i na owo. Ja wyskoczyłem na jeden kufelek i pogawędkę z przyjaciółką, ale zaraz muszę wracać. - A ja chyba jeszcze sobie łyknę. - Nieznajomy spojrzał na swój pusty kufel, odwrócił się ku drzwiom, w których znikła Kitty i zawołał: - Hej, dziewczyno! Nikt nie odpowiedział, więc nieznajomy zwrócił się do Erika: - Chyba nie obrazi się, jeżeli sobie sam naleję? - Nie, jeśli zostawicie pieniądze na ladzie. - Mogę wam postawić? - zapytał obcy, przechodząc za kontuar. - A co z waszym przyjacielem? - zainteresował się Erik, wskazując podbródkiem na drugiego ciemnowłosego obcego, siedzącego przy stole, o którym Kitty powiedziała, że jest spokojniejszy. - Na razie ma dość. To mój wspólnik. - Nieznajomy zniżył głos. - Prawdę mówiąc, straszny zeń nudziarz. Jedyne, o czym potrafi gadać, to handel i jego dzieci... Erik kiwnął głową, jakby przytakując. - Ja sam jestem kawalerem - wyjaśnił obcy, obchodząc ponownie kontuar i niosąc kufel dla Erika. - Pierre Rubideaux, do usług. Z Bas-Tyra. - Erik. - Młodzieniec wziął kufel do ręki. - Wasze zdrowie - rzekł Pierre, podnosząc swój kufel. - Co was sprowadza do Krondoru? - Erik upił trochę pienistego płynu. - Interesy. Dokładniej rzecz biorąc, usiłujemy założyć w tym porcie przedstawicielstwo kompanii do handlu z Dalekim Wybrzeżem. - To myślę - rzekł Erik z uśmiechem - że powinniście pogadać z moim przyjacielem. - A kto to taki? - spytał Rubideaux. - Rupert Avery. Właściciel Spółki Morza Goryczy. Jeśli chcecie handlować w Krondorze, to w końcu traficie na niego albo na Jacoba Esterbrooka. Jeżeli mowa o Kesh, musicie się dogadać z Esterbrookiem. Gdy w grę wchodzi Dalekie Wybrzeże, porozmawiajcie z Roo. - Erik znów łyknął z kufla. Piwo było lekko gorzkawe i młodzieniec zmarszczył brwi. Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy wypił pierwszy kufel. - W rzeczy samej szukam Ruperta Avery'ego - rzekł Rubideaux. Jego towarzysz wstał i skinął na niego. - Zbierajmy się - powiedział. - Musimy się stąd wynosić. - Cóż, Eriku von Darkmoor, rozmowa z tobą dała mi więcej uciechy, niż mógłbyś sądzić. Erik otworzył już usta, by pożegnać fundatora... i nagle coś go tknęło. - Nie mówiłem wam, jak się nazywam... - zaczął. I nagle poczuł w brzuchu przeszywający płomień bólu, tak jakby ktoś pchnął go nożem w żołądek. Sięgnąwszy dłonią, złapał obcego za kurtę. Tamten uwolnił się bez trudu, jakby ściskające go dłonie były rączkami dziecka. - Masz jeszcze kilka minut, Eriku... ale uwierz mi, to będą długie minuty. Erik spróbował zrobić krok do przodu, ale poczuł słabość w nogach. W skroniach krew waliła mu niczym młot, a oczy zasnuwała powoli ciemna mgła. Niejasno zdał sobie sprawę z faktu, że do izby weszła Kitty. Usłyszał, że powiedziała coś do niego, ale jej głos dobiegł go jakby z daleka. Nie mógł zrozumieć słów, usłyszał jednak okrzyk jakiegoś mężczyzny: - Brać ich! Chwilę później patrzył na długi, otwierający się przed nim tunel o mrocznych ścianach. Jego ciało przeszywały spazmy bólu, jakby każdy staw z osobna nabrzmiewał cierpieniem. Skurcze agonii szarpały ramionami i nogami, serce waliło tak, jakby chciało się wyrwać z piersi, po twarzy spływały obfite krople potu, a mięśnie tężały. W głębi owego tunelu mroku Erikowi ukazała się twarz, ale gdy usiłował wymówić jej imię, język odmówił mu posłuszeństwa... a ból w piersiach niemal uniemożliwił oddychanie. Ostatnim słowem, jakie usłyszał, zanim ciemności zamknęły się wokół niego, było: - Trucizna... - Będzie żył - usłyszał Erik, odzyskując przytomność. Kiedy otworzył oczy, gałki przeszyły mu igły bólu i jęknął. Dźwięk głosu podwoił cierpienie... zagryzł więc wargi, by nie jęknąć ponownie. Bolało go wszystko... stawy, skóra... i chyba nawet włosy na głowie. - Eriku? - usłyszał kobiecy głos. Na krawędzi jego pola widzenia majaczyły jakieś dziwaczne kształty. Nie mogąc skupić wzroku, zamknął oczy. - Słyszysz mnie? - rozległ się drugi głos i Erik poznał Roo. - Owszem...-jęknął ochryple. Ktoś przyłożył mu do ust wilgotną szmatkę, oblizał więc chciwie wargi. Wilgoć zmniejszyła ból w ustach, a po chwili podano mu jeszcze jedną mokrą chustkę. Potem poczuł, że do ust przytknięto mu kubek z wodą i ktoś podniósł mu głowę. - Tylko jeden łyk - ostrzegł go głos kobiety. Napił się więc i choć gardło piekło go jak nigdy w życiu, udało mu się przełknąć płyn. Po kilku sekundach wilgoć w przełyku i ustach przyniosła mu ulgę. Zamrugał i zorientował się, iż leży w łóżku. Nad nim stali Kotek, Diuk James, Roo i Calis. Na krawędzi jego pola widzenia widniał ktoś jeszcze. - Co się stało? - spytał ochrypłym jeszcze głosem. - Otruto cię - odparł Roo. - Otruto? - To robota niejakiego Henriego Dubois'a - odparł Diuk James - truciciela z Bas-Tyra. Natknąłem się na jego ofiary już wcześniej, w Rillanonie. Nie spodziewałem się, że trafi aż tak daleko na zachód. Rozejrzawszy się dookoła, Erik stwierdził, że leży w izbie położonej na tyłach gospody, a za plecami jego bliskich stoi kapłan z zakonu, którego nie znał. - Dlaczego? - spytał Erik. Choć śmiało mógł założyć, że wszyscy obecni w komnacie wiedzieli o nadciągającej inwazji, nie chciał zdradzić niczego, co Diuk James wolał utrzymać w sekrecie. - Sprawa nie ma związku z kłopotami, jakich się spodziewamy - odparł Calis. Spojrzenie, jakie rzucił na kapłana, utwierdziło Erika w przekonaniu, że świętemu mężowi nie można w pełni ufać. - To musi być jakaś uraza osobista - podsunął Diuk James. Erik w pierwszej chwili nie pojął, o czym mowa... i nagle go olśniło. - Mathilda - szepnął. Opadł ponownie na łóżko. Wdowa po jego ojcu, matka przyrodniego brata, zabitego przezeń wespół z Roo, która przysięgła zemścić się na nich obu. Musiała przysłać kogoś, kto miał ich usunąć. - Roo jest następny na liście - rzekł po prostu. - Logiczne - stwierdził James. - Kim był ten drugi... ten cichy? - spytał, gdy James pomagał mu usiąść. Ruch spowodował, że znów targnęły nim mdłości, zadzwoniło mu we łbie, oczy zaszły łzami, ale zdołał jakoś zachować przytomność. - Nie mamy pojęcia - odparł Calis. - Zdołał się wymknąć, kiedy braliśmy Dubois'a. - Macie go? - spytał Erik. - Owszem - odpowiedział James. - Ujęliśmy go wczoraj w nocy. - Wskazał Erikowi Kitty. - Wyszła z gospody, by wezwać moich agentów, i gdy wróciła, znalazła cię leżącego na podłodze. Od razu domyśliła się, co zaszło, i pobiegła do najbliższej świątyni, by przyprowadzić kapłana, który cię uzdrowił. - Chciałeś waść rzec, że mnie tu przywlokła - odezwał się nie znany Erikowi kapłan. James skwitował tę kwaśną uwagę skąpym uśmieszkiem. - Moi ludzie zabrali Dubois'a do pałacu... i przez całą noc go przesłuchiwaliśmy. Jesteśmy pewni, że przysłała go tu wdowa po ostatnim Baronie von Darkmoor. - James uniósł brew i skinieniem głowy ostrzegł Erika, by z niczym nie zdradzał się przed kapłanem. Erik wiedział już wszystko, co chciał wiedzieć. Lady Gamina, małżonka Lorda Jamesa, potrafiła czytać w ludzkich umysłach, dlatego przesłuchujący byli pewni, kto przysłał zabójcę. Nie potrzebowali żadnych zeznań. - Musisz odpocząć, synu - odezwał się kapłan. - Magia oczyściła wprawdzie twe ciało z trucizny, ale nie mogła odwrócić szkód, jakie ta już poczyniła. Przynajmniej przez tydzień powinieneś odpoczywać w łożu... i stosować ścisłą dietę. - Dzięki, ojcze... - Erik zawiesił głos. - Andrzeju - podsunął mu kapłan. Skinął głową Diukowi i wyszedł z izby bez dalszych uwag. - Osobliwy to kapłan - mruknął Erik. - Nie rozpoznałem znaków boga, któremu służy. - Byłbym zdziwiony, gdybyś rozpoznał - rzekł Diuk, idąc ku drzwiom. - Brat Andrzej jest kapłanem zakonu Ban-Ath. Ich świątynia znajduje się najbliżej gospody. Bóg złodziei nie należał w mieście do bóstw szeroko znanych i wielbionych. Miał swoje dwa ciche święta, podczas których składano mu niewielkie datki dla ochrony domu - byli tacy, co nazywali to łapówkami - ale większość z odwiedzających jego świątynię podążała, jak to się mówi, krętą ścieżką. Powiadano też, że Szydercy składali w niej co roku dziesięcinę. - Na razie zostaniesz tu - rzekł, wychodząc, James. - Poleź kilka dni, a potem weźmiesz się za tą małą bandę rzezimieszków, jakich dla ciebie zebraliśmy. Zabierzesz ich w góry i nauczysz wszystkiego, co powinni umieć. - Gdzie jestem? - spytał Erik, rozglądając się dookoła. - W mojej izdebce - odpowiedziała Kitty. - Nie - zaprotestował Erik, usiłując wstać. Niewiele brakowało, a zemdlałby z wysiłku. - Tylko trochę odetchnę i wrócę do pałacu. - Zostań, gdzie jesteś - rzekł Calis, odwracając się, by odejść. - Sypiałam już w gorszej kompanii - odezwała się Kitty. - Wystarczy mi materac na podłodze. Erik spróbował zaprotestować, poczuł jednak, że nie ma sił nawet na ponowne otwarcie oczu. Usłyszał, że Calis powiedział coś do Kitty, później jednak nie mógł sobie przypomnieć, co to było. W nocy, kiedy zaczęły trząść nim dreszcze, poczuł, że pod pościel wsuwa się czyjeś ciepłe ciało, a dwoje ramion obejmuje go. Rano jednak, gdy się obudził, okazało się, że w izdebce nie ma nikogo. Jechał przed siebie pogrążony w milczeniu. Kilka dni spędzonych w łóżku i tydzień w siodle sprawiły, że powoli odzyskiwał siły. Po wyjeździe z Krondoru podstawowe sprawy związane z dowodzeniem przekazał Alfredowi, ograniczając się jedynie do wydawania poleceń. Drugim z kaprali został człek o imieniu Nolan. Raz czy dwa razy zbadał umocnienia, ale okazało się, że Jadów i inni w Krondorze dobrze wyszkolili ludzi. Jego podwładni świetnie radzili sobie ze starą praktyką keshańskich legionów polegającą na codziennym budowaniu obozu. Na każdym noclegu, bez rozkazu, po godzinnym odpoczynku wznosili niewielką forteczkę otoczoną wałem wzmocnionym palisadą, którą można było przekroczyć po wciąganych do środka drewnianych deskach. Erik powoli zaczynał poznawać i rozróżniać ludzi, choć jeszcze nie pamiętał dobrze ich imion. Wiedział, że wielu z nich zginie podczas nieuchronnie nadciągającej wojny. Calis i William wykonali dobrą robotę i do kompanii o specjalnym przeznaczeniu wybrali doskonałych ludzi. Ci, których miał pod swoją komendą, byli twardzi i przedsiębiorczy. Podejrzewał, że gdy poznają zasady życia w górach, w razie potrzeby będą potrafili utrzymać się w nich na własną rękę przez całe miesiące, zadając nieprzyjacielowi duże straty. Pomyślał o wszystkim, czego nauczył się, żyjąc w Ravensburgu - o sztuczkach, jakie wiatr wyczynia z dźwiękiem, umiejętności wyczuwania nadciągającej burzy, zanim uderzy, i o niebezpieczeństwach grożących ludziom, których taka burza zaskoczy pod gołym niebem. Wielokrotnie widywał zamarzniętych ludzi, którzy spędzili noc na chłodzie nie dalej niż o milę od gospody, gdzie spędził dzieciństwo. Od północy dął chłodny wiatr - zwiastun szybko nadciągającej zimy. Erik pomyślał, że to właśnie wiatr przypomniał mu kupca, którego znaleźli z Roo, gdy miał dziesięć lat - nieszczęśnik usiłował schronić się pod drzewem, owinąwszy się w koc, ale wiatr wyziębił jego ciało i zabił go równie łatwo, jakby obłożył się lodem. Cały oddział podążał górską, używaną głównie przez myśliwych i kilku pasterzy drogą, ciągnącą się mniej więcej w tym samym kierunku co Królewski Trakt z Krondoru do Ylith, odbijający jednak około pięćdziesięciu mil na północ. Wzdłuż szlaku pobudowano kiedyś kilka małych wiosek, z których ostatnia leżała przy rozwidleniu dróg, gdzie trakt skręcał znów ku zachodowi, ku Sokolim Pustkowiom i Questor View, podczas gdy naprawdę kiepska dróżka odbijała na północny wschód, do Kłów Świata i Mglistej Kniei. U podnóża tych wielkich gór, pośród hal, dolin i leśnych ostępów, leżały najbardziej niebezpieczne ziemie w granicach Królestwa. Los kazał trzymać się poddanym Króla z dala od tej głuszy, ponieważ nie było tam dróg czy naturalnych szlaków. Wieśniacy nie znaleźliby w niej żyznych ziem, a bogactwa, które mogłyby tam przyciągnąć górników, były rzadkie. Erik, nie pytając nikogo o zdanie, postanowił, że ze swymi ludźmi zapuści się w dzicz dalej niż ktokolwiek przed nim. Miał przeczucie, że im więcej obrońcy Królestwa dowiedzą się o tamtych terenach, tym mniejsze będzie prawdopodobieństwo, że natkną się na niemiłe niespodzianki, kiedy nadciągną Szmaragdowi. Jakby czytając w jego myślach, podjechał doń Alfred. - Jak na zwykle ćwiczenia, to zapuszczamy się trochę za daleko, prawda? Erik kiwnął głową i wskazał mu odległą przełęcz. - Wyślij tam zwiadowców, byśmy przypadkiem nie nadziali się na bandę Mrocznego Bractwa... i niech przy okazji znajdą miejsce na nocleg. - Rozejrzawszy się dookoła, dodał ciszej: - Jutro niech ludzie przygotują się do łowów. Rozpuść ich w niewielkich grupkach. Zobaczymy, kto potrafi ustrzelić sobie coś na obiad. - Trochę tu za zimno, żeby nocować - wzdrygnął się Alfred. - Dalej na północ byłoby jeszcze chłodniej. - Tak jest, wodzu - westchnął kapral. - Jesteśmy zresztą niemal tak daleko, jak chciałem się zapuścić. - A będzie pan, panie sierżancie, w nastroju, by udzielić mi kilku wyjaśnień? - Nie - uciął Erik. Kapral oddalił się, a młodzieniec stłumił uśmiech. Spotkali się, kiedy stary od piętnastu lat służył w darkmoorskim garnizonie pod rozkazami jego ojca. Miał dwadzieścia lat więcej niż dwudziestodwuletni Erik. Był jednym z pierwszych ludzi Erika, który wybrał go z kompanii "ochotników" przysłanych do Krondoru przez jego przyrodniego brata i jednym z niewielu, którzy ocaleli z ostatniej wyprawy na Novindus. Okoliczności zmusiły Erika do trzykrotnego udzielenia Alfredowi dość bolesnej nauczki - pierwszy raz, kiedy Alfred wpadł na Erika w Wilhelmsburgu i próbował go przymknąć, drugi - podczas pierwszego tygodnia ćwiczeń, kiedy wespół z Jadowem Shati wzięli rekrutów w obroty... a trzeci, gdy po pewnym czasie Alfred nabrał pewności siebie i nabawił niezdrowego przekonania, że jest lepszy od młodego sierżanta. Aż wreszcie wyruszyli na Novindus. Gdy stamtąd wrócili - jako dwaj z pięciu ludzi, którym udało się przeżyć - Erik doszedł do wniosku, że może Alfredowi powierzyć życie. Wiedział też, że kapral zawierzyłby mu swoje. Erik przez chwilę rozmyślał o tej dziwnej więzi, łączącej żołnierzy, ludzi, którzy skądinąd sobie obojętni, po odbyciu wspólnej kampanii, podczas której razem zaglądają w oczy śmierci, stają się sobie bliżsi niż bracia. Potem, wspomniawszy o braciach, zaczął się zastanawiać, czy Jamesowi uda się skłonić matkę jego przyrodniego brata, by zrezygnowała z wysiłków mających na celu usunięcie go ze świata. Doszedł do wniosku, że jeśli komukolwiek uda się przekonać starą, to tylko Diukowi Jamesowi. Ludzie ruszyli dalej, Erik zaś zaczął rozmyślać o zbliżającej się nieuchronnie wojnie. Nie zdradzono mu wszystkich planów i zamysłów Lorda Jamesa, Konetabla Williama czy Księcia Patricka, ale zaczynał się wszystkiego domyślać. To zaś, czego się domyślał, wcale mu się nie podobało. O tym, czemu mieli stawić czoło, wiedział więcej niż inni, nie był jednak pewien, jaką cenę przyjdzie im zapłacić za zwycięstwo. Kiedy zjeżdżał w dół wąską ścieżką, usłyszał przekazywany sobie po cichu sygnał: "Wracają zwiadowcy". Jeden z czterech wysłanych na zwiad żołnierzy biegł szybko wzdłuż kolumny maszerujących przed Erikiem ludzi, a potem zatrzymał się przed sierżantem. Matthew - bo tak brzmiało jego imię - przez chwilę łapał oddech. - Dym, panie sierżancie! - Odwrócił się i pokazał kierunek. - Za tamtym grzbietem. Chyba z tuzin ognisk. Erik spojrzał uważnie na odległy grzbiet i po chwili zauważył nisko wiszące dymy, które z tej odległości można było wziąć za mgłę. - Gdzie reszta ludzi? - spytał. - Mark ruszył dalej, a Wił i Jenks zostali w miejscu, skąd po raz pierwszy zauważyliśmy te dymy. - Żołnierz sapnął głośno i przedmuchał nos. - Jenks w tej chwili idzie chyba za Markiem. Erik kiwnął głową. Było to rutynowe postępowanie w przypadku natknięcia się na grupę ludzi, którzy mogli mieć wrogie zamiary. Zwiadowcy opuszczali obóz na godzinę przed wymarszem głównego ugrupowania i poruszając się parami po obu stronach szlaku, wypatrywali możliwych zasadzek. Jeśli spostrzegli coś podejrzanego, jeden wracał ku głównym siłom, drugi ruszał ostrożnie do przodu, a dwaj pozostali czekali na jego powrót. Jeśli nie wracał, jego tropem ruszał następny, którego zadaniem było sprawdzenie, czy poprzednik zginął, został pojmany, czy nadal obserwuje nieprzyjaciela. W tym ostatnim przypadku następowała zmiana, obserwator wracał ku siłom głównym, by przynieść dowódcy najnowsze wiadomości o wrogu, gdy tymczasem obserwacje podejmował zmiennik. Erik pomyślał, że dobrze byłoby mieć oddział jazdy. Trening z końmi miał się zacząć w przyszłym miesiącu, teraz jednak przydałaby się szybkość. - Sygnalizacja tylko rękoma - wydał rozkaz. Idący przed nim ludzie poodwracali się, a potem klepnięciami w bark zaczęli przekazywać sygnał do przodu. Alfred potwierdził, że zrozumiał rozkaz, a Erik kiwnął głową. Zaraz też przekazał sygnał, że ruszy ze zwiadowcą ku przodowi, a Alfred ma objąć kompanię. Kapral szybko polecił dwu drużynom rozciągnąć się na prawe i lewe skrzydło i przygotować na każdą ewentualność. Erik skinieniem dłoni dał znak zwiadowcy, że ma prowadzić i ruszyli. Zwiadowca puścił się biegiem, a Erik konno. Po mniej więcej pół godzinie natknęli się na jednego ze zwiadowców, który uważnie patrzył do przodu. Żołnierz podniósł dłoń i Erik zeskoczył z siodła. - Jenks i Mark jeszcze nie wrócili, sierżancie - odezwał się cicho czatownik. Erik kiwnął głową i podał wodze Matthew. Potem skinął na Wiła, by poszedł za nim i obaj ruszyli ścieżką. Patrząc ponad niewielką dolinką, wyraźnie widział dym wzbijający się zza odległego grzbietu. Przeszli wzdłuż ścieżki jeszcze ćwierć mili... i Erik gestem zatrzymał towarzysza. Coś w tym wszystkim mu się nie zgadzało. Zaczął nasłuchiwać i po chwili doszedł do wniosku, że choć ze wszystkich stron wąskiej przełęczy dobiegały doń rozmaite odgłosy, przed nim rozciągał się obszar ciszy. Skinieniem dłoni posłał Wiła na drugą stronę ścieżki, sam zaś cicho skręcił w krzewy obok siebie. Obaj zwolnili, bo przez gęste poszycie niełatwo było przekradać się bezszelestnie. Oba zbocza przełęczy porastały kępy drzew, z dość sporymi połaciami wolnej przestrzeni pomiędzy nimi. Dotarłszy do skraju jednej z takich polanek, zobaczył po drugiej stronie ścieżki Wiła i gestem dał mu znać, że powinien odbić od szlaku i do następnej kępy drzew zbliżyć się od strony stoku. Przez dłuższą chwilę obserwował teren. Wił nie pokazał się ponownie i Erik upewnił się, że ci, którzy zdejmują jego ludzi, robią to po cichu i znają się na swoim fachu. Rozejrzawszy się dookoła, postanowił zejść nieco niżej. Wycofał się spod drzew, wśród których krył się do tej pory, zsunął się po stromiźnie i wkrótce znalazł się w korycie wyschniętego strumienia. Następny deszcz miał zapełnić jar, teraz jednak po ostatniej ulewie zostały jedynie plamy wilgoci. Powietrze przesycone było zapachem dymu i pojął, że w pobliżu płonęło jeszcze kilka innych ognisk poza tymi, które dostrzegli jego zwiadowcy. Zaczął też podejrzewać, iż gdzieś niedaleko rozbiła obóz jeszcze jedna kompania. Poczuł znajomy zapach i spojrzał pod górę. Ktoś zadał sobie sporo trudu, by ukryć końskie odchody - ale człowiek wychowany z końmi nie mógł pomylić tego zapachu z innymi. Konie uwiązano niedaleko miejsca, gdzie przepadli jego zwiadowcy. Ostry zapach końskiego moczu jutro już nie będzie wyczuwalny. Przemknął ostrożnie na przeciwną stronę drogi, przy której ktoś pojmał jego zwiadowców, zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać. Znów uderzyła go panująca w pobliżu cisza jakby ktoś wypłoszył wszystkie zwierzęta. Przekradł się na skraj zarośli i dotarł aż do następnej kępy drzew na zboczu... a potem powoli ruszył ku ścieżce. I nagle zamarł, gdyż poczuł na sobie czyjś wzrok. Choć młody wiekiem, miał niemałe doświadczenie wojenne i wiedział, że zaraz zostanie zaatakowany. Rzucił się w bok w tej samej chwili, w której na miejscu, gdzie stał, wylądowały stopy napastnika. Atakujący też nie był niedoświadczonym rekrutem, bo nie dał się zbić z tropu tym, że ofiara przechytrzyła go chwilowo. Odwrócił się natychmiast, ale wtedy Erik zaskoczył go ponownie, gdyż rzucił się pod jego nogi i szarpnąwszy potężnie, przewrócił na ziemię. . Do tej pory Erik spotkał niewielu ludzi równych sobie siłą, czuł się więc pewniej w zwarciu, niż gdyby musiał się podnosić, by odeprzeć atak, stojąc. Przeturlał się w bok i wziął przeciwnika pod siebie. Mężczyzna był krzepki i szybki, Erik jednak dość szybko złapał go za nadgarstki. Przekonawszy się, że tamten nie ma broni w ręku, puścił jego ramię i zamachnął się, ale wstrzymał cios, poznając napastnika. - Jackson? - Ten sam, panie sierżancie - wystękał żołnierz. Erik puścił niedawnego wroga i wstał. Miał przed sobą jednego z gwardzistów przybocznych Księcia Patricka. Zamiast paradnego uniformu albo munduru ćwiczebnego Jackson miał na sobie ciemnozieloną kurtę, obcisłe spodnie, napierśnik z tłoczonej skóry, pas z krótkim sztyletem, a jego głowę chroniła misiurka z żelaznym czepcem. Młody sierżant wyciągnął rękę i pomógł Jacksonowi wstać. - Może zechcesz mi powiedzieć, co tu się dzieje? - Nie, nie zechce - odezwał się ktoś, kto stanął obok. Erik spojrzał na mówiącego i znów ujrzał znajomą twarz: oblicze Kapitana Subai z Krondorskich Królewskich Tropicieli. - Kapitanie? - Sierżancie - oddał honory oficer. - Zapuściliście się jakby za daleko... a może się mylę? Erik zmierzył rozmówcę wzrokiem. Subai był wysoki, ale szczupły, niemal chudy. Jego Opatowa twarz wydawała się uszyta z ciemnej, dobrze wyprawionej skóry. Brwi i włosy miał siwe, choć Erik podejrzewał, że nie starość je tak zabarwiła. Powiadano, że pochodzi z Kesh i zaliczano go do pierwszych szermierzy i łuczników Królestwa. Jak niemal wszyscy Tropiciele, trzymał się swoich i rzadko widywano go w towarzystwie Szkarłatnych Orłów. - Z polecenia księcia Patricka wziąłem moich ludzi na ćwiczenia w terenie, ale postanowiłem ich przegonić po nieco trudniejszej trasie niż te, jakie można znaleźć w pobliżu Krondoru. - Wskazał brodą odległe dymy. - Wasze ogniska? Subai skinął twierdząco, a potem powiedział: - Jeśli chcecie, możecie ich powieść na północ, ale nie tą drogą, sierżancie. - Dlaczego nie, Kapitanie? Subai milczał przez chwilę. - Sierżancie... to nie była propozycja, tylko rozkaz. Erik postanowił, że nie będzie się sprzeczał o to, kto komu może rozkazywać. Nie stał naprzeciwko jakiegoś szlachetki, który z nudów zaciągnął się do wojska, ale naprzeciwko Książęcego Kapitana, człowieka nie ustępującego rangą Calisowi. Pomyślał, że de tongueville znalazłby jakiś sposób, by wybrnąć z honorem z niezręcznej sytuacji, jemu jednak przyszło do głowy tylko służbiste: - Tak jest, sir! - Wasi ludzie są tam - wskazał Subai. - Musicie jeszcze nad nimi popracować. Przeszedłszy na drugą stronę drogi, Erik znalazł Wiła, Marka i Jenksa pod strażą dwu nieznajomych. Skrępowano ich, ale nie tak, by więzy sprawiały im ból. Spojrzał na strażników i stwierdził, że jeden z nich był Tropicielem, a drugi należał do przybocznych Księcia. - Puśćcie ich - polecił i obaj żołnierze pospieszyli wykonać polecenie. Jego ludzie podnieśli się nie bez trudu, gdyż zesztywnieli nieco po dość długim leżeniu bez ruchu. Zaraz też zaczęli rozcierać zdrętwiałe mięśnie, a strażnicy podali im ich broń. Wił otworzył usta, by coś rzec, ale Erik przerwał jego usprawiedliwienia podniesieniem dłoni. Usłyszał jakieś dźwięki, rozpoznał je... potem usłyszał następne... i jeszcze inne. - Wynośmy się - polecił swoim. - Skoczyli na was z drzew? - spytał, kiedy odeszli dość daleko od obozu Tropicieli. - Tak, panie sierżancie - mruknął Mark. Erik westchnął. Niewiele brakowało, a i jego pojmane by w ten sam sposób. - Cóż... musicie częściej patrzyć w górę. Podwładni spodziewali się, że wybuchnie gniewem lub zarzuci im, że dali się pojmać, on jednak myślał o czymś innym. Zastanawiał się, co w tej dziczy robili najlepsi książęcy gwardziści, działając wespół z Tropicielami i ich niezwykłym Kapitanem. Dziwiła go niezmiernie obecność tak dużej liczby żołnierzy w miejscu, gdzie wedle map nie było żadnych dróg, zajmowały także osobliwe dźwięki, które niósł wiatr. Sporo czasu zajęła mu identyfikacja drugiego dźwięku, ale w końcu rozpoznał odgłos topora rąbiącego pień drzewa. Ten i następny odgłos - łoskot kilofa uderzającego o skały - nie były mu tak znajome jak pierwszy, który słyszał niemal od dziecka. Był to dźwięk młota kującego na kowadle żelazo. Kiedy dotarli do miejsca, gdzie czekał czwarty ze zwiadowców, Jenks zebrał się na odwagę: - Sir, co ci ludzie tu robią? - Budują drogę - odparł bez namysłu. - Tutaj? - zdumiał się Jenks, - A po co? - Nie mam pojęcia - mruknął Erik. - Ale zamierzam się dowiedzieć. Problem w tym, że Erik domyślał się, po co tamci budują drogę w dzicz zapomnianą przez bogów i ludzi... i wcale nie był pewien, czy chce znać prawdę. Rozdział 3 QUEG Roo skrzywił się niechętnie. Karli usunęła się na bok z przestrachem w oczach. Oto do ich domu wkroczył sam Diuk Krondoru. Poznała Lorda Jamesa na uroczystym bankiecie, jakim Roo uświetnił swój sukces i założenie spółki Morza Goryczy. Na zewnątrz stał powóz, otoczony przez czterech konnych gwardzistów, z których jeden dzierżył włócznię z książęcym proporcem i trzymał konie przy uździe. - Dobry wieczór, pani Avery - powitał Diuk gospodynię. - Przepraszam za wtargnięcie do domu o tak późnej porze, ale chciałbym pożyczyć pani męża... - Pożyczyć? - jedynie to zdołała z siebie wydusić zdumiona Karli. Diuk uśmiechnął się zniewalająco, ujął jej dłoń, lekko ją uścisnął i rzekł: - Obiecuję pani, że oddam go bez uszkodzeń. - Porozmawiamy? - Roo wskazał swój gabinet. - Owszem - odpowiedział Diuk. Zdjąwszy nakrycie głowy, podał je zdumionej dziewce służebnej, która dopiero teraz wypadła zobaczyć, co spowodowało rwetes przy drzwiach, i szybko przeszedł obok niej i Karli. - Czemu zawdzięczam tę przyjemność? - spytał Roo z kwaśną miną, gdy obaj znaleźli się w jego gabinecie, za zamkniętymi drzwiami. James rozparł się wygodnie w krześle naprzeciwko biurka Roo. - Jeżeli miałbym wnioskować po minie, jaką wdziałeś na twarz, kiedy zobaczyłeś mnie u swoich drzwi, o przyjemności mowy być nie może. - Nieczęsto się zdarza, żeby Diuk Krondoru odwiedzał kogoś bez zapowiedzi kilka minut przedtem, zanim gospodarz położy się do łóżka. - Mogę podarować sobie wszystkie te ceremonie z powiadamianiem ciebie o tym, że mam zamiar cię odwiedzić, w wyniku czego cały dom stanie na głowie. Nie potrzebuje kolejnego bankietu z zapraszaniem wszystkich sąsiadów - sarknął James. - Prawdę mówiąc, znam tu w sąsiedztwie niemal wszystkich i jesteś jednym z niewielu, z którymi można pogadać. - Zechcesz, milordzie, zatrzymać się na noc? - Roo nadal nie wyglądał na uszczęśliwionego. - Dziękuję za propozycję, ale muszę jechać dalej. Zmierzam odwiedzić twoje rodzinne strony i uciąć sobie pogawędkę z wdową po starym Baronie i jej synkiem. Najęła zabójców, by sprzątnęli Erika. - Ostrzeżono mnie - powiedział Roo. - Powiedziano mi też, że wzięliście mordercę pod straż. - Owszem - odpowiedział Diuk. Miał ściągnięte rysy twarzy, jak ktoś, kto nie spał od kilku dni, ale nadal ma czujne spojrzenie. Przez chwilę patrzył w twarz Roo. - Można powiedzieć, że się nim... zajęliśmy. Ale jego towarzysz zdążył uciec i nadal przebywa na wolności. Gdzieś tu się kręci. Jeśli był wysłannikiem starej wdowy, to wrócił już do Darkmoor i być może nasza nieoceniona Baronowa knuje nowy spisek. Mam pewne plany dotyczące ciebie i Erika i muszę zadbać o to, by dała sobie spokój z próbami zabicia was obu - powiedział lekkim tonem. I nagle spoważniał. - Żaden z, was nie może umrzeć bez mojej zgody. Roo cofnął się i usiadł wygodniej. Niewiele mógł rzec, dopóki Diuk nie powie mu, o co chodzi. Wiedział, że jest winien Jamesowi kilka przysług za jego interwencje, jakimi wspomógł wyniesienie Roo na szczyty bogactwa i władzy, i był pewien, że James zjawił się u niego po to, by zażądać spłaty choć części zobowiązań. Na pewno nie wstąpił doń tylko po to, by go zapewnić o osobistym wglądzie w bezpieczeństwo obu Ravensburczyków. - Chętnie skorzystam z twej oszałamiającej gościnności i czegoś się napiję - rzekł James po chwili milczenia. Roo miał dość poczucia wstydu, by się zaczerwienić. - Przepraszam - rzekł, wstając z fotela. Z szafki wbudowanej w ścianę obok okna, wychodzącego na jeden z licznych ogrodów Karli, wyjął dwa kryształowe pucharki i doskonałą brandy w równie cennej karafce. Nalawszy solidne porcje trunku, podsunął jedną lampkę Diukowi. James łyknął ostrożnie i kiwnął głową z aprobatą. - Muszę cię o coś poprosić - odezwał się Diuk, gdy Roo ponownie usiadł w fotelu. - To zabrzmiało tak, jakbyście istotnie chcieli mnie prosić - rzekł zaskoczony Roo. - Bo tak jest. Obaj wiemy, że wiele mi zawdzięczasz, ale nie mogę żądać, byś udał się tam, gdzie chcę... - To znaczy? - Do Queg. - Do Queg? - Roo był naprawdę zdumiony. - Dlaczego akurat tam? James milczał przez chwilę, jakby zastanawiał się, ile może powiedzieć byłemu szubienicznikowi. - Niech to zostanie między nami - odezwał się wreszcie, zniżając głos - ale kiedy flota tej Szmaragdowej Dziwki przepłynie przez Cieśniny Mroku, będziemy mieli pełne ręce roboty. Nicky zaproponował, aby zaatakować ich w połowie drogi, ale żeby tego dokonać trzeba przerzucić główne siły naszej floty na dalekie Wybrzeże. Oznacza to, że nie zdołamy obronić naszych transportów pomiędzy Wolnymi Miastami i Ylith... kiedy nieprzyjaciel wedrze się na Morze Goryczy. - Chcecie zawrzeć umowę z Queg, by nie napadali na nasze statki? - Nie. Chcę, byś zawarł z Queg umowę, na mocy której wynajęte przez nas wojenne okręty quegańskie będą osłaniać nasze statki w charakterze eskorty. Roo najpierw zmrużył oczy, a potem parsknął śmiechem. - Chcecie ich przekupić? - W pewnym sensie... tak. - James łyknął brandy i znów ściszył głos. - I potrzebujemy oleju palnego. Bardzo dużo oleju palnego. - A sprzedadzą? Diuk znów upił nieco trunku. - Kiedyś go nam nie sprzedawali. Ale wiedzą, że po upadku Armengaru nauczyliśmy się już go robić. Nie mamy tylko urządzeń do produkcji na wielka skalę. Nasi agenci powiadomili nas, że w Queg mają oleju w nadmiarze. A ja potrzebuję przynajmniej pięć tysięcy baryłek. A jeszcze lepiej dziesięć tysięcy. - Zniszczenia będą straszliwe - wyszeptał Roo. - Wiesz, czego możemy się spodziewać' - odparł Diuk równie cichym głosem. Roo kiwnął głową. Był jedynym kupcem w Krondorze, który podczas pobytu na odległym kontynencie na własne oczy widział, co dzieje się z niewinnymi, kiedy armie Szmaragdowej Królowej zajmują zdobyte miasto. Ale inni kupcy mieli znacznie lepsze kontakty z Queg. - Dlaczego ja? - Bo cieszysz się sławą zajmującej osobowości. Historia o twojej karierze krąży od Wysp Zachodzącego Słońca do Roldem... i liczę na to, że ciekawość, jaką obudzi twoja osoba, zrównoważy... pewne trudności. - Jakie trudności? - W Queg obowiązuje wiele osobliwych praw - odpowiedział James, odstawiając pucharek na biurko. - Jednym z najważniejszych jest proste prawo, głoszące, że nikt, kto nie jest obywatelem tego małego imperium szaleńców, nie ma tam żadnych praw. Jeśli postawisz stopę na quegańskiej ziemi, nie mając poparcia któregoś z ich magnatów, zostaniesz niewolnikiem pierwszego quegańczyka, który będzie dość szybki, by zarzucić ci pętlę na kark i dość mocny, by ją zaciągnąć. Jak będziesz się opierał, potraktują to jak napaść na obywatela. - Wykonał rękoma ruch naśladujący ruch wioseł na galerze. - Co myślisz o długich, morskich podróżach? - Jak długich? - Najkrótszy wyrok, o jakim słyszałem, to dwadzieścia lat. - A jak mam sobie załatwić czyjeś poparcie? - spytał Roo z westchnieniem. - W tym właśnie sęk. Ostatnio nasze stosunki z Queg są nieco... napięte. Myśmy się skarżyli na ich przemytników i morskich rabusiów, a oni narzekali, że nasi żeglarze niezbyt chętnie płacą za prawo pływania po ich oceanie... nie krzyw się, tak to widzą. Cztery lata temu z ich dworu odwołano nasze przedstawicielstwo... i mamy pewne kłopoty z ustaleniem składu kolejnej delegacji... - Nie brzmi to zachęcająco. - Owszem. Ale ty o quegańskim rządzie musisz wiedzieć tylko jedno: dbają o dwie sprawy, reszta ich nie obchodzi. Trzymają w ryzach wieśniaków i zajmują się obroną wyspy. Prawdziwa władza spoczywa w rękach bogatych kupców. Najstarsze rodziny mają dziedziczne prawo do zasiadania w organie rządzącym - Imperialnym Senacie. Miejsce w nim można zresztą kupić, jeżeli ktoś ma dość grosza. - Mogłoby mi się tam spodobać - uśmiechnął się Roo. - Szczerze w to wątpię. Pamiętaj, że obcy nie ma tam praw. Jeśli zirytujesz opiekuna, może wycofać ochronę w każdej chwili. Oznacza to, że musisz być bardzo uprzejmy. I weź ze sobą mnóstwo darów. - Chyba rozumiem, co chcecie powiedzieć. - Roo przez chwilę zastanawiał się nad tym, co usłyszał. - Ale jak mam zejść na brzeg, by pozyskać sobie jakiegoś możnego pana, jeżeli nie możecie mi dać żadnych listów polecających? - Jesteś człowiekiem bardzo pomysłowym - stwierdził James, kończąc brandy. - Coś wymyślisz. Spróbuj wybadać wspólników i partnerów w interesach. Jeżeli podasz mi jakieś nazwiska, mogę bez trudu przemycić do Queg wiadomość, ale to wszystko, co mogę zrobić. - W istocie... coś wymyślę. - Roo wstał. Myślał już o tym, co począć z fantem, który podsunął mu Diuk. - Mój powóz już czeka - odezwał się James, gdy doszli do drzwi - a ja mam przed sobą dość długą podróż. Roo podążył za nim, a potem skinął na służącą stojącą wciąż w tym samym miejscu, gdzie ją zostawili - aby podała Diukowi płaszcz. Ta pomogła Jamesowi włożyć go, a gospodarz otworzył drzwi. Powóz Diuka czekał zaraz za bramą wjazdową. Odźwierny Roo przeprowadził go pod sam podjazd. Gdy za Diukiem zatrzaśnięto drzwiczki, ten wychylił się jeszcze z okna. - Nie zwlekaj z tym wszystkim, Roo. Chciałbym, abyś wypłynął najpóźniej w przyszłym miesiącu. Roo kiwnął głową i zamknął drzwi domu. - Czego chciał? - spytała Karli, która zbiegła z góry po schodach. - Mam popłynąć do Queg. - Do Queg? - spytała żona. - Czy to nie jest niebezpieczne? - Owszem. Ale na razie muszę pomyśleć, jak się tam dostać. - Roo wzruszył ramionami, ziewnął i obejmując kibić żony, uścisnął ją żartobliwie. - Teraz chcę się wyspać. Chodźmy do łóżka, Na jego żartobliwy ton Karli odpowiedziała jednym z rzadkich u niej uśmiechów. - Bardzo chętnie. I Roo poprowadził żonę do sypialni. Leżąc w mroku, słuchał jej oddechu. Karli była kochanką, która nie potrafiła uczynić nic, by wzmóc jego żądzę, tak jak to robiła Sylvia Esterbrook. Fakt, że myślał o Sylvii, kochając się z żoną, sprawił, iż poczuł wstyd. Od czasu pałacowej ceremonii na cześć powracających z Novindusa odwiedzał Sylvię przynajmniej raz w tygodniu, i nadal podniecała go tak, jak za pierwszym razem, kiedy trafił do jej łóżka. Myśląc o tym, wstał i podszedł do okna. Przez szyby z przejrzystego szkła, przywiezionego nakładem wielkich kosztów i starań z Kesh, widział dalekie, należące do jego majątku wzgórza. Miał leż strumień, gdzie - jak mu powiedziano - można było łowić pyszne pstrągi, a północną część majątku porastał las, w którym roiło się od zwierzyny łownej. Obiecywał sobie kiedyś, że będzie się - jak szlachcic - oddawał polowaniom i łowieniu ryb... ale teraz nie miał na to czasu. Jedynym odpoczynkiem - o ile można było to tak nazwać - na jaki mógł sobie obecnie pozwolić, były chwile, jakie spędzał z Erikiem w oberży Pod Tarczą, w łóżku z Sylvią lub w sali treningowej, ćwicząc szermierkę z Duncanem. W rzadkiej u niego chwili refleksji zastanowił się nad własnym życiem i doszedł do wniosku, że jest jednocześnie szczęściarzem i pechowcem. Miał szczęście, bo udało mu się wykręcić od odpowiedzialności za śmierć Stefana von Darkmoor, wynieść cało głowę z pogromu oddziału straceńców na Novindusie i wyjść zwycięsko z konfrontacji z braćmi Jacoby. Co więcej, był teraz jednym z najbogatszych kupców w Krondorze. Los pobłogosławił go rodziną - choć jego żona nie była zbyt piękna. Dawno już doszedł do wniosku, że poślubił ją kierowany litością i poczuciem winy: czuł się odpowiedzialny za śmierć jej ojca. W stosunku do dzieci żywił, jak to się mówi, uczucia mieszane. Były dlań małymi, obcymi istotkami, o których niewiele wiedział. Nie znał się na ich potrzebach i wymaganiach. W najbardziej krępujących momentach potrafiły narobić brzydkiego zapachu. Abigail była nieśmiałym stworzeniem, które wybuchało płaczem i rzucało się do ucieczki, gdy tylko choć trochę podniósł głos. Helmutowi wyrzynały się ząbki, czego przejawem było częste zwracanie pokarmu - przeważnie na nową, włożoną właśnie przez Roo koszulę. Niegdysiejszy ravensburski paliwoda wiedział, że gdyby nie poślubił Karli, byłby teraz mężem Sylvii. Nie rozumiał miłości tak, jak ją pojmowali inni, musiał jednak przyznać, że często myślał o Sylvii. Poznał dzięki niej pasje i namiętności, z istnienia których wcześniej nie zdawał sobie nawet sprawy. Wyobrażał sobie nawet, że gdyby jego żoną została Sylvia, dzieci byłyby idealnymi małymi istotkami, jasnowłosymi aniołeczkami, które nieustannie uśmiechałyby się i nigdy nie otwierałyby buzi... chyba, że by je o coś pytano. Westchnął ciężko, myśląc, że dał się jednak ponieść wyobraźni. Był niemal pewien, że Abigail i Helmut pozostaliby obcymi stworkami, nawet gdyby ich matką była Sylvia. Spojrzawszy w niebo, ujrzał wielką chmurę płynącą w stronę księżyca. Gdy chmura zasłoniła jasną .tarczę, nocny krajobraz nagle sposępniał - podobnie jak jego myśli. Co z tą Sylvią, zastanawiał się w duchu. Ostatnio zaczął wątpić w szczerość jej uczuć... może przyczynę stanowiła jego wrodzona nieufność. Nie potrafił uwierzyć w to, że ktoś taki jak on mógłby ją zainteresować... a cóż mówić o zdobyciu jej serca. Z drugiej strony, gdy zdołał się do niej wyrwać, wyraźnie się ożywiała... i wyglądało na to, że cieszy ją perspektywa każdej spędzonej z nim nocy. Oddawała mu się z zapałem i entuzjazmem, zawsze wymyślając dlań coś nowego. W miarę upływu czasu zaczął jednak podejrzewać, że za tym wszystkim kryje się coś jeszcze. Doszedł też do wniosku, że Sylvia wydobytych odeń informacji nie tai przed swoim ojcem, co kilkakrotnie kosztowało go sporo grosza. Postanowił, że na przyszłość będzie ostrożniejszy w tym, co jej mówi. Nie podejrzewał jej o to, by celowo wypytywała go na polecenie ojca, ale mogła niekiedy przy kolacji zdradzić się bezwiednie z tym, co usłyszała od kochanka - a stary wyga chwytał wszystko w lot i niemal wszystko potrafił obrócić na swoją korzyść. Przeciągnął się, patrząc na płynącą po niebie chmurę. Sylvia była w jego życiu zjawiskiem dziwnym, niespodziewanym i mimo że uważał ją za dar losu, dręczyły go wątpliwości. Zaczął się też zastanawiać, co o tym wszystkim powiedziałaby Helen Jacoby. Gdy o niej pomyślał, na jego ustach pojawił się uśmiech. Była wdową po człowieku, którego musiał zabić... a jednak połączyła ich przyjaźń. Prawdę rzekłszy, bardzo lubił z nią rozmawiać... hardziej niż z Sylvią czy Karli. Westchnął. W jego życiu były trzy kobiety i nie bardzo wiedział, co z tym wszystkim począć. Cichutko wyszedł z sypialni i skierował się do swojego gabinetu. Otworzywszy ciężką skrzynię, wydobył z niej niewielkie pudełko i podniósł jego pokrywę. W świetle księżyca błysnął piękny diament otoczony doskonale dobranymi szmaragdami. Pięć z nich było wielkości jego kciuka, dwanaście mniejszych - a wszystkie oszlifowano wedle jednego wzoru. Próbował sprzedać go na Wschodzie, zbyt wiciu jubilerów rozpoznawało w nim jednak skradzioną własność. Na pudełeczku wyryto imię właściciela - Lorda Vasariusa. Roo roześmiał się cichutko. Wiele razy klął swoje psie szczęście, nie pozwalające mu na dyskretne pozbycie się klejnotu, teraz jednak doszedł do wniosku, że trafiła mu się nie lada okazja. Wiedział już, co powie rano Dashowi, kiedy ten zapyta go, jaką informację ma Diuk James wysłać do Queg. Oto, co napisze: "Do Lorda Vasariusa pisze Rupert Avery, kupiec z Krondoru. Milordzie, niedawno zdarzyło mi się wejść w posiadanie pewnego przedmiotu wielkiej wartości, który, jak mniemam, że należy do was. Czy wolno mi będzie zwrócić go wam osobiście?" Statek kołysał się łagodnie na falach w pobliżu rozległego portu, który znajdował się u wejścia do Queg, stolicy narodu wyspiarzy używających tej samej nazwy. Roo obserwował uważnie okolicę, gdy zbliżali się do przystani. W porcie tłoczyły się obok siebie rozmaite statki. Obok wielkich wojennych galer widać było duże statki kupieckie i małe rybackie łódeczki. Jak na wyspę tej wielkości, ruch był tu całkiem spory. Roo od dawna zbierał wiadomości o wrogim narodzie, wypytując swych partnerów w interesach, starych wojaków i żeglarzy, nikt z nich nie potrafił mu jednak dostarczyć tego, co zawodowi gracze w karty nazywali "punktem oparcia". Kiedy zmuszone przez bunty na południu Imperium Kesh wycofało z Dalekiego Wybrzeża (i z miast, nazywających się teraz Wolnymi) swoje legiony, gubernator Queg ogłosił rewoltę. Jako syn Imperatora Kesh i jego czwartej czy piątej żony ogłosił, że bogowie kazali mu założyć Imperium Queg. Ogłoszenie niepodległości maleńkiego narodu, garstki byłych obywateli Kesh, którzy poprzez małżeństwa zmieszali się z miejscowymi, wywołałoby salwy śmiechu sąsiadów, gdyby nie dwa ważne czynniki. Po pierwsze wulkaniczną wysepkę - mającą najżyźniejsze gleby na północ od Doliny Marzeń - opływały ciepłe prądy, sprawiające, iż jej klimat był najłagodniejszym na Morzu Goryczy... i pozwalał na całoroczne zbiory. Oznaczało to, że wyspiarze stawali się samowystarczalni, jeżeli szło o żywność. Drugi czynnik stanowiła quegańska flota. Queg miało największą flotę na Morzu Goryczy - o którym to fakcie obywatelom Królestwa nieustannie przypominały napaści na nabrzeżne miasta i statki królestwa Kesh czy Wolnych Miast. Oprócz tego Quegańczycy głosili, że mają prawa do całego Morza Goryczy - które wy wodzili ze swojego spadku po Imperium Kesh - co dodatkowo irytowało wszystkich, i tak mających dość pirackich napaści, wyspiarzy. Pozbawione flag, bezimienne galery często atakowały wybrzeża Królestwa albo Wolnych Miast, a szczególnie zuchwali kapitanowie zapuszczali się nawet na zachodnie wybrzeża Imperium - i za każdym razem Imperator i Senat Queg wszystkiego się wypierali. Roo nieraz słyszał, jak przedstawiciele królewskiej służby dyplomatycznej klęli z gniewu: ,,Ci dranie zawsze odpowiadają tak samo: jesteśmy małym narodem, otoczonym zewsząd przez wrogów". Ujrzawszy dziwne, pomykające po powierzchni wody cienie, spojrzał w górę, otworzył oczy szerzej i zawołał do towarzyszy: - Spójrzcie tylko! Jimmy, wnuk Lorda Jamesa, i jego brat, Dash, podnieśli wzrok i ujrzeli nadlatujący od strony morza klucz wielkich ptaków. Roo zgodził się na towarzystwo Jimmy'ego po naleganiach ze strony Diuka, ale czuł się z tym wszystkim nieswojo. Dash pracował - przynajmniej nominalnie - dla niego i był biegłym doradcą w sprawach handlowych. Jimmy pracował dla swego dziadka i Roo nie bardzo się orientował w charakterze jego zajęć. Na pewno nie zajmował się rachunkowością. Przemknęło mu przez myśl, że warto byłoby sprawdzić, czy w razie oskarżeń o szpiegostwo miejscowi stróże prawa powiesiliby wszystkich, czy tylko jego. Bracia nie byli podobni do siebie. Jimmy budową ciała i barwą jasnych włosów wdał się w babkę, a Dash, tak jak jego ojciec, Lord Arutha, miał kędzierzawe ciemne włosy i otwarte, szczere oblicze. Ale obaj - i w większym niż u innych braci stopniu - podzielili zamiłowanie do krętactw i podstępów, to zaś, o czym Roo doskonale wiedział, odziedziczyli po dziadku. - To orły - rzekł Jimmy. - Albo ptaki do nich podobne. - Myślałem, że to tylko legendy - mruknął Dash. - To znaczy? - spytał Jimmy. - Ogromne, drapieżne ptaki, osiodłane i dosiadane przez jeźdźców jak kucyki... - Ktoś ich dosiada? - spytał Roo z niedowierzaniem w głosie. Podczas tej wymiany informacji tragarze portowi, ciągnąc za ciśnięto im z pokładu liny, przycumowali statek do pomostu. - Mali ludzie - odpowiedział Jimmy. - Dobierani od pokoleń ze względu na niski wzrost. - Legendy mówią - dodał Dash - że w pradawnych czasach Władcy Smoków używali tych ptaszysk jako ptaków do łowów... tak jak my dziś sokołów. Te tutaj to potomkowie tamtych łowców. - No... - odezwał się Roo - z takimi ptakami jak te, w bitwie możnaby niejednego dokonać. - Bez przesady - rzekł Dash. - Łatwo się męczą i nie można ich za bardzo obciążać. - Nagle się okazuje, że wiesz o nich dość sporo - mruknął Roo. - Tylko plotki, nic więcej - odparł Jimmy z uśmiechem. - Albo wiadomości z raportów docierających na biurko twego dziadka. - Popatrzcie, kto nas wita - wtrącił się Dash. - Mości Avery - rzekł z ukłonem Jimmy - nie wiem, jaką wiadomość tu przysłałeś, ale wygląda na to, że przyniosła ona skutek. - Po prostu powiadomiłem Lorda Vasariusa - rzekł Roo z niewinną miną - że posiadam pewien cenny przedmiot, niegdyś należący do niego... i że chciałbym mu go osobiście zwrócić. Rozwinięto trap i Roo już miał postawić na nim stopę, gdy kapitan powstrzymał go, kładąc mu dłoń na ramieniu. - Za pozwoleniem, sir... lepiej zrobić to wedle zwyczaju. - Hej tam! - zawołał ku brzegowi. - Mam na pokładzie wielmożnego pana Avery z Krondoru i jego przyjaciół. Czy mogą zejść na ląd? Na brzegu stała spora grupka ludzi, którzy otaczali lektykę, dźwiganą przez tuzin muskularnych niewolników. Wszyscy miejscowi odziani byli w osobliwe, luźne szaty, odsłaniające jedno ramię - Roo wiedział już z opowieści, że ów dziwaczny strój zwie się togą. Podczas chłodów wdziewano tu wełniane tuniki i spodnie, ale gdy robiło się cieplej - wiosną, latem i wczesną jesienią - bogacze ubierali lekkie bawełniane szaty. - Zejdźcie, proszę, wraz z towarzyszami na brzeg, jako nasi goście, panie Avery - odezwał się jeden z miejscowych. - Kto zaprasza? - spytał kapitan. - Alfonso Velari. - Teraz możecie, panie, zejść na brzeg, gdzie będziecie bezpieczni, dopóki ów Alfonso Velari nie cofnie wam swojej ochrony. Wedle zwyczaju powinien was o tym uprzedzić dzień wcześniej. Będziemy tu czekać, gotowi do odpłynięcia na pierwsze wezwanie - kapitan zdjął dłoń z ramienia Roo. Ten spojrzał na mówiącego. Był to niejaki Bridges, jeden z wielu oficerów, pływających na jego statkach. - Dziękuję wam, kapitanie. - Wedle rozkazu, sir. Wstępując na trap, kupiec usłyszał, jak Dash mruknął do Jimmy'ego: - Oczywiście, że wedle rozkazu. To statek Roo! Jimmy parsknął cichym śmiechem i obaj umilkli. Zszedłszy po trapie, Roo zatrzymał się przed Velarim. Był to niewysoki jegomość w średnim wieku, o krótko podciętych, błyszczących od wonnych olejków i przylegających do głowy włosach - w czym przypominał Tima Jacoby'ego, który również strzygł się na quegańską modłę. - Pan Avery? - spytał Quegańczyk. - Do usług, sir. - Nie mnie należą się podziękowania, mości Avery. Jestem jednym z wielu sług Lorda Vasariusa. - Czy znajdę go w tej lektyce? Quegańczyk uśmiechnął się pobłażliwie. - Lord przysłał tę lektykę, by odnieść w niej waści do jego dworu. - Dyskretnym gestem dał gościowi do zrozumienia, że powinien skorzystać z gościnności Vasariusa. - Pańskim bagażem zajmą się tragarze, którzy dostarczą go do domu mojego pana... Roo zerknął na Dasha i Jimmy'ego, który nieznacznie skinął głową. - Zamierzałem zatrzymać się w jednej z lepszych oberży... Velari machnął dłonią, jakby odpędzał natrętną muchę. - W naszym mieście nie masz dość godnej oberży, sir. W gospodach zatrzymują się tylko zwykli podróżni i marynarze. Znaczniejsi goście zawsze mieszkają u swoich protektorów. Zamykając dyskusję, odsunął zasłonę lektyki. Roo dość niezgrabnie wgramolił się do środka. Gdy tylko usiadł, lektyka uniosła się w górę i cały pochód ruszył. Niesiony niczym basza kupiec skorzystał z okazji, by przyjrzeć się miastu. Obejrzawszy się za siebie, zobaczył, że Dash i Jimmy bez trudu dotrzymują tempa orszakowi, bez dalszych więc ceremonii zaczął oglądać wspaniałą stolicę osławionych morskich rabusiów. Jednym z największych bogactw Queg był wspaniały marmur, który wydobywano w kamieniołomach położonych w głębi wyspy. Cięto z niego piękne płyty i kolumny, które za duże pieniądze sprzedawano możnym panom z Królestwa, Kesh i Wolnych Miast, pragnącym ozdobić fasady swoich pałaców lub wyłożyć nim kominki. Tu jednak marmur stanowił pospolity materiał budowlany. Zwykłe budynki wzniesiono z kamieni łączonych zaprawą, ale znajdujące się na szczytach okolicznych wzgórz rezydencje magnackie lśniły w blasku poranka pyszną bielą. Dzień, mimo wczesnej pory, był dość ciepły i Roo pomyślał, że wolałby mieć na sobie lżejszą odzież. Opowieści o tutejszym klimacie nie oddawały w pełni rzeczywistości. Podczas gdy w Krondorze ranki bywały chłodne, a i w południc upał nie zwalał z nóg, tu pogoda przypominała lato. Mówiono, że prądy opływające wyspę znaczne ilości ciepła zawdzięczają podmorskim wulkanom, które mają gdzieś tu swoje wyloty. Krondorscy rozmówcy Roo dość często wyrażali przekonanie, że gdyby dostatecznie gorąco pomodlić się do Prandura, Spopielacza Miast, to cała wyspa wyleciałaby w powietrze. Choć mieszkańcy Queg mieli opinię ludzi niezbyt przyjaznych cudzoziemcom, z którymi ciężko się dogadać, ludzie chodzący po ulicach wydali się Roo dość podobni do Krondorczyków. Jedyną znaczniejszą różnicą było tylko to, że tragarze, pracujący przy rozładunku statków mieli za całą odzież przepaski na lędźwiach i chusty obwiązane wokół głów, inni zaś robotnicy okrywali się krótkimi wełnianymi tunikami, a na stopy wzuwali sandały mocowane skrzyżowanymi rzemieniami. Od czasu do czasu przechodził jakiś szlachcic w todze, większość jednak nosiła krótkie szaty. Kobiety odziewały się w długie suknie, miały jednak gołe głowy i obnażone ramiona. Gwar miejski przypominał Roo taką samą wrzawę jak w Krondorze - choć rzadko słyszało się tu konie. Obserwując wszystko, Roo doszedł do wniosku, że tak znaczna liczba ludzi do wykarmienia wymaga oddania niemal całej dostępnej ziemi pod uprawy, co nie zostawia zbyt wiele miejsca na pastwiska dla zwierząt nie dostarczających - w taki czy inny sposób - pożywienia. Konie na Queg musiały być luksusem. Orszak, podążający wśród wzgórz, dotarł w końcu do sporego budynku otoczonego kamiennym murem. Bramę otworzyli dwaj strażnicy w tradycyjnych quegańskich zbrojach - napierśnikach, nagolennikach, hełmach i z krótkimi kordami. Roo pomyślał, że w zasadzie uzbrojeni są tak jak legendarni keshańscy legioniści z Legionów Wewnętrznych. Kiedy służył w Szkarłatnych Orłach Calisa, ćwiczył ich sposoby walki i sporo się o nich dowiedział. Nigdy jednak wcześniej nie widział nikogo, kto choćby trochę ich przypominał. Kiedy lektykę postawiono łagodnie na kamiennym bruku dziedzińca przed wejściem, młody Ravensburczyk pomyślał, iż niewielkie jest prawdopodobieństwo, że kiedykolwiek zobaczy z bliska prawdziwego keshańskiego legionistę z legionów stacjonujących w sercu Imperium. W Krondorze opowiadano sobie, że mimo iż nigdy nie zapuścili się dalej niż w okolice Głębi Overn, wewnętrznego morza, nad którym przed wiekami założono stolicę Kesh, żołnierze ci nadal pozostają najlepszymi wojownikami na świecie. Roo zastanawiał się, czy reputacja keshańskich twardzieli była w rzeczy samej zasłużona, czy też pozostała im w spadku po dniach dawnej chwały. Język Queg był odmianą starego keshańskiego, jaką mówiono wtedy, kiedy Imperium wycofało się znad Morza Goryczy - podobną do używanej w Wolnych Miastach. Był na tyle podobny do języka używanego na Novindusie, że Roo bez trudu rozumiał niemal wszystkie toczące się wokół niego rozmowy. Pomyślał jednak, iż lepiej będzie udawać, że niczego nie pojmuje. Kiedy wysiadał z lektyki, zobaczył młodą kobietę schodzącą po trzech schodkach wiodących do szerokiego wejścia do budynku. Nie była piękna, ale nosiła się iście po królewsku. Szczupła, pewna siebie, całą swoją postawą wyrażała ogrom pogardy, jaką żywiła wobec obcego, stojącego przed nią kupczyka - choć uznała za stosowne ukryć tę pogardę za powitalnym uśmiechem. - Pan Avery... - odezwała się w lekko akcentowanej mowie Królestwa. - We własnej osobie - odparł Roo, kłaniając się w sposób, w którym było tyleż samo uniżoności, co lekko tylko maskowanej zuchwałości. - Jestem Livia, córka Vasariusa. Ojciec poprosił mnie, bym pokazała panu komnaty. O pańskich służących zadbają inni. - Odwróciła się, by odejść, kiedy Jimmy wystąpił do przodu i znacząco chrząknął. Młoda kobieta spojrzała nań pytająco: - O co chodzi? - Jestem osobistym sekretarzem pana Avery - odparł Jimmy, zanim Roo zdążył otworzyć usta. Dziewczyna uniosła brew, ale odwróciła się bez słowa, co Jimmy uznał za zgodę na to, by mógł pójść za Roo. - Kim jesteś, u licha? - spytał go Roo półgębkiem. - Rzucaliśmy monetą i wygrałem - odparł Jimmy szeptem. - Dash będzie twoim sługą. Kupiec kiwnął głową. Jeden z braci będzie z nim wewnątrz, a drugi zajmie się obserwacją wszystkiego, co dzieje się poza pałacem Vasariusa. Roo był pewien, że Lord James przydzielił obu swoim wnukom konkretne zadania, nie dbając wcale o to, że Roo może przy okazji zadyndać na stryczku lub skończyć w łańcuchach na galerze. Tymczasem obu gości wprowadzono na coś w rodzaju otwartego od góry małego dziedzińca, a potem powiedziono korytarzami. Roo doszedł do wniosku, że dom zbudowano na planie pustego wewnątrz kwadratu, co się potwierdziło, gdy zerknąwszy w jedno z mijanych przejść, zobaczył za nim ogród. Dziewczyna wprowadziła gości do rozległej komnaty, w której stały dwa zasłonięte białymi baldachimami łoża, a w posadzkę wbudowano spory basen kąpielowy. Pomieszczenie znajdowało się nad murem skierowanym ku miastu i przez okna można było w dali zobaczyć Queg, choć najbliższe budynki były zasłonięte przez mur. Gospodarz ofiarował im odosobnienie i pyszny widok, pomyślał Roo. - To będzie wasza komnata - odezwała się Livia. - Zechciejcie, proszę, wziąć kąpiel i zmienić odzież. Kiedy przyjdzie pora, służba wskaże wam drogę do naszych stołów na kolację. Do tej pory odpoczywajcie. Wyszła bez dalszych komentarzy, zostawiając Roo z nie dokończonymi podziękowaniami na ustach. Jimmy uśmiechnął się, kiedy jakiś młody człowiek wyjął mu z dłoni wór z osobistym bagażem i zabrał się do rozpakowywania. Mrugnął znacząco na Roo i lekkim kiwnięciem głowy ostrzegł go przed wynurzeniami. Bagażem Roo zajęła się młoda dziewczyna, która - między innymi - wyłożyła na stolik drewnianą szkatułkę z klejnotem, który Roo zamierzał zwrócić Vasariusowi. Służąca postawiła ją pomiędzy innymi przedmiotami, jakby niczego nie wiedziała o cennej zawartości puzderka. Potem wzięła bieliznę Roo, podeszła do marmurowej ściany i nacisnąwszy jedną z płyt, odsłoniła znajdującą się w głębi szafkę na odzież. - Zdumiewające - mruknął Roo, podchodząc, by przyjrzeć się osobliwej konstrukcji. - Jimmy, spójrz tylko na to... Młodzieniec zerknął na szafę i zobaczył, że blok marmuru, o wysokości dorosłego człowieka, był tak zmyślnie osadzony na zawiasach i zrównoważony, że obracał się niemal bez wysiłku. - Doskonała konstrukcja - rzekł Roo, wskazując na zawiasy. - I kosztowna - dodał Jimmy. Służąca z trudem stłumiła chichot. - Nasz gospodarz jest jednym z najbogatszych panów na tej wyspie - mruknął Roo. Tymczasem młody służący rozpakował bagaże Jimmy'ego, włożył ubrania do skrzyni stojącej w nogach jednego z łóżek, a potem podszedł do dziewczyny i stanąwszy obok niej, znieruchomiał w oczekiwaniu na dalsze polecenia. Roo nie bardzo wiedział, co rzec, ale Jimmy wybawił go z kłopotu. - Wykąpiemy się sami, dziękujemy... To taki nasz zwyczaj. A teraz chcielibyśmy zostać sami. Służący nadal czekali, nie zmieniając wyrazu twarzy. Jimmy gestami pokazał im więc basenik, potem siebie i Roo, a następnie wskazał drzwi. Oboje skłonili się i wyszli. - Obsługa przy kąpieli? - spytał Roo. - Tu i w Kesh to normalne. Pamiętaj, że są niewolnikami... Zachowanie stosunkowo wysokiej pozycji społecznej, oczy wiście wśród niewolników, jaką jest bycie służącym, zależy od spełniania kaprysów pana i jego gości. Najmniejsze uchybienie... i wylądują w portowym burdelu, kamieniołomie lub gdziekolwiek indziej, gdzie potrzebni są zdrowi i silni młodzi ludzie. - Nigdy mi to nie przyszło do głowy - odparł zaskoczony Roo. - Jak nie przyszłoby do głowy większości ludzi w Królestwie. - Jimmy zaczął się rozbierać. - Jeżeli razi cię myśl o wspólnej kąpieli, mogę wejść do wody pierwszy... albo poczekam, aż skończysz. Roo potrząsnął głową. - Kąpałem się już z innymi mężczyznami... w rzekach. A ten basen wystarczy dla sześciu chłopa. Rozebrali się i weszli do wody. - Gdzie mydło? - spytał Roo, rozglądając się dookoła. - Jesteś w Queg - odpowiedział Jimmy, wskazując na szereg drewnianych listewek leżących na krawędzi basenu. - Tu się brud zeskrobuje... tymi deszczułkami. Roo pomyślał, że wiele dałby teraz za kawał ręcznie wyrabianego krondorskiego mydła, ale idąc za przykładem Jimmy'ego, wziął kawał drewienka i zabrał się do dzieła. Po dwóch tygodniach morskiej podróży nie był aż tak brudny, jak to mu się przytrafiało przy innych okazjach, choć daleko mu było do czystości. Kiedy Jimmy pokazał, jak używać drewienka - w miejscowym języku zwanego stigle - przekonał się, że w gorącej wodzie brud łatwo schodzi ze skóry. Inaczej było z włosami. Mimo kilkakrotnego zanurzenia ich w wodzie, nie pozbył się uczucia, że pozostały brudne. Jimmy jednak zwrócił mu uwagę na to, że quegańscy eleganci nacierają włosy oliwą. - A co z kobietami? - spytał Roo. - Nie mam pojęcia - odpowiedział Jimmy, wychodząc z wody i owijając się wielkim, kąpielowym ręcznikiem. Ubrali się i stwierdzili, że w komnacie nie ma za bardzo na czym usiąść. Położyli się więc na łóżkach i postanowili tak poczekać na kolację. Roo zdrzemnął się i spał, dopóki nie obudził go Jimmy. - Czas coś przekąsić. Ravensburczyk zerwał się i zobaczył, że przy drzwiach czeka na nich Livia. Wziął drewniane puzderko z klejnotami i ruszył ku dziewczynie. - Czy służba was nie zadowoliła, panowie? - spytała, gdy przed nią stanął. Nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć, ale wyręczył go Jimmy: - Nie, pani. Byliśmy po prostu zmęczeni i chcieliśmy odpocząć. - Jeżeli przy stole zobaczycie służącą lub sługę, którzy przypadną wam do gustu, zapamiętajcie jego lub jej imię. Przyślemy ich wam dziś na noc do komnaty. - Eee... - zająknął się Roo. - Łaskawa pani, jestem żonaty. - Czy to stwarza waści jakieś problemy? - spytała dziewczyna, oglądając się przez ramię, kiedy prowadziła ich korytarzem. - Owszem... takie, jak wszystkim moim ziomkom - odparł Roo, czerwieniąc się jak burak. Oszukiwanie żony i zabawianie się z Sylvią wydawało mu się czymś tak naturalnym jak oddychanie, ale zatkało go na myśl, że w Queg pożycza się przyjaciołom i gościom służbę na noc do łóżka... jak dodatkowy koc czy poduszkę. Jimmy tymczasem zagryzał wargi, by nie parsknąć śmiechem. Tymczasem dziewczyna z obojętną miną wprowadziła ich do komnaty biesiadnej. Pośrodku ustawiono tu stół - długą, marmurową płytę spoczywającą na pięknie rzeźbionych kamiennych wspornikach. Roo doszedł do wniosku, że do ustawienia potężnej kamiennej płyty użyto żurawia, a dach dobudowano dopiero potem. Wzdłuż każdego z dłuższych boków stołu Ravensburczyk zobaczył pół tuzina siedzeń bez oparć, przypominających raczej niskie kanapy z marmuru tej samej barwy co stół, wyłożonych grubymi poduszkami. Ławy te były tak ciężkie, że nie dało się ich poruszyć - trzeba było jeść tam, gdzie się usiadło lub położyło. Livia wskazała mu miejsce na lewo od głównego, sama zajmując prawe. Jimmy usadowił się tuż obok Roo. Spojrzawszy na Lorda Vasariusa, Roo pomyślał, że gospodarz w istocie wygląda imponująco. Toga odsłaniała jedno ramię i widać było, że mimo wieku jest potężnie zbudowanym mężczyzną. Miał bary godne zapaśnika i przedramiona niczym kowal. Jego piaskowej barwy włosy, naoliwione i przylegające do głowy, zdążyły już nabrać stalowego odcienia. Na widok gości nie wstał ani nie wyciągnął dłoni, tylko lekko kiwnął głową. - Panie Avery... - powitał gościa. - Milordzie... - Ukłon, jakim powitanie gospodarza skwitował Ravensburczyk, był godny króla chylącego czoła przed cesarzem. - Otrzymałem od waszmości dość tajemniczą wiadomość, ja jednak wiem, że jedyną wartościową i należącą do mnie rzeczą, jaka mogła trafić do Królestwa, był zestaw rubinów, który mi skradziono ponad rok temu. Czy mógłbym je otrzymać z powrotem? - I jakby nigdy nic Vasarius wyciągnął dłoń. Roo chciał podać puzdro ponad stołem, ale stojący za jego plecami sługa wyjął mu je z ręki i przekazał swemu panu. Gospodarz podniósł wieko, zerknął na kamienie, a potem zamknął pudełko i niedbałym gestem rzucił je na stół przed sobą. - Dzięki waszmości za zwrot tego, co moje. Czy wolno mi będzie spytać, jak wpadły w pańskie ręce? - Jak może słyszałeś, milordzie - odpowiedział Roo - ostatnio dzięki szczęśliwej ręce do interesów przejąłem kilka spółek i kompanii. To pudełeczko znaleziono w bankowej skrytce jednej z nich. Ponieważ nie dołączono do niego rachunku kupna, a na wieczku widniało twoje, milordzie, nazwisko, pomyślałem, że przedmiot pochodził z kradzieży. Ze względu na wyjątkowe piękno i wartość klejnotów, doszedłem do wniosku, że powinienem ci je zwrócić osobiście. Vasarius, nawet nie patrząc, podał pudełko w tył, gdzie wziął je jeden z niewolników. - Cenne są dla mnie o tyle, że były podarunkiem dla mojej córki na jej ostatnie urodziny. Sługa, który je wyniósł z domu i kapitan, który wywiózł je z wyspy, zostali odszukani i ponieśli odpowiednią karę. Pozostało mi jeszcze odnaleźć tych, którym je sprzedano... i wszystkich, co je splamili dotykiem, zanim trafiły w ręce waszmości. Wszyscy umrą... dość okrutną śmiercią. Roo pomyślał o swoim przyjacielu, Johnie Vinci, który nabył te klejnoty od quegańskiego kapitana. - milordzie... znaleziono je w skrzyni z innymi przedmiotami podejrzanego pochodzenia. Wątpię, czy da się prześledzić drogę, jaką przeszły od owego żeglarza do mnie. Po cóż się tym zajmować teraz, kiedy wróciły w twoje ręce? - Mógł tylko mieć nadzieję, że quegański magnat zgodzi się z jego argumentami. Oczywistym było, że nieżyjący już kapitan ani słowem nie wspomniał o Johnie, inaczej on i Roo leżeliby już sześć stóp pod ziemią. - Mości Avery - odpowiedział Vasarius. - Na wieczku puzderka było moje nazwisko. Każdy, kto je zobaczył, powinien wiedzieć, że to moja własność. Ten, kto nie zechciał go zwrócić, tak jak waść to uczyniłeś, jest człekiem bez honoru i złodziejem - i jako takiego trzeba go rzucić na pożarcie zwierzętom w cyrku... albo skazać na powolną śmierć. Roo przypomniał sobie, że usiłował ongiś sprzedać te kamienie, ale morderstwo teścia sprawiło, że zajął się pilniejszymi wtedy sprawami. - Może i tak, milordzie - rzekł, usiłując zachować obojętny wyraz twarzy - teraz jednak, kiedy masz te klejnoty w ręku, może zechcesz uznać, że obraza choć po części została zmazana. - Po części - zgodził się gospodarz, gdy służba zaczęła roznosić potrawy. - A ponieważ oprócz kapitana nie zdołałem odszukać pozostałych winnych plamy na moim honorze, może będę zmuszony przyznać ci, panie, rację. Roo siedział bez ruchu, mając nadzieję, że mściwy magnat na tym poprzestanie. Wokół niego uwijali się służący i służące, wszyscy nad podziw urodziwi i kształtnie zbudowani. Lordowi Vasariusowi można było z pewnością zarzucić rozmaite rzeczy, nie należał jednak do nich brak zmysłu estetycznego i umiłowania piękna. Mimo całej wspaniałości otoczenia, Roo stwierdził, że Lord Vasarius jadał raczej skromnie. Podano owoce i wino, jakiś płasko pieczony chleb z masłem i miodem, ser jednak był dość kiepski, wino trudno byłoby zaliczyć do najlepszych trunków, a jagnię podano przypalone. Roo jednak jadł, jakby to był najlepszy posiłek, jaki mu się trafił w życiu; bogowie zresztą wiedzieli, że za swoich żołnierskich czasów zjadał ze smakiem rzeczy znacznie gorsze. Przy stole prawie nie rozmawiano, Roo zdołał tylko pochwycić wymianę znaczących spojrzeń pomiędzy Li via i jej ojcem. Jimmy wyglądał na znudzonego, ale Ravensburczyk wiedział, że niewiele rzeczy mogło ujść uwadze młodego franta. Kiedy wszyscy uporali się ze swoimi potrawami, Vasarius pochylił się do przodu i skinieniem dłoni wezwał jednego ze sług, który przyniósł tacę z karafką i metalowymi czarkami. Picie brandy z metalowych naczyń wydało się Roo dość dziwnym zwyczajem, gdyż trunek miał wtedy lekko metaliczny posmak, zignorował to jednak, choć jako urodzony Ravensburczyk (a co za tym idzie, znawca win), powinien się był zbuntować przeciwko takiemu psuciu dobrej brandy. Znacznie ważniejsze od jego wrażeń estetycznych było udobruchanie gospodarza. - Wasze zdrowie - rzekł Vasarius, unosząc swoją czarkę. - Jesteście wzorem gościnności - odpowiedział Roo i wypił. - A teraz pomówmy o tym - odezwał się po chwili milczenia gospodarz - czego oczekujecie w zamian za zwrot mojej własności, mości Avery. - Niczego, milordzie - odparł Roo. - Chciałem skorzystać z okazji, by odwiedzić Queg i wybadać możliwości tutejszego rynku, to wszystko... Vasarius przyglądał mu się przez chwilę, a potem rzekł: - Kiedy otrzymałem list waszmości, w pierwszej chwili pomyślałem, że jest to kolejna próba przeniknięcia naszych tajemnic przez Lorda Jamesa. Trzeba przyznać, że jego poprzednik był przebiegłym człowiekiem, ale James to wcielony demon. - Roo zerknął na Jimmy'ego. By zobaczyć, jak ten zareaguje na takie określenie swego dziadka, młody człowiek siedział jednak spokojnie... jak przystało na osobistego sekretarza znanego krondorskiego kupca. - Nie da się też zaprzeczyć, że wasza reputacja, panie Avery, dotarła i tutaj. Zwrot tych kosztowności niewiele znaczy dla człeka tak majętnego, jak wy... ale nawiązanie stosunków handlowych z Queg... o, to sprawa warta garści tych błyskotek. - Lord łyknął brandy. - Co wiecie o moim narodzie, mości Avery? - Obawiam się, że niewiele - odpowiedział Roo. W istocie zebrał o Queg wszelkie możliwe informacje, czuł jednak, że lepiej będzie udawać ignorancję. - Ojcze... - odezwała się Livia w miejscowym języku. - Jeżeli zamierzasz rozpocząć wykład historii, to może ja sobie pójdę? Od patrzenia na tych barbarzyńców skóra mi pierzchnie... - Barbarzyńcy, czy nie - odpowiedział jej Vasarius w tej samej mowie - są naszymi gośćmi. Jeżeli się nudzisz, to weź tego młodego sekretarza i pokaż mu ogrody. Jest dość urodziwy i pełen wigoru, by dostarczyć ci nieco rozrywki. Być może zna kilka sztuczek, które nawet dla ciebie okażą się nowością. - W jego tonie brzmiała wyraźna dezaprobata, która byłaby czytelna dla Roo i Jimmy'ego nawet gdyby nie znali języka. - Zechciej waść wybaczyć mojej córce brak manier zwrócił się zaraz potem do Roo - ale nieczęsto mówimy tu językiem królestwa. Nauczyła się języka naszych sąsiadów tylko ze względu na upór swego wychowawcy. - Był niewolnikiem urodzonym w Królestwie - wyjaśniła dziewczyna niedbałym tonem. - Myślę, że przyszedł na świat w jakiejś szlacheckiej rodzinie... tak przynajmniej mówił. - A potem zwróciła się do Jimmy'ego: - Rozmowy o interesach okropnie mnie nudzą. Czy zechciałbyś, panie, towarzyszyć mi do ogrodu? Jimmy kiwnął entuzjastycznie głową, przeprosił resztę towarzystwa i po chwili Vasarius i Roo zostali sami. - Nasi sąsiedzi - podjął wątek gospodarz - niewiele o nas wiedzą. Nasze obyczaje są wszystkim, co pozostało nam z wielkiej i dumnej tradycji... a my uważamy się za prawdziwych dziedziców tego, co niegdyś było Wielkim Imperium Kesh. Roo kiwnął głową, jakby wszystko to słyszał po raz pierwszy. - Byliśmy niegdyś, mości Avery, najbardziej wysuniętą placówką Imperium. To bardzo ważne. Nie kolonią, jak Bosania, którą waść znasz jako Wolne Miasta i Dalekie Wybrzeże, ani podbitą prowincją, jak Jal-Pur czy Dolina Marzeń. Prymitywni mieszkańcy tej wyspy szybko zostali wchłonięci przez ludność garnizonu, który tu osadzono, by bronił interesów Kesh na Morzu Goryczy. "Owszem - pomyślał Roo - gwałcone kobiety rodziły dzieci mieszanej krwi". Nie miał żadnych wątpliwości, że gdy na wyspie wylądowali pierwsi Keshanie, miejscowi poszli pod miecz albo w łańcuchy. - Żołnierze garnizonu byli Keshanami czystej krwi z Legionów Pogranicznych. Wyjaśniam to waści dlatego, że wy, królewscy, często ścieraliście się z keshańskimi Psimi Żołnierzami. Ich wodzem był Lord Vax, czwarty syn Imperatora. Kiedy legion odwołano do ojczyzny, by wziął udział w zgnieceniu Konfederacji, Lord Vax, nie chcąc porzucić swego ludu, wymówił posłuszeństwo Imperatorowi. Kesh był tutaj... i od czasu utraty Bosanii na rzecz Królestwa Queg trwa jako samotna wysepka wielkiej niegdyś kultury. Zasiadający na tronie nad Głębią Overn to stracony lud, mości Avery. Nazywają się Błękitnokrwistymi... ale w rzeczy samej są nikczemni i zdegenerowani. Popatrzył na Roo, ciekaw jego reakcji. Ten kiwnął głową i łyknął brandy. - Oto dlaczego niezbyt chętnie zadajemy się z cudzoziemcami - ciągnął Vasarius. - Mamy bogatą kulturę... ale poza tym jesteśmy biednym narodem, zewsząd otoczonym wrogami... W innych okolicznościach Roo wybuchnąłby śmiechem. Tak często słyszał to zdanie, że zaczął je traktować jako rodzaj żartu. Tu jednak, otoczony tymi wspaniałościami, zrozumiał, w czym rzecz. Można się zachwycać pięknem, ale nie da się jeść marmuru czy złota. Żywność trzeba zdobyć handlem. Dlatego na Queg nie ufano cudzoziemcom, a jednocześnie się ich obawiano. - Partnerów handlowych trzeba dobierać bardzo rozważnie - rzekł ostrożnie. Odczekał chwilę. - W przeciwnym wypadku... istnieje niebezpieczeństwo... utraty czystości... - Jak na cudzoziemca chwytasz waćpan sprawy w lot - kiwnął głową Vasarius. Roo wzruszył ramionami. - Przede wszystkim jestem kupcem, i choć nie powiem, kilka razy szczęście się do mnie uśmiechnęło, nie na wiele by się to zdało, jeżeli nie potrafiłbym dostrzec i wykorzystać okazji. Nie przyjechałbym tutaj, gdyby nie przeczucie obustronnych zysków. - Mości Avery, niewielu ludziom pozwalamy handlować w Queg. W historii naszego ludu przyznano mniej niż tuzin takich koncesji... a ludzie, których wpuszczono na nasze rynki pochodzili z Durbinu i Wolnych Miast. Tego przywileju nie udzielono żadnemu kupcowi z Królestwa. Roo zastanowił się nad dalszym sposobem negocjacji. Gdyby rozmawiał teraz z magnatem lub kupcem z Królestwa Wysp, uznałby tę chwilę za właściwą do wręczenia "podarunku", gdyż przekupstwo należało do uznanych metod prowadzenia interesów. W siedzącym obok rozmówcy było jednak coś, co ostrzegło go przed takim posunięciem. - milordzie... - odezwał się w końcu. - Rad byłbym, gdybym mógł pozostawać w Krondorze i zostawić tu prowadzenie interesów mojemu miejscowemu partnerowi. Jestem kupcem i właścicielem statków a... współpraca z możnym i wpływowym obywatelem Queg obu nam przyniosłaby korzyści. Są też pewne... towary, które trudno sprzedać bezpiecznie gdzie indziej niż w Queg. Usłyszawszy te słowa, Vasarius pochylił się do przodu i powiedział ciszej: - Zdumiewasz mnie waść. Sądziłem, że chcesz otworzyć tu własne biuro handlowe... - Jestem pewien, że miejscowi kupcy szybko zyskaliby nade mną przewagę. Nie... potrzebny mi ktoś doświadczony, bystry i znany w Queg ze swej mądrości i umiejętności przewidywania. Taki człek mógłby sporo zarobić na tym układzie... ja zresztą też. Ravensburczyk umilkł. Vasarius doskonale wiedział, co mógł mu zaofiarować Roo. Przyprawy, które jego stół uczyniłyby pierwszym stołem w Queg. Najlepsze na świecie wina. Jedwabie z Kesh dla jego córki i kochanek. Luksusy pożądane przez wszystkich... Roo rozejrzał się po sali. Wiedział już, dlaczego dom wzniesiono z marmuru - tego było na Queg pod dostatkiem, a brakowało drewna. Większość lasów wycięto już przed setkami lat. Hodowano tu owce, bo wypasając je na tych samych pastwiskach, można z nich było uzyskać więcej mięsa niż z krów. Wyglądało na to, że Queg dojrzało do importu luksusowych towarów z Królestwa... - Co waść możesz nam zaproponować? - spytał Vasarius. - Prawie wszystko, o czym pomyślisz, milordzie - odparł Roo. Milczał przez chwilę. - Towary zbytkowne, rzadkie i dotychczas tu nieznane. - Gdy gospodarz nawet okiem nie mrugnął, młody kupiec podjął wątek. - Drewno, węgiel i wołowinę. - W oczach Vasariusa coś błysnęło i Roo zrozumiał, że arystokrata połknął przynętę. Poczuł zalewającą go falę satysfakcji: znalazł się w swoim żywiole. Nadszedł czas targów. - A jakie towary spodziewasz się stąd wywieźć? - Cóż... w rzeczy samej mam pewne zamówienie i gdyby udało sieje zrealizować, mogłoby to stanowić początek handlowej umowy. - Czego waści potrzeba? - Palnego oleju. Quegańczyk na moment zamknął oczy. Była to, jak do tej pory, jedyna zmiana, jaką Roo zobaczył w twarzy arystokraty. Pomyślał, że nie chciałby spotkać Vasariusa przy karcianym stoliku. Wiedział też jednak, że go zaskoczył. - Palny olej? - Owszem... Jestem pewien, iż wasz wywiad doniósł wam, że Królestwo szykuje się do wojny. - Odwołał się do historii, wymyślonej przez Jamesa, którą ten kazał mu wykuć na pamięć. - Kesh znów zaczyna gromadzić siły wzdłuż Doliny Marzeń, i podejrzewamy, że szykują się przeciwko Królestwu. W Krondorze zasiadł na tronie nowy Książę, a armie Zachodu nie mają doświadczonego wodza. Rozsądek każe nam poczynić odpowiednie przygotowania. Werbujemy nowych ludzi do armii książęcej i zamierzamy wzmocnić nasze obwarowania palny m olejem. Wiemy, jak go wytwarzać - i jestem pewien, że zdajecie już sobie z tego sprawę... to przestało być sekretem - ale brak nam urządzeń do wyrobu odpowiedniej ilości... - Ile zatem chcesz waść kupić? - Dziesięć tysięcy baryłek. Roo popatrzył uważnie i ponownie zobaczył błyski w oczach Vasariusa: zaskoczenie, a potem chciwość. Przyszło mu na myśl, że może jednak mógłby kiedyś zagrać z tym człowiekiem w karty... Rozdział 4 POWIĄZANIA Dash parsknął śmiechem. - I wtedy zapytałem - kontynuował Jimmy - "Czy te czerwone bulwy trudniej uprawiać niż żółte?" - Jamesie - westchnął Owen Greylock, Kapitan Rycerstwa w Armii Zachodu - była to niemal zniewaga. - W tym dziwnym kraju - uśmiechnął się Jimmy - to, co się mówi, jest dużo ważniejsze niż to, co się zamierza zrobić. - Łyknął piwa. - W innych okolicznościach mógłbym nawet uznać tę dziewczynę za powabną... ale odraza, jaką żywiła dla mnie tylko dlatego, że urodziłem się w innym kraju, sprawiła, że wszelkie myśli o romansie uleciały mi ze łba. - No... - zauważył Roo z przekąsem - ale nie spostrzegłem, byś następnej nocy miał jakieś problemy z tą dziewką służebną. .. - Myślałem, że śpisz - uśmiechnął się Jimmy. - Owszem, spałem, aleście mnie obudzili. Uznałem, że lepiej będzie, jak nadal udam, że śpię. A zresztą... w obozie nieraz bywało, że człek leżał na posłaniu, a kilka kroków obok przyjaciel zabawiał się z dziewką. - Zerknął znacząco na Erika. - Hę? - mruknęła znacząco Kitty, która napełniała kufle, stojąc za Roo. Potem odwróciła się i odeszła. Roo parsknął śmiechem, do którego przyłączyli się inni, Erik zaś mocno poczerwieniał. - O co chodzi? - spytał Duncan Avery. - Pomiędzy wami coś jest? - Nic o tym nie wiem - odpowiedział młodzieniec. A potem zerknął na wracającą ku nim Kitty. - Tak przynajmniej myślę... - Myślisz? - zdumiał się Jadów Shati. - Chłopie, tu nie ma nic do myślenia... Albo coś jest, albo nie. To tak proste, że powinno być zrozumiałe nawet dla osobnika tępego jak ty... - Może i tak. - Erik wstał od stołu. - Przepraszam was... Ujrzawszy, że młodzieniec poszedł za dziewczyną, Jadów zachichotał. - Człowieku... - odezwał się sierżant z Doliny Marzeń. - Gdyby u nas trafił się ktoś tak tępy, jeśli idzie o sprawy pomiędzy kobietami i mężczyznami, zabilibyśmy nieboraka, by skrócić jego męki... Jimmy zerknął na brata. - Nie wiem, co o tym sądzić - mruknął Dash. - Kitty nie jest taką sobie zwykłą dziewczyną. Myślę, że miła jest jej myśl, iż ma przy sobie kogoś... solidnego. - To cały Erik - dodał Roo. Podmiot tej dyskusji dotarł tymczasem do baru. - Kitty? - Słucham, panie starszy sierżancie - odezwała się zimno dziewczyna. - Ja... eee... - Znów się zaczerwienił. Kitty utkwiła w nim niezbyt przyjazne, nieruchome spojrzenie. - Tego... - Wykrztuś to z siebie, bo się udusisz. - Co to miało znaczyć, tam, przy stole? - Znaczyć? - spytała sceptycznie. - Co mianowicie? - No... to "Hę". - Nic. "Hę", to po prostu "Hę" i tyle. Erik zrozumiał nagle, że dziewczyna robi z niego durnia, i poczerwieniał jeszcze bardziej. - Kpisz sobie ze mnie! - To takie łatwe... - Kitty sięgnęła nad ladą i poklepała go po policzku. - A to co znowu? - żachnął się, tracąc resztki humoru. - Jesteś na mnie zła, czy co? - Jestem zła na wszystkich mężczyzn, tak ogólnie - westchnęła. - No to wyładuj się na kimś innym - mruknął. - Wiesz co? Jak na chłopa, który zabijał ludzi tuzinami i chędożył dziewki na sienniku obok miejsca, gdzie śpią jego kompani, to nagle zrobiłeś się strasznie wrażliwy! - Kitty zmrużyła oczy. Erik poczuł, że sobie z nią nie poradzi. Tak czy owak, potrafiła dobrać mu się do skóry. - Czego ty ode mnie chcesz? - spytał zdesperowany. Dziewczyna przez chwilę patrzyła mu w twarz, a potem rzekła niespodziewanie cicho: - Sama nie wiem... Erik spojrzał na nią, jakby zobaczył ją pierwszy raz w życiu. W świetle pochodni jej wargi połyskiwały wilgocią, a mimo wieczornego chłodu, na twarzy i ramionach widać było maleńkie kropelki potu. - A ty... czego chcesz? - spytała po chwili milczenia. - Też nie wiem - potrząsnął głową - ale... nie lubię jak... jak... - Jak mówię "Hę"? - dopowiedziała za niego. Zabrzmiało to tak, że Erik musiał parsknąć śmiechem. - Owszem... chyba tak. - Chodź - powiedziała i kiwnięciem głowy dała znać koleżance, że wychodzi. Poprowadziła go przez kuchnię, obok kucharza i jego pomocników, i wyprowadziła na podwórze za oberżą. I nagle Erik poczuł się jak u siebie - wyrósł przecież na takim podwórzu za oberżą, z kuźnią i stajnią, studnią i stodołą. Wokół studni ciągnęła się drewniana ława dla tych, co nie mieli wystarczającego wzrostu, by łatwo sięgnąć do wiadra. Kitty siadła na ławie i gestem zaprosiła Erika, by zrobił to samo. - Spokojnie tu - zauważył Erik. - Nie zwróciłam na to uwagi. Zwykle jestem zbyt zajęta. Usiadł... a Kitty nagle pochyliła się ku niemu i pocałowała go wcale nie siostrzanym pocałunkiem. Przez chwilę - krótką! - nie wiedział, co począć, ale zaraz potem porwał ją w ramiona. Po dość długiej chwili Kitty oderwała usta od warg Erika i cofnęła się nieco. - Nigdy przedtem tego nie robiłam... - Nie całowałaś się z mężczyzną? - zdziwił się Erik. - Byłam złodziejką, nie dziwką - odpowiedziała. - Zgwałcono mnie... i bywało, że mężczyźni wtykali mi języki w gębę... ale nigdy przedtem nikogo nie pocałowałam z własnej woli. Erik osłupiał i dopiero po długiej chwili doszedł do siebie. - A... a co z Bobby'ym? - spytał w końcu. - A co miało być? - Kitty wzruszyła ramionami. - No... myślałem - zawahał się. - Wszyscyśmy myśleli, że ty... i on... Kitty spuściła oczy. - Owszem... gdyby tylko zechciał. Był dla mnie dobry... lepszy, niż na to zasługiwałam. Owszem, potraktował mnie szorstko, kiedyście mnie złapali, i groził, że mnie powiesi i takie tam... ale najczęściej mnie rozśmieszał. I nie pozwalał innym mnie krzywdzić. - Wskazała gospodę za nimi. Pilnuję tu, czy w okolicy nie węszą Szydercy lub ktokolwiek inny... ale poza tym jestem zwykłą służącą. To nie takie złe... bo nie muszę się sprzedawać... Znów spuściła wzrok. - Gdyby Bobby zechciał, poszłabym z nim do łóżka, bo był dla mnie dobry... ani ja go nie kochałam, ani on mnie. Nie w ten sposób... - Spojrzała na Erika. - On chyba nie kochał nikogo... może kapitana Calisa... - Bobby poświęcił mu wszystko. - Wiesz... na początku myślałam, że może on jest jednym z tych, co kochają innych mężczyzn. Nie, żeby mnie to coś obchodziło... sama nie należę do wyznawców Sung Nieskalanej... ale różne rzeczy chodzą człowiekowi po głowie. Potem jednak się dowiedziałam, że regularnie zaglądał pod Białe Skrzydło... I wtedy zrozumiałam, iż po prostu wymyślił sobie, że gdy go zaswędzi, to lepiej, by drapał go ktoś, kto... - przerwała, jakby szukając odpowiedniego określenia. - Kto nie jest mu bliski? - podsunął Erik. - Owszem - zgodziła się dziewczyna. - Gdyby robił to ze mną albo inną kobietą, która nie byłaby dziwką, to byłoby... no, wiesz... inaczej. Erik kiwnął głową na znak, że rozumie. Kitty westchnęła. - Bobby żartował i potrafił mnie rozbawić. Początkowo się go bałam, bo powiedział, że jak zdradzę Diuka albo Księcia, to mnie zabije... a po jego oczach poznałam, że nie żartuje. Ale potem, kiedy ludzie tutaj zaczęli traktować mnie dobrze... cóż... pozbyłam się strachu. Nie mam dokąd pójść, więc czy mi się to podoba, czy nie, to jest mój dom. - Umilkła na chwilę i patrzyła na oberżę. - Można sobie wyobrazić znacznie gorsze życie. Wiem, że nadciąga jakieś niebezpieczeństwo. Nie można pracować tu i nie domyślić się tego czy owego. Żołnierze, którzy nie chwalą się swoimi wyczynami... trzymają gęby na kłódkę. Coś się szykuje. Nie wiem co... i nie jestem pewna, czy chciałabym się dowiedzieć. - Znów umilkła, by przez chwilę spoglądać na blady księżyc. I nagle odwróciła się ku Erikowi. - Teraz, kiedy nie ma już Bobby'ego, myślę, że ty jesteś człowiekiem, który traktuje mnie najlepiej. Mężczyźni niekiedy gadają na mnie innym dziewczętom, ale nic mnie to nie obchodzi. Po prostu... no, wiesz... ty byłeś dla mnie zawsze miły i uprzejmy. - Wiem po prostu, jak to jest, kiedy los się na kogoś uweźmie... - Erik wzruszył ramionami. - Ale nie wiesz, czym jest życie na ulicy. Nie odpowiedział, po prostu patrzył na jej widoczną w migotliwym świetle pochodni twarzyczkę. - Z dziewczynek jest niewielki pożytek... chyba że zostaną dziwkami. W niektórych miejscach dobrze się nawet za nie płaci. - Objęła się rękoma. - Moja mama była dziwką... ot, cała prawda. Nikt nie wiedział, kto był moim ojcem. Matka wygnała mnie, kiedy miałam sześć lat. Myślę, że chciała mi czegoś oszczędzić. .. Jej alfons zaczął mi się osobliwie przyglądać... - Potem znalazł mnie tamten... Daniels... i zabrał do pewnego miejsca... w miejskich ściekach. Dali mi jeść i powiedzieli, że się mną zajmą... gdy będę robiła, co mi każą. Były tam też inne dzieci... nie wyglądały źle. Brudne, owszem, ale najedzone. Żebrałam, a potem nauczyłam się kilku złodziejskich sztuczek. Potrafiłam płakać, jakbym się zgubiła... a gdy jakiś jeleń przystawał, aby zobaczyć, o co chodzi, ktoś odcinał mu sakiewkę. Po pewnym czasie zostałam trzymaczem... - Trzymaczem? - zdziwił się Erik. - Złodziej sakiewek, jeżeli ktoś go zobaczy przy robocie, wpada w łapy ceklarzy... a wtedy nie może mieć przy sobie niczego, co doń nie należy. Szydercy pracują w grupach. Ciachacz bierze tyle mieszków, ile zdoła, trzymacz odnosi je do workarza, a ten zabiera je do Matecznika. - Do Matecznika? - Tak Szydercy nazywają naszą... och... swoją siedzibę. - Aha. - Tak czy owak - ciągnęła dziewczyna - po kilku latach spotkałam swoją mamuśkę i ona mi powiedziała, że mam siostrę. .. która została dziwką. To była Betsy. - I wtedy ją odszukałaś? - Tak... i wiesz co? Nawet się jakoś dogadałyśmy. Jej się nie podobało to, że jestem złodziejką, mnie nie przypadł do gustu fakt, że ona się kurwiła... ale jakoś nam szło. Nawet ją polubiłam. Była jedyną osobą, która nigdy niczego ode mnie nie chciała... Kiedy wyrosło mi... to... - wskazała na piersi - niektórzy mężczyźni zaczęli patrzeć na mnie... inaczej. Nic się nie działo, jak długo trzymałam się złodziejaszków albo przebywałam z Szydercami... - ale człowiek nie może przez całe życie kryć się w tłumie... wiesz, o co mi chodzi... Erik nie wiedział, ale kiwnął głową. - Gwałcili mnie... dopóki nie zaczęłam się ubierać jak wtedy, kiedy mnie znaleźliście... jak chłopak... brudny i trochę śmierdzący. Ravensburczyk nie wiedział, co powiedzieć, więc milczał. - Chcę, żebyś wiedział, że wcześniej nigdy nie robiłam tego z własnej woli. Erik odczekał chwilę, ale niezbyt długą. - Czy mam rozumieć... że chcesz? Teraz? W oczach dziewczyny zalśniły łzy i ledwie dostrzegalnie kiwnęła główką. Erik westchnął i objął ją... bardzo delikatnie. Nigdy przedtem nie czuł się tak niepewnie. Od czasu, kiedy zaciągnął się do armii, zabawiał się z dziwkami... i pamiętał, jak było z pierwszą z nich... ale każda wiedziała o obłapce znacznie więcej od niego. A teraz miał kochać się z dziewczyną, która mężczyzn znała tylko jako brutalnych gwałcicieli... Pocałował ją... w policzek, podbródek... i w usta. Początkowo siedziała bez ruchu, ale po kilku pocałunkach zaczęła je oddawać. A potem wstała, wzięła go za rękę i poprowadziła do stodoły, na stryszek, gdzie sypiała. - Erik! - rozległ się znajomy głos. - Jesteś tam na górze? Spoczywająca w jego ramionach Kitty odezwała się sennym tonem: - Co tam znowu? Kochali się delikatnie, czule i początkowo dość nieskładnie... i nagle, kiedy Kitty odpowiedziała na jego pieszczoty z niebywałym entuzjazmem, Erik poczuł się jak w ogniu... bitwy. Swoim dotykiem wyzwolił w niej śmiech i łzy... po wszystkim zaś legła obok równie wyczerpana jak on. Niedługo potem powtórzyli wszystko od początku, tyle że Kitty już wiedziała, czego chce... Erik uświadomił sobie, że nigdy przedtem nie doznał czegoś takiego, będąc z kobietą. Ciekaw był, czy nie tak zaczyna się miłość. Gdy wołający go natręt odezwał się po raz drugi, Erik uniósł się na łokciu. - Nakor... chyba cię zabiję - mruknął, ale usiadł na posłaniu i zaczął się ubierać. Tymczasem obudziła się Kitty. - Czy to ten zabawny szuler? - zapytała. - W tej chwili wcale nie jest zabawny - mruknął Erik. Kiedy wciągał buty, dziewczyna objęła go mocno i na chwilę się doń przytuliła. - Dziękuję - szepnęła. - Za co? - Erik przerwał zakładanie butów i spojrzał jej w oczy. - Za to... że mnie nauczyłeś tego, o czym rozmawiają wszystkie dziewczęta. Erik znieruchomiał. - Zrobiłem, co w mojej mocy, jak sądzę. - Sądzisz? - oparła mu główkę na ramieniu. - Nie zrobiłem ci... łaski - wystękał po chwili. - Aaa... więc i tobie się podobało? - spytała z udanym zdziwieniem. Erik dopiero teraz zorientował się, że dziewczyna znów się z nim drażni. Cieszył się, że panujący na stryszku mrok kryje jego rumieniec. - Powinienem cię za to sprać po tyłeczku! - syknął przez zęby. Kitty pocałowała go w ramię. - Powiedziano mi, że niektóre z dziewcząt Pod Białym Skrzydłem biorą za to dodatkową opłatę. Nagle ogarnęła go fala niepewności, tak bolesna, jak pchniecie mieczem w pierś. Odwróciwszy się ku dziewczynie, chwycił ją za ramiona - mocniej, niż zamierzał - ale natychmiast puścił, ujrzawszy błysk paniki w jej oczach. - Wybacz mi - szepnął skruszony. - Ale źle znoszę twoje drwiny. Spojrzała mu w twarz. W jej oczach pojawiły się łzy... i nagle się rozpłakała. - Ty mi też wybacz - wyszeptała, przytulając swój policzek do jego twarzy. - Nie umiem być inna. - Nigdy cię nie skrzywdzę - zapewnił ją gorąco. - Wiem - wyszeptała. - Jestem w środku strasznie... potłuczona. - I nagle odepchnęła go lekko, a potem się uśmiechnęła. - A to już twoja wina, Eriku von Darkmoor. Odpowiedział jej pocałunkiem. Zaraz potem na stryszku rozległy się znaczące kaszlnięcia i Erik, odwróciwszy się szybko, zobaczył wysuwającą się nad krawędź podłogi głowę sterczącego na drabinie Nakora. - A tu jesteś! Ravensburczyk bez jednego słowa przystawił stopę do drabiny i pchnął ją. Przez chwilę patrzył, jak Isalańczyk, wybałuszając oczy, niknie w mroku, a potem z satysfakcją wysłuchał jego pełnego zdumienia sieknięcia. Głośne: "Ufff!" i odgłos wypuszczanego z płuc powietrza dopełniły miary, słody czy. Kitty parsknęła śmiechem, a Erik spokojnie skończył się ubierać. Po chwili, patrząc z góry na dramatycznie leżącego na kupie słomy i głośno jęczącego Nakora, odezwał się z przekąsem: - Jak już skończysz te wygłupy, to może zechcesz przystawić tu drabinę? Jęki natychmiast umilkły i rozległ się beztroski chichot. - Za dobrze mnie znasz, byś dał się nabrać - mruknął Isalańczyk. Kiedy koniec drabiny znalazł się na krawędzi stryszku, Erik obejrzał się na dziewczynę. Kitty zdążyła się już ubrać. Zszedł na dół, a dziewczyna poszła jego śladem. - Przepraszam za to, że przeszkodziłem tobie i twojej pani - odezwał się Nakor - ale chciałem się z tobą zobaczyć. - Po co? - By się pożegnać... na jakiś czas. W tej chwili Erik spostrzegł, że u drzwi stodoły stoi milczący Sho Pi, jego niegdysiejszy towarzysz broni, a obecnie uczeń Nakora. - Dokąd się wybieracie? - Znowu do Stardock. Król poprosił mnie, bym tam wrócił, gdyż wycofuje stamtąd Lorda Aruthę, który ma pracować dla swego ojca. - Niespodziewanie Nakor spoważniał. - Coś się szykuje. Dziś w nocy na pokładzie keshańskiego kutra wpłynął do portu Książę Erland. - Nie czas o tym rozmawiać - uciął Erik. - Wiem o co ci chodzi. - Nakor kiwnął głową. - No to jedź bezpiecznie i powiadom mnie, jak wrócisz. - Do zobaczenia - raz jeszcze kiwnął głową Nakor. Potem skinieniem dłoni wezwał Sho Pi, by poszedł za nim, a Erik patrzył, jak obaj znikają w mroku. - To najdziwniejszy kurdupel, jakiego spotkałam w życiu - zauważyła Kitty. - Nie jesteś pierwszą osobą, która tak twierdzi - odpowiedział Erik. - Ale dobry z niego człowiek, na szlaku wart sześciu innych razem wziętych. Potrafi dokonać zdumiewających rzeczy. Upiera się przy tym, że nie ma żadnej magii... ale jeżeli jest gdziekolwiek lepszy mag od niego, to ja go nie spotkałem. Kitty podeszła, wtuliła się w ramiona Erika i objęła go w pasie. - Co on miał na myśli, mówiąc, że coś się szykuje? Erik uśmiechnął się i ucałował ją w policzek. - Chwytasz szpiegów, a chcesz, bym ja zdradzał ci nie moje sekrety? Dziewczyna kiwnęła główką i przytuliła policzek do jego piersi. - Niekiedy myślę, że wiem, co się szykuje, Eriku. Słyszy się to i owo... tu i tam. Czasami zastanawiam się, co tu jeszcze robię. Po śmierci Bobby'ego często przychodziło mi na myśl, że jestem w jednym z tych miejsc, o których mówią kapłani... takim piekle na małą skalę. Nie mogę opuścić gospody bez dwu strażników, którzy idą za mną. Szydercy napiętnowali mnie śmiercią, a przecież to jedyna rodzina, jaką kiedykolwiek miałam. Erik nie wiedział, co rzec, więc tylko mocno ją przytulił. - Niedługo dostanę kilka dni wolnego... Zabiorę cię gdzieś... poza miasto. - Trzymał ją w ramionach przez chwilę, a potem oznajmił: - Muszę iść. Ruszyli ku tylnym drzwiom oberży. Bez słowa przeszli przez kuchnię, a potem Kitty zajęła swoje miejsce za szynkwasem. Jadów Shati i Oven Greylock wciąż jeszcze siedzieli przy tym samym stole, Roo jednak już nie było. - Gdzie Roo? - spytał Erik, siadając obok przyjaciół. - Poszedł z Jimmy m i Dashem... podczas twej nieobecności. Mówili coś o jakimś ważnym spotkaniu - wyjaśnił Greylock. - A Nakor... znalazł cię? - spytał Jadów niewinnym tonem. - Owszem. - Mam nadzieję, że nie przeszkodził wam za bardzo - rzekł Jadów. Szerokość jego uśmiechu ograniczyły dopiero uszy. - Nnie... - wybąkał młodzieniec czerwony niczym piwonia. - To dobrze - odparł Jadów. Zaraz potem ryknął tak zaraźliwym śmiechem, że Erik i Greylock musieli się doń przyłączyć. - Co jest tak zabawne? - spytała Kitty, podchodząc do stolika weteranów z kolejnym dzbanem piwa. W jej głosie dało się wyczuć cień urazy, a wyraz jej twarzy mówił, że jeżeli Erik uczynił z niej cel jakiegoś żartu, jeżeli pochwalił się przed kompanami kolejnym podbojem, nigdy mu tego nie wybaczy. - Nakor - odpowiedział Oven w chwili, gdy milczenie kompanów zaczynało się stawać niezręczne. I ponownie wybuchnął śmiechem. - Aha - odpowiedziała Kitty, jakby ta odpowiedź wszystko jej wyjaśniła. Uśmiechnęła się do Erika, który odpowiedział jej tym samym. - Więc jednak jest coś między wami? - spytał Jadów, gdy dziewczyna odeszła w stronę baru. - Owszem - kiwnął głową Erik. - l mam diabelnego stracha... Greylock podniósł kufel, jakby w toaście. - Ha! To znaczy, że sprawa jest poważna. - Bardzo poważna - Jadów pokiwał głową, niczym mędrzec, który ma ogłosić wyrok decydujący o losach plemienia lub narodu. - To może oznaczać tylko jedno... - Co takiego? - spytał Erik z obawą w głosie. - Chłopie... - zwrócił się Jadów do Greylocka - strasznie mu się oberwało. - To prawda - przyznał tamten. - Ale co? - dopytywał się Erik. - Chyba nigdy wcześniej nie był zakochany - powiedział Greylock do Jadowa tonem lekarza oznajmującego koledze, że stoją obaj przed beznadziejnym przypadkiem. - Bo był za głupi, by się zorientować... nawet gdyby mu się trafiło. - To chyba pierwszy raz - odpowiedział Erik. Podejmując grę przyjaciół, zmarszczył brwi i wbił wzrok w pianę na powierzchni swego piwa, jakby spodziewał się, że znajdzie w niej odpowiedź. Nagle roześmiał się głośno i popatrzył na kompanów. - Chyba nie... Spojrzał ku dziewczynie, która stała za szynkwasem i czyściła coś zaciekle, rozmawiając cicho z innymi kobietami, a potem odwrócił się ku przyjaciołom. - Jestem zakochany - rzekł jak człowiek, który doznał objawienia. Jego kompani, nie mogąc już dłużej utrzymać powagi, ryknęli śmiechem. - No, w porządku, chłopie - odezwał się Jadów, kiedy obaj się uspokoili. - Musisz się napić. Greylock potrząsnął głową. - Ach... cóż bym dał za to, by znów być młodym... Erik siedział spokojnie i delektował się budzącymi się w jego sercu uczuciami szczęścia i niepewności. Zerknąwszy na Kitty, spostrzegł, że ona też rzuca ku niemu ukradkowe spojrzenia. Uśmiechnął się do niej i na widok jej rozjaśnionej twarzyczki poczuł przepełniającą go radość. A potem, w czasie, gdy Jadów i Oven wymieniali cięte uwagi, przypomniał sobie, że przecież wszyscy niedługo staną w obliczu najazdu, i nagle spochmurniał. Wiedział, że nie będzie miał wiele czasu na cokolwiek innego... Sylvia żartobliwie ugryzła Roo w policzek. - Au! - żachnął się z wcale nie udawanym bólem. - To było za mocno! - Chciałam cię ukarać - wydęła usteczka. - Zbyt długo się nie pokazywałeś... - Wsunęła się w jego ramiona. - Wiem. Im bliżej do... - urwał nagle. Niewiele brakło, a rzekłby ,,...do najazdu Szmaragdowych". - Do czego? - spytała z nagle obudzoną ciekawością i czujnością. Spojrzał na jej twarz, oświetloną blaskiem świecy. Zjawił się w jej domu późno i od razu poszli do łoża. Stary, jak mu wyjaśniła, wyjechał w interesach, postanowił więc spędzić u niej całą noc, zamiast przed świtem wracać do miejskiej rezydencji, jak czynił to, gdy Esterbrook był na miejscu. Przypomniawszy sobie swoje domysły dotyczące sposobu, w jaki jej ojciec wyprzedza go w staraniach o uzyskanie koncesji na handel z Kesh, zadał sobie ponownie pytanie, czy ona nie powtarza ojcu zasłyszanych odeń wieści. Postanowił na razie o tym nie myśleć. - Chciałem powiedzieć, że im bliżej do osiągnięcia celu, jaki sobie postawiłem, to znaczy przejęcia kontroli nad wszystkimi statkami na Morzu Goryczy, tym mniej zostaje mi czasu na cokolwiek innego. Znów ugryzła go w ramię - tym razem tak mocno, że jęknął z bólu. - Spróbuj to wyjaśnić żonie - powiedziała, wskazując znak, jaki na jego skórze zostawiły jej zęby. Gdy wyszła z łóżka, Roo nie mógł powstrzymać westchnień podziwu, patrząc na jej nagie ciało. Była najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek spotkał, a w świetle świecy wyglądała jak idealnie wyrzeźbiony posąg z żywego marmuru. Przed oczami stanął mu wizerunek pulchnego ciała żony, bez śladu siły w mięśniach i z rozstępami na brzuchu, jakie pozostały jej po dwóch porodach. Zdumiało go, że w ogóle może się zmusić do uprawiania z nią miłości. - Co cię napadło? - spytał, gdy Sylvia wkładała szlafroczek. - Masz czas na spotkania z Helen Jacoby, ale nie masz go dla mnie? - Chyba nie jesteś zazdrosna o Helen? - zdziwił się. - A czemu nie? - odwróciła się i usiadła na łóżku z wypisanym na twarzy oskarżeniem. - Spędzasz z nią sporo czasu. Jest nawet atrakcyjna... na swój wiejski, krzepki i przaśny sposób. Wspominałeś, że jest bystra i inteligentna... o wiele za często, by mi się to spodobało. - Sylvio, zabiłem jej męża - rzekł, wstając z łóżka. - Jestem jej coś winien... Nigdy jej nie dotknąłem. - Ale założę się, że chciałbyś, co? Spróbował ją objąć, ona jednak odepchnęła go i wymknęła mu się z ramion. - Sylvio, jesteś niesprawiedliwa. - Ja jestem niesprawiedliwa? - spytała, odwracając się ku niemu tak, by poły szlafroka rozchyliły się, nie zostawiając miejsca na żadne niedomówienia. I nagle Roo poczuł, że znów budzi się w nim pożądanie. - Jesteś człowiekiem żonatym, mającym dzieci i cieszącym się dobrą reputacją. A ja... zanim cię spotkałam, byłam jedną z najbardziej niedostępnych i pożądanych partii w Królestwie. - Wydęła usteczka i podeszła bliżej, ocierając się sutkami o jego nagą pierś. - A teraz... kochanka... utrzymanka... kobieta bez żadnej społecznej pozycji. Możesz mnie w każdej chwili porzucić... - Jej dłoń zaczęła pieścić podbrzusze Roo. - Nigdy cię nie opuszczę - wystękał Roo, oddychając coraz szybciej. Sylvia sięgnęła jeszcze niżej. - Wiem. Zdarł z niej szlafrok, poniósł do łóżka i lekko rzucił w pościel. Kiedy ją brał, bełkocząc coś o swojej niezmiennej miłości, ona patrzyła w materiał baldachimu i z trudem tłumiła ziewnięcia. Jej uśmiech nie był wcale związany z fizyczną przyjemnością, jego źródłem było poczucie władzy. Roo był na najlepszej drodze do stania się najbogatszym kupcem w Królestwie - ona zaś zawładnęła nim całkowicie. Jego coraz szybszy oddech docierał do niej jakby z oddali - potrafiła spojrzeć na wszystko oczami widza stojącego obok. Dawno już znudziło się jej uprawianie z nim miłości - znacznie wyżej ceniła w tym względzie zdolności jego kuzyna, Duncana. Tamten był bardziej atrakcyjny, a jego głód doznań zmysłowych i inwencja dorównywały jej własnym. Wiedziała, że Roo doznałby szoku, dowiadując się, że dzieliła łoże z jego kuzynem, a niekiedy zapraszała do niego także któregoś ze sług. Zdawała sobie sprawę z tego, że Duncanem da się kierować, jak długo będzie miał piękną odzież, dobre jedzenie, rzadkie wina, chętne kobiety i inne przyjemności wynikające z bogactwa. Kiedy poślubi Ravensburczyka, jego kuzyn będzie idealnym kochankiem, a któregoś dnia można nim będzie zastąpić męża, nie wywołując żadnych skandali. Kiedy Roo zbliżał się do szczytu swoich uniesień, Sylvia od niechcenia zastanawiała się, jak długo będzie musiała czekać z poślubieniem niemiłego kurdupla po tym, jak zaaranżuje zabójstwo jego tłustej żony. Myśl o połączeniu i zawładnięciu finansowym imperium Roo i jej ojca obudziła w niej podniecenie ł w końcu dołączyła do kochanka w paroksyzmie pasji, widząc siebie oczyma wyobraźni najpotężniejszą kobietą w historii Królestwa. Erik zastukał w drzwi. - Słucham, sierżancie. - William podniósł wzrok znad papierów. - Czy może mi pan poświęcić chwilę, sir? William wskazał mu krzesło i Erik usiadł. - O co chodzi? - spytał Konetabl. - To nie ma nic wspólnego z moimi zajęciami - rzekł młodzieniec. - Te idą całkiem dobrze. Mam problem natury osobistej. William cofnął się, oparł wygodniej i spokojnie czekał. Obaj znali się od dawna, razem pracowali niekiedy do późna w nocy i czasami rozmawiali o drobiazgach dotyczących spraw prywatnych, żaden jednak do tej pory nie zaproponował drugiemu prywatnej rozmowy. - Słucham - rzekł w końcu Konetabl Rycerstwa Krondoru. - Poznałem pewną dziewczynę, sir... i jeżeli byłby pan łaskaw, chciałbym zapytać, czy można połączyć małżeństwo z żołnierką? William milczał przez chwilę, a potem kiwnął głową, jakby rozumiejąc wagę zagadnienia. - Niełatwy to wybór. Niektórzy radzą sobie z tym całkiem dobrze. Inni nie. - Przerwał na chwilę. - Człowiek, który piastował mój urząd przede mną, Gardan, był kiedyś sierżantem, jak ty. Służył u Lorda Borrika, Diuka Crydee, kiedy mój ojciec był tam dziecięciem. Potem przybył do Krondoru u boku księcia Aruthy... i awansował aż na ten urząd. Przez cały ten czas był żonaty. - Jak sobie radził? - Całkiem dobrze, zważywszy na okoliczności - przyznał William. - Miał kilkoro dzieci, a jeden z synów został, jak on, żołnierzem. Poległ, odpierając napaść na Dalekie Wybrzeże. Erik przypomniał sobie, co mu o tamtych czasach opowiadał jego przybrany ojciec, Nathan. Musiało wówczas zginąć sporo ludzi. - Gardan wtedy już nie żył. Niektóre z jego dzieci jeszcze żyją. William wstał, zamknął drzwi za Erikiem i przysiadł na brzegu swego biurka. Młodzieniec zauważył, że zamiast oficjalnego munduru z oznakami swej godności Konetabl Rycerstwa wdział zwykły żołnierski przyodziewek bez dystynkcji. - Posłuchaj... wobec tego, co nas czeka... - zaczął. Przerwał i przez chwilę szukał słów. - Czy wiązanie się z kobietą jest w obecnej sytuacji mądrym posunięciem? - Mądrym czy nie, już się stało - odparł Erik. - Nigdy wcześniej nie czułem niczego podobnego do żadnej dziewczyny. William uśmiechnął się nagle i zaskoczony Erik zobaczył, jak z Konetabla opada brzemię wieku. - Pamiętam... - Sir... jeżeli wolno spytać... był pan kiedyś żonaty? - Nie - odpowiedział William ze śladem żalu w głosie. - W moim życiu nie znalazło się miejsce dla rodziny. Podszedł do swego fotela i usiadł. - Prawdę mówiąc, moja rodzina nie miała też za wiele miejsca dla mnie. - Ojciec? - spytał Erik. William kiwnął głową. - Był czas, kiedy poróżniliśmy się i nie rozmawialiśmy ze sobą. Potem jakoś wszystko rozeszło się po kościach. Ale to niełatwe. Jeżeli spotkałbyś kiedyś Puga, wziąłbyś go za mojego syna. Wygląda na człowieka starszego od ciebie może o dziesięć lat. - Westchnął. - Ironią losu jest to, że kiedy był chłopcem, marzył o tym, by - jak ja - zostać żołnierzem. A upierał się, bym ja studiował magię. Możesz to sobie wyobrazić? - uśmiechnął się. - Wychowywałem się w miejscu, gdzie każdy uprawiał magię ewentualnie miał żonę czy męża uprawiających magię czy też był synem lub córką tych, co się parali magią... Erik potrząsną głową. - To musiało być dziedziczne w waszej rodzinie, sir. Spotkałem kiedyś Gaminę... - A, to kolejna ironia losu - uśmiechnął się smętnie William. - Gamina została przez naszą rodzinę adoptowana, a ma o wiele większe zdolności do magii niż ja. Moje zdolności są mizerne, by nie rzec żałosne. Potrafię rozmawiać ze zwierzętami. One jednak poruszają przyziemne i w rzeczy samej, mało ciekawe tematy. Oczywiście z wyjątkiem Fantusa. Erik przypomniał sobie ognistego smoka. - Nie widziałem go ostatnio przy pałacu. - Zjawia się i znika wedle swej woli. A gdy go pytam, gdzie był, nadyma się i nie odpowiada. - A ja nadal nie wiem, jaką podjąć decyzję - mruknął młodzieniec. - Znam to uczucie - odpowiedział William. - W Stardock spotkałem ongiś pewną dziewczynę, która miała zdolności do magii i przybyła z Jal-Pur, by studiować pod kierunkiem mojego ojca. Byłem nieopierzonym młodzikiem, a ona starszą ode mnie o dwa lata pięknością. Wiedziała, że jestem synem jej mistrza i że zawróciła mi w głowie. Łaziłem za nią wszędzie, robiąc z siebie durnia, a ona starała się mnie jakoś zniechęcić... robiła tu uprzejmie, ale chyba mocno dałem jej się we znaki. - Przez chwilę spoglądał przez okno na dziedziniec. - Myślę, że jej obojętność na moje zabiegi stała się jedną z ważniejszych przyczyn, dla których postanowiłem opuścić Stardock i udać się do Krondoru. - Uśmiechnął się do wspomnień. - Dwa lata później na dworze zjawiła się ona... Erik podniósł brew w niemym pytaniu. - Ojciec Aruthy miał doradcę i maga, zdumiewającego staruszka o imieniu Kulgan. Choć nie należał do najpotężniejszych magów, to z pewnością do jednych z najbardziej inteligentnych. W pewnym sensie był moim dziadkiem... i tak mnie traktował. Arutha bardzo przeżył jego śmierć. Tak czy inaczej, postanowił, że poprosi Puga o to, by mu przysłał do Krondoru najlepszego ze swoich uczniów. Ojciec zaś zdumiał wszystkich swoim wyborem, bo zamiast starych wyjadaczy przysłał dziewczynę z Jal-Pur. - W pierwszej chwili myślałem, że ją przysyła, by się na mnie odegrać - uśmiechnął się ponuro do wspomnień. - Wyobraź sobie - ciągnął dalej z tym uśmieszkiem - jaka konsternacja zapanowała wśród szlachty i możnych, kiedy zjawiła się na dworze i okazało się nie tylko, że jest Keshanką, ale i daleką krewną jednego z najpotężniejszych emirów władających na Jal-Pur. Trzeba było żelaznej woli i nieugiętości Aruthy, by zmusić dworaków do akceptacji dziewczyny z pustyni. - Westchnął melancholijnie. - Od pierwszego dnia wszystko się skomplikowało... Nie chcę mówić o niektórych sprawach, ale wystarczy, jeżeli powiem, iż kiedy jakoś się dogadaliśmy, odkryliśmy oboje, że mocno się zmieniliśmy od czasów Stardock. Stałe pozostało moje uczucie do niej... a ja ze zdziwieniem odkryłem, że i ona spogląda na mnie innymi oczami niż, przedtem. Zostaliśmy kochankami. Erik milczał, William zaś na chwilę pogrążył się we wspomnieniach. - Byliśmy razem przez sześć lat. - Co się stało? - Umarła... - Jeżeli nie chce pan o tym mówić, sir... - Nie chcę. Erik wstał. - Pójdę już, sir. Nie chciałem rozdrapywać starych ran... William machnięciem dłoni zbył przeprosiny. - Nic się nie stało. Czuję je każdego dnia... i zawsze są otwarte. To jeden z powodów, dla których nigdy się nie ożeniłem. Dotarłszy do drzwi, Erik odwrócił się i spytał: - Za pozwoleniem, sir... Jak ona miała na imię? William milczał przez chwilę, patrząc w okno. Potem odpowiedział: - Jezharra. Erik zamknął za sobą drzwi. Idąc korytarzem wiodącym na dziedziniec, zaczął się zastanawiać nad tym, co usłyszał. Nadal nie wiedział, co robić. Postanowił więc zająć się bieżącymi sprawami, a o swoich uczuciach do Kitty pomyśleć, kiedy będzie miał chwilę wolnego czasu... Rozdział 5 ELVANDAR Tomas siedział bez ruchu. Przemawiał król Czerwone Drzewo, w języku elfów - Aron Earanorn. - Podczas lat, które upłynęły od czasu, kiedy opuściliśmy Północ, by wrócić, usiłowaliśmy zrozumieć naszych krewniaków. - Wódz glamredhelów, "szalonych elfów", którzy przed wiekami zostali na Ziemiach Północnych, poza granicami Królestwa, utkwił w królowej Aglarannie nieruchome spojrzenie. - Chylimy przed tobą czoła, pani, tutaj - gestem prawej ręki wskazał całą okolicę - w Elvandarze. Ale nigdy nie pogodzimy się z tym, że twoja władza jest absolutna. Tomas zerknął ma małżonkę. Władczyni Elfów z Elvandaru uśmiechnęła się łagodnie do wojownika, za którym jego poddani chadzali w bój prawie równie długo, jak ona królowała na elfich polanach w leśnej głuszy. - Earanornie, nikt wam niczego takiego nie proponuje - zaoponowała. - Ci, co idąc za głosem krwi przybyli do Elvandaru lub przebywają tu jako goście, mogą w każdej chwili go opuścić. Naszymi poddanymi pozostaną tylko te elfy, które zechcą tu pozostać. Dawny król podrapał się po brodzie. - I w tym sęk, nieprawdaż? - Powiódł wzrokiem po zebranych w Królewskiej Radzie elfach. Siedzieli wśród nich: Tathar, pierwszy doradca królowej; Tomas, mieszaniec, wojenny wódz i Książę Małżonek; Acaila, przywódca eldarów, którzy trwali na Kelewanie, dopóki nie odnalazł ich arcymag Pug i inni, w tym sam Pug i jego obecna towarzyszka, Miranda. Po chwili długiego milczenia stary król spytał: - Dokąd mamy pójść? Każesz nam wrócić na Północ, do naszych mniej gościnnych krewniaków? Tomas spojrzał na Puga, którego znal od dziecka, który był mu przybranym bratem i sprzymierzeńcem podczas Wojen Rozdarcia Światów. W oczach starego druha wyczytał, że i on zna prawdę - nigdzie nie znalazłbyś miejsca, gdzie mogłyby się schronić "dzikie" elfy. Następnie spojrzał na Acailę, którego wiedza i moc nigdy nie przestały Puga zdumiewać, i nieznacznie podniósł palec. Acaila lekko pochylił głowę, a królowa skwitowała to niedostrzegalnym prawie kiwnięciem. - Dlaczegóż mielibyście odchodzić? - spytał wódz Eldarów, najstarszej rasy elfów, którzy byli najbliżsi Smoczym Panom i którzy przechowywali ich wiedzę i tradycje. - Po setkach lat izolacji odnaleźliście swoich utraconych krewniaków, nikt nie zamierza wam niczego narzucać, a wy jednak czujecie się nieswojo. Czy wolno mi spytać o powód tego stanu rzeczy. Czerwone Drzewo westchnął ze znużeniem w głosie. - Jestem już stary... Usłyszawszy te słowa, Tathar, Acaila i kilku innych parsknęło śmiechem, bez złośliwości, ale z niekłamanym rozbawieniem. - Zgoda, mam trzysta siedemdziesiąt lat, a niektórzy z tu obecnych dwakroć więcej, ale prawdą też jest, że Knieja Edder w Ziemiach Północy to miejsce niezbyt przyjazne... pełno tam wrogów, a mało żywności. Wy tu nie macie o tym pojęcia, bo Elvandar jest nad podziw żyzny... - Wspomnienia sprawiły, że zadrżał lekko. - Pomiędzy nami nie było żadnych Tkaczy Zaklęć, nie uświadczyłeś tam też uzdrawiającej magii tutejszej kniei. Tu wystarczy odpocząć i dobrze się najeść, a pomniejsze rany same się zamykają, tam zgorzel uśmiercała równie wielu wojowników, co strzały wrogów. - Wyciągnął przed siebie zaciśniętą pięść, a w jego głosie pojawił się gniew. - Pogrzebałem żonę i synów... Wedle miary mojego ludu, jestem bardzo stary... - I nadmiernie gadatliwy - szepnęła Miranda do Puga. Z trudem stłumiła ziewniecie. Pug wstrzymywał śmiech. Słyszał emocje w słowach starego króla, ale - jak Miranda i inni - podczas minionych miesięcy wiele razy już słyszał opowieść o bitwach, bojach i utracie bliskich Earanorna. - Królu... - odezwał się Calin, starszy syn Aglaranny i dziedzic tronu. - Myślę, że w ciągu ostatnich trzydziestu lat daliśmy wam dostatecznie wiele dowodów naszej dobrej woli. Wasza żałoba i nas napełniła żalem - pozostali członkowie rady pokiwali zgodnie głowami - ale tutaj, po powrocie do kolebki naszej rasy, twój lud ma największe możliwości rozwoju. Podczas Wojen Rozdarcia i Wielkiego Powstania straciliśmy wielu, którzy teraz przebywają na Wyspach Błogosławionych, ale dzięki umożliwieniu wam powrotu do Elvandaru, też coś zyskaliśmy. W ostatecznym rozrachunku zyskała na tym cała rasa. Stary król kiwnął głową. - Zastanawiałem się już nad przyszłością mojego ludu. W jego głosie nie było już słychać dumy. - Nie mam synów. - Spojrzał na Calisa. - Potrzebuję dziedzica. Do króla podszedł młody wojownik glamredhelów i podał mu skórzane zawiniątko związane rzemieniami. - Oto oznaka mojej godności - rzekł Czerwone Drzewo, rozwiązując rzemienie. Elfy - nieskore do okazywania zdziwienia - pochyliły się teraz do przodu. Ujrzały owinięty w skórę nadzwyczaj piękny pas z jedwabistej tkaniny, którą Pug uznał za coś znacznie cenniejszego niż zwykły jedwab, z wplecionymi klejnotami ułożonymi we wzór równie niezwykły, co uderzający urodą. - Asle-thanath! - oznajmił król glamredhelów. Pug przyjrzał się pasowi, korzystając ze wszelkich dostępnych mu sposobów percepcji. - Ta rzecz kryje w sobie moc! - szepnął do Mirandy. - Doprawdy? - spytała przekornie. Mag spojrzał na nią i zobaczył, że jego przyjaciółka powstrzymuje śmiech. Po raz kolejny doznał wrażenia, że dziewczyna wie może znacznie więcej, niż mu objawiła. Acaila wstał ze swego miejsca i podszedłszy do starego króla, spytał: - Mogę to obejrzeć? Czerwone Drzewo podał mu pas. Przywódca eldarów przez chwilę badał tkaninę palcami, a potem zwrócił się do Tathara: - To cudowna i magiczna rzecz. Czy wiedziałeś o tym, że jest tutaj? Najstarszy z królewskich Tkaczy Zaklęć potrząsnął głową. - A ty? Acaila parsknął śmiechem, który Pug znał bardzo dobrze, bo często go słyszał podczas lat nauki spędzonych wśród eldarów w Elvardeinie, bliźniaczej kniei Elvandaru, ukrytej magicznie pod lodowa pokrywą na Kelewanie. Nie był to śmiech drwiący, ale zaraz potem przywódca eldarów odezwał się nie bez ironii w głosie: - W tym sęk. Zwrócił się w stronę Czerwonego Drzewa, który lekko kiwnął głową. Potem odwrócił się, bo z kręgu elfów otaczających Królową wystąpił Tathar. Choć Acaila był niewątpliwie najstarszym i najmądrzejszym z doradców Aglaranny, Tathar służył jej najdłużej. Gdy najstarszy z królewskich Tkaczy Zaklęć wziął pas i odwrócił się, stając przed Calinem, Earanorn przemówił: - Pas noszony był w obecności wielkiej rady, a przekazywał go król swemu synowi. Tak jak mój ojciec dał go mi, wyznaczając mnie na swego dziedzica, tak ja daję pas tobie, Książę Calinie. Książę Elfów pochylił głowę i przyjął pas z rąk Acaili. Pochylił się i dotknął pasa czołem, mówiąc: - Nic nie dorówna twojej szlachetności, panie. Przyjmuję go z pokorą. I wtedy podniosła się Aglaranna. - Nasz lud znów stał się jednością. Prawdziwie jesteś Aronem Earanornem. - Skłoniła głowę przed starym wodzem. Zaraz potem pojawił się za nim młody elf z nową szatą i na polecenie Królowej nałożył ją na zbroję i futrzaną opończę, jakie Czerwone Drzewo nosił na modłę swego ludu. - Uczynisz zaszczyt naszej radzie, jeżeli zgodzisz się zostać jednym z jej członków. - To ja będę zaszczycony - odparł stary król. Acaila wyciągnął rękę i wskazał Earanornowi miejsce pomiędzy sobą a Tatharem. Pug uśmiechnął się i mrugnął znacząco do Mirandy. tokując glamredhela przed sobą, ale za Tatharem, mądry przywódca eldarów uniknął na przyszłość niechęci Czerwonego Drzewa. Duma starego króla musiała ustąpić jedynie przed Tatharem. Miranda kiwnięciem głowy odwołała Puga na bok, a kiedy odeszli od miejsca, gdzie toczyła się dyskusja, zapytała wprost: - Jak długo to potrwa? Pug wzruszył ramionami. - Lud Czerwonego Drzewa trafił tu po raz pierwszy około trzydziestu lat temu, mniej więcej dwadzieścia lat po tym, jak ja i Galain natknęliśmy się na nich po upadku Armengaru. - I od trzydziestu lat spierają się, kto ma komu przewodzić? - spytała Miranda z niedowierzaniem. - Dyskutują - poprawił ją Tomas, który w tejże chwili stanął obok nich. - Chodźcie za mną. Poprowadził Puga i Mirandę do swej prywatnej kwatery, oddzielonej od dworu Królowej zręcznie ułożonymi i przygiętymi gałęziami. Z drugiej strony rozciągał się widok na cały - osadzony na drzewach - Elvandar. - Czyś ty kiedykolwiek zdołał do tego przywyknąć? - spytał Pug. Zadając to pytanie, spojrzał z uwagą na twarz przyjaciela, po raz kolejny znajdując na obco rzeźbionym obliczu wysokiego wojownika rysy twarzy swego przybranego brata. Od odzianego w ceremonialne szaty Tomasa biły moc i siła. Wojenny wódz elfów spojrzał swymi bladobłękitnymi, niemal pozbawionymi koloru oczami na leżące przed nimi dziedziny elfów. - Z trudem... - odpowiedział. - Ale ten widok zawsze porusza mnie do głębi. - Ten widok potrafiłby poruszyć każdą żywą istotę - dodała Miranda. Był wieczór i Elvandar rozświetlały setki ognisk, z których jedne płonęły na ziemi, inne zaś na specjalnych platformach pomiędzy drzewami. Ciemności rozjaśniały lampy - te jednak, zamiast, jak w innych miastach, świecić na żółto, rzucały łagodną, jasnobłękitną poświatę. Były to elfie sfery - po części blask swój zawdzięczały naturze, po części magii - i nigdzie indziej ich nie znano. Świeciły także i same drzewa - z konarów lał się łagodny blask, a każde otaczała lekka, zielonawa lub błękitna mgiełka, jakby świeciły też liście. Gdy Tomas odwrócił się ku staremu druhowi, jego czerwona, obszywana po brzegach złotem szata zamigotała. - Czas, bym wdział swoją zbroję, przyjacielu. - I to już niedługo - odrzekł Pug. - Kiedy świętowaliśmy zwycięstwo pod Sethanonem - odezwał się Tomas nie bez żalu w głosie - żywiłem nadzieję, że już z tym skończyliśmy. - Wszyscy tak myśleli. Ale my wiedzieliśmy, że wcześniej czy później Pantathianie przyjdą po Kamień Życia. - Mag zmarszczył czoło, jakby chciał coś dodać, ale powstrzymał się po namyśle. - Jak długo twój miecz będzie tkwił w Kamieniu, tak długo nie zdołamy się rozprawić ostatecznie z Valheru... zdołaliśmy jedynie zyskać na czasie. Tomas nie odpowiedział, ale przez chwilę jeszcze patrzył nad poręczą na ognie Elvandaru. - Wiem - odrzekł wreszcie. - Nadszedł czas, aby wydobyć miecz i skończyć to, cośmy zaczęli. - Swego czasu wysłuchał z zainteresowaniem opowieści Mirandy o tym, co wespół z jego synem odkryła podczas ostatniej podróży na południowy kontynent. Tathar, Acaila i inni Tkacze Zaklęć wypytywali ją potem całymi miesiącami, usiłując wydobyć z niej najdrobniejsze szczegóły. Dziewczyna traciła już cierpliwość, a długowieczne elfy nieustannie badały sprawę i nigdy ich to nie nużyło. Gwar głosów oznajmił nadejście Aglaranny, która wespół z resztą orszaku postanowiła odwiedzić małżonka w jego prywatnej kwaterze. Weszli Aglaranna, Tathar, Acaila, Czerwone Drzewo i Calin. Miranda i Pug pochylili głowy, Królowa zbyła jednak to gestem dłoni. - Koniec ceremoniom, przyjaciele. Przyszliśmy tu, aby omówić ważne sprawy w ścisłym gronie. - Dzięki bogom - westchnęła Miranda. Na twarzy Czerwonego Drzewa pojawił się grymas niechęci. - Nie za bardzo znam się z twoją rasą... pani... - dodał, spojrzawszy na Acailę, który podsunął mu właściwe słowo wymawiając je cicho i kątem ust. - Ale skłonność do pochopnych działań, jaką zaobserwowałem u ludzi... jest nie do przyjęcia. - Pochopnych? - żachnęła się Miranda, nie kryjąc zdumienia. - Mości królu - odezwał się Pug. - Od pięćdziesięciu już lat badamy Pantathian. Stary elf wziął w dłoń podany mu puchar wina. - No, to chyba powinniście już poznać wrogów... choć trochę. Pug zrozumiał nagle, że wódz glamredhelów miał swoje własne poczucie humoru. Jego dowcip nie był tak ironiczny jak Acaili, ale równie cięty. - Przypominasz mi Martina od Długiego Łuku - uśmiechnął się arcymag. Na twarzy Czerwonego Drzewa też pojawił się uśmiech, co nieoczekiwanie odjęło mu wieku. - To człowiek, którego polubiłem. - Gdzie podziewa się Martin? - spytał Tomas. - Tu jestem - rozległ się głos byłego Diuka Crydee, który nadchodził po schodach z dołu. - Nie poruszam się już tak sprężyście jak dawniej. - Ale nadal radzisz sobie doskonale z łukiem - rzekł Czerwone Drzewo. - Jak na człowieka... - dodał po chwili. Martin był najstarszym z ludzi, których stary wódz mógłby nazwać przyjaciółmi. Miał niemal dziewięćdziesiąt lat, choć wyglądał co najwyżej na siedemdziesięciolatka. Trzymał się prosto. Jego bary i pierś wciąż były szerokie, choć ramiona i nogi nie tak muskularne jak kiedyś. Ciemna karnacja skóry niegdysiejszego myśliwca czyniła ją podobną do dobrze wyprawionego, pooranego zmarszczkami rzemienia, a włosy były już zupełnie białe. Oczy starego zachowały jednak czujny wyraz i Pug zrozumiał, że mimo upływu lat Martin nie utracił nic ze swej bystrości. W niczym nie przypominał niedołężnego starca. Magia Elvandaru, choć nie mogła mu przywrócić młodości, pomagała mu zachować dawną żywotność i sprawność. Martin kiwnął głowa Mirandzie i uśmiechnął się lekko. - Znam edhelów - powiedział, używając terminu, jakiego elfy używały na określenie własnej rasy - i wiem, że ich poczucie humoru jest często niezrozumiałe dla ludzi. - Podobnie jak ich zmysł czasu - mruknęła Miranda. I zerknęła na Puga. - Od blisko roku powtarzasz, że "coś z tym trzeba zrobić"... i że "musimy nam znaleźć Czarnego Macrosa"... ale w sumie siedzimy na miejscu i robimy niewiele... Pug zmarszczył brwi. Wiedział, że Miranda była znacznie starsza, niż na to wyglądała - podejrzewał, iż była starsza nawet od niego - często jednak okazywała niecierpliwość, co go mocno dziwiło. Zastanowił się, co jej odpowiedzieć. - Macros zostawił nam rozmaite rzeczy - rzekł w końcu - bibliotekę, zbiór komentarzy... i nawet, w pewnym stopniu, swoją moc... nic jednak nie zastąpi nam jego doświadczenia. Jeżeli ktokolwiek jest w stanie pomóc nam w rozwikłaniu tajemnicy, jaka kryje się za wydarzeniami ostatnich kilku lat na Novindusie, to tylko on. - Pug stanął przed Miranda i spojrzał jej w oczy. - Nie umiem się oprzeć uczuciu, że za wszystkim, o czym wiemy, czają się moce znacznie większe i bardziej tajemnicze, niż się możemy spodziewać. - I nagle w jego głosie pojawiły się nutki kpiny. - Myślałem też, że nawet ty potrafisz wyobrazić sobie, iż ktoś siedzący nieruchomo niekoniecznie oddaje się lenistwu... czasami po prostu rozmyśla. - Wiem - odpowiedziała Miranda - ale ostatnio czuję się niczym koń, którego zbyt długo trzyma się na starcie. Muszę się czymś zająć! - No to mamy problem - zwrócił się Pug do Tomasa. Tomas kiwnął głową, patrząc na najstarszych i najmądrzejszych członków Królewskiej Rady. - A cóż możemy zrobić? - Kiedyś odnaleźliśmy Macrosa - rzekł Pug z namysłem w głosie - przeszukując Sale Umarłych. Czy nie byłoby dobrze raz jeszcze tam zajrzeć? Tomas potrząsnął głową. - Nie... nie sadzę. A ty uważasz to za dobry pomysł? - Nie... - odrzekł mag. - Chyba nie. Nie mam nawet pojęcia, co byśmy powiedzieli Lims-Kragmie, gdyby raz jeszcze przyszło nam przed nią stanąć. Wiem teraz więcej niż wtedy, ale w sprawach natury bogów i tych, co działają w ich imieniu nadal jestem ignorantem. Tak czy inaczej, to jak czepianie się słomki. - Arcymag umilkł na chwilę, wyraźnie poirytowany wymuszoną bezczynnością i swoją niewiedzą. - Nie - powiedział w końcu. - Badanie świata umarłych byłoby stratą czasu. - Nie są to sprawy - odezwał się Acaila - które mógłby zrozumieć ktoś o ograniczonej długości żywota. Pozwól mi jednak, mości magu, zadać sobie pytanie: dlaczegóż to szukanie Macrosa w Salach Umarłych miałoby być stratą czasu? - W rzeczy samej... nie wiem. To tylko przeczucie, nic więcej. Dałbym głowę, że Macros żyje. - I wyjaśnił zebranym, że kiedy ostatnio szukali Czarnoksiężnika, Gathis, obecny majordomus Puga i niegdysiejszy Macrosa, opowiedział im o łączącej go z byłym panem więzi... i zapewnieniu, że wiedziałby o śmierci Macrosa. - Ja też - zakończył opowieść Pug - podczas kilkunastu ostatnich lat miewałem uczucie, że Macros nie tylko żyje, ale... - Co? - spytała Miranda, która w tej chwili wyglądała już na mocno poirytowaną. - ...że jest gdzieś... niedaleko - wzruszył ramionami Pug. - To mnie wcale nie dziwi - rzuciła oskarżycielsko. - Dlaczego? - spytał Martin nie bez rozbawienia w głosie. Miranda spojrzała przez poręcz na światła Elvandaru. - Ponieważ doświadczenie mnie nauczyło, że za najbardziej rozpowszechnionymi "legendarnymi postaciami" kryją się najczęściej dobrze skonstruowane łgarstwa, które zamiast ukazać nam ich prawdziwą wartość i znaczenie, przeznaczono do tego, by nas przekonać o ich wielkości. Na ławie obok Tomasa usiadła Aglaranna. - Wiesz, Mirando - odezwała się Królowa, łyknąwszy nieco wina z pucharu - kiedy cię słucham, dochodzę do wniosku, że ostatnio niemal wszystko cię irytuje. Miranda na chwilę wbiła wzrok w podłogę, a kiedy znów spojrzała na Aglarannę, była już osobą opanowaną. - Zechciej wybaczyć, pani, moją niecierpliwość. My, Keshanie, nauczyliśmy się, że wygląd, pozycja społeczna i dworska ranga niewiele czasami mają wspólnego z prawdziwym znaczeniem czy wartością człowieka. Wielu zaszło wysoko dzięki swemu urodzeniu, podczas gdy inni, znacznie więcej od nich warci, nigdy nie osiągną ich pozycji i przez całe życie skazani są na wykonywanie podrzędnych zadań. A jednak ci "wielcy" panowie nie zdają sobie nawet sprawy z tego, że swoją pozycję osiągnęli tylko i wyłącznie dzięki urodzeniu. - Skrzywiła się. - Uważają niekiedy, iż są darem bogów dla tego świata... W przeszłości... często spotykałam takich ludzi. I obawiam się, że niewiele mi już zostało cierpliwości dla nich. - Cóż... - odezwał się Tomas. - Przyznaję, że Macros stworzył swą legendę, by chronić własną prywatność, ale jednocześnie, jako ten, który więcej niż raz stawał u jego boku, muszę zaświadczyć, że ta legenda jest tylko cieniem jego prawdziwej mocy. Nie gdzie indziej, tylko w tej kniei, stawił czoło tuzinowi tsurańskich Wielkich, i choć wspierali nas nasi Tkacze Zaklęć, przeciwko tamtym magom wystąpił samotnie, unicestwił ich dzieło i zmusił do panicznej ucieczki. Jest jedynym człowiekiem, który może przeciwstawić się Upiorom. Posiada zdumiewającą moc. - I dlatego właśnie - kiwnął głową Pug - musimy go znaleźć. - Gdzie zaczniemy? - spytała Miranda. - W Korytarzu? - Nie sądzę - odpowiedział mag. - W Korytarzu Światów żyje zbyt wiele istot, które chętnie sprzedadzą informację, komu popadnie, a nie wszystko, co ci tam wcisną, jest prawdziwe - dodał sucho. Usiadłszy naprzeciwko Królowej, dodał: - Myślałem o tym, by udać się do Wiecznego Miasta i wypytać Władcę Upiorów, którego tam uwięziliśmy. - Wątpię, czy on wie coś więcej niż to, co z niego wydobyliśmy za pierwszym razem - wzruszył ramionami Tomas. - Był tylko narzędziem. - A pomyśleliście o tym - odezwał się Acaila - że ów Czarnoksiężnik może kryć się gdzieś na Midkemii? - Nie - rzekł Martin. - A dlaczego mielibyśmy to robić? - Z powodu "przeczuć" Puga - odparł eldar. - Nie lekceważyłbym ich. Takie przeczucia często bywają sposobem, w jaki nasz umysł podpowiada nam, że coś przeoczyliśmy albo czegoś nie przemyśleliśmy dostatecznie głęboko. - To prawda - potwierdził Earanorn, odgryzając kęs soczystego czerwonego jabłka. - W dziczy często polegamy na instynkcie... Ci, co odrzucają jego ostrzeżenia, wracają zwykle do domów bez zdobyczy albo zostają na zawsze na polu bitwy. - I spojrzawszy na Puga, spytał: - Gdzie najczęściej czułeś obecność Macrosa? - Może się to wam wydać dziwne - odpowiedział Pug - ale w Stardock. - Nigdy mi tam nic nie mówiłeś - rzuciła Miranda niemal oskarżycielskim tonem. - Bo mnie często... rozpraszałaś - uśmiechnął się Pug. Miranda miała dość przyzwoitości, by się w tym momencie zaczerwienić. - Ale mógłbyś choć coś napomknąć... w niektórych chwilach. Pug wzruszył ramionami. - Lekceważyłem to, wychodząc z założenia, że w moim domu zebrałem jego pergaminy i tomy o największej mocy... Kiedy je studiowałem, często czułem się tak, jakby zaglądał mi przez ramię. - Jest jeszcze sprawa tego artefaktu, który przywieziono z południowego kontynentu - odezwał się Tathar. - Tkacze Zaklęć czują, że jest w nim coś obcego - powiedziała Aglaranna. - Niewątpliwie - zgodził się Tomas - i to coś więcej niż skaza po Pantathianach. Jest w nim coś, co nawet Valheru uznaliby za obce. - Czegoś jednak nie rozumiem - odezwał się Martin. - Czego, stary przyjacielu? - spytał Calin. - W całej tej sprawie, która zaczęła się, gdy tsurański statek rozbił się u wybrzeży Crydee, nikt nie zadał jednego ważnego pytania. - Którym jest? - spytał Acaila. - Dlaczego te wszystkie spiski, plany i intrygi zawierają tyle zniszczenia i chaosu? - Bo taka była natura Valheru - rzekł Tomas. - Ale przecież - sprzeciwił się Martin - nigdy nie zetknęliśmy się ze Smoczymi Panami... Mieliśmy do czynienia jedynie z ich agentami, Pantathianami, i z tymi, których Węże oszukały i zwiodły. - Myślę, że dość już mieliśmy dowodów na zdradziecką naturę Pantathian - rzekł Pug, zbywając spostrzeżenie Martina. - Nie zrozumiałeś, co chcę powiedzieć. Chodzi mi o to, że wiele zjawisk nie ma żadnych racjonalnych przyczyn. Podczas ostatnich lat snuliśmy rozmaite przypuszczenia i wyciągaliśmy wnioski, że Pantathianie postępują w pewien określony sposób, ale nigdy nam nie przyszło do głów, by zastanowić się, dlaczego oni reagują tak, a nie inaczej. - Przyznam się - rzekł Pug - że to przeoczyłem. Nadal jednak nie pojmuję, o co ci chodzi. - Bo nie słuchałeś z należytą uwagą - wtrąciła Miranda. Stanąwszy przed Martinem, wsparła się pod boki. - Trzeba przyznać, że jest coś w tym, co mówisz... Stary łucznik kiwnął głową. Zwracając się do Tathara, Acaili i Czerwonego Drzewa, powiedział: - Poprawcie mnie, jeżeli się mylę. Dysponujecie mocą, jakiej nie umiem sobie nawet wyobrazić - zaczął, zwracając się do Puga i Tomasa. - Ja jednak spędziłem większość życia tu, na Zachodzie, i tradycję oraz sztukę edhelów znam, idę o zakład, nie gorzej od innych. - Wiesz o tym więcej niż ktokolwiek z żyjących - orzekł Tathar. - Legendy i podania edhelów - ciągnął Martin - mówią coś o Starożytnych. Najszlachetniejsza Królowo - zwrócił się do Aglaranny - dlaczego używacie tego określenia? Królowa przez chwilę zastanawiała się nad odpowiedzią. - Wynika to z tradycji. Kiedyś wierzono, że wymawianie prawdziwej nazwy Valheru ściąga ich uwagę na niebacznego mówcę. - Przesąd? - odezwała się Miranda. Martin spojrzał na Tomasa. - Przesąd? - powtórzył pytanie. - Większa część wspomnień, jakie zostały mi dane - odpowiedział Tomas - jest niezbyt wyraźna, a i to, co pamiętam dobrze, to wspomnienia innej istoty. Dzielimy ze sobą wiele, ale równie wiele pozostaje dla mnie tajemnicą. Niektórym z eldarów dano kiedyś moc przyzywania nas przez głośne wymawianie naszych imion. Może stąd wzięło się to wierzenie. Martin chyba lepiej niż ktokolwiek inny, z wyjątkiem Puga, rozumiał dziwną, dwojaką osobowość Tomasa. Znał tego na poły obcego człowieka, od kiedy Tomas i Pug byli wyrostkami w Crydee, i obserwował bacznie proces, podczas którego zbroja Smoczego Władcy Ashen-Shugara przekształciła Tomasa w dziwną istotę, jaką był dziś - nie człowieka, nie Smoczego Władcę, ale osobliwy stop obu osobowości. - Co o tym sądzisz, Acailo? - spytał Tomas. Stary elf kiwnął głową. - Tak mówią stare legendy. My, którzyśmy byli pierwszymi spośród niewolników Valheru, mogliśmy się z nimi komunikować. Mogło to się później przekształcić w zwyczaj nie wymawiania ich imion na głos. - Ale o co ci chodzi? - spytała Miranda Martina. Ten wzruszył ramionami. - Nie jestem do końca pewien... lecz wydaje mi się, że opieramy się na przypuszczeniach i jeżeli któreś z nich jest błędne, ryzykujemy, że cały nasz gmach domysłów zawali nam się kiedyś na łby. - Spojrzał Mirandzie prosto w oczy. - Wróciłaś z ziemi leżącej po przeciwnej stronie świata z artefaktami, które najwyraźniej są dziełem Starożytnych. Pug i Calis twierdzą, że zostały one "skażone" i nie są tym, czym się wydają i czym być powinny. Acaila kiwnął głową. - Nie są czyste. O naszych byłych panach wiemy dość, by wyczuć, że tych przedmiotów dotknęła inna dłoń. - Śpiewają do was? - podsunął Pug. - Owszem, jakby były częścią Valheru - odpowiedziała Aglaranna. - Ale czyja była ta obca dłoń? - spytał Martin. - Trzeciego gracza - rzekł Pug, spoglądając na Mirandę. - Myślę, że Calis miał na myśli demona. Martin kiwnął głową. - Ja też tak uważam. Pomyślmy teraz, czy nie może być tak, że Pantathianie nie są narzędziem Starożytnych, ale wykorzystują je te demony? - To by wyjaśniało kilka spraw - odpowiedział Tomas. - Jakich na przykład? - spytał Czerwone Drzewo, upiwszy łyk wina. - A choćby i Upiory - odpowiedział Pug. - A to jakim sposobem? - zdziwił się Acaila. - Nie jest możliwe, by się sprzymierzyły z moim rodzeństwem - odrzekł Tomas. Niekiedy, gdy się zamyślił, mówił o Valheru jako o swoich braciach i siostrach. - A jeszcze mniej prawdopodobne jest, by Valheru użyli ich jako swoich narzędzi - uzupełnił Acaila. - Legendy podają, że Upiory były zawsze rywalami Valheru, gdziekolwiek skrzyżowały się ich ścieżki. - A jednak - odezwał się Pug - swego czasu nie zastanowiliśmy się należycie nad osobliwością tego aliansu. - Mieliśmy... pełne ręce roboty - odparł Tomas z nikłym uśmiechem. Pug zmarszczył brwi w niemym zapytaniu. - Podczas Wojen Rozdarcia Światów - dodał uśmiechnięty Tomas. Mag również się roześmiał. - Rozumiem, o co ci chodzi, ale dlaczego nie pomyśleliśmy o tym wcześniej? Teraz z kolei Tomas zrobił zdziwioną minę. - A wiesz, że nie mam pojęcia. Założyliśmy chyba, że obecność Pana Upiorów w Wiecznym Mieście i ich Lorda pod Sethanonem były częścią wysiłków Valheru, by nas zatrzymać albo odwrócić naszą uwagę od istoty sprawy. Założyłem, że Pantathianie potrafią się jakoś dogadać z tymi stworami... - Tomasie - przerwał mu Acaila - masz wspomnienia, nieco wiedzy i wielką moc, ale brak ci doświadczenia. Nie masz jeszcze stu lat, a zdobyłeś moc, na opanowanie jakiej mało byłoby i pięciokrotnie dłuższego czasu. - Powiódł wzrokiem po zebranych. - Kiedy mówimy o istotach takich jak Valheru czy Upiory, jesteśmy jak dzieci. Gdy usiłujemy pojąć ich pobudki albo odgadnąć cel ich poczynań, możemy się opierać wyłącznie na przypuszczeniach. - Owszem - odparł Pug - ale niestety nie możemy sobie pozwolić na bierne czekanie. Musimy odkryć, kto i po co zamierza zawładnąć Kamieniem Życia, i położyć kres światu, jaki znamy. - Wszystko to sprowadza się do jednego - odezwała się Miranda. - Niewiele wiemy i musimy odnaleźć Macrosa Czarnego ... a wy jak do tej pory nie wpadliście nawet na pomysł, gdzie zacząć poszukiwania. - No... nie - odparł Pug, jakby się poddawał. - Może - podsunął Acaila - zamiast szukać miejsca, powinniście zacząć rozglądać się za osobą? - Co chcesz przez to powiedzieć? - spytał zaskoczony mag. - Mówiłeś o tym - przypomniał mu stary elf - że masz wrażenie, iż Macros jest blisko. Może nadszedł czas, byś skupił się na tym przeczuciu... poszukał, gdzie jest najsilniejsze... ono zaś zawiedzie cię do osoby Macrosa. - Nie wiem, jak tego dokonać. - Uczyłeś się ode mnie, choć prawda, że krótko. Wielu jeszcze rzeczy musimy cię nauczyć. Pozwól, że teraz pokażę coś tobie i Mirandzie. Pug spojrzał na towarzyszkę, która skinęła głową. - Mam iść z wami? - spytał Tomas. Acaila spojrzał na wojennego wodza Elvandaru i potrząsnął głową. - Sam będziesz wiedział, kiedy nadejdzie pora, Tomasie. - Musimy oddalić się na polanę kontemplacji - Acaila zwrócił się do pozostałych członków Rady. - Tatharze, jeśli łaska, chętnie skorzystam z twojej pomocy. Stary doradca Królowej skłonił się przed władczynią. - Pani, czy wolno mi odejść? Aglaranna kiwnęła głową i cała czwórka szybko się oddaliła. Zeszli po platformach tworzących elfie miasto na poziom gruntu, gdzie płonęły wielkie ogniska, na których warzono strawę. Opuściwszy serce Elvandaru, szli w milczeniu, aż trafili na spokojną polanę. Tu złożyli sobie przysięgę wierności Tomas i Aglaranna, tu odbywały się najważniejsze elfie uroczystości. - To dla nas zaszczyt - odezwał się Pug. - To konieczność - poprawił go Acaila. - Nasza magia w tym miejscu jest najsilniejsza, a podejrzewam, że będzie nam potrzebna cała... jeżeli macie przeżyć. - Tomas opowiadał mi o waszej poprzedniej podróży do Sal Umarłych, przez wejście Nekropolii Bogów. Mamy co prawda inną koncepcję Wszechświata i jego porządku, ale waszą rozumiemy na tyle, by pojąć, że na przeżycie takiej podróży pozwoliła nam moc Tomasa. - Ocknąłem się z ogniem w płucach i uczuciem, że przemarzłem do szpiku kości - wyznał Pug. - Nie możecie wejść za życia do Królestwa Śmierci - rzekł Acaila - chyba że się do tego przygotujecie... niemałym kosztem. - Mamy wrócić do sal Lims-Kragmy? - spytał mag. - Możliwe, że tak - odpowiedział Acaila. - Dlatego właśnie musimy przygotować się do tego przedsięwzięcia tutaj. W rozmaitych światach czas płynie inaczej... tyle przynajmniej nauczyła nas wędrówka naszego Mistrza przez wymiary. Możecie odejść na kilka godzin, ale odczujecie waszą nieobecność, jakby trwała lata. Oddalicie się na kilka miesięcy, a odniesiecie wrażenie, jakby nie było was kilka minut. Nie sposób określić, co się naprawdę stanie. Jakkolwiek będzie, na jakiś czas będziecie musieli opuścić wasze ciała. Tathar i ja jesteśmy tu po to, by zachować je przy życiu i upewnić się, że po waszym powrocie będą gotowe na ponowne przyjęcie waszych osobowości. Zadbamy o wasze życie. - Doceniamy wasze wysiłki - odpowiedziała Miranda. Pug odwrócił się ku towarzyszce i zobaczył na jej twarzy wyraz niepewności. - Możesz zostać - powiedział. - Nie mogę - odparła. - Już wkrótce zrozumiesz. - Kiedy? - spytał. - Wkrótce - powtórzyła. - Co trzeba zrobić? - zwrócił się Pug do Acaili. - Połóżcie się. Zrobili, co im kazał. - Przede wszystkim - odezwał się stary elf - musicie zrozumieć to, co mówiłem o upływie czasu. To ważne, bo gdy opuścicie swe ciało, nie wolno wam go tracić. Jeżeli stracicie tam choćby godzinę, na Midkemii mogą upłynąć miesiące, a sami wiecie, jak szybko nadciąga wróg. Po drugie, ciało podąża za duchem. Kiedy wrócicie, może się okazać, że trafiliście gdzie indziej. Jeżeli wszystko pójdzie tak, jak się spodziewamy, przybędziecie tam, gdzie trzeba, a Tathar i ja dowiemy się o tym, ponieważ albo obudzicie się tutaj, albo wasze ciała znikną nam z oczu. Ostatnia rzecz... nie możemy wam pomóc w niczym, co się tyczy waszego powrotu. Musicie wrócić w oparciu o waszą sztukę i umiejętności. Jeżeli wam się nie powiedzie, będziemy o tym wiedzieć, bo wasze ciała umrą .tutaj, pomimo naszych wysiłków. Nasza sztuka może zrobić dla was tylko tyle. A teraz zamknijcie oczy i spróbujcie zasnąć. Doświadczycie rozmaitych wizji. Pierwsze wydadzą wam się snami... ale w miarę upływu czasu będą coraz bardziej realne. Wstaniecie, kiedy was wezwę. Pug i Miranda zamknęli oczy. Arcymag słyszał, jak stary Tkacz Zaklęć eldarów zaczął magiczny śpiew. W słowach zaklęcia było coś usypiająco znajomego, ale nie potrafił ich rozpoznać. Czuł się jak ktoś, kto słyszy słowa piosenki, które zapomina sekundę później. Wkrótce już śnił o Elvandarze. Widział nikły, magiczny blask otaczających go drzew, jakby leżał z otwartymi oczami. Jawiły mu się niczym migotliwe kolumny kolorów, błękitu, zieleni, złota, bieli, czerwieni i żółci. Niebo było czarne jak najbardziej mroczny tunel pod górami. Spojrzawszy w "głąb" tego tunelu zobaczył iskierki tańczących w pustce kolorów. Nie zdawał sobie sprawy z upływu czasu, dopóki nie zobaczył tańczących na niebie duchów gwiazd. Wkrótce też zdał sobie sprawę z tego, że wszystko przenika dziwny, odległy, a wysoki dźwięk... też znajomy, choć nie rozpoznał go do końca. Czas przemykał obok niego i wkrótce Pug pogrążył się w dziwnym stanie, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczył. Otworzyła się przed nim struktura wszechświata, nie tylko w kształtach czy choćby w iluzji materii i czasu, ale w samej istocie rzeczywistości. Zastanawiał się, czy nie ogląda przypadkiem owego "budulca", o którym mówił mu kiedyś Nakor, podstawowych cząsteczek, z jakich zbudowano wszelaką materię. Jego umysł unosił się coraz wyżej i wkrótce odkrył, że wedle woli może się przenosić z miejsca na miejsce. Z drugiej strony wyczuwał, że wciąż leży na polanie w Elvandarze. Coś jednak zmieniło się w jego ciele - doznał wrażenia, że przepływają przezeń obce moce i dziwne uczucia... Nigdy wcześniej, od czasu swego pobytu w Wieży Prób, wysoko nad Zgromadzeniem na odległym Kelewanie, nie czuł się tak związany z otaczającym go światem. Wspominając tamte chwile, odwrócił się i spojrzał ,,z góry" na Midkemię. I nagle okazało się, że płynie na wysokości wielu mil nad najwyższymi szczytami Królestwa, patrząc z góry na morza i linię brzegową, widoczne niby na mapie. Ziemie i morza odbierał nie jak martwe obszary, ale jak żywe istoty, od których biły moc i piękno. Zmieniwszy nieco percepcję, poczuł, że może ujrzeć każdą pływającą w morzu rybę. "Jak wspaniale jest być bogiem!" pomyślał. - Pug! - usłyszał odległe wołanie. Natychmiast stracił zdolność wszechwidzenia. - Znajdź Macrosa! I nie trać czasu! Rozejrzawszy się dookoła, zobaczył, że każdy byt w tym świecie ma swoją energię, linię siły, która zaczyna się w Kamieniu Życia w Sethanonie, wiążącego wszystko na Midkemii w jedną całość. Czas mijał, jedne linie znikały wraz ze śmiercią swoich istot, inne zaś wystrzelały z niego niczym pączki, pojawiając się wraz z narodzinami nowego życia. Kamień wyglądał jak pulsująca fontanna energii, personifikacja życia... tak piękna, że Pugowi zaparło dech w piersiach. Pomiędzy miliardami niteczek szukał jednej, od dawna mu znanej. Stracił poczucie czasu i nie wiedział już, czy minął rok, czy kilka godzin... ale w końcu ujrzał coś, co wydało mu się znajome... "Czarnoksiężnik!" - pomyślał, wpatrując się w tą pulsującą niteczkę życia. Mocna, wyróżniającą się wśród innych. Skupił na niej swoją uwagę. Osobliwością było to, że nić istniała jednocześnie w dwu miejscach. - Wstań! - zagrzmiała władcza komenda... i Pug usłuchał. Zobaczył przed sobą Tamara i Acailę, wyglądali jednak inaczej. Oni byli istotami składającymi się z prymitywnej materii i doskonałej energii, on zaś bytem złożonym głównie z wzmożonej percepcji i nieograniczonej mocy. Spojrzał na Mirandę... i ujrzał istotę o oszałamiającej piękności. Nie miała na sobie odzieży, ale jej ciało pozbawione było wszelkich śladów płci. Zamiast znanych mu piersi i bioder miała gładkie, smukłe kształty, a w pozbawionej rysów, owalnej twarzy zamiast oczu płonęły dwa światełka. Tam, gdzie powinny nabrzmiewać chętne do pocałunków wargi, znajdowała się wąska szczelina - nie usłyszał też jej głosu, który zabrzmiał wprost w jego głowie. - Pug? - spytała. - Owszem, to ja - odpowiedział. - Czy wydaję ci się tak samo dziwna, jak ty mnie? - spytała. - Wyglądasz oszałamiająco - odpowiedział zgodnie z prawdą. I nagle ujrzał siebie jej oczami - był tak samo pozbawiony wszelkich oznak płci. Patrzyli na siebie jakby z wysoka, oboje promieniowali energią, która przez nich przeświecała. Nie mieli organów płciowych, zębów czy paznokci. - Teraz widzicie swoje dusze - usłyszeli dobiegający z daleka głos Acaili. - Zerknijcie w dół. Kiedy to uczynili, ujrzeli swoje ciała, leżące na trawie i pogrążone we śnie. - Nie traćcie czasu - przypomniał im Acaila. - Podążajcie za nicią, która zawiedzie was do Macrosa, bo im dłużej przebywacie poza swoimi ciałami, tym trudniej będzie wam do nich wrócić. Utrzymamy was przy życiu i gdy nadejdzie pora powrotu, wystarczy, że tego zapragniecie. Wasze ciała pojawią się tam, gdzie będą wam potrzebne - powtórzył. - I niech bogowie mają was w swej pieczy. - Rozumiemy - posłał mu odpowiedź Pug. - Gotowa? - spytał Mirandę. - Owszem - odparła. - Dokąd się udajemy? Bez namysłu pokazał jej nić Macrosa. - Podążymy tym śladem. - Ciekawe, dokąd nas zaprowadzi - powiedziała, gdy sięgnął ku niej umysłem i "wziął ją za rękę", pociągając za sobą wzdłuż nici. - Nie wyczuwasz? - zdziwił się. - Wiedzie nas do pewnego szczególnego miejsca... czego się zresztą spodziewałem. Podążając za nią, trafimy do Niebiańskiego Miasta. Udajemy się do siedziby bogów! Rozdział 6 INFILTRACJA Calis wyciągnął dłoń przed siebie. Erik kiwnął głową i dał znak swojemu plutonowi. Nisko pochyleni ludzie ruszyli do rowu, trzymając głowy poniżej krawędzi jaru, którym skradali się ku nieprzyjaciołom. Miał powyżej uszu tych ćwiczeń, a jednocześnie zimno mu się robiło na myśl, że może podczas nich jego ludzie wycisnęli za mało potu. Podczas sześciu miesięcy, jakie upłynęły od dnia, kiedy wyprawił się w góry z pierwszą grupą żołnierzy, wyszkolił około tysiąca dwustu ludzi, na których mógł w pełni polegać - byli twardzi i potrafili sobie sami radzić w każdych warunkach. Miał jeszcze drugą grupę, składająca się z sześciuset ludzi. Tym niewiele brakowało do lotności i samowystarczalności pierwszych, wymagali jednak jeszcze ostatecznego szlifu. Grupa szkoleniowa, z którą obecnie ćwiczył, budziła w nim najwięcej obaw. Podejrzewał, że ci ludzie nigdy nie staną się żołnierzami, jakich trzeba było, by przetrwać zbliżającą się wojnę. Kiedy Alfred klepnął go w ramię, Erik się odwrócił. Kapral wskazał jednego z ludzi w głębi jaru, który ze względu na obolałe kolana nie poruszał się na zgiętych nogach, jak mu wielokrotnie pokazywano. Erik kiwnął głową i Alfred natychmiast skoczył, chwytając nieudacznika w pół i zwalając go na ziemię. Ostre kamienie obu dały się we znaki, kapral jednak zdołał zatkać gębę żołnierzowi, tłumiąc jego jęk bólu i zapobiegając zaalarmowaniu najbliższego wartownika. Erik usłyszał szept Alfreda: - No, Davy, dałeś się zabić przez te twoje obolałe kolana, a co gorsza, przez ciebie zginęli twoi towarzysze. Wewnętrzny głos powiedział Erikowi, że ćwiczenie się nie udało, i jednocześnie jakby Calis umiał czytać w jego myślach - usłyszał okrzyk Orła: - Konieeec! Wszyscy wstali, Alfred zaś potężnym szarpnięciem poderwał Davy'ego na nogi. I natychmiast dał upust swej wściekłości. - Ty tępogłowy dupku! Żałosna imitacjo mężczyzny! Jak z tobą skończę, to znienawidzisz dzień, w którym twój tatko po raz pierwszy spojrzał swoim kaprawym ślepiem na twoją mamuśkę! Calis usłyszał pytanie o hasło, odwrócił się i odkrzyknął. Potem skinął na Erika i obaj odeszli na bok. - Kapralu! - zawołał półelf na odchodnym. - Zabierzcie ludzi do obozu. - Słyszeliście? - zagrzmiał Alfred. - Do obozu! Biegiem... aaarsz! Żołnierze ruszyli niechętnie, a kapral zaczął ich poganiać jak pies pasterski owce. Calis patrzył za nimi w milczeniu, a gdy ostatni zniknął im z oczu, zwrócił się do Erika. - Mamy problem... Młodzieniec przytaknął. Słońce opadało już ostro ku zachodowi, on zaś wskazując na nie, powiedział: - Każdego dnia o tej porze czuję, że straciłem dzień. Za nic nie uda nam się wyćwiczyć na czas tych sześciu tysięcy. - Wiem. Erik spojrzał na swego Kapitana, szukając na jego twarzy jakiejkolwiek oznaki jego nastroju. Mimo spędzonych wspólnie lat mężczyzna ten był dlań równie nieodgadniony jak pierwszego dnia, w którym się spotkali. Z równym powodzeniem mógłby spróbować odczytać obcojęzyczne traktaty wojskowe, które William miał w swoim księgozbiorze. - Nie w tym rzecz - uśmiechnął się Calis, - Nie o to chodzi. Kiedy przyjdzie pora, będziesz miał te sześć tysięcy. Może nie będą tak wyćwiczeni, jak obaj chcielibyśmy, ale jako ostoja i kręgosłup armii spełnią swoje zadanie i pomogą innym... - Półelf przez chwilę patrzył w twarz swego sierżanta. - Zapominasz o tym, że możesz żołnierza wyćwiczyć w polu, ale prawdziwy hart zyskuje w boju. Część z tych, których uznamy za dobrze wyszkolonych, zginie w pierwszym starciu, inni zaś, według ciebie niewarci złamanego grosza, przeżyją. ..iż każdym dniem będą coraz lepsi. - I nagle uśmiech znikł z jego twarzy. - Nie... problem, o którym chciałbym z tobą pomówić jest zgoła innej natury. Przejrzano nas... - Przejrzano? - zdumiał się Erik. - Szpieg? - Myślę, że kilku. To tylko przeczucie, nic więcej. Tych, których wyłapujemy, przesłuchujemy od ręki, ale oni nie są głupcami. Erik pomyślał, że nadszedł czas, by wyjawić i swoje wątpliwości. - To dlatego przyboczni Księcia pilnują, by nikt się nie domyślił, że Korpus Inżynierów buduje drogę zaopatrzeniową po przeciwnej stronie Łańcucha Koszmarów? - Jakiego znów Łańcucha Koszmarów? - zdumiał się Calis. Choć nie był pozbawiony wyobraźni, nie mógł skojarzyć nazwy. - Tak nazywamy te góry w Ravensburgu - odparł Erik. - A na północy zwą je pewnie jeszcze inaczej. - Rozejrzał się dookoła. - Nie tak dawno poprowadziłem kompanię na północ i zapuściłem się nieco dalej niż zwykle. Trafiliśmy na grupę Tropicieli i Przybocznych księcia Patricka. Z drugiej strony doliny, do której wkroczyliśmy, niósł się odgłos narzędzi - toporów rąbiących drzewa, stalowych klinów wbijanych w skały i stali obrabianej na kowadle. Korpus Inżynierów buduje tam jakąś drogę. Łańcuch tych gór ciągnie się od Kłów Świata przez Darkmoor i dalej niemal do samego Kesh. Jest niemal niepodobieństwem przedostać się przezeń, jeżeli nie ma drogi. W jego chaszczach niejeden wędrowiec pożegnał się z życiem. Dlatego nazywamy go Łańcuchem Koszmarów. Jeżeli zgubisz się tam w zimie, już po tobie. - No tak, to właśnie to miejsce. Ale nie powinieneś był tam trafić, Eriku. Kapitan Subai nie był zadowolony z waszego spotkania, książę Patrick zresztą też nie. Ale owszem, masz rację, to powód, dla którego nikomu nie wolno się tam zbliżać, zwykłe zabezpieczenie na wypadek, gdyby agenci nieprzyjaciela węszyli już wokół Krondoru. - Chcecie ewakuować miasto! - wypalił Erik. - Gdyby to było takie proste - westchnął Calis. Przez chwilę milczał i patrzył na zachodzące słońce. Znad odległego morza nadciągały czarne chmury, zasłaniające płonący różem i czerwienią nieboskłon. Wyglądało to tak, jakby zbliżające się zło zamierzało zetrzeć z tego świata wszelkie piękno. - Mamy plany narożne okoliczności. Ty martw się jedynie o żołnierzy pod twoją komendą. Dowiesz się, dokąd masz ich poprowadzić, i czego - w razie potrzeby - masz dokonać. Kiedy znajdziesz się w górach na czele swoich ludzi, sam będziesz musiał podejmować decyzje i łączyć dbałość o ludzi z ogólnymi celami kampanii. Od twoich postanowień może zależeć wiele. Dopóki jednak Konetabl Rycerstwa nie zechce cię wprowadzić w ogólny plan kampanii, nie mogę podzielić się z tobą szczegółami, byś ich nie mógł zdradzić niewłaściwej osobie. - Na przykład szpiegowi? - Owszem... zresztą różnie może być. Mogą cię porwać, podać chyłkiem środek, po którym staniesz się wylewnie rozmowny, a może mają czytaczy umysłów, takich jak Lady Gamina. Nie sposób przewidzieć wszystkiego, co się może zdarzyć. Dlatego lepiej, by nikt nie wiedział za wiele... dlatego i tobie mówi się tylko to, co musisz wiedzieć... Erik kiwnął głową na znak, że rozumie. - Martwię się... - mruknął. - O dziewczynę? - Wiecie o tym? - zapytał zaskoczony Ravensburczyk. Calis wskazał dłonią oddalających się już żołnierzy, dając znak, że powinni ruszyć za oddziałem. - Kiepski byłby ze mnie Kapitan, gdybym nie wiedział, co porabia mój sierżant szef po służbie. Na to Erik nie znalazł odpowiedzi. - Oczywiście, że martwię się o Kitty. Martwię się też o Roo i jego rodzinę. Martwię się o wszystkich. - No! Teraz gadasz już zupełnie jak Bobby! Nigdy nie myślałem, że jeszcze kiedyś usłyszę ten ton - uśmiechnął się Calis. - Mamy cholernie wiele do zrobienia, połowę czasu, którego potrzebujemy, bandę nieudaczników i kupę niezgułów, by się tym wszystkim zajęli. - Jakbym go słyszał! - roześmiał się młodzieniec. - Brakuje mi go, Eriku. Wiem, że tobie też, ale Bobby był pierwszym z tych, których wybrałem. Pierwszym z moich "desperatów". - Myślałem - rzekł Erik - że wybrano go z wojsk któregoś pogranicznego barona. - A pewnie - zaśmiał się Calis. - On nie miałby nic przeciwko temu, żeby tak było. Zapomniał dodać, że miano go powiesić za to, iż zabił w bójce swego kompana, innego żołnierza. Musiałem go pobić kilka razy, by nauczył się nad sobą panować. - Pobić go? - spytał Erik, okrążając skałę, kiedy szli w głąb jaru. - Ostrzegłem go, że za każdym razem, kiedy da upust nerwom, stłukę go na kwaśne jabłko... a jeżeli zdoła utrzymać się na nogach i zwali mnie na ziemię, zwrócimy mu wolność. Sześć razy go sprałem, zanim wreszcie pojął, że jestem od niego znacznie silniejszy. O tym akurat Erik wiedział. Ojcem kapitana był człowiek zwany Tomasem, wódz z Północy, a matką - jak powiadano - Królowa Elfów. Niezależnie jednak od tego, sile Calisa nie mógł sprostać żaden ze znanych Erikowi ludzi. Niegdysiejszy kowal z Ravensburga był najbardziej krzepkim człowiekiem w miasteczku, a ze wszystkich ludzi, którzy służyli razem z nim pod Orłem podczas pierwszej wyprawy na Novindus, mógł mu dorównać jedynie potężny, barczysty Bysio. Calis dokonywał jednak rzeczy, które Erik, zanim go poznał, uważał na niemożliwe. Kiedyś bez wysiłku podniósł cały wóz, by młodzieniec mógł wymienić koło. On potrzebowałby do tego pomocy przynajmniej trzech ludzi. Erik przypomniał sobie zawziętość de Longeville'a. - Dziwne, że nie musiałeś go zabić, Kapitanie. Calis parsknął śmiechem. - Dwa razy niewiele brakowało. Nie był człowiekiem, który łatwo godzi się z klęską. Po pierwszej z moich wypraw na Novindus, z której wróciliśmy jak zbite psy, książę Arutha zaczął mnie nazywać Orłem, od bandery naszego statku. - Erik kiwnął głową. Wiedział, że w tym odległym kraju Calis udawał kapitana najemników, a jego kompanię nazwano Szkarłatnymi Orłami. - I wtedy Bobby wybrał sobie przydomek Psa Krondoru. Książę Arutha nie wyglądał na zadowolonego, ale się nie sprzeciwił. - Kapitan przerwał, a potem zwrócił się do młodzieńca z powagą w głosie. - Nie mów nikomu o swoich podejrzeniach. Nie chcę stracić jeszcze jednego sierżanta szefa. Bobby może przesadził, nazywając siebie psem, był jednak twardy i wierny. Ty jesteś tak samo twardy i tak samo lojalny, choć jeszcze tego nie wiesz. - Dziękuję, sir. - Erik uznał to za komplement. - Jeszcze nie skończyłem. Nie chcę stracić kolejnego sierżanta, tylko dlatego, że Diuk James powiesi go, by nie gadał za wiele. - Spojrzał młodzieńcowi w oczy. - Czy to jasne? - Bardzo jasne. - No to wracajmy. Musimy doprowadzić tych ludzi do Williama i oddać mu ich do służby garnizonowej. Jeżeli którykolwiek z nich znajdzie się w górach, może, dzięki naszemu szkoleniu, przeżyje nieco dłużej niż inni. Można powiedzieć, że zrobiliśmy im przysługę... ale z żadnego z nich nie będziemy mieli wielkiego pożytku. - Prawda. - Znajdź mi więcej ludzi, Eriku. Mogą to być desperaci, ale znajdź mi też takich, których da się wyszkolić po naszemu. - Gdzie mam ich szukać? - spytał młodzieniec. - Spotkaj się z Królem, zanim ten opuści Krondor. Jeżeli grzecznie go poprosisz, może da ci listy zapowiednie i będziesz mógł zabrać najlepszych ludzi niektórym Baronom Pogranicza. Oni nie będą z tego zadowoleni, ale jeżeli przegramy tę wojnę, to inwazja z Północy będzie ich najmniejszym zmartwieniem. Erik przypomniał sobie mapę Królestwa, wiszącą w biurze Williama. - To znaczy, że mam się udać do Północnych Strażnic, Żelaznej Przełęczy i Highcastle? - Zacznij od Żelaznej Przełęczy - polecił Calis. - Będziesz musiał się spieszyć. Gdy będziesz prowadził ludzi na południe, idź przez Mglisty Las Dimwood i omijaj Sethanon. Ściągnij ich tu tak szybko, jak się da. - Potem wykrzywił twarz w grymasie, który Erik nauczył się uważać za złowrogi uśmieszek. - Masz na to dwa miesiące. - Potrzebuję trzech! - żachnął się Erik. - Możesz zajeździć na śmierć kilka koni, ale masz tylko dwa miesiące. Muszę mieć jeszcze tu, w Krondorze, sześciuset ludzi, po dwie setki z każdego północnego garnizonu, za dwa miesiące. - Zostawimy im mniej niż połowę załóg! Wszyscy Baronowie się sprzeciwią! - Oczywiście, że się sprzeciwią - zaśmiał się Calis. - Właśnie dlatego musisz mieć list zapowiedni od samego Króla. Erik rozmyślał o tym wszystkim przez chwilę, a potem puścił się biegiem, zostawiając zaskoczonego nieco Orła za sobą. - Gdzie lecisz? - zdumiał się tamten. - Do Krondoru! - odkrzyknął mu Erik przez ramię. - Nie mam za wiele czasu do stracenia, a jest tam ktoś, z kim się muszę pożegnać. I pobiegł dalej. Śmiech Calisa cichł w oddali. Alfreda i ludzi zmierzających na miejsce, gdzie mieli rozbić obóz na noc, młodzieniec również minął biegiem. Po powrocie do Krondoru Erik musiał najpierw stawić czoło niezadowoleniu Króla, a potem udobruchać jakoś Kitty. Królowi nie podobała się myśl o tym, by ogołocić północne garnizony z żołnierzy, potrzebnych tam do obrony przed zagonami goblinów i mrocznych elfów, jeszcze zaś mniej pomysł, by taką misję powierzyć sierżantowi. Przypomniał Erikowi, że jest on obecnie członkiem dworu i nie powinien pozwolić żadnemu z Baronów na zakwestionowanie swego prawa do przekazania i wymuszenia posłuszeństwa tym rozkazom. Młodzieniec zastanawiał się, jak w praktyce ma wyglądać wymuszanie posłuszeństwa na którymś z wojowniczych panów, dowodzącym czterema - na przykład - setkami zbrojnych, gotowych na każde jego skinienie, o ile ten uzna, że pisemny rozkaz królewski nie jest wystarczającym powodem do oddania połowy ludzi. Powiadomił Jadowa, że Calis wróci nieco później z ludźmi przeznaczonymi do służby w książęcym garnizonie, i ruszył poszukać Kitty. Wiadomość o jego dwumiesięcznym wyjeździe dziewczyna przyjęła na pozór spokojnie. Erik zdążył jednak poznać ją już na tyle, by wiedzieć, że się niepokoi. Bardzo chciał zostać z nią choćby dzień dłużej, wiedział jednak, że prawdopodobnie i tak nie zdoła się uwinąć w terminie, jaki wyznaczył mu Calis. Wymknęli się z gospody i spędzili razem pełną pasji godzinę, pod koniec której Erik niemal złamał dane Calisowi słowo, chcąc podzielić się z Kitty swoimi obawami i podejrzeniami. Ostrzegł dziewczynę, że jeżeli zdarzyłoby się "coś ważnego", a jego nie byłoby w tym czasie w Krondorze, powinna na własną rękę postarać się opuścić miasto i ruszyć do Ravensburga. Wiedział, że gdy rozejdą się wieści o najeździe, nie trzeba będzie długo czekać, i Książę każe zamknąć miasto. Kitty była dostatecznie bystra, by domyślić się, o czym mówił. Wiedziała, że życzyłby sobie, żeby uciekła do oberży Pod Szpuntem w Ravensburgu, gdzie powinna się schronić u Freidy i Nathana. Obiecał, że ją lam odnajdzie. Wyruszył dwie godziny przed świtem. Wiedział, że po drodze będzie musiał zajrzeć do jakiejś gospody, ale każda zaoszczędzona godzina warta była wydatku - wydawał zresztą nie swoje, tylko królewskie złoto. Świt zasiał go w drodze, o godzinę od najbliższej oberży. Na niebie świecił mały księżyc, nie było więc całkiem ciemno, a Królewski Trakt był dobrze oznakowany, Erik wolał jednak jechać nieco wolniej, niż ryzykować, że po ciemku jego koń potknie się i - na przykład - złamie nogę. Do tej podróży wybrał niezbyt wielkiego, ale twardego gniadosza, nie tak silnego czy rosłego jak większość koni w książęcej stajni, ale bardziej wytrzymałego od wielu innych. Czekały go częste zmiany wierzchowców - zanim dotrze do Żelaznej Przełęczy, będzie musiał przez dwa tygodnie tkwić w siodle od świtu do zmierzchu, wydobywając ze zwierząt niemal wszystkie siły, ale wiedział, że może tego dokonać. Przeklinając w duchu swego Kapitana, niczym upiór gnał przez mroki nocy. - O, są znowu! - rzekł Nakor. - Jak ostatnim razem, mistrzu! - potwierdził Sho Pi. Mag z trudem oparł się pokusie kopnięcia swego ucznia za to, że nazywał go Mistrzem. Wypieranie się tytułu było równie nieskuteczne, jak tłumaczenie psu, że nie powinien się czochrać. - Keshanie patrolują południowe wybrzeża Morza Marzeń - zauważył Nakor. - Ostatnio Calis powiadomił o tym dowódcę garnizonu. Teraz znów widzimy keshańskich lansjerów, tyle że jadą ze zwiniętymi proporcami. - Po chwili parsknął śmiechem. - Co w tym śmiesznego, Mistrzu? Nakor lekko uderzył młodego człowieka grzbietem dłoni w ramię. - To oczywiste, chłopcze. Lord Arutha zawarł układ. - Jaki układ? - spytał Sho Pi, gdy kapitańska łódź skierowała się do brzegu. - Sam zobaczysz. Nakor i jego uczeń wsiedli na statek w Krondorze i przepłynęli przez przesmyk łączący Morze Goryczy z Morzem Marzeń. Teraz byli na pokładzie łodzi płynącej rzeką ku Shamacie, gdzie mieli zamiar wynająć konie, by lądem ruszyć do Stardock. Mag wiózł dokumenty dla Lorda Aruthy i rozkazy od Księcia Patricka i Diuka Jamesa. Dręczyła go dokuczliwa świadomość, że wie, co jest w tych papierach, ponieważ kilka z nich opieczętowano sygnetem Króla, nie zaś pieczęcią książęcą. Większa część podróży minęła bez kłopotów, aż w końcu podróżni trafili na pokład promu, przewożącego ludzi i towary przez Jezioro Gwiaździste do Stardock i siedziby mieszkających tam magów. Na przystani powitał ich Arutha, Lord Vencar, Earl Królewskiego Dworu i syn Diuka Jamesa. - Nakor i Sho Pi. Witajcie. Dobrze jest was znowu zobaczyć - roześmiał się. - Nasze ostatnie spotkanie było bardzo krótkie. Nakor również parsknął śmiechem. Poprzednio, zanim z Pugiem i Sho Pi ruszyli do Elvandaru, miał zaszczyt oglądać nowo przybyłego Earla przez około dwie minuty. Przeskoczył przez szybko zwężający się pas wody pomiędzy brzegiem i burtą promu i rzekł: - Mam dla ciebie wiadomości od ojca. - No to chodźcie ze mną. - Skąd wiedziałeś, że jesteśmy na pokładzie tej barki? - To nic niezwykłego - odpowiedział człowiek wyznaczony przez Króla na namiestnika wyspy magów, kiedy szli ku potężnemu budynkowi Akademii. - Nasz obserwator wypatrzył was stamtąd. - Wskazał dłonią jedno z okien wysokiej wieży. - A potem mnie powiadomił. - To musiał być jeden z moich uczniów - ucieszył się mag. Znalazłszy się wewnątrz, szybko przemierzyli rozległy przedsionek i ruszyli ku komnatom, które Nakor znał jako biura namiestnika. W tych samych pokojach rezydował on sam, kiedy kierował Akademią z polecenia Calisa. - Czy Chalmes, Khalied i inni sprawiają ci jakieś kłopoty? - spytał Aruthę. Usłyszawszy zapytanie o urodzonych w Kesh tradycjonalistów, którym nie spodobała się ongiś idea oddania wyspy pod władzę Króla, Lord Vencar potrząsnął głową. - Żadnych, o których warto byłoby wspominać. Owszem, bez przerwy utyskują na to czy owo, ale jak długo mogą swobodnie nauczać i prowadzić swoje badania, moje rozporządzania nie przeszkadzają im za bardzo. - Podejrzewam, że nieustannie spiskują - mruknął Nakor. - Z pewnością - zgodził się Lord. Wchodzili właśnie do jego biura. - Ale bez pomocy z zewnątrz, niewiele mogą wskórać. Żaden z nich nie ma dość determinacji, by ogłosić secesję bez silnego poparcia zza granicy. - Zamknął drzwi. - A na to jesteśmy przygotowani. - Wziął dokumenty przysłane mu przez ojca. - Zechciejcie mi wybaczyć powiedział, łamiąc pieczęć na pierwszym z nich, którym był list prywatny. Pogrążył się w lekturze. Nakor poświęcił ten czas na dokładne przyjrzenie się Earlowi. Arutha był wzrostu swego ojca, po którym odziedziczył też zdecydowanie i czasami groźne spojrzenie, a także ciemne, kasztanowe włosy. Urodziwymi rysami twarzy bardziej jednak przypominał matkę - miał prawie takie same jak ona delikatne usta. - Wiecie, co tu napisano? - spytał Arutha po chwili. - Nie - odparł Nakor. - Ale mogę się domyślać. Erland niedawno wrócił z Kesh. Przejeżdżał tędy? - Niewiele umyka twej uwadze, prawda? - zaśmiał się Earl. - Jak pożyjesz tyle lat co ja - odparł Nakor - to nauczysz się zwracać uwagę na wszystko. - Owszem, Erland zatrzymał się tu na jedną noc w drodze powrotnej. - To znaczy, że zawarliście ugodę z Kesh. - Powiedzmy raczej, że doszliśmy do porozumienia - poprawił Arutha. Jeżeli Sho Pi stracił zdolność śledzenia toku myśli obu rozmówców, nie dał tego po sobie poznać i nie przerywał. - Twój ojciec jest najbardziej podstępnym i złym człowiekiem, ze wszystkich, jakich zdarzyło mi się poznać - roześmiał się Nakor. - Dobrze wiedzieć, że opowiedział się po naszej stronie. - Jestem ostatnim, który zaprzeczyłby temu - mruknął niewesoło Arutha. - Nigdy nie miałem własnego życia. Nakor wziął list, który Arutha podał mu nad stołem. - Nie wygląda na to, byś z tego powodu był nieszczęśliwy - zauważył. Earl wzruszył ramionami. - Byłem, jak większość młodych ludzi, dość buntowniczym szczeniakiem, ale prawdę rzekłszy, większość z tego, co ojciec kazał mi robić, stanowiło swego rodzaju ciekawe wyzwanie. Moi synowie, jak się pewnie domyśliłeś, są zupełnie inni, a moja żona jest znacznie bardziej skłonna do wybaczania, niż kiedykolwiek była moja matka. - Wstał i spojrzał z góry na czytającego list Diuka Nakora. - Często rozmyślałem o tym, jakie też było życie ojca, wychowanego przez krondorskich złodziejaszków. - Spojrzał na okno, przez które mógł zobaczyć brzeg. - Nasłuchałem się tylu opowieści o wyczynach Jimmy'ego Rączki, że mam ich dość do końca życia. - Nie wiedziałem, że wasz ojciec lubi się chwalić - zdziwił się Sho Pi. Mag czytał zawzięcie. - Nie lubił, ale wiele dowiedziałem się od innych - rzekł Arutha. - Ojciec zmienił historię Królestwa. - Zamilkł na chwilę. - Niełatwo jest być synem wielkiego człowieka. - Owszem - odezwał się Nakor. - Ludzie wiele po tobie oczekują. - Odłożył list. - Chcesz, bym tu został? - Zanim wszystko się ułoży, potrzebuję kogoś godnego zaufania. Muszę mieć pewność, że Chalmes i inni nie narobią kłopotów. - O... nie ma wątpliwości, że zaczną się wściekać, kiedy wyjdzie na jaw to, co wymyślili twój ojciec i Erland - zaśmiał się Nakor. - Ale nie martw się, zadbam o to, by nikomu nie stała się krzywda. - To dobrze. Wyjadę w przyszłym tygodniu, bo wcześniej muszę zadbać o kilka drobiazgów. - Musisz wrócić do Krondoru? - Owszem - kiwnął głową Arutha. - Znasz ojca. - Rozumiem - westchnął mag. - Macie te same komnaty, co ostatnio. Odpocznijcie, a ja każę przysłać wam kolację. Wyczuwając koniec audiencji, Sho Pi wstał i otworzył Nakorowi drzwi. - Mistrzu? - odezwał się, gdy wyszli na zewnątrz. - Co miało znaczyć twoje pytanie o konieczność powrotu Aruthy do Krondoru? - Ojciec kazał mu jechać do Rillanonu, pod pretekstem dostarczenia listów Królowi - odpowiedział Nakor, gdy skręcili w korytarz wiodący do wyznaczonych im komnat. - Arutha wie, że kiedy wybuchnie wojna, Jimmy nie opuści Krondoru. Chce zadbać o to, by jego synowie nie dali się zamknąć w mieście z dziadkiem. - Wiem, że wojna niesie ze sobą ryzyko - mruknął były wojak Sho Pi - ale czemuż to wnukom Diuka ma grozić większe niebezpieczeństwo niż komuś innemu? - Bo jest wielce prawdopodobne - odpowiedział obojętnie Nakor - że kiedy pod murami Krondoru pojawi się flota Szmaragdowych, nikt z miasta nie ujdzie żywy. Sho Pi milczał, aż dotarli do wyznaczonych im komnat. Erik dał znak i jeźdźcy przystanęli. Jeden ze zwiadowców gnał ku niemu galopem. Sierżant od blisko dwu miesięcy przemierzał Północne Pogranicze, zabierając Baronom najlepszych ludzi, i teraz prowadził prawie sześciuset żołnierzy w trzech kolumnach rozciągniętych za nim na pół mili. Dziś pokonali już dwadzieścia mil. Wszyscy ledwie trzymali się na nogach, Erik klął Calisa w duchu... ale wiódł ludzi, których tamten potrzebował. Baronowie, których odwiedził, czytali królewski list z goryczą, niedowierzaniem i wściekłością. Każdy był bezpośrednim wasalem Korony i nie odpowiadał przed żadnym Diukiem czy Earlem. Królewski rozkaz, pozwalający zwykłemu sierżantowi z książęcego garnizonu na wybranie połowy najlepszych ludzi w zamian za bardzo nikłe obietnice uzupełnień, był dla każdego z nich kęsem trudnym do przełknięcia. Baron Northwarden ze Strażnicy Północnej zastanawiał się nawet, czy nie wtrącić Erika do lochu i wysłać gońca po potwierdzenie rozkazu. Sierżant jednak miał już wtedy ze sobą blisko dwie setki ludzi i arystokrata raczył się rozmyślić. Baron Highcastle robił miny człowieka, któremu do i tak zbyt ciężkiego brzemienia dodają jeszcze jeden ciężar, ale nie utyskiwał za bardzo. Erik podejrzewał, że na wstrzemięźliwość Barona wpłynął widok jadących za nim już czterech setek ludzi w barwach Northwardenów i Ironpassów. Teraz przemierzali rozległe trawiaste połacie Wysokich Połonin, ojczyzny koczowniczych plemieńców, wypasających tu swoje stada owiec i prowadzących handel wymienny z Baronami i mieszkańcami tych wiosek, które potrafiły przetrwać tak blisko Pogranicza. Kilkakrotnie natknęli się na opustoszałe obozowiska, jakby ich mieszkańcy żyjący na bakier z prawem na widok tak wielkiej grupy nadciągających ku nim zbrojnych, woleli skryć się w chaszczach Pogórza. Po natknięciu się na trzecie takie obozowisko, Erik wydał polecenie, by puszczać przodem dwu jeźdźców z Żelaznej Przełęczy. Niepokoił go nieco fakt, że musi zajmować się takimi sprawami jeszcze w granicach Królestwa, ale szybko przypomniał sobie, że w zasadzie wszystkie ziemie pomiędzy Dalekim Wybrzeżem a Morzem Królewskim i pomiędzy Kłami Świata - wielkim łańcuchem górskim na północy - a Mglistą Knieją Dimwood należałoby uznać za krainy niegościnne i wrogie. W latach poprzedzających Wojny Światów bandy goblinów i mrocznych elfów zapuszczały się aż po Sethanon i choćby nie wiadomo ile patroli Straży Granicznej strzegło tutejszych szlaków, pozostawały one dzikie i niebezpieczne. Obecnie kierowali się ku dość rzadkim lasom, przechodzącym dalej w znacznie bardziej gęstą Mglistą Knieję. Erik stracił już rachubę miejsc doskonale nadających się na zasadzki, które mijał z duszą na ramieniu. - Przed nami obozują jacyś zbrojni, panie sierżancie - zameldował zwiadowca. - Co najmniej setka ludzi. - Co takiego? - zdumiał się Erik. - Widział cię ktoś? - Nie, nie wystawili żadnych wart i wygląda na to, że wcale o to nie dbają. Myślą chyba, że oprócz nich nikogo tu nie ma. - Poznałeś jakieś znaki? - Nie wywiesili żadnych proporców, nie mają też jednolitej barwy. Wyglądają mi na opryszków... Erik odprawił zwiadowcę i zwrócił się do człowieka, któremu powierzył obowiązki kaprala, byłego sierżanta z Ironpass, niejakiego Garreta: - Ustaw połowę ludzi w luźnym szeregu jakieś pięćdziesiąt jardów za nami. Na pierwszy sygnał walki niech z obu stron uderzają ku środkowi. Reszta w kolumnie dwójkowej ma być gotowa do odparcia uderzenia. Ty weź czterech najlepszych zabijaków i za mną. Choć Garret był przynajmniej o dziesięć lat starszy od Erika, słuchając rozkazów młodszego od siebie, nawet nie drgnął. Erikowi podobało się jego rzeczowe podejście i karność - przy najbliższej okazji zamierzał go zresztą awansować, ponieważ wyczuł w nim człowieka, który troszczy się o podwładnych i potrafi zadbać o ich życie. Jedno trzeba było przyznać pomysłowi Calisa - choć Erik czynił to niezbyt chętnie - ludzi, po których go posłano, zahartowały całe lata walki z goblinami, mrocznymi elfami i pospolitymi opryszkami. Większość z nich potrafiła świetnie bić się w górach i niewiele pracy będzie trzeba, by wyszkolić ich do poziomu wojaków, których Erik miał już pod swoją komendą. Pierwsza dwudziestka zajęła miejsce za Erikiem z wprawą doświadczonych żołnierzy. - Przygotujcie się na kłopoty - polecił Erik Garretowi. Po przekazaniu ostatnich rozkazów kapral i czterej wybrani przez niego ludzie ruszyli stępa za dowódcą. Przedostawszy się bez pośpiechu przez rzadki lasek, zobaczyli rozniecone niedaleko obozowe ogniska. Wokół nich skupiło się około osiemdziesięciu ludzi, z których jedni leżeli, inni stali i rozmawiali w grupkach na niewielkiej polanie. Na jej brzegach ustawiono dość bezładnie kilka rozmaitego kształtu namiotów, a pośrodku polany kilkunastu ludzi zajmowało się warzeniem strawy. Po drugiej jej stronie stało kilka wozów taboru i spętane konie. - To nie są banici - mruknął Erik do Garreta. Starszy i bardziej doświadczony wojownik kiwnął tylko głową. - Lepiej uderzyć od razu... i nie ma się co cackać. - Widać było, że gotuje się do nieuniknionej walki. Erik jednak wcale nie był pewien, czy jest ona konieczna. Choć nie było to ciche południe, wielu z obcych po prostu spało. Erik podniósł dłoń. - Oni na kogoś czekają - odezwał się cicho. - Skąd to wiecie? - spytał Garret. - Są znudzeni... i tkwią tu przynajmniej od tygodnia. - Wskazał dłonią rów latryny wykopanej na lewo od miejsca, gdzie się znajdowali. - Owszem. Czuć to. W rzeczy samej... siedzą tu już dość długo. - A w okolicy, o ile się nie mylę, nie ma niczego, co byłoby warte zachodu... co oznacza, że na kogoś czekają. - Na kogo? - Tego właśnie zamierzam się dowiedzieć. Dał znak i cała grupa wyjechała stępa na otwartą przestrzeń. Pierwszy spostrzegł ich znudzony, zajęty polerowaniem miecza żołnierz, który usłyszawszy parsknięcie konia Erika, obejrzał się przez ramię. Zdumiony wytrzeszczył oczy... i sekundę później powietrze rozdarł ostrzegawczy krzyk. Gdy tylko młodzieniec go usłyszał, włos zjeżył mu się na głowie. - Na nich! - ryknął przez ramię do swoich. W dłoniach jego ludzi zamigotały błyskawicznie dobyte miecze i polanę wypełnił tętent końskich kopyt poderwanych do galopu. Obcy co tchu pospieszyli do swoich namiotów, chwytając za tarcze i miecze, a inni łuki i strzały i na spokojnej przed chwilą polanie rozgorzała zacięta bitwa. Tak jak Erik to zaplanował, kolumna dwójkowa wdarła się do środka obozowiska obcych, a jednocześnie skrzydła ugrupowania zamknęły się dookoła brzegów polany. W powietrzu krzyżowały się już wrzaski zaskoczonych obcych, szczęk stali uderzającej o stal i ponure poświstywanie strzał. Jeźdźcy Erika - a było wśród nich wielu doskonałych konnych łuczników - spokojnie wybierali cele i bezlitośnie trafiali nieprzyjaciół, z których wielu nie zdążyło nawet włożyć napierśników. Ravensburczyk z dwójką towarzyszy ruszył w głąb obozowiska. Był pewien, że znajdzie tam dowódcę obcych, a chciał go wziąć żywcem, zanim jakiś jego zapalczywy łucznik przeszyje tamtego strzałą. I oczywiście zaraz się na niego natknął. Ten zachował niewzruszony spokój, choć ludzie dookoła niego biegali bezładnie na wszystkie strony. Wykrzykując rozkazy, usiłował zaprowadzić wśród nich jakiś porządek i przywołać do posłuszeństwa. Erik spiął konia i natarł na niego. Przeciwnik był tak zajęty grupowaniem wokół siebie żołnierzy, że zbliżającego się Erika wyczuł dopiero w ostatniej chwili. Zdołał tylko uskoczyć w bok, schodząc z linii ataku. Ravensburczyk zawrócił konia i znalazł się oko w oko z uzbrojonym już w szybko podniesioną z ziemi tarczę i miecz przeciwnikiem . Trafiła kosa na kamień - obcy nie spanikował i zdołał chwycić swój oręż. Erik wiedział, że powtórny atak jest ryzykowny - przeciwnik mógłby znów się uchylić i podciąć mu konia. Należało się spodziewać, że ma on dość zimnej krwi, by zaryzykować takie posunięcie. Jego ludzie mieli dużą przewagę, więc Ravensburczyk postanowił nie spieszyć się. Obcy spojrzał na niego podejrzliwie, zaniepokojony brakiem ataku. - Bierzcie żywcem... tylu, ilu się da! - zawołał Erik ku swoim. Kiedy obcy zrozumieli, że konni napastnicy przewyższają ich liczbą, jakością uzbrojenia i biegłością w jego użyciu, jeden po drugim zaczęli rzucać broń na ziemię. Sprawa szybko została rozstrzygnięta - ich przywódca był rozsądnym człowiekiem i ujrzawszy, co się dzieje, też rzucił swój miecz. Erik wiedział, że na Novindusie był to uznany przez najemników znak rezygnacji z walki i poddania się wrogowi. Rozejrzawszy się dookoła, zobaczył leżący na ziemi sztandar obcych. Wyszyte na nim godło nie było mu obce. Pchnął konia ku dowódcy najemników. Garret i inni spojrzeli po sobie zdumieni, kiedy ich wódz przemówił w obcym, nie znanym im języku. - Duga i jego Psy Wojny, jeżeli się nie mylę - zwrócił się Ravensburczyk do swego jeńca. - Owszem. A wy? - Byłem w Szkarłatnych Orłach Calisa. - Wydano rozkaz, by was wybić do nogi... ale to było na drugim krańcu świata - westchnął Kapitan Duga, dowódca setki mieczów do wynajęcia. - Daleko się zapuściliście - mruknął Erik. - Owszem... - Duga rozejrzał się dookoła i zobaczył, że wojacy Erika wiążą już jego ludzi. - Co teraz? - To zależy od ciebie... Jeżeli zechcesz nam pomóc, dostaniesz szansę wyniesienia całego karku z tej zawieruchy. Jeśli odmówisz... - Nie złamię przysięgi - żachnął się Duga. Erik spojrzał uważnie na rozmówcę. Miał przed sobą typowego przedstawiciela grupy najemnych oficerów z Novindusa. Człowieka sprytnego - może nie przesadnie inteligentnego, ale dość przebiegłego, by oszczędzać swoich ludzi. Umiejętność ta była najbardziej poszukiwaną cechą wodza najemnych wojaków. Musiał też być dostatecznie twardy, aby utrzymać w ryzach rzezimieszków, i dostatecznie uczciwy, by dotrzymywać umów, w przeciwnym razie nikt nie zaciągnąłby się pod jego znak. - Nie musicie łamać żadnych przysiąg. Jesteście naszymi więźniami... choć nie wiadomo jeszcze, czy możemy was wypuścić na słowo, nawet jeżeli obiecacie wrócić bez awantur do domu. - Nie wiem nawet, gdzie jest dom - warknął Duga z goryczą w głosie. - Gdzieś tam - Erik wskazał dłonią na południowy zachód - i jak sam powiedziałeś, na drugim końcu świata. - Możecie pożyczyć nam łódeczkę? - spytał Duga zgryźliwie. - Możliwe... Jeżeli podzielicie się z nami tym, co wiecie, może trafi się wam okazja powrotu do domu. - Erik wolał nie zagłębiać się w rozważania, jak nikła jest to szansa. - Pytaj. - Na początek: jak się tu dostaliście? - Przez jedną z tych magicznych bram Wężowych Kapłanów - wzruszył ramionami najemnik. - Dają premię każdemu kapitanowi, który zechce poprowadzić przez nie swoich ludzi. - Rozejrzał się dookoła. - Co prawda bogom tylko wiadomo, gdzie wydam te pieniądze. - Od jak dawna tu jesteście? - Od trzech tygodni. - Na kogo czekacie? - Nie mam pojęcia - odparł najemnik z Novindusa. - Rozkazy generała Fadawaha były proste. Przejdźcie przez bramę i znajdźcie gdzieś niedaleko miejsce na obóz. A potem czekajcie. - Na co? - Nie wiem. Powiedziano nam po prostu, że mamy czekać. Erik poczuł, że traci grunt pod nogami. Dopóki nie nadciągną pozostałe kolumny, miał prawie tylu samo ludzi, ilu jeńców do pilnowania. ..aż tego, co usłyszał, wywnioskował, że w każdej chwili może się spodziewać nowych nieprzyjaciół. - Damy wam ograniczony parol - odezwał się po chwili pospiesznego namysłu. - Nikt nie zrobi wam krzywdy, ale nie wolno wam się stąd ruszyć. Jak wrócimy do naszego obozu, możemy porozmawiać o lepszych warunkach. Najemnik przez chwilę rozważał propozycję, a potem rzekł: - Umowa stoi! Koniec walki! - zawołał do swoich ludzi. - Do łyżek i kotłów! Erika raz jeszcze zaskoczyło podejście najemników do sprawy. Konflikt i walkę traktowali jak zwykłe zajęcie. Walczyli dziś z ludźmi, którzy rok temu mogli być ich sprzymierzeńcami, a za rok znów mogli nimi zostać - i w rezultacie nie żywili urazy do zwycięzców czy przegranych. - Jak się wszystko uspokoi - zwrócił się do Garreta - każ ludziom rozbić obóz i niech coś zjedzą. Sierżant z Żelaznej Przełęczy zasalutował i zaczął wykrzykiwać rozkazy. Erik przeciągnął się w siodle. Czuł się tak, jakby ktoś połamał go na kawałki i złożył w całość, nie dbając o detale. Bolał go grzbiet, tyłek i miał wrażenie, że nigdy jeszcze nie był tak zmordowany. Zeskoczył z konia, jęknął w duchu i pod wpływem zapachu gotowanej w kotłach zupy - poczuł olbrzymi głód. Przed rozpoczęciem wypytywania więźniów zatrzymał się na chwilę, by przekląć w duchu swego kapitana. Chciał się zająć koniem, ale znów zamarł na moment, by pomyśleć o Calisie z serdeczną nienawiścią... Rozdział 7 PLANY Roo kiwnął głową. Delegat mówił już od godziny, on zaś po pięciu minutach wiedział, jak zakończą się negocjacje. Protokół wymagał, by przed odrzuceniem propozycji wysłuchać jej do końca. Roo dałby dużo, żeby mówca zamknął gębę, zdając sobie sprawę z tego, że całe spotkanie będzie zupełnie bezowocne. Od momentu opanowania rynku zbożowego w Zachodnich Dziedzinach Królestwa Roo przejmował rozmaite kompanie i spółka Morza Goryczy rosła w siłę... aż w końcu okazało się, że młody kupiec ma na Zachodzie tylko jednego, liczącego się rywala - Jacoba Esterbrooka. Jacob zaś absolutnie i niepodzielnie władał na szlakach handlowych z Kesh. Przynoszący znaczne dochody handel z Imperium był dla Roo zamknięty, a rozmaite, podejmowane przezeń wysiłki, by wcisnąć się jakoś na ten lukratywny rynek, zaowocowały tylko kilkoma marnymi kontraktami, które przyniosły mu bardzo mizerne zyski. Ostatnio znów podjął kolejną próbę - i oto ów drobny, nadęty urzędniczy na mówił mu teraz kwieciście, że jego wysiłki spełzły na niczym. Kiedy mówca wreszcie skończył, Roo uśmiechnął się krzywo. - By rzecz ująć prosto i bez upiększeń, odpowiedź brzmi: nie. Urzędnik zamrugał, jakby nagle zobaczył coś, czego do tej pory nie widział. - O, panie Avery, tak bym tego nie ujął... to zbytnie uproszczenie sprawy. Znacznie bliższe prawdy będzie powiedzenie, że w tej chwili umowa taka jest nieosiągalna. Nie sposób jednak upierać się przy twierdzeniu, że w jakiejś nie dającej się na razie bliżej określić przyszłości, umowy takiej nie da się zawrzeć. Roo wyjrzał przez okno z galerii w Domu Barreta. Zbliżała się noc. - Sir, zrobiło się dość późno, a ja mam jeszcze trochę zajęć przed kolacją. Może byłoby lepiej, gdy będziemy rozmawiali następnym razem, zacząć znacznie wcześniej... Keshanin wstał, ukłonił się lekko i odszedł. Z wyrazu jego twarzy jasno wynikało, że nie zrozumiał dowcipu Roo. - Nareszcie. - Duncan Avery, kuzyn Roo, który do tej pory drzemał w rogu komnaty, wstał, przeciągnął się i ziewnął potężnie. - Owszem, nareszcie - przyznał Luis de Savona, prawa ręka i zarządca majątku Roo. - Cóż... musiałem spróbować - rzekł kupiec. Rozsiadając się wygodniej, spojrzał na stół, gdzie stały kubki z kawą i talerz z zimnymi już od kilku godzin naleśnikami. - Któregoś dnia odkryję, jakim sposobem Jacob zdobył tak mocną pozycję na rynkach w Kesh. Jest prawie tak, jakby... - zawiesił głos, nie kończąc myśli. - Jakby co? - spytał Duncan. Luis zerknął spod oka na kuzyna swego pracodawcy. Obaj z trudem się ze sobą zgadzali, choć na ogół rozmawiali ze sobą uprzejmie i grzecznie. Luis, dawniejszy towarzysz broni Roo, ciężko pracował, był godny zaufania i bardzo poważnie podchodził do każdej sprawy, jaką mu powierzono. Duncan był leniwy, nie zawracał sobie głowy szczegółami, a Roo zatrudniał go tylko dlatego, że był jego kuzynem. Potrafił też być czarującym kompanem, duszą zabawy i świetnie sprawiał się z rapierem. Roo bardzo lubił jego towarzystwo. - Od kiedy to interesuje cię handel? - spytał Luis. - Roo chciał coś powiedzieć - wzruszył ramionami Duncan. - Ciekaw byłem, co. To wszystko. - Nieważne - uciął Roo. - Ale... pewne sprawy muszę zbadać osobiście... - Chcesz, bym coś dla ciebie zrobił? - spytał Duncan. Roo potrząsnął głową. - Nie, ale muszę porozmawiać z Diukiem Jamesem. - Wstał, podszedł do barierki i pochylając się w dół, zawołał: - Dash! - Tak, panie Avery? - odpowiedział mu głos z parteru. Dash spojrzał w górę znad stolika, przy którym siedział z dwoma skrybami, przeglądając dokumenty Spółki Morza Goryczy. - Co mogę dla pana zrobić, sir? - Kiedy byli sami, Dash zwracał się do Roo mniej formalnie, zawsze jednak podkreślał swą zależność w obecności osób trzecich. - Chciałbym zobaczyć się z twoim dziadkiem, możliwie jak najszybciej. - Teraz? - spytał Dash, podnosząc się z krzesła. - Najlepiej jutro rano. - Roo skinieniem dłoni zatrzymał Dasha na miejscu. - Lepiej teraz - rozległ się głos od drzwi. Dash podniósł wzrok, Roo zaś wychylił się przez poręcz, by zobaczyć, kto mówi. - Dziadek! - zdumiał się Dash. Do sali wszedł Diuk Krondoru w eskorcie dwu pałacowych gwardzistów. Wśród siedzących na dole gości rozległ się szum, a gdy rozeszła się wieść o przybyciu dostojnika, kilku z nich podniosło się ze swoich miejsc, witając gościa ukłonami. James skierował się do barierki zamykającej drogę na galerię, a jeden z gwardzistów otworzył furtę. Diuk przeszedł spokojnie i ruszył schodami w górę. Wkroczenie na galerię człowieka, który nie był członkiem klubu i nie został przez nikogo zaproszony, było niesłychanym pogwałceniem zasad, Roo doszedł jednak do wniosku, że nie do niego należy informowanie o tym najpotężniejszego niemal człowieka w Królestwie. - Zostawcie nas samych - zwrócił się James do Luisa. Opierając się o barierkę, poprosił Dasha: - Chłopcze, zadbaj o to, by nam nie przeszkadzano. Dash, tłumiąc uśmiech, ruszył ku schodom. Powodem jego rozbawienia był fakt, że widział, iż dwaj gwardziści już wcześniej zajęli miejsca u wejścia na górę. - Nadszedł czas - odezwał się James cicho, tak by nie usłyszał go nikt z dołu - byśmy się zabrali do interesów i porozmawiali o pieniądzach. - Wcześniej czy później musiało to nastąpić - mruknął Roo bez entuzjazmu w głosie. - Potrzebuję dwu milionów suwerenów w złocie. Roo zamrugał. Sieć jego spółek i towarzystw była warta kilka razy więcej, nie dysponował jednak aż taką ilością gotówki. Dla zdobycia takiej ilości złota będzie musiał pozbyć się części zyskownych przedsiębiorstw. - Na kiedy ich potrzebujecie? - Na wczoraj... ale jutro też może być. - A co będę z tego miał? - Co zechcesz, oczywiście w granicach rozsądku - uśmiechnął się James. - Wiesz oczywiście, że mogą być... eee... pewne kłopoty ze zwrotem pożyczki. Kupiec kiwnął głową. - Jeżeli wy, panie, nie będziecie mogli zwrócić pożyczki, to podejrzewam, że ja nie będę mógł... eee... domagać się jej zwrotu. - Kiedy zobaczę złoto? - spytał Diuk. - Pół miliona mogę dostarczyć do pałacu pod koniec dzisiejszego dnia, jak zamknę interesy - odparł rzeczowo Roo. - Pozostałe półtora miliona... no, to może zająć kilka dni. Muszę zapędzić do roboty wszystkie kantory wymiany pieniądza w mieście i zająć się pewnymi sprawami na Wschodzie. - Rozparł się wygodniej w krześle. - Czy Wasza Wysokość nie mógłby na przyszłość uczynić mi łaski i powiadomić mnie nieco wcześniej? - Nie. Sprawy toczą się coraz szybciej. - A skoro już jesteśmy przy uprzejmościach... - Kupiec uśmiechnął się. - Keshański radca handlowy właśnie odrzucił moją prośbę o przyznanie mi koncesji... Czy Wasza Wysokość mógłby w jakikolwiek sposób wpłynąć na zmianę jego stanowiska? - Możliwe. Ostatnio robimy coraz więcej interesów z Kesh. - Złoto? - spytał Roo, unosząc pytająco brew. - Owszem. Część z niego pójdzie na kilka łapówek dla wpływowych keshańskich arystokratów. - O, to muszą być nieliche łapówki - zgodził się Roo. - Zamierzacie, panie, obalić panującego Imperatora? - Żeby nawet pomyśleć o czymś takim, potrzeba byłoby wielokrotnie więcej złota - odparł James, wstając z miejsca. - Może w ogóle na całej Midkemii nie ma dostatecznej ilości złota, dzięki któremu udałoby się wywołać zamęt w Wielkim Kesh. - Zawahał się na chwilę. - Teraz już wiesz. Mamy powody, by się martwić o południową granicę. Roo kiwnął głową. - Sam się tego domyśliłem. - Przeciągnął się i również wstał. - Ciekaw jestem, jak zamierzacie ułożyć się z Kesh, na okres nadciągającej inwazji. - Mam kilka koncepcji - przyznał James. - Ważną sprawą jest upewnienie się, żeby na południu stanęło dostatecznie wielu keshańskich legionistów, by Szmaragdowi poszli tam, gdzie chcemy ich mieć. - Żadnych ataków na południe, ani na Dolinę Marzeń, tylko przez góry ku północy - kiwnął głową Roo. - Coś w tym rodzaju. Do tego potrzeba, żeby Szmaragdowa Królowa podbiła krasnoludy z Dorginu... co jeszcze się nigdy nikomu nie udało. - James uśmiechnął się niewesoło. - Co prawda obawiam się, że ci najeźdźcy uporają się nawet z armią Króla Halfdana. Roo wzruszył ramionami. Słyszał opowieści o zajadłości i nieustępliwości krępych, małych wojowników, ale nigdy nie spotkał żadnego z nich. James odwrócił się, by odejść i Roo wyszedł zza stołu. - Nie, daruj sobie odprowadzanie - rzucił Diuk przez ramię. - Znam drogę do wyjścia. Na szczycie schodów zatrzymał się na moment. - A przy okazji... daj spokój potajemnej wywózce swoich bogactw do miast na Wschodzie i do Wolnych Grodów. Większość L tego będzie mi potrzebna do prowadzenia wojny. Ostatnia uwaga Diuka zaskoczyła Roo do tego stopnia, że nie podjął nawet próby zaprzeczenia - istotnie, od pewnego czasu dyskretnie i systematycznie przemycał niewielkie ilości złota poza Krondor. - Zgoda - odparł z rezygnacją w głosie. - Jeszcze się chyba nie urodził ktoś, kto przechytrzyłby was. - Radzę, byś o tym nie zapominał - kiwnął głową James. Zostawił Roo ponownie zajętego rozmyślaniami, dlaczego nie udało mu się zdobyć koncesji na handel z Kesh. Miał pewne domysły, które zamierzał poddać próbie, teraz jednak musiał się zająć pilniejszą sprawą. Musiał pomyśleć, jak podjąć z banków sporą ilość złota, nie wywołując natychmiastowej podwyżki cen usług w kantorach. Westchnął, przypominając sobie, że planował na dziś odwiedziny u Sylvii. Będzie musiał powierzyć Duncanowi liścik do kochanki, ponieważ zdoła się wyrwać dopiero po północy. Usiadł i zabrał się do pisania. Uporawszy się z tym, wezwał Dasha. - Daj to Duncanowi, niech zaniesie list do majątku Esterbrooków - powiedział, kiedy młodzieniec stanął przed nim, czekając na polecenia. - On już wie, komu go wręczyć. - Przeciągnął się jeszcze raz. - Potem powiadom moją żonę, że twój dziadek dał mi zajęcie, które przez. kilka najbliższych dni nie pozwoli mi ruszyć się z miasta. - Właściwie to już wyjaśnił żonie, że zamierza trochę popracować, ale dziś chciał odwiedzić Sylvię. Teraz doszedł do wniosku, że przed powrotem do domu będzie musiał zajrzeć do Sylvii jeszcze jutro i pojutrze. Wyjrzawszy przez okno, zobaczył, że na zewnątrz zapadł już wieczór, gwar miejski zaczyna zamierać, a kupcy zamykają witryny swoich kramów. - Zanim się zabiorę do interesów twojego dziadka - rzekł Dashowi, wstając - muszę się trochę odprężyć. Myślę, że pójdę zobaczyć się z Helen Jacoby i jej dziećmi. - A potem? - spytał Dash. - Zajrzę na jakąś godzinę do siedziby firmy. I znów tu wracam - dodał z kwaśną miną. - Zapowiada się długie posiedzenie. .. może nawet do rana. Dash kiwnął głową. - Jeszcze coś? - Nie, to wszystko. Przyjdź tu jutro z samego rana. Będę miał dla was mnóstwo roboty. Przyprowadź ze sobą Jasona. Dash ruszył spiesznie ku drzwiom, a Roo powoli i statecznie zszedł ze schodów. Zatrzymał się przy drzwiach wyjściowych i przez chwilę zastanawiał się, czy nie zajrzeć do domu naprzeciwko i nie kazać służbie osiodłać konia. Po chwili namysłu doszedł do wniosku, że lepiej będzie pójść do Helen Jacoby pieszo. Ruszył wzdłuż ruchliwej ulicy. Mógł bez końca patrzeć na miejski ruch i słuchać jego gwaru. Wychował się w niewielkim miasteczku i Krondor jawił mu się jako źródło nieustającego podniecenia. Przechadzki po mieście odświeżały mu umysł, właśnie podczas nich przychodziły mu do głowy najlepsze pomysły. Dziś jednak nad wszystkim, co widział i słyszał, dominowała świadomość niedalekiego najazdu wojsk Szmaragdowej Królowej. Przez cały czas, gdzieś tam w głębi ducha drzemała w nim wiedza o tym, że Krondor zostanie zaatakowany i prawdopodobnie podbity. Wiedział, co Szmaragdowi robią że zdobytymi grodami, z pogromu i rzezi Maharty ledwie udało mu się ujść z życiem. Wszystko to było nieuniknione. Dużo dałby za to, żeby armia Królestwa, znacznie lepiej wyszkolona i walcząca na własnej ziemi, zdołała utrzymać wroga z dala od Krondoru, wiedział jednak, że niewielkie w gruncie rzeczy są szansę na ziszczenie tych pragnień. Z drugiej strony mogłoby się wydawać, że wszystko to jest nieprawdopodobne. Był oto bogaty tak, jak nigdy nawet nie śmiał marzyć w chłopięcych rojeniach o zamożności, zdobył najpiękniejszą kobietę na świecie i dochował się syna. Jego życie było tak pełne i doskonałe, że nic złego nie mogło mu się przytrafić. Zatrzymał się nagle. Tak bardzo pogrążył się w myślach, że niemal przegapił ulicę, która wiodła do domu Helen. Kiedy w nią skręcał, wydało mu się, że dostrzega kątem oka nikły zarys sylwetki kryjącego się pospiesznie w mroku człowieka. Roo przyspieszył kroku, skręcił za róg i przylgnąwszy za nim do ściany, wyjrzał ostrożnie w stronę, z której przyszedł. Wszędzie widział zatrzaskujących okiennice witryn kupców i ludzi, którzy po pracy spieszyli się do domów, podążali gdzieś z ostatnimi poleceniami pracodawców albo ochoczo podążali do najbliższej oberży. Nigdzie jednak nie dostrzegł sylwetki człowieka, którego zauważył chwilę wcześniej. Potrząsnął głową. Padł chyba ofiarą przywidzenia wywołanego zmęczeniem. Nie mógł się jednak pozbyć wrażenia, że ktoś go śledzi. Rozejrzawszy się dookoła, ruszył ku domostwu Jacobych. Wszystko było chyba wynikiem przeczucia, że flota Szmaragdowej Królowej lada dzień wypłynie ze swoich portów. Nie miał dostępu do wiadomości z wywiadu, ale wystarczyło pomyśleć, by dojść do wniosku, że ostateczna konfrontacja jest już bliska. Sam widział, jak jej armie zmiatają wszystko na swej drodze na dalekim Novindusie, i zasiadał w radzie, gdzie podejmowano decyzje dotyczące obrony Królestwa przed inwazją. Wiedział, co się święci. Dla potrzeb zaopatrzenia wojsk oddał więcej statków niż wszystkie pozostałe towarzystwa kupieckie razem wzięte - i znał miejsca składowania zapasów. Czytał listy przewozowe dotyczące dostaw broni, wiedział też o zbieranych we wszystkich możliwych miejscach koniach. Już wkrótce miał nastąpić atak. W Krondorze była wczesna jesień, co oznaczało, że po drugiej stronie świata jest wiosna, wkrótce więc potężna flota zacznie tam załadunek i ruszy w kilkumiesięczną podróż. Roo wielokrotnie słyszał, jak Admirał Nicholas mówił o niebezpieczeństwach żeglugi przez Cieśniny Mroku. Przeprawa była ciężka nawet przy sprzyjającej pogodzie, a podczas zimy przejście przez tamtejsze wody stawało się niemal niepodobieństwem. Do przeprowadzenia tak wielkiej floty najlepsze byłoby Święto Banapisa w dzień letniego przesilenia. Fale i wiatry i tak utrudnią pokonanie Bezkresnego Morza i Cieśnin niezbyt doświadczonym kapitanom, którzy z konieczności będą stanowili większość dowódców floty Szmaragdowych. Przypomniawszy sobie rzezie na Novindusie, Roo nie był pewien, czy na całym kontynencie zbierze się sześciuset ludzi zdolnych do dowodzenia okrętami. Podbój kontynentu ogromnie przetrzebił też jego ludność. Novindus zresztą nie słynął ze śmiałych żeglarzy, tamtejsi kapitanowie trzymali się brzegów lądu i nie podejrzewali nawet, że po drugiej stronie morza leżą jakieś ziemie - dopóki Bezkresnego Morza nie przepłynęli Nicholas i jego załoga. Roo podejrzewał też, że Admirał przygotował przykre niespodzianki dla tych, co zechcą wedrzeć się przez Cieśniny Mroku, co było chyba powodem jego wyprawy do Queg. Jedynym źródłem żądania, by quegańskie statki zajęły się eskortowaniem krondorskich kupców, mógł być fakt, że flota Królestwa będzie zajęta czymś innym. Nicholas na pewno coś przygotuje na spotkanie najeźdźców wypływających z Cieśnin Mroku. Dotarłszy do domu Jacobych, odegnał od siebie ponure myśli i zapukał. Otworzyła mu Helen Jacoby. - Mam nadzieję, że nie masz nic przeciw niespodziewanej wizycie? Gospodyni roześmiała się dźwięcznie i Roo zdziwił się, że dotychczas nie zauważył, jak miło brzmi jej śmiech. - Ależ skąd, Rupercie. Wejdź, proszę. Zawsze jesteś tu mile widziany. Gdzieś w głębi domu rozległy się dziecięce głosiki wołające jego imię i ze zdumieniem poczuł ogarniającą go radość, jakiej rzadko doświadczał gdzie indziej. - Wujku Rupercie! - wołał pięcioletni już Willem. - Co mi przyniosłeś? - Ależ Willem! - odezwała się Helen, stroi ująć niesfornego synka. - Czy tak się wita gościa? - On nie jest gościem - odparł urażony Willem. - To wujek Rupert. Siedmioletnia Nataly potwierdziła tę kwalifikację, rzucając się na Roo i mocno obejmując go w pasie rączkami. Rupert uśmiechem skwitował zuchwalstwo chłopczyka i afektację dziewczynki. Gdy Helen zamykała za nim drzwi, przyszło mu nagle na myśl, że jeśli jego obliczenia są dokładne, flota najeźdźców pojawi się u brzegów Królestwa za siedem miesięcy. Pełniący obowiązki kaprala Garret żywił może jakieś wątpliwości, ale przyjął rozkazy Erika bez komentarzy. Po całodniowym przesłuchiwaniu Dugi i jego ludzi dowódca podjął decyzje, dotyczące dalszych działań. Polecił mianowicie Garretowi poprowadzić bez zbytniego pośpiechu połowę zebranych od Baronów ludzi do Krondoru, drugą połowę zatrzymując przy sobie. Jego podwładni, opuszczając drużyny byłych rozkazodawców, zrzucili dawne barwy i mundury, wciąż jednak sprawnością i karnością przypominali żołnierzy. Erik kazał im powymieniać części odzieży z pojmanymi jeńcami i już niedługo doszedł do wniosku, że jego oddział przypomina bardzo liczną kompanię najemników. - Wyglądają jak moi chłopcy - potwierdził Duga. Cały poprzedni wieczór Erik spędził na pogawędce z wodzem najemników. Zdążył już polubić tego prostego i niegłupiego człowieka, dowódcę osiemdziesięciu ludzi, którego przerosło powierzone mu zadanie. Rozmowa obu wojaków trwała całą noc, ale w końcu młodzieńcowi udało się przekonać Novindyjczyka, że w jego własnym, dobrze pojętym interesie powinien ze swymi ludźmi przejść na żołd Królestwa. Kilku najemników wyglądało na nie do końca przekonanych i tych Erik odesłał z oddziałem Garreta, reszta postanowiła za swym kapitanem zaciągnąć się pod znak Erika. Nieco później tego samego dnia pokazała się druga kolumna jeźdźców królewskich i Erik odesłał ich śladem kompanii Garreta. Kiedy następnego dnia rano Duga zobaczył wyłaniający się z lasu trzeci dwustuosobowy oddział, mruknął gniewnie, że Szmaragdowych wprowadzono w błąd, każąc im wierzyć, że - uderzają na słaby i źle przygotowany do wojny luźny związek miast. Młodzieniec musiał się natrudzić, żeby wyjaśnić przybyszom, jak rzeczy mają się w Królestwie, i choć pominął milczeniem różnicę w liczebności obu armii, podkreślał biegłość w rzemiośle, jednolitość broni i zajadłość w boju wojaków królewskich. Dobrze się dlań złożyło, że cały wykład potwierdziła defilada sześciuset największych twardzieli z Północnego Pogranicza. Duga był też zadowolony ze śniadania, na które złożyły się racje suchego prowiantu, przywiezionego przez ludzi Erika. - Wiesz... - odezwał się, żując pajdę chleba - armię Szmaragdowej Królowej niewiele już razem trzyma, oprócz strachu. - Widziałem to pod Mahartą - kiwnął głową Erik. - Teraz jest jeszcze gorzej. - Kapitan rozejrzał się niespokojnie. - Kiedy przyszły rozkazy, że mamy ruszać na Miasto Nad Wężową Rzeką, niektórzy dowódcy postanowili ze swymi ludźmi opuścić obóz. - Owszem, słyszałem - mruknął młodzieniec. - Szpiedzy Calisa donieśli, co się wówczas stało: dowódców wbito na pale, razem z wieloma, zupełnie przypadkowo dobranymi żołnierzami. - Teraz jeden wystrzega się drugiego. Nikt nie miał ochoty, by się tu znaleźć, ale też nikt nie ośmielił się zaprotestować. - Duga potrząsnął głową. - Jeżeli piśniesz choć słowo, które trafi do ucha donosiciela, nie zdążysz mrugnąć, i poczujesz pal w dupie. - Czy ktoś choć raz zadał pytanie - rzekł Erik po starannym namyśle - po co posyła się was na drugi koniec świata? - Tam w domu nic nie zostało. Niewiele łupów można wynieść z miasta, które doszczętnie spalono. - Zniżył głos. - Nie wierzyłem temu, ale Węże, kręcące się stale przy Królowej, opowiadały wszystkim chętnym, że tu jest najbogatsze królestwo na świecie, a w mieście zwanym Sethanon - wymówił to słowo jak Sith-anon - ulice wykłada się marmurem, drzwi mają klamki ze złota, a jedwabiu mieszkańcy używają jako ręczników do kąpieli. - Westchnął głęboko. - Po tym wszystkim, co widziałem w ciągu ostatnich dziesięciu lat, mogę uwierzyć w ludzką łatwowierność, ale żeby dać posłuch takim bzdurom, trzeba być idiotą z dziada pradziada... - zniżył głos jeszcze bardziej. - Niektórzy z kapitanów nawet się zastanawiali... rozmawialiśmy pomiędzy sobą, że trzeba by coś z tym zrobić, ale... - Ale co? - Ona wszystko kontroluje i wszędzie ma oddanych sobie ludzi. - Opowiedz mi o tym - ponaglił rozmówcę Erik. Gestem zaprosił Dugę na przechadzkę za obóz. Kiedy znaleźli się poza zasięgiem słuchu, Kapitan zaczął wyjaśnienia: - Wśród moich żołnierzy też pewnie jest ze dwu lub trzech jej agentów... nie można być niczego pewnym. Generał Fadawah to cholerny geniusz taktyki i strategii, wie zawsze, dokąd i po co posłać ludzi, ale też jest z niego kawał drania. Wiesz, co się stało z generałem Gapim? Erik kiwnął głową. - Nie wykonał zadania, za co wbito go na pal nad mrowiskiem. - A niemal wszyscy jego oficerowie musieli na to patrzeć! - Duga uderzył się kciukiem w pierś. - Byłem wśród nich... Jedno ci powiem... paskudne widowisko. - Ostro się za nas wzięli - wyjaśniał swoje niezadowolenie i frustrację, demonstrując wszystko zaciśnięciem dłoni. - Na początku to była kolejna wojenka. Podpisujesz papiery na punkcie werbunkowym przy Spotkaniu, ruszasz do boju... a potem wydajesz pieniądze. Z czasem zaczęły się oblężenia miast. Pamiętam, że Szkarłatne Orły Calisa były po przeciwnej stronie pod... gdzie to, tam? - Pod Hamsą - podsunął mu młodzieniec. - To było, zanim się zaciągnąłem, ale znam tę historię z opowiadań. - No właśnie. Wtedy zaczęło się robić niemiło. Królowa przez jakieś dwieście sześćdziesiąt dni głodziła tamtych nieszczęsnych skurczybyków, a potem wypuściła jaszczurzych jeźdźców na tych, co uciekli. Erik słyszał już historię o tym, jak część kompanii Calisa zdołała przeżyć dzięki pomocy Jeshandich, stepowych nomadów z Novindusa. - Kiedy wszystko przestało nam się podobać, naradziliśmy się w gronie kapitanów i poszliśmy się zobaczyć z Gapim. Wziął trzech ludzi na spotkanie z Królową... i tyle ich widziano. - Wtedy zrozumieliśmy, jak stoją sprawy. Mieliśmy się bić, jak długo będą toczyć się walki, a każdy, kto zechce się wycofać, będzie traktowany jak wróg. Na początku zresztą nie było źle. Sporo się plądrowało. Były i kobiety... po woli i po niewoli. Ale wszystkiego w miarę... po pewnym czasie każdy miał już tego dość, wiesz, jak to jest. - Wiem - mruknął Erik. - Niektórzy z moich chłopców... - kapitan zawiesił głos. - Źle mówię, żaden z nich nie jest już chłopcem. Nie ma wśród nich nikogo, kto nie miałby przynajmniej trzydziestu lat. - Nie wiem, co mogę wam obiecać - rzekł Erik. - Tu jest inaczej... nigdy wcześniej nie widziałeś takiego kraju. Cały naród prowadzi wojnę, ale myślę, że jeżeli zechcecie przejść na naszą stronę albo wybierzecie neutralność, to po tym wszystkim znajdzie się jakiś sposób, by was odwieźć do domu. - Do domu? - spytał Duga, jakby nie bardzo rozumiał znaczenie tego słowa. - A wiesz, jak tam teraz jest? Erik potrząsnął głową. - Gospodarstwa wiejskie i wioski poszły z dymem, bydło oddano pod nóż, a owoce gniją na drzewach, bo nie ma komu ich zbierać. Pola zarastają chwastami, bo ich właścicieli albo wymordowano, albo wcielono do armii. Zjedliśmy wszystko, co dało się zjeść. - Nie rozumiem. - Ta wojna trwa od dziesięciu lat i przewaliła się od Zachodu, przez Kraje Nadrzeczne, aż po wschodnie Stepy. Za nami nie zostało nic. Ci, którzy zostali tam w domu, to nędzarze, żyjący z odpadków. Jest może jeszcze trochę ludzi w wypalonych miastach i podobno gdzieś w górach Ratn'Gary ostała się jakaś podziemna warownia krasnoludów... Królowa była na tyle mądra, by nie ruszać tych wściekłych kurdupli... ale gdyby żyli w nim ludzie, też poszłoby z dymem. - Nic nie zostało? - Erik nie bardzo mógł uwierzyć w to, co usłyszał. - Niektórzy się poukrywali, inni mieszkali na takim zadupiu, że nikomu nie chciało się po nich łazić, więc trochę ludzi jeszcze tam żyje... ale za nami pozostały prawie same trupy, Eriku. Nie ostało się żadne miasto, a tylko kilka miasteczek ma po parę całych budynków. Być może jakiś wieśniak, co się zaszył w głuszy, zbiera jeszcze plony... o ile nie zeżarli mu wszystkiego ci, którzy opuścili miasta. I choroby... - westchnął. - Przy takiej liczbie nie grzebanych trupów nie mogło być inaczej .Część dostała takiej biegunki, że zmarła, inni wyrzygiwali nawet wodę... Jeszcze innych wytłukła czarna zaraza. Jeżeli nie ma ziół ani kapłanów uzdrowicieli, człowieka mogą zabić zwykła gorączka i przeziębienie. W domu zostały same nieszczęścia... ot, co! Erik spojrzał w oczy rozmówcy i zobaczył w nich coś, czego nigdy wcześniej nie widział u żołnierza. Była to zgroza, tak długo spychana w głąb świadomości, że Duga nawet o niej nie wiedział. .. ale teraz, kiedy wszystko sobie przypomniał, któż mógł przewidzieć rezultaty... Ravensburczyk położył mu dłoń na ramieniu. - Tu żyje mnóstwo ludzi - zapewnił go. I dodał, podnosząc nieco głos: - A ja dołożę starań, by zostali przy życiu. Choćby to byli - uśmiechnął się lekko - nędzni najemnicy, którzy wbrew swej woli zabłąkali się tu... nieprzypadkowo. Duga zmrużył oczy, spojrzał w twarz młodzieńca, a potem kiwnął głową i odwrócił się szybko, by Erik nie spostrzegł wzbierającej mu pod powiekami wilgoci. - Hej, ludzie! - zawołał do swoich. - Weźcie się w garść! Musimy pokazać królewskim, jak wygląda porządna banda nędznych najemników! Gdzieniegdzie ludzie parsknęli śmiechem, choć żołnierze z Królestwa niemal go nie zrozumieli. Obóz wyglądał prawie jak wtedy, gdy trafili nań zwiadowcy Erika. Różnicą było to, że teraz połowę ludzi stanowili wojacy królestwa. W okolicznych lasach czaił się trzydziestoosobowy oddział łuczników, gotowych w każdej chwili przyjść Erikowi z pomocą. Trzeciego dnia jeden z postrzegaczy zameldował, że od południa nadciągają jacyś jeźdźcy. - Przygotujcie się - polecił Ravensburczyk swoim ludziom. Najemnicy Dugi poruszali się spokojnie i powoli jak znudzeni wojacy... a ludzie Erika poukładali miecze i tarcze tak, aby w razie czego były pod ręką. Na drzewach łucznicy zaczęli oblizywać totki strzał. Po kilku minutach na polanę wjechało trzech jeźdźców. Wszyscy ubrani byli w podróżne opończe. Jadący na czele odrzucił kaptur, ukazując twarz człowieka w średnim wieku otoczoną ciemnymi, przyprószonymi już nieco siwizną włosami. - Kto tu dowodzi? - Ja - odpowiedział Erik. - Co za kompania? - spytał drugi z przybyszów. - Czarne Miecze Dugi. - Ty nie jesteś Duga! - żachnął się pierwszy. - Nie, Kimo... Duga, to ja - odezwał się wódz najemników, występując naprzód. - On twierdzi, że on tu dowodzi! - rzekł człowiek nazwany przez Dugę Kimo. Kapitan wzruszył ramionami. - Wiesz... czekaliśmy na was i czekaliśmy, aż zaczęło nam się nudzić. Rzucił mi wyzwanie i zwyciężył. - Potarł dłonią szczękę. - Popatrz, co to za byczysko. Niewiele brakło, a skręciłby mi kark. I przejął dowodzenie... - Jak się nazywasz, "kapitanie"? - spytał Kimo. - Bobby - odparł Erik, nie wiedząc nawet dlaczego. - Niech będzie Bobby. Posłuchaj... masz zabrać ludzi na wschód. Po trzech dniach marszu natraficie na małą wioskę w dolinie. Mińcie ją bokiem... niech kmiotkowie nawet się nie domyśla, że tamtędy przechodziliście. Przejdźcie w nocy i skierujcie się dalej w góry. Znajdźcie rzekę, nad którą leży ta wioska, a potem skierujcie się w górę biegu, aż traficie na dopływ. Idźcie wzdłuż północnej odnogi... aż dojdziecie do niewielkiej dolinki, gdzie będzie sporo zwierzyny. Możecie zapolować, złożyliśmy tam też dla was zapasy. Czekajcie, aż ktoś się do was zgłosi. Kiedy to się stanie, wracajcie nad rzeczkę i zajmijcie się tamtą wioseczką. Erik udał zaskoczonego i zmieszanego. - A po co mamy czekać? Dlaczego nie zająć wioski od razu? Odpowiedział mu trzeci z jeźdźców, który milczał do tej pory. Na dźwięk jego głosu włosy stanęły młodzieńcowi dęba. Mówiący nie był człowiekiem. - Chłopcze, nie płaci ci się za to, byś zadawał pytania. Może powinniśmy zabić tego tutaj - zwrócił się stwór do Kimo - i przekazać dowodzenie byłemu kapitanowi? - Wyciągnął dłoń ku Dudze i Erik ujrzał pokrywające ją zielone łuski i czarne, wyrastające .z palców szpony. Widywał Pantathian już wcześniej, kilku nawet zabił, ale dobrze się czuł tylko wtedy, kiedy patrzył na ich zwłoki. - Nie, nie mamy na to czasu. Musimy odnaleźć inne kompanie. - Drugi z nieznajomych wyjął jakąś mapę i zaczął ją przeglądać. Ujrzawszy to, Ravensburczyk podjął błyskawiczną decyzję. - Bij! - zakrzyknął. W powietrzu świsnęło jednocześnie kilkanaście strzał i zanim podróżni zdołali zareagować, wszyscy trzej wylecieli z siodeł przeszyci każdy kilkoma przynajmniej grotami. - Dlaczego to zrobiłeś? - spytał zaskoczony szybkością działań Krondorczyków Duga. Erik podszedł do Pantathianina i kopnął trupa, by upewnić się, że człowiek-wąż na pewno nie żyje. Potem zbliżył się do drugiego, bezimiennego nieznajomego i pochyliwszy się nad nim, powiedział: - Bo potrzebna mi jest ta mapa. Przeglądał ją przez chwilę, a potem zmrużył oczy. Nelson! - huknął i jeden z jego ludzi natychmiast stanął u jego boku. - Taaaaest, panie sierżancie! - Weź dwa dodatkowe konie i odszukaj naszych ludzi. Chcę, by wrócili tu piorunem! Spotkamy się... - spojrzał na mapę - na północnym brzegu rzeczki Tamyth, przy przełomie, trzy dni drogi na wschód od szlaku ku Sokolim Pustkowiom. - Tak jest! - Nelson zasalutował sprężyście i odwrócił się, by odejść. - Jeszcze jedno! - zatrzymał go dowódca. - Na rozkaz! - Włóż na powrót kolet od munduru. Ludzie Garreta mogą cię wziąć za opryszka i na wszelki wypadek wsadzą ci strzałę pod żebro, zanim zdążysz się opowiedzieć. Nelson kiwnął głową i podbiegł do koni. - O co w tym wszystkim chodzi? - zdziwił się Duga. Erik podniósł mapę. - Wśród tych wzgórz umieszczono dwadzieścia kompanii takich jak twoja. I o ile umiem czytać mapy, rozstawione są tak, że szybko mogą zająć kluczowe przełęcze, otwierając drogę armii tej Szmaragdowej suki. - Nadal nie rozumiem - mruknął kapitan. - Wystarczy, że ja rozumiem - odciął się Erik. - Jack! Kolejny żołnierz pojawił się błyskawicznie obok nich. - Zamierzam wysłać gońca z pismem do Konetabla Williama. Weź sześciu ludzi i ruszaj do Krondoru, jakby was diabli gonili. Żołnierz pobiegł dobrać sobie kompanów i poczynić przygotowania do wyjazdu. Duga ruszył za Erikiem, który podszedł do swojego konia. Z juków przy siodle wyjął pergamin, pióro i buteleczkę z inkaustem. - O co chodzi z tymi kluczowymi przełęczami? - spytał kapitan. - Gdybyś wytknął nos poza tę polanę i spojrzał ku zachodowi, zobaczyłbyś łańcuch górski. - Kiwnął brodą, pokazując południowy wschód. - A gdzieś tam jest Sethanon, miasto, o którym wspominałeś. Nie ma tam złota, marmurów i jedwabiów, ale z jakiegoś nie znanego mi powodu jest ono ważne. Nie potrafię wyjaśnić ci dlaczego, ale ludzie, którym ufam bez zastrzeżeń, powiedzieli mi, że jeżeli twoja była władczyni zdobędzie to miasto, to w tej samej chwili wszyscy umrzemy... i umrą również ci, co służą pod jej sztandarami. - To akurat mnie nie dziwi - mruknął dowódca najemników. - W jej namiocie co noc giną ludzie. - Opowiesz mi o tym później - uciął Erik. Duga umilkł, młodzieniec zaś zajął się pisaniem. Kiedy skończył, podał zwój czekającemu już Jackowi. - Dostarcz to, choćbyś miał paść trupem! Ale najpierw oddaj pismo, komu trzeba. - Zrobi się, panie sierżancie! - żołnierz zasalutował sprężyście. Potem ruszył biegiem do miejsca, gdzie czekała szóstka pozostałych. - Wygląda na to, że jednak zaciągniecie się do Królewskich - zwrócił się Erik do Dugi. - I w końcu będziecie się jednak bić za złoto, tyle że po przeciwnej stronie. - Zdarzało się to już wcześniej - wzruszył ramionami najemnik. - Jak mówiłem przed chwilą, Sethanon jest tam, a góry tam. Aby się dostać do Sethanonu, armia tej Szmaragdowej suki musi przedrzeć się przez góry. - A, teraz rozumiem, dlaczego zadali sobie tyle trudu, by nas tu sprowadzić. - Potrząsnął głową. - Wielu z tych Wężowych Kapłanów padało z wysiłku, wysyłając tu naszych chłopców. Trzeba było do tego wielkiej magii. Niektórzy tego nie przeżyli. - Nie wiem czemu, ale wcale nie łamie mi to serca - rzekł Erik i grzmiąco zaczął wydawać komendy, aby zwijać obóz. - Nie zrozumiałeś - potrząsnął głową Duga. - Myślałem o tym, że nie mogą tu przysłać zbyt wielu żołnierzy. Gdyby mogli, to te góry byłyby ich pełne. - Czekaj - Ravensburczyk przystanął. - Masz rację! W przeciwnym razie czemu mielibyście się tu ukrywać? Najemnik podrapał się po brodzie. - Coś mi tu nie pasuje. Dlaczego nie posłali nas prosto do tego Sethanonu? - Bo zanim byście się obejrzeli, wybito by was do nogi - odparł Erik. Nie chciał wdawać się w dyskusję, ponieważ prawdę rzekłszy, nie znał odpowiedzi na pytanie najemnika. Wszystko, co wiedział, pochodziło od Diuka Jamesa i Konetabla Williama, którzy wyjaśnili mu tylko tyle, że Pantathianie nie są w stanie przesyłać ludzi prosto do Sethanonu. Młodzieniec podejrzewał, że maczali w tym palce ci dwaj magowie, o których mówił James - Pug i Miranda. Postanowił nie zgłębiać tematu. Zbyt wiele miał do zrobienia. - Duga? - Tak? - Znasz te pozostałe kompanie? - Niektóre. Pierwsze przeszły Lwy Tagliara. Łatwo się nie poddadzą... Tagliar ma paskudny charakter i nie lubi przegrywać. Żelazne Bractwo, pod dowództwem Nanfree, może da się namówić, jeśli pogadam z nimi, zanim dojdzie do rozlewu krwi. - Uśmiechnął się. - Nanfree to przebiegły, stary lis, który lubi lekką robotę za ciężki wór złota. - Dobrze - odpowiedział Erik. - Postaramy się z nimi dogadać, ale gdyby przyszło do walki, chciałbym, żebyście wiedzieli, po czyjej stronie walczycie. - Już kilka lat temu zapomniałem, po czyjej jestem stronie - wzruszył ramionami najemnik. - Rozejrzał się po otaczającym ich lesie. - Wygląda na to, że nieźle w końcu trafiliśmy. Dość mam już podpalania i mordów. Może mi się tu spodoba i zostanę aż do śmierci? Tam w kraju nie zostało nic, do czego warto byłoby wracać. Erik kiwnął głową. - Odpowiedź równie dobra jak inne... - Wstawać chłopaki! - ryknął Duga, odwracając się do swoich ludzi. - Czas zarobić na chlebek! - Spojrzawszy na młodzieńca, mrugnął doń łobuzersko. - Jesteście teraz ludźmi Króla, więc zachowujcie się przyzwoicie! - Czekać! - rozkazał cicho Erik. Obrońcy skryli się za skałami, on zaś posłał łuczników, by zajęli miejsce wzdłuż grzbietu na wypadek, gdyby trzeba było zapewnić ludziom osłonę. Od miesiąca przemierzali Mglistą Knieję, gdzie korzystając z mapy, odnajdywali i otaczali kryjące się tu grupy najemników Szmaragdowej Królowej. Z dwunastu kompanii, które odkryli do tej pory, osiem się poddało, cztery zaś stawiły opór. Erik musiał wyznaczyć część swoich ludzi do eskorty pojmanych nieprzyjaciół, aby przeprowadzić ich w bezpieczne miejsce. Jego kompania składała się obecnie z tysiąca stu ludzi, zgrupowanych w pięciu drużynach. Trudno było skoordynować wspólne działania i młody dowódca żałował wielu koni, które okulały, gdy posłańcy galopowali na nich pomiędzy jednym a drugim oddziałem. Wszystko jednak wskazywało na to, że usuwanie wrogich oddziałów z Mglistej Kniei idzie dość sprawnie. Kilka razy zastanawiał się, ile też z tego wszystkiego udało się przewidzieć Calisowi. Nie mógł się pogodzić z myślą, że to przypadek posłał go tu na czele sześciuset bywałych pograniczników akurat wtedy, gdy w okolicznych lasach zaczęli pojawiać się Szmaragdowi. Będzie musiał spytać kiedyś Calisa, gdzie nauczył się organizować tak świetny wywiad. W stronę młodzieńca biegł zwiadowca i jeden z ukrytych za skałami nieprzyjaciół puścił za nim strzałę - niewiele brakowało, a trafiłby. Erik pociągnął gońca za koszulę: - Co jest? Żołnierz był jednym z najemników Dugi. Zdyszany niemiłosiernie, zdołał wycharczeć tylko jedno słowo: - Saaurowie! - Gdzie! - dopytywał się Erik. - Tam! - wskazał dłonią. - Ilu ich jest? - spytał Erik, słysząc już grzmot kopyt ogromnych wierzchowców, na których przemieszczały się jaszczury. - Pięćdziesięciu! Erik wstał, ryzykując strzałę w żebra. - W tył! Wszyscy w tył! Gdy łucznicy wspinający się na przeciwległy stok usłyszeli okrzyk, odwrócili się i zobaczyli dowódcę wymachującego rękoma i pokazującego, że powinni schować się między drzewami. Pomachali mu dłońmi na znak, że zrozumieli rozkaz, i zaczęli się cofać. Erik skoczył za kamienie w samą porę, by uniknąć dwu strzał i zawołał: - Łucznicy! Strzelać we wszystko, co wynurzy się spomiędzy drzew! Ravensburczyk toczył już boje z Saaurami i wiedział, że nie będzie to łatwa walka. Miał ze sobą dwustu ludzi, ale obawiał się, że pięćdziesiąt jaszczurów i tak będzie stanowić dla nich zbyt duży problem. Na domiar wszystkiego stu najemników mogło w każdej chwili opuścić swoje pozycje i wziąć go w kleszcze. Cofnąwszy się biegiem do miejsca, gdzie trzymano konie, błyskawicznie wskoczył na siodło. - Jedź na północ! - krzyknął do najbliższego żołnierza. - Jest tam ze swymi ludźmi James z Highcastle! Niech się tu zjawią, jak szybko się da! Zdawał sobie sprawę, że nawet jeżeli żołnierz natychmiast znajdzie kaprala z Highcastle, a tamten niezwłocznie ruszy z pomocą, może się zdarzyć, że przybędzie za późno. Zbliżający się tętent kopyt wierzchowców przypominał nadciągającą burzę. Erik rozejrzał się dookoła, gorączkowo wypatrując czegokolwiek, co mogliby wykorzystać do obrony. Przeciętny jaszczur osiągał dziewięć stóp wzrostu i siedział na koniu mającym w kłębie dwadzieścia pięć piędzi wysokości. - W las! - ryknął Ravensburczyk co sił w płucach. A potem pojawili się Saaurowie. Zakuci w hełmy, napierśniki i nagolenniki wojownicy wydali się żołnierzom Erika wcieleniem stworów z nocnego koszmaru. Na ich gadzich pyskach matowało się jakieś uczucie - co było dla młodzieńca nowością - a tym uczuciem był gniew. Na czele szarżujących jaszczurów pędził wojownik w hełmie ozdobionym rozwianą kitą z końskich włosów. - Śmierć zdrajcom! - zawołał, widząc, że przeciwnicy cofają się w las. I natychmiast rozpętał się chaos. Erik wjechał między drzewa i ciął wielkiego konia po pęcinach, unikając jednocześnie potężnego ciosu jeźdźca. Kiedyś już raz zaatakował takiego olbrzyma i wiedział, że każdy z nich jest odeń znacznie silniejszy. Rozlegające się wokół wrzaski i przekleństwa wskazywały na to, że jego ludzie właśnie dochodzili do podobnego wniosku. Szybko stracił poczucie czasu. Wiedział, że jedyną szansą jego ludzi na przeżycie jest ucieczka pomiędzy drzewa. Gdzieś - nieco dalej - rozległy się nowe wrzaski: najpewniej atakowani najemnicy ochoczo przyłączyli się do zawieruchy. Saaur napierał nań z tyłu - Erik wyczuł zamiar napastnika i skierował swego konia za drzewo. Gdy jaszczur go mijał, Ravensburczyk spiął wierzchowca i skoczył za innym przeciwnikiem gnającym w drugą stronę. Wiedział, że najlepszym sposobem walki z tymi gigantami jest atakowanie ich od tyłu. Tuż przy jego uchu świsnęła jakaś strzała - i młodzieniec mógł się tylko pomodlić, by okazało się, że opuściła cięciwę łuku któregoś z jego ludzi, nie zaś przeciwnika, który mógł teraz strzelać do nich jak do kaczek. Nie miał jednak wiele czasu na modły, bo koń niósł go prosto na jaszczura, który właśnie zatrzymywał się, by odeprzeć jego atak. Nie całkiem mu się to udało - miecz Erika trafił go w żebra w połowie obrotu. Zdumiony - bo tylko tak można było opisać wyraz malujący się na gadzim pysku - spojrzał z góry na małego człowieczka, a potem runął w tył, niemal wyrywając przy tym rękojeść miecza z dłoni zwycięzcy. Przez całe popołudnie przemykali wśród drzew, tańcząc ze śmiercią. Straty ponoszone przez obie strony były raczej wynikiem przypadku niż stosowanej taktyki. I nagle Erik usłyszał sygnał grany na rogu. Odwróciwszy się w tył, zobaczył wyłaniających się spomiędzy drzew jeźdźców. Spodziewał się, że posiłki przybędą z północy, ci jednak - o ile mógł ocenić - pojawili się od południa. - I co teraz? - zapytał sam siebie ochrypłym głosem. Pomiędzy jeźdźcami, których strzały zaczęły siać śmierć wśród Saaurów zajętych walką z ludźmi Erika, zobaczył Calisa. Kapitan krzyczał do niego i wskazywał dłonią coś - lub kogoś - za jego plecami, Ravensburczyk nie mógł jednak w bitewnym gwarze pojąć, w czym rzecz. Nagle ogarnął go płomień bólu, a ziemia wokół niego wystrzeliła w górę, uderzając go w twarz. Stracił dech i z najwyższym trudem zdołał się jakoś odtoczyć od rżącego przeraźliwie i miotającego się w bólu konia. W boku zwierzęcia widać było wielką ranę, z której obfitym strumieniem wypływała krew. Erik chwiejnie wstawał na nogi, a jaszczur zawracał swego konia, kiedy pomiędzy obu przeciwników wpadł Calis. Ravensburczyk sięgnął dłonią ku głowie i stwierdził, że zgubił hełm. Pod palcami poczuł krew, nie wiedział jednak czy sam jest ranny, czy to posoka jego wierzchowca. Saaur porzucił myśl o dobiciu Erika i runął na Calisa. Młodzieniec wsparł się dłonią o pień drzewa i ukląkł, aby podnieść swój miecz. Poczuł ogarniającą go falę mdłości. Świat zawirował mu przed oczami, zdołał jednak zachować przytomność. Dobił konającego konia i spojrzał na starcie Calisa z Saaurem. Zdumienie malujące się na pysku zabitego niedawno przez Erika jaszczura było niczym w porównaniu z oszołomieniem, jakim przeciwnik walczący z Calisem skwitował pierwszy cios, który spadł na jego tarczę. Erik był pewien, że napastnik nie spodziewał się, że na całej Midkemii spotka równego sobie krzepą wojownika. Uderzenie było tak silne, że jaszczur z dużym impetem wyleciał z siodła. A potem zapadła cisza. Erik otworzył oczy i zobaczył, że siedzi na ziemi oparty plecami o pień drzewa. Ktoś mu narzucił koc na nogi i podłożył zwiniętą koszulę pod głowę. - Paskudnie wygląda ta twoja rana - odezwał się tuż obok znajomy głos. Erik odwrócił głowę i spojrzał na Calisa. - Bywało gorzej - mruknął. - O, tego jestem pewien. Ostrze jaszczura ześlizgnęło się po tyle twego hełmu i tej twojej zakutej pale, a potem rąbnęło konia. Złamało mu kręgosłup. Masz szczęście, von Darkmoor. Cal czy dwa do przodu i byłby cię przepołowił. Młodzieńcowi dzwoniło we łbie. - Wcale nie czuję się uszczęśliwiony. Co was sprowadza w to ciche i spokojne miejsce? - spytał, napiwszy się wody z podanego mu bukłaka. - Po części twoje wezwanie... ale zaniepokoiło mnie już wcześniej co innego. Kazałem wrócić ci w ciągu dwu miesięcy... a ty nie wróciłeś. Erik uśmiechnął się i natychmiast tego pożałował - głowa rozbolała go jeszcze bardziej. - Mówiłem, że potrzebuję trzech. - Rozkaz to rozkaz. - Czy usprawiedliwi mnie fakt, że zamiast spodziewanych sześciuset ludzi zebrałem dwa tysiące i zabiłem albo wziąłem w niewolę kolejny tysiąc Szmaragdowych? Calis zastanawiał się przez chwilę, a potem wielkodusznie przytaknął. - Trochę... ale nie licz na to za bardzo. - I nagle się uśmiechnął. Rozdział 8 EWOLUCJA - Gdzie jesteśmy? - spytała Miranda. Pug usłyszał słowa, choć wiedział, że zabrzmiały tylko w jego głowie. Zastanowiło go to, że umysł ludzki zawsze stara się wcisnąć wszystko w ramy swojej zdolności percepcji, niezależnie od natury otaczających go rzeczy i zjawisk. - W drodze do niebios - odpowiedział. - Jak długo już podróżujemy? Wydaje mi się, że minęły wieki. - Zabawne. Dla mnie było to jak mgnienie oka. Czas posplatał się w węzły... - Acaila miał rację - zauważyła czarodziejka. - On przeważnie miewa rację - stwierdził arcymag. Podróżowali przez wielobarwną, dziwnie pozwijaną wokół samej siebie przestrzeń - tak przynajmniej widział to Pug. Przez zawirowania niezwykle wyrazistych kolorów prześwitywały gwiazdy - było to nieco zaskakujące, gdyż oboje spodziewali się zobaczyć tu czarną pustkę. A gwiazdy też miały swoje kolory. - Nigdy nie widziałam niczego, co byłoby do tego podobne - rzekła Miranda. Towarzysz usłyszał w jej "głosie" niemal nabożny podziw. - Skąd wiesz, dokąd mamy się kierować? - Podążam za tą linią - odparł, pokazując jej cieniutką linię mocy, za którą trafili tu z Midkemii. - Jest bezkresna - zauważyła czarodziejka. - Chyba nie... i myślę, że Macros Czarny podążył tą samą drogą, kiedy opuścił nasz świat. - Odtwarzamy jego wędrówki? - Najwidoczniej tak. Przelecieli przez kosmos i trafili na jakiś świat - błękitnozieloną sferę krążącą wokół gwiazdy. Wokół planety zataczały kręgi trzy księżyce. - Wróciliśmy tam, skąd wyruszyliśmy - zauważyła Miranda. Pug przyjrzał się wiszącej pod nimi planecie - w istocie była to Midkemią. - Nie. - stwierdził. - Myślę, że przybyliśmy do czasu wcześniejszego niż ten, w którym wyruszyliśmy. - Podróż przez czas? - Już to kiedyś robiłem. - Przy najbliższej okazji musisz mi o tym opowiedzieć. Arcymag przekazał jej, że uważa tę uwagę za zabawną. - To nie ja wtedy kierowałem wydarzeniami. I zawsze miałem uczucie, że ryzyko przewyższa spodziewane korzyści. - Nie sądzisz, że dobrym pomysłem byłaby podróż w czasie i uduszenie tej Szmaragdowej suki, kiedy była jeszcze niemowlęciem? - Towarzysz poznał w pytaniu jej dawny, zjadliwy nieco humor. - Nie możemy tego dokonać, inaczej już dawno byśmy to zrobili. - Oto paradoks, prawda? - Co więcej, istnieją pewne prawa, których jeszcze długo nie poznamy. - Umilkł, a gdy przemówił ponownie, Miranda nie umiała powiedzieć, ile czasu upłynęło podczas jego milczenia - rok czy chwila. - Wszystko, co wiemy o rzeczywistości, pozwala nam wnioskować, że jest ona tylko złudzeniem... snem świadomości, której nie umiemy pojąć. - Wyłożona w taki sposób rzecz brzmi bardzo oczywiście. - To nie jest takie oczywiste. Być może to najgłębszy domysł, na jaki zdobył się rodzaj ludzki. Opuścili się w dół ku scenerii, którą Pug dobrze znał. Pod spustoszonymi murami Sethanonu zebrała się armia Króla Lyama. Arcymag z mieszanymi uczuciami obserwował samego siebie, młodszego o pięćdziesiąt lat i żegnającego się z Macrosem. - Co on mówi? - spytała Miranda. - Słuchaj - poradził jej towarzysz. - ...to nadal jest bardzo trudne - mówił młody Pug. - Wszystko dobiega kiedyś końca, Pug - odpowiedział wysoki, szczupły mąż w brązowej szacie, opasany rzemieniem i obuty w sandały. - Nadszedł więc koniec mego czasu na tym świecie. Wraz ze zniszczeniem Valheru powróciła w pełni moja moc. Ruszę ku nowym zadaniom i światom. Będzie mi towarzyszył Gathis. Mieszkańcy królestwa mogą czuć się bezpiecznie, a więc nie mam tu już żadnych obowiązków. - Gatis nie odszedł! - żachnęła się Miranda. - Wiem - rzekł Pug. Skupiła uwagę na swoim ukochanym i poczuła coś znajomego. - Uważasz, że to zabawne? - Może ironiczne - usłyszała odpowiedź. Tymczasem Macros Czarny, legendarny i najpotężniejszy z czarodziejów, żegnał się z młodszym Tomasem, odzianym w swoją zbroję z białego złota. - Znowu to robi, prawda? - spytała Miranda. - Co mianowicie? - Okłamuje was. - Nie... wtedy nie kłamał. Mówił o Pantathianach i Murmandamusie to, co uważał za prawdę. - ...moce, którymi obdarzono postać udającą Murmandamusa nie były tylko sprytnym połączeniem magicznych iluzji. On rzeczywiście stanowi potęgę. Dla stworzenia takiej istoty oraz zawładnięcia i manipulowania sercami tak mrocznej rasy jak moredhele trzeba było wiele... wierzcie mi, bardzo wiele. Kto wie, może bez przedostającego się przez bariery czasu i przestrzeni wpływu Valheru ludzie-węże upodobnią się do pozostałych istot. Może staną się jeszcze jedną inteligentną rasą, pośród wielu innych. - Zapatrzył się przed siebie. - Chociaż... kto wie... może być zupełnie inaczej. Uważajcie na nich. - W tym względzie miał rację - odezwała się Miranda. - Pantathianie są ułomni. Dziedzictwo Valheru zmieniło ich tak, że nigdy nie będą rasą z właściwymi dążeniami. - Nie - odpowiedział Pug. - Tu chodzi o coś więcej... znacznie więcej. Przez chwilę jeszcze patrzyli, jak Macros żegna się z towarzyszami. Pug wzruszył się. - To były niełatwe czasy - rzekł do Mirandy. Raczej wyczuł, niż usłyszał, że zrozumiała, co miał na myśli. W rozwoju Puga Macros odegrał większą rolę niż ktokolwiek z innych ludzi. Arcymagowi wciąż jeszcze zdarzały się sny związane z jego pobytem na Kelewanie w Stowarzyszeniu Magów, a w tych snach Macros był jego nauczycielem. Wiedział, że w jego umyśle wciąż jeszcze są zamknięte obszary, które jedynie jego mistrz Macros mógł otworzyć. Oboje patrzyli jeszcze, jak Macros odwraca się i oddala od miejsca zgromadzenia armii, gdzie stali Pug i Tomas. Sylwetka Czarnego Maga zaczęła się powoli rozpływać. - Tanie efekty teatralne - mruknęła Miranda. - Nie, to coś więcej - zaprzeczył Pug. - Patrz. Zmienił sposób percepcji i zobaczył, że Macros nie znika, ale się zmienia. Niby szedł, ale stawał się coraz mniej uchwytny... jakby jego ciało utkano z mgieł i dymów. I oto w górę popłynęła fala mocy, a Macros przemówił do jakiegoś niewidzialnego jestestwa. - Co to ma znaczyć? - zdumiała się Miranda. - Nie jestem pewien - odparł Pug. - Ale mam pewne podejrzenia. - Mistrzu - odezwał się Macros do niewidzialnego jestestwa. - Jakie są twe rozkazy? - Chodź... już czas - padła odpowiedź. Miranda i Pug wyczuli radość, z jaką potężny czarodziej uniósł się w górę na fali nie znanej im energii i popłynął w pustkę, jak oni uczynili to w Elvandarze. - Spójrz! - odezwała się Miranda, wskazując leżące na ziemi ciało. - Umarł? - Niezupełnie - odpowiedział Pug. - Jego dusza przenosi się gdzie indziej. A gdzie, musimy sami odkryć... Ścigali duszę Macrosa Czarnego zaciekle i nieustępliwie, przez czas i przestrzeń. Czas zresztą stracił dla nich znaczenie - znów ruszyli przez międzygwiezdną pustkę tylko po to, by raz jeszcze wrócić na Midkemię. Sfrunęli z nieba na miejsce znajdujące się wysoko ponad wyniosłymi szczytami Ratn'Garów. - Już tu byliśmy! - stwierdziła Miranda. - Nie - odpowiedział Pug. - To znaczy... tak, będziemy, ale później... - Spójrz, to Niebiańskie Miasto, które stworzyłeś. - Nie - odpowiedział Pug. - To jest prawdziwe. Na szczytach gór zwieńczonych czapami śniegu leżało niewiarygodnie piękne miasto. Kryształowe kolumny podtrzymywały wysokie, strzeliste dachy, które niczym gigantyczne diamenty iskrzyły się wewnętrznymi ogniami. - W dole, tysiące stóp niżej, pod chmurami, jest Nekropolis. Przypominasz sobie iluzję, jaką dla ciebie stworzyłem, ale była ona tylko cieniem wspaniałości prawdziwego Niebiańskiego Miasta. - Owszem, wyczuwa się tu solidność, jakiej brakowało twej iluzji z dymu i mgieł, ale czuje się też, że to miasto jest mniej realne... - To, co wtedy stworzyłem, miało oszukać twoje zmysły. Tymczasem to twór umysłu. Doświadczamy go bezpośrednio, bez żadnej interwencji jakiegokolwiek zmysłu. - Niby pojmuję - odpowiedziała dziewczyna - ale się w tym wszystkim gubię. Pug nagle zmienił się na jej oczach - stał się takim, jakim go znała, mężczyzną z krwi i kości o ciele znanym jej równie dobrze jak własne. - Tak lepiej? - spytał. Teraz wydało jej się, że jego głos wychodzi z ust. - Owszem - odpowiedziała. - Możesz zrobić to samo. Wystarczy jedynie niewielki wysiłek woli. Skupiła się... i nagle poczuła swą cielesność. Podniósłszy dłoń do oczu ujrzała, że stała się - jak trzeba - materialna. - To jeszcze jedna iluzja - zapewnił ją Pug - ale taka, która pozwoli ci czuć się swobodniej. Sala, gdzie się zatrzymali, przypominała jedną z tych, jakie Pug stworzył, aby swego czasu oszukać Mirandę. Kiedy zaczęła go szukać, zorganizował dla niej zabawny wyścig, który wygrała niedaleko stąd, w górach Ratn'Gary. Ukrył się przed nią w stworzonym przez siebie iluzorycznym Niebiańskim Mieście. - Tu jest podobnie, ale znacznie lepiej - stwierdziła Miranda. Sklepienie stanowiły same niebiosa, a oświetlały je gwiazdy. Dziewczyna zobaczyła, że tam, gdzie w iluzji Puga miejsca wielbienia bogów były niewielkie, tutaj dorównywały wielkością całym miastom. Linia Macrosa, za którą podążali od jego odejścia aż do chwili obecnej, znikała w oddali łagodnym łukiem, opadając ze sklepienia i ginąc gdzieś za granicami ich percepcji. Idąc w jej stronę, minęli skrzyżowanie dwu ścieżek i stanęli w miejscu styku płaszczyzn poświęconych czterem bogom. Miranda doznała dziwnego mrowienia i spytała Puga: - Czujesz to? - Zmień sposób percepcji - poradził jej arcymag. Spróbowała - i nagle okazało się, że sala pełna jest nikłych, jakby utkanych z cienia sylwetek. Brakowało im twarzy, jak bytom, w jakie oboje zamienili się na polanie w Elvandarze, i nie sposób było je odróżnić. Pug i Miranda byli istotami świetlistymi, tutaj zaś widzieli jedynie nikłą poświatę. - Kim one są? - To modlitwy - odpowiedział Pug. - Tu się słyszy każdą osobę pogrążoną w modlitwie do jednego z bogów. My odbieramy modlitwę jako wizerunek tego, co się modli. Miranda ruszyła wzdłuż ścieżki i spojrzała w górę. Na lazurowym tronie tkwił potężny, nieruchomy jak posąg mężczyzna, jasny jak śnieg z niebieskawym odcieniem. Miał zamknięte oczy. W jego pobliżu nie było widać wielu mglistych sylwetek. - Kto to taki? - spytała Miranda. - Eortis, nieżyjący bóg mórz. Jego dziedziną zajmuje się Killian, dopóki on nie wróci. - Nieżyje, ale wróci? - Wkrótce zrozumiesz więcej, teraz niech ci wystarczy wyjaśnienie, że jeżeli moje podejrzenia się potwierdzą, może się okazać, iż w tej wojnie chodzi o coś znacznie poważniejszego, niż tylko o pokonanie szalonych stworów dążących do bezmyślnego zniszczenia świata. - Podprowadził ją do kolejnego skrzyżowania. Wskazawszy odległą ścianę, powiedział: - Spójrz oczami duszy na ten odległy widok i powiedz mi, co widzisz. Zrobiła to, o co ją poprosił, i ujrzała gigantyczny symbol na ścianie. Wydało jej się, że trwa to bardzo długo, ale w końcu zauważyła wzór. - Widzę siedmioramienną gwiazdę Ishapa nad dwunastoma punktami położonymi na okręgu. - Spójrz głębiej - polecił Pug. Wpatrzyła się i po chwili zobaczyła coś jeszcze. - Jest też inny wzór - cztery jasne punkty nad szczytem czteroramiennej gwiazdy. A pomiędzy dwunastoma jasnymi wiele ciemnych. - Powiedz mi, co widzisz poza trzema jasno oświetlonymi punktami tej gwiazdy niżej. Miranda skupiła uwagę na wskazanym jej miejscu i po chwili zrozumiała, o co pytał Pug. - Jeden z nich jest lekko przyćmiony, ten pośrodku... A na prawo od niego... - umilkła. - Co? - On nie jest przyćmiony! On został... zasłonięty. Coś nie pozwala go dostrzec! - Ja także tak to odbieram - zgodził się Pug. - A co z tym pozostałym światłem? - Jest martwe. - Uważam, że jesteśmy bliscy poznania prawdy. - Ton, jakiego użył do projekcji tej myśli, wskazywał wyraźnie, że owa prawda wcale mu się nie podoba. Szli dalej. W najdalszym rogu Sali Bogów odkryli dwa posagi. Jeden był martwy. - Wodar-Hospur - rzekł Pug. - Dawny Bóg Wiedzy. Tyle przynajmniej będziemy wiedzieć, jeśli uda nam się wrócić. - Nikt już nie ceni wiedzy? - spytała Miranda. - Niewielu - odpowiedział arcymag. - Rodzaj ludzki znacznie bardziej zajmują bogactwo i władza. Ze wszystkich ludzi, jakich spotkałem, jedynie Nakor prawdziwie poszukuje wiedzy. - Wiedzy o czym? - O wszystkim - odparł Pug z rozbawieniem w głosie. Odwrócili się i spojrzeli na drugi posąg. Ku jego głowie opadała nikła nitka ducha Macrosa. Miranda spojrzała w twarz posągu i cofnęła się gwałtownie. - Macros! - Nie - rzekł Pug. - Spójrz na imię wyryte u stóp posągu. - Sarig - przeczytała. - Kim on jest? - Nie do końca umarłym Bogiem Magii. - Ależ to Macros Czarny! - żachnęła się dziewczyna i po raz pierwszy, odkąd ją poznał, Pug zobaczył na jej twarzy zmieszanie, a nawet strach. - Macros jest bogiem? - spytała z napięciem w głosie. Znikły gdzieś z niego drwina i rozbawienie. - Tak - odpowiedział - i nie. - To znaczy? - Dowiemy się czegoś więcej, kiedy z nim porozmawiamy - odparł Pug. - Spodziewam się, że znam odpowiedź, ale wolałbym usłyszeć ją od niego. Uniósł się w górę na wysokość nieruchomej głowy giganta. - Macrosie! - zawołał głośno. Odpowiedziała mu cisza. Miranda stanęła u boku arcymaga. - I co teraz? - spytała. - Pogrążył się we śnie. I śni. - O co w tym wszystkim chodzi? - spytała czarodziejka. - Nadal nic nie rozumiem. - Macros Czarny usiłuje wznieść się do poziomu boskości - odpowiedział Pug. - Podjął próbę zapełnienia pustki, jaka wytworzyła się po odejściu Sariga. A może to Sarig stworzył Macrosa, by ten któregoś dnia go zastąpił. Oba przypuszczenia mogą być jednako prawdziwe. - Wskazał Mirandzie nić mocy. - Ta linia wciąż trwa... na jej drugim końcu znajdziemy śmiertelnika, którego znamy jako Macrosa, ale umysł, dusza i istota tego jestestwa jest tu, wewnątrz tworzącego się na nowo bóstwa. Choć podzieleni, są jednością, choć różni, są tym samym. - Jak długo trwa takie wznoszenie się do poziomu boga? - spytała Miranda, nie próbując nawet ukryć strachu głosie. - Całe wieki - odpowiedział łagodnie Pug. - I co teraz zrobimy? - Obudzimy go. Będąca Pugiem iluzja zamknęła powieki i skupiła się wewnętrznie. Miranda wyczuła, jak wokół jej przyjaciela wzbiera potężna fala magii i mocy. Czekała... i gdy wszystko spiętrzyło się tak, że myślała, iż nastąpi już uwolnienie energii, stwierdziła, że arcymag nadal gromadzi siły. Oszołomiła ją ta demonstracja mocy - sądziła, że zna się na Sztuce i wie, gdzie przebiegają granice potęgi Puga, okazało się jednak, że myli się w obu przypadkach. Po chwili zorientowała się, że choć jej umiejętności nie były małe, coś takiego znajdowało się daleko poza jej możliwościami. I nagle posąg przed nimi zatrząsł się targnięty eksplozją. Ogłuszył ich dźwięk tysięcy dzwonów. Wokół nich zapłonęły miliardy świateł i Miranda przez ułamek sekundy widziała, że oczy Macrosa otworzyły się i spojrzały na nich z uwagą. A potem pogrążyli się w mroku. Ostatnim dźwiękiem, jaki usłyszeli, był błagalny okrzyk: - Nieeee! - Nie będzie to łatwe - Pug skierował tę myśl do Mirandy. - Spróbuję podążyć za nim tam, gdzie ucieka. Nasze ciała znajdą się w miejscach, do których je skierujemy, podążaj więc za mną, jak ja za Macrosem. - Dam sobie radę - odpowiedziała, wyczuwając, że odchodzi. I nagle zewsząd otoczyły ją ciemności. Prawie wpadła w panikę, gdyż straciła wszelkie punkty odniesienia. A potem otworzyła oczy. Było zimno. Leżała na kamiennej posadzce, która mroziła jej ciało do szpiku kości. Usiadła gwałtownie, trzęsąc się z chłodu i rozejrzała się po komnacie. Pracownia Puga w Stardock! Zgodnie z tym, co powiedzieli jej Tkacze Zaklęć w Elvandarze, ciała obojga wędrowców powinny podążyć tam, gdzie zawiedzie je podróż po krainie ducha, ona jednak podświadomie spodziewała się, że wrócą do elfiej stolicy. Teraz znalazła się o setki mil od miejsca, skąd wyruszyła. Obok niej leżał Pug, którego pierś poruszała się prawie niedostrzeżenie. Nie miała pojęcia, jak dawno temu oddalili się poza zasięg opieki Acaili i Tathara, jasne jednak było, że jeżeli natychmiast czegoś nie zrobi, arcymag umrze. Spróbowała skupić na nim zaklęcie wiązania z miejscem - mógł zniknąć lada moment i jeżeli nie miałaby przygotowanego zawczasu zaklęcia, odnalezienie go mogłoby okazać się bardzo trudne. Odegnawszy wszystko, co mogłoby ją rozproszyć, już miała rzucić zaklęcie, kiedy Pug usiadł, zaczerpnął tchu, i niemal zachłysnął się powietrzem. - Co się stało? - spytała Miranda, zapominając o zaklęciu. Arcymag zamrugał powiekami i kilka razy odetchnął głęboko. - Nie mam pojęcia. Linia wiążąca Macrosa z Sarigiem została zerwana, a pęknięty zwój zawrócił ku Midkemii. Podążyłem za nim... i trafiłem tutaj. Miranda podniosła się z posadzki, tak samo zrobił Pug. Oboje byli zziębnięci i początkowo trudno im było się poruszać. Pug zrobił kilka kroków, energicznie wymachując ramionami, by przywrócić krążenie krwi. - Coś takiego przytrafiło mi się drugi raz w życiu... i wcale nie było przyjemniej niż za pierwszym razem. - Gdzie jest Macros? - spytała Miranda. - Gdzieś niedaleko. To jedyna możliwa odpowiedź. Podszedłszy do drzwi pracowni, otworzył je i ruszył spiesznie wewnętrznymi schodami w dół. Otworzywszy szeroko drzwi wejściowe, niemal zbił z nóg jakiegoś adepta, który wytrzeszczył oczy. - Mistrz Pug! Oboje z Miranda zignorowali zaskoczonego ucznia i ruszyli ku głównemu wejściu do gmachu Akademii. Mijali niezmiernie zdumionych studentów i wykładowców, a gdy dotarli do wejścia, towarzyszyła im już wrzawa, w której dominowało zdumione: - Pug! - Czuję go! - mówił tymczasem podniecony Pug do Mirandy. - Jest tu gdzieś niedaleko. - Ja też go czuję - potwierdziła czarodziejka. Znaleźli się przy wyjściu i Pug rozejrzał się dookoła. - Tam! - wskazał ręką. Na brzegu jeziora zebrał się tłumek podnieconych studentów, ze środka którego doleciał do arcymaga okrzyk Nakora: - Precz! Wszyscy precz! W powietrzu unosił się jakiś człowiek, wokół którego wiły się niewidzialne dla wielu - ale nie dla Puga! - nici magicznych wyładowań. Nieznajomy wyglądał na żebraka - był brudny, miał zmierzwione włosy i brodę, a jego odzienie składało się jedynie z lepkiej od potu przepaski lędźwiowej - a jednak biła od niego wielka moc. W powietrzu iskrzyło się od niego wijące się w górę pasmo energii, za którym Pug i Miranda przybyli tu z Niebiańskiego Miasta. Oboje szybko podbiegli do zbiegowiska. - Na bok! - zawołał arcymag. Któryś z gapiów obejrzał się przez ramię. - Mistrz Pug! - zawołał i wszyscy się rozstąpili. Na brzegu siedzieli Nakor i Sho Pi, uważnie przyglądający się lewitującemu żebrakowi. - Widzisz? - zwrócił się Nakor do podchodzącego doń Puga. - Usiłuje wzbić się w powietrze, ale ta druga siła... to migotanie nad nim, odpycha go w dół, ku wodzie. Być może niepoprawny isalański frant zdumiał się w duchu na widok Puga, ale nie dał po sobie niczego poznać. - Stało się coś zdumiewającego - dodał - i już niedługo dowiemy się co. - Zerknął na arcymaga. - A może ty już wiesz? Żebrak spadł wreszcie do wody, usiadł na dnie, zanurzając się po pas. Pug zobaczył, że nić energii zwinęła się z nieba w dół i znikła w otaczającej ciemnoskórego mężczyznę wodzie. Żebrak zaniósł się płaczem. Pug wszedł do wody i klęknął obok niego. - Macros? Po chwili chudzielec odwrócił się i spojrzał na arcymaga. - Wiesz, co mi zrobiłeś? - spytał ochrypłym szeptem. - Jeszcze chwila i zostałbym bogiem. - Zamknął oczy, a jego ramionami wstrząsnęło łkanie. A potem nabrał tchu w piersi. - Wiedza, zrozumienie istoty rzeczy, wszystko to mi umyka jak woda wylewająca się ze zbyt płytkiego naczynia. - Wzniósłszy dłoń nad głowę, zacisnął powieki, jakby usiłował zatrzymać pod nimi jakąś wizję. Trwał tak przez chwilę, ale w końcu podjął wątek. - Jakbym patrzył na wszechświat, cały i niepodzielny... przez dziurę w płocie... a ty mnie odciągałeś, z każdą sekundą mocniej. Kilka chwil temu mógłbym ci opowiedzieć o cudach wszechświata! Teraz, gdy usiłuję spamiętać to wszystko, wiedza się rozpływa, znika, ulatnia coraz szybciej... i zostaje mi tylko świadomość straty! Zniweczyłeś całe lata mej pracy! - Z konieczności - odezwał się Pug łagodnym głosem. - Tu już wykonałem wszystkie moje zadania! - żachnął się Macros, wstając i wbijając gniewny wzrok w swego następcę. Drżały mu kolana. - Nie powinieneś był wzywać mnie z powrotem! Moja kolejna misja przekracza wasze zdolności pojmowania... - Najwidoczniej nie - odezwała się Miranda. Macros spojrzał na nią... zmrużył oczy... i w jego źrenicach pojawił się błysk rozpoznania. - Miranda? - Witaj, tatku - odpowiedziała. - Dawno się nie widzieliśmy. Pug spojrzał na swą przyjaciółkę z osłupieniem. Nakor parsknął śmiechem: - Tatku? Macros Czarny, mag będący wcieloną legendą, powiódł wzrokiem od Puga do Mirandy. - Musimy porozmawiać. - Nabrawszy tchu w płuca, dodał: - Myślę, że już się pozbierałem. - To dobrze - mruknęła Miranda - bo zaraz usłyszysz coś, co znów cię bardzo zaskoczy. Macros umilkł na chwilę, jakby zbierając siły. - No dobrze. O co chodzi? - Mateczka - zgrzytnęła zębami ciemnowłosa czarodziejka - usiłuje zniszczyć cały świat. Nawet Nakor zdębiał, słysząc tę rewelację. Macros patrzył długo na córkę, a potem rzekł: - Muszę się napić... - Wykąp się przedtem - poradziła mu Miranda, marszcząc nosek. Gdy Macros się kąpał, Miranda, Pug i Nakor rozmawiali w pracowni Puga. Sho Pi zadbał o potrzeby czarodzieja i Pug uroczyście otworzył butelkę wyśmienitego wina z Darkmoor. - Jesteście mi winni wyjaśnienia - rzekła nadąsana Miranda. Pug spojrzał na swoją ukochaną. - Wygląda na to, że wszystkim nam należą się wyjaśnienia. Co miało znaczyć to wzruszające: "Tatku"? Nakor uśmiechnął się od ucha do ucha. - Mógłbym cię uznać za pasierbicę... tyle że ja byłem pierwszym, a Macros drugim mężem Jorny. - Kiedy się urodziłam, używała imienia Jania - stwierdziła Miranda. Wyglądało na to, że zupełnie umyka jej, oczywista dla Nakora, humorystyczna strona ostatnich wydarzeń i zachowuje jako taki spokój jedynie dzięki najwyższym wysiłkom woli. - Niezły był ten twój wyczyn w Niebiańskim Mieście - zwróciła się do Puga - kiedy oderwałeś Macrosa od jestestwa Sariga... - Ha! - Nakor podskoczył jak kolnięty szydłem. - Musicie mi o tym opowiedzieć! - A co w tym szczególnego? - Wyczułem, co robisz! - I co? - Moc... ilość energii, jakiej do tego użyłeś... mógłbyś zniszczyć Szmaragdową Królową i tę jej żałosną bandę Pantathian równie łatwo, jak ja rozdeptałbym mrowisko! Pug, dlaczego ta wojna jeszcze trwa? Dlaczego nie położyłeś jej kresu? - Ponieważ - westchnął Pug - podobnie jak w przypadku mrowiska, niektórzy z nich ocaleliby, uszli w mrok i znów zaczęliby knowania... A poza tym, chodzi o coś więcej... - O co? - spytała Miranda. - Na razie nie możemy jeszcze mówić o tym bezpiecznie - odezwał się Macros od drzwi. - Jeszcze nie, Pug. Skinieniem dłoni arcymag wskazał dawnemu nauczycielowi puste krzesło i Macros usiadł, biorąc czekający nań puchar. Odziany był w pożyczoną szatę, czarną zamiast brązowej, jaką nosił zazwyczaj. - Doskonałe - rzekł, łyknąwszy nieco wina. - Życie ma jednak swoje dobre strony. - Jestem Nakor - przedstawił się obecny administrator Stardock. Macros zmrużył oczy. Przez chwilę patrzył na twarz małego przechery, a potem błysnął zębami w uśmiechu. - Jakże, Isalańczyku! Kiedyś ograłeś mnie w karty! - Do usług! - Uznanie ze strony legendarnego maga sprawiło, że Nakor niemal rozpłakał się ze wzruszenia. - Byłeś dla mnie największym wyzwaniem... musiałem spróbować. - A potem zwrócił się do Puga. - Myliłem się, kiedy mówiłem, że nie będzie mnie pamiętał. - Ten łobuz zdobył się tylko na jedno! - Macros wyciągnął dłoń ku Nakorowi jak prokurator oskarżający łupieżcę klasztorów, gwałciciela i wielokrotnego mordercę. - Udał, że używa magii, a kiedy ja wzniosłem wokół siebie bariery obronne, uciekł się do tanich szulerskich sztuczek! - Jakich sztuczek? - spytał Pug. - Odpowiednio potasował karty - roześmiał się Macros. - No... niezupełnie - rzekł Nakor, wdzięcząc się jak chwalona w oczy panna. - Podmieniłem talię na wcześniej ułożoną. - Przestańcie, do licha! - Miranda przerwała to wszystko, trzasnąwszy dłonią w stół. - To nie jest towarzyskie spotkanie starych przyjaciół! To... - Co? - spytał Pug. - Nie wiem! Musimy się zająć ratowaniem świata, a wy wspominacie karciane szachrajstwa! Pug spojrzał na stojącego w drzwiach Sho Pi i skinieniem dłoni polecił mu je zamknąć, tak aby czwórka przyjaciół została sama. Sługa kiwnął głową, zamknął drzwi i odszedł. - Po pierwsze, chciałbym zapytać o wzajemne powiązania - zaczął Pug. - Wygląda na to, że wszyscy się znacie... o czym nic nie wiedziałem. - Wiele jeszcze nie wiesz - rzekł Macros. - Tylko mi nie mów - arcymag aż podskoczył na krześle - że jestem twoim nie uznanym prawnie synem! - Zerkając na Mirandę, ujrzał w jej twarzy podobne przerażenie. - Nie obawiaj się. Nie jesteś jej bratem. Ale kiedy ci powiedziałem, że jesteś mi bliższy niż którykolwiek z synów, mówiłem prawdę. - Znów łyknął wina i pogrążył się we wspomnieniach. - Kiedy przyszedłeś na świat, wyczułem w tobie wielkość, chłopcze. Jesteś synem dziewczyny z Crydee i żołnierza, który był najemnikiem. I tak jak magowie Tsuranni, kiedy wyczują w dziecku moc, ćwiczą je w szkołach Zgromadzenia, ja ujrzałem w tobie zapowiedź wielkości... miałeś stać się być może największym z żyjących magów. - I co wtedy zrobiłeś? - zapytał Nakor. - Uwolniłem tę moc. W jakiż inny sposób Pug mógłby wstąpić na drogę Wielkiej Magii? - Sarig? - spytał Pug. - Jestem jego tworem - kiwnął głową Macros. - Sarig? - wtrącił się Nakor. - Myślałem, że to legenda. - Owszem, legenda - skrzywiła się Miranda. - I do tego martwa jak kamień. Z drugiej strony widocznie nie aż tak martwa, jak niektórzy uważają. - A może byś tak zaczął od początku - podsunął Macrosowi Pug. - Tylko tym razem mów prawdę - ostrzegła czarodziejka. Macros wzruszył ramionami. - Pug, przecież ta historia, jaką opowiedziałem tobie i Tomasowi, kiedy tkwiliśmy w ogrodzie Wiecznego Miasta, była o wiele bardziej zajmująca. Dzieciństwo miałem jak wszyscy. Urodziłem się daleko stąd... - Przestań! - żachnęła się Miranda. - Znowu zaczynasz? - No dobrze - westchnął Macros. - Urodziłem się w Kesh. Mój ojciec był krawcem, matka zaś wspaniałą kobietą, która potrafiła wiązać koniec z końcem, utrzymywać dom w czystości i wychowywać niesfornego syna. Ojciec miał wielu klientów wśród bogaczy i żyliśmy w miarę dostatnio. - Spojrzawszy na córkę, zapytał: - Zadowolona? Miranda kiwnęła głową. - Urodziłem się z żyłką awanturnika... i upodobaniem do przebywania w towarzystwie prostaków. Ledwie wyszedłem z lat chłopięcych, wybrałem się na wyprawę z przyjaciółmi - bez wiedzy i pozwolenia rodziców. Kupiliśmy mapę, która miała nam wskazać miejsce zakopania skarbu. - Handlarze niewolników - mruknął Nakor. - Owszem. - Była to pułapka zastawiona przez Durbińczyków na niedoświadczonych smarkaczy. Wyprawa skończyła się na targu niewolników. - Kiedy to było? - spytał Pug. - Blisko pięćset lat temu - odpowiedział Macros. - Imperium było wtedy u szczytu potęgi. - Uciekłem z niewoli i ukryłem się w górach. Zgubiłem się wśród chaszczy i bliski głodowej śmierci trafiłem na jakąś starą, zapomnianą i porzuconą przez wyznawców świątynię. Na pół przytomny padłem na ołtarz i zacząłem błagać nie znanego mi wówczas boga o ratunek... ofiarując mu w zamian swoje służby. - Zmarszczył brwi, usiłując przypomnieć sobie odległe wydarzenia. - Nie pamiętam dokładnie, co było potem. Myślę, że moje modły trafiły do Sariga, on zaś wziął mnie, zanim trafiłem do Sal Lims-Kragmy albo nawet zanim umarłem. Od tamtej chwili należałem do niego. Być może moje modły były pierwszymi, jakich wysłuchał od czasu Wojen Chaosu, choć tę świątynię musiał przecież ktoś zbudować. Może kiedyś się tego dowiem. Cokolwiek jednak tam zaszło, ta modlitwa konającego otworzyła drogę, połączenie, jeżeli tak wolicie, bo z owej potrzaskanej dłonią czasu świątyni wyszedłem niejako chłopiec, ale mąż władający magią. Wiedziałem o wielu sprawach, jakbym je po prostu pamiętał... choć wiedziałem i to, że nie były to moje wspomnienia. Sarig był mną, a część mnie stała się Sarigiem. - Nie jest dziwne, że miałeś taką moc - rzekł Pug. Macros powiódł wzrokiem po twarzach. - Aby zrozumieć to, co zamierzam wam teraz rzec, musicie się wyzbyć wszelkich uprzedzeń i przedwczesnych koncepcji. - Bogowie istnieją naprawdę jako byty realne, a jednocześnie są złudzeniami. Są realni w tym sensie, że istnieją i posiadają władzę nad tym światem i naszymi żywotami. Złudzeniem zaś są dlatego, że zasadniczo różnią się od naszych o nich wyobrażeń. - To cudowne! - Nakor zachichotał zaraźliwie. Pug kiwnął tylko głową. - W przyrodzie istnieją siły, a my doświadczamy ich działań albo na nie wpływamy. Kiedy o nich myślimy, niektóre z nich mogą upodobnić się do naszych wyobrażeń. - Czekaj - odezwała się Miranda. - Chyba się pogubiłam. - Wyobraź sobie pierwotnych ludzi, zgromadzonych w jaskini i zachwycających się cudem ognia. Podczas zimnej, wilgotnej nocy jest ich przyjacielem, źródłem życia. Nadają ognisku osobowość, a po jakimś czasie zaczynają je uwielbiać. Potem wielbią ducha ognia... a ten z kolei staje się bogiem ognia. - Prandur - mruknął Pug. - Nie inaczej - rzekł Macros. - A gdy jest dostatecznie wielu wyznawców, energia, jaką zowią Prandurem, zaczyna przejawiać pewne aspekty i atrybuty, które odpowiadają oczekiwaniom wyznawców. Nakor nie posiadał się z zachwytu. - A więc człowiek stwarza bogów! - wypalił. - W pewnym sensie - uściślił Macros. W jego oczach widać było głęboki ból. - Przez większą część życia byłem tworem Sariga... z jego ramienia działałem na Midkemii i w innych światach, wędrowałem jako jego oko i ucho... i myślałem, że przeznaczone mi będzie stopienie się z nim w jedność i przywrócenie Midkemii magii w całej jej chwale. - Spojrzawszy na Puga, dodał: - Ty byłeś jednym z moich bardziej udanych eksperymentów. Ponownie ściągnąłeś na Midkemię Wielką Magię. - Wszystko to jest niezwykle interesujące - odezwała się Miranda - ale co z matką? - Jorna chyba nie żyje - odpowiedział Nakor, z którego twarzy znikła nagle wesołość. - Co takiego? - żachnęła się Miranda. - Skąd wiesz? - Kiedy ostatni raz ją widziałem, wyczułem, że jej ciało posiadł ktoś inny, a osobowość, którą znaliśmy jako twoją matkę, gdzieś przepadła. Mogę jedynie przypuszczać, że nie żyje... albo że się gdzieś ukryła. - A jaką rolę w tym wszystkim ty odgrywasz? - spytał Pug. - W młodości poznałem pewną dziewczyną. Miała na imię Jorna. Była piękna, przebiegła i wyglądało na to, że przypadłem jej do gustu. - Uśmiechnął się smętnie. - Daleko mi do tego, żeby ktoś nazwał mnie urodziwym mężczyzną, a w młodości też nie byłem pięknisiem... ale, jak wszystkim młodzikom, pochlebiała mi myśl, że kocha mnie piękna kobieta. Ona w rzeczy samej wcale mnie nie kochała. Kochała władzę... i pożądała tego, co nazwalibyście magią. Chciała na zawsze być piękną i młodą. Bała się śmierci, a jeszcze bardziej nieuchronnej starości. Pokazałem jej kilka sztuczek. Nauczyłem ją, jak manipulować tym, co nazywam "budulcem"... i kiedy nauczyłem ją wszystkiego, czego mogłem, porzuciła mnie. - I trafiła do mnie - odezwał się Macros. Spojrzał na Mirandę. - Spotkałem twoją matkę w Kesh i była dokładnie taka, jak mówił Nakor... młoda, piękna i ogromnie we mnie zakochana. Nie widziałem... nie chciałem widzieć, że naprawdę traktuje magię jak środek do zdobycia władzy. Oślepiła mnie jej młodość. .. i wyznawana przez nią miłość. Pomimo wieku i doświadczenia, zachowałem się jak bezmyślny młodzik. Jej przewrotność odkryłem później, po twoich narodzinach. Nie nauczyłem jej jednak wszystkiego, co sam umiałem - do tego potrzebowałaby setek lat nauki, choć ona nie zdawała sobie z tego sprawy - i odmówiłem dalszych nauk. - Więc odebrałeś mnie z jej rąk i oddałeś na wychowanie obcym ludziom - syknęła Miranda. - Miałam zaledwie dziesięć lat! - Nie - odpowiedział spokojnie Czarny Mag. - Ona zostawiła nas oboje, a ja się tobą zaopiekowałem i znalazłem dobrych ludzi, którzy zechcieli się tobą zająć. Wiem, że rzadko cię odwiedzałem, a wizyty nigdy nie trwały długo, ale... było mi ciężko. - I wtedy stałeś się Czarnoksiężnikiem? - spytał Pug. - Owszem - odpowiedział Macros. - Na tym poziomie zajmowanie się ludzkością stało się zbyt bolesne. Choć wtedy o tym nie wiedziałem, Sarig mnie wykorzystywał. Bogowie działają w sposób często dla nas niepojęty. Wiele z moich czynów wynikało ze współczucia lub pożądania... i rzadko sam sobie wyznaczałem cele. Znalazłem tę wyspę, opuszczoną przez poprzednich mieszkańców, ludzi, co zbudowali to domostwo. Była to chyba jakaś rodzina z Kesh, może quegańska szlachta, która schroniła się tam po secesji. Wzniosłem czarne zamczysko i zacząłem wieść życie takie, jakie prowadziłem aż do twojego pojawienia się na wyspie. Ile to już lat? Pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt? Pug kiwnął głową. - Niekiedy wydaje mi się, że zaledwie wczoraj Kulgan i ja staliśmy na plaży i czytaliśmy twoją wiadomość. - Spojrzał uważnie w twarz Czarnoksiężnika. - Ale wiele z tego, co mi mówiłeś i wiele z tego, co robiłeś, było kłamstwem i oszustwem. - Owszem, ale i wiele było prawdą. Niekiedy widywałem swoją przyszłość, nawet całkiem wyraźnie. To nigdy nie było kłamstwem. Moje życie ukazywało mi się w luźnych myślach, przypadkowych snach i wizjach, które pojawiały się niespodzianie. Gdybyśmy obaj żyli, Sarig mógłby dać mi więcej, ale z drugiej strony, gdyby żył, nie potrzebowałby mnie. - Tak więc, kiedy mi powiedziałeś, że powinienem zająć twoje miejsce - odezwał się Pug - uważałeś, że zrobiłeś tu już wszystko, co do ciebie należało? - Owszem. To, co ci mówiłem o doradzaniu królom i zapobieganiu wojnom, miało odwrócić twoją uwagę ode mnie, bym mógł wreszcie pójść własną drogą i byś nie szukał mnie za każdym razem, gdy będziesz potrzebował rady! Pug ujrzał, że w czarnoksiężniku znów wzbiera gniew. - Macrosie, gdybyś naprawdę miał się zjednoczyć z Sarigiem, nie pozwolono by mi cię odwołać. Bóg nie dopuściłby do tego i kwita. Chmurna twarz Macrosa złagodniała nieco. Pug wiedział, że w jego sercu wrze jeszcze gniew, jak nie ugaszony do końca pożar. - Owszem. Jest coś w tym, co mówisz. Sęk w tym, że wiem, jak wiele zapomniałem. - W jego oczach pojawiły się łzy. - Nie umiem... nie potrafię tego wyjaśnić. - Ale czy to byłeś ty? - Nakor zmrużył oczy. - Nie rozumiem. - Wiedziałeś ty, czy Bóg Magii? - Nie umiem odpowiedzieć - rzekł Macros cicho. - Do czego zmierzasz? - zapytał się Pug. - Popraw mnie, jeżeli się mylę - mówił tymczasem Nakor do Macrosa - ale kiedy zbliżałeś się do boskości, nie czułeś, że twoje jestestwo zanika? Nie czułeś, że oddalasz się od istoty, jaką byłeś? - To prawda. - Moje życie wydało mi się snem, coraz bardziej zamglonym i odległym. - Myślę, że gdybyś osiągnął boskość, nawet byś tego nie spostrzegł, ponieważ ten, kogo znamy jako Macrosa, przestałby po prostu istnieć. Czarnoksiężnik zmarszczył czoło. - Muszę to przemyśleć. - A co z Królową? - odezwała się Miranda. - Dlaczego uważasz, że nie jest już moją matką? - Nie wiem - wzruszył ramionami Isalańczyk. - Może przy zawieraniu układu z Wężowymi Kapłanami popełniła jakiś błąd. Kiedy była Lady Vinellą, gwałtownie pożądała wiecznej młodości i aby ją osiągnąć, zajmowała się obrzydliwymi praktykami z zakresu nekromancji. Były to złe rzeczy, a ona oddała się im bez reszty. Działo się to jednak ponad dwadzieścia lat temu, a nikt nie wie, co zdarzyło się potem. Może została ukarana za to, że zawiódł spisek, do którego wciągnęła Namiestnika Miasta nad Wężową Rzeką i jego maga, albo przestała być użyteczna dla tego, kto ją wykorzystywał... a ten postanowił sam zabrać się do dzieła. Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że ta kobieta, z którą kiedyś obaj byliśmy żonaci, prawdopodobnie już nie żyje. - Skoro już wszyscy wyjaśniamy sobie wszystko - zwrócił się Pug do Mirandy - może i ty zechciałabyś wyjaśnić nam swoją rolę w tej historii... - Kiedy zaczęły się ujawniać moje zdolności i moce - rzekła czarodziejka - ukryłam to przed moimi przybranymi rodzicami. Próbowali mnie wydać za jednego z miejscowych kupczyków, więc uciekłam z domu. - Spojrzała na Macrosa tak, że powinien się przynajmniej zatlić. - To było dwieście pięćdziesiąt lat temu, jeżeli zechciałbyś sprawdzić! Macros mógł rzec tylko jedno. - Przykro mi. - Znalazłam czarownicę... starą kobietę o imieniu Gerta. - Uśmiechnęła się nagle. W razie potrzeby przybierałam niekiedy jej wygląd, co, biorąc pod uwagę sposób, w jaki niektórzy mężczyźni reagują na ładną buzię i pulchny brzuszek, nie było takie złe. - Doskonała sztuczka - zgodził się Nakor. - Wyglądała okropnie, ale miała duszę świętej Sung i wzięła mnie do siebie. Szybko się zorientowała, co potrafię, a potem nauczyła mnie wszystkiego, co sama umiała. Kiedy umarła, zaczęłam szukać innych nauczycieli. I mniej więcej pół wieku temu zatrzymali mnie agenci tajnej policji Kesh. Niezwykle przebiegły Raouf Hazara-Khan zobaczył we mnie wspaniałe narzędzie... i zwerbował mnie. - Hazara-Khan to imię dobrze znane w Krondorze - powiedział Pug. - Czy nie był on bratem dawnego ambasadora Kesh na krondorskim dworze? - Owszem, to ten sam człowiek. Jego brat złożył raport o pewnych niezwykle intrygujących aspektach bitwy pod Sethanonem. Donosił w nim o smoczych jeźdźcach na niebie, gigantycznej eksplozji zielonego płomienia i całkowitym zniszczeniu jednego z mniejszych grodów Królestwa. Kazali mi sprawdzić, co się tam naprawdę wydarzyło. - I co? - spytał Pug. - Podjęłam decyzję o dezercji. - Wspaniale! - Nakor aż klasnął w dłonie z uciechy. - Kiedy powoli zaczęłam poznawać prawdę, doszłam do wniosku, że sprawa wykracza poza zwykłą wrogość, jaką jeden naród może żywić do drugiego. - To więcej niż pewne - stwierdził Pug. - A teraz musimy podjąć jakieś decyzje i ustalić, czym zająć się najpierw. - To proste - rzekł Nakor. - Najważniejszą rzeczą jest odkrycie, kto kryje się za tym całym zamętem. - Trzeci gracz - podsunęła Miranda. - Wiem, kto to taki - odparł Macros. - Król Demonów? - spytała czarodziejka. - Nie - odezwał się Pug, patrząc bystro na swego nauczyciela. - Jeżeli jest tak, jak myślę, może się okazać, że nie można nawet mówić o tym bezpiecznie... - Z pewnością nie tutaj - zgodził się tamten. - I może przydadzą nam się umiejętności niektórych braciszków z zakonu Ishapa. - Co oznacza, że musimy udać się do Sarth - stwierdził Pug. - Doskonale - ziewnął Macros - ale może najpierw pozwolicie mi się przespać? - Zapraszam cię do moich apartamentów - powiedział Nakor, wstając z miejsca. - Są w nich dodatkowe sypialnie. Pug także wstał. - Nie daj mu się tylko zagadać - ostrzegł Macrosa, kiedy ten wychodził za Nakorem. - On potrafi zasypywać człeka pytaniami przez całą noc. Kiedy zostali sami, Pug zwrócił się do Mirandy: - Wygląda na to, że wreszcie docieramy do sedna wydarzeń. - Może... - odpowiedziała czarodziejka z powątpiewaniem w głosie. - Pamiętaj, że mój tatko to zatwardziały i samolubny łgarz. - A ty? - Nigdy cię nie okłamałam! - zaperzyła się Miranda. - Ale sporo przede mną ukrywałaś. - A co z tobą? - rzuciła oskarżycielsko. - Wciąż mi nie odpowiedziałeś na pytanie, dlaczego po prostu nie możesz polecieć nad wodami i posłać flotę Szmaragdowych na dno. Widziałam, czego możesz dokonać. Nie mogłam wprost uwierzyć, że ktoś może dysponować taką mocą. - Mogę ci to wyjaśnić, ale dopiero wtedy, gdy znajdziemy się w bezpiecznym miejscu. - Bezpiecznym przed kim? - Tego też na razie nie mogę ci powiedzieć. - Wiesz... - potrząsnęła głową czarodziejka - niekiedy potrafisz być okropnie irytujący. - Spodziewam się - parsknął śmiechem arcymag. - Ale i ty umiesz dopiec do żywego. Miranda podeszła do niego. - Jedno jest prawdą... naprawdę cię kocham - wyznała, objąwszy go ramionami. - Ja też cię kocham. A nie myślałem, że powiem to jeszcze jakiejkolwiek kobiecie po śmierci Katali. - No, to był najwyższy czas - zauważyła filuternie. - A co... - Pug zawahał się na moment - z Calisem? - Kocham i jego - odpowiedziała szczerze. A kiedy arcymag zmarszczył brwi, dodała: - Ale inaczej. Jest moim przyjacielem... odegrał w moim życiu ważną rolę. On potrzebuje jednak czegoś więcej, a ja nie mogę mu tego dać... - zawiesiła głos. - Kiedy będziemy już mieli wszystko za sobą, myślę, że pomogę mu znaleźć szczęście. - Czy to znaczy, że zostaniesz z nim? Miranda cofnęła się nieco, by móc spojrzeć arcymagowi w oczy. - Nie, głuptasie. To znaczy, że zdążyłam go trochę poznać i myślę, że wiem, czego mu naprawdę trzeba. - Czego mianowicie? - Najpierw uporajmy się z tym wszystkim, a potem ci powiem. Pocałował ją z uśmiechem. Przez chwilę trwali w uścisku, a potem Miranda szepnęła mu do ucha: - Może... Udając gniew, dał jej klapsa w tyłeczek. Parsknęła śmiechem. Więc pocałował ją znowu... Rozdział 9 SPISKI Erik przestąpił z nogi na nogę. Źle się czuł w niezbyt dobrze dopasowanym mundurze i wciąż jeszcze bolała go głowa po ciosie, jaki otrzymał w zeszłym tygodniu. Co prawda teraz dolegliwości ograniczały się do tępego pulsowania, gdy obrócił się za szybko lub był przemęczony - co zdarzało mu się, prawdę rzekłszy, codziennie. Novindyjscy najemnicy, którzy zgodzili się przejść na służbę królewską, stworzyli tym samym interesujący problem dla Jadowa Shati i innych sierżantów. Alfreda mianowano sierżantem, nowym zaś postrachem żołnierzy w kompanii Erika został kapral Harper. - Ciągle boli? - spytał stojący obok Calis, ujrzawszy, że Erik odruchowo rozciera sobie tył głowy. - Każdego dnia mniej... ale mieliście rację, mówiąc o sile tego uderzenia - odpowiedział Erik. - Dwa cale w przód i rozpłatałby mnie na pół. Calis kiwnął głową. Do komnaty wszedł Książę ze swoim orszakiem. - Zacznijmy wreszcie to spotkanie - odezwał się Patrick i wszyscy usiedli. Zaczął Nicholas, stryj księcia Krondoru i Admirał Floty Zachodu. - Ostatnie doniesienia wywiadu nie zostawiają wątpliwości co do tego, że nieprzyjaciel planuje szybkie uderzenie na Krondor i marsz przez góry na Sethanon. - Zgadzam się z tym - przytaknął Patrick - choć ojciec obawia się, czy oni celowo nie karmią nas takimi informacjami, a w rzeczywistości nie zamierzają opłynąć świata, wylądować w Saladorze i uderzyć na Sethanon od wschodu. - Owszem, to było możliwe, choć mało prawdopodobne - rzekł Calis. - A teraz wiemy, że to w ogóle nie wchodzi w rachubę. Erik uważnie przyglądał się uczestnikom narady, czując intuicyjnie, że zapadną tu rozstrzygające decyzje. Po jednej stronie Księcia Patricka siedział James, Diuk Krondoru, a po drugiej William, Konetabl Królestwa. Obok Williama usadowił się Owen Greylock, były Mistrz Miecza z Darkmoor, a obecnie Kapitan Rycerstwa Armii Królewskiej, a obok Jamesa siedzieli Nicholas, następnie Calis i wreszcie Erik. Za Owenem zaś usiadł nie znany młodzieńcowi skryba, który zapisywał wszystko, co mówiono, posługując się osobliwym pismem, jakiego Ravensburczyk wcześniej nie widział. - Naszego wroga można posądzić o wiele rzeczy, ale nie o subtelność czy przebiegłość - odezwał się Calis. - Próbowali być przebiegli dawno temu, porywając z Crydee twoją kuzynkę Margaret i innych. - Niespodziewana napaść na Dalekie Wybrzeża nie wygląda mi na szczyt przebiegłości - prychnął Patrick. - O tym właśnie mówię - odparł półelf. - Gdyby porwali kilku ludzi z gminu tu, kilku tam, a potem pozwolili im swobodnie powłóczyć się po Krondorze... - A w ogóle po co im były te porwania? - spytał James. - No właśnie - rzekł Calis. - Oni nie myślą jak my. W ogóle nie wiem, czy kiedykolwiek zdołamy ich zrozumieć. - Pokazał wiszącą na przeciwległej ścianie mapę, obrazującą całe Królestwo od Krańca Ziemi po wschodnie granice za Ran. - Salador i Krondor to dwa niełatwe cele - droga z Saladoru do Sethanonu jest łatwiejsza, ale dotarcie do Saladoru może stanowić problem. Przede wszystkim dłuższa będzie sama podróż, co oznacza dodatkowe ryzyko uszkodzenia czy zatonięcia części statków. I znacznie większe jest prawdopodobieństwo, że Imperium Kesh zainteresuje cel zgromadzenia tak wielkiej floty. Wstał i podszedł do mapy. Skinieniem dłoni wezwał sługę, który zawiesił inną mapę o większej skali, ukazującą cały świat, taki, jakim go znano. Wskazując na jej dolną część, gdzie zaznaczono Novindus, wyjaśnił: - Występujące tu prądy zmuszają każdego, kto tędy płynie, do poruszania się w prostej linii od wschodniego wybrzeża Novindusa do punktu położonego tuż poniżej południowo-wschodniego krańca Triagii. Potem musi płynąć niemal wprost na północ, by trafić na południowe brzegi Kesh. Ten skręt pod kątem prostym wydłuża podróż o prawie miesiąc. Odkryliśmy to, kiedy do podróży na Novindus użyliśmy długiej łodzi Brijani. Przepłynięcie Bezkresnego Morza z Miasta nad Wężową Rzeką do Morza Goryczy jest w porównaniu z tamtą trasą kursem niemal bezpośrednim. - Wskazał wielki łuk wybrzeża Kesh na wschodniej stronie kontynentu. - Na południu Morza Królestwa dość regularnie pojawiają się Brijani i keshańscy rabusie. Tutaj w dodatku - dotknął mapy w miejscu, gdzie znajdował się ocean położony na północny wschód od łańcucha gór zwanego Przepaską Kesh - jest największe zgrupowanie Imperialnej Floty Wschodu. Jej kapitanowie na pewno nie będą siedzieli spokojnie i patrzyli, jak obok nich przepływa flota składająca się z sześciu setek wrogich statków, nawet gdyby wiedzieli, że tamci mierzą w Królestwo. - Potrząsnął głową. - Oprócz tego flota inwazyjna musiałaby przepływać w pobliżu Roldem i innych wschodnich królestw, które też mogłyby przeszkadzać jej w podróży. - Nie, z pewnością przypłyną z tej strony. Wszystkim pojmanym przez nas najemnikom wyznaczono podobne zadania - mieli zająć i utrzymać kluczowe przełęcze w tamtych górach, tak by zapewnić pozostałym niczym nie zakłócony przemarsz. - Nicky - zwrócił się William do Admirała Nicholasa - mówiliśmy o ryzyku przedzierania się przez Cieśniny Mroku. - To nie jest ryzykowne, nawet późną jesienią - odezwał się Nicholas - jeżeli człowiek dokładnie wie, na co się porywa. Admirał Trask i mój ojciec przepłynęli je kiedyś w samym środku zimy. - Namyślał się przez chwilę. - Ale żeby ta flota przebyła cieśniny i dotarła do Krondoru, muszą spróbować nie później niż pod koniec wiosny albo na początku lata. Najlepszym momentem będzie letnie przesilenie. Pogoda jest najlepsza, pływy przychylne. .. - umilkł i wbił wzrok w przestrzeń przed sobą. - Co się stało? - spytał Książę po chwili. - Nadal domagam się, byś pozwolił mi wypłynąć; przeciwko nim, zanim dotrą do Morza Goryczy. Patrick westchnął i zerknął na Jamesa. - Nicky - odezwał się Diuk Krondoru - już o tym rozmawialiśmy. - Wiem - odpowiedział Nicholas. - I wiem, że to niebezpieczne, ale warto zaryzykować! - wstał, podszedł do Calisa i zwrócił się do sługi: - Daj mi większą mapę. Skryba wstał, zdjął ze ściany mapę świata i powiesił zamiast niej inną, o tych samych rozmiarach, ale mniejszej skali, ukazującą Zachodnie Dziedziny, sporą część Kesh i krainy północne, od dalekich Wybrzeży do Krzyża Malaka. - Mają ze sobą ponad sześćset okrętów - powiedział Nicholas, wskazując Cieśniny Mroku. - Nie mogli zebrać sześciuset kapitanów i załóg, którzy znają się na swoim fachu i dlatego część z nich niewarta jest funta kłaków. - By podkreślić wagę swoich słów uderzył dłonią w ścianę. - Jeżeli przeprowadzimy flotę na Wyspy Zachodzącego Słońca lub bliżej, powiedzmy do Tulan... - dźgnął palcem w mapę - możemy ich dopaść, gdy tylko zaczną przedzierać się przez cieśniny. Mogę zebrać trzydzieści ciężkich okrętów wojennych i drugie tyle szybkich fregat. Podpłyniemy, zaatakujemy od tyłu, zatopimy tyle tych ich balii transportowych, ile się da, a gdy pojawi się eskorta, odpłyniemy. Nie mam pojęcia, co potrafią ich okręty wojenne albo dowodzący nimi kapitanowie, i nic mnie to nie obchodzi. Znamy tamtejsze prądy i wiatry, a oni nie! To się może udać! - Erik nigdy wcześniej nie widział Admirała przemawiającego z takim ferworem. - Przy odrobinie szczęścia zdołamy ich dopaść w cieśninach, kiedy okręty eskorty będą pomieszane z transportowcami i niezdolne do zawrócenia i manewrów! Możemy zatopić jedną trzecią, albo i połowę ich floty! - A jeżeli podzielą eskortę na dwie części i połowę zostawią z tyłu, stracisz niemal wszystkie okręty z floty Zachodu i niewiele wskórasz - rzekł Patrick. Potrząsnął głową. - Nicky... Gdybyśmy mieli po swojej stronie choć Zachodnią Flotę Imperialną, albo gdyby Quegańskie galery wojenne uderzyły od zachodniego krańca cieśnin, może pozwoliłbym ci zaryzykować. - Książę westchnął. - Mamy najmniejszą flotę na Zachodzie. - Ale nasi ludzie to najlepsi żeglarze świata i mamy lepsze statki! - Wiem, ale mamy ich za mało... - I nie mamy czasu na rozbudowę floty - dodał William. - Kontynuowanie tego sporu jest bezcelowe. - Może nie do końca - wtrącił nagle James. - Co masz na myśli? - Patrick spojrzał nań bystro. Stary Diuk uśmiechnął się przebiegle. - Coś, o czym przed chwilą mówiliście. Quegańska flota nacierająca od Wschodu. Może uda mi się to jakoś załatwić. - Jak? - zdumiał się książę. - Za pozwoleniem, to już moja sprawa. - Doskonale - stwierdził Patrick. - Ale wiesz co, powiadom mnie o twoich pomysłach, zanim wpakujesz nas w kolejną wojnę z Queg. - Czekam na raporty z Queg - uśmiechnął się James - a kiedy je otrzymam, będziesz mógł popłynąć ze swoją flotą do Tulan - zwrócił się do Nicholasa. - I powiadom Diuka Harry'ego, że ma wysłać swoją flotę Wysp Zachodzącego Słońca i oddać ją pod twoją komendę. Ta armada rzezimieszków i szubieniczników zwiększy liczebność twojego zespołu do - ilu tam? - pięćdziesięciu okrętów, czy nie tak? - Do sześćdziesięciu pięciu! - wypalił uradowany Nicholas. - Nie, nie daj się ponieść zapałowi. - James podniósł dłoń, jakby chciał powstrzymać jego entuzjazm. - Ten mój mały spisek może się nie udać. Ale tak czy inaczej za miesiąc dam ci znać. - Coś jeszcze? - zwrócił się Patrick do pozostałych uczestników narady. - Dlaczego Krondor? - spytał Greylock. - Nie bardzo rozumiem pytanie. - Chodzi mi o to, że o ile jest bardzo prawdopodobne, że nadciągną przez Morze Goryczy, o tyle nie bardzo rozumiem, dlaczego mieliby iść na Krondor? - A widzisz jakąś alternatywę? - Owszem, nawet kilka... żadna z nich nie wydaje mi się lepsza od innych, ale dwie mnie kuszą. Gdybym to ja był wodzem armii Szmaragdowej Królowej, wylądowałbym na północ od miasta, wydzielił niezbyt liczny oddział do trzymania w szachu załogi grodu, a resztę armii poprowadziłbym wokół miasta, a potem Królewskim Traktem na wschód, albo wylądowałbym gdzieś pomiędzy Krańcem Ziemi i Krondorem, a potem ruszył wzdłuż południowej granicy z Kesh, by później skręcić na północ. Część wojsk zostawiłbym, aby utrzymać Keshan w ryzach, ale i tak straciłbym mniej ludzi niż podczas oblężenia grodu. - Co o tym myślisz, Williamie? - odezwał się Patrick. - Też nas to zastanowiło, ale w raportach wywiadu nie ma nic, co mogłoby potwierdzić przypuszczenia, że dowódca sił Królowej, generał Fadawah, zamierza zostawić za sobą cokolwiek żywego. - Żywność - odezwał się nagle Erik. - Co proszę? - spytał Książę. - Wasza Wysokość raczy mi wybaczyć, ale pomyślałem sobie, że z taką liczbą statków i ludzi, których zbierali przecież od kilku lat, nawet jeżeli poślą na nas sześćset okrętów i statków... mogę pokazać obliczenia, ale dam głowę, że jak tylko tu dotrą, skończą im się zapasy żywności. - Trafiłeś w sedno! - zapalił się Nicholas. Pokazał na mapie Queg. - Na Queg, nawet gdyby ją złupili do cna, nie znajdą żywności, na pustyni Jal-Pur też nie mają jej co szukać! Nic, zanim ruszą na wschód, muszą zdobyć Krondor i ogołocić go ze wszystkiego, co da się przegryźć i przełknąć! - Obaj chyba macie rację - stwierdził Patrick - i właśnie dlatego, na wypadek, gdyby nic nie wyszło z planów Jamesa, chcę, by flota zakotwiczyła na północy niedaleko Sarth. A kiedy Szmaragdowi zechcą lądować, wtedy macie im pokazać, co potraficie. - Do kata! - zaklął Nicholas. - Trudno o gorsze rozwiązanie! Wiesz przecie, że na obrzeżach ich zgrupowania znajdują się najszybsze okręty. Jeżeli wycofamy nasze wielkie okręty w górę wybrzeża, to aby wedrzeć się do portu będą potrzebowali jedynie dwu solidnych okrętów wojennych! Potem wyślą do portu statki transportowe i zajmą miasto. Patricku, nie da się zjeść ciastka tak, by zostało nietknięte. Jeżeli chcesz, bym bronił miasta, musisz zgodzić się na podział floty - część będzie bronić portu od wewnątrz, a reszta zajmie się osłoną podejść do falochronów. - Czy mogę coś powiedzieć? - znów wtrącił się Erik. - Słuchamy - rzekł Patrick. - Jeszcze nie jest za późno, by zmienić szlak morski, jakim okręty wpływają do portu. - Właśnie nad tym pracujemy, sierżancie - uśmiechnął się James. - Będą musieli parę razy skręcić pomiędzy nowymi falochronami i... - Nie, milordzie - przerwał mu Ravensburczyk. - Myślę o tym, by wznieść drugi mur wzdłuż północnego falochronu i wstawić bramę pomiędzy starym a nowym wałem. Niech żeglują pod wiatr i pod prąd wzdłuż starych falochronów, tak żeby musieli wlec się jak żółwie, a potem będą musieli jeszcze dokonać zwrotu. Możemy ich nawet zmusić do użycia holowników na wiosła. - A po co ten nowy mur? - spytał Calis. - Ustawimy na nim katapulty i balisty - rzeki Greylock, który w lot chwycił pomysł młodzieńca. - Spalimy każdą krypę, jaka się tam pojawi, o ile nie wywiesi kolorów Królestwa. - A jak zatopimy dwa czy trzy okręty w tym ciasnym przejściu... - odezwał się Nicholas. - To będą musieli porzucić myśl o zajęciu portu i wylądują na plażach na północ od miasta! - dokończył Patrick. - Albo spróbują zdobyć ten drugi mur! - odezwał się William. - Mości sierżancie, jestem pod wrażeniem. - Da się to zrobić? - spytał Książę Diuka Jamesa. - Owszem, ale żeby się uwinąć na czas, będziemy musieli wydać sporo grosza. A kupcy będą się wściekać, że przeszkadzamy im w handlu... - Niech się wściekają - mruknął Patrick. Nagle otworzyły się drzwi i do komnaty wszedł giermek w barwach służby pałacowej. Z ukłonem podał Diukowi jakiś pergamin, który ten szybko przeczytał. Potem podniósł wzrok, i patrząc na pozostałych, rzekł: - Wypłynęli! - Czy to pewna wieść? - spytał Patrick. James kiwnięciem głowy wskazał Calisa, który rzekł: - Po upadku Miasta nad Wężową Rzeką zostawiliśmy w nim kilku agentów. Przekazywanie wieści nie było łatwe, ale ukryliśmy tam w bezpiecznym miejscu najszybszy statek z najlepszą załogą. Konny posłaniec dwa dni gnał z wieściami do niego, a on natychmiast wypłynął. Jest najszybszym okrętem floty Królowej... a tamci muszą stosować tempo do najwolniejszych kryp. - Poczyniwszy pospieszne obliczenia, spojrzał na towarzyszy. - Będą przy cieśninach tuż przed letnim przesileniem. - To nam zostawia trzy miesiące na przygotowania - rzekł James. - Zrób, co musisz, i jak najszybciej powiadom mnie o szczegółach twego spisku z Queg - polecił Patrick. Gdy wstał z miejsca, podnieśli się także inni. - Na dziś koniec. James skinieniem dłoni wezwał Erika do siebie. - Sir? - Wyślij pismo do swojego przyjaciela i wezwij go, by przybył tu jak najszybciej. Myślę, że będę miał zadanie dla pana Avery'ego. - Wedle rozkazu, sir: Gdy Erik odszedł, James zbliżył się Williama. - Myślę, że czas już powiedzieć von Darkmoorowi prawdę. - Nie będzie zachwycony - rzekł Greylock, który podszedł do Williama razem z Jamesem. - Ale wykona rozkazy - stwierdził William. - Jest najlepszy. Diuk podniósł dłoń. - Myślę, że podczas najbliższych sześciu miesięcy będziemy świadkami nieszczęść, tragedii i zniszczeń, jakich Królestwo w swej historii jeszcze nie zaznało. Ale po opadnięciu dymów, będzie nadal trwało. I będzie istniał świat. Najszczęśliwsi zaś ze wszystkich będą ci, którzy przeżyją całą zawieruchę. - Mam nadzieję, że znajdziemy się między nimi - mruknął Greylock. - Nie licz na to za bardzo, mój przyjacielu. Nie licz na to - odpowiedział James cierpko. I odszedł. - Znowu? - spytał Roo. - Dlaczego? - Bo chcę, byś kupił jeszcze więcej tego quegańskiego palnego oleju. - Ależ Wasza Miłość - żachnął się kupiec, siadając na brzeżku krzesła przed obliczem Diuka Krondoru. - Mogę przecież wysłać list do Lorda Vasariusa... - Nie, lepiej będzie, jak pojedziesz osobiście. Roo zmrużył oczy. - Nie chcecie mi powiedzieć, o co naprawdę chodzi? - Jak czegoś nie wiesz, nie zdradzisz tego nawet na torturach. .. Młodemu kupcowi nie bardzo spodobała się ta odpowiedź. - Kiedy mam jechać? - W przyszłym tygodniu. Muszę jeszcze poczynić pewne przygotowania, a kiedy skończę, możesz płynąć. Roo wstał. - Jeżeli nalegacie... - Nalegam. A teraz żegnam. - Bywajcie, milordzie - odparł Roo tonem, który wskazywał, że nie bardzo mu się uśmiecha kolejna wizyta u jego tymczasowego partnera. Nie chodziło o to, że Vasarius nie był człowiekiem gościnnym, ale jego pojęcie gościnności zamykało się w częstowaniu przybysza nudnymi opowieściami nad kiepskimi potrawami i jeszcze gorszym winem. A ta jego córeczka! Roo pomyślał, że mogłaby z niego zrobić wroga wszystkich kobiet. Potem przypomniał sobie Sylvię i uczynił w myślach poprawkę. Prawie wszystkich kobiet. Gdy kupiec wyszedł, giermek, który zamknął za nim drzwi, otworzył inne i oznajmił: - Lord Vencar, Wasza Miłość. - Wprowadź go, proszę. Po chwili w zakurzonej opończy pojawił się Arutha. - Panie ojcze... - Ukłonił się nisko. - No jak, załatwione? - spytał James. Przybyły uśmiechnął się szelmowsko i Diuk zobaczył, jak bardzo jego syn jest do niego podobny. - Załatwione... - Nareszcie! - Mężczyzna uderzył prawą pięścią w otwartą lewą dłoń. - W końcu coś nam się udało! Nakor się zgodził? - Z najwyższą ochotą - odpowiedział Arutha. - Jestem pewien, że ten wariat zrobiłby to choćby dla samej przyjemności ujrzenia miny innych magów, kiedy to się stanie. Z drugiej strony rozumie, że musimy chronić nasze południowe rubieże. - Jest jeden problem - odezwał się James, patrząc na mapę. - Nie tylko jeden. - Co znowu? - Chcę, byś wyprawił z miasta Jimmy'ego i Dasha. Diuk zbył prośbę Aruthy machnięciem dłoni. - Potrzebni mi są tutaj. - Ojcze, będę się przy tym upierał. Podobnie jak ty mają to idiotyczne poczucie własnej nieśmiertelności, i jeśli zostawisz sprawy tak, jak stoją, to zapomną o rozsądku i dadzą się zamknąć w mieście... a ono zostanie zdobyte. Wiesz, że mam rację. James przez chwile wpatrywał się w twarz syna, potem westchnął i usiadł za biurkiem. - Niech ci będzie. Odeślę ich, kiedy flota Królowej pojawi się na horyzoncie Krańca Ziemi. Dokąd chcesz ich wysłać? - Ich matka odwiedza rodzinę w Roldem. - To dość wygodne rozwiązanie - rzekł sucho Diuk. - Owszem. Posłuchaj... ty i ja mamy niewielkie szansę, żeby przeżyć to wszystko. Możesz okłamać mnie, nawet siebie... ale nie zwiedziesz matki. - James kiwnął głową. - Miała taki wyraz oczu, jakiego nigdy wcześniej u niej nie widziałem... a patrzyłem jej w twarz nie raz... - Spojrzał twardo w oczy ojca. - Jak się jest członkiem naszej rodziny, to bywa, że trzeba nastąpić drugiemu na odcisk... Uśmiech Jamesa przypomniał Arucie dzieciństwo i twarz młodego ojca, który opowiadał mu historie o Jimmym Rączce. - Ale nigdy nie było nudno, prawda? - Nie - potrząsnął głową Arutha. - Nie było. - Potem popatrzył uważnie w twarz ojca. - Zostaniesz tu do końca, prawda? - To mój dom - odpowiedział James. - Tutaj się urodziłem. - Jeżeli nawet był jakiś smutek w tym stwierdzeniu, Diuk dobrze go ukrył. - Zamierzasz tu umrzeć? - Nie zamierzam umierać - odparł James - ale jeżeli już muszę gdzieś umrzeć, to wolę tutaj. - Uderzył dłonią w blat biurka. - Posłuchaj, wielu rzeczy nie możemy być pewni, na przykład tego, czy dożyjemy do jutra. Często spoglądałem na życie jak na kruchy dar. Pamiętaj, że nikt nie wywinie się śmierci. Wstał. - Weź kąpiel, zmień ubranie i przyjdź na kolację. Matka nie może się ciebie doczekać. Jeżeli zdołam jakoś powiadomić twoich braci, może zjemy kolację w gronie rodzinnym... - Byłoby miło - stwierdził Arutha. Po jego wyjściu James podszedł do innych drzwi, otworzył je i wszedł do wąskiego korytarza, kończącego się bardzo małymi drzwiami. Następnie zszedł krętymi schodami i po pokonaniu długiego korytarza dotarł do kolejnych drzwi. Nacisnął klamkę i przekonawszy się, że są zamknięte, zapukał dwa razy. Poczekał, a gdy odpowiedziało mu pukanie, stuknął raz. Rozległ się szczęk odsuwanej zasuwy i stanęły otworem. W pomieszczeniu znalazł Dasha, Jimmy'ego i dwu mężczyzn w jednolitych obcisłych ubraniach z czarnymi kapturami, które miały wycięcia na oczy. Pod ścianami komnaty rozłożono narzędzia tortur, a z kamiennych murów zwisały puste kajdany. Na środku pomieszczenia stało solidne krzesło, do którego przywiązano jakiegoś mężczyznę. Więzień miał opuszczoną na pierś głowę. - Powiedział coś? - spytał James. - Nic - odparł Dash. - Wracaj do swego pracodawcy. Powiedz mu, że znów płyniecie do Queg. Nie jest za bardzo zadowolony, a będzie jeszcze mniej, kiedy się dowie, że w biurze nie zawsze robisz to, za co ci płaci. - Znowu do Queg? - skrzywił się Dash. Diuk kiwnął głową. - Później ci wszystko wyjaśnię. Kiedy młodzieniec ruszył ku drzwiom, James dodał jeszcze: - A przy okazji, wrócił twój ojciec, zechciej więc wpaść; do nas na kolację. Dash potwierdził zgodę kiwnięciem głowy i zamknął za sobą drzwi. Jego dziadek zwrócił się do Jimmy'ego: - Ocućcie go. Jimmy chlusnął w twarz więźnia wodą z kubka i nieszczęśnik podniósł głowę. Diuk chwycił go za włosy i spojrzał mu w oczy. - Twoi mocodawcy lepiej by ci się przysłużyli, gdyby nie blokowali twej pamięci. Moja żona leży w łóżku z paskudną migreną, co wprawiło mnie w zły nastrój. Musimy wykorzystać stare, dobre i wypróbowane metody. Skinął na dwu katów. Znali się na swoich fachu i szybko przygotowali swe narzędzia. Po chwili niewielkie pomieszczenie wypełniły rozpaczliwe wrzaski więźnia - schwytanego poprzedniego ranka agenta Szmaragdowych. Gdy Vasarius opowiadał przeraźliwie nudną historię o negocjacjach ze swoim partnerem z Wolnych Miast, Roo usiłował okazywać zainteresowanie. Opowieść jakoś nie zdołała przykuć jego uwagi. Młodego kupca zawsze ciekawiły sprawy handlowe, a szczegóły umowy były dość osobliwe, Quegańczyk zdołał to jednak opowiedzieć w sposób najnudniejszy z możliwych, pozbawiając wszystko dowcipu i osobistych szczegółów. Roo miał szczerą ochotę pogratulować gospodarzowi niezwykłej umiejętności gmatwania szczegółów - Ravensburczyk do tej pory nie miał pojęcia, kim byli główni partnerzy Jego Lordowskiej Mości, dlaczego brali udział w transakcji, a straciwszy wątek, zapomniał już - czy może mu tego nie wyjaśniono - co było przedmiotem negocjacji i dlaczego cała ta historia miała być zabawna. Pewien był jednak, że przy odrobinie pomocy z jego strony Vasarius mógłby ją zagmatwać jeszcze bardziej. - I co potem? - spytał, wywołując kolejną dygresję Quegańczyka dotyczącą jakiegoś szczegółu mającego znaczenie jedynie dla niego samego. Zerknął na Livię, która jakoś milcząco i bez słów porozumiewała się z Jimmym. Roo nie był tego pewien, ale wyglądało na to, że dziewczyna dogadała się z jego sekretarzem - ciekaw był, co zaszło pomiędzy dwojgiem młodych podczas jego ostatniej wizyty. Młodzieniec opowiedział mu wszystko jak przystało na szlachcica, unikając starannie jakichkolwiek napomknień o tym, że spotkanie mogło mieć erotyczny podtekst. Gdy Vasarius nagle umilkł, Roo zdołał jakoś wtrącić: - No, no... zdumiewające. - W istocie - odparł arystokrata. - Nie handluje się z Lordem Venchenzo, by potem chwalić się zyskami... Młody kupiec pomyślał, że będzie musiał dyskretnie rozpytać, kim jest ów Venchanzo - na wypadek, gdyby Vasarius zechciał kiedyś powrócić do tematu, powinien choć z grubsza orientować się, o co w tym wszystkim chodziło. Uczta wreszcie się skończyła i gospodarz odesłał córkę z Jimmym, a Roo zaproponował lampkę dość przyzwoitej brandy. - To z baryłek, które byłeś waść uprzejmy mi przysłać. Kupiec zapamiętał, że trzeba będzie szybko przysłać Quegańczykowi coś lepszego, jako że istniała możliwość, iż James raz jeszcze poprosi o "przysługę". - Jaki jest prawdziwy powód tej wizyty? - spytał gospodarz, gdy obaj leniwie sączyli trunek. - Cóż... Potrzebuję jeszcze oleju. - Mości Rupercie... mógłbyś mi po prostu przysłać kolejne zamówienie. Nie musiałeś zjawiać się tu osobiście. Roo spojrzał na dno kubka. Zawahał się, jakby myślał, co odpowiedzieć - w rzeczy samej James kilkakrotnie kazał mu wszystko powtarzać, dopóki nie opanował tekstu w sposób doskonały: - Właściwie to chciałbym prosić o przysługę... - Jakiego rodzaju? - Jestem pewien, że wasze Imperium ma swoich agentów, a przynajmniej "przyjaciół", którzy działają jak swego rodzaju wywiad. - Obraziłbym waści, gdybym chciał twierdzić, że jest inaczej. Na Midkemii nie ma państwa, które mogłoby się obejść bez tego. - Więc na pewno zastanawiacie się, dlaczego Królestwo rozbudowuje swą armię. - Owszem, zwróciło naszą uwagę, że się zbroicie. - Prawda jest taka - westchnął Roo - że nasi agenci donieśli, iż Imperium Kesh zamierza odnowić swe pretensje do Doliny Snów. - Ale to chyba nic nowego? - Vasarius wzruszył ramionami. - Imperium i Królestwo od wieków toczą spór o tę dolinę, jak dwie siostry o ulubioną suknię. - Tym razem sprawa jest poważniejsza. Wygląda na to, że Kesh zamierza zaatakować Krondor z zamiarem przerwania komunikacji pomiędzy nim i Krańcem Ziemi. - Jeżeli to prawda - zauważył Quegańczyk - to Kraniec Ziemi zostanie odizolowany. - Nie wspominając o odcięciu Shamaty, Landreth i przejęciu przez Imperium kontroli nad Stardock. - A, prawda... - rzekł gospodarz. - Magowie. - Królestwo traktuje ich jak czynnik dość... nieprzewidywalny - przyznał Roo. - A powinno być inaczej - mruknął Vasarius. - Mamy tu własnych magów, wszyscy są jednak lojalnymi poddanymi Senatu. "Gdyby nie byli - pomyślał Roo - szybko przeszliby w stan wiecznego spoczynku". - Zgromadzenie takiej liczby magów w jednym miejscu bez nadzoru - ciągnął gospodarz - może stać się przyczyną kłopotów. - No cóż... prawdę mówiąc, rzecz ma się tak, że będziemy gromadzili w Krondorze ludzi i zapasy... i to w nadmiarze. Musimy ściągnąć drogą morską oddziały z Yabonu, Ylith i innych części Dalekich Wybrzeży. - Nadal mi waść nie powiedziałeś, co to wszystko ma wspólnego ze mną. - Już przechodzę do sedna sprawy. - Roo odchrząknął dramatycznie. - Chcemy ochronić kilka bardzo ważnych transportów, i najlepiej byłoby, gdyby przewieziono je na quegańskich statkach. Imperium Kesh nigdy nie spodziewałoby się, że te towary mogłyby płynąć do Krondoru na waszych galerach. - Aaa - rzekł Vasarius i umilkł na chwilę. - Potrzebuję tuzina ciężkozbrojnych galer, w Carse, trzy tygodnie po Banapisie. - Tuzina? - wytrzeszczył oczy Vasarius. - Co zamierzacie przewieźć? - Między innymi broń. Ravensburczyk spojrzał w oczy rozmówcy i ujrzał, że zaokrągliły się z chciwości. Podejrzewał, że quegański arystokrata domyślą się, iż chodzi o transport złota z Szarych Wież, wydobytego przez krasnoludy i wymienionego na towary z Królestwa, którym miano w Krondorze opłacić żołnierzy. O to właśnie chodziło Diukowi Jamesowi - Roo wiedział, iż Vasarius dojdzie do wniosku, że dwanaście ciężkich wojennych galer to stanowczo za silny konwój jak na transport broni. - To oznacza, że muszą stąd wypłynąć trzy tygodnie przed przesileniem, a do cieśnin trafią dokładnie w Dzień Letniego Przesilenia. Złoto zaś będzie wam potrzebne w Krondorze dwa miesiące później. - Mniej więcej - odparł Roo, udając, że nie zauważył wzmianki gospodarza o złocie. - Tuzin ciężkich galer to kosztowna sprawa - stwierdził Vasarius. - Jak bardzo kosztowna? Quegańczyk wymienił sumę, a Ravensburczyk zaczął się targować, usiłując sprawić wrażenie, że chce zbić cenę. Wiedział, że suma ta nigdy nie zostanie wypłacona, ponieważ Vasarius zamierza ukraść towar - ale towaru nie będzie, gdyż zamiast niego pojawi się sześćset wrogich okrętów, a także to, że Vasarius nie wyśle dwunastu galer - wyprawi w morze każdy swój okręt, co podniesie liczbę do co najmniej dwu tuzinów, o ile jego Lordowska Mość zdoła w porę rozesłać rozkazy. Rozmawiali do późna - i Roo zdążył mocno pożałować, że nie przysłał Vasariusowi lepszego trunku. Mimochodem zastanawiał się, jak też radzi sobie Jimmy. - Co mówiłaś? - spytał Jimmy, oblizując krew z wargi. Livia znów uderzyła go mocno w twarz, ugryzła w szyję i jęknęła: - Och, moglibyście w końcu, wy barbarzyńcy, nauczyć się cywilizowanego języka! Siedziała na nim okrakiem, zsunąwszy do bioder swą togę. Jimmy był oszołomiony winem z dodatkiem narkotyków, i widok młodej, zdrowej, na poły nagiej dziewczyny połączony z działaniem alkoholu wzmocnionego środkami odurzającymi sprawił, że trudno mu było skupić na czymkolwiek uwagę. Wszystko, na co mógł się zdobyć, to pamiętać, by udawać, że nie zna jej języka. Jednocześnie odnosił wrażenie, że dziewczyna jest nań wściekła za to, że nie próbował jej uwieść podczas poprzedniej wizyty. Był jednak przekonany, że więcej w tym było złości ze straconej okazji odrzucenia (z oburzeniem!) jego zalotów, niż prawdziwego żalu. Z drugiej jednak strony, zważywszy na wcale niemały temperament dosiadającej go teraz dziewczyny, nie mógł być całkowicie tego pewien. W tej chwili usiłowała mu ona udowodnić coś przeciwnego, co zawierało się w biciu go po twarzy, gryzieniu i mnóstwie obietnic, że dogodzi mu tak, jak żadna, i że nigdy już nie będzie mógł uprawiać miłości z inną kobietą, nie wspominając o Livii. Na poły nieprzytomny Jimmy mógł się tylko modlić, by to ostatnie nie okazało się prawdą. Zapał, z jakim się doń dobierała, kazał mu pomyśleć, że dziewczyna może nie za bardzo mija się z prawdą - poobijany i zmaltretowany oręż przez jakiś czas pewnie nie będzie się nadawał do sprawdzenia wygłaszanej przez nią uparcie tezy. Kiedy wreszcie zdołał wystękać: - Dosyć! - i spróbował usiąść, dostał ponownie w twarz. Z oczu popłynęły mu łzy, a Livia zaczęła zdzierać z niego ubranie. Nieco później uświadomił sobie, że ktoś zaciekle drapie jego plecy i pośladki. Zaraz potem jakiś - chyba - sługa wylał nań wiadro bardzo gorącej, a następnie lodowato zimnej wody. Następnie Livia wyrabiała z nim bardzo ciekawe rzeczy z udziałem gęsiego pióra i galaretki porzeczkowej. W końcu, gdy już oboje leżeli przytuleni do siebie i kompletnie wyczerpani, wymamrotała coś o tym, że nigdy nie widziała takiego zucha jak on. Jimmy nie uważał się za kobieciarza. Choć kochał kobiety i uwielbiał ich towarzystwo, babka, która umiała czytać w myślach, nauczyła go o nich wielu rzeczy, o których niejeden mężczyzna nigdy się nie dowiedział. Przez całe lata, gdy tylko spojrzał łakomie na jakąś urodziwą dziewkę, babka częstowała go wykładem o jego nastawieniu do kobiet. Trwało to trochę, ale w końcu nauczył się spoglądać na nie jak na wrogów i przyjaciół, dokładnie takich samych jak mężczyźni - tyle że od czasu do czasu z niektórą szedł do łóżka. W tym względzie zdecydowanie różniły się od mężczyzn, za co był nieskończenie wdzięczny niebiosom. To, co mu się właśnie przytrafiło, znacznie przekraczało jego dotychczasowe doświadczenia i nie był wcale pewien, czy kiedykolwiek zechce to powtórzyć. Wiedział, że go oszołomiono narkotykami, i kiedy dziewczyna zaczęła zadawać mu pytania - uciekłszy się do ćwiczeń psychicznych, jakich nauczyła go babka, powiedział jej same kłamstwa. Teraz był już pewien, że kiedy dziewczyna porówna swe spostrzeżenia z tym, czego jej ojciec dowie się od Roo, Vasarius da się złapać i urzeczywistni plan Diuka Jamesa. Z najwyższym trudem powstrzymał śmiech - bolały go mięśnie, o posiadanie których nigdy by się nie podejrzewał. Pogrążając się we śnie, pomyślał jeszcze, że dobrze byłoby zobaczyć, jak radzi sobie Dash. - Jesteś workiem kłamliwego łajna... i do tego śmierdzącym psem z Królestwa! - zagrzmiał żeglarz, patrząc na Dasha z wyzwaniem w oczach. Dash chwiejnie dźwignął się na nogi. Kołysał się tak, że każdy obserwator uznałby go za nieźle wstawionego - zawdzięczał to wieloletnim ćwiczeniom w udawaniu pijaków, w czym osiągnął taką doskonałość, że zwiódłby zawodowego aktora. Sztuczka polegała na wtarciu sobie odrobiny pieprzu w kąciki oczu, co sprawiało, że łzawiły i nabiegały krwią. Nauczył go tego oczywiście dziadek. - Nikt nie będzie zarzucał mi łgarstwa! - zagrzmiał, patrząc w oczy quegańskiemu żeglarzowi. - Mówię wam, że widziałem! Na własne oczy! - Zniżył głos do konspiracyjnego szeptu. - I mogę wam powiedzieć, gdzie i kiedy... - Gdzie i kiedy co? - spytał inny z graczy. Dash wrócił do portowej tawerny, którą odwiedził podczas poprzedniej wizyty w Queg - gdzie podał się za mającego wychodne żeglarza z Królestwa - i przyłączył się do grupki marynarzy grających w pashawę. Najpierw trochę wygrywał, potem trochę przegrał, a teraz znów zaczął wygrywać - niewiele, ale dość, by skupić na sobie uwagę reszty graczy. W końcu pokazało się kilku lokalnych spryciarzy, którzy grzecznie poprosili o pozwolenie przyłączenia się do gry. Jak się spodziewał, zaproponowano mu szybko kilka toastów z rzędu w nadziei, że opuści go rozsądek. Przychylnie przyjął inicjatywę nowych graczy - a potem, przegrawszy dość pieniędzy, by zaostrzyć ich apetyty, znów się odegrał, zmuszając ich do pozostania przy stole. Podczas gry gadał jak najęty. - Jak wam mówiłem, mój ojciec pływał z samym Admirałem Traskiem i Księciem Nicholasem! Był wśród tych, którzy pierwsi dotarli do ziemi za Bezkresnym Morzem! - Nie ma tam żadnej ziemi - skrzywił się Quegańczyk. - Patrzcie go! I kto to mówi? - odciął się Dash. - Jesteście bandą pętaków, co boją się stracić brzeg z oczu! W całym waszym narodzie nie ma jednego żeglarza, który dobrze sprawiłby się na prawdziwie głębokich wodach! Ta bezczelna uwaga spowodowała, że popatrzyli na niego wszyscy klienci gospody. Kilku szykowało się już do natychmiastowego wbicia mu do głowy szacunku dla sławnych quegańskich żeglarzy. On tymczasem mówił dalej: - To prawda! Od ponad dwudziestu lat Książę Krondoru ma tam swoich ludzi, którzy handlują z tymi durnymi krajowcami! To prości ludzie, co zanoszą modły do słońca, ale nawet ich dzieci noszą ozdoby ze złota i mają złote zabawki! Książę nauczył ich kopać złoto i wymienia je z nimi na szklane paciorki. Widziałem to złoto na własne oczy! Największy ładunek złota na świecie. Wystarczyłoby, aby zapełnić tą całą gospodę! I więcej... było tego na dwu chłopa wysoko, w komnacie dwa razy większej od tej izby! - Nie ma tyle złota na całym świecie - odezwał się człowiek, który przedstawił się jako Gracus. Zręcznie mamił przy kartach, a Dash podejrzewał, że oprócz tego pracuje dla tajnej policji, zajmuje się złodziejstwem i nie gardzi zabójstwami na zlecenie. Dla jego celów nadawał się jednak idealnie, gdyż był chciwy ponad wszelką miarę. - Słuchajcie... powiem wam tylko tyle, kiedy statek pana Avery wróci do Krondoru, wraz z wszystkimi okrętami z naszej floty ruszamy za Cieśniny Mroku. Zapytacie może, po co? Kilkunastu ludzi w rzeczy samej zapytało. - Bo zmierza tu flota z największymi skarbami w historii świata. Płyną już teraz, gdy my tu rżniemy w karty... i przepłyną przez cieśniny w Dzień Banapisa! - Dlaczego wtedy? - spytał Quegańczyk. - Jak to, dlaczego? - Dash zachwiał się na nogach. - A gdzie będą wtedy wasze galery? I gdzie będą ci wszyscy keshańscy piraci z Durbinu? - Trafił w sedno, Gracusie - mruknął jeden z graczy. - Nasze okręty będą tkwiły w porcie, bo żeglarze będą świętować. Nawet galernicy dostają w ten dzień miarkę wina. - To samo w Durbinie - dodał drugi. - Byłem tam kiedyś w Dzień Letniego Przesilenia i niech mnie byk powącha, jeżeli o zmierzchu jest w porcie choć jeden trzeźwy majtek. - Wszystko to prawda - rzekł z powątpiewaniem Gracus - ale w tę złotą flotę niełatwo mi uwierzyć... Dash rozejrzał się po izbie, jakby sprawdzał, czy ktoś nie podpatruje - i nie było mu łatwo utrzymać powagę, kiedy wszyscy gapili się weń jak w obraz. Sięgnął za pazuchę i wyjął niewielką skórzaną sakiewkę. Rozwiązał ją i rzucił na stół zamknięty w niej przedmiot. Na stół upadły niewielki gwizdek i mały dziecięcy bączek, z tych, co się kręcą podcięte bacikami. Gracus podniósł gwizdek. - Złoto - wyszeptał z nabożnym podziwem. - Dałem smarkowi za ten gwizdek miedziaka - wyjaśnił Dash. - I wiecie... bardzo się ucieszył. Miedzi nigdy wcześniej nie widział, a złoto jest wszędzie. Na bączek i gwizdek poszło kilkadziesiąt sztuk złota z królewskiej mennicy, przetopionych i odlanych w zabawki, a Diuk James musiał parę razy odsyłać gotowe wyroby, bo złotnik nie mógł się pogodzić z myślą, że Diukowi potrzebne są zabawki wyglądające na prymitywne. - Za jednego miedziaka - rzekł Dash, wyjmując gwizdek z dłoni Gracusa. - Ten szczeniak dał mi to, co zarobiłbym po roku pływania. - Niektórzy z moich kompanów wrócili stamtąd, przywożąc w sakwie dość złota, by kupić sobie wiejską posiadłość, ot co! - Rozejrzał się po izbie. - A jeżeli ktoś z was, chłopcy, odwiedzi kiedyś Krondor, niech zajrzy pod Delfina i Kotwicę, i spyta jej właściciela, Dawsona, czy nie jest prawdą, że pieniądze na kupno tej oberży zdobył, wymieniając bieliznę z krajowcami? Jak wrócił, śmierdział tak, że posągi się odwracały, bo nie miał zmiany i w jednych gaciach musiał tkwić przez trzy miesiące... ale wrócił bogaczem! Miał ich, widział to w ich oczach. Nawet jeżeli któryś żywił jakieś wątpliwości, przekonaliby go inni, bardziej chciwi. W Dzień Banapisa każda zdolna do żeglugi quegańska piracka galera będzie krążyła jak sęp u Cieśnin Mroku. Odkładając swe zabawki, pomyślał jeszcze, że będzie musiał przegrać i zostawić je zwycięzcom, bo jego opowieść będzie bardziej przekonująca, jeżeli słuchacze będą mogli ją poprzeć dowodami. Nie najmniej ważne ogniwo łańcucha jego rozważań stanowiła też myśl, że z pustą sakiewką będzie miał znacznie większe szansę na dotarcie do statku po wyjściu z tej jaskini niczym nie maskowanej już chciwości. - Gotowi? - spytał Pug. Macros i Miranda kiwnęli głowami i wzięli się za dłonie. Nakor pożegnał się z Sho Pi i ujął ręce Puga i Macrosa. Krąg zamknęli Pug i Miranda. Arcymag zaintonował zaklęcie i nagle cała czwórka znalazła się na dziedzińcu klasztoru otoczonego wysokimi górami. Jakiś mnich, zaskoczony ich nagłym pojawieniem się na bruku, upuścił niesiony ceber z wodą i zamarł z szeroko otwartymi ustami. - Musimy się zobaczyć z opatem - oznajmił mu Pug. Mnichowi zdumienie odebrało mowę, więc tylko kiwnął głową i pobiegł, jakby goniły go głodne demony. Przybysze zbyli czekanie przyglądaniem się wystającym z okien głowom kilku mnichów, którzy z kolei wyjrzeli, by zobaczyć, co się stało. - Mam nadzieję, że wiesz, co robisz... - odezwał się Macros. - Współpraca magów ze świętymi mężami jest czymś rzadkim, ale dochodziło do niej już w przeszłości - odparł Pug. Stali na dziedzińcu Opactwa Ishapa w Sarth, wzniesionego w górach na północ od Krondoru. Arcymag bywał tu od czasu, kiedy poznał się z obecnym opatem, podówczas prostym mnichem. Nie czekali długo na siwowłosego męża o wzroście Puga, wyglądającego na człeka dobrze po siedemdziesiątce, który ruszył im żwawo na spotkanie. Obok niego szedł młody kapłan z bojowym młotem i tarczą na ramieniu. Kiedy podeszli bliżej, Arcymag zwrócił się do opata po imieniu. - Witaj, Dominiku. Dawno się nie widzieliśmy. - Myślę, że to już blisko trzydzieści lat - odpowiedział opat. Zerknąwszy na troje towarzyszy arcymaga, dodał: - To nie jest chyba towarzyska wizyta? Odłóż broń, bracie Michaelu - zwrócił się do stojącego obok niego mnicha-wojownika. - Ci ludzie nie przyszli tu we wrogich zamiarach. Michael odszedł, a opat zwrócił się do Puga: - Wiesz, zraniłeś głęboko jego dumę. Przeszedłeś przez jego zapory, jakby ich nie było. - Bo nie było. Powiedz mu, by ustawił kilka pod biblioteką. Przeszliśmy przez posadzkę. - Powiem mu, a jakże. Czy zechcecie zjeść ze mną posiłek, przy którym opowiecie mi, co was tu sprowadziło? - Potrzebna nam twoja wiedza, mości opacie - odezwał się Macros.- A tutaj nie możemy rozmawiać bezpiecznie. - Kim jesteście, panie? - spytał opat. - Dominiku, przedstawiam ci Macrosa Czarnego - rzeki Pug. Jeżeli imię legendarnego maga zrobiło jakieś wrażenie na starcu, nie dał tego po sobie poznać. - Wasza reputacja was wyprzedziła, panie... - Ja jestem Nakor... a to Miranda. Dominik skłonił się przed obojgiem. - To opactwo może i będzie najbezpieczniejszym miejscem na Midkemii - stwierdził - jeżeli ustawimy zasłony pod biblioteką - dodał z uśmiechem. - Do tego, o czym chcemy pomówić, prawdopodobnie nigdzie nie znajdziesz bezpiecznego miejsca - rzekł Pug. - Chcesz mnie zatem zabrać do innego świata, jak wiele lat temu? - Nie inaczej. Tym razem jednak nie będziesz torturowany. - Dobre i to. - Dominik przez chwilę patrzył na twarz Puga. - Nie zmieniłeś się nic a nic... a ja tak. Jestem starym człowiekiem i potrzebuję dowodu na to, że w moim wieku muszę opuścić ten świat. Arcymag przez chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią. - Musimy porozmawiać o waszym najtajniej strzeżonym sekrecie. Stary opat zmrużył oczy. - Być może próbujecie mnie podejść... Nie złamię przysięgi, musicie mi więc rzec, co wiecie. - Znamy prawdę o Siedmioramiennej Gwieździe i Krzyżu w niej zawartym. Wiemy, że piąta gwiazda jest martwa... podobnie jak szósta. - Zniżywszy głos dodał: - Siódma gwiazda martwa nie jest. Dominik przez chwilę stał bez ruchu jak rażony gromem, a potem zwrócił się do stojącego niedaleko mnicha: - Odejdę z tymi ludźmi. Powiedz bratu Gregory'emu, że na czas mojej nieobecności ma przejąć obowiązki opata. Niech prześle zapieczętowaną skrzynię z mojej pracowni do Najwyższego Opata w Rillanonie. - Mnich skłonił się i pospieszył przekazać wiadomość innym. - Ruszajmy - zaproponował zaraz potem Dominik i wszyscy stanęli w kręgu. - Macrosie - przyznał Pug - mam moc, ale brak mi wiedzy. - Ja posiadłem jedno i drugie - odparł Czarnoksiężnik. - Podążajcie za mną. I nagle wszyscy znaleźli się w pustce, o czym nie przekonywały ich wzrok czy słuch... ale którą w pewien sposób czuli. "Kiedy po raz pierwszy wkroczyłam do Korytarza Światów - usłyszał Pug myśl Mirandy - spytałam Boldara Śmiałego, co dzieje się z tymi, którzy wstępują w pustkę. Z bezpostaciowej szarości napłynęła ku niej myśl Puga: "To pustka pomiędzy rzeczywistościami. Nic tu nie może istnieć ni przetrwać". "Coś jednak istnieje - usłyszeli myśl Macrosa. - We wszechświecie nie ma miejsca, gdzie nic nie istnieje. Może nie jest to oczywiste dla stworzeń, które tędy przechodzą... ale są istoty, które tu żyją". "Fascynujące" - usłyszeli wszyscy przesycone podnieceniem myśli Nakora. Nagle znaleźli się wewnątrz czarnej gwiazdy otoczonej kapsułą powietrza, ciepła i grawitacji. Pod nimi płynęło przez pustkę miejsce, o którym Pug sądził, że nigdy już go nie zobaczy. - Wieczne Miasto - powiedział. - Jakże obce nam jest jego piękno - odezwał się Nakor. Arcymag spojrzał na Isalańczyka i przekonał się, że jego oczy pełne są zachwytu. - Nie inaczej - przyznał. Rozciągające się pod nimi miasto miało swoistą symetrię, która jednak wymykała się ludzkiemu pojmowaniu znaczenia tego słowa. Pod ograniczającą Miasto kopułą nieba strzelały wieże i minarety zbyt smukłe, by utrzymać pion. Rozległe przestrzenie pomiędzy obcymi budowlami niewiadomego przeznaczenia spinały łuki, które w Krondorze wzbiłyby się całe mile ponad szczyty najbardziej wyniosłych tam budynków. Lecąc szybko w dół, nie dostrzegli w mieście żadnego ruchu, z wyjątkiem wywołanego ich własnym pędem. - Kto to zbudował? - spytała Miranda. - Nikt - odpowiedział Macros. - A przynajmniej nikt z obecnie istniejących rzeczywistości. - Co to ma znaczyć, ojcze? Mag wzruszył ramionami. - To miejsce istniało już wtedy, kiedy nasz wszechświat dopiero powstawał. Pug, Tomas i ja byliśmy świadkami narodzin tego, co nazywamy naszą rzeczywistością. Miasto już tu było. - Artefakt z poprzedniej rzeczywistości? - podsunął Nakor. - Może - odparł Macros. - Albo po prostu coś, co istnieje, bo powinno... - Czego szukamy w tak obcym i niepojętym dla nas miejscu? - spytał Dominik, który do tej pory milczał. - Niczego - odparł Pug - ale być może jest to jedyne miejsce, gdzie możemy porozmawiać swobodnie, nie zwracając na siebie uwagi istoty, jestestwa czy po prostu sił, które stoją za nieszczęściami i zniszczeniem, jakich ofiarą padł ostatnio nasz świat. Przelatywali nad rozległym placem, o wiele większym niż sam Krondor, gdzie ogromne płyty zmieniały kolory w hipnotycznym rytmie i kolejności. Kiedy zbliżyli się do powierzchni ulicy, zobaczyli, że ten sam wzór powtarza się wśród ulic odchodzących od ogromnego placu. - To miasto - rzekła Miranda - ma swoje budowle, coś na kształt domów... ale brak w nim życia. - Nie wyciągaj pochopnych wniosków, córko - ostrzegł ją Macros, wskazując coś palcem. - Ta fontanna może być ozdobą, ale równie dobrze formą życia, tak obcą naszemu rozumieniu, że nigdy nie zdołamy się z nią porozumieć... - A może całe miasto jest jakąś formą życia? - spytał Nakor. - I to możliwe - odpowiedział Czarnoksiężnik. - Po cóż bogowie mieliby stwarzać tak osobliwe miejsce? - spytał Dominik. - A o których bogach mowa? - rzuciła Miranda. Otaczająca ich sfera, płynąc przez pustkę, osiadła w końcu na pięknym trawniku, otoczonym doskonale utrzymanymi drzewami i krzewami. A potem znikła. - A oto być może najbardziej odległy zakątek rzeczywistości - wyjaśnił Macros. - Ogród. - Teraz możemy porozmawiać - rzekł Pug - ale najpierw muszę coś zrobić. - Co mianowicie? - spytała czarodziejka. Arcymag jednak zdążył już zamknąć oczy i zaintonować jakieś zaklęcie. Wszyscy wyczuli energię zbierająca się wokół Puga... a potem energia nagle się gdzieś ulotniła, on zaś otworzył oczy. - To potężne zaklęcie blokujące - zmrużyła oczy Miranda. - Po co nam ochrona przed podsłuchiwaniem w tak odległym zakątku wszechświata? - Wszystko się wyjaśni - odpowiedział Pug i spojrzał na opata. - Już czas. - Co wiecie? - Znamy prawdę. Ishap nie żyje. - Od czasu Wojen Chaosu - kiwnął głową Dominik. - Ishap? - zdumiała się Miranda. - Jedyny nad Wszystkimi? Największy z bogów jest martwy? - Może ja to wyjaśnię - zaproponował Pug. - Około czterdziestu lat temu ktoś niewiadomy próbował zniszczyć święty artefakt Ishapian, magiczny klejnot znany jako Łza Bogów. Opat kiwnął głową. - O kradzieży dowiedzieli się jedynie Książę Arutha, kilku jego najbardziej zaufanych doradców i Pug. - Aby w pełni zrozumieć znaczenie zuchwalstwa tej kradzieży, musicie wiedzieć coś o bogach i ich roli w życiu Midkemii. - Dominiku - odezwał się Macros - zechciej, proszę, wyjaśnić to Mirandzie i Nakorowi. Opat podszedł do najbliższej ławy. - Za waszym pozwoleniem, usiądę... Wszyscy poszli za nim. On rozsiadł się wygodnie, a u jego stóp przysiedli Nakor i Miranda. Pug i Macros postanowili stać. - Wynikiem Wojen Chaosu - zaczął opat - był nowy porządek rzeczy, jaki zapanował na Midkemii. Przedtem światem rządziły dwie pierwotne siły - jedna opowiadała się za zniszczeniem i chaosem, a druga za porządkiem i tworzeniem. Valheru wielbili je jako Rathan - Tę, Co Tworzyła, i Mythara - Tego, Co Niszczył. Była to Dwójka Ślepych Bogów Prapoczątku. Podczas szalonych galopów przez niebiosa Valheru stali się mimowolnymi rozsadnikami zmian. Z każdym światem, który zdobywali, z każdym nowym przyłączonym do tego, co ich zrodził, tworzyli fale w strumieniu czasu i zmiany w porządku wszechrzeczy. Wojny Chaosu wywołały kosmiczny zamęt w całym wszechświecie... Universum podjęło próbę ustanowienia nowego porządku, bardziej trwałego i nie aż tak zdeterminowanego... w rezultacie czego zrodzili się bogowie. - Dominik powiódł wzrokiem po twarzach słuchaczy. - Wszystkie światy w całym kosmosie, każda planeta i gwiazda dzieli z innymi pewną wspólną cechę, a jest nią różnorakość energii istniejących na rozmaitych poziomach. Na wielu z tych światów owe energie zrodziły rozmaite postaci świadomości, podczas gdy na innych uformowało się z nich to, co zwiemy magią. Niektóre z nich nie mają życia takiego, jakim je znamy, inne zaś aż kipią różnymi jego formami. Ostatecznie każdy ze światów odnalazł własny poziom. Nakor siedział jak przykuty do miejsca. - Ale wszystkie są jakoś połączone, czy nie tak? - W ostatecznym rozrachunku tak - odpowiedział Dominik - i w tym tkwi przyczyna problemu. Od chwili narodzin bogów, zaczęli się oni rządzić wedle porządku, jakiego możemy się tylko domyślać, ale w miarę upływu czasu przejawiali cechy, które ujawniły wyraźnie ich naturę. W większości byli istotami organicznymi, jeśli oczywiście energię lub umysł da się nazwać organicznymi, bez świadomości tak jak ją rozumiemy. - Ja wiem, że tak jest - odezwał się Macros. - Zaistniało więc siedem istot - ciągnął Dominik - które odpowiadały za porządek rzeczy na Midkemii. Ludzkość nadała im imiona - choć nie sposób się dowiedzieć, jak one same się nazywają. Czterej wielcy bogowie - Abrem-Sev, Twórca Działań, Ev-Dem, Twórca Myśli, Graff, Tkacz Pragnień, i Helbinor, Powstrzymywacz - przetrwali Wojny Chaosu, podczas których zbuntowali się mniejsi bogowie, a po niebie Midkemii po raz ostatni przemknęli Valheru. - Co było przyczyną Wojen Chaosu? - spytał Nakor. - Dlaczego mniejsi bogowie podnieśli bunt przeciwko większym. - Nikt tego nie wie - odpowiedział Dominik. - Rodzaj ludzki niedawno dopiero przybył na Midkemię, uciekając z innych światów spustoszonych przez Valheru. - Szalony bóg - odpowiedział Macros. - Kim on jest? - pytał dalej Nakor. - Bezimiennym - odezwał się Pug. - Właśnie z jego powodu się tu zebraliśmy. - Mówiłeś o większych bytach, ale wymieniłeś tylko cztery - odezwała się Miranda. - A pozostałe? - Początkowo było ich siedem - przypomniał Dominik. - Oprócz czterech, które zwiemy Budowniczymi lub Stworzycielami, było jeszcze troje. Arch-Indar, Niesamolubna, Bogini Dobra, była tą, która kierowała wszystkimi twórczymi i pozytywnymi impulsami i inicjatywami naszego świata. Sądzimy, że poświęciła się, by przegnać Nienazwanego z Midkemii. - Kim więc jest Ishap? - spytała czarodziejka. - Najpotężniejszym ze wszystkich większych bogów. Był Strażnikiem Równowagi, Wzorcem, którego pierwsze i najważniejsze zadanie polegało na pilnowaniu, by żaden z pozostałych nie wynosił się nad innych. - A ten siódmy? - spytała Miranda. - Ten Bezimienny, Nienazwany? - Nalar - odrzekł jej Pug. Na chwilę zapadła cisza, którą przerwał Arcymag. - Co za ulga... - Jaka znowu ulga? - żachnęła się dziewczyna. - Nalara zwano Nienazwanym, bo wierzono, że samo wypowiedzenie jego imienia poddaje mówiącego jego woli - wyjaśnił jej Dominik. - Został wygnany przez pozostałych czterech Większych, podczas gdy my usiłujemy przywrócić Ishapa do życia. - Modlicie się więc codziennie, usiłując przywołać z zaświatów Największego ze Wszystkich? - spytała Miranda. - Nie inaczej. - A pomyśleliście kiedy, jak długo będziecie musieli to robić? - zaciekawiła się czarodziejka. - Setki lat - odpowiedział jej Macros. - Może i tysiące. W porównaniu z wiekiem wszechświata, nasze żywoty trwają tylko mgnienie oka. - Tak jest - stwierdził Dominik. - Dlatego my, co wielbimy Ishapa, zostaliśmy także samozwańczymi obrońcami Wiedzy. Wodar-Hospur, bóg Wiedzy, zginął także w Wojnach Chaosu, a wiedza służy nam jako narzędzie przy wrócenia porządku świata takiego, jakim powinien być. - To niewiarygodne - stwierdziła Miranda. - Wiem - odparł Pug. Znaczy to, że wszystko, co przeżyłem - Wojna Rozdarcia Światów, wielki Bunt, nieustanne ataki Pantathian... wszystko, co wydawało się częścią spisku zamierzających wyrwać się na wolność Valheru - wszystko to było błędnym tropem. - To dzieło Nalara? - spytała Czarodziejka. - Cóż on zamierza osiągnąć poprzez zniszczenie świata? - zdumiał się Nakor. - Nie rozumiesz natury bogów - odezwał się Dominik. - Skłonność do czynienia tego, co człek nazywa "złem", jest częścią jego istoty. Jest narzędziem i uosobieniem zniszczenia, tak jak Arch-Indar uosobieniem tworzenia. Niszczenie, unicestwianie, sprowadzanie życia do jego najbardziej podstawowych form jest częścią jego jestestwa, tak jak to było w przypadku Mythara, prastarego boga Chaosu. Ale o ile Mythar był siłą bezmyślną, o tyle Nalar posiada umysł, inteligencję i świadomość. Samoświadomość, by być ścisłym. Kiedy żyli inni bogowie, wszechświat trwał w równowadze. Jego skłonności do niszczenia i rozpętywania chaosu były powstrzymywane przez świadomość celu i siły Ishapa oraz Arch-Indar, których wspomagali inni Budowniczowie. - Ale podczas Wojen Chaosu Nalar oszalał. - Inną nazwą wojen Chaosu jest Czas Szaleństwa Boga. - A może - zastanawiał się Nakor - jego szaleństwo było przyczyną wybuchu Wojen. - Nigdy się tego nie dowiemy - stwierdził Macros. I rozejrzawszy się po twarzach towarzyszy, dodał: - Nawet tak znamienita kompania jak nasza nie poradzi skali spraw, o jakich rozprawiamy. - Oni są gwiazdami, my tylko świecami - zobrazował to Macros. - Świat pozbawiony życia nie przeraża istniejącego od eonów boga - wyjaśniał Dominik. - Życie jest zjawiskiem natrętnym... i w końcu i tak pojawi się na Midkemii ponownie, albo samo wyłoni się z wód i gleby, albo przywędruje tu z innych światów. Zgodnie z jego oczekiwaniami, martwy świat Midkemii da Nalarowi okazję do ucieczki z jego więzienia, bo moc innych bogów osłabnie - mniejsi bogowie najpewniej zginą wraz z planetą, jako pośrednicy działający wśród żywych na rzecz większych bogów, a siła i moc tych ostatnich zostanie znacznie osłabiona. - Dlaczego inni bogowie po prostu nie zniszczyli Nalara? - spytała Miranda. - Nie mogli, był zbyt potężny - wyjaśnił Dominik. - Zbyt potężny? - zdumiała się Czarodziejka. - Owszem - odpowiedział opat. - Destrukcja jest entropiczna. Siły, którymi posługuje się Nalar, to największe moce w universum. Bez Arch-Indar i Ishapa Stworzyciele nie mogli zniszczyć Nienazwanego. Mogli go tylko zablokować. Jest zamknięty w krypcie pod górą równie wielką jak świat Midkemii, na planecie o rozmiarach naszego słońca, we wszechświecie oddalonym od naszego poza granice wszelkiej wyobraźni... a jednak ma dość mocy, by sięgać tu i wpływać na umysły swoich sług. - Ci, którzy mu służą - odezwał się Pug - często nawet nie wiedzą o tym, że działają dla niego. To, co robią, czynią z przymusu, nie dla jakiegokolwiek powodu. - Inni bogowie oddali pod pieczę mojego zakonu artefakt zwany Łzą Bogów - oznajmił Dominik. - Był on źródłem naszej mocy. Wszystkie nasze modły docierały do celu i otrzymywaliśmy na nie odpowiedzi... ale ze śmiercią Ishapa wszystko się skończyło. - Ten tajemniczy klejnot odradza się co sto lat, w położonej wysoko wśród gór jaskini - dodał Pug - a potem jest przenoszony do Rillanonu, gdzie zostaje złożony w najświętszym sanktuarium Świątyni Ishapa. - To dlatego - wyjaśnił Dominik - możemy przemawiać do innych bogów, posługiwać się magią i czynić dobro... skłaniając ludzi do uwielbiania Ishapa, by któregoś dnia wrócił do nas i pomógł przywrócić Równowagę. - Ale zanim to nastąpi - rzekł z przekąsem Macros - sami musimy się uporać z tym problemem. - Ale to tylko jeden ze sposobów spojrzenia na sprawę - wtrąciła się Miranda. - Pozwólcie, że spróbuję ją ująć inaczej: Valheru, demony, wojny i zniszczenie, wszystko to są drobne taktyczne sposobiki szalonego boga, który sam w sobie był dość potężny, by nie dać się połączonym siłom mniejszych i większych bogów... a teraz my mamy stawić mu czoło? - Coś w tym rodzaju - mruknął Macros. Miranda otworzyła usta, zamknęła je i nic nie powiedziała. Rozdział 10 POŚWIĘCENIE Miranda ziewnęła. Początkowy szok, wywołany niezwykłością zadania, jakiego się wszyscy podjęli, już minął i wszystkich ogarnęło znużenie. Macros, Pug i Dominik postanowili zostać w ogrodzie Wiecznego Miasta, dopóki nie zdołają wypracować jakiegoś planu. Rozprawiali od kilku godzin, podczas których czarodziejka zdążyła zgłodnieć i uciąć sobie drzemkę. Jedyną osobą, którą całkowicie wszystko fascynowało, okazał się Nakor. Siedział na ławce i wyglądał na głęboko zamyślonego. Miranda podeszła doń z kilkoma gruszkami. - Chcesz jedną? - spytała. Uśmiechnął się szeroko i oczywiście się poczęstował. - Wiesz, tu ciągle działa ta moja sztuczka z pomarańczami... więc może... - Na razie dziękuję. Czekaj! - zdumiała się. - Co mówisz? Ciągle możesz wytrzasnąć z powietrza gruszkę? - No - przytaknął mały frant z przepraszającym uśmiechem. - Może temu budulcowi, który przesuwam, jest wszystko jedno, dokąd trafiłem? - Ale my jesteśmy nigdzie! - Nie - sprzeciwił się Nakor. - Gdzieś tam jesteśmy, tylko nie mamy pojęcia gdzie. - Albo nie mamy punktu odniesienia - zgodziła się czarodziejka. - O, widzisz! Jednak rozumiesz. - Jak na kogoś, komu właśnie powiedziano, że ma podjąć walkę z bogiem, zachowałeś sporo dobrego humoru. Nakor zaczął potrząsać głową, by pozbyć się płynącej mu po brodzie kropli soku gruszkowego. - Na razie nie ma co o tym myśleć. Zresztą nie sadzę, byśmy kiedykolwiek musieli to robić. Musimy znaleźć sposób na przeciwstawienie się jego planom... nie musimy z nim walczyć. Jeżeli nie zdołali go zniszczyć Czterej, to co my możemy zdziałać? Oprócz tego on już uruchomił swój plan, my musimy tylko odkryć, co to za plan, i kto go realizuje. - Chyba nie rozumiem... Nakor wstał. - Chodź, to ci wyjaśnię. Poprowadził ją do miejsca, gdzie pod wielkim drzewem pokrytym niezwykłymi liśćmi siedzieli Pug, Macros i Dominik. - Jak wam idzie? - Przyglądaliśmy się problemowi z różnych stron - odpowiedział Arcymag - ale nie mamy pojęcia, od czego zacząć. - O, to akurat jest oczywiste - rzekł Nakor. Brwi Macrosa uniosły się. - Doprawdy? Czy zechciałbyś nas oświecić? Nakor kiwnął głową i płynnie usiadł na ziemi, krzyżując nogi. - Musimy naprawić to, co zostało popsute. - To właśnie próbuje czynić zakon Ishapa - odparł Dominik. - Wiem - rzekł mały frant. - Ale powiedziałem dokładnie to, co miałem na myśli. Posłuchaj, aby ożywić martwego boga, trzeba wiele czasu. I nie jest to sprawa łatwa ni prosta. - Dzięki za zrozumienie istoty naszej działalności - rzekł sucho stary opat. - Ale od czasu, kiedy to wszystko się zaczęło, zdarzyło się wiele rzeczy, które się zdarzyć nie powinny, a my musimy zająć się nimi teraz! - To znaczy? - spytał Pug. - No... trzeba się zająć choćby tymi demonami - stwierdził Nakor. - Nie można pozwolić, by nawiedzały nasz świat. Spowodują spore zamieszanie. Nawet te małe mogą być bardzo niebezpieczne. - Pamiętam, że magowie Murmandamusa sprowadzili tu jakieś latające demony wiele lat temu, przed stłumieniem Wielkiego Buntu. Już wtedy powinno mnie to zaniepokoić. Ale uznałem, że to wynik zwykłego zaklęcia przywołania - przyznał Pug. - Utkwimy tu na całe życie, jeżeli zaczniemy rozpamiętywać własne błędy i niepowodzenia - mruknął Macros. Spojrzał na córkę, która odpowiedziała mu spokojnym, pozbawionym wrogości spojrzeniem. - Owszem - przyznał Nakor. - Nie ma sensu siedzieć i żałować. Wróćmy do twego pytania. Naprawienie porządku rzeczy jest dość proste. Wystarczy pokonać Szmaragdową Królową, odeprzeć i odesłać do domu armię najeźdźców, zabić wszystkich pozostałych przy życiu Pantathian - bo nie potrafimy zmienić ich natury - i upewnić się, że nikt nigdy już się nie dobierze do Kamienia Życia. A... jeszcze musimy przegnać wszystkie demony do ich świata. - Tylko tyle? - zdumiała się Miranda, otwierając oczy z udanym zdumieniem i podziwem dla prostoty przedstawionego im rozwiązania. - Mości Nakorze, potrafisz zadawać bardzo interesujące pytania, przedstawiać zdumiewające niekiedy rozwiązania, tracisz jednak język w gębie, gdy masz znaleźć sposób na to, by je wprowadzić w życie - odezwał się Dominik. - To łatwe - odparł Nakor. - Musimy zatkać dziurę. - Jaką dziurę? - Tę, przez którą przedostają się tu demony. Bo jak się tym nie zajmiemy, to niedługo zrobi się tu bardzo nieprzyjemnie. - On ma rację - westchnął Pug. - Inwazja Szmaragdowych to oczywiście katastrofa, ale jak na Midkemię wedrze się grupa potężniejszych demonów, to w porównaniu z zamętem, jaki wtedy się rozpęta, wszyscy Szmaragdowi wydadzą nam się grupką uliczników zaczepiających zapóźnionych pijaczków. - Myślę jednak, że to może poczekać dopóki nie rozprawimy się z Królową - rzekł z namysłem Nakor. - To, czego byliśmy świadkami, wskazuje wyraźnie, że demony nie znalazły jeszcze dogodnego przejścia w nasz świat, i choć oczywiście wpływają jakoś na Szmaragdową Królową, to ona na razie powinna stać się obiektem naszego zainteresowania, bo to ona jest u nas. Z tego co wiemy, możemy wysnuć wniosek, że jeżeli uda jej się zawładnąć Kamieniem Życia, może go wykorzystać do sprowadzenia demonów na Midkemię. - Coś mi się tu nie zgadza - odezwała się Miranda. - Co mianowicie? - spytał Pug. - Nie wiem dokładnie - odrzekła z niepokojem wypisanym na twarzy - ale mam wrażenie, że coś przeoczyliśmy, coś wspólnego z pytaniem, dlaczego po prostu nie runiemy z góry na tę inwazyjną flotę i nie poślemy jej na dno oceanu. - Na tamtych statkach jest wielu Wężowych Kapłanów - odparł jej Nakor. - Może nie dorównują mocą Pugowi czy Macrosowi, ale wszyscy razem... - Pug mógłby ich zniszczyć w jednej chwili - przerwała Miranda. - Widziałam, czego dokonał w Niebiańskim Mieście. Magia nie jest dla mnie czymś nowym, uczę się jej od dwustu lat, ale to, co on tam zrobił, tak dalece przekracza moje możliwości, że na samą myśl o jego mocy czuję zawroty głowy. Macros kiwnął głową. - Skupił się i wdarł do mojego umysłu... umysłu Sariga, po czym wyrwał mnie zeń jak korek z butelki. Niezwykłe osiągnięcie... - To nie takie proste - zaczął Pug. - Owszem, to jest takie proste - przerwała i jemu Miranda. - Jeśli czegoś nie zrobimy, zginie mnóstwo ludzi. - A co, jeżeli się mylimy? - spytał Arcymag. - Co będzie, jeżeli ten wysiłek przypłacimy życiem? - Życie wiąże się z ryzykiem - odparła córka Macrosa i Pugowi wydała się w tej chwili bardzo podobna do ojca. - Jeżeli zginiemy - sprzeciwił się Pug - to na Midkemii nie znajdzie się już nikt, kto powstrzyma Szmaragdową Królową od zawładnięcia Kamieniem Życia. - Jest jeszcze Tomas - przypomniała mu Miranda. Pug zamyślił się na chwilę. - Przede wszystkim musimy się upewnić, że Tomas wie. co zamierzamy zrobić. - I ja tak myślę - rzekł Macros. - Poślijmy doń Nakora i Dominika. - Nie! - sprzeciwił się Isalańczyk. - Chcę zobaczyć, co zamierzacie zrobić. - Twoja ciekawość nie ma granic i godna jest podziwu - zwrócił się doń Pug - ale przyjdzie nam stawić czoło czemuś przerażającemu... wedle wszelkich miar i ocen. - Nakor otworzył usta, by znów zaprotestować, Pug jednak podniósł dłoń, ucinając sprzeciw. - Twierdzisz, że nie ma żadnej magii, ale o magii i sposobach jej działania wiesz więcej niż ktokolwiek na Midkemii, wyłączywszy mnie, Mirandę i Macrosa. Nakor zmrużył oczy. - Zawsze cię chciałem o to zapytać. Chcąc mnie sprowadzić do Stardock, kazałeś Jamesowi, by mi dawno temu powtórzył, że nie ma żadnej magii. Skąd to wiesz? - Powiem ci - uśmiechnął się Arcymag - jak to wszystko się skończy. - Bardzo dobrze - Nakor również odpowiedział uśmiechem - ale zanim wrócimy, też mamy kilka spraw do omówienia. - Owszem - przyznał Dominik. - Nikt z nas nie może wrócić na Midkemię z wiedzą o Nalarze albo nawet z pragnieniem odkrycia wiedzy, która się z tym wszystkim wiąże. Choć Bóg Zła został wygnany daleko stąd, Midkemia jest jego domem, i potrafi on wpływać na tych, co mu się poddadzą - jak Sarig wiele lat temu wziął na służbę Macrosa. - Czy masz sposoby na usunięcie z naszej pamięci wiedzy o Nalarze, Dominiku? - spytał Pug. - Potrafimy zablokować swe umysły, tak żeby ta wiedza nie wypłynęła na powierzchnię, ale ona tam pozostanie. Dominik kiwnął głową. - W naszym zakonie znaleziono sposoby na uporanie się z takimi problemami, ponieważ nie wolno nam dopuścić do tego, by się rozeszła prawda o Ishapie i innych Bogach Strażnikach. Jeżeli będziecie postępować zgodnie z moimi wskazówkami, odejdziemy stąd nieświadomi prawdy o Nalarze. - Zwrócił się do Macrosa. - Kroczyliście po ścieżce, na której łatwo mogliście się stać narzędziem Nalara, gdyby nie protekcja resztek magii Sariga. Ale to nie będzie trwać wiecznie. - Wiem - odezwał się Macros. - Ale musieliśmy zrozumieć, czemu będziemy musieli stawić czoło. - Zgoda - odparł Dominik - choć nie jestem pewien, czy Najwyższy Opat w Rillanonie przyzna mi rację. - Powiadomiłeś go, wysyłając mu tamtą skrzynię? - spytała Miranda. - Owszem. Każdy opat z Sarth przygotowuje się do czasu największej próby, kiedy opactwo zostanie zniszczone. Na taki dzień mamy gotowe inne miejsce, które będziemy nazywać To, Co Było Sarthem. Wszystko jest gotowe i czeka, ponieważ my czekaliśmy na przepowiedziany znak. - A ten znak stanowiło nasze przybycie? Dominik kiwnął głową. - W naszych badaniach nad naturą większych bogów nauczyliśmy się rozumieć ich ograniczenia podobnie jak ich potęgę. Komunikują się z nami w sposób, dla którego jedyną zbliżoną nazwą byłoby "przypadkowy". Ale jeszcze przed wiekami zostaliśmy ostrzeżeni, że w otoczeniu towarzyszy nadejdzie ten, co zna nasz sekret... i wszystko się zmieni. Owszem, wasze przybycie było tym znakiem, którego potrzebowaliśmy, by przenieść wielką bibliotekę Sarth do Tego, Co Było Sarthem. - A gdzie to jest? - spytała Miranda. - To pewne miejsce wysoko w górach Yabonu, gdzie księgi będą bezpieczne. - Kiedy Szmaragdowa Królowa położy łapy na Kamieniu Życia, nic nie będzie bezpieczne - stwierdził Pug. - No to zabierzmy się do zapominania o tych okropnościach - zaproponowała czarodziejka. Dominik kazał im usiąść w kręgu i połączyć dłonie. - Zamknijcie oczy i otwórzcie przede mną swe umysły - polecił stary kapłan. - Kiedy skończymy, wszystko to, co wiecie o Nalarze, zniknie z waszej pamięci. Będziecie świadomi tego, że zapomnieliście o czymś, co wcześniej wiedzieliście, ale zamiast ciekawości poczujecie ulgę. Będziecie też świadomi tego, że lepiej nie szukać tej wiedzy ponownie, bo może ona sprowadzić niebezpieczeństwo większe, niż możecie to sobie wyobrazić. Z tego, o czym tu mówiliśmy, zapamiętacie dość, by podejmować właściwe decyzje, o Nalarze zaś zapamiętacie jedynie to, że gdzieś tam czai się wielkie niebezpieczeństwo, więc trzeba zachować czujność, ale że lepiej nie wiedzieć dokładnie, na czym ono polega. Dominik rozpoczął zaśpiew i wszyscy poczuli jakąś osobliwą obecność w swoich umysłach... która zaczęła porządkować ich wiedzę. Przez chwilę każde poczuło strach i niezadowolenie, a zaraz potem wszystkich ogarnął spokój. - Już po wszystkim? - zmrużył oczy Pug. - Owszem - odpowiedział Dominik. - Będziecie pamiętali, co trzeba, reszta została przez was zapomniana. Nie można było inaczej. Przyjęli, że wie, co mówi. - Teraz musimy już ruszać - stwierdził. - Przedtem zabiorę ciebie i Nakora do Elvandaru - powiedział Pug. Potem spojrzał na Mirandę i jej ojca. - A następnie zabierzemy się za Królową i jej flotę. Tomas czekał na polanie, gdzie Tathar, Acaila i inni pilnowali ciał wędrowców. Legendarny wojenny wódz elfów zdążył już wdziać swoją zbroję z białego złota. Za nim czekały zastępy wojowników Elvandaru, którym przewodzili Czerwone Drzewo i Calin. - Już czas? - spytał, gdy przed nim stanęli. - Jeszcze nie - odpowiedział Pug - ale niedługo już przyjdzie wam czekać. Poślij wieści pod Kamienną Górę i do Szarych Wież. Wezwij krasnoludy do boju. Wiesz, gdzie ich poprowadzić, kiedy się zgromadzą. Tomas kiwnął głową i zaczął wydawać polecenia stojącym w pobliżu elfim gońcom. O swoim przybyciu Pug ostrzegł go wcześniej, używając psychicznego zawołania, które dwaj starzy przyjaciele uzgodnili ze sobą kilka lat wcześniej. Gdy Nakor i Dominik odeszli na bok, Arcymag zwrócił się do Tomasa: - Ruszamy, by zaatakować flotę Królowej, zanim wyląduje na naszych brzegach. Jeżeli nam się nie uda, prowadzenie wojny spadnie pewnie na twoje barki. Wiesz, o jaką stawkę toczy się gra. Musisz przekonać Dolgana i Halfdana z Dorginu, że powinni ruszyć na pomoc Królestwu. - Z Dolganem pójdzie gładko - uśmiechnął się Tomas. - Zbyt wiele sobie wzajemnie zawdzięczamy, on i ja, by zlekceważył moje wezwanie. Halfdan zaś pójdzie za Dolganem. - Uśmiechnął się nieoczekiwanie i w tym uśmiechu Pug na chwilę, za maską obcego wojownika Valheru, ujrzał twarz swego druha z lat dzieciństwa. - Krasnoludy z Dorginu nadal żywią urazę do Dolgana za to, że nie zaprosił ich do udziału w ostatniej wojnie. Pug rozejrzał się po polanie, jakby na zawsze chciał zapamiętać jej spokojne piękno. W Elvandarze był wczesny wieczór, więc tam, gdzie zamierzali stawić czoła flocie najeźdźców musiał wstawać ranek. - Żegnaj, druhu - rzekł, ujmując dłoń Tomasa. - Bywaj - odpowiedział tamten. - Zobaczymy się po zwycięstwie. Arcymag kiwnął tylko głową. Odwróciwszy się, podszedł do czekających nań Mirandy i Macrosa i ujął ich za ręce. I nagle wszyscy troje znikli. - Mamy sporo do zrobienia - odezwał się Nakor - a czasu mniej, niż byśmy sobie życzyli. - Obawiam się, że masz rację - rzekł Tomas. - Muszę dotrzeć do naszego opactwa w Szarych Wieżach - oznajmił Dominik. - Stamtąd nasi bracia będą mogli mnie przenieść do dowolnego miejsca w Królestwie, gdzie mamy jakieś swoje opactwo. - Galainie - wezwał Tomas jednego z elfów - na rano sprowadź konie dla naszych gości. Zjecie coś, odpoczniecie, a rankiem wyruszycie w drogę - zwrócił się do Nakora i Dominika. - Nie - odpowiedział Nakor. - Ja i Sho Pi zostaniemy tutaj. Myślę, że już wkrótce możemy być potrzebni. Z twarzy małego franta znikł zawsze na niej obecny uśmiech. - Boisz się czegoś? - spytał opat. - Owszem - odpowiedział tamten. - Wiem, dlaczego Pug podjął się tego, co teraz robi, ale myślę, że to niezbyt mądre posunięcie. W równej mierze chodzi mu o udowodnienie swojej miłości do Mirandy, co o pokonanie Szmaragdowych. Myślę, że Czarodziejka słusznie oceniła jego potęgę i moc, ale z pewnością nie zna potęgi i mocy Szmaragdowej Królowej i Pantathian. - I zwracając się do Dominika, dodał ciszej: - A już na pewno nie docenia trzeciego z graczy. Opat zmrużył oczy i przyciągnął Nakora do siebie. - Co zdołałeś zapamiętać? - Wszystko - odpowiedział mały Isalańczyk. W jego oczach zapalił się osobliwy płomyk. - Mości opacie, mam swoje własne sposoby na ochronę mej pamięci... podobnie jak ty. Tamci trzej magowie myślą, że wiele wiedzą o rozmaitych ścieżkach magii, ale wciąż zbyt wiele uwagi poświęcają jednej. Ty i ja wiemy, że jest wiele ścieżek i wiele dróg, którymi może podążać dociekliwy umysł. A jeżeli popatrzeć z innej strony, wszystkie okażą się jedną. Nie musisz się bać, że znajdę się pod wpływem Bezimiennego. - Kimże jesteś? - Ot, graczem, który nauczył się kilku sztuczek - odparł zapytany, uśmiechając się szeroko. - Gdybym nie wiedział, że jesteś po naszej stronie, bałbym się ciebie - rzekł Dominik. Nakor wzruszył ramionami. - Moi wrogowie dobrze robią, czując przede mną strach... ponieważ, jak powiedziałem, znam kilka sztuczek. Po tej dość tajemniczej deklaracji, Isalańczyk ruszył ku elfom, zostawiając starego opata pogrążonego w rozmyślaniach. - Co teraz? - spytała Miranda. - Tam! - wskazał dłonią Macros. Trójka magów unosiła się wysoko nad chmurami i rozciągającymi się w dole na setki mil przestworami Bezkresnego Morza. Pug spojrzał tam, gdzie wskazywał Macros, i ujrzał flotę Szmaragdowej Królowej. - Wielka armada - mruknęła Czarodziejka. - Ponad sześćset statków - odpowiedział Macros. - Prawie siedemset, jak myślę. - Mieli chyba stocznie, o których nie wiedzieliśmy - rzekł Arcymag. Podobnie jak Miranda otrzymywał najświeższe dane gromadzone przez wywiad Calisa. - Potrzebny nam jakiś plan - stwierdziła Miranda. - Oto jaki - rzekł Pug. - Ja spłynę w dół, by stawić czoło Królowej i jej Wężowym Kapłanom. Kiedy wpadnę w pułapkę, jaką niewątpliwie dla nas przygotowali, wy dwoje przyjdziecie mi z pomocą i weźmiemy ich przez zaskoczenie. - Nie... przyjdę tylko ja - odparł Macros. - Sam. Miranda już miała wyrazić sprzeciw, ale czarnoksiężnik jej przerwał: - Twoim zadaniem będzie wydostać nas stamtąd, jeżeli coś pójdzie nie tak. Czarodziejka rozważała to przez chwilę, podczas której wiatr igrał z jej włosami. Nigdy przedtem nie wydawała się Pugowi tak piękną. Pocałował ją szybko i poprosił: - Nałóż na nas zaklęcie odwołania. - Dokąd się udamy, jeżeli trzeba się będzie spieszyć? - spytała dziewczyna. Pug przemyślał tę kwestię już wcześniej. - Do Elvandaru - powiedział. - Elfy mają najbieglejszych uzdrowicieli na świecie, a może będą nam potrzebni. A na wypadek, gdyby coś nas goniło, mają też najlepsze zaklęcia obronne. - Mówienie wam o tym, byście zachowali ostrożność, byłoby w tej chwili szczytem głupoty. - Kiwnęła mu głową i pocałowała ojca w policzek - Ale uważajcie... I z pasją pocałowała Puga. - Nie daj się zabić. Pug i Macros pomknęli ku wrogiej flocie. - Będę... kim? Twoim teściem? - spytał Macros. - Jeżeli przeżyjemy najbliższe pół godziny - odparł Arcymag. - No to zadbam, byśmy przeżyli - mruknął Mag. - Właśnie na to liczyłem - rzekł Pug i obaj parsknęli śmiechem. - Od czego zaczniesz? - spytał czarnoksiężnik przyszłego zięcia. - Myślę, że najlepsze są metody proste. - Pug zastanawiał się przez moment. - Pewien jestem, że i tak oczekują, iż zaatakuję ich zanim dotrą do cieśnin. - Może sądzą, że zaczniesz dopiero w cieśninach? - To byłoby za późno. Gdybym zawiódł, nie mielibyśmy czasu na zmianę planów, ale jeżeli zaatakuję teraz... - A ja co mam robić? - Bądź gotów odwrócić ich uwagę. Nie mają pojęcia, że wróciłeś. - Milczał przez chwilę, a potem dodał: - Taką przynajmniej mam nadzieję. Jeżeli popadnę w jakieś tarapaty, ułatw mi ucieczkę, ale sam nie ryzykuj. Miranda powinna nas stąd wydostać. - Zrobię, co będzie trzeba. - No to zaczynajmy. Znikł nagle z oczu czarnoksiężnika. Macros wiedział, że przed ujawnieniem swej obecności Pug będzie się starał dostać jak najbliżej statku, na którym płynęła Szmaragdowa Królowa. Mag skupił się na doznaniach swoich spotęgowanych czarami zmysłów, by odnaleźć zbliżającego się już do celu przyjaciela. Pug leciał nad przednią strażą flotylli. Dwanaście okrętów tworzyło tu literę V. Trzonu armady strzegło po dwadzieścia okrętów z każdej strony. Na tyłach zgrupowania umieszczono grupę najszybszych okrętów, płynących teraz zygzakiem i gotowych w razie potrzeby wesprzeć lewe lub prawe skrzydło. W samym środku wielkiego ugrupowania statków transportowych znajdował się okręt wiozący na swoim pokładzie Szmaragdową Królową - co Arcymag dość szybko odkrył, używając magii. Zobaczył ją tak, jakby patrzył na nią przez kryształ: siedziała rozparta na tronie ustawionym na pokładzie kolebiącej się z boku na bok galery, poruszanej trzema rzędami wioseł. Otaczała ją gwardia składająca się z najbardziej złowrogo wyglądających stworzeń - Pug nigdy przedtem nie widział równie groźnych przeciwników. Z każdego emanowały opary szaleństwa, które ciągnęły się niczym smuga dymu. Po bokach Królowej stali dwaj mężowie. Ten z prawej był człowiekiem - Pug uznał, że on właśnie musi być osławionym generałem Fadawahem. Był to człek twardy w wyglądzie i szorstki w zachowaniu - jakby wykuty ze skały. Miał ogolony łeb, z którego na kark i plecy spływał tylko jeden gęsty kosmyk włosów. Twarz generała znaczyły rytualne blizny, które Arcymag natychmiast rozpoznał - takie same opisywali mu ci, co mieli okazję zetknąć się z Muradem, banitą nawet wśród moredhelów. Murad zasłynął szeroko, gdy Książę Arutha wyprawił się na północ po Srebrzysty Cierń, który miał uratować życie Anity. U drugiego boku Królowej stał jakiś zakapturzony osobnik, wyglądający na Pantathianina. Pug nie mógł zajrzeć pod kaptur, ale nie wydało mu się to ważne. Delikatnie wysłał magiczną sondę ku statkowi, usiłując wybadać, jakie też kroki przedsięwzięto przeciwko czarodziejskiemu atakowi. Natychmiast wyczuł kanały łączności ustanowionej pomiędzy statkiem Królowej a innymi okrętami. Oczywiście wszędzie też utkano zaklęcia detekcyjne - te jednak łatwo ominął. . To nasunęło mu pewne podejrzenia i podjął próbę odkrycia, co też kryje się za tymi zaklęciami. Tak jak się spodziewał, była i druga warstwa zaklęć ochronnych, przebiegle zamaskowanych przez rozmyślnie niedbale ułożoną pierwszą - i niewiele brakowało, a byłby je uruchomił. Przez chwilę jeszcze badał obronę nieprzyjaciela, szykując się jednocześnie do ataku. Zebrał całą moc, gotując się do całkowitego unicestwienia wrogiego statku. Na inne okręty i płynących na ich pokładach Wężowych Kapłanów przyjdzie czas, kiedy upora się z ich Królową. Gromadząc moc, wyczuł nagle, że sięgają ku niemu macki magicznych sond i energii, których natura była mu obca. Na okręcie wybuchło nagle olbrzymie zamieszanie - wszyscy rozbiegli się jak spłoszone mrówki, wskazując nań rękoma. Spod pokładu wyłoniła się grupka zakapturzonych postaci, i wszystkie natychmiast zabrały się do tkania ochronnych zaklęć. Było już jednak za późno. Pug cisnął na wrogi statek potężną porcję energii magicznej, która wystarczyła, by cały spłonął niczym drewienko. Od jego palców oderwała się kula szkarłatnego ognia, która niczym kometa śmierci runęła na galerę Królowej. W tej samej jednak chwili, w której statek Szmaragdowych ogarnął płomień ogłuszającej eksplozji, Arcymag wyczuł nagle, że dał się fatalnie oszukać. - Uciekajcie! - wysłał wiadomość do Macrosa i Mirandy. - To pułapka! Wysłany przezeń i mknący chyżo w dół pocisk energii natknął się na przeciwzaklęcie, przebiegle wplecione w samo drewno, z jakiego zbudowano statek. Budowniczym galery musiało to zająć całe miesiące precyzyjnej roboty - Pug nigdy by nawet nie pomyślał, że Węże zdolne są do wykonania tak trudnego zadania. Płótno z którego utkano żagle, smoła, jaką nasycono deski pokładu, gwoździe użyte do spojenia kadłuba - wszystko nasycono przeciwzaklęciami. Te, które ominął, i te, które tkali teraz Pantathianie, były jedynie zasłoną, mającą ukryć to godne podziwu dzieło. I nagle jego własny magiczny pocisk zwrócono przeciwko niemu - na co był wprawdzie przygotowany, ale czego się nie spodziewał. Ognista kula pomknęła ku swemu źródłu. Pug poczuł się jak ktoś, kto stoi pośrodku miejsca, gdzie nagle wybuchają tysiące beczek z palnym olejem - eksplozja niemal go ogłuszyła i oślepiła i niewiele brakło, a straciłby przytomność. Ocalał jedynie dzięki odruchowi, który kazał mu natychmiast oddalić się od wrogiej galery. Gdyby nie jego własna, niewiarygodna moc i szybkość reakcji, energia wybuchu unicestwiłaby go natychmiast. A potem zaatakowali ci z galery i Arcymag zachwiał się smagnięty bólem. Wróg ujawnił się Pugowi, kiedy ten zmagał się z następną falą bólu. - Nędzny kuglarzu! Uważasz, że nie widzieliśmy tych twoich mizernych sztuczek? Jesteś tylko pionkiem w grze większej i bardziej skomplikowanej, niż potrafisz pojąć! Dopiero teraz Pug ujrzał prawdziwe oblicze nieprzyjaciela. Przejrzał iluzję utkaną w miejscu, gdzie przed chwilą rozpierała się Szmaragdowa Królowa. Na tronie, pod rozpiętym nad galerą baldachimem, siedział demon. Od jego szponiastej łapy do splecionych wokół karków generała Fadawaha i Pantathianina kołnierzy magicznej energii ciągnęły się niewidzialne dla innych cienkie kontrolne nici. Obaj znajdowali się pod władzą demona i bezsilnie wpatrywali się w górę. - Jestem Jakan, przyszły władca tego świata! Kiedy demon rozdarł chroniące Arcymaga zaklęcie, każde włókno mięśni Puga i każdą jego kosteczkę przeszyła igła bólu. Szaty, które miał na sobie, natychmiast spaliły się, a ogień osmalił mu włosy i skórę. Gdy poczuł płomień wdzierający mu się do płuc, a ostrza bólu wbiły mu się w oczy, wrzasnął przeraźliwie. Chciał się rzucić do ucieczki, ale ból zniszczył w nim resztki woli i stracił panowanie nad swoim ciałem. Czując, że leci gdzieś w dół, w jakąś mroczną jamę, resztką świadomości zatrzasnął swój umysł przed wszelkimi doznaniami zewnętrznymi. Ostatnie, co poczuł, to uścisk dwu chwytających go dłoni, który wydarł z jego ust jęk cierpienia. Szarpany bólem usłyszał jeszcze zwrócone do Mirandy słowa Macrosa: - Zabierz nas stąd! Zapadając w mrok, pomyślał, że nigdy nie podejrzewałby, iż nawet chłodne powietrze może parzyć... - Będzie żył? - spytała Miranda z niepokojem. - Nie wiem - odpowiedział Tathar. Dominik i Nathan ze zgrozą patrzyli na dymiący korpus, który jeszcze niedawno był Pugiem. Na osmalone, widoczne spod popękanej skóry mięśnie i przebijające się przez nie w wielu miejscach nagie kości. - Cud, że jeszcze żyje - mruknął Acaila. Ku przodowi przepchnął się Nakor. - Ten człowiek ma silną wolę życia. Jest bardzo żywotny. Musimy mu pomóc. Na chwilę uniósł dłonie nad głowę, a potem zanucił magiczną inkantację. Położywszy dłonie na piersi Puga, tuż nad jego sercem, poprosił obecnych: - Pomóżcie mi. Potrzebna mi cała wasza moc. Wszyscy Tkacze Zaklęć Elvandaru zaczęli natychmiast splatać wokół niego pasma mocy. Swoich umiejętności użyczył mu także Dominik, wykorzystując najpotężniejsze ze znanych sobie zaklęć uzdrawiających. Nakor poczuł, jak wokół niego gromadzi się energia, która spływając po jego rękach, wsącza się w ciało Puga. Po długiej chwili isalański frant poczuł drgnienie serca Arcymaga, które ruszyło powoli, pochłaniając jak gąbka energię zebranych. Sam aż drżał, pośrednicząc w przepływie, skupił się jednak na sprawdzeniu rozdziału energii w ciele Arcymaga. - Niech jeden z was położy mu dłonie na głowie - poprosił. Zrobił to Acaila i Nakor na chwilę zamknął oczy. Coraz więcej osób pojawiało się na polance, by przyjrzeć się akcji ratowania Puga. Kiedy w krąg gapiów wstąpił Tomas, ci rozsunęli się przed nim, otwierając mu przejście do przyjaciela. Nakor otworzył oczy. - Dobrze. Teraz przyłóż mu dłonie do krtani. Spalił sobie płuca... potrzebna mi będzie pomoc. Isalańczyk zamknął oczy i pokierował strumieniem uzdrawiającej energii. Czas mijał i noc ustąpiła przed dniem, a oni nadal pracowali, klęcząc nad ciałem Arcymaga i spowijając je we własne moce uzdrowicielskie, które wzmacniali magią Elvandaru. Około południa Nakor zasłabł. Podtrzymały go silne dłonie ucznia i przyjaciela. - Co ci jest, Mistrzu? - spytał Sho Pi. - Nic poważnego - odparł niepoprawny Isalańczyk. - Muszę tylko trochę odpocząć. - Pozwól, że cię zastąpię - poprosił uczeń i zajął miejsce swego nauczyciela, kładąc dłonie na piersi Puga. W tejże chwili podeszła do nich Miranda. Z jej zaczerwienionych oczu Nakor odgadł, ze płakała. - Będzie żył? - spytała cichutko. - Nie wiem. Słabszy odeń byłby już dawno umarł. Na jego miejscu skonałoby już wielu twardych mężów, ale jest w nim coś, co go tu trzyma. Przekazujemy mu uzdrawiające energie i siły. Jak długo będzie się w nim kołatała wola życia, tak długo będzie się trzymał. Mówiłem kiedyś Nicholasowi, że niektórzy mają tak silną wolę życia, że ich dusze trzymają się ciała jak przybite kołkami... inni zaś, ludzie na pozór silni i twardzi, łatwo umierają. Ktoś taki jak ja, twój ojciec czy choćby ty sama trzymamy się życia z samej ciekawości, co będzie dalej... ale w przypadku Puga chodzi o coś więcej. Myślę, że przeżyje - dodał, starając się by jego słowa zabrzmiały pewnie. - Wcale tak nie myślisz, prawda? - nie dała się zwieść Czarodziejka. Nakor spróbował się uśmiechnąć i chyba po raz pierwszy w życiu mu się to nie udało. - Nie... Robimy co się da, ale jego obrażenia przekraczają wszystko, co kiedykolwiek widziałem... i nigdy bym się nie spodziewał, że ktoś przeżyje z nimi choć godzinę. - W jego oczach pojawił się głęboki smutek, ale szybko się zeń otrząsnął. - Ale co ja mogę powiedzieć? Jestem tylko karciarzem, który zna kilka sztuczek... a Tathar i inni Tkacze Zaklęć nie dają za wygraną. - Ojcowskim gestem poklepał Mirandę po dłoni. - Jestem pewien, że Pug wyzdrowieje. Dziewczyna spojrzała mu uważnie w twarz i przekonała się, że nie bardzo wierzył w to, co mówił, ale zrozumiała gest i kiwnąwszy głową, podeszła, by stanąć obok ojca. Nakor patrzył przez chwilę za odchodzącą Czarodziejką, a potem spojrzał na twarz Puga - popękaną, spaloną skórę, spod której sączył się bezbarwny płyn, i jego sczerniałe ręce i nogi. - A jeżeli wyzdrowieje, to minie wiele czasu, zanim ponownie stanie do walki. Mijały dni, a stan zdrowia Puga się nie zmieniał. Tkacze Zaklęć, Nakor i Sho Pi czuwali przy nim na zmiany, lecząc go magią. Odchodzili od łoża chorego dopiero wtedy, kiedy sami opadali z sił. Wróciwszy ze swej zmiany, Nakor siadł ciężko obok Mirandy i Macrosa, którzy jedli kolacje przy ognisku. - Co z nim? - spytała Miranda. - Bez zmian - odpowiedział Isalańczyk, potrząsając głową. - Obawiam się, że słabnie. Dziewczyna nie wstydziła się rozpaczy i w jej oczach pokazały się łzy. - Nie wyjdzie z tego, prawda? - Nie wiem - wzruszył ramionami Isalańczyk. - Zanim poznamy odpowiedź na to pytanie, może minąć wiele czasu. - A my go nie mamy, prawda? - Macros położył dłonie na ramionach córki. - Nie - potrząsnął głową Nakor. - I znów staniemy przed kolejną tajemnicą. - Nie inaczej - odpowiedział Mag. - Wiecie co? Ja chyba się trochę prześpię, a potem będziemy musieli naradzić się z Królową i Tomasem. - stwierdził Nakor. - Dobrze - kiwnął głową Czarnoksiężnik. Wszyscy troje wstali, by poszukać miejsca do spania. Nakor nie mógł się powstrzymać przed powrotem na polankę i spojrzeniem na leżącego tam Puga. Arcymag leżał bez ruchu, a jedyną oznaką tego, że żyje, było lekkie unoszenie się i opadanie żeber. Sho Pi nie zdejmował dłoni z osmalonej klatki piersiowej rannego. Patrząc na to wszystko, Nakor pomyślał, że jego stary przyjaciel oddycha jakby lżej... ale z drugiej strony, może mu się tak tylko wydawało? Niewysoki, leżący bez ruchu człowiek miał ogromną wolę życia. Aglaranna rozejrzała się po członkach zebranej w kręgu rady. - Tathar mówi, że Pug z tego wyjdzie. Sporo czasu upłynie, zanim odzyska przytomność, a jeszcze więcej, zanim wyzdrowieje, ale dzięki naszej sztuce zdołamy przywrócić mu skórę, włosy, uzdrowić połamane kości i spalone tkanki. Ulga, jaką odczuli członkowie rady, stała się prawie namacalna. Tomas i Miranda spojrzeli na siebie z radością. - Pug miał rację, a my się myliliśmy - stwierdził Macros. Twarz Czarodziejki ukazywała wyraźnie, że czuła się winna roli, jaką odegrała w ataku Arcymaga na flotę Szmaragdowych. - To moja wina - powiedziała. - Nie... winni jesteśmy wszyscy - odparł Nakor - a jednocześnie nikt nie jest niczemu winien. Nikt nie zmuszał Puga, ciebie i twego ojca do ataku na całą flotę. Uważaliśmy, że to wielkie ryzyko... i mieliśmy rację. - Przygotowali się lepiej, niż mogliśmy się spodziewać - rzekła Miranda. - Jest coś jeszcze - odezwał się Macros. - Byłaś zbyt daleko od miejsca starcia, by zobaczyć to, co ujrzeliśmy z Pugiem... i nie mogłaś tego stwierdzić w inny sposób. - Czego mianowicie? - Kobieta, która była twoją matką, jest obecnie tylko skorupą, iluzją. Podejrzewam, że nie żyje już od dawna. Stwór, który wiedzie na nas nieprzyjacielską armię, to demon. Przedstawił się Pugowi jako Jakan. - Jakan? - spytał Nakor. - A co, znasz go? - zdziwiła się dziewczyna. - Nie bezpośrednio - odparł mały frant. - To kapitan armii demonów. Nie ma takiej mocy i znaczenia jak na przykład Tugor, pierwszy sługa Maarga, Władcy Piątego Kręgu... ale cieszy się pewną reputacją. - Mieliśmy z nimi do czynienia tylko raz czy dwa w całej historii naszej rasy - odezwał się Tathar. - Skąd o nich wiesz, człowieku? - Ot, słyszy się różne rzeczy tu i tam - niepoprawny Isalańczyk tylko wzruszył ramionami. - Wiesz... - mruknęła Miranda. - Jak na takiego malucha, potrafisz człowieka doprowadzić do wielkiej furii. Nakor uśmiechnął się szeroko. - Kiedy byliśmy małżeństwem, twoja matka mówiła to samo... - westchnął. - Chciałbym mieć córkę taką jak ty. - Ale nie masz - mruknął Macros. Wszyscy nagle parsknęli śmiechem. Jego powodem była ulga, jaką odczuli na wieść o tym, że Pug ma się lepiej i wyzdrowieje. Po chwili Nakor spoważniał: - Mniej więcej sto lat temu znalazłem drogę do Korytarza Światów i spędziłem trochę czasu u Uczciwego Jana. Dobre miejsce dla kogoś, kto lubi pograć w karty. - Skrzywił się lekko. - Choć niełatwo tam oszukiwać. Tak czy owak, usłyszałem wtedy o tym, że demony zaczynają sprawiać kłopoty. - A dokładniej? - spytał Macros. - No... ktoś je podbuntował i zaczęły szukać sposobów przedarcia się z Piątego Kręgu do Wyższych Wymiarów. - Ktoś im wskazał drogę... - mruknął Mag. - To mnie właśnie martwi - przyznał Tomas. - Ze wspomnień Valheru pamiętam, że walczyliśmy z demonami, a z wielu naszych wrogów jedynie Upiory były od nich potężniejsze. Upiory i demony zamknięto w światach bardzo odległych od naszego, i przedostanie się ich tutaj - zarówno za czasów Wojen Rozdarcia Światów, jak i obecnie - oznacza, że wmieszał się w to wszystko ktoś bardzo potężny. Miranda i Macros wymienili spojrzenia: - Coś o tym chyba wiemy... - rzekła czarodziejka. - Wiedzieliśmy - poprawił ją Mag. Aglarannie i Tomasowi powiedział: - Istotnie, w grze biorą udział bardzo potężni gracze., mam też przeczucie, że możliwości naszych działań są tutaj ograniczone. Proponuję zatem, byśmy się zastanowili, co powinniśmy zrobić w pierwszej kolejności. - Wiemy - odezwał się Tomas - że flota Szmaragdowych jest dobrze chroniona, a kolejny atak, taki jaki przypuścił Pug, byłby bezowocny. - Zgadzam się z tym - stwierdził Macros. - Może nie wiedzą, do czego bylibyśmy zdolni z Miranda, z pewnością jednak wyczuli, że Pug miał sprzymierzeńców i niewątpliwie się zabezpieczyli. Demon, który zajął miejsce Szmaragdowej Królowej, może i nie jest najpotężniejszy, ale całkowicie kontroluje otaczających go ludzi i Węże. Stwierdziłem to podczas tej krótkiej chwili, kiedy ratowałem Puga. Musimy założyć, że demony potrafią przemycić tu jeszcze kilku swoich kapitanów i Lordów. Musimy się przed tym jakoś zabezpieczyć, a jednocześnie zostawić troskę o Szmaragdowych tym, którzy są najlepiej do tego przygotowani: Księciu Patrickowi, Diukowi Jamesowi i Konetablowi Williamowi. - Tak też zrobimy - zgodził się Tomas - choć we właściwym czasie udzielimy im wsparcia. - Rozumiem - rzekł Macros. Wstał i przeszedł na środek kręgu. - Teraz, kiedy Pug został ranny, myślę, że główny ciężar walki spoczął na mnie. - Wiele lat temu raz już do nas przybyłeś, Macrosie - odezwała się Aglaranna - i okazałeś nam wielką pomoc w ocaleniu naszych domostw. Radzi jesteśmy twojej mądrości i doświadczeniu. Mag potarł brodę. - Mam wrażenie, że mądrość mnie ostatnio zawodzi, pani. Przedtem posiadałem pochodzący od Sariga dar widzenia rzeczy przyszłych i zdolność podróżowania przez czas, wstecz i w przód. Ale obawiam się, że od chwili, kiedy nas rozdzielono, mam tylko niejasne przeczucie, gdzie szukać wskazówek dotyczących tego, co powinniśmy robić dalej. - Cóż... musimy znaleźć przetokę i zamknąć ją raz na zawsze - stwierdziła czarodziejka. - A może zaczęlibyście od przeszukania miejsca, gdzie Calis i Miranda znaleźli te artefakty - odezwał się nagle Tathar. - Badałem je równie uważnie jak inni, i choć nie potrafię nazwać tych istot, które je skaziły, wiem, że są bardzo potężne... i doskonale ukryte. To muszą być te demony... i gdzieś tam jest wejście, którym wdzierają się do naszego świata. Acaila podniósł dłoń i kiwnął głową na znak, że zgadza się z tym, co rzekł Tathar. - Nie może być inaczej. Tathar i inni Tkacze Zaklęć wykazali, że jest w tym wielka magia i przebiegłość. Są doskonale i zmyślnie ukryte, by zamaskować ich pochodzenie. - Nie jest to niemożliwe - przyznał Macros. - Pójdę z wami - oznajmił Tomas. - Myślałam, że nie opuszczasz Elvandaru - wtrąciła się Miranda. - Przysiągłem, że nie opuszczę tej krainy, chyba że pojawi się wielka potrzeba. - Tomas spojrzał na małżonkę. - I tak się stało. Choć twarz Aglaranny nie zdradzała żadnych uczuć, w jej oczach pojawiła się iskierka emocji. - Wiem - odpowiedziała spokojnie. - Mam wezwać smoka? - spytał Tomas Macrosa. - Nie - odpowiedział Czarnoksiężnik. - Miranda wie, gdzie znajduje się wejście do jaskiń. Jeżeli zechcesz mnie poprowadzić - zwrócił się do córki - to mogę nas tam zabrać. - Nie ma potrzeby - odparła dziewczyna. - Sama sobie z tym poradzę. - Bądźcie czujni - zwrócił się Tomas do małżonki - i zachowajcie w sercach nadzieję. Wrócę. Wszyscy umilkli, a kiedy po paru chwilach Tomas pokazał się ponownie, Macros poczuł strach i podziw - choć raz już widział wojennego wodza elfów w zbroi Ashen-Shugara. Elf odziany był w złotą zbroję, hełm z czepcem i misiurką, napierśnik, kolczugę i skórzane nogawice. Na to wszystko narzucił albę ozdobioną smokiem wyszytym złotymi nićmi i przepasaną czarnym pasem. Miał również czarne, wysokie, skórzane buty z cholewami. U boku na rapciach zwisała mu pochwa, wyglądająca jakby wycięto ją z kości słoniowej, ale pusta. Calin, który stał u boku matki, podał Tomasowi własny miecz. - Pożyczka - rzekł z uśmiechem. Tomas ujął miecz w dłoń, kiwnął głową i wsunął go do pochwy. - Wkrótce go zwrócę - obiecał. A potem odwrócił się do Macrosa i Mirandy. - Chodźcie... już czas. Skinął dłonią. Czarodziejka wstała, wzięła za rękę jego i Macrosa. .. i wszyscy troje znikli. - Wiecie co? - odezwał się Czerwone Drzewo. - Nie wierzyłem w te historie, dopóki nie zobaczyłem go w tej zbroi... On w rzeczy samej jest Valheru. - Ale nie całkiem - dodał Acaila. - Za co powinniśmy nieustannie dziękować losowi. Nikt więcej się nie odezwał. Pojawili się wśród gór smaganych ostrymi wiatrami. Przed sekundą w Elvandarze patrzyli na wydłużające się cienie wieczoru, teraz wszyscy troje mrugali w ostrych promieniach wschodzącego słońca, które świeciło im prosto w twarze. - Tam! - wskazała Miranda wejście do jaskini. Szybko przeszli w jej stronę i wkroczyli do środka. Wycie wichru natychmiast się uciszyło. - Ja widzę w ciemnościach, ale co z wami? - spytał Tomas. Macros podniósł dłoń i otoczył go nimb światła. Czarnoksiężnik rozejrzał się dookoła. - Ten tunel znalazłam całkiem przypadkiem - odezwała się Miranda. - Boldar Śmiały odpierał ataki Wężowych Kapłanów, którzy usiłowali nas zatrzymać... i nagle spostrzegłam światło. Macros przypomniał sobie najemnika z Korytarza Światów. - Dobrze byłoby, żeby jego miecz był teraz z nami - mruknął. - Nie mówiąc o innych niezwykłych sztukach jego morderczej broni - dodała Miranda. - Ale nie za cenę, jakiej zwykle żąda za swoje usługi - uciął Macros. - Rad jestem, stary druhu - zaśmiał się Tomas - że cię nie opuszcza poczucie humoru. - Ha! To, co nas czeka, nie wyda wam się zabawne - stwierdziła Czarodziejka. Wprowadziła ich do niskiego tunelu, w którym Tomas musiał się schylić. Na poły idąc, na poły czołgając się po stromej pochyłości, przedostali się do kolejnego przejścia, położonego ponad sześć stóp wyżej. - Cud, że w ogóle zauważyłaś to przejście - mruknął Macros, kiedy wyprostowali się, stając na kamiennym podłożu. - Można by rzec, że miałam silną motywację - odpowiedziała Miranda. - Boldar jest świetnym wojownikiem, ale udało nam się przeżyć tylko dlatego, że osłaniał mój odwrót, a przejście jest tu bardzo wąskie. Gdyby nie to, zgnietliby nas przewagą liczebną... Macros rozejrzał się dookoła. Na kamiennym podłożu leżało trochę kości i coś, co przypominało rękojeść złamanego miecza. - Ktoś tu uprzątnął większość trupów - rzekł. - Ścierwojady? - podsunął Tomas. - Może - odpowiedział Macros i spojrzał na Mirandę. - Którędy teraz? Córka wskazała dłonią kierunek i bez słowa ruszyła w głąb korytarza. Dwa razy zatrzymywali się, by odpocząć, choć głównym powodem tych przerw w marszu była raczej potrzeba zorientowania się w położeniu. Raz sięgnęli do niewielkiej sakwy, którą Mirandzie przygotowały Elfy w Elvandarze - i znaleźli w niej niewielkie, ale sycące racje żywnościowe. Za drugim razem wszyscy napili się wody z niesionego przez czarodziejkę bukłaka. W końcu dotarli do pierwszej z głównych galerii Wężów. - Coś tu jest... niedaleko - odezwał się cicho Tomas. - Ja też to czuję - potwierdził Macros. - No, to zgadzamy się wszyscy - orzekła Miranda. - Tędy. Wskazała drugą stronę sali, teraz pokrytą grubą warstwą kurzu, a pełną zdychających Pantathian, kiedy była tu ostatnio. - Weszliśmy tu z tamtej strony i zobaczyliśmy demona, który tu na posadzce mordował Pantathian. - Pokazała półkę ciągnącą się pod ścianami sali nad ich głowami. - Obeszliśmy salę tamtędy i spuściliśmy się w dół na linie. - W miejscu, które wskazywała, widać było niskie, otwarte drzwi. - Niektórzy z Saaurów i Pantathian stawili opór i musieliśmy wyrąbać sobie drogę na dół. - Rozejrzała się dookoła. - Kiedy tędy uciekaliśmy, nie zdawałam sobie sprawy, jak niewiele brakowało, a wrócilibyśmy na własne tropy. - Kiedyś wam opowiem - odezwał się Tomas - jak w korytarzach Mac Mordain Cadal ścigał mnie upiór. Ocalałem tylko dlatego, że wróciłem na własne tropy i w końcu go tam zgubiłem. - A mnie zdumiewa - wtrącił Macros - że potrafisz odnaleźć drogę. Byłaś tu tylko raz... i ponad rok temu. - Zdziwisz się, jak wiele można zapamiętać, kiedy zależy od tego twoje życie - odparła sucho czarodziejka. Podprowadziła ich do otwartych drzwi. - Tam w dole znaleźliśmy te artefakty. - To może poczekać - stwierdził Tomas. - Chętnie natomiast sprawdzę, kogo lub co wyczuliśmy tam - wskazał otwór tunelu, którym Miranda, Calis i reszta kompanii straceńców weszła tu poprzednio. - Tam jest centralna sztolnia, pionowy komin, który ciągnie się od szczytu góry aż do najniżej położonych lochów. - Wiem - odpowiedział Tomas. - Tak właśnie budowali swoje górskie twierdze . Gdyby było inaczej, smok nie miałby dostępu do legowiska. Miranda ruszyła przodem i wkrótce cała trójka kroczyła mrocznym korytarzem. Nie zwracali uwagi na mijający czas, ale niezmordowanie szli przed siebie. Dwa razy Macros pytał córkę, czy nie chce odpocząć, ale ona za każdym razem odmawiała, krzywiąc się pogardliwie. Po drugiej odmowie Mag doszedł do wniosku, że da spokój propozycjom. Miranda wolałaby poruszać się za pomocą magii, wszyscy jednak doszli do wniosku, że mogliby wtedy coś przeoczyć. Poza tym, nie znali dokładnie kierunku, i zawsze istniało ryzyko, że zmaterializują się wewnątrz skały. Schodzili wzdłuż wielkiego komina, który opisała czarodziejka. Wokół pionowej sztolni, w dół wiódł spiralny korytarz, wycięty w litej skale. Centralna sztolnia nie została zabezpieczona żadną barierą, a podmuchy wiatru były dostatecznie silne, by idący mieli wrażenie, że pustka wsysa ich przez krawędź. W rozmaitych miejscach mijali wykute w skale rozległe place, których przeznaczenie mógł znać jedynie Tomas. Macros zamierzał go nawet o to spytać, teraz jednak wolał nie odzywać się bez potrzeby. Nie było to miejsce, w którym ktokolwiek mógłby mieć ochotę na pogawędki. Kiedy podeszli do sporego tunelu, przecinającego sztolnię poprzecznie, poczuli nikły, ale dość nieprzyjemny odór. - Już niedaleko - szepnął Tomas, wchodząc w szeroki korytarz. Macros wciągnął powietrze i doszedł do wniosku, że smród przypomina mu woń gnijącego mięsa. - Legowisko? - spytał również szeptem. Zamiast odpowiedzieć, Tomas wyciągnął miecz i ruszył przodem. Mag przepuścił Mirandę i zajął pozycję na końcu szyku. Obleczony w zbroję z białego złota wojownik miał pierwszy wkroczyć do kolejnej galerii, niedaleko dna sztolni. I nagle czarnoksiężnik i czarodziejka musieli się cofnąć, gdyż Tomas wydał bojowy okrzyk i przeskoczył przez krawędź. Macros podbiegł do skraju i ujrzał dość niecodzienny widok. Pośrodku posadzki rozsiadł się jakiś stwór, który żuł kość jednej ze swych ofiar. Bestia pokryta była czarnymi łuskami, lśniącymi nikłą, zielonkawą poświatą. Miała złożone na grzbiecie skrzydła, podobne do skrzydeł nietoperza, i łeb, który wyglądał jak kamienny pysk krokodyla z jelenimi rogami. Z pyska stwora wyrastały iście imponujące kły i zęby, a z potężnych barków muskularne łapska o palcach zakończonych szponami, nie mniejszymi niż spore sztylety. - Demon - szepnęła Miranda. Macros natychmiast zaczął snuć zaklęcie, mające na celu ogłuszenie i oszołomienie bestii, ale zanim skończył je tworzyć, Tomas wylądował na posadzce. Demon wstał, prezentując swą całą wysokość - przerastał złotego wojownika o głowę - i przez chwilę Macros obawiał się o bezpieczeństwo Tomasa. Zamiast jednak rzucić się do ataku, stwór oparł się grzbietem o ścianę i coś powiedział. Było to jedno słowo, zupełnie nic Mirandzie nie mówiące, ale takie, które natychmiast zrozumieli Macros i Tomas. Macros przerwał snucie zaklęcia, a Tomas - który nie mógł już zatrzymać wymierzonego ciosu - obrócił ostrze, uderzając w skałę obok stwora. Z kamienia trysnął snop iskier. Macros skoczył, by stanąć u boku towarzysza, a bestia zrobiła unik. I powtórzyła to jedno, jedyne słowo. - Co się dzieje? - zawołała Miranda z góry. Czarnoksiężnik stał obok wodza elfów i obaj nie odrywali wzroku od demona. Przerażająca bestia stała bez ruchu, jakby czekając na rozwój wydarzeń. - On się poddaje! - zawołał Macros do córki. - Skąd możecie wiedzieć? - spytała Miranda. - To właśnie znaczył jego okrzyk! - odparł Tomas, odwracając się do przyjaciela. - On się poddaje. Czarodziejka zeskoczyła w dół, lądując obok Macrosa. - Mówię kilkunastoma językami - rzekła. - Nigdy wcześniej nie słyszałam nic, co przypominałoby jego deklarację. Co to za język? Tomas spojrzał na nią, a na jego twarzy, mimo niezwykłości mieszanych rysów, można było odczytać zdumienie i niedowierzanie. - To język . Rytualna fraza wyrażająca chęć poddania się i podporządkowania. Nasi słudzy używali go jako powitanie panów... Miranda spojrzała na odsuwającego się bojaźliwie od trójki przyjaciół demona i świsnęła przez zęby, czując jednocześnie, że niewiele trzeba, aby dziko bijące serce wyskoczyło jej z piersi. - A to ci dopiero! Rozdział 11 ALARM Erik gnał przed siebie. Jego biegowi przez korytarze starego zamku Tannerus towarzyszył grzmot bębnów. Dobiegłszy do drzwi u szczytu schodów wychodzących na dziedziniec, ogarnął wszystko jednym spojrzeniem. Pod ścianami stali żołnierze, którzy mieli być świadkami egzekucji, a na drewnianych pieńkach ustawiono skazańców z pętlami na szyjach. - Nie! - ryknął co tchu w płucach, przeskakując przez barierę i lądując na niższym podeście, ale jego okrzyk utonął w huku bębnów. Niemal przefrunął przez pozostałe schody - nie zdążył jednak, bo bębny nagle ucichły i spod skazańców wybito pniaki. Gdy młodzieniec pokonywał ostatnie jardy, zdążył zobaczyć, że trzech skazańców skonało natychmiast, a czwarty kilka razy wierzgnął nogami i też znieruchomiał. - Do kata! - zaklął. Zaraz też padł rozkaz do rozejścia się i żołnierze pospieszyli do swoich zajęć - żaden z nich nie miał ochoty zostać na dziedzińcu i przyglądać się dyndającym na wietrze niedawnym towarzyszom broni. Erik niemal bez tchu wpatrywał się w swoich czterech ludzi, wiszących na prowizorycznie rozciągniętej nad dziedzińcem belce. Kapitan niewiele czasu poświęcił rozprawie i szybko wydał wyrok śmierci. Gdyby polecił postawić choć jaką taką szubienicę, Erik zdążyłby. Ravensburczyk spojrzał na twarze wisielców - znał tych ludzi, choć nie z imion i nazwisk. Tak czy owak, byli jego podwładnymi. Simon de Beswick zawrócił konia i zobaczył stojącego młodzieńca. - O co chodzi, sierżancie? Erik zmierzył fircyka, którego bardzo niedawno przysłano tu ze Wschodu. Kompania Ravensburczyka i inne kompanie książęce zostały wysłane w pole w towarzystwie de Beswicka aż do Tannerus. Arystokrata został przydzielony do służby garnizonowej na północy. Obaj też natychmiast poczuli do siebie niechęć. De Beswick zresztą lekceważył wszystkich, a jedyną osobą, wobec której silił się na uprzejmość, był Owen Greylock, starszy od niego rangą. Młody panek nie raczył zniżać się do żadnych rozmów poza służbowymi. Podwładnych traktował szorstko, a nawet ordynarnie. Erik z ulgą wykonał polecenie wyjazdu z połową ludzi w teren, gdzie miał ich szkolić w akcjach ofensywnych, podczas gdy druga połowa miała zostać w Tannerus, by doskonalić się w obronie. Po powrocie, już u wrót, dowiedział się, że czterech z jego ludzi ma zadyndać na stryczku. Zwinąwszy dłonie w pięści, zapytał: - Dlaczego ich powieszono? - Podkradali zapasy - odparł de Beswick, unosząc brwi, jakby dziwił się, że ktoś ośmiela się go o coś zapytać. - To byli moi ludzie - warknął Erik. - To lepiej ich pilnujcie, sierżancie... i na przyszłość, zwracając się do mnie, nie zapominajcie o dodaniu "sir". Kapitan ruszył, by minąć młodzieńca, ten jednak żelazną dłonią chwycił wodze jego konia. - Nie mieliście prawa wieszać tych ludzi! Nie byli nawet waszymi podwładnymi! - Ależ mam prawo, jako dowódca garnizonu w Tannerus - żachnął się de Beswick - i jeżeli już będę się komuś tłumaczył, to z pewnością nie wam, sierżancie. - Powoli wyciągnął miecz. - A teraz zechciejcie puścić mojego konia, bo będę zmuszony zabić was za napaść na oficera. - De Beswick! - zagrzmiał tuż obok nich głos Owena Greylocka. - Miecz do pochwy! Ale już! - Słucham! - zdumiał się fircyk. - To rozkaz! - wycedził Owen. Arystokrata niechętnie schował miecz. Owen położył dłoń na ramieniu Erika: - Mości sierżancie, zajmijcie się swoimi ludźmi, a tę sprawę zostawcie mnie. Odczekał, aż młodzieniec zniknie im z oczu, a potem odwrócił się i chwycił de Beswicka za but, unosząc go w górę potężnym szarpnięciem. Młody panek wyfrunął z siodła, jego koń skoczył przed siebie, a komendant garnizonu ciężko rąbnął pośladkami o bruk dziedzińca. Owen chwycił go za kurtę na piersiach i podniósł do góry. Spojrzawszy mu w oczy wzrokiem, który największego zuchwalca skłoniłby do rozmyślań o rzeczach ostatecznych, spytał: - Mamy wojnę na karku, a ty, synku, zabijasz żołnierzy? - To byli złodzieje! - kwiknął przerażony de Beswick. - Idioto! Połowa naszych żołnierzy to złodzieje! Owen pchnął lekko trzymanego w garści oficera i de Beswick znów wylądował na plecach. Greylock pochylił się nad nim i wyciągnął dłoń w stronę, w którą odszedł Erik. - Ten człowiek jest najlepszym ze znanych mi żołnierzy, a szkolę ich już od trzydziestu lat. Kiedy przyjdzie do wojny, niekompetentny baranie, on będzie twoją pierwszą nadzieją na zachowanie życia. Gdybyś miał we łbie choć tyle mózgowia, ile bogowie dali ci wszy, spróbowałbyś nauczyć się od niego wszystkiego, czego się tylko da, o walce w górach. Jeżeli raz jeszcze go zaczepisz, pozwolę, by wyzwał cię na rękę, a wtedy on zabije cię równie łatwo, jak ty zabijasz muchę. Zrozumiałeś, czy powtórzyć? - Zrozumiałem - mruknął młody oficer, choć po jego minie widać było, że nauczka nie poszła mu w smak. - A teraz weź się do roboty, a ja zastanowię się, co o tobie napisać Lordowi Konetablowi. I jeszcze jedno - dodał Owen, gdy de Beswick ruszył. - Słucham. - Gdyby był tu kapitan Calis, już byś nie żył. Po odejściu młodego komendanta garnizonu, Greylock odszukał Erika. Znalazł go w izbie żołnierskiej wśród podwładnych, wypytującego ich, co właściwie się stało pod jego nieobecność. - Głupstwo - odpowiadał człowiek o imieniu Gunther. - W zasadzie chodziło o głupstwo, panie sierżancie. Byliśmy zmęczeni po całym dniu ćwiczeń paradnych... - Paradnych? - spytał Erik. - No tak... ustawialiśmy się w szyku, maszerowaliśmy tu i tam, ćwiczyliśmy zwroty w prawo i lewo... ot, takie tam... - Nie inaczej, panie sierżancie - odezwał się stary wojak, nazwiskiem Johnson. - Tak pojmują wojsko w Armii Wschodu. Nie uczą się bić, tylko maszerować w równych szeregach... - No, a tych czterech biedaków pomyślało, że można by zakraść się do piwnicy i łyknąć trochę piwa... to w końcu nie zbrodnia, sir. Młodzieniec widział, że ludziom niewiele brakuje do buntu i doskonale ich rozumiał. Gdyby ich złapano, dostaliby kilka wart poza kolejką, w najgorszym wypadku chłostę, ale kara śmierci w takim wypadku była czymś niesłychanym. Już miał coś powiedzieć, kiedy usłyszał głos Greylocka: - Eriku... na słowo, proszę... Czując się winny, zbliżył się do byłego Mistrza Miecza z Darkmoor i rzekł: - Wiem, nie powinienem był się wtrącać. - Nie - odezwał się Owen, sprawdziwszy pierwej, że żołnierze ich nie słyszą. - Być może byłoby lepiej, gdybyś go zabił, ale niewiele byś na tym zyskał. Omijaj go... bo może on specjalnie szuka okazji. - Dlaczego? - Pochodzi z ustosunkowanej rodziny z Bas-Tyra. Jego ojciec jest kuzynem Diuka Ran. - Aaa... - Erika nagle oświeciło. - Znaczy, że pewnie trzyma z von Darkmoorami... - Może... Wiem, że się znają, ale czy z nimi trzyma? Trudno coś powiedzieć. Może być jednym z agentów Mathildy. - Potarł podbródek. - A może to po prostu jakiś dupek, który liczy na to, że zaskarbi sobie łaski Baronowej, usuwając groźbę, jaką stanowi twoje istnienie dla praw dziedzicznych jej syna... - Ile razy będę musiał przekonywać cały świat, że nie interesuje mnie tytuł ojca? - spytał młodzieniec z westchnieniem. - Dla Mathildy nie jest ważne, że się go wyrzekasz. Nie spocznie, dopóki nie zobaczy cię w grobie. - No i co ja mam począć? - Poślę wiadomość do Diuka Jamesa, by uzgodnił z Williamem przeniesienie tego bałwana w jakieś miejsce, gdzie będzie mógł w glorii i chwale polec dla Królestwa. Zamierzam mu zaproponować, by objął stanowisko dowódcy oddziału katapult na nowym falochronie w Krondorze. Erik zamrugał. - Sądziłem, że do tego oddziału zgłaszają się wyłącznie ochotnicy. - I owszem. Trzeba tylko zadbać, by de Beswick nie spóźnił się ze zgłoszeniem - uśmiechnął się Owen. - Zabierz stąd ludzi jeszcze o brzasku. Nie zwlekaj. Ja pojadę do Eggly obejrzeć tam umocnienia. Musimy stawić w tych górach zaciekły opór... by zmusić Szmaragdowych, żeby poszli tam, dokąd chcemy. Młodzieniec wzruszył ramionami. Tak wiele do zrobienia, a tak mało czasu. Wiedział, jak wszyscy pracujący dla Calisa, że flota najeźdźców wyruszyła już z Novindusa. - A co w Krondorze? - Ot, plotki - odparł Owen, wzruszając ramionami. - Niektórzy zaczynają opuszczać miasto. Na razie nie ma powodu do podnoszenia alarmu. Na granicy z Kesh zaczął się ruch i wielu ludzi uważa, że na południu znów wybuchnie wojna. - Niełatwo będzie utrzymać miasto w ryzach, kiedy flota Szmaragdowych przedrze się przez cieśniny - zauważył Erik. - Wiem. Myślę, że William i James znajdą jakiś sposób. Erik zamilkł. flota Szmaragdowych miała się pokazać u Cieśnin Mroku mniej więcej za miesiąc, na Święto Letniego Przesilenia. Ravensburczyk obawiał się, że miasto zostanie poświęcone dla dobra całego Królestwa. Sęk w tym, że w owym mieście przebywała akurat dziewczyna, którą pokochał. Opuścił Owena i zajął się wydawaniem rozkazów swoim podwładnym, rankiem mieli opuścić twierdzę. Zastanawiał się równocześnie, czy uda mu się przekonać Roo, by wywiózł Kitty z miasta. Roo spojrzał na księgi: - Nic nie rozumiem. Jason doszedł do wniosku, że jego pracodawca pogubił się w rachunkach, więc zabrał się do wyjaśnień. - Nie - przerwał mu Roo. - Znam liczby i kalkulacje. Nie rozumiem, dlaczego ponosimy straty. - Sęk w tym - odpowiedział Jason, dawny kelner u Barreta, a obecnie główny księgowy finansowego imperium Roo - że wielu naszych dłużników nie spłaca zobowiązań w terminie, a my regulujemy rachunki na czas. Pożyczamy pieniądze na spłaty należności, na które powinniśmy mieć pieniądze z rezerw gotówkowych. - Które nie istnieją - uściślił Roo. Wszystko, do ostatniego suwerena, pożyczył Diukowi Jamesowi. - Mam mniej więcej takie same szansę na odzyskanie pieniędzy pożyczonych Koronie, jak wół na opanowanie sztuki latania, - Westchnął, wstał od biurka i zwrócił się do księgowego z pytaniem: - Co proponujesz? - Możesz sprzedać kilka z mniej dochodowych spółek - odparł Jason, który nadal wyglądał jak młodzik, z jakim Roo zaprzyjaźnił się trzy lata temu. - Owszem, ale nie cierpię pozbywać się aktywów. - Ziewnął. - Jestem zmęczony. Która godzina? - spytał, wyjrzawszy przez okno i zobaczywszy, że na zewnątrz zapadła już noc. Jason odwrócił się i spojrzał na parter, gdzie ustawiono zmyślny keshański czasomierz. - Prawie siódma. - Karli się wścieknie - mruknął Roo. - Obiecałem, że będę o szóstej. - Rodzina jest w mieście? - Owszem - odpowiedział, chwytając opończę i ruszając spiesznie na dół. Na całe szczęście, kiedy dotarł do domu, znalazł Karli pogrążoną w rozmowie z Helen Jacoby. Po śmierci Randolpha Jacoby'ego obie kobiety połączyła przyjaźń, choć okazywana z rezerwą - Roo tak czy inaczej przyczynił się do śmierci męża Helen, którego brat z kolei był odpowiedzialny za zabójstwo ojca Karli. Obie jednak polubiły się nawzajem, a czwórka ich dzieci doskonale się razem bawiła. Roo odkrył, że bardzo lubi wieczory, kiedy obie rodziny spotykają się na wspólnych kolacjach. - O, jesteś wreszcie - powitała go Karli. - Kolacja będzie za chwilę. Z bocznej alkowy wypadły dzieci i przedpokój wypełniły na przemian okrzyki: - Tatuś! Wuj Rupert! - Roo ze śmiechem przecisnął się przez kotłowaninę łapiących go w pół rączek i dobrnął do schodów. - Kochanie, zaraz do was zejdę - obiecał Abigail, która chciała pójść za nim. - Nie to nie! - odparła władczo córeczka. - Idź sobie! Odwróciła się niczym Królowa i odeszła na drugi koniec pomieszczenia, gdzie skrzyżowawszy rączki na piersiach, stanęła jak posąg urażonej godności. Roo spojrzał na obie kobiety w bawialni. Helen się zaśmiała, ale Karli była mocno zdziwiona. - Wszystkie przez to przechodzą - rzekła Helen. Roo kiwnął głową i pospieszywszy do sypialni, umył się i zmienił koszulę. Potem zszedł do jadalni, gdzie zajął miejsce pomiędzy Helen i Karli na jednym krańcu stołu, a czwórka dzieci rozsiadła się na drugim. Roo spostrzegł, że Helen ułożyła włosy wedle nowego stylu - toki nad czołem i kędziory z boków. Zaczął się zastanawiać, czy nie byłoby nieuprzejmością spytać, gdzie ufryzowała sobie włosy, a potem przypomniał sobie, że właściwie nie ma pojęcia, jaka panuje teraz moda w Książęcym Grodzie. Pomyślał, że powinna to wiedzieć Sylvia, i zorientował się, że ostatnio rzadko widywał ją ubraną. Nagle doszedł do wniosku, że wspominanie Sylvii, podczas gdy siedzi obok żony i Helen, jest... niewłaściwe. - Ależ Roo! - zdumiała się Helen. - Ty się rumienisz! Roo udał nagły atak kaszlu. - Coś mi stanęło w gardle. - Rozkaszlał się przesadnie, a potem zaczął wycierać chusteczką nie istniejące łzy. Kobieta skwitowała to śmiechem i Roo był zdziwiony, zobaczywszy, jak bardzo jej z tym do twarzy. Zawsze uważał ją za urodziwą kobietę - nie taką, jak Sylvia, oczywiście - ale tego wieczoru, z nową fryzurą, wydała mu się ogromnie pociągająca. - Helen mi opowiadała - odezwała się Karli - jak dobrze sobie radzisz z zarządzaniem jej majątkiem. Roo wzruszył ramionami. - Niewielka to sztuka. Tim Jacoby... - Już zamierzał powiedzieć, że jego dawny adwersarz był świnią, która znała się na interesach, ale biorąc pod uwagę, że przy stole siedzi szwagierka rzeczonej świni, zmienił treść wypowiedzi. - Umiał wszystko dobrze zorganizować. - Owszem, umiał - przyznała Helen. Zmieniono temat rozmowy - zaczęto rozprawiać o dzieciach, oznakach ich wzrostu i rozwoju. Chłopcy zachowywali się już jak chłopcy, a dziewczynki stawały się dziewczynkami. Mimo to dzieci nadal były dla Roo niezbadaną kartą. Spojrzawszy na własne, zdał sobie sprawę z faktu, że prawie nic o nich nie wie. Niewiele poświęcał im uwagi i nagle poczuł się jakoś nieswojo. Może, kiedy będą starsze, będą potrafiły rzec coś ciekawego, ale na razie... Znów spojrzał na Helen Jacoby. Po chwili napotkał jej wzrok i stwierdził, że gapi się na nią wprost nieprzyzwoicie, więc zapytał: - Napijesz się trochę brandy? Karli popatrzyła nań ze zdziwieniem. Roo w domu nigdy przedtem nie proponował nikomu trunku - chyba że wspólnikom w interesach. - Nie, dziękuję - odpowiedziała Helen. - Jak wrócimy do domu, trzeba będzie położyć dzieci spać. W końcu goście odjechali do domu jednym z powozów Roo, a Karli położyła dzieci spać. Roo został jeszcze w gabinecie, popijając brandy, której smaku prawie nie czuł. Miał się czym trapić - wiedział, że wojna nadciąga wielkimi krokami i czas już, by wywieźć rodzinę na Wschód, a przynajmniej przenieść wszystkich do majątku za miastem i przygotować się do szybkiej ucieczki. Z rozmów z Jadowem Shati, Erikiem i innymi, którzy mieli do niego zaufanie, wiedział, że najeźdźcy pojawili się już w granicach Królestwa. Większość z zagrożeń wyeliminowano, ale któż umiałby rzec, jak niebezpieczną stanie się podróż na Wschód, kiedy rozgorzeją walki. - Idziesz do łóżka? - spytała Karli, która zeszła doń po schodach. - Tak - odpowiedział Roo. - Za chwilę. Wiesz... wygląda na to, że polubiłaś Helen i jej dzieci - zauważył, gdy żona odwróciła się, by ruszyć na górę. - Owszem, polubiłam - odparła Karli. - Obie nasze rodziny pochodziły z tej samej wioski. Mamy ze sobą wiele wspólnego. A jej dzieciaki są takie słodkie... I nagle Roo wpadł na świetny pomysł. - Słuchaj... co ty na to, żeby ich zaprosić na kilka tygodni do naszego majątku, zaraz po Letnim Święcie Przesilenia? Dzieciaki mogłyby popływać w rzeczce i pojeździć konno... - Roo... one są trochę za małe na konie. - No to kupimy im jakiś powozik, do którego zaprzęgnie się kucyki. - Wstał. - Tu w mieście jest w lecie obrzydliwie gorąco... na wsi będzie o wiele przyjemniej. - Rupercie, czy ty nie próbujesz się mnie pozbyć? - spytała Karli z nagle obudzoną czujnością. Roo zaniepokoił się, że żona wpadła na trop jego miłostki z Sylvią. - Ależ skąd - zaprzeczył, biorąc ją w ramiona. - Myślę tylko, że dobrze byłoby spędzić kilka spokojnych chwil z rodziną... - Wiesz... czwórka dzieci na karku zamiast dwójki, to nie jest akurat to, co nazwałabym spokojem - mruknęła Karli. - Wiesz, o czym myślę - odparł, klepiąc żonę żartobliwie po pośladkach. Pocałował ją i otrzymał ciepłą odpowiedź. - Chodźmy do łóżka. Choć pogrążony w niepokoju, nadal umiał zaspokoić Karli i po pewnym czasie wyczerpana usnęła w jego ramionach. Dla niego samego było to osobliwe doświadczenie - często mu się zdarzało, że kochając się z Karli myślał o innej kobiecie, dziś jednak po raz pierwszy pomyślał przy tym o Helen, zamiast o Sylvii. Wspomniawszy służebną dziewkę z Ravensburga, z którą stracił młodzieńczą niewinność, rzekł sobie w duchu: - Miałaś rację, Gwen... wszyscy jesteśmy świniami. W końcu zmęczenie zmogło dręczące go myśli i Roo zapadł w kamienny sen. - Odwołują nas do Krondoru - stwierdził Erik, przeczytawszy rozkazy. Kaprale Harper i Reed zasalutowali i żwawo ruszyli, aby zwoływać ludzi, którzy byli rozmieszczeni wśród wzgórz. Erik wytarł czoło i szybko poczynił kalkulacje. Wiedział, że kryjący się wśród wzgórz żołnierze mieli być ostatnimi szkolonymi, i ostatnimi, którym miano powierzyć istotne zadanie ograniczenia możliwości najeźdźców poruszania się swobodnie po kraju - oprócz kierunku, w jakim chcieli ich poprowadzić Książę Patrick i jego doradcy. Większość jego podwładnych skierowana zostanie prawdopodobnie do obrony miasta - i jeżeli rozumował prawidłowo, przydzieleni do obrony wzgórz będą już niedługo poruszać się w rozmaitych kierunkach, patrolując wszystko dokładnie niewielkimi grupkami, tak, że agenci Szmaragdowych zasypią dowództwo setkami sprzecznych meldunków. Podziwiał plan Konetabla Williama - teraz wszystko wyglądało tak, jakby oddziały rozrzucone po całym Zachodzie odwoływano do obrony miasta. Zmrużył oczy, bo raził go blask słońca. Święto Letniego Przesilenia wypadało za dwa tygodnie i wiedział, że flota Królowej zbliża się już do Cieśnin Mroku. Upały były większe niż zwykle o tej porze roku, co zwiastowało suche, nieprzyjemne lato. Ludzie schodzili się z wolna, on zaś myślał, że nawet, gdyby pogoda była idealna, lato i tak będzie kiepskie. Najeźdźcy dotrą do tych gór późną jesienią i jeżeli uda nam się zatrzymać ich tu do pierwszych śniegów, Królestwo przetrwa nawałę. - Rozkazy już wydane, mości sierżancie... - powiadomił go Harper, który właśnie wrócił. - Za godzinę możemy ruszać. - Doskonale. Czy w ciągu ostatnich kilku godzin natknąłeś się gdzieś na Kapitana Greylocka? - Mniej więcej przed godziną... o, gdzieś tam - kapral pokazał kierunek. - Kiedy będziecie gotowi, nie czekajcie na mnie, tylko ruszajcie do Krondoru. - Rozejrzał się po okolicy. - Do zachodu słońca zostało jeszcze ze cztery godziny i chcę, abyście przed rozbiciem obozu pokonali jeszcze z dziesięć mil. - Tak jest, panie sierżancie. Erik dosiadł konia i ruszył we wskazanym mu wcześniej kierunku, by odszukać Greylocka. Jadąc, korzystał z mapy. - Witaj, Owenie - odezwał się, znalazłszy poszukiwanego. - Witaj, Eriku. Jesteście gotowi do wymarszu? - Chłopcy właśnie przygotowują się do drogi - odpowiedział młodzieniec, zeskakując z konia. - Kaprale wydają ostatnie rozkazy i za kilka minut kolumna ruszy. - Usiadł ciężko na poboczu drogi. - Myślę, że zrobiliśmy tu już wszystko, co było można. - Owszem, to koniec szkolenia - przyznał Greylock, puszczając konia na trawę i siadając obok Erika. - Kiedy zjawimy się tu ponownie, sprawa będzie poważna. - Dałbym nie wiem co, za jeszcze jeden tydzień... - mruknął Erik. - Tylko tydzień, by lepiej ich wyszkolić. - I tak dokonałeś cudu - odparł Greylock. - Mówiąc prawdę, nigdy nie spodziewałbym się, że ktoś potrafi ich tak wyszkolić... Nawet Calis i Bobby nie zrobiliby tego lepiej. - Dzięki za uznanie - odrzekł Erik. - Ale obawiam się, że to nie dosyć... - Nie ty jeden tak myślisz, młodzieńcze. - Czy Lord William powiedział ci, co mamy robić? - Owszem... - odpowiedział Greylock. Kiwnął głową w stronę drogi. - No, przynajmniej po części. Ale reszty można się domyślić. - Będziemy musieli oddać Krondor, prawda? - Najpewniej tak - odpowiedział Greylock. - Sam widziałeś, co dzieje się z miastami, które nie poddały się Szmaragdowym... ale musimy zatrzymać ich pod murami Krondoru jak najdłużej, by nie dotarli do tych gór za wcześnie. Erik podniósł głowę i spojrzał na błękitne niebo pokryte nikłymi pasemkami przejrzystych, białych chmur. - Jak la pogoda się utrzyma, to może być długie lato... - Wiem - westchnął Owen. - Książę Patrick ma kilku magów, którzy starają się coś z tym zrobić... ale na razie bez powodzenia. Lato będzie długie. - Wciąż myślę o tych magach -* mruknął młodzieniec. - Królowa się nie krępuje i wykorzystuje ich na całego. Dlaczego my nie? - No... - uśmiechnął się Owen - mamy chyba dla nich kilka niemiłych niespodzianek. A pamiętasz, co mówił Nakor o tym, dlaczego lepiej nie korzystać z usług magów podczas wojny? Ciągle to powtarzał. - Owszem - parsknął śmiechem Erik. - Pamiętam. Jeden mag rzuca zaklęcie, drugi wali weń przeciwzaklęciem, potem trzeci stara się pomóc pierwszemu, a czwarty drugiemu, a gdy oni tak się zabawiają, przychodzi niewyszkolony rekrut i bez wysiłku ścina wszystkich zwykłym, tanim mieczem. - Wypowiedź ilustrował udanym naśladownictwem głosu i mimiki Isalańczyka. - Doskonale go parodiujesz - roześmiał się Greylock. - Sęk w tym - Erik wzruszył ramionami - że jeżeli nie zrobimy czegoś, by przeciwdziałać magom tej Szmaragdowej suki, to będziemy w bardzo niekorzystnej sytuacji. - Aaach! - Greylock wstał, boleśnie stękając. - Robię się już za stary na to, by tak się włóczyć konno po kraju. - Podszedł do pasącego się na poboczu drogi konia, naśladując sztywny krok starego człowieka. Erik nie mógł się powstrzymać, żeby się nie roześmiać. Greylock sięgnął po wodze i włożył stopę w strzemię. Znalazłszy się w siodle, spojrzał z góry na młodzieńca. - Coraz częściej przemawiasz jak Generał Rycerstwa, a nie jak starszy sierżant. Nie zadawaj tych pytań w pobliżu Księcia... bo doczekasz się awansu. - Innymi słowy - roześmiał się Erik - radzisz mi, bym trzymał język za zębami. - Jak powiedziałem - ciągnął Greylock - jestem pewien, że książę ma dla Szmaragdowych kilka niemiłych niespodzianek. Młodzieniec dosiadł konia. - Zobaczymy się, gdy razem z ludźmi znajdziemy się w mieście. - Dobrze. A, jeszcze jedno. - Co znowu? - Już niedługo wszyscy miejscowi dowódcy pod pozorem świętowania Banapisa zostaną wezwani przez księcia na omówienie ostatnich wiadomości... ale obaj wiemy, o co naprawdę chodzi. To jednak oznacza, że w mieście pojawi się de Beswick. - Będę uważał. - To dobrze. Święta w Krondorze przebiegają nieco inaczej niż te, do których przywykłeś... Erik kiwnął głową. Od wstąpienia na książęcą służbę ani razu nie uczestniczył w obchodach Święta Banapisa. Nigdy nie widział, jak w Krondorze obchodzi się Letnie Przesilenie. - Postaram się nie stracić głowy... Myślał o tym wszystkim, jadąc do miejsca, gdzie powinien natknąć się na swoich żołnierzy. Od dnia, w którym wyprowadził ludzi w góry, nie spotkał już de Beswicka. Nie wykluczał możliwości, że butny panek jest jednym z agentów Mathildy von Darkmoor. Nawet gdyby nim nie był, Erik miał cztery powody, dla których postanowił mieć tego człowieka na oku. Młody sierżant stał sztywno w głębi komnaty, gdzie był jedynym nie utytułowanym członkiem narady. Calis i Owen - poza nimi nikogo nie znał tu dobrze - stali pod przeciwległą ścianą z Konetablem Williamem, Diukiem Krondoru i Księciem. Trzej ostatni byli z kolei jedynymi, których w ogóle rozpoznawał. Innych widywał niekiedy przy rozmaitych okazjach - byli członkami książęcego dworu, oficerami pałacowej gwardii i miejscowymi arystokratami. Z częścią osób miał już okazję zamienić kilka słów, innych nie znał w ogóle. Wiedział, że mniej więcej za godzinę narada się skończy i zdoła znaleźć chwilkę dla siebie, a potem będzie musiał wrócić po rozkazy, które - tego był pewien - już na niego czekały. Patrick wstał od stołu. - Lordowie... panowie... Rad jestem, widząc was wszystkich. Dokładne informacje i rozkazy otrzymacie w swoich grupach. Nie jest już sekretem, że zmierza ku nam wroga armia i kilka ostatnich miesięcy spędziłem na przygotowaniach. Niektórzy z was wiedzą o tym więcej niż inni, ale ze względu na rację stanu i bezpieczeństwo państwowe rozkazuję wam, byście między sobą nie omawiali niczego ani nie wymieniali się informacjami. Załóżcie, po prostu, że każdy z waszych sąsiadów wie tyle, ile wy, ani więcej, ani mniej... nie może więc powiedzieć wam niczego ponad to, co już wiecie... nie zadawajcie pytań. Widać było, że słowa Księcia nie poszły w smak części obecnych, ale nikt się nie odezwał. Tylko kilku rozejrzało się dookoła, przypatrując się reakcji pozostałych. - A teraz omówmy sytuację ogólną, czyli to, o czym powinniście wiedzieć przed rozpoczęciem działań i pierwszych utarczek. - Książę skinął dłonią i dwu giermków rozsunęło wielkie, zakrywające ścianę płótno. Ukazała się wielka mapa Zachodnich Dziedzin od Dalekich Wybrzeży aż po Krzyż Malaka. Wziął ze stołu długi wskaźnik. - Spodziewamy się, że tutaj - pokazał Cieśniny Mroku - w przyszłym tygodniu pokaże się nieprzyjacielska flota. Kilku szlachciców wymieniło półgłosem jakieś uwagi, reszta obecnych zachowała jednak milczenie. - Zanim dotrą tutaj - Patrick dotknął wskaźnikiem punktu położonego na północ od Krańca Ziemi - musimy armie wyprowadzić w pole. Dlatego też najbliższy tydzień przed Świętem Banapisa spędzicie na spotkaniach, przygotowaniach rozkazów i szykowaniu się do wymarszu. Samo święto będziemy obchodzić w mieście, jakby nic się nie działo - nie możemy niepokoić ludności, choć i tak wśród pospólstwa krąży już mnóstwo plotek. Lordzie Jamesie? - Moi agenci cały czas kręcą się po mieście i to oni rozpowszechniają te plotki - odparł Diuk Krondoru. - Nie próbujemy zaprzeczyć temu, że nad miastem zawisła groźba wybuchu wojny, staramy się jednak wywołać wrażenie, że nieprzyjaciel nadciąga od strony Kesh. Ponieważ Krondor nie widział keshańskiego żołnierza od dobrych dwustu lat, wszyscy bardziej się niepokoją możliwością podniesienia podatków i wstrzymania handlu z Landreth i Shamatą niż czymkolwiek innym. Ale to się szybko zmieni. - Twarz Jamesa nagle sposępniała. - Kiedy statki z Wolnych Miast i Dalekiego Wybrzeża nie zjawią się w porę, z doków rozejdą się wieści, że nadciąga coś od Zachodu. A kiedy tak się stanie, będziemy musieli zamknąć bramy Krondoru. - Ogłosicie, panie, Wojenne Prawo? - spytał jeden ze szlachty. - Tak - odpowiedział książę Patrick. - Zbliża się do nas niebezpieczny wróg, znacznie groźniejszy, niż możecie to sobie wyobrazić - odezwał się znów James. - Pod koniec tygodnia, kiedy skończymy nasze spotkania, będziecie wiedzieli o nim więcej, a do tej pory proszę, byście uwierzyli mi na słowo: nigdy przedtem Krondor nie stawał w obliczu równie wielkiego zagrożenia. Ogłosimy godzinę policyjną i w miarę możności postaramy się ewakuować miasto, zanim zamknie się pierścień oblężenia. Ale po wylądowaniu nieprzyjaciół na naszych brzegach, bramy zostaną zamknięte... i Krondor przekształci się w twierdzę. - Utrzymamy się? - spytał jeden ze szlachty. - Jak z pomocą ze Wschodu? - Proszę o ciszę - podniósł dłoń Patrick. - Jak powiedziałem, dowiecie się tylko tego, co musicie wiedzieć. A wy okażecie posłuszeństwo. - Przemówił tonem, który jasno dał wszystkim do zrozumienia, że żadnych sporów na ten temat nie będzie. Być może część obecnych poczuła się urażona, wszyscy jednak dobrze to ukryli. - Ustalmy zatem strukturę dowodzenia - odezwał się Konetabl William. - Po pierwsze, z rozkazu Króla, Konetabl William staje się z tą chwilą dowódcą Armii Zachodu - podniósł trzymany w dłoni dokument. Kilku arystokratów zrobiło nieco zdziwione miny, nikt jednak nie był zaskoczony. Wedle tradycji Konetabl Krondoru nie ustępował Diukowi i bywało, że Diuk Krondoru dzierżył obie godności. - Kapitan Calis - William wyciągnął dłoń, wskazując na półelfa - zostaje mianowany Generałem Rycerstwa całego Królestwa. - Patrick podniósł kolejny dokument. Trwało chwilę, zanim znaczenie tej wypowiedzi, dotarło do zebranych, a potem kilku z nich osłupiało. Erik też był zdumiony. Mianowanie Calisa Generałem Rycerstwa Zachodu oznaczałoby, że będzie zastępcą wodza sił Księstwa. Ale wyniesienie go do godności Generała Rycerstwa Królestwa oznaczało, że od tej chwili miał ustępować jedynie Konetablowi Williamowi i stawiało go ponad każdym z Diuków. - Wolę, by, jak przedtem, tytułowano mnie kapitanem - odezwał się Calis. - A oto mój zastępca... starszy sierżant Erik von Darkmoor - dodał, wskazując młodzieńca. - Pomimo jego niskiej rangi, zechciejcie panowie, pod moją nieobecność, traktować go jak mnie samego... i słuchać, jakbyście mnie słuchali. Słowa te wywołały pomruk niechęci i oburzenia. Patrick, nie tracąc czasu, trzasnął wskaźnikiem w stół, ucinając gwar. Przez chwilę panowała cisza, a potem Książę przemówił zimnym głosem. - Erik von Darkmoor dowodzi wydzieloną jednostką Generała Calisa, która będzie działała poza strukturami Armii Zachodu. Pozwólcie, że wam coś wyjaśnię: za każdym razem, kiedy staniecie w obliczu sytuacji, w której będziecie musieli wykonać rozkazy oficera owej wydzielonej jednostki, macie mu okazać posłuszeństwo, tak jakby owe rozkazy pochodziły bezpośrednio od Korony. Czy to dla was dostatecznie jasne? - Tak jest, Wasza Wysokość - huknęło kilkanaście głosów. - To, co powiedziałem wcześniej, dotyczy też jednostek Dowództwa Sił Wydzielonych, pozostających pod komendą Lorda Calisa, Krondorskich Królewskich Tropicielów i innych jednostek posiłkowych. Zanim wrócicie do swoich oddziałów, dostaniecie listę wszystkich jednostek. Erik popatrzył na otaczające go twarze. Kilku Diuków kiepsko ukrywało fakt, że rozkazy bardzo im się nie podobały. Patrick ponownie trzasnął wskaźnikiem w stół. - Moi Lordowie! - odezwał się spokojnie, choć widać było, że z trudem hamuje gniew. - Kiedy wszystko dobiegnie końca - powiedział to nieco ciszej - zrozumiecie, dlaczego konieczne było stworzenie wydzielonych jednostek, działających poza tradycyjnymi strukturami Armii Zachodu. Nie muszę wam też chyba przypominać nauki, wyniesionej z Wojen Rozdarcia Światów, że jednolite dowództwo jest niezbędnym warunkiem sukcesu. Mam tylko jednego Konetabla i jemu zostawiam kwestię rozmieszczenia oddziałów, zostających pod jego komendą. W tym momencie wszedł mu w słowo William, niczym aktor ponaglony przez inspicjenta: - Panowie, do utworzenia linii obronnych wokół miasta użyjemy większości waszych żołnierzy. Ci z was, którzy dowodzą pobliskimi garnizonami, wrócą do nich następnego dnia po Banapisie. Komendanci bardziej odległych jednostek powinni się spodziewać, że ich oddziały zostały przydzielone do Garnizonu Stołecznego i oddane pod moje dowództwo. Kilku z was otrzyma propozycję zgłoszenia się na ochotnika do szczególnie niebezpiecznych zadań. Ponownie ostrzegam, by nie rozmawiać z nikim o tym, czego dowiecie się w ciągu najbliższego tygodnia. Wróg jest podstępny i zdołał podesłać nam wielu agentów... mogą oni znajdować się wśród waszych ludzi. A teraz możecie się rozejść. Macie wolne... dopóki nie zostaniecie wezwani po kolei. Erik patrzył, jak krondorscy wielmoże i Lordowie z Zachodnich Dziedzin wychodzą z komnaty. Wielu z nich ze złości zagryzało wargi i wąsy. - No... poszło lepiej, niż się spodziewałem - odezwał się Patrick, kiedy w komnacie zostali tylko on sam, William, James, Calis, Erik i kilku dworzan. Na twarzy Ravensburczyka odmalowało się tak widoczne zdumienie, że Calis musiał mu rzecz wyjaśnić: - Znaczy... nie doszło do otwartego buntu. - Do ostatniej chwili kryliśmy przed nimi - zaśmiał się William - fakt, że będą odesłani do dowodzenia jednostkami drugiego rzutu... ale dłużej już nie mogliśmy zwlekać. - Chyba nie do końca rozumiem... - odezwał się Erik. - I tak właśnie być powinno - uciął Calis. - Czy mogę odejść? - zwrócił się z pytaniem do księcia. - Owszem... i lepiej się pospiesz. Ravensburczyk zerknął pytająco na Williama. - Misja specjalna - wyjaśnił Konetabl. Erik przywykł do misji specjalnych Calisa, od czasu, kiedy został u niego sierżantem szefem. Zapomniał więc o ciekawości. - Tak jest, sir. - Dla ciebie też się znajdzie robota, mości starszy sierżancie - powiedział William. - Ale nie zaczniemy, dopóki nie uporam się z tymi panami, którzy tacy rozjuszeni wyszli stąd przed momentem. Resztę wieczoru masz wolną i dobrze wypocznij. Zaczniesz jutro w południe i aż do Banapisa będziesz tyrał od świtu do zmierzchu. - Tak jest, sir - odpowiedział Erik. - To wszystko? - Na razie tak, ale zastanów się, którzy z ostatnio szkolonych ludzi mogliby najlepiej spisać się w górach. Jutro w południe chcę mieć na biurku listę najlepszych pięćdziesięciu. - Tak jest, sir. - Trzystu najlepiej przez ciebie wyszkolonych wysyłam jutro o świcie pod wodzą Colwina i Jadowa Shati. Większa część twego oddziału wyjdzie małymi grupkami jeszcze w tym tygodniu. Jutro w południe dowiesz się więcej. Aż do tej pory jesteś wolny. Erik zasalutował i opuścił komnatę, pożegnawszy się z Księciem, Diukiem i innymi. Pospieszył do swojej kwatery i usiadł nad listą ludzi, z którymi niedawno wrócił z pogórza. W pierwszej chwili pomyślał, że nie da sobie rady. Imiona i nazwiska nic dlań nie znaczyły - jak ma wybrać pięćdziesięciu mających tylko nieco większe niż inni szansę na przeżycie w górach? Potem zatrzymał wzrok na nazwisku Reardon. Zapamiętał tego człeka dlatego, że rzucił zabawną uwagę w trudnej chwili, kiedy część ludzi zaczęła się poddawać. Wszyscy wokół parsknęli śmiechem, napięcie wyraźnie się zmniejszyło i jakoś uporali się z wyznaczonym im przez Erika zadaniem. Przywołał wizerunek twarzy Reardona, a potem zaczął wspominać ludzi, którzy mu wtedy towarzyszyli. Więc Reardon, pięciu kompanów z jego drużyny... a potem przypomniał sobie twarze żołnierzy z innej drużyny. Po kilku chwilach zanotował nazwiska kilkunastu ludzi. Po godzinie miał już listę pięćdziesięciu zuchów odpowiednich do niezwykłej służby w górach. W nieco lepszym nastroju zaszedł do łaźni, gdzie znalazł kapiących się kilkunastu wolnych po służbie wojaków. Biorąc kąpiel, przysłuchiwał się ploteczkom i skończywszy z myciem, był już pewien, że żołnierze pełni są najróżniejszych domysłów i przeczuwają nadciągający konflikt. Włożył czystą bieliznę i ruszył spiesznie do oberży Pod Złamaną Tarczą. Ruch był spory, ale w najmniejszym stopniu nie powstrzymało to Kitty od przeskoczenia przez szynkwas i rzuceniu mu się w ramiona. Erik parsknął śmiechem, a gdy został serdecznie i dokładnie wycałowany, odezwał się z udaną surowością w głosie: - Kobieto, przestań! Czy chcesz, by ci wszyscy ludzie wzięli cię za osobę pozbawioną wstydu i moralności? - A kogo obchodzą ich robaczywe myśli? - zdziwiła się Kitty. Kilku gości, stojących obok przy barze, roześmiało się, usłyszawszy tę uwagę. - Mnie z pewnością nie, kochaniutka - odezwała się jedna z dziwek opłacanych przez Diuka Jamesa. - Jak ci się wiodło? - spytał Erik. Kitty uszczypnęła go w policzek. - Byłam sama... Ile masz czasu, zanim będziesz musiał wrócić do pałacu? - Ha! - napuszył się Erik. - Mam tam być dopiero jutro w południe. Dziewczyna prawie pisnęła z uciechy. - Ja miałam ranną zmianę, więc kończę za dwie godziny. Ty tymczasem coś zjedz... ale nie upij się z tymi twoimi paskudnymi kompanami z koszar, bo mam potem dla ciebie pewne zajęcie... Erik zaczerwienił się, a jego zakłopotanie wzmogło i to, że stojący nieopodal wojacy, usłyszawszy ostatnie zdanie Kitty, parsknęli rubasznym śmiechem. Zaraz potem przeszedł w odległy róg sali głównej, gdzie siedzieli sierżant Alfred i inni ludzie z jego oddziału. Przystawił do stołu najbliższe krzesło, a jedna z dziewek służebnych pospiesznie przyniosła dzban piwa i czysty kufel. Napełniwszy wszystkie kufle, zostawiła wojaków samych. - Czemu jesteście tacy trzeźwi? - spytał Erik. - Rozkazy - odparł zwięźle Alfred. - Ruszamy jutro o świcie - dodał inny żołnierz, dawny mieszkaniec Rodez o imieniu Miguel. - No tak... - skwitował to Ravensburczyk, pociągnąwszy duży łyk piwa. - Zaczyna się - mruknął Alfred. Pozostali pokiwali tylko głowami. - Nie... to wszystko zaczęło się dawno temu - rzekł Erik, który był jedynym człekiem w izbie, mającym za sobą podróż do Novindusa pod komendą Orła. Spojrzał w dal, a potem powiódł wzrokiem po twarzach towarzyszy. - Ale teraz przyszło do nas... Kitty ułożyła się wygodnie w zgięciu łokcia Erika. - Nie mogę znieść myśli o tym, że jutro wyjeżdżasz. - Wiem - odpowiedział Erik. - Coś się stało? - Dlaczego uważasz, że coś się stało? Oboje leżeli na łóżku w jej pokoiku. Erik dałby wiele za to, by stać go było na wynajęcie pokoju na miarę jej marzeń, ale spędził dzieciństwo na podobnym do tego stryszku. Zapachy siana, skóry, koni i żelaza nie były mu niemiłe, przeciwnie - przywodziły mu na myśl szczęśliwe szczenięce lata w Darkmoor. - Znam cię, Eriku. Coś cię gryzie. Erik dokładnie rozważył to, co jej powiedzieć. - Wiesz, jak się wydostać z miasta? - spytał w końcu. - Chodzi ci o bramę? - spytała żartobliwie. - Nie, mam na myśli wyjście z miasta po zamknięciu bram. Czy zdołałabyś się jakoś wymknąć na zewnątrz? Kitty uniosła się na łokciu i spojrzała na ukochanego z góry. - Dlaczego pytasz? - Po prostu odpowiedz mi na pytanie: dałabyś radę? - Bez natknięcia się na Szyderców? Nie. Erik przez chwilę dobierał słowa. To, co zamierzał jej powiedzieć, graniczyło ze zdradą i z pewnością było okazaniem nieposłuszeństwa rozkazom. - Muszę cię o coś poprosić. - Zrobię wszystko, co zechcesz. - W przyszłym tygodniu, kiedy Święto Banapisa dobiegnie końca... - Tak... - ponagliła go. - Wydostań się z miasta. Wyjdź razem z wieśniakami wracającymi do pobliskich wiosek. - Co takiego? - żachnęła się ze zdumieniem. - Nie mogę ci nic powiedzieć... ale nie chcę, żebyś po Banapisie została w Krondorze. - Czy ktoś zabronił ci o tym mówić? O co chodzi? - Diuk James niewątpliwie ma swoich agentów w każdej bramie i podejrzewam, że poza wypatrywaniem agentów nieprzyjaciela mają oni rozkazy, by cię zatrzymać... nie tylko zresztą ciebie, ale i wszystkich, których zmuszono do służby u niego. Banapis to najlepsza szansa, aby uciec z miasta... będzie duże zamieszanie. - Ale dlaczego chcesz, bym opuściła Krondor? - Bo jeżeli zostaniesz, nie wiem, czy uda ci się przeżyć... Nic więcej nie mogę powiedzieć. - Przerażasz mnie... Erik po raz pierwszy usłyszał, że Kitty czegoś się boi. Jej słowa miały swoją wagę. - Powinnaś się bać. Tego, o czym nie wolno mi mówić, powinnaś się bać bardziej niż długich rąk Diuka Jamesa. Wydostań się z miasta, udaj się do majątku Roo i tam zostań. Ja tymczasem umówię się z nim, by jakoś przewiózł cię na Wschód. I nie rozmawiaj z nikim o tym, co ci powiedziałem. - A co ty będziesz robił, gdy ja ukryję się na Wschodzie? - Ruszam na wojnę. Erik poczuł, że dziewczyna przytula się doń rozpaczliwie. Na pierś spadły mu gorące łzy. - Już się nie zobaczymy, prawda? - Nie wiem, najmilsza - odpowiedział, całując ją w policzek i gładząc jej włosy. - Jeżeli nawet tak się stanie, to nie dlatego, że nie będę próbował cię odnaleźć. Dziewczyna oddała mu pocałunek. - Chciałabym zapomnieć o tym, co mi powiedziałeś. - Możesz zapomnieć... do Święta Banapisa. - Do Święta Banapisa... Rozdział 12 ŚWIĘTO LETNIEGO PRZESILENIA Roo wyciągnął rękę przed siebie. - Zupełnie inaczej niż w Ravensburgu, prawda? - Nie da się zaprzeczyć - przyznał Erik. Dziedziniec przed pałacem wypełniony był szczelnie tłumem szlachty, czekającej na tradycyjne rozpoczęcie Święta Banapisa. Erik rozejrzał się dookoła z mieszanymi uczuciami: Święto Letniego Przesilenia było uważane za najszczęśliwszy dzień roku. Dzień, kiedy każdemu mieszkańcowi Królestwa przybywał rok życia, poświęcano zawsze na pijatykę, grę w kości i karty, odwiedzanie domów rozpusty, tańce i to, co ludzie zwykli uważać za rozrywkę. Służbie dawano po południu wolne, a gdy na dziedzińcu poustawiano stoły dla szlachty, czeladź mogła wziąć udział w uczcie lub ruszyć do miasta, by zająć się hulankami wedle własnego upodobania. W Ravensburgu sprawy toczyły się znacznie prościej. Służba pracowała w nocy i rano nad przygotowaniem uczty, a w południe znaczniejsi obywatele miasta, radni i członkowie miejscowej Gildii Ogrodników i Winiarzy wychodzili z ratusza, by wszystkim dać sygnał do rozpoczęcia święta. Wszystko tego dnia było za darmo - co oznaczało, że bogatsi dzielili się z uboższymi. Na wspólny stół każdy przynosił, co miał, i w południe zaczynała się uczta. Tutaj zaś byli służący, którzy nie brali udziału w święcie, dopóki książę i jego rodzina nie wycofali się na noc do swoich komnat. Niektórzy mogli wyjść nieco wcześniej, ale musieli wrócić i zastąpić innych - niezależnie od tradycji w rozmaitych częściach Królestwa, rodzina panująca nie mogła zostać bez służby. Jako człowiek należący do tych, co przekazywali i mieli wcielać w życie rozkazy, Erik wiedział, że żołnierzom nakazano ograniczyć hulanki, a każdy, kto wróci do koszar pijany, otrzyma następnego dnia karną służbę. W zwykłych warunkach nie powstrzymałoby to niektórych młodzików, rozeszły się jednak wieści, że tym razem karna służba będzie polegała na dwudziestoczterogodzinnej harówce obok skazańców przy budowie nowego falochronu w porcie. Wszystko to razem wisiało ciemną chmurą na horyzoncie skądinąd niezłego nastroju Erika. Gdzieś tam, w głębi jego umysłu, tkwiła natrętna myśl o nadciągającej wojnie i denerwował się, kiedy wspominał, że Kitty będzie próbowała uciec z miasta. Przez cały czas walczył ze swoim sumieniem. Wiedział, że powinien był pójść prosto do Diuka Jamesa i poprosić go o odesłanie Kitty z miasta, obawiał się jednak, że odmowna odpowiedź zmusiłaby go do jawnego okazania nieposłuszeństwa. Tłumaczył się sam przed sobą, że ponieważ James bezpośrednio nie zabronił dziewczynie opuszczenia miasta, to w zasadzie nikt nie łamał rozkazu... w głębi ducha przyznawał jednak, że postępuje wbrew umowie, jaką Kitty zawarła z Lordem Jamesem. Z drugiej strony nic go powyższe skrupuły nie obchodziły. Bezpieczeństwo dziewczyny było dlań najważniejszą sprawą, obok bezpieczeństwa jego matki i jej męża, Nathana. Gdy Roo przemyci Kitty na Wschód, dziewczyna przekaże list Erika do Ravensburga. W tym liście prosił Nathana, by ten zabrał Freidę na Wschód. Młodzieniec zdawał sobie sprawę z tego, że jeżeli padnie Królestwo, żaden zakątek Midkemii nie będzie bezpieczny. Wiedział też jednak, że walki dotrą prawdopodobnie do Darkmoor i nawet jeżeli Królestwo odniesie ostateczne zwycięstwo, to Ravensburg i tak zostanie spustoszony. A sam widział, co najeźdźcy robią ze zdobytymi grodami. - O co chodzi? - usłyszał pytanie Roo. - Pozwól na stronę... - poprosił, zniżając głos. Roo dał znak Karli, że zostaje na razie z Erikiem, i żona wyraziła zgodę kiwnięciem głowy. Dzieci były czyściutkie, zachowywały się wzorowo, nie przynosząc wstydu Roo, który z kilkunastoma najznaczniejszymi kupcami został zaproszony wraz z grupą szlachty, by towarzyszyć księciu na prywatnym przyjęciu poprzedzającym ucztę ogólną. Erik zauważył, że Sylvii Esterbrook nadskakuje Duncan Avery, i zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem przyjaciel nie poprosił znudzonego kuzyna, by zajął się dziewczyną, żeby Karli pozbyła się wszelkich podejrzeń. - O co chodzi? - zapytał Roo. - Hm... - zaczął Erik. - Widzę, że zaprosiłeś Helen Jacoby i jej dzieci. - Owszem. Sam nie wiem, jak to się stało, ale zajmowanie się nimi weszło mi w nawyk. - Uśmiechnął się szeroko. - Helen to wspaniała kobieta... i obie z Karli bardzo się zaprzyjaźniły. A dzieci za sobą przepadają... Ale dość o tym. Powiedz mi, o co ci chodzi. Nie poprosiłeś mnie na stronę, by pogadać ze mną o Helen Jacoby. Coś cię gryzie. Za dobrze cię znam, Eriku von Darkmoor. Zapomniałeś, że jestem twoim najlepszym przyjacielem? Chcesz mnie o coś poprosić. Nigdy, ale to nigdy mnie o nic nie proś... powiedz po prostu, co mam zrobić. - Chcę, byś ukrył Kitty - rzekł młodzieniec cicho. Roo zmrużył oczy i bystro spojrzał w twarz Erika. Młody kupiec był - poza członkami książęcej Rady - najlepiej chyba poinformowaną osobą w Królestwie. Był jednym z niewielu pozostałych przy życiu członków pierwszej wyprawy Calisa na Novindus i widział, do czego zdolni są Szmaragdowi. Wiedział o przygotowaniach do zbliżającej się wojny, ponieważ rozmaite należące doń kompanie i spółki robiły więcej interesów z Koroną, niż wszystkie inne razem wzięte towarzystwa kupieckie w Krondorze. Dość dokładnie mógł ocenić rodzaj i rozmiar przygotowań, ponieważ to jego pojazdy rozwoziły broń i zapasy żywności po całym Księstwie. Wiedział także o roli i pracy Kitty w wywiadzie Diuka, orientował się też, kim była przedtem. Wiedział również, czym może się skończyć próba ucieczki spod "opieki" Diuka Krondoru czy choćby tylko pomoc w takiej próbie. Wahał się jednak bardzo krótko. - Zrobione. Erik poczuł ogromną ulgę, tak wielką, że w kącikach oczu zebrały mu się łzy. - Dziękuję ci - szepnął, usiłując wziąć się w garść. - Kiedy chcesz ją wyprawić z miasta? Przed udzieleniem odpowiedzi, Erik rozejrzał się dookoła. - O zmierzchu. Załatwiłem jej kilka sztuk odzieży i perukę. Kitty wmiesza się w tłum wieśniaków opuszczających miasto i wracających do pobliskich wiosek. Zostawiłem jej pieniądze i konia w oberży Pod Milczącym Kogutem niedaleko Essford. Oberżyście powiedziałem, że dziewczyna jest córką bogatego kupca, która ogarnięta miłością do prostego żołnierza - znaczy mnie - ucieka z domu. Dostał w łapę dostatecznie dużo, by nie zadawać pytań. Roo uśmiechnął się szeroko. Przed dwoma laty pożyczył od Erika pieniądze na rozruch interesu. Niewielka stosunkowo sumka zwróciła się Erikowi tysiąckrotnie. - Nareszcie znalazłeś użytek dla pieniędzy, jakie dla ciebie zarobiłem, co? - Owszem - młodzieniec uśmiechnął się smętnie. - No... mam nadzieję, że nie zapłaciłeś mu za dużo. To jedna z moich oberży i gdybyś powiedział mi wcześniej, miałbyś wszystko za darmo. - Czy jest w Krondorze coś, co nie należy do ciebie? - roześmiał się Erik. Roo spojrzał w kąt, gdzie Sylvia właśnie zanosiła się śmiechem, usłyszawszy jakąś zabawną odpowiedź Duncana. - A owszem, przykro mi to przyznać, ale jest. Tę uwagę Erik postanowił zignorować. - Kiedy wyjeżdżasz do swego majątku? - spytał. - Jutro. W tej oberży Kitty niech spędzi tylko jedną noc. Jutro może zjawić się u mnie w domu. Dam jej zajęcie w kuchni. Powiem Karli i służbie, że odwdzięczam się jej za dawną przysługę. - Przez chwilę myślał o całej sprawie. - Wymyślę jakąś historię o tym, że pracowała w jednej z moich oberży. Później się zastanowię, w której to miało być i za co muszę się jej odwdzięczyć. - Zniżył głos. - Ale Karli powiem prawdę... ona uwielbia romansowe historie. - Rób, co uznasz za słuszne - machnął dłonią Erik. - I raz jeszcze ci dziękuję. - Ot, dałbyś spokój - odparł przyjaciel. - Wróćmy lepiej do towarzystwa i oddajmy się przyjemnościom. Zakładam, że idziesz prosto Pod Złamaną Tarczę? - Jak tylko będę mógł stąd zniknąć, tak by nie urazić gospodarza - uśmiechnął się Erik. - Jak nie spędzę Banapisa z Kitty, to ludzie mogą zacząć coś podejrzewać. I nagle Roo olśnił dość prosty i oczywisty pomysł. - Zabierz ją do świątyni i weźcie ślub. Jeżeli nawet James coś zwęszy, nie może mieć do ciebie pretensji o to, że zechcesz ocalić żonę z nieuchronnej rzezi! Erik zdębiał. - Małżeństwo? - Spojrzał na przyjaciela wzrokiem, jakim byk patrzy na kupca wołowiny. - Nigdy o tym nie myślałem... Roo zmrużył oczy. - Za długo już zajmujesz się wojaczką, przyjacielu... Obaj parsknęli śmiechem, a potem Erik odwrócił się ku podchodzącej do nich obu Karli. - Zwracam pani małżonka, pani Avery. - Dziękuję - uśmiechnęła się Karli. - Dzieci się nudzą. Nie mogą wytrzymać tych przemówień, więc zabieramy je na dziedziniec, by zobaczyły trefnisiów i kuglarzy. - Uważajcie na wydrwigroszów! - ostrzegł ją Roo. - I niczego nie kupujcie. Zaraz do was dołączę. Erik wiedział, że przyjaciel żartuje, Karli zresztą nie wzięła sobie mężowskich ostrzeżeń do serca. Razem z Helen zgarnęły dziatwę, pożegnały się z małżonką Diuka i wyszły. I nagle Erik i Roo poczuli ukłucie strachu - odkryli bowiem obaj, że stoją przed Lady Gaminą. Obaj doskonale wiedzieli, że małżonka Diuka potrafi czytać w ludzkich sercach i umysłach. Natychmiast też zrozumieli, iż zdążyła z grubsza zorientować się, że obaj coś knują. Gaminą przystanęła na chwilkę, spojrzała na nich ze smutkiem i rezygnacją, a potem podeszła bliżej. Obaj ukłonili się nisko. - Diuszeso... miło cię zobaczyć, pani. - Nigdy nie umiałeś kłamać, Eriku - skarciła go małżonka Jamesa - nie próbuj więc zwieść mnie i teraz. A ty nie wódź go na pokuszenie - zwróciła się do Roo. - Niewielu jest ludzi tak szczerych i uczciwych, jak on. - Spojrzała uważnie na twarz młodego żołnierza. - Nigdy z własnej woli nie wdzieram się w myśli innego człowieka, chyba że na prośbę mojego męża i w interesie stanu. - Oczy Lady Gaminy wyraźnie mówiły, że wszystko to sprawia jej wiele przykrości. - Niekiedy jednak myśli niektórych ludzi wyrywają się na zewnątrz, jakby głośno krzyczeli. Zwykle wiąże się to z gwałtownymi uczuciami. - Uśmiechnęła się lekko. - Cóż miał znaczyć ten okrzyk "małżeństwo", Eriku? Erik zaczerwienił się jak burak. - Ja... eee... chcę się ożenić z Kitty. Gamina przyglądała mu się przez chwilę i nagle uśmiechnęła się promiennie. - Bardzo ją kochasz, prawda? - Tak. Starsza dama wyciągnęła rękę i delikatnie poklepała go po policzku. - No to żeń się, młodzieńcze... żeń się. Nie wiem, czy życzenie komuś szczęścia w nadchodzących czasach nie jest bezsensowne i jałowe... ale korzystajcie z życia, póki się da. - Spojrzała przez ramię w stronę, gdzie otoczony przez szlachtę stał jej małżonek. - Cieszcie się młodością, i jeżeli wszystko dobrze się skończy, strzeż żony jak skarbu. Dobrze wiem, jak ciężko jest służyć Królowi. A jeszcze lepiej wiem, jak ciężko jest być żoną kogoś, kto służy Królowi. I z tymi słowy odwróciła się i ruszyła, by stanąć u boku męża. Roo zerknął na Erika, który kiwnięciem głowy dał mu do zrozumienia, że obaj powinni już wyjść z zatłoczonej sali. - Jak myślisz, czy ona wie? - spytał Roo towarzysza, gdy obaj znaleźli się na niemal pustym korytarzu. - Wie - skinął Erik głową. - Ale nic nie powie? Młodzieniec wzruszył ramionami. - Nie sądzę, by ze względu na mnie czy ciebie zechciała okłamać męża, ale jeżeli jej nie zapyta, to sama niczego mu nie zdradzi. - Młody sierżant rozmyślał o czymś przez chwilę. - Wiesz, jest w niej coś bardzo smutnego... Roo wzruszył ramionami. - Być może. - Spojrzał ku sali biesiadnej. - Lepiej zobaczę, co porabia Duncan. - Lepiej zobacz - odparł Erik z sarkazmem. Wiedział dobrze, że przyjaciel chce zobaczyć się z Sylvią. - Ja też mam kilka spraw do załatwienia, zanim pójdę poszukać Kitty. - Nachylając się do ucha przyjaciela, szepnął konspiracyjnie: - Dzięki, stary. Powiem jej, by jutro poszła do was. - Za miesiąc, kiedy ruszymy na wschód, przebiorę ją za służącą - odpowiedział również szeptem Roo. - Czy to nie będzie za późno? - Jeżeli spróbuję wcześniej, Diuk niechybnie każe mnie zamknąć. - Roo uścisnął dłoń przyjaciela i wrócił do sali przyjęć. Erik ruszył do swojej kwatery, postanowił bowiem zdjąć służbową czarną kurtkę ze Szkarłatnym Orłem i założyć na święto zwykłą odzież cywilną. Dotarłszy na miejsce, rozpiął guziki kurtki i wtedy jego spojrzenie padło na czerwonego ptaka, wyszytego na piersi. Co też Calis porabia podczas tego święta? - Tam! - wskazał Calis. Anthony zamknął oczy i wypowiedział cicho kilka sylab. Powietrze wokół nich zamigotało. Wyglądało to tak, jakby przestrzeń wokół nich zagięła się i skurczyła, a potem nagle pojawiły się przed nimi soczewki, w których ujrzeli przepływającą przez Cieśniny Mroku flotę Szmaragdowej Królowej. Stary mag zaczerpnął tchu. - To chyba najbardziej użyteczne zaklęcie, jakiego się nauczyłem. Zamyka powietrze w sferycznych soczewkach, by wzmocnić strumień światła. To bardzo pasywna magia i Pantathianie nie powinni jej wyczuć, chyba że coś ich zaniepokoi. Obaj stali na szczycie góry, z której mieli doskonały widok na cieśniny - była to najbardziej na południe wysunięta iglica Szarych Wież. - Siadaj - polecił Calis. - Braknie ci tchu. - To wpływ wysokości - stęknął Anthony. - I wieku - dodał, siadając. - Spojrzał w stronę wschodzącego słońca. - I tego, że z samego rana zmuszono mnie do tej piekielnej wspinaczki. Nie myślałem, że tak trudno będzie się tu dostać. Anthony był szczupłym mężczyzną, który zbliżał się do sześćdziesiątki. Wśród jego jasnych niegdyś włosów było już sporo siwych nitek, choć nie miał prawie zmarszczek na twarzy. Odetchnął głęboko raz i drugi, a potem rzekł: - Kiedyś potrafiłbym się tu wspiąć bez najmniejszej zadyszki. Calis uśmiechnął się przekornie i spojrzał koso na starego przyjaciela. - Czy ty trochę nie przesadzasz? Południowa Przełęcz leży dobre trzy tysiące stóp niżej niż ten szczyt. Wątpię, czy kiedykolwiek byłeś choć w przybliżeniu tak wysoko. - Niech ci będzie... przesadzam. - Szwagier Diuka Crydee położył się na plecach, układając się najwygodniej, jak tylko to było możliwe. - Jestem za bardzo zmordowany, by się gapić. Co tam widzisz? - Straż przednia przebiła się już przez cieśniny i uformowała wachlarz bojowy. Jak się tym obraca? Mimo pełni lata, powietrze było zimne - znajdowali się w końcu na wysokości ośmiu tysięcy stóp. - Pozwól, że ja to zrobię - mruknął Anthony. - W którą stronę? - Najpierw w prawo. Chcę zobaczyć rozmiary tej całej floty. Anthony podniósł otwartą dłoń, ustawił ją w powietrzu równolegle do soczewek, a potem przesunął ją łukiem - soczewki powtórzyły ruch. Obaj mężczyźni zaprzyjaźnili się podczas pierwszej podróży Calisa na Novindus. Anthony, który był wtedy nadwornym magiem Diuka Martina, zakochał się w jego córce, Margaret. Wespół z Nicholasem, Calisem i innymi ruszył za porwaną dziewczyną i zakładnikami na Novindus, gdzie odbito ich, a potem po długiej podróży, wszyscy wrócili do rodzinnych stron. - Czy mówiłem ci już kiedyś - odezwał się Anthony - że za każdym razem, gdy się pojawiasz, popadam w ciężkie tarapaty? - Ot, przypadek - uśmiechnął się Calis. - Jestem tego prawie pewien. - Zerknął w soczewki. - Trzymaj je tak przez chwilę. - Długo przyglądał się ustawieniu okrętów. - Do licha! - zaklął. - Co się stało? - Są bardzo ostrożni. - Jak bardzo? - Wysłali patrolowce znacznie dalej, niż Nicky się spodziewał. - Niedobrze. - To znaczy, że będzie musiał stoczyć bitwę z ich okrętami wojennymi i nawet jeżeli zwycięży, zada niewielkie straty ich głównym siłom. - Niedobrze - powtórzył Anthony. Pociągnął nosem. - Czujesz? - Nie. A co miałbym czuć? - Tak tylko pytałem - mruknął stary mag i znów pociągnął nosem. - Cofnij odrobinę. - Anthony zrobił, o co go proszono. - Tak trzymaj - polecił Calis. - Królowa otoczyła swój statek kręgiem okrętów bojowych. Czekaj... - Półelf przez chwilę przypatrywał się czemuś. - To dziwne... - Co jest dziwne? - Sam zobacz. Anthony wstał, pojękując dramatycznie i podszedł, aby popatrzeć przyjacielowi przez ramię. - Gromy i pioruny! - Co widzisz? - Na tronie zamiast Królowej siedzi demon! - Dla mnie wygląda jak Lady Vinella - rzekł Calis, spojrzawszy jeszcze raz. - Bo nie jesteś magiem - odpowiedział Anthony. Wyjął z wora puzderko z jakimś proszkiem, otworzył je i podsunął przyjacielowi pod nos. - Powąchaj. Calis zrobił to i zaraz potem potężnie kichnął. - Co to takiego? - Przepraszam... jednym ze składników jest pieprz. Nie trzyj oczu. Calis znów spojrzał w soczewki, próbując pozbyć się łez poprzez intensywne mruganie powiekami. I przez chwilę na tronie widział dwie, nakładające się na siebie sylwetki - Królowej i demona. - Ha! Teraz już wiem, co przytrafiło się Pugowi... - Dałbym wiele za to - stęknął Anthony - by ktoś mi wyjaśnił, co przytrafiło się Pugowi. Jestem prostym magiem i - prawdę rzekłszy - od czasu, jak dostałem tytuł, nie musiałem prawie nic robić. - Tak się dzieje, jeżeli ktoś wżeni się w szlachecką rodzinę - mruknął półelf. - Ale do zarządzania majątkiem nie trzeba wiele magii. - Jak do tej pory świetnie sobie dawałeś radę, zastępując Puga - stwierdził Calis sucho. - Myślisz, że dałbyś radę skoczyć tam i załatwić tego stwora? Stary mag zamknął oczy i w milczeniu utkał zaklęcie. Potem parsknął nagle, jakby zwęszył coś paskudnego. - Nie - rzekł, krzywiąc się okropnie. - Pug też chyba nie dałby rady. - Skąd wiesz? - Może nie mam takiej mocy jak Pug ani nie jestem taki przebiegły, jak niektórzy magowie ze Stardock, ale jedną rzecz umiem wyśmienicie - potrafię zwęszyć magię. - Zwęszyć magię? - Nawet nie pytaj. Sekrety zawodowe... sam rozumiesz. - No, dobrze... ale co to znaczy? - Mówię zupełnie poważnie - stwierdził Anthony. - Aż tu czuję smród, a jesteśmy oddaleni o wiele mil. Ten statek zaatakowano z wielką mocą - to mógł być Pug. Jeżeli mogę wyczuć resztki zapachu starcia, to znaczy, że uczestniczyły w tym wielkie potęgi... Ten stwór został na miejscu, a Pug gdzieś przepadł... powinniśmy zatem spodziewać się najgorszego. - To dla nas nic nowego, prawda? - westchnął Calis. - Może się stąd wyniesiemy? Raczyłem zmarznąć. - Jeszcze chwilę. Przesuń to jeszcze raz w lewo... chcę zajrzeć za południowo-wschodnią połać horyzontu... jeśli łaska. .. - Nie da rady... to jak ze szkłem - możesz widzieć wszystko tak daleko, jak mógłbyś zobaczyć z tej wysokości własnymi oczami, gdyby były dostatecznie bystre. Do tego, o co prosisz, potrzebowałbym kryształu, ale zapomniałem wziąć go ze sobą, Z drugiej strony, gdybym miał kryształ, to pierwsza osoba, która spojrzałaby przezeń na tego demona, spaliłaby sobie wzrok. - A teraz w tamtą stronę - pokazał Calis - tak daleko, jak tylko zdołasz. Anthony znów spełnił prośbę i usłyszał pełne satysfakcji: - Aha! - Co tam znowu? - Królowa wysłała patrolowce i na północ, ku Tulan. Ale południowe skrzydło jej floty jest znacznie słabiej osłonięte. - Cóż, na południe od cieśnin, pomiędzy nimi a Górami Trollhome, jest wiele nie zamieszkanych wysepek. Wątpię, czy ona boi się floty trollów, zwłaszcza że ostatnio w ogóle ich nie widywano. - Nie, ale należące do Kesh Elarial jest tylko o tydzień żeglugi. A Li Meth znajduje się o dwa dni żeglugi od okrętów płynących w szpicy jej floty. Te wysepki zaś są doskonałymi kryjówkami dla piratów. Anthony milczał przez chwilę, a na koniec zapytał: - James? - Oczywiście. Od kilku miesięcy jego agenci rozpuszczali plotki o wiozącej ogromne skarby flocie z dalekich, baśniowych krain, która będzie tamtędy płynęła. - Podstępny z niego drań, prawda? - Chyba widzę żagle - mruknął Calis, wyciągając dłoń. - Przesuń te soczewki o... w tamtą stronę. - Za każdym razem, kiedy to robię, boli mnie głowa. - Proszę. - No... dobrze. - Kiedy Anthony spełnił prośbę przyjaciela, ten niemal podskoczył z radości. - To rabusie z Li Meth i Durbinu! Chyba ze sto okrętów! Chłopie! - roześmiał się. - Są tam chyba wszyscy morscy rabusie, jacy kiedykolwiek rozpinali żagle pomiędzy Elarial i Durbinem! - Ale niektórym z nich nie spodoba się fakt, że będą mieli wspólników... - Owszem... Kapitanowie z Durbinu nie są najmilej widzianymi gośćmi w Li Meth... i odwrotnie. Przesuń te soczewki jeszcze trochę... o tam! Calis popatrzył przez soczewki, kiedy te zmieniły pozycję i zostały skierowane ku północnemu zachodowi. - A... są i Quegańczycy! - Jak daleko? - Może ze dwa dni, o ile mogę wnioskować z powiększenia. Anthony machnął dłońmi i soczewki znikły. - No... nareszcie możemy wracać. - Owszem. Muszę zobaczyć się z ojcem. Jeżeli coś przytrafiło się Pugowi, to on musi o tym wiedzieć. - Do pierwszej dodał w duchu drugą myśl, że ojciec wie też pewnie, co stało się z Mirandą. Nakor napomknął coś o tym, że Miranda i Pug byli razem, ale po tym zachował dziwną - jak na niego - powściągliwość i to Calisa mocno zaniepokoiło. Sięgnął pod opończę i wyjął spod niej dziwacznie wyglądającą metalową sferę. Skinieniem dłoni przywołał Anthony'ego do siebie, a kiedy mag stanął u jego boku i położył mu dłoń na ramieniu, ruchem kciuka aktywował dźwignię z boku sfery. W okamgnieniu przeniknęli przez pustkę i znaleźli się - nieco zdezorientowani - na dziedzińcu za zamkiem Crydee. Tam czekali już na nich trzej ludzie. - Co widzieliście? - spytał Diuk Marcus. Wzrostem był równy Calisowi i widać było, że dawniej niewiele ustępował mu krzepą, ale półelf wcale się prawie nie starzał, a pięćdziesięcioletni Diuk najlepsze męskie lata miał już za sobą. Nadal poruszał się sprężyście, ale niektóre z jego mięśni zwiotczały już i obrosły tłuszczem... i miał zupełnie siwe włosy. Obok Diuka stały dwie kobiety. W jednej z nich z rodzinnego podobieństwa można było natychmiast poznać siostrę Marcusa. Miała jak on prosty nos i szeroko osadzone orzechowe oczy, patrzące śmiało spod czoła, na którym wiek niemal nie odcisnął swego piętna. Jak na swój wiek miała również doskonałą figurę. - Witaj, mężu - zwróciła się do Anthony'ego lady Margaret, siostra Diuka Marcusa. - Moja droga... zmarzłem tam okropnie - odparł mag z uśmiechem - choć to podobno lato. - A więc dopięliście swego - uśmiechnął się Marcus. - Wiesz co? Najpierw daj nam się napić, a potem pogadamy - skarcił go mag. - Gorący posiłek już czeka - odezwała się trzecia osoba, biorąca udział w powitaniu, Diuszesa Abigail. - Nie wiedzieliśmy, jak długo tam zabawicie. - Małżonka Marcusa nie poruszała się może tak żwawo i sprężyście jak jego siostra, ale nadal miała figurę godną tancerki. Z uśmiechem skinęła dłonią, zapraszając Calisa i swego szwagra, by weszli do zamku. - W zasadzie niewiele można było zobaczyć - tłumaczył się Anthony. - Bitwa się jeszcze nie zaczęła. - Zerknął na słońce. - I nie zacznie się wcześniej niż jutro. Jak daleko byli ci Quegańczycy? - spytał Calisa. - Jacy Quegańczycy? - zdziwiła się Margaret. - Wszystko ci wyjaśnimy w środku - obiecał Calis. Weszli po schodach do centralnego budynku twierdzy. Crydee było dla Calisa jak drugi dom. Przed laty żyli tu jego dziadkowie, a ojciec spędził tu dzieciństwo, pracując w kuchni i bawiąc się na zamkowych dziedzińcach. Przed trzydziestu laty, kiedy piraci z Wysp Zachodzącego Słońca złupili ten zamek, Calis wyruszył na pierwszą swoją wyprawę na odległy kontynent. Wtedy był tylko obserwatorem, który działał w imieniu ojca i matki, później zaś, choć z wielką niechęcią, wracał tam jeszcze kilka razy. Długim korytarzem przeszli do sali biesiadnej. Stał tam ustawiony zgodnie z dawnymi zwyczajami w podkowę stół dość długi, by pomieścić kilkunastu gości. Diuk i jego małżonka zajmowali honorowe miejsca, a goście i dworzanie siadali niżej, wedle porządku i znaczenia. Calis rozejrzał się po sali. Tam, gdzie dawniej wisiały stare i spłowiałe proporce, zawieszono ich repliki o żywych i barwnych kolorach. Pamiętał je z dzieciństwa. Były to wojenne trofea trzech pierwszych Diuków Crydee. - Za każdym razem jest inaczej, prawda? - spytał Marcus. - Tak. - Jak się czuje mój ojciec? - spytała Margaret. - Doskonale. To znaczy, dobrze czuł się rok temu, bo wtedy go ostatnio widziałem. Ale życie traktuje go łagodnie i sądzę, że nic się nie zmienił. Gdyby coś się stało, moja matka natychmiast by was powiadomiła. - Wiem - odparła dziewczyna. - Tęsknimy za nim, to wszystko... - Tak - dodał Marcus. - Ale lepiej dla niego, że jest tam, żywy i szczęśliwy, niż miałby tkwić tu, w grobowej krypcie. - Jak skończymy z tym wszystkim - rzekł Calis - możecie go odwiedzić. Pewien jestem, że Matka i Tomas powitają was z radością. Marcus uśmiechnął się. - Rób to częściej - poradził mu półelf. - Jak się uśmiechasz, wyglądasz zupełnie jak Martin. Zgodnie z poleceniem Marcusa zastawiono lewą część i najwyższy stół, tak że cała piątka mogła jeść razem. Czekały już na nich wino, piwo, przekąski i gorące potrawy. - Odrobina wina mile mnie rozgrzeje - rzekł Anthony. - Jest jeszcze wcześnie, więc nie przebierz miary - zwróciła mu uwagę Abigail - bo inaczej prześpisz połowę święta. Margaret zaprosiła wszystkich do stołu. - Musimy się pospieszyć. W południe powinnam być na dziedzińcu, by wszystkiego dopilnować. - Nie mam zbyt wiele do opowiadania - odezwał się Calis, odłamując kawałek bochenka. - Wszystko jest mniej więcej tak, jak się spodziewaliśmy... z jednym wyjątkiem. - Jakim? - spytał Diuk. - Na środku największego statku całej floty, tam gdzie miała siedzieć Szmaragdowa Królowa, rozpiera się paskudny demon. Wygląda na to, że dzięki magii kontroluje wszystkich, co go otaczają. - Demon! - zdumiał się Marcus. - I owszem... ale przecież wiedzieliśmy, że kilka z nich wtrąciło się w całą sprawę. Mówiłem wam o tym po mojej ostatniej wyprawie na Novindus. - Myśleliśmy, że one mordują Pantathian... nie spodziewaliśmy się, że Węże są pod ich kontrolą. - Może to nie te same demony - mruknął Anthony, upiwszy nieco wina. - Może - zgodził się Calis, kiedy i on przepłukał gardło. - Ludzie wymyślili politykę, by wiecznie toczyć ze sobą wojny. Któż wie... może demony też mają swoją politykę? - Nie będę próbował przeczyć - rzekł Marcus. - Cóż, muszę ruszać i porozmawiać z matką - usprawiedliwił się Calis, wstając od stołu. - A wy macie na karku święto. Jeżeli nie zawodzi mnie wyczucie czasu, już prawie południc i ludzie nie będą radzi, kiedy każecie im czekać. - Wyciągnął dłoń do Diuka. - Dzięki za pomoc, Marcusie. Mogę ze stajen pożyczyć konia? - Chcesz się dostać do Elvandaru. Dlaczego nie użyjesz tego tsurańskiego urządzenia? - spytał Anthony. - Bo daję go tobie. - Półelf cisnął mu artefakt. - Lepiej ode mnie wiesz, jak się nim posługiwać, mości magu. I przyda ci się. Dziś odpocznij, ale jutro o brzasku znów udaj się na tamten szczyt. Weź ze sobą Marcusa i czuwajcie nad przebiegiem bitwy. Jeśli będziecie musieli przesłać mi wieści, wyślijcie biegacza brzegiem rzeki Crydee. Wrócę za tydzień. Ruszam konno. Jeżeli w Elvandarze jest Pug albo Miranda, przeniosą mnie do Krondoru. Jeżeli nie, wrócę tutaj i posłużę się tym artefaktem. - A więc do zobaczenia, Calisie - odezwał się Marcus. - Stanowczo zbyt rzadko nas tu odwiedzasz. Margaret i Abigail ucałowały półelfa w policzek, Anthony zaś potrząsnął jego dłonią. Diuk dał znak giermkowi, by odprowadził Orła do stajen i pozwolił mu wybrać wierzchowca. Potem z rodziną pospieszył do głównej bramy zamku, by otworzyć doroczne Święto Banapisa. O zachodzie słońca wieśniacy i żyjący za murami miasta mieszkańcy Krondoru zaczęli z wolna opuszczać gród. Strażnicy przy bramie leniwie obserwowali wychodzących, nie zadając zbędnych pytań. W cieniu pobliskiej uliczki Erik, tuląc dziewczynę w ramionach, żegnał się z Kitty. - Kocham cię - wyszeptała dziewczyna prosto w szeroką pierś młodzieńca. - I ja cię kocham. - Odnajdziesz mnie? - Zawsze i wszędzie - odpowiedział żołnierz. - Choćby nie wiem co. Kiedy zapalono uliczne latarnie i sklepy, których właściciele postanowili wykorzystać okazję, pootwierały drzwi, ruch uliczny wzmógł się znacznie. Choć miano świętować jeszcze długo w noc, pojawiało się coraz więcej trzeźwych, którzy doskonale zdawali sobie sprawę z faktu, że święto czy nie, rano trzeba będzie zabrać się do roboty, a do tego trzeba się dobrze wyspać. Erik na chwilę odsunął Kitty od siebie. Spod kaptura domowej roboty opończy wysuwały się kosmyki ciemnej peruki. Dziewczyna włożyła zwyczajną, niczym nie wyróżniającą się suknię. Trzeba było bardzo bystrego obserwatora, by odkryć, że Kitty nie jest tą, za którą chciała uchodzić - wracającą do domu córką jakiegoś wieśniaka. Pod opończą kryła worek z niewielką ilością złota - miała wszystko, co Erik zdołał zgromadzić w ciągu kilku dni. Obok sakwy ze złotem zatknęła za pas parę sztyletów. - Jeżeli cokolwiek się stanie, odszukaj moją matkę w Ravensburgu. - Uśmiechnął się. - Powiedz jej tylko, że jesteś moją żoną... a potem cofnij się o krok. - Jestem twoją żoną - powtórzyła dziewczyna, przytulając główkę do jego piersi. Żadne z nich nie mogło jeszcze w to uwierzyć. Oboje po prostu weszli do świątyni Sung Nieskalanej i ustawili się w długiej kolejce par, które chciały się pobrać. Podczas Święta Banapisa zdarzały się takie niespodziewane małżeństwa. Kiedy kapłan upewnił się, że nie są oszołomieni jakimś odurzającym napojem i wypytał od jak dawna się znają, oświadczył, że nie widzi przeszkód i że chętnie udzieli im ślubu. Ceremonia trwała zaledwie kilka minut i zaraz potem zostali wyproszeni na zewnątrz przez akolitę, który musiał zrobić miejsce dla następnej pary. - Musisz się przygotować - odezwał się Erik. - Wiem - szepnęła Kitty. Zrozumiała, że lada moment może się pokazać grupa kmiotków, którą jej mąż uzna za odpowiednią, i będzie musiała szybko się do niej przyłączyć. - Nie chcę cię tu zostawiać... - Ja też nie chcę, byś odchodziła. - A potem dodał z naciskiem: - Ale też nie chcę, byś tu zginęła. - I ja nie chcę, byś zginął - odpowiedziała, i Erik poczuł, że na ramię spadają mu jej łzy. - Do licha! Nienawidzę łez! - To przestań płakać - rzekł cichym głosem. Chciała jeszcze coś powiedzieć, ale usłyszała: - Teraz! Nie pocałowawszy go nawet na pożegnanie, odwróciła się i podeszła do idącej po drugiej stronie ulicy młodej kobiety, która szła obok wozu z sianem, pełnego na poły śpiących już dzieci. Powoził jakiś staruszek, a za wozem szli jeszcze trzej mężczyźni i kobieta. - Przepraszam? - odezwała się Kitty. Gdy wóz przejeżdżał przez bramę, zasłonił Kitty przed wzrokiem jednego z ceklarzy, drugi zaś choćby chciał, nie mógł jej się dobrze przyjrzeć, bo odwrócona doń plecami rozmawiała z idąca obok wozu dziewczyną. - Nie jesteście przypadkiem z Jenkston? - usłyszał jeszcze Erik. - Nie - odpowiedziała wieśniaczka. - Mamy gospodarstwo o kilka mil stąd. - Och, musiałam się więc pomylić, choć przysięgłabym, że was znam. Bardzo mi przypominacie moją znajomą... tyle że jesteście znacznie ładniejsza. Dziewczyna parsknęła śmiechem - Ha! Pierwszy raz ktoś mówi, żem ładna - powiedziała wesoło, gdy wóz przetaczał się przez bramę. Erik usiłował jeszcze coś usłyszeć, ale głosy rozmówczyń utonęły w odświętnym gwarze. Widział jednak, że Kitty bezpiecznie wydostała się z miasta, unikając ciekawości strażników stojących przy bramie. Odczekał jeszcze dość długą chwilę, jak gdyby spodziewając się alarmu. Wszystko, co usłyszał, to odgłosy zabawy i pozwolił sobie wreszcie na długie westchnienie ulgi. Potem ruszył z powrotem ku pałacowi. Doszedł do wniosku, że najlepiej będzie, jak pokaże się tu i tam, a jeżeli ktoś go zapyta o Kitty, wyjaśni, że widział ją gdzieś przed chwilą i sam chciałby ją wreszcie odnaleźć. Wszędzie zresztą był taki ruch, że nie podejrzewał, by ktoś zauważył nieobecność dziewczyny. Gdy Erik znikł w tłumie, z cienia po drugiej stronie ulicy wyłoniły się sylwetki dwu kryjących się tam ludzi. - Ja idę za nią - rzekł Dash do swego brata. - A po co? Wiemy, że na całej Midkemii są tylko dwa miejsca, gdzie Kitty może się ukryć - w majątku Roo albo w Ravensburgu. - Dziadek chce wiedzieć. - Jak chcesz - wzruszył ramionami Jimmy. - Ale stracisz najlepszą zabawę. - Nie pierwszy raz tracę jakąś zabawę przez dziadka - rzekł Dash. - Jeżeli zapyta o mnie ojciec, wymyśl jakąś wymówkę. Jeżeli ta panienka zmierza do Ravensburga, to nie spodziewajcie się mnie wcześniej niż za tydzień. Jimmy kiwnął głową i przepadł w tłumie. Dash westchnął ciężko i ruszył za niknącym już w półmroku wozem. Następnego dnia obie floty już od świtu zwarły się w chaotycznych walkach. Na wszystkich okrętach zauważono obecność wroga, gdy tylko zaczęło się rozwidniać. Teraz, gdy słońce wspięło się już na niebo - choć nadal pozostawało ukryte za odległymi górami, bitwa była prawie rozstrzygnięta. Nicholas zaklął szpetnie. - Przekaż rozkazy Belforsowi i idącej za nim trójce, by płynęli z wiatrem! Tamci próbują przyprzeć nas do brzegu! - krzyknął w górę. - Ay, ay, sir! - wrzasnął sygnalista z salingu. Zaraz też zaczai wywijać chorągiewkami. - Rozkazy przyjęte, admirale. Bitwa nie przebiegała po myśli Nicholasa i wiedział on, że jeżeli straci jeszcze jakiś okręt, będzie musiał wycofać się. Był pewien, że potrafi wymanewrować przeciwnika, ale niepowodzenie jego planu mocno ugodziłoby w jego dumę. Ze wszystkich synów Aruthy Nicholas przypominał go najbardziej, jeżeli szło o upór w dążeniu do celu. Tym razem celem było rozpędzenie floty Szmaragdowych. Królowa znała Dalekie Wybrzeża na tyle, by zrozumieć, że zagrożenie jej floty może nadejść od strony Tulan. Nicholas mógł zaś liczyć jedynie na to, że powiedzie się plan Jamesa i floty z Kesh i Queg również uderzą na najeźdźców. Niepokoiło go jednak to, że jak na razie ścierał się z okrętami wojennymi sam i nie widział nigdzie statków transportowych. Pocieszał się myślą, że jeżeli tę flotę zaatakują piraci z Queg lub Keshanie, do jej ochrony nie zostanie zbyt wiele okrętów eskorty. Nie dostrzegając żadnych korzyści, jakie mógłby odnieść ze śmierci i zabrania ze sobą załóg, zawołał, unosząc twarz w górę: - Do wszystkich! Wycofać się! W górę frunął czerwony proporzec, a sygnalista zaczął gorączkowo wywijać chorągiewkami. Dwa okręty wdały się w abordaże i nie mogły tak łatwo oderwać się od nieprzyjaciela. Nicholas rozważył wszelkie możliwości i wydał polecenie, by broniły się na własną rękę. Każdy z jego okrętów miał pod pokładem tuzin baryłek palnego oleju i kapitanom wydano rozkazy, by w razie przejęcia okrętu przez wroga podpalić lonty, w nadziei, że idąc na dno, zabiorą ze sobą przynajmniej jednego, spiętego z nimi hakami abordażowymi napastnika. We flocie Dalekiego Wybrzeża pływali najlepsi żeglarze na świecie, mistrzowie głębokich wód, a ich okręty były zwinne niczym delfiny. Gdy tylko rozkazy się rozeszły, wszystkie szkuny, niczym doskonale zgrany zespół, wykręciły z wiatrem i zaczęły oddalać się od wolniejszych statków z Novindusa. Na krótkim dystansie kilka z wojennych galer mogło sprostać w szybkości okrętom Królestwa, ale niewolnicy szybko tracili siły - bardziej nowocześnie zaprojektowane okręty Nicholasa były górą. - Reeves - zwrócił się admirał do stojącego obok oficera - jak wygląda nasza sytuacja? Jego zastępca, syn Barona Carse i żeglarz niemal "od urodzenia", oficjalnie był dowódcą "Królewskiego Smoka", choć nigdy nie ośmieliłby się wydać jakiegokolwiek rozkazu podczas obecności na pokładzie Jego Admiralskiej Mości. - Siedem okrętów nieprzyjaciela poszło na dno, trzy płoną, a pięć innych poważnie uszkodzono. - Obaj rozmówcy mieli na sobie uniformy floty Królewskiej. - Wedle niedawnego rozkazu Patricka były to błękitne kurty i białe spodnie, ale nawet rozkaz samego Króla nie zmusiłby Nicholasa, by włożył na głowę przepisowe nakrycie głowy, które nazywał pogardliwie "pierogiem". Zamiast niego wdziewał szerokoskrzydły czarny kapelusz z czerwonym pióropuszem, jako pamiątkę po pierwszej swojej morskiej podróży, którą odbył pod dowództwem legendarnego Amosa Traska. W całej flocie nie było człeka, który odważyłby się zadrwić z tego nakrycia głowy. - A nasze straty? - Straciliśmy sześć okrętów... a pięć innych z trudem dowlecze się do brzegów Carse. Nicholas zaklął. Przeciwko jego sześćdziesięciu okrętom przeciwnik rzucił przynajmniej sześćdziesiąt pięć - a wszystko to było zaledwie przygrywką do właściwego starcia. Spojrzał na słońce, które niedawno wyłoniło się zza gór. - Mości kapitanie, rozkazy dla floty. - Tak jest, milordzie. - Dajcie sygnał, by wszyscy kierowali się na zachód. Niech tamci myślą, że wiejemy ku Wyspom Zachodzącego Słońca. - Zacisnął dłonie na relingu. - O zmierzchu zawrócimy ku południowi. Jutro zaś przed świtem skręcimy na wschód i uderzymy na nich pod słońce. Będziemy ich mieli jak na dłoni, a nasze okręty skryje mrok. - Rozumiem, sir! Nicholas patrzył, jak ogromne okręty Szmaragdowej Królowej zostają w tyle. Ich kapitanowie zaczęli dawać za wygraną, pojąwszy, że nie sprostają szybszym i bardziej zwrotnym okrętom floty Zachodu. Potem zwrócił wzrok ku wschodowi, gdzie został jeden z jego okrętów - idący właśnie na dno - a drugi płonął, broniąc się rozpaczliwie przed abordażem. - Do końca jeszcze daleko - odezwał się sam do siebie. Rozdział 13 IMPROWIZACJA Calis ukląkł nad leżącym. - Od jak dawna jest w takim stanie? - zadał pytanie w subtelnej mowie ludu swojej matki. - Już ponad tydzień - odpowiedział Calin swemu przyrodniemu bratu. Pug leżał nieprzytomny pośrodku poświęconej kontemplacjom polany. Na tym samym miejscu, gdzie położono go, kiedy Tkacze Zaklęć osnuli Arcymaga siecią czarów, by utrzymać go przy życiu. - Co o tym sądzisz, Tatharze? - zapytał Calis. - Uważamy, że powoli odzyskuje siły. Rany także się goją... powoli. Półelf spojrzał na nieruchome ciało Arcymaga. Było pokryte bliznami, szramami, a w wielu miejscach łuszczącą się skórą, jak po oparzeniach słonecznych. Pod spodem widać było różową, nową tkankę. Niemal cała broda, wąsy i spora część włosów z głowy Arcymaga spłonęły, Pug wyglądał więc młodziej niż przedtem. - Próbowaliśmy sondować jego umysł, bardzo ostrożnie - odezwał się Acaila - ale nikt nie umiał doń dotrzeć. - A tak liczyliśmy na jego pomoc... aż do końca - stwierdził Calis, wstając. - Myślę, że okazał sporą nierozwagę... ale to, oczywiście, wiemy teraz - odezwał się Calin. - Wtedy, kiedy podejmował ryzyko, uważał, że jest tego warte. - Owszem... gdyby zdołał zatopić flotę Królowej pośrodku największej oceanicznej głębi, rozwiązałby sporo z naszych problemów - przyznał jego brat. Potrząsnął głową z wyraźnym żalem. - Ale wolałbym go mieć pod Sethanonem w dobrym zdrowiu. - Pod Sethanon wyruszy Tomas - rzekł Calin. - A co ze smokami? Elf zrobił zatroskaną minę. - Nie bardzo wierzą Tomasowi. Nie wątpią w jego słowa, ale uważają, że przesadnie ryzykuje. Pomimo całej ich mądrości, jedynie parę z nich potrafi pojąć głębię i rozmiary magii, jaką posługuje się nasz przeciwnik. Calis przez chwilę patrzył w milczeniu na brata. - Mogę zamienić z tobą słowo na osobności? - spytał w końcu. Ten wyraził zgodę skinieniem dłoni i poprosił, by poszedł za nim. - Co z Mirandą? - spytał Calis, kiedy się oddalili. - Przynieśli tu Puga, a potem ruszyli z Tomasem, by zdobyć jakieś informacje o demonach, pod tą górą, gdzie je odkryłeś. Od tej chwili nie mieliśmy od nich żadnych wieści. Calis zapatrzył się na drzewa Elvandaru. Milczał przez długi czas. Jego brat wedle zwyczaju elfów cierpliwie czekał, aż rozmówca dokładnie przemyśli to, co chce powiedzieć. - Stęskniłem się za nią - odezwał się Calis po paru minutach. - Kochasz ją? - Calin położył dłoń na ramieniu brata. - W pewnym sensie tak. Nie jest to uczucie, jakie trafia się między eledhelami, nie czuję nic z tego, o czym mi opowiadano. Ale poznałem ją, kiedy to wszystko się zaczęło... i jak nikt w świecie, wypełnia ciemne i zimne miejsce w moim sercu... - Jeżeli pozostaje ciemne i zimne, kiedy nie ma jej przy tobie, znaczy, że nie jest prawdziwie wypełnione. - Calin usiadł na sporym kamieniu. - Byłem przy pierwszym spotkaniu twojego ojca i mojej matki... wziąłem go za chłopca, porażonego widokiem nieskazitelnej piękności... chłopca, który nie miał pojęcia o uczuciach, jakie mogą żywić do siebie mężczyźni i kobiety. - Westchnął. - Oczywiście nie miałem wówczas pojęcia, co kryje przyszłość. Półelf znał już opowieść o tym, jak jego matka przybyła do zamku Crydee, kiedy Tsuranni po raz pierwszy zagrozili Dalekim Wybrzeżom, i o tym, jak jego ojciec poznał Królową Elfów. - Wciąż jesteś młodzikiem, mój bracie - ciągnął tamten. - Widziałeś wiele, wiele doświadczyłeś, ale nie rozumiesz jeszcze samego siebie. Pod wieloma względami jesteś człowiekiem, ale pod innymi należysz do nas. W większości spraw wśród elfów wymagana jest cierpliwość. Twój ojciec szybko to zrozumiał, kiedy zjawił się wśród nas. Jak na zrodzonego z ludzi młodzika, wiele się nauczył. - Ojciec jest kimś jedynym w swoim rodzaju. Posiadł wiedzę sięgającą dziesięciu tysięcy lat wstecz. - Tak myślisz? - spytał Calin. Calis obrócił się, by spojrzeć na brata. - Ashen-Shugar? - Przed odejściem Macros powiedział mi coś ciekawego, a mianowicie, że Tomas ma wspomnienia Ashen-Shugara, ale wszystkie one są podejrzane. - Wszystko jest podejrzane - westchnął Calis. - Owszem - zgodził się Calin. - Kiedy chodzi o nieprzyjaciela, przestałem szukać racjonalnych powodów, jakimi się kieruje. - Spojrzał w dal. - Kiedy twój ojciec przybył tu po raz pierwszy, po Wojnach Rozdarcia Światów i w latach, które po nich nastąpiły, zacząłem myśleć, że najgorsze już za nami. Skończyła się Wojna z Tsuranni i ustało zagrożenie, jakie stwarzali moredhele... i zamknięto przetokę wabiącą . - Uśmiechnął się lekko i Calis rozpoznał odbicie własnego uśmiechu. - Teraz już wiem, że i wtedy w grę wdały się siły większe i daleko potężniejsze, niż mogłem sobie wyobrazić. - Co masz na myśli? - spytał Calis, krzyżując nogi i siadając u stóp brata. - Zbierają się pierwotne siły, wobec których to drobni natręci. Inne siły ruszają, by przeszkodzić tym pierwszym i obawiam się, że ty, ja i ci, których kochamy... wszyscy zostaniemy starci na proch, kiedy zacznie się walka. - Czy te potęgi mają jakieś imiona? - Mają wiele imion - odparł Calin. - Mówię o bogach. - Wojny bogów? - spytał Calis. - To jedyne wyjaśnienie, które pasuje do wszystkiego, co wiemy, i nadaje temu jakiś sens - powiedział młodzieńczo wyglądający Książę. - Tomas i ja wielokrotnie rozmawialiśmy o jego wspomnieniach. Od pierwszej wizyty w Elvandarze uznał mnie za jednego ze swoich najbliższych przyjaciół. Wiele z jego wspomnień jest odbiciem sposobu, w jaki Ashen-Shugar widział wszechświat i swoje w nim miejsce. Sporo z tego zostało zmienione przez magię, której wieki temu użył Macros, by związać mój umysł z jego umysłem... Ale Tomas musi ponownie przemyśleć wiele spraw do tej pory uważanych przez siebie za bezdyskusyjne prawdy. - Mówisz o Wojnach Chaosu? Calin kiwnął głową. - Możemy porozmawiać o tym dziś w nocy, po kolacji z matką. Obaj wstali. - Powinienem poświęcać jej więcej czasu - odezwał się Calis ze skruchą. - Dawno tu nie byłeś - odparł jego brat bez cienia wyrzutu, ale z wyraźnym żalem. - Biorąc pod uwagę długowieczność naszej rasy, łatwo jest myśleć, że na wszystko przyjdzie pora, ale obaj wiemy, jak kruchym zjawiskiem jest życie... - To prawda. Obiecuję, że jeżeli wyjdziemy z tego cało, przybędę i zostanę na dłużej. - Czemu nie zostaniesz teraz? Calis wzruszył ramionami i obaj ruszyli ku dworowi Królowej Elfów. Mijając szereg niewielkich leśnych polan, odbierali pozdrowienia od tych spośród elfów, którzy nie mieli wcześniej okazji powitania młodszego syna ich Królowej. Calis uśmiechał się i odpowiadał na pozdrowienia, ale kiedy bracia zostali sami, odezwał się nie bez nutki żalu w głosie: - Nie wiem, czy moje miejsce jest tutaj. Nie należę ani do elfów, ani do ludzi, ani do . - Dziedzictwo magii - uśmiechnął się Calin. - Sam musisz określić, kim jesteś, bo nikt nie odważy się zrobić tego za ciebie. - Rozmyślał o czymś przez chwilę. - Podobnie zresztą będzie musiał postąpić twój ojciec. Jak długo jest na nim znak , elfy nie pozbędą się pewnej... nieufności. - Rozumiem - rzekł Calis. Przeszli na inną polankę, pełną wrzawy dziecięcych głosów. Kilka młodych elfów goniło tu za piłką, kopiąc ją zawzięcie. - Piłka nożna? W Elvandarze? - zdumiał się Calis. Calin parsknął śmiechem. - Widzisz tamtych dwóch? - wskazał bliźniaków, których Calis nigdy tu wcześniej nie widział. - Owszem. - Oni nauczyli pozostałych. Pochodzą zza morza... sprowadziła ich tu Miranda... razem z matką. Ojciec chłopców jest teraz na Wyspach Błogosławionych... - Ilu elfów zza oceanu tu dotarło? - Niezbyt wielu - przyznał Calin. Piłka frunęła ku nim i Calis zręcznie ją przyjął na wewnętrzną stronę stopy. Roześmiawszy się wesoło, podrzucił ją nogą w powietrze, a potem odbił kilkakrotnie głową i wreszcie posłał jednemu z bliźniaków, który z kolei zaczął ją zręcznie podbijać kolanem, czemu towarzyszyły pełne podziwu "achy" i "ochy" towarzyszy zabawy. - Pamiętam jeszcze szóstkowe gry z Marcusem, kiedy odwiedzałem w Crydee dziadka i babkę - oznajmił Calis. Bliźniak, który podbijał piłkę kolanem, podał ją bratu, a ten kopnięciem wysłał ją do trzeciego chłopca. Obaj bliźniacy patrzyli nieufnie na półelfa. - Co was trapi? - spytał Calis. - Nie znają jeszcze dobrze naszego języka - wyjaśnił Calin po chwili przeciągającego się milczenia. Calis kiwnął głową i natychmiast odezwał się do braci w języku Krain Nadrzecznych z Novindusa: - Bardzo dobrze gracie. Twarzyczki obu chłopców rozjaśniły się uśmiechami. - Nauczysz nas, jak odbijać piłkę głową? - spytał jeden z braci. Półelf ukląkł w trawie i spojrzał w twarze chłopców. - Rano muszę ruszyć w daleką drogę... ale wrócę któregoś dnia i pokażę wam, jak to się robi. - Obiecujesz? - spytał drugi z bliźniaków. - Obiecuję. - Chłopcy odwrócili się i wrócili do gry. - Pytali mnie, czy mówię prawdę - wyjaśnił Calis bratu. - Wyrośli wśród ludzi. Niełatwa to rzecz dla ocedhela. Walczą z tym, co dla nas jest naturalne. Ciężko im przychodzi nauczenie się naszego sposobu życia. - To akurat łatwo mi zrozumieć - mruknął Calis nie bez kpiny w głosie. - Kiedyś się z tym uporasz - powiedział Calin, skinieniem dłoni zapraszając brata do podjęcia wędrówki w stronę dworu. - Kiedyś się z tym uporasz... Calis kiwnął tylko głową. "Jeżeli uda mi się przeżyć" - dodał w duchu. Okręty spłonęły o świcie. Poprzedniej nocy, o zachodzie słońca, flota Nicholasa oddaliła się znacznie od północnego skrzydła Szmaragdowych i skręciła ku południowi, rozpinając na rejach każdy skrawek płótna. Po dwóch godzinach wszystkie okręty wzięły kurs na wschód, na Cieśniny Mroku. Przed świtem natknęli się na płonące statki, spalone i idące na dno - keshańskie i quegańskie. Postrzegacze z salingów dali znać o dalszych pożarach na zachodzie. O wschodzie słońca Nicholas przekonał się, że wielka część floty Szmaragdowych nadal czeka na swoją kolej, by spróbować szczęścia w cieśninach. Nie potrafił powiedzieć, ile okrętów Królowej już się przedarło, ale z grubsza oceniał, że jedna trzecia z nich przeszła. Na południu wciąż trwał bój - wojenne okręty z keshańskiego Elarial zwarły się w walkach abordażowych z mniej więcej taką samą liczbą jednostek Szmaragdowych. - A gdzie reszta jej eskortowców? - spytał kapitan Reeves. - Mamy ją! - zawołał Nicholas. - Do wszystkich: "Atakować!" - krzyknął sygnaliście na salingu. - Wyprzedziliśmy te okręty, z którymi starliśmy się wczoraj - rzekł Reevesowi, kiedy sygnalista przekazywał rozkaz. - Szybko policzył coś w myśli. - Mamy mniej więcej godzinę, by zadać im tyle strat, ile to możliwe... a potem tamci się tu zjawią. Te eskortowce, które zostały jej tutaj, biją się teraz z Keshanami, a reszta jest po drugiej stronie cieśnin! Wbiegł na wyżkę rufową. - Gotuj balisty! - zawołał. Obsada balist pobiegła co tchu na forkasztel, gdzie ustawiono dwie, podobne do potężnych kusz machiny miotające. Każda z nich mogła wyrzucać okute stalą pociski trzykrotnie dłuższe od człowieka. Wykorzystywano je do niszczenia kadłubów okrętów wroga poniżej linii wodnej lub takielunku. Na podorędziu leżały też specjalne bełty, o grotach napełnionych quegańskim ognistym olejem. Niebezpiecznie było ich używać, ponieważ nieostrożność mogła spowodować pożar na "Królewskim Smoku". Rozciągnięta za nim flota - czterdzieści siedem okrętów z sześćdziesięciu, które opuściły z nim Tulan - uformowała się do ataku. Okręt Nicholasa zwolnił, pozwalając by oba skrzydła jego flotylli wyprzedziły go nieco, uderzając z obu stron na potężne zgrupowanie halsujących niemal w miejscu wrogich statków, czekających na rozkaz wejścia w cieśniny. - Ogniomistrzu! - zagrzmiał admirał. - Ogień wedle uznania! - Ay, ay, admirale! - huknął w odpowiedzi oficer z dziobu. Dwa z płynących z tyłu wielkich okrętów wroga zawróciły na spotkanie napastnikom. Choć po ich kursie i manewrach widać było, że dowódcom osłonowców daleko do żeglarskiego kunsztu obrońców Krondoru, same ich rozmiary czyniły z nich niebezpiecznych przeciwników. - Mają katapulty, sir! - wrzasnął z góry postrzegacz. - Sam widzę! - mruknął Nicholas, gdy ustawiona na tylnym kasztelu machina wyrzuciła swój ładunek - wielką sieć załadowaną kamieniami. - Ster na bakburtę, kapitanie Reeves! - Ay, ay, sir! - padła spokojna odpowiedź. W środkowej części sieć pękła i poleciał deszcz kamieni, z których najmniejszy miał rozmiary głowy dorosłego mężczyzny. Zwinny okręt królewski skręcił w lewo. Kamienie, nie czyniąc żadnej szkody, runęły do wody w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą był "Smok". - Mogłyby narobić szkód w takielunku, sir - zauważył kapitan Reeves. - Zechce pan położyć statek na poprzedni kurs - polecił Nicholas. Sternik wykonał rozkaz i dziób "Smoka" wrócił na pierwotny kierunek, mierząc w sterburtę wielkiego wojennego okrętu Szmaragdowych. Byli już dość blisko, by Nicholas mógł zobaczyć załogę katapulty, która gorączkowo usiłowała ponownie naładować łyżkę. - Partacze - mruknął admirał. - Przeładowanie trwa za długo... i są odsłonięci. Jakby odczytawszy jego myśli, osadzeni w specjalnych gniazdach poniżej salingów łucznicy zaczęli niemiłosiernie strzelać do załogi nieprzyjacielskiej katapulty. Bosmani z Marynarki Królewskiej solidnie szkolili ludzi w walkach abordażowych i wszystkich czynnościach, które je poprzedzały. Krótkie marynarskie łuki zbierały śmiertelne żniwo. A potem dał sygnał ogniomistrz i prawa balista wypuściła pocisk, który ugodził w śródokręcie wrogiego statku - czemu towarzyszyła gwałtowna eksplozja. Natychmiast rozległy się przeraźliwe wrzaski - Nicholas dostrzegł, że pokład Szmaragdowych pełen był żołnierzy, z których spora część okazywała objawy morskiej choroby. Kilkunastu z nich, częściowo lub całkowicie ogarniętych płomieniami, runęło za burtę. Inni zaczęli gorączkowo gasić pożar - i ku swojemu przerażeniu dopiero teraz poznali sekret quegańskiego ognistego oleju. Raz podpalony można było ugasić tylko piaskiem. Ci, co polewali ogień wodą, pomagali tylko w rozprzestrzenianiu się płomieni. Nicholas oderwał spojrzenie od ponurego widoku i popatrzył ku dziobowi. - Ostro na bakburtę! - rozkazał. - Przed nami spore zamieszanie i nie chcę tam utknąć bez możliwości manewru. Przekazano rozkazy i inne okręty floty Zachodu zrobiły to samo (wystrzeliwszy pierwej swe ogniste pociski). Każdy skręcał, by nie zderzyć się z ostrzelanym przez siebie wrogiem. - Sir! - rozdarł się postrzegacz na salingu. - Pośrodku tego płonącego ugrupowania dwie galery wycofują się na wiosłach! - Chcą się cofnąć i walczyć - orzekł Nicholas - ale nie mają przestrzeni do manewru. Spróbujmy się przekonać, czy nie zdołamy jeszcze czegoś podpalić... zanim ktoś tam zaprowadzi jako taki porządek. Wydał rozkazy, by cała flotylla wzięła kurs na południe - tam, gdzie z najeźdźcami walczyli Keshanie. Dym zaczął mu zasnuwać pole widzenia. - Postrzegacz! - zawołał w górę. - Na rozkaz, sir! - Uważaj na to ich północne ugrupowanie. Jak tylko coś zobaczysz, natychmiast daj mi znać! - Ay, ay, sir! Polowanie trwało mniej więcej godzinę. Ludzie wyli i ginęli, ale nieprzyjacielskich okrętów wciąż było bez liku. Nicholas zdołał podpalić cztery wrogie okręty i manewrował, by wziąć na cel piąty, kiedy usłyszał okrzyk postrzegacza: - Okręty od północy, sir! - Ile? - Przynajmniej tuzin... trzydzieści... Pięćdziesiąt! - To ta północna grupa... wracają, by się przekonać, że ich przechytrzono - rzekł Reeves. Nicholas zaklął. - Popatrz tylko na te kolebiące się łajby! Moglibyśmy je topić cały dzień bez żadnych strat! - Sir! - rozległ się z góry wrzask postrzegacza. - Te dwie galery bojowe zdołały zawrócić i wyrwały się z kręgu tonących statków! - No... zaczyna być gorąco - mruknął Reeves. Nicholas kiwnął głową. - Spróbuję trochę zyskać na czasie. Ogniomistrz! - Taaaest, sir! - zagrzmiało w odpowiedzi. - Jaką dysponujemy bronią? - Mamy jeszcze czterdzieści pocisków, sir! - Jak daleko są te dwie galery - zawołał Nicholas do postrzegacza. - Mniej niż milę od nas, sir! - Reeves, kogo mamy na północnym skrzydle? Reeves wiedział, że admirał równie dobrze jak on zna rozmieszczenie okrętów, chciał jednak usłyszeć to od kogoś innego, by móc skrystalizować swoje myśli. - Eskadrę Sharpe'a, eskadrę Wellsa, to co zostało z grupy Turnera i jedną trzecią szybkich kutrów. - Rozkazy do Sharpe'a i Wellsa! - podjął decyzję Nicholas. - Niech ruszają ku północy i przechwycą tamte statki. Niech grają na zwłokę, drażnią Szmaragdowych, ale niech się nie wdają w bitwę. - Zrozumiałem, sir! - odparł postrzegacz i zaczął wywijać chorągiewkami. - A potem niech kutry spalą te galery! Nicholas wiedział, że kilkanaście z tych okrętów posyła owym rozkazem na dno. Miały ograniczone zdolności do działań zaczepnych, ale jeżeli choć dwa lub trzy dotrą dostatecznie blisko, mogą podpalić galery, podczas gdy reszta okrętów królewskich zdoła zatopić jeszcze ze trzy tuziny transportowców. - Odebrali rozkazy, sir! - wrzasnął postrzegacz. Rzeź trwała niemal przez cały ranek. Godzinę przed południem okazało się jednak, że tak duża liczba okrętów nieprzyjaciela stanowi zbyt duże wyzwanie. Gdy tylko wyszło na jaw, że królewscy nie chcą się wdawać w walki, północne jednostki Szmaragdowych zignorowały eskadry Wellsa i Sharpe'a. Teraz całe ugrupowanie okrętów zmierzało wprost ku miejscu najgorętszych bojów. Nicholas zdążył jeszcze zobaczyć, że kutry podpaliły jedną galerę i otoczyły drugą. Te wielkie okręty miały niewiarygodną koncentrację ognia dziobowego - potrafiły tworzyć wprost ścianę strzał - i miały balisty osadzone na obrotowych łożach. Załoga otoczonej galery spokojnie ładowała balistę i uruchamiała wyrzutnie i za każdym strzałem szedł na dno jeden z napastników. Przyjrzawszy się po raz ostatni szkodom, jakie wyrządziła jego flota, odezwał się do zastępcy: - Kapitanie Reeves, czas wycofać się do Freeportu. Reeves nie zawahał się, ponieważ zdążył spostrzec, że z głębi ugrupowania transportowców nadpływa ku nim, na pomoc swoim, kolejna galera, której wiosła obracają się wściekle. Wydał rozkaz sternikowi, a Nicholas zawołał: - Ogniomistrz! - Na rozkaz, sir! - zagrzmiała odpowiedź wydana ochrypłym głosem. Kilka godzin wdychania gryzącego dymu palnego oleju zrobiło swoje. - Dobrze byłoby, gdybyście zdołali wetknąć pocisk w gardziel tej galery, która tak zajadle ku nam spieszy! - Ay, ay, sir! Okręt przechylił się na bok i w tejże samej chwili rozległ się huk - ognisty pocisk frunął nad falami i ugodził w forkasztel nadpływającej galery. Trzecią część dziobu wrogiego statku natychmiast objęły płomienie - ale zginęli jedynie ci, co byli na pokładzie. Nad falami nadal niósł się łomot nadającego tempo wioślarzom bębna i wiosła uporczywie odchylały się w przód i w tył. Wrogi okręt nieubłaganie zbliżał się do "Królewskiego Smoka". - Postrzegacz! - zawołał Nicholas w górę. - Na rozkaz, sir! - Czy oni mają taran? - Tak jest, sir! Okuty żelazem... na linii wody! - Cóż, panie Reeves - zwrócił się Nicholas do swego zastępcy. - Obawiam się, że będziemy musieli zatopić pański okręt, chyba że nagle zadmie sprzyjający wiatr. - Ha! Zawód marynarza to nieustanne igranie z ryzykiem - padła spokojna odpowiedź. Obaj patrzyli, jak potężna galera zmierza prosto na nich. Dziób wrogiego okrętu całkowicie już ogarnęły płomienie. - Panie Brooks! - zawołał Reeves, spojrzawszy w górę. - Skrócić żagle na topie! Pierwszy oficer powtórzył rozkaz i żeglarze co tchu pobiegli do lin. "Królewski Smok" ruszył w bok, ostro na sterburtę. Galera była coraz bliżej. Poprzez dzielącą oba okręty przestrzeń Nicholas czuł żar ognia. Łucznicy z salingów zaczęli zasypywać pokład galery deszczem strzał. - Ogniomistrz! - huknął Nicholas. - Na rozkaz, sir! - Niech pańscy ludzie odwrócą nieco uwagę ich sternika! Łucznicy z dziobu nie czekali nawet na powtórzenie rozkazu, tylko natychmiast zaczęli siec strzałami tylny kasztel wrogiego okrętu. Nicholas nie umiał rzec, czy widzą sternika, ale pomyślał, że deszcz strzał zmusi Szmaragdowego do pochylenia się i wypuszczenia steru z dłoni. Zboczenie z kursu o kilka jardów mogło ocalić "Smoka". Nie mógł oderwać zafascynowanego wzroku od wrogiego okrętu, który niezmordowanie parł na jego statek. Słyszał dobiegający spod jego pokładu niezbyt głośny łoskot bębna, który właśnie zmieniał tempo - domyślił się, że dowódca Szmaragdowych nakazał zwiększyć szybkość potrzebną do uderzenia taranem. - Kapitanie Reeves... myślę, że dobrze będzie się czegoś złapać... - Ay, sir! I nagle "Królewski Smok" drgnął, a potem ruszył jak koń ponaglony ostrogą - wiatr przybrał na sile. Tymczasem sternik galery - nie wiedzieć, czy na skutek sypiącego się na niego gradu strzał, czy dlatego, że nie widział celu przysłoniętego całunem dymu - nie zmienił kursu. Taran nieprzyjaciela trafił "Smoka" w ster, czemu towarzyszył przeraźliwy zgrzyt stali o metal i wrzask sternika, którego nagłe szarpnięcie koła rzuciło na reling. Płomienie z dziobu galery ochoczo przeskoczyły na wyżkę sterową "Smoka". - Pogotowie ogniowe, Reeves! - rzucił szybko Nicholas. - Ay, sir! - odparł tamten i natychmiast zaczął wykrzykiwać rozkazy. Marynarze porwali za cebry z piaskiem i rzucili się na rufę. Inni skoczyli na liny i zaczęli odcinać płonące kawały takielunku. "Królewski Smok" skoczył do przodu jak popchnięty potężną dłonią. Miejsce leżącego przy burcie nieprzytomnego sternika zajął jego towarzysz. - Wygląda na to, Reeves - zwrócił się Nicholas do zastępcy - że na razie los nam sprzyja... - Sir... - odezwał się kapitan z wyraźną ulgą. - Mam nadzieję, że więcej się na nich nie natkniemy... - Spojrzał przez ramię na zostającą w tyle galerę. - Nie będę się śpię... - zaczął Nicholas i nagle słowa zamarły mu na ustach. Spojrzał w dół i zobaczył sterczącą mu z brzucha strzałę i strumyk krwi, który zdążył mu już splamić biel spodni. - Do kata! - odezwał się słabym głosem, gdy zachwiały się pod nim kolana. O pokład wokół nich zaczęły coraz gęściej stukać strzały. Łucznicy Szmaragdowych z płonącej galery strzelali na oślep... ale jeden przecie trafił. - Wszystkie płótna w górę! - ryknął Reeves. Ludzie pomknęli na liny i "Smok" zaczął żwawo oddalać się od pola bitwy. - Znieście admirała pod pokład! - zagrzmiał kapitan. W kilka chwil później Nicholas leżał na swojej koi, a pokładowy medyk opatrywał mu ranę. - Co z nim? - spytał Reeves po wejściu do kajuty admiralskiej. - Kiepsko, sir - odpowiedział chirurg. - Obawiam się najgorszego. Jeżeli zdołamy go utrzymać przy życiu aż do Freeportu, może będzie potrafił mu pomoc kapłan-uzdrowiciel. Moje mizerne umiejętności nie na wiele się tu zdadzą. Kapitan kiwnął głową i wrócił na śródokręcie, gdzie czekał już nań pierwszy oficer. - Panie Brooks! - Straciliśmy "Księcia Krondoru" i "Królewską Pustułkę", a także tuzin kutrów. Zatopiliśmy około trzydziestu transportowców i pół tuzina wojennych galer. Reeves zerknął ku rufie, gdzie nieprzyjacielska flota była już tylko czarną, rozległą masą na horyzoncie. - Czy to się nigdy nie skończy? - Najwyraźniej nie. Co z admirałem? - spytał pierwszy oficer. - Trzyma się, ale jest z nim kiepsko... - Zdążymy z nim do Tulan? - Nie. Rozkazuję jak najszybciej płynąć do Freeportu. - A admirał? - To są jego rozkazy. - Reeves westchnął. - Mamy poczekać tydzień we Freeporcie, a potem ruszać do Krondoru. Tak rozkazał - dodał cicho. - A co potem? - Nie wiem. Dopóki Lord Nicholas nie wyzdrowieje, podlegamy rozkazom Lorda Vykor w Krondorze. Pierwszy oficer widział malującą się na obliczu kapitana troskę. Sam zresztą czuł dokładnie to samo. Książę Nicholas, najmłodszy syn księcia Aruthy, był Admirałem floty Książęcej i najwyższym dowódcą królewskiej floty Zachodu dłużej, niż obaj pamiętali. Marynarze zeszliby za nim do piekieł. Stanowił symbol floty... i jako członek rodziny królewskiej, uosabiał jedność Królestwa Wysp. Każdy z kapitanów uważał, że jego śmierć byłaby nieszczęściem dla floty. Dla niego samego największą tragedią było chyba to, że śmierć przyszła po niego w chwili, gdy Królestwo potrzebowało go najbardziej. - Rozkazy do floty - odezwał się wreszcie Reeves, który pełnił formalnie funkcję zastępcy Nicholasa. - Przejmuję dowodzenie. Powiadomcie dowódców o stanie admirała. A potem pod wszystkimi żaglami do Freeportu. - Ay, sir! Nakor przez długą chwilę przyglądał się Pugowi. - Czy on z tego wyjdzie? - spytał Calis. - Może tak... może nie. Nie wiadomo. Isalańczyk patrzył, jak jego uczeń z pomocą elvandarskich Tkaczy Zaklęć rozdziela strumień magicznych mocy. Poprzedniego wieczoru on, Calis, Calin i ich matka zjedli razem kolację i uzgodnili, co trzeba zrobić. Nakor zgodził się udać z Calisem do Crydee, skąd przy pomocy magicznego tsurańskiego artefaktu mieli przeskoczyć do Krondoru. Sho Pi przypadło pozostanie w Elvandarze i zajęcie się kuracją Arcymaga. - Chciałbym wiedzieć, co tam się dzieje - mruknął Nakor. - Gdzie? - W umyśle Puga. Tam się coś dzieje... i jedynie bogowie wiedzą co. Pug unosił się w pustce, wiedząc, że znów oddzielił się od swego ciała. Tym razem jednak nie miał żadnych punktów odniesienia, jakie przedtem zapewniła mu pomoc elfich Tkaczy Zaklęć. Nie wiedział zresztą jak trafił do tej pustki. Ostatnia rzecz, jaką pamiętał, to przygotowanie do ataku na flotę Szmaragdowej Królowej. Potem trafił go oślepiający błysk... i oto unosił się w jakiejś pustce. Miał poczucie upływu czasu, nie umiałby jednak rzecz, od jak dawna to trwa. W otaczającej go pustce nie sposób było się zorientować w czasie i przestrzeni... I nagle usłyszał głos: - Witaj... - Kto to? - spytał w myślach Arcymag. I nagle znalazł się w innym miejscu... pełnym cieni. Nadal pozbawiony był ciała i kształtu. Otaczały go gigantyczne figury, w porównaniu z którymi poczuł się istotą nikłą i pozbawioną znaczenia. Były dostatecznie bliskie, by mógł wyczuć ich wielkość, ale na tyle odległe, że był w stanie ogarnąć ich kształty. Wszystkie w zasadzie przypominały ludzi - ale by się z tym zgodzić, trzeba było mocno poszerzyć pojęcie "ludzki". Każda z nich spoczywała na gigantycznym tronie. Arcymag wyczuwał, że te figury żyją - choć bardziej przypominały mu czarne posągi wyrzeźbione z nieznanej mu skały. - Kto mówi? - spytał głośno, choć w powietrzu nie zadrgały żadne dźwięki. Słowa zabrzmiały tylko w jego umyśle. Z otaczającego go półmroku wyłoniła się sylwetka obleczona w czerń. Pug czekał cierpliwie, aż istota podejdzie bliżej i odsłoni woal, kryjący jej oblicze. - Czy ja cię znam? - spytał. - Już się spotkaliśmy, magu - rozległ się zimny głos, który przeszył go niczym ostrze. - Lims-Kragma! - żachnął się. Bogini kiwnęła głową. Pug rozejrzał się dookoła. - Ale to nie jest twoje królestwo. - Wszystko ostatecznie trafia do mego królestwa. Ale owszem... przedtem spotkaliśmy się gdzie indziej. - Kim są te nieruchome figury? - Siedmioro, Którzy Strzegą Równowagi - odparła Bogini, wyciągając dłoń. Pug kiwnął głową. - Gdzie jesteśmy? - W królestwie bogów. Tak właśnie je sobie wyobrażałeś, kiedy wydzierałeś Macrosa Czarnego z umysłu Sariga. - Skinęła dłonią i nagle pojawił się nikły miraż Niebiańskiego Miasta, sięgający do mniej więcej trzeciej części górujących nad nimi Siedmiorga. - To jednak, podobnie jak i tamto, to tylko inny poziom postrzegania. Pomimo twojej potęgi i mocy, niemal niepojętych dla zwykłego śmiertelnika, nie możesz pojąć, czym naprawdę jesteśmy. Pug ponownie kiwnął głową. - Goja tu robię? - Sprowadzono cię tu, byś podjął decyzję. - Jaką? - Żyć czy umrzeć. - Czy taka decyzja należy do człowieka? - Tobie przyznano prawo do jej podjęcia, magu. - Bogini dotknęła jego ramienia i zamiast lęku, poczuł osobliwe ukojenie. - Nie wejdziesz w moje dziedziny niespodziewanie i nieświadomie, bo padłeś ofiarą klątwy. - Klątwy? - Nie rozpoznałeś jej, ale w końcu dowiesz się, co to znaczy. - Nie rozumiem... Bogini lekko podprowadziła go do przodu. Wokół nich pojawiły się inne figury... Pug zobaczył, że większość z nich była nieruchoma i miała zamknięte oczy. Jedna lub dwie otworzyły oczy i spojrzały na przechodzącego maga i boginię. - Pugu z Crydee, nigdy wcześniej żadnemu ze śmiertelników nie dano z tak bliska oglądać bogów. - Arcymag spojrzał na mówiącą i zobaczył, że Lims-Kragma znów wygląda tak, jak wtedy, gdy po raz pierwszy zjawił się u niej z Tomasem - jest tylko mniejsza. Wtedy górowała nad nimi. - Jak to jest, że teraz nie jestem od ciebie mniejszy? - To kwestia percepcji - odezwała się, odstępując o krok. Natychmiast go przerosła i musiał zadrzeć głowę. - A teraz spójrzmy na Kontrolerów. Pug zrobił, co mu kazano, ale wszystkim, co zdołał zobaczyć, były jedynie podstawy tronów wielkich bogów - wyglądały jak podnóża ogromnych szczytów, których wierzchołki ginęły w niebiańskiej mgle. I nagle bogini przywróciła Pugowi rozmiary, jakie miał, gdy spotkali się po raz pierwszy. - Co masz mi do powiedzenia? - spytał. - Twoje życie i czyny są węzłem, wokół którego skupiają się inne wydarzenia. Masz przed sobą trzy możliwości. Możesz przestać kurczowo czepiać się życia i wkroczyć w moje królestwo. Otrzymasz wtedy nagrodę za dobro, które czyniłeś w życiu. Możesz też wybrać wieczne życie... - Jak Macros? - W sprawie swego żywota Macros czyni przypuszczenia, które nie opierają się na solidnych podstawach. Jego los nie będzie taki, jakiego się spodziewa. - Mówiłaś o trzech możliwościach. - Trzecią jest odwrócenie klątwy i powrót do życia... poznasz jednak rozpacz utraty tych, których kochasz, tysięczne bóle, a na koniec życia przypadnie ci w udziale gorzkie zrozumienie, jak było daremne. Umrzesz na próżno... - Niełatwo dokonać takiego wyboru - rzekł Pug. - Oto, co ci powiem - odezwała się Bogini. - Twoja pozycja w naszym wszechświecie jest jedyna w swoim rodzaju. Byłeś jeszcze dzieckiem, kiedy Macros odblokował twoje możliwości, zanim cię zostawił tam, gdzie miano cię odnaleźć. Upewnił się, że twoje tsurańskie szkolenie będzie zmodyfikowane, tak żebyś mógł na Midkemii wrócić na Wyższą Ścieżkę i zadbał o to, byś wyszedł cało z Wojen Rozdarcia. Z powodu tej sięgającej ponad stuleciami ingerencji Czarnoksiężnika grasz rolę znacznie ważniejszą, niż wynikałoby to z twego urodzenia. Stoisz na miejscu, z którego możesz wstrząsnąć podstawami boskich tronów. Wszystko to nie mogło nie zostać zauważone. Dokonując tego, Macros stworzył jednak inne sytuacje, o których niczego nie wiesz. W rezultacie zapłacisz w końcu za to, że wmieszał się w twoje życie. A pod koniec cena może się okazać straszliwa. Pug - trzeba mu to przyznać - nie zawahał się ani przez moment. - Nie zostawiasz mi właściwie wyboru. Bezlitosny wróg próbuje zniszczyć wszystko, co kocham. Muszę wrócić do życia. - Pomogę ci więc. Dowiesz się wielu rzeczy, które przydadzą ci się w przyszłości. - Bogini położyła mu dłoń na twarzy i zakryła oczy. I nagle poczuł, że otaczająca go pustka pryska niczym mydlana bańka, a jego ciałem szarpnął spazm bólu. Usiadł, wydając ochrypły okrzyk. - Wypij to - usłyszał głos Nakora. Isalańczyk objął go w pół i nie pozwolił ponownie opaść w pościel. Poczuł w ustach gorzki smak jakiegoś wywaru z ziół i pociągnął głęboki łyk. Zamrugał szybko. Całe jego ciało wciąż przeszywały fale bólu. - To zmniejszy twoje cierpienia - odezwał się Nakor. Arcymag zebrał się w sobie i ból zelżał. - Z cierpieniem jakoś się uporam - powiedział głosem, który wydał mu się obcy. - Pomóż mi wstać. Gdy stanął na drżących nogach, ujrzał stojących w pobliżu Sho Pi, Calisa, Calina i Aglarannę. Przyniesiono mu szatę. - Nie wyglądam chyba najlepiej - wychrypiał. - Wyzdrowiejesz - zapewnił go Isalańczyk. - Dobry uzdrowiciel zdoła nawet uwolnić cię od tych blizn - dotknął policzka maga. - Co prawda wygląda na to, że sam też poradziłbyś sobie. Któregoś dnia musimy pogadać o twoich umiejętnościach. Pug uśmiechnął się i znów poczuł ból w twarzy. - Niekiedy dokładnie to samo myślę o tobie. - Przyszliśmy się z tobą pożegnać przed podróżą - uśmiechnął się niepoprawny Isalańczyk. - Doskonale. A dokąd się udajecie? - Nakor i ja - zaczął Calis - ruszamy do Crydee. Anthony ma jedną z tych starych tsurańskich kuł sfer teleportacyjnych i zamierzamy jej użyć, by dostać się do Krondoru. - Pozwólcie mi odpocząć do wieczora, a jutro wszyscy trzej udamy się wprost do Krondoru. - Rozejrzawszy się dookoła, spytał: - Jak długo leżałem nieprzytomny? - Dwa miesiące - odpowiedział mu Isalańczyk. - Jaki dziś dzień? - Dwa dni po Banapisie? - A więc flota Królowej... - Przepływa przez cieśniny - uzupełnił półelf. - Anthony stworzył dla mnie soczewki z powietrza i obaj to widzieliśmy. - A co z Mirandą i Macrosem? - spytał Pug. - I Tomasem? - dodał, spojrzawszy na wszystkich jeszcze raz. - Kiedy cię zraniono, udali się, by poszukać odpowiedzi na niektóre pytania, do jaskiń pod górami na Novindusie - odparł Calis. - Przyłączysz się do nich? - Chyba nie. Ty i ja musimy udać się gdzie indziej. - Do Krondoru? - Owszem... ale potem musimy ruszyć do Sethanonu. - Zanim postawię stopę na ziemi Sethanonu, mam jeszcze sporo do zrobienia - odparł półelf. - Nie - uciął Pug. - Musisz udać się tam ze mną. - Skąd wiesz? - spytał Orzeł. - Nie umiem ci odpowiedzieć - rzekł Arcymag. - Wiem tylko, że tak musi być. - Ukłonił się Królowej Elfów. - Pani... kiedy twój małżonek wróci, powiadom go, że tam właśnie nas spotka. Aglaranna kiwnęła głową. - Pierwej musisz coś zjeść i odpocząć. Przy życiu utrzymywała cię tylko magia... czas na coś bardziej treściwego. Jesteś bardzo osłabiony. - Niestety... - rzekł Pug, po czym przewrócił oczami i runął w ramiona Nakora. Świadomość odzyskiwał powoli, ale w końcu się ocknął. Obok niego siedział Sho Pi. - Jak długo tak leżałem? - Wczorajszy dzień, noc i prawie cały dzień dzisiejszy. Pug usiadł na posłaniu. Skóra go piekła, mięśnie bolały, ale ku swemu zadowoleniu odkrył, że może się poruszać. Wstał chwiejnie i rozejrzał się dookoła. Przesunąwszy dłonią po brodzie, poczuł kłucie odrastającej brody. Umieszczono go w niewielkim pomieszczeniu, wyrzeźbionym wewnątrz pnia potężnego dębu. Odsuwając na bok grubą zasłonę, odkrył, że pomieszczenie wychodzi na prywatny ogród Aglaranny i Tomasa. Znalazł tam pogrążonych w rozmowie Królową i jej dwu synów. - Witaj - odezwał się Calin. Pug usiadł ostrożnie, podtrzymywany za łokieć przez Sho Pi. - Dzięki za to, coście dla mnie zrobili. - My tylko pomagamy walczącym, ocalić to wszystko - Królowa gestem wskazała cały Elvandar. - Nie tylko - odezwał się Nakor, który właśnie wkraczał na polanę. - Stawką tej gry jest cały świat. - Dla eledhelów światem jest Elvandar - odparła Aglaranna. Isalańczyk usiadł obok Puga i spojrzał nań uważnie. - No, jakoś z tego wyjdziesz. - Bardzo ci dziękuję. - Potwierdziłeś moje podejrzenia. Nakor parsknął śmiechem. - Kiedy ruszamy do Krondoru? Arcymag spojrzał na ogród, który powoli pogrążał się już w mroku. - Tam już jest noc. Myślę, że jutro o świcie. - Dobrze ci zrobi jeszcze jedna noc odpoczynku - dodał Sho Pi. - Poza tym - stwierdził Pug - muszę porozmawiać z Nakorem. - O czym? - spytał Calis. - O kilku sprawach. Zechciej wybaczyć, ale to musi pozostać naszą tajemnicą. - Jak sobie życzysz - wzruszył ramionami Orzeł. - Ale cieszę się, że wracam do Krondoru. Mam tam jeszcze mnóstwo do roboty. - Musisz udać się ze mną do Sethanonu - przypomniał mu Pug. Calis zmrużył oczy. - Mam swoje obowiązki. - Chcesz czy nie, musisz pojawić się w Sethanonie. - Chodzi o ojca? - Może i tak... choć myślę, że musimy zrobić tam coś, co jedynie ty możesz wykonać. - Co takiego? - spytała Królowa. - Nie wiem - westchnął Pug. Nakor zaniósł się długim śmiechem. - Wiesz, coraz częściej zaczynasz mówić tak jak ja... Arcymag wzruszył ramionami. - Calisie, nie umiem ci rzec, skąd to wiem, ale pod koniec tego zamieszania musisz być w Sethanonie. Nie wolno ci ryzykować... po prostu musisz tam być. Co z kolei oznacza, ze nie możesz walczyć. Musisz ruszać do Sethanonu natychmiast. Calis wyglądał na niezdecydowanego. Pug i jego ojciec zawsze byli dlań autorytetami, których życzeń, mądrości i mocy nie poddaje się w wątpliwość - ale też z Williamem, Jamesem i innymi miał zająć się obroną Krondoru. - Ale tak wiele jeszcze muszę zrobić! - żachnął się Orzeł. - Są ludzie, którzy mogą się zająć tamtymi sprawami - odezwał się Nakor - ale jeżeli Pug ma rację, a zwykle ją miewał, to tylko jeden człowiek może być potrzebny w Sethanonie, kiedy skończą się boje. - Dlaczego ja? - spytał półelf. - Dowiemy się, kiedy przyjdzie pora - odparł Nakor ze swoim niemal nie znikającym uśmiechem. - Wszystko zostanie nam wyjaśnione. - A co z innymi? Co z moim ojcem, Macrosem i Mirandą? - spytał Calis. - Jestem pewien, że mają na głowie własne problemy - wzruszył ramionami Isalańczyk. - Wszystko, co kiedyś widziałem i uważałem za pewnik - mruknął Macros - po ponownym spojrzeniu okazuje się nowe i zaskakujące. Mirandą i Tomas musieli się zgodzić. Demon poruszył się niespokojnie, przestępując z nogi na nogę. Rozmawiali z nim nieustannie od chwili, kiedy przemówił do nich po raz pierwszy i każde zdanie objawiało im nowe rewelacje. Sam demon był stworzeniem bezmyślnym, ale znajdował się pod władzą istoty znacznie odeń inteligentniejszej. Problemem było to, że spora część owej inteligencji musiała nieustannie zajmować się poskramianiem demona i ograniczać się do świata pojęć swego "nosiciela". Już dwa razy Macros i Mirandą musieli skrępować stwora i przez kilka dni słuchać, jak wyje ogarnięty bezsilną wściekłością. Po miesiącu mozolnych rozmów i wyjaśnień sporo jednak zrozumieli. Demon znajdował się pod kontrolą istoty, która nazywała siebie Hanamem, i była urodzonym w świecie Shila Mistrzem Wiedzy Saaurów. Stopniowo cała czwórka - Hanam, Macros, Miranda i Tomas - odtworzyła rozwój wydarzeń. Zaczęło się od tego, że jakaś mroczna moc - której istnienie podejrzewali Macros i Miranda, choć jej imię było przed nimi ukryte - wpłynęła na kapłanów z miasta Asharta i skłoniła ich do otwarcia portalu w prastarej barierze, wzniesionej niegdyś pomiędzy światem demonów i Shilą. Demony wdarły się na Shilę i unicestwiły odwieczne imperium, zabijając wszystko, co tam żyło. I wtedy niczym zbawcy pojawili się Pantathianie, ofiarowując niedobitkom Saaurów schronienie na Midkemii, w zamian za trzydziestoletnią służbę - służyć im miało jedno pokolenie Saaurów. Przez połowę tego czasu Saaurowie umacniali swoją potęgę na Novindusie, a potem pomagali podbić Szmaragdowej Królowej resztę kontynentu, szykując się do podbicia Królestwa. - Wydaje mi się - westchnęła Miranda - że mamy dwie możliwości. - To znaczy jakie? - spytał Tomas. - Ujawnić Saaurom to, że zostali zdradzeni przez Pantathian, i pozwolić im na honorowe wycofanie się z udziału w wojnie, albo znaleźć to przejście, przez które demony dostają się do naszego świata, i zamknąć je. - Trzeba zrobić i jedno, i drugie - odpowiedział Tomas. - A mnie jedno i drugie się nie podoba - rzekł Macros - ale Tomas ma rację. - A może najpierw zajmiemy się jednym, a potem drugim? - zaproponowała Miranda. Głos demona zabrzmiał jak zgrzyt kamieni. - Król Demonów, Maarg, szaleje z gniewu i wielu poddanych padło ofiarą jego morderczej furii. Nie ma on pojęcia, że w tej rozgrywce Pantathianie przestali się liczyć jako realna siła. - Wyciągnął szponiastą łapę ku odległemu tunelowi. - Przejście pomiędzy światami Shili i Midkemii jest o pół dnia drogi stąd. Ale po drugiej stronie czeka Tugor i jego służalcy. - Stwór rozłożył ramiona, sięgające teraz dziewięciu stóp od szponu do szponu. - Jestem od niego dwa razy mniejszy... i nie tak jak on przebiegły. - Z tym jegomościem jakoś sobie poradzę - rzekł skromnie Tom as. - Problem tylko w ich dużej liczbie - mruknął Macros. - Z wyjątkiem samego Króla Demonów nie ma po tamtej stronie nikogo, kto sprostałby komukolwiek z nas - zerknął na córkę. - Mówię i o tobie, pod warunkiem, że zachowasz przytomność umysłu. - Dzięki i za to - odparła zgryźliwie. - Ale tuzin albo więcej na jednego - Macros potrząsnął głową - to zupełnie inna sprawa. - Czekamy tutaj - odezwał się Tomas - aż każdym dniem zwłoki zadanie staje się coraz trudniejsze. - Jest czas na siłę, jest czas i na podstęp - rzekł sentencjonalnie Czarny Mag. Podniósł palec. - Tomasie, twoim najważniejszym zadaniem jest obrona Sethanonu. Proponuję, byście z Hanamem podjęli próbę przekonania Saaurów o zdradzie. - Czy zdołamy dostać się do tego... - Tomas zerknął na Hanama, by ten podpowiedział mu imię wodza jaszczurów. - Jatuka, syna Jarvy... - ...i przekonać go o zdradzie? - A on oczywiście uwierzy na słowo demonowi i ? Macros wzruszył ramionami. - A jednak - odezwał się Hanam - jeżeli dałoby się jakoś skłonić go do tego, żeby mnie wysłuchał. Mógłbym mu rzec o sprawach, jakie zna jedynie Mistrz Wiedzy Saaurów. Gdybym zaś mógł rozmówić się z Shadu, moim uczniem, którzy zajął moje miejsce, potrafiłbym go przekonać, że ciałem tego demona włada jego dawny mistrz i nauczyciel. - A co wy zrobicie? - spytał Tomas. - Ja i moja córka musimy zamknąć jakoś drogę pomiędzy królestwem demonów i Midkemią. Maarg w końcu domyśli się, że został zdradzony przez jednego z tych, których tu posłał, i niepotrzebna mu do tego wiedza, który z nich go zawiódł. - Kiedy Maarg dojdzie do takiego wniosku - odezwał się Hanam - jego furia zmiecie wszystko na jego drodze. Uderzy na ślepo przez przetokę i nic go nie będzie obchodziło, ilu jego poddanych zginie, forsując portal. A kiedy wedrze się tutaj, ostateczny wynik będzie taki sam, jak w moim świecie. Wszyscy skończycie w bydlęcych zagrodach przeznaczeni na pożarcie. - Czy oni wiedzą, co czeka ich w Sethanonie? - spytał Tomas. Macros i Tomas dość długo spierali się, ile można powiedzieć rezydującemu w ciele demona Mistrzowi Wiedzy Saaurów. W końcu konieczne okazało się opowiedzenie mu wszystkiego. - Nie - odparł Hanam. - Jakan wie jedynie, że objął dowodzenie nad armią, która prowadzi zwycięską wojnę na wyniszczenie przeciwnika. Odpowiada to zresztą jego naturze jak nic innego na świecie. Co noc pożera jednego ze swoich podwładnych, by się wzmocnić, ludzie zaś nadal ufają, że idą za Szmaragdową Królową. - Podejrzewam, że zamierza pożreć cały ten świat, a potem wrócić i wyzwać Maarga na pojedynek. Ale jeżeli ma znaleźć ów Kamień Życia, może podjąć próbę zawłaszczenia go i uznać za cenną zdobycz. Nie wiadomo, co wtedy się stanie... - No to już wiemy, co musimy zrobić - westchnął Macros. - Ty, Tomasie, musisz wziąć tego tu naszego szponiastego sojusznika i przekonać jego byłego ucznia, by zechciał was wysłuchać. - Jest coś jeszcze - odezwał się Mistrz Wiedzy. - Co takiego? - Jak tylko przekonacie Jatuka, musicie mnie zabić. To ciało nieustannie opiera się mojemu umysłowi i nie umiem rzec, jak długo jeszcze zdołam zachować nad nim władze. Być może mamy jeszcze sporo czasu... a może i nie. - Cudownie, po prostu cudownie - mruknęła Miranda, wstając z ziemi. - My zaś - odezwał się Macros, kończąc opracowywanie planów - musimy znaleźć przetokę do Shili, potem przedostać się na tamten świat, znaleźć miasto Ashartę i zatrzasnąć portal do świata demonów. - Zapomnieliście niestety o jednej rzeczy - zazgrzytał Hanam. - Jakiej mianowicie? - Maarg mógł już opanować całą Shilę, a jeżeli tak, to zanim podejmiecie próbę zamknięcia portalu do świata demonów, pierwej będziecie musieli zabić Króla Demonów. Macros spojrzał na córkę. Żadne z nich nie mogło wymyślić sensownej odpowiedzi. Rozdział 14 ZDRADA Roo zmarszczył brwi. Jason wyliczał straty, jakie ponieśli wskutek obciążenia ich konta pożyczką dla Korony. - A teraz James chce jeszcze więcej - mruknął Roo. - Nie mam pojęcia, skąd wziąć złoto, jakiego żąda od nas Diuk - rzekł Jason. - Będziemy musieli sprzedać niektóre z naszych najbardziej dochodowych spółek, a to znów zmniejszy naszą płynność finansową. Kupiec parsknął śmiechem. - Może zdołam przekonać Jacoba Esterbrooka, by się do nas przyłączył. - Wiedział, że to próżny trud. Kilkakrotnie już podczas kolacji z Jacobem odniósł wrażenie, że stary sęp starannie unika wszelkich tematów, które mogłyby doprowadzić do dyskusji o tym, dlaczego jeden z najbogatszych krondorskich kupców nie pomaga Królestwu w przygotowaniach do zbliżającej się wojny. Tak czy owak, byli jeszcze inni majętni ludzie i Roo zamierzał się przekonać, co można jeszcze zrobić. - Wychodzę na resztę dnia. Poślij wiadomość mojej żonie, że niewykluczone, iż będę musiał zostać w mieście jeszcze przez kilka dni. - Jason zanotował polecenie. - A potem zobacz, gdzie podziewa się Duncan i każ mu tu na mnie zaczekać. Będę o piątej po południu. Luis też niech tu się zjawi. - A do tej pory gdzie będzie cię można zastać? Roo uśmiechnął się przebiegle. - Nie wiem. Postaram się zdobyć jakieś pieniądze dla Diuka. O trzeciej zajrzę do Barreta, a potem tu wrócę. Nie mam pojęcia, gdzie pójdę przed trzecią... Włożył lekki płaszcz - nie z potrzeby, bo było ciepło - ale ze względu na modę. Z tego samego powodu wdział na głowę szerokoskrzydły kapelusz ze stylowym żółtym pióropuszem, na nogi zaś wsunął parę pięknych butów do konnej jazdy. Ale do paska przypiął swój stary rapier. Wyszedłszy na ruchliwe ulice Krondoru, zatrzymał się i odwrócił, aby przez chwilę podziwiać fasadę siedziby firmy Avery i Syn. Niejeden raz przystawał w tym miejscu, żeby przyjrzeć się wielkiemu magazynowi, który przekształcił w siedzibę swej firmy. Wykupił przylegające grunty i pobudował biura - a teraz rozległy dziedziniec pełen był jego wozów. Potem odwrócił się i ruszył na pierwsze spotkanie - z bankierem, który choć nie był jego przyjacielem, był mu winien przysługę. - Potrzebuję złota! - rzekł Diuk James. - Wiem, milordzie - odpowiedział Roo - ale po prostu nie ma skąd go wziąć! - Zawsze można je skądś wziąć! - mruknął James. Roo zauważył, że Diuk wygląda na zmęczonego i ma podkrążone oczy, jakby ostatnio nie dosypiał. W mieście narastało napięcie, a wśród pospólstwa krążyły coraz liczniejsze plotki o wojnie. Poprzedniego dnia dotarły wieści o wielkiej bitwie morskiej w dzień Banapisa na wodach Cieśnin Mroku, co tłumaczyło opóźnienia statków z Dalekiego Wybrzeża i Wolnych Miast. - Jeśli podniesiecie podatki, może uda wam się coś jeszcze wycisnąć z kupców i wieśniaków, ale jeszcze bardziej zaniepokoicie ludzi interesu. Podczas ostatnich miesięcy wiele złota, o którym mówicie, przeciekło na wschód. - Wiele z niego należało do ciebie! - rzekł Diuk, uderzając dłonią w stół. Roo zmrużył oczy. - milordzie, robiłem to samo, co zrobiłby każdy w mojej sytuacji, i nic ponad to! - Kupiec mówił przez zaciśnięte zęby, jakby zapomniał, z kim rozmawia, i z najwyższym trudem wstrzymywał wybuch gniewu. - Dałem wam każdego miedziaka, jakiego mogłem. Jeżeli zażądacie więcej, to tak, jakbyście zabijali dojną krowę! - No to ją zabijemy! - rzekł James, patrząc na niewysokiego rozmówcę. - Muszę pokryć miesięczny koszt zapasów i broni... a pieniądze muszę mieć na wczoraj. - Dziś wieczorem jem kolację z Jacobem Esterbrookiem i zobaczę, co da się zeń wycisnąć. - Roo westchnął ponuro. James przez dłuższą chwilę przyglądał się w milczeniu niegdysiejszym paliwodzie z Darkmoor. - On wyjdzie na tym lepiej... - Skąd wiecie? - Zdaje sobie sprawę, że musisz szybko zdobyć złoto i zażąda od ciebie czegoś, czego nie będziesz miał ochoty się pozbywać. Roo przez chwilę myślał o tym, co usłyszał. - Jeżeli nie pokonamy Szmaragdowych, wszystko inne przestanie mieć jakiekolwiek znaczenie. Wszystko jedno, czy poniosę straty teraz, czy potem. - Wstał. - Pozwólcie mi odejść. Powinienem być u Barreta o trzeciej, a przedtem mam jeszcze dwa spotkania. Muszę załatwić kilka spraw. Skłonił się i ruszył do wyjścia. Stał już w drzwiach, kiedy usłyszał głos Jamesa: - Rupercie? - Słucham, milordzie - odwrócił się, by spojrzeć na Diuka. - Czy masz jakiś majątek czy spółki w Landreth lub Shamacie? - I tam, i tam, Wasza Lordowska Mość. - Może byłoby dobrze - cedził słowa James - gdybyś... eee... przeniósł wszystko, co jest cokolwiek warte, na północny brzeg Morza Snów. - Dlaczego, milordzie? - Ot, tak sobie tylko pomyślałem... - mruknął Diuk, wracając do studiowania dokumentów, które przeglądał przed przyjściem Roo. Młody kupiec wyszedł na zewnątrz. W sekretariacie Jamesa wisiała wielka mapa Zachodnich Dziedzin. Roo spojrzał uważnie na okolice Morza Snów. Dolina Marzeń pozostawała we władzy Królestwa od przeszło stu lat, zawsze jednak była terenem spornym, do którego prawa rościło sobie Imperium Kesh. Dotknął palcem mapy przy Krańcu Świata. Była to najdalej na zachód wysunięta placówka królestwa na południowym brzegu Morza Goryczy. Na północny wschód od niej leżała niewielka wysepka - Shandon Bay. Znajdująca się na niej niewielka osada, Dacadia, stanowiła jedyne liczniejsze skupisko ludzi pomiędzy Krańcem Świata i Morzem Snów. Potem przesunął palcem po linii wzgórz, które wznosiły się na wschód od wybrzeża, do miejsca, gdzie stykały się z rzeką łączącą Morze Goryczy i Morze Snów. Przyjrzał się okolicy, od Wielkiego Gwiaździstego Jeziora i Stardock, a potem znów powiódł wzrokiem wzdłuż rzeki do Morza Snów. Na wschód od Jeziora Gwiaździstego wznosiły się góry zwane Szarym Grzbietem. I nagle Roo przejrzał. - Nie ośmieli się! - Co proszę, sir? - spytał osobisty sekretarz Jamesa. - Nieważne - roześmiał się Roo. Ale opuszczając biura Diuka Krondoru, rzekł sam do siebie: - Do kata, pójdę o każdy zakład, że to zrobi! Niemal tanecznym krokiem zbiegł po schodach na dziedziniec, gdzie pachołek trzymał jego konia. Wziął wodze, skierował konia do pałacowej bramy i obrzuciwszy przelotnym spojrzeniem ruchliwy dziedziniec, pomyślał, że chciałby wiedzieć, co porabia teraz Erik. Nie widział go od Święta Banapisa i zaczynał się już o niego niepokoić. Potem spochmurniał, przypomniawszy sobie, że może już tylko parę tygodni dzieli ich od chwili, kiedy miasto znajdzie się w ogniu walk. Spiął konia piętami, skierował go ku bramie i leniwie oddał honory stojącemu tam porucznikowi. Młody oficer zasalutował - wiadomo było powszechnie, że Roo Avery bywa w pałacu jako zaufany przyjaciel Diuka. Ta przyjaźń i majątek czyniły z niego jednego z najbardziej wpływowych ludzi w Krondorze. - Czy zechciałeś przemyśleć moją ofertę? - spytał Jacob Esterbrook. - Owszem - uśmiechnął się Roo. Dawno już doszedł do wniosku, że najlepszą taktyką wobec tego rywala w interesach jest udawanie szczerości i mówienie mu w sekrecie tego, co tamten i tak już wiedział. - Pożyczyłem Koronie sporo grosza i w rezultacie brak mi gotówki. Sylvia uśmiechnęła się promiennie, jakby wszystko, co mówił Roo, było ogromnie ważne. Odpowiedział jej podobnym uśmiechem. - Nie mogę mówić i podejmować decyzji w imieniu wszystkich właścicieli Spółki Morza Goryczy, ale myślę, że na wszystko, co tu ze sobą uzgodnimy, zdołam uzyskać ich zgodę, kiedy im wyjaśnię, jak stoją sprawy. - Przerwał, by przełknąć ostatni kęs i wytrzeć usta chusteczką. - Z pewnością jednak dysponuję funduszami i środkami firmy Avery i Syn... oprócz tego mam kilka innych spółek, o których możemy podyskutować. - Masz jakąś inną propozycję? - uśmiechnął się Jacob. - W pewnym sensie tak - odpowiedział Roo. - Ponieważ wygląda na to, że opanowałeś cały handel z Kesh, zamierzam sprzedać moje stacje przewozowe w Shamacie i przedsiębiorstwo rybackie w samym porcie. Pięknie się rozwijają, ale jak do tej pory niewielkie miałem z nich zyski, o czym pewnie zresztą wiesz. - Ostatnim słowom towarzyszył ponury uśmieszek. - No tak... dbam o moje południowe interesy. Od dawna cieszę się przyjaźnią kilku wpływowych keshańskich ośrodków handlowych. - Jacob odsunął krzesło od stołu i w tej samej chwili sługa podbiegł do starego, by pomóc mu wstać. - Kolana trochę mnie zawodzą. To ta pogoda... Przy czystym niebie i upałach bolą mnie prawie tak samo, jak wtedy, gdy nadciągają deszcze. Roo również wstał i kiwnął głową. - Byłbyś może zainteresowany kupnem? - Kiedy mowa o zwiększeniu majątku i wpływów, zawsze jestem zainteresowany, Rupercie... Rzecz w cenie, i tyle. - Tak też być powinno - uśmiechnął się Roo. - Przejdźmy do ogrodu na szklaneczkę brandy, a potem zostawię cię z moją córką - zaproponował Jacob. - Nie potrafię już siedzieć po nocach jak dawniej... Wyszli na zewnątrz, gdzie powitało ich niebo usiane gwiazdami. Ogród wypełniała woń letnich kwiatów, śpiew ptaków i cykanie świerszczy. Roo przez chwilę napawał się zapachem brandy. Zdąży} już polubić to destylowane wino, choć wciąż jeszcze nie umiałby odróżnić trunku pędzonego w Kesh od tego z Darkmoor, mimo że potrafił już ocenić wartość tego, czym go częstowano, gdyż znacznie przewyższało to jakością kiepski napitek Lorda Vasariusa. Pił cierpki, ostry płyn o lekkim posmaku dębu, który przyjemnie go rozgrzewał i zostawiał na języku subtelną woń winogron i drewna, zostającą jeszcze długo po tym, jak trunek trafił do żołądka. Obok niego usiadła Sylvia, która - najzupełniej niewinnym gestem - położyła dłoń na jego udzie. - Czy nie zechciałbyś przygotować mi dokładniejszej listy i przesłać jej jutro? - spytał stary. - Bardzo chętnie - odpowiedział Roo. - Co się tyczy moich przedsiębiorstw tu, w Krondorze, tych, o które pytałeś, to owszem... jest kilka, z którymi mógłbym się rozstać, z tych samych powodów, dla jakich chcę się pozbyć tamtych w Shamacie. - A co z Landreth? - Cóż... prowadzę handel, choć przyznam, że niezbyt wielki, z osiedlami położonymi na północnych brzegach Morza Snów, więc zyski są nieco większe. Ale i o nich możemy pogadać... jeżeli cena będzie do przyjęcia. - Roo wzruszył ramionami. Dyskutowali jeszcze przez godzinę, a potem Jacob wstał i zaczął się żegnać. - Muszę iść spać. Jeżeli chcesz, zostań i napij się jeszcze brandy. Sylvia dotrzyma ci towarzystwa. Dobranoc, Rupercie. Gdy wyszedł z ogrodu, Sylvia żartobliwie przeciągnęła dłonią po udzie Roo. - Dotrzymać ci towarzystwa? - spytała kokieteryjnie. Roo odstawił trunek i wziął ją w objęcia. - Chodźmy na górę - sapnął po chwili. - Nie - sprzeciwiła się kochanka. - Wolę tutaj... - W ogrodzie? - Czemu nie? - odpowiedziała, rozpinając koszulkę. - Jest ciepło, a ja nie chcę już czekać... Kochali się pod gwiazdami. Później Sylvia położyła się obok Roo na trawie, kładąc głowę na jego piersi. - Ostatnio nie przychodzisz za często, Roo - skarciła go leniwie. - Wszystko się komplikuje - odpowiedział wyrwany gwałtownie z miłego rozmarzenia Roo. - Słyszałam, że będzie wojna - rzekła Sylvia na poły pytająco, na poły twierdząco. - Mnóstwo ludzi tak mówi. - A to prawda? Przez chwilę Roo zastanawiał się, co powiedzieć. - Myślę, że tak - odpowiedział w końcu. - Nie wiem co prawda, kiedy to będzie. Ale powinnaś się zastanowić, czy nie wyjechać na wschód... jak tylko zacznie się coś dziać w Krondorze. - W Krondorze? - spytała, gryząc go żartobliwie w ramię. - Myślałam, że te wieści związane są z Kesh? - Owszem - odpowiedział, zastanawiając się, jak powiedzieć jej prawdę. Kochał ją i chciał ją chronić, ale nie ufał jej do końca, bo była lojalna wobec ojca. - Tym razem chyba nie chodzi im o Dolinę. - Zastanowił się, jak to, co zamierzał jej powiedzieć, wpłynie na jego negocjacje z Jacobem. Doszedł do wniosku, że im nie zaszkodzi, postanowił więc wszystko nieco upiększyć szczegółami. - Wiesz, że Lord Vykor został odwołany z Rillanonu do Krondoru? - A kto to taki? Roo był ciekaw, czy ona naprawdę tego nie wie, czy chce aby poczuł się ważny. Przesunąwszy dłonią po jej nagim biodrze, doszedł do wniosku, że w końcu nie ma to znaczenia. - Jest Królewskim Admirałem floty Wschodu. Z wielką flotą czai się poniżej Zatoki Salin i kiedy Keshanie wypłyną z Durbinu, będzie ich miał jak na talerzu. Książę Nicholas odpłynął ze sporym ugrupowaniem daleko na zachód, poza cieśniny, i okrąży Keshan z drugiej strony... Sylvia zaczęła się bawić włosami na jego piersi. - Słyszałam, że wyruszył na spotkanie jakiejś floty ze skarbami. Roo zdał sobie nagle sprawę z faktu, że jego kochanka wie znacznie więcej, niż mogłoby się zdawać. Jego miłosne zapały nagle oziębiły się. - Przykro mi to mówić, ale muszę wracać do domu. - Och! - Sylvia gniewnie wydęła usteczka. - Naprawdę żałuję, ale muszę przygotować te dokumenty, o których mówił twój ojciec. Kiedy się ubierał, dziewczyna leżała naga na trawie i spojrzawszy na nią, musiał przyznać, że w świetle księżyca wygląda piekielnie kusząco. Kiedy był gotów do odejścia, wstała i pocałowała go na pożegnanie. - Ha, jak musisz iść, to idź. Zobaczymy się jutro? - W dzień to niemożliwe, ale może w nocy - odpowiedział Roo. - Pójdę do łóżka i będę myślała o tobie w pościeli - rzekła, przesuwając dłonią po jego brzuchu... - Wszystko komplikujesz! - jęknął. Sylvia parsknęła śmiechem. - To ty skomplikowałeś mi życie. Jak mogę myśleć o innych, kiedy mam ciebie? - Ponownie go pocałowała. - Mój ojciec chciałby wiedzieć, dlaczego nie wychodzę za mąż. Żąda ode mnie wnuków. - Wiem - mruknął Roo. - Ale to niemożliwe. - Może bogowie się nad nami ulitują i któregoś dnia będziemy razem... - rzekła Sylvia. - Muszę już iść. Po jego odejściu dziewczyna zebrała suknie. Zamiast się ubrać, weszła nago do domu, przeszła aż do swojej sypialni i tam rzuciła odzież na podłogę. Gdy usłyszała chichy jęk od strony swego łoża, uśmiechnęła się do siebie i podeszła po ciemku, aby spojrzeć z góry na dwie wtulone w siebie postacie. Trzasnęła dłońmi z całej siły i z satysfakcją wysłuchała pełnego przestrachu, zdumienia i bólu okrzyku służącej. W bladym świetle padającym od strony okna widać było wyraźnie łotrzykowski uśmieszek Duncana Avery'ego. - Witaj dzieweczko! - powiedział. - Czekaliśmy na ciebie, ale zaczęliśmy się nudzić... Sylvia odepchnęła służącą na bok. - Weź moje suknie i zanieś je do prania! Dziewczyna powitała panią spojrzeniem pozbawionym emocji i szybko wyskoczyła z łóżka. Podniósłszy suknie swoje i Sylvii, szybko wymknęła się z sypialni. Sylvia dotknęła podbrzusza mężczyzny. - No, przynajmniej zdążyła cię przygotować! - Zawsze jestem gotów - odparł Duncan, całując ją w szyję. Pchnęła go, aż legł na wznak i szybko usiadła na nim okrakiem. - Chcę, byś coś dla mnie zrobił... - Co zechcesz - odpowiedział, patrząc jej w oczy. - Wiem - mruknęła i nachyliła się, bo go pocałować. - Pachniesz trawą - zauważył. - Nic dziwnego - odpowiedziała. - Zabawiałam na murawie twego kuzyna. Duncan parsknął śmiechem. - Padłby chyba trupem, gdyby się dowiedział, że prosto z jego ramion weszłaś w moje. On podchodzi do tych spraw dość poważnie. Sylvia ujęła jego twarz dłonią dostatecznie mocno, by jej paznokcie wbiły mu się w policzek. - Ty też podejdź do tego poważnie, mój podniecony pawiu! Zamierzam dać ci bogactwo, o jakim nawet nie śniłeś! - Wiedziała, że potrzebuje mężczyzny, który stanie na czele połączonych kompanii Roo i jej ojca, a Duncan był dostatecznie głupi, by mogła kontrolować go tak długo, jak będzie przydatny. Potem, gdy się nim znudzi, bez trudu zdoła się go pozbyć. - Lubię być bogaty - odparł Duncan, ignorując ból. - A teraz pomówmy o przysłudze... - Jakiej? - Chcę, byś zabił żonę swego kuzyna. Duncan milczał przez chwilę. - Kiedy? - spytał w końcu chrapliwie. - Najpóźniej za tydzień. - Po co? - Żebym mogła poślubić Roo, ty bałwanie! - odpowiedziała, czując coraz silniejszą rozkosz. - A co ja będę miał... z tego... że ty... poślubisz Roo! - zdołał jeszcze wystękać mężczyzna. Sylvia nagle wygięła się w tył, zadrżała, a potem padła Duncanowi na pierś. - A co ja... będę miał... - powtórzył po długiej chwili milczenia. - Słyszałam! - przerwała mu. Jakież to do niego podobne! Nie mógł poczekać choć tyle, by pozwolić jej cieszyć się chwilą rozkosznego rozleniwienia. W końcu stoczyła się z niego i legła obok. - Ponieważ, w odpowiedniej chwili, oboje się postaramy, bym została wdową. A potem... po okresie właściwej żałoby, będziemy mogli się pobrać. Duncan roześmiał się i złapał ją za włosy, a potem bez śladu delikatności szarpnął nimi. - Jesteś kobietą godną podziwu - rzekł, gryząc ją żartobliwie w usta. - Nie ma w tobie nic romantycznego - przewróciwszy ją na plecy, zajrzał jej w oczy. - Wiesz... podoba mi się myśl o małżeństwie opartym na chciwości. To coś, co doskonale rozumiem. - Bardzo dobrze - odparła Sylvia, uderzając go w twarz, wcale już nie żartobliwie. - Zajmijmy się więc budowaniem porozumienia... Położyła się na plecach, a Duncan znów zaczął ją podniecać. Ona jednak myślała tylko o tym, że jego użyteczność jako stojącego na czele spółki figuranta i kochanka nie do końca równoważy jego fatalne maniery, których wyliczanie można by zacząć od uwiedzenia służącej, co było niewybaczalne. Oczywiście rano ukarze dziewczynę za to, że uległa Duncanowi. Nie czuła krzty zazdrości, ale żądała posłuszeństwa - a tym dwojgu na nic nie pozwoliła. Kiedy zręcznymi palcami Duncan badał jej ciało, westchnęła i zadrżała. "Rok albo dwa - pomyślała - da się jakoś z nim wytrzymać, a potem trzeba się będzie go pozbyć. Później musi się rozejrzeć za jakimś młodym szlachcicem - może nawet będzie to ten nieznośny wnuk Diuka, co tak zuchwale odrzucił jej awanse... Byłoby to niezłym wyzwaniem. Kimkolwiek będzie, zanim z nim skończy, ona zostanie damą z tytułem. Może nawet zdecyduje się na urodzenie szczeniaka czy dwu jakiemuś baronowi czy earlowi - dla osiągnięcia celu potrzebne są niekiedy poświęcenia". Zastanawiała się nad ceną utraty gibkości figury. "Ciekawe, czy są jakieś magiczne leki, dzięki którym mogłaby zachować urodę?" Kobiety od lat czegoś takiego właśnie szukały. "Ale dlaczego poprzestać na earlu?" - pomyślała nagle. "Dlaczego nie spróbować jakiegoś diuka? Ten Dash, co pracował dla Ruperta... czy on nie miał jakiegoś brata? W końcu odziedziczy tytuł... może po ojcu? Jego chyba byłoby łatwiej oczarować niż brata... choć też pewnie będzie to wyzwanie nie lada..." "Oto, czego mi trzeba - myślała, gdy Duncan całował jej brzuch - kolejnego wyzwania". Wszyscy mężczyźni obecni w jej życiu byli tak przejrzyści - ich zachowanie zawsze mogła przewidzieć. Zamykając oczy i wyginając plecy w łuk, przypomniała sobie jeszcze, że przecież Książę wciąż jeszcze nie ma małżonki... Pug, a za nim Sho Pi i Nakor wyłonili się z pustki na brzegu, gdzie grupka studentów przysłuchiwała się wykładowi Chalmesa o magii. Mistrz przerwał, kiedy ujrzał, kim są trzej przybysze. Pug zmienił się nieco - Arcymag był szczuplejszy, miał krótsze włosy i brodę, które mu dopiero odrastały. W jego ruchach widać też było zmęczenie. - milordzie - skłonił się Chalmes Pugowi - to prawie równie niespodziane, jak ostatni z twoich powrotów. - Musimy omówić bardzo ważne sprawy - rzekł Pug, przechodząc od razu do sedna. - Zbierz innych mistrzów w komnacie narad. Zaraz tam będę. Być może magowi, który był obecnie przewodniczącym zgromadzenia, nie bardzo podobał się fakt, że ktoś mu, ot tak rozkazuje, ukrył to jednak znakomicie. W keshańskim geście przyłożył dłoń do serca i rzekł: - Stanie się, jak każesz, milordzie! Nakor tymczasem potoczył wzrokiem po zdumionych studentach. - Siooo! Wszyscy szybko się rozpierzchli, zostawiając trzech przybyszów na brzegu jeziora. Niedawno przenieśli się do Krondoru z Calisem, którego Pug tam na razie zostawił, by mógł nadzorować obronę miasta - do czasu, kiedy będzie potrzebny Arcymagowi. Arutha, wnuk Puga, przekonał go, że koniecznie muszą porozmawiać, i Arcymag szybko chciał wrócić do książęcego grodu. - Wiesz, co trzeba zrobić? - zwrócił się Pug do Nakora. - Oczywiście - odpowiedział Isalańczyk. - Nie, żeby mi się to podobało, ale wiem, dlaczego tak trzeba. - O to, co się tu stanie, będziemy się martwić, jeśli uda nam się przeżyć najbliższe miesiące. A może masz lepszy pomysł? - Mag wzruszył ramionami. - Chyba nie. - Nakor potarł podbródek. - Może bym coś wymyślił, ale tak czy inaczej najpierw musimy zająć się innymi sprawami. - A, do kata z tobą! - Pug parsknął śmiechem. - Kiedy będzie po wszystkim, zdobądź konie i ruszaj do Sethanonu. Nie sądzę, byś przydał się na coś w Krondorze. A jeżeli się nie zjawię, spróbuj jakoś pomoc Tomasowi. Nakor i Sho Pi ruszyli w stronę promu, który miał ich zabrać do Stardock, a Pug poszedł do wielkiej cytadeli Akademii. Wszedłszy do budynku, pospieszył do centralnej komnaty, gdzie zbierała się starszyzna magów. Kiedy wszedł, wszyscy wstali, on zaś gestem polecił im zająć miejsca, sam zaś skierował się ku fotelowi tradycyjnie zajmowanemu przez starszego Zgromadzenia. - Wydarzenia gonią jedno za drugim - odezwał się bez żadnego wstępu. - W czasach pokoju pozwalałem wam bawić się w niezależność od Królestwa i Kesh, teraz jednak musi się to zmienić. - Pojawiły się pogłoski o wojnie - odezwał się Chalmes. - Chcesz, mistrzu, by Akademia stanęła po stronie Królestwa? - Nie inaczej. - Wśród nas jest wielu takich, którzy urodzili się w Kesh i w ich sercach nie ma miłości do Królestwa - odezwał się jeden z magów. - Robert d'Lyes, prawda? - Owszem - odparł młody mag, kiwnięciem głowy kwitując zaszczyt, jakim niewątpliwie było zapamiętanie jego nazwiska przez Arcymaga. - Urodziłeś się jako poddany Królestwa? - To prawda. Chcę tylko wykazać, że poza lojalnością, jaka wszystkich tu obecnych wiąże ze Stardock, serca wielu z nas mogą być podzielone... - Pozwólcie, że powiem wprost - głos Puga niczym trzask bata uciął wszczynające się szmery. - Stardock jest moje. Zbudowano je za moje pieniądze na ziemi, którą Król przyznał mnie... i dopóki nie postanowię inaczej, pozostanie ono moją dziedziną. - Tak też być powinno - zgodził się d'Lyes. - Wielu jednak może będzie wolało opuścić Akademię, a tak, jak ja to widzę, rzecz sprowadza się do rezygnacji z zasad, które nas do tej pory wiązały i jednoczyły. - Rozumiem - uśmiechnął się Arcymag - i mogę nawet podziwiać waszą akademicką ochotę do siedzenia i roztrząsania rzeczy oczywistych, dopóki nie dojdziecie do jakichś głębokich, filozoficznych wniosków. Biorąc jednak pod uwagę, że ku brzegom Krondoru zmierza największa inwazyjna flota, jaka kiedykolwiek przemierzała morza Midkemii, niestety, nie możemy sobie na ten luksus pozwolić. Na wzmiankę o flocie kilku obecnych w komnacie magów zmarszczyło brwi. - milordzie - odezwał się Chalmes. - Myśleliśmy, że wojnę zwiastuje fakt gromadzenia przez Kesh wojsk na południu. Co znaczą te słowa o flocie? - Postaram się mówić zwięźle - odparł Pug. - Ku Krondorowi płynie bardzo liczna flota z Bezkresnego Morza, pod wodzą potężnego demona. Kiedy książęcy gród legnie w gruzach, najeźdźcy zamierzają podbić wszystko pomiędzy Ylith, Krondorem i Saladorem. Kraj stanie w ogniu i zaczną się takie rzezie, jakich nie możecie sobie nawet wyobrazić. Natychmiast wszczęła się wrzawa. Magowie przekrzykiwali się wzajemnie, w czym Pug im nie przeszkadzał. Po chwili jednak podniósł doń i w komnacie natychmiast zapadła cisza. - Groźniejszy jest jednak ich cel ostateczny, z którego do niedawna w ogóle nie zdawaliśmy sobie sprawy. Jeżeli uda im się dopiąć swego, zniszczą na Midkemii wszelkie życie. - Czy to możliwe? - spytał d'Lyes. - Nie tylko możliwe, ale wielce prawdopodobne. Chyba że uzyskam pomoc. - Pomogę, jak tylko umiem - odparł natychmiast młody mag. - Młodość często bywa niedoceniana - uśmiechnął się Pug, widząc, że starsi, bardziej doświadczeni magowie milczą. Ciszę przerwał w końcu Kalied, jeden z najstarszych magów i z pochodzenia Keshanin. - Jeżeli to prawda, i niebezpieczeństwo grozi wszystkiemu, nad czym tu pracowaliśmy, czy nie byłoby mądrzej zostać tu i zająć się ochroną biblioteki i innych instytucji akademickich? - Nie mogę wam narzucić entuzjazmu dla tego, co powiedziałem - stwierdził Pug. - Mógłbym was stąd usunąć, ale po co miałbym to robić? - Wstał. - Teraz na dwie godziny udam się do mojej wieży. Wezwijcie wszystkich magów, zdolnych do rzucania zaklęć przydatnych w boju, ochronnych albo uzdrawiających, i przekażcie im to, co wam powiedziałem. Tych, co zechcą mi pomóc, zabiorę ze sobą. Reszta może zostać tutaj i wedle swych możliwości i umiejętności bronić Stardock, choć wątpię, by się to na coś zdało. Wyszedł, zostawiając magów pogrążonych w zaciekłych sporach, dotyczących prawdziwości jego słów. Pokonawszy schody, przeszedł przez magiczne drzwi do swojej pracowni - i zanim zdążyły się zamknąć, przeniósł się na Wyspę Czarnoksiężnika. W centralnej komnacie domu, której używał jako swego gabinetu, znalazł Gathisa, goblinopodobne stworzenie, służące jako majordomus u Macrosa i u niego samego. Gathis patrzył na założony przezeń ogród. - Mistrzu - odezwał się - czy mam rację, przypuszczając, że Macros powrócił? Pug nie umiał powstrzymać uśmiechu. Gathis wyjawił mu kiedyś, że z Macrosem łączy go mistyczna więź. - Owszem, to prawda, choć nie mam pojęcia, gdzie teraz jest... i on i Miranda. - Czym mogę służyć? - spytał Gathis, wstając z miejsca. - Muszę się przebrać... i przynieś mi gorący posiłek, a ja wezmę kąpiel. Jednym z największych zbytków domu na Wyspie Czarnoksiężnika, zwanego Villa Beata, były urządzone na sposób keshański łaźnie. Pug zarządził, by je uruchomiono, i gdy do komnaty łaziebnej wszedł Gathis, niosąc tacę, na której wyłożono gorące mięso, ser, chleb, jarzyny i dzban schłodzonego wina, Arcymag wygrzewał się w gorącej kąpieli. - Wygląda na to, że miał pan pewne kłopoty - rzekł Gathis, spojrzawszy na pokrywające ciało maga blizny i jego krótkie włosy i brodę. Pug parsknął śmiechem. - Zawsze lubiłem twoją skłonność do niedomówień, przyjacielu. - Wziął puchar, który podał mu zielonoskóry sługa. - Wiedziałeś, że Miranda jest córką Macrosa? - Podejrzewałem - przyznał Gathis - choć niewiele miałem okazji, aby porozmawiać z tą młodą damą, kiedy razem z panem przybywała tu ze Stardock. Ale w jej zachowaniu było coś, co przywodziło mi na myśl Czarnego... więc w sumie wcale mnie to nie dziwi. - A mnie zaskoczyło... i to nielicho. A czy wiedziałeś, że jej matką jest Lady Vinella? - A, to w istocie coś nowego - stwierdził Gathis. - Poznałem Czarnego, gdy mnie uratował na moim ojczystym świecie, ale - jak sobie teraz składam jedno do drugiego - musiało to być po tym, jak porzucił Mirandę i jej matkę. - Jak zjem, muszę wracać do Stardock - stwierdził Pug. - Zanim jednak stąd odejdę, chcę sprawdzić, czy wszystkie zaklęcia obronne są na miejscu. Za kilka dni będzie tu niedaleko przepływała potężna wroga flota. Choć zmierzają do Krondoru, niektórzy z dowódców mogą mieć ochotę, by zajrzeć i pomyszkować po okolicy. - Zadbam o wszystko osobiście - odpowiedział Gathis, uśmiechając się całym kompletem swych imponujących kłów. - Ale, o ile oczywiście mogę się wypowiadać w sprawach, o których wiem niewiele, niektórzy z pańskich tutejszych uczniów potrafią aż nadto wyraźnie dać do zrozumienia wszelkiej maści złoczyńcom, iż nie są tu mile widziani. - Sam nie potrafiłbym wyrazić tego lepiej - parsknął śmiechem Pug. - Czy długo każe pan na siebie czekać, zanim wróci tu na stałe? - Nie wiem. - Arcymag spoważniał. - Okłamałbym cię, gdybym ci rzekł, że los całej planety jest pewny... powiedzmy więc tak, jeżeli przeżyję, wrócę tu z pewnością. - A Czarny? - Znasz go lepiej niż ja - wzruszył ramionami Pug - sam więc sobie odpowiedz. Gathis też wzruszył ramionami, niewiele więcej można było powiedzieć. Pug dokończył posiłek, wykąpał się i włożył czyste szaty. Potem przeniósł się do swej pracowni w Stardock i zszedłszy po schodach w dół, znalazł na parterze wielu czekających nań uczniów. - Wyjdźcie wszyscy na zewnątrz! - polecił. Uczniowie ruszyli ku drzwiom, a Pug złapał jednego za rękaw i obrócił ku sobie. - Jak się nazywasz? - John, Mi-mistrzu - odparł młodzik, który niemal zemdlał, znalazłszy się oko w oko z legendarnym Panem Stardock. - Idź do Sali Rady i powiedz wszystkim, by przyłączyli się do czekających na zewnątrz. Uczeń ruszył biegiem do komnaty rady, a Pug zaczął przeciskać się przez tłum, który zresztą natychmiast się rozstąpił, kiedy żakowie zobaczyli, kto domaga się przejścia. Arcymag zatrzymał się przy sporym kamieniu, niedaleko miejsca, gdzie droga do przystani skręcała w dół zbocza, i usiadł na nim okrakiem. Po kilku minutach odwrócił się i spojrzał na drugi brzeg jeziora. Dostosowawszy mistyczny wzrok, z zadowoleniem spostrzegł tam Nakora, Sho Pi i dwu żołnierzy. Wsiadali na pokład barki, służącej jako prom pomiędzy brzegiem i wyspą. Przez tłum studentów przeciskał się Chalmes i inni magowie. - Pug, o co chodzi? - Czekamy - odpowiedział, sadowiąc się wygodnie na kamieniu i przybierając minę, jaką w takich wypadkach robił Nakor. - Na co? Arcymag uśmiechnął się, czując przewrotną uciechę, której źródłem było zmieszanie statecznych magów. - Nie chcę psuć niespodzianki... Wszyscy umilkli i w napięciu czekali mniej więcej pół godziny, podczas której barka niespiesznie płynęła przez jezioro. W końcu Nakor i jego towarzysze podeszli ku nim. - Rad jestem, żeś się w końcu zjawił - powitał Isalańczyka Pug. - Przedstawiam Kapitana Sturgessa z garnizonu w Shamacie - odezwał się Nakor. Drugi z żołnierzy wzbudził większą sensację, bo miał na sobie uniform keshańskiego Legionu Granicznego. - A oto Generał Rufi ibn Salaman. - milordzie... - Skłonił się oficer. Pug odwrócił się do zebranych magów. - Podejrzewam, że w ciągu dwu godzin, jakie wam dałem, gadaliście po próżnicy i nie zrobiliście nic z tego, co wam poleciłem - rzekł z przekąsem do Chalmesa. - Omawialiśmy najlepszy sposób uporządkowania informacji, które nam przyniosłeś... - zaczął stary. Pug podniósł dłoń, przerywając napuszonemu staruchowi. - Jest tu Robert d'Lyes? Stojący w głębi zgromadzenia młody mag podniósł rękę. - Myślę, że jest on najmłodszym członkiem Rady... Mam rację? Magowie pokiwali głowami. - To dobrze... To znaczy, że jest jeszcze dla was jakaś nadzieja. Ta kąśliwa uwaga zaskoczyła d'Lyesa. - Być może jest... - odpowiedział. Pug znów parsknął śmiechem i stanął na kamieniu, tak by wszyscy mogli go zobaczyć. - Podejrzewam - zwrócił się do zgromadzonych - że nawet do was dotarły pogłoski o wojnie... Niektórzy przytaknęli, inni pokiwali głowami. - Wojna rozgorzała w istocie, ale wrogami nie są tym razem nasi południowi sąsiedzi. Zza Bezkresnego Morza nadpływa ogromna flota, na której pokładach zgromadziła się potężna armia. W sumie ponad ćwierć miliona ludzi. - Kilku magów żachnęło się i zaczęło gorączkowo szeptać, ale Pug podniósł dłoń, żądając posłuchu i natychmiast zapadła cisza. - Królestwo szykuje się do obrony, i łatwo możecie się domyślić, że potrzebny nam jest do tego spokój ze strony Kesh. Aby to osiągnąć, trzeba było dokonać pewnych zmian. Tłum umilkł jak zaklęty. Wszyscy chcieli usłyszeć, co Arcymag ma im do powiedzenia. - Imperium Kesh i Królestwo od lat toczyły spory dotyczące władania żyznymi terenami otaczającymi Morze Snów. Aby położyć temu kres, Królestwo zrzeka się panowania nad niektórymi z tych ziem na rzecz Kesh. - Na południe od Krańca Ziemi jest wielki, dobrze znany żeglarzom skalny występ, widoczny doskonale z ziemi i morza, zwany Ruinami Morgana. Od szczytu tej wielkiej skały prosto na wschód aż do rzeki Shamaty przeciągnięto nową linię graniczną. Wszelkie prawa do ziem znajdujących się na południe od tej linii, wzdłuż południowych brzegów Shamaty, Morza Snów i Wielkiego Jeziora Gwiaździstego, Królestwo scedowało na rzecz Imperium Kesh. Zebrani powitali tę wiadomość okrzykami zdumienia i gniewu. - Zdradziliście nas! - ryknął jakiś mag, niewątpliwie z pochodzenia królewianin. - Nie - zaprzeczył Pug. - W tej sprawie Książę Erland od dawna prowadził negocjacje z Imperatorem Kesh. Królestwo postanowiło zrezygnować z roszczeń do niektórych spornych od ponad stu lat terenów, w zamian za keshańską osłonę naszych południowych rubieży i stosowanie się do aktualnych traktatów. Mamy na karku wojnę, panowie. Komu się to nie podoba, może odejść! Stardock pozostaje moją domeną i terytorium królewskim. - Powiódł wzrokiem po twarzach słuchaczy. - Shamata w tej właśnie chwili przekazywana jest Keshanom. Wojska królewskie będą się wycofywały przez Jezioro Gwiaździste do Landreth. Każdy, kto zechce, może się do nich przyłączyć. Rozległy się kolejne protesty, które Pug zignorował. - Uznajemy prawa Królestwa do władzy nad Stardock - odezwał się generał Salamon. - Miasto pozostanie przy Kesh. Dopóki nie zbudujecie przystani czy portu na północnym brzegu, obywatelom królestwa przyznaje się prawo wolnego od opłat przejazdu przez miasto Stardock. - Kiedy przejmiecie te tereny? - spytał ktoś z głębi tłumu. - Już je przejęliśmy - odpowiedział generał. - Moi ludzie zajmują wszystkie forteczki wokół Shamaty i sam garnizon w mieście... Zostawimy niewielkie siły za wodą, by zabezpieczyć te tereny. - Spojrzał na Puga. - milordzie, jeżeli to wszystko, to chciałbym wrócić do moich ludzi. - Dzięki za przybycie. - Pug kiwnął głową. Generał i kapitan ruszyli razem w stronę leżącego niżej portu. - Tę sprawę już zakończyliśmy - odezwał się Pug. - Teraz kolejna rzecz. Wróg, o którym mówiłem, jest bardzo niebezpiecznym przeciwnikiem i potrzebuję pomocy ochotników - uzdrawiaczy, magów ze zdolnościami przydatnymi w wywiadzie i tych, co na rozmaity sposób potrafią zaćmić i zamącić magię używaną przez najeźdźców. - Przerwał na chwilę. - Tamtym służą Pantathianie. Usłyszawszy, że w sprawę zamieszani są Kapłani Wężowego Ludu, kilkunastu dotychczas milczących zawołało ochoczo: - Ja! Ja się zgłaszam! Arcymag odczekał chwilę. - Ci, co zechcą ruszyć do Krondoru, niech zgłoszą się do Roberta d'Lyesa. On będzie moim adiutantem. Otoczony natychmiast przez kilkunastu magów d'Lyes potoczył wokół zdumionym spojrzeniem. - Ja? Adiutantem? Pug zeskoczył ze skały. - Co teraz? - spytał Nakor. - Zabieram tę grupę do Krondoru, a gdy już się przygotują, ruszam pod Sethanon. Zaczekaj tu ze dwa tygodnie, by się upewnić, że ta banda półgłówków nie zacznie tu wojny z Kesh, a gdy wszystko już się ułoży, zgłoś się do mnie do Sethanonu. - Sięgnąwszy pod szatę, wydobył spod niej tsurańską sferę do teleportacji. - Nie zniszcz jej i nie zgub, to ostatnia z tych, które miałem. A do Sethanonu daleka droga... Nakor nie wyglądał na zadowolonego. - Wydarzenia gonią jedno za drugim, a ty chcesz, bym doglądał i hołubił tych cymbałów? - A któż się do tego lepiej nada? - uśmiechnął się Pug, po czym ruszył pomiędzy podnieconymi, ciągle spierającymi się magami i podszedł do Roberta d'Lyesa. - Mistrzu? - odezwał się Sho Pi. - Co znowu? - Czy zwróciłeś uwagę na to, co powiedział Pug... że wobec Stardock ma inne plany? Mały przechera milczał przez chwilę, a potem z szerokim uśmiechem obrócił się do swego ucznia. - Oczywiście, że tak... Rozdział 15 RZEŹ Erik zmarszczył brwi. - Czy tym właśnie mam się zająć? - spytał, odkładając dokumenty na biurko Lorda Williama. William i Calis kiwnęli głowami. - Po powrocie mojego ojca musieliśmy zmienić plany - rzekł wyglądający na ogromnie znużonego William. - Naradził się z Księciem, Jamesem i ze mną... mogę ci jedynie rzec, iż przekonał nas, że Calis będzie potrzebny gdzie indziej. Aż do tej pory Erik przygotowywał swoje plany, zakładając, że poślą go w góry na północ i wschód od miasta, gdzie ma czekać na upadek Krondoru, a potem będzie nękał najeźdźców, kiedy ci ruszą ku wschodowi. Teraz mu powiedziano, że wszystkie role zmieniono i przemieszano, jak talię kart przed nową partią. - Ja będę dowodził obroną miasta - odezwał się William - i to się nie zmieniło. flotylla Vykora skryła się w Shadon Bay i wyruszy na spotkanie najeźdźcom, a przyłączą się do niej - taką przynajmniej mamy nadzieję - pozostałości floty Nicholasa, gdy tylko załogi statków zostaną uzupełnione na Wyspach Zachodzącego Słońca. Jako mój zastępca, oddziałami w górach zajmie się Greylock. A ty, mój panie, przejmiesz rolę i zadania, jakie tu wyznaczyliśmy Owenowi. - Odwrót - rzekł Erik spokojnie. - Owszem - stwierdził Calis. - Kiedy miasto upadnie, ogromne rzesze ludzi będą próbowały przedostać się ku wschodowi i utrudnią ruchy wojsk, które będą też przemieszczały się w tamtym kierunku. Na to nie możemy pozwolić... - A jak zamierzacie temu zapobiec? - spytał Erik. - Na tyle przydaje się planowanie - westchnął William. - Gdybyśmy wcześniej włączyli cię do rady, już byś wiedział. - Podał Erikowi spory stos dokumentów. - Zechciej to przeczytać. Masz tu szczegółowy plan i chcę, byś do wieczora nauczył się go na pamięć. Zjemy razem kolację i wtedy możemy odpowiedzieć na każde twoje pytanie. - Kiedy odjeżdżacie? - spytał Erik Calisa. - Jak tylko mój ojciec wróci ze Stardock - odpowiedział za Calisa William. Erik domyślił się, że oznacza to, iż nikt tego dokładnie nie wie. - Rozumiem, milordzie. - Odwrócił się, by odejść. W drzwiach zatrzymał go głos Lorda: - Jeszcze jedno... - Słucham, milordzie. - Od dzisiaj jesteś Kapitanem Rycerstwa armii książęcej. Nie będę tracił czasu na mianowanie cię porucznikiem... po prostu przeskoczysz stopień i tyle... Ujrzawszy wyraz twarzy Erika, Greylock z trudem stłumił śmiech. - Ja? Sir? - Co jest, von Darkmoor? - zagrzmiał Calis w najlepszym stylu Bobby'ego de Longueville'a. - Ogłuchłeś nagle, czy co? - To oznacza - rzekł czerwony jak burak Ravensburczyk - że będzie mi potrzebny starszy sierżant. - Owszem... a masz jakieś propozycje? Erik miał już na końcu języka nazwisko Jadowa, gdyż był on najstarszym z sierżantów w jego zespole, ale powstrzymał się z tego samego powodu, jaki kazał Calisowi awansować jego, zamiast towarzysza. Jadów nie nadawał się na dowódcę - ranga sierżanta szefa wymagała żyłki samodzielności, jaką nie każdy posiadał. - Jest dwu lub trzech ludzi, którzy mogą się nadać - odezwał się po chwili - ale prawdę rzekłszy, najlepszy będzie Duga, dawny kapitan najemników. Jest bystry, twardy, dostatecznie bezwzględny i chwyta wszystko w lot, nie trzeba mu niczego tłumaczyć. Przydał się też podczas namawiania tamtych najemników, by przeszli na naszą stronę. - Nie bardzo mi się podoba - oznajmił William. - Już raz zdradził swego wodza. - milordzie, musisz zrozumieć, jaka sytuacja panuje na Novindusie - zaoponował Erik. - Ludzie tam nie wiążą się z miastami, a już czegoś takiego, jak narody, nie ma tam wcale. Duga przez całe życie był najemnikiem, a najemnicy przestrzegają tam kodeksu honorowego. Jeżeli przysięgnie nam wierność - potrafię go przekonać, że nie jest to sprawa zwykłego kontraktu, przy której może rzucić miecz i przejść na drugą stronę - nie zawiedzie. - Muszę to jeszcze przemyśleć. Może mianujemy go sierżantem w jednostce pomocniczej, ale już teraz muszę podjąć jakąś decyzję. - To mianujcie Alfreda - podsunął Erik. - W sprawach strategii i taktyki nie jest tak bystry, jak bym chciał, ale wie, jak dopiąć swego przy minimalnym nacisku. - Nada się - rzekł William, spoglądając na Calisa. - Zgoda - rzekł tamten. - To człek solidny, w sam raz na to, co nas czeka... - Idź mu powiedz - zaproponował William i Erik wyszedł. - Zapomnieliście mu powiedzieć, że jako Kapitan Rycerstwa jest od dziś równy Baronom Dworu - rzekł Greylock po odejściu młodzieńca. - Nie wszystko naraz, bo nie wytrzyma - uśmiechnął się Calis. - To wytrzyma z pewnością. - William wydał z siebie długie westchnienie. - Ale nie wiem, czy mu nerwy nie puszczą, gdy przeczyta plany i zorientuje się, jaką rolę mu wyznaczyliśmy... - Oto jest pytanie - kiwnął głową Calis i roześmiał się gorzko. - Darkmoor! - żachnął się Erik. - Nie mówicie tego poważnie! - Ujrzawszy wyraz twarzy Williama, dodał pospiesznie: - milordzie... William skinął dłonią, zapraszając Erika, by poszedł za nim. - Dziś wieczorem jem cichą kolację z rodziną. Pogadamy przy stole... Gdy weszli do jadalni, Erik poczuł, że jego gniew się gdzieś ulatnia. W "cichej" kolacji udział wzięli Diuk James, Lady Gamina, ich syn, Lord Arutha, oraz niepoprawni wnukowie Jamesa, Dash i James młodszy. Erik poczerwieniał z zakłopotania i szybko zajął miejsce na prawo od Williama. Kiedy służba zaczęła wnosić potrawy, przez drzwi znajdujące się w ścianie naprzeciwko młodzieńca wszedł Arcymag Pug. Erik zauważył tylko, że przybysz ma krótko obcięte włosy i brodę, a także, gdy usiadł on pomiędzy Williamem i Lady Gaminą, lekkie ślady oparzeń na karku i twarzy. Jimmy i Dash wstali, zaraz potem podnieśli się Arutha, James, Gamina. Erik również szybko poderwał się z miejsca, a na koniec, po lekkim wahaniu, wstał William. - Witaj, pradziadku - skłonili się Dash i Jimmy. Pug ucałował policzek Gaminy, a potem uścisnął dłonie Jamesa i Williama. - Miło mi zobaczyć wszystkich w dobrym zdrowiu - powiedział. Erik zrozumiał nagle, czemu nad stołem krążyła aura nieuchwytnego smutku: było to prawdopodobnie ostatnie wspólne zebranie całej rodziny arcymaga. Wielu i zebranych już wkrótce mogło stanąć przed Lims-Kragmą. - Sir, za pańskim pozwoleniem - szepnął, zwracając się do Williama - wolałbym, abyśmy szczegóły mojego zadania omówili jutro rano. William potrząsnął głową. - O świcie masz już być na nogach wśród wzgórz na wschód od miasta. Zbadasz tamtejsze umocnienia i zdasz mi raport pojutrze. - Powiódł wzrokiem wokół stołu, po twarzach członków rodziny. - Przykro mi to mówić, ale nie mamy czasu. - Zanim powiem cokolwiek innego - odezwał się Pug - muszę wam rzec, co następuje. William, Gamina i James zwrócili się ku Arcymagowi. - Muszę was prosić o wybaczenie, że zbyt długo nie brałem udziału w waszym życiu - zaczął. Wyciągnął dłonie i położył je na barkach Williama i Gaminy. - Muszę wam też powiedzieć, że jestem dumny, mogąc nazywać się waszym ojcem. Mina Williama wyraźnie świadczyła o tym, że nieoczekiwane wystąpienie ojca zbiło go z tropu. Gamina uśmiechnęła się, pochyliła i pocałowała Puga w policzek. Jej oczy zrobiły się podejrzanie wilgotne. Podczas ostatnich kilku lat Erik widział dostatecznie wiele dziwów, i nie szokował go widok kobiety, która będąc córką Puga, wyglądała na dostatecznie wiekową, aby być jego matką. Musiała powiedzieć coś ojcu w myślach, Pug bowiem uśmiechnął się i rzekł na głos: - Też chciałbym, żeby tu była. - Dziękuję, ojcze - odezwał się William. Pug puścił ramię Gaminy i drugą dłonią ujął Williama za rękę. - Nie - powiedział. - To ja muszę ci podziękować... za to, kim się stałeś, i za to, żeś się trzymał swego, choć uważałem, że powinieneś postąpić wedle mojej woli. Obawiam się, że w niektórych wypadkach nauka przychodzi mi z trudem... William uśmiechnął się w odpowiedzi i Erik ujrzał nagle, jak bardzo podobni są do siebie ojciec i syn. W oczach Konetabla zalśniły łzy. Ravensburczyk poczuł, że i jego krtań dusi wzruszenie. O to właśnie toczono tę wojnę... w obronie tych, których kochamy. Tej samej nocy, gdzieś tam daleko przy stole siadali jego matka i wybrany przez nią mężczyzna, a podążała ku nim chyłkiem dziewczyna, którą on sam pokochał. Poczuł nagle muśnięcie czyjegoś umysłu, bardzo łagodne i kojące. Lady Gamina. Spojrzał na nią i ujrzał na jej twarzy przyjazny uśmiech. - Jestem pewna, że twojej pani nic nie grozi... - To moja żona - odpowiedział w duchu, nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, co robi. Gamina roześmiała się dźwięcznie. - O co chodzi? - spytał podejrzliwie William. - Nasz młody przyjaciel zdążył się ożenić - odpowiedziała Diuszesa. Pug, William i Arutha pospieszyli z gratulacjami, a dwaj młodsi spojrzeli na dziadka. - Wiedziałeś o tym, Jamesie? - spytał Pug. Dawny złodziejaszek wzruszył ramionami jak przyłapany na udanym figlu chłopak. - Owszem, wiedziałem... podobnie jak Dash i Jimmy. - Wiedzieliście? - zdumiał się Arutha. James parsknął śmiechem. - Trzeba było zająć czymś Erika, by nie zamartwiał się myśleniem o przyszłości. Pozwoliłem mu więc myśleć, że wykradając żonę z miasta, popisuje się dużą przebiegłością. - Diuk wymierzył oskarżycielsko palec w pierś Erika. - Mości Kapitanie. .. nigdy więcej nie waż się okazać mi nieposłuszeństwa! Przestroga połączona z wymienieniem jego nowego stopnia sprawiły, że młodzieniec znów się zaczerwienił. - Kapitan... - Dash pokiwał głową, jakby w pełni aprobując akt promocji. - Gratulacje! - odezwali się jednocześnie Gamina i Arutha. - Z gratulacjami to może poczekajmy, aż będzie po bitwie... - otrzeźwił wszystkich William. Wzmianka o nadciągającym konflikcie znów zepsuła nastrój w komnacie. Chwilę trwała cisza, aż wreszcie Pug trzasnął dłonią w stół. - Dość! Cieszmy się życiem, póki możemy! - Spojrzał na swego wnuka, Aruthę. - Radość psuje mi tylko brak tu twojej żony... Arutha uśmiechnął się lekko i Erika znów uderzyło rodzinne podobieństwo dziada i wnuka. - Bawi u swoich rodziców w Roldem. - Może i my powinniśmy się tam udać z wizytą - mruknął James. Pug parsknął śmiechem, do którego dołączyli inni. Dalszy ciąg kolacji potoczył się już gładko i wesoło, ponieważ wszyscy cieszyli się z towarzystwa pozostałych. Erik cieszył się, że poznał całą rodzinę - znalazł się w jednej komnacie z trzema najbardziej wpływowymi ludźmi w Królestwie. Byli nimi oczywiście Lord James, jego teść i szwagier. Nigdy wcześniej nie jadł równie smacznie przyrządzonych potraw, a wino - darkmoorskie! - przechodziło wszystko, co pił do tej pory; po prostu nigdy go nie było stać na tak wykwintny trunek. Zasiadłszy w rogu komnaty z Williamem, omawiał z nim niespiesznie wszystkie aspekty obrony grodu, a inni, nie bacząc na zapadający zmrok, rozmawiali o błahostkach dnia codziennego. Po kolacji podano wety, słodką kawę z Kesh oraz małe lampki wyjątkowo mocnego wina z Rodez. Erik poczuł właśnie, że ciepło wypełnia go od uszu po pięty, kiedy w sali pojawił się Calis. - Przykro mi, że muszę wam przerwać - oznajmił, nie witając się z nikim - ale przybył właśnie posłaniec z wieściami. James wstał, wyciągnął rękę i półelf podał mu pismo. - Z Krańca Ziemi? - spytał William. - Owszem... przysłali to rozstawnymi końmi. Flotę najeźdźców dostrzeżono tam wczoraj o świcie. - Przy sprzyjającym wietrze, dotrą na miejsce pojutrze... - mruknął William. - Zaczyna się - kiwnął głową James. Erik zmrużył oczy, usiłując dostrzec coś w mroku. Stał na zewnętrznym falochronie, na najdalej wysuniętej platformie z machinami. Zgodnie z obietnicą Greylocka, dowodził tu oficer, kapitan de Beswick, któremu pierwszemu miał przypaść w udziale wątpliwy zaszczyt zaprezentowania wrogom męstwa obrońców Krondoru. Jeżeli niedawno jeszcze wrogo nastawiony do Erika oficer czuł doń niechęć z powodu awansu - którym Ravensburczyk znacznie go wyprzedził - ukrył ją bardzo dobrze, bo odbierając rozkazy, zachował uprzejmy wyraz twarzy. - Gdzie oni się podziewają? - spytał Erik. De Beswick nie odpowiedział, wiedząc, że pytanie jest czysto retoryczne. Choć słońce rozjaśniło już wschodnią połać nieba, zachodni horyzont zasnuwały jeszcze mgły i mrok, kryjące nadciągających nieprzyjaciół. - Niewiele wiem o morzu, mości kapitanie - odezwał się de Beswick - ale jeśli pogoda jest tu podobna do tej, jaką miewaliśmy w Bas-Tyra, to te mgły rozwieją się dopiero około południa... - Do tego czasu galery mogą podpłynąć dostatecznie blisko, by zasypać wasz posterunek pociskami. - Erik chyba setny raz spojrzał na umocnienia, które powierzono jego pieczy. Czas ciągnął się nieznośnie i Erik wrócił do przyglądania się najdalej wysuniętym elementom fortyfikacji. Zewnętrzny falochron został przebudowany tak, że statek, który wpływał do portu, musiał przepłynąć daleko na południe wzdłuż nowego nasypu, zwieńczonego platformą, na której stał Erik. Platformę wyposażono w obsadzone załogami katapulty i wzmocniono oddziałami łuczników oraz ciężkozbrojnej piechoty. Każdy statek zbliżający się do nasypu musiał paść ofiarą ognia. Umocniony potężnymi głazami nasyp ciągnął się ku północy, a od wewnętrznego muru dzieliło go ćwierć mili wody. Na jego północnym krańcu wzniesiono podobną platformę bojową i każdy okręt, usiłujący wedrzeć się do wewnętrznego kanału, dostawał się pod krzyżowy ogień z obu fortów. Po drugiej stronie wody, na wewnętrznym - teraz - murze, umieszczono kolejną kompanię żołnierzy obsługujących ciężkie machiny bojowe. Erik doszedł do wniosku, że jeżeli nieprzyjacielscy wodzowie okażą się ludźmi choć trochę znającymi się na wojennym rzemiośle, to ujrzawszy umocnienia Krondoru, powinni pierwej podjąć próbę jednoczesnego zdobycia wszystkich trzech umocnień. Atak na port bez wcześniejszego zdobycia trzech placówek zakończy się tym, że pierwsze statki wpływające do kanału pójdą na dno, blokując drogę pozostałym. Tym, o czym wiedział Erik, a czego nie byli świadomi najeźdźcy, była obecność pułapek w kanale, które i tak zatopią kilka pierwszych wchodzących doń okrętów, nawet jeśli wrogowie zmiotą z muru obrońców. Spojrzał na małą łódkę, uwiązaną w dole, na końcu dwudziestostopowej drabinki linowej, spuszczonej do wody z platformy. - Zostawię wam tę łódź - powiedział de Beswickowi. Arystokrata spojrzał na Erika i uniósł jedną brew. - To na wypadek, jeżeli będziecie chcieli mnie o czymś powiadomić... posłaniec dopłynie szybciej, niż gdyby musiał gonić dookoła po murze. - Oczywiście - odpowiedział de Beswick. A po chwili dodał: - To... ehem... uczciwe postawienie sprawy. Erik położył mu doń na ramieniu. - Żegnaj... i niech bogowie mają was w swej opiece. Pobiegł po szczycie nasypu, wzdłuż wąskiej ścieżki wyciętej w kamieniach ułożonych przemyślnie, tak by można było na nich ustawić balisty. Do drugiej platformy musiał biec niemal przez trzy czwarte mili. Odpowiedziawszy na saluty stojących tam oficerów, nie zatrzymał się, by z nimi pomówić, ale gdy dotarł do szczytu sformowanej przez oba mury litery U, zawrócił ku wschodowi. Po pokonaniu kolejnych ćwierć mili zawrócił ku południowi. Dzień był ciepły i po dotarciu do trzeciej platformy Erik zdążył się porządnie spocić. Zbadawszy szybko, ale dokładnie zapasy i wyposażenie, zawrócił ku północy. Ostatnia z platform była najbardziej oddalona - ludzie z jej obsady mieli się wycofywać pod ostrzałem nieprzyjaciela. Aby dostać się na stary mur, tradycyjnie chroniący port Krondoru, musieli pokonać całą długość nowego nasypu. Kiedy wrócił do miejsca, gdzie stary falochron stykał się z najbardziej ku północy wysuniętym pomostem portowym, znalazł tam czekającą nań kompanię Gwardii Pałacowej. Dosiadłszy trzymanego specjalnie dla niego konia, poprowadził patrol wśród grup żołnierzy zgromadzonych w porcie. Wzniesiono tu wszelkie możliwe barykady i pierwsze trzy miejskie kwartały przekształcono w strefę śmierci. W każdym oknie wyższych pięter czaili się łucznicy i Erik mógł tylko podziwiać sposób, w jaki William i James każdy z budynków przekształcili w niewielką fortecę. Okna na parterze zabito deskami i wzmocniono od wewnątrz, to samo uczyniono z drzwiami. Dolne piętra najeżono pułapkami, a komunikację pomiędzy budynkami stanowił system przemyślnych ruchomych - usuwanych w razie potrzeby - pomostów. Obrońcy mogli przemieszczać się z budynku do budynku, podczas gdy ich towarzysze osłaniali odwroty czy podsyłanie posiłków. Erika zaskoczyło to, że wbrew wszystkiemu niewielu mieszkańców miasta zdecydowało się na jego opuszczenie - nawet gdy na ich oczach zaczęto wznosić umocnienia. Choć .wszystko świadczyło o tym, że wojna będzie krwawa i bezlitosna, wielu trzeba było wyprowadzać z domów siłą, przystawiając im ostrza dzid do pleców. Na trzecim zakręcie Erik i jego ludzie natknęli się na pierwszą barykadę. Obrońcy pomachali im dłońmi i cała grupa ruszyła do pałacu. Oddalając się od portu, Erik przyglądał się przestraszonym twarzom mieszkańców - jedni bojaźliwie zerkali zza okiennic, inni, biegając spiesznie, starali się jeszcze załatwić jakieś sprawy, zanim wszędzie rozgorzeją walki. Wielu dźwigało worki z dobytkiem i kierowało się ku wschodnim dzielnicom, próbując wydostać się z miasta. Erik wiedział, że Diuk James pozwoli przynajmniej części uciekinierów na wyjście z miasta. Bramy miały zostać otwarte, dopóki nieprzyjaciel nie wyląduje na plażach - wtedy trzeba je będzie pozamykać. Z raportów, które czytał poprzedniej nocy, wiedział, że podgrodzie - część miasta wzniesiona poza obrębem starych murów - już opustoszało. W ostatnim tygodniu miejscowi ceklarze aresztowali i powiesili kilkunastu łotrzyków, plądrujących puste domostwa. Obok przemknął jakiś przekupień sprzedający żywność z ruchomego, ręcznie pchanego wózka, i głośno zachwalał swe towary. Erik był pewien, że do południa wózek będzie już pusty. Kiedy zbliżyli się do pałacu, musiał wydać rozkaz eskorcie, by zaczęła torować drogę. Ruch był tu znacznie większy, a napór tłumu silniejszy. Zawrócili więc ku portowi, a kiedy przejeżdżali obok jednego z budynków, jakiś żołnierz wychylił się z okna na drugim piętrze i zawołał: - O bogowie! Popatrzcie tylko! Erik nie mógł wiele zobaczyć z dołu, wiedział jednak, co zatrwożyło wojaka. - Co tam widzisz? Żołnierz spojrzał w dół, by zobaczyć, kto pyta, i ujrzawszy oficerskie szlify na kurcie Erika, odpowiedział spokojniej: - Okręty, sir! Tysiące okrętów! Erik nie czekał dłużej. Spiął konia piętami i ruszył do pałacu tak szybko, jak tylko mógł, nie tratując ludzi. Wiedział, że na Krondor nie płynie tysiąc okrętów, ale i czterysta - wedle ostrożnych szacunków wielkości floty, która wyszła zwycięsko ze starć przy Cieśninach Mroku - wystarczy, aby każdy z obrońców miał pełne ręce roboty. Nicholas uderzył na wrogów jeszcze po tamtej stronie Cieśnin Mroku, a flotylla z Elarial zaatakowała od południa. W tym samym czasie eskadry z Durbinu i Queg natarły na straż przednią najeźdźców. James przeglądał dokładnie raporty obserwatorów, którzy usiłowali ocenić rozmiary przepływającej obok nich floty Szmaragdowych i wysyłali meldunki przez rozstawnych jeźdźców, zmieniających konie co kilka mil. Novindyjczycy stracili jedną czwartą floty. Wszyscy cieszyli się z tych wieści, dopóki James nie zwrócił im uwagi na fakt, że tak czy owak do Krondoru zmierza jeszcze około półpiąta setki wrogich okrętów. Tak więc zamiast trzystu tysięcy żołnierzy na Królestwo miało uderzyć "tylko" dwieście pięćdziesiąt tysięcy. Erik z trudem zwalczył pragnienie, by usiąść i zapłakać. Wszedłszy do pałacu przez Morską Bramę, oddał wodze konia służącemu. - Będę potrzebował wypoczętego konia - zaznaczył i ruszył na spotkanie z Lordem Jamesem i Konetablem Williamem. Znalazł ich w sali narad, gdzie nadzorowali przebieg ostatecznej odprawy dowódców pomniejszych jednostek, którzy odbierali ostatnie rozkazy przed udaniem się na posterunki. Strażom pałacowym wyjaśniono, że kurierzy i oficerowie mają mieć wolną drogę, by mogli wydostać się z miasta, zanim zacznie się tumult przy bramach. James stał obok Williama wydającego ostatnie polecenia. - Za godzinę na północnej plaży powinny wylądować pierwsze oddziały. - Wskazał dłonią dwu dowódców, którym powierzono obronę placówek za miejskimi murami. - Czas na was, panowie. Ruszajcie! Earl Tilden i nie znany Erikowi z imienia giermek oddali księciu honory i wyszli. Ravensburczyk, który od chwili, kiedy William dał mu plan rozmieszczenia sił do obrony Krondoru, pilnie go studiował, wiedział, że na tych dwu ludzi naprze pierwsza fala napastników. Od Sarth do Krondoru i dalej, po najmniejsze wioski na północ od Shadon Bay, każdy zbrojny mąż, jakiego mogły wystawić Dziedziny Zachodu, gotów był do odparcia napaści. Ale tych sześćdziesiąt tysięcy ludzi - z których wielu po raz pierwszy wdziało na grzbiet kurty wzmocnione hartowanym żelazem - miało przeciwko sobie trzykrotnie liczniejszego i znacznie bardziej doświadczonego wroga. Jedyną przewagą królewskich były dyscyplina i szkolenie - ale te miały dojść do głosu dopiero po upadku Krondoru. Erik wiedział bowiem, że jego pierwsze podejrzenia były słuszne - Krondor miał upaść. Rozejrzawszy się dookoła, zobaczył, że w komnacie brakuje Greylocka, wyszedł także i Calis. Greylock objął dowództwo pierwszego konnego oddziału, w skład którego weszły Szkarłatne Orły Calisa, górale Hadati i Krondorscy Królewscy Tropiciele. W górach na północnym wschodzie czekali na wrogów wszyscy doświadczeni wojownicy, jakich można było zebrać od wschodnich wzgórz pod Ran do Pointers Head. Generalny plan opierał się na tym, by wykrwawić siły nieprzyjaciela, zabijając pod murami Krondoru tylu wrogów, ilu się da, a potem unicestwić ich, gdy będą przedzierali się przez góry i wzgórza, gdzie każdy z górali Greylocka i szkolonych do walki w wąwozach Orłów i Tropicieli będzie wart przynajmniej pięciu najeźdźców. Erik miał już do czynienia ze Szmaragdowymi - większość z nich dość dobrze radziła sobie na koniu, część z nich można by nawet uznać za niezłą jazdę, ale żaden nie umiał bić się w górach. Jedynymi, których należało się obawiać, byli jaszczurzy jeźdźcy Saaurów - choć nie górale, stanowili olbrzymią siłę, której żaden ludzki oddział nie mógłby w polu sprostać. Młody kapitan wiedział i to, że Jaszczury straciły podczas przeprawy część swoich koni. Od wszechobecnej wilgoci musiało gnić siano, a wierzchowce padały ofiarą kolki i wzdęć, niektóre z nich nie nadawały się do użycia po sześciomiesięcznej morskiej podróży. Pozostało ich jednak dostatecznie wiele, by Saaurowie mogli stać się poważnym problemem. Któż zresztą mógł zaręczyć, że Węże nie zastosowały jakiejś magicznej sztuczki, która pozwoliłaby im utrzymać konie w formie? William odwrócił się do Erika. - Wszystko gotowe? - Gotowe, czy nie, nasze jednostki są na swoich miejscach. A kiedy opuszczałem port, dostrzeżono pierwsze okręty nieprzyjaciela. William podszedł do okna, z którego mógł zobaczyć port. - Na wszystkich bogów! - rzekł cicho, jakby nie wierzył własnym oczom. Erik i pozostali poszli za jego przykładem i każdy na swój sposób musiał się uporać z zaskoczeniem, bo żaden raport nie przygotował ich na to, co ujrzeli. Od falochronu po najdalsze krańce horyzontu, coraz wyraźniej widoczne, w miarę jak podnosiły się poranne mgły, morze bieliło się żaglami. Erik wytężył wzrok... ale wszędzie, jak okiem sięgnąć, widział wrogie okręty. - Rozstawiali się chyba już od wczoraj - mruknął William i odwróciwszy się od okna, wrócił do stołu. - Chcą nas zalać niczym przypływ. Panowie - zwrócił się do zebranej wokół szlachty - każdy z was wie, co ma robić. Niech bogowie mają nas w swojej pieczy... - Gdzie Książę? - Erik rozejrzał się po sali. - Opuścił pałac w nocy - odparł William. - Z moją siostrą, jej synem i wnukami. - Spojrzawszy na Erika, Konetabl Krondoru uśmiechnął się smętnie. - Nie możemy dopuścić, by tu zginął, prawda? - A Lord James? - Jest w swoim biurze. Wygląda na to, że postanowił zostać z nami. Gdy zebrani wyszli, spokojnie i bez zbędnych gwarów, Erik zwrócił się do przełożonego: - Sir... ja już chyba nie mam tu nic do roboty, więc... - Czekaj... - William sięgnął pod kurtę i wyjął zza pazuchy niewielki zwój pergaminu, obwiązany czerwoną taśmą i zapieczętowany jego pieczęcią. - Jak już będzie po wszystkim... Daj to mojemu ojcu... o ile oczywiście będziesz mógł to uczynić. - Sir? - Młodzieniec zmarszczył brwi. William tylko się uśmiechnął. - Nigdy nie posłałem żadnego z ludzi na mury, gdy sam nie byłem gotów stanąć obok nich... Erik zamarł na długą chwilę, niezdolny do ruchu. Dopiero teraz dotarło doń z absolutną pewnością, że Lord Konetabl Krondoru nie zamierza opuścić miasta. Przełknął ślinę, czując zbierającą mu się w krtani żółć. William nie był mu bliskim człowiekiem, choć podziwiał go za uczciwość, dzielność i zdolności strategiczne. Od tego wieczoru, kiedy zaproszono go na kolację z rodziną Diuka, zobaczył w nim i człowieka. Nie umiał teraz oprzeć się smutkowi. - Sir... - wykrztusił w końcu. - Niech was bogowie mają w opiece... William wyciągnął dłoń, jakby chcąc uniknąć zbędnych słów. - Żegnaj, kapitanie. Przyszłość w znacznym stopniu zależy od tego, czego dokonasz, a wiedz, że potrafisz znacznie więcej, niż sądzisz... Erik wetknął pergamin pod kurtkę i zasalutował tak sprężyście, jak jeszcze nigdy w życiu. A potem wyszedł z komnaty. Wróciwszy na dziedziniec, gdzie trzymano już dlań nowego konia, wskoczył na siodło i - nie jak pozostali, którzy ruszyli ku bramie wiodącej w głąb lądu - skierował wierzchowca w stronę portu. Dał znak dowódcy patrolu konnych kopijników, by ruszyli za nim i pognał przez otwarte dla wojska wrota. Na zewnątrz niezbyt liczna grupa pieszego żołnierstwa odpierała napór gęstniejącego tłumu. W miarę jak rozchodziły się wieści o potędze floty najeźdźców, w mieście zaczynała się panika. Niektórzy z biedaków żyjących obok przystani szukali sposobu dostania się w obręb miejskich murów. - Nie ma tu dla was miejsca - huknął Erik, zatrzymawszy się na chwilę. - Wschodnie wrota wciąż stoją otworem. Wracajcie do domów albo wynoście się z miasta ku wschodowi! Pchnął konia w tłum, który szybko rozstąpił się na widok jadących tuż za nim kopijników. Przez miasto przedostał się tak szybko, jak tylko się dało. W zasadzie wiedział, co ma robić, szybko jednak okazało się, że praktyka i teoria to dwie różne rzeczy. Miał się zająć uporządkowaniem wycofywania się obrońców z miasta, tak by nic nie zatrzymało oddziałów Greylocka, zmierzających na swoje pierwsze pozycje znajdujące się o pół dnia drogi od pierwszych farm za grodem. Ale wszędzie, gdzie tylko spojrzał, widział chaos, którego nie sposób było opanować. Cóż... musiał przynajmniej spróbować... i zaprowadzi porządek, choćby przyszło mu paść trupem. Spiął konia piętami i ruszył prosto w tłum... Jason chwytał każdą księgę, jakiej mógł dosięgnąć, i wkładając je w płócienne worki, podawał chłopcom, którzy czekali, by zanieść je na wozy. Roo mocno się przeliczył z oceną czasu, jaki będzie potrzebny najeźdźcom na dotarcie do Krondoru i teraz patrzył ponuro, jak jego pracownicy przeprowadzają ewakuację. Wszystko, co miało jakąkolwiek wartość - złoto, listy kredytowe i inne cenne przedmioty - ukrył bezpiecznie w swoich majątkach. Miał też tam kilka wozów i zamierzał nimi wywieźć żonę, dzieci oraz rodzinę Helen Jacoby - na wschód. Żywił nadzieję, że Sylvia wzięła sobie jego ostrzeżenia do serca i przyłączy się do nich, gdy będą uciekali przed nieuchronną zagładą miasta. - To już ostatnie, sir! - rzekł Jason. - Wyprowadzaj wozy! - polecił Roo, siedząc już w siodle. Z podwórza zaczęła wysuwać się na ulicę karawana piętnastu wozów, zawierających cały dobytek, jaki można było ze sobą zabrać. Obok przebiegali ludzie, jedni dźwigali swoje majątki na grzbietach, a inni miotali się bezładnie po ulicach. Wszyscy przekrzykiwali się, opowiadając sobie najnowsze pogłoski - o tym, że Książę został zabity, wzięto pałac, miejskie bramy zatrzaśnięto na głucho i wszyscy są zgubieni. Roo wiedział, że jeżeli nie wyrwie się z wozami z miasta przed zachodem słońca, będzie musiał je zostawić i ratować życie. Wynajął najdzielniejszych strażników, jakich dało się znaleźć w Krondorze, choć wybór, prawdę rzekłszy, miał niewielki. Każdy człek zdolny do udźwignięcia miecza i napięcia łuku był już w oddziałach królewskich. Jego dziesięcioosobowy oddziałek składał się ze staruchów i młodzików, przy czym ci staruchowie byli weteranami, a młodzi mieli szerokie bary i do swoich obowiązków podchodzili z powagą i zapałem. Trzasnęły bicze i konie pociągnęły ciężko obładowane i skrzypiące pod brzemieniem ładunku wozy. Roo usiłował uratować wszystko, co się dało - meble, narzędzia, sprzęty gospodarstwa domowego. Wierzył, że tak czy owak Szmaragdowi zostaną pokonani, i chciał mieć jak najwięcej, gdy zabierze się do odbudowy swego imperium. - Gdzie jest Luis? - spytał Jasona, siedzącego teraz na koźle pierwszego wozu. - Poszedł szukać Duncana, kiedy ten się nie pokazał. Myślę, że jest gdzieś w mieście. - Dlaczego tak sądzisz? - Bo Duncan mówił coś o tym, że musi załatwić jakąś sprawę dla ciebie w twojej posiadłości. Roo zmarszczył brwi. Nie widział Duncana od dwu dni - jeszcze nigdy kuzyn tak mu się nie naraził. Wielokrotnie wybaczał mu rozmaite potknięcia, ale teraz, kiedy najeźdźcy byli tak blisko, potrzebował każdej pary rąk do pomocy i zamiłowanie Duncana do folgowania własnym przyjemnościom stało się niewybaczalne. - Ruszam do majątku. Tam się spotkamy... Zamierzał pozwolić woźnicom na nocny wypoczynek w zamiejskiej posiadłości, a potem posłać ich do Ravensburga. Tam chciał zgromadzić wszystkich swoich pracowników, a w razie pojawienia się wroga w okolicach Darkmoor, planował przenosiny do Saladoru. Wiedział to, z czego nie zdawali sobie sprawy inni - jeżeli najeźdźcy dotrą do Darkmoor, skierują się na Sethanon, po bajeczny skarb, o którym kiedyś opowiadał im Calis, czymkolwiek on był. Roo nie wątpił, że Królestwo sprosta próbie - służył przez jakiś czas pod sztandarami najeźdźców, kiedy Calis przeniknął w ich szeregi, i wiedział, że choć przewyższali królewskich liczbą, brakło im ich wyszkolenia. A potem nagle przypomniał sobie o Saaurach. - Wiesz co... zmieniam rozkazy - odezwał się do Jasona. - Mińcie mój majątek i jedźcie aż do świtu. - Dlaczego? - Coś sobie właśnie przypomniałem. Dojedźcie do naszej oberży w Chesterton i tam poczekajcie. Jeżeli w ciągu dnia nie dostaniecie ode mnie innych poleceń, ruszajcie do Darkmoor. Tam odpocznijcie, uzupełnijcie zapasy, zmieńcie konie i co tam jeszcze, a potem ruszajcie na Krzyż Malaka. I dopiero tam zaczekajcie na wieści ode mnie. Zmiana planów wytrąciła trochę Jasona z równowagi, ale nic nie rzekł. Kiwnął głową i kazał woźnicy ruszać. Roo pojechał przodem i szybko utknął w tłumie ciągnącym się ku wschodniej bramie. Niewiele brakło, a - obawiając się zamieszek - zawróciłby, kiedy zobaczył nadciągający z lewej oddział jazdy. - Erik! - wrzasnął, ujrzawszy jadącego na czele przyjaciela. - Myślałem, że wyjechałeś już wczoraj - odezwał się młody oficer, wstrzymując konia. - Zbyt wiele spraw załatwiałem na ostatnią chwilę - wzruszył ramionami Roo. - Mam wozy, które tędy będą ciągnęły, a potem ruszamy na wschód. - Mądry wybór - kiwnął głową Erik. - Do bramy możesz pojechać z nami, ale obawiam się, że woźnice muszą sobie poradzić sami. Roo podjechał do przyjaciela. - Kiedy zamykacie bramy? - O świcie... albo wtedy, kiedy na wschodzie spostrzeżemy pierwszych nieprzyjaciół, cokolwiek przyjdzie pierwsze... - Są tak blisko? - zdumiał się Roo. - Godzinę temu uderzyli na zewnętrzny falochron - odpowiedział Erik i wstrzymał konia, nie chcąc tratować tłumu. W tym miejscu wzdłuż drogi stał już łańcuch żołnierzy Królestwa, utrzymujących jako taki porządek. Ci ze zbiegów, którzy usłyszeli tętent końskich kopyt, usiłowali usunąć się z drogi, ale ze względu na brak miejsca niewiele to pomagało i oddział Erika musiał zwolnić, dostosowując się do tempa tłumu. - Dokąd was skierowano? - spytał Roo. - Za mury. Po zamknięciu bram będę się starał osłaniać uciekinierom tyły. - Paskudna robota - mruknął kupiec. - Nie tak paskudna, jak zostanie za murami. - O tym nie pomyślałem. - Milczał przez chwilę, a potem spytał: - A co z Jadowem i innymi? Erik wiedział, że Roo myśli o grupie ludzi, z którymi służyli za morzem pod rozkazami Calisa. - Już wyruszyli w góry. - A co tam będą robili? - Niestety, nie mogę ci powiedzieć. Roo przez chwilę zastanawiał się nad tym, co usłyszał. Wysyłał już dla Księcia materiały budowlane do najróżniejszych punktów przeznaczenia w górach, szły tam też transporty zaopatrzenia dla ludzi. Przypomniał sobie, że najlepsi książęcy żołnierze też... zostali wysłani w góry. - Grzbiet Koszmarów? - spytał. Erik kiwnął głową. - Nie mów nic nikomu, ale najpóźniej za miesiąc wyślij rodzinę z Darkmoor na Wschód. - Rozumiem - mruknął Roo, kiedy zobaczyli bramę. Wyjazd z miasta tarasował wóz ze złamanym kołem. Woźnica spierał się z ceklarzami, chcącymi odciąć uprząż i odciągnąć wóz na bok, a właściciel błagał, by pozwolono mu zaczekać na kołodzieja, który miał naprawić koło. - Co tu się dzieje, sierżancie? ;- spytał ostro Erik, podjeżdżając bliżej. - Sir? - zdziwił się dowódca wartowni, odwróciwszy się i ujrzawszy oficera w czarnych barwach przybocznych Księcia. - Przestańcie się z nim kłócić i usuńcie ten wóz. - Piesi obchodzili wóz dookoła, ale z tyłu gromadził się już coraz dłuższy sznur pojazdów. - Sir! - jęknął rozpaczliwie właściciel. - Na tym powozie jest cały mój majątek! - Wyrazy współczucia - mruknął Erik, skinieniem dłoni nakazując swoim ludziom, by odsunęli natręta i odciągnęli wóz na bok. - Jeżeli uda ci się naprawić koło w tym miejscu, to powodzenia. Ale zatrzymujesz ludzi, którzy nie chcieliby zwlekać... Przejechawszy obok, zwrócił się' do Roo. - Zmiataj stąd, natychmiast! - Dlaczego? Erik wskazał mu horyzont na północy i Roo ujrzał tumany kurzu. Poczuł, że włosy jeżą mu się na karku. - Tylko jedna rzecz na świecie może wzbić takie tumany kurzu! Albo to największy oddział kawalerii po tej stronie Kesh, albo to Saaurowie! - warknął Erik. Roo skierował konia ku wschodniej drodze i ponaglając go okrzykiem, ruszył galopem. - Przekaż do miasta wiadomość, że od północy nadciągają do nas goście - zwrócił się Erik do jednego z żołnierzy jadących u jego boku. Spojrzawszy na podnoszące się zza wzgórz tumany kurzu, dodał: - I powiedz im, że będą tu mniej więcej za godzinę. Potem zwrócił się do sierżanta dowódcy warty: - Bądźcie gotowi zamknąć bramę, jak tylko otrzymacie znak! - Zrobi się, sir! - padła odpowiedź. Pojechał około mili na północ i natknął się na kompanię ciężkiej jazdy wzmocnioną dwiema drużynami łuczników. - Kto tu dowodzi? - Ja, sir! - zgłosił się młody oficer Krondorskich Królewskich Kopijników. - Za godzinę od północy nadciągną tu wielkie jaszczury na ogromnych koniach. Dacie sobie radę? - Im większe, tym łatwiej je trafić, prawda, sir? - uśmiechnął się porucznik. Erik odpowiedział mu uśmiechem. Młody oficer był pewnie o kilka lat od niego starszy, Ravensburczyk patrzył jednak na ten entuzjazm okiem starego człowieka. - Oto właściwe podejście do sprawy - pochwalił dowódcę oddziału jazdy. Następnie skierował swój mały oddział na południe, gdzie spotkał kolejną kompanię jazdy. Polecił im ruszyć na północ i wesprzeć Kopijników. Cokolwiek miało nadciągnąć od południa, było z pewnością mniej niebezpieczne niż uderzenie Saaurów, a załoga grodu mogła się uporać z napastnikami, którymi byli ludzie. I nagle niebo nad nimi rozdarło się z takim wyciem i jazgotem, że wszyscy w pobliżu zasłonili z bólu uszy. Wycie trwało dość długo i jeźdźcy musieli zająć się spłoszonymi końmi, które rżały przeraźliwie i miotały dziko łbami. Kilkunastu ludzi zleciało z siodeł. Przeraźliwy dźwięk ucichł po minucie i zapadła taka cisza, że Erik poczuł, jak dzwoni mu w uszach. - Co to było? - spytał najbliżej stojący żołnierz. - Nie mam pojęcia - odpowiedział Ravensburczyk. William i James stali na pałacowym balkonie i wsłuchiwali się w ostatnie echa przeraźliwego, jękliwego dźwięku. U wejścia do portu wznosiła się potężna kolumna wody, pyłu i pary. Hałasowi towarzyszyły oślepiające błyskawice i obaj patrzący - choć w chwili wyładowań byli wewnątrz komnaty - musieli ocierać załzawione oczy, porażone jaskrawym światłem. Ludzie w dole obijali się na oślep o mury i z płaczem wołali o pomoc. W całym pałacu wszczął się ruch - żołnierze biegali we wszystkie strony, wykrzykując rozkazy, ponieważ eksplozji towarzyszył ogłuszający huk, który oszołomił nawet najtwardszych weteranów. - Co to było? - spytał William. - Patrz! - warknął James, pokazując mu wejście portu. Kipiel z wolna uspokajała się, a ku przystani toczył się potężny wał wody, zwieńczony pianą i rozmaitymi, wyrwanymi z dna wodorostami. Na grzbiecie tej fali płynęły okręty obładowane napastnikami. - Wdarli się do portu! - zawołał William. - Do kata! Myślałem, że zdołamy zatrzymać ich przynajmniej przez tydzień! - Czymkolwiek się posłużyli - mruknął James - oba falochrony przepadły. - Miałem na tych murach tysiąc ludzi! - zaklął William. - I na nic te zmyślne pułapki, którymi usialiśmy dno kanału wejściowego. - Musiało je zmieść, kiedy nieprzyjaciel zniszczył umocnienia - mruknął Konetabl. - Co to było? - Nie wiem. Widziałem, jak Guy du Bas-Tyra podpalił Armengar podczas Wielkiego Buntu, ale nawet te dwadzieścia pięć tysięcy wybuchających beczułek z naftą, choć słyszano je na kilkanaście mil, nie spowodowałoby czegoś takiego. - Jakaś magia? - No, ty powinieneś się chyba lepiej na tym znad... zwłaszcza jeżeli wziąć pod uwagę, czyim jesteś synem - odparł sucho James. - Niby tak, ale w Stardock nie zachęcano uczniów, by cokolwiek wysadzali w powietrze. Zakłócałoby to magom spokój. - Odwróciwszy się, zbiegł do miejsca, gdzie na rozkazy czekali już szybkobiegacze. - Rozkaz ogólny numer pięć - rzucił pierwszemu z nich. - Są już w mieście. Potem wrócił do Jamesa i obaj przez chwilę patrzyli, jak najeźdźcy wpływają do portu. - Miałem na to nie pozwolić! - warknął przez zęby Diuk. - Cóż, stało się! - odparł William, kładąc pocieszająco dłoń na ramieniu szwagra. - Przypomnij mi... o czym jest rozkaz numer pięć? - Zamykamy wschodnią bramę i podpalamy wszystko, co nadciąga z zachodu. Pierwsze trzy kwartały od przystani idą z ogniem. - A co z tymi paskudztwami, które poumieszczałeś w porcie? - Zostały na miejscu. Jeżeli tylko Pantathianie nie wysadzą pałacu tak jak falochronów, po wylądowaniu w porcie natkną się na kilka niemiłych niespodzianek. - Czy wszyscy się wydostali? - James spojrzał bacznie na Williama. Ten wiedział, że pytając o wszystkich, Diuk ma na myśli jego siostrę, jej syna i wnuków. James liczył na to, iż William zadba o bezpieczeństwo rodziny. - Wyjechali z miasta specjalnym wozem wczoraj w nocy... - A więc czas się pożegnać. William spojrzał na szwagra i przypomniał sobie początki ich znajomości. Był wtedy młodym porucznikiem w książęcej Gwardii Przybocznej, a James pilnował dwu niesfornych bliźniaków, Borrica i Erlanda - którzy z czasem zostali odpowiednio Królem i Księciem. - Ile to już? Trzydzieści lat? - spytał Diuk. - Prawie czterdzieści. - Obaj mocno się uściskali. - Wiesz, Williamie - rzekł James, kiedy wypuścił Konetabla z ramion - żałuję tylko jednego... że nie znalazłeś sobie jakiejś pani... - Znalazłem... kiedyś... jedną jedyną. James milczał. Przypomniał sobie keshańską czarodziejkę, którą William pokochał w młodości... i jej przedwczesną śmierć. - Zazdroszczę ci Aruthy ł chłopaków - mruknął William. - Muszę już iść - odparł James. - Wiesz... - odezwał się William - jeżeli jakimś cudem z tego wyjdziemy, obiecuję ci, że pomyślę o tym, by znaleźć sobie jakąś poczciwą kobietę i wreszcie się ustatkować. James parsknął śmiechem i objął szwagra. - Zobaczymy się w Darkmoor... albo w piekle - rzekł, puszczając przyjaciela. - Tam czy gdzie indziej... co za różnica - rzekł William i łagodnie popchnął Diuka ku drzwiom. Ten odwrócił się i pobiegł tak szybko, jak tylko wiek mu na to pozwalał. Na zewnątrz czekała drużyna wyborowych wojaków, odzianych w czarne kurtki, obcisłe czarne spodnie i misiurki z żelaznymi, czarno emaliowanymi czepcami. Nie mieli żadnych znaków wskazujących podległość i bez słowa podążyli za Jamesem do jego biura. W biurze Diuk zdjął wszelkie oznaki swej godności, przede wszystkim złoty łańcuch z pieczęcią Diuka Krondoru, którą pieczętowano wszystkie ważniejsze książęce dekrety, a następnie pierścień, kładąc go na stole obok pieczęci. Po chwili odwrócił się do jednego z żołnierzy. - W sali audiencyjnej nad kominkiem wisi miecz. Bądź łaskaw mi go tu przynieść. Żołnierz wybiegł spełnić polecenie, a James zdjął ubranie i włożył to samo, co otaczający go przyboczni. Kiedy wojak przybiegł z mieczem, mężczyzna był już gotów. Miecz, który mu podano, był stary... i miał osobliwy dodatek - tuż za jelcem wtopiony w klingę maleńki młot bojowy. James zawinął razem miecz, pieczęć, pierścień oraz list, który napisał poprzedniej nocy i podał zawiniątko żołnierzowi w barwach Przybocznych Księcia. - Zechciej to wszystko dostarczyć Lordowi Vencar do Darkmoor... - Rozkaz, milordzie! - odparł tamten i wybiegł z komnaty. A potem Diuk zwrócił się do pozostałych w pomieszczeniu, milczących żołnierzy w czerni. - Już czas... Wyszli z biura i pobiegli w głąb pałacu krętymi schodami, wiodącymi ku lochom. Minęli więzienne cele i zatrzymali się przed niczym się nie wyróżniającą, pustą ścianą. - Pchnijcie tutaj - pokazał James żołnierzom - i tutaj. Dwaj ludzie zrobili, co im kazano, i ściana bez jednego zgrzytu uniosła się ku sklepieniu, odsłaniając ukryte drzwi. James skinął dłonią i dwaj kolejni wojacy ruszyli, by otworzyć drzwi, które gwałtownym jękiem zawiasów zaprotestowały przeciwko pogwałceniu spokoju, w jakim trwały od wielu lat. Otworzyły się jednak, ukazując wiodące w dół schody. Zapalono latarnie - pierwsi weszli dwaj żołnierze, a za nimi James. Gdy ostatni z ośmiu idących z Diukiem ludzi w czerni przekroczył próg, drzwi same się zamknęły, a ściana za nimi spłynęła z góry i zasłoniła otwór, wracając na dawną pozycję. Tymczasem dziewięciu straceńców pospieszyło schodami w dół, aż dotarli do kolejnych, drewnianych drzwi. Jeden z wojaków pochylił się ku nim i po chwili pilnego nasłuchiwania zameldował: - Cicho tam, milordzie. - Otwórz - kiwnął głową James. Żołnierz wykonał polecenie i drzwi otwarły się cicho, pozwalając przybyszom usłyszeć odgłos kropli wody spadającej spod kamiennego sklepienia. Diuk i jego drużyna weszli na niewielki podest wzniesiony nad podziemnym kanałem, którym spod pałacu można było dotrzeć aż do zatoki. Smród oznajmił przybyszom to, co i tak już wiedzieli - trafili do podmiejskich ścieków. Tędy z Krondoru odprowadzano rynsztokowe nieczystości, by pozbyć się ich w morzu ponad milę od miasta. Czekała tu na nich łódź wiosłowa, przymocowana łańcuchem do żelaznego, wkutego w kamienną przystań pierścienia. Cała ósemka żołnierzy weszła do łodzi, a pośrodku zrobiono miejsce dla Diuka. - Ruszajmy - polecił James, usiadłszy na wąskiej ławeczce. Łódź odepchnięto od kamiennego brzegu, a żołnierze chwycili za wiosła, zamiast jednak popłynąć z prądem ku zatoce, ruszyli w drugą stronę, w głąb miasta. - Jimmy Rączka wraca do domu - szepnął James do siebie, kiedy łódź skręciła ku wylotowi poprzecznego kanału, gdzie sklepienie wznosiło się na dwukrotną wysokość człowieka. Rozdział 16 BITWY I POTYCZKI Erik dał znak. - Tam! - wrzasnął. Ludzie zawrócili konie i ruszyli do ataku. Od wczoraj trwała zacięta bitwa o miasto - toczyła się przy najdalej na północ wysuniętej bramie wschodniego muru. Najeźdźcy nacierali zupełnie bez planu - tak samo jak lądowali na plażach. Oddziały Erika zaatakowano dwukrotnie - raz o świcie, a potem nieco później, rankiem. Za drugim razem musieli stawić czoło dość dużemu oddziałowi jazdy jaszczurzej. Młodzieniec nie bez zadowolenia odkrył, że mimo wielkich rozmiarów rumaki Saaurów męczą się tak samo jak ich znacznie drobniejsze midkemiańskie odpowiedniki. Niemałe znaczenie miał też fakt, że jaszczury zamiast tak jak dotychczas z najemnikami, starły się z doświadczonymi żołnierzami. Karni Królewscy Kopijnicy uderzający w zwartym szyku i godzący we wrogów dwunastostopowymi, okutymi żelazem kopiami, bardzo niemile zaskoczyli Saaurów - i chyba po raz pierwszy w historii podboju Midkemii jaszczury musiały się cofnąć. Erik nie bardzo wiedział, jaki to może mieć wpływ na całą wojnę, ale doszedł do wniosku, że pokonanie ogromnych przedstawicieli jaszczurzego ludu w pierwszej potyczce na pewno poprawi nastrój jego ludzi. Teraz zwarli się z kompanią najemników, którzy - choć nie tak groźni jak Saaurowie - sprawili jego ludziom spore trudności z powodu znacznej przewagi liczebnej i dlatego, że ruszyli do walki wypoczęci, podczas gdy żołnierze Erika toczyli już trzecią potyczkę w ciągu ostatnich dwunastu godzin. Kiedy jednak jego oddział został wsparty przez wypoczętą jazdę Królestwa, przybyłą od południa, zaczął spychać najeźdźców w tył, aż wreszcie rzucili się oni do ucieczki ku lasom na północy. Wtedy Erik wezwał do siebie swego zastępcę, porucznika o imieniu Gilford. - Ruszaj za nimi, ale zatrzymaj ludzi w odległości strzału od skraju lasu. Nie chcę, byście wpakowali się w jakieś zasadzki. Potem cofnij ludzi i ponownie ustaw szyki. Ja ruszam ku bramie, by zobaczyć, czy nie ma dla nas nowych rozkazów. Pognał swego mocno już zmęczonego konia ku bramie, mijając domy, których właściciele pieczołowicie pozamykali okiennice, jakby spodziewali się zastać je po powrocie nietknięte... jakby Krondorowi groziła tylko burza. Inne domy wyglądały jak porzucone, a ich drzwi stały otworem. Wzdłuż drogi ciągnął się sznur uciekinierów, którzy szli tam, skąd Ravensburczyk nadjeżdżał i podczas jazdy młodzieniec musiał kilkakrotnie torować sobie drogę okrzykami. Wśród uciekinierów zaczynała narastać panika i Erik zdał sobie sprawę, że ostatni raz wyprawił się po rozkazy. Dotarcie do bramy zajęło mu niemal połowę godziny - zwykle pokonywał tę odległość w czasie trzykrotnie krótszym - a kiedy dotarł na miejsce, zobaczył, że wszyscy zwijali się tam jak w ukropie. Liczba zepchniętych z drogi wozów wzrosła do dwu - jeden zrzucono do małej rzeczki płynącej wzdłuż drogi i przez kanały wypływającej do zatoki. Zastanawiał się przez chwilę, czy któryś z wozów nie należał do Roo. Chyba nie... karawana jego przyjaciela wydostała się z miasta przed wybuchem walk o świcie i teraz bezpiecznie podążała do Darkmoor. - Sierżancie Macky! - zawołał, podjechawszy pod bramę. Dowodzący obsadą bramy podoficer odwrócił się, by zobaczyć, kto go wzywa, a rozpoznawszy Erika, oddał mu honory. - Sir? - Są jakieś nowe rozkazy? - Nie ma. Musimy działać jak przedtem. - I sierżant odwrócił się ku tłumowi i swoim ludziom, usiłującym zaprowadzić jako taki porządek w prącym przez bramę motłochu. - No to powodzenia, i żegnajcie, mości sierżancie! - zawołał Erik. Stary wojak, który w towarzystwie Ravensburczyk i innych weteranów Calisa wypił niejedną kolejkę, odwrócił się i pomachał dłonią. - Też wam życzę powodzenia, sir! Niech nas wszystkich bogowie mają w swej opiece! Erik chętnie zmieniłby konia, ale nie chciał utknąć w mieście. Będzie musiał wrócić do oddziału i zobaczyć, czy nie da się znaleźć świeżego wierzchowca gdzie indziej. Wcześniej wydał polecenie, by luzaki trzymano dość daleko od miejsc możliwych potyczek - nie okazało się to najszczęśliwszym rozwiązaniem. Przedarł się jakoś przez tłum uciekinierów. Wiedział, jakie były plany i zastanawiał się, czy starczyłoby mu hartu ducha, by wydać tak bezwzględne rozkazy, jak te, które opracowali Diuk i Książę - zdawał sobie sprawę z faktu, że wielu z mijanych przez niego ludzi zginie z ręki Szmaragdowych, czekających już na nich wzdłuż dróg. Nie mógł obronić wszystkich. Dotarłszy na skraj przedmieścia, znalazł kilku swoich ludzi, odpoczywających w cieniu drzewa. - Melduj! - rozkazał pierwszemu z nich i żołnierz poderwał się na równe nogi. - Kapitanie... przed chwilą starliśmy się z jakimś patrolem. Wyłonili się spomiędzy tamtych drzew i byli mocno zdziwieni, kiedy zaczęliśmy do nich szyć z łuków. - Pokazał dłonią kierunek. - Gdzieś tam powinien być porucznik Jeffrey. Erik dopiero po chwili zdołał sobie przypomnieć twarz wymienionego oficera. Nagle zdał sobie sprawę z faktu, jak wielu ludzi ma pod swoją komendą. Podczas pierwszego półrocza treningu osobiście poznał każdego ze swoich ludzi, ale w ciągu ostatnich dwu miesięcy armia Księcia podwoiła swoją liczebność, wzmocniona posiłkami z Dalekich Wybrzeży i Yabonu, a także oddziałami ze Wschodu. Nie znał wielu z tych, którymi dowodził... a szkoleni przez niego ludzie byli teraz wśród gór na Wschodzie. Ruszył dalej i wkrótce znalazł porucznika. Był to człek noszący na kurcie godło La Mut - wilczy łeb w błękitnym polu. - Kapitanie - zameldował energicznie oficer - jakiś patrol błąka się na prawo od nas. Wcale nas się tu nie spodziewali... Erik zerknął na leżące wśród niedalekich drzew ciała. - Wysyłają ludzi bez żadnego porządku - powiedział. - Saaurowie i te inne oddziały, które pobiliśmy, nie powiadomiły innych o tym, że na nich czekamy. - Jak długo to jeszcze potrwa? Ravensburczyk przypomniał sobie własne doświadczenia z wypraw na Novindus. - Do czasu, poruczniku, do czasu. Nigdy nie mieli dobrej łączności między oddziałami ani dyscypliny takiej jak u nas, ale mają znaczną przewagę liczebną, i kiedy na nas ruszą, to ze wszystkich stron. - Spojrzawszy na słońce, chylące się już ku zachodowi, dodał: - Wyślijcie posłańca do naszych oddziałów rezerwowych, niech sprowadzi tu jeszcze dwie kompanie i powiedzcie tamtym - pokazał dłonią miejsce, gdzie widać było trzepoczący na wietrze proporzec ciężkich kopijników - by wytrzymali jeszcze parę godzin. - Sądzicie, że ich pobijemy? Młodzieniec uśmiechnął się lekko. Wyga z La Mut musiał znać odpowiedź na to pytanie, chciał tylko sprawdzić, jakim człekiem jest wydający mu rozkazy kapitan. - Będzie ciężko - odpowiedział. - Ale może uda nam się złapać kilka chwil wytchnienia, zanim nadciągną prawdziwe tarapaty. Zamierzam wykorzystać ten czas jak najlepiej... - A co z Wężowymi Kapłanami? - zapytał jeszcze oficer. - Nie wiem, poruczniku. Kiedy się pokażą, z pewnością się o tym dowiemy... Jeffrey zasalutował i ruszył, by dopilnować wykonania rozkazów. - I niech mi przyślą nowego konia! - zawołał za nim Erik. - Coś jest przed nami - wyszeptała Miranda. Tuż za nią stał jej ojciec, któremu z czoła spływały krople potu. Utrzymanie wokół całej grupy zaklęcia niewidzialności wymagało sporego wysiłku. Odnaleźli rozdarcie przestrzeni wiodące do Shili i czarodziejka podjęła próbę zbadania, co też może czekać na nich po drugiej stronie. Z tego, co powiedział im Hanam, wywnioskowali, że jest wielce prawdopodobne, że przechodząc beztrosko na drugą stronę, wpadną prosto w łapy kilku mocno rozjuszonych demonów. Zatrzymali się na odległość wzroku od międzyprzestrzennej bramy, którą zwykły człowiek wziąłby za pustą ścianę. Macros i jego córka widzieli jednak pulsujące w niej mistyczne siły i energie. - Coś lub ktoś próbował ją zamknąć z tej strony - orzekł mag. Miranda raz jeszcze sięgnęła zmysłami za rozdarcie. Po drugiej stronie ktoś był. Dziewczyna cofnęła się w mrok. - Zdejmij z nas zaklęcie - mruknęła do ojca. - Z tej strony nikogo nie ma. Macros poszedł za radą córki. - I co teraz? - spytała Miranda. Stary mag z ulgą usiadł na ziemi. - Spróbujemy przekraść się przez przetokę chyłkiem. Jak się nie da, to będziemy się bić... możemy też spróbować znaleźć inną drogę do Shili. - Pierwsza z propozycji jest bardzo trudna do zrealizowania... druga wcale mi się nie podoba... - odpowiedziała jego córka. - Może trzecia? - Jeżeli istnieje droga na Shilę przez Korytarz Światów, powinien ją znać wróżbita Mustafa - odparł czarnoksiężnik. - A zatem do Taberta? - Miejsce równie dobre jak wiele innych. Jestem zmęczony. Możesz nas tam zabrać? - Ty zmęczony? - Czarodziejka zmarszczyła brwi. - Nie mówiłem tego Pugowi - rzekł jej ojciec z namysłem - ale podejrzewam, że kiedy wydarł mnie Sarigowi, znów stałem się w pełni śmiertelnym człowiekiem. Większość mojej mocy pochodziła od martwego Boga Magii, a kiedy ta więź została zerwana... - Wzruszył ramionami. - Do licha! Oto właściwa pora na ludzkie słabości! - żachnęła się Miranda. - Mamy stawić czoło Królowi Demonów, a ty, jak się okazuje, nie jesteś w formie, bo się starzejesz? Podnoszący się z ziemi Czarnoksiężnik skrzywił się lekko. - Wiesz... nie skazuj mnie jeszcze na grysik i kocyki, córeczko. Jak będzie trzeba, to potrafię jeszcze roztrzaskać tę górę na kamyki! Dziewczyna uśmiechnęła się, wzięła ojca za rękę i szybko przeniosła ich do La Mut. U Taberta był umiarkowany tłok, wszyscy jednak wstali i cofnęli się o kilka kroków, kiedy Czarnoksiężnik i jego córka pojawili się nagle znikąd parę stóp od szynkwasu. Rozparty za ladą właściciel zaledwie uniósł brew. - Musimy użyć twej spiżarni - oznajmiła Miranda. Barman westchnął ciężko, jakby chciał rzec: "I co mam wymyślić, aby wyjaśnić klientom całą tę tajemniczą historię?" Potem kiwnął głową. - Powodzenia! Niespodziewani goście szybko przeszli obok szynkwasu i weszli do małej komnaty na tyłach oberży. Miranda sprowadziła Macrosa po schodach, a potem powiodła wąskim korytarzem. Na końcu korytarzyka była alkowa, oddzielona odeń zwykłą zasłoną zwisającą z metalowego pręta. Był to ten właśnie portal, którym czarodziejka po raz pierwszy dostała się do Korytarza Światów. Gdy odsunęli kotarę i przeszli przez próg, znaleźli się w Korytarzu. - Do Uczciwego jest dość daleko w tę stronę - zwróciła się dziewczyna do ojca, wskazując w lewo. - Znasz jakiś skrót? - Owszem. - Kiwnął głową Macros. - Tędy. - Wskazał przeciwległy kierunek. Ruszyli, nie tracąc czasu... William patrzył z góry na toczącą się w dole zajadłą bitwę. Broniący przystani zaczęli ostrzeliwać płynące w ich stronę okręty. Przemyślnie ukryte balisty i katapulty zatopiły trzy statki, które zanadto zbliżyły się do brzegu, reszta jednak parła naprzód. Jednym z najcenniejszych przedmiotów należących do Williama była luneta, którą przed laty podarował mu Diuk James. Przybliżała ona odległe przedmioty około dwunastokrotnie, ale miała też pewną niezwykłą własność - za jej pomocą można było przenikać iluzje. James niezbyt był skłonny do wyznań, skąd i gdzie zdobył tak cenny przedmiot. Konetabl przez chwilę przyglądał się okrętowi dowódcy floty. Od razu spostrzegł złowrogą postać demona, który siedział na śródokręciu. Bestia dzięki magicznym obrożom i przymocowanym do nich łańcuchom kontrolowała wszystkich znajdujących się w pobliżu. Niełatwo było ocenić wyraz demonicznego pyska, ponieważ bestia nie miała niczego, co choćby w przybliżeniu przypominało ludzkie rysy. Pug ostrzegł Patricka, Diuka Jamesa i Williama o tym, że Szmaragdowa Królowa nie żyje, a jej miejsce zajął demon. Informację tę przekazano jednak tylko garści najbardziej zaufanych oficerów. William i James doszli do wniosku, że ludziom wystarczy strach przed najeźdźcami i nie trzeba ich dodatkowo trwożyć perspektywą starcia z potężnym demonem. William obrócił soczewki o dziewięćdziesiąt stopni i demon znikł mu z oczu. Zamiast niego zobaczył iluzję - majestatyczną kobietę, która w osobliwy sposób wyglądała jeszcze bardziej przerażająco niż demon, ten bowiem przynajmniej nie ukrywał swej nienawiści do całego świata. Konetabl przywrócił poprzednie ustawienie soczewek i znów spojrzał na demona. Potem odłożył szkła. - Rozkazy - odezwał się spokojnym głosem i zaraz podszedł do niego jeden z pałacowych paziów. Giermkowie poszli na mury jako adiutanci oficerów, paziom zaś przyszło spełniać rolę gońców. Przez krótką chwilę William przyglądał się chłopcu, którego twarz wyrażała gotowość zaniesienia rozkazów, dokądkolwiek by go posłano. Nie miał on więcej niż trzynaście lat. William miał ochotę powiedzieć chłopcu, by uciekał jak najdalej, opuścił miasto tak szybko, jak tylko mogą go ponieść chyże, młodzieńcze nogi, zamiast tego wydał jednak zwięzłe polecenie: - Powiedz dowódcy oddziałów broniących portu, by zaczekali, aż tamci podpłyną bliżej... a potem niech skierują cały ogień na ten wielki okręt o zielonym kadłubie. Tam jest ich dowództwo, i chcę, by poszli na dno. Chłopiec pobiegł z rozkazem, a Konetabl wrócił do obserwacji. Doszedł do wniosku, że wszystko, co przedsięwziął, było daremnym wysiłkiem, gdyż zdawał sobie sprawę, że okręt demona jest prawdopodobnie najlepiej chronioną jednostką całej floty. Wkrótce nadeszły meldunki o tym, że nieprzyjacielska flota wylądowała na plażach w górze i dole wybrzeża, a oddziały wrogiej jazdy pokazały się w pobliżu najdalej na północ wysuniętej bramy. William przez chwilę zastanawiał się nad sytuacją, a potem wezwał do siebie kolejnego gońca. - Pobiegnij na dziedziniec i każ jednemu z czekających tam jeźdźców zawieźć rozkazy do wschodniej bramy. Niech zamkną miasto. Paź odwrócił się, by odejść, William jednak jeszcze go zatrzymał. - Chłopcze... - Sir? - Każ sobie dać konia i ruszaj za jeźdźcem. Rozkazuję ci opuścić miasto i przekazać Kapitanowi von Darkmoor, że czas odejść na wschód. Masz zostać przy nim. Rozkaz opuszczenia miasta zbił chłopca z tropu, ale karność wzięła górę nad zmieszaniem. - Wedle rozkazu, sir! - odpowiedział i wybiegł z sali. Stojący nieopodal kapitan przybocznej straży zerknął spod oka na dowódcą, który potrząsnął głową. - Niech choć jeden z nich ocaleje - rzekł. Kapitan pokiwał głową z posępną aprobatą. Nieprzyjaciel podjął próbę zajęcia portu. Tkwiący u relingów Novindyjczycy rzucali liny, usiłując trafić pętlami na pachołki. Zniechęcał ich do tego deszcz strzał siekących pokłady i bezlitośnie trafiających każdego, kto się wychylił zza osłony. Wielu napastników najeżonych brzechwami runęło do wody. Wnet jednak z jednego, potem z drugiego okrętu zarzucono liny, i ciężkie kadłuby wolno zaczęły posuwać się ku pomostom. Jedynym miejscem, gdzie nie mogły przybijać, było to, gdzie wcześniej zatopiono trzy wrogie jednostki. Liny leciały już z kolejnych okrętów i William zrozumiał, co się święci. Planując obronę, spodziewali się, że oblężenie będzie rozwijało się powoli, a najeźdźcy zaczną zajmować port po wyparciu zeń obrońców. Teraz jednak zobaczył, że wcale nie zamierzają odsyłać pustych okrętów. Domyślił się, że do przystani przybije tylko kilka jednostek, które posłużą pozostały m jako tarcze osłonowe. Niedługo zostaną zahaczone kotwiczkami do następnych i wkrótce statek ze statkiem zostaną połączone pomostami. W głąb zatoki wyciągnie się pomost, którego elementami będą kadłuby okrętów i po tej platformie tysiące napastników przeskoczą z pokładu na pokład, by wpaść na krondorskie nabrzeża. Był to plan ryzykowny, bo jeżeli obrońcom udałoby się podpalić choć jeden z tych okrętów, cała operacja mogła się nie powieść. Kiedy okręt Królowej przybliżył się dostatecznie, wszystkie machiny wzięły go na cel. W powietrze wyfrunęła przynajmniej setka ciężkich głazów, wespół z kilkudziesięcioma kulami z płonącej, nasączonej palnym olejem słomy. Jak się spodziewał William, wszystkie odbiły się od niewidzialnej bariery. Nie bez pewnej przyjemności zauważył, że jeden spory głaz uderzył w sąsiedni, nie chroniony magią okręt, zabijając i raniąc kilkudziesięciu spośród setek stłoczonych na jego pokładzie żołnierzy. Odwrócił się, by wydać rozkaz rzucenia na pierwsze okręty wroga jak największej ilości ognistego oleju. I nagle cały balkon stanął w płomieniach. William runął w tył, jakby podrzucony ognistą dłonią i upadł oszołomiony pod ścianą. Ocierając łzy z oczu, zobaczył, że cały świat zabarwił się na czerwono. Po chwili odkrył, że to jego oczy były zakrwawione i osmalone. Nie oślepł całkowicie tylko dlatego, że w chwili ataku patrzył gdzie indziej. Macając na oślep dookoła, odkrył, że tuż obok ktoś leży. Dotknięty przezeń mężczyzna jęknął boleśnie. Potem jego samego podniosły czyjeś ręce. - milordzie? Rozpoznał głos jednego z paziów, który stał w głębi komnaty. - Co... co się stało? - Cały balkon stanął nagle w ogniu... i wszyscy... się spalili! - A kapitan Reynard? - Chyba nie żyje, sir... Na korytarzu rozległa się wrzawa i do komnaty wbiegli jacyś ludzie. - Kto tu? - William widział jedynie mgliste kształty. - Porucznik Franklin, milordzie. - Wody... - wychrypiał Konetabl i poczuł, że porucznik, przejmując go z rąk pazia, prowadzi na fotel. Nozdrza wypełniał mu zapach jego własnych, spalonych włosów i skóry... a choć bardzo się starał, nie mógł całkowicie otrzeć krwi z oczu... - Poruczniku... - odezwał się do oficera, kiedy zdołał jakoś usiąść. - Proszę mi powiedzieć, jak wygląda sytuacja. Żołnierz podbiegł do balkonu. - Wysadzają ludzi na brzeg. Nasi ich dziesiątkują... ale tamci prą naprzód... Paź przyniósł miskę z czystą wodą i ręcznikiem, który William zwilżył i przyłożył do twarzy. Ból był niemal nie do wytrzymania, i Konetabl załamałby się, gdyby w porę nie przypomniał sobie, jak to jeden z nauczycieli w Stardock nauczył go ignorować cierpienie. Woda niewiele poprawiła ostrość widzenia i pomyślał, że przez resztę życia - jakkolwiek niewiele mu go chyba pozostało będzie ślepcem. Głośny trzask pękającego drewna i bitewna wrzawa na dole znów kazały mu zadać pytanie: - Poruczniku, czy zechciałby mi pan powiedzieć, co dzieje się na dziedzińcu? - Sir... oni przebili się do Królewskiej Przystani. Nieprzyjaciel ląduje pod zamkiem! - odparł zduszonym głosem młody oficer. - Synu, pomóż mi wstać - poprosił William pazia. - W... wedle rozkazu, sir. - Chłopak udawał spokój, ale nie zdołał ukryć strachu w głosie. Konetabl poczuł obejmujące go w pasie ramiona i wstał. - Odwróć mnie ku drzwiom - polecił spokojnie. Szczęk stali dobiegał już z sąsiednich korytarzy i z dziedzińca na dole. Nieprzyjaciele gnali w górę po schodach, wiodących ku jego komnatom. - Poruczniku Franklin... - Słucham, sir? - padła spokojna odpowiedź. - Zechciej stanąć u mojego lewego boku. Oficer spełnił prośbę, a William powoli wyciągnął miecz z pochwy. - Stań za mną, chłopcze - powiedział cicho do pazia, gdy odgłosy bitewnej wrzawy z korytarza zaczęły przybierać na sile. Chłopiec wykonał polecenie i nadal podtrzymywał osłabionego Konetabla. William chciał rzec coś, co pomogłoby chłopcu lepiej znieść wyrok losu, wiedział jednak, że i tak wszyscy skończą życie w trwodze i bólu. Błagał tylko bogów, by nie trwało to długo. Kiedy odgłosy walki wzmogły się jeszcze bardziej, a żołnierze z korytarza zajęli pozycje u drzwi, znalazł wreszcie odpowiednie słowa: - Paziu... - Słucham, sir? - usłyszał pełen strachu głosik zza pleców. - Jak masz na imię? - Terrance, sir. - Czyj jesteś? - Mój ojciec jest giermkiem sir Belmonta, sir. - Dzielnie się spisałeś. A teraz pomóż mi stanąć prawdziwie prosto i mocno. Nie godzi się, by Konetabl Krondoru ginął na kolanach... - Sir... - W głosie chłopca słychać było wzruszenie. Nagle usłyszeli krzyk i William zobaczył, że biegnie ku nim jakaś niewyraźnie rysująca się sylwetka. Usłyszał świst miecza Franklina i napastnik runął na plecy. Z lewej pojawił się kolejny Szmaragdowy i Konetabl Krondoru ciął niemal na oślep. Chwilę później William, syn Puga i Kalali z Górskich Ludzi Thuril, urodzony na obcym świecie, poczuł ból w boku i zaraz potem ogarnęły go ciemności. James brnął mozolnie przez głęboki po kolana szlam. Odgłosy walk w mieście niosły się i przez kanały, więc jego ludzie szli z dobytymi mieczami. Od czasu do czasu uchylali zasłony niesionych przez siebie lamp, by zorientować się w położeniu, przeważnie jednak szli pogrążeni w mroku rozjaśnianym - kiedy przechodzili pod ulicznymi kratami - nikłymi promykami światła sączącego się ze świetlików w górze. - Jesteśmy na miejscu - odezwał się jeden z ludzi. - Dajcie sygnał - polecił Diuk i powietrze rozdarł przenikliwy gwizd. Jeden z ludzi otworzył kopniakiem drzwi, co natychmiast spowodowało podobne reakcje - dał się słyszeć łoskot otwieranych w pobliżu innych drzwi. Do piwnicy weszli najpierw dwaj ludzie w czerni, potem James, który szybko ruszył znajdującymi się tu schodami pod górę. Wpadli do pomieszczenia oświetlanego łuczywami - nadal byli jeszcze pod ziemią. Zgodnie z oczekiwaniami Diuka nie natrafili na zacięty opór, choć niewiele brakło, a jego samego przyszpiliłaby do ściany strzała. Strzelano zza przewróconego stołu. - Przestańcie, do kata! - wrzasnął ostro. - Nie zamierzamy się bić! Na chwilę w piwnicy zapadła cisza. - James? - padło pytanie z głębi izby. - Witaj, Lysle. Zza stołu wstał wysoki, stary człowiek. - Dziwi mnie, żeś tu wrócił... - Wiesz... przechodziłem tędy i pomyślałem, że może zechciałbyś skorzystać z szansy i się stąd wynieść... - Jest aż tak źle? - Gorzej niż mógłbyś się spodziewać - odparł James, skinieniem dłoni pozdrawiając człowieka znanego pod nazwiskiem Lysle Riggera, Briana, Henry'ego i tuzina innych, ale który pod każdym z nich pozostawał Przenikliwym przywódcą krondorskiego złodziejskiego Stowarzyszenia Szyderców. Diuk rozejrzał się dookoła. - Niewiele się tu zmieniło - mruknął. - Choć kiedyś bywało tu tłumnie... - Większość członków bractwa jest na górze... ratują życie - odpowiedział człowiek, o którym James zawsze myślał jako o Lysle'em. - A ty zostałeś? - Jestem optymistą - wzruszył ramionami zapytany. - Albo głupcem - dodał z westchnieniem. - Szydercy to niewielkie królestwo, ale zawsze królestwo... - To prawda. Chodź ze mną. Jest takie miejsce, w którym może uda nam się przeżyć. Żołnierze Jamesa otoczyli Lysle' a i jego ludzi, a potem wszyscy razem ruszyli z powrotem ku ściekom. - Dokąd idziemy? - spytał król opryszków, gdy brnęli przez pokłady szlamu. - Znasz to miejsce, gdzie rzeka wpływa do miasta... obok opuszczonego młyna? - Tego z brukowanym dziedzińcem? - Tego samego. Używaliśmy go podczas handlu z Trevorem Hullem i jego bandą, zbyt dawno temu, by ktoś to jeszcze pamiętał. Gdybyś był w Krondorze wtedy, kiedy Szydercy mieli konszachty z Hullem, wiedziałbyś to. Jest tam duży magazyn... który od miesięcy zapełnialiśmy... - Od miesięcy? - żachnął się Lysle. - A jak wam się to udało bez wiedzy Bractwa? - Robiliśmy to górą - odparł James ze śmiechem. - I za dnia, kiedy twoi złodziejaszkowie spali po nocnych wyczynach. - A dlaczego przyszedłeś po mnie? - No... jesteś jedynym bratem, o którym wiem... i nie mogłem pozwolić, byś zginął w tej piwnicy. - Ja twoim bratem? Jesteś pewien? - Na tyle, by się o to założyć... - Często o tym myślałem - przyznał Lysle. - Pamiętasz swoją matkę? - Nie za bardzo. Zamordowano ją, kiedy byłem jeszcze pętakiem... - Pod Głową Dzika? - Nie pamiętam. Może i tak. Potem Szydercy wzięli mnie z ulicy i zajęli się moim wychowaniem. A jak było z tobą? - Kiedy zabito moją matkę, byłem siedmioletnim brzdącem. Miałem chyba braciszka... myślałem, że on też został zabity. A potem wysłano mnie do Romney... i tam ktoś zajął się moim wychowaniem. - Ojciec chyba nie chciał, by jego obaj synowie byli blisko niego. Może ci, co zabili naszą matkę, chcieli dopaść i nas? - Wiesz... - odezwał się Lysle, kiedy dotarli do rozległego skrzyżowania kanałów, gdzie woda spływająca z góry tworzyła mgiełkę pośrodku przejścia. - Zawsze uważałem, że to dziwne, iż moi przybrani rodzice w Romney wychowywali mnie na złodzieja w Krondorze. - Cóż... - mruknął James, gdy mijali mały wodospad - ...nigdy już nie dowiemy się prawdy. Ojciec nie żyje od wielu lat. - Dowiedziałeś się, kim był? Mnie się to nigdy nie udało... James wyszczerzył zęby, które osobliwie błysnęły w mroku. - A mnie, prawdę rzekłszy, tak. Raz usłyszałem jego głos, a potem, wiele lat później, okazja się powtórzyła... pomyszkowałem trochę tu, trochę tam i udało mi się wyniuchać, kim był Człek Wyjęty Spod Prawa... - I kim był? - Czy kiedykolwiek miałeś nieprzyjemność poznania pewnego wiecznie skwaszonego i złośliwego wyrabiacza świec, co miał swój warsztat nieopodal pałacu, w południowej części miasta? •- Nie powiem, żebym sobie przypominał. Jak się nazywał? - Donald. Gdybyś go kiedykolwiek spotkał, z pewnością byś go zapamiętał, bo był wyjątkowo wrednym jegomościem... - I przy okazji geniuszem zbrodni... - Jaki ojciec, tacy synowie - mruknął James. Kiedy dotarli do miejsca, gdzie musieli podejść pod górę po pochyłości, Lysle zapytał: - Jak myślisz, ujdziemy z tego z życiem? - Prawdopodobnie nie... - odpowiedział Diuk. - Ale życie i tak na ogół kończy się śmiercią, nieprawdaż? - Nie da się ukryć. A przy okazji... masz jakąś kryjówkę? - Jakżeby inaczej - odpowiedział James. - Jeżeli istnieje jakaś droga, którą można wynieść stąd głowy, to wiedzie tędy... - Pokazał wielkie drzwi, dostatecznie duże, by przejechał przez nie wóz. - A, rozumiem... wiem już, co miałeś na myśli, mówiąc, że tędy można się przemknąć - dodał Lysle, kiedy dwaj żołnierze otworzyli potężne drewniane wrota. Drzwi bez szmeru rozsunęły się i weszli do pomieszczenia, gdzie czekały setki żołnierzy, gotowych do akcji, z mieczami i łukami w dłoniach. - No... jesteśmy... Lysle świsnął przez zęby z uznaniem. - Widzę, że zamierzasz zgotować niezwykle ciepłe powitanie tym, co tu po ciebie przyjdą... - Znacznie cieplejsze, niż mógłbyś się spodziewać - rzekł Diuk z przekąsem. Skinął dłonią, zapraszając do środka brata i kilku towarzyszących mu Szyderców. - Panowie... witajcie w ostatnim bastionie Krondoru. Gdy James i jego kompania weszli do środka, drzwi zatrzaśnięto, a towarzyszący temu dźwięk zabrzmiał osobliwie ostatecznie... Erik usłyszał zew trąbki i natychmiast zaczął wykrzykiwać rozkazy. Od kilku godzin nieustannie odpierał ze swoimi ludźmi ataki małych grup najeźdźców, a otrzymywał meldunki, że podobne walki toczą się przy morskiej bramie i północnym bastionie. Na razie tylko przy południowej bramie zauważono kilka oddziałów - co bardzo mu odpowiadało - i do walk na północy skierował tylu żołnierzy, ilu tylko mógł. Z obu bram wychodziły liczne rzesze uciekinierów, podążających w stronę Królewskiego Szlaku. O milę na wschód od miejsca, gdzie bojowe pozycje zajęły kompanie Erika, łączyły się one, tworząc rzekę zmęczonych, przerażonych i zdesperowanych uchodźców. Młodzieńcowi powierzono osłonę tyłów kolumny uciekinierów. Wiedział, że - o ile wiedział cokolwiek o wojnach - oznaczało to w praktyce walki mniej więcej do połowy drogi do Ravensburga. Dopiero tam nieprzyjaciel powinien dać im spokój. Najeźdźcy mieli do złupienia miasto, zapasy do uzupełnienia, i - choć jak dotąd posuwali się przed siebie bez porażki - nadal wielu z nich nie odzyskało jeszcze sił po długiej morskiej podróży. Saaurów prawie nie widywał i zastanawiał się, dlaczego zatrzymali się po pierwszym starciu. Nie miał zbyt wiele czasu na myślenie, jak przechytrzyć wroga, a wobec nieustannych ataków małych oddziałów na jego pozycje musiał działać natychmiast. Starcia były krótkie, gwałtowne, i Krondorczycy we wszystkich odnieśli zwycięstwo, ludzie jednak męczyli się, a straty rosły. Polecił sprowadzić wóz, na który wsadzono rannych i odesłano ich na Wschód, razem z uciekinierami. Teraz usłyszał sygnał grany na trąbce oznajmujący zamknięcie bram. Kiedy zaczął organizować odwrót, podjechał doń konno młody chłopak. - Mości Kapitanie? - Słucham, synu, jakie wieści? - Erik zobaczył, że chłopiec ma na sobie barwy pałacowych paziów. Po jego twarzy spływały łzy. - Lord William kazał wam zacząć odwrót. O tym Erik już wiedział, bo oznajmił mu to sygnał trąbki. Nie bardzo rozumiał, z czym posłano doń chłopca. - Co jeszcze? - Mam wam towarzyszyć. Teraz zrozumiał. Ocaleje przynajmniej jeden z paziów. - Ruszaj na Wschód, gdzie znajdziesz wóz z rannymi. Przyłącz się do nich i pomagaj cierpiącym... - Tak jest, sir! Chłopiec odjechał, a Erik ponownie zajął się organizacją odwrotu. Wszystkie dzieła o wojnach, jakie czytał w bibliotece Williama, nauczyły go, że właściwe przeprowadzenie odwrotu to najtrudniejsze z militarnych przedsięwzięć. Żołnierze zdradzają wtedy chęć do panicznej ucieczki, a walka w odwrocie jest czymś niezwykłym dla ludzi nauczonych do ruchu naprzód. Od dwu lat przeprowadzał jednak z Williamem teoretyczne dyskusje, a szczególnie często rozmawiał podczas ostatniego tygodnia. Postanowił, że żaden z podległych mu oddziałów nie wpadnie w okrążenie. Przez całe popołudnie słyszał dobiegające z rozmaitych stron odgłosy walki, choć jego oddział pozostał sam. Doszedł do wniosku, że napastnicy wdarli się już do miasta i nie widział potrzeby organizowania obrony przed atakami z południa lub wschodu. Wiedział też, że wszystko to ulegnie zmianie, gdy tylko James i William uruchomią swoje pułapki. Odległy grzmot i pióropusz ciemnego dymu, który wzbił się w niebo, powiedziały mu, że ruszono spusty pierwszej z przykrych niespodzianek. W budynkach portowych i piwnicach przylegających do nich domostw na głębokości trzech kwartałów umieszczono setki beczułek quegańskiego ognistego oleju. Gdy je podpalono, cała przylegająca do przystani część miasta stanęła w płomieniach i zginęli wszyscy nieprzyjaciele w promieniu setki stóp od każdego domu. Ci, co nie zostali zwęgleni, natychmiast udusili się z braku zdatnego do oddychania powietrza. Młodzieniec spojrzał ku południowemu zachodowi, w stronę pałacu. Nienawistną mu była myśl, że najemnicy Szmaragdowych mogli już się tam wedrzeć. A potem zobaczył oślepiający błysk. powietrze rozdarł kolejny grzmot i natychmiast pojął, co się stało. - Co to było, kapitanie? - spytał porucznik, którego Erik nie zdążył jeszcze dobrze poznać, człowiek nazwiskiem Ronald Bumaris. - Pałac, poruczniku - odpowiedział Ravensburczyk. Porucznik zamilkł, czekając na rozkazy. Po pół godziny północną bramą miasta wyszli ostatni uciekinierzy i Erik wydał rozkaz do formowania oddziału osłonowego. Przez chwilę patrzył, jak uchodźcy podążają na wschód, prosto w objęcia nadciągającej nocy, a potem zwrócił się ku zachodowi, w stronę płonącego miasta i zaczął czekać... U Uczciwego Jana był zwykły ruch i Macros z Mirandą musieli przeciskać się przez dość duży tłum: Pomachali uprzejmie dłońmi, pozdrawiając gospodarza, ale odmówili jego zaproszeniu na poczęstunek. Ruszając ku schodom, skierowali się na górę, ku galerii kramów. Dotarłszy do kramu Mustafy, weszli do środka. Stary człowiek podniósł oczy i popatrzył na czarodziejkę. - A... to znowu ty? - Ja - odpowiedziała dziewczyna. - Dopadłaś Puga? - Można tak powiedzieć - uśmiechnęła się Mirandą. - Co mogę dla ciebie zrobić? Zajrzeć w przyszłość? Dziewczyna usiadła na krześle naprzeciwko starego wróżą. - Poznajesz mojego ojca? Mustafa przyjrzał się uważnie Macrosowi. - Nie... A powinienem? - Jestem Macros. - Aha... - mruknął staruszek. - A nie powinieneś być przypadkiem martwy? Wyobraź sobie, że coś takiego obiło mi się o uszy... - Potrzebuję informacji - ucięła Miranda. - To moja specjalność. - Muszę wiedzieć, jak się dostać na świat zwany Shila. - Wiedz, że ci się tam nie spodoba. To świat opanowany przez demony. Jakiś idiota otworzył przejście pomiędzy Piątym Kręgiem i tamtym światem, i teraz diabli go wzięli... - Można tak powiedzieć. - Miranda użyła znów tej samej frazy. - A dlaczego zależy ci na tym, by się tam dostać? - By zamknąć dwie szczeliny pomiędzy światami. Jedną pomiędzy Shilą i Midkemią i drugą, łączącą Shilę z ojczyzną demonów. - Niełatwa sprawa - stary wróż potarł podbródek - ale myślę, że mam informację, która mogłaby się wam przydać. Mogę wam wskazać portal, który zawiedzie was niedaleko Asharty... a chyba tam właśnie chcecie się udać. - Skąd wiesz? - spytał Macros. - Kiepski byłby ze mnie sprzedawca informacji, gdybym tego nie wiedział. - Ile chcesz? - wtrąciła się Miranda. Stary wróż wymienił cenę... tuzin dusz nie narodzonych jeszcze dzieci. - Myślę, że Querl Dagat nie będzie miał tak wygórowanych żądań - rzekła czarodziejka, wstając. Usłyszawszy imię swego głównego rywala, Mustafa spuścił z tonu. - Czekajcie chwilę! A co możecie mi dać? - Mam Słowo Mocy, które pozwoli ci na spełnienie jednego życzenia. - A jaki tkwi w tym haczyk? - Musisz je wypowiedzieć na Midkemii. - Słyszałem, że Midkemią nie należy obecnie do bardzo gościnnych światów - westchnął stary. - Jak wiesz, tutaj się nie starzeję, ale odkryłem Korytarz jako człowiek już wiekowy, a niemal wszystkie znane mi eliksiry przeciwko starości wymagają... powiedzmy, niezbyt miłych dodatków... takich jak jeszcze bijące serce kochanki czy mordowanie niemowląt. Zasady etyczne, jakim hołduję, nie pozwalają mi na dokonywanie tak niecnych czynów. - Gdybym była tobą - mruknęła Miranda - zażądałabym wiecznego, doskonałego zdrowia. Można być młodym... i mieć problemy. - To nie jest taki zły pomysł - ucieszył się stary. - Ale chyba nie możesz mi zapewnić spełnienia dwu życzeń, co? Czarodziejka potrząsnęła głową. - Dobrze, niech będzie. - Umowa stoi. Wróż sięgnął pod stół i wyjął mapę. - Jesteśmy tutaj - zaczął objaśnienia, wskazując na dość duży czarny kwadrat otoczony z czterech stron liniami, które krzywiąc się i wyginając, unikały dotknięcia. - Kiedy stąd wyjdziecie, nadajcie drzwiom, którymi opuścicie Gospodę, numer sześćset pięćdziesiąty dziewiąty. - Dotknął palcem mapy. - To będzie tutaj. Idąc w prawo, odliczcie szesnaste drzwi, ale pamiętajcie: w prawo. Jeżeli pójdziecie w drugą stronę, nie traficie tam, gdzie trzeba. Szesnaste drzwi otworzą się na jaskinię w Shila, odległą o około jeden dzień konnej jazdy od Asharty. Mam podstawy do podejrzeń, że jak tam traficie, podróż nie sprawi wam trudności... - Nie sprawi? - Po prostu ruszycie na południe i natkniecie się na miasto po prawej. A teraz, by dać wam jakie takie pojęcie o waszych przeciwnikach - powiedział, odkładając mapę - pozwólcie, że powiem wam coś o demonach. Istnieje siedem Kręgów tego, co ludzie zwą Piekłem. Najwyższy Krąg to po prostu bardzo niemiłe miejsce, gdzie żyją stworzenia niewiele różniące się od tych, jakie spotykacie na Midkemii. Siódmy Krąg to domena stworów, które znacie jako Upiory. One same, jako istoty absolutnie innej energii, wysysają nasze siły życiowe i nie mogą istnieć w naszym świecie bez tego, żeby swoim dotykiem nie zabić każdej istoty żywej. Są tak obce znanemu nam życiu, że nie pozwalamy im zaglądać do Uczciwego. Miranda podejrzewała, że to, co słyszy, jest bardzo ważne, nie do końca jednak zrozumiała, o co chodzi. Ponieważ niecierpliwie czekała na dalsze objaśnienia, nie zadała żadnych pytań. - Demony Piątego Kręgu nie są znowu aż tak nam obce. Niekiedy zdarza się, że jakiś bardzo dobrze wychowany trafia i tutaj i dopóki nie próbuje pożerać innych klientów, Uczciwy Jan nie podejmuje żadnych działań. - A co to ma wspólnego z naszym zadaniem? - spytał Macros. - Mniemałem, że ktoś tak mądry i potężny jak ty wykaże nieco więcej cierpliwości - zganił go Mustafa i podniósł dłoń, bo Mag zamierzał zaprotestować. - Proszę o ciszę. Wszystko zaraz wyjaśnię. Demony żerują na życiu. Podobnie jak wy jecie rośliny czy mięso, one żywią się mięsem i życiem. To, co zwiecie duszą, życiem, myślami, jest dla nich jak trunek. Mięso jest budulcem ich ciał, podobnie jak waszych lub mojego, ale dusze ofiar są podstawą ich mocy, inteligencji i przebiegłości. Demon, który jest stary, pożarł wielu wrogów i trzyma schwytane dusze, by pożreć je później... - Nie rozumiem - przyznała Miranda. - Demony są jak... rekiny. Macie rekiny na Midkemii? - Owszem - rzekła czarodziejka. - Pływają stadami, ale z nikomu nie znanych powodów zwracają się niekiedy przeciwko własnym krewniakom. Jeżeli wpadną w szał, jeden rekin może zostać pożarty przez drugiego, choć sam w tym czasie rozszarpuje trzeciego. Z demonami jest podobnie... Gdy nie mają innego źródła pożywienia, pożerają jeden drugiego. Kiedy znajdą jakiś sposób, by dostać się do któregoś z nadrzędnych światów, plądrują go, tucząc się ciałami i duszami jego mieszkańców. Kradnąc umysł czy ducha, stają się bardziej przebiegłe i podstępne, a z braku tego pokarmu głupieją. Im potężniejszy demon, tym bardziej łaknie dusz, by nie zgłupieć. - Myślę, że rozumiem... - odezwał się Macros. - Owszem - dodała Miranda. - Demon, który zranił Puga, zdradził swego pana, by bez żadnych przeszkód żerować na naszym świecie! - To bardzo możliwe - przyznał wróż. - Nie ma u nich tego, co my nazwalibyśmy poczuciem lojalności. - Dziękujemy ci - odezwała się dziewczyna, wstając, by odejść. - Czekajcie... jest coś jeszcze. - Co? - Jeżeli uwięzicie demony pomiędzy ich własnym królestwem, gdzie mogą żyć bez konieczności nieustannego pożerania innych, a Midkemią, zniszczą w końcu wszelkie życie na Shila. A potem zaczną pożerać się nawzajem... - A dlaczego mamy się tym przejmować? - spytał Macros. - Nie mówię, że macie się martwić o te stwory. W końcu jednak przy życiu zostanie jeden żywy demon, prawdopodobnie ich król, Maarg - o ile zdoła się przedrzeć, albo ten Tugor, jego kapitan. Nie posiadając dostępu do źródła pożywienia, osłabnie i pewnie zdechnie. Zanim jednak stanie się zdychającym z głodu, głupim stworem, pierwej będzie ogromnie rozjuszonym... i bardzo potężnym demonem. - Co oznacza... - Miranda nie dokończyła pytania. - ...że będziecie musieli przed odejściem stamtąd dobrze zatrzasnąć za sobą drzwi. Dziewczyna zamrugała, a potem parsknęła śmiechem. - Nie omieszkamy, staruszku... nie omieszkamy... - Aleja mówię nie tylko o drzwiach do Midkemii. Musicie też zamknąć wejście do Korytarza. Nie byłoby nam tu miło natknąć się na rozszalałego Króla Demonów... - Nie bój się, zadbamy i o to. - A co z moją zapłatą? - spytał Mustafa, wstając. Czarodziejka uśmiechnęła się odrobinę złośliwie. - Powiem ci, jak będziemy wracali. - Dlaczego zawsze tak się dzieje, że urodziwa dziewka może z ciebie zrobić durnia? - zapytał Mustafa sam siebie, ponownie siadając, gdy przybysze opuścili już jego kram. - Na przyszłość bierz pieniądze z góry! - I walnął pięścią w stolik. Rozdział 17 ZAGŁADA Erik zaklął szpetnie. - Dokładnie tak, sir! - huknął Harper. - Sam bym tego lepiej nie ujął! Ravensburczyk otrzymał wiadomość od Greylocka i dzięki niej zrozumiał, dlaczego podczas ostatnich dwu dni atakowano go niemal bez przerwy. Najeźdźcy przedostali się przez lasy i teraz napierali na pozycje obronne Owena, o pół dnia drogi na wschód. Ton listu był spokojny, Greylock podkreślał, że do tej pory bez trudu radzi sobie z napastnikami, wyrażał jednak troskę o uchodźców, którzy prawdopodobnie byli atakowani na całej trasie ucieczki. W chwili przybycia posłańca ludzie Erika zdążyli już rozbić jako taki obóz. Ostatni uciekinierzy zdołali opuścić miasto. Młodzieniec zatrzymał się, by pogadać z niektórymi, niewiele jednak zdołał się od nich dowiedzieć o nieprzyjacielu, bo byli zbyt przerażeni, by cokolwiek zauważyć. Nie bardzo pamiętali, co widzieli, gdyż zajmowała ich myśl o tym, czy uda im się bezpiecznie uciec. Jeden ze zbiegów, nadal jeszcze mokry, przepłynął podziemną ulicą - przejście to poznał jeszcze jako chłopiec. Swój nędzny dobytek przytroczył do pleców. Wiedział jedynie, że większa część miasta stoi w ogniu. Erik nie musiał go wypytywać, by się tego dowiedzieć. Nad zachodnią połacią nieba wisiała potężna chmura dymu. Swego czasu z odległości setki mil widział dymy nad płonącym Khaipurem, wzbijające się na tysiące stóp w górę i wiszące później nad miastem jak szary parasol. Przez wiele dni wiatr niósł ku nim zapach dymu, a miękki czarny pył opadał w odległości setek mil. Młodzieniec nie miał wątpliwości, że po upadku Krondoru miasto czeka taki sam los. Wydał rozkazy i ludzie zabrali się do roboty. Wydzielił połowę swego oddziału - ciężkich kopijników - by ruszyli za uciekinierami. Dał im wsparcie w postaci drużyny łuczników, którzy trafili pod jego komendę, gdy zostali odcięci od własnego dowództwa. Lekką jazdę i konnych łuczników posłał na pozycje Greylocka. Tak jak się tego obawiał, po przejechaniu połowy mili natknęli się na pierwsze ofiary najeźdźców. Zobaczyli dwa spalone wozy i rozrzucone dookoła nich trupy. Kilka kobiet obdarto z sukien i zgwałcono przed zadaniem im śmierci, napastnicy zabrali też ofiarom buty oraz wszystkie przedmioty, które miały jakąś wartość. Zbadawszy wozy, Erik zauważył, że wokół jednego z nich rozsypano ziarno. - Są głodni - rzekł do sierżanta Harpera. - Pojedziemy za nimi, kapitanie? - Nie. Bardzo bym chciał, ale musimy wesprzeć Greylocka. Jeżeli przedostaną się do wzgórz na północy, będą mogli skręcić na wschód... i gdzieś tam i tak złapiemy te świnie. - Wedle rozkazu, sir. Gnali tak szybko, jak się dało, pozwalając koniom na wypoczynek tylko wtedy, gdy było to absolutnie konieczne, gdyż. Erik postanowił dotrzeć do Greylocka jeszcze przed świtem. Wiedział, że niektóre konie do rana okuleją, wiedział jednak i to, że jeżeli obrona miasta ma się na coś przydać, nie wolno pozwolić nieprzyjacielowi na tak szybkie przełamanie pierwszych pozycji obronnych. Krondor musiał upaść... i to w ciągu najbliższych trzech dni. Erik podejrzewał, że Szmaragdowa Królowa i jej magowie rozpaczliwie będą próbowali dostać się do brzegu, ponieważ kończyły im się zapasy. Użycie magii do przedarcia się przez zewnętrzne umocnienia oszołomiło młodzieńca. Przedtem tylko raz widział, jak magowie Szmaragdowych wykorzystują magię - było to podczas przekraczania Vedry, kiedy stworzyli świetlny most przez rzekę. Most ten zniszczył Pug, wtrącając tysiące ludzi i jaszczurów w objęcia śmierci. Teraz wysłuchał posłańca od Williama z niedowierzaniem, ale ognie nad portem potwierdzały wieści, że nieprzyjaciel wdarł się do Krondoru. Przypomniawszy sobie o losie przyjaciela, zaczął się zastanawiać, jak też daje sobie radę Roo. Ciekaw był, czy udało mu się dotrzeć bezpiecznie do wiejskiej posiadłości. Roo usiadł ciężko na krześle i ujął w dłoń kubek czystej, zimnej, zaczerpniętej przed chwilą ze studni wody. - Dziękuję ci, Helen. Helen Jacoby i jej dzieci czekali w przedsionku dworku. Kupiec przyjechał tu niedawno, po koszmarnej nocy, podczas której unikał spotkań z jednymi grupami najeźdźców, wpadając na inne. Dotarł do majątku poprzedniego dnia i znalazłszy wszystko w najlepszym porządku, wrócił na szlak, by przyłączyć się do Luisa i dopilnować, żeby wozy dotarły na miejsce przeznaczenia. Częstotliwość, z jaką natykał się na najeźdźców maruderów - o jeden dzień jazdy od miasta - powiedziała mu na temat bitwy o Krondor więcej, niż chciałby wiedzieć. Na własne oczy widział zamęt i rzezie następujące po zdobyciu jakiegoś miasta przez wojska Szmaragdowych i wolał tego nie oglądać po raz drugi. Dwa dni wcześniej wysłano przodem trzy dodatkowe wozy i teraz służba pakowała na nie dobytek, który Roo zamierzał zabrać na Wschód. Mając na uwadze szybkość, z jaką poruszali się najeźdźcy, kupiec zamierzał ruszyć o świcie, niezależnie od tego, co jeszcze zostałoby do załadowania. Doszedł też do wniosku, że zamiast zatrzymywać się w Ravensburgu, lepiej będzie, jak ruszą prosto na Darkmoor. Miał dość, by ofiarować schronienie matce Erika i Nathanowi, a gdyby trzeba było, to mógłby utrzymać jeszcze Mila, Rosalyn i jej rodzinę. Przynajmniej tyle winien był Erikowi. Ale z pewnością się tam nie zatrzyma. Nieprzyjaciel poruszał się zbyt szybko, a Krondor nie utrzymał się tak długo, jak się spodziewano. Jeszcze jeden dzień, pomyślał, pociągając duży łyk czystej, chłodnej wody. Jeśli najeźdźcy stracą po drodze choć jeden dzień, wydostanie się z opresji. Wiedział, że powinien jeszcze dziś pojechać do majątku Esterbrooków, by namówić Sylvię i jej ojca do natychmiastowego wyjazdu. Nie mogli mieć pojęcia o tym, że nieprzyjaciel jest tak blisko. Pomyślał, że bez wzbudzania podejrzeń Karli będzie chyba potrafił zdobyć dla nich kwatery w Darkmoor i Krzyżu Malaka - w końcu na wschodnich drogach znajdowała się teraz połowa mieszkańców Krondoru. Dopiwszy wodę, odstawił kubek. - Gdzie jest Karli? - spytał. - Na górze z twoim kuzynem Duncanem. - A już się zastanawiałem, gdzie go poniosło - uśmiechnął się Roo. Wstał. - Lepiej zobaczę, co oni tam robią. Helen zrobiła lekko zakłopotaną minę. - Mówił coś o tym, że pomoże jej się pozbierać. - Hej! - Kupiec spojrzał uważnie na młodą kobietę. - Mamy jeszcze mnóstwo czasu na to, by się stąd wynieść. Przestań się martwić. - Postaram się - odpowiedziała, uśmiechając się z przymusem. Gdy wszedł na górę, znalazł Karli i Duncana w sypialni żony. Jego kuzyn dźwigał drewnianą skrzynię z najlepszą bielizną Karli. - Szukam cię od dwu dni! - W Krondorze zapanowało nieliche zamieszanie - uśmiechnął się Duncan. - Szukałem cię u Barreta, ale bez rezultatu. Kiedy dotarłem do naszych biur, Luis mi powiedział, że dopiero co poszedłeś do Domu Kawowego. Polazłem więc tam, na próżno oczywiście, i znów wróciłem do biura. Na ulicach zrobił się tymczasem straszny zamęt, i kiedy wreszcie przybyłem do siedziby firmy, okazało się, że wozy już wyjechały. Przy północnej bramie panował zamęt, więc ruszyłem do południowej i udałem się tutaj. Pomyślałem, że przyda ci się dobry miecz do obrony rodziny. - Znów się uśmiechnął, wziął skrzynię i mijając Roo, zniósł ją po schodach. - Wierzysz mu? - spytała żona. - Nie. Najpewniej zabawiał się z jakąś dziwką, a gdy wybuchła panika, ruszył od razu tutaj. Ale nie myli się w tym, że chcę, by was ochraniał. - Boję się, Roo - wyszeptała Karli, obejmując go i przytulając się doń jak bezbronna dziewczynka. Westchnął pocieszająco i poklepał ją po ramieniu. - Nie martw się, wszystko będzie dobrze... - Krondor to jedyny dom, jaki znałam. - Wrócimy tam, jak już będzie po wszystkim. Zdobyłem jedną fortunę, mogę zdobyć i drugą. Wszystko odbudujemy. Ale najpierw musimy zawieźć dzieci w bezpieczne miejsce. Na wzmiankę o dzieciach Karli zapomniała o własnym strachu. - Kiedy wyruszamy? - O świcie. Luis jedzie tu z ostatnimi wozami i tyloma strażnikami, ilu trzeba, by zabezpieczyć podróż do Darkmoor. Tam wy mienimy konie i naprawimy w razie potrzeby wozy, a kiedy odpoczniemy, ruszymy pod Krzyż Malaka. - A dlaczego aż tam? Roo zastanowił się, czy nie powiedzieć żonie wszystkiego, co wiedział, ale potem pomyślał, że dodatkowe wieści mogą ją tylko jeszcze bardziej przestraszyć. - Bo nieprzyjaciel zostanie zatrzymany pod Darkmoor - powiedział. - A Krzyż Malaka jest dostatecznie daleko, by nie ogarnął nas zamęt walk. Karli nie pytała o nic więcej i pospieszyła na dół dopilnować pakowania. Dziećmi zajęła się Helen i kupiec był pod wrażeniem spokoju, z jakim dodawała im otuchy i jednocześnie je zabawiała. Spędził kilka chwil z całą czwórką, przysłuchując się ich szczebiotom - choć nie rozumiał nic z ich sporów. Pod koniec dnia przygotowano zimny posiłek i wszyscy zasiedli do stołu. Obecność Duncana peszyła nieco Roo, gdyż jego kuzyn nigdy wcześniej nie interesował się jego rodziną - oprócz podejmowanych wielokrotnie wysiłków oczarowania Karli. Roo wydawało się, że młodzieniec stale myśli o czymś innym. - Duncanie - odezwał się do niego po posiłku - chcę, byś zaczekał przy stajniach i powiadomił mnie, kiedy pojawi się Luis z ostatnimi wozami. Młodzieniec kiwnął głową. - Jak tu dojedzie, wezmę paru ludzi i przeszukamy okolicę. Ci maruderzy mogą zejść ze wzgórz w każdej chwili, a i miejscowe opryszki mogliby zechcieć wykorzystać okazję. Roo zerknął na obie kobiety i dzieci, a potem rzucił kuzynowi mroczne spojrzenie. - To niemal pewne, że ich tu nie ma, ale ostrożności nigdy za wiele - poprawił się szybko Duncan. - Rupercie, czy grozi nam jakieś niebezpieczeństwo? - spytała Helen, kiedy młodzieniec wyszedł. Jej spokojny ton głosu i szczerość sprawiły, że dzieci nie wyczuwały zagrożenia - i Roo podziękował bogom za to, że tu była. - Podczas wojny zawsze jest niebezpiecznie, szczególnie gdy najeźdźców będących daleko od domu zaczyna dręczyć głód. Dlatego bierzemy wszystko, co mogłoby im się przydać, a to, czego wziąć nie możemy, zniszczymy. - Zniszczymy? - spytała zdziwiona Karli. - Z pewnością nie masz na myśli moich rzeczy i mebli? Roo pomyślał, że może lepiej będzie nie wspominać, iż maruderzy i tak ze złości porozbijają i puszczą z dymem wszystko, co znajdą. - Nie... - odpowiedział. - Spalimy tylko żywność, której nie zdołamy zabrać, i musimy się oczywiście upewnić, że nie zostały żadne narzędzia czy oręż. Jeżeli nie zdołamy zabrać jakiegoś wozu, połamiemy osie i dyszel. Gdy jakiś koń okuleje, zabijemy go i zatrujemy mięso. Wszystko pozostałe zakopiemy w ogrodzie i upewnimy się, że niczego nieprzyjacielowi nie zostawiliśmy. Karli nie spodobała się myśl o stracie ogródka, ale nic nie powiedziała. - A dokąd się udamy, tatku? - spytała Abigail. - Jutro rano przejedziesz się wozem, kochanie - uśmiechnął się Roo. - Wycieczka będzie daleka i musisz się postarać być grzeczna. Udajemy się do miasta, gdzie urodził się twój tatuś, a potem zobaczymy inne interesujące miejsca. Czy to nie będzie zabawne? - Nie - odpowiedziała Abby. - Wcale nie. - Cały czas to powtarza - uśmiechnęła się Helen. Roo spojrzał na Karli. - Ona nie rozumie, o co w tym wszystkim chodzi - wyjaśniła mu żona. - Dzieci - zwrócił się Roo do wszystkich - udajemy się w podróż i będzie to wspaniała przygoda. Helmut uśmiechnął się i wydał radosny okrzyk, a syn Helen, Willem, spytał: - Jak w sagach i legendach? - Owszem, dokładnie tak! - odpowiedział kupiec, uśmiechając się do chłopaka. - Ruszamy szlakiem wielkich przygód, a wy powinniście robić dokładnie to, co każą wasze mamy. Wokół was będą jechać ludzie z mieczami i zobaczycie nowe miejsca. - A walki będą? - spytał chłopiec, otwierając szeroko oczy. - Jeżeli bogowie będą łaskawi, to nie - odpowiedział Roo, poważniejąc. - Ale w razie potrzeby obronimy was. - Powiódł wzrokiem po twarzach, zaczynając od twarzy żony, poprzez wpatrzone weń twarzyczki dziecięce, zatrzymując wzrok na stanowczej, pięknej twarzy Helen. - Z pewnością was obronimy. Erik dotarł na pozycję Greylocka o zmierzchu. Po drodze jego ludzie kilkanaście razy ścinali się ze Szmaragdowymi i widział spustoszenie, jakie nieprzyjaciele zostawiali za sobą. Pobocza drogi usłane były trupami - dało się zauważyć, że najeźdźcom chodzi przede wszystkim o pożywienie. Wokół zwłok leżały rozmaite wartościowe rzeczy - monety, klejnoty i inne kosztowności - wszystko jednak ogołocono z czegokolwiek nadającego się do jedzenia. Erik podał hasło i na czele swych ludzi wjechał do obozu. - Jak stoją sprawy? - powitał go Owen. - Kiepsko, co? - Gorzej, niż myślisz - mruknął młodzieniec, zeskakując z siodła. Oddawszy konia pieczy jednego z ludzi Greylocka, podążył za nim do ogniska, które Krondorczycy rozpalili w pewnej odległości od wzniesionych w poprzek drogi barier. Ravensburczyk zostawił swoich oficerów i podoficerów, by sprawdzić, czy nakarmiono i zadbano o konie. Greylock wskazał mu dłonią gar dymiącego gulaszu. - Częstuj się. Erik wziął w dłonie drewnianą łyżkę i talerz - i nagle poczuł, jak bardzo jest głodny. Kiedy napełnił naczynie, Greylock podał mu małą kromkę chleba i bukłaczek wina. - Opowiedz mi o wszystkim po kolei - poprosił, kiedy młodzieniec w iście imponującym tempie pochłonął kilka łyżek zawiesistej zupy i popił je winem. - Jeżeli Krondor nie padł dziś, to padnie jutro. Zamek już został zdobyty. Obaj wiedzieli, że niemal na pewno oznacza to, iż Konetabl William nie żyje. Diukowi Jamesowi mogła się powieść ucieczka, a Książę i ci z jego dworu, co nie byli w polu, schronili się bezpiecznie w Darkmoor - jeżeli wszystko poszło zgodnie z planem. - Za bardzo nas tu nie niepokojono - odezwał się Greylock. - Owszem, podeszło kilku zwiadowców, ale popędziliśmy ich, a kiedy zobaczyli nasze umocnienia, poszli spróbować szczęścia gdzie indziej. Ravensburczyk nie odpowiedział, bo miał pełne usta gulaszu. Przełknąwszy zawiesistą zawartość, rzekł: - Jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem, zanim dotrze do nich, że nie ma innej drogi niż ta, stracą sporo czasu, próbując przebić się na północy i południu. Może tutaj uda nam się nadrobić nieco czasu straconego w Krondorze. Greylock przeciągnął dłonią po twarzy i Erik zobaczył, że jego towarzysz jest równie zmęczony jak on. - Mogę mieć tylko taką nadzieję. Wiele jest jeszcze do zrobienia. Młodzieniec odłożył opróżnioną miskę i łyknął z bukłaka. - Cóż... za nami nie ma już uciekinierów, więc nie trzeba martwić się o tylną straż. Owen kiwnął głową. - Teraz będziemy się tylko bronić, każąc skurwiałym bękartom drogo płacić za każdą piędź ziemi. Eeee... bez urazy - dodał, przypomniawszy sobie, że Erik też urodził się po niewłaściwej stronie łoża. - Wcale się nie obraziłem - mruknął młodzieniec. - Co prawda urodziłem się bękartem, ale tamci na miano skurwysynów ciężko sobie zapracowali. - Westchnął. - Chyba nigdy w życiu nie byłem taki zmordowany. - Nerwy - kiwnął głową Owen. - Konieczność nieustannego czuwania. Cóż... ty i twoi chłopcy przejmiecie tę pozycję, a ja z moimi wyruszę na północ. Choć dziś w nocy jeszcze obejmiemy służbę, byście mogli nieco wypocząć. - Dzięki, Owenie. Greylock uśmiechnął się krzywo, co jego wąskiej twarzy nadało w świetle ogniska niemal diaboliczny wygląd. - Powinieneś to chyba wiedzieć. Książę Patrick mianował mnie Konetablem Krondoru. - Gratulacje... eee... sir! - odezwał się Erik. - Bardziej pasowałyby wyrazy współczucia. Przypadły mi w udziale obowiązki Calisa... mam bronić całej rubieży od Mglistej Kniei Dimwood do Dorginu - i zanim sprawy skończą się tak czy inaczej, chętnie zdałbym to wszystko na ciebie. - I tak siedzę we wszystkim po uszy - odparł Erik. - Ale nie mam pojęcia, co powinienem teraz robić. - Jesteś po prostu zmęczony. Prześpij się trochę. Rano będziesz miał jaśniejszą głowę i jakoś sobie w niej wszystko poukładasz. Przede wszystkim pamiętaj, że masz zwolnić tempo ich marszu. Przez trzy miesiące musimy zatrzymać ich w górach. - Aż do nadejścia zimy - westchnął Erik. - Jak spadną śniegi, a oni zaczną próbować przejść po zachodniej stronie gór, będziemy wiedzieli, że wygraliśmy. Pozdychają z głodu, a my poczekamy do wiosny, i wtedy przepędzimy ich tam, skąd przyszli. Erik kiwnął głową, ale stwierdził, że powieki ciążą mu niczym ołów i nie może już myśleć. - Pójdę zobaczyć, dokąd zabrano mojego konia, znajdę jakiś koc i prześpię się. - Nie trzeba - mruknął Owen, wskazując mu rozłożone niedaleko koce. - Kazałem to przy gotować już wcześniej. O twoich ludzi już zadbano i teraz pewnie chrapią w najlepsze. Na dzisiejszą noc zapomnij o strapieniach, Eriku. - Nie będę się spierał - odpowiedział Ravensburczyk, idąc ku posłaniu. Odpiął miecz i zdjął buty, potem zdołał jeszcze tylko owinąć się kocem i zapadł w głęboki sen. Roo pocałował Karli w policzek. - Rupercie, wcale mi się to nie podoba - rzekła bliska łez. - Wiem, ale muszę sprawdzić, czy wszystko przygotowano. Nie czekaj na mnie i zajmij się Helen oraz dziećmi. Wrócę przed świtem. Oboje stali przy drzwiach dworku. Kupiec raz jeszcze pocałował żonę w policzek, przestąpił próg i zamknął je za sobą. Potem skierował się do kwater służby i stodół, gdzie po zmierzchu zebrano kilkanaście wozów. Całością remontów i zaopatrzeniem kierował Luis de Savona, jeden z najstarszych kompanów Roo - jeszcze z oddziału straceńców Calisa - a teraz jego najbardziej zaufany pomocnik. Luis niewiele mówił o swej przeszłości, przed "zaciągnięciem się" na służbę u Orła - kupiec dowiedział się odeń tylko przy pewnej okazji, że pełnił jakąś funkcję na dworze Rodez, najbardziej wysuniętym na wschód księstewku Królestwa. Nie wypytywał o nic więcej - jak wielu z tych, co poświęcili się służbie Koronie, człowiek ten chciał zapomnieć o przeszłości i młody Ravensburczyk uszanował jego wolę. W naturze Luisa było coś mrocznego - jakaś gwałtowność, która niekiedy dawała o sobie znać w najmniej spodziewanych momentach, kupiec jednak ufał staremu kompanowi jak niewielu ludziom na świecie. A teraz potrzebował kogoś, na kim mógł się oprzeć... Najemnicy Roo i jego woźnice już trzy razy odpierali ataki maruderów. Dwu woźniców zostało rannych, a kilku najemników uciekło, kiedy sprawy zaczynały przybierać zły obrót. Luis, mimo kalekiej ręki, był jednym z najlepszych znanych Ravensburczykowi nożowników. Własnoręcznie zabił trzech napastników, zmuszając kilku innych do porzucenia myśli o wdarciu się na broniony przez niego wóz. - Luis, zdążymy uwinąć się przed świtem? - spytał kupiec. - Owszem - kiwnął głową przyjaciel. - Powinniśmy wyjechać godzinę wcześniej, by znaleźć się przed innymi, którzy mogą nadciągnąć drogą. - Nie o drogę się martwię - mruknął Roo. - Erik i królewscy jakoś ją utrzymają. Niepokoją mnie maruderzy, którzy mogą zaatakować nas ze wzgórz. Jak wiele innych majątków, posiadłość kupca znajdowała się dość daleko od szlaku i nie można było przewidzieć, co dzieje się na trakcie. - Muszę się zobaczyć z Jacobem Esterbrookiem - rzekł Roo, prosząc skinieniem dłoni o przyprowadzenie mu wypoczętego konia. - Potem zajrzę na trakt i zobaczę, czy nie powinniśmy poszukać innej drogi. - Innej drogi? - zdziwił się Luis. - Tak. Znam inny szlak. - Może byś mi o nim powiedział, tak na wszelki wypadek? Ravensburczyk nie bardzo rozumiał, co miało oznaczać powołanie się Luisa "na wszelki wypadek", ale nie widział powodu, by odmówić prośbie przyjaciela. - Jest taki szlak, którym przed laty z Erikiem dotarliśmy do Krondoru. Wąski, ale wozy się zmieszczą. Trzeba tylko jechać jeden za drugim. - I opowiedział, jak się tam dostać. Szlak ten nie był dużo lepszy od koziej ścieżki, ale wiedział, że wozy przejadą. - Gdy dotrzesz tym szlakiem do wzgórz, znajdziesz rozwidlenie dróg. Skieruj się na południowy wschód i trafisz na winnice na północ od Ravensburga. A tam już możesz wjechać na Trakt Królewski. - Kiedy wrócisz? - Jeżeli nie wpakuję się w jakieś kłopoty, to powinienem zdążyć przed świtem. W razie gdybym nie wrócił do tego czasu, ruszajcie beze mnie. Powiedz Karli, że dołączę do was później. - Gdzie jest Duncan? - spytał Luis, rozglądając się dookoła. - Powinien krążyć gdzieś niedaleko. Miał sprawdzić, czy nic nam nie grozi. Mężczyzna kiwnął głową. Mieszkał z Duncanem niemal rok i przez ten czas wyrosła pomiędzy nimi ściana niechęci. Luis nie ufał Duncanowi i tolerował go jedynie ze względu na jego pokrewieństwo z pryncypałem. Tymczasem podprowadzono konia i kupiec wskoczył na siodło. - Zobaczymy się rano! Luis machnął dłonią na pożegnanie. Obaj wiedzieli, że jeśli Roo nie pojawi się rankiem, będzie to oznaczało, że zginął. - Wcale mi się to nie podoba - odezwała się Miranda. Zebrali się w jaskini Wyroczni Aal po tym, jak Macros i Miranda, wróciwszy na Midkemię, wezwali pozostałych. - Nikomu się to nie podoba - odparł Pug - ale nie sposób być jednocześnie w dwu miejscach. - Czasu jest coraz mniej - stwierdził Hanam, wydawszy pierwej dzikie warknięcie. - Moja zdolność kontrolowania tego stwora i powstrzymywania go od pożerania wszystkich dookoła jest coraz słabsza. - Zasiedlający ciało demona mag Saaurów zwrócił się do Puga: - Wiesz, co trzeba zrobić i co musi zostać powiedziane. Calis uważnie przysłuchiwał się wymianie zdań, bacznie obserwując pozostałą czwórkę. - Istnieje możliwość - odezwał się w końcu - że żadne z was nie wróci. - Mówił do wszystkich, ale skupił wzrok na twarzy Mirandy. - Wiemy, czym ryzykujemy - kiwnęła głową czarodziejka. - A ja powinienem być w Darkmoor - westchnął Orzeł. - Nie - zaprzeczył Pug. - Nie wolno mi powiedzieć, dlaczego, ale nie. - Spojrzał na Macrosa i Mirandę. - Istnieją sprawy przed nami zakryte, my zaś godzimy się z tym, że tak być powinno, dla dobra nas samych i tych, których losy nam powierzono. Wiem jednak z absolutną pewnością, że powinieneś pozostać tutaj. Miranda z ojcem znaleźli drzwi w Korytarzu i wkroczyli do jaskini na Shila. Z jej wylotu patrzyli, jak demony śmigają po niebie. Widzieli też wszelkiego rodzaju nieczyste stwory, nadciągające z kierunku, gdzie - jak im powiedziano - leżała niegdyś Asharta. Gdy zobaczyli tyle czarciego pomiotu, stracili nadzieję na jego pokonanie, więc wycofali się do Korytarza i wróciwszy na Midkemię, odszukali Puga. Przez dwa dni pracowali nad nowym planem, i w końcu postanowiono, że Macros i Miranda wrócą do tunelów pod górami Ratn'Gary, a do Shili udadzą się Pug z Hanamem. Hanam w ciele demona nie powinien zwrócić na siebie uwagi, a Arcymag potrafił okryć się lepszym zaklęciem niewidzialności, niż mogli to uczynić Macros i jego córka. Miranda z ojcem mieli podjąć próbę stałego zamknięcia przejścia na Midkemię - jak to kiedyś uczynił Macros z przetoką pomiędzy Kelewanem i Midkemią - a zadaniem Puga i Hanama było zatrzaśnięcie portalu do królestwa demonów. Czarodziejka spojrzała na ojca, potem na Arcymaga i powiedziała: - Muszę porozmawiać z Calisem... Sama. Wstała i podeszła do miejsca, gdzie siedział Orzeł. Gestem wezwała go, by poszedł za nią. Ruszyli w głąb jaskini, mijając Wyrocznię, która w ciele ogromnej smoczycy leżała pogrążona w regeneracyjnym śnie. Otaczali ja mężczyźni, młodzi i starzy, służący, którzy przekazywali sobie nawzajem swoja wiedzę. Wyrocznie Aal i ich służący umierali w swoim czasie, ale wiedza mogła przetrwać, jak długo dawało się znaleźć nowe ciała dla ich umysłów. Kiedy odeszli dostatecznie daleko, by pozostali nie mogli ich słyszeć, Miranda zwróciła się do Calisa: - Co cię martwi? - Wszystko - parsknął śmiechem półelf. Potem spoważniał. - Mam przeczucie, że nigdy cię już nie zobaczę. Czarodziejka westchnęła i musnęła dłonią policzek dawnego kochanka. - Jeżeli taki los nam przeznaczono, musimy się z nim pogodzić. Jeżeli nie, to jeszcze się zobaczymy. Z charaktery stycznym dla elfów niedomówieniem Orzeł lekko uniósł jedną brew: - Pug? Miranda kiwnęła głową. - Niektóre rzeczy są nam pisane i nic się na to nie poradzi. - Podeszła bliżej, objęła go i przytuliła się doń na chwilę, kładąc mu głowę na piersi. - W swoim czasie dowiesz się reszty i zrozumiesz, że to, co było nam dane, powinniśmy potraktować jako dar, ale i lekcję... lekcję, która pozwoliła nam lepiej poznać swoje potrzeby. Objął ją mocno i trzymał przez chwilę, a potem rozluźnił uścisk. - Nie będę udawał, że rozumiem, ale przyjmę twoje słowa za dobrą monetę. Raz jeszcze dotknęła jego twarzy i spojrzała mu w oczy. - Słodki jak zawsze - uśmiechnęła się - i gotów do usług. Zawsze też skory do poświęceń. Nigdy nikogo nie prosiłeś o nic dla siebie. Dlaczego? Uśmiechnął się i wzruszył ramionami. - Taką mam naturę. Muszę się jeszcze wiele nauczyć. Jak mi to wytykasz z niemałym upodobaniem, jestem jeszcze młodzikiem. Czuję, że służba i poświęcenia są nauką... i będę się uczył, dopóki nie dowiem się, kim jestem. - Jesteś kimś niezwykłym - powiedziała miękko, całując go w policzek. - Ponieważ i tak mam czekać w tej jaskini, mogłabyś podsunąć mi jakiś domysł, dotyczący tego, co mam robić. - Wiem tylko to, co powiedział mi Pug. - To pozwól, że spytam go jeszcze raz. - Minąwszy ją, ruszył do miejsca, gdzie czekali Pug, Macros i Hanam. - Jeżeli nie wiesz na pewno, do czego jestem tu potrzebny, powiedz mi choć to, czego się domyślasz - zwrócił się półelf do Arcymaga. Pug odwrócił się i wskazał rozległy postument na kamiennej posadzce, oddalony o kilka stóp od śpiącej smoczycy. - Oto powód! Wszyscy w komnacie drgnęli, czując nieuchwytną zmianę. Na postumencie, gdzie przed ułamkiem sekundy nie było nic, spoczywał teraz ogromny zielony klejnot z zatopionym w nim złotym mieczem. Kamień pulsował własną mocą i Calis natychmiast odczuł jej przyciąganie. Podszedł bliżej. - Kamień Życia - stwierdził spokojnie. - Aby go zobaczyć, trzeba się nieznacznie przemieścić w czasie - rzekł Pug. - Miecz mego ojca - stwierdził Calis, spojrzawszy na głownię. - Ci z , którzy pragnęli go posiąść, zjednoczeni i zespoleni z Draken-Korinem - ciągnął Pug - zamknęli się w tym kamieniu, kiedy twój ojciec wbił weń miecz. Nie wiem dlaczego, ale to właśnie zakończyło Wojny Rozdarcia Światów. ugrzęźli w głębi jego szlifów, a twój ojciec nie chciał ryzykować wydobycia ostrza z klejnotu. Calis kiwnął głową, nie odrywając wzroku od klejnotu i miecza. - Będę badał tę... rzecz. - Nie możemy czekać dłużej - zwróciła się Miranda do Puga. Pug, Macros, Miranda i Hanam stanęli obok siebie - Pug zajął miejsce przy demonie. Arcymag odtworzył w umyśle wygląd urządzenia nad bramą do Shili, pewien osobliwy glif wskazujący odpowiednie drzwi Korytarza. To charakterystyczne ścięcie zapamiętała Miranda i przekazała jego wygląd Pugowi, więc w zasadzie wszystko odbyło się tak, jakby stanął przed drzwiami sam. Arcymag kiwnął głową i znikł wraz z demonem. Miranda raz jeszcze spojrzała na Calisa, potem skinęła na ojca, ujęła go za rękę i wysiłkiem woli przeniosła ich do pieczar pod górami leżącymi po drugiej stronie Bezkresnego Morza. - Wiadomość od kapitana Breyera, sir! Erik przetarł oczy i zamrugał. Po zakończeniu walk udało mu się godzinkę zdrzemnąć. Owen ruszył ze swoimi ludźmi na wschód przedwczoraj i od tej pory już trzykrotnie atakowano ich pozycje. Ostania napaść miała miejsce o zmierzchu. Dość łatwo odpierali natarcia - co było w dużej mierze zasługą Owena, który na odchodnym zostawił im półkompanię pięćdziesięciu pieszych łuczników uzbrojonych w długie łuki. Ravensburczyk wiedział, że będzie musiał ich wycofać co najmniej dzień wcześniej, zanim sam opuści pozycję, bo piesi nie dotrzymają tempa jego jeździe, ale cieszył się, że ma ich teraz ze sobą. Jego zadanie polegało na utrzymaniu szlaku, dopóki napór wzdłuż całego frontu się mniej więcej nie wyrówna, a potem wycofaniu, aby zostawić kuszącą wyrwę w pozycjach wojsk Królestwa. Książę Patrick i Lord William planowali oddanie części terenów leżących pomiędzy Darkmoor a Krondorem, ale tylko takich, przez zajęcie których Szmaragdowi mieli wpakować się w pułapkę. Erik przeczytał wiadomość. - Jak do tej pory, w porządku - skomentował wieści. Odesławszy przybocznego, spojrzał na posłańca - górala Hadati. - Poszukaj sobie czegoś do zjedzenia, odpocznij i ruszaj o świcie. Góral kiwnął głową i odszedł, Erik zaś odwrócił się na drugi bok, naciągnął koc na głowę i spróbował zasnąć. Przez chwilę leżał i rozmyślał o Kitty, zastanawiając się, jak sobie radzi. Był prawie pewien, że uciekła z miasta na tyle wcześnie, by uniknąć spotkania z maruderami i nie musiała walczyć z tymi, co teraz krążyli w mroku. A potem wspomniał Roo. Zastanawiał się, czy on i jego rodzina są bezpieczni. Jacob Esterbrook siedział za swoim biurkiem i z kamienną twarzą słuchał nalegań Roo, który namawiał go, by natychmiast wszystko spakował i wyjechał. - Nie myśl, młody człowieku - rzekł cierpko - że nie zdaję sobie sprawy z niebezpieczeństwa. - Wstał i podszedł do mapy Królestwa wiszącej na ścianie pomiędzy dwoma regałami na księgi. - Robiłem interesy z Imperium Wielkiego Kesh, kiedy ciebie nie było jeszcze na świecie. Prowadzę interesy z Queg. Mam podstawy do przypuszczeń, że jeżeli polityka w tym rejonie świata ma się zmienić, potrafię się dogadać z każdym, kto obejmie tu władzę... jak tylko się okaże, kto to jest. Zdumiony Roo otworzył szerzej oczy. Gnając przez noc niczym upiór, dotarł do majątku Esterbrooka dwie godziny przed świtem i poprosił o widzenie ze starym rywalem. - Jacob... nie zamierzam dyskredytować pańskich zdolności kupieckich, ale niechże pan zrozumie, że nadciąga tu gromada morderców, złodziejów i łotrów. Znam tę armię... byłem jednym z nich. Jacob tylko uniósł brew. - Doprawdy? - Doprawdy! Nie mam czasu na opowiadanie szczegółów, ale niechże mi pan zaufa, tamtych ludzi w ogóle nie interesuje handel! Przyjdą tu i spalą ten dom, po ograbieniu go ze wszystkiego, co warte jest choć miedziaka! Stary uśmiechnął się lekko, co wcale się Ravensburczykowi nie spodobało. - Rupercie, jesteś bardzo utalentowanym młodzieńcem. Podejrzewam, że poradziłbyś sobie i bez pomocy Diuka Jamesa. Nie tak dobrze jak przy jego wsparciu, ale ten interes zbożowy to było coś! - Rozsiadłszy się wygodniej za biurkiem, sięgnął do szuflady i wyjął z niej jakiś pergamin, który położył przed sobą. - Oczywiście, gdyby nie jego poparcie, kazałbym cię zabić, zanim zdołałbyś narobić mi kłopotów... ale tak, jak wyszło. .. wcale się nie skarżę. - Westchnął ciężko. - Aby postawić sprawy jasno... to jest pełnomocnictwo do przeprowadzenia rozmów z najeźdźcami i podjęcia negocjacji mających położyć kres wrogim działaniom. - Po tym jak spalili Krondor? Jacob uśmiechnął się jeszcze szerzej. - A cóż Imperium Wielkiego Kesh może obchodzić zniszczenie jednego z miast Królestwa? - Imperium Kesh? - Rupercie, nie udawaj durnia. Musiałeś się już domyślić, że poza moimi niezaprzeczalnymi zdolnościami kupieckimi powodzenie w handlu z Południem zawdzięczam... pewnemu poparciu. Mam przyjaciół na dworze Imperatora, oni zaś pomogli mi trzymać cię z dala od tamtejszych rynków. Teraz pragną, bym się szybko dogadał z tymi najeźdźcami, ze Szmaragdową Królową, i ustalił nowe granice. - Nowe granice? - wytrzeszczył oczy Roo. - Książę Erland zawarł w imieniu Królestwa traktat o nieingerencji, w zamian za zrzeczenie się praw do Doliny Marzeń. - Wymierzył oskarżycielsko palec w Ravensburczyka. - O czym niewątpliwie wiedziałeś, kiedy sprzedawałeś mi swe firmy w Shamacie. Nie zdawałeś sobie jednak sprawy z faktu, że nowy gubernator Shamaty z wielką chęcią odnowi moje prawa własności. Sęk jednak w tym, że choć - zgodnie z traktatem - zgodziliśmy się nie najeżdżać Królestwa, nic w treści tego dokumentu nie powstrzymuje nas przed zawarciem szybkiego porozumienia z nowymi władcami ziem leżących na północ od Imperium. Aby to osiągnąć, nawet wtedy, gdy o tym mówimy, maszeruje tu spora armia, która zajmie wszystkie ziemie w Dolinie, nie tylko te przyznane nam traktatem... i zatrzymamy je, kiedy wszystkim tym awanturom położy się kres. - Jesteś Keshaninem - zrozumiał wreszcie Roo. Stary kupiec rozłożył ręce. - Nie z urodzenia, drogi chłopcze, ale z wyboru. - Szpieg! - Wolę myśleć o sobie jako o pośredniku, który na rozmaite sposoby prowadzi wymianę handlową pomiędzy Królestwem i Imperium... wymieniamy towary, usługi i... informacje. Roo wstał raptownie. - Jacob, możesz spłonąć w piekle i nic mnie to nie obejdzie. Ale nie pozwolę, byś zabrał tam ze sobą Sylvię. - Moja córka jest wolną osobą i może czynić, co zechce. Dawno już zrezygnowałem z wszelkich wysiłków, by jakoś nad nią zapanować. Jeżeli zechce wyjechać z tobą, nie będę się sprzeciwiał. Roo wybiegł z gabinetu starego, nie tracąc czasu na jałowe dyskusje i pobiegł schodami w górę do pokoju dziewczyny. Otworzył drzwi bez pukania i... zobaczył ją siedzącą na łóżku, a nad nią stojącego Duncana, który postawił stopę na pościeli obok niej. Dłoń kuzyna spoczywała na ramieniu młodej kobiety. Uśmiechał się najbardziej czarującym ze swoich uśmiechów. Sylvia była rozgniewana i pogrążeni w debacie nawet nie zwrócili uwagi na stojącego w drzwiach Roo. - Nie! - krzyczała dziewczyna. - Musisz wrócić i zrobić to dziś w nocy, ty głupcze! Kiedy wyjadą z majątku, będzie za późno! - Na co? - spytał Roo. Sylvia podskoczyła jak kolnięta szydłem, a Duncan cofnął się o krok. - Eee... kuzynie... - zaczął plątać się wymowny zazwyczaj młodzieniec. - Właśnie usiłowałem przekonać pannę Esterbrook, że powinna wyjechać. Kupiec przez długą chwilę przyglądał się całej scenie... i powoli sięgnął po rapier. - Teraz dopiero widzę, jakim byłem idiotą. - Roo! - żachnęła się Sylvia. - Chyba nie myślisz, że ja i Duncan... Młodzieniec wyciągnął przed siebie dłonie w geście pojednania. - Kuzynie? Coś ty sobie pomyślał? - Od początku nie mogłem zrozumieć, dlaczego nie potrafię wygrać z Jacobem. Teraz odkryłem, że on jest agentem Kesh, a mój rodzony kuzyn dostarcza mu informacji za pośrednictwem mojej kochanki. Duncan otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć... i nagle uśmiech na jego twarzy zastąpił wrogi grymas. Dłoń krewniaka również sięgnęła po rękojeść rapiera. - A, do kata! Mam już dość tego udawania! Ciął błyskawicznie. Roo sparował i odpowiedział płaskim sztychem, ale młodzieniec bez trudu się uchylił. - To jest nas już dwu! - warknął kupiec. Duncan uśmiechnął się złowrogo. - Nie masz pojęcia, kuzynie, jak bardzo czekałem na tę chwilę! Zjadałem resztki z twego stołu, biegałem na posyłki, a ty i tak wolałeś ode mnie tego jednorękiego nikczemnika, tego rodezjańskiego psa! Cóż, nareszcie skończy się ta udręka i nie będę się musiał dzielić z tobą Sylvią! - Tak to było? - Oczywiście, idioto! - syknęła Sylvia. Przetoczyła się po łożu, bo szczękające złowrogo klingi zamigotały niebezpiecznie blisko. - Kochanie... - odezwał się Duncan. - Nie będę musiał zabijać tej tłustej krowy. Tutaj zabiję Ruperta, a potem ożenię się z Karli. Kiedy upłynie trochę czasu, jakoś' się jej pozbędziemy i wtedy będziesz mogła wyjść za mnie. Roo zadał cięcie w stronę głowy przeciwnika, a kiedy ten sparował, ominął zastawę i pchnął z boku. Duncan jednak wykręcił dłoń w nadgarstku i przechwycił cios na własne ostrze. - To było niezłe, kuzynku - oznajmił. - Ale wiesz doskonale, że nigdy nie mogłeś mi sprostać z ostrzem w dłoni. W końcu popełnisz jakiś błąd i zabiję cię. Kupiec nie odpowiedział. Kiedy pomyślał o tym, jakiego zrobiono zeń durnia, w jego oczach zapłonęła nienawiść. Zrobił zwód w lewo, a potem nagle ciął z prawej i niewiele brakło, a zraniłby przeciwnika w lewe ramię, ten jednak zręcznie uskoczył w tył. - Karli nigdy cię nie poślubi, ty świnio. Ona cię nienawidzi! - Nie... po prostu nie zdążyła mnie poznać - odpowiedział Duncan, uśmiechając się złośliwie. - Nie poznała mnie jeszcze od najlepszej strony. - Ciął z rozmachem i prawie trafił Roo w ramię. Ten jednak uchylił się lekko, odbił ostrze krewniaka i sam spróbował pchnięcia, zmuszając go do uskoku. Sylvia stała za łóżkiem w rogu i kryła się za zasłonami. - Zabij go, Duncanie! - wrzasnęła nagle. - Przestań się z nim bawić! - Z przyjemnością - odpowiedział młodzieniec i nagle zaatakował tak szybko, że w innych warunkach Roo podziwiałby jego sprawność. Kupiec zasłonił się błyskawicznie, odkrywając - ku swemu zaskoczeniu - że nie ustępuje Duncanowi szybkością, krewniak jednak był szermierzem znacznie bardziej doświadczonym niż on. Z drugiej strony nie dalej jak przed rokiem walczył na śmierć i życie, jego kuzyn zaś od lat nie zetknął się z naprawdę zajadłym i groźnym przeciwnikiem. Gdy młodzieniec zaczął improwizować, Roo spostrzegł swoją szansę. Jeżeli zdoła jakoś zmęczyć zręczniejszego przeciwnika, może uda mu się ujść z tej walki z życiem. Gdy Duncan ruszył, aby dobić przeciwnika, mały Ravensburczyk zebrał się w sobie i zaczął wypatrywać stosownej chwili... Ostrza złowrogo szczękały, szermierze posuwali się w przód i w tył, zadając pchnięcia i zastawiając się klingami. Oświetlające komnatę płomyki świec migotały od ruchu powietrza, rzucając na ściany rozedrgane cienie przeciwników. Szczęk stali ściągnął przed drzwi sypialni kilku służących. Do komnaty zajrzała jakaś dziewka i wytrzeszczyła ze zdumienia oczy. - Sprowadź Samuela! - wrzasnęła Sylvia. Roo znał tego draba, woźnicę o byczym karku. Teraz, kiedy już wiedział, że Jacob pracował dla Kesh, przemknęło mu przez myśl, że Samuel mógł być jednym z jego ludzi do wszystkiego. Pojął i to, że jeżeli tamten wejdzie do komnaty, z pewnością zdoła odwrócić czymś jego uwagę, a wtedy Duncan z łatwością go zabije. Udał wahanie, a kiedy przeciwnik dał się nabrać i natarł niezbyt starannie, odparł go błyskawiczne serią zastaw i pchnięć, zmuszając do cofnięcia się pod przeciwległą ścianę. I nagle odwrócił się i skoczył ku drzwiom. Zanim Duncan zdążył cokolwiek uczynić, zatrzasnął je i zaryglował. - Będziesz musiał radzić sobie sam, zdrajco! - rzekł, dysząc z wysiłku. - Poradzę sobie, a jakże! - odparł krewniak i ruszył powoli i z rozmysłem. Roo uniósł ostrze i zebrał się w sobie. Sylvia stała w rogu i uważnie patrzyła to na jednego, to na drugiego. Kiedy jej wzrok spoczywał na Ravensburczyku, jej piękna, młoda twarz przybierała wyraz, który mógłby przerazić demona z dna piekieł. Po obu stronach padały ciosy, ale żaden nie docierał do celu. Przeciwnicy znali się na wylot, gdyż spędzili ze sobą wiele godzin w sali ćwiczeń. Duncan może i był bieglejszym szermierzem, Roo jednak miał za sobą więcej godzin ćwiczeń i z nim, i z innymi - teraz więc okazało się, że siły są wyrównane. Pot spływał już po twarzach obu walczących i obficie zwilżył ich koszule. W zamkniętym pomieszczeniu, przepełnionym powietrzem upalnej, letniej nocy, obaj zaczęli ciężko dyszeć. Przesuwali się w tył i do przodu, zadając zajadłe ciosy, ale żaden nie mógł uzyskać przewagi. Roo bacznie obserwował kuzyna, wypatrując pierwszych oznak zmęczenia i zmiany stylu walki. Irytacja Duncana rosła - choć regularnie pokonywał małego przeciwnika w ćwiczebnej sali, teraz okazało się, że kurdupel doskonale sobie radzi... i nawet zaczyna zyskiwać przewagę! Walenie w drzwi oznajmiło przybycie Samuela. - Co tam się dzieje, panienko? - ryknął woźnica zza drzwi. - Napadnięto mnie! - zawyła Sylvia. - Rupert Avery próbuje mnie zabić. Panicz Duncan mnie broni! Wyłamcie drzwi! Kolejne uderzenia... i drzwi zatrzeszczały w zawiasach. Woźnica i pewnie jakiś inny sługa podjęli próbę wyłamania rygla barkami. Roo wiedział, że ciężkie, solidne, dębowe drzwi zamknięte żelazną sztabą nie ustąpią tak łatwo. Sam zamykał je wiele razy. Tamci będą musieli znaleźć coś, czego można użyć jako tarana - zanim wyłamią zamki, najpierw potrzaskają sobie ramiona. Nagle kątem oka zauważył jakiś ruch - to Sylvia przełaziła przez łóżko, by otworzyć drzwi. Skoczył w tył i ciął na oślep, zmuszając ją do wydania kolejnego wrzasku i skoku w tył. - Nie tak szybko, kochanie! - warknął. - Ty i ja musimy się rozliczyć! Duncan ryknął z wściekłości, pchnął i zmusił Roo do cofnięcia się naprzeciwko dziewczyny. Spojrzał ku drzwiom, jakby oceniając swoje szansę na szybkie ich otworzenie... i kupiec dostrzegł szansę, na którą czekał. Jego ostrze śmignęło błyskawicznie i na białej koszuli zdrajcy pojawiła się smuga purpury. Dostał w prawe ramię. Ravensburczyk uśmiechnął się złowrogo. Rana była niewielka, ale ugodziła boleśnie w próżność młodzieńca. Wytoczył pierwszą krew... Duncan powinien teraz stracić rozwagę. I tak się stało. Tamten zaklął i ignorując drzwi, natarł zaciekle na Roo. Zepchnął krewniaka do kąta i zadał pchnięcie, które powinno było przeszyć przeciwnika na wylot. Kupiec przewidział jednak ten ruch, wiedząc, że młodzieniec zaatakuje na swój zwykły sposób i natrze z prawej. Wypracował odruch uniku w prawo - o czym przeciwnik doskonale wiedział - i kiedy tamten uderzył, zaskoczył go niespodzianym chybnięciem w lewo. Skoczył na łóżko i odbił się odeń jak akrobata. Usłyszał, że ostrze Duncana wbija się w ścianę. Zeskoczył obok Sylvii i odwrócił się do krewniaka. W tejże chwili przeciwnik wyrwał ostrze ze ściany i skoczył za nim na łóżko. Dziewczyna syknęła gniewnie, sięgnęła za poduszkę, wyjęła sztylet i nagle pchnęła nim w stronę zdradzonego kochanka. Mimo że Roo patrzył na Duncana, zauważył kątem oka ruch i pochylił się do przodu. Cios wymierzony w kark spadł na jego ramię. Poczuł płomień bólu... i sztylet ześlizgnął się po obojczyku. Duncan cofnął ostrze i ponownie zadał pchnięcie, mające przeszyć przeciwnika jak kurczaka. Roo nie myśląc o zasłonie padł w tył... i ostrze młodzieńca trafiło w pierś Sylvii, która nie zdążyła się uchylić. Obaj walczący zamarli na chwilę, patrząc na piękną kobietę. Grymas nienawiści na jej urodziwej twarzy ustąpił nagle bezbrzeżnemu zdumieniu. Na ułamek sekundy czas jakby się zatrzymał. Dziewczyna spojrzała w dół, na tkwiącą w jej piersi stal, jakby nie pojmując, co się stało... i nagle osunęła się bezładnie. Ostrze Duncana ugięło się lekko i kiedy zdrajca pociągnął je ku sobie, usiłując wydobyć je z martwego już ciała kochanki, Roo skorzystał z okazji i zadał krótkie pchnięcie. W innych okolicznościach przeciwnik sparowałby je bez trudu - pchnięcie było niezbyt precyzyjne, a kupiec krwawił z rany na ramieniu - ale sam ranny, znajdujący się w niezbyt dogodnej pozycji niewiele mógł teraz zdziałać... i ostrze Roo trafiło go prosto w krtań. Ugodzony wytrzeszczył oczy, a na jego twarzy odmalowało się zdumienie nie ustępujące zaskoczeniu kochanki. Puścił rękojeść rapiera, cofnął się, padł na łóżko i chwycił się za gardło. Krew buchnęła mu ustami i choć usiłował zatamować krwotok, jego dłonie szybko zwiotczały, a głowa opadła na bok. Roo wyraźnie zobaczył, jak z kuzyna uchodzi życie. Broczący krwią Ravensburczyk znieruchomiał, ciężko dysząc i patrząc na kuzyna. Duncan leżał na łożu Sylvii i patrzył na martwą kochankę. Oczy obojga zdrajców były puste. Łomotanie w drzwi przybrało na sile, stając się jednocześnie bardziej miarowe. Roo zrozumiał, że służący Esterbrooka przynieśli jakiś ciężki obiekt, żeby posłużyć się nim jak taranem. Chwiejnym krokiem podszedł do drzwi. - Cofnijcie się! - wrzasnął. Odsunął ciężki, żelazny rygiel i otworzył drzwi. Za nimi stało trzech ludzi: Samuel, jeden ze stajennych, którego imienia Roo nie mógł sobie przypomnieć, i kucharz. Ten ostatni miał kuchenny tasak, dwaj pozostali uzbroili się w miecze. Kupiec zmierzył wszystkich trzech ponurym spojrzeniem. - Precz stąd... albo was pozabijam! Służący popatrzyli na leżące w głębi sypialni ciała, zakrwawiony miecz w dłoni małego szermierza i cofnęli się na schody. Roo wyszedł na korytarz. W głębi korytarza zebrała się gromadka dziewek służebnych, podkuchennych i reszta służby. - Sylvia nie żyje - oznajmił im Roo. Jedna ze służących sapnęła ze zdumienia, a pozostałym rozjaśniły się gęby. - Nadciąga tu armia najeźdźców - mówił dalej Roo. - Będą tu mniej więcej jutro. Bierzcie, co chcecie, i uciekajcie na wschód. Ci, co zostaną, jutro o tej porze będą martwi, zgwałceni lub w pętach. A teraz zejdźcie mi z drogi! Nikt się nawet nie zawahał. Wszyscy jak jeden mąż odwrócili się i zbiegli ze schodów. Kupiec chwiejnie zszedł na dół, gdzie zobaczył, że służba sprawnie łupi domostwo ze wszystkiego, co cenne i łatwe do zabrania. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie wrócić do Jacoba i nie zabić starego zdrajcy, ale był zbyt zmęczony. I tak powrót do domu będzie wymagał odeń zebrania resztek sił. Rana nie była śmiertelna, ale jeśli w porę nie zostanie opatrzona, to sprawa może okazać się poważna. Wyszedł na zewnątrz i znalazł swego konia tam, gdzie go uwiązał. Wsunął rapier do pochwy i zdołał się jakoś wdrapać na siodło. Potem skierował konia ku bramie, spiął go i wierzchowiec ruszył stępem ku domowi. Luis opatrywał mu ramię, podczas gdy Karli trzymała miskę z wodą. - Nie jest tak źle - oznajmił Rodezyjczyk. - Ostrze ześlizgnęło się po kości, ale poza tym to czysta rana. - Mówiąc to, zręcznie szył ranę jedwabną nitką i pożyczoną od Karli igłą. - Przez pewien czas będzie ci dokuczało, ale przejdzie. - Roo skrzywił się z bólu. - Choć muszę cię ostrzec, że da ci się we znaki. - Już daje! - mruknął kupiec przez zęby. Stracił dużo krwi i był blady jak ściana. - No... gdybyś miał przeciętą arterię, byłbyś już trupem, możesz się więc uważać za szczęściarza. - Zaciągnąwszy mocniej ostatni szew, skinął dłonią, prosząc o czystą szmatkę, którą otarł ranę. - Dwa razy dziennie trzeba zmieniać opatrunek i uważać, by nie wdało się zakażenie. Jak rana zacznie się psuć... będziesz miał kłopoty. Obu szkolono w opatrywaniu ran, Roo wiedział więc, że jest w dobrych rękach. - Przykro mi z powodu Duncana - odezwała się Helen Jacoby. Po powrocie kupiec oznajmił wszystkim, że z Duncanem zostali zaatakowani przez bandytów, którzy uciekali przed armią najeźdźców. Spojrzawszy na Karli, Roo postanowił, że powie jej prawdę, kiedy już będzie po wszystkim, a rodzina znajdzie się w bezpiecznym miejscu i będzie mógł poprosić żonę o wybaczenie. Nigdy jej tak naprawdę nie kochał, ale wiedział już, że to, co go z nią łączy, jest o wiele silniejszą więzią niż iluzja miłości, jaką łudziła go Sylvia. Aby nie myśleć o pulsującym bólu w ramieniu, przez całą drogę do domu wyzywał się od ostatnich durniów. Jak mógł myśleć, że tamta zdrajczyni go kocha? Nikt nigdy go nie kochał i nie darzył uczuciem - może poza Erikiem i ludźmi, z którymi służył za oceanem, ale była to miłość, jaką żywią dla siebie towarzysze broni. Nigdy nie poznał miłości kobiety - choć ostatnio nie skąpiono mu uścisków. Kiedy pomyślał o tym, jak marzył, że tamta zdradziecka suka mogłaby być matką jego dzieci, poczuł spływające po twarzy łzy gniewu i wściekłości. A zaufanie, jakim darzył Duncana? Jakże mógł być tak ślepy? Pozwolił się zwieść więzom krwi i łotrowskiemu urokowi kuzyna, nie dostrzegając jego prawdziwej natury. Duncan dbał tylko o siebie i był krętaczem. Prawdziwy Avery, pomyślał Roo. Helen podała mu kubek wody. Kupiec wypił i zwrócił się do Luisa: - Jeżeli cokolwiek by się ze mną stało, chcę, byś zajął się firmą i pokierował nią dla Karli. Oczy jego żony rozszerzyły się i wypełniły łzami. - Nie! - Uklękła przed mężem. - Nic ci się nie może stać! rzekła z rozpaczą w głosie. - Dziś w nocy niewiele brakowało - odparł Roo, dziarsko się uśmiechając. - Na razie nie planuję rozstania się z tym światem. Wiem jednak o wojnie dość, by pogodzić się z myślą, że w sprawach życia i śmierci człowiek niewiele ma do powiedzenia. - Odstawił kubek i ujął żonę za ręce. - To tylko zabezpieczenie... na wszelki wypadek. - Rozumiem. Spojrzał na Helen. - Dobrze byłoby, gdybyś na jakiś czas została z nami. Znaczy, jak wszystko się skończy... Będziemy musieli zająć się odbudową, a w takich chwilach dobrze jest mieć przy sobie przyjaciół. - Oczywiście. - Kobieta uśmiechnęła się. - Byłeś bardzo dobry i dla mnie, i dla dzieci. Traktują cię jak ojca... a ja nigdy ci się nie odwdzięczę za trud, jakiego się podjąłeś przy prowadzeniu interesów w moim imieniu. Roo wstał. - Obawiam się, że zanim wojna się skończy, nasze spółki czekają ciężkie czasy. Helen kiwnęła głową. - Przetrwamy... a tylko to się liczy. A potem wszystko odbudujemy. Kupiec uśmiechnął się i spojrzał na żonę, która ciągle jeszcze miała strach w oczach. - Wiecie co? Prześpijcie się obie. Wyjeżdżamy za kilka godzin. Luis i ja mamy jeszcze sporo do omówienia. - Jesteś ranny - odparła Karli. - Też potrzebujesz odpoczynku. - Obiecuję, że odpocznę podczas jazdy. Przez dzień lub dwa nie wsiądę na konia. - Niech będzie - odpowiedziała żona i skinieniem dłoni wezwała Helen do pójścia za nią na górę. Obie kobiety obudziły się, kiedy Roo wrócił. Miały na sobie bieliznę. Luis przez chwilę odprowadzał wzrokiem Helen. - Co za kobieta! - rzekł z podziwem. Roo odkrył, że jemu też podoba się sposób, w jaki lekki materiał nocnej koszuli przylega do bioder idącej w górę schodów wdowy. - Też tak uważam. - Powiesz mi, co się naprawdę zdarzyło? - spytał go Luis. Roo obrzucił go uważnym spojrzeniem. - Dlaczego sądzisz, że przedtem skłamałem? - Znam się na ranach od noża... sam zadałem ich dość, by wiedzieć, że uderzono cię z boku i nieco z tyłu. Gdyby ten bandyta wiedział, jak się zabrać do rzeczy, już byś nie żył. - Rodezjanin rozsiadł się wygodniej. - A tak w ogóle, to bandyci na ogół unikają napaści na dwu nieźle uzbrojonych i nie mających niczego wartego zachodu mężczyzn. - Pojechałem do majątku Esterbrooków. - I znalazłeś u Sylvii Duncana? - Wiedziałeś? - Oczywiście, że wiedziałem - kiwnął głową wyga. - Musiałbym być idiotą, by tego nie zauważyć. - Znaczy, że ja jednak byłem idiotą. - Nie ty pierwszy, nie ty ostatni. Tak się dzieje, kiedy mężczyzna zaczyna myśleć przez rozporek. Duncan łomotał tę dziwkę od ponad roku. - Niczego mi nie powiedziałeś! Dlaczego? - Wiesz... - westchnął Luis - powodem, dla którego pogrążyłem się w hańbie na dworze w Rodez była kobieta. Ona i pewien szlachcic... zrobiła ze mnie durnia. Raniłem go w pojedynku. .. bez świadków. Kiedy dotarłem do Krondoru, on zdążył już umrzeć. Pojmano mnie i miałem zadyndać na stryku za morderstwo. Dlatego poznaliśmy się w celi skazańców. - Kiwnął głową, przypominając sobie tamto spotkanie. - Wiem, jak to jest, kiedy zaślepia cię miłość, kiedy dasz się ogłupić słodkiej woni i dotykowi gładkiej skóry. Wiem, że ta dama, która mnie zniszczyła, była wyrachowaną dziwką, co mnie wydała, gdy tylko przestałem jej być potrzebny... dbała o mnie tyleż samo, co o sługę czyszczącego jej buty... ale nawet teraz, kiedy sobie przypominam, jak wyglądała naga, w blasku świec... - Zamknął oczy, wspominając niegdysiejsze zapały. - Gdyby stanęła tu obok w tej chwili i zaprosiła mnie do łoża, nie wiem, czy umiałbym się oprzeć pokusie. Niektórzy ludzie nigdy niczego się nie nauczą... inni potrafią wyciągnąć wnioski, zanim będzie za późno. Do których się zaliczysz? - Nigdy więcej nie dam z siebie zrobić durnia - mruknął Roo. - A jednak gapisz się na Helen Jacoby i zastanawiasz, jakby to było... spocząć w jej ramionach, złożyć głowę na jej piersi... poczuć, jak cię obejmuje nogami... Roo spojrzał na Luisa gniewnym spojrzeniem. - O czym ty gadasz? Ten wzruszył ramionami. - Jedną sprawą jest to, co czułby każdy zdrowy mężczyzna patrzący na Helen. Jest piękną kobietą i ma łagodne, miłe usposobienie - sam niekiedy miewam kosmate myśli, choć staram się zatrzymać je dla siebie, jak wszyscy... ale Rupert Avery, szukający czegoś, czego nigdy miał nie będzie, to rzecz całkiem inna... - A cóżby to miało być? - Nie wiem, przyjacielu - odparł Luis, wstając. - Nie znajdziesz tego jednak w ramionach innych kobiet... tak jak nie znalazłeś tego u żony czy Sylvii. - Wyciągnął dłoń i dotknął głowy Roo. - Znajdziesz to tutaj. - A potem stuknął palcami w pierś Ravensburczyka. - I tutaj. - Może masz rację. - Wiem, że ją mam. Helen zresztą na swój sposób jest równie niebezpieczna jak Sylvia. - Dlaczego? - spytał Roo. - Sylvia mnie nienawidziła i wykorzystywała Duncana, który miał zabić Karli, by ona mogła mnie poślubić... a potem byłaby i mnie zabiła, by dobrać się do mego majątku. - Spojrzał twardo na Luisa. - Helen o to podejrzewać nie możesz. - Nie - odparł przyjaciel z westchnieniem. - Ona jest niebezpieczna w inny sposób. Naprawdę cię kocha. - Odwracając się ku drzwiom, dodał: - Jak już będzie po wszystkim, odeślij ją gdzieś daleko. Zadbaj o jej potrzeby, jeśli musisz, ale pozwól jej odejść, Roo. A teraz muszę iść i zobaczyć co z wozami. Roo rozsiadł się w fotelu i poczuł, jak opuszczają go resztki sił. Mógł jedynie wstać, przejść na odległą o kilka stóp kanapę i położyć się na niej twarzą w dół tak, by nie urazić rannego ramienia. Helen miałaby go kochać? To nie mogło być prawdą. Lubiła go... owszem. Czuła wdzięczność za opiekę nad nią i dziećmi... to też. Ale pokochać go? Nigdy w życiu! Poczuł gniew, ból i cała jego samotność objawiła mu się jak na tarczy. Nigdy przedtem nie czuł się tak głupi, nieprzystosowany i nie na miejscu. Dwoje ludzi, o których sądził, że go kochają, spiskowało, aby go zabić... i oboje byli teraz martwi. Teraz zaś Luis oznajmił mu, że kobieta, którą podziwiał jak nikogo w życiu, kochała go... i że musi ją odesłać. Kiedy tak leżał, litując się nad sobą i czując gniew na własne niedostatki, niespodzianie dla siebie samego rozpłakał się. Wkrótce jednak zmęczenie wzięło górę nad smutkiem. Sen jednak wydał mu się tylko mgnieniem oka, ledwo zamknął oczy, musiał je otworzyć, poczuł bowiem na ramieniu uścisk szarpiącego go lekko Luisa, mówiącego mu jednocześnie, że trzeba wstawać i opuszczać dom. Wstał chwiejnie i pozwolił przyjacielowi poprowadzić się do czekających już wozów. Zmrużywszy oczy, zobaczył, że w jego wozie siedziały już Karli i Helen z dziećmi, a wszyscy byli gotowi dojazdy. - Pozwoliłem ci spać do ostatniej chwili - mruknął Luis, wskazując dłonią, że powinien wsiąść na wóz. Roo zerknął na horyzont i ujrzał wschodzące słońce. - Powinniśmy ruszyć godzinę temu - powiedział. Luis wzruszył ramionami. - Mieliśmy mnóstwo roboty i mało czasu. Dodatkowa godzina nas nie zbawi. - Wskazał dłonią na zachód. W szarym świetle świtu Roo zobaczył unoszące się w oddali smugi dymu. Płonące domy. Na północnym wschodzie widać było słaby odblask ogni. - Są blisko - stwierdził. - Owszem - przyznał Luis. - Ruszajmy. Kupiec wgramolił się na wóz i wcisnął pomiędzy Karli i Helmuta. Naprzeciwko siedziała Helen mająca po bokach swoje dzieci, Abigail zaś z lalką usiadła na podłodze, pomiędzy nogami Karli. Dziewczynka podśpiewywała sobie jakąś piosenkę. Roo opuścił głowę na ramię żony i zamknął oczy. Droga była wyboista i Ravensburczyk nie spodziewał się wcale, że sobie odpocznie, ale miał nadzieję, że może uda mu się zdrzemnąć choć na chwile. Zapadając w sen, pomyślał o tym, że dobrze byłoby wiedzieć, jak też poradził sobie Jacob Esterbrook w negocjacjach z najeźdźcami. Jacob Esterbrook siedział spokojnie za biurkiem. Wiedział, że pierwsze chwile konfrontacji z tymi nowymi najeźdźcami będą krytyczne i zadecydują o dalszym rozwoju wydarzeń. Jeśli okaże strach, panikę, jakąkolwiek wrogość czy choćby ślad niepewności, tamci mogą zareagować w sposób... niepożądany. Wiedział jednak, że jeżeli okaże spokój i po prostu zażąda rozmowy z którymś z dowódców, mogącym przekazać Szmaragdowej Królowej jego pełnomocnictwa - nadane mu przez kluczowych polityków z Keshańskiego dworu - zachowa wpływy i pozycję społeczną. Odkrywszy śmierć córki, doznał pewnych osobliwych, zaskakująco niemiłych wzruszeń. Nigdy za nią nie przepadał, ale była użyteczna jak kiedyś jej matka. Zastanawiał się, czemu niektórzy mężczyźni tak bardzo troszczą się o dzieci... te zawsze pozostawały dlań niezbadaną tajemnicą. Dobiegający z dziedzińca stukot końskich kopyt i raźne parsknięcia oznajmiły mu, że pojawili się najeźdźcy i stary puchacz zebrał się w sobie. Po raz ostatni przemyślał to, co powinien był powiedzieć. Usłyszał odgłosy kroków na korytarzu i drzwi otwarły się z hukiem. Do izby weszli dwaj dziwnie ubrani mężczyźni - jeden zbrojny w miecz i tarczę, drugi miał łuk. Obaj byli mocno wysmarowani tłuszczem, mieli długie warkocze zwisające im z karków, a ich policzki zdobiły blizny. Rytualne blizny, poprawił się w myślach Jacob. Powoli podniósł obie dłonie, by pokazać, że nie jest uzbrojony. W lewej dłoni trzymał pergamin z pełnomocnictwami. Z wywiadu, jaki przeprowadził na temat odległego kontynentu, wiedział, że jego mieszkańcy mówią pewną odmianą języka używanego dawno temu nad Morzem Goryczy w Kesh, spokrewnionego z dialektami Queg i Yabonu. - Witam was - odezwał się, mówiąc powoli i wyraźnie. - Chciałbym porozmawiać z waszym dowódcą. Mam dla niego wiadomość od Imperatora Wielkiego Kesh. Dwaj wojownicy porozumieli się wzrokiem. Potem jeden spytał o coś drugiego, w języku, jakiego Jacob nigdy wcześniej nie słyszał - i ten z tarczą dał znak łucznikowi. Łucznik podniósł broń i wypuścił strzałę, która przyszpiliła Jacoba do oparcia jego fotela. Zanim blask życia opuścił oczy starego, zdążył jeszcze zobaczyć, że obaj przybysze wyjmują noże i ruszają w jego kierunku. Znacznie później, tego samego ranka, do posiadłości Esterbrooków wjechał na czele dwudziestu ludzi kapitan jednej z najemnych kompanii Szmaragdowych. Rozstawili się w półksiężyc i otoczyli dworek, a ośmiu zeskoczyło z koni i weszło do środka. Wszyscy byli straszliwie głodni i na razie mieli ignorować wszystko, co nie nadaje się do zjedzenia. Po kilku minutach jeden ze zwiadowców wyszedł z domu z wyrazem niesmaku na twarzy. - Co jest? - spytał kapitan. - To ci cholerni kanibale Jikanji. Dopadli tam kogoś i właśnie kończą posiłek. Dowódca potrząsnął głową. - Zaczynam odczuwać pokusę, by się do nich przyłączyć. - Rozejrzał się dookoła. - Gdzie jest Kanthuk? On umie się z nimi jakoś porozumieć. Trzeba im powiedzieć, by ruszyli dalej i znaleźli jakieś żarcie. Tymczasem wrócili inni poszukiwacze. - Jest parę sztuk zwierząt! - zameldował jeden z nich. - Kury, pies i nawet kilka koni! - Po chwili nadbiegł drugi z innymi rewelacjami. - Kapitanie! Na polu jest bydło! Najemnik parsknął śmiechem i zeskoczył z konia. - Weźcie te konie, przydadzą się na luzaki! Zacznijcie rzeź w kurniku! I rozpalcie ogień! Ludzie rzucili się do wykonania rozkazów. Kapitan wiedział, że wołowiną zajmą się kwatermistrze, ale on i jego ludzie zamierzali przedtem najeść się pieczonego drobiu! Namyśl o gorącym posiłku poczuł skurcze w żołądku. Nigdy jeszcze nie był tak głodny. Kiedy ludzie zaczęli łapać ptactwo, dodał jeszcze: - I zabijcie tego psa! Poczuł ulgę na myśl o tym, że znaleźli wreszcie żywność. Do tej pory pozostawało dlań tajemnicą, jak kraj, na pozór żyzny i bogaty, mógł być tak pozbawiony zapasów żywności. Znajdowali złoto i klejnoty, piękną odzież i przedmioty ozdobne rzadkiej urody, wszystko to, co zwykle ukrywa się przed grabieżcami - i żadnej żywności. Doświadczenie żołnierskiego życia mówiło mu, że uciekinierzy zawsze zabierali ze sobą złoto, klejnoty i najrozmaitsze dobra, nie obciążali się jednak zbożem, mąką, warzywami i mięsem. A tu nawet zwierzyna łowna trafiała się rzadko, jakby ją przetrzebiono albo wypłoszono gdzieś dalej. Tak, jakby wróg wycofał się planowo, zabierając ze sobą wszystko, co nadaje się do jedzenia. Ale to przecież nie miało sensu. Rozsiadł się wygodniej, widząc, że jego ludzie wyłaniają się z głębi domu z butelkami wina w dłoniach. Po chwili, wypiwszy pierwsze łyki trunku, zaczął się leniwie zastanawiać, jak długo jeszcze będzie potrafił opierać się chęci przyłączenia się do uczty tych dzikusów Jikanji. Ocierając usta grzbietem dłoni, pomyślał, że na szczęście przez kilka najbliższych dni nie będzie musiał się tym martwić. Z zadowoleniem odnotował jeszcze, że ujadanie psa urwało się nagle jednym krótkim charkotem, i z lubością zaczął się przysłuchiwać wrzawie i jazgotowi dobiegającym z kurnika... Rozdział 18 OPÓŹNIENIE Podłoga zatrzęsła się z głośnym rumorem. - I jakże, Jimmy, zamierzasz wysadzić w powietrze całe miasto? - spytał Lysle. James spojrzał na pozostałych zgromadzonych wokół niego w półmroku kryjącym wnętrze składu i spokojnie odpowiedział: - Chyba nie da się inaczej. - Popatrzył na siedzącego naprzeciwko brata. Od dwu dni jego żołnierze myszkowali w ściekach, zbierając informacje dotyczące rozwoju sytuacji, zaznaczając postępy walk na górze i koordynując wysiłki obrońców grodu. Jedną z rzeczy wiadomych Diukowi było to, że magia demona pozwoli napastnikom na szybkie wtargnięcie do miasta. Zamiast rzucić wszystkie siły na obronę murów, poświęcił życie kilkuset żołnierzy - tak, by wrogowie doszli do wniosku, że miasto jest silnie bronione - tylko po to, by wdarłszy się do środka odkryli, że prawdziwe walki dopiero się zaczynają. Poza koordynacją wysiłków obrony, jedzeniem i krótkimi okresami odpoczynku, wykorzystał dany mu jeszcze czas na poznanie brata. Ze smutkiem stwierdził, że z siedmiu dziesiątek lat życia z bratem spędzić może jedynie jeszcze kilka godzin. Wiedział oczywiście, że Lysle był mordercą, złodziejem, przemytnikiem i stręczycielem i można go było zawlec przed sąd z pewnością i spokojem równym tym, jakie towarzyszą przeświadczeniu, że nad kupą łajna krążą muchy... ale wiedział i to, że gdyby przed wielu laty Arutha nie zajął się młodocianym łotrzykiem Jimmym Rączką, sam stałby się zwierciadlanym odbiciem Lysle'a. Opowiadając Lysle'owi o tamtym spotkaniu, widział siebie oczyma duszy, jak przemyka po dachach, unikając policji Jocko Radburna i jak przypadkowo ratuje życie Aruthy, na którego czyhał skrytobójca. W taki sposób zaczęło się przeistaczanie młodocianego złodziejaszka, Jimmy'ego Rączki, w szlachetnego giermka Jamesa, który blisko pięćdziesiąt lat później został Diukiem Krondoru. Teraz westchnął. - Podczas tych lat bardzo byś mi się przydał, bracie... gdybym wiedział, że można ci zaufać. Lysle parsknął śmiechem. - Jimmy... podczas ostatnich czterdziestu lat widzieliśmy się wszystkiego - ile to? Trzy razy? - i zdążyłem cię pokochać jak brata... Ale zaufać ci? Chyba żartujesz! - Chyba się zagalopowałem - James uśmiechnął się również. - Przy pierwszej okazji powiesiłbyś mnie i sam zostałbyś Diukiem Krondoru. - Co to, to nie. Nigdy nie miałem aż takich ambicji. W tejże chwili obaj usłyszeli przygłuszony grzmot. - To musiał być ten opuszczony magazyn w rejonie młynów nad rzeką - odezwał się jeden z przybocznych. - Zostawiliśmy tam dwieście baryłek. Jeszcze przed rozpoczęciem oblężenia ludzie Jamesa po całym mieście, w strategicznych jego punktach, zmagazynowali wiele tysięcy beczułek quegańskiego ognistego oleju. - Szkoda, że nie widziałeś oblężenia Armengaru - zwrócił się James do przybocznego. - Całe miasto przekształcono zgodnie z planami obrony... zamieniając je w koszmar dla tych, co je zdobywali. - Zrobił dłonią falisty ruch, naśladując pełznącego wśród traw węża. - Ani jedna uliczka nie miała prostego odcinka dłuższego niż można sięgnąć z łuku. Żaden budynek nie miał okna na poziomie ulicy... tylko ciężkie dębowe drzwi, ryglowane od środka... każdy dach płaski z ułożonymi na nim drewnianymi, ruchomymi pomostami. Przyboczny uśmiechnął się i kiwnął głową. - Placówki dla łuczników. - Nie inaczej - przytaknął James. - Obrońcy mogli się przenosić z dachu na dach, wciągając za sobą pomosty, a nacierający ulicami nie mieli chwili wytchnienia, bo z każdego dachu sypał się grad strzał. A kiedy Murmandamus i jego oddziały wdarli się do miasta i dotarli do centrum, Guy du Bas-Tyra podpalił dwadzieścia pięć tysięcy beczułek z naftą ... - Dwadzieścia pięć tysięcy? - zdumiał się Lysle. - Chyba żartujesz? - Nie. Kiedy wszystko wybuchło... - James oparł się o ścianę. - Nie umiem tego opisać. Wyobraź sobie kolumnę ognia aż do niebios... a będziesz miał blade pojęcie o tym, co zobaczyłem. A huk... prawie mnie ogłuszyło. Przez tydzień dzwoniło mi potem w uszach. Ktoś zapukał do drzwi i przyboczni sięgnęli po broń. Pukanie powtórzono w określonym rytmie, a potem, przy nikłym świetle latarni, do izby weszła drużyna dokonująca niedawno obchodu. Za sześcioma żołnierzami wprowadzono trzech cywilów. - Znaleźliśmy ich myszkujących tu po okolicy - wyjaśnił dowódca patrolu. Rigger spojrzał na trójkę przybyszów. - To moi ludzie - orzekł. - A coś ty za jeden? - zaperzył się któryś z nowych. - Oto niedogodności, wynikające z konieczności konspiracji - parsknął James. - Ten człek jest waszym szefem. To Mądrala. Nowi spojrzeli jeden na drugiego. - A ty sam pewnie jesteś Diukiem Krondoru, co? Wszyscy w izbie parsknęli śmiechem - choć nie zaśmiał się żaden z nowych. Potem podeszła do nich młoda kobieta, jedna z przybocznych Riggera, i wyjaśniła im, jak stoją sprawy i gdzie trafili. Kiedy zrozumieli, że dziewczyna nie żartuje, co potwierdził jeden z ciężkozbrojnych, nowi umilkli. Diuk i przywódca Szyderców mogli sobie siedzieć w przyległej do ścieków piwnicy, obaj jednak nadal byli dwójką najpotężniejszych ludzi w Krondorze. Drużyny patrolowe wychodziły i wracały regularnie - i przynosiły wciąż nowe wieści o toczących się na górze walkach. Zdobycie ulicy czy skrzyżowania napastnicy musieli opłacać wielkimi stratami, ale ostateczny wynik walk łatwo można było przewidzieć. Upłynęły dwa dni. - Jeżeli przegramy bitwę - rzekł Lysle po śniadaniu - dlaczego nie rozkażesz swoim chłopcom, by opuścili miasto. - Przykro mi to mówić, ale nie ma sposobu, by przekazać im rozkazy - rzekł James smutnym głosem. - Zresztą... aby nasz plan się powiódł, musimy przekonać najeźdźców, że cała nasza armia skupiła się tutaj... - Cholera... bezwzględny z ciebie drań. Nie wiem, czy mógłbym posłać tylu chłopaków na pewną śmierć. - Oczywiście, że mógłbyś. Gdyby twoim zadaniem była obrona całego Królestwa, w razie potrzeby poświęciłbyś miasto, a nawet Księcia... - Cóż więc zamierzacie? - Tu na dole zgromadziłem kilka tysięcy beczułek quegańskiego oleju - zaczął James. - Są tak ustawione, że wyleją się do ścieków. Wcześniej czy później tamte skurwysyny się zorientują, że część obrońców chroni się w kanałach, a kiedy to nastąpi... czeka ich niespodzianka. - Parę tysięcy baryłek? - Rigger świsnął z podziwem przez zęby. - Ależ to paskudztwo. Ten olej pali się nawet na powierzchni wody! - Jest jeszcze coś - odezwał się Diuk. Wskazał na zwisający z jednej ze ścian i wyglądający na niedawno założony łańcuch. Obok niego stał żołnierz z bronią w ręku. - Zastanawiałem się, co to jest. - To pomysł, który wziąłem od starego Guya du Bas-Tyra, kiedy wialiśmy z Armengaru. Pociągnij ten łańcuch i ścieki zacznie wypełniać mgiełka nafty. Wiesz... są tu takie połączone ze sobą rury, kanały, przeloty... - Znam je. Stare kanały miejskie. Sto lat temu, kiedy zaczęto budować obecny system, tamte ścieki zamknięto. - Cóż... zdziwisz się pewnie, ale niedawno otwarto je ponownie. - James rozsiadł się wygodniej, opierając się o ścianę. - Istnieją pewne korzyści z tego, że się ma plany każdego budynku w mieście... i wszystkich miejskich robót publicznych dokonanych podczas ostatniego stulecia. Kiedy te przeloty zostaną wypełnione oparami nafty, mgła zacznie się przesączać do większych tuneli. Wszystko połączy się z gazem ściekowym i quegańskim olejem, pływającym po powierzchni brei... i dodatkowymi baryłkami, które wpłyną do kanałów... i wystarczy jedna iskra, a miasto wyleci w powietrze. - Wyleci w powietrze? - Wybuchnie - wyjaśnił James. - Jak kurz opadnie, nie zostanie kamień na kamieniu... - Niech mnie byk poliże! - zaklął Rigger. - W tym mieście ścieki czy pałace były mi jedynym domem, jaki znałem - wyjaśnił James. - Złodziej czy szlachcic... urodziłem się w Krondorze. - Ha! Jak chcesz tu umrzeć, to czy pozwolisz mi się oddalić na przyzwoitą odległość, zanim pociągniesz za ten łańcuch? - Oczywiście - zaśmiał się Diuk. - Zresztą po pociągnięciu tego łańcucha i tak będziemy mieli godzinę... no, chyba że ogień dostałby się już do tej części kanałów. - Wzruszył ramionami. - Gdyby tak się stało, to nie wiem, ile zostanie czasu. - Wskazał dłonią na drzwi w przeciwległej ścianie. - Za nimi jest tunel prowadzący do pewnego domu na przedmieściu. Jak powiedziałem, była to niegdyś droga przemytu Trevora Hulla i Szyderców. - Wyślesz więc kogoś przodem, pociągniesz za łańcuch i będziesz uciekał, jakby cię diabli gonili? - Mniej więcej - uśmiechnął się James. Rigger usiadł obok brata.-Cóż... niezbyt mi się podoba myśl o wyłażeniu na górę w miejscu, gdzie być może roi się od Szmaragdowych, ale jeszcze bardziej pomysł zostania tu i upieczenia się żywcem... Jakiś hałas na górze sprawił, że wszyscy spojrzeli na sklepienie izby, będące jednocześnie podłogą piwnicy starego młyna. Mimo że wejście do lochu było dobrze ukryte, przyboczni, trzymając broń w dłoniach, szybko zajęli miejsca po obu stronach schodów. - Wygląda na to, że zajmują już tę część miasta - odezwał się cicho Diuk. - Albo ktoś próbuje się tu ukryć - odparł Rigger szeptem. James dał znak jednemu z przybocznych, który odpowiedział kiwnięciem głowy. Żołnierz w czerni odłożył tarczę i miecz i ruszył po schodkach wiodących do wejścia w podłodze piwnicy. Pchnął lekko klapę, wyjrzał ostrożnie na zewnątrz i cofnął się zdumiony. - Pani... - powitał gościa. James spojrzał ostro ku schodom - i zobaczył schodzącą do piwnicy żonę. - Co ty tu robisz? - syknął. Gamina podniosła dłoń. - Jimmy... nigdy więcej nie mów do mnie tym tonem. Widać było, że Diuk trzyma się w garści jedynie dzięki najwyższemu wysiłkowi woli. - Miałaś być już w Darkmoor, z Aruthą i chłopakami. Ubranie kobiety pokrywała warstwa błota. Diuszesa miała brudną twarz oraz potargane i pokryte sadzą włosy. - Zapomniałeś, że Pug dał ci jedno z tych tsurańskich urządzeń transportowych. Ja nie zapomniałam. - Ale skąd wiedziałaś, gdzie mnie szukać? - w głosie Jamesa wciąż słychać było gniew. Gamina musnęła dłonią policzek męża. - Niemądry staruchu. .. wiesz, że mam zdolność czytania w myślach męża, choćby był o pół świata stąd? Gniew Jamesa nagle gdzieś się ulotnił. - Po co tu przybyłaś? Wiesz, że istnieje możliwość, że nie ujdziemy stąd żywi? W oczach Gaminy pojawiły się łzy wzruszenia. - Wiem. Ale czy uważasz, że po tych wszystkich latach mogłabym żyć bez ciebie? Diuk objął żonę i mocno ją przytulił. - Musisz wracać. - Nie mogę - odparła ze spokojem. - Urządzenie straciło moc. Zdołałam dotrzeć jedynie na rynek przy wałach, a potem cisnęłam je w błoto. Tutaj dotarłem pieszo. - Przytuliła się mocniej do męża i szepnęła mu w ucho: - Jeżeli ty nie możesz żyć bez tego przeklętego miasta, to powinieneś wiedzieć, że ja nie mogę żyć bez ciebie. James milczał. W ciągu blisko pięćdziesięciu lat małżeństwa zdołał się nauczyć, że nie wygra sporu z Gamina. Zamierzał opuścić gród jako ostatni - a jeżeli zrządzeniem losu miałby zginąć podczas tej próby, i z tym był gotów się pogodzić, uważając że trudno dlań o lepszą śmierć. Od powstania planu obrony Królestwa odczuwał nieustanne wyrzuty sumienia z powodu ceny, jaką mieli zapłacić mieszkańcy książęcego grodu. Nie było sposobu, by ich ostrzec czy wcześniej ewakuować... gdyby bowiem nieprzyjaciele uznali, że nie ma tu czego łupić, z pewnością by go ominęli. Co więcej, ważne było wpojenie dowódcom Szmaragdowych przekonania, że niszcząc Krondor, unicestwili główne siły obrony Królestwa. Nie mógł się pogodzić z myślą, że tak wielu ludzi - znaczących dlań bardzo wiele - miało umrzeć, podczas gdy on miałby żyć dalej. Może bał się duchów tych, którzy mieli zapłacić najwyższą cenę za czas kupiony przezeń dla Królestwa - tego nie wiedział. Świadom był jedynie tego, że w pewnym momencie opracowywania planów dotyczących obrony Królestwa postanowił, że jeżeli trzeba będzie poświęcić miasto Księcia Aruthy, on poświęci się razem z nim. I oto zrozumiał, że musi uciekać, bo inaczej Gamina zginie razem z nim. - To twoja żona? - spytał Lysle. James ujął kobietę za dłoń i kiwnął głową. - Jedyna, którą kiedykolwiek kochałem, Lysle. - I uśmiechnął się do żony. Gamina spojrzała na Riggera ze zdumieniem. - Twój brat? - Przyjrzała mu się uważniej. - Słyszałam o tobie, ale nie wiedziałam, jak wyglądasz. - Powiodła wzrokiem po twarzach obu mężczyzn. - A to takie oczywiste... James skinieniem dłoni wskazał żonie krzesło i poprosił ją, by usiadła. - Pozwól, że ci opowiem o czasach, kiedy po raz pierwszy zetknąłem się z tym jegomościem... i o ludziach, którzy wciąż zaczepiali mnie w Tannerus, bo brali mnie za niego. - To niezła opowieść - rzekł Lysle, parsknąwszy śmiechem. I Diuk zaczął opowiadać, z jakich powodów książę Arutha wysłał go z pewną misją w towarzystwie jego starego przyjaciela Lockleara, młodego syna miejscowego szlachcica - który przypadkiem okazał się adeptem magii ze Stardock - i pewnego renegata, wodza moredhelów. Gamina słyszała tę historię z tuzin razy i znała ją równie dobrze jak James, usiadła jednak obok męża, oparła mu głowę na ramieniu i pozwoliła snuć opowieść, która na chwilę odwróciła uwagę żołnierzy i złodziejów - wspólnie ukrywających się w mroku przed wrogiem - od czekającego ich niechybnie losu. Na czas opowiadania zapomnieli o wszystkim, wspominając lepsze dni, kiedy bohaterowie zwyciężali siły zła. "A zresztą - pomyślała Gamina - jak powiedział Lysle, historia była niezła..." Calis obserwował. Coś było w Kamieniu Życia. Zauważył to podczas krótkich chwil, gdy Pug przesuwał klejnot w czasie, by wszyscy mogli go zobaczyć. Półelf wyczuł zamkniętą w Kamieniu energię i w końcu, po wielu godzinach obserwacji, uwierzył, że może ją zobaczyć. Czasami podchodzili doń towarzysze Wyroczni, kiedy odrywali się od swoich mistycznych lekcji. Niektórzy z nich zastępowali go w obserwowaniu Kamienia, inni dzielili się z nim jedzeniem, choć nie bardzo pamiętał, co jadał. Opętała go myśl o tajemnicach klejnotu. Niekiedy się odprężał i pozwalał umysłowi błąkać się po manowcach, wtedy również trafiały mu się osobliwe myśli i wizje. Oglądał w nich ludzi - istoty podobne do swego ojca - rzeczy oraz wydarzenia dziejące się w miejscach niezmiernie odległych, w innym czasie. Widywał też ślady sił manipulujących tymi wizjami - to było najbardziej zajmujące. Godziny zamieniały się w dni i w końcu Calis, zatopiony w tajemnicach Kamienia Życia, stracił poczucie upływu czasu... Erik wydał rozkazy i ludzie rozpoczęli planowy odwrót. Mniej więcej pół mili dalej pojawiło się na drodze silne ugrupowanie nieprzyjaciela, a przed chwilą przybył posłaniec od Greylocka z informacjami, że kolejna pozycja osłonowa została obsadzona i zabezpieczona. Ravensburczyk doszedł do wniosku, że najlepszym sposobem odzyskania straconych przy upadku Krondoru trzech tygodni, jest powolne i uporczywe zatrzymywanie nieprzyjaciela na każdej linii obrony przynajmniej o dzień dłużej niż planowano. Pierwotny plan wymagał, by pierwszą pozycję trzymać siedem dni - Erik ze swymi ludźmi zajmował ją o dwa dni dłużej. Do gór, które oddzielały ich od Darkmoor, mieli jeszcze siedem takich linii i gdyby udało mu się dodać po dwa, trzy dni na każdej z nich, odzyskaliby czas, w którym planowali zatrzymać wroga. Młodzieniec nie był jednak aż takim optymistą i zdawał sobie sprawę z tego, jak ciężko będzie zrealizować ten cel. Plan obrony Zachodu zakładał, że pozycje najbardziej wysunięte na północ i południe - miały być bronione za wszelką cenę, podczas gdy dowodzone przez Erika - stanowić elastyczne dno worka, w który wciągano nieprzyjaciół. Północne i południowe placówki powinny były skierować nieprzyjaciela do centrum, naprowadzając główne siły nieprzyjaciela na Trakt Królewski i pięciomilowej szerokości pas po obu jego stronach. Sęk w tym, że w wyniku działania tegoż planu, na żołnierzy Ravensburczyka z każdym dniem miały napierać coraz liczniejsze siły nieprzyjaciela. Podczas pierwszego tygodnia walk Erik niejednokrotnie wyrażał - w duchu! - życzenie, by Calis został odwołany z miejsca, w którym obecnie przebywał, a obronę centrum przejął Greylock. Młodzieniec wolałby zająć się tym, co miał robić zgodnie z planem pierwotnym - to znaczy obroną północnego skrzydła. Walka na silnej, obronnej pozycji była znacznie łatwiejszym zadaniem niż akcja opóźniająca. W tej chwili jego czołowi obserwatorzy spostrzegli, że wśród nieprzyjaciół wyrzucone zostały w górę chorągiewki sygnalizacyjne oznaczające generalne natarcie na pozycje Krondorczyków. Erik planował, że kiedy nieprzyjaciel je zajmie, on będzie przynajmniej o milę dalej na trakcie. Gestem nakazał żołnierzom opuszczenie pozycji, i jednocześnie przesunął łuczników na tyły. Zgodnie z pierwotnym planem mieli oni nękać nieprzyjaciela podczas marszu, ale raporty wykazały, że ryzyko jest zbyt wielkie, ponieważ mogli zostać zaatakowani przez liczne, luźne ugrupowania posuwające się na wschód przed siłami głównymi. Ravensburczyk wolał zdać się na improwizację, wierzył bowiem, że gdzieś po drodze znajdzie dla nich odpowiednie miejsce na zasadzkę, z którego będą się mogli bezpiecznie wycofać. Problem polegał na tym, że gdyby zostali zaatakowani podczas pierwszej fazy wycofywania się na wcześniej upatrzone pozycje, niewiele mieliby czasu na przygotowanie się do bitwy. Musieli cofnąć się ukradkiem i oddalić od nieprzyjaciela na tyle, by zdążyć wykopać rowy. Gdyby Szmaragdowi dopadli ich podczas marszu, zniszczyliby oddział Erika wskutek przewagi liczebnej. Musiał teraz przemieścić żołnierzy wzdłuż drogi na następną, przygotowaną wcześniej pozycję, gdzie czekał Greylock ze swoimi ludźmi. Oba ugrupowania miały bronić pozycji razem, dopóki nie nadciągną przednie straże nieprzyjaciela, a następnie oddziały Greylocka cofną się, zostawiając honor walki za Krondor Erikowi. Ten wzorzec postępowania miał się powtarzać podczas najbliższych trzech miesięcy lub do momentu dotarcia do Darkmoor. W miarę postępu sił nieprzyjaciela ku wschodowi, południowe i północne skrzydła wora byłyby ściągane, a żołnierze obsadzający tamte forteczki kierowani ku wschodowi, by wspierać siły centralne - ta faza operacji powinna się jednak rozpocząć dopiero za miesiąc i aż do tej pory Erik i Greylock musieli sobie radzić sami. Ludzie ruszyli, Ravensburczyk zaś cofnął się aż ku ostatnim oddziałkom harcowników, które miały zwlekać z odwrotem, dopóki nie zobaczą pierwszych nieprzyjaciół. Popatrzywszy na zachód, ujrzał unoszącą się na horyzoncie gęstą chmurę dymu. Palił się Krondor i młodzieniec pomyślał, że dobrze byłoby wiedzieć, jak sobie radzą Diuk James, Konetabl William i inni. Zmówił w duchu krótką modlitwę do Pani Szczęścia, Ruthii, żeby dała tamtym choć szansę na wydobycie się z opałów. Potem zawrócił konia i ruszył na czoło ugrupowania. Wiedział, że na dotarcie do kolejnej pozycji mają zaledwie trzy godziny, a potem zostanie im godzina na okopanie się. Nie wiedział, czy nieprzyjaciel będzie maszerował aż do zmroku, a następnie z marszu podejmie atak, czy zaczeka z nim do świtu, ale wolał być gotów na obie ewentualności. Odgłosy walk docierały aż do głębokiego lochu. Przyboczni sprawdzali różne odcinki kanałów i James mniej więcej orientował się już, jak oddziały wroga rozmieściły się w mieście. Trzecia część centrum Krondoru stała w ogniu, a we wschodnich dzielnicach toczono jeszcze walki. Główne siły nieprzyjaciół czekały za płonącymi murami na wygaśnięcie pożarów. Jeden ze zwiadowców, dość zuchwały by wychylić nosa na zewnątrz, opowiedział, że widział tysiące zbrojnych, czekających wśród ciągle jeszcze dymiących zgliszczy najbardziej ku zachodowi wysuniętej części miasta. Pałac zamienił się w kupę osmalonych kamieni - James pojął, że jego szwagier nie żyje, co potwierdziły słowa Gaminy, która nie mogła dotrzeć do myśli brata. Czytanie umysłów było oczywiście ograniczone odległością, ale w przypadku rodziny zasięg ten się znacznie zwiększał. Męża potrafiła znaleźć z odległości kilku mil. Trzymając żonę w objęciach, Diuk siedział na kamiennej posadzce wilgotnego i pogrążonego w mroku lochu. Wszyscy jego towarzysze milczeli, ogarnięci poczuciem nieuchronnego końca. Aby ucieczka się powiodła, potrzebowali choć odrobiny szczęścia - a wyglądało na to, że Ruthia odwróciła od nich swoje oblicze. James wydał rozkazy człowiekowi, który znalazł przejście na zachód i posłaniec wyszedł zrobić, co mu kazano. Podczas oczekiwania Gamina drzemała oparta o ramię męża, a o świcie wrócił posłaniec. W jego postawie było coś, co poruszyło wszystkich obecnych, więc niecierpliwie czekali na wieści. - milordzie! - Melduj! - polecił James. - Jakieś okręty atakują statki najeźdźców! Gamina zamknęła oczy. - Nie ma wśród nich Nicholasa. - Więc to musi być flota Lorda Vykor z Shandon Bay - rzekł James. Klepnąwszy żonę w ramię, wstał powoli i z pewną trudnością. - Za stary już jestem na siadanie na zimnych głazach. Pomógł Gaminie wstać. - Już czas... - Co robimy? - spytał Lysle. - Spróbujemy uratować życie - odpowiedział, spoglądając na żonę. - flota Lorda Vykora kryła się w zatoce Shandon. Vykor miał się połączyć z resztkami armady Nicholasa, które przedostały się przez Cieśniny Mroku i popłynąć za najeźdźcami. Po zakotwiczeniu Szmaragdowych w porcie, mieli uderzyć na nich z całą siłą i spalić tyle okrętów, ile się da... podczas gdy my będziemy podpalali miasto. Jak wam wiadomo, nie wszystko poszło zgodnie z planem. Ale główne siły ich armii, kluczowe ugrupowania, utknęły w zachodniej części miasta i czekają na wygaśnięcie pożarów. A my możemy tymczasem puścić naftę do starych kanałów. Całe miasto stanie w ogniu, a ponieważ Vykor podpala ich okręty, nie będą mieli dokąd uciekać i spłoną razem z Krondorem... - Mówisz to nie bez osobliwej uciechy - stwierdził Lysle. - To moje miasto - syknął James przez zęby. - To od czego zaczniemy? - Patrzcie, co robią moi ludzie, i nie przeszkadzajcie im. W milczeniu i bardzo sprawnie sześciu wojaków w czerni otworzyło wielkie, drewniane wrota. Po dostaniu się do wejść do kanałów, sześciu ludzi zaczęło wytaczać baryłki z rozległego składu. Jeszcze inni zajęli się uruchamianiem starej, żelaznej i mocno zardzewiałej dźwigni. - Niech twoi ludzie zrobią jakiś użytek z mięśni i pomogą z tym żelastwem - rzekł James, wskazując oporną dźwignię. Lysle skinął dłonią i czterech rzezimieszków skoczyło pomóc przybocznym Diuka. Dźwignia drgnęła... i wszyscy usłyszeli szum wody. - Za tą ścianą znajduje się stary zbiornik wody - wyjaśnił James - a ta dźwignia otwiera zastawę. Do portu popłynie bardzo szybki strumień... Lysle patrzył zafascynowany, jak sześciu żołnierzy w czerni stacza beczułki z naftą po pochylni wiodącej ku wodzie. Nurt wyraźnie przyspieszał, a one coraz szybciej znikały w mroku. Jedna z beczułek spadła na posadzkę i zatrzeszczała. W powietrzu rozszedł się zapach quegańskiego oleju. - Odrobina płynu na powierzchni też nie zaszkodzi... - rzekł James z brzydkim uśmiechem. - Jak uważasz - rzekł Lysle, wzruszając ramionami. - A teraz opowiedz mi coś o tym twoim planie wydostania się z opałów. - Ruszymy, jak tylko wszystkie beczki znajdą się w wodzie. Będziemy mieli mniej więcej godzinę. Miejmy nadzieję, że chłopcy z floty zadbają o wykonanie ich części roboty... - Ognia! - zawołał Lord Vykor, Admirał Królewskiej floty Wschodu. Tuzin katapult z najbliższych okrętów wysłało w powietrze swe ogniste ładunki, które z trzaskiem ugodziły w zgromadzone wewnątrz portu okręty Szmaragdowych. - Panie Devorak? - odezwał się Admirał. - Sir? - Czy nie wydaje się panu, że te skurwiele oddały nam ogromną przysługę, gromadząc te okręty w jedną, wielką kupę? - Dokładnie tak, sir! Stary Admirał był z pochodzenia Roldemianinem, urodzonym w Rillanonie. Nie postawił stopy na gruntach Zachodu, dopóki ostatniej wiosny nie przeprowadził swej floty przez Cieśniny Mroku. Stracił przy tym dwa okręty, co w tych okolicznościach nie było zbyt wysoką opłatą i po drodze do Shandon Bay natknął się tylko na jeden obcy okręt wojenny. Był to keshański kuter, który poszedł na dno, zanim zdążył kogokolwiek powiadomić o pojawieniu się na Morzu Goryczy głównych sił floty Wschodu. Wiadomość o śmierci Admirała Nicholasa Vykor przyjął z wielkim żalem, bo choć widział go tylko dwukrotnie, podczas oficjalnych spotkań na dworze w stolicy, cenił wysoko umiejętności i żeglarską sławę najmłodszego z synów Aruthy. Uważał za wielkie szczęście, że choć raz w życiu los dał mu okazję do uderzenia na nieprzyjaciół pod pełnymi żaglami, z podniesioną banderą i gorejącymi ogniskami przy katapultach. Ludzie na pokładach gotowi byli też - w razie potrzeby - do abordażu. Większą część służby na morzu spędził, uganiając się za obszarpanymi piratami, przeprowadzając demonstracje siły wobec pomniejszych sąsiadów ze wschodnich królestw lub uczestnicząc w uroczystościach państwowych na królewskim dworze w Rillanonie. Teraz zaś oto łaskawy los dał mu okazję zrobienia tego, do czego szykował się przez całe życie. Jeżeli miałby wierzyć temu, co mu powiedziano, kiedy opuszczał Rillanon, od wyników tej bitwy mógł zależeć los całego Królestwa. - Panie Devorak, zechce pan przekazać rozkazy dla floty. - Taaaest, sir! - zagrzmiał kapitan. - Wszyscy do ataku... i nie popuścić żadnemu draniowi! Przed zmrokiem nie chcę tu widzieć ani jednej nieprzyjacielskiej flagi... zatopić mi wszystko stąd do Ylith! Do diaska! To wody Nicholasa i nie będzie nad nimi powiewała żadna nieprzyjacielska szmata! Eskadry z Morza Goryczy i Wysp Zachodzącego Słońca skierowały się na północny wschód, by dopaść statki, które dotarły na plaże pomiędzy Krondorem i Sarth, podczas gdy inne okręty ruszyły na północ. Jednostki, które znalazły się pomiędzy Krańcem Ziemi a Krondorem, zostały podpalone przez mijającą je flotę Vykora i wszystkie poszły na dno. Radość Admirała wzrosła, gdy przekonał się, że jego plan ma szansę powodzenia. Rozkazał, by cały ogień skierować na pierwsze okręty wroga, zamieniając je w pochodnie, zanim zdołały odpłynąć od innych. Teraz płomienie wędrowały dalej, bo jeden statek zajmował się od drugiego. Chaos pogłębiali mistrzowie balist i katapult Vykora, którzy podpalali okręty w głębi ugrupowania. - Uważajcie na każdy statek, który będzie chciał się wyrwać! - ostrzegł Vykor. - Aye, aye, sir! - odpowiedział Devorak. Lord Vykor popatrzył w ślad za "Królewskim Smokiem", który pod komendą kapitana Reevesa poprowadził flotyllę na północ, by zatopić każdy napotkany statek Szmaragdowych. - Dajcie sygnał na "Królewskiego Smoka" - polecił. - Pomyślnych łowów! - Aye, sir! - odparł kapitan, przekazując polecenia sygnaliście. Vykor wiedział, że Nicholasa pochowano na morzu, na szlaku ku Wyspom Zachodzącego Słońca, gdzie eskadra uzupełniła zapasy, naprawiła uszkodzenia i w krótkim czasie wróciła na plac boju. Stary Admirał czuł to samo, co musiał odczuwać każdy marynarz - po pokładach "Królewskiego Smoka" krążył duch Nicholasa. Oddał salut okrętowi i pamięci dwu najlepszych żeglarzy, jacy kiedykolwiek pływali po tych wodach, mistrza i ucznia, Amosa Traska i Nicholasa con Doin. Wracając myślami do spraw bieżących, zauważył, że od głównego ugrupowania wroga odrywa się jakiś mały stateczek, kierujący się wprost na nich. - Kapitanie Devorak, tamta łupina. Zechce ja pan zatopić. - Na rozkaz, admirale! Kiedy ruszyli na nieprzyjacielski okręt, admirał Karole Vykor popatrzył na płonącą Stolicę Dziedzin Zachodu, stolicę Księcia. Na chwilę przejął go głęboki smutek na widok zniszczonej wielkości. Potem pomyślał o tym, że ma jeszcze bitwę do wygrania. James pociągnął za łańcuch. Gdzieś nad nimi coś zachrobotało - mechanizm zadziałał. - Teraz nafta przepływa przez wyloty i świetliki do ścieków. Przy odrobinie szczęścia, za godzinę powinniśmy się stąd wydostać. - No to ruszajmy - uciął Rigger. Żołnierze szybko przeszli po schodkach do znajdującej się nad nimi piwnicy. Potem jeden z nich wyjrzał ostrożnie przez klapę w sklepieniu. Potem dał znak, że droga jest wolna i wszyscy szybko opuścili kryjówkę. Na zewnątrz panował większy mrok, niż się spodziewali, bo wszystko zasnuwały kłęby gęstego dymu. Ludzie zaczęli kaszleć, a potem powyjmowali niewielkie szmatki, którymi zasłonili usta i nosy. Złodzieje poodrywali kawałki koszul i zrobili to samo. Jeden z nich z ukłonem podał Gaminie jakąś chustkę. Wokół słyszeli szczęk broni, nie widzieli jednak walczących. Wywiadowcy Jamesa pobiegli przodem i ostrożnie wyjrzeli za róg. I nagle Diuk gestem odwołał ich, a potem wszyscy ukryli się jak kto mógł - niektórzy padli wprost na bruk, wtulając twarze w zimne kamienie z nadzieją, że w mroku i dymie nikt ich nie zauważy. Zaraz potem tuż obok nich przemknął oddział konnych żołnierzy Królestwa, skrwawionych, pobitych i goniących resztkami sił. - Musimy znaleźć inną drogę - szepnął James do towarzyszy. - Ktokolwiek ich ściga, zaraz tu będzie. Jego słowa sprawdziły się co do joty, ledwo zdążyli się wycofać do wejścia do podziemnej kryjówki, gdy w wylocie uliczki pokazał się oddział Saaurów, którzy przemknęli obok z grzmotem końskich kopyt. James po raz pierwszy zobaczył jaszczury. - Niech mnie piorun strzeli! - sapnął ze zgrozą. - Raporty Calisa nie oddały w pełni całej prawdy o tych stworach! Wszystkim jakoś udało się chyłkiem wycofać do kryjówki, a gdy znaleźli się w lochu pod piwnicą, Lysle zapytał: - I co teraz? - Czy jest jeszcze jakieś inne wyjście z lochów, które może być nie strzeżone? - odpowiedział Diuk pytaniem na pytanie. - Wylot przy północnej bramie... ale powinniśmy ruszyć do dzielnic północnych, nie wschodnich - odparł Lysle. - Co prawda, to prawda - stwierdził Diuk, ruszając ku pochylni wiodącej do kanałów. - Ale mamy mniej niż godzinę, a tamto wyjście jest o pół godziny marszu stąd. Jak to wszystko wyleci w powietrze, wolałbym być poza miastem, zamiast tkwić wewnątrz i martwić się o to, co może mnie czekać za murami. Jeśli uda nam się dotrzeć do lasów na północ od Krondoru, może zdołamy znaleźć jakiś szlak na wschód. Spojrzał na trzydziestu wojaków i kilkunastu złodziejów, wiedząc, że prawdopodobnie podejmują daremny wysiłek. Ale musieli spróbować. Nie musiał patrzeć, by wiedzieć, że odezwała się Gamina. - Musimy spróbować. I powiódł grupę do kanału. Lord Vykor przetarł oczy, nie wierząc w to, co widzi. Niespodziewanie w głębi nieprzyjacielskiego ugrupowania pojawił się jakiś stwór, który gnał ku nim po pokładach płonących okrętów. Płynąc do Krondoru, zniszczyli na plażach pięćdziesiąt statków. Ich szybkie kutry, z ludźmi ciskającymi butle z olejem, oraz większe statki z balistami i katapultami spaliły je wszystkie. Prawie dwadzieścia wzięto abordażem albo zatopiono. Gdy Lord podliczył statki spalone w porcie, okazało się, że Szmaragdowi stracili ponad połowę floty. Wedle ostrożnych rachunków mógł założyć, że kolejne sto pięćdziesiąt do dwustu statków utknęło wzdłuż północnego wybrzeża Morza Goryczy albo wpadło na eskadry kapitana Reevesa. I nagle z płonących okrętów w krondorskim porcie wyłonił się demon kroczący po dymiących pokładach prosto ku niemu. Admirał spokojnie wyciągnął swój miecz. - Panie Devorak, myślę, że ten stwór chce się wedrzeć na nasz pokład. - Ognia! - zawołał kapitan i na demona poleciały pociski z balist i dziobowych katapult. Trafiły i ugodziły - co oznajmił okropny ryk potwora, gdy pociski ugrzęzły w jego piętnastostopowej wysokości cielsku - ale bestia nadal kroczyła ku nim przez ogień i wyglądało na to, że rany, jakie odniosła, rozjuszyły ją tylko. - Panie Devorak! Sygnał do wszystkich! Wycofać się! - Aye aye, Admirale! flota odpływała, ale Królewska Chwała - okręt Vykora - była najbliżej płonącego ugrupowania. Stwór stanął na relingu ostatniego z gorejących statków, a potem, skacząc z okrzykiem wściekłości, rzucił się w powietrze i rozłożywszy swe ogromne skrzydła, przefrunął na pokład flagowego okrętu Lorda Vykora. - Sygnał do wszystkich! - odezwał się Vykor, widząc szybującego ku niemu potwora. - Tak trzymać i nie popuszczać! Nigdy się nie dowiedział, czy sygnalista zdołał przekazać jego rozkaz, bo Jakan, samozwańczy demoniczny król wszystkich armii Novindusa, runął nań jak burza, miażdżąc mu w łapach kręgosłup i odgryzając głowę. Admirał zdążył wprawdzie wpakować potworowi miecz w brzuch, ale nie usłyszał jego bolesnego ryku, bo zginął, zanim Jakan poczuł, że go ugodzono. Kapitan Devorak ciął demona w bok - i stracił życie, gdyż jednym niedbałym machnięciem stwór urwał mu głowę. Łucznicy zasypali bestię gradem strzał, co nie zdało się na wiele i mniej dzielni żeglarze zaczęli skakać przez burty do wody. Dwaj najwyżsi dowódcy Królewskiej floty byli martwi. Od tej pory każdy z kapitanów musiał podejmować decyzje na własną rękę lub odbierać polecenia od starszych stopniem, dopóki nie utworzy się nowego dowództwa, ale główne siły floty najeźdźców poszły na dno lub jako dymiące wraki leżały na plażach wzdłuż Krondoru. Jakan zabijał i pożerał każdego, kogo mógł dopaść, aż odkrył, że okręt dryfuje na północny wschód. Nie cierpiał wody - ten żywioł wysysał zeń energię - choć na krótko mógł w niej wytrzymać. Opuściwszy okręt, rzucił się w powietrze, usiłując dotrzeć do swoich gorejących okrętów. Ogień nie czynił mu żadnej szkody - choć demon gotów był przyznać, że w pożarze przepadło mnóstwo mięsa i energii życiowej. Poza tym od pewnego czasu słyszał wezwanie. Jakiś pozbawiony słów głos mówił mu, że nie może zacząć pożerać armii, nad którą zapanował, ale musi ją wykorzystać do marszu na wschód, by tam znaleźć i zdobyć przedmiot, który go przyzywał. Poprzez niezmierzone dale, z jakiegoś ciemnego źródła demonowi podano cel - Sethanon. James zobaczył, że idący na czele gwardzista podnosi dłoń. Wszyscy się zatrzymali. Po drodze mijali inne grupki uciekinierów - choć jak na razie nikt z najeźdźców nie miał ochoty zaglądać w głąb miasta. Diuk wiedział jednak, że choć Szmaragdowi wzgardzili na razie prześladowaniem tych, co schronili się pod ziemią, miasto znalazło się w ich rękach. Obliczywszy w myślach czas, zorientował się, że mają nie więcej niż dziesięć minut. Byli o kilkanaście kroków od północnej bramy - tak zwanej morskiej - najczęściej używanej przez przemytników i złodziejów. Lysle wysłał naprzód jedną ze złodziejek, która zwinnie wspięła się na górę i zameldowała po chwili, że droga jest wolna. James dał znak i rozpoczęto ewakuację. - No, wyłaź - zwrócił się doń Lysle. - Nie - sprzeciwił się Diuk Krondoru. - Ja pójdę na końcu. - Kapitan schodzi z pokładu ostatni? - spytał jego brat. - Mniej więcej - odparł James z bolesnym uśmiechem. - Zaczekam z tobą - oznajmiła Gamina. - Nie, lepiej nie. - Nie zamierzasz wcale wychodzić, prawda? - usłyszał pytanie żony. - Nie chcę umierać, ale jestem odpowiedzialny za zniszczenie miasta i śmierć tysięcy jego mieszkańców. Gamino, to jedyny dom, jaki kiedykolwiek miałem. Nie wiem, jak mam bez niego żyć. - Sądzisz, że tego nie rozumiem? Słyszę twoje myśli i czuję twój ból. Nie powiesz mi niczego, czego bym nie umiała zrozumieć. Spojrzawszy w oczy małżonki, James uśmiechnął się ponownie - ale tym razem był to uśmiech pełen miłości i ufności. I nagle świat wokół nich zatrząsł się w posadach. Sześciu mężczyzn po drugiej stronie furty zostało zbitych z nóg, a trzej, którzy akurat przez nią przechodzili, wyfrunęli na zewnątrz niczym korki z butelki musującego wina. Jeden z nich uderzył w odległy o dwadzieścia jardów mur i skręcił sobie kark, dwaj inni połamali sobie ręce lub nogi. Wewnątrz tunelu powietrze w mgnieniu oka zamieniło się w ogień. Na krótką chwilę umysły Jamesa i Gaminy połączyły się w jedność i przemknęła przed nimi ich przeszłość, od pierwszego spotkania w jeziorze pod Stardock, gdy zażywający kąpieli James natknął się w trzcinach na miłość swego życia. Od utonięcia, uratowała go kobieta, która spojrzawszy weń, zobaczyła go takim, jakim był - i pokochała wbrew temu, co robił przedtem i potem... choć niekiedy prosił ją, by robiła dlań rzeczy, które sprawiały jej przykrość i ból. Wszystko, co działo się dookoła nich, straciło wszelkie znaczenie... pozostała tylko jednocząca ich miłość, która dała im syna, bezpiecznego teraz w dalekim kraju, oraz dwu uwielbianych wnuków. Na krótko ponownie objawiła im się przeszłość - podróż do wielkiego Kesh i powrót do Krondoru. Choć płomienie pochłaniały ich ciała, nie czuli bólu, bo oboje pogrążyli się w miłości, jaką żywili jedno do drugiego... - Gamina! - krzyknął nagle Pug. - Co się stało, magu? - spytał Hanam. - Moja córka właśnie umarła - szepnął Arcymag z rozpaczą w głosie. Stwór nie odważył się dotknąć towarzysza, by dodać mu otuchy. Odczuwał zbyt wielki głód i bat się, że dotyk ludzkiego ciała może pchnąć go w objęcia szaleństwa. - Przykro mi - stwierdził głuchym głosem. Pug nabrał powietrza w płuca i po chwili wypuścił je ze świstem na zewnątrz. - Syn i córka... oboje nie żyją... - Przed dwoma dniami odczuł śmierć Williama, teraz zaś niemal dobiła go utrata Gaminy. - Wiedziałem, że przeżyję wszystkich najbliższych... ale wiedzieć, a doświadczyć samemu, to dwie różne rzeczy. - Zawsze tak jest - odpowiedział zamknięty w ciele demona Mistrz Wiedzy Saaurów. - Nasza rasa ma powiedzenie, powtarzane za każdym razem, kiedy młodzik staje się mężczyzną i dostaje swoją pierwszą broń: "Umierają i dziad, i ojciec, i syn..." Każdy z Saaurów powtarza je, szykując się do boju, w który ojcowie ruszają przed synami, bo nie ma okrutniejszej rzeczy, niż patrzeć na śmierć dziecka... - Macros nazwał długowieczność przekleństwem... i teraz go rozumiem. Kiedy przed wielu laty umarła moja żona, czułem smutek... ale teraz... - Arcymag rozpłakał się nagle i przez chwilę pozwalał łzom spływać po twarzy. Szybko jednak wziął się w garść. - Wiedziałem, że William naraża się na niebezpieczeństwo, bo wybrał żołnierski los. Ale Gamina... - Znów zawiódł go głos i rozpłakał się ponownie. - Musimy się pospieszyć, magu - odezwał się demon po pewnym czasie. - Czuję, że moja kontrola nad tym stworem słabnie... Pug kiwnął głową, wstał i obaj opuścili pieczarę. Miranda i Macros powinni już byli dotrzeć na miejsce. Arcymag rzucił zaklęcie i nagle obaj stali się niewidzialni. Zrozumiał teraz zastrzeżenia Macrosa, że robienie dwu rzeczy zawsze stanowi problem. Trudno mu było połączyć troskę o dotarcie bezpiecznie do wyznaczonego celu z utrzymywaniem ich niewidzialnymi. Uniósł się w powietrze i odkrył, że po pokonaniu pierwszych kłopotów ze startem łatwiej było jednak dotrzeć do Asharty, korzystając z lewitacji, niż idąc pieszo. - Szybownicy! - rozległ się tuż obok głos demona. Na południe od nich po niebie śmigało kilkanaście stworów i Pug pojął, że gdyby nie okrył się z Mistrzem Wiedzy Saaurów zaklęciem niewidzialności, natychmiast obaj zostaliby zaatakowani. Jak przewidywał, wszystko co żywe, było na tym świecie szybko pożerane. Niegdyś bujne trawy marniały i usychały, a nieobecność życia była tak widoczna, że nie sposób było nawet pomylić ją z zimowym snem, w który rośliny zapadają, by ocknąć się na wiosnę. Od czasu do czasu natykali się na poskręcane, poczerniałe i uschnięte drzewa. Wody były tak czyste i przejrzyste, że Pug bez bliższych oględzin mógł stwierdzić, że nie rosną w nich nawet glony i porosty. W powietrzu nie słychać też było brzęczenia owadów ni śpiewu ptaków. Jedynym dźwiękiem, jaki towarzyszył ich przelotowi, być świst wiatru. - Tu jest najgorzej - odezwał się Hanam, jakby czytając w myślach Puga. - Tu bowiem te stwory po raz pierwszy wkroczyły do tego świata. - Ale już niedługo wszędzie będzie jak tu? - Już niedługo... - Rozumiem teraz, czemu tak im spieszno do nowego świata. Ale dlaczego najpierw trafiły tutaj, a nie do nas? Hanam wydał kilka krótkich szczęknięć, które Arcymag nauczył się już rozpoznawać jako śmiech. - Rzuciły się na ten świat tak łapczywie - wyjaśnił Mistrz Wiedzy Saaurów - że pożarły kapłanów z Asharty, jedynych w tym świecie zdolnych do kontrolowania portalu. Z tego, co powiedziałeś mi o Pantathianach, wywnioskowałem, że i w twoim świecie demony nie mają sprzymierzeńców chętnych do tego, by ich tam sprowadzić. - To, czego dotychczas dowiedzieliśmy się o Jąkanie - odezwał się Pug, gdy zbliżali się do Asharty - nie każe nam się na razie obawiać, że spieszno mu do sprowadzenia tam swoich braci. - Pugu z Midkemii, pozwól, że cię ostrzegę. Pożeranie dusz prowadzi nieuchronnie do wiedzy. Ten samozwańczy Czarci Król może dowiedzieć się o Korytarzu Światów i o tym, że niektórzy z twoich ziomków mogą tworzyć kontrolowane przejścia pomiędzy światami. Jeżeli tak się stanie, wystarczy, że pochłonie dostatecznie wiele waszych dusz, by poczuć się pewniej - i zacznie podbijać inne światy. - Też doszedłem do takich wniosków - stwierdził Pug. - Wiesz więc, że nawet jeżeli zwyciężysz tutaj, będziesz musiał wrócić i pokonać Jąkana tam u was. - Jeżeli ja tego nie zrobię - rzekł Arcymag - zajmie się tym Tomas. Wkroczywszy do wypalonego miasta, zaczęli rozglądać się za wielkim chramem, przez który wdarły się tu demony. Wewnątrz znaleźli kości wielu Saaurów, kapłanów, którzy zostali porozrywani na strzępy przez napierające demony. - Tu nic nie ma! - żachnął się Pug. - Czego nie ma? - Portalu! Bramy wiodącej tu ze świata demonów. Nie ma jej tu! Arcymag zdjął z obu zaklęcie niewidzialności. - Gdzie się podziała? - Może być tylko jedna odpowiedź - stwierdził Hanam. - Jaka? - W jakiś magiczny sposób demony przeniosły portal w pobliże przejścia do waszego świata. Co oznacza, że szykują drogę dla Maarga! On musi już być prawie gotowy do przejścia! - A gdzie to jest? - Po drugiej stronie tego kontynentu. - Nie mogę nieść nas przez powietrze na drugi koniec świata i jednocześnie trzymać wokół nas czar niewidzialności - stwierdził Pug. - Nie potrafię nas przenieść do miejsca, którego nigdy nie widziałem! - To musimy lecieć i w razie potrzeby bić się ze wszystkim, co stanie nam na drodze - odpowiedział Mistrz Wiedzy obleczony w ciało demona, po czym rzucił się w powietrze z bojowym okrzykiem... a Pug ruszył jego śladem. Rozdział 19 KATASTROFA Roo skrzywił się okropnie. Ramię bolało ponad miarę, ale Luis zapewnił go, że rana goi się dobrze. - Na razie powinno wystarczyć - rzekł Luis po zmianie bandaża. - Drugi raz oczyścimy to jutro, kiedy dotrzemy do Wilhelmsburga. - Łóżko! - rzekł Roo. Uśmiechnął się do Karli, Helen i dzieci. Przez kilka pierwszych dni dzieciaki traktowały podróż jak przygodę, ale tego dnia rankiem Abigail zapytała, kiedy wrócą do domu. Karli usiłowała jej wyjaśnić, że to będzie długa wycieczka, ale dla trzyletniego dziecka okres dłuższy niż pięć minut był całkowitą abstrakcją. W obozowisku panował spokój, choć wynajęci przez Roo najemnicy z każdym dniem zachowywali się coraz bardziej nerwowo. Roo i Luis spędzili dostatecznie wiele czasu wśród żołnierzy, by zorientować się, że ci ludzie najchętniej siedzieliby spokojnie, trzęśli się ze strachu przed bandytami i bardzo niechętnie sięgnęliby po miecz czy łuk. Krondor padł. Zrozumieli to, ujrzawszy dwa dni temu niewiarygodnie dużą chmurę czarnego dymu na horyzoncie. Ten sam wniosek mogli wyciągnąć, widząc wzmożony ruch na trakcie. Roo zwrócił też uwagę na fakt, że strażnicy coraz częściej szepczą coś niespokojnie jeden do drugiego i doszedł do wniosku, że gotowi są do panicznej ucieczki przy pierwszych oznakach niebezpieczeństwa. Spostrzeżeniami tymi skrycie podzielił się z Luisem i ten potwierdził jego podejrzenia. Rodezyjczyk spędzał teraz sporo czasu pośród najemników i swą postawą dawał jasno do zrozumienia, że ostro rozprawi się z każdym, kto nie zapracuje na swój żołd. Roo wiedział, że jeśli uda im się dotrzeć do Wilhelmsburga, szansę utrzymania grupy w całości znacznie wzrosną. Odpoczną w jednej z jego oberży, a potem ruszą do Ravensburga. Kupiec obiecał im, że otrzymają tam część wynagrodzenia, wiedząc, że odrobina złota pomoże utrzymać ich w ryzach. Jeżeli w Ravensburgu wciąż przebywali członkowie rodziny Erika i Mila, Roo zamierzał zabrać ich do Darkmoor. Wiedział, że w końcu trafi tam i Erik. Przypomniał sobie, dokąd w ostatnim roku szły zapasy broni i żywności, dokąd wędrowały jego wozy z narzędziami i rynsztunkiem i to, co mu kiedyś powiedział Erik. Łańcuch Koszmaru. Wiedział, że ludzie z Korpusu Inżynieryjnego odnowili stare szlaki i położyli w górach nowe - po drugiej stronie łańcucha gór, na długości setek mil, wzdłuż potowy masywu gór Calastius. Łańcuch ten przypominał odwróconą i nieco spłaszczoną literę Y, o jednej podporze krótszej, a drugiej dłuższej. Dłuższa ciągnęła się na wschód od Krondoru go Kłów Świata - wielkich gór przecinających północne rubieże Królestwa. Krótsza, wschodnia odnoga sięgała od Darkmoor na północ ku Tannerus, gdzie łączyła się z drugą. Roo domyślił się, że jeżeli ostatecznym celem najeźdźców ma być Sethanon, przekroczenie gór na północ od Tannerus odwiedzie ich za daleko. Będą musieli spróbować przedostać się przez Łańcuch Koszmaru gdzieś na południe od tamtego miejsca, pomyślał więc teraz, że skoro wzdłuż tej granitowej ściany będą gdzieś czyhały główne siły Królestwa, mają szansę na wygraną. Jeżeli nieprzyjaciela da się zatrzymać po tej stronie grzbietu aż do pierwszych śniegów, zwycięży Królestwo. Na razie jednak minęły dopiero trzy tygodnie od letniego przesilenia i w ciepłym, wieczornym powietrzu myśl o zimowych zawiejach wydała mu się dziwnie nie na miejscu. Wychowany w Ravensburgu Roo wiedział, że zima może przyjść wcześnie i niespodzianie, ale śniegi mogą też się i spóźnić i tylko bogom było wiadome, jak będzie w tym roku. Tak czy owak w najlepszym wypadku mogli spodziewać się mrozów dopiero za sześć tygodni - bardziej prawdopodobne było dziesięć lub tuzin. Można się też było spodziewać obfitych deszczów - co zdarzało się częściej - ale do śniegu zostały jeszcze miesiące. Podszedłszy do ognisk, porozmawiał z Karli i Helen, a potem spróbował pożartować z dziećmi. Te wciąż stanowiły dlań tajemnicę, choć w ich obecności nie czuł się już nieswojo jak kiedyś. Stwierdził nawet, że skłonność małego Helmuta do wkładania wszystkiego w buzię jest zabawna, choć jego żonę wyprowadzało to z równowagi. Z dziećmi najwięcej czasu spędzał Jason, który potrafił je jakoś zabawić - za co Roo był mu nieskończenie wdzięczny. Dzieci Helen były starsze i mógł z nimi porozmawiać - choć wciąż nie umiał pojąć, dlaczego jedne tematy je interesują, a drugie nudzą. Helen zaś była w tym morzu chaosu opoką spokoju. Jej przyjazny uśmiech i łagodny głos uspokajał każdego, kto znalazł się w pobliżu. Rozmawiając z dziećmi, Roo w pewnym momencie zdał sobie sprawę z tego, że bezwstydnie się na nią gapi - i szybko spojrzał gdzie indziej. Pochwyciwszy spojrzenie Karli, uśmiechnął się do żony, która również odpowiedziała mu uśmiechem - na jej ukradkowy sposób - on zaś mrugnął do niej i bezgłośnie szepnął: - Wszystko w porządku. Usiadł wygodniej, rozkładając ciężar ciała tak, by jak najmniej urażać ranne ramię - i znów jego wzrok powędrował ku Helen. Ziewnął udatnie i zamknął oczy - ale jej wizerunek został mu pod powiekami. Nie była ładna - choć daleko jej było do tego, by przypisać jej określenie "grubokoścista", jakim obdarzyła ją tamta suka, Sylvia. Miała twarz, którą można byłoby nazwać urodziwą. Najbardziej pociągały w niej oczy - duże, ciemne... i przyjazny uśmiech. A jej ciało było smukłe i silne. Roo zaczął się też zastanawiać, czy w słowach Luisa - który stwierdził niedawno, że ta kobieta, cudowna, troskliwa matka, mogła pokochać takiego rynsztokowego łotrzyka jak on - było choć odrobinę racji. I ułożył się wygodniej z westchnieniem, pozwalając, by uśpiły go gwary obozowiska i łagodny głos Helen. Nagle się ocknął - głośny krzyk, jaki rozległ się niedaleko, rozpętał w obozowisku chaos. Wokół niego biegali jacyś ludzie i Roo przez chwilę mrugał, usiłując połapać się w sytuacji. Przede wszystkim zobaczył, że dzieci już leżą pod kocykami - z czego wysnuł wniosek, że jednak trochę się zdrzemnął. Po chwili zorientował się, gdzie jest i natychmiast górę nad wszystkim wzięło jego wojenne doświadczenie. Spokojnie, aby nie wzbudzać niepokoju wśród dzieciaków, wydał rozkaz: - Karli, Helen! Wstawać! - Co się stało? - spytała obudzona nagle Helen. - Ładujcie dzieciaki na tamten wóz - wskazał najbliższy pojazd. - Kareta na nic zda się w lasach, jeżeli trzeba będzie pospiesznie uciekać! - Nadciągają tu jacyś jeźdźcy - ostrzegł Luis, który właśnie nadbiegł z mroku. - Mocno im się spieszy. - Stary wojak trzymał w dłoni nóż. Choć jego prawa ręka była niesprawna i nie używał miecza, wciąż jeszcze był niemal w każdych warunkach śmiertelnie niebezpiecznym przeciwnikiem. Obaj z Roo szybko zgasili ledwo tlące się już ogniska. Liczyli na to, że jeźdźcy nie dostrzegą z daleka nikłych płomyków. Gdyby nadciągnęli kilka godzin wcześniej, odkryliby obóz bez trudu. Niektórzy z najemników rzucili się do swoich koni, Roo jednak wrzasnął: - Zaprzęgać wozy! - Do świtu zostało jeszcze około dwu godzin, konie jednak zdążyły już wypocząć. Przy odrobinie szczęścia mogli się wymknąć, zanim zbliżający się rabusie zdołaliby ich dostrzec, i dotrzeć do Wilhelmsburga nawet przed czasem. Woźnice zaczęli zaprzęgać konie i Roo spróbował pomagać - na tyle, na ile pozwalało mu jego ranne ramię. Jason nie znał się na broni ani na zaprzęganiu, nosił jednak co mu kazano, a Luis panował nad wszystkim. Roo jednak najbardziej martwili najemnicy. Teraz oto musiał wymóc na nich, by stawili czoło twardym, bezwzględnym ludziom, którzy żywot strawili na łupieżach i wojnie. W końcu wozy ruszyły jeden za drugim i Roo natychmiast wskoczył na siodło. Wyciągając miecz, poczuł sztywność i ból w ramieniu - ale wiedział, że jego ostrze było jednym z niewielu, na które mógł naprawdę liczyć. Przeniósłszy się na tyły niewielkiej karawany, wypatrując zbliżających się jeźdźców, zerkał co chwila niespokojnie ku zachodowi. Kiedy wozy z łoskotem ruszyły ku traktowi, dostrzegł niewyraźne figurki konnych. Mógł się jedynie modlić o to, by tamci zachowali ostrożność - w tych okolicach zamiast na bezbronnych cywilów mogli się natknąć na jakiś oddział królewskich, którzy mogliby ich pobić. Przez kilkanaście długich, wypełnionych pełnym przestrachu oczekiwaniem, minut wozy mozoliły się po trawie, aż w końcu wszystkie znalazły się na ubitym trakcie. Gdy tylko okute koła zazgrzytały po żwirze, Roo poczuł ulgę. Im dalej dotarli, im bliżej był Wilhelmsburg, tym większe mieli szansę na bezpieczną przeprawę. Pół godziny później usłyszał okrzyk dobiegający z przodu, a zaraz potem rozdarł się ktoś inny. Wrzaski z południa powiedziały Roo, że jeźdźcy, których widział wcześniej, przecięli szlak i jechali równolegle, dopóki się nie upewnili, że karawana nie jest częścią jakiejś wojskowej kolumny transportowej - a potem wyprzedzili wozy, by urządzić zasadzkę. - Na północ! - zawołał Roo, wyciągając miecz. Ignorując ból w ramieniu, spiął konia i skoczył naprzód, by powstrzymać pierwszych nieprzyjaciół. Zaraz potem wpadł na jakiegoś obszarpańca, który ścinał się z najemnikiem mniej więcej na wysokości szóstego wozu od czoła. Najemnik radził sobie całkiem nieźle, ale do walczących szybko zbliżali się inni jeźdźcy. Roo nie miał zamiaru bawić się w subtelności. Raz jeszcze spiął konia, zmuszając zwierzę, by wbrew swej woli wpadło piersią na wierzchowca przeciwnika. Szmaragdowy wyfrunął z siodła, gdy jego koń niespodzianie stanął dęba. - Dobij! - wrzasnął Roo do najemnika. Ravensburczyk pchnął konia ku nadciągającym przeciwnikom, oddalonym już odeń zaledwie na długość wozu. U jego boku niespodzianie pojawił się Luis, z nożem w lewej dłoni. Rodezyjczyk obwiązał wodze wokół nadgarstka prawej ręki. Roo nie zdążył wydać polecenia, by przyjaciel cofnął się i osłaniał wóz z dziećmi - nagle się bowiem okazało, że całą uwagę musi poświęcić walce. Zabiwszy jednego i odparłszy atak drugiego, zawrócił konia - i znalazł Luisa, który trzymając w zębach zakrwawiony sztylet, zaciskał palcami lewej dłoni ranę na prawym ramieniu. - Ty wariacie - odezwał się Roo. - Następnym razem zostań przy dzieciach i kobietach. Jak już musisz podrzynać gardła, możesz to robić, nie ruszając się z kozła... - Chyba będę musiał tak zrobić - rzekł Luis z uśmiechem. - Nigdy nie byłem dobrym jeźdźcem. - Wskazał ranę. -Lepiej bym sobie radził pieszo. Roo był zdziwiony jego spokojem. - Idź do Karli, niech opatrzy ci ranę. A ja zobaczę, jakich szkód narobili. Podjechawszy na czoło kolumny, odkrył, że dwu strażników zabito, a dwaj inni uciekli ukradkiem w mrok przedświtu. Zostało sześciu - co razem z nim, rannym Luisem i Jasonem nie bardzo wystarczyło na obronę dwu wozów, a cóż dopiero mówić o sześciu. Roo nie wahał się ani chwili. - Wy - zwrócił się do reszty najemników - wracajcie do ostatniego wozu. - Gdy tamci ruszyli na tył kolumny, Roo zwrócił się do pozostałych woźniców. - Ruszajcie prosto do Wilhelmsburga. Tam poszukajcie oberży Pod Poranną Mgiełką. Ci, co dotrą tam w jednym kawałku, zostaną hojnie nagrodzeni! Żaden z woźniców się nie zawahał. Wszyscy głośnymi okrzykami zaczęli zachęcać konie do szybszej jazdy. Roo podjechał ku najemnikom. - Będziemy bronić ostatniego wozu. Osobiście wypatroszę każdego, kto zechce uciec. - Uważasz, że tamci wrócą? - spytał Luis. - Bez wątpienia. Choć pewnie lekko się zdziwili, kiedy zaczęliśmy się odcinać. - Ilu ich może być? - spytał Jason, który przez cały czas usiłował nie okazywać strachu. Były kelner i późniejsza wschodząca gwiazda krondorskiej rachunkowości nigdy przedtem nie zetknął się z gwałtem i przemocą przekraczającymi zwykłe uliczne bójki. Dokładał wszelkich starań, by nie przekazać dzieciom ogarniającej go paniki. - Zbyt wielu, byśmy sobie z nimi poradzili - odpowiedział Roo. Zeskoczył z siodła i uwiązał lejce do tylnej klapy wozu. Potem przeszedł na przód i wdrapał się na koźlisko, wyjmując lejce z dłoni roztrzęsionego woźnicy. - Jazda! Skierowawszy wóz ku północy, odwrócił się ku eskorcie. - Za mną! Sześciu strażników, Luis, Jason i wóz z rodziną Averych i Jacobych skręcili z traktu. Roo wiedział, że bardzo ryzykuje, starając się odjechać jak najdalej od drogi, ale miał nadzieję, że łupieżcy przeoczą mały wóz kierujący się na mało używaną drogę na wschód, a zaatakują kilka innych pokonujących szeroki trakt. - Tamci nigdy nie dotrą do Wilhelmsburga - odezwał się Luis, jakby czytając w jego myślach. - Pewnie nie, ale gdyby mimo wszystko któremuś się udało, dotrzymam słowa i nasypię mu w kieszeń złota. Luis cofnął się na posłanie. Na wozie było ciasno - on, Jason, dzieci i dwie kobiety - ale przynajmniej na razie byli bezpieczni. Szczęście nie trwało zbyt długo. Roo znalazł wąską leśną ścieżkę, która wiodła przez dość rzadki las, potem jednak trafili nią do wąwozu, który był zbyt ciasny, by obracać w nim wozem. Musieli cię cofnąć do innej drogi na północ, a potem znów spróbowali kolejnej ścieżki ku wschodowi. Około południa usłyszeli zbliżających się jeźdźców, przed którymi skryło ich niewielkie wzniesienie - i przez kilka pełnych napięcia minut Roo, Luis i najemnicy stali w milczeniu z dobytą broną, a Helen, Jason i Karli uspokajali dzieci. Kiedy przejechał ostatni jeździec - niewidoczny, choć oddalony najwyżej o dwadzieścia kroków - Roo skinieniem dłoni skierował grupkę ku wschodowi, gdzie mieli podjąć próbę znalezienia jeszcze jednego przejścia. Do zachodu słońca kompletnie się zgubili. Rozbili obóz, nie rozpalając ognisk i pospiesznie się naradzili. - Mości Avery - odezwał się jeden z najemników - na pańskim miejscu zostawiłbym wóz i ruszył prosto na wschód. - Dobrze znasz te okolice? - spytał Roo. - Nie za bardzo, ale sam pan powiedział, że nasi są na wschodzie... a każda droga na wschód jest pewnie pełna nieprzyjaciół, więc jeżeli będziemy się trzymać lasów, może uda nam się przemknąć. - Pomiędzy lasami, w których utknęliśmy, a prowincją Darkmoor - zaczął wyjaśnienia Roo - jest mniej więcej tuzin małych wiosek. Możemy trafić na którąś z nich. Jeżeli nie będziemy mieli miejscowego przewodnika, łatwo się może okazać, że to, co - na przykład - wzięliśmy za niewysokie zbocze, okaże się nieco dalej górą zbyt stromą, by się na nią wspinać. - Rozejrzał się po coraz szybciej tonącym w mroku lesie. - W lesie łatwo jest zbłądzić, jeżeli nie zna się drogi. Ci, co nie wiedzą, dokąd iść, mogą się niespodzianie wpakować w sam środek wrogiego obozowiska. Wśród uciekinierów panował posępny nastrój. Dzieci siedziały w milczeniu i gapiły się na dorosłych okrągłymi oczami. Karli i Helen starały się jakoś dodać im ducha, ale czyniły to z powagą, więc dzieci nie odzyskały dawnego wigoru. - Ale wiesz co - odezwał się Roo po chwili - chyba masz rację. Rozładujcie wóz i weźcie tylko koce oraz żywność. Resztę zostawimy... i rano ruszamy w drogę. Najemnicy spojrzeli jeden na drugiego, ale żaden z nich się nie odezwał. Wszyscy zabrali się do roboty. Roo siedział w milczeniu i patrzył na dzieci. Helen trzymała jego synka na kolanach, podśpiewując mu cichutko. Karli tuliła do siebie Abigail. Willem opierał się o ramię matki, usiłując zwalczać sen, a Nataly już spała, leżąc na kocyku pomiędzy Helen i Karli. Jason zajął się przepakowywaniem żywności w przenośne pakunki, a Luis opowiadał najemnikom o nagrodzie, jaka czeka ich w Wilhelmsburgu. Kiedy dzieci zasnęły, Karli podeszła do Roo. - Jak ramię? - spytała. Kupiec zdał sobie sprawę z faktu, że nie myślał o ranie od starcia z maruderami. Rozprostował i zgiął ramię. - Trochę drętwe, ale wszystko będzie dobrze. - Boję się - szepnęła żona, przytulając się do niego. - Wiem - odpowiedział, obejmując ją mocno. - Ale przy odrobinie szczęścia wszystko będzie dobrze. Nie powiedziała już nic więcej. Przytuliła się i czerpała otuchę z bliskości męża. Siedzieli przez całą noc, milcząc i drzemiąc, niezdolni zasnąć głębokim snem, bo wciąż budziły ich nocne odgłosy puszczy. Kilka godzin przed świtem, kiedy tylko niebo na wschodzie lekko pojaśniało, Roo poprosił kobiety: - Obudźcie dzieci. - Musimy ruszyć przed świtem - zwrócił się Roo do Luisa, kiedy kobiety wykonały polecenie. - Którędy pojedziemy? - Na wschód i północ. Jeśli trafimy na przeszkodę na jednym z tych kierunków, ruszymy w drugą stronę. Ale na południe lub zachód zawrócimy tylko wtedy, kiedy inaczej się nie da. W końcu wejdziemy na ten trakt, o którym wam mówiłem, albo natkniemy się na jedną z farm pod Wilhelmsburgiem. - Najemnikom nie można ufać - mruknął Luis. - Wiem, ale jeżeli zdołamy ich przekonać, że zostając razem, w jednej grupie, mamy większe szansę, niż przedzierając się oddzielnie, to wtedy.... Usłyszeli nagły tętent końskich kopyt, a kiedy się odwrócili, zobaczyli, że sześciu konnych najemników znika w mroku. - Niech ich kaci! - Nie mamy czasu na śniadanie - zwrócił się Roo do Helen i Karli. - Bierzcie, co się da, i ruszajmy w drogę. Jeżeli są w pobliżu jacyś maruderzy, usłyszą tętent kopyt i przyjdą tu sprawdzić, co to za hałasy... Dzieci zaczęły marudzić, ale matki szybko je uciszyły i podały im kawałki chleba do żucia w marszu. Roo rozejrzał się po otoczeniu jeszcze wczoraj wieczorem i zauważył mały strumyk, który płynął ku północnemu wschodowi. Doszedłszy do wniosku, że podążając z jego biegiem, trafi na wzgórza, postanowił więc na razie trzymać się tego drogowskazu. Wiedział, że będą poruszać się bardzo powoli. Dzieci nie mogły iść szybko i łatwo się męczyły - ale przez najbliższą godzinę zdołają utrzymać tempo. A potem będą musieli odpocząć. Nikt ich nie ścigał. Po piętnastominutowym odpoczynku Jason podniósł Helmuta, uwalniając Karli od brzemienia najmłodszego z czwórki dzieci. Poszli dalej, ale wędrówka okazała się bardzo uciążliwa. Musieli omijać małe wodospady i nagromadzenia śmieci. Przed południem usłyszeli wśród drzew odgłosy odległej walki. Niestety, echa uniemożliwiły im lokalizację kierunku. Ruszyli więc dalej... - Daliśmy sobie radę - stwierdził Erik. - Biorąc pod uwagę, że udało nam się doprowadzić do całkowitego zniszczenia Krondoru, to wyszło nawet nie najgorzej - stwierdził Greylock. Przejrzawszy stertę leżących przed nim meldunków z południa i północy, dodał: - Dostałem jedną niemiłą wieść. - Jaką? - Siły Wielkiego Kesh zajęły całą Dolinę Marzeń. - Myślałem, że Książę Erland zawarł z nimi jakiś traktat... - zdziwił się Erik. - Cóż... widać Keshanie uznali, że warunki się zmieniły. Młodzieniec wzruszył ramionami. Jadł obiad z Greylockiem. Kompanie Owena miały opuścić pozycje, które zajmowali żołnierze Ravensburczyka. Ludzie Erika cieszyli się, że nie muszą kopać rowów i mogą nieco odpocząć. - Według mnie - mruknął Greylock - musisz trzymać się pięć, zamiast czterech dni. - Spróbuję wytrzymać sześć. - A wieści z północy są dobre - kiwnął głową Greylock. - Kapitan Subai i Tropiciele przedostali się przez góry bez większych kłopotów. Erik parsknął śmiechem. - Poczekaj na to, co powiedzą, kiedy podejdą do nich znaczniejsze siły nieprzyjaciela. - No... część planu polega właśnie na tym, by znaczniejszych sił nieprzyjaciela tam nie dopuścić. - Owen westchnął. - Donoszą mi jednak, że najcięższe walki toczą się właśnie na północy. Jest tam kompania górali Hadati i trochę naszych chłopaków. Okopali się nieopodal wąskiej przełęczy na południowy wschód od Questor View. - Erik przypomniał sobie oglądane wcześniej mapy i kiwnął głową, dając znak, że wie, gdzie to jest. Pozycja musiała być utrzymana za wszelka cenę - przepuszczenie tamtędy wojsk Szmaragdowej Królowej oznaczałoby otworzenie im prostego i wygodnego szlaku na wschodnie stoki gór i ominięcie Darkmoor - a potem mogli już ruszyć prosto na Sethanon. - Ale nieprzyjaciel nie ma tam przewagi dostatecznej, by ich ruszyć z miejsca. - Jestem za bardzo zmęczony, by o tym wszystkim myśleć - odpowiedział. - Jak tylko się okopiemy, kładę się spać - rzekł Erik. - Akurat - roześmiał się Owen. - Znam cię na tyle dobrze, by wiedzieć, że wszystko pierwej sprawdzisz dwa razy. Położysz się spać dopiero o świcie. Młodzieniec wzruszył ramionami. - Ile czasu zyskaliśmy. - Dwa dni. Ale musimy jeszcze odzyskać ze trzy tygodnie. - Nie wiem, czy damy radę. - Jeżeli nie, będziemy walczyć w Darkmoor i wzdłuż całego grzbietu... - A co z Armią Wschodu? - spytał Erik. - Czają się po drugiej stronie gór. - Wolałbym mieć je tutaj - Erik wskazał miejsce, gdzie jego ludzie szykowali oporządzenie i sprawdzali broń. Owen położył dłoń na ramieniu młodego kapitana. - Rozumiem. Ciężko jest patrzeć, jak twoi ludzie walczą bez wytchnienia i powoli się wykruszają. Ale inaczej się nie da. - Wyjaśnili mi to już Książę Patrick i Konetabl William. Ale nikt nie mówił, że musi mi się to podobać. - To zrozumiałe. - Odwracając się do dowodzącego sierżanta, powiedział: - Curtis! - Na rozkaz, generale! - Niech ludzie przyszykują się do wymarszu! - Taaaest, sir! - Sierżant zrobił modelowy w tył zwrot i pobiegł ku ludziom, wykrzykując rozkazy. - Generale... - uśmiechnął się Erik. - Podejrzewam, że Manfred żałuje tego, iż zwolnił cię z funkcji swego Mistrza Miecza. - Zapytaj go, kiedy dotrzesz do Ravensburga - z tymi słowy Owen wskoczył na konia. - A zresztą... on naprawdę niewiele miał w tej sprawie do powiedzenia. To Mathilda mnie odprawiła. - Przypuszczam, że będę musiał kiedyś rozprawić się z jej synem - odezwał się Erik na wspomnienie o wdowie po ojcu. - Tylko wtedy, kiedy przeżyjesz - powiedział Owen, potem zawrócił konia i odjechał kilka kroków. - Więc nie daj się zabić - rzucił mu jeszcze raz przez ramię. - Powodzenia Owen. Zostawiwszy ognisko, ruszył sprawdzić pozycje swoich ludzi. Okazało się, że Owen miał rację. Spać poszedł dopiero przed świtem. Roo, Jason i Luis stali na straży z dobytymi mieczami, podczas gdy kobiety pospiesznie wprowadzały dzieci do jaskini. Od dwu dni wędrowali bez większych kłopotów, znajdując jakieś ścieżki i drożyny, które wiodły ich do celu. Jedną noc spędzili w znalezionej szczęśliwym trafem leśniczówce, opuszczonej, ale nietkniętej, gdzie odważyli się nawet rozpalić niewielki ogień, choć Roo martwił się myślą, że może ich zdradzić unoszący się z wiatrem zapach dymu. Rankiem opuścili chatkę i teraz mieli nie dalej jak dzień drogi do traktu, o którym mówił Roo - a potem usłyszeli coraz głośniejszy tętent końskich kopyt. Kupiec nie wiedział, czy tamci ich tropili, czy wrogów skierował za nimi przypadek, ale tak czy owak, zbliżali się szybko. Z odgłosu kopyt można było wnioskować, że grupa nie jest zbyt liczna - w najgorszym wypadku mieliby do czynienia z kilkoma jeźdźcami, ale Roo i Luis byli ranni, a Jason nie umiał władać żadną bronią, więc nawet dwu doświadczonych łupieżców mogło łatwo sobie z nimi poradzić. Gdyby zaś napastnicy mieli łuki, to sprawa w ogóle wyglądałaby beznadziejnie. Najlepszym wyjściem dla kobiet i dzieci było ukrycie się gdzieś tak, by nie zostały zauważone. Roo i jego towarzysze postanowili stawiać opór dostatecznie długo, by Karli i Helen zdołały umknąć z dziećmi. Obejrzawszy się przez ramię, Roo zdążył jeszcze zobaczyć, jak Helen zagania dzieci do jaskini. Chyba się doń uśmiechnęła, choć z tej odległości nie mógł być pewien tego, co zobaczył. Wkrótce na odległym końcu leśnej ścieżki, którym wędrowała mała grupka Roo, pojawiło się czterech jeźdźców. - Jason - ostrzegł Roo towarzysza - jak przyjdzie do walki, nie próbuj odgrywać bohatera. W najlepszym wypadku możesz okaleczyć któregoś konia... i nie daj się zabić. O resztę zatroszczymy sieja z Luisem. Zobaczywszy trzech ludzi na ścieżce, jeźdźcy zwolnili i ruszyli stępa. - Dopóki jadą kolejno, będą rozmawiali - ostrzegł Luis. - Zaatakują, jak rozstawią się w półksiężyc. Czterej jeźdźcy zbliżali się, jadąc jeden za drugim. Kiedy znaleźli się w odległości kilku kroków, przywódca podniósł dłoń i spojrzał uważnie na stojących naprzeciwko. - Coście za jedni? - spytał po chwili. Słysząc mowę z Novindusa, Roo zdał sobie sprawę, że najeźdźcy inaczej akcentują wyrazy niż tam, gdzie zdarzało mu się bywać. I postanowił spróbować szczęścia. - Jestem Amra. Usłyszawszy własną mowę, napastnicy lekko odetchnęli. - A ty? - przywódca wskazał Luisa. - Haji, z Maharty - odparł Rodezyjczyk bez wahania. - A ty? - to było do Jasona. Zanim księgowy zdążył otworzyć usta, odpowiedział zań Roo: - To niemowa. Ma na imię Jason. Jason nie rozumiał dziwacznego dialektu, ale usłyszawszy swoje imię, kiwnął głową. - Z jakiej kompanii? - spytał wódz, kiedy drugi z jeźdźców podciął konia i ustawił się obok niego. Obaj trzymali broń, jakby nie spodobały im się usłyszane odpowiedzi. Roo gorączkowo rozmyślał nad odpowiedzią. Wiedział, że wśród Szmaragdowych wszystko mocno się zmieniło od czasów, kiedy służył u nich pod komendą Orła. Znał nazwy kilku kompanii, nie wiedział jednak, czy wciąż jeszcze istnieją albo gdzie stacjonują. Wiedział jednak i to, że brak szybkiej odpowiedzi może być równie zabójczy jak zła odpowiedź. - Po bitwie pod Mahartą wcielono nas do Czarnych Głowni Shingi - odpowiedział niepewnym głosem. - Dezerterzy? - spytał drugi z jeźdźców. - Nie... ale wpadliśmy na tych piekielnych kopijników i ci nas rozbili... Luis lekko opuścił sztylet, jakby rozwiały się jego obawy. - Poszliśmy w rozsypkę i zwialiśmy. A na tej drodze zupełnie straciliśmy orientację. Od tygodnia błąkamy się w tych lasach. Znaleźliśmy trochę żarcia, ale głód porządnie dał się nam już we znaki. Chcemy wrócić do naszych. - Możecie nam pomóc? - spytał Roo. - My naprawdę nie jesteśmy dezerterami. Dwaj jadący z tyłu podcięli konie i zajęli miejsca obok kompanów. - Nie jesteście? - spytał przywódca obcych. - To niedobrze. Bo my... i owszem, tak! I nagle zaatakowali. Roo i Luis zostali zmieceni z drogi. Roo padł na ziemię, przetoczył się na bok i poderwał do przysiadu w samą porę, by zobaczyć jak Jason, znieruchomiały ze zgrozy, stoi, oczekując ataku drugiego jeźdźca. Ten zamachnął się na mistrza liczydeł, który zdążył się jednak uchylić i oddał cios na odlew - dostał jednak kopytem w ramię i rękojeść wyfrunęła mu z palców. Przeraźliwe rżenie konia oznajmiło wszystkim, że cios rachmistrza trafił w cel - sam Jason runął jednak na ziemię niezdolny do dalszej walki. Trafiony przezeń wierzchowiec - który został głęboko cięty w prawą przednią nogę - zwalił się z jękiem na ziemię, wyrzucając jeźdźca z siodła. Roo tymczasem wstał i przygotował się do odparcia kolejnego ataku. Luis cisnął swoim sztyletem, trafiając napastnika w krtań - Novindyjczyk runął martwy, zanim dotknął palcami trawy. Wyrzucony z siodła leżał na ziemi, pojękując głucho - i oto Roo wraz z Luisem mieli teraz do czynienia z przeciwnikiem równym im liczbą. Luis wyciągnął drugi sztylet zza cholewy i lekko się zgarbił. Napastnicy wymienili szybko jakieś uwagi - najwyraźniej doszli do wniosku, że sztuka rzucania noży czyniła Rodezyjczyka groźniejszym z dwu wrogów. Wrzasnęli i ruszyli do ataku. Początkowo wyglądało tak, jakby obaj atakowali obu wrogów, w ostatniej jednak chwili przeciwnik Roo skierował konia w bok, by zajechać Luisa z tyłu. Luis cisnął sztyletem w jadącego nań od przodu jeźdźca, ten jednak skulił się za końskim karkiem. Luis to jednak przewidział i celował w udo przeciwnika, trafiając w nie bez trudu. Ugodzony zaryczał z bólu i poderwał konia w bok, wystawiając Luisa na atak kompana. Rodezyjczyk zdołał jednak wyjąć zza koszuli trzeci sztylet i cisnął nim w tej samej chwili, w której ugodzony w udo wychylił się zza końskiego karku. Napastnik dostał w krtań i runął w tył, staczając się z siodła po końskim zadzie. Tymczasem Roo skoczył z tyłu na nieprzyjaciela, który go minął. Luis właśnie się odwracał i wyjmował kolejny sztylet w cholewy, gdy kupiec zamachnął się na wroga z tyłu. Jeździec zdążył ciąć i trafił Luisa w prawe ramię. Rodezyjczyk zrobił unik, ale cios spowodował, że ostrze głęboko ugrzęzło w ranie. Jednocześnie głownia rapiera Roo liznęła marudera w udo i rozcięła je do kości. Napastnik zawył z bólu, spróbował się odwrócić w siodle... i straciwszy przytomność, runął na ziemię. Roo dobił go szybko i bezlitośnie, a potem podbiegł do Luisa. Towarzysz trzymał się resztką sił. Otworzył usta, by coś powiedzieć, kiedy usłyszał przeraźliwy wrzask. Odwrócił się w samą porę, by zobaczyć, że wyrzucony z siodła jeździec stoi nad Jasonem. Rachmistrz leżał na ziemi, opierając się na łokciu. Twarz miał zalaną krwią z rany na głowie, a maruder unosił właśnie miecz do morderczego ciosu. - Nie! - wrzasnął Roo, zrywając się do biegu. Nogi miał jak z ołowiu, każdy krok był ciężki i przychodził mu z ogromnym trudem. Usiłował pobiec szybciej - ale cios dezertera spadł jak piorun i Jason jęknął z bólu. Przyjaciel Roo zdążył się jakoś obrócić i uderzenie, które powinno było go uciszyć na zawsze, chybiło - choć nie całkiem. Jason znów jęknął z bólu. Roo uniósł własny miecz i zamachnął się z całej siły. Nie trafił marudera w bok, jak zamierzał, ale jego ostrze gładko przeszło przez nadgarstek przeciwnika i jego miecz uderzył o ziemię. Dłoń napastnika pozostała na rękojeści broni. Maruder spojrzał ze zdumieniem na buchający krwią kikut - i nawet nie zobaczył kolejnego ciosu, który trafił go w kark. Martwy, bezgłowy korpus rąbnął głucho o ziemię. Roo ukląkł obok Jasona, którego szeroko otwarte oczy pełne były zgrozy i bólu. - Panie Avery... - odezwał się Jason, chwytając Roo za koszulę. - Jestem przy tobie... - odparł Roo, podtrzymując głowę przyjaciela. Oczy Jasona już mętniały i Roo zobaczył, że była to śmiertelna rana. Ranę na głowie zadała Jasonowi końska podkowa i z tej byłby się może wylizał, ale wąski otwór w brzuchu rachmistrza równomiernie buchał krwią. Roo, który widział wiele podobnych ran, zrozumiał, że Jason ma przeciętą wewnętrzną arterię i za chwilę wykrwawi się na śmierć. - Przykro mi, panie Avery - szepnął Jason. - Dobrze się spisałeś. - Przykro mi, że pana zdradzałem... - Co masz na myśli? - To ja przekazywałem Sylvii informacje, którymi ona karmiła swego ojca - rzekł Jason, któremu na wargach pojawiła się krwawa piana. - Nie rozumiem - mimo woli zdziwił się Roo. - Kiedyś ty ją zdążył poznać? - Jak pierwszy raz zjawiłeś się... zjawił się pan u Barreta... pamiętasz... mówiłem ci, że ona jest cudowna... Roo poczuł, że kręci mu się w głowie. Najpierw walka, potem rana, a teraz to. - Jason, jakżeście to z Sylvią robili? - Przekazywałem jej wieści przez służbę - westchnął Jason. - Ona mi odpisywała. Obiecywała, że któregoś dnia, jak się wzbogacę, przedstawi mnie ojcu. Roo siedział jak ogłuszony. Sylvia bezczelnie wykorzystywała jego samego, Duncana, a teraz okazywało się, że i Jasona. Zrobiła z nich wszystkich idiotów. - Panie Avery... sir... Roo... proszę o wybaczenie. Roo pomyślał o leżącym po drugiej stronie ścieżki Luisie, rannym, a może już umierającym, o kryjących się z dziećmi w pieczarze kobietach i powiódł wzrokiem po otaczającym ich lesie. - Jason, to nie ma teraz znaczenia. To naprawdę nieważne. - Wie pan... ona mnie raz pocałowała, panie Avery - wyznał Jason bardzo cichym głosem. - Kiedy nikt nie patrzył... wychyliła się z karety i pocałowała mnie w policzek... - Oczy Jasona zmętniały do reszty i młody człowiek skonał. Roo siedział przez chwilę w bezruchu, nie wiedząc, czy się śmiać, czy płakać. Chłopak skonał, sądząc, że tamta mordercza suka była istnym aniołem. Po powrocie z majątku Esterbrooków Roo nikomu - poza Luisem - nie powiedział o śmierci Sylvii. Trzeba jej przyznać - pomyślał z mimowolnym podziwem - że wiedziała, jak skłonić mężczyzn, by tańczyli, jak im zagrała. Duncanowi musiała obiecać władzę i bogactwo, ale dla Jasona wymyśliła jakąś dziecinną bajeczkę o księżniczce i biedaku połączonych prawdziwą miłością... pocałunek na stopniach karety i miłosne liściki... a co dla niego samego? Pozwalając głowie Jasona opaść na ziemię, roześmiał się gorzko. Wstał, ciągle myśląc o tym samym. Roo Avery dał się złapać na nie istniejącą, idealną miłość. Przed poznaniem Sylvii uważał, że miłość jest mitem, w który wierzyli ludzie odeń głupsi, albo kłamstwem przydatnym do nakłaniania dziewcząt na obłapkę i rozkładanie nóg. Nigdy jednak nie czuł ogromu tego kłamstwa tak dotkliwie, jak w tej chwili. Sylvia zemściła się nawet zza grobu. Doszedłszy do Luisa, wciąż rozmyślał o tym, jak to było możliwe, że trzej mężczyźni w tej samej kobiecie widzieli trzy różne osoby i jak łatwo nabierali się na jej kłamstwa. Nie mógł też pojąć, dlaczego pożąda jej choćby i w tej chwili, jednocześnie głęboko nią - i sobą! - pogardzając. Luis oddychał płytko, chrapliwie i był blady, jakby jego twarz wyrzeźbiono w wosku. Jęknął, gdy Roo go podnosił, ale podjął próbę wysiłku i wsunął mu rękę pod ramię. Na poły niosąc, na poły ciągnąc, Roo zaczął go taszczyć do jaskini. Kiedy był już dość blisko, z wylotu pieczary wyjrzała Helen i zobaczywszy co się dzieje, pospieszyła im z pomocą. Znalazłszy się w jaskini, Roo stwierdził, że pieczara była rozległa, choć niezbyt głęboka. Z zewnątrz docierało tu dosyć światła i wszystko widział dość wyraźnie. Kiedy weszli do środka, Karli jęknęła i spytała: - A Jason? Roo potrząsnął głową. Helen zaczęła opatrywać rany Luisa, a Karli zacisnęła zęby, usiłując nie zdradzić się przed dziećmi z rozpaczą i żalem. - Kim byli tamci? - spytała w końcu. - Dezerterzy z armii Szmaragdowych. - Będzie ich więcej? - spytała Helen. - Z pewnością tak - odpowiedział Roo, siadając na dnie pieczary. Chciał choć na chwilę odpocząć. - Nie wiem, czy dotrą aż tutaj, ale od tej chwili musimy wystrzegać się pieszych czy konnych... chyba że stwierdzimy ponad wszelka wątpliwość, że to królewscy. Westchnął i wstał. - Muszę znaleźć tamte konie i zobaczyć, czy nam się nie przydadzą. - Chciał też pogrzebać Jasona i czterech wrogów, ale o tym wolał nie wspominać. Schodząc chwiejnym krokiem ze wzgórza w dół, zobaczył, że ranny koń oddalił się tylko o kilka kroków, pozostałe jednak odbiegły dalej i usiłowały paść się na niewielkich kępach trawy rosnącej wokół polanki. Nie znał się na koniach jak Erik, ale nie trzeba było speca, aby orzec, że bez pomocy uzdrowiciela koń sam z tego nie wyjdzie - rana obnażała kość i zwierzę wyraźnie utykało. Podszedłszy wolno do miejsca, gdzie pasły się trzy wierzchowce, zaczął przemawiać do nich łagodnie i wabić je. Dwa z koni cofnęły się spłoszone, trzeci jednak został na miejscu dostatecznie długo, by Roo zdołał chwycić za uzdę. Sprawdziwszy juki, znalazł w nich dwie rzeczy warte zachodu - srebrny lichtarz i kilka monet. Uwiązał wodze pierwszego konia do gałęzi uschniętego drzewa i podszedł do drugiego. Ten też miał w jukach kilka cennych przedmiotów, ale nic, co mogłoby się przydać teraz. Trzeci koń bardziej widać cenił sobie wolność niż poczucie sytości, bo Roo musiał go gonić ponad pięćdziesiąt kroków, a potem zaczął rzucać w niego kamieniami, by odegnać go dostatecznie daleko, by ktoś, kto się natknie na zbłąkane zwierzę, nie trafił po śladach do kryjówki. Jeden ze sztyletów Luisa tkwił jeszcze w piersi trupa, więc Roo wyciągnął go i położył kres udręce rannego konia, którego bolesne rżenie płoszyło dwa inne. Okazało się jednak, że uwiązał je dość mocno, by nie uciekły. Przekonawszy się o tym, zaczął obszukiwać trupy. Choć sam pomysł wydał mu się odrażający - jak wszystkim byłym żołnierzom - wiedział, że jeżeli maruderzy mieli cokolwiek wartościowego, trzymali to przy sobie. I rzeczywiście - znalazł trzy sakiewki ze złotem i jedną pełną klejnotów. Wszystko wetknął w juki jednego z dwu pozostałych koni i zabrał się do gromadzenia oręża. Okazało się, że dysponuje pięcioma sztyletami, jednym kordelasem i sześcioma mieczami. Zaniósłszy to wszystko do pieczary, ułożył broń przy wyjściu. - Co z Luisem? - spytał Helen. - Kiepsko - odezwała się cicho. Spojrzała na Roo i lekko potrząsnęła głową. Roo widział dostatecznie wiele ran, by się zorientować, że Luis może nie przeżyć nadchodzącej nocy. Odwrócił się i zszedł ze wzgórza. Po pozbyciu się trupów postanowił, że musi przeprowadzić konie gdzieś dalej. Nic miał łopaty, nie mógł więc wykopać choćby płytkiego grobu - chyba że zdecydowałby się poświęcić jeden z mieczów. Pośrodku wyschniętego łożyska potoku znalazł niezbyt głęboką szczelinę i stoczył do niej trupy. Nie podobała mu się myśl o pogrzebaniu Jasona wśród czterech dezerterów, ale ważniejsze było bezpieczeństwo rodziny. Wziąwszy najgorszy z mieczy, obruszył na trupy ziemię i kamienie, a potem przykrył całość odłamkami skał. Po godzinie pracy był już bardzo zmęczony - resztę wykonał na czworakach, przykrywając trupy najlepiej, jak tylko mógł. Postarał się wcisnąć zabitych jak najgłębiej, a potem dla niepoznaki pokrył wszystko gałęziami i liśćmi. Kładł właśnie na zaimprowizowanym grobie ostatni kamień, kiedy ktoś trącił go z tyłu w ramię. Odwrócił się, sięgając gorączkowo po miecz, kiedy spostrzegł, że gapi się wprost na pysk owego narowistego konia, który znudziwszy się wolnością, wrócił zobaczyć, co też porabiają jego towarzysze. Znalazłszy ich uwiązanych do gałęzi, ciekawski wierzchowiec podszedł do Roo. Ravensburczyk szybko chwycił za wodze. Koń znów się spłoszył i szarpnął w tył, podnosząc go z ziemi. Roo pociągnął je ku sobie i zawołał: - Hoooo! - po czym lekko popuścił wodze, by nie spłoszyć konia. Wierzchowiec, jak należało się spodziewać, przestał się szarpać. Roo poprowadził go ku pozostałym, uwiązał, a potem sprawdził juki i tego zwierzęcia, znajdując w nich trochę złota i klejnotów. Rozejrzał się dookoła, szukając lepszego miejsca do ukrycia koni, ale nie znalazł żadnego. Jeżeli mieli z nich skorzystać, trzeba było zaryzykować, że zostaną odkryci. Kiedy wchodził na wzgórze, poczuł ogarniającą go falę zmęczenia. Pomyślał, że po tym, jak zadał sobie mnóstwo trudu z ukryciem ciał, ironią losu byłoby odkrycie ich kryjówki przez wrogów podążających za końmi. Spojrzawszy na martwego wierzchowca, pomyślał, że i jego trzeba będzie gdzieś ukryć przed wyruszeniem w dalszą drogę. Postanowił jednak, że zaczeka z tym do następnego dnia. Ukrywanie jednego martwego konia nie miało sensu, gdy nie opodal były trzy żywe. Dotarłszy do pieczary, znalazł Karli karmiącą dzieci kawałkami chleba z serem. Wziął podany mu kęs i usiadł w kącie. Nie umiał sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek przedtem był tak skonany. - Myślę, że Luis oddycha trochę lżej - oznajmiła mu Helen. Roo spojrzał na rannego i nie zauważył żadnej różnicy. - Chyba masz rację - powiedział. Zaczął żuć chleb, stwierdziwszy, że jest on już czerstwy. Tak czy owak było to jakieś pożywienie, podobnie jak żółty ser. Nawet mu smakowało. - Mamy jeszcze bukłak wina - oznajmiła Karli, podając mu trunek. Podziękował i pociągnął spory łyk. Połączone ze smakiem żółtego sera wino było osobliwie pikantne, ale Roo pomyślał, że mógłby to nawet polubić. - Co dalej? - spytała Helen. - Mamy trzy konie. Jeżeli uda nam się wsadzić Luisa na jednego, a dzieciaki na dwa pozostałe, jutro pokonamy spory kawał drogi. Helen spojrzała na Luisa z powątpiewaniem w oczach, ale nic nie powiedziała. Karli spróbowała się uśmiechnąć... ale wyszedł jej z tego dość żałosny grymas. Roo zjadł i spróbował się jakoś oprzeć o kamienie. Po krótkim odpoczynku wyszedł z pieczary i zlazłszy ze wzgórza do koni, wrócił z kocami używanymi przez dezerterów. Nie dbał o to, że były brudne - w tych lasach nocami było zimno, a wolał nie ryzykować rozpalania ogniska. Po rozłożeniu koców wszyscy się jakoś na nich umościli. Roo usiadł i zaczął czujnie wpatrywać się w mrok. Czas mijał, on jednak - mimo zmęczenia - czuwał nad resztą. W nocy podeszła doń Helen i usiadła obok. - Luis chyba z tego wyjdzie - odezwała się cicho, by nie budzić innych. - Nie widziałaś jeszcze rannego po dwu lub trzech dniach na końskim grzbiecie - szepnął Roo. - Może się zdarzyć, że umrze, jak go ruszymy z miejsca. - A nie możemy tu zostać jeszcze jeden dzień? - Nie - odparł Roo. - A Luis jest pierwszym, który sprzeciwiłby się zostaniu na miejscu. Z każdym dniem w okolicy będzie się kręcić coraz więcej żołnierzy, i więcej będzie tu dezerterów. Całkowicie naturalnym gestem Helen wsunęła mu dłoń pod ramię i położyła głowę na piersi. Objęła go... on zaś poczuł nacisk jej piersi na swoje ramię i zapach jej włosów. - Dziękuję ci, Roo - szepnęła po chwili. - Za co? - spytał. - Za to, że jesteś łagodnym i troskliwym człowiekiem. Dla moich dzieci zrobiłeś wszystko, co zrobiłby dla nich ojciec. Oszczędziłeś nas w sytuacji, w której inny mężczyzna zrujnowałby nas i zostawił bez środków do życia. Przez chwilę milczeli oboje, a potem Roo poczuł wilgoć na ramieniu - łzy Helen wsiąkły mu w koszulę. Poklepał ja po plecach, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. Po chwili milczenia Helen uniosła główkę, ujęła go pod brodę i odwróciła jego twarz ku swojej. Pocałowała go lekko w usta, a potem powiedziała miękkim, cichym głosem: - Roo, jesteś dobrym człowiekiem. Dzieci bardzo cię kochają. - A po chwili dodała: - I ja cię kocham. Roo milczał przez chwilę, a potem po prostu stwierdził: - Helen, jesteś najlepszą ze znanych mi kobiet... i podziwiam cię całym sercem. - Opuścił głowę, by nie mogła niczego wyczytać w jego wzroku, choć nie sposób było orzec, czy mogłaby cokolwiek dostrzec w tych ciemnościach. - I skłamałbym, gdybym ci rzekł, że nie myślałem o tobie, jak mężczyzna myśli o kobiecie... ale prawdę rzekłszy, nie umiem uwierzyć w miłość. Helen milczała przez chwilę, a potem bez słowa wstała i wróciła do dzieci. A Roo przez resztę nocy siedział sam. Rozdział 20 DECYZJE Miranda chodziła tam i z powrotem. - Przestaniesz czy nie? - nie wytrzymał Macros. Dziewczyna usiadła. Od kilku dni badali przestrzenną przetokę pomiędzy Shilą i Midkemią i odkryli, że ma dość osobliwe własności. Macros spędził sporo czasu na badaniu struktury związanej z nią magii i doszedł do wniosku, że przetokę zamknięto z tej strony. Podzielił się swoimi podejrzeniami z córką, ale ta mu odpowiedziała, że nie rozumie, o czym on mówi. - Jak długo zamierzasz się na to gapić? - spytała teraz. - Dopóki się nie dowiem, z czym mam do czynienia... Czarodziejka westchnęła ciężko. - A co jeszcze musisz wiedzieć? - Jest wiele rzeczy, które chciałbym wiedzieć. Na przykład: jak Pantathianom udało się stworzyć tę przetokę tak, że Pug jej nie odkrył. Chciałbym też wiedzieć, jak udało im się stworzyć przetokę różniącą się pod względem pewnych cech od wszystkich, o jakich słyszałem. Jest podobna do tych, które powstają przez przypadkową kombinację zbyt wielu rodzajów magii, ale zachowuje się bardzo stabilnie, podobnie jak te, tworzone przez magów Tsuranni. Najbardziej zastanawia mnie jednak to, że ma własności magii, z jakimi nigdy wcześniej się nie zetknąłem. Jest niemal... "organiczna", o ile mógłbym użyć takiego słowa. Prawie... żywa. - Żywa? - Większość przetok przypomina drzwi lub korytarze. Ta jest niczym rana. - Chyba nie mówisz tego poważnie? - No to się przypatrz - rzekł Macros, machnąwszy ręką. Wokół przetoki ożyły mistyczne wyładowania... i przed nimi pojawiło się lśniące, migotliwe błękitnobiałe światło utkane jakby z bardzo ciasno splecionych nici błękitnozielonej energii. - To jaśniejsze światło to energia rytmu przetoki. Zauważ, jak lekko pulsuje... jakby oddychała? - Energia rytmu? - Każdy przejaw magii zostawia znak, wzór działających sił, który może ci wiele powiedzieć o tym, co w istocie się stało. Przetoki są pospolite i jednocześnie niepowtarzalne. Są niepowtarzalne w tym sensie, że każda działa na swój, tylko jej właściwy sposób, łącząc dwa konkretne miejsca. Ale z drugiej strony mają wiele cech podobnych. Ta zaś jest bardziej różna niż podobna do innych. W rzeczy samej jest absolutnie wyjątkowa. - Potarł dłonią podbródek. - Chciałbym móc zbadać przetokę do świata demonów. Może dzięki temu zyskałbym jakiś ślad, który zdradziłby mi tożsamość tego, który stworzył tę tutaj. - Cofnął się z westchnieniem. - Jestem pewien, że to nie był Pantathianin. Ktoś inny dał im potrzebne narzędzia... - Kto? - Nie wiem. - Wskazał dłonią portal. - To otworzono z tamtej strony. Gdybyś tak jak ja miała okazję dostatecznie często studiować te rozpadliny w czasie i przestrzeni, mogłabyś łatwo określić różnicę pomiędzy wejściem i wyjściem, albo umiałabyś odgadnąć, że jest to brama dwustronna. - Potrząsnął głową, jakby się zastanawiając. - A teraz ta inna energia... - wskazał na tkaninę. - Ta jest jeszcze dziwniejsza. - To znaczy? - Jest tam, oczywiście, bariera... ale to właśnie mnie zastanawia. - Skinął dłonią, zapraszając córkę, by podeszła bliżej. - Co tu widzisz? - spytał, wskazując kilka nici. - Pasma ciemnej zieleni. - No... mnie się wydają ogórkowe... ale przyjrzyj się im bliżej. Miranda pochyliła się i przyjrzała pasmom. - Jest w nich coś nieregularnego. - Owszem - stwierdził Macros nie bez satysfakcji w głosie. - Sądzę, że je rozdarto i połączono na nowo! - Ale kto mógłby tego dokonać? - Jeżeli to, co mówił nam Hanam, jest prawdą, to trafił tu jako nieproszony gość, kiedy posyłano przez portal innego demona. Podejrzewam, że poprzednie dwa musiały stawić czoło Pantathianom. Pierwszy walczył i zabił wielu Wężowych Kapłanów, drugiemu, temu Jakanowi, poszczęściło się i uciekł. Pierwszy mógł być tym, którego widzieliście, kiedy myszkowaliście tu z Calisem - wielka, opętana żądzą mordu bestia, doprowadzona do szaleństwa magią Wężów. - A Jakan przemknął chyłkiem i zaczął krążyć po korytarzach, mordując ukradkowo i nabierając sił - stwierdziła Miranda. - Owszem. Pantathianie w końcu zebrali siły i ponownie zamknęli ten portal. - To musiało być wtedy, kiedy znaleźliśmy ich najgłębsze sanktuarium i zabiliśmy ich arcykapłanów. - Nie inaczej. - Macros kiwnął głową. - Zastanawiam się tylko, jaki los spotkał pierwszego demona. - Mam nadzieję, że został zabity - odparła czarodziejka, rozglądając się niespokojnie dookoła. Mag zachichotał. - Gdyby gdzieś tu był, myślę, że we dwójkę jakoś byśmy sobie z nim poradzili. Nie zostało mu za wiele żarcia, a z tego, co mi mówiłaś, wywnioskowałem, że nie był też osobliwie bystry. - Niełatwo jest ocenić intelekt demona - mruknęła cierpko Miranda - kiedy ten akurat toczy bitwę z tuzinem pantathiańskich kapłanów. - To prawda - zgodził się z nią ojciec. - Wracając do przetoki, możemy zabrać się do niej na trzy sposoby. Poczekać, by sprawdzić, czy coś nie spróbuje się tu wedrzeć od tamtej strony. Zdjąć zabezpieczenia i zostając tutaj, zobaczyć, co stamtąd zechce tu przeleźć. Albo... sami przejść przez portal i stwierdzić, co jest po tamtej stronie. - Mnie najbardziej podoba się sposób czwarty. - To znaczy jaki? - Zostańmy tutaj i postarajmy się wzmocnić tę barierę! - Nie - potrząsnął głową Macros - nic z tego nie wyjdzie. - Dlaczego nie? Czarnoksiężnik spojrzał na córkę. - Zakładam, że nie poświęciłaś zbyt wiele czasu na studiowanie wiedzy o międzyprzestrzennych przetokach? - Wcale jej nie zgłębiałam i wiem o nich prawie tyle, co nic. - W księgozbiorze Puga jest na ten temat moje spore dzieło - wzruszył ramionami Macros. - Ale biorąc pod uwagę fakt, że nie mamy zbyt wiele czasu, przedstawię ci w skrócie to, czego zdołałem się dowiedzieć o portalach: nieważne, jakimi barierami wesprzemy te, które już istnieją, przez portal raz otworzony, jak długo istnieje, zawsze można się przedrzeć. A nam nie wystarczy jego zniszczenie... musimy się upewnić, że demony nie zdołają otworzyć innego. - No, trzeba przyznać, że tamte demony, które przelazły przez portal Pantathian zrobiły na mnie spore wrażenie - zgodziła się Miranda. - Czy jest coś jeszcze, co powinnam wiedzieć, a czego mi wcześniej nie powiedziałeś? - Chyba nie. Po prostu nie czas jeszcze na snucie przypuszczeń. Oboje wiemy, że istnieje wiedza, którą tu zamknięto - wskazującym palcem dotknął skroni. - Oboje czujemy się pewniej, wiedząc, że zamknięto ją tu z jakiejś przyczyny. Głupio jednak byśmy postąpili, nie wyciągając niektórych wniosków, opierając się na świadomości tego, że tę wiedzę w nas zamknięto. - Jakich wniosków? - Takich, że może istnieć jeszcze jeden gracz, który przyłożył się do otwarcia tych przetok. Z tego co wiemy, demony wykorzystały okazję, kiedy szaleni kapłani z Asharty otworzyli przejście pomiędzy Shilą a tym światem, nikt jednak nie spytał, kto stworzył ten portal. I dlaczego kapłanów z Asharty ogarnęło nagle pragnienie otwarcia portalu do świata demonów? Jaka obsesja czy szaleństwo podsunęły im ten pomysł? Wiemy też, że Pantahianie łatwo sobie poradzili z Saaurami, a jednak demony mają problemy z przedarciem się tutaj i wziąwszy pod uwagę konflikt, jaki wybuchł pomiędzy nimi, musimy założyć, że nie są sprzymierzeńcami. - Albo są sprzymierzeńcami, którzy stwierdzili, że ich wzajemna użyteczność dla siebie ma się ku końcowi... - I to możliwe - przyznał ojciec. - Ale takie rozważania możemy tu prowadzić aż do końca świata - stwierdziła Miranda. - Co proponujesz? - Zaczekajmy. Mam przeczucie, że kiedy Pug i Hanam zamkną ich portal, sprawy tutaj... ee... znacznie się ożywią. - A mamy aż tyle czasu? - spytała czarodziejka z westchnieniem pełnym nadziei. Macros wzruszył ramionami. - No, myślę, że możemy jeszcze poczekać kilka dni. - To natychmiast się przenoszę na Wyspę Czarodzieja, gdzie wezmę kąpiel! - Dziewczyna wstała energicznie. - Jak będę wracała, wezmą ze sobą coś do jedzenia. - Nie trudź się - potrząsnął głową Macros. - Powiedz tylko Gathisowi, że wkrótce sam się zjawię. Wpadnę na jakiś posiłek. Dobrze będzie znów go zobaczyć. A potem też się wykąpię. - To dobrze - uśmiechnęła się czarodziejka. - Daleka byłam od krytyki, ale... Mag również się uśmiechnął. - Wiem. Nie na wiele ci się przydałem jako ojciec, ale muszę ci powiedzieć, że każdy z ojców byłby rad, gdyby jego córka wyrosła na taką jak ty kobietę... - Dziękuję - odpowiedziała oschle Miranda. - Zanim się oddalisz, chciałbym cię spytać o jedną sprawę... - O co? - Co z Pugiem? - A co ma być? - Zamierzacie się pobrać? - Jeżeli poprosi mnie o rękę - odpowiedziała Miranda. - Kocham go i myślę, że razem mogłoby nam być całkiem dobrze... - Cóż - westchnął Macros - ponad wszelką wątpliwość udowodniłem, że nie jestem żadnym autorytetem w sprawach miłości. - Westchnął jeszcze raz. - Twoja matka była kobietą niezwykłej urody i nieprzeciętnej podłości. A ja, mimo że miałem już swoje lata, nie miałem dużego doświadczenia... początek naszego związku wspominam dość miło. - Zmarszczył brwi. - Ale twoje przyjście na świat wszystko zmieniło, bo żadne z nas nie miało pojęcia, jak wychowywać dzieci... i za to cię przepraszam. - Co się stało, to się nie odstanie - rzekła Miranda. - Owszem, ale chciałbym, żebyś wiedziała, że trochę mi przykro. - Tylko trochę? - No... w końcu wyrosłaś na wspaniałą kobietę i nie mam pojęcia, czy nawet gdybym mógł, to chciałbym cokolwiek zmienić w przeszłości, bo gdybym coś zmienił, to nie byłabyś teraz tym, kim jesteś... - A może byłabym jeszcze lepsza? - Nie jestem pewien, czy to możliwe - uśmiechnął się czarnoksiężnik. - Dziękuję tatku - uśmiechnęła się z kolei Miranda. - To nie miał być czczy komplement. - Macros usiadł i spojrzał na portal. - Pug powinien uważać się za szczęściarza... ale jeżeli on nie poprosi cię o rękę, nie krępuj się i sama mu to zaproponuj. Myślę, że jesteście sobie potrzebni. - Myślałam, że twoje małżeńskie doświadczenia niewiele są warte... - Ha! - Mag uniósł głowę z udanym oburzeniem. - Dawanie natrętnych rad i wtykanie nosa w nie swoje sprawy to jedna z lepszych stron ojcostwa! A teraz znikaj i wykąp się! Czarodziejka rzeczywiście znikła, a Macros wrócił do uważnego obserwowania portalu. Jego żal z powodu popełnionych w przeszłości błędów szybko minął, kiedy zaczął się zastanawiać, co też dzieje się po drugiej stronie przejścia... Pug dyszał ciężko. Jego szata była porwana w kilku miejscach, a twarz ociekała potem. Wespół z Hanamem stoczyli walkę z sześcioma latającymi demonami, nie ustępującymi wielkością korpusu dorosłemu człowiekowi - i niewiele brakło, a tu właśnie skończyłaby się ich wyprawa. Każdy z nich miałby dość roboty z jednym takim stworem, ale przy układzie trzy na jednego zadanie okazało się niemal ponad siły. Teraz Hanam pożerał cielska swoich trzech przeciwników - Arcymag zaś swoich unicestwił. Patrzył zafascynowany, jak Hanam pożera mięso i wchłania energię pokonanych. Zmieniwszy nieco percepcję, mógł nawet spostrzec, jak Mistrz Wiedzy Saaurów używa swej inteligencji, by podporządkować sobie stwora. Po skończeniu posiłku jego towarzysz stwierdził: - Dzięki temu będę mógł łatwiej się koncentrować. - Jak daleko mamy do celu? - Te demony nie były aż tak inteligentne, by to wiedzieć, ale zmuszono je do lotów na spore odległości. Miały szukać wszystkiego, co nadaje się do żarcia. - Wskazał łapą na leżące dookoła resztki ścierwa. - Te tutaj wszystko, co znajdą, powinny były odstawiać do Cibul, by nakarmić kapitanów próbujących otworzyć portal do twego świata. - Rozejrzał się dookoła, jakby obawiał się, że ich obecność odkryją inne demony. - Podróżując dalej w tym kierunku, unikniemy kolejnych spotkań. - Nad tym lodem i górami lecieliśmy ponad dzień - zauważył Pug. - To prawda. - Demon wyciągnął łapę ku południowi. - Cibul jest tam. Może uda nam się podejść blisko, zanim będziemy musieli ukryć się przed demonami. I wiedz, że zaklęcie, które wystarczy, by ukryć nas przez zmysłami zwykłego demona, może zawieść, jeżeli zbliżymy się do kapitana lub Lorda. - Zrobię, co będzie trzeba. - Musimy wymyślić odpowiedni plan - stwierdził Hanam. - Nie życzę sobie żyć dalej. Moja dusza pragnie połączyć się z braćmi, którzy tu na Shila tworzą Niebiańską Hordę. Oto moja propozycja. Pozwól, że zaatakuję tego z wielkich Lordów, co strzeże bramy - kimkolwiek by nie był. Odciągnę w ten sposób jego sługi i przybocznych. Ty zaś zyskasz dzięki temu czas potrzebny do zbadania portalu i zamknięcia przejścia do świata demonów. - To śmiały plan - przyznał Pug - ale nie jestem pewien, czy dzięki niemu zyskam dostatecznie dużo czasu, by dopiąć swego. Odkryłem tu coś, co mnie niepokoi. Mogę się poszczycić tym, że wiem o portalach więcej niż ktokolwiek inny - nie wyłączając Macrosa - i dopóki nie zobaczyłem tamtego ołtarza w Asharcie, gotów byłbym przysiąc, że otwarta przetoka nie może zostać przeniesiona gdzieś indziej, tak jak ty to opisałeś. A to oznacza, że do rozgrywki włączył się ktoś kto dysponuje wiedzą przekraczającą moje zrozumienie. Może to również oznaczać, że nie będę umiał zamknąć tego portalu. - I co wtedy zrobisz? - Mogę tylko spróbować zniszczyć przejście do Midkemii i mieć nadzieję, że to wystarczy - rzekł smętnie Arcymag. - A jeżeli Macros spróbuje tego samego z drugiej strony? - To pewnie któremuś z nas się to uda. - A więc ruszajmy pomiędzy to tałatajstwo i zobaczmy, co możemy zrobić. Demon machnął potężnymi skrzydłami i wzbił się w powietrze, unosząc się totem ślizgowym nad zboczem góry. Nabrawszy prędkości, uniósł się wyżej. Pug odwołał się do magii i również znalazł się w powietrzu. Po chwili obaj zanurkowali ku ziemi, licząc na to, że w ten sposób unikną przedwczesnego wykrycia. Zerknąwszy ku zachodowi, Pug stwierdził, że słońce znika za linią horyzontu. Brak światła powinien im sprzyjać, choć demony widziały w mroku nie gorzej od kotów. Lecieli nad światem zniszczonym przez siły obce temu, czego Pug kiedykolwiek doświadczył - i zobaczył, że wszystkie ziemie wokół wielkiego niegdyś miasta Cibul pozbawiono życia, wytępiono drzewa, trawy, zwierzęta, a nawet owady... Pug czuł, że było to coś więcej niż zniszczenia wojenne, czy pożoga pożaru, w tamtych bowiem przypadkach dawało się gdzieniegdzie zauważyć kiełki życia, choćby były to tylko źdźbła trawy. Tu nie dostrzegał niczego. - Ukryj naszą obecność, magu - zwrócił się doń Hanam, kiedy dotarli na odległość mili od miasta. Pug skupił się na niełatwym zadaniu osłonięcia obu podczas lotu. Napięcie uwagi obudziło w nim okropny ból, ale wywiązał się z zadania wyśmienicie. Ból trwał zresztą tylko kilka chwil, a później Arcymag nauczył się radzić sobie z ciężkim zadaniem. Kiedy lecieli nad miastem, kilka myszkujących niżej demonów spojrzało bacznie w górę, jakby coś wyczuły. Żaden jednak nie wszczął alarmu. Pug miał nadzieję, że już wkrótce dotrą do celu. Hanam wylądował w miejscu, które było niegdyś bujnym ogrodem, teraz jednak przedstawiało sobą nędzną plątaninę uschniętych roślin poprzetykanych gdzieniegdzie gołymi skałami. Kipiący niegdyś życiem zakątek miasta pobawiono teraz nawet mchów, pleśni czy porostów... Kiedy znaleźli się wewnątrz rozległej sali, Pug zdjął z obu zaklęcie niewidzialności. - Dobrze się czujesz? - spytał Mistrz Wiedzy Saaurów. - No... aby odzyskać siły, nie potrzebuję dużo czasu - odparł Arcymag. - Niech tylko odetchnę. - Zdołał się nawet uśmiechnąć. - Coraz łatwiej mi to robić, ale wolałbym w przyszłości ćwiczyć to w bardziej sprzyjających warunkach. - Rozumiem. Zostań tu na chwilę. Zaraz wracam. Z tymi słowami rezydujący w ciele demona Mistrz Wiedzy Saaurów opuścił komnatę. Pug usiadł na tym, co zostało z niegdyś wspaniałego łoża, gdzie resztki posłania zapewniały mu jaką taką wygodę. Nawet w nikłym świetle wieczoru widać było, że miejsce to było siedzibą jakiejś znacznej osobistości - wodza albo jego pierwszej małżonki. Po pewnym czasie usłyszał człapanie na zewnątrz i wstał. Do komnaty wszedł Hanam, trzymając za łeb szarpiącego się demona. Na oczach Puga Hanam zmiażdżył głowę stwora i wchłonął jego energię życiową. - Czy to było mądre? - spytał Arcymag. - Niestety, konieczne. Jeżeli mam stawić czoło Tugorowi czy Maargowi i powstrzymać ich choć przez chwilę, muszę najpierw zebrać tyle sił, ile się da. Gdyby mi zależało na zwycięstwie, czaiłbym się w okolicy przez kilka miesięcy i zabijał tyle tego tałatajstwa, ile bym mógł, aż zdałyby sobie sprawę z faktu, że ktoś je morduje, i zaczęłyby mnie szukać. Gdybym zabił kilka setek i przeżył, objawiłbym się tym, których wyzywam. I wtedy uznano by moje prawa do pojedynku o władzę. Ale mnie nie zależy na wygranej. Chcę się uwolnić z tego więzienia. - Dotknął szponem kryształowej fiolki zwisającej na łańcuszku z jego szyi. - Oto łaska, o którą chcę cię poprosić, magu. - Zdjął łańcuszek z szyi i podał go Pugowi. - Po wszystkim, kiedy bój dobiegnie końca, uwolnij moją duszę, rozbijając tę fiolkę. - I co się wtedy stanie? - Ja odzyskam wolność, a demon, którego ciało teraz zasiedlam, zostanie zniszczony. Jeżeli nie stłuczesz buteleczki, każdy demon, który ją znajdzie, będzie mógł mnie więzić dalej. Pug kiwnął głową, wziął fiolkę i wsunął ją za pazuchę. - Niewiele zostało nam czasu - stwierdził Mistrz Wiedzy. - Ruszajmy. Przebiegłszy kilka sal, trafili do rozległej komnaty, gdzie zebrało się kilka demonów. W powietrzu wisiały tu dwa portale odległe o kilka metrów - a pomiędzy nimi krążyły zgarbione i odziane w opończe z kapturami dziwaczne figury. Demony jakby ich nie dostrzegały. - Co to za jedni? - spytał Hanam. - Poznaję ich - rzekł Pug. - To Shangri, zwani także Panath-Tiandn, stwory, z którymi się już kiedyś zetknąłem. Zamieszkują świat zwany Timiri, gdzie magia jest sprawą poważną... i można nią manipulować dzięki maszynom albo sile woli. Może ci tutaj są jakimiś krewniakami Pantathian. Ciągle jeszcze nie wiem, jaką odgrywają rolę w tym wszystkim. - Co robią? - Przesuwają oba portale! - wypalił nagle Arcymag. - Chcą stworzyć bezpośrednie przejście ze świata demonów na Midkemię! - To znaczy, że Maarg szykuje się do ataku. Nagle jeden z demonów odwrócił się, zobaczył ich i wrzasnął ostrzegawczo. Hanam bez chwili namysłu rzucił się na stwora. Ale zamiast wziąć przeciwnika - który przyczaił się i wysunął przed siebie łapy zbrojne w potężne szpony - w miażdżący uścisk, przemknął obok niego i chlasnął go pazurem po grdyce. Jeden z demonów, większy i roślejszy, niż Pug mógł sobie wyobrazić, odwrócił się i ryknął władczo: - Stać! - Tugor, wyzywam cię! - wrzasnął Hanam. - Staw mi czoło i giń! Pozostałe demony cofnęły się. Pug nie umiałby rzec, czy to z powodu wyzwania rzuconego najpotężniejszemu z nich, ale utrzymał wokół siebie zaklęcie niewidzialności. Hanam i kapitan Maarga stanęli naprzeciwko siebie. Arcymag natychmiast zobaczył, że Hanam miał rację i że w uczciwej walce Tugor łatwo rozprawiłby się z mniejszym przeciwnikiem. Tugor jednak nie miał pojęcia, że tak naprawdę staje w szranki z Mistrzem Wiedzy Saaurów - który w dodatku chciał zginąć. Arcymag podkradł się tymczasem do dwu portali i spróbował się jakoś zorientować, w czym rzecz. Zgarbione stwory nie zwracały nań uwagi, pracując nad przetokami niczym dwa automaty. Kiedy Pug po raz pierwszy się z nimi zetknął, odkrył, że są niemal bezmyślnymi sługami jakiejś nie znanej mu mrocznej potęgi, wykonawcami magicznych poleceń, dość sprytnymi, by nadać trwałą formę niewidzialnym na Midkemii siłom, ale pozbawionymi bystrego umysłu. Byli wtedy sługami innych - i tu też pracowali na użytek kogoś innego. Raz jeszcze Arcymag sięgnął do ukrytej i zamkniętej w jego umyśle wiedzy, wyczuwając intuicyjnie, że te stwory były sługami wielkiej potęgi, która mogła być odpowiedzialna za ogarniający świat chaos. Wiedział też, że zwłoka może zwrócić na niego uwagę Tamtego. Szybko i sprawnie ogłuszył oba stwory, pozwalając im paść na posadzkę. Potem zbadał przejście do świata demonów i odkrył, że było gotowe do otwarcia w każdej chwili. Doszedł do wniosku, że Maarg, wielki władca demonów, czekał, aż jego kapitanowie otworzą portal do Midkemii. Wtedy łatwo mógłby przejść do bogatego, kwitnącego życiem świata bez potrzeby zatrzymywania się na jałowej już Shili. Ponownie przyjrzał się obu portalom, pomyślawszy pierwej, że jeżeli Maarg przedrze się na Midkemię, może go tam czekać niemiła niespodzianka - o ile Jakan dotrze wcześniej do Kamienia Życia. W sali tymczasem rozległy się wrzaski bólu i ryki gniewu - to Hanam rzucił się do ataku na Tugora. Lord odniósł już kilka ran, bo mniejszy demon zamiast krążyć i wypatrywać sposobnej okazji, rzucił się na niego i przyjmując wymianę ciosów, walił bez litości, mimo że sam już broczył krwią. Świadom tego, że liczy się każda sekunda, postanowił zignorować walkę. Spojrzawszy na przetokę midkemijską, przekonał się, że Shangri byli już bliscy przełamania barier, które tajemniczy trzeci gracz wzniósł z tamtej strony. Musiał temu zapobiec. I nagle doznał przerażającego uczucia, że patrzy nań ktoś potężny i złowrogi. Znieruchomiał na chwilę, usłyszawszy głos, który zmroził go do szpiku kości: - I cóż tu się wyrabia? Odwrócił się i spojrzał w twarz, jaką mogłyby mieć Przerażenie i Groza. Przez portal wpatrywały się w niego oczy osadzone w gębie o rozmiarach smoczego pyska. Zdumienie Puga, który zobaczył, że przetoka jest przezroczysta niczym okno albo dziura pomiędzy światami, trwało nie dłużej niż sekundę, bo to, co spoglądało nań z drugiej strony, było znacznie ważniejsze niż zachwyty nad przejrzystością portalu. Podczas gdy inne demony miały potężne mięśnie, Maarg sprawiał wrażenie otyłego. Po obu stronach liczącej sobie osiem stóp szerokości gęby zwisały tłuste policzki. W jamach oczu płonął ogień emanujący zło, niczym widzialne opary czarnego dymu. Jego pysk przypominał maskę uszytą ze skór innych istot - tyle że te skóry były żywe i ciągle jeszcze się ruszały. Na prawym policzku stwora rozciągała się udręczona twarz, której usta wydawały niesłyszalne wrzaski, a obok prawego kącika pyska drgała uzbrojona w szpony łapa. Gdy Król Demonów podszedł bliżej do portalu, by przyjrzeć się Pugowi, widoczne się stały i inne szczegóły ciał istot, które pożarł i z których zbudował swoje cielsko. A cielsko było ogromne. Wyprostowany demon liczył sobie nie mniej niż trzydzieści pięć stóp wzrostu. Składał się z ciał innych demonów, których podrygi były doskonale widoczne mimo nikłego, czerwonawego światła zalewającego ojczyznę stworów. Miał skrzydła zasłaniające słońce i długi ogon, którego koniec spoczywał na jego ramieniu. Wężowy łeb, stanowiący zakończenie ogona, syczał na Puga i pluł nań jadowitą śliną. Arcymag nie wahał się ani chwili - natychmiast zrozumiał, że temu przeciwnikowi nie sprosta. Okręcił się w miejscu i całą moc, jaką dysponował, skupił na wyważeniu portalu do Midkemii. - Tugor! - zagrzmiał ryk z drugiej strony furty do świata demonów, kiedy cała komnata zatrzęsła się od wybuchu. Portal skurczył się, a potem rozdął niespodzianie i z okropnym, rozdzierającym dźwiękiem pomknął ku Arcymagowi. I nagle Pug stanął naprzeciwko Macrosa i Mirandy. Macros wrócił wykąpany i najedzony. - To była czysta rozkosz. Nie umiem ci powiedzieć, jak bardzo brakowało mi zbytków, jakie miałem na Wyspie Czarnoksiężnika. - Bardzo się tam zmieniło?- spytała Miranda. - Bardzo. Pug oddał ją studentom, choć muszę przyznać, że niektórzy z nich mogą mieć przed sobą wielką przyszłość. Gathis zaś nic się nie zmienił. Kiedy się na niego natknąłem, odniosłem wrażenie, że rozstaliśmy się wczoraj. - Westchnął. - Obawiam się, że stał się tam czymś w rodzaju symbolu miejsca. Wstyd byłoby go prosić, by poszedł za mną, zważywszy na to, ile dobrej roboty wykonał tam pod opieką Puga. Cóż... Nagle przerwał i rozejrzał się uważnie dookoła. - Co się stało? - spytała dziewczyna. - Nie mam pojęcia. Coś... Nie zdążył dokończyć, bo panującą w jaskini ciszę przerwał przeraźliwy, jękliwy i przeciągły zgrzyt. Portal przed nimi otworzył się nieoczekiwanie i ujrzeli stojącego po drugiej stronie Puga. Arcymag stał przed kolejnym przejściem, przez który patrzyła na nich jakaś potworna gęba. Miranda odruchowo zasłoniła się magiczną tarczą, ale w tej samej chwili jej ojciec skoczył przed siebie i wylądował za portalem obok Puga. Natychmiast też uderzył przez kolejne przejście, bijąc w potworny pysk wiązką magicznej energii. Maarg zawył przeraźliwie i cofnął się jak smagnięty pies. Czarodziejka skoczyła sekundę po ojcu. - Co tu się dzieje? - Przenieśli przetokę - odparł Arcymag. - Przybyliśmy akurat w chwili, kiedy Maarg szykował się do przejścia! - Musisz natychmiast zamknąć oba portale! - zagrzmiał Macros. Pug spojrzał na ojca Mirandy. - A ty co zamierzasz robić? - Odwrócić uwagę tego stwora! - odparł Mag, przeskakując przez portal prosto do królestwa demonów. - Ojcze! - zawołała Miranda. - Nie! Pug zerknął w tył przez portal i przekonał się, że Hanam zdołał zatopić kły w karku Tugora. Nie znał się za bardzo na regułach czarcich walk, ale wyglądało na to, że Mistrz Wiedzy Saaurów zdoła pociągnąć wroga za sobą prosto w objęcia Lims-Kragmy. Inne demony w komnacie cofnęły się pod ściany - wynik walki był im w zasadzie obojętny. Tugor przerażał je, i jeżeli miałby okazać się zwycięzcą, nie zmieniłoby to ich położenia. Gdyby wygrał jego wróg, ich przestrach byłby jeszcze większy - bo nie znały przybysza i nie wiedziały, czego się po nim spodziewać. Po drugiej stronie portalu wiodącego do świata demonów, Maarg cofnął się z obawą, bo płomienie Macrosa osmaliły mu pysk. Po chwili podniósł ramię, by osłonić gębę, i zaskowyczał z bólu. Mag nieustannie bił smugą błękitnego ognia w łeb Króla Demonów. Pug pospiesznie zbadał przetokę. - Jest bardzo podobna do tej, jaką stworzyli tsurańscy Wielcy, by dobrać się do Midkemii. Można j ą zniszczyć, ale od wewnątrz... - Od wewnątrz? - zdumiała się Miranda. - Jak można dostać się w środek portalu? Arcymag rozejrzał się dookoła po raz ostatni. - Atakując go z pustki... Zaryzykowali jeszcze spojrzenie, by stwierdzić, że Macros nadal naciera żwawo na Króla Demonów, który nieustannie się cofa. Maarg nie bardzo umiał poradzić sobie z sytuacją, w której atakowało go tak małe i zuchwałe stworzenie... a może chodziło po prostu o to, że od wielu lat nikt nie ośmielił się rzucić mu wyzwania. Potężny demon tylko się bronił, osłaniając pysk skrzydłami i kryjąc ślepia przed ogniem Czarnoksiężnika. I nagle zaklęcie Macrosa straciło moc, a błękitny płomień zgasł. Maarg łypnął okiem na śmiałka i wyciągnął łapska, jakby chciał chwycić wroga i wycisnąć zeń życie przez żebra. Ale oto Mag podniósł dłonie nad głowę, opuścił je szybkim gestem i z jego ciała na wszystkie strony buchnęły żółte jęzory ognia. Król Demonów chwycił go wpół i zawył z bólu i wściekłości. Czarnoksiężnik wytrzymał bezpośredni atak. - Możemy mu pomóc? - spytała Miranda. - Nie. Musimy zamknąć ten portal. - Nie możemy! Ojciec zostanie w świecie demonów! - On o tym wiedział - rzekł spokojnie Pug. Dziewczyna przez chwilę patrzyła w twarz kochanka, a potem powoli kiwnęła głową. - My też możemy tego nie przeżyć - stwierdził Arcymag. - Powiedz mi tylko, co trzeba zrobić. - Przede wszystkim, trzymaj je od nas z daleka - z tymi słowy wskazał jej dwa demony, które zapomniały o rozgrywającym się przed ich ślepiami spektaklu pod tytułem Walka o władzę i podeszły bliżej, by zobaczyć, co się dzieje pomiędzy portalami. - Tym zajmę się z przyjemnością - odpowiedziała czarodziejka i jednym gestem wysłała przeciwko stworom błękitną błyskawicę, która pochłonęła i powaliła je na posadzkę. Podczas gdy trawione płomieniami demony wyły rozpaczliwie, Pug spokojnie badał portal. Arcymag oderwał się na chwilę od swoich badań, by spojrzeć na toczoną po drugiej stronie portalu bitwę. Król Demonów nadal usiłował zmiażdżyć Macrosa gołymi łapami. Czarnoksiężnik tkwił w uścisku, ale dłonie miał wolne i tkał nimi właśnie kolejne zaklęcie, podczas gdy magiczne, żółte płomienie uniemożliwiały Maargowi zamknięcie śmiertelnego uścisku. Wokół Króla Demonów zatańczyły oślepiające białe światła, które natychmiast zaczęły coraz szybciej wirować. Każde lśniło niczym diament tysięcznymi iskrami blasku... ale szybko zaczęły się wydłużać i nabierać złowrogiego wyglądu. Krążyły coraz szybciej, a kiedy ich świetliste ostrza dotknęły cielska Maarga, stwór zawył jak śmiertelnie ranne zwierzę. - Noże Keltona - rzekł Pug. - Paskudne zaklęcie - stwierdziła Miranda. Magiczne ostrza brzęczały coraz wyżej i cięły demona coraz głębiej, ale ten nie puszczał Macrosa z łap. - Człowiecze! - zaryczał straszliwym głosem. - Za to, coś mi uczynił, będziesz tkwił przez wieczność w słoju na dusze, a każda sekunda tej wieczności będzie dla ciebie nieopisaną udręką! - Pierwej musisz mnie pokonać! - odciął się Mag. - Już czas - odezwał się Pug. - Chodź za mną. Ujął Mirandę za dłonie i oboje skoczyli w portal, ale zamiast przelecieć na drugą stronę, zatrzymali się pośrodku i utknęli w pustce. Czarodziejka czekała, aż Pug po wie j ej, co ma robić. Arcymag zdążył ją już ostrzec, że niektóre portale da się zamknąć tylko od środka - usiłowali to zrobić jej ojciec i Pug podczas Wojen Rozdarcia Światów. Różnica polegała na tym, że wtedy Arcymag mógł wrócić na Midkemię dzięki otrzymanemu od Macrosa posochowi, który jako związany ze starym nauczycielem Puga, Kulganem, mocno trzymał się Midkemii. Teraz Pug miał nadzieję, że jego umiejętności, rozwinięte stosowaniem Sztuki w ciągu półwiecza, pozwolą im odnaleźć Midkemię w zamęcie czasu i przestrzeni. "Kocham cię". - Tę myśl przesłała mu przez pustkę Miranda. "I ja cię kocham - odpowiedział Arcymag. - A teraz bierzmy się do dzieła". Oboje szybko poczuli, że trafili w uściski mrozu, jakiego nigdy przedtem nie doznali, a ich płuca ze świstem domagały się powietrza. Dzięki magii zyskali jednak kilka minut, podczas gdy istoty mniejszej miary i ducha zginęłyby tu w ułamku sekundy. Pug tkał potężne zaklęcie. Miranda pomagała mu w miarę swoich możliwości, wykonując jego polecenia. W miejscu, gdzie nie istniało coś takiego jak czas, stworzenie odpowiedniego czaru trwało pozornie całe eony. Dziewczynie wydało się, że nigdy im się nie uda... i nagle zaklęcie było gotowe. "Teraz!" - przekazał jej Pug. Czarodziejka oddała mu całą swą moc i w jednej chwili poczuła się pusta. Arcymag unicestwił portal. W ułamku sekundy ujrzeli, jak szara materia pustki rozrywa się na strzępy, a za nią ukazuje się inna rzeczywistość. Pug rozpoznał obraz - widział go w malignie - i zrozumiał, że za pustką kryją się dziedziny bogów. Przez chwilę, jak przez szybę, przyglądali się walce toczonej w świecie demonów. Maarg trzymał Macrosa w uścisku i płonął w ogniu, który spływał po ramionach czarnoksiężnika. Cielsko demona pękało i odpadały zeń gorejące kawały. Król Demonów powoli, ale nieustępliwie przełamywał jednak wolę Macrosa i ten jęczał z bólu. Stwór nie mógł już utrzymać się na nogach. Pug i Miranda widzieli, jak klęka - atak Maga był morderczy - ale demon nie zwalniał swego uścisku. - Giń! - wycharczał Maarg, usiłując odgryźć Macrosowi głowę. Ale osłony legendarnego Czarnoksiężnika trzymały się mocno i długie kły nie mogły się zamknąć. Znad ramienia demona wychylił się wężowy łeb. Paszcza otwarła się z sykiem, obnażając długie, ociekające jadem kły. Bestia uderzyła, ale Macros, demonstrując niezwykły wysiłek woli i siły, zdołał chwycić gadzi łeb i obrócić go tak, że kły ugodziły w ramię Maarga. Król Demonów zawył przeraźliwie i puścił Maga, który runął na rozpalone płyty posadzki. Portal nagle zaczął się zamykać czy oddalać - i widzowie nie zdołaliby orzec, z którym przypadkiem mają do czynienia. - Ojcze! - krzyknęła rozpaczliwie Miranda. W tejże chwili oboje wyczuli, że w tym wszystkim uczestniczy ktoś jeszcze, mroźny, przerażający, wrogi i tak potężny, że sam strach, jaki odczuli oboje, zagroził ich rozumom. Niewiele brakło, a Pug zapomniałby o tym, że miał zamknąć portal i wrócić do Cibul. Wrogie jestestwo było za oknem, przez które oboje patrzyli, ale i dalej, jakby w sąsiednim wymiarze... i nieskończenie daleko, wszędzie i nigdzie. Głęboko, do szpiku złe i obce wszystkiemu, co żyje, miało też świadomość i wolę. Arcymagowi wydało się, że Obcy przemawia ze świata demonów. - Nareszcie jesteś mój! - Nigdy! - zawołał Macros i uniósł ręce nad głowę. W ostatnim mgnieniu oka Pug i Miranda ujrzeli, że na miejscu czarnoksiężnika odzianego w jego proste szaty - domowej roboty opończę przepasaną sznurem i rzemienne sandały - trzymającego w dłoni zwykły, dębowy posoch, pojawiła się owiana tajemnicą istota boska, o niezgłębionej mądrości i nieprzepartej sile. Bóg smagnął posochem ze słoniowej kości, który pojawił się znikąd w powietrzu, i ugodził Króla Demonów oślepiającą błyskawicą, która poraziła wzrok patrzących przez zamykający się coraz szybciej portal. Maarg - już nie zwycięski, dumny demon, ale nędzny przerażony stwór, pozbawiony i mocy, i władzy, zawodzący niczym skarcony szczeniak - zawył rozpaczliwie, a Pug i Miranda wyczuli ogarniającą ich falę satysfakcji. Arcymag nie umiałby rzec, skąd to wie, ale natychmiast wyczuł obecność Sariga - Macros, sięgając przez głębiny czasu i przestrzeni, połączył się w jedność ze swoim bogiem. W tejże chwili portal się zamknął, a Pug dał sygnał: "Teraz". Używając resztek mocy, przebił się przez szare nici pustki i przeniósł siebie i Mirandę do Sali Saaurów w Cibul. Oboje byli - przelotnie - świadkami końca bitwy Tugora z Hanamem. Przeciwnicy legli na posadzce, zbyt słabi, by się dalej bić, i zbyt wyczerpani, by odejść. Kiedy stało się jasne, że żaden nie wyjdzie z tego żywy, pozostałe demony rzuciły się na nich i rozszarpały ich na strzępy. Pug przypomniał sobie daną obietnicę. Wyjął więc zza pazuchy kryształową fiolkę i rozbił ją o kamienie. Usłyszał odległe: "Dziękuję", po którym zapadła cisza. Miranda była oszołomiona bitwą, jaką jej ojciec stoczył z Maargiem i Arcymag musiał ją niemal wpychać na Midkemię. Po drugiej stronie portalu, w przepastnych kopalniach pod górami Ratn'Gary, Czarodziejka usiadła na kamiennym występie i oparła się plecami o ścianę korytarza. Obok niej usiadł jej towarzysz, który splótł dłonie na głowie. - Mamy tylko chwilę i musimy zatrzasnąć i to przejście. - Jak? - spytała Miranda. - Ono jest inne. Musimy je zaszyć... jak się zaszywa ranę. Usiadłszy na chwilę, nabrał tchu w płuca. Zaczął wykonywać dłońmi jakieś ruchy, a z jego palców wysnuły się nici energii, które powoli popłynęły ku portalowi. Skupiły się przy jego krawędziach, a gdy wraz z uczuciem ciepła zaczęły wracać Mirandzie siły, ujrzała, że tkane przez Puga nici zamykają portal. A potem Arcymag zmienił czar i nici zaczęły ściągać się ku środkowi. Czarodziejka obserwowała wszystko przez chwilę, a potem rzekła: - Rozumiem. Zebrała siły, patrząc jednocześnie, jak portal powoli się zamyka. Odpoczywając, zastanawiała się nad wszystkim, czego była świadkiem. Nie za dobrze znała ojca, choć całe życie śledziła rozwój legendy otaczającej wyczyny Czarnego Macrosa. Ostatni raz odwiedził ją, kiedy miała szesnaście czy siedemnaście lat. Tamtej wizyty też nie zapamiętała, ale od bardzo dawna czuła do niego niechęć i pogardę. Potem jednak odkryła, że jej matka była odpowiedzialna za śmierć setek tysięcy ludzi i doszła do wniosku, że może ojciec miał rację, nie chcąc żyć z taką kobietą. Mimo wielu przeżytych lat, w pewnych sprawach Miranda reagowała jak mała dziewczynka. Pomyślała, że gdyby dano jej okazję, to pewnie polubiłaby ojca, a może nawet pokochałaby go... ale niestety, nie dano jej szansy. I poczuła żal do nieubłaganego losu. Była jednak świadkiem śmierci tysięcy istot ludzkich i nie umiała znaleźć sposobu, by porównać do nich śmierć ojca... może któregoś dnia, gdy będzie miała więcej czasu, zastanowi się nad tym i poczuje smutek... ale to nastąpi później. Gdy będzie miała czas. I nagle po drugiej stronie portalu pojawił się pysk, który wyglądał jak krowia czaszka pokryta czarną skórą i ozdobiona jelenimi rogami. Na dwoje ludzi spojrzały pełne nienawiści, płonące jak węgle ślepia. Był to najwyraźniej demon, który ostatecznie zwyciężył w Cibul i wzmocniony niesłychanie energią pożartych wrogów szykował się teraz do natarcia przez portal. - Zatrzymaj go! - zawołał Pug i Miranda uwolniła niemal całą, pozostałą jej siłę, bijąc demona prosto w pysk. Magiczne uderzenie było na tyle potężne, że napastnik poleciał w tył, do komnaty w Cibul i legł ogłuszony na posadzce. Sama czarodziejka też niemal zemdlała. - Pospiesz się - wyszeptała ochrypłym głosem. - Już nie mam sił. Demon szybko odzyskał przytomność i wrócił, tym razem wolniej i ostrożniej, ale widać było, że nie ma zamiaru zrezygnować. Przekonawszy się, że nikt go nie atakuje, zaczął się przeciskać przez portal, jak człowiek przeciska się przez bardzo małe okno. Z portalu najpierw wychylił się łeb stwora, potem jego ramię. Ramię wyciągnęło się ku Pugowi, ten jednak stał za daleko. Stwór odwrócił się bokiem i zaczął przekładać przez portal jedną z nóg, ale okazało się, że przeszkadzają mu skrzydła. Bestia cofnęła się nieco i spróbowała przecisnąć drugie ramię - nie zauważając, że otwór cały czas się zmniejsza. Nie mogąc przejść, stwór zaczął miotać się coraz gwałtowniej, wrzeszcząc z furią i napierając - teraz już rozpaczliwie. Arcymag nieustannie zamykał portal i demonowi zaczęło brakować tchu. Wściekłość stwora zmieniła się w przerażenie - i przecinany na pół zawył, miotając się gwałtownie. Czarodziejka nabrała tchu i wspomogła Puga, czując, że portal zamyka się coraz szybciej. Demon ryczał tak, że w korytarzach Pantathian niosło się złowrogie echo, powodując drżenie skał i osuwanie się drobniejszych kamyków. Obsypywani kurzem Pug i Miranda obserwowali jeszcze przez chwilę szarpaninę bestii, która po kilku ostatnich podrygach wreszcie znieruchomiała. Po chwili portal zamknął się całkowicie, a górna połowa ciała niedoszłego zdobywcy Novindusa upadła na spąg pieczary. - Udało się? - spytała dziewczyna i nie czekając na odpowiedź, runęła zemdlona. - Owszem - odpowiedział Pug, padając obok kochanki. Arcymag nie miał już ani krzty siły. Rozdział 21 ESKALACJA Erik patrzył na nieprzyjaciół. Na polach pod wzgórzami gromadziły się znaczne siły. Ostatni tydzień był względnie spokojny, ale teraz najwyraźniej miał nastąpić koniec nie spisanego rozejmu. Od miesiąca z powodzeniem udawało im się kierować nieprzyjaciół tam, gdzie chcieli. Posłańcy przynosili wprawdzie wieści o uporczywych walkach na północy i południu, ale królewscy - zgodnie z planem - trzymali się twardo na skrzydłach, ustępując pośrodku, i wciągali nieprzyjaciół w głąb saka. Oddziały Erika dwa razy niemal zostały rozbite. Z najwyższym trudem udało im się wycofać w jako takim porządku na upatrzone pozycje - gdzie na przygotowanych umocnieniach czekały już posiłki. Młodzieniec daleki był od optymizmu, ale od czasu do czasu dochodził do wniosku, że plan, który opracowali Konetabl z Księciem i Diukiem (dwaj z tej trójki przypłacili jego realizację własnymi żywotami), może się powieść. Od upadku Krondoru odzyskali już tydzień ze straconego czasu - na obecnej pozycji tkwili uporczywie dziesięć dni zamiast planowanego tygodnia. Teraz musieli opóźnić odwrót, naprzykrzając się nieprzyjaciołom, jak długo się da - by nasunąć tamtym myśl, że w Wilhelmsburgu czeka ich ciężka robota. Jeśli uda im się wpoić wrogom przekonanie o konieczności zachowania ostrożności, może to zadecydować o powodzeniu bojów pod Darkmoor. Za każdym razem, kiedy Erik myślał o planie, który polegał na utrzymaniu wrogów po tej stronie gór, zastanawiał się, czy wszystkiego nie pokrzyżuje późna zima. Niedawno do oddziału dołączył człek o nazwisku Robert d'Lyes, który okazał się magiem posiadającym na podorędziu kilka użytecznych czarów. Potrafił, na przykład, szybko przesłać wieści innemu magowi, znajdującymi się przy boku Greylocka, czy trafnie przewidzieć pogodę, jaka miała być następnego dnia. Mógł też zobaczyć pewne rzeczy lepiej niż człek wyposażony w lunetę - choć trwało to niedługo i brakło mu doświadczenia Erika, który wiedział, gdzie i na co patrzeć. Ale sam Ravensburczyk musiał przyznać, że mag szybko chwytał, o co chodzi. Inni magowie rozproszyli się wśród armii obrońców, pomagając wedle swoich możliwości. Młodzieniec był z tego bardzo rad. Nie rozumiał, dlaczego Pantathianie tak bardzo zwracali uwagę na ich obecność. W końcu zapewne zechcą coś z tym zrobić, i Erik mógł tylko żywić nadzieję, że magowie Królestwa potrafią się jakoś tamtym przeciwstawić. - Panie, generał Greylock chciałby wiedzieć, czy spodziewasz się dziś jeszcze ataku - rzekł d'Lyes, podchodząc bliżej. - O, zaatakują nas niemal na pewno - odpowiedział Erik. Rozejrzał się dookoła. Na północy wzgórza rozmywały się w mgiełce późnego popołudnia. Zbliżali się do rozciągających się na zboczach winnic, które pamiętał z dzieciństwa. Ci, co nie znali okolic, mogliby pomyśleć, że teren nie jest tak trudny jak niskie wzgórza na zachodzie, Erik wiedział jednak, że sprawa ma się inaczej. Nieprzyjaciel mógł tu utknąć w niespodzianie pojawiających się wąwozach i jarach, które zwalniały marsz. Licząc na to, że tak właśnie się stanie, rozmieścił na kluczowych pozycjach najwaleczniejsze oddziały. Dalej front mieli trzymać Kapitan Subai i jego Krondorscy Tropiciele z góralami Hadati - których Greylock nazwał Połączonymi Siłami Krondoru. Ku południowi Erik posłał liczniejszy oddział, ludzi świeżych i nie zmęczonych, ale takich, którzy nie brali jeszcze udziału w walkach. Ze względu na ukształtowanie terenu będą mieli łatwiejsze zadanie, ale nie byli tak przygotowani do walki jak jego weterani. Wielu z nich to zwykli wiejscy chłopcy, którzy ćwiczyli niespełna dwa miesiące i nigdy nie powąchali krwi. - Powiadom waść Greylocka, żeby był gotów wesprzeć moje południowe skrzydło - poprosił d'Lyesa. - Na północy jakoś sobie poradzę. Mag zamknął oczy, skupił się i zmarszczył brwi. - Wiadomość została zrozumiana - powiedział po chwili. Potem usiadł, najwidoczniej lekko oszołomiony. - Dobrze się waść czujesz? - spytał Erik. - Owszem, tylko że zwykle robiłem tego rodzaju rzeczy nie częściej niż raz czy dwa w tygodniu. Raz czy dwa codziennie to trochę za wiele... - Ha, musimy zatem ograniczyć liczbę wiadomości - uśmiechnął się młodzieniec. - Problem w tym, że chciałbym mieć tuzin takich jak waść i w rozmaitych miejscach. Mag kiwnął głową. - Na coś więc się przydajemy... - Wasza pomoc jest bardzo cenna. Może się jeszcze okazać, że bez was nic byśmy nie wskórali. - Dziękuję, panie. Chętnie pomogę, na ile będę mógł. Erik czekał, a nieprzyjaciel rozpoczął rozmieszczanie swoich oddziałów. - O co im chodzi? - zapytał w pewnej chwili sam siebie. - Kapitanie... - odezwał się mag. - Po prostu głośno myślę. Ustawiają się jak do szturmu, ale wygląda mi to na atak źle skoordynowany. - Po czym to poznać? - Armia, z którą przyszło nam się bić, to głównie najemnicy: każdy z nich jest dobrym wojownikiem w indywidualnych potyczkach, ale nie potrafi dobrze walczyć w oddziale. Zwyciężają dzięki temu, że mają przewagę liczebną. - Wskazał dłonią niewielką grupkę ludzi w jednolitej barwie pod zielonymi proporcami. - Oto ostatki regularnej armii Maharty, a przecież po upadku miasta prawie wszyscy przeszli na stronę Szmaragdowych. To jedyna dobrze wyszkolona piechota, jaką posiadają. Inni to spieszeni jeźdźcy albo tacy, których konie padły po drodze. Nie nadają się do niczego, prócz ataku na wyłom bezładną kupą. - Erik podrapał się po pokrytej czterodniowym zarostem brodzie. - Proszę mnie poprawić, jeżeli czegoś nie pojąłem. Powiadacie, panie, że ci ludzie powinni być ustawieni w innym szyku? - Owszem. Jazdę ustawili do szarży przez wzgórza, a piechotę skierowali na najsilniej broniony odcinek umocnień. Resztę ustawili tak, jakby zamierzali szturmować po otwartym terenie, gdzie wszyscy zostaną zdziesiątkowani przez naszych łuczników i katapulty. - Rozumiem. Erik uśmiechnął się. - A ja nie bardzo. Gdybym ja tam dowodził, użyłbym jazdy w środku, by osłaniali i odpowiadali z łuków naszym, a atak ciężkiej piechoty skierowałbym na północ, o tam. - Pokazał dłonią najsłabszy punkt w swoich liniach obronnych: niewielki wąwóz, gdzie jego ludzie nie mieli czasu ani materiału na budowę solidniejszych umocnień. - Jeżeli przepchnąłbym ich tam, reszta tej zbieraniny mogłaby się tamtędy przebić na nasze tyły i wtedy byłoby krucho. - Miejmy nadzieję, że o tym nie pomyślą. - A powinni - mruknął Erik cicho. - I nie daje mi spokoju pytanie, dlaczego na to nie wpadli. Czekajże! - poderwał się nagle. - Poślij waść jeszcze jedną wiadomość do Greylocka. Powiadom go, że wedle mojej oceny atak na moje pozycje jest zwodniczy. Chcą, byśmy skupili tu swoje siły, a potem uderzą w innym miejscu. Mag uśmiechnął się, choć widać było, że jest zmęczony. - Spróbuję. Młodzieniec nie czekał, by sprawdzić, czy magowi się powiodło, ale szybko wysłał gońców na północ, wschód i południe. Po chwili zresztą d'Lyes potrząsnął głową. - Przykro mi, ale nie mogę się już skupić. - I tak wiele dokonałeś. Jutro się stąd wycofamy. Myślę, że dobrze byłoby, gdybyś od razu ruszył do następnej placówki na wschodzie. Jeżeli od razu ruszysz w drogę, powinieneś tam dotrzeć o zmierzchu. Powiedz waść kwatermistrzowi, że pozwoliłem ci wziąć konia. - Mości kapitanie, ja nie umiem jeździć konno. Erik ze zdziwieniem obejrzał się przez ramię. - A masz waść jakiś magiczny sposób, by się szybko przemieszczać? - No to proponuję, byś ruszał od razu - odparł młodzieniec i w tejże chwili na dole rozległ się przeciągły dźwięk trąbek. - Oddal się stąd szybko, jak daleko zdołasz. Jeśli nie natkniesz się po drodze na jakieś obozowisko naszych, znajdź sobie jakieś schronienie na noc. Rano poślę w tamtym kierunku wóz z rannymi, nie przegap go waść, to cię podwiozą. Dam im polecenie, by cię zabrali. - A nie mógłbym tu zostać? Znów rozległy się jęki trąbek i Erik wyciągnął miecz. - Mógłbyś, ale odradzam z całej duszy. A teraz zechce mi waść wybaczyć. - I odwrócił się ku swoim żołnierzom. Nad ich głowami przemknęła ze świstem strzała, a jakiś przesadnie strachliwy rekrut wrzasnął. Erik zerknął przez ramię i zobaczył, że mag śpieszy ku wschodowi jak człowiek, któremu obawa dodaje skrzydeł. Zachichotał, bo widok młodego człowieka biegnącego z podkasanym habitem był dość zabawny, ale zaraz potem wrócił do obserwacji tego, co działo się na przedpolu. - Gotuj się! - zawołał. - Łucznicy, wybrać cele i czekać na mój sygnał. - Kapitanie von Darkmoor - odezwał się znajomy głos za jego plecami - pozwoli pan, że dodam coś od siebie? - I nie czekając na pozwolenie, zagrzmiał ku szeregom: - Pierwszy z was, skurczybyki, który wypuści strzałę bez pozwolenia, będzie musiał tam pobiec i przynieść ją w zębach do mnie! Zrozumiano? Erik uśmiechnął się. Nigdy nie miał smykałki do tyranizowania ludzi i rad był, że ma ze sobą ludzi takich jak Alfred, Harper i kilku innych. A potem nieprzyjaciel ruszył do ataku. Nadejście ciemności Erik powitał z ulgą. Nieprzyjaciel cofał się w dół zbocza, ale jego ludzie ponieśli ciężkie straty. Przecenił, przebiegłość wrogiego dowódcy - natarcie na jego pozycje nie miało być zwodniczą zagrywką. Jedynym powodem, dla jakiego jego żołnierze utrzymali pozycję, była nieudolność wrogów. Tamci uderzyli zbitą masą prosto na zbocze i trafili na pierwszą ulewę strzał łuczników Królestwa, a potem spadł na nich grad krótkich dzirytów o ostrzach z miękkiego żelaza, znanych Ravensburczykowi jaki nowinka wprowadzona przez Calisa. Nieprzyjaciel płacił setkami trupów za każdy jard - a dotarł zaledwie do pierwszego rowu. Pozycja broniona przez Erika i jego oddziały składała się z kilku kolejnych rowów z usypanymi za nimi wałami. Nieprzyjaciel, który i bez tego miał kłopot z pokonaniem stromizny zbocza, przedarłszy się przez rów i wał stwierdzał, że znów stoi przed takim samym jak poprzednio problemem. Kiedy ocaleni przedarli się do rowu, odkryli, że mają do pokonania dość stromą ścianę ubitej ziemi, najeżoną ostrymi, wbitymi głęboko kołkami i palikami. Kołki i paliki same w sobie nie były osobliwie groźne, ale zmuszały napastników do zwolnienia tempa natarcia - a przez ten czas łucznicy prowadzili morderczo skuteczny ostrzał. Tamci jednak nieustannie parli do przodu. Po godzinie Erik doszedł do wniosku, że już nigdy nie będzie mógł unieść ramienia, a musiał walczyć. Ktoś - nie wiedział, giermek czy jakiś miejski chłopak - podał mu zaczerpniętą z niesionego przez siebie wiadra wodę w chochli. Erik łyknął szybko, oddał chłopcu chochlę i znów dołączył do walki. Po jakimś czasie wydało mu się, że walczy od niepamiętnych już czasów, tnąc mieczem w każdy wychylający się zza przedpiersia łeb. I nagle wrogowie stracili ochotę do walki i rzucili się do ucieczki. Jednocześnie zobaczył, że słońce zsuwa się za zachodni kraniec horyzontu. Zapalono pochodnie - bardziej z przyzwyczajenia niż z potrzeby, bo o tej porze roku zmierzch trwał dość długo - i wyznaczeni na sanitariuszy miejscowi starcy i staruszki, a także kilkudziesięciu młodzików, giermków i paziów, ruszyli na pozycje, roznosząc wojownikom wodę, żywność, a potem transportując na tyły rannych i martwych. Erik odwrócił się i usiadł, ignorując trupa leżącego obok Novindyjczyka. Kiedy pojawił się chłopak roznoszący wodę, kapitan upił jeden łyk, a potem polecił podać wodę siedzącym nieopodal zmordowanym nieludzko żołnierzom. Wkrótce pojawił się szybkobiegacz z jakimś pismem. Erik przeczytał i czując takie znużenie, że sam nie wiedział, czy zdoła się ruszyć, zmusił się do okrzyku: - Odwrót! I nagle, niczym chochlik wyskakujący z pudełka, tuż obok pojawił się sierżant Harper. - Wycofujemy się, sir? - Nie inaczej. - To znaczy... ruszamy na następną pozycję obronną. - Owszem - wychrypiał Erik. - Nie pośpimy sobie dziś w nocy, prawda? - spytał złośliwy trep. - Chyba nie. O co wam chodzi, sierżancie? - O nic, mości kapitanie. Chciałem się tylko upewnić, że wszystko dobrze zrozumiałem. Młodzieniec wbił w sierżanta ponure spojrzenie. - Gotów byłbym się założyć o roczny żołd, że wszystko zrozumieliście. - Ha, skoro tak, to jasne jest, że nie ja zmuszam do marszu ludzi, którzy walczyli pół dnia... i nie mieli nawet okazji napić się czy coś przekąsić. Erik pojął, że ludzie są do cna wyczerpani. - No... myślę, że możemy przynajmniej poczekać, dopóki czegoś nie zjedzą. - To miło z pana strony, sir. Dzięki czemu będziemy mieli czas ściągnąć rannych i załadować ich na wozy. Mądrze, sir... Erik usiadł. Gdy sierżant ruszył, by wydać rozkazy, młody dowódca rzekł sam do siebie: - I pomyśleć, że miałem się za niezłego sierżanta... Wycofanie się ukradkiem było trudniejsze, niż Erik sadził. Pomimo dwugodzinnego wypoczynku i posiłku ruszający na wschód ludzie byli śmiertelnie zmęczeni. Erik zaczął przeglądać swoje oddziały i w pewnej chwili zdał sobie sprawę z faktu, że widzi ludzi, których trenował podczas ostatnich dwu lat. Były to dwie kompanie doskonale obytych z terenem wojaków, przybyłe tu z północy. Wraz z nimi przyszły wieści, że na północy przeciwnikom udało się przedrzeć, ale wyłom został szybko zamknięty. Niestety zdołał się przez niego przedrzeć oddział liczący przynajmniej trzysta osób. Erik wysłał tam swoich najlepszych zwiadowców i miał nadzieję, że Szmaragdowi trafią na któryś z jego ciężkozbrojnych oddziałów. Trzystu doświadczonych zabijaków mogło wyrządzić niemałe szkody jednemu z mniej licznych czy gorzej zbrojnych oddziałów, zanim jego ludzie zdążą wezwać posiłki. Tuż przed świtem natknęli się na samotnego wędrowca, idącego uparcie na wschód. Był to d'Lyes. - Witaj magu. - Witaj, mości kapitanie. Znalazłem skałę, pod którą się ukryłem - rzekł cierpko mag - ale zamiast wozu znalazłem całą armię, idącą moim śladem. - Mówiłem, że będziemy się cofać - odparł Erik. - Po prostu nie sądziłem, że odwrót nastąpi tak szybko. - Rozumiem. Jak wojenka? - Sam chciałbym wiedzieć - mruknął młodzieniec. - Jak do tej pory radziliśmy sobie nieźle, ale ostatni atak udowodnił mi, że tamci mają ogromną przewagę liczebną. - Zatrzymamy ich? - Zatrzymamy. Nie mamy innego wyjścia. Przed sobą zobaczyli światełka Wilhelmsburga. Wkraczając do miasteczka, zorientowali się, że całkowicie przekształcono je w obóz wojskowy. Mieszczan ewakuowano dzień wcześniej. Erik wiedział, że jego ludzie odpoczną tu jeden dzień, zjedzą jakiś posiłek, opatrzą rany, a potem ruszą dalej, podpalając każdy budynek. - Kapitanie von Darkmoor! - Ku młodzieńcowi biegła jakaś drobna figurka. Erik poznał chłopaka mimo brudu pokrywającego królewską liberię pazia krondorskiego dworu. - A... to ty, jak ci na imię? - Samuel, panie. Pewna dama poprosiła, bym ci to wręczył. Młodzieniec wziął pismo i odesłał chłopca. Otworzywszy list, znalazł wiadomość od żony - "Udałam się do Ravensburga, by odnaleźć twoją matkę. Kocham cię. Kitty". Dowiedziawszy się, że jego żona prawdopodobnie bezpiecznie dotarła do oberży Pod Szpuntem, gdzie sam się wychował, Erik poczuł ogromną ulgę. - Znajdźmy coś do jedzenia - zwrócił się do wyczerpanego maga. - Znakomity pomysł - mruknął d'Lyes. Obaj odszukali gospodę Pod Lemieszem, gdzie Ravensburczyk poznał kaprala Alfreda i kuzyna Roo, Duncana. Młody kapitan zaczął się zastanawiać, gdzie też może być teraz jego stary przyjaciel. W izbie gościnnej zastali spory tłum. Połowa podłogi była zasłana prowizorycznymi pryczami, na których leżeli ranni, a na drugiej tłoczyli się wojacy, zjadający podawane im przez szynkwas porcje. - Na górze są pokoje dla oficerów, sir - odezwał się kapral, którego nazwisko uleciało Erikowi z pamięci. - Podeślemy tam panu jakieś jedzenie. - Dziękuję - odparł młodzieniec. Poprowadziwszy d'Lyesa schodami w górę, otworzył pierwsze lepsze drzwi. W niedużej komnacie na gołej podłodze spał oficer w barwach Ylith, a dwaj inni ludzie siedzieli przy stole i coś jedli. Jedzący spojrzeli ku drzwiom, a Erik skinął przepraszająco dłonią i zamknął drzwi. Następna izba była wolna. Na podłodze leżały dwa materace ze zszytych razem i wypchanych sianem koców. Zmordowanemu Erikowi wydały się niebiańskim posłaniem. Z trudem zzuł buty, a zanim się z tym uporał, pojawił się kapral z dwoma drewnianymi misami pełnymi gorącej zupy i dwoma sporymi kuflami piwa. I nagle młodzieniec, czując napływającą mu do ust ślinę, zapomniał o zmęczeniu. - Zadbajcie o to, by ktoś obudził mnie na godzinę przed świtem - zwrócił się do kaprala, gdy ten zabierał się do wyjścia. - Rozkaz, mości kapitanie. - Nie zazdroszczę panu wstawania godzinę przez świtem - mruknął d'Lyes. - Współczuj sobie samemu, magu, bo też wstajesz o pierwszym brzasku. - Rozumiem, że inaczej się nie da? - Owszem... musimy się wynieść z miasteczka, zanim dotrze tu nieprzyjaciel. To najtrudniejsza część roboty... musimy wyprzedzać wroga o krok. Kiedy dojdą do Wilhelmsburga, znajdą tu tylko ruiny i zgliszcza. - Szkoda miasteczka - mruknął mag. - Jeszcze gorzej byłoby zostawić je na pastwę wrogom. Też by je spalili, ale najpierw pożarliby wszystko i uzupełnili zapasy. - Chyba tak. - Mag zjadł kilka łyżek zupy, a potem powiedział: - Pug mówił, że sytuacja jest poważna i choć nie bawił się w szczegóły, przekonał nas, że ryzyko jest większe niż niepodległość Królestwa. A może przesadzał? - Nie umiem rzec - odpowiedział Erik pomiędzy dwoma kęsami. Popiwszy solidnym łykiem piwa, dodał: - Ale powiem jedno... nikt z nas nie może sobie pozwolić na przegranie tej wojny. Nikt z nas. Robert usiadł pod ścianą, wyciągając nogi. - Nie nawykłem do takich długich wędrówek. - Proponowałem ci konia... - Prawdę rzekłszy, boję się koni. Erik spojrzał na rozmówcę, a potem parsknął śmiechem. - Całe życie spędziłem wśród koni, więc zechciej mi wybaczyć, ale uważam to za zabawne. Robert wzruszył ramionami: - Cóż, jest wielu ludzi, którzy boją się magów, więc mogę to zrozumieć. - Gdybym był małym chłopcem z Ravensburga, też bałbym się - kiwnął głową Erik. - Podczas ostatnich kilku lat widziałem jednak dość, by nie bać się rzeczy, z którymi mogę uporać się za pomocą miecza... i niech bogowie, kapłani i magowie martwią się o resztę. - Jesteś waść mądrym człekiem - odparł Robert, uśmiechając się sennie. - Jeżeli nie uznasz tego za zbytnią zuchwałość - dodał, odstawiając talerz i kufel - to chyba się zdrzemnę. - Zachrapał, gdy tylko jego głowa dotknęła posłania. Erik dokończył piwo, położył się... i nie minęła - chyba - sekunda, kiedy poczuł, że ktoś szarpie go za ramię. - Mości kapitanie... czas wstawać. - Kapral. Roo skinieniem dłoni zatrzymał całą grupę. Luis jechał konno ze związanymi stopami i sznurem przeciągniętym pod końskim brzuchem tak, że nie mógł spaść i tylko trzymał się końskiego karku. Z jego rany wciąż sączyła się krew i Roo wiedział, że jeżeli przyjaciel nie odpocznie i nie zostanie lepiej opatrzony, może nie przeżyć najbliższej nocy. Willem jechał, objąwszy rączkami małego Helmuta, a Nataly siedziała za Abigail. Roo, Karli i Helen prowadzili konie, idąc pieszo. Jaskinię opuścili poprzedniego ranka, usiłując dotrzeć bezpiecznie do północnego traktu. Dwa razy utknęli w gęstych lasach, ale Roo konsekwentnie trzymał się planu, i kiedy nie mogli kierować się na ku wschodowi, ruszali na północ, a gdy droga na północ okazywała się zamknięta, kierowali się na wschód. Tylko raz znaleźli się w sytuacji, że nie mogli iść ani na północ, ani na wschód, ale zawróciwszy ku zachodowi, znaleźli inny szlak wiodący na północ. Teraz kupiec zatrzymał grupę, ponieważ usłyszał jakichś jeźdźców, w pewnej odległości, ale na tyle blisko, że postanowił rozejrzeć się za jakąś kryjówką. - Zaczekajcie tutaj - powiedział, podając Helen wodze konia, na którym jechał Luis. Wyciągnąwszy miecz, pobiegł dalej, szukając wzrokiem jakiegoś wzniesienia, skąd mógłby mieć lepszy widok. Znalazł takie na wschodzie i szybko wspiął się na szczyt, a stamtąd na następny - z którego miał dość rozległy widok. Dźwięki odbijały się echami od wzgórz, ale postawszy przez chwilę bez ruchu, doszedł do wniosku, że jeźdźcy nadciągają od północy. - Niech to licho - zaklął pod nosem i szybko wrócił do reszty. Dzieci umilkły, wyczuwając strach, jaki usiłowali ukryć ich rodzice. - Od północy zbliża się spora grupa jeźdźców - oznajmił ponuro Roo. - Tamtą drogą, o której mówiłeś? - spytała Helen. - Owszem, tak myślę. - I co zrobimy? - spytała Karli. - Pójdziemy dalej, cicho i spokojnie... w nadziei, że to nasi... Jego żona radziła sobie ze strachem lepiej, niż Roo mógłby się spodziewać. Podziwiał, jak zapominała o obawach, by chronić dzieci. Popatrzył na Luisa, którzy na poły przytomny, trzymał się jakoś resztką sił. Czoło Rodezyjczyka, mimo chłodu poranka, pokrywały duże krople potu i kupiec wiedział, że to wynik gorączki. - Musimy znaleźć uzdrowiciela, inaczej z Luisem będzie kiepsko - mruknął, i obie kobiety kiwnęły głowami. Rozejrzawszy się dookoła, dodał: - Znam to miejsce. - To gdzie jesteśmy? - Na tej polance - odpowiedział - gdzie Erik i ja nocowaliśmy z twoim ojcem, Karli, pierwszej nocy naszej wspólnej podróży. Spotkaliśmy go jakieś pół dnia drogi stąd na wschód. - Poczynił w myślach obliczenia. - O psiakość. Musieliśmy gdzieś skręcić, bo teraz wędrujemy na północny zachód, zamiast na północ. Nie posunęliśmy się na wschód tak daleko, jak się spodziewałem. - A gdzie jesteśmy? - spytała Karli. - Nadal jeszcze o dzień jazdy od rozwidlenia dróg, które zawiedzie nas do Wilhelmsburga. - Luis nie przetrwa kolejnego dnia jazdy na koniu - rzekła jego żona, zniżając głos. - Wiem, ale nie mamy wyboru... Poprowadził ich przez polankę na północ i niedaleko znaleźli trakt, którego szukali. Odciski kopyt wskazywały, że niedawno przejechał tędy patrol, który słyszał Roo. Ravensburczyk skinieniem dłoni skierował całą grupę na wschód. Dzień minął spokojnie. O zmierzchu zeszli z traktu i znaleźli opuszczoną farmę - przysadzistą budowlę z kamienia i drewnianych belek z przegniłym już dachem. - Zostaniemy tu na noc - postanowił Roo. - Droga do Wilhelmsburga jest o godzinę marszu na wschód. Zdjęli Luisa z konia i ostrożnie położyli na słomianym posłaniu. Kupiec wprowadził konie do pustej stajni, rozkulbaczył je i dał im trochę siana, które tam znalazł. Z doświadczenia, jakiego nabył wśród straceńców Calisa, wiedział, że jeśli siano było stęchłe, konie mogły dostać kolki i pozdychać, ale na oko wydało mu się niezłe. Zamknąwszy drzwi stajni, przeszedł do chaty. - Musimy to oczyścić - mówiła właśnie Helen, opatrując ramię Luisa. Roo rozejrzał się dookoła, ale nie znalazł niczego przydatnego. - Zobaczę, czy jest tu jakaś studnia... Wyszedłszy na zewnątrz, znalazł studnię i stojące przy niej wiadro. Nabrał czystej wody, odwiązał wiadro od kołowrotu i zaniósł wodę do chaty. - A ja znalazłam sól - odezwała się Karli, pokazując mały woreczek. - Musiał upaść na podłogę, kiedy mieszkańcy stąd uciekali. - To już coś - stwierdził kupiec. - Możemy rozpalić ogień? - spytał Willem. - Nie - odparł Roo. - Nawet jeżeli zdołamy jakoś ukryć blask płomieni, zapach dymu może ściągnąć tu kogoś nieproszonego... - Ale gdybym mogła zagotować wodę - rzuciła Helen cicho - to zdołałabym oczyścić jego ranę. - Wiem. - Podał jej sól. - Niech wszyscy napiją się z wiadra, a jak zostanie połowa, wsyp sól do wody. A potem przemyj mu tym ranę. - Spojrzał na nieprzytomnego przyjaciela. - Będzie bolało, jak nie wiem co, ale on chyba nawet tego nie zauważy. Ja się rozejrzę za jakimś okładem. Wyszedłszy na zewnątrz, początkowo trzymał się blisko zabudowań, na wypadek, gdyby ktoś nadciągnął drogą. Nie chciał, by ktoś go zobaczył. Przebiegłszy obok stodoły i przez opustoszałe poła, wszedł w cień drzew lasu. Już przedtem zauważył mchy na skałach. Nakor pokazywał im kiedyś, jak przygotowywać okłady z mchu na rany i Roo pomyślał, że mógłby wtedy słuchać bardziej uważnie. Ale wiedział przynajmniej, czego potrzebuje. Po godzinnych poszukiwaniach, kiedy zapadał już zmierzch, znalazł pajęczy mech na pniach drzew i skałach nieopodal strumienia. Zebrał go tyle, ile mógł unieść w rękach, i wrócił na farmę. Karli i Helen zdążyły już zdjąć Luisowi koszulę i teraz przemywały mu ranę słoną wodą. - On się nie rusza - odezwała się Helen. - I tak pewnie jest lepiej - odpowiedział Roo. Spojrzawszy na twarz przyjaciela, zobaczył, że jest pokryta potem. Rana na ramieniu pełna była skrzepów krwi, ale wciąż pozostawała otwarta. - Trzeba by to zaszyć - mruknął. - Mam igły - oznajmiła Karli. - Co? - zdumiał się kupiec. Żona sięgnęła pod suknię. - Igły są drogie i jak zostawialiśmy wszystko, zabrałam swoje ze sobą. - Oderwała rąbek sukni i Roo zobaczył, że miała tam wszyty mały, zwinięty kawałek skóry. Kiedy go rozwinęła, ujrzał sześć wpiętych weń pięknych stalowych igieł. Zamrugał. - Miło mi, że szycie tak wiele dla ciebie znaczy. A co z nićmi... też masz jakieś, przypadkiem? - Nitki to prosta sprawa - odpowiedziała Helen. Wstała i podniosła skraj swojej sukni. Sięgnąwszy pod spód, ściągnęła halkę. Potem zębami oderwała kawałek materiału i sprawnie zaczęła wysnuwać nici. - Jak długa nić jest ci potrzebna? - Gdzieś tak z półtorej stopy - ocenił Roo. Helen wzięła od Karli jedną z igieł, oddzieliła nić, którą chciała wyciągnąć, a potem wysnuła ją palcami. Kupiec spodziewał się, że nić pęknie, ale ku jego zdziwieniu po chwili Helen przygotowała kawałek. Odgryzła koniec i podała go Roo. - Chciałbym wiedzieć nieco więcej o zaszywaniu ran - mruknął. Pozwolił Helen nawlec igłę. - Jedna z was niech go trzyma za głowę, a druga za nogi. Nie spodziewam się, by coś poczuł, ale na wszelki wypadek... Obie kobiety posłusznie zajęły wskazane stanowiska. Karli ujęła Luisa za ramiona, starając się nie dotknąć rany. Roo zacisnął zęby i zaczął szyć... Luis gorączkował przez całą noc. Obudził się tylko raz, by napić się wody. Spał tak twardo, że nawet nie musieli go za bardzo pilnować - choć raz próbował zerwać okład, który przyłożył mu do rany Roo. Karli i Helen usiadły w rogu, przytulając do siebie dzieci i wszyscy usiłowali trochę się przespać. Kupiec spał w drzwiach, trzymając dłoń na rękojeści miecza. Rankiem Luis wyglądał znacznie lepiej. - Myślę, że gorączka się obniżyła - ocenił Roo. - Możemy go ruszyć? - spytała Helen. Kupiec zagryzł wargi. - Nie powinniśmy... ale chyba nie mamy innego wyjścia. Jeżeli ci żołnierze, których słyszałem wczoraj, to byli nasi, dziś nadciągną tu Szmaragdowi. A jeżeli tamci byli wrogami, tu już jesteśmy w ich zasięgu... - Dam sobie radę - wystękał Luis, otwierając oczy. - A ja bym chciała coś zjeść - mruknęła Karli. - On też musi coś zjeść, by odzyskać siły. - Przy odrobinie szczęścia dziś w południe będziemy już w Wilhelmsburgu - oznajmił Roo. - Wtedy się najemy, aż popękamy - uśmiechnął się do dzieci, które odpowiedziały mu słabymi uśmiechami. Okulbaczyli konie i z niemałym trudem wpakowali Luisa na siodło. - Chcesz, bym cię znowu przywiązał do popręgu? - spytał Roo. - Nie - odparł tamten, mrugając oślepiony przez poranny blask. - Dam sobie radę. - Spojrzał na swoje obandażowane ramię. - Coś ty tu wpakował? - Przemyliśmy je słoną wodą i obłożyliśmy pajęczym mchem. A bo co? - Swędzi jak diabli. - To dobry znak. - To nie ciebie swędzi - zgrzytnął Luis. Kupiec ujął wodze, a Luis chwycił konia za grzywę tuż przy karku. Dzieci zajęły miejsca na swoich koniach i Roo poprowadził grupę na wschód. Erik jechał konno przez miasteczko, wołając głośno: - Spalić wszystko! Jego ludzie ruszyli przez miasteczko od zachodu, ciskając w domy płonącymi pochodniami. Wcześniej już do większych kamiennych domów pownoszono snopy słomy i wiązki siana, więc kryte gontami budynki szybko stanęły w ogniu. Kiedy młodzieniec dotarł do wschodniego krańca miasteczka, zachodnia połać paliła się już gwałtownie. Poczekał, aż miasteczko opuści ostatni z jego ludzi, a potem wydał rozkaz do wymarszu. Jeszcze przed świtem żołnierze zgromadzeni w Wilhelmsburgu ruszyli na wschód, idąc ku łańcuchowi wysokich wzgórz, których mieli w miarę możliwości bronić kolejny tydzień. Erik wiedział, że im bliżej będą Darkmoor, tym częściej będą natykać się na takie jak to miasteczka i osady: Wolfsburg, Ravensburg, Halle i Gotsbus. We wszystkich mieli otrzymywać wsparcie, ale też wszystkie trzeba było spalić po wycofaniu się z nich ostatniego obrońcy. Obok niego jechał Robert d'Lyes, który najwyraźniej kiepsko czuł się na ofiarowanym mu koniu. - Jak sobie radzisz, mości magu? - O tym, że to nie jest w końcu taki zły pomysł, przekonuje mnie jedynie perspektywa kolejnego dnia pieszej wędrówki, kapitanie. Na twarzy Erika pojawił się uśmiech. - Jakże to? Dostałeś bardzo łagodną klacz. Nie szarp za wędzidło, dbaj o nią, a ona zatroszczy się sama o siebie. I oczywiście ściągaj pięty ku dołowi. Odwrócił się i pognał do przodu, a mag skupił się na tym, aby utrzymać się w siodle. Roo leżał, oparłszy się plecami o ścianę wąwozu i przełożywszy miecz przez pierś. Niewiele brakło, a poddałby się rozpaczy, kiedy dotarli do miejsca na trakcie, z którego zobaczyli dymy unoszące się nad Wilhelmsburgiem. Kupiec nie musiał się przyglądać, by poznać, że płonęło całe miasto. Zatrzymali się na drodze, zastanawiając się, co począć - nie wiedzieli, czy spróbować przemknąć przez płomienie i dognać wycofujących się królewskich, czy zawrócić ku północy i spróbować przedrzeć się do Ravensburga jedną z mniej znanych bocznych dróg. Kiedy tak dyskutowali, usłyszeli okrzyk, który im oznajmił, że zobaczyli ich jeźdźcy z drugiej strony rozległej polany. Roo natychmiast wprowadził konie w las, ponaglając przestraszone kobiety. Znalazł jar, który dość szybko się pogłębił, skręcając ku północy, a potem ku wschodowi. Wprowadziwszy konie do wąwozu, pognał je dalej, a sam zawrócił, chwytając za miecz. Luis ruszył za nim ze sztyletem w dłoni. Rodezjanin był słaby i oszołomiony, ale gotów do walki. Karli i Helen z dziećmi schroniły się pod skałami w głębi wąwozu, usiłując uspokoić konie, a Roo i Luis przyczaili się za pierwszym zakrętem. Wkrótce obaj usłyszeli rozmowę kilku ludzi i kupiec rozpoznał mowę z Novindusa. Luis kiwnął głową i przesunął kciukiem po ostrzu sztyletu. Stukot kopyt o kamienie kazał Roo pochylić się w oczekiwaniu na okazję do ataku. - Są tu jakieś ślady w błocku - oznajmił jakiś głos. - Wyglądają na świeże. - Uważaj. Chcesz ich posłać do piachu, czy nie? Zza zakrętu wyjechał pierwszy jeździec, który oglądał się właśnie przez ramię, mówiąc: - Choć mi płacicie i wydajecie rozkazy, to... Kupiec skoczył jak wilk i uderzył jeźdźca tuż pod ramieniem. Nagły atak zbił jeźdźca z siodła i Roo bez trudu zwalił go na ziemię. Spłoszony koń ruszył w głąb wąwozu, mijając Luisa. - Coś mówiłeś? - dopytywał się drugi z jeźdźców. Roo porwał sztylet wystający zza pasa powalonego i cisnął go Luisowi. Mimo zmęczenia i osłabienia, stary nożownik błyskawicznie wsunął swój własny kordelas w zęby i zręcznie chwycił rzucony mu oręż za rękojeść. Szybko podrzucił broń, chwycił za ostrze, zamachnął się i cisnął w samą porę, bo w tejże chwili zza zakrętu wyłonił się drugi jeździec. - Hej! Pytałem... - to było wszystko, co zdążył rzec Novindyjczyk, zanim w krtani utkwiło mu ostrze jego nie żyjącego już kompana. Zagulgotał tylko, gdy Roo ściągał go z siodła. Ravensburczyk ułożył trupa obok ciała jego ziomka i klepnięciem w zad wysłał konia w głąb wąwozu, do Karli i Helen. Potem dał znak i obaj z Luisem szybko podążyli za końmi, gdzie czekały kobiety i dzieci. - Inni zjawią się tu lada moment - powiedział do Luisa. - To co zrobimy? - spytała Karli. - Wdrapiemy się na górę - odparł, pokazując wysoką na tuzin stóp skałę. - Nie będą mogli pójść za nami. Nie czekając, zaczął się piąć w górę. Dotarłszy na szczyt, rozejrzał się szybko i zobaczył pomiędzy drzewami innych jeźdźców, galopujących tam i z powrotem i szukających dwu zaginionych kompanów. Roo skinieniem dłoni ponaglił do wspinaczki Willema, a potem wyciągnął ręce, i wyższa od Karli Helen podała mu Helmuta. Najmłodszy dzieciak zagryzał wargi, jakby zamierzał się rozpłakać. - Proszę, maleńki, nie teraz - rzekł Roo. Gdy wziął synka w ramiona, Helmut nie wytrzymał i wybuchnął płaczem, jakby uwalniając w sobie wszelki strach, głód i cierpienia ostatnich trzech tygodni. Luis odwrócił się błyskawicznie i wyjął swój sztylet, ponieważ płaczowi Helmuta natychmiast odpowiedziały tryumfalne wrzaski jeźdźców. Po skałach wspinały się Abigail i Nataly, popychane z tyłu przez matki. Willem wlazł na górę sam. - Ja nie dam rady - sapnął Luis, patrząc pod górę. Jego twarz pokrywały krople potu. - Właź! - syknął Roo. - To nie jest szczyt świata! Luis miał sprawną tylko jedną rękę, i właśnie w to ramię był ranny. Wyciągnął dłoń, zacisnął zęby i zaczął się wspinać. Znalazłszy oparcie dla stóp, nabrał powietrza. Odetchnął głęboko i raz jeszcze podjął próbę podciągnięcia się wyżej, zaciskając zdrową dłoń na uchwycie i drapiąc bezsilnie skałę drugą ręką. Roo sięgnął i złapał go za nadgarstek. - Mam cię! - stęknął tryumfalnie. Niewiele brakowało, a ciężar rosłego Rodezyjczyka wy rwałby mu ramię ze stawu. - Puść mnie! - jęknął Luis. - Nie dam rady. - Dasz, niech cię zaraza! - zgrzytnął kupiec, ciągnąc jak szalony, choć wiedział, że w istocie sam nie da rady wytaszczyć towarzysza na górę. Tamten usiłował mu pomóc, bez większego powodzenia, i wtedy niedaleko nich pojawili się dwaj jeźdźcy. - Tu są! - wrzasnął jeden z Novindyjczyków. - Nie! - krzyknął Roo. - Zabierzcie dzieci w las! - zawołał, zwracając się do Karli i Helen. Podjął jeszcze jedną próbę wciągnięcia na górę Luisa, szarpiącego się jak ryba na haczyku. Jeden z jeźdźców wyciągnął miecz i ruszył do ataku. - To wy, dranie, zabiliście Mikwę i Tugona? No to zobaczymy jak... I nagle w powietrzu świsnęła strzała, wyrzucając go z siodła. Druga zmiotła na ziemię jego towarzysza. Tuż obok kupca pojawiła się para mocnych ramion, które pomogły mu wciągnąć na górę Rodezyjczyka, unosząc go lekko nad skały. Roo odwrócił się i spojrzał w urodziwą, ale obcą i dziwną twarz. - Masz kłopoty, przyjacielu - uśmiechnął się doń elf. - Można by tak rzec - odparł Roo, przetaczając się na grzbiet i opierając na łokciach. Przez chwilę ciężko dyszał. Gdy obok pojawił się drugi elf, który oparł się na swoim długim łuku, kupiec rozluźnił ramię i wystękał: - Nie wiem, jak długo bym jeszcze wytrzymał. Obok elfów przystanął człowiek w czarnej kurtce. Na widok Ravensburczyka jego ciemną twarz okrasił szeroki uśmiech. - Jeżeli wy dwaj nie jesteście parą najbardziej żałośnie wyglądających żartownisiów, jakich miałem pecha ujrzeć w życiu, to nie nazywam się... - .. Jadów! - wyszczerzył zęby Luis. - Miło cię widzieć! - Co mu jest? - spytał Jadów Shati, klękając obok starego towarzysza z kompanii straceńców. - Dostał mieczem w ramię i wdała się infekcja. Poza tym stracił dużo krwi i ma gorączkę... i zwykłe w takich wypadkach dolegliwości... - Zajmiemy się tym - zapewnił go elf. - Ale najpierw musimy zabrać stąd was i dzieci. Roo wstał i pomyślał, że dobrze będzie się przedstawić. - Rupert Avery. - Galain - odpowiedział elf. - Niosę wiadomości dla waszego generała, Greylocka. - Greylock generałem? Nastąpiły spore zmiany. - Większe, niż mógłbyś się spodziewać. Na razie oddalmy się nieco od tamtych jeźdźców, a potem pogadamy... - Ilu was jest? - spytał Roo, idąc za Jadowem i Galainem. - Sześciu elfów z dworu Królowej i moja półkompania. Kupiec wiedział, że półkompania to dziesięć drużyn liczących po sześciu ludzi. - Gdzie stoicie? - Pól mili stąd - machnął dłonią Jadów, wskazując kierunek. - Nasz przyjaciel ma wyśmienity słuch i powiedział, że słyszy tętent koni, postanowiłem więc sprawdzić, co tu się dzieje. - Położył dłoń na ramieniu rozmówcy. - Jedziemy do Ravensburga. Zechcecie nam towarzyszyć? Roo parsknął śmiechem. - Dziękuję. Jakoś to wytrzymamy. A teraz przejdźmy do pilniejszych spraw... macie coś do zjedzenia? Rozdział 22 RAVENSBURG Erik uśmiechnął się szeroko. Kitty pędziła w jego ramiona, nie dając mu prawie czasu na zsunięcie się z siodła. - Tak się bałam, że cię już nigdy nie zobaczę! - wyszeptała. Młodzieniec pocałował żonę i mocno ją do siebie przytulił. - Ja też! Po całym stajennym dziedzińcu gospody Pod Szpuntem kręcili się żołnierze, a teraz pokazali się Nathan i Freida. Freida uścisnęła syna, a potem jego dłonią zaczął potrząsać Nathan. - Gratulacje! - rzekł kowal z uśmiechem. - W tak młodym wieku Kapitan Rycerstwa... i w dodatku żonaty! - Dlaczego nas nie powiadomiłeś? - rzekła Freida z wyrzutem w głosie. - Kiedy ta dzierlatka się tu pojawiła i powiedziała, że jest żoną mojego chłopca, pomyślałam, że zwariowała. - Obrzuciła Kitty podejrzliwym spojrzeniem. - Ale zaraz potem opowiedziała mi o kilku szczegółach, po których poznałam, że znacie się całkiem dobrze. - Uśmiechnęła się filuternie. Erik zaczerwienił się po uszy. - No... zapanował nielichy zamęt... i musieliśmy się pospieszyć... - Tak też mi mówiła - potwierdziła Freida. - Wyglądasz na mocno zdrożonego - uciął przekomarzania żony Nathan. - Wejdź, wykąp się, a potem coś przekąsisz... - Chętnie, ale najpierw muszę wydać rozkazy dotyczące ewakuacji miasta. Najpóźniej pojutrze wszyscy musicie być w drodze. - Mamy opuścić miasto? - Nie inaczej. Nieprzyjaciel jest nie dalej niż o pięć dni drogi stąd, a może nawet o trzy. Niektóre z konnych oddziałów mogą być jeszcze bliżej. Będziemy bronić miasta, dopóki go nie opuścicie. - A potem? - spytał tknięty nagłym niepokojem Nathan. Erik wbił wzrok w ziemię, przejęty wstydem, który niemal zdławił mu słowa w krtani. - Będziemy musieli spalić miasto. Kowal zbladł. - Czy wiesz, co mówisz? - Wiem. Spaliłem już Wilhelmsburg, Wolfsburg i pół tuzina pomniejszych miasteczek. Nathan przeciągnął dłonią po pokrytej zmarszczkami twarzy. - Nigdy się nie spodziewałem, że zobaczę to jeszcze raz... Młodzieniec przypomniał sobie, że przed wieloma laty kowal był świadkiem podbicia Dalekich Wybrzeży. - Mogę ci tylko powiedzieć, że to absolutnie konieczne. Na dziedziniec wjechał bardzo znużony jegomość w szarej opończy i skierował swego konia ku Erikowi. Robert d'Lyes zlazł z siodła - a tak mu się trzęsły kolana, że niewiele brakło, a upadłby. Patrzącym wydało się, że nogi ma tak krzywe, jakby dzieciństwo spędził, siedząc na beczce. - Czy do tego można się przyzwyczaić? - zwrócił się do Erika z udręką w głosie. - Matko, Nathanie - uśmiechnął się młodzieniec. - To mag Robert, który właśnie uczy się jeździć konno. Nathan mrugnął porozumiewawczo i zwrócił się uprzejmie do młodego maga: - Wejdźcie panie i poczęstujcie się winem... od razu poczujecie się raźniej. - Dał znak swemu pomocnikowi, Guntherowi, by ten zajął się koniem gościa. Chłopak podbiegł, uśmiechnął się do Ravensburczyka i spojrzał pytająco na jego wierzchowca. - Będę jeszcze jej potrzebował - wyjaśnił Erik. - Ale niedługo wrócę i wtedy będziesz mógł ją oporządzić. Przyślę tu cześć ludzi, a resztę umieszczę w siedzibie Winiarzy i Ogrodników... zresztą wszędzie, gdzie się da. Będziecie mieli przez wyjazdem sporo roboty z podkuwaniem koni i naprawą ekwipunku. Poza naszym kompanijnym kowalem nie ma w Ravensburgu mistrza, który zna się na naprawie broni. Nie spodziewaj się więc, Nathanie - dodał nie bez smutku z głosie - że odpoczniesz. Tamten potrząsnął głową. - No, chodź, mości magu - zwrócił się do d'Lyesa - napijecie się ze mną. Myślę, że mnie też się to przyda... Kitty pocałowała Erika. - Wracaj szybko - powiedziała. Freida też go ucałowała. - To chyba dobra dziewczyna - szepnęła do syna - choć niekiedy trochę dziwaczy... Erik uśmiechnął się szeroko. - Zobaczymy, co powiesz, jak poznacie się lepiej. Wrócę na kolację. Kiedy matka odwracała się, by odejść, zapytał jeszcze: - Były jakieś wieści od Roo? Freida przystanęła. - Dwa z jego wozów dotarły tu kilka dni temu. Są chyba u Gastona. O nim samym jednak niczego nie wiemy. Dlaczego pytasz? - Był gdzieś na szlaku... a tam jest... niełatwo. - Pomodlę się za niego do Ruthii - rzekła Freida, która nigdy nie przepadała za młodym świszczypałą, ale wiedziała, jak bliska przyjaźń połączyła go z jej synem. - Dziękuję, mateczko - uśmiechnął się Erik. Wdrapawszy się ponownie na siodło, ruszył do miasta, by zadbać o rozmieszczenie ludzi i wydać rozkazy niosące zagładę miastu, w którym spędził większą część swego życia. - Jak się czujesz? - spytał Roo. - Lepiej - odpowiedział Luis, który jechał konno obok niego i rzeczywiście wyglądał dużo lepiej. - Chłopie... - rzekł Jadów, jadący przed nimi. - Na drugi raz, jak będziesz chciał Luisa wykończyć, zamiast robić mu okład, pchnij go po prostu nożem. Będzie to prawie tak samo skuteczne, ale dużo szybsze. Luis właściwie urodził się na nowo. - No... to był chyba ten sam mech, który pokazywał nam Nakor... Elfy zdjęły okład przygotowany przez Roo, wymieszały składniki we właściwych proporcjach i ponownie opatrzyły ranę Luisa. Po zabitych przez ludzi Jadowa najeźdźcach zostało dostatecznie dużo koni, by Roo, Luis i kobiety mogli sobie wybrać odpowiednie wierzchowce. Elfy wolały iść pieszo, więc dwa z nich prowadziły konie z dziećmi, a Helen i Karli zerkały niespokojnie, pilnując pociech. Oddaliwszy się od pobojowiska, rozbili obóz. Elfy zajęły się obserwacją okolicy, a Jadów zamiast wykopać rów o pełnym profilu, zdecydował, że dwie godziny marszu były ważniejsze niż bezpieczeństwo. Opuścili obóz rankiem i dwakroć otrzymali meldunki o innych kompaniach ciągnących na południe - na wschodzie mieli królewskich, a na zachodzie byli najeźdźcy. Jasne było, że czekać ich może następna potyczka. Roo znał okolicę na tyle, by wiedzieć, że najbliższym znaczniejszym miastem po Ravensburgu było Wolverton, a tereny wokół niego nie bardzo się nadawały do organizacji silnych pozycji obronnych. Będą musieli przez jakiś czas utrzymać Ravensburg, a potem wycofać się do Darkmoor. - Daleko do tego Ravensburga? - spytał Jadów. - Będziemy tam za niecałą godzinę - odpowiedział Roo. - To dobrze - odezwał się Luis. - Chętnie spróbuję tego wina, które tak często zachwalaliście z Erikiem. - Na pewno się nie rozczarujesz - zapewnił go kupiec. Potem przypomniał sobie, że w miasteczku musiała się już zgromadzić spora część Królewskiej Armii Zachodu. - Oczywiście, jeżeli tam jeszcze coś zostało. Po dziesięciu minutach dotarli do pierwszego obozu, umieszczonego za głębokim rowem pośrodku drogi. Przedstawili się strażom i zostali puszczeni dalej. W miarę jak zbliżali się do miasta, widzieli coraz więcej okopujących się oddziałów. - Wygląda na to, że front rozciąga się przynajmniej na dziesięć mil - zauważył Roo. Jadów wskazał przez ramię ku północy. - Kierujemy ich tu tak od kilku tygodni. Zostawiliśmy dość ludzi, by wiedzieć na pewno, że nie wykonają tu zwodniczego uderzenia, a potem nie zawrócą i spróbują przedrzeć się na północy. Kupiec znał okolicę równie dobrze jak jego rozmówca. - Nawet jeśli przebiją się przez was tędy - stwierdził - wciąż będą musieli skręcić na południe, gdy spróbują się wspiąć na Łańcuch Koszmaru... - Taki jest plan - zgodził się Jadów. W miarę jak zbliżali się do Ravensburga, widzieli coraz większy ruch. Droga, którą jechali, biegła wzdłuż niskiego łańcucha wzgórz, od wieków porośniętych starannie uprawianymi krzewami winorośli. Żołnierze wycinali teraz wszystkie krzewy - a niektóre z nich były jak małe drzewka - i gromadzili je na szczycie, tworząc z nich barykadę. Roo nie był ogrodnikiem ani hodowcą krzewów, ale wyrósłszy wśród nich, zdawał sobie sprawę, co znaczy taka wycinka w winnicy. Niektóre z krzewów miały trzysta lat, a ich owoce szczyciły się niezastąpionym aromatem i smakiem. Zauważył, że pracujący tu na co dzień ludzie wycinali gorączkowo pędy na szczepionki, w nadziei, że któregoś dnia wrócą do tych okolic i zaczną od nowa. Roo w duchu polecił ich opiece Ruthii. Do samego Ravensburga dotarli po południu. Pierwszą osobą, jaką Roo ujrzał, był Erik nadzorujący budowę barykady w poprzek głównej drogi. Przybysz machnął dłonią. - Roo! Luis! Jadów! - ucieszył się młodzieniec. Na jego twarzy odmalowała się ogromna ulga. Galain poczekał, aż towarzysze skończą z powitaniami. - Kapitan von Darkmoor? - Owszem. Co mogę dla waszmości zrobić? Elf wyjął zza pazuchy niewielki zwój pergaminu i podał go dowódcy obrony Ravensburga. Ten przeczytał go i mruknął: - Dobrze. Jeżeli chcecie coś zjeść - dodał, wskazując oberżę po przeciwnej stronie rynku - to zajdźcie tam i powiedzcie, że ja was przysłałem. - Dzięki - odpowiedział Galain. - Gdybyście panie zechciały odprowadzić tam te konie, byłbym ogromnie rad - zwrócił się Erik do kobiet. - Powiedzcie mojej matce - dodał, mówiąc do Karli - że jesteście moimi gośćmi i nie pozwólcie, by przekarmiła dzieciaki słodyczami. Karli uśmiechnęła się i aż cała pojaśniała, choć Roo zauważył, że po policzku żony spływa łza ulgi. - Dziękujemy. - Co z twoim ramieniem - spytał Erik Luisa, kiedy kobiety i czwórka dzieci odjechały ku oberży. - Długo by opowiadać - odparł Luis. - Dowiesz się wieczorem. Młodzieniec kiwnął głową i zwrócił się do Roo: - Ruszaj za swoją rodziną. Zobaczymy się później. Mam jeszcze sporo roboty. - To widać. No to na razie... Dwaj starzy kompani Erika odjechali, i młody kapitan zwrócił się do Jadowa, który oddał mu zabawnie i przesadnie poprawny salut. - Mości sierżancie, zechciejcie złożyć meldunek. - Tak jest, wasza miłość! - zagrzmiał Jadów, uśmiechając się. - No dobra, starczy... - Jak pan sobie życzy, sir! Młodzieniec pochylił się ku dawnemu towarzyszowi. - Sierżancie, czyżbyście chcieli na powrót zostać kapralem? - Nie drażnij mnie obietnicami, których nie możesz dotrzymać, ty łobuzie! - Co widzieliście? - spytał Erik, nadal się uśmiechając. - Wśród nieprzyjacielskich wodzów na północy jest jeden twardy skurwiel... Duko, generał Duko. Uporczywie szturmuje tę niewielką przełęcz pomiędzy Eggly i Tannerus. Diuk Yabon i Earl Pemberton okopali się tam z ciężkozbrojną piechotą, podczas gdy Cortezjańscy łucznicy bronią okolicznych grzbietów i spychają nieprzyjaciół w dół. Te skurczybyki mogłyby ci strzałami na sto kroków wybić dowolny ząb, wedle wyboru. Większość ludzi Duko tłucze łbami o kolejne barykady wzdłuż szlaku. Boje są cholernie krwawe, prawdziwa rzeź... ale reszta sił Szmaragdowych ciągnie tutaj. - Są jakieś wieści o Fadawahu? - Żadnych. Wygląda na to, że Jego Łajdacka Wysokość postanowił trzymać się tej Szmaragdowej suki. - Jadów potarł dłonią podbródek. - Wiesz... w tej inwazji sporo rzeczy nie ma sensu... - Wiem, co masz na myśli - mruknął Erik. - Idź coś zjeść, a gdy twoi ludzie jakoś się rozlokują, trochę się prześpij. Chcę, by twoja kompania pociągnęła jutro do Wolverton. Zobacz, co tam można zdziałać. Nieprzyjaciel pewnie zechce przemaszerować przez to miasteczko, zadbaj więc o kilka paskudnych niespodzianek. Jadów uśmiechnął się szeroko. - Paskudne niespodzianki... Jak to miło brzmi, mości kapitanie. - Jak tam skończycie, wracajcie tutaj. Potrzebny mi będziesz, by sprawdzać lotne kompanie na północnym skrzydle. - Erik zasalutował i Jadów ze swoją półkompanią ruszyli na kwatery. Młodzieniec zajął się bieżącymi sprawami, ale część jego myśli wciąż krążyła wokół rodziny, a szczególnie młodej żony, która była zaledwie o dziesięć minut drogi stąd. Oberża była pełna, więc Milo usadowił Roo, Karli, Helen, Erika i Kitty w kuchni, wokół stołu do przygotowywania posiłków. Nakarmione dzieci posłano już do łóżek. Ale to niewiele pomogło, tłok przy stole był taki, że Kitty musiała usiąść na kolanie męża - przeciwko czemu żadne jednak nie protestowało. Erik jadł łapczywie, był to bowiem jego pierwszy gorący posiłek od kilku dni i w dodatku gotowany przez matkę. Milo otworzył kilka butelek swego najlepszego wina i pełnił honory stołu. Robert d'Lyes dzielił pryczę z Guntherem, pomocnikiem Nathana, ale gospodarz łamał sobie głowę, jak rozmieścić pozostałych gości. - Dzieci mogą dziś w nocy skorzystać z naszej sypialni - zaproponowała Freida. - Milo położył je na stryszku - wtrącił się Nathan. - Nie mówię o dzieciach Roo... mam na myśli Erika i jego żonę. Młodzieniec zaczerwienił się potężnie, a Nathan parsknął śmiechem: - Właściwie to już trochę wyrośnięta dziecina... - Wciąż jest moim synem... a jego żona to prawie dziewczątko - odparła Freida. - Tak czy owak, należy im się jakieś miejsce, gdzie mogliby się sobą nacieszyć... - Cóż... Ja i tak będę zajęty całą noc w kuźni, więc to ty będziesz musiała sobie znaleźć jakieś miejsce... - Położę kołdrę pod stół i prześpię się tutaj. I tak muszę wstać wcześnie, żeby nakarmić tylu głodomorów. Erik wiedział, że Nathan i jego matka mieszkali razem w niewielkiej przybudówce na zewnątrz kuźni, i choć za czasów pierwszego jej mieszkańca, dawnego mistrza Tyndala, była to tylko brudna komórka, teraz przerobiono ją na przytulną, małą sypialnię. - Eriku, czy musimy wyjeżdżać? - spytał Miło. Młodzieniec kiwnął głową. - Pojutrze, o brzasku. Za parę dni będzie się tu toczyć zacięta bitwa. Musimy ich zatrzymać na zewnątrz miasta, by północne i południowe skrzydła mogły się wycofać. Potem oni będą próbowali się utrzymać, a my odstąpimy... a jak wszystko pójdzie zgodnie z planem, to rozbijemy Szmaragdowych pod Darkmoor. - Ta oberża to wszystko, co mam - westchnął Milo. Erik znów kiwnął głową. - Mam trochę grosza. Jak to wszystko się uspokoi, pomogę ci ją odbudować... Gospodarz nie wyglądał na przekonanego, ale już nie protestował. - Jak się mają Rosalyn i mały? - spytał Erik. - Doskonale - rzekł Milo z wyraźnym zadowoleniem w głosie. - Ona i Randolph mają jeszcze jednego chłopaka... i nadali mu imię po mnie! - Winszuję. - Posłałem im wiadomość, że wróciłeś, choć nie rozumiem, jak mogli się nie zorientować, przy tych wszystkich żołnierzach galopujących tam i z powrotem i wykrzykujących twoje imię. Trochę mnie dziwi, że jeszcze ich tu nie ma. - No... przecież Randolph ma piekarnię, którą musi rozebrać i ułożyć na wozie. - To prawda. Ale przypuszczam, że będą chcieli zobaczyć się z tobą przed wyjazdem. - Ja też chciałbym się z nimi spotkać. - Porozmawiasz z nimi jutro. - Kitty pocałowała męża w policzek. Erik uśmiechnął się... i zaraz potem okrył się rumieńcem. - Jeżeli chcesz... - rzekł cicho. - Cóż... ponieważ muszę jutro wcześnie wstać... - zawieszając głos, spojrzał po twarzach obecnych. Wszyscy parsknęli śmiechem. Czerwień na policzkach Erika pogłębiła się jeszcze i młodzi małżonkowie wyszli z kuchni na zewnątrz. - Dobrze się spisałeś, Roo - odezwał się Nathan, kiedy tamci znaleźli się za drzwiami. Kupiec nadął policzki i wydał przesadnie głośne westchnienie ulgi. - Teraz, kiedy udało mi się ujść z życiem... skłonny jestem się z tym zgodzić. Wszyscy roześmiali się ponownie, a potem potoczyła się rozmowa, podczas której na chwilę pozwolili zwieść się przyjaznemu, znajomemu otoczeniu i zapomnieli o wszelkich kłopotach. O świcie następnego dnia Roo z żoną usadowił się na koźle wozu. W głębi niego podróżowali Luis, Helen i dzieci. - Wkrótce się zobaczymy, prawda? - uśmiechnął się Roo do jadącego obok Erika. Ten kiwnął głową. - Byle nie za wcześnie... o ile masz trochę oleju w głowie. Kiedy ja dotrę do Darkmoor, ty powinieneś być już w połowie drogi do Krzyża Malaka. A przy okazji, nie masz czasem na wschodzie jakichś interesów, które dadzą ci tam zajęcie? Kupiec wzruszył ramionami. - Mam dość, by odbudować swoje imperium, jeżeli tylko jakoś przebrniemy przez to wszystko. Ale wiesz co? Zabawna rzecz... nie mam ochoty tracić tej zabawy, jaka się tu szykuje. - Myślałby kto, że z ciebie miłośnik wojen! - uśmiechnął się Erik. - Masz rację - Roo też odpowiedział uśmiechem. - Zabiorę dzieci gdzieś, gdzie będą mogły się spokojnie bawić, objadać łakociami i dorastać... - No to zmiataj stąd! - zagrzmiał młodzieniec. Roo odkrył, że dwa z jego wozów przedarły się do Ravensburga. Dotrzymał słowa i hojnie opłacił woźniców, a potem pozwolił im odejść. Jeden z wozów oddał Milo i Nathanowi, a drugi zatrzymał dla siebie. Erik podjechał do drugiego wozu. Na koźle siedzieli Milo i Nathan, a w głębi tłoczyli się Kitty, Freida, Rosalyn, jej mąż Randolph i jej synkowie - Gerd i mały Milo. Młodzieniec uśmiechnął się do starszego z malców, który bardzo już przypominał swego ojca, Stefana von Darkmoor. Chłopak usadowił się na kolanach przybranego ojca i podniecony podróżą zasypywał go pytaniami, posługując się dziecinną odmianą języka Królestwa. Jego braciszka kołysała w ramionach matka. - Jak dotrzecie do Darkmoor - zwrócił się Erik do Nathana - odszukajcie Owena Greylocka. On znajdzie wam jakąś bezpieczną kwaterę. Kitty wstała i Erik podjechał bliżej, by mocją uścisnąć. Przez chwilę małżonkowie obejmowali się bez słowa, a potem młodzieniec się odsunął. Nathan szarpnął lejcami i konie ruszyły przed siebie, a Erik patrzył przez chwilę, jak odjeżdża odeń jego życie. Jego matka, jej mąż - wspaniały człowiek; Milo, który w dzieciństwie zastępował mu ojca; Rosalyn, która była mu siostrą w takiej samej mierze, jakby wyszła z łona jego matki; i Gerd - jego bratanek, choć niewielu o tym wiedziało. I Kitty - smukła dziewczyna, która stała się mu bliższa, niż mógłby to sobie kiedykolwiek wyobrazić. Patrzył za nimi, dopóki wóz nie zniknął mu z oczu w zamęcie miejskiego ruchu. Zamieszanie powodowali mieszczanie ładujący wszystko na wozy, taczki lub pakujący dobytek w tobołki, które zamierzali nieść na plecach. Zabierano wszystko, co mogło się przydać - narzędzia, nasiona, szczepionki najlepszych winorośli, księgi, zwoje pergaminów i przedmioty powszechnego użytku. Rodzina Randolpha rozebrała całą piekarnię, zabierając wyposażenie, włącznie z żelaznymi drzwiczkami do pieca, rusztami i piekarskimi formami. Zostawili tylko pusty piec i kilka drewnianych stojaków na pieczywo. Jedne rodziny zabierały cały swój dobytek, który gromadziły na wozach, inni wynosili jedynie najcenniejsze przedmioty, zostawiając resztę dorobku - meble, odzież i inne dobra - by móc szybciej się poruszać. Część wyjeżdżała, pędząc ze sobą nawet owce, kozy i bydło albo wywożąc w przykrytych od góry drewnianymi kratami skrzyniach kury, kaczki i gęsi. Obok przebiegali żołnierze, zajmując pozycje wyznaczone im kilka miesięcy wcześniej. Erik odsunął myśli o osobistych stratach i zajął się organizowaniem obrony miasta, które było kiedyś jego rodzinnym domem. Przemyślał wszystko, co polecił mu zrobić Greylock, i podziękował bogom za to, że generał i kapitan Calis byli tak dokładni i systematyczni. Wiedział, że już niedługo rozgorzeje i rozstrzygnie się najbardziej desperacki bój od czasu upadku Krondoru. Wszystko, czego się dowiedział z wojennych traktatów z biblioteki Lorda Williama, sprowadzało się w zasadzie do jednego: wojna była procesem, którego przebiegu nie dawało się przewidzieć, a życie zachowywali ci, co potrafili najszybciej dostrzec i wykorzystać każdą sprzyjającą okoliczność. W takich właśnie kategoriach myślał o wszystkim ostatnio Erik - chodziło mu o zachowanie życia, swojego i podwładnych. Nie o zwycięstwo, ale o przetrzymanie nieprzyjaciela. Niech tamci zdechną pierwsi - to było wszystko, o co się modlił. Wiedział też, że jeżeli coś pójdzie nie tak, nie stanie się tak dlatego, iż on czegoś nie dopatrzył. Zawrócił konia i ruszył, by zbadać pierwsze linie obronne. Ludzie kopali gorączkowo, wznosząc zaporę w poprzek przełęczy na zachód od Ravensburga. Przez cały ranek słychać było stuk toporów i odgłos padających drzew. Erik wytarł czoło i spojrzał na słońce. W taki dzień jak ten niełatwo było myśleć o śniegach. Ale znał góry swej rodzinnej prowincji na tyle, by wiedzieć, że zima nadejdzie najpóźniej za miesiąc. Z drugiej strony wiedza, którą posiadł w dzieciństwie podpowiadała mu, że zima będzie dość późna i prawdopodobnie niezbyt surowa. Wygląd roślin i zachowanie się zwierząt wskazywały, że do nadejścia solidnych śniegów trzeba będzie poczekać osiem tygodni, a może i trzy miesiące. Erik pamiętał i taki rok - był wtedy chyba sześcioletnim berbeciem - kiedy przez całą zimę nie było śniegu wartego wzmianki - z nieba leciała drobna, zmieszana z deszczem krupa, która szybko tajała. Teraz doszedł do wniosku, że nie ma się co martwić o pogodę - powinien skupić się na rzeczach, na które ma wpływ. Zmierzali ku niemu dwaj jeźdźcy - jeden z zachodu, drugi od wschodu. Pierwszy dotarł ten z zachodu. Miał na sobie rynsztunek i mundur garnizonu krondorskiego, brudne teraz i poplamione krwią. - Mości kapitanie. Zaatakowała nas znienacka kompania Saaurów. Te zielonoskóry dranie rozbiły nas, zanim zdążyliśmy się pozbierać. - Obejrzał się przez ramię, jakby podejrzewając, że i tu lada moment pojawią się jaszczury. - Wygląda na to, że wzięły sobie do serc to, co zrobili im Krondorscy Kopijnicy, szukają więc wszędzie lekkiej jazdy, by się odegrać. Tak czy owak, jakoś się stamtąd wyrwałem. Podejrzewam, że zamierzają się zamienić miejscami z czołowymi oddziałami uderzeniowymi i będą tu jutro o zmierzchu, a najdalej pojutrze rano. - Dobrze - mruknął Erik. - Ruszaj do miasta, posil się i odpocznij. - Rozejrzał się dookoła. - Nie sądzę, byśmy w najbliższym czasie potrzebowali zwiadowców, odszukaj więc potem mojego sierżanta, hałaśliwego draba o nazwisku Harper. - Młodzieniec uśmiechnął się nagle. - On już ci znajdzie jakieś zajęcie. Pierwszy z jeźdźców odjechał, ale zaraz potem zameldował się drugi, w uniformie Tropiciela. - Naciskają nas trochę mocniej, niż się spodziewaliśmy, sir - oznajmił. - Nie wiem, jak długo zdołamy się jeszcze opierać... zwłaszcza że mamy się wycofywać, zachowując ład i porządek. Erik przypomniał sobie, że żołnierz ten należy do oddziału wysłanego na południe. - Nie powinni za bardzo na was napierać. Co tam się dzieje? - Nie wiem, sir... dowodzi Earl Landreth. - A co z Diukiem Gregory? - Południowym skrzydłem miał dowodzić Diuk Południowych Marchii, wyznaczony przez Króla gubernatorem Doliny Marzeń. Oczywiście powinien był uzgadniać działania z odpowiedzialnym za odcinek środkowy Greylockiem. Miał do tego dostateczne siły, bo pod jego komendę poszły garnizony wycofane z Shamaty i Landreth. - Nie żyje, panie. Myśleliśmy, że wiecie. Posłańców wysłano jeszcze w ubiegłym tygodniu... Erik zaklął. - Nie dotarli do Greylocka ani do mnie. - Planując obronę Królestwa, zakładali, że nieprzyjaciel sporą część swych sił skieruje na południe, przeciwko Kesh, na wypadek gdyby Imperium zechciało skorzystać z zamieszania i rozciągnąć swe wpływy ku północy, ale z tego, co usłyszał od posłańca, wywnioskował, że południowe skrzydło załamało się za szybko. - Jedź do miasta, znajdź wypoczętego konia i posil się. Wysyłam dwie kompanie łuczników, by osłoniły wasz odwrót. - Młodzieniec odtworzył w pamięci wygląd studiowanych nie tak dawno map. - Podsuń Earlowi pomysł, by darował sobie obronę południowej flanki i ściągnął stamtąd żołnierzy do siebie. A potem powinien okopać się w Pottersville. Ale musi się jeszcze utrzymać przez trzy... a jeszcze lepiej przez cztery dni. Przez ten czas my będziemy walczyć tutaj i nie może dopuścić, by nas tu oskrzydlili. Jeżeli będzie potrafił ich tak długo zatrzymać, później może zacząć odwrót ku północy, wzdłuż drogi do Brenton. Kiedy tam dotrze, niech zwinie szyki i ruszy do Darkmoor... ale nie wcześniej. Tropiciel kiwnął głową. - Chyba nie będziecie mieli nic przeciw temu - rzekł, uśmiechając się ze znużeniem - żebym uzgodnił te pomysły z generałem Greylockiem? - Oczywiście. Nigdy bym nie śmiał wydawać Earlowi jakichkolwiek rozkazów. - I nagle przestał się uśmiechać. - Ale nie ma czasu na to, byś gnał do Darkmoor, gdzie Owen powie ci to samo, a potem wracał do Earla. Jeśli Earl cię zapyta, powiedz mu, że to są rozkazy Owena, a ja wezmę na siebie odpowiedzialność za wszelkie konsekwencje wynikające z ich wykonania. Tropiciel potwierdził, że zrozumiał rozkaz. - Mości Kapitanie... kiedy wszyscy dotrzemy do Darkmoor, zacznie się tam nieliche zamieszanie wynikające z krzyżowania się kompetencji dowództwa. Wielu możnych panów nie lubi, jak się im rozkazuje... - Właśnie dlatego zatrzymał się tam Książę Patrick - uśmiechnął się Erik. - Książę jest w Darkmoor? - Tak mówią. A teraz idź coś zjeść i wracaj do Earla Landreth. Tropiciel zasalutował i odjechał. Młodzieniec zerknął na powalone drzewa, które ciągnięto ku umocnieniom blokującym Królewski Trakt. Nad całą pozycją górowały dwa grzbiety wzgórz i podczas całej rozmowy Erika z Tropicielem drużyny mulników mozoliły się z katapultami, które wciągano po wąskich ścieżkach na wykopane w zboczach stanowiska. Jeśli nieprzyjaciel zechce nacierać wzdłuż Traktu, poniesie ciężkie straty. Skinął głową z zadowoleniem. Gdy tylko drwale uporają się z ostatnimi drzewami, zamierzał skierować do tej roboty jeszcze więcej mułów i poganiaczy. Postanowił zadbać, by zbliżający się do Ravensburga napastnicy nie mieli żadnej osłony. Na zachód od Ravensburga nieprzyjacielscy harcownicy dwakroć zbliżyli się do umocnień, ale za każdym razem szybko wycofywali się ku zachodowi. Erik usadowił się na drugim ze wzgórz, dość wysoko, by widzieć wszystko, co się dzieje na przedpolu, i dość blisko, by w razie potrzeby móc szybko wysyłać rozkazy. Niedawno otrzymał wieści, że na północy i na południu od jego dziesięciomilowej szerokości pozycji obronnej rozgorzały już ciężkie walki. Były to krytyczne punkty, od utrzymania których zależało powodzenie planu polegającego na zmuszeniu przeciwnika do uderzenia w środek pozycji, gdzie Erik potrafiłby się bronić dowolnie długo. Po wydaniu rozkazu do ostatecznego odwrotu, jednostki na południowej i północnej flance miały unikać jakichkolwiek starć i jak najszybciej podążyć do Darkmoor. Erik chciał dać im jeszcze jeden dzień na odwrót, a potem wszyscy mieli wycofać się bez żadnych już działań odwlekających. Z Owenem przejrzeli niedawno oryginalny plan Calisa i nieco go zmodyfikowali. Calis zamierzał organizować działania opóźniające, Erik jednak przekonał Owena, że Szmaragdowi zostali nakierowani na silny opór w centrum i po porzuceniu przez obrońców pozycji pod Ravensburgiem będą poruszać się niezwykle ostrożnie, dając Erikowi czas na wycofanie jak największej liczby ludzi. Młody kapitan był pewien, że każdy człowiek, któremu oszczędzi się udziału w walkach opóźniających, wart będzie dwu ludzi przy obronie Darkmoor. Teraz czekali. Naostrzono już miecze, włócznie i groty strzał, przygotowano pułapki i zadbano o to, by konie mogły odpocząć. Ludzie siedzieli spokojnie - niektórzy tylko po raz kolejny przeglądali broń, sprawdzając czy nie zaniedbali czegoś, co mogło okazać się ich ostatnim błędem. Inni siedzieli bez ruchu, kilku spało, a jeszcze inni modlili się do Tith-Onaki o odwagę lub godzili z Boginią Śmierci, na wypadek gdyby mieli ją dziś spotkać. Młodzieniec obserwował przedpole, ciągle zastanawiając się nad wszystkimi przygotowaniami, szukając w myślach błędów, źle poczynionych obliczeń czy przyczyn możliwych niepowodzeń. Nieopodal stali sygnaliści z przygotowanymi chorągiewkami, którymi mieli przekazywać rozkazy jednostkom roztokowanym na grzbietach północnym i południowym. Na pole bitwy Erik wybrał niewielką, płaską przestrzeń pomiędzy dwoma łańcuchami wzgórz - było to przewężenie Królewskiego Traktu - a pierwszą linię obrony umieścił na niewielkim wzniesieniu z przecinającym je jarem, którym biegła droga, wznosząc tam pierwszą barykadę. W poprzek drogi wykopano tu długi rów z przedpiersiem, które można było wymiatać strzałami z lewej i prawej. Żołnierze nieprzyjaciela mogli co prawda podjąć próbę wspinaczki na skały po obu stronach drogi, Erik jednak liczył na to, że łucznicy szybko odwiodą ich od tej myśli. Pozycję zamaskowano tak, że wyglądała na wzniesioną pospiesznie i niedbale - wcale jednak taką nie była. Erik liczył na to, że Szmaragdowi dadzą się zwieść pozornej słabości umocnień i zapłacą za to krwawo. Dzień mijał powoli. Wreszcie z przeciwległej strony usłyszano tętent końskich kopyt. Na najwyższym punkcie Królewskiego Traktu, na ostatnim wzniesieniu przed polem spodziewanej bitwy, pokazało się kilkunastu jeźdźców. Zatrzymali się i w milczeniu zaczęli obserwować obrońców. Jeden z nich, najwyraźniej dowódca, powiedział coś do pozostałych i dwaj żołnierze natychmiast pogalopowali z powrotem, a inni dwaj ruszyli stępa ku umocnieniom. - Przekażcie rozkazy - odezwał się Erik. - Ubić ich, jeżeli zbliżą się do umocnień na dwadzieścia kroków. Poza tą granicą niech sobie jeżdżą choćby do jutra. - Przed barykadą wykopano i starannie ukryto głęboki rów. Młodzieniec nie chciał, by zwiadowcy nieprzyjaciela to odkryli, ale nie miał nic przeciwko temu, by wrócili i powiedzieli swoim, że droga jest wolna. Goniec zasalutował i ruszył biegiem do łuczników. Rozkaz szybko dotarł do wykonawców. Obaj jeźdźcy tymczasem dotarli na odległość skutecznego strzału z łuku i zjechali na pobocze traktu, czekając, aż obrońcy zaczną do nich strzelać. Gdy się przekonali, że nie poleciał ku nim ani jeden szyp, obaj zatrzymali się, odwrócili i spojrzeli ku dowódcy. Ten machnął dłonią, a jeden ze zwiadowców odpowiedział innym znakiem. Obaj szperacze zjechali z traktu i ruszyli naprzód poboczem. Poruszali się ostrożnie i powoli. - Chłopcy szukają pułapek - odezwał się stojący obok Erika sierżant Harper. - Niegłupio... Młodzieniec tak się zapatrzył na dwu zwiadowców, że nawet nie spostrzegł przybycia podwładnego. - Wszystko gotowe? - spytał teraz. - Już od kilku godzin - odpowiedział Harper. - Co zrobimy z tymi dwoma ptaszkami? - Nic. Niech myślą, że oszczędzamy strzały. - A jak podjadą do okopu? - To zginą. Wydałem już odpowiednie polecenia. Harper kiwnął głową. - Dobrze będzie trochę tu tych skurwieli zatrzymać. Ten ciągły odwrót był nieco... męczący. - Sierżancie... w tym, co tu nastąpi, nie ma niczego dobrego. - To właśnie chciałem rzec, mości kapitanie. Po prostu użyłem innych słów. Erik potrząsnął głową i uśmiechnął się mimo woli. - Jeżeli tak rwiecie się do ścinania głów, to może powinienem przenieść was na pierwszą linię? - Nie ma powodów do pośpiechu - rzekł szybko Harper. - Myślę zresztą, że dziś będzie tu dość rąbaniny dla najbardziej nawet krwiożerczych typów. - Chyba macie rację - zgodził się Erik. Szperacze podjeżdżali coraz bliżej, aż wreszcie, gdy znaleźli się w odległości kilku kroków od granicy, za którą czekała ich śmierć, zawrócili i szybko ruszyli do swego przywódcy. Potem wszyscy jeźdźcy znieruchomieli, czekając spokojnie, aż nadciągnie główna kolumna. Minął jednak niemal cały dzień, i dopiero pod wieczór od zachodu dobiegł grzmot kroków maszerujących oddziałów. Początkowo odgłos był słaby, potem coraz silniejszy, aż wreszcie Harper nie wytrzymał: - Wygląda na to, że wali tu ich cała armia, mości kapitanie. - Owszem, na to wygląda - odparł kwaśno Erik. W oddali, tam gdzie czekali jeźdźcy, po obu stronach Królewskiego Traktu rosły dość gęste lasy. Grzmot kroków maszerujących oddziałów był coraz głośniejszy, ale nikogo nie było widać. I nagle spomiędzy drzew wyłonili się ludzie - długa, równa linia wojowników wymachujących toporami, mieczami i oszczepami i kryjących się za tarczami. Równym krokiem pokonali połowę odległości pomiędzy lasem a barykadą i stanęli. - I kogóż my tu mamy? - spytał Harper zwodniczo łagodnym głosem. - Wygląda na to, że czegoś się jednak nauczyli - mruknął Erik. - Jeżeli wyślą przodem piechotę, to może być krucho. Kiedy Szkarłatne Orły wraz z Calisem służyły pod sztandarami Szmaragdowej Królowej, typową taktyką najemników było wysyłanie jazdy przeciwko każdej możliwej pozycji obronnej. Piechotę wykorzystywano przy oblężeniach i wtedy, gdy w pozycjach obrońców dokonano już wyłomu. Erik zaklął. - Sądziłem, że uda nam się oszczędzić przynajmniej jeden dzień na wyrzynaniu ich jazdy. - Niech pan nie traci nadziei, kapitanie - pocieszył go Harper. - Może jeszcze popełnią błąd... Na grzbiecie odległego wzgórza pojawiła się kolumna jeźdźców, którzy zjechawszy w dół, zatrzymali się tuż za piechotą. Wyraźnie na coś czekali. Przed szykiem pojawili się oficerowie, którzy zajęli pozycje na przedzie. Jazda nadal jednak pozostawała w miejscu. - Jeżeli ta jazda ruszy drogą, a piechota uderzy przez łąkę, to mogą dziać się ciekawe rzeczy - zauważył Harper. Erik nie odpowiedział. Zza wzgórza wyłonili się nowi jeźdźcy i nagle rozległ się powtórzony po trzykroć sygnał do ataku. Piesi wydali gromki okrzyk i ruszyli biegiem przez łąkę. - Sygnał do katapult! - huknął Erik. - Podniósł rękę, który to gest powtórzył sygnalista trzymający czerwoną flagę. Przez chwilę Erik patrzył, jak napastnicy biegną ku umocnieniom. Oglądał ten teren tyle razy, że mógł ocenić odległość bez dodatkowych znaczników. Kiedy pierwszy szereg Szmaragdowych znalazł się w polu rażenia katapult, młody dowódca odczekał jeszcze chwilkę i opuścił dłoń. W ułamek sekundy później opadł proporzec sygnalisty i doskonale ukryte za drugim grzbietem katapulty cisnęły ładunki w powietrze. Na napastników runął deszcz kamieni, z których najmniejsze były wielkości pięści, a największe nie ustępowały dorodnym dyniom. Na przedpolu rozległy się przeraźliwe wrzaski ludzi, którym pociski połamały kości. Wielu zginęło natychmiast, a rannych tratowali ich kompani, popychani przez biegnących z tyłu. I wtedy Królewskim Traktem ruszyła kawaleria - jakby salwa katapult była sygnałem. - Chcą tu dotrzeć, zanim nasi zdążą przeładować - zauważył Harper. - Czarny proporzec! - wrzasnął Erik, ponownie podnosząc rękę. W górę frunęła druga flaga, a gdy atakujący jeźdźcy zbliżyli się na właściwą odległość, Ravensburczyk opuścił dłoń. Czarny proporzec opadł w dół i ku napastnikom poleciała druga seria pocisków. Wśród Szmaragdowych rozległy się jęki jeźdźców i przeraźliwe rżenie rannych koni. Druga kompania katapult zbierała swoje żniwo śmierci. - Zielony proporzec! - zawołał Erik i w górę uniosła się trzecia flaga. Kiedy ta opadła w dół, swoje brzemię cisnęły w powietrze dwie osobliwe katapulty zwane mangonelami - każda miała długie ramię zakończone koszem i obciążone potężną przeciwwagą. Ku napastnikom poleciał deszcz metalowych gwiazd z ostrymi końcówkami. Skonstruowano je tak, by po upadku pocisku przynajmniej jedno ostrze zawsze sterczało w górę. Koń czy człowiek, który nastąpił na złowrogi kolec, miał straszliwie okaleczoną nogę. Kiedy napastnicy przedarli się wreszcie przez zbitą masę rannych i martwych kompanów i koni, pierwsza kompania katapult zdążyła już ponownie załadować machiny i ku Szmaragdowym znów poleciał śmiercionośny deszcz kamieni. A gdy w górę uniosła się i opadła zielona flaga, wśród atakujących zaczęła szerzyć się panika. Cały front się załamał i wszyscy najeźdźcy rzucili się do ucieczki. Promienie chylącego się ku zachodowi słońca oświetlały przedpole pokryte setkami martwych i konających ludzi i koni - a z obrońców żaden nie odniósł najmniejszej rany. - Zbierz ludzi ze skrajnych kompanii i zacznijcie rozglądać się za partyzantami. Tamci chcieliby, żeby nasze katapulty jutro rano były porozbijane... więc dziś w nocy należy się spodziewać wielu nieproszonych gości - zwrócił się Erik do uśmiechniętego szeroko Harpera. - Taaaest, sir! - zagrzmiał tamten i pobiegł wykonać rozkaz. Erik patrzył na wycofujących się z przedpola żołnierzy i pomyślał, że jak na pierwszy dzień, to obeszło się bez większych strat. Wiedział też, że jutro pójdzie im znacznie trudniej... Konający jęczeli z bólu, wzywali swoich bogów, błagali o wodę, płakali, niektórzy wzywali swoje żony, inni zaś umierali w milczeniu. Erik patrzył na pobojowisko, aż słońce zaszło za wzgórza na zachodzie. Okazało się, że dobrze przewidział, iż najeźdźcy podejmą próbę zniszczenia katapult przed jutrzejszym atakiem. Przez całą noc linię umocnień usiłowały przeniknąć mniejsze i większe grupy najemników, których przechwytywano w najrozmaitszych punktach. Ludzie Jadowa podjęli się roli ruchomej grupy ratunkowej na północy, podczas gdy inna kompania, pod dowództwem niejakiego Wallisa, pełniła tę samą rolę na południu. O świcie stało się jasne, że Szmaragdowi zrezygnowali z prób znalezienia słabiej bronionego punktu i postanowili spróbować szczęścia w kolejnym ataku frontalnym. Czterokrotnie w ciągu całego dnia Erik patrzył, jak tysiące najeźdźców nacierało przez pole - nazwane przezeń Kominem - by zginąć pod morderczym ostrzałem obrońców. - Sir? - spytał Harper. - Czy oni nie poproszą o rozejm, by ściągnąć z pola rannych? - Nie - odpowiedział Erik. - To nie leży w ich zwyczaju. Ranni zwolniliby tylko tempo ich marszu. - Paskudny zwyczaj. Znaczy... w przyszłości my też nie możemy liczyć na rozejm, by ściągnąć naszych rannych? - Nie - odpowiedział Erik. - Jeśli zostaniesz ranny, radzę udawać nieboszczyka i liczyć na to, że nie zechcą tracić czasu na sprawdzanie, czy tak jest w istocie. A jak już przejdą, odczołgaj się i ukryj. - Nie zapomnę, sir. Erik nie omieszkał też zauważyć, że podczas ostatniego ataku do umocnień dotarły trzy kompanie Szmaragdowych i choć jego ludzie nie ponieśli poważniejszych strat, kilkunastu zostało rannych podczas odpierania szturmu na palisadę. Odkrycie wszystkich pułapek szturmujący okupili ciężkimi stratami. W jamach z palami na dnie i przebiegle ukrytym rowie tuż przed nasypem zginęły setki napastników, ale teraz szlak był wyraźnie oznakowany. Erik spojrzał na słońce i doszedł do wniosku, że przed zmierzchem Szmaragdowi mogą podjąć jeszcze jedną próbę ataku. Modlił się by do tego nie doszło. Pod osłoną ciemności zamierzał wycofać ludzi na drugą linię, skąd mogliby bezpiecznie razić napastników, kiedy ci pokonywaliby pierwszą palisadę. Dzielące obie linie pięćdziesiąt kroków otwartej przestrzeni mogło stać się polem śmierci. Gdyby zdołał się tu utrzymać jeszcze jedną noc, a potem przez następny dzień, byłby pewien, że uciekinierzy zmierzający do Darkmoor dotrą tam bezpiecznie. Wschodnie stoki wzgórz patrolowały niewielkie oddziałki, dzięki którym obrońcy mieli pewność, że żadna grupa najeźdźców nie zaatakuje ich od tyłu. Erik wiedział o tym bardzo dobrze, bał się jednak, że jakaś nieznana mu niespodzianka zniszczy jego przebiegłe plany. Usłyszawszy przeraźliwy ryk trąb, zaklął: - Do kata! Liczyłem na to, że jednak odpuszczą. - Chyba nie, sir - mruknął Harper, wyciągając swój długi, półtoraręczny miecz, którego używał chętniej niż tarczy i krótkiego korda, w jakie uzbrojeni byli obrońcy. Spod drzew wybiegli ludzie wykrzykujący rozkazy i wzywający podwładnych do ruszenia na palisadę i przedarcia się na drugą stronę. Erik wydał rozkazy i katapulty wespół z mangonelami zaczęły siec napastników śmiertelnym deszczem, a cięciwy łuków zawodziły jękliwą pieśń konania. Atakujący jednak zawzięcie parli do przodu. Kiedy pierwsi napastnicy wdarli się na barykadę i zginęli, usiłując ją przekroczyć, Erik zobaczył wyłaniających się spod drzew kolejnych nieprzyjaciół. Biegli w stronę Komina i młodzieniec zrozumiał, że dowodzący po przeciwnej stronie postanowił rzucić przeciwko nim wszystko, czym dysponował. Wyciągając miecz, zwrócił się do sierżanta: - Powiedzcie kompaniom posiłkowym, by się przygotowali. Chcę, by ustawili się tuż za nami. - Taaaest, sir! - zagrzmiał Harper i zaczął wydawać rozkazy. Kompanie posiłkowe, składające się z trzech drużyn liczyły każda po sto osiemdziesiąt ludzi. Dowodził nimi sierżant, który miał uważać na każdą przerwę w linii obrony i w razie potrzeby jak najszybciej ją uzupełnić. Jeżeli obrońcy przemieszaliby się z napastnikami, przestrzeń pomiędzy liniami pierwszą i drugą straciłaby znaczenie - łucznicy na skałach i na drugiej palisadzie nie mogliby skutecznie razić wrogów strzałami. Nagle zobaczył hełm z pióropuszem należący do kapitana Szmaragdowych. Napastnik wdzierał się na palisadę mimo zrozpaczonego obrońcy, który i bez tego miał pełne ręce roboty. Ravensburczyk miał już pokazać wroga łucznikom, ale ktoś na drugiej palisadzie już wcześniej zauważył niebezpieczeństwo i umieścił celną strzałę tuż pod okapem jego hełmu, zanim Erik otworzył usta, by wydać rozkaz. Na barykadzie trwał zaciekły bój. Zrozpaczony Erik stał na drugim grzbiecie, wiedząc, że jeżeli będzie musiał ruszyć drugą linię, straci wszelką przewagę. Miał ochotę włączyć się do walki, wiedział jednak, że jest dowódcą, odłożył więc miecz i patrzył w pole. Po zachodzie słońca na barykadzie trwał dość wyrównany bój. Przez Komin wciąż parły nowe fale napastników, zastępujące poległych. Ze skrzydeł przekazywano wieści, że i tam biją się równie zaciekle. Kiedy niebo na zachodzie zaczęło zasnuwać się mrokiem, Erik osądził, że lada moment usłyszy głos trąbek odwołujących napastników, nic takiego jednak nie nastąpiło. Z nadejściem ciemności żołnierze nadciągający od zachodu pozapalali pochodnie - i szturm trwał dalej. - Zaraza na nich wszystkich - sapnął Harper. - Nie zrezygnują, prawda? - Chyba nie - odpowiedział Erik. Doszedł do wniosku, że teraz właśnie musi dokonać wyboru. Mógł nakazać odwrót, tracąc możliwość wybicia wrogów na otwartym polu pomiędzy umocnieniami, ale przeprowadzając prawie wszystkich na drugą barykadę - na której niemal z pewnością zdołają utrzymać się do rana - lub walczyć tutaj, licząc na to, że w końcu zrezygnują. Gdyby im się powiodło, byłoby to znaczne zwycięstwo, takie które zatrzymałoby wrogów pod Ravensburgiem przynajmniej przez tydzień. Gdyby jednak zawiedli... a Szmaragdowi przedarli się przez drugą linię, zanim oddziały królewskich zdołałyby ją obsadzić, rezultatem mógłby być upadek Królestwa. Wahał się. Po raz pierwszy od powrotu do Ravensburga przeklął nieobecność Calisa. Tę decyzję powinien był podjąć Orzeł albo Greylock, nie zaś młody żołnierz, który tego rodzaju sprawy znał tylko z książek. - I co zrobimy, sir? - spytał Harper stojący obok z mieczem w dłoni. Erik myślał gorączkowo, co począć. Musiał opracować plan, który pozwoliłby bezpiecznie przemieścić ludzi na drugą pozycję, tak by nieprzyjaciel nie deptał im po piętach. - Psiakość! - mruknął Harper. - Jakby to było pięknie, gdyby kilku z tymi pochodniami przewróciło się i podpaliło paru swoich kompanów... - Harper! - Erik miał ochotę ucałować kompana. - Jesteś geniuszem! - To się rozumie, sir... ale nadal nie bardzo wiemy, co robić. - Atakować. Pogoń wszystkich na barykady i niech trzymają się aż do świtu! - Doskonale, sir! - Odwrócił się i zaczął wykrzykiwać rozkazy. Wszyscy ludzie z drugiej linii rzucili się na pomoc towarzyszom. - No, to wszystko stało się prostsze - rzekł Erik. - Jeżeli pan tak mówi, sir... - mruknął Harper. - Będziemy tak tu stali, czy przyłączymy się do zabawy? Erik wyjął miecz. - Do roboty! - I obaj rzucili się w wir walki. Rozdział 23 ODWRÓT Erik wrzasnął dziko. Było to bezmyślne wycie agonii i zmęczenia, którym dawał upust swej nienawiści do dalszej walki. Taki pozbawiony znaczenia dźwięk mogłoby wydać zwierzę. Podczas minionej nocy wydawały go tysiące ludzi. Po raz pierwszy od upadku Krondoru główne siły armii najeźdźców zwarły się w boju z oddziałami Królestwa. Przez całą noc napastnicy bez większego powodzenia usiłowali zepchnąć królewskich w tył. Gdy na wschodnich połaciach nieba pojawiły się pierwsze oznaki zbliżającego się świtu - atramentowa czerń nocy zaczęła się nieznacznie przecierać - ludzie Erika nadal toczyli bój o panowanie nad kilkunastoma jardami terenu. Po obu stronach barykady, na której niczym dwie kotwice podczas sztormu tkwili Erik i Harper, piętrzyły się stosy trupów. Trzykrotnie podczas minionej nocy trafiały się krótkie przerwy, kiedy to podawano im wiadra z wodą, a młodzi chłopcy z kompanii transportowej mogli odciągnąć w tył rannych, konających i martwych. Przez większą część nocy bój był krwawą rzezią, nie wymagającą niemal zręczności, rąbaniną niemal na oślep, przypominającą Erikowi czasy, kiedy walił w kuźni młotem. Przed takim młotem ustępowała w końcu nawet stal. Ale ten bezmiar ciał, napierających bezmyślnie tylko po to, by można je było ciąć, rąbać i rozpoławiać, nie ustępował. W pewnej chwili, zwaliwszy na dół kolejnego człeka, który usiłował wspiąć się na palisadę, Erik obejrzał się za siebie. Do świtu było jeszcze przynajmniej dwie godziny. - Zatrzymajcie ich tu jeszcze choć przez parę minut - wycharczał do Harpera. Harper stęknął potakująco i Erik się cofnął. Na sztywnych nogach zrobił kilka kroków i nagle się potknął. Wstał z trudem i zobaczył, że przeszkodą była ucięta ludzka noga. Reszta ciała gdzieś przepadła. Podziękował bogom za ciemności. Wiedział, że w blasku słońca widok rzezi będzie nie do wytrzymania. Najbardziej ruchliwa rzeźnia w Królestwie w porównaniu z polem nocnej bitwy wyda się patrzącemu czyściutkim pokoikiem do ręcznych robótek jakiejś szlachetnej damy. Nieopodal pojawił się posłaniec niosący tym razem wiadro wody. Erik padł na kolana i wylał sobie zawartość cebra na twarz, otwierając szeroko usta. Woda spłynęła w głąb jego spieczonego gardła i trochę go ożywiła. - Pobiegnij na tyły - zwrócił się do chłopaka, wstawszy z kolan - i znajdź porucznika Hammonda. Wiesz, który to? Chłopak kiwnął głową. - Dowodzi kompanią rezerwową. Powiedz mu, że jego ludzie są mi natychmiast potrzebni. Niech zabiorą ze sobą pochodnie... i olej, o ile coś jeszcze zostało. Nogi miał jak z ołowiu i ledwo mógł nimi poruszać. Ale kiedy wrócił do Harpera, odkrył, że instynkt przetrwania i wypracowane podczas szkolenia odruchy są silniejsze od zmęczenia. Ponownie porwała go chęć rzucenia się wrogom do gardła, walki i przeżycia. Czas podzielił się na serię kolejnych uników, ciosów i pchnięć, powtarzanych bez przerwy. Podczas którejś z utarczek stracił tarczę i teraz chwyciwszy miecz oburącz, walił na odlew, naśladując potężne cięcia Harpera. Tych, co usiłowali robić niskie uniki, kopał w gęby lub rąbał z góry, odcinając ramiona, głowy i przecinając korpusy niemal na pół. - Porucznik Hammond, sir! - usłyszał nagle okrzyk z tyłu. - Jakie rozkazy? Erik obejrzał się za siebie i niewiele brakło, a zginąłby w tym momencie. Kątem oka dostrzegł błysk wymierzonego w jego bok pchnięcia i zdołał jakoś się wykręcić, uderzając mieczem na odlew i czując chrzęst ustępującej pod jego ostrzem kości. Napastnik zawył przeraźliwie, a Erik zdążył się cofnąć. - Przynieśliście olej? - spytał Hammonda. - Tuzin baryłek, nie więcej! - Podpalić barykadę! - rozkazał, a potem zwrócił się do Harpera: - Jak tylko buchną płomienie, wszyscy mają się cofnąć na drugą linię! - Tak jest! - odparł tamten, tnąc jednocześnie jakiegoś draba przez pierś, tak że młodzieniec mógł zobaczyć biel nagle obnażonych żeber napastnika. Ludzie za nimi zabrali się do roboty i wkrótce poczuł zapach rozlewanej u podstaw barykady nafty. - Gotowi? - zapytał Hammond. - Tak! - odparł Erik, zabijając jeszcze jednego z wrogów. - Cofnąć się! - zagrzmiał Harper, który był chyba jedynym ze znanych Edkowi ludzi zdolnych do przekrzyczenia bitewnej wrzawy. Rozległ się sygnał trąbek i w tej samej chwili, w której obrońcy skoczyli w tył, do belek palisady przytknięto pochodnie. Przedzierający się na drugą stronę najeźdźcy spłonęli w szybko rozprzestrzeniającym się ogniu, ci zaś, którzy zdołali zeskoczyć ku królewskim, zginęli natychmiast. Wyczerpani obrońcy chwiejnym krokiem pobiegli ku palisadzie drugiej linii. Czekały tam już na nich racje wody i żywności. Jedni zabrali się do jedzenia, inni - zbyt zmęczeni położyli się, gdzie który się zatrzymał. Kilkunastu zemdlało z wysiłku, inni zaś pozamykali oczy, błagając los o choćby odrobinę odpoczynku. Tymczasem ludzie z uzupełnień czujnie patrolowali pomost, sprawdzając, czy nieprzyjaciel nie przedrze się przez ognistą zaporę - szybko jednak stało się jasne, że przez płonącą ścianę nie przejdzie nikt przynajmniej przez godzinę. - Tym razem się udało, mości kapitanie... - rzekł Harper. - Ale, psiakrew, niewiele brakowało... Erik siedział oparty o palisadę. Przed chwilą chciwie wypił trzecią chochlę wody. Podanym mu mokrym ręcznikiem otarł z dymu, krwi i potu twarz i dłonie. - Dziękuję za uznanie, sierżancie. Przed nami godzina odpoczynku... i mamy też otwartą przestrzeń do ostrzału. - Spojrzał ku wschodowi, gdzie nad górami pojawił się właśnie rąbek słonecznej tarczy. - Jeżeli zdołamy się tu utrzymać do jutrzejszego ranka, uda nam się też doprowadzić większość ludzi bezpiecznie do Darkmoor. - Wstał i wezwał do siebie gońca. - Znajdź kogoś ze swojej kompanii. Chcę, by na północ i południe wysłano rozkazy, że niedługo się wycofamy. Powiedzcie dowódcom skrzydeł, że jeśli zobaczą nieprzyjaciół ciągnących do centrum, mają zaatakować - niech to wygląda jak w pełni przygotowane przeciwnatarcie - a gdy tamci dadzą się nabrać, niech jak najszybciej ruszają do Ravensburga. Młodzik pobiegł przekazać rozkazy. - Potrzebuję trochę snu - mruknął Erik, kładąc się na ziemię pod palisadą. - Powinni nam dać spokój choć na godzinę - zgodził się Harper, patrząc na płonącą palisadę pierwszej linii. Nie usłyszawszy odpowiedzi, odwrócił się ku dowódcy tylko po to, by zobaczyć, że on już śpi. - Doskonały pomysł, sir! - mruknął, czując znużenie w kościach. Wezwał do siebie jednego z nowych. - Zamierzam się trochę przespać, bądź więc tak dobry i popilnuj trochę Królestwa za mnie i za kapitana, dobrze? - Nie czekając na odpowiedź, położył się obok młodzieńca i zasnął, zanim jeszcze dotknął podbródkiem piersi. Wzdłuż całej linii rozlegało się już potężne chrapanie weteranów, podczas gdy rezerwa pilnowała płonącej zapory. - Nie ruszaj się! - powiedziała Miranda, gdy Pug jęknął boleśnie. Arcymag leżał na stole przykrytym białym prześcieradłem, a czarodziejka masowała mu grzbiet. - Przestań kwękać jak dziecko! - upomniała go. - Ale to boli! - sieknął Pug. - A czego się spodziewałeś? Ledwie zaleczyłeś rany, jakie zadał ci jeden demon, który niemal spalił cię na popiół, a zaraz potem wdałeś się w awanturę z innym... - Było ich dokładnie siedem - poprawił Arcymag. Czarodziejka usiadła okrakiem na jego pośladkach, energicznie rozcierając mu mięśnie grzbietu. - No... został nam jeszcze jeden, ale nie masz co o tym myśleć, dopóki nie odzyskasz sił. - Nie mamy aż tyle czasu. - Wkrótce w Sethanonie pojawi się Tomas i - o ile nie czekają nas kolejne niespodzianki - wydaje mi się, że z tym Jakanem upora się bez trudu. - Nie jestem pewien. Niewiele pamiętam z walki twego ojca z Maargiem i z napaści Jąkana na mnie samego, ale to co mi utkwiło w pamięci, utwierdza mnie w przekonaniu, że kiedy wreszcie ten demon dotrze do Sethanonu, powinniśmy być tam wszyscy. Miranda wstała, a Pug przez chwilę mógł podziwiać jej piękne, długie nogi, których kształt podkreślała kusa, quegańska spódniczka. Arcymag usiadł i przeciągnął się jak leniwy kocur. - To było dobre... - To świetnie - ucięła czarodziejka. - A teraz coś zjedzmy. Raczyłam zgłodnieć. Wyszli z sypialni Puga, w Villa Beata, i przeszli do jadalni. Zaraz też pojawił się sługa, którym był mistrz rzeczywistości Ji-Kora, wyglądający jak wielka, krocząca na tylnych łapach ropucha. Mniej więcej rok temu pojawił się samowolnie na progu szkoły Puga i Arcymag zgodził się go przyjąć. Jak inni uczniowie, za naukę płacił usługami. - Wy jeść? - spytał. - Bardzo prosimy - odpowiedział Pug i stwór ruszył do kuchni. Obiad był pyszny - jak zresztą każdy posiłek, jakim się raczyli od powrotu z pantathiańskich lochów. Choć było to zaledwie przed tygodniem, obojgu zdawało się, że całe wieki dzielą ich od chwili, w której ocknęli się w mroku, zagubieni i wyczerpani. Aby cokolwiek zobaczyć, Miranda musiała zapalić magiczne światło. Rozpołowione cielsko demona zaczęło już się psuć, doszli więc do wniosku, że leżeli bez ducha przynajmniej dwa, trzy dni. Arcymag wykorzystał resztki magicznych mocy, by przenieść ich na Wyspę Czarnoksiężnika, gdzie natychmiast zajął się nimi Gathis. Przeniesiono ich do sypialni i położono do łóżek, w których przespali całą dobę. Kiedy się obudzili, zjedli co nieco i natychmiast znów zasnęli. Tak przeżyli prawie tydzień i Pug czuł, że odzyskuje dawne siły. Gdy skończyli posiłek, podszedł do nich Gathis i zapytał: - Mistrzu... można na słowo? - Zostawię was samych - odezwała się Miranda, wstając. - Nie, pani - sprzeciwił się goblinowaty stwór. - To dotyczy także i ciebie... Czarodziejka usiadła. - Już wam kiedyś mówiłem - odezwał się do niej Gathis - że z Czarnym... znaczy z waszym ojcem, pani... łączy mnie ścisła więź. Miranda kiwnęła głową. - Kiedy Macros opuścił Midkemię ostatnim razem - zwrócił się Gathis do Puga - na koniec Wojen Rozdarcia Światów, powiedziałem ci, panie, że wiedziałbym, gdyby zginął... - Sądzisz, że on nie żyje? - spytał Pug. - Nie. Ja wiem, że on nie żyje. Pug rzucił szybkie spojrzenie na dziewczynę. Twarz czarodziejki stwardniała w nieruchomą, zupełnie nieczytelną maskę. - Z nas wszystkich - zwrócił się Arcymag do Gathisa - ty go znałeś najlepiej. Musi być ci ciężko... Współczuję. - Dzięki za współczucie, Mistrzu Pug, ale sadzę, że źle mnie zrozumiałeś. - Skinieniem dłoni Gathis wezwał oboje, by za nim poszli. - Jest coś, co powinienem wam pokazać... Magowie wstali i poszli za nim przez długi korytarz. Gathis wyprowadził ich na zewnątrz i przez łąkę powiódł łagodnym zboczem w górę wzgórza. W połowie drogi do szczytu poruszył dłońmi i ukazało się wejście do jaskini. - Co to za miejsce? - spytał arcymag. - Sam zobacz, Mistrzu Pug - odparł Gathis, wiodąc ich w głąb pieczary. Wewnątrz znaleźli niewielki ołtarz, na którym ustawiono posąg. Rzeźba przedstawiała siedzącego na tronie człowieka, którego rysy Pug i Miranda natychmiast poznali. - Ojciec! - zawołała Miranda. - Nie - zaprzeczył Pug. - To Sarig. - W rzeczy samej - kiwnął głową Gathis. - Oto zaginiony Bóg Magii. - Co to za miejsce? - spytała czarodziejka. - Świątynia - odpowiedział Gathis. - Kiedy Czarny mnie odnalazł, byłem ostatnim z przedstawicieli rasy, która kiedyś wiele znaczyła w naszym świecie. - Powiedziałeś, że jesteś krewniakiem goblinów w takim stopniu, jak elfy są krewniakami moredhelów - przypomniał Pug. - To spore uproszczenie. Elfy i Bractwo Mrocznego szlaku to jedna rasa, której przedstawiciele poszli różnymi drogami. Mój lud, choć pokrewny goblinom, różnił się od nich znacznie. Byliśmy rasą artystów, uczonych, muzyków i nauczycieli. - I co się z wami stało? - spytała Miranda. - Wojny Chaosu trwały setki lat. Bogowie uważali, że było to mgnienie oka, ale dla niższych istot mijały wieki... Pod koniec Wojen Chaosu na Midkemii pojawili się ludzie, gobliny i krasnoludy. Mój lud pozostał na świecie, który był naszą kolebką. Inne rasy wędrowały, moja nie. Macros mnie znalazł, gdy zostałem już tylko ja... i przy wiódł mnie tutaj. - Przykro mi to słyszeć - stwierdziła czarodziejka. Gathis wzruszył ramionami. - Tak to już jest. Nic nie trwa wiecznie... może nawet dotyczy to i samego wszechświata. - W jednej sprawie mój lud wybijał się przed inne... Byliśmy kapłanami. - Kapłanami magii! - poderwał się Pug. - Nie inaczej. Byliśmy wyznawcami Sariga... choć wielbiliśmy go pod innym imieniem. Arcymag rozejrzał się za miejscem do siedzenia i znalazł odpowiedni występ skalny. - Mów dalej, proszę... - Będąc ostatnim przedstawicielem mojej rasy, szukałem kogoś, kto szerzyłby dalej wiarę w Sariga. Przed śmiercią chciałem jeszcze zobaczyć, jak przybywa zwolenników sprawie, którą uważaliśmy za bardzo ważną... powrotu magii na Midkemię. - Na Midkemii zawsze była magia - żachnęła się Miranda. - On chyba ma na myśli Wielką Magię - zauważył Pug. - Nie tylko - uściślił Gathis. - Chodziło mi o powrót magii takiej, jaka była potrzebna... - Komu? - spytał Arcymag. - Istocie samej magii - odparł Gathis. - Nie ma żadnej magii - roześmiał się Pug. - Dokładnie tak - odpowiedział Gathis. - Nakor wierzy, że we wszechświecie istnieje pierwotna rzeczywistość, którą każdy może manipulować, wykorzystywać w szlachetnych celach i wystarczy jedynie spróbować. I w dużej mierze ma rację. To, co ludzie znają jako Niższą Magię, jest magią intuicji, poezji, pieśni, uczuć i zmysłów. Dlatego właśnie idący drogą Niższej Ścieżki wybierają totemy i żywioły, z którymi je utożsamiają. Kapłani innych obrzędów wierzą, iż magia nie jest niczym innym, jak tylko odpowiedzią na modły. I mają rację, choć nie do końca. To nie ich bogowie odpowiadają na wezwania, ale sama magia reaguje zgodnie z naturą ich kapłańskiego powołania. Dlatego najwyżsi kapłani i inni zaawansowani członkowie zakonów mogą uprawiać magię, przypominającą wyczyny innych, podczas gdy pomniejsi wyznawcy uznaliby te działania za bluźniercze. Wszystko w gruncie rzeczy sprowadza się do tego samego. - Chcesz więc powiedzieć, że wszyscy magowie w ten czy inny sposób są wyznawcami Sariga? - spytała Miranda. - W pewnym sensie... Za każdym razem kiedy ktoś tka zaklęcie Wielkiej Magii, powstaje okoliczność sprzyjająca modlitwie. .. i za każdym razem Sarig karmi się częścią tego uwielbienia i jest coraz bliższy powrotowi do naszego świata. - To dlaczego wy, ze Stardock, nie nawracacie na wiarę w Sariga? - spytała Czarodziejka. - Z powodów politycznych - parsknął śmiechem Pug. - Nie inaczej - przyznał Gathis. - Wyobrażasz sobie, pani, co by się stało, gdyby pojawił się ktoś taki jak ja i zaczął głosić to, co wam tu powiedziałem? - Rozumiem, co masz na myśli - kiwnęła głową Miranda. - Widziałam dostatecznie wiele, by wiedzieć, że masz rację, ale nadal niełatwo mi w to uwierzyć. - To dlatego, że od dziecka uczono cię czegoś innego, podobnie jak mnie - wtrącił Arcymag. - Ale musimy pokonać te uprzedzenia. - Ale co to ma wspólnego z nami? Chcę powiedzieć, że nie rozumiem, dlaczego mówisz nam to właśnie tu i teraz. - Ponieważ Macros Czarny był najpotężniejszym mistrzem magii na Midkemii... dopóki z Kelewanu nie wrócił Mistrz Pug - odpowiedział Gathis. - A moim zadaniem jest pozostawanie przy tej osobie, kimkolwiek ona jest, do końca mojego życia. Dopóki żył Czarny, byłem z nim związany, nieważne, gdzie przebywał. Teraz go już nie ma... a ja muszę dalej wykonywać swoją misję na rzecz powrotu Sariga. - Chcesz więc związać się ze mną... w podobny sposób? - spytał Arcymag. - W pewnym sensie... ale musisz, panie, dokładnie zrozumieć, co się z tym wiąże. Wiesz, jaki był związek pomiędzy Macrosem i Sarigiem. Sarig uznał Macrosa za swego agenta na Midkemii i dostarczał mu odpowiedniej mocy. Ty zaś byłeś tym, który zerwał tę więź. - Ale też Macros użył mocy Sariga, by pokonać Maarga... - Może tak było w istocie - rzekł ostrożnie Gathis. - Nie widziałem tego na własne oczy, ale z tego, jak to opisywałeś po powrocie, Mistrzu, sądzę, iż był to ostatni dar Sariga dla Macrosa... moc zniszczenia samego siebie wespół z demonem i nie poddania się władzy potęgi, która stała za demonem. - Potęgi, która stała za demonem? - spytała Miranda. Nagle, nieoczekiwanie dla samej siebie przypomniała sobie to, co zamknięto w jej pamięci. - Chyba zaczynam rozumieć... - I ja myślę, że pan rozumie, Mistrzu Pug - kiwnął głową Gathis. - Ale z drugiej strony, pan nie jest połączony z Sarigiem. Nie dano panu nawet mocy z tego świata. Pańskie więzy z magami Tsurani i z ich praktykami, a także pańska przyrodzona więź z Midkemią czynią z waści kogoś w rodzaju neutralnego sędziego. .. Dlatego dano ci wybór... - Jaki? - Rozumiesz chyba, Mistrzu, że rozgrywa się prastary konflikt pomiędzy potęgami tak wielkimi i wiekowymi, że nasze śmiertelne, ograniczone umysły nie potrafią ich pojąć... i że w tym konflikcie odgrywamy bardzo niewielką rolę. A oto jaki masz wybór: możesz dalej działać jako niezależny agent tych mocy, które uznasz za godne twych wysiłków, albo możesz poświęcić się Sarigowi i zająć miejsce Macrosa. Jeśli zgodzisz się na to, zyskasz moc większą niż ta, jaką już posiadasz, ponieważ odziedziczysz nie tylko moc i wiedzę bogów Midkemii, ale także tą, którą wyniosłeś z Kelewanu. - Więc powiadasz, że wybrano mnie i wyszkolono na następcę Macrosa? Gathis przez chwilę milczał i patrzył uważnie na Puga. - O bogach zdołałem dowiedzieć się tylko tyle, że często działają z nie znanych nam pobudek. Któż ośmieli się twierdzić, że Macros uczynił cokolwiek bez wpływu Sariga? Znalazł cię, panie, kiedy byłeś dziecięciem i uwolnił w tobie jakąś rzadką potęgę; ale nie umiem rzec, czy wiedział, kim staniesz się w przyszłości. Nie wiem, czy wybrał cię na swego następcę, ale mimo wszystko dziś możesz wybierać, czy nim zostać, czy nie. - A co zyskam, gdy odmówię? - spytał Pug. - Wolność - odpowiedział Gathis. - Choć stwierdzisz, że musisz robić pewne rzeczy, nie bardzo wiedząc, dlaczego. Macros twierdził, że potrafi widzieć przyszłość, i częściowo było to prawdą, choć w dużej mierze była w tym próżność człowieka, który chciał, by wszyscy wierzyli, że jest kimś więcej, niż był w istocie. Tkwiła w tym jakaś ironia, ponieważ w rzeczy samej był najpotężniejszym z ludzi, jakich spotkałem... dopóki nie pojawiłeś się ty, Mistrzu Pug. Ale podczas minionych stuleci odkryłem, że i najpotężniejsi z waszej rasy mają swe słabe strony... Tak czy owak, odkryjesz wkrótce, że nie jesteś już panem swojego życia. - Proponujesz bardzo wiele - rzekł Arcymag. - Ale i bardzo wiele chcesz w zamian... - Nie ja, Mistrzu Pug. On - i Gathis wskazał posąg boga. - Ile on ma czasu, by to wszystko przemyśleć? - spytała Miranda. - Ile będzie potrzebował - odparł Gathis. - Bogowie żyją wedle własnego czasu i życie śmiertelników jest dla nich jednym uderzeniem serca. - Dajesz mi wiele czasu - mruknął Pug. - A co będzie, jeżeli odmówię? - Poczekamy, aż pojawi się ktoś inny... taki, którego natura i moc będą odpowiednie, by bóg wybrał go na nosiciela swoich idei. Pug spojrzał na Mirandę. - To też musimy omówić. Czarodziejka kiwnęła głową. - Zostawię was samych - odezwał się Gathis. - Być może bóg sam nawiedzi wasze myśli. Jeżeli będziecie czegoś potrzebować, znajdziecie mnie w domu. - Służący o zielonej twarzy znikł w głębi domostwa. - Co mam zrobić? - spytał Pug. - Zostać bogiem? Niełatwo odrzucić taką propozycję... Arcymag wyciągnął ramiona i objął czarodziejkę, szepcząc jej jednocześnie do ucha: - Ale i niełatwo się z nią pogodzić. - No cóż... dano nam czas do namysłu - stwierdziła Miranda, odwzajemniając jego uścisk. - Naprawdę? - spytał Pug, wracając myślami do nadciągającej wojny. Erik niemal ochrypł od wykrzykiwania rozkazów. Tymczasem bitwa osiągnęła stadium krytyczne. Od dwu dni walczyli na drugiej barykadzie. Napastnikom raz udało się dokonać wyłomu, którego zatkanie kosztowało Erika niemal wszystkich rezerwowych żołnierzy. Udało mu się trafnie ocenić wymagania pozycji i opracował plan odpoczynku żołnierzy, dzięki czemu ci, którzy walczyli najdłużej, mogli choć na krótko odpocząć. Rannych odsyłano z taborem do Darkmoor. Teraz zdawał sobie sprawę z tego, że jedynie minuty dzielą go od wydania rozkazu odwrotu - który się równał spaleniu rodzinnego miasteczka. Od miesięcy wiedział, że taka chwila nadejdzie, znał bowiem dokładnie plany Calisa. W tej chwili był jednak tak zmęczony, że nie czuł niczego. Mogło się to zmienić, gdy ujrzy w płomieniach gospodę Pod Szpuntem, ogień buchający z okien siedziby Zgromadzenia Winiarzy i Ogrodników i dymy zasnuwające inne znane mu z dzieciństwa miejsca, teraz jednak troszczył się jedynie o to, by oddziały wycofały się w szyku i zgodnie z planem. Rezerwy nieprzyjaciela wyglądały na niewyczerpane. Wedle ostrożnych szacunków Erika Szmaragdowi stracili na obu barykadach ponad sześć tysięcy ludzi, po jego zaś stronie zginęło mniej niż tysiąc pięćset. Wiedział jednak i to, że dla Szmaragdowej Królowej straty w stosunku czterech do jednego były zupełnie do przyjęcia, podczas gdy stratedzy Królestwa uważali je za niedopuszczalne. Aby przetrwać, musieli zadać nieprzyjaciołom straty przewyższające sześciu za jednego. Zablokował cios jakiegoś muskularnego draba, który walczył toporem i przeszył napastnika mieczem. Cofnął się, pozwalając, by jego miejsce zajął inny żołnierz. Rozejrzawszy się dookoła, doszedł do wniosku, że najwyższy czas na odwrót. Kiedy dotrą do Darkmoor, będzie już noc. Cofnął się jeszcze bardziej, by wyeliminować bezpośrednie zagrożenie (pomijając przypadkowo wysłane strzały) i dał znak czterem gońcom. Natychmiast stanęli przed nim i sprężyście zasalutowali. - Przekażcie wzdłuż linii... - powiedział. - Na mój sygnał wszyscy się wycofują. Gońcy ruszyli do oddziałów, do Erika zaś podszedł mag, Robert d'Lyes. - Czy mogę jakoś pomóc? - spytał uczeń Puga. - Raczej nie... chyba że masz jakiś sposób na odsunięcie tych skurczybyków z drugiej strony palisady na kilka minut, tak byśmy mogli się bezpiecznie wycofać. - Na ile minut? - spytał mag. - Dziesięć, może piętnaście. Czym dłużej tym lepiej, ale tyle by nam wystarczyło, by załadować rannych na wozy, a resztki jazdy wsadzić na konie. Konni łucznicy mogliby powstrzymywać nieprzyjaciół dostatecznie długo, by mogła się wycofać piechota... a gdyby to nam się udało, wszyscy spotkalibyśmy się w Darkmoor. - Mam pewien pomysł - odezwał się mag po chwili milczenia. - Nie wiem, czy się uda, ale warto spróbować. - I tak się już wycofujemy, więc daję ci wolną rękę... - Długo będziemy czekać na rozkaz? - Około pięciu minut - odparł Erik, dając znak, by przyprowadzono mu konia. Mag podbiegł ku walczącym, ryzykując trafienie przypadkową strzałą. Zamknąwszy oczy, zaczął inkantację, a potem wsunął dłoń za koszulę i wyjął zza pazuchy niewielki skórzany woreczek. Rozwiązał rzemienie i wyjął coś ze środka - Erik nie dostrzegł, co to było - a potem wykonał dłońmi kilka skomplikowanych ruchów. I nagle z ostrych zakończeń pali na szczycie barykady buchnęła w górę chmura czarnozielonego dymu. Wszyscy, których ogarnęła, zaczęli gwałtownie kaszleć i wymiotować. Dym gęstniał i rozprzestrzeniał się na wszystkie strony, ludzie zaś zaczęli się odeń cofać. - Trucizna! - zawołał d'Lyes. Młodzieniec zamrugał, a zaraz potem zagrzmiał w dialekcie najeźdźców: - Trucizna! Trucizna! Precz! Cofnąć się! Okrzyk powtórzyli zdezorientowani dowódcy drużyn najeźdźców i po obu stronach barykady zaczęto pospieszny odwrót. Erik, nie tracąc czasu, pognał wzdłuż własnych linii: - Odwrót! Odwrót! Rozkaz przekazano błyskawicznie wzdłuż linii i królewscy zaczęli się wycofywać. Robert d'Lyes podbiegł do Erika. - Nie dadzą się zwieść na długo. Kiedy ci, którzy dostali torsji, przestaną rzygać, szybko pognają za nami. - Coś ty im zrobił? - Ot, takie małe zaklęcie użyteczne przy pozbywaniu się myszy, szczurów i innego robactwa ze stodół. Jeżeli człowiek nawdycha się tego dymu, będzie miał mdłości przez godzinę, ale potem szybko wróci do zdrowia. Młodzieniec był pod wrażeniem. - Świetnie, że o tym pomyślałeś. - Drobiazg. Byłoby lepiej, gdybym wymyślił jakiś sposób na to, żeby to zaklęcie było naprawdę groźne i w rzeczy samej wytruło nieprzyjaciół. - Ale najpierw musiałbyś znaleźć jakiś sposób, by utrzymać je po właściwej stronie pola bitwy. - Owszem - mruknął mag. - Pojmuję, w czym rzecz. A teraz... co zrobimy? - Pobiegniemy, jakby nas piekło ścigało. - Doskonale - rzekł d'Lyes i pognał do miejsca, gdzie uwiązano jego konia. Erik wydał ostatnie rozkazy, patrząc z ulgą, jak ostatnich rannych, którzy nie mogli chodzić o własnych siłach, towarzysze broni przenoszą na wozy. Inni pobiegli do miejsca, gdzie zostawiono wierzchowce. Przyczajeni na skałach łucznicy zsunęli się w dół i też skoczyli na konie, inni zaś przyłączyli się do grup odwrotowych - w zależności od przydziału. Obejrzawszy się na nieprzyjaciół, spostrzegł, że pierzchają ku zachodowi - wielu zaś wije się na ziemi, oczekując, aż śmierć uwolni ich od udręki. Kilku z jego ludzi, którym również się dostało, przy pomocy kompanów właziło na wozy. Odliczył minuty i doszedłszy do dziesiątej, zawołał: - Odwrót! Lekka jazda uzbrojona w krótkie włócznie miała być ostatnim oddziałem wycofującym się przed konnymi łucznikami. Erik przejechał obok nich i zobaczył ludzi zmęczonych, broczących krwią, ale patrzących wokół czujnymi, groźnymi spojrzeniami - i poczuł przepełniającą go dumę. Oddał honory całemu oddziałowi i ruszył kłusem do miasteczka. Jadąc, zauważył błyski ognia na grzbietach łańcuchów wzgórz. Mistrzowie balist i katapult podpalali swoje machiny. Zbyt ciężkie i trudne do rozłożenia i transportu mechanizmy musieli spalić, by nie wpadły w ręce nieprzyjaciół. Dotarłszy do Ravensburga, spostrzegł przygotowujących się do swej roboty ludzi z pochodniami. Kiedy wozy z rannymi i niezbędnymi zapasami przetaczały się przez ryneczek, raz jeszcze spojrzał na dom, gdzie spędził dzieciństwo. Zeskoczywszy z siodła, poluzował nieco popręg, pozwalając zwierzęciu na krótki odpoczynek. Podprowadził rumaka do koryta z wodą i pozwolił mu się napić. Cały czas oglądał się do tyłu, ku miejscu, gdzie zostawił sygnalistę, który miał mu dać znać, że w armii Szmaragdowych opanowano panikę i wróg rusza w pościg. Przygotowywał się do podpalenia rodzinnego miasta... Czas jednak mijał, a nieprzyjaciela nie było widać. Doszedł do wniosku, że przeciwnicy niezbyt chętnie chcą zbliżać się do miejsca, gdzie d'Lyes użył "trucizny" i nie zorientowali się, że ich oszukano. Ta dodatkowa godzina działała na ich korzyść. Kiedy doszedł do wniosku, że mogą się bezpiecznie wycofać, zawołał do sygnalisty: - Rozkaz do łuczników i lekkiej jazdy! Odwrót! Posłaniec ruszył ku zachodowi, wioząc rozkaz odwrotu do ostatnich na zachodnich rubieżach oddziałów Królestwa, Erik zaś skierował się do gospody Pod Szpuntem. Dotarł do niej akurat w chwili, gdy jeden z jego ludzi gotował się do podpalenia ściany i płotu. - Dawaj pochodnię! - warknął do niego. Żołnierz wykonał rozkaz, a młodzieniec cisnął płonącą żagiew na siano. - Nikt oprócz mnie nie ma prawa spalić mego domu! - mruknął przez zęby. Potem odwrócił się ku pozostałym i ryknął wściekłe: - Podpalać! Ludzie rozbiegli się po mieście, ciskając wszędzie setki pochodni. Erik nie umiał się zmusić do patrzenia, jak ogień pochłania oberżę, spiął więc konia i ruszył ku rynkowi. Płomienie ogarniały miasto coraz szybciej, a pierwsze pododdziały lekkiej jazdy już wyjeżdżały poza obręb zabudowań. Młodzieniec wiedział, że ostatni wyjadą konni łucznicy i postanowił opuścić gorejący Ravensburg z nimi. Konni łucznicy nadjechali galopem, stosując manewr, o którym Calis powiadał, że wymyślili go jeźdźcy z Novindusa, Jeshandi. Połowa drużyny gnała przed siebie, a druga połowa kryła się i osłaniała odwrót towarzyszy. Potem ci, którzy wysunęli się do przodu szukali osłon, by zapewnić bezpieczny odwrót tym, co zostali w tyle. Manewr wymagał praktyki i precyzji, Calis jednak ciągłymi ćwiczeniami wyszkolił tych ludzi doskonale i trudno było coś im zarzucić. Za wycofującym się oddziałem poleciało kilka strzał nieprzyjaciela, ognie bowiem oznajmiły Szmaragdowym, że królewscy się wycofują, łucznicy wroga strzelali jednak na oślep, dbając bardziej o własne bezpieczeństwo niż o skuteczność, a ich pociski wylądowały nieszkodliwie na ziemi. Kiedy ostrzał wzmógł się znacznie, Erik poczuł, że czas się wycofać. - Dość, to wystarczy! Odwrót! Konni odwrócili się jak jeden, wbili ostrogi w końskie boki i pognali ku wschodowi. Gnali ze wszystkich sił, dopóki nie upewnili się, że nieprzyjaciel za nimi nie nadąża, a wtedy zwolnili do kłusa, oszczędzając konie. W czasach pokoju do Wolverton jechało się trzy godziny stępa. Tym razem Erikowi droga ta nie zajęła nawet godziny. Przez cały czas widział wlokące się wzdłuż szlaku ładowne wozy, a gdy znalazł się w mieście, zobaczył, że zwalniają one jeszcze bardziej i okrążają budynek na skraju miasta. Zza rogu budynku wyszli Jadów i jeden z jego ludzi, a na widok Erika obaj zaczęli machać rękami. Młodzieniec podjechał bliżej: - Co jest? - Większość twojej jazdy i piechoty przeszła tędy przed dziesięcioma, piętnastoma minutami. Kiedy próbowali wyprzedzić wozy, niewiele brakło, a doszłoby do katastrofy. - Nadzorujecie ruch? - Nie tylko - uśmiechnął się Jadów. - Mam tu kilka z tych pułapek, o których mówiłeś... wystarczy, żeby załatwić kilkunastu nieprzyjaciół... a wtedy reszta trochę zwolni. - Umilkli, czekając, aż wozy przejadą obok nich. - Erik znów pozwolił koniowi na odpoczynek. Zarówno jego, jak i Jadowa niepokoiła myśl, że nieprzyjaciel zajmie ostatnie wozy i nie mieli ochoty na rozmowę. W ciągu kolejnych dwu godzin przejeżdżały wozy, aż wreszcie pokazała się grupa jeźdźców, których Erik wyznaczył do tylnej straży. - To ostatni? - zapytał Jadów, wskazując grupę w oddali. Erik kiwnął głową. - Jeżeli chciałbyś jeszcze się tu pokręcić, to radzę, byś ubił każdego jeźdźca, który pokaże się za nimi. Jadów pokazał miejsce, gdzie do resztek płotu uwiązano dwa konie. - Chyba raczej pojadę z tobą. - Ze swoim człowiekiem osiodłali konie i zbliżyli się do młodzieńca. - Jedźcie wedle moich wskazówek, a obejdzie się bez wypadków. Erik kiwnął głową, pokazując towarzyszowi, by poprowadził przez Wolverton. - A coście tu przygotowali? - No jakże? Mówiłeś o kilku przykrych niespodziankach, a życzenia przyjaciół są dla mnie rozkazem. Nie zrobiliśmy tu zresztą niczego wielkiego... ot, kilka jam tutaj, parę baryłek oleju tam, gdzieniegdzie jakieś tlące się pochodnie. W sumie drobiazgi, ale jak zaczną penetrować budynki, trochę ostudzi to ich zapał. - Znakomicie. Przejechali przez Wolverton. Miasteczko leżało na Królewskim Trakcie. Od północy i południa otaczały je płaskie łąki i gaje, więc nie można w nim było zorganizować żadnej obrony. Jeżeli niespodzianki Jadowa sprawią, że Szmaragdowi zechcą okrążyć miasteczko, zamiast przemaszerować wprost przez nie, kilkanaście dodatkowych minut ocali wielu ludziom życie. Erik i Jadów jechali teraz za ostatnim wozem, który powoli podążał Królewskim Traktem. - Zostań z łucznikami, by bronić tego wozu... i innych - zwrócił się Erik do czarnoskórego towarzysza. - Ja muszę pojechać do przodu. - Taaaest, sir! - odparł tamten, uśmiechając się jak zwykle i odpowiadając na rozkaz przesadnie sztywnym salutem. Młodzieniec pognał zmęczonego konia, mijając ostatni wóz i kilku idących obok rannych, dla których zabrakło miejsca na górze. Jadąc, dwa razy natykał się na odpoczywających na poboczu rannych, których niemiłosiernie poganiał, grożąc, że w razie zwłoki zostaną pomordowani przez ciągnących za nimi nieprzyjaciół. Przed zmierzchem musiał pozwolić koniowi na krótki odpoczynek. Droga biegła tu pod górę i zbliżała się ku najwyższemu miejscu Traktu. Spojrzawszy w dół, ze zdziwieniem zobaczył długą linię ludzi i wozów brnących powoli wzdłuż całej drogi. Minął wszystkie wozy jadące za nim, do tej pory jednak nie miał pojęcia, ilu jeszcze ludzi jest w drodze. Gdzieniegdzie zapalono pochodnie i nie trzeba było długo czekać, by cały Królewski Trakt przekształcił się w ognistą linię statecznej procesji. Wiedząc, że musi się spieszyć i nie ma czasu na podziwianie widoków, zeskoczył z wierzchowca i ruszył pieszo, prowadząc go za sobą. Minął wóz, w którym ludzie gorączkowo usiłowali naprawić złamaną oś, a za zakrętem ujrzał cel wędrówki - Darkmoor. Obramowane murami Darkmoor leżało nad Traktem, opierając się jednocześnie o wschodnie zbocza Grzbietu Koszmarów. Erik wiedział, że właśnie tu rozstrzygnie się los Królestwa i całej Midkemii. Wzdłuż murów zapalono pochodnie i łuczywa, więc z daleka miasto wyglądało odświętnie. Erik wiedział, że to złudzenie - wszystko to oznaczało, iż siły obronne Zachodnich Dziedzin zajmują swoje miejsca. Całe Darkmoor ciągnęło się właściwie na północ i wschód od miasta, któremu nadało imię. Początkowo wybudowano tu obronny zamek, jako najbardziej na zachód wysunięty posterunek Królestwa, długo przed założeniem Krondoru. Podczas kolejnych dziesięcioleci wokół zamku wyrosło podgrodzie, które przekształciło się w miasto, te zaś później otoczono murami. Minąwszy Wolverton, Erik jechał wśród dość pustych okolic, ponieważ większość terenów wokół miasta była skalista i nie nadawała się pod orkę. Rosły tu niewysokie drzewa, szorstka górska trawa i niskie krzewy - a wzdłuż drogi posadzono skąpe kwiecie. Nieco dalej widać było gęste lasy porastające strome zbocza dolin i jarów wcinających się w zachodnie stoki gór. Tereny wokół miasta oczyszczono i wykarczowano przed wiekami, a żywność i inne towary przywożono do niego z farm leżących niżej. Na najwyższym wzniesieniu nad Królewskim Traktem rozparła się niczym groźny strażnik Twierdza Darkmoor. Teraz była cytadelą, choć początkowo wzniesiono tu tylko fort, nigdy jednak nie zasypano fosy i nie zrównano z ziemią muru wokół zamku. Miasto zajmowało całą przestrzeń przełęczy, a Królewski Trakt przebiegał tu przez potężne dębowe wrota wzmocnione stalą i osadzone w masywnych wrzeciądzach. Po obu stronach bramy wzniesiono solidne wieże, których zębate blanki górowały nad całym przedpolem. Nikt, kto nieproszony zechciałby zbliżyć się do wrót, nie mógłby uniknąć strzał łuczników, kamieni wyrzucanych z katapult i wrzącej wody lub oleju wylewanych z pomostu nad bramą. Zachodzące słońce oblewało mury twierdzy czerwienią. Obejrzawszy się ku zachodowi, Erik zobaczył, że słońce niknie w chmurach dymu unoszących się nad Ravensburgiem i Wolverton. Dotarłszy do miejskiej bramy, spostrzegł, że uliczki zatłoczone są uciekinierami z zachodu. Poprowadził konia ku szeregom zdenerwowanych wojaków, którzy usiłowali zapanować nad tłumem ciągle wchodzącym do miasta. - Którędy do twierdzy? Jeden z wojaków obejrzał się przez ramię i ujrzawszy, że pytający jest oficerem, co można było poznać po purpurowym orle wyszytym na kurtce, powiedział: - Kierujcie się na rynek, a potem w lewo na High Street, sir! Erik poprowadził konia wedle wskazań. Często musiał przepychać się przez grupy zdesperowanych mieszczuchów, uciekinierów i zmęczonych, poirytowanych żołnierzy. Wędrówka przez miasto trwała niemal godzinę. W końcu stanął przed zwodzonym mostem, przerzuconym nad fosą oddzielającą zamek od reszty grodu. Przejście to było zamknięte z obu stron przez drużyny żołnierzy, tak by ci, którzy musieli dostać się do Księcia lub opuszczali jego kwatery, nie przeciskali się przez tłum. Podszedłszy do strażnika, wskazał na zachód. - Powiedz mi, jest tu wolne przejście do zachodniej bramy? - Owszem - odpowiedział tamten. - Ciągnie się wzdłuż muru i zakręca, ot tam. - Dobrze byłoby - westchnął Erik - żeby ktoś przy bramie mi o tym powiedział. - Ruszył przed siebie, mijając strażnika, który nagle opuścił włócznię, blokując mu drogę. - Zaraz, zaraz... Gdzie leziesz? - Chcę się zobaczyć z Księciem i generałem Greylockiem - odparł Erik znużonym głosem. - I pewnie masz jakieś dokumenty, co? - Dokumenty? - zdziwił się młodzieniec. - Jakie dokumenty? - Od twojego oficera... bo zakładam, że nie jesteś jeszcze jednym pieprzonym dezerterem, który zamierza wcisnąć generałowi jakąś bezczelną gadkę o tym, jak to oddzielono cię od twego oddziału... Erik powoli wyciągnął rękę, chwycił grot włóczni i bez widocznego wysiłku uniósł go w górę, mimo że strażnik całym ciężarem ciała naparł w dół, by utrzymać grot na miejscu. Żołnierz zacisnął szczęki i zmrużył oczy, młodzieniec zaś odezwał się spokojnie, jakby nic się nie stało: - Sam jestem oficerem. Wiem, że wyglądam nie najlepiej, ale muszę zobaczyć się z Księciem. Spostrzegłszy spór, inni żołnierze zaczęli ściągać ku bramie. - Hej, sierżancie! Sam tu! - zawołał jeden z nich. W bramie pokazał się podoficer w barwach Darkmoor. Miał na kurcie wyhaftowaną czarną tarczę w czerwonym krukiem siedzącym na gałęzi. - Co tu się dzieje? - Ten jegomość chce się zobaczyć z Księciem - stwierdził strażnik. Sierżant był starym wygą, przywykłym do natychmiastowego posłuchu. - A coś ty za jeden, bratku, i dlaczego wyobrażasz sobie, że Książę zechce się z tobą zobaczyć? Erik odepchnął włócznię i zrobił krok do przodu, wbijając wzrok w oczy podoficera. - Jestem Erik von Darkmoor, kapitan wydzielonego oddziału Księcia! Usłyszawszy jego miano, kilku żołnierzy natychmiast usunęło się na bok, inni zaś spojrzeli na sierżanta. Wyga uśmiechnął się szeroko i rzekł: - Wygląda na to, że ostatnio był pan w tarapatach, mości kapitanie... - Można by tak rzec. A teraz zejdźcie mi z drogi. Sierżant natychmiast uskoczył w bok. Młodzieniec przechodząc obok niego, podał mu wodze ze słowami: - Dajcie mu trochę wody i dobrze go nakarmcie. Bardzo się zmordował. A jak umieścicie go w stajni, dajcie mi znać, w której. To niezły konik i nie chciałbym go stracić. - Podoficer wziął wodze. Erik ruszył dalej, rzucając na odchodnym przez ramię: - A jak pojawi się tu mój sierżant, przyślijcie go do mnie. Łatwo go poznacie, to taki wysoki, podobny do Keshanina typ, ciemnoskóry... i powyrywa wam nogi z tyłka, jeżeli będziecie dlań upierdliwi choć w połowie tak jak dla mnie. Przeszedł po zwodzonym moście. Podniósł wzrok i przyjrzał się światłom w oknach starego zamku. Założony przez jednego z jego przodków zamek Darkmoor był dlań obcym miejscem. Jako chłopiec marzył czasami o tym, że zostanie wezwany tu przez ojca, który uzna go za dziedzica i przyzna mu jego prawa. Kiedy te marzenia przepadły, zastąpiła je ciekawość. Potem i to zblakło. Teraz zamek wydawał mu się tylko miejscem, w którym kiepsko byłoby zginąć. Przechodząc przez dziedziniec, pomyślał, że uczucie to wywołane jest nie tylko przez świadomość, że ciągnie za nim armia, której dowódcy wiele by dali za to, by popatrzeć na jego zwłoki. Przypomniał sobie też, iż w tych posępnych murach żyje kobieta, co poprzysięgła mu śmierć. Mathilda von Darkmoor, wdowa po jego ojcu i matka przyrodniego brata, który zginął z jego ręki. Westchnąwszy głęboko, Erik zwrócił się do kapitana zamkowej gwardii: - Zaprowadźcie mnie do generała Greylocka. Jestem kapitan von Darkmoor. Gwardzista zasalutował bez słowa, odwrócił się na pięcie i poprowadził Erika w głąb domu jego przodków. Rozdział 24 DARKMOOR Calis wpatrywał się w klejnot. Czynność ta pochłaniała go tak bardzo, że niewiele brakło, a nie zauważyłby, że w wielkiej sali Wyroczni pojawiła się czwórka gości. Popatrzył na sługi Wyroczni i stwierdziwszy, że nie okazują niepokoju, uznał, że i on nie ma do niego powodów. Przyjrzał się przybyszom i zobaczył swego ojca, odzianego w zbroję z białego złota, stojącego obok Nakora, Sho Pi i nie znanego mu męża w habicie mnichów Ishap. Przerywając badanie klejnotu, wstał, by przywitać gości. - Witaj, ojcze - powiedział, obejmując Tomasa. Potem wymienił uścisk dłoni z Nakorem. - Poznaj Dominika - przedstawił Isalańczyk czwartego z gości. - Jest opatem w Sarth. Pomyślałem, że powinien być tu z nami. Calis kiwnął głową. - Kiedy przybyliśmy, byłeś pogrążony w studiowaniu klejnotu - odezwał się Tomas. - Widzę w nim pewne rzeczy, ojcze. - Musimy porozmawiać - stwierdził Tomas. Powiódł wzrokiem po pozostałych. - Ale najpierw muszę się przywitać... Podszedł do wielkiego, zwiniętego w kłąb smoka, zatrzymał się przy jego ogromnym łbie i delikatnie musnął go dłonią. - Witaj, stara przyjaciółko - powiedział cicho. - Jak ona się czuje? - spytał najstarszego z jej towarzyszy. Stary człowiek skłonił się lekko. - Śpi... i przeżywa we śnie tysiące żywotów, które dzieli z duszą, mającą zająć po niej to wielkie ciało. - Skinieniem dłoni wskazał młodego chłopca, który stanął przed Tomasem. - Mnie zaś zastąpi ten młodzik... Tomas kiwnął głową. - Najstarsi... przenieśliśmy was od jednej zguby w drugą... - Owszem, jest pewne ryzyko - odparł starzec. - Ale istnieje też godny cel. Tyle przynajmniej wiemy. Tomas raz jeszcze kiwnął głową i wrócił do Calisa i pozostałych. Dominik patrzył na Tomasa ze zdumieniem. - Nigdy bym nie uwierzył... - Niezależnie od tego, ile bym zobaczył - zaśmiał się Nakor - nie wyobrażam sobie, że mógłbym zobaczyć wszystko. Wszechświat nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać... - Jak wam się udało przybyć tu razem? - spytał Calis. - To długa historia - odpowiedział Nakor. Wyjął zza pazuchy tsurańską sferę transportową. - Niewiele ich już zostało. Będziemy musieli zdobyć więcej... Calis uśmiechnął się lekko. - Niestety... przejście na Kelewan zostało na Stardock, a to znaczy, że trzymają je mocno Keshanie. - Nie tak znów mocno - uśmiechnął się Nakor. - Co masz na myśli? Tamten wzruszył ramionami. - Pug mnie prosił, bym coś wymyślił... no to wymyśliłem. - Co takiego? - spytał Tomas. - Powiem wam, jak przeżyjemy... i jak los Stardock będzie miał jakiekolwiek znaczenie. - Calis, co miałeś na myśli, mówiąc, że widzisz w klejnocie jakieś rzeczy? - A ty ich nie widzisz? - zdumiał się półelf, patrząc na ojca z niedowierzaniem. Tomas spojrzał na Kamień Życia, artefakt, który w pewien określony sposób znał lepiej niż ktokolwiek żyjący na Midkemii. Uwolnił swój umysł od wszelkich postronnych myśli, wpatrzył się w zieloną powierzchnię i po chwili dostrzegł w głębi nikłą, pulsującą poświatę... wymykającą się, gdy próbował przyjrzeć jej się bliżej. - Nie widzę żadnych obrazów - odezwał się po chwili. - To dziwne - stwierdził Calis. - Mnie ukazały się po kilku chwilach obserwacji... - A co widzisz? - zaciekawił się Nakor. - Nie jestem pewien, czy umiałbym to określić słowami. Ale myślę, że dane mi jest oglądać prawdziwą historię świata. Nakor usiadł tam, gdzie stał. - O, to mi dopiero... Proszę, opowiedz mi, co widzisz. Calis też usiadł, zbierając myśli. Nagłe w sali pojawili się Pug i Miranda. Tomas powitał starego druha i czarodziejkę, zapraszając ich, by też usiedli. - Co tu się dzieje? - spytał Pug. - Calis miał nam właśnie powiedzieć, co widzi w Kamieniu Życia. Półelf spojrzał na Mirandę i Puga, przez chwilę nie spuszczając wzroku z oczu Arcymaga. I nagle się uśmiechnął. - Rad jestem, że widzę was razem. Czarodziejka odpowiedziała mu równie ciepłym uśmiechem. - I nam miło cię znów zobaczyć. - A teraz - stwierdził Calis - muszę wam coś powiedzieć o Kamieniu Życia. - Jeżeli chcesz być moim uczniem - zwrócił się Nakor do Sho Pi - to lepiej zapamiętaj każde słowo. - Tak będzie, Mistrzu. - Kamień Życia - zaczął Calis - to Midkemia w jej najczystszej formie, odbicie każdego życia, jakie na niej było, jest i będzie... od początku czasu aż po jego kres. Wszyscy umilkli, a półelf przez chwilę zastanawiał się, jakimi słowami przekazać to, co miał do powiedzenia. - Na początku nie było nic... i nagle stał się wszechświat. Świadkami tego aktu byli Pug i mój ojciec... jak to już kilka razy słyszałem. - Uśmiechnął się lekko. - Wszechświat, który się narodził, miał swoją świadomość, ale taką, która wykraczała daleko poza wszelkie ramy tego, co zwiemy świadomością... i nie mamy nawet odpowiednich konceptów na to pojęcie. - To tak - uśmiechnął się Nakor - jakby mrówki dźwigające zdobycz do mrowiska podsłuchały smoka siedzącego na szczycie góry. Mrówki po prostu nie mają pojęcia takiego jak smok. - To porównanie jest dość niezgrabne - ocenił Calis - ale nie do końca błędne. Ta świadomość jest czymś więcej, niż ktokolwiek z nas wszystkich może pojąć. Jest tak rozległa i ponadczasowa. .. - przerwał. - Nie sądzę, bym mógł coś jeszcze o niej rzec... Kiedy uformowała się Midkemia, stała się domem mocy... podstawowych sił natury. Moce te były bezmyślne... tworzyły i niszczyły, wznosiły i równały z ziemią... - Rathar i Mythar - powiedział Tomas. - Dwójka Ślepych Bogów Stworzenia. - To równie dobre nazwy, jak każde inne - zgodził się Nakor. - A potem - ciągnął półelf - nastąpiła zmiana porządku rzeczy. Powstała świadomość i istoty bezmyślne stały się świadome swego celu. To my definiujemy bogów, tak żeby choć po części byli nam bliscy, oni jednak są czymś znacznie większym... Porządek wszechświata jest niczym klejnot o wielu płaszczyznach, my zaś widzimy tylko jedną, która odbija istnienie naszego świata. - A w rzeczy samej dzielimy ją z innymi światami? - spytał Pug. - Nie inaczej - odparł cicho Calis. - Ze wszystkimi światami. Oto główny powód, dla którego to, co robimy tutaj, ma głęboki wpływ na każdy inny świat we wszechświecie. Pierwotna i żywiołowa walka pomiędzy tym, co zwiemy dobrem, i tym, co zwiemy złem, toczy się w każdym zakątku Stworzenia. - Odwrócił się i spojrzał ma wszystkich obecnych w wielkiej jaskini. - Mógłbym tak mówić godzinami, pozwólcie więc, że ograniczę się do wniosków. - Przez chwilę zbierał myśli, aż podjął wątek. - byli nie tylko pierwszą z ras, jaka pojawiła się na Midkemii. Stanowili też pomost pomiędzy światem śmiertelnych i nieśmiertelnymi. Jeżeli wolicie, byli pierwszym eksperymentem bogów. - Eksperymentem? - zdumiał się Pug. - A na czym miał polegać ten eksperyment? - Nie wiem - przyznał Calis. - Nie wiem nawet, czy to, co mówię, jest prawdą... po prostu czuję, że tak było. - To prawda - potwierdził Nakor. Wszyscy zwrócili wzrok na małego franta. Isalańczyk uśmiechnął się szeroko: - To ma sens. - Co ma sens? - zdumiał się Arcymag. - Czy ktokolwiek z was, oprócz mnie, zastanawiał się, po co nam rozum? - spytał Nakor. Pytanie było tak niespodziewane, że wszyscy wymienili zdumione spojrzenia. - Nie - zaśmiał się Pug. - Ostatnio o tym jakoś nie myślałem. - Myślimy dlatego, że bogowie dali nam moc rozumowania i przewidywania - stwierdził Dominik. Nakor pogroził opatowi palcem. - Wiesz, że to dogmat i wiesz, że bogowie stworzyli ludzkość w równej mierze, jak ludzkość stworzyła bogów. - No więc o co ci chodzi? - spytał Pug. - Ot, tak się tylko zastanawiam - rzekł skromnie Isalańczyk. - Myślałem o tym, co mi opowiedziałeś... jak z Tomasem ruszyliście na poszukiwanie Macrosa i jak byliście świadkami stworzenia wszechświata. - I co? - spytał Tomas. - No... Wydaje mi się, że powinniście zacząć od początku. Pug spojrzał na małego przecherę i nagle parsknął śmiechem. Po chwili wszyscy członkowie dyskusji chichotali. - Widzicie - rzekł z napuszoną powagą Nakor - humor jest przymiotem inteligencji. - No dobrze - rzekła Miranda. - O czym my tu mówimy? - Od czegoś się to wszystko zaczęło - stwierdził Isalańczyk. - Owszem - przyznał Dominik. - Pierwotny impuls... Stwórca... Coś... - A czy nie można by pomyśleć, że wszechświat stworzył się sam? - Po prostu, ot tak, któregoś dnia postanowił się obudzić? - spytała Miranda. Nakor przez chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią. - Jest coś, o czym nie wolno nam zapominać: wszystko, o czym tu mówimy jest ograniczone przez nasz własny sposób postrzegania świata, naszą zdolność pojmowania, a mówiąc krótko, przez naszą naturę. - To prawda - zgodził się Pug. - Tak więc powiedzenie, że wszechświat po prostu się pewnego dnia obudził, może się jednocześnie okazać najbardziej odpowiednim i najmniej przystającym do rzeczywistości sposobem określenia tego, co się stało. - Tego rodzaju dyskursy odbywały się dość często w kręgach duchownych - oznajmił Dominik. - Ćwiczenia wiary i logiki często są deprymujące. - Ależ czcigodny opacie - żachnął się Nakor. - Mamy tu kogoś, kogo twoi konfratrzy nie mieli... Naocznych świadków Aktu Stworzenia. - O ile to właśnie widzieli - uściślił Dominik. - Aaa... - rzekł Nakor z błyskiem w oku. - Niczego nie możemy być pewni, prawda? - "Co jest realne?"... to dość częste pytanie w tych dyskursach, o jakich wspominałem - stwierdził opat. - Realne jest to, na co wlatujesz po ciemku - odparła Miranda nie bez kpiny w głosie. Isalańczyk parsknął śmiechem, a potem powiedział: - Mówiliście o tej wielkiej kuli, która rosła... aż powstał wszechświat? Pug skinął głową. - Więc... powiedzmy, że wszystko było wewnątrz tej kuli. - Przypuszczamy, że tak właśnie było. - No to co było na zewnątrz tej kuli? - My - odparł natychmiast Arcymag. - I Ogród Wiecznego Miasta. - Ale wyście się wyłonili z wnętrza tej kuli - stwierdził Nakor. Wstał i zaczął przechadzać się tam i z powrotem, niezmiernie podniecony możliwością zrozumienia zagadki. - Chcę powiedzieć, że urodziliście się setki wieków w przyszłości... po tym momencie stworzenia, i powstaliście z substancji, która była wewnątrz tej kuli... - A co z Wiecznym Miastem? - spytała Miranda. - Może powstało w dalekiej przyszłości... Co o tym myślicie? - Kto je założył? - spytał Pug. Nakor wzruszył ramionami. - Nie wiem i w tej chwili wcale mnie to nie obchodzi. Może, kiedy będziesz miał tysiące lat, sam stworzysz Wieczne Miasto i poślesz je w przeszłość, do początku czasu, byście mieli gdzie usiąść z Macrosem, patrząc na stworzenie wszechświata. - Niemowlęcy wszechświat i tysiącletni magowie - mruknął przez zęby Dominik, który usiłował zachować zimną krew, ale najwyraźniej mu się to nie udawało. - A czemuż by nie? - Nakor podniósł dłoń. - Wiemy, że podróże w czasie są możliwe. Co nas prowadzi do kolejnego pytania: czym jest czas? Wszyscy spojrzeli po sobie i otworzyli usta, by odpowiedzieć. .. i kolejno je zamykali. - Czas to czas - odparł w końcu Dominik. - Jest znakiem upływu... czasu... - Nie - sprzeciwił się Isalańczyk. - To ludzie zaznaczają przebieg wydarzeń... Czasu to nic nie obchodzi... on po prostu jest. Ale czym jest? - I z radosnym uśmiechem sam sobie odpowiedział: - Czas jest tym, co sprawia, że wszystko nie dzieje się jednocześnie... Pug uniósł brwi. - Więc w tej kuli wszystko działo się jednocześnie? - I wtedy wszechświat zaczął się zmieniać! - zakończył Nakor radośnie. - Ale co było powodem? - spytała Miranda. - A któż to wie? - Mały przechera wzruszył ramionami. - Po prostu zaczął się zmieniać. Pug, ostatnim razem powiedziałeś mi, że gdy znalazłeś Macrosa, on zaczął stawać się jednością z Sarigiem. Był wtedy Macrosem czy Sarigiem? - Przez krótki okres czasu był jednym i drugim... ale przeważał Macros. - Chciałbym mu zadać jedno pytanie: kiedyście się jednoczyli, czy straciłeś poczucie, że jesteś Macrosem? - Przez chwilę Nakor wyglądał na prawdziwie przygnębionego, ale zaraz na twarz wrócił mu zwykły uśmiech. - Myślę, że możemy zaryzykować twierdzenie, że im bardziej stajesz się jednością z bogiem, tym mniej pozostajesz samym sobą. - A... zaczynam rozumieć - mruknął Dominik. - Co? - spytała Miranda. - To, ku czemu zmierza ten wariat. - Stary opat przyłożył palec do czoła. - Umysł. Duch boży... wszystko, co on nazywa "budulcem". Jeżeli przed momentem stworzenia wszystko działo się jednocześnie, to wszystko było wszystkim. Nie było sposobu, by "jedno" odróżnić od "drugiego". - Nie inaczej! - Nakora wyraźnie ucieszyło spostrzeżenie starego mnicha. - Tak więc, z nie znanych nam powodów, całość kreacji podjęła działanie różnicujące ją samą. Te "narodziny" wszechświata były dlań sposobem, w jaki próbuje... - Oczy opata zaokrągliły się ze zdumienia. - Próbuje uzyskać świadomość! Tomas spojrzał nań zdziwiony. - Nie nadążam. Ludzie posiadają świadomość, podobnie jak inne inteligentne rasy, posiadają ją też bogowie... ale wszechświat. .. jest wszystkim... - To nie tak - odparł Isalańczyk. - Zadaj sobie pytanie, po co ludziom świadomość? I po co świadomość innym myślącym stworzeniom? - Nie mam pojęcia - odpowiedział Pug. Nakor spoważniał. - Bo stanie się śmiertelnym jest sposobem, w jaki wszechświat, ten "budulec", o którym mówię, posiadł świadomość i osobowość. Każdy żywot we wszechświecie jest eksperymentem, i każdy z nas, po śmierci, wraca ze swoją wiedzą do źródła... Macros podjął próbę zjednoczenia się z bogiem i odkrył, że im bardziej oddalasz się od śmiertelności, tym bardziej oddalasz się jednocześnie od świadomości własnego istnienia. Pomniejsi bogowie są - idę o zakład - mniej świadomi swojego "ja" niż śmiertelnicy, a bogowie więksi jeszcze mniej niż oni. Dominik kiwnął głową. - Łza Bogów pozwala członkom zakonu komunikować się z większymi bogami. To bardzo trudne zadanie. Rzadko się go podejmujemy, a rezultaty są najczęściej niezrozumiałe. - Westchnął. - Łza jest cennym darem, ponieważ pozwala nam władać magią, a dzięki niej pokazujemy wiernym, że Ishap wciąż żyje i możemy prowadzić dzieło jego powrotu. Ale natura bogów, nawet tych, których wielbimy, przewyższa nasze możliwości zrozumienia... Nakor znów parsknął śmiechem. - No... doskonale. Załóżmy więc, że wszechświat narodził się tego dnia, kiedy rzecz obserwowali Macros, Tomas i Pug. Co nam to mówi o wszechświecie? - Nie mam pojęcia - przyznał Arcymag. - On jest jak dziecko - wyjaśnił Nakor. Ta myśl tak rozbawiła Puga, że parsknął śmiechem. - Wedle moich ostrożnych obliczeń wszechświat ma około siedmiu miliardów lat! - Wedle jego miar, to może być na przykład dwuletni wszechświat - wzruszył ramionami Isalańczyk. - Mogę mieć rację? - I co z tego? - spytała Miranda. - Otóż to - dodał Tomas. - Wszystko to jest pasjonujące, ale ani o włos nie zbliża nas do rozwiązania naszego problemu... - To prawda - zgodził się Nakor - ale im więcej wiemy o tym, z czym mamy do czynienia, tym większe mamy szansę na wykonanie zadania. - Z tym się zgodzę... ale od czego zacząć? - Pytałem wcześniej, po co nam rozum? Może mam pomysł... - Nakor przerwał na chwilę, a potem podjął wątek. - Przypuśćmy na chwilę, że wszechświat i wszystko, co w nim jest, było i będzie, w jakiś sposób są ze sobą związane... - Mamy coś wspólnego? - spytał Dominik. - Nie... znacznie więcej... Jesteśmy tym samym. - Spoglądając na Puga i Mirandę, wyjaśnił: - Wy nazywacie to magią... Ja mówię, że to sztuczki. Ty - spojrzał na Dominika - twierdzisz, że to modlitwy. Ale wszystko to, jest tym samym... znaczy... - Tak? - ponaglił go Pug. - Tu właśnie natknąłem się na problem. Nazywam to "budulcem". - Westchnął. - To coś podstawowego, coś, z czego wszystko się składa... - Mógłbyś to nazwać duchem - podsunął mu opat. - Mógłbyś to nazwać praniem - zakpiła Miranda. - Czymkolwiek to jest i jakkolwiek to nazwać - zaśmiał się Nakor - jesteśmy jego częścią, ono zaś jest częścią nas. Arcymag milczał przez chwilę. - To upokarzające i doprowadza mnie do szału. Czuję, że rozwiązanie mam w zasięgu dłoni. - I co to ma wspólnego z tym, że mamy wszystko naprawić? - Wszystko. I nic. Nie wiem - przyznał Nakor niespodziewanie pokornie. - Tak sobie tylko myślałem... - Wiele z tego - odezwał się Tomas - zgadza się z moimi niejasnymi wspomnieniami, wiedzą, którą posiadałem, gdy byłem jednością z Ashen-Shugarem. - Tak właśnie myślałem - stwierdził Isalańczyk. - Wszechświat jest żywą istotą, bytem niezmiernie rozległym i skomplikowanym. Z braku lepszego terminu nazwijmy go bogiem. Może Bogiem Jedynym. Nie wiem. - Macros nazywał to Bytem Ostatecznym... - Dobre! - zapalił się Nakor. - Ostateczny Bóg, Ten, Który Jest Nad Wszystkim... jak wyznawcy Ishap nazywają swego boga. - Ale ty nie mówisz o Ishap - żachnął się Dominik. - Nie. Ishap jest ważny, ale nie jest Ostatecznością. Nie sadzę nawet, by Ostateczny miał jakieś imię. On po prostu jest. - Westchnął. - Czy możecie sobie wyobrazić byt, który składa się z gwiazd... setek miliardów gwiazd? My mamy krew i mięśnie... on zaś ma światy, komety... myślące rasy... Wszystko! Nakor był najwyraźniej ogromnie podniecony tą wizją. Pug, zerknąwszy na Mirandę, ujrzał na jej twarzy taki sam uśmiech, jakim i on skwitował uciechę małego filozofa. - Ostateczny, jeśli tak go zechcecie nazywać, wie wszystko, ale jest jeszcze dzieckiem. Jakimi sposobami uczą się dzieci? Pug, który sam wychował dwójkę, podniósł palec. - Obserwują i patrzą, a jeżeli popełnią jakiś błąd, słuchają pouczeń rodziców, naśladując ich zachowanie... - Ale jeżeli jesteś bogiem - przerwał mu Nakor - i nie masz boskiego tatki ani boskiej mamy, to skąd masz czerpać nauki? Miranda, która mimo woli dała się porwać ferworowi dyskusji, parsknęła śmiechem. - Nie mam pojęcia. - Próbujesz na oślep - wtrącił się Dominik. - Tak jest! - zgodził się Isalańczyk, a jego uśmiech jeszcze się pogłębił. Choć wszyscy przysięgliby, że to niemożliwe. - Tworzysz różne rzeczy, na przykład rozumne rasy, i pozwalasz im robić, co zechcą... a potem patrzysz, co się wydarzy. - To znaczy - odezwała się czarodziejka - że jesteśmy jakby kosmicznym teatrem marionetek? - Nie - sprzeciwił się Nakor. - Bóg nie obserwuje nas, jak gramy na niebiańskiej scenie, bo także jest wśród lalek. - Przyznam, że się zgubiłem - mruknął Pug. - Wracamy do pytania, po co nam rozum - wyjaśnił Nakor. - Jeżeli Bóg jest wszystkim... myślą, duchem, umysłem, celem, działaniem, kurzem, wiatrem - spojrzał koso na Mirandę - praniem... wszystkim, co może być... znaczy, że każda rzecz, którą On jest, istnieje nie bez celu. Jaki jest ostateczny cel wszelkiego życia - spytał retorycznie. - Wykształcenie rozumu i myśli. A jaki jest cel rozumu? Świadomość... etap pośredni pomiędzy materią i duchem. A czas? Dobry sposób na rozdzielenie wszystkiego. Ina koniec spytajmy, po co na świecie są ludzie, elfy, smoki i inne myślące stworzenia? - Po to, żeby duch mógł osiągnąć świadomość? - spytał Dominik. - Właśnie! - Isalańczyk był tak podniecony, że Pug pomyślał, że za chwilę mały frant zacznie tańczyć. - Za każdym razem, kiedy któreś z nas trafia do sal Lims-Kragmy, dzielimy się naszym doświadczeniem życiowym z Bogiem. Potem wracamy i robimy to ponownie... i tak bez końca... Miranda nie wyglądała na przekonaną. - Więc powiadasz, że żyjemy w świecie, gdzie zło jest po prostu bożym błędem? - Tak jest! Bóg nie wie, co jest dobrem, a co złem. On się dopiero uczy odróżniać jedno od drugiego. Na razie jest to dlań jedynie osobliwy sposób zachowania się jego stworzeń. - Wygląda na to, że mu się nie spieszy - mruknął Pug drwiąco. - Nie w tym rzecz! On to powtarza nieustannie, miliardy miliardów razy na miliardach światów! - Swego czasu - odezwał się Tomas - kiedy z Pugiem zapytaliśmy Macrosa, co złego stałoby się, gdyby w tak rozległym, skomplikowanym i różnorodnym wszechświecie oddać jedną planetę we władanie , odpowiedział nam, że po Wojnach Chaosu zmienił się porządek świata i odzyskanie Midkemii przez Smoczych Władców zmieniłoby naturę tego porządku. - A ja myślę, że tak by się nie stało - rzekł Nakor. - Oczywiście byłoby to okropne dla wszystkich na samej Midkemii, ale w końcu wszechświat sam byłby wszystko ułożył i naprawił. Bóg się uczy. Oczywiście, zanim sprawy wróciłyby do normy, mogłyby zginąć miliardy ludzi. - To, co mówisz, wszystko niemal pozbawia znaczenia! - żachnęła się Miranda. - Jeżeli widzisz to w taki sposób, to owszem... tak, ale nic na to nie poradzę - rzekł Isalańczyk. - Ja jednak wolę myśleć, że uczymy Boga postępować właściwie... poprawiamy dziecko - i że dobro jest sprawą wartą zachodu... miłość jest lepsza od nienawiści, tworzenie jest lepsze od niszczenia... długo można by tak wyliczać. - Tak czy owak - uciął Pug - dla ludzi mieszkających w Królestwie nie jest to tylko akademicka dyskusja. - Nakor ma rację - odezwał się Calis. Wszyscy spojrzeli na półelfa. - Dzięki jego rozważaniom zrozumiałem, co trzeba zrobić i po co tu jestem. - Powiesz nam? - spytała Miranda. - Muszę otworzyć Kamień Życia - odpowiedział Calis z uśmiechem. Erik wypił łapczywie schłodzone, białe i dość pospolite w tej części Darkmoor wino. - Dziękuję - powiedział, odstawiając puchar. Siedział przy stole z Księciem Patrickiem, Owenem Greylockiem i Manfredem von Darkmoor. Pod ścianami komnaty stało kilkunastu szlachciców - jedni byli odziani strojnie jak dworacy, inni mieli na sobie wypłowiałe i pokryte kurzem mundury jak Erik. - Dobrze się spisałeś... zważywszy na to, jak szybko upadł Krondor - stwierdził Patrick. - Dziękuję Waszej Wysokości - odparł młodzieniec. - Ale chciałbym mieć więcej czasu na przygotowania - rzekł Greylock. - Czasu jest zawsze za mało - uciął Patrick. - Musimy wierzyć, że zrobiliśmy dość, by zatrzymać ich tu, pod Darkmoor. Do sali wpadł posłaniec, który oddał honory Księciu i przekazał Greylockowi jakiś pergamin. Konetabl zdjął pieczęcie, szybko przeczytał wiadomość i powiedział: - Złe wieści. Na południowym skrzydle przełamano front. - Przełamano? - Patrick walnął pięścią w poręcz fotela, na którym siedział. - Mieli się kryć, unikać nieprzyjaciół, a potem uderzyć na nich od tyłu, zadając jak największe straty. Co tam się stało? Owen podał mu pergamin. Innym w komnacie wyjaśnił. - Kesh. Wkroczyli na południe od Dorginu. Nieprzyjacielska flanka została zbyt mocno przyciśnięta i kiedy z jednej strony nadziali się na Keshan, a od czoła wpadli na krasnoludy, skręcili ku północy i przełamali nasze linie obronne. - Imperium postanowiło się wtrącić? - spytał znużonym głosem jakiś stary, nie znany Erikowi szlachcic. - Tego należało się spodziewać - mruknął Książę. - Jeżeli jakoś z tego wyjdziemy, o Kesh zatroszczymy się potem. - A co z Lordem Sutherlandem? - spytał ten sam szlachcic. - Diuk Południowych Marchii nie żyje. W walkach polegli Gregory i Earl of Landreth. Moi panowie... jeżeli ten raport jest dokładny, to powinniśmy założyć w naszych dalszych planach, że południowe rezerwy przestały istnieć. - Wasza Wysokość - odezwał się jeden ze strojnie odzianych wielmożów - może powinniśmy rozważyć możliwość cofnięcia się do Krzyża Malaka? Książę niemal spopielił mówcę wzrokiem i nie raczył odpowiedzieć na tak hańbiącą propozycję. - Ci z was - odezwał się, patrząc na Erika - którzy właśnie przybyli, niech udadzą się za giermkami do swoich kwater, gdzie znajdą czystą odzież i przygotowaną dla nich kąpiel. Za godzinę z chęcią ugoszczę was posiłkiem. - Wstał, a za nim wstała reszta zebranych. - Tę dyskusję podejmiemy jutro o świcie. Do tego czasu dotrze do nas więcej wieści i będziemy mieli pełniejszy obraz sytuacji. - Po tych słowach odwrócił się i wyszedł z komnaty. Gdy Książę wyszedł, Owena i Erika wezwał Manfred. - Wygląda na to - odezwał się pierwszy - że mamy tu niezręczną sytuację. Młodzieniec kiwnął głową. - Zrozumiałem to, gdy tylko przekroczyłem zwodzony most. - Jeżeli wolno przypomnieć Waszej Lordowskiej Mości - odezwał się Owen - to jesteśmy obaj ludźmi Księcia i tylko on ma nad nami władzę. Manfred kiwnął dłonią, jakby chciał dać do zrozumienia, że doskonale o tym wie. - Powiedz to mojej matce - uśmiechnął się posępnie. - Choć nie radzę... za duże ryzyko. - Manfredzie - odezwał się Erik - mamy poważne sprawy na głowie. Nie możemy zajmować się wojną i nieustannie myśleć o tym, jak uniknąć spotkania z twoją matką. - Nie da się zaprzeczyć, że Erik ma rację - dodał Owen. - Dobrze więc, niech się dzieje, co chce - westchnął Manfred. - Mości Owenie, poleciłem mojemu Mistrzowi Miecza, by zwrócił ci twoje stare kwatery. Pomyślałem, że tak ci będzie wygodniej. Prawdę rzekłszy, zrobiło się tu trochę tłoczno. - Idę o zakład - Owen uśmiechnął się lekko - że Percy nie jest zadowolony. - Twój były zastępca nigdy nie jest zadowolony. On się już urodził ze skwaszoną gębą. - Teraz Manfred zwrócił się do Erika. - Przydzieliłem ci pokój nieopodal mojego. Im bliżej jesteś, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że mateczka kogoś na ciebie naśle. - Diuk James chyba jej wytłumaczył, w czym rzecz - skrzywił się młodzieniec. - Mojej matce nikt niczego nie zdoła "wytłumaczyć". Dowiesz się tego, zanim ta noc się skończy. Teraz pozwól, że ci pokażę, gdzie będziesz spał. Z tobą - zwrócił się do Owena - zobaczę się na kolacji. - milordzie... - skłonił się tamten. Wszyscy trzej wyszli z sali narad i gdy Owen poszedł w swoją stronę, Manfred ujął Erika pod ramię. - Zamek jest rość rozległy - wyjaśnił. - Łatwo się tu zgubić. Jeżeli tak się stanie, spytaj o drogę któregoś ze sług. - Nie wiem, jak długo przyjdzie mi tu zostać. Owen i Książę nie powiedzieli mi jeszcze, gdzie mnie poślą. W przeszłości zastępowałem Calisa, ale teraz to się pewnie zmieni. - Coś takiego właśnie podejrzewałem. Wygląda na to, że świetnie się spisałeś. - Rozejrzał się dookoła, patrząc na stare mury zamku Darkmoor. - Mam nadzieję, że gdy przyjdzie co do czego, i ja nie zawiodę oczekiwań... - Nie zawiedziesz. Gdy skręcili za róg, Erik zatrzymał się tak gwałtownie, że niewiele brakło, a potknąłby się. Korytarzem w ich stronę zbliżał się orszak, na czele którego kroczyła starsza, odziana dostojnie dama. Za nią szło dwu strażników i kilku dworzan. Kobieta przystanęła na widok Manfreda. Gdy spojrzała na Erika, w jej oczach pojawił się błysk nienawiści. - Ty! - niemal syknęła z odrazą. - Ty bękarcie! Morderco! Odwróciwszy się ku najbliższemu strażnikowi, rzekła: - Ubić go! Zdumiony strażnik popatrzył na Manfreda, który powstrzymał go skinieniem dłoni. Strażnik kiwnął głową swemu Baronowi i cofnął się o dwa kroki. - Matko... - odezwał się Manfred znużonym głosem. - Myślałem, że już to wyjaśniliśmy. Erik został ułaskawiony przez Króla. Cokolwiek się stało, ma pójść w niepamięć. - Nigdy! - żachnęła się stara dama, a w jej głosie zabrzmiała tak głęboka nienawiść, że Ravensburczyk spojrzał na nią ze zdziwieniem. Widział wprawdzie, że nie żywiła dlań cieplejszych uczuć, gdyż jego matka od wielu lat doprowadzała ją do furii, żądając, by ojciec uznał go za dziedzica, a na dokładkę zabił w bójce jej syna, nigdy jednak nie zetknął się z taką nienawiścią bezpośrednio. Żaden z ludzi, z którymi przyszło mu zmierzyć się w bitwie, nie patrzył mu w oczy spojrzeniem tak pełnym gniewu, jak to, jakim teraz mierzyła go Mathilda von Darkmoor. - Matko! - odezwał się Manfred stanowczo. - Dość tego! Żądam, byś okazała mi posłuszeństwo! Kobieta spojrzała na niego, i Erik przekonał się, że nie on jeden jest przedmiotem jej nienawiści. Zrobiła nawet krok do przodu i przez chwilę Ravensburczyk myślał, że Mathilda spoliczkuje syna. - Ty mi rozkazujesz? - spytała szeptem bardziej wyrazistym od krzyku. Raz jeszcze zmierzyła go gniewnym spojrzeniem. - Gdybyś był prawdziwym mężczyzną, jakim był twój brat, kazałbyś zabić tego bękarta, zanim zrobiłby trzy kroki. Gdybyś był choć w połowie takim mężem, jak twój brat, ożeniłbyś się, spłodził syna, i żądania tego bękarta nic by nie znaczyły! Chcesz zginąć z jego ręki? Leżeć w błocie, gdy morderca będzie zagarniał twój ty tul? Czy... - Matko! - zagrzmiał Manfred. - Dość! - Odwróciwszy się do strażników, dodał spokojniejszym głosem: - Odprowadźcie Baronową do jej komnat i dopilnujcie, by ich nie opuszczała. - Potem zwrócił się do matki. - Jeśli zdołasz się opanować na tyle, by zjeść z nami wieczorem kolację, to zapraszam, ale jeżeli czujesz, że w obecności Księcia Patricka nie potrafisz utrzymać języka za zębami, to zrób nam wszystkim uprzejmość i zostań u siebie. A teraz odejdź, proszę! Odwrócił się i ruszył przed siebie. Erik poszedł za nim, ale przedtem się obejrzał. Stara dama nie odrywała odeń wzroku, on zaś wiedział, że serdecznie mu życzyła, by każdy następny krok był jego krokiem ostatnim. Był pod tak głębokim wrażeniem, że niewiele brakło, a wpadłby na Manfreda za rogiem. - Przepraszam za matkę, Eriku - odezwał się Baron pojednawczo. - Nigdy bym nie pomyślał... Wiesz... chyba ją rozumiem... - Rozumiesz moją matkę? No to jesteś pierwszym, który się do tego przyznaje. - Skinieniem dłoni wskazał drogę. - Twoja komnata jest tam, na końcu tego korytarza. Otworzył drzwi, przepuścił Erika, a potem wszedł za nim. - Wybrałem ją z dwu powodów - powiedział, pokazując okno. - Łatwo się tędy wydostać na zewnątrz. I jest to jedna z niewielu komnat w Darkmoor, które nie mają sekretnego wejścia. - Sekretnego wejścia? - O, jest ich tu mnóstwo. Ten zamek przebudowywano kilka razy od czasów, kiedy swą twierdzę wzniósł tu pierwszy z Darkmoorów. Na wypadek zdobycia zamku przebito kilka sekretnych wyjść, a potem dodano parę ukrytych komnat dla Lordów, którym pośrodku nocy zachciało się odwiedzić kochankę czy jakąś służebną dziewkę. Pewne przejścia się nawet przydają... szczególnie służbie, która lubi się niekiedy wymykać z zamku na ploteczki do oberży, ale większość zarasta kurzem... i posługują się nimi jedynie ci, co lubią podglądać sąsiadów, a czasami skrytobójcy. - Dziękuję. - Erik usiadł na ustawionym w rogu krześle. - Nie krępuj się - odparł Manfred. - Czy wolno mi zaproponować ci kąpiel i zmianę bielizny? Zaraz każę służbie przynieść gorącej wody. A bieliznę znajdziesz w szafce... Powinna pasować. - Uśmiechnął się niespodzianie - Jest po ojcu. - Lubisz denerwować swoją matkę? - spytał młodzieniec. - Bardziej, niż mógłbyś sądzić - odpowiedział jego przyrodni brat z goryczą w głosie. Erik westchnął. - Wiesz, myślałem o tym, co mi kiedyś mówiłeś o Stefanie... kiedy odwiedziłeś mnie w krondorskim lochu. Chyba nigdy się nie domyśliłem, jak musiało być ci ciężko. - W istocie, nigdy - odparł Manfred, uśmiechając się krzywo. - Czy wolno mi o coś zapytać? - Proszę bardzo. - Za co ona cię tak nienawidzi? - Widzisz, braciszku - odezwał się Baron po chwili milczenia - może nigdy nie zechcę ci tego powiedzieć... ale na razie niech ci wystarczy to, że mateczka nie pochwala mojego... eee... sposobu życia. Jako drugi syn, który nie miał praw dziedziczenia, stałem się źródłem pewnego konfliktu. Od czasu... odejścia Stefana, napięcie pomiędzy mną a matką znacznie się zwiększyło. - Przykro mi, że spytałem. - Nic się nie stało. Rozumiem twoją ciekawość. - Odwrócił się ku drzwiom. - Być może powiem ci... któregoś dnia. Nie dlatego, że masz prawo wiedzieć, ale dlatego, że jeżeli się dowiesz, mateczka się chyba wścieknie. Uśmiechnąwszy się złośliwie, Manfred opuścił komnatę. Erik usiadł, czekając, aż służba przyniesie wodę na kąpiel. Zanim przyszli, zdążył się zdrzemnąć. Wstał na poły śpiący, otworzył drzwi i wpuścił kilku ludzi niosących wiadra parującej wody i sporą balię. Pozwolił sobie ściągnąć buty, gdy napełniano balię. Usiadłszy w gorącej wodzie, poczuł, że odpływają odeń ból i zmęczenie. Przez chwilę siedział bez ruchu, ale gdy jeden ze sług zaczął go myć, poderwał się nagle. - Coś nie tak, milordzie? - Nie jestem milordem. Możecie mnie nazywać kapitanem. Sam potrafię się wykąpać - powiedział, wyjmując mydło i gąbkę z rąk łaziebnego. - To byłoby wszystko... - Wyłożyć odzież, zanim wyjdziemy? - A tak, dziękuję - powiedział, przytomniejąc. Inni słudzy wyszli, a ten, który spytał o ubranie, wyjął je z szafki i położył na łóżku obok balii. - Wybrać też panu buty, kapitanie? - Nie, wolę zostać we własnych. - To spróbuję je oczyścić, zanim nas pan opuści, sir. - Sługa wyszedł, zanim Erik zdążył się sprzeciwić. Wzruszywszy ramionami, zaczął się szybko myć. Rzadko miewał przyjemność kąpieli w gorącej wodzie, a w miarę, jak woda robiła się chłodniejsza, czuł się coraz lepiej. Wiedział, że zaraz po kolacji - o ile Książę nie zwoła kolejnej narady - wróci do tej komnaty i zaśnie jak zabity. Po namyśle postanowił jednak spać czujnie i dobrze zamknąć drzwi. Nie bardzo wiedział, która jest godzina, doszedł jednak do wniosku, że lepiej nie spóźnić się na kolację z Księciem Krondoru. Wytarłszy się starannie, obejrzał wybraną mu przez sługę odzież. Na łóżku leżały żółte obcisłe spodnie, lekka błękitna kurtka i stylowa jasna peleryna. Postanowił zrezygnować z opończy. Gdy kończył ubierać spodnie i kurtkę, sługa otworzył drzwi. - Pańskie buty, kapitanie. Erik był zdumiony. W ciągu kilku minut sługa zdążył oczyścić je z krwi i błota i przywrócić skórze lśniący połysk. - Dziękuję - zwrócił się do niego, biorąc buty. - Czy mam podczas kolacji kazać usunąć balię? - spytał tamten. - Owszem - odparł młodzieniec, wkładając buty. Sługa wyszedł, on zaś przesunął dłonią po brodzie. Przydałaby się brzytwa i mydło - gdyby o nie poprosił, pewnie by mu je przyniesiono, on jednak o tym wcześniej nie pomyślał. Doszedł do wniosku, że Książę zniesie jakoś widok jego nie ogolonej twarzy, ale nie zniesie jego spóźnienia. Wyszedłszy na korytarz, skręcił za róg w kierunku sali narad. Przed drzwiami stali dwaj gwardziści. Poprosił o wskazanie mu sali biesiadnej. Jeden ze strażników zasalutował i rzekł: - Proszę za mną, mości kapitanie. Idąc za gwardzistą, przeszedł szereg krętych korytarzy - była to najpewniej część starej twierdzy - i kilka dodanych później sal. Okazało się, że sala biesiadna jest zaskakująco mała. Znajdował się w niej kwadratowy stół z miejscem dla kilkunastu biesiadników, ale ściany od stołu dzieliło kilka stóp i gdyby zbyt wielu gości zechciało naraz wstać, w sali zrobiłby się tłok. Erik kiwnięciem głowy pozdrowił kilku szlachciców, których poznał jeszcze w Krondorze - inni, udając, że są pogrążeni w rozmowach z sąsiadami, celowo go zignorowali. Owen przyszedł wcześniej i skinieniem dłoni wskazał mu miejsce obok siebie. Okrążywszy stół, Erik spostrzegł, że trzy krzesła na prawo od Greylocka są puste. - Siadaj - polecił mu Greylock, wskazując krzesło po lewej. Klepnąwszy poręcz fotela z prawej, dodał: - To miejsce Księcia. I nagle młodzieniec nie bez pewnego zakłopotania spostrzegł, że gapią się nań wszyscy obecni. Diukowie, earlowie, baronowie i inni. Wszyscy oni siedzieli znacznie niżej. Zrozumiał, że wyznaczone mu miejsce, znajdujące się bardzo blisko Księcia, wpakuje go w sam środek dworskich intryg. Nagle zapragnął usiąść na przeciwległym krańcu stołu, gdzie nie byłby przedmiotem powszechnej niechęci. Po kilku minutach otworzyły się drzwi za nimi i wszyscy wstali, by powitać wchodzącego Księcia Patricka. Pochylili głowy w ukłonie. Za Księciem wszedł gospodarz, Baron Manfred, w towarzystwie swej matki. Patrick zajął honorowe miejsce, a Manfred usiadł po jego prawej stronie. Mathilda ruszyła ku swemu miejscu, ale ujrzawszy Erika, zatrzymała się jak wryta. - Nie usiądę przy jednym stole z mordercą mego syna! - syknęła. - A więc - stwierdził krótko Baron - będziesz, pani, jadła samotnie. Kiwnięciem głowy nakazał straży wyprowadzić matkę z sali. Stara dama odwróciła się i wyszła, zaciskając usta, by nie powiedzieć niczego więcej. Kilku szlachciców zaczęło cicho komentować zdarzenie, aż Książę odchrząknął znacząco. - Możemy zaczynać? - spytał cierpko. Manfred przytaknął i Książę usiadł. Pozostali poszli za jego przykładem. Jedzenie było doskonałe, wino zaś przewyższało wszystko, co Erik pił dotąd, ale zmęczenie sprawiło, że niełatwo mu przychodziło śledzenie wszystkiego, co się działo przy stole. A rozmawiano o ważnych sprawach - czyli o nadchodzącej walce. W pewnej chwili ktoś z obecnych zauważył, że ponieważ północne skrzydło doskonale sobie radzi, może dobrze byłoby ściągnąć kilka jednostek, by wesprzeć siły znajdujące się w Darkmoor. Książę usłyszał tę uwagę. - Nie sądzę, aby to było mądre posunięcie. Nie wiemy, gdzie Szmaragdowi uderzą jutro. Dyskusja przy stole zmieniła się w rozważania, jak będą wyglądały czekające ich walki. - Kapitanie von Darkmoor... - odezwał się po chwili Książę. - Walczyłeś z nieprzyjacielem dłużej niż ktokolwiek z tu obecnych. Jak sądzisz, czego należy oczekiwać? Spojrzenia wszystkich obecnych skierowały się na twarz Erika. Młody oficer zerknął na Greylocka, który kiwnął lekko głową. Erik odchrząknął. - Pod murami miasta i wzdłuż Grzbietu Koszmarów możemy spodziewać się armii liczącej od siedemdziesięciu pięciu do stu pięćdziesięciu tysięcy zbrojnych. - Kiedy? - spytał jeden z bogato odzianych dandysów. - W każdej chwili - odparł młodzieniec. - Na przykład jutro. Pytający zbladł nieco i zwrócił się do Księcia: - Może powinniśmy ściągnąć tu Armię Wschodu, Wasza Wysokość. Stoją obozem za wzgórzami na wschodzie. - Armia Wschodu przyjdzie tu wtedy, kiedy uznam to za stosowne - uciął Patrick. - Z kim będziemy mieli do czynienia? - spytał Erika. Młodzieniec wiedział, że Książę czytał każdy z trzech raportów, jakie przysyłał Calis po powrocie z wypraw na Novindus. Pierwszą podjęto jeszcze za panowania Aruthy, drugą za czasów Nicholasa, trzecią zaś niedawno. Każdy z tych raportów osobiście omówił z Księciem przynajmniej po pięć razy - ale wiedział też, że Patrick pyta ze względu na obecną w komnacie szlachtę. Wielu z nich nie brało jeszcze udziału w poważniejszych utarczkach. Znów zerknął na Greylocka, który ponownie kiwnął głową, lekko się uśmiechając. Znał Owena na tyle dobrze, iż doskonale wiedział, co powinien powiedzieć. - Wasza Wysokość... - zaczął, znów odchrząknąwszy lekko. - Armia Szmaragdowych składa się z byłych najemnych kompanii, te zaś tworzą ludzie, którzy walczyli za pieniądze, wedle bardzo dokładnie określonych reguł. Ale morderstwa, 'terror i czarna magia stworzyła z nich siłę niepodobną do tej, jaka kiedykolwiek przedtem wkroczyła na ziemie Królestwa. - Powiódł wzrokiem po twarzach obecnych. - Część z nich to żołnierze, którzy przebili się tu przez pół świata, od Krain Zachodu na Novindusie, poprzez ruiny Krondoru... i od dwudziestu lat nie znają niczego innego prócz wojny, mordów, gwałtów i plądrowania. - Spojrzał znacząco na strojnego dandysa. - Są wśród nich i kanibale. Dandys zbladł jeszcze bardziej i wydawało się, że lada moment zemdleje. - Przyszli tu, bo nie mieli wyboru - ciągnął Erik. - Zniszczyliśmy ich flotę i nie mają nic do jedzenia. Są też z nimi Saaurowie... liczymy, że jest ich około dwudziestu tysięcy, ale dokładnej liczby nie znamy. - Szlachcie ze wschodu plemienna nazwa jaszczurów niczego nie powiedziała. - Tym, którzy o nich nie słyszeli, powiem, że Saaurowie to jaszczuroludy, podobne nieco do Pantathian. Mają przeciętnie po dziewięć stop wzrostu. Dosiadają bojowych rumaków mających w kłębie dwadzieścia cztery piędzie... a gdy idą do ataku, to grzmot ich kopyt przypomina huk górskich lawin. - O bogowie! - Dandys wstał raptownie, trzymając pięść przy ustach. Wybiegł z komnaty niczym ścigany. Przez chwilę przy stole panowała cisza, którą przerwał śmiech kilkunastu szlachciców. Książę raczył podzielić wesołość biesiadników. Gdy zapanował spokój, odezwał się do pozostałych: - Szlachetni panowie, zechciejcie pamiętać, że choć kapitan von Darkmoor użył może zbyt literackiego języka, każde słowo, jakie tu wypowiedział, było prawdziwe. Więcej... o ile to możliwe, nie oddał przeciwnikowi w pełni sprawiedliwości... - To co zrobimy? - spytał inny z dobrze odzianych panów, wyglądający tak, jakby jedynym ostrym narzędziem, jakie widywał, była brzytwa w dłoniach zaufanego golibrody. - Będziemy walczyć, mój panie. Tu, pod Darkmoor, i wzdłuż Grzbietu Koszmarów. I nie ustąpimy na krok, bo jeśli damy się zepchnąć w tył, to już po Królestwie. Czeka nas zwycięstwo albo śmierć. Innej możliwości nie ma. W komnacie zapadła cisza. Rozdział 25 OBJAWIENIA Słychać było głuchy łoskot bębnów. Pod dźwięk trąbek na murach Darkmoor uwijali się zbrojni. Erik odział się tak szybko, jak mógł, i wyskoczył za drzwi, gnając ku komnacie narad. Okazało się, że wpadł tam jako trzeci, tuż po Patricku i Greylocku, nieznacznie tylko wyprzedzając kilkunastu szlachciców. Na końcu wszedł Manfred, spokojny jak na dworskim balu. Baron rozejrzał się i powiedział: - Już są. - Owen! - zaczął Książę, nie tracąc czasu. - Razem z Earlem Montrose ruszajcie na południe, wzdłuż wschodniego grzbietu. Weźcie ze sobą kompanię jazdy i zobaczcie, co stamtąd nadciąga. Jeżeli całe południowe skrzydło poszło w rozsypkę, jak mi meldowano, muszę wiedzieć, jak duże siły nieprzyjaciół idą z tamtej strony. Nie angażujcie się w walki, chyba że nie da się inaczej, i wracajcie, jak tylko dowiecie się czegoś konkretnego. Jeśli natkniecie się na resztki naszych oddziałów z południa, sprowadźcie je tu ze sobą. W tejże chwili do sali weszli Arutha, Lord Vencar, i jego dwu synów. Erik powitał ich kiwnięciem głowy. - Arutha! - ucieszył się Patrick. - W samą porę! Chcę, byś objął zarząd nad miastem. Musimy zamknąć bramy i ograniczyć oraz dobrze rozdzielić racje żywności. Trzeba też zadbać o to, by nie zaczęła się lichwa. Wedle prawa - zwrócił się do Manfreda - ty masz zająć się obroną cytadeli, ale te pomieszczenia zajmę ja... bo muszę mieć baczenie na cały front. - Stanie się wedle woli Waszej Wysokości - kiwnął głową Baron. - Eriku - zwrócił się książę do młodego kapitana - chcę, byś pojechał na północ i dokonał inspekcji tamtejszych umocnień. Jeżeli południe jest tak słabe, jak się tego obawiam, nie możemy dopuścić, by Szmaragdowi przebili się ku północy. - Spojrzał młodzieńcowi w oczy. - Dopóki was nie odwołam, macie się bronić do ostatniego człowieka. - Rozumiem - Ravensburczyk kiwnął głową. Nie czekając na dalsze rozkazy, wybiegł z komnaty. Znalazłszy się na dziedzińcu, kazał przyprowadzić konia, a potem skoczył na siodło i podciął zwierzę do galopu. Godzinę później gnał jedną z niedawno położonych dróg, wyciętą we wschodnich stokach grzbietu kilkanaście metrów poniżej grani. Wzdłuż całej drogi na szczytach pobudowano umocnienia. Widział, że ludzie są gotowi - biegali, przenosząc zapasy, wykrzykiwali komendy i szykowali broń. Walka jeszcze się nie zaczęła, czuł jednak, że Szmaragdowi są blisko. Gnał tak szybko, jak tylko się dało, a przejeżdżając, badał wzrokiem z dołu każdy jard umocnień. Front rozciągał się na setkę mil - mniej więcej po pięćdziesiąt po każdej stronie Darkmoor. Kwatera dowództwa północnego odcinka znajdowała się w odległości około dwudziestu mil na północ od miasta. Erik dotarł na miejsce około południa. Przed niewielkim namiotem sztabu stał Jadów Shati. Ciemnoskóry sierżant był najwyraźniej bardzo poirytowany i patrzył gniewnie z góry na niewysokiego człeczynę odzianego w barwy Loriel. - Chłopie... rad jestem, że cię widzę - powiedział, ujrzawszy wjeżdżającego do obozu Erika. - A to czemu? - spytał młodzieniec, przekazując wodze najbliższemu żołnierzowi. Jadów wskazał mu swego rozmówcę. Niewysoki człowieczek o kanciastej głowie, krótko przyciętych siwych włosach i wydatnej szczęce wbił w Erika gniewne spojrzenie. - A ty coś za jeden, u licha? Erik zdał sobie nagle sprawę z faktu, że ma na sobie żółte obcisłe spodnie i niebieską kurtkę, bo z pośpiechu mundur zostawił w zamku Darkmoor. Spojrzawszy z góry na kurdupla, łypnął nań groźnie. - Jestem twoim dowódcą. Coś ty za ptaszek? - Jestem Earl of Loriel! - zaperzył się mały. I niespodziewanie spokojniejszym głosem dodał: - A ty? - Kapitan Rycerstwa von Darkmoor, przyboczny Księcia. Dowódca północnego skrzydła obrony. - To się jeszcze zobaczy! - zawrzał znów kurdupel, którego twarz zaczerwieniła się z gniewu. - Jestem wasalem Diuka Yabonu i oczywiście wykonuję rozkazy Księcia Krondoru, ale ta wasza armia, oddziały specjalne i niedowarzeni oficerkowie to więcej, niż mogę przełknąć. Ruszam do Darkmoor, by pogadać z samym Księciem! - milordzie - rzekł Erik grzecznie, ale stanowczo. - Co znowu? - Życzę dobrej drogi. Earl odszedł, kipiąc gniewem, a Jadów ryknął śmiechem. - Chłopie! Ten kurdupel jest tak potrzebny jak piąte koło u wozu! Mam nadzieję, że się tu nie zjawi przynajmniej przez miesiąc. - Cóż, biorąc pod uwagę nastrój, w jakim zostawiłem Księcia, nie spodziewam się, by podzielał jego sprzeciwy. Powiedz mi teraz, jak wygląda nasza sytuacja? - O ile dobrze się orientuję, mamy tu na północy sześć w pełni okrytych kompanii, z zapasami dla każdej na dole w wąwozie. Niektórzy ludzie są mocno zmęczeni - to ci, co podczas ostatniego miesiąca walczyli na północy, ale jest też trochę wypoczętych. Ogólnie rzecz biorąc, żołnierze są w nie najgorszej formie. Złą wiadomością jest to, że przeciwko nam wystąpi Duko. - Coś chyba o nim słyszałem. Co o nim wiemy? - Nie za wiele, ot, trochę plotek i zeznań wyciśniętych z jeńców. Jest obrotny i przeżył tam, gdzie się to nie udało innym, takim jak Gapi. Potrafi dowodzić większymi jednostkami. Chłopie... to tyle. Gdybym miał zgadywać, powiedziałbym, że jest najlepszy po Fadawahu. - No tak - mruknął młodzieniec. - Można by rzec, robota w sam raz dla takich orłów jak my. Jadów uśmiechnął się szeroko. - Miłe w tym wszystkim jest to, że my tkwimy tam, gdzie oni by chcieli być, a oni są tam, gdzie my byśmy nie chcieli. - Masz zdumiewającą zdolność przedstawiania spraw z właściwej perspektywy - mruknął Erik. - A jakie są rozkazy? - Wyjątkowo proste. Zabić każdego, kto podejdzie z tamtej strony. - Lubię prostotę - rzekł były najemnik z Doliny Marzeń. - Mam już dość tego ciągłego cofania. - Z tym już koniec. Od tej chwili, jeżeli cofniemy się o krok, znaczy, że już po nas. - No, to trzeba się upewnić, że się nie cofniemy - stwierdził Jadów. - Sam nie mógłbym wyrazić tego lepiej - mruknął Erik. Obaj usłyszeli dźwięk trąbki. - Wygląda na to, że już są - rzekł Jadów. - No to chodźmy ich przywitać - młodzieniec wyciągnął miecz. - Kto jeszcze z naszych jest na tym skrzydle? - spytał, gdy obaj pięli się po zboczu ku grani. - Twój stary kompan, Alfred. Dowodzi kompanią, która zajęła stanowiska zaraz na północ od naszych, potem jest Harper i Jerome - ten zamyka linię. Na południe od nas jest Turner, potem Frazer... a dalej już garnizon miejski pod dowództwem Księcia. - Z takimi mistrzami jak wy, jak możemy przegrać? - uśmiechnął się Erik. - W rzeczy samej, jak? - odpowiedział Jadów, uśmiechając się. Ravensburczyk spojrzał w dół na zachodni stok, po którym pięli się już napastnicy. - Dużo ludzi zginie, bijąc się o te dwadzieścia kroków piachu i skał. - To prawda - mruknął Jadów. - Ale jeżeli prawdą jest to, co nam powiedział Calis na tamtej plaży na Novindusie, to będzie cholernie ważne dwadzieścia kroków. - Co do tego nie ma wątpliwości - odpowiedział Erik. - Odwrócił się i spojrzał z góry na wspinających się ku nim mężczyzn. Łucznicy zaczęli już szyć w szeregi nieprzyjaciół śmiertelnymi ściegami, on sam zaś poczuł, jak tężeją mu mięśnie ramion. Czekał, aż pierwszy z wrogów zbliżył się dostatecznie blisko, by zabrać się do roboty. I nagle, jakby spod ziemi, wyłoniły się szeregi nacierających przeciwników. Erik uniósł miecz i ciął pierwszego, który wychylił łeb zza muru. - Otworzyć Kamień Życia? - spytał Pug, marszcząc brwi. - I jak zamierzasz tego dokonać? - Co to znaczy? - spytał Tomas syna. - Czy to nie uwolni ? Calis potrząsnął głową. I westchnął jak ktoś mocno znużony. - Nie jestem pewien, czy zdołam odpowiedzieć na oba pytania. Nie wiem, jak odblokować siły wewnątrz tej rzeczy. - Wskazał kamień pulsujący zielonym światłem i wystający z niego miecz. - Wiem tylko, że kiedy zacznę, zdołam pokierować wypływającą z wewnątrz Kamienia Życia energią. - A skąd to wiesz? - spytał Nakor. Calis uśmiechnął się lekko. - Udzielę ci jednej z twoich własnych, ulubionych odpowiedzi - po prostu wiem. Ale jak już zacznę ten proces, nie będę mógł go zatrzymać ani cofnąć, chcę więc mieć pewność, że robię to, co należy. - Wskazał na kamień. - A oto coś, co nigdy nie powinno było powstać. Tomas potarł dłonią brodę. - Coś bardzo podobnego rzekł kiedyś Ashen-Shugar do Draken-Korina. - Z tego właśnie powodu rozpętano Wojny Chaosu - dodał Nakor. Wszyscy spojrzeli nań ze zdziwieniem. - Skąd możesz wiedzieć? - spytał Tomas. - Sam pomyśl. Masz przecież pamięć . Po co stworzono Kamień Życia? Tomas wrócił do wspomnień, odwołując się do tych, które poznał przed półwieczem, ale pochodzących od urodzonego przed wiekami Ashen-Shugara. I nagle ogarnęły go one niczym fala... Ashen-Shugar usłyszał zew. Siedział samotny w swej sali głęboko pod korzeniami gór. Jego wierzchowiec, złoty smok Shuruga, leżał zwinięty w kłąb i pogrążony we śnie na dnie ogromnej, pionowej sztolni, przez którą mógł wzlatywać w niebo Midkemii. Zew był osobliwy. Nigdy przedtem takiego nie słyszał. Było to wezwanie, ale bez tej nuty żądzy krwi, która zwoływała Smoczą Sforę, by ruszała w gwiazdy, palić i rabować. W głębi swej sali Ashen-Shugar poczuł zmianę, kiedy jego myśli nawiedziła inna osoba, żyjąca bardzo daleko, istota zwana Tomasem. Zgodnie z jego naturą taka myślowa agresja powinna w Ashen-Shugarze wzbudzić wściekłość, gniew i chęć mordu, ale ten... Tomas był jakby częścią Władcy Orlich Perci, równie mu bliską jak lewa ręka. Obudziwszy myślą Shurugę, skoczył na grzbiet wielkiej bestii. Smok rzucił się w powietrze i potężnymi zamachami mocarnych skrzydeł wzbił się w niebo, szybko oddalając się od górskiej twierdzy, która była siedzibą Władcy Orlich Perci. Polecieli ku wschodowi nad łańcuchem gór, które kiedyś miały nosić miano Szarych Wież, a potem dalej, nad górami, co miały się nazywać Calastius, aż do rozległej równiny, gdzie spotykali się członkowie jego rasy. Ashen-Shugar przybywał ostatni. Kazał Shurudze zatoczyć krąg i obniżyć lot. Wszyscy cierpliwie czekali, aż najpotężniejszy spośród nich zstąpi na ziemię. Pośrodku kręgu stał osobnik odziany w czarno-pomarańczową zbroję, Draken-Korin, który kazał nazywać siebie Władcą Tygrysów, a obok niego dwa stwory, z pochodzenia Tygrysy, którym wpojono magicznie umiejętność mowy i chodzenia w pozycji wyprostowanej. Oba gniewnie obnażały potężne kły, ale stały nieruchomo ze skrzyżowanymi na piersiach potężnymi ramionami. Ich obecność bynajmniej nie wzbudzała we Władcy Orlich Perci żadnego niepokoju. Mimo dzikiego i groźnego wyglądu, nie stanowiły żadnego zagrożenia dla potężnych . Wedle powszechnej opinii Draken-Korin był największym dziwakiem z całej rasy. Miewał zupełnie nieoczekiwane i nowe pomysły. Nikt nie wiedział, skąd mu się brały, niekiedy jednak wydawało się, że jest nimi całkowicie opętany. - Draken-Korin - żachnął się Tomas. - On był inny! - Czy nigdy cię nie zaciekawiło, dlaczego tak jest? - spytał Nakor. - Nie. To znaczy... Ashen-Shugar nigdy się nad tym nie zastanawiał. - Wygląda na to, że byli rasą odznaczającą się zaskakującym brakiem ciekawości. A co pamiętasz? - Pamiętam, że mnie wezwano. - W jakim celu? - spytał Pug. - Wszystkich wezwał Draken-Korin, który oznajmił, że zmienia się porządek wszechrzeczy. Starzy bogowie, Ratrhar i Mythar, wycofali się... - w tym momencie elf szerzej otworzył oczy - albo zostali usunięci! - Usunięci? - zdumiała się Miranda. - Przez Bogów Strażników! - rzekł Dominik. - Czekajcie! - żachnął się Tomas. - Niech sobie przypomnę! - I niezależnie od przyczyny, Porządek i Chaos straciły już swoje znaczenie. Nici władzy wypadły z dłoni Mythar i wyrośli z nich nowi bogowie - mówił Draken-Korin. Ashen-Shugar uważnie patrzył na swego brata-syna i ujrzał w jego oczach coś, co dopiero teraz rozpoznał jako szaleństwo. - Rathar nie wiąże już owych pasm mocy i tamte istoty obejmą władzę i ustanowią nowy porządek, któremu musimy się przeciwstawić. Ci bogowie wiedzą o tym, że jesteśmy tego świadomi, i rzucają nam wyzwanie. - Zabijamy, kiedy ktoś się nam przeciwstawia - odparł Ashen-Shugar, na którym słowa Draken-Korina nie zrobiły wrażenia. Draken-Korin spojrzał w twarz swego brata-ojca. - Są równi nam mocą. W tej chwili jeszcze walczą jedni z drugimi, każdy usiłuje zagarnąć dla siebie jak największą część spadku po Dwóch Ślepych Bóstwach Początku. Ta walka jednak wkrótce się skończy i wtedy wezmą się za nas. Niechybnie zwrócą się przeciwko nam. - I czemuż mielibyśmy się tym przejmować? - odparł Ashen-Shugar, wzruszając ramionami. - Staniemy do walki, jak zawsze. Otóż i odpowiedź! - Nie... potrzebujemy czegoś więcej. Możemy ich pokonać, jeśli wystąpimy zgodnie. W pojedynkę ulegniemy ich mocy... - Róbcie, co chcecie - odparł Ashen-Shugar. - Ja się do was nie przyłączę i nie wezmę w tym udziału. - I dosiadłszy smoka, ruszył w drogę powrotną. Nigdy by mi to nie przyszło do głowy! - stwierdził Tomas. - Twój ojciec wiedział! - zwrócił się do Mirandy. - Stworzył broń przeciwko najazdowi Tsuranni, zapobiegł powrotowi Smoczej Sfory na Midkemię... i jakby tego nie było dość, poświecił wszystko, by przygotować nas do tej walki! - Wyjaśnij, proszę - odezwał się Nakor. - Coś zmieniło Draken-Korina - rzekł Tomas. - Wedle miar swojej rasy był szalony... Miał osobliwe upodobania i zajmował się niezwykłymi sprawami. Za jego to sprawą doszło do stworzenia Kamienia Życia. Zmusił innych do przeniesienia ich mocy do tego kryształu. - Nie, nie... - odezwał się Calis. - On był jedynie narzędziem. Za tym wszystkim krył się ktoś inny. - Kto? - Nie ktoś - odparł Nakor. - Coś... Wszyscy spojrzeli na małego dziwaka. - Co chcesz przez to powiedzieć? - spytał Pug. - W umyśle każdego z was coś zamknięto - odpowiedział mały frant. Szczupłą dłonią zatoczył łuk, tworząc złoty nimb, który objął całe pomieszczenie. Arcymag żachnął się zdumiony - wiedział, że mały Isalańczyk był kimś znacznie większym, niż się do tego przyznawał, ale zdolność wytworzenia tej osłony przekraczała nawet jego własne umiejętności. Rozpoznał ten nimb, ale zdumiała go łatwość, z jaką stworzył go niegdysiejszy włóczęga. - Kimże ty jesteś? - spytała Miranda. - Zwykłym człowiekiem - uśmiechnął się Nakor. - Nieraz wam to już mówiłem. - Jesteś kimś więcej - odparł spokojnie Dominik. - W pewnym sensie jestem też narzędziem - wzruszył ramionami mały Isalańczyk. Spojrzał uważnie na każdego po kolei. - Niektórzy z was słyszeli, jak opowiadałem o swojej przeszłości, i zapewniam, że wszystko jest prawdą. Kiedy byłem dzieckiem, obdarzono mnie mocą i ojciec wygnał mnie z domu za moje zbytki i figle. Podróżowałem, uczyłem się i przez większą część mojego życiu byłem tym, kogo widzicie we mnie teraz... Kiedyś natknąłem się na kobietę zwaną Jorna... i wydało mi się, że ją pokochałem. Młodzi ludzie często mylą fizyczne pożądanie z miłością... Byłem tak próżny, że dałem się zwieść pozorom i uwierzyłem, że ona też mnie pokochała... Potrafimy uwierzyć we wszystko, w co zechcemy uwierzyć... i przekonamy samych siebie, że nie może być inaczej. Spójrzcie na mnie! - Uśmiechnął się. - Młoda i piękna kobieta miałaby ulec moim wdziękom? - Wzruszył ramionami. - To zresztą nie ma teraz znaczenia. Istotne jest, że zmądrzałem... choć wiedza nie przyniosła mi radości. - Popatrzył na Mirandę. - Wiesz, co było potem. Twoja matka znalazła sobie kogoś, kto mógł ją nauczyć więcej ode mnie... bo ja zawsze jej mówiłem, że jestem tylko człekiem, co zna tylko kilka sztuczek... - Nie wiem dlaczego, ale mam takie przeczucie - uśmiechnęła się czarodziejka - że jesteś ostatnią osobą na świecie, która mogłaby tak o sobie powiedzieć. - Jakkolwiek było - ciągnął Nakor - Jorna została żoną Macrosa, a ja podjąłem dalsze podróże. - Powiódł wzrokiem po obecnych. - Moje życie uległo zmianie pewnego dnia, gdy usnąłem w wypalonym szałasie na zboczu jednego ze wzgórz w Isalani. Zawsze posiadałem zdolność robienia sztuczek, ale we śnie kazano mi czegoś poszukać... - Czego? - spytał Pug. Isalańczyk sięgnął do wnętrza swojego bagażu, z którymi nigdy się nie rozstawał. Nieraz już Pug widywał, jak mały frant wpycha całe ramię do wora, który pozornie nie był głębszy niż na dwie stopy. Arcymag wiedział, że wnętrze biesagów Nakora było jakby miniaturowym portalem, przez który przechera sięgał do miejsca, gdzie przechowywał swoje zdumiewające znaleziska. - Aaa! - odezwał się wreszcie Nakor nie bez satysfakcji w głosie, wyciągając jakiś przedmiot. - Mam! Dominik wytrzeszczył oczy, podczas gdy pozostali patrzyli po prostu z ciekawością. Nakor trzymał w dłoni szarobiały cylinder o średnicy czterech cali i długości może osiemnastu, zakończony po obu stronach gałkami. - Co to takiego? - spytała Miranda. - Bardzo użyteczny przedmiot. Zdziwiłoby cię, jak wiele informacji można w nim przechować. - Przekręcił jedną z gałek i urządzenie otworzyło się z cichym szczęknięciem. Połowa cylindra oddzieliła się od drugiej i Nakor wyciągnął ze środka długi kawałek czegoś, co wyglądało na blade, przezroczyste pasmo papieru czy pergaminu. - Gdybyś ciągnęła dostatecznie wytrwale, mogłabyś zapełnić to całe pomieszczenie. - Ciągnął i ciągnął. Urządzenie wytwarzało długą, jednolitą taśmę. - Ten materiał jest zdumiewająco trwały. Nie sposób go rozerwać, przeciąć lub czymkolwiek splamić. Nie można też na nim nic zapisać. - Całą powierzchnię taśmy pokrywało piękne pismo. - Ale cokolwiek chcielibyście wiedzieć, jest tu gdzieś zapisane... - Zdumiewające - rzekł Pug. Spojrzawszy na pismo, zapytał: - Jaki to język? - Nie mam pojęcia. Ale podczas minionych lat nauczyłem się go trochę... i mogę co nieco wyczytać. - Pokręcił gałką, taśma wsunęła się do środka... i oto znów trzymał w dłoni jednolity cylinder z szarego metalu, bez skazy czy przerwy. - Dużo bym dał za umiejętność odczytania tego tak, jak to powinno być odczytywane... bo na pewno nie znam wszystkich sekretów tej sztuczki. - Musiałbyś pierwej latami studiować... i poznać większość z tego, co zostało nam po Bogu Wiedzy. To Kodeks - odezwał się Dominik tonem pełnym nabożnego niemal szacunku. - Jaki Kodeks? - spytała Miranda. - Kodeks Wodara-Hospura. Uważa się, że przepadł w pomroce dziejów. - No cóż... trafiło się mi i znalazłem go - rzekł skromnie Nakor. - Sęk w tym, że kiedy go otwieram, opowiada mi o rozmaitych rozmaitościach, ale nigdy dwa razy o tym samym. Wiele z tego nie sposób zrozumieć, inne sprawy są okropnie nudne... Myślę, że jest jakiś sposób, by wyciągnąć zeń informację, jakiej akurat potrzebujemy, ale jak dotąd na niego nie wpadłem. - Uśmiechnął się szeroko. - Nie uwierzycie, czego można się dowiedzieć, jeśli się zaśnie, położywszy toto pod głową. - To urządzenie znane jest też pod nazwą Złodzieja Snów - wtrącił się opat. - Powiadają, że kto uśnie za blisko, zostanie okradziony z własnych snów... a jeśli potrwa to dostatecznie długo, oszaleje. - Ha! - rzekł Nakor. - Nie byłbyś pierwszym, który nazwie mnie wariatem. A zresztą już ze sto lat temu przestałem sypiać w jednym pokoju z tym urządzeniem. Owszem, trochę to trwało, ale sam się domyśliłem, że to pozbawia mnie moich własnych snów. - Mały frant potrząsnął głową. - Osobliwe rzeczy dzieją się z człowiekiem, który w nocy nie może snuć własnych snów. Zaczynałem mieć halucynacje i szczerze mówiąc, nieco za szybko popadałem w złość... - Co to jest? - spytała Miranda. - Te imiona nic dla mnie nie znaczą. - To najświętszy z artefaktów ze świątyni Boga Wiedzy - wyjaśnił Dominik. - Zawarta jest w nim cała wiedza ze świątyni zaginionego Boga Wiedzy. Wodar-Hospur należał do mniejszych bóstw, ale odnosił się krytycznie do problemów, o których tu dyskutujemy. Ten włóczęga od nie wiadomo ilu lat nosi przy sobie coś, co naszemu zakonowi dałoby ogromną wiedzę i głęboką znajomość natury wszechrzeczy... gdybyśmy tylko to mieli. - Może i tak - zgodził się Nakor. - Ale równie prawdopodobne jest, że siedzielibyście nad tym kilka stuleci, gapilibyście się na to i nie wiedzielibyście, co z tym począć. - Isalańczyk rozejrzał się dookoła. - Wiedza to potęga. Wszyscy jesteście potężni. Ja mam wiedzę. Razem posiadamy wszystko, czego trzeba do pokonania Nienazwanego. Gdy Isalańczyk to powiedział, wszystko wokół pociemniało i zrobiło się jakby chłodniej. - Nienazwany? - szepnęła Miranda, dotykając dłonią skroni. - Coś o nim wiedziałam... ale już nie wiem... Nakor kiwnął głową. - Nie wymienię jego imienia - spojrzał znacząco na Dominika. - Ci, co posiedli rozległą wiedzę, mają przewagę nad innymi... i prawie to samo da się rzec o lekko stukniętych. - Powiódłszy wzrokiem po uczestnikach narady, podjął po chwili wątek. - Oto, co trzeba wam wiedzieć. Nienazwany musi takim pozostać, bo nawet jeśli ktoś pomyśli tylko jego imię, zwraca na siebie jego uwagę. Gdyby tak się stało, wszystko przepadłoby, ponieważ żaden ze śmiertelników nie ma dostatecznej mocy, by się oprzeć jego wezwaniu... - Nakor uśmiechnął się szeroko. - Żaden, oprócz mnie... - Jak to możliwe? - zdumiał się opat. - Jak powiedziałem, odrobina szaleństwa ma swoje dobre strony. Istnieją też sposoby rozmyślania o czymś bez świadomości, że się o tym myśli... Kiedy Nienazwany słyszy swoje imię i zaczyna się rozglądać, nie może znaleźć tego, kto o nim myśli... Nawet Wielki Bóg nie może cię odnaleźć tam, gdzie cię nie ma. - Wiecie, kompletnie się pogubiłam - przyznała Miranda. - Nie ty jedna - mruknął Pug. - A ja chyba nadążam - uśmiechnął się Calis. - To dlatego, że jesteś młody - uśmiechnął się doń Nakor. Spojrzał na pozostałych. - Podczas Wojen Chaosu, jeden z Boskich Nadzorców, Nienazwany, którego naturę moglibyście określić jako złą, podjął wysiłek zmierzający do zmiany równowagi świata. To on, nie kto inny, nakłonił Draken-Korina, by ten sprowadził na drogę samozagłady. Oni zaś nie zdawali sobie sprawy z tego, że bogowie wcale im nie zagrażali. Podejrzewam, że byłby to dla nich koncept niemożliwy niemal do przyjęcia, ale w istocie bogowie byliby równie zadowoleni z wyznawców , jak i wszelkich innych... ludzi, elfów, goblinów... i innych ras, co żyją tu i teraz. Na ustach Tomasa pojawił się uśmiech. - Myślę, że można by to tak określić. "Koncept niemożliwy do przyjęcia"... o tak, w istocie niemożliwy... - Jakkolwiek było - podjął wątek Nakor - gdy powstali, by rzucić wyzwanie bogom, rozpętały się Wojny Chaosu. - Spojrzał na Tomasa. - Jak długo trwały? - No... nie wiem. - Elf zrobił zdziwioną minę i zamknął oczy, jakby usiłując sobie coś przypomnieć. W końcu je otworzył. - Nie mam pojęcia. - Setki lat - uciął Isalańczyk. - Myślimy o bogach, jak o istotach związanych z Midkemią, oni jednak są znacznie więksi... wpływają na losy milionów światów... - Znów się zgubiłam - przyznała Miranda. - Związani z Midkemią, a sięgają do milionów światów? - To tak, jakbyśmy siedzieli wokół góry - wyjaśnił Nakor. - Każdy widziałby ją z innej perspektywy, ale wciąż byłaby to ta sama góra... - Bogini, którą nazywacie Sung Nieskalaną, przedstawia sobą pewien aspekt rzeczywistości... coś głęboko podstawowego, bez skazy, absolutnie doskonałego... i ten aspekt realności istnieje w wielu miejscach... nie tylko w naszym jej zakątku. - Spojrzał na Mirandę. - Co oznacza, że gdybyś zechciała zniszczyć Sung Białą, wywołałabyś zamęt nie tylko na Midkemii, ale stworzyłabyś problemy w bardzo rozległych rzeczywistościach. - Wszystko się ze sobą łączy - wtrącił Calis, splatając palce. - Nie możesz zniszczyć fragmentu rzeczywistości, nie szkodząc innym jej częściom. - Wróćmy do Bezimiennego - podjął wątek Nakor - który chciał zniszczyć porządek wszechrzeczy i zakłócić harmonię Stworzenia. Nakłonił Draken-Korina, a za jego pośrednictwem pozostałych , do dwu spraw - stworzyli Kamień Życia i powstali przeciwko bogom. Rezultatem tego wszystkiego była zagłada wielu mniejszych bóstw... przynajmniej w takim sensie, w jakim mogą zginąć nieśmiertelni bogowie... co w praktyce sprowadza się do tego, że przez długi czas pozostają nieobecni... Inni zaś się zmienili. Władzę nad oceanami, które przedtem należały do Eortis, przejęła Killian. W pewnym sensie jest to słuszne, ona jest bowiem boginią natury... ale oceany to nie zajęcie dla niej. - Nakor potrząsnął głową. - Wiecie... ten Nienazwany spowodował poważne szkody. Rozważywszy wszystko, ciągle cierpimy i ciągle dostajemy przez nie w kość. - Pokazał palcem w kierunku, gdzie znajdowało się Darkmoor. - Ot, stamtąd nadciąga demon z potężną armią. On pożąda tej rzeczy. - Pokazał Kamień Życia. - Nie wie nawet pewnie, czemu chce tu dotrzeć... nie wie chyba i tego, że jest tu Kamień Życia. A jak tu dotrze, to nie będzie wiedział, co począć z Klejnotem. Ale zrobi wszystko, by go posiąść. A jak już weźmie go w swoje łapy... - Położy kres wszelkiemu życiu na świecie - uzupełnił Calis. Wzrok wszystkich obecnych spoczął na Orle. - Taka jest natura Kamienia Życia... Wszystko życie na tym świecie jest z nim połączone. Jeśli zniszczy się Kamień, unicestwi się wszelkie życie na Midkemii. - W tym sęk - odezwał się Nakor. - Tego właśnie Draken-Korin nie rozumiał... uważał, że tworzy idealny oręż. Sądził, że kiedy uwolni moc Kamienia Życia, ta zmiecie bogów... ot, tak! - Strzelił palcami, patrząc na Tomasa. Ten kiwnął głową. - Ale problem w tym, że się mylił - ciągnął Isalańczyk. - W istocie zginęłyby wszystkie żyjące istoty... oprócz bogów. Mniejsi bogowie oczywiście zostaliby osłabieni, bo straciliby wyznawców. Ale Bogowie Nadzorcy... o, tym by nic się nie stało! - Od tego wszystkiego zaczyna mnie boleć głowa! - mruknęła Miranda. - Jeżeli w układach pomiędzy Bogami Nadzoru nic by się nie zmieniło, jakąż korzyść odniósłby Bezimienny? - Żadną - odparł Nakor. - W tym cała ironia. Myślę, że wyobraził sobie - o ile wolno mi przypuścić, że potrafię myśleć jak bóg - iż ogólny chaos posłuży jego sprawie, ponieważ inni Nadzorcy staną wobec sytuacji nieprzewidzianej... - Czy miał rację? - spytał Pug. - Nie - odpowiedział Dominik. - Każdy z bogów ma swoją ustaloną rolę i może w jej obrębie robić co chce... ale nie może robić niczego wbrew swojej naturze. Miranda wstała, dając znak, że jej cierpliwość dobiega końca. - To czemu dzieje się to, co się dzieje? Dlaczego Bezimienny działa wbrew swojej naturze? - Bo jest szalony - wyjaśnił Calis. - Dni Gniewu Szalonego Boga - odezwał się Tomas. - Oto inna nazwa Wojen Chaosu. - Co może popchnąć boga do szaleństwa? - spytał milczący do tej pory Sho Pi. - Wiesz, chłopcze - odezwał się Nakor - bywają chwile, kiedy mi się wydaje, że nie jesteś tak beznadziejnie głupi. To wspaniałe pytanie. - Powiódł wzrokiem po towarzyszach dyskusji. - Czy ktoś ma jakąś odpowiedź? Nikt się nie odezwał. - Może to właśnie leżało w jego naturze - odpowiedział sam sobie mały Isalańczyk - że Bezimienny czynił rzeczy sprzeciwiające się temu, do czego miał i powinien był dążyć. Doprowadził do sytuacji, w której został wyrzucony poza wszelkie nawiasy i uwięziony niezmiernie daleko stąd. Siedmioro bogów żyło kiedyś w harmonii, każdy zgodnie ze swą naturą. Z niewiadomego powodu ta równowaga została zakłócona. Wojny Chaosu spowodowały zagładę dwu Nadzorców, ponieważ musieli działać dla zachowania tego, co zostało ze świata. Odszedł Wzorzec, Ishap, najważniejszy z siódemki. Znikła także Bogini Dobra, Arch-Indar... a Bezimienny został wygnany i uwięziony przez czwórkę pozostałych. Ta, co była jego przeciwieństwem, zginęła, przepadł i ten, który utrzymywał równowagę... co zmusiło do działania pozostałych czworo. Abrem-Sev, Ev-Dem, Graff i Helbinor nie mieli wyboru... W wyniku tego powstał świat pozbawiony równowagi i kontroli, taki, któremu brak spójności. Dlatego na Midkemii dzieje się tak wiele niezwykłych rzeczy. Żyje się tu ciekawie... ale i trochę niebezpiecznie. - To twoje domysły - spytał Pug - czy wiesz na pewno? Nakor wskazał artefakt.-Cóż mu odpowiesz, mości Dominiku? - On wie - odpowiedział opat Sarth. - To urządzenie było przechowywane przez arcykapłanów Wodar-Hospura, Boga Wiedzy. Powiadano, że w Kodeksie zawarto odpowiedź na każde pytanie, jakie ktokolwiek mógłby zadać. Wiedzę tę jednak opłacano wysoką ceną. Do przeciwstawienia się szaleństwu będącemu wynikiem bezsenności arcykapłana trzeba było wysiłku dwunastu innych świętych mężów. - Spojrzał na Nakora. - Isalańczyku... jak ci się udało zwalczyć szaleństwo? - A kto mówi, że je zwalczyłem? - uśmiechnął się mały szelma. - Zawsze cię uważałem za nieszkodliwego dziwaka - żachnął się Pug - ale nigdy bym nie powiedział, że jesteś wariatem. - Ha! Jedno da się rzec o szaleństwie... ma swoje granice. Po ich przekroczeniu albo się człek zabija, albo zdrowieje. Ja wyzdrowiałem - uśmiechnął się szeroko. - Trzeba też przyznać, że swoją rolę odegrał fakt, iż przestałem sypiać w jednym pomieszczeniu z tym draństwem... - A jak to jest - zapytał Sho Pi - że wy, panie - wskazał na Tomasa - którzyście nosili płaszcz , i wy - wskazał na Puga - co byliście panem dwu światów i dwu magii, ty mistrzu - kiwnął głową Nakorowi - co posiadłeś to urządzenie, i działający w imieniu Sariga Macros, zeszliście się wszyscy w jednej historii? - Jesteśmy tu, aby pomóc - wyjaśnił Nakor. - Być może zaplanowali to bogowie, ale naszą sprawą jest naprawić szkodę, wyrządzoną wiele stuleci temu. - A potrafimy? - spytała Miranda. - My nie - odparł Nakor. - Jest tylko jedna istota na świecie, która może to uczynić. - Odwrócił się i spojrzał w oczy Calisowi. - Czujesz się na siłach? - Nie wiem - odpowiedział półelf. - Ale muszę spróbować. - Spojrzał na Kamień Życia. - I to już niedługo. - A naszym zadaniem - zakończył Isalańczyk - będzie jego ochrona i zachowanie go przy życiu dostatecznie długo, by mógł spróbować. Erik stał za umocnieniami, patrząc, jak jego ludzie odpierają kolejny atak i szykują się do obrony przed kolejnym natarciem wroga. Duko był dobrym wodzem i żadnego z poprzednich ataków nie można było uznać za niepotrzebny wysiłek. Aby odeprzeć nieprzyjaciół, Erik musiał odwołać się do wszelkich znanych sobie sztuczek i ściągnąć wszelkie rezerwy. Z innych odcinków frontu przybywali gońcy z wieściami... a żadna nie była dobra. Królestwo trwało, ale linia frontu trzeszczała w szwach. Patrick obawiał się, że w którymś miejscu pęknie. Dlatego właśnie trzymał odwody Armii Wschodu za wzgórzami. Tamci mieli załatać każdą wyrwę w szeregach. Niewielką armię wysłano też, by powstrzymała każde ugrupowanie nieprzyjacielskie, które mogłoby się przebić na opustoszały Sethanon. Późnym popołudniem, kiedy w szeregach nieprzyjacielskich trąbki zaczęły zwoływać wrogów do odwrotu, Erik pozwolił sobie na westchnienie ulgi. Z Darkmoor przybył wreszcie goniec z jego mundurem i zmianą bielizny. Młodzieniec był brudny, spocony, osmalony i choć wiedział, że nie może sobie pozwolić na kąpiel, ucieszył się z czystej koszuli i spodni. Zaledwie zdążył się przebrać, kiedy do namiotu wszedł Jadów. - Dostaliśmy wieści, że jakiś niewielki nieprzyjacielski oddziałek przebił się za grzbiet. Zamknięto ich w ciasnym jarze jakąś milę stąd ku północy. - Weź ze sobą dwie drużyny i wybij ich do nogi - polecił Erik. - Jeśli będziesz potrzebował pomocy, wezwij ilu trzeba, ale wyrzuć ich stamtąd. Jadów wyszedł, a młodzieniec zajął się bieżącymi sprawami. Przejrzawszy stos meldunków i raportów, doszedł do wniosku, iż żaden nie wymaga odeń natychmiastowej interwencji. Wyszedł, kierując się do miejsca, gdzie wydawano żywność. Stając w kolejce, zrezygnował z prawa pierwszeństwa - i od posiłku dzieliło go już tylko kilka stóp, kiedy pojawił się nowy jeździec. Był to Dashel Jameson. Erik nie bez żalu spojrzał na parujący kocioł i odszedł na bok, w jego stronę. - Witaj! Młodzik zeskoczył z konia. - Przysłał mnie tu Książę, żeby ci powiedzieć, że Earlowi of Loriel znaleziono inne zajęcie. - I zniżywszy głos, dodał: - Jeżeli pojawi się jeszcze jakiś szlachetka, który będzie ci robił kłopoty, to mam go... zmitygować. - Dziękuję - odpowiedział Erik, który nie bardzo wiedział, jak zadać następne, cisnące mu się na usta pytanie. - Są jakieś wieści o twoim... dziadku? - wypalił wreszcie. Twarz Dasha sposępniała. - Nie. O babce też niczego nie wiadomo. - Spojrzał na zachód, ku Krondorowi. - Powoli musimy zacząć godzić się z myślą, że postanowili umrzeć razem... - Westchnął. - Ojciec ciężko to przeżywa, ale wkrótce dojdzie do siebie. - Wzruszył ramionami. - Prawdę rzekłszy, ja też czuję się nieswojo. - Spojrzał na Erika. - W czym mogę pomóc? - Potrzebny mi ktoś, kto zajmie się tymi meldunkami i będzie je przeglądał, przekazując mi tylko te, które wymagają mojej interwencji. Na razie nie zorganizowaliśmy tutaj sztabu z prawdziwego zdarzenia. - Zginęło wielu szlachciców i zastąpiono ich ludźmi, którzy nieźle się sprawiali w garnizonach, ale nie mają doświadczenia w polu. - To już zauważyłem - mruknął młodzieniec. Zerknął na Dasha. - A kto zginął? - Diuk Południowych Marchii. Diuk Yabonu jest ranny i może się z tego nie wykaraskać. Padło przynajmniej kilkunastu earlów i baronów. - Zniżył głos. - Gdy ty ćwiczyłeś ludzi w górach, Patrick wydał rozkaz, by każdy z Lordów, którego tu skierowano, zostawił w domu przynajmniej jednego syna. Jeśli przetrwamy, to w przyszłym roku w Izbie Lordów będziemy mieli wielu nowych członków. Ta wojna kosztuje nas dużo krwi. - To prawda. - W tym momencie rozległ się dźwięk trąbek. Nieprzyjaciel znów ruszył do ataku. - Ale i tamci krwawią. - Z tymi słowy Erik wyjął miecz i pobiegł do wybranego wcześniej miejsca dowodzenia. - Już czas - oznajmił Calis. Pug podszedł i stanął obok syna starego druha. - Jesteś pewien? - Tak - odpowiedział półelf. Spojrzał na ojca. Obaj przekazali sobie wzrokiem coś, co nie wymagało słów, a co zwykle obaj głęboko skrywali. Potem popatrzył na Mirandę, która uśmiechnęła się do niego. Stanąwszy przed Kamieniem Życia - ogromnym, zielonym klejnotem pulsującym energią, powiedział: - Ojcze... weź swój miecz. Ten bez wahania podszedł do postumentu, na którym spoczywał klejnot i oparł jedną nogę w kamień. Ująwszy oburącz rękojeść miecza ze stali i złota, pociągnął je mocno ku sobie. W pierwszej chwili poczuł opór, potem miecz gładko wysunął się z kryształu. Tomas podniósł swój miecz. Po raz pierwszy od chwili Wojen Chaosu poczuł się naprawdę sobą. Z jego ust wydarł się pierwotny okrzyk tryumfu. Blask klejnotu nasilił się i znów zaczął pulsować. Calis położył obie dłonie na gładkiej powierzchni. - Jam jest ! Jam jest człowiek! - I zamknąwszy oczy, dodał: - Jam jest eledhel! - Interesujące - skomentował Nakor. - On w istocie jest jedyny... posiada cechy wszystkich trzech ras. Calis otworzył szeroko oczy i z widocznym zdumieniem spojrzał na klejnot. - To takie oczywiste! - powiedział i pochylił głowę, dotykając czołem powierzchni kryształu. - Takie łatwe! Pug spojrzał na Tomasa i obaj zadali sobie w duchu to samo pytanie: "Dlaczego było to takie oczywiste i łatwe?" Siedzący na tronie w wielkim namiocie, otoczony setkami sług i doradców Jakan poruszył się niespokojnie. Coś go wzywało, rozkazująco i władczo... coś co nalegało, by natychmiast ruszył w jego stronę. Nie wiedział, co to takiego... świadom był jedynie, że to coś nawiedzało jego sny i wzywało go najsłodszym ze śpiewów. Wiedział, gdzie To jest... na północy i wschodzie, w miejscu zwanym Sethanon... i wiedział, że przeciwnicy odmawiają mu dostępu do Tego... Samozwańczy Król Midkemii wstał. Wszyscy, co go otaczali, nadal widzieli w nim Szmaragdową Królową. Wydało im się, że otrzymali rozkaz odejścia, wszyscy z wyjątkiem tych, których trzymała przy sobie - ostatniego z pantathiańskich kapłanów zwanego Tithulą i generała Fadawaha, człowieka. Ci wiedzieli o złudzeniu - byli zresztą ostatnimi ze świadków wydarzeń okropnej nocy, kiedy Jakan pożarł Szmaragdową Królową. Było to takie łatwe! Leżała samotnie zjedna ze swoich ofiar... mężczyzną, który trzymał ją w objęciach, gdy ona wysysała z niego życie. Demon użył swej rosnącej wciąż mocy, by przybrać postać jednego ze sług. Wślizgnąwszy się do jej namiotu, szybko zabił Królową i jej kochanka. Ta, co niegdyś używała imienia Jorna, miała znaczną moc, ale traciła ją na bezsensowny i daremny wysiłek zachowania wiecznie młodego wyglądu. Tego demon nie umiał pojąć - o wiele łatwiej było posłużyć się iluzją, jak to robił on. Pożerając kobietę, spotkał się z czymś obcym, a jednocześnie mu znajomym. Stykał się już z tą istotą i znał jej imię... Nalar. Poznał Jestestwo, które nawiedziło Szmaragdową Panią, ale wcale się tym nie przejął. Maarg dawno już zawarł pakt z Kimś, kto mu pozwolił nakłonić stwory podobne do Pantathian do otworzenia portalów do świata Saaurów i Ludzi. Ale tym niech się trapi sam Maarg. Niech sobie gnije na Shili lub wraca do świata demonów i jego ograniczonych rozkoszy i przyjemności. Na Midkemii był teraz tylko Jakan... jedyny ze swego rodzaju, a jego moc rosła z dnia na dzień. Spojrzawszy na swoje lewe ramię, przekonał się, jak znacznie urosło. Ostatniego człeka, którego pożarł, połknął w całości - i wciąż jeszcze wspominał z przyjemnością momenty cudownej rozkoszy, jakiej doznawał, gdy stworzenie niemal przez pełną minutę wyło w jego wnętrznościach. Teraz zaś patrzył, jak twarz ofiary pojawiła się na jego brzuchu. Rozprostowawszy ramiona, poczuł, że skrzydłami dotyka niemal ścian i pułapu namiotu. Trzeba będzie go rozbudować... Wewnątrz namiotu łatwo było poruszać iluzoryczną figurą Królowej, ale obecnie Jakan miał ponad dwadzieścia stóp wysokości i wiedział, że będzie rósł, dopóki wystarczy mu pokarmu. Przez chwilę myślał, czy nie ograniczyć uczt, ale szybko odrzucił tę całkowicie mu obcą myśl. Aby wyjść przed namiot, którego klapę przytrzymywał jeden z wartowników, musiał się pochylić. Tithulą i Fadawah podążali za nim w pewnej, pozornie podyktowanej szacunkiem odległości - nikt, kto nie potrafił przejrzeć magii, nie mógł dostrzec mistycznych więzów, jakimi skrępował ich Jakan. Stojący w pobliżu żołnierze ujrzeli, że Szmaragdowa Królowa wkracza do rozległego namiotu, który wzniesiono dla rannych. Wszedłszy do środka, znalazła kilku łapiduchów, opatrujących leżących tu wojaków. - Wyjdźcie! - rozkazała i ci, co mogli, natychmiast wyskoczyli na zewnątrz. Domyślano się już, co nastąpi. Jakan podszedł do jednego z rannych, nieprzytomnego, ale wciąż jeszcze oddychającego. Porwawszy go jedną łapą, odgryzł mu głowę i przełknął ją w całości. Krew i energia życiowa, spływające po przełyku demona, napełniły go niemal bolesną rozkoszą. Nigdy wcześniej nie rozwijał się tak szybko, nigdy wcześniej nie był tak potężny, a przecież tyle jeszcze było przed nim! Stanie się najpotężniejszym Królem Demonów w historii całej rasy! Nic go już nie powstrzyma... a kiedy nasyci się tą planetą, użyje wiedzy o portalach, jaką posiedli jej mieszkańcy, do przedostania się na inne światy. "W końcu - pomyślał - zostanę bogiem!" Przeszedł do kolejnego z ludzi, który ciężko ranny leżał bezsilnie, ale oczami pełnymi grozy patrzył na to, czego był świadkiem, a teraz usiłował odpełznąć na bok. Zrozumiawszy wszystko, przepełniony żądzą mordu Jakan, pozwolił opaść masce iluzji. Przerażony żołnierz zdołał tylko jęknąć. Szeroko uśmiechnięty demon, z którego paszczy ściekała jeszcze krew, podszedł bliżej i nadziawszy nieszczęśnika na jeden ze swoich szponów, podniósł wijącą się jeszcze ofiarę do pyska. Pożarł go jednym kłapnięciem szczęk, rozkoszując się odczuwanymi w przełyku drgawkami człowieka. "Nigdy przedtem nie było takiego jak ja" - pomyślał. I odwróciwszy się do marionetkowego wodza, wydał rozkaz: - Niech ludzie ruszają do ataku! Jeszcze dziś przerwiemy obronę tych durniów! Puste i pozbawione wyrazu oczy generała nie zdradziły żadnych emocji. Wytknąwszy głowę za namiot, wydał rozkaz: - Wszystkie oddziały, do ataku! "Już niedługo - pomyślał Jakan - już niedługo pożrę tysiące, a potem dotrę do tego Sethanonu i przekonam się, co mnie tam tak ciągnie". - To jak rozwiązywanie węzła - uśmiechnął się Calis. Jego obie dłonie spoczywały na Kamieniu Życia, a światło klejnotu oblewało półelfa zielonym blaskiem, kąpiąc go w pulsującym kręgu jasności. Choć nie ruszył ani jednym mięśniem, patrzącym wydało się, że nigdy nie widzieli go bardziej ożywionego, potężnego ani bardziej podnieconego. - Co widzisz? - zapytał go Tomas, stając obok niego. - Ojcze! Widzę wszystko! Z czubka klejnotu strzeliła w gorę wirująca, sześciostopowa kolumna zielonego, roziskrzonego blasku. W powietrzu rozległ się ostry, jękliwy dźwięk. Wewnątrz zielonego płomienia zamigotały jakieś twarze. Gotów do walki Tomas uniósł złote ostrze. - ! - powiedział ochrypłym szeptem. Całe jego ciało sprężyło się gotowe do skoku. - Nie! - odparł Calis. - To tylko nikłe echo ich niegdysiejszych istnień. To, czego szukali, czego pożądali, umknęło im na zawsze. Chcieli odzyskać to, co nigdy do nich nie należało. - Odwrócił się do ojca. - Przygotuj się... - Na co? - Na przemianę. - Calis zamknął oczy. Ognista zieleń strzeliła w górę, pod sklepienie, i okrążywszy jaskinię, utworzyła krąg na skalistej powierzchni. Potem rozpłaszczyła się i zbladła, przybierając postać nikłej poświaty podkreślającej złotawe lśnienie ochronnej warstwy czaru Nakora. Tomas opadł na kolana i wypuścił miecz z dłoni, wydając jednocześnie jęk bólu. Niczym człowiek targany skurczami agonii chwycił się za pierś. Pug podbiegł do starego przyjaciela. - Co ci jest? Tomas miał zaciśnięte zęby, więc Calis odpowiedział za ojca: - odbierają to, co dali temu światu. - Czy on przeżyje? - zaniepokoił się Pug. - Przeżyje - stwierdził Calis. - Jest kimś więcej niż tylko . Podobnie jak ja. I wtedy Pug zobaczył, że i Calis podlega podobnej transformacji, jak gdyby coś wydzierało zeń część jego natury, która należała do . Po czole półelfa spływały krople potu, ramiona mu drżały, ale nie odrywał płonącego wzroku od klejnotu. - Co się dzieje? - spytał Arcymag niemal szeptem. - Temu światu zwraca się teraz coś, co zostało mu odebrane. A ja jestem narzędziem, przez które ów powrót się dokonuje. W tejże chwili z nimbu, który otaczał klejnot i Calisa, zaczęły oddzielać się iskierki zieleni, które szybko frunęły w rozmaite strony. Pug zdążył uchylić się przed pierwszą, lecącą ku niemu, ale kolejna trafiła go w pierś. Zamiast bólu czy lęku poczuł nagły przypływ energii, jakby otuliło go coś ciepłego i uzdrawiającego. Spojrzał na zgiętego z bólu Tomasa, ale ten właśnie zaczął przychodzić do siebie - w chwili, gdy i jego ugodziła zielona iskra. Po chwili Arcymag ujrzał czysty, wolny od udręki wzrok najstarszego z przyjaciół. Tomas wstał i skinieniem dłoni wezwał do siebie Puga i Calisa. W oczach starego druha Arcymag ujrzał zachwyt i radość, jakich nie było w nich od chwili, kiedy młody człowiek w Szarych Górach włożył zbroję Ashen-Shugara, ostatniego z . Po raz pierwszy od pięćdziesięciu lat Tomas upodobnił się do młodzika z Crydee, jakim był niegdyś. - Mój syn leczy świat! - rzekł Tomas tonem pełnym zdumienia i zachwytu. Przez jaskinię przebiegł wstrząs - o którym Pug nie umiał powiedzieć później, czy był dźwiękiem, czy uczuciem - i Kamień Życia jakby eksplodował, ciskając na wsze strony zielony płomień energii. Podniecony zachwycającym widowiskiem Isalańczyk niemal uniósł się w powietrze, a Dominik gestem wykonał znak swego boga. - Już nam tego nie trzeba! - zapiał mały Isalańczyk i cofnął magiczną osłonę. Ale w tejże chwili w powietrzu rozległ się przeraźliwy zgrzyt obecnego i prastarego zła... żywego i całkiem dobrze się mającego. - O rany! - jęknął skruszony Nakor. Demon poderwał łeb, bo coś nagle przerwało jego ucztę. - Nie! - ryknął przeraźliwie, czując, że traci panowanie nad sytuacją. "Sethanon!" - zawyło coś w jego łbie. Jakan zapomniał nagle o wszystkich snach na temat władzy i potęgi. Wypadł przed namiot... i mistyczne więzy, w jakich trzymał dwu zastępców, pękły, niczym nici pajęczyny na wietrze. Dwaj strażnicy spojrzeli na wyłaniającego się z namiotu demona. .. zbledli i rzucili się do ucieczki. Generał Fadawah zamrugał nagle, jak człowiek, który niespodzianie budzi się ze snu. Ujrzał, jak demon rozdziera wyjście do namiotu na strzępy, rozrzucając na wszystkie strony płótno i kołki. Tylko przez chwilę widział przerażającą bestię, zanim ta skoczyła w niebo - ale Fadawahowi dość było i tego. Odwrócił się ku oszołomionemu Pantathianinowi, który również przychodził do siebie. Poczuwszy nagłe tchnienie furii, chwycił rękojeść swego ceremonialnego sztyletu. Podniósłszy go wysoko, wbił ostrze w nasadę karku Wężowego Kapłana, rzucając go na kolana. Tithula przez chwilę chwiał się, a potem runął na pysk. Fadawah nawet nie zadał sobie wysiłku wyciągnięcia ostrza, które położyło kres życiu ostatniego członka Wężowego Ludu. Pobiegł na tyły pawilonu Królowej i znalazł tam przerażonych członków sztabu. Powiódłszy wzrokiem za ich spojrzeniami, ujrzał w powietrzu wielkiego demona, który leciał na zachód ku górom, na zamek Darkmoor. - Sir... jakie są rozkazy? - wyjąkał jeden z kapitanów kompanii najemników, który awansował do sztabu Królowej, a teraz ujrzał nagle wodza przed sobą. - Co się dzieje? - zagrzmiał Fadawah. - Byłem pod władzą tej bestii i nie mam pojęcia, jaką mamy sytuację! Mówcie, do kata! - Właśnie... wydaliście panie rozkaz ataku wszystkimi siłami! Wiążemy nieprzyjaciół wzdłuż całego grzbietu! - Niech to piekło pochłonie! - zaklął Fadawah. Nie miał pojęcia, od jak dawna był zniewolony przez demona, wiedział jednak, że szybko musi się zorientować w sytuacji. Ostatnia rzecz, jaką pamiętał, to wejście do namiotu Szmaragdowej Królowej przed zajęciem Miasta nad Wężową Rzeką. Wszystko, co zdarzyło się potem, otaczała jakaś przerażająca, mętna mgła, w której czas stał w miejscu... i oto znalazł się nagle na drugim krańcu świata, na czele armii związanej walką z nie znanym mu nieprzyjacielem, nie mając pojęcia, jak rozstawione są jego oddziały i jak toczą się losy wojny. Ze śmiercią Królowej pojawiło się też nowe, ważne pytanie - czy w ogóle warto o cokolwiek toczyć wojnę? - Dawać mi tu piorunem mapy! - zagrzmiał, potoczywszy wściekłym spojrzeniem po członkach swego sztabu. - Chcę wiedzieć, gdzie jesteśmy. Muszę poznać położenie każdej jednostki... a przede wszystkim, kim są nasi nieprzyjaciele! Oficerowie pobiegli po mapy, a kilku z nich rzuciło ukradkowe spojrzenia w ślad za oddalającym się szybko demonem. Fadawah zaś myślał tylko o jednym: "Jak ujść z życiem z tej zawieruchy? Rozdział 26 KONFRONTACJA Erik walczył. To, co zaczęło się jako spokojna przepychanka, właściwie próba odkrycia słabszych miejsc w liniach obronnych Królestwa, dość nieoczekiwanie przekształciło się w ostre natarcie. Młodzieniec kopnięciem posłał zabitego właśnie przez siebie napastnika w dół zbocza. Novindyjczyk potoczył się aż ku krawędzi lasu. Wzdłuż całego Grzbietu Koszmarów królewscy walczyli z nieprzyjaciółmi. Bój był zaciekły. Nie pamiętano takiego od czasu Wojen z Tsuranni. Erik rozejrzał się dookoła, stwierdzając, że w ciągu kilku najbliższych chwil będzie miał chwilę spokoju. Rannych i martwych odciągali w tył ich pozostali przy życiu towarzysze, inni szybko gasili pragnienie, pijąc wodę z bukłaków, które przynosili chłopcy obsługujący wozy taborowe. Podbiegli doń Jadów i sierżant Harper. - Przedarli się na północy - wycharczał Jadów. Harper miał twarz zbryzganą krwią. - Zginął Jerome... i wszyscy jego ludzie. Duko przepchnął swoich na naszą stronę i wypierają nas na południe. - Niech to licho! - zaklął Erik. Odwrócił się do gońca. - Rozkazy do Lotnej Kompanii... - Nie ma już Lotnej Kompanii - przerwał mu Jadów. - Posłałem ich tam, jak tylko odnalazł mnie Harper. Już się tam biją. Erik przetarł twarz, czując zmęczenie. Miał w głowie zamęt, będący rezultatem braku snu i walk toczonych od dwu dni. - No dobrze - odezwał się do obu sierżantów. - Weźcie stąd co trzeciego człowieka i ruszajcie na północ. Jeśli nie zdołacie się utrzymać, wycofajcie się ku południowi po tej stronie gór, a gdy tylko znajdziecie pierwsze nadające się do obrony miejsce, okopcie się i trwajcie. Macie ich zatrzymać tutaj, a jeżeli ruszą na wschód... cóż, niech się tym zajmą ludzie z Armii Wschodu. - Do posłańca zaś powiedział: - Ruszaj do Darkmoor. Powiedz Księciu, że zwracamy się skrzydłem ku północy i okopujemy się. Potrzebne nam posiłki. Zrozumiałeś? - Tak jest, sir! - odpowiedział młody żołnierz. Zasalutował i pobiegł do miejsca, gdzie trzymano jego konia. Odwróciwszy się ku towarzyszom, Erik zobaczył, że Jadów i Harper zdążyli już zabrać trzecią część ludzi, których wiedli teraz na północ. Nieopodal z mieczem w dłoni stał Dash. Jego doskonale skrojoną kurtkę i spodnie pokrywały plamy krwi. - Pamiętam, że kazałem ci zająć się papierami... - Nie ma w nich nic, czego nie dałoby się załatwić później - uśmiechnął się krzywo Dash. - Myślałem, że nie pogardzicie jeszcze jednym mieczem. - Trafiłeś w sedno - kiwnął głową Erik. I nagle zbocze znów zaroiło się od nieprzyjaciół. Obaj młodzi ludzie wrócili do walki... - Coś się zbliża! - oznajmił Tomas. - Też to czuję - rzekł Pug. Na chwilę umilkł. - Rozpoznaję tego stwora! To Jakan! - Sho Pi - zwrócił się Nakor do swego ucznia - z dobrym opatem musicie się ukryć.. - Zostanę przy tobie, Mistrzu! - żachnął się młodszy z Isalańczyków. Nakor chwycił młodzieńca i popchnął go ku dziurze w ścianie. Była to pokryta kurzem pozostałość po ostatniej bitwie, jaką stoczono w starożytnym grodzie pod spustoszonym Sethanonem. - Moja ochronna sztuczka może nas ukryć przez słuchem Bezimiennego, nie zatrzyma jednak prącego tu rozjuszonego demona! Właźcie tam natychmiast obaj! - poganiał Nakor. - Ukryjcie się w tej dziurze. Stwór, którzy tu idzie, może zniszczyć nas wszystkich, ale wy nie macie się nawet czym bronić! Rozwalone ściany i obmurowania były rezultatem ostatniego, tytanicznego boju, jaki stoczyła smoczyca Ryath, której śpiące ciało było teraz siedzibą Wyroczni Aal, z Władcą Upiorów, którym posłużył się Nalar do odwrócenia uwagi obrońców, gdy Smocza Sfora usiłowała wrócić na Midkemię. - Kładźcie się i nie wytykajcie nosów! Podbiegł do Mirandy, a Pug i Tomas zajęli miejsca przy boku Calisa. - Potrafisz się obronić? - spytała czarodziejka. - Jestem bardziej odporny, niż wyglądam - mruknął Nakor, już bez uśmiechu. Calis nadal pogrążony był w rozplątywaniu nici wiążących Kamień Życia z Midkemią. Na jego twarzy widać było osobliwą mieszaninę napięcia i spokoju. Wzrok utkwił w małej, jasnej plamce wewnątrz klejnotu, coraz mniejszej, w miarę jak ulatywały z niej kolejne nici energii życia. - Cokolwiek on robi, czuję się od tego coraz lepiej - mruknęła Miranda. - Gdyby nie to, że czeka nas spotkanie z tym Królem Demonów, mielibyśmy tu niezłą zabawę. Spora zielona iskra przeszła na wylot przez jej brzuch. Dziewczyna otworzyła oczy szerzej. - Och! - powiedziała. - Wygląda to nader ciekawie - zachichotał Nakor. - I czuję się... ciekawie - powiedziała czarodziejka. Przesunęła dłonią po swoim łonie. - Coś tu się dzieje... Nakor rozejrzał się po jaskini, skąpanej teraz w zielonkawej poświacie. - Struktury życia w całym świecie wracają do właściwej formy - powiedział. - To uzdrowienie i odmłodzenie. Dusze starożytnych, od stuleci uwięzione w tym kamieniu, wracają na należne im miejsce we wszechświecie. - Spojrzał na Mirandę. - Niektóre... z efektów ubocznych mogą przybrać niezwykłą formę. - Nie wątpię - odparła cierpko dziewczyna. Tomas przechylił głowę, zmrużył oczy, a potem stwierdził: - Nadchodzi... - Kto? - spytała Miranda. - Jakan - odpowiedział jej Pug. - Jedyna istota na świecie zdolna zakłócić harmonię życia do takiego stopnia, że możemy wyczuć, iż się zbliża... - Niedługo tu będzie - rzekł Tomas, ujmując w dłonie rękojeść miecza. - Za godzinę, może dwie... Pug zerknął na Calisa, wciąż zajętego swoim dziełem. - Czy on do tej pory skończy? - Nie mam pojęcia - odpowiedział Tomas. Pozostało im tylko czekanie. Gdy nad głowami obrońców śmignęła kolejna chmara strzał, Erik pochylił się nisko. Kiedy tylko przeleciały, podnieśli się jego łucznicy i sami puścili deszcz grotów. Podczas całego popołudnia atak przybierał na sile i teraz Ravensburczyk zaczął obawiać się, że zostanie zepchnięty z grani. I nagle nieprzyjaciele wdarli się na szczyt - a młodzieniec znów musiał stoczyć walkę wręcz. Jego ludzie bili się z niezrównaną determinacją, zaczynały ich jednak zawodzić siły. Z północy, gdzie posłał Jadowa i Harpera z trzecią częścią sił do wzmocnienia tamtego skrzydła, nie było żadnych wieści, a oni byli mu teraz bardzo potrzebni tutaj. Zaczynał się martwić, że przez daremną obronę może stracić obie pozycje. Na chwilę zapomniał o troskach, bo toczący się wokół bój nie pozwalał mu na rozmyślania. Linia obrońców wokół niego zaczęła się cofać, ponieważ z dołu wciąż pojawiali się nowi napastnicy, a u jego boku walczyło coraz mniej ludzi. Ciął wrogów niczym kosiarz idący przez pole żyta - tyle że kłosy parły na niego. Słyszał wokół jęki, przekleństwa, sieknięcia - i skupił się na przetrwaniu. Bitwa osiągnęła ten punkt, w którym - jak to wiedział z własnego doświadczenia - nie sposób było nią kierować. Rozstrzygnąć miała krzepa ramion i determinacja ludzi biorących udział w starciu. Obrońcy zwyciężą, jeżeli okażą więcej zdecydowania i uporu. Erik ujrzał przed sobą dwu nieprzyjaciół i nagle zrozumiał, że przegrają bitwę. Zwalił pierwszego przeciwnika, roztrzaskując mu tarczę potężnym ciosem, ale z najwyższym trudem uniknął pchnięcia drugiego. A potem runęli nań trzeci i czwarty, a młody kapitan pojął, że przyjdzie mu tu zginąć. Ciął i trafił nieprzyjaciela w twarz, rozcinając mu policzek i kość, która pękła z trzaskiem pod naporem miecza. Młodzieniec wyszarpnął ostrze i cisnął trupem w dwu następnych żołnierzy. Wiedział, że niewiele mu już zostało czasu, ale postanowił zabrać ze sobą do sal Lims-Kragmy tylu, ilu tylko zdoła... a potem niech się dzieje, co chce. Uderzył kolejnego napastnika, ale wtedy sam dostał po żebrach. Odwrócił się nagle - i odsłonił na kolejne pchnięcie, które trafiło go w lewe ramię. Ostrze przeciwnika ześlizgnęło się po utwardzonej skórze naramiennika, zostawiając długą, choć płytką ranę na jego przedramieniu. Potem ktoś zdzielił go po hełmie. Cios znów poszedł lekko bokiem, choć teraz pod Edkiem ugięły się kolana. Niezdolny do utrzymania się na nogach cofnął się - i wtedy jego pięta ześlizgnęła się z kamienia, co uratowało mu życie. Padł w tył na pokryte kurzem kamienie, a potem stoczył się w dół i przekoziołkowawszy, zatrzymał się kilka jardów niżej. Oparł się na łokciach i patrząc w górę, ujrzał przeskakujących przez grań i rzucających się ku niemu pięciu nieprzyjacieli. Pierwszy zatrzymał się nad Erikiem, oburącz uniósł miecz do morderczego ciosu... i nagle po obu stronach jego szyi pojawiła się opierzona strzała. Napastnik wybałuszył oczy, znieruchomiał, potem zachwiał się i runął na twarz obok Ravensburczyka. Młodzieniec spróbował poderwać się na nogi, a pozostali czterej napastnicy zatrzymali się i spojrzeli w prawo. Natychmiast też jeden z nich frunął w powietrze, uniesiony strzałą, która trafiła go w pierś. Taką siłę uderzenia mógł mieć tylko długi łuk. Erik spojrzał w bok i ujrzał, że kilka postaci w puszczańskich skórzanych kurtach szyje w napastników z łuków. Zza ich pleców wybiegały ku Novindyjczykom jakieś dzieci. Zamrugał szybko. Dzieci okazały się nie dziećmi, tylko krasnoludami obleczonymi w zbroje i wywijającymi bojowymi młotami i toporami. Z pełnym dzikiego zapału okrzykiem uderzyli na napastników, przecinając ich ugrupowanie jak gorący nóż tnie masło. Czyjeś mocne dłonie ujęły go pod boki i uniosły w górę. - Jak się czujesz, chłopie? - spytał znajomy głos i Erik odwrócił się ku uśmiechniętej gębie Jadowa Shati. - Lepiej - odparł Ravensburczyk. - O wiele lepiej. - Sir! - wychrypiał sierżant Harper. - Rozglądałem się już za jakimś miejscem, gdzie mógłbym sobie po cichu skonać, kiedy nagle okazało się, że chłopcy, którzy uwzięli się na nas, mają pełne ręce roboty przy ratowaniu własnych tyłków. - Uśmiechnął się szeroko, ignorując zaschniętą krew, która pokrywała mu twarz. - Od północy wzdłuż grani ciągną elfy i krasnoludy, tnąc wszystko równo z trawą. Wspaniała robota, sir! Niczym wiatr roznoszący liście, elfy i krasnoludy na oczach Erika oczyściły z napastników całe zbocze. Zaraz potem do młodego kapitana zbliżył się krasnolud pyszniący się złotym torkiem i uzbrojony w potężny młot. - Wy tu dowodzicie? Młodzieniec kiwnął głową. - Nie inaczej, sir. Krasnolud uśmiechnął się lekko. Opuścił młot na ziemię, wyprostował się na całą wysokość - to znaczy na nieco mniej niż pięć stóp - i uderzył pięścią w pierś. - Jestem Than Dolgan, Król Krasnoludów Zachodu, wójt wioski Caldara i wojenny wódz Krasnoludów spod Szarych Wież. - A potem uśmiechnął się raz jeszcze i dodał: - Wygląda na to, że przyda się wam pomoc... - Przyjmiemy każdą z wdzięcznością - uśmiech Erika mógłby w tym momencie zaskoczyć i Nakora. - Jestem Galain - przestawił się jeden z elfów, podchodząc bliżej. - Tomas poprosił nas, byśmy przeszli przez grań Sokolich Pustkowi i sprawdzili, czy nie ma tu gdzieś jakichś nieproszonych gości. - Przybyliście w samą porę - uśmiechnął się Erik. - Nie można było lepiej. - Lepiej późno niż wcale - odciął się Dolgan - a wygląda na to, że walki starczy dla każdego. Moje chłopaki z przyjemnością rozkwaszą kilka pysków. - Zniżywszy głos, dodał soczystym basem: - Tomas dokładnie nam wyjaśnił, o co toczy się gra... a my przysięgliśmy mu, że zatrzymamy tych rzeźników po tej stronie gór. - Dziękuję - skwitował przemowę krasnoluda Erik. - Chłopie, zarobiłeś tu kilka nowych ran - zaniepokoił się Jadów. Młodzieniec przysiadł na kamieniu i Jadów zajął się opatrunkami. Na ścieżce od północy zaczęło się pojawiać coraz więcej ludzi. - Wypieramy ich na południe - zameldował Harper. - Doskonale - rzekł młodzieniec. - Tak trzymać i nie popuszczać. Jeżeli zdołamy ich zepchnąć na Darkmoor, może uda nam się wygrać tę wojnę. Poczekał, aż Jadów skończy opatrywanie jego ran, potem wstał i wrócił na punkt obserwacyjny, którym był duży głaz dający mu rozległy widok na pole walki. Poniżej grani nieprzyjaciele skryli się za z rzadka rozrzuconymi tu głazami. Łucznicy elfów przekształcili teren dzielący te głazy od szczytu w pole śmierci i nikt z Novindyjczyków nie ośmielał się wysunąć choćby czubka nosa zza osłony. Rozejrzawszy się dookoła, spostrzegł chłopca trzymającego jego konia i dał mu znak, by podprowadził wierzchowca bliżej. Potem odwrócił się do Jadowa. - Wyślijcie patrol wzdłuż grani ku zachodowi i upewnijcie się, że nigdzie tam nie próbują się przedrzeć na drugą stronę. Ja ruszam do Darkmoor, by powiadomić Księcia o przybyciu krasnoludów i elfów. - Królu Dolganie? - zwrócił się do krasnoluda, dosiadając konia. - Wystarczy "Dolganie" - przerwał mu rozmówca. - Obejdzie się bez tytułów. - Dolganie, ilu wojowników przywiodłeś ze sobą? - Trzystu krasnoludów i dwustu elfów. Dość, by się nieźle zabawić. - Dość - uśmiechnął się Erik. - Utrzymajcie się aż do mego powrotu - zwrócił się do Harpera. - Taaaaest, sir! - odpowiedział służbiście żołnierz. Młodzieniec ruszył na południe. Jadąc wzdłuż grani, przekonał się, że atak elfów i krasnoludów na północne skrzydło nieprzyjaciół wstrząsnął całym ich frontem i powstrzymał napór. Front jakby się zatrzymał - obie strony zasypywały się deszczem strzał, ale bezpośrednie walki prawie ustały. Po godzinie jazdy dotarł do Darkmoor i przekonał się, że jedyna droga do miasta wiodła przez barykadę przed północnymi wrotami. Nieprzyjaciel tymczasem spalił wszystkie budynki na zachodnim przedmieściu, a domy na północnej rubieży miasta zostały opuszczone. Do samego miasta wjechał z eskortą, którą dostał przy pierwszym posterunku za murami. Jadący z nim ludzie mieli na sobie kolety w barwach Darkmoor. Północna brama była zamknięta - na bieżące potrzeby zostawiono jednak otwartą niewielką, wyciętą we wrotach furtkę. Przejechawszy przez nią, Erik skierował się do zamku. Przybywszy na miejsce, udał się prosto do Izby Narad, gdzie złożył Księciu meldunek. Usłyszawszy o przybyciu elfów i krasnoludów, Patrick stwierdził: - No tak, teraz rozumiem. Przez cały dzień naciskali nas coraz mocniej. - Wskazał dłonią mapę. - Podczas gdy wy odpieraliście atak na północy, donoszono nam, że na południu też się cofają. - Krasnoludy z Dorginu! - domyślił się Erik. - Tak sądzę - rzekł Książę, nie zwracając uwagi na niesłychany fakt, że mu przerwano. - Ale wszystko to sprawia, że zwiększa się nacisk na środek. - Dotknął palcem mapy w miejscu, gdzie narysowano zamek Darkmoor. - Napierają coraz mocniej i niewiele brakuje, żeby wyparli nas z murów zewnętrznych. Erik rozejrzał się po komnacie. Był tu jedynym oficerem, resztę stanowili pisarze i gońcy. Przez chwilę rozważał sytuację, aż wreszcie odważył się zapytać. - A co z Armią Wschodu? - Wysłałem gońców, by sprowadzono tu główne ugrupowanie, ale pojawią się tu najwcześniej jutro rano. - Pokazał inną mapę, przedstawiającą umocnienia miasta. - Mamy trzy słabe miejsca, przez które tamci mogą się przedrzeć. - Zataczając kręgi palcem, pokazał krytyczne rejony. Erik szybko coś sobie obliczył. - Sir, pozwólcie mi przywieść kilka drużyn z północy, a staniemy tutaj. - Pokazał palcem środkowy rejon. - W razie potrzeby będziemy się przemieszczać i zatykać tamte dziury. - A zdołasz ich tu sprowadzić na czas? - Za pozwoleniem Waszej Wysokości... - Erik skinął na gońca. Książę kiwnął głową. - Weź najszybszego konia ze stajen - zwrócił się Erik do młodzika - znajdź tam sierżanta Jadowa Shati i powiedz mu, że ma tu sprowadzić matkobójców, ilu tylko Harper będzie mógł mu oddać. On już będzie wiedział, co to znaczy. Posłaniec zerknął na Księcia, który skinął głową. Goniec wybiegł z komnaty, a Patrick zwrócił się do Erika: - Jesteś ranny? Młodzieniec popatrzył na swoje obandażowane przedramię i żebra. - Poślizgnąłem się, ale czuję się doskonale. - Nie wyglądasz na człowieka, który czuje się doskonale - uśmiechnął się książę. - Ale wierzę ci na słowo, mości kapitanie. W tej chwili do komnaty wszedł spocony, zakrwawiony i brudny Greylock. - Wasza Wysokość, potrzebne mi rezerwy. - Weź je - wzruszył ramionami Patrick. - Nie mamy już nic do stracenia. Erik spojrzał na Księcia. - Jeśli pozwolicie, panie, to pójdę z generałem. Myślę, że na murze przyda się każdy miecz. - Doskonale - powiedział Patrick i sam wyjął swój miecz. Greylock odwrócił się nagle i chwycił Księcia za kurtkę. Podniesienie ręki na kogoś z rodziny królewskiej karano śmiercią, ale Owen w tej chwili nie był generałem obrażającym swego lennego pana, ale starym Mistrzem Miecza z Darkmoor, który usiłuje powstrzymać niedoświadczonego, impulsywnego żołnierza przed popełnieniem głupstwa. - Wasza Wysokość, twoje miejsce jest tutaj. Jeśli dasz się zabić, a my wygramy tę wojnę, będę miał spore trudności z wyjaśnieniem Królowi okoliczności twojej śmierci i wolałbym uniknąć tej rozmowy. Bądźże rozsądny i rób to, co należy do ciebie, a my zajmiemy się resztą... - Puściwszy kurtkę Patricka, strzepnął z niej jakiś niewidoczny pyłek. - O, już dobrze... - Potem odwrócił się ku drzwiom. - Idziesz, Eriku? Młodzieniec ruszył za nim, zostawiając w komnacie rozjuszonego księcia, który choć wiedział, że Greylock ma rację, klął starego w żywy kamień. Demon z rykiem sfrunął w dół ku opuszczonemu Sethanonowi. Rzucił wyzwanie wszystkim, którzy zechcieliby stanąć pomiędzy nim a jego łupem... ale nikt nie odpowiedział. Wylądował przed roztrzaskaną bramą, wiodącą ku wypalonej twierdzy. Rozejrzał się dookoła. Pusto. Coś go wzywało i nie bez rozdrażnienia stwierdził, że nie umie odnaleźć miejsca, skąd dobiega zew. Obrócił się dookoła, hałaśliwie rzucając wyzwanie wszystkim stronom świata. Znikąd nie usłyszał odpowiedzi. Zawył wściekle ku niebu i zabrał się do poszukiwań, próbując znaleźć kogoś, z kim mógłby stoczyć walkę, czegoś, co mógłby zniszczyć. Wypatrywał źródła śpiewu, który wciąż go ku sobie wabił, ciągnąc do nieznanego celu, i który sprawił, że czuł głód, jakiego nie zaznał nigdy przedtem. I nagle dotarła doń myśl... Demon nie poznał, że nie jest to jego własna myśl, nie pojął, że potężne i złe Jestestwo sięgnęło ku niemu z niewyobrażalnej dali. I podsunęło mu wiedzę, jak dotrzeć do Kamienia Życia... Nakor zerknął w górę. Nikt nie słyszał ryku demona, wszyscy go jednak wyczuwali. - Jest już niedaleko. Tomas kiwnął głową, pieszcząc wzrokiem złote ostrze, które trzymał w dłoni. Spojrzawszy na Puga, rzekł tonem wyjaśnienia: - Nie wiedziałem nawet, jak bardzo mi go brakowało... - A ja wiele bym dał za to, byś go nie musiał już używać - odparł Arcymag. - Czuję dokładnie to samo - mruknęła Miranda. Wszyscy czekali, podczas gdy na górze szalał demon, szukając źródła, skąd dobiegał go nieodparty zew. - Może nas nie znajdzie? - rzekł Nakor z nadzieją w głosie. - Postawiłbyś na to? - spytała Miranda. - Nie - odparł Isalańczyk z kwaśnym uśmiechem. - Jeżeli nie zrozumie, że musi odrobinę przenieść się w czasie - rzekł Pug - może tu krążyć latami i niczego nie znajdzie. - Tak, o ile jest głupi - odparł Nakor - ale jestem pewien, że Nienazwany naprowadzi go na właściwy ślad. - Owszem - stwierdziła czarodziejka, spoglądając w górę. - Tego się można spodziewać. Znów poczuli furię demona, który szalejąc nad nimi, powodował drganie gruntu w pieczarze. Miranda spojrzała na Calisa. Półelf miał zamknięte oczy, a jego dłonie spoczywały na Kamieniu Życia. Klejnot był już mniejszy o pół piędzi niż wtedy, gdy go znaleźli, i nieustannie wylatywały zeń plamki zieleni. - Wiesz, Nakor... wyglądasz młodziej. - Jestem już urodziwy? - spytał Isalańczyk, uśmiechając się szeroko. - Co to, to nie... ale wyglądasz młodziej. - To Kamień Życia - wyjaśnił Pug. - Przywraca nam młodość. Miranda zmarszczyła brwi. - Aaa... to wyjaśnia... - urwała i przyłożyła dłoń do brzucha. - Co takiego? - zaciekawił się Arcymag. - Pewne... skurcze, jakich nie czułam od stu pięćdziesięciu lat. Nakor parsknął śmiechem. Nagle komnatę wypełnił ryk, który przedarł się przez zalegające nad nimi skały. - Myślę - rzekł mały przechera - że on jest już bardzo blisko. ; Erik stał na pomoście nad główną bramą. Ku bramie toczył się wolno potężny taran. - W cel! - zakrzyknął Manfred. Katapulty sieknęły deszczem kamieni i wielu napastników runęło na ziemię, taran jednak parł dalej naprzód. Machinę okryto drewnianym daszkiem osłaniającym tych, którzy ją pchali. - Jeżeli wedrą się przez bramę, będziemy musieli wycofać się do cytadeli - zwrócił się Baron do przyrodniego brata. - Nie możemy walczyć, broniąc domu za domem. Gród nie został do tego przygotowany. - Posiłki są już w drodze - rzekł Erik. - I dobrze byłoby, żeby zjawiły się tu w ciągu godziny. W przeciwnym razie będzie krucho. - Odwrócił się ku czekającym już pachołkom. - Olej! Przez mur popłynęły w dół strugi wrzącego oleju, siejąc wśród napastników śmierć i zniszczenie. Niektórzy cofnęli się z wyciem, inni jednak nadal gnali ku murom, niosąc drabiny. - Padnij! - wrzasnął Greylock, i Erik z Manfredem odruchowo schowali się za mur. Nad ich głowami śmignęły setki strzał. Kilku niefortunnych i nie dość szybkich obrońców runęło na bruk przyległej do muru ulicy. Manfred przysiadł obok Erika. Obaj opierali się o mur. Baron spojrzał na rannych i konających. - Jeśli twoje posiłki nie nadciągną w ciągu dziesięciu minut, dam rozkaz do opuszczenia murów. Erik potrząsnął głową: - Dziesięć minut to za mało, by tu dotarli. - No to lepiej zacznijmy odwrót, by wszyscy zdążyli się wycofać do zamku. - I odwrócił się do jednego ze swoich żołnierzy, człowieka w barwach Darkmoor z naszywkami sierżanta na rękawach. - Powiedz ludziom, by zaczęli się wycofywać sekcjami. Zacznijcie od południa i zatrzymajcie się na High Street. Stamtąd trzeba się będzie przebijać. Zniszczcie katapulty - nie wolno dopuścić do tego, by zwrócono je przeciwko nam. Usłyszawszy tętent kopyt, Erik zaryzykował wychylenie się zza blanków. Naprzeciwko bramy zbierali się jeźdźcy Saaurów. - Manfredzie... jak tylko brama padnie, ruszą na nas te jaszczury z piekła rodem - ostrzegł brata. - Zawsze chciałem zobaczyć, jak wyglądają - mruknął tamten i wyjrzał zza muru. Przyjrzawszy się jaszczurzej jeździe, otworzył szerzej oczy i jęknął: - O Matko Bogów! - Musimy uciekać. - Owszem - zgodził się Manfred. - Spalcie katapulty i wynoście się stąd. Wszyscy do cytadeli! Przekazano rozkazy i łucznicy znów zaczęli szyć ku wrogom strzałami, a ludzie z drągami odpychać drabiny. Gdzie tylko jednak obrońcy opuszczali mury, najeźdźcy wspinali się ze zdwojoną energią. Erik i Manfred zbiegli po schodkach na uliczkę. Tu już zapanowało ogromne zamieszanie. Ci z mieszczuchów, którzy byli dość głupi lub uparci, by zwlekać aż do tej chwili z opuszczeniem domów, teraz wybiegli na ulice z workami, ciągnąc je i taszcząc ku cytadeli. Rannych żołnierzy nieśli ich towarzysze, a kilkudziesięciu łuczników, zachowując zimną krew, puszczało groty w pojawiających się na murach nieprzyjaciół, w sumie jednak odwrót zmieniał się szybko w bezładną ucieczkę. - Widziałeś gdzieś Greylocka? - spytał Manfred. - Ostatni raz, kiedy poszedł zobaczyć, jak sobie radzą przy południowej ścianie. - Mam nadzieję, że sobie poradzi. Jakaś zabłąkana strzała wbiła się w grunt o stopę od jego nogi i Manfred podskoczył. Erik szarpnął go za rękaw i pociągnął mocno w lewą stronę. Manfred prawie się przewrócił, ale w tejże samej chwili trzy strzały ugodziły w miejsce, gdzie stał przed sekundą. - Dziękuję - sapnął Manfred, gdy biegli, aby schować się za róg. - Łucznicy zwykle działają grupami - wyjaśnił Erik. Pobiegli wzdłuż ulicy, skręcili w lewo, potem w prawo i wkrótce zobaczyli nad dachami światła najwyższej zamkowej wieży. Ulice kierowały się ku górze do Starego Zamku, a gdy obaj dotarli do High Street, znaleźli tam tłum przerażonych uchodźców, zasapanych żołnierzy i ludzi niosących rannych towarzyszy. - Przejście! - rozległ się czyjś okrzyk i Erik przekonał się, że ludzie poznali w Manfredzie swego lennego pana. - To Baron! Dajcie drogę! Młodzieniec trzymał się swego przyrodniego brata. Przecisnęli się przez tłum i dostali na zwodzony most. Po obu jego stronach ustawili się żołnierze, którzy usiłowali zaprowadzić porządek wśród ludzi próbujących dostać się do zamku. Obaj bracia padli na kamienie dziedzińca, ale zaraz jeden z żołnierzy rzucił się, by im pomóc. - Wody! - wycharczał Baron. - Zapomniałem - Erik sapał rozpaczliwie - że biegając na tej wysokości, można szybko stracić dech. - A ja zapomniałem - jęknął Manfred - że można stracić dech, biegając gdziekolwiek! Gdy podano im wiadro wody, Manfred przypiął się doń na dobrą chwilę, a potem podał naczynie bratu. Ravensburczyk napił się, a potem spryskał sobie wodą pierś i twarz. - Sierżancie! - zawołał Manfred. - Taaest, milordzie! - Podoficer wyrósł przy nich jak spod ziemi. - Prześlijcie wiadomość do postrzegacza na wieży! Jak tylko zobaczy nieprzyjaciół na drugim krańcu High Street, zamknijcie wrota i podnieście most! - Manfredzie, nie wolno zwlekać tak długo - sprzeciwił się Erik. - Musisz zacząć już teraz, bo nie zdążycie zamknąć bram w porę. - Pokazał dłonią potok ludzi, mieszczuchów na wlokących się niczym ślimaki wozach, starych mężczyzn i kobiety idących pieszo, którzy usiłowali przecisnąć się przez bramę i tylko sobie wzajemnie przeszkadzali. - Sam zobacz! Baron przez chwilę patrzył na zbiegów, a potem zwrócił się do sierżanta. - Oczyścić wejście, zamknąć bramę i podnieść most. Powiedzcie tym, którzy są blisko, by pospieszyli ku wschodniej bramie - tamtą możemy jeszcze przez chwilę zostawić otwartą. Inni będą sobie musieli radzić sami. Obaj wiedzieli, że wydaje w tej chwili wyrok śmierci na zostających na zewnątrz. Po chwili Manfred wstał i zwrócił się do Erika: - Muszę iść i złożyć raport Księciu. Młodzieniec przyłączył się do przyrodniego brata. Gdy przeszli przez wejście do twierdzy, usłyszeli gniewne i płaczliwe okrzyki tych, którzy mieli zostać za bramą. Manfred poprowadził Erika schodami ku komnatom zajętym przez Księcia. Patrick spojrzał na obu wchodzących. - Odwrót na całej linii? - spytał. - Wszyscy ciągną tutaj - wyjaśnił Baron. - A gdzie Greylock? - Patrick spojrzał pytająco na Erika. - Gdzieś tam. - Młodzieniec wskazał na miasto. - Niech to licho! - Patrick wyjrzał przez okno i zobaczył, że przedmieścia stoją już w ogniu. - Czy w tym wszystkim jest choć jedna dobra rzecz! - Owszem - odpowiedział Erik. - Dobre jest to, że teraz muszą walczyć na trzech frontach. Nasi ludzie wespół z elfami i krasnoludami biją ich na skrzydłach, a jeśli zdołamy ich zatrzymać do rana pod murami, zjawią się tu główne siły Armii Wschodu. Książę skinieniem dłoni zaprosił obu, by usiedli. - Niestety, Armia Wschodu, kiedy się tu pokaże, będzie po niewłaściwej stronie murów, i jeśli nikt się nie wymknie, by otworzyć im bramy, może się okazać, że mamy poważny problem. - Manfredzie... nie macie tu przypadkiem jakiegoś sekretnego przejścia do wschodnich wrót? - spytał młodzieniec. - Przykro mi, ale aż tacy przebiegli to moi przodkowie nie byli. Pałac jest pełen tajemnych przejść i sekretnych schowków, ale stare miejskie mury to solidne kamienie... wbudowano w nie tylko kilka spichrzów. Musimy po prostu czekać, a o świcie zebrać śmiałków i zająć najbliższą wschodnią bramę, by wpuścić przez nią naszą armię. - Manfredzie... przed nami długie popołudnie i jeszcze dłuższa noc - mruknął Erik. - Co rozkażesz, Wasza Wysokość? - spytał Manfred Patricka. Mimo złych wieści Książę zachował spokój. - Jak tylko coś się zmieni, natychmiast mi meldujcie. Dowiedzcie się, ilu naszych zdołało się schronić w cytadeli. Ilu zdolnych do walki zostało za murami i czego potrzebujemy do obrony zamku. Pomińcie wodę i żywność, ponieważ ta sprawa rozstrzygnie się w ciągu najbliższego dnia. Obaj bracia wstali, skłonili się Księciu i wyszli. - Ponieważ znam rozmieszczenie oddziałów na murach, zacznę od tego. Ty zejdź na dziedziniec i zobacz, kto się przedarł, a później zbierz tych ludzi w jakieś oddziały. - Jak Wasza Lordowska Mość rozkaże - Erik uśmiechnął się szeroko. Manfred spojrzał bystro na brata. - Matka zawsze się bała, że zechcesz sobie przywłaszczyć tytuł Barona. Ale gotów jestem ci go odstąpić po dobrej woli. - Nie, dziękuję - odparł młodzieniec. - Gdybym go przyjął, musiałbym się wspinać po tych wszystkich wieżach i stopniach... - Podejrzewałem, że powiesz coś takiego. Zawsze praktyczny... - Manfred odwrócił się i ruszył pod górę, a Erik zbiegł w dół, na dziedziniec twierdzy. Nagle zapadła cisza. Pug podniósł dłoń i pochylił głowę, jakby nasłuchując. I nagle demon pojawił się pośrodku pieczary. - Nie wiedziałem - powiedział Nakor szeptem - że demony potrafią się teleportować. - Albo dokonać przesunięcia w czasie - uzupełniła Miranda. W tejże chwili demon pojął, że oprócz niego w jaskini są inni. Odkrycie to potwierdził rykiem, który zatrząsł kamiennymi ścianami, obruszył lawinę kurzu i drobnych kamyków i zmroził wszystkim szpik w kościach. Pug cisnął weń pierwszym zaklęciem, a Tomas skoczył i stanął pomiędzy bestią a swoim synem. Jakan, opleciony siecią błękitnych, skwierczących błyskawic, zawył przeraźliwie. Wściekłość demona nie wynikała z doznanego bólu, ale z furii wywołanej sprzeciwem i tym, co zobaczył. A zobaczył Calisa, uwalniającego energię zaklętą w Kamieniu Życia. - Nie! - ryknął potwór w języku Novindusa. - To moje! Na widok Jąkana Pug przypomniał sobie Maarga - tyle że miał przed sobą jego szczuplejszą i bardziej umięśnioną wersję, pokrytą mniejszą liczbą skór ofiar. Arcymag spostrzegł też, że koniec ogona tego stwora pozbawiony był wężowego łba, jakim pysznił się Władca Piekieł. Jakan zamachnął się łapą, uderzając Tomasa, ten jednak zastawił się tarczą i cios ześlizgnął się po jej powierzchni, nie drasnąwszy nawet złotego, wyobrażonego na niej smoka. A potem w powietrzu śmignęło ostrze złotego miecza i demon zawył z bólu, cofając się i zostawiając na kamieniach krwawy, dymiący i syczący ślad. Miranda podniosła dłonie i rzuciła w bestię strumieniem energii, który ugodził ją na tyle mocno, by przechyliła się w lewo. Stwór zwrócił się ku nowemu przeciwnikowi - co natychmiast wykorzystał Tomas, tnąc go głęboko w prawe udo. Jakan zawył i machnął prawą łapą, zbrojną w szpony nie ustępujące wielkością sporym sztyletom. Tomas odparł cios tarczą i ciął znowu, raz jeszcze wytaczając strumień dymiącej krwi. - Nie dajcie mu odetchnąć! - wrzasnął Nakor. Pug uderzył w Jąkana pociskiem energii w postaci błękitnej włóczni, która przeszyła skrzydło demona, robiąc w nim dziurę wielkości pięści. Demon cofnął się o krok, ocierając skrzydłami o ściany jaskini i znów zamachnął się na Tomasa. Ten cofnął się nieco, przenosząc tym razem unik nad próbę zablokowania ciosu. Stwór też odstąpił w tył, najwyraźniej zaskoczony nagłym oporem. - On się uzdrawia! - wrzasnął nagle Nakor. Pug spojrzał bacznie i zobaczył, że pierwsza rana, zadana bestii przez Tomasa, szybko się zamyka. - To Kamień Życia! - zawołał Isalańczyk - Leczy rany! Arcymag poczynił w myślach szybkie obliczenia. Calis zdołał już zmniejszyć klejnot do jednej trzeciej jego początkowej wielkości i wydawało się, że zmniejszanie przebiega coraz szybciej, co dawało im nadzieję, że proces zakończy się przed upływem godziny - ale jednocześnie oznaczało to, że przez ten czas bezustannie będą musieli odpierać ataki bestii. Przemyślawszy to wszystko błyskawicznie, zwrócił się do Mirandy: - Odpocznij, a ja i Tomas spróbujemy osłonić Calisa przed tym stworem, dopóki nie zrobi swego. Jeśli któryś z nas osłabnie, będziesz musiała zająć jego miejsce. Odwrócił się i podbiegł do bestii tak blisko, jak tylko się ośmielił. Skrzyżował nadgarstki i posłał w kierunku demona czerwoną błyskawicę, która ugodziła go w pysk dostatecznie silnie, by rzucić nim o skałę. Tomas tymczasem bez wahania podbiegł i wymierzył morderczy cios z zamachu, który trafiwszy w udo stwora, wydobył z niego fontannę jadowitej krwi. W powietrzu rozległ się syk, jaki wydawała śmierdząca krew, stykając się z kamieniami. Jakan zawył z wściekłości i skoczył na Tomasa. Ten uskoczył dostatecznie daleko, by demonowi nie powiodła się próba zgniecenia go ciężarem swego cielska, ale jednocześnie demon wylądował na tyle blisko Calisa, że spróbował sięgnąć go łapą. Gdy zbrojne w szpony, długie ramię wyciągnęło się ku półelfowi, w powietrzu błysnęło ostrze złotego miecza Tomasa. Spadło na czterostopowej grubości nadgarstek i przecięło go bez wysiłku. Jakan zawył przeraźliwie i cofnął ramię pozbawione dłoni. I oto na Calisa bryznął strumień czarnej krwi. Skąpany w niej półelf wydał okrzyk bólu i cofnął się od Kamienia Życia. - Calis! - jęknęła Miranda i z Nakorem podbiegła do przyjaciela. Pug i Tomas natychmiast rzucili się na potwora. Arcymag uderzył biczem energii, a Tomas ciął mieczem, zmuszając rannego demona do cofnięcia się w tył. Poruszający się ku ścianie pieczary Jakan przycisnął broczący krwią kikut łapy do piersi. Podbiegłszy do Calisa, Nakor chwycił go za rękę, a Miranda ujęła drugą dłoń półelfa. Oboje wyciągnęli go z kałuży czarnej krwi. Kamień Życia natychmiast zamarł, a snop tryskających zeń iskier znikł. Półelf leżał na ziemi targany drgawkami. Jego skórę pokrywały popękane pęcherze, jakby skąpał się w kwasie. Zacisnąwszy zęby i zamknąwszy oczy, pojękiwał cicho, jakby już konał. Miranda i Nakor poczuli, że pieką ich dłonie, i szybko wytarli je w odzież. W płótnie i sukni natychmiast pokazały się dziury, ale uczucie pieczenia w dłoniach ustało. Rozejrzawszy się dookoła, Miranda zobaczyła, że słudzy Wyroczni skulili się za pogrążonym we śnie cielskiem wielkiego smoka. - Pomóżcie nam! - zażądała, podbiegłszy do nich. - Nic nie możemy tu zdziałać - odpowiedział najstarszy ze sług, ten, który rozmawiał z nią wcześniej. - No to coś wymyślcie! - wypaliła czarodziejka, szarpnięciem podrywając starego na nogi. Zaciągnęła go do miejsca, gdzie leżał pojękujący głucho Calis. - Pomóżcie mu! - zażądała, wskazując leżącego. Stary kiwnął dłonią, wzywając dwu innych i wszyscy razem zdołali jakoś odciągnąć półelfa od kałuży czarciej krwi. Potem przywódca Sług kazał przenieść półelfa na drugą stronę Kamienia Życia i zwrócił się do Nakora: - Jeśli zdołamy sprawić, by znów podjął swoją pracę nad Kamieniem, to może go to uratuje. Nakor uniósł brwi i wytrzeszczył oczy. - Oczywiście! - Poderwał się z miejsca. - Energia uzdrawiająca! To jak reiki! - Spojrzał na Mirandę. - Przede wszystkim działa na niego! - Przynieście go do Kamienia! - zwrócił się do dwu sług trzymających Calisa. Zrobiono, co kazał, choć każdy ruch wywoływał u półelfa jęk bólu. Isalańczyk ujął poparzone i osmalone dłonie przyjaciela i przyłożył je do Kamienia. - Mam nadzieję, że poskutkuje - mruknął sam do siebie. Wykonał w powietrzu kilka dziwacznych gestów, wypowiedział jakieś tajemnicze słowa i położył swoje dłonie na dłoniach Calisa. Poczuwszy ciepło, spojrzał na ręce. Nikła zielonkawa poświata spowijała ich dłonie. - Energia już płynie - stwierdził. Odczekał chwilę, podczas której Pug i Tomas zaciekle zmagali się z demonem. Żadna ze stron nie mogła zyskać przewagi. - Trzymajcie go tak! - polecił sługom Wyroczni. - Nie odejmujcie jego dłoni od Klejnotu. - Potem podbiegł do Mirandy. - Nie skutkuje! - stwierdziła czarodziejka. - Wiem. Pug cisnął w bestię pociskiem magicznej energii, niewidocznej dla oka, ale znaczącej swój przelot sykiem i trzaskiem powietrza. Tomas nie okazywał śladu zmęczenia, bo jego będąca dziełem zbroja chroniła go przed stłuczeniami i pomniejszymi obrażeniami. Demon mógłby mu sprawić ból tylko wtedy, gdyby chwycił go w szpony. Pug cofnął się nieco. - Możemy go jedynie trzymać w szachu, na więcej nie powinniśmy liczyć! Co z Calisem? - spytał Mirandę. Zamiast odpowiedzieć, wskazała ręką, a on spojrzał w stronę Kamienia Życia. Calis siedział wyprostowany, podtrzymywany w tej pozycji przez dwoje Sług. Półelfa otaczał zielony nimb mający swe źródło w Klejnocie. Arcymag patrzył przez chwilę, aż wreszcie rzekł: - On odzyskuje siły! - Owszem - odezwał się Nakor. - Im dłużej trzyma dłonie na Kamieniu, tym silniej i szybciej Kamień go uzdrawia, a w miarę, jak odzyskuje siły, podejmuje swoją pracę. Spójrzcie! - Nakor znów wyciągnął przed siebie dłoń. Calis właśnie otworzył oczy. Jego twarz wciąż jeszcze była skurczona z bólu, ale podjął już pracę i uwalniał zaklętą w Kamieniu energię życia. Gdy życie zaczęło wracać na swoje miejsce, w komnacie znów pojawiły się nikłe iskierki zieleni. Pug wskazał towarzyszom odciętą łapę demona, która nikła wprost w oczach, ale na kikucie bestii szybko wyrastała nowa. - Demon też odzyskuje siły - stwierdził Arcymag gniewnym głosem. I nagle w jego oczach pojawił się dziwny błysk. - Znasz jakieś potężne zaklęcie wiążące? - Dość potężne, by skrępować tę bestię? - Będziesz musiała je utrzymać nie dłużej niż przez dwie minuty. - Spróbuję - powiedziała, ale na jej twarzy widać było, że wątpi w swe możliwości. - Tomas! - krzyknął Pug. - Wytrzymaj jeszcze przez minutę! Zamknął oczy i zaczął snuć czar. Miranda zrobiła to samo. I nagle bestię spowiły nici purpurowych błyskawic, przyciskając jej skrzydła do grzbietu. Błyskawice zaczęły zaciskać się i Jakan zawył z bólu. - Teraz! - zawołał Pug. - Kończ, Tomasie! Tomas cofnął się nieco i ująwszy rękojeść miecza w obie dłonie, pchnął potężnie, wbijając głownię niemal po rękojeść pomiędzy dwa pasma syczącej czerwieni i przeszywając serce Jąkana. Demon wybałuszył ślepia, a z jego nosa i ust chlusnęły strugi krwi. Tomas z wysiłkiem wyszarpnął ostrze i cofnął się o kilka kroków. Pug opuścił jedną rękę i nagle w pieczarze zapadła cisza. Demon znikł. Przez chwilę wszyscy stali w milczeniu. - Gdzie on się podział? - spytała wreszcie Miranda. - Już po nim - odpowiedział Pug. - Nie mogliśmy go zabić, ale znam takie miejsce, gdzie bestia długo nie pożyje. - Gdzie to jest? - spytał ciekaw wszystkiego Nakor. - Przeniosłem go na dno oceanu, w miejsce pomiędzy Novindusem a naszym kontynentem. Jest tam głębia mająca nie mniej niż trzy mile. - Arcymag poczuł nagle zmęczenie i usiadł na kamiennym gruncie. - Znalazłem ją przypadkowo wiele lat temu... a teraz przypomniałem sobie ostatnie słowa twego ojca - spojrzał na Mirandę. - Powiedział: "One są tworami ognia". - Czarodziejka parsknęła nerwowym śmiechem. - Teraz sobie przypominam. Ciekawa byłam, co miał na myśli. Nakor rozsiadł się na ziemi obok Puga. - To cudowne... a ja o tym nie pomyślałem. - Potrząsnął głową. - A rzecz jest oczywista! - Co jest oczywiste? - spytał Tomas, chowając miecz do pochwy i podchodząc do siedzących. - Nawet największy z demonów w gruncie rzeczy nie jest czymś więcej niż żywiołakiem ognia - wyjaśnił Nakor. - Kiedyś pod Stardock walczyłem z żywiołakami powietrza - odezwał się Pug. - Zniszczyłem je, zmuszając do zetknięcia się z wodą. - Wyciągnął rękę, wskazując miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą szalał Jakan. - Zwykłe zanurzenie w wodzie z pewnością by go nie zabiło, ale próba wypłynięcia z trzymilowej głębi z pętami, jakie nałożyła nań Miranda, i raną w sercu, którą mu zadał Tomas, uśmierci go. - Cudownie! - rozpromienił się Nakor. - Już po wszystkim. - Jeszcze nie - sprzeciwił się Pug i wyciągnął rękę, wskazując Calisa. Półelf siedział już bez czyjejkolwiek pomocy i nadal wpatrywał się w Kamień Życia, który zdążył się zmniejszyć do piątej części pierwotnych rozmiarów. Rany na dłoniach i twarzy Calisa znikły, jakby nigdy ich tam nie było. - Niedługo skończy - odezwał się Nakor. - Możemy poczekać. - My tu czekamy - żachnął się Tomas - a pod Darkmoor giną ludzie. - Smutna to rzecz - przyznał Nakor. - Ale to, co robimy tutaj, jest znacznie ważniejsze. Ze swego ukrycia wyszli Dominik i Sho Pi. - On ma rację - stwierdził opat Sarth. - Być może jest to najważniejsze dzieło, jakiego kiedykolwiek dokonał śmiertelnik na tym świecie. Teraz stłamszone życie ruszy właściwą koleją i stopniowo powróci porządek rzeczy. - Stopniowo? - spytała Miranda. Dominik kiwnął głową. - Nie można szybko przywrócić równowagi na taką skalę. Poprawa potrwa wieki, a może i tysiąclecia. Ale się zacznie i nic jej nie zatrzyma. Otwarto drogę do powrotu bogów na ich miejsca... które zajmowali, zanim wyparł ich stamtąd Bezimienny. - Jak długo będziemy musieli czekać? - spytała Miranda. Nakor parsknął śmiechem. - Kilka tysięcy lat, ale - wstał i podniósł palec - każdy dzień będzie odrobinę lepszy niż poprzedni, a gdy w końcu wrócą starzy bogowie, ten świat stanie się taki, jakim powinien być. - Jak myślicie, czy kiedykolwiek dowiemy się, co stało się przyczyną szaleństwa Nienazwanego? - spytał Pug. - Niektóre tajemnice na zawsze pozostaną tajemnicami - odparł Dominik. - A zresztą... nawet gdybyśmy znaleźli odpowiedź, nie wiadomo, czy potrafilibyśmy ją zrozumieć. Nakor sięgnął do swego wora i wyjął stamtąd Kodeks. - Weź go - rzekł, podając artefakt opatowi. - Myślę, że zrobicie z tego właściwy użytek. - A co z tobą? - spytał Pug. - Jak długo cię znam, zawsze uważałem, że jesteś najbardziej łakomym wszelkiej wiedzy osobnikiem, jakiego udało mi się spotkać. Nie zamierzasz sam odczytać tych pism? Isalańczyk wzruszył ramionami. - Zajmowałem się nim od ponad dwustu lat i już mi się znudził... A zresztą Sho Pi i ja mamy inne sprawy na głowie. - Jakie sprawy? - zaciekawiła się Miranda. - Zaczniemy głosić nową religię - uśmiechnął się szeroko Nakor. - Kolejne oszustwo? - zakpił Arcymag. - Nie... mówię poważnie - żachnął się frant, usiłując zrobić urażoną minę, co zresztą wcale mu się nie udało. Uśmiechnął się więc ponownie. - Patrzycie na nowego patriarchę zakonu Arch-Indar, a to mój pierwszy uczeń. Dominik zbladł na te słowa, a Tomas roześmiał się szczerze. - I po co tyle zachodu? - spytał Pug. - Jeśli ten czcigodny starzec może przywrócić do życia Wzorzec, ktoś musi ponownie przywołać Boginię Dobra, by przeciwstawić ją Bezimiennemu, W przeciwnym razie Ishap nie będzie miał nikogo do zrównoważenia Nienazwanego. - Godny to... zamiar - odezwał się Dominik - ale... - Zbyt ambitny? - dokończyła Miranda. Stary opat kiwnął głową. - Bardzo ambitny. Pug uderzył Nakora po ramieniu. - Cóż, jeśli ktokolwiek może tego dokonać, to tylko nasz przyjaciel. - Skończone - odezwał się nagle Calis. Wszyscy odwrócili się, by nań spojrzeć i zobaczyli, że bierze w dłonie niewielki kryształ, który pozostał z Kamienia Życia i łagodnie rzuca go w powietrze. Klejnot rozprysnął się na tysiące małych zielonych iskierek i w jaskini zapadły ciemności. Zaraz potem słudzy Wyroczni zapalili pochodnie, które wygasły podczas bitwy z Jakanem i rozległą pieczarę znów zalały potoki łagodnego, ciepłego i żółtego światła. Smok, którego łuski lśniły jak klejnoty, spał spokojnie, jakby zaciekły bój stoczono gdzie indziej. Calis stanął pewnie na nogach. Odzież półelfa wciąż była w wielu miejscach przepalona, on sam jednak nie miał na skórze ani śladu niedawnych obrażeń. Podszedł do ojca i obaj mocno się uściskali. - Gdybym nie widział, nigdy bym nie uwierzył - rzekł Tomas. - Byłeś wspaniały! - Zrobiłem po prostu to, do czego się urodziłem - przerwał mu Calis. - To było mi przeznaczone. - Ale by stanąć twarzą w twarz z takim przeznaczeniem - odezwał się Pug - potrzebna była niemała odwaga. - O jej brak nie można oskarżyć nikogo z obecnych w tej jaskini - uśmiechnął się półelf. - Mnie można - sprzeciwił się Nakor. - Nie jestem za odważny. Tyle że nie wiedziałem, którędy stąd uciec. - Kłamca! - uśmiechnęła się Miranda i żartobliwie pchnęła Isalańczyka w plecy. Calis tymczasem przyglądał się ojcu. - Matka się zdziwi - rzekł w końcu. - Dlaczego? - spytał Tomas. - Zmieniłeś się - wyjaśnił mu Pug. - Zmieniłem się? Jak to? Nakor włożył rękę do swego wora i wyjął zeń małe, srebrne lusterko z rączką. - Sam zobacz - zaproponował Tomasowi, wręczając mu przedmiot. Tomas spojrzał w lustro i żachnął się ze zdumieniem. Jego twarz straciła ów charakterystyczny obcy wyraz, który uważał za dziedzictwo . Wyglądał teraz jak zwykły śmiertelnik - człowiek o ostro zakończonych, elfich uszach. Spojrzał na Calisa. - Ty też się zmieniłeś. - Wszyscy ulegliśmy zmianie - odezwał się Dominik. Gdy opat odrzucił kaptur, Pug spojrzał nań jak na ducha. - Twoje włosy! - Na powrót są czarne, prawda? - na poły spytał, na poły stwierdził Dominik. - Wyglądasz jak wtedy, kiedy wyruszyliśmy na Kelewan... a to już tyle lat! - Dawaj to zwierciadło! - nie wytrzymała Miranda. Wyrwawszy rzeczony przedmiot z dłoni Tomasa, przyglądała się sobie przez chwilę, a potem rzekła z zachwytem: - Bogowie! Wyglądam, jakbym znów miała dwadzieścia pięć lat! Zwróciła zwierciadło ku twarzy Arcymaga, ten zaś wytrzeszczył oczy. Z gładkiej powierzchni patrzyła nań twarz, jakiej nie widział od powrotu z Kelewanu - twarz młodego człowieka bez śladu siwizny we włosach czy brodzie. - A niech mnie... - powiedział cicho. Poruszył dłonią. - Nie do wiary! - Co takiego? - spytała czarodziejka. - Wiele lat temu zaciąłem się w dłoń i uszkodziłem ją do tego stopnia, że nigdy nie odzyskałem w niej pełnej siły i sprawności. - Pug przez chwilę jeszcze poruszał palcami. - Myślę, że teraz jest całkowicie zdrowa... - A ja, na ile lat wyglądam? - spytał Nakor. Wziąwszy zwierciadło od Mirandy, przyglądał się przez chwilę odbiciu własnej gęby. - Mmmm... mniej więcej czterdziestka. - Jesteś rozczarowany? - spytała Miranda. - Miałem nadzieję, że odzyskam dawną urodę. - A potem znów uśmiechnął się. - Ale czterdzieści lat to też coś warte. - Rozumiem teraz - odezwał się Calis - czym był klucz, jaki Pantathianie usiłowali stworzyć z energii życiowej swoich ofiar, i kto był trzecią siłą... - Bezimienny? - spytał Tomas. Półelf potrząsnął głową. - Nie, to był ktoś inny. Może stwory, których dziełem były portale Pantathian? Jedna rzecz jest jasna - ten klucz pozwoliłby Maargowi albo Jakanowi na posłużenie się Kamieniem Życia. - Użyliby go jako broni? - spytał Dominik. - Nie - odparł Calis. - Wchłonęliby jego energię. To pożywienie dla demonów. Możecie sobie wyobrazić Jąkana dziesięć razy większego, niż był... i stokroć potężniejszego? Doszłoby do tego, gdyby posiadł Kamień Życia. - Ale wciąż nie wiemy - potrząsnęła głową Miranda - jak ci wszyscy, którzy brali udział w rozgrywce, Pantathianie, demony i ci... - Spojrzała na Puga - Jak tyś ich nazwał? - Shangri - odparł Arcymag. - ...ci Shangri zeszli się razem? - skończyła czarodziejka. - Owszem, zostało jeszcze kilka tajemnic - odparł Pug - ale na razie musimy je zostawić w spokoju. Calis kiwnął głową. - Teraz musimy zrobić jeszcze jedną rzecz. - Jaką? - spytała Miranda. Twarz Calisa sposępniała. - Musimy zakończyć tę wojnę. Rozdział 27 PRAWDA Bitwa wrzała. Kłębiący się w świetle pochodni na ulicach miasta ludzie uwijali się jak w ukropie. Zamek trzymał się aż do zmierzchu, ale nieprzyjaciel nie cofnął się z nadejściem zmroku. Erik doszedł do wniosku, że w armii Szmaragdowych zmienił się wódz. Stawali przeciwko niemu ci sami najemnicy, z którymi miał do czynienia od początku wojny, ale teraz ich działania były przemyślane. Doskonale wykorzystywali przewagę liczebną i systematycznie, krok po kroku, spychali obrońców w tył. Ravensburczyk skierował swych ludzi na południowy mur twierdzy, ponieważ najeźdźcy usiłowali zapełnić fosę czymkolwiek, by tylko dostać się na wały. Do wody wrzucano wszystko, co tylko można było znaleźć - meble, porozbijane wozy, snopy słomy i worki z piaskiem. Obrońcy wysyłali ku napastnikom deszcz strzał, ale napór nie ustępował. Manfred zerknął zza muru na morze ludzi, prących niezmordowanie ku starej twierdzy. - Kiepsko to wygląda - stwierdził. - Masz talent do niedomówień - mruknął Erik. Położył dłoń na ramieniu brata i lekko go odsunął. Manfred schował się za mur w tej samej chwili, kiedy w powietrzu świsnęły kamienie wypuszczone z procy z drugiej strony fosy. - Skąd wiedziałeś? - spytał Erika. - Co wiedziałem? - Kiedy się uchylić. Ten uśmiechnął się kwaśno. - Widziałem tych procarzy, jak o świcie wpełzali na tamten dach. Od tego czasu mam na nich oko. To wchodzi w nawyk... Jak stoją sprawy? - Powiedziałem przed chwilą Księciu, że wytrwamy do rana bez trudu, o ile uda nam się powstrzymać ich od przystawiania drabin do murów. Problemem będzie dostanie się do wschodniej bramy, by wpuścić Armię Wschodu. - Powiedziałem Księciu, że o świcie poprowadzę wycieczkę - rzekł Erik. - Ja też - zaśmiał się Manfred. - Tobie nie wolno. - A dlaczegóż to? - Bo jesteś Baronem, a ja zwykłym... - Bękartem? - Owszem. - Ale ty masz żonę, a ja nie... - I co z tego? - spytał Erik, czując, że w uszach brata pytanie to brzmi równie głupio, jak w jego własnych. - Wiesz... musisz wymyślić lepszy argument niż ten - stwierdził Manfred. - A co powiesz na ten: ty jesteś szlachcicem, a ja nie? Masz ludzi, których los zależy od twojego. - A ty nie? A oprócz tego, czy ze stopniem Kapitana Rycerstwa w Armii Książęcej nie wiąże się tytuł Barona Dworu? - To co innego. Nie mam majątków i służby, która liczy na moją ochronę. Nie muszę dbać o sprawiedliwość czy przestrzeganie prawa, nie muszę rozstrzygać prawnych sporów, którymi nie zajmują się sądy książęce ani królewskie, nie mam miast, wiosek... To co innego! Na twarzy Manfreda pojawił się uśmieszek. - Jesteś pewien, że nie chciałbyś być Baronem? - To ty przejąłeś tytuł po ojcu! - odparł Erik. - W tym sęk! - Manfred znów zerknął przez mur. - Będą tak leźli bez końca czy co? - Starczy dla każdego, nie bój się. Przez chwilę obaj milczeli i odpoczywali, opierając się o mur. A potem Erik zapytał: - Jak to się stało, że się nie ożeniłeś? Myślałem, że Diuk Ran ma dla ciebie kogoś na oku? Manfred parsknął śmiechem. - Owszem... złożyła tu wizytę pewna dama, ale chyba nie zrobiłem na niej najlepszego wrażenia. - Niełatwo mi w to uwierzyć. Baron zerknął spod oka na przyrodniego brata. - Spodziewałem się, że sam się domyślisz, ale widać pomyliłem się. - Rozejrzał się dookoła, sprawdzając, czy nikt nie próbuje przeleźć przez mur. - Jak się ma matkę taką jak moja... to stosunek do kobiet może się nieco wypaczyć. Stefan lubił je krzywdzić, ja wolę ich unikać. - Aha... - mruknął Erik. - Wiesz, co ci powiem? - rzekł Manfred. - Jeśli przeżyjemy to wszystko, poproszę cię o przysługę. Poślubię jakąś gęś, którą wybierze dla mnie Książę, a ty pomożesz mi spłodzić dziedzica Baronii Darkmoor. Wszystko zostanie w rodzinie, a gotów jestem postawić garść dukatów przeciwko garści orzechów, iż rzeczona dama będzie mi wdzięczna za to, żem cię posłał do jej sypialni. Erik parsknął śmiechem i w tej chwili przeleciała nad nimi kolejna porcja strzał. - Nie sądzę, by się to spodobało mojej żonie - rzekł, a po chwili dodał: - Jest coś, o czym powinieneś wiedzieć. - Co takiego? - Masz bratanka. - Jak to? - Dziewczyna, którą zgwałcił Stefan, ta Rosalyn... urodziła jego syna. - Wielcy bogowie! - rzekł Manfred. - Jesteś pewien, że to jego dziecko? - Wystarczy, że spojrzysz - odpowiedział Erik. - Von Darkmoor w każdym calu... choć prawda, że na razie jest ich niewiele. - No... - mruknął Manfred. - To zmienia postać rzeczy. - W jaki sposób? - Choć jeden z nas musi przeżyć, inaczej chłopak będzie zdany na łaskę babuni, a nie jest to los, jakiego życzyłbym komukolwiek... - Nie musisz jej mówić - parsknął śmiechem Erik. - O, nie bój się, mateczka to wywęszy. Może jest szalona, ale ma wiele znajomości wśród możnych i uwielbia intrygi. - Zniżył głos, jakby w obawie, że ktoś ich podsłucha. - Niekiedy wydaje mi się, że ostatnie ataki ojca to sprawka matki. - Myślisz, że go otruła? - Kusi mnie - stwierdził Manfred - by ci opowiedzieć rodzinną historię mateczki. Gdyby nie trucizna, jej prapradziadek nigdy nie odziedziczyłby tytułu... O mur twierdzy uderzył potężny głaz, wstrząsając całą ścianą. - Ha! - rzekł Manfred, gdy obaj bracia otrzepali się z kurzu - wygląda na to, że nasi goście znaleźli jakąś katapultę. Spojrzawszy nad murem, Erik zobaczył, że pośrodku High Street ustawiono potężną machinę. Skinieniem dłoni wezwał do siebie gońca. - Powiedz sierżantowi Jadowowi, by się zajął tą katapultą. - O mur uderzył kolejny głaz, a żołnierze zza fosy wydali radosny ryk. - Żwawo! Ruszaj się! Żołnierz pobiegł co tchu, by wykonać rozkaz. - Od tej chwili wszystko już jest jasne, prawda? - rzekł Manfred. - Co masz na myśli? - Wywalą dziurę w murze, zasypią fosę wszystkim, co będą mogli w nią wrzucić, i ruszą tłumnie na nas. - W zasadzie... tak - odpowiedział Erik. - No cóż, niech to będzie podwójna przyjemność - rzekł Manfred. Wezwał do siebie drugiego z gońców. - Powiedz sierżantowi Macafee, by wylali olej. - Zamierzasz podpalić fosę? - spytał młodzieniec, gdy goniec pobiegł przekazać rozkaz. - A czemuż by nie? Erik usiadł, opierając się o mur. - Jak długo ten olej będzie się palił? - Trzy, może cztery godziny. Kolejny głaz uderzył o mur. - Jadów! - powiedział Erik. W tejże samej chwili, jakby słowa Erika zwolniły zaczep dźwigni, ze szczytu centralnej wieży wystrzeliła katapultą. Na ulicę poleciało pół tuzina beczułek oleju. Rozbiły się o wrogą katapultę, spryskując machinę i jej załogę tłustym deszczem. Załoga katapulty rzuciła się do ucieczki. Strugi rozpływającej się oliwy szybko dotarły do jednego z niedalekich płomieni licznych pożarów i nagle cała konstrukcja stanęła w ogniu. Tym razem ryk zachwytu wzbił się pod niebo z murów. - No i to byłoby na razie wszystko - mruknął Erik. - Kiedy oliwa w fosie się wypali, znów zaczną ją zasypywać. - Ale do rana ich to zatrzyma. - Owszem - odparł Manfred - ale wciąż pozostaje jeden problem do rozwiązania. Spojrzawszy na siebie, jednocześnie wykrzyknęli: - Wschodnia brama! - Odmłodzenie to cudowna rzecz, ale zdążyłem się zmęczyć - stwierdził Pug. - A ja muszę się przespać - wyznał Tomas. - Giną ludzie! - przypomniał im Calis. - Wiem - sarknął Tomas. - Choć nie ma już Kamienia Życia, na Darkmoor wciąż napiera wielka armia. - Nawet uwolniony spod władzy demona Fadawah nie odstąpi... ma reputację zajadłego i niebezpiecznego przeciwnika - stwierdził półelf, wzdychając ciężko. - O prawdziwej cenie rozgrywki wiedzieliśmy tylko my, obecni w tej pieczarze i niewielu poza nią, teraz jednak mamy przeciwko sobie podstępnego, ambitnego wodza, który nadal ma pod sobą niemal nietkniętą armię, z którą zajął niemal całe Zachodnie Dziedziny. - Szybko to się nie skończy - stwierdził Pug. - Ale możemy przynajmniej - wtrąciła Miranda - zniechęcić do walki Saaurów. - Tak, o ile zdołamy ich przekonać, że to, co powiedział mi Hanam było prawdą - odparł Pug. - Można spróbować... i nic więcej - rzekł Tomas. - Jak się tam dostaniemy? - spytał Nakor. - Nie wy - odparł Arcymag. - Do Darkmoor ruszymy ja i Tomas. Jeżeli nie położymy kresu bitwie, nie ma sensu narażać reszty... - Czy wy przypadkiem nie zapomnieliście - odezwał się Calis - że jestem człowiekiem Księcia? - A ja? Mnie też tu zostawisz? - dopytywała się Miranda. Nakor skinął dłonią na Sho Pi i Dominika, a potem uśmiechnął się szeroko. - My też nie zostaniemy. Pug zmrużył oczy, a potem westchnął z desperacją i odrobiną rezygnacji. - No dobrze. Chodźcie tu wszyscy... Miranda podeszła do przywódcy sług Wyroczni. - Dziękujemy za pomoc. - To my dziękujemy za to, żeście nas uratowali - odparł starzec, kłaniając się nisko. Czarodziejka odwróciła się i podbiegła do Puga. - Trzymajcie się! - zawołał Arcymag. Wszyscy ujęli się za dłonie i nagle stwierdzili, że stoją na dziedzińcu Villa Beata, na Wyspie Czarnoksiężnika. - To nie jest Darkmoor - stwierdziła Miranda. - Nie - odpowiedział Pug. - W Darkmoor nigdy nie byłem. Jeżeli nie chcecie pojawić się pośrodku bitwy lub zmaterializować wewnątrz kamiennej ściany, dajcie mi z godzinę na przygotowania. Z domu wybiegł Gathis, który dwornie wszystkich powitał. - Zaraz podamy gorące przekąski - powiedział, kierując gromadkę gości do domu. Tomas wziął Arcymaga na stronę. - To tutaj mieszkasz? - zapytał. - Przez większość czasu. Rozejrzawszy się po pełnej uroku okolicy i poczuwszy na policzkach tchnienie łagodnego wiatru znad oceanu, elf stwierdził: - Powinienem był odwiedzić cię znacznie wcześniej! - Zmieniłeś się. Aż do dzisiejszego dnia nie umiałbyś się zmusić do opuszczenia Elvandaru. - Obaj straciliśmy bardzo wiele. Choć moi rodzice cieszyli się długim życiem, wszyscy, których znaliśmy w Crydee jako chłopcy, dawno już odeszli do Lims-Kragmy. Ale ty straciłeś jeszcze i swoje dzieci... Arcymag kiwnął głową. - Podczas ostatnich kilkunastu lat przygotowałem się na to, że przeżyję oboje. Gamina i William starzeli się, a ja nie. - Wbił wzrok w ziemię i milczał przez chwilę. Przemówił nagle, zagryzając wargi. - Choć się go spodziewałem, ból jest wielki. Nigdy już ich nie zobaczę... - Chyba cię rozumiem. Obaj milczeli przez chwilę. Pug stał bez ruchu, a potem spojrzał w gwiazdy. - Ten wszechświat jest tak rozległy... Czasami czuję się mały i nieważny. - Jeśli prawdą jest to, co o naturze universum mówi Nakor, to każdy z nas jest jednocześnie ważny i nieważny. - Tylko Nakor mógł wymyślić coś takiego - parsknął śmiechem Pug. - Znasz go już dość długo - stwierdził Tomas. - Co o nim sądzisz? Arcymag położył dłoń na ramieniu przyjaciela i skierował go ku domowi. - Opowiem ci o nim, kiedy będę pracował nad zaklęciem mającym nas przenieść do Darkmoor. Jest albo największym szelmą w historii, albo najbardziej oryginalnym i bystrym umysłem, z jakim przyszło ci się spotkać... - Może jednym i drugim? - spytał Tomas. - Może jednym i drugim - odparł Pug, wybuchając śmiechem. Obaj weszli do domu. Pug poruszył dłońmi i na dziedzińcu Villa Beata ukazała się wielka sfera błękitnawego światła, przez które migały złote iskry. Sfera była wyższa niż człowiek i mogło się wewnątrz niej zmieścić ze sześciu ludzi. - Co to takiego? - spytała Miranda. - W ten sposób dostaniemy się do Darkmoor - odpowiedział Arcymag. - Nie znam dość dobrze położenia miasta, by nas doń przenieść natychmiast bez ryzyka. Jeśli nie pamięta się położenia punktu docelowego wedle znanych miejsc, podróż może być... powiedzmy, niezbyt bezpieczna. - Wiem, jak to jest - odparła czarodziejka. - Myślałam, że zabierzesz nas tam za pomocą jednego z tych tsurańskich artefaktów. - Nic z tego. - Nakor sięgnął do swych bagaży i wyjął rzeczone urządzenie. - Chyba że sieje wcześniej odpowiednio nastawi. - Potrząsnął artefaktem. - Wciąż działa. - Odłożywszy przyrząd, uśmiechnął się szeroko. - Polecę z wami w tej bańce. - Jak wejdziemy do środka? - spytała Miranda. - Po prostu zrób krok do przodu - powiedział Pug i zademonstrował, o co mu chodzi. Wszyscy poszli za jego przykładem. - Musiałem trochę pogrzebać w pergaminach, by znaleźć ten czar, ale kiedy go zapamiętałem - uniósł dłonie i sfera frunęła w górę - okazał się bardzo prosty. Gathis pomachał wszystkim na pożegnanie i czwórka przyjaciół uniosła się nad dachy zabudowań mająteczku, a potem sfera skręciła ku Krondorowi. - Łatwiej jest lecieć wzdłuż miejsc, które się zna - na przykład wzdłuż Królewskiego Traktu. - Jak długo będziemy lecieli do Darkmoor? - spytał Calis. - Zjawimy się tam wczesnym rankiem - odparł Arcymag. Pomknęli nad morzem, unosząc się na wysokości stu stóp nad białymi koronami fal. W końcu trzy księżyce Midkemii znikły na zachodzie, a na wschodzie pojawiły się pierwsze oznaki przedświtu. Dął lekki wietrzyk, wewnątrz błękitnozłotej bańki powietrze było jednak spokojne. Nie mieli za wiele miejsca i zaledwie mogli się poruszać. - Dobrze byłoby usiąść - zauważyła Miranda. - Jak już będzie po wszystkim - obiecał Pug - z radością pożyczę ci tom, w którym znalazłem to zaklęcie. Jeżeli znajdziesz sposób, by wewnątrz sfery ustawić stołki, pierwszy ci szczerze pogratuluję... Nakor znów parsknął śmiechem. - Jak szybko lecimy? - spytał Tomas. - Jak najszybszy ptak - odpowiedział Pug. - Za godzinę powinniśmy być nad Krondorem. W miarę upływu czasu czerń nieba zaczęła ustępować szarości. Z nadejściem świtu zobaczyli kotłujące się pod nimi fale, jakby morze pod nimi się gotowało. - Jesteś pewien, że ten demon nie żyje? - spytał Nakor. - Owszem - odparł Arcymag. - Woda jest przekleństwem dla jemu podobnych stworów. Był dość potężny, by opierać się przez chwilę, ale nie mógł się wydobyć z tej głębokości z raną, jaką zadał mu Tomas. - Patrzcie! - zawołała Miranda. - Krondor. Pug prowadził sferę od Wyspy Czarodzieja po prostej, tak więc zbliżyli się do grodu Księcia od zachodu. - Och, bogowie! - jęknęła czarodziejka. Na horyzoncie, gdzie niegdyś kipiało życiem wielkie miasto, rozciągała się plama martwej czerni. Nawet tak wcześnie rano Krondor powinien był być pełny świateł, z którymi rzemieślnicy w półmroku ciągnęli do swoich warsztatów. Z portowej wioski przy północnym murze wypływały o tej porze łodzie, a na statkach w porcie podnoszono już żagle. - Nic nie zostało... - rzekł Nakor. - Coś tam się rusza - stwierdził Calis. Pokazał na wybrzeże, gdzie w nikłym świetle brzasku widać było spory oddział jeźdźców poruszających się nabrzeżną drogą. - Wygląda na to, że część armii Królowej dała nogę - stwierdził Sho Pi. - Teraz, kiedy uwolnili się spod władzy demona, nie powinno zdarzać się to rzadko - rzekł Pug. Przelatując nad krondorskim portem, widzieli maszty zatopionych okrętów sterczące z wody niczym osmalony las. Wszystko za portem spłonęło tak, że nie sposób było rozpoznać jakąkolwiek budowlę. Znikły doki i większość budynków. Tu i ówdzie ocalała część ściany, ale poza tym wszędzie rozciągało się czarne rumowisko. Pałac można było poznać jedynie dzięki miejscu na szczycie wzgórza, z którego pierwszy z Książąt Krondoru mógł kontrolować cały port. - Wiele czasu upłynie, zanim stąd wypłynie jakiś statek - rzekł półelf. Tomas położył dłoń na ramieniu syna. Wiedział, że zniszczenie miasta, które Calis przysiągł obronić, głęboko go zraniło. Wiedział też, że choć jego syn, lepiej niż ktokolwiek inny, rozumiał, co osiągnięto dzięki zniszczeniu Kamienia Życia, bolał nad ceną, jaką przyszło za to zapłacić. Pug skierował sferę na Królewski Trakt. Mila po mili lecieli nad pobojowiskiem, obserwując zniszczenia. Każde gospodarstwo i dom spalono, a wzdłuż traktu leżało tyle ciał, że obżarte kruki i sępy z najwyższym trudem zrywały się do lotu. - Musimy sprowadzić tu jak największą liczbę kapłanów i uzdrowicieli, bo inaczej z tych trupów wylęgnie się zaraza - rzekł Dominik. - Pomogą wam wszyscy mnisi z Zakonu Arch-Indar - stwierdził z powagą Nakor. - Obaj? - spytała Miranda. Mimo otaczającego ich chaosu, Pug nie mógł się nie roześmiać. - Wielu świętych mężów zginęło podczas oblężenia miasta - rzekł Tomas. - Właściwie to nie - zaprzeczył Calis. - Kilka miesięcy temu wysłaliśmy wieści do rozmaitych świątyń i przełożeni zaczęli przenosić swych kapłanów w bezpieczne miejsca. Diuk James wiedział, że jeżeli przetrwamy, będziemy potrzebowali każdej pomocy. - A dobrze jest mieć świątynie po swojej stronie - dokończyła czarodziejka. - Przerażony groźbą, jaką stwarzała dla nas Szmaragdowa Królowa, a potem demon, przejęty obawami o Kamień Życia, zapomniałem, że na Królestwo napadła ogromna armia - przyznał Arcymag. - A ja nie zapomniałem - stwierdził Calis. - Patrzcie! Zbliżali się do wzgórz stanowiących forpoczty gór i Pug ujrzał morze obozowych ognisk i małych szałasów, pomiędzy którymi gdzieniegdzie stały większe namioty dowódców. W pewnej chwili przemknęli nad namiotem sztabowym, który nie ustępował rozmiarami sporemu budynkowi. Im bliżej Darkmoor, tym liczniejsze były gromady zbrojnych. - Na wszystkich bogów! - żachnął się Tomas. - Nigdy nie widziałem takiej armii! Nawet Tsuranni podczas Wojen Światów mieli w polu nie więcej jak trzydzieści tysięcy żołnierzy, a i to nie w jednym miejscu! - Ściągnęli tu zza morza blisko dwadzieścia pięć tysięcy chłopa - rzekł Calis. - Ci w dole - dodał obojętnie - to połowa z nich, bo resztę już wybiliśmy... - Tylu zabitych - odezwał się Nakor, a potem westchnął ciężko. - I bez żadnego rozsądnego powodu... - Pug świadkiem - stwierdził Tomas - że nie raz pytałem, czy jakakolwiek wojna miała choć jeden rozsądny powód. - Wolność - odparł Calis. - Obrona tego, co nam drogie... - To są powody, dla jakich stawia się opór - rzekł Arcymag. - Ale nawet i one nie są dostateczne, by wszczynać wojnę. Teren wznosił się coraz wyżej, Pug zaś utrzymywał sferę na tej samej wysokości. Wkrótce zobaczyli ich ludzie z dołu. Niektórzy z nich chwycili za łuki i zaczęli szyć w magów strzałami, więc Arcymag podniósł bańkę wyżej. Znalazłszy się na poziomie chmur, mogli zobaczyć panoramę rozciągającego się w dole placu boju. - Niewiarygodne - rzekł w pewnej chwili Dominik. Pod nimi rozciągała się armia składająca się z osiemdziesięciu tysięcy ludzi, którzy z tej wysokości wyglądali jak mrówki wspinające się na wzgórza, na szczycie którego tkwił gród Darkmoor. Podgrodzie i większa część miasta były już w rękach nieprzyjaciół, ale w pozostałych rejonach wrzały zacięte boje. - Uda nam się przemówić im do rozsądku? - spytała Miranda. - Wątpię - odparł Calis. - Najeźdźcy utknęli po tej stronie oceanu i nie mają żywności. - Zerknął z zaciekawieniem na Puga. - Nie sądzę, byś miał jakiś sposób, by ich przenieść z powrotem na Novindusa? - Kilku naraz... pewnie by się udało - odparł Arcymag. - Ale tylu? Nie. - No to musimy przerwać walki - odezwał się Tomas - i wymyślić, co zrobić ze Szmaragdowymi, jak już ludzie przestaną się zabijać. - Widzicie Saaurów? - spytał Pug. Tomas wskazał zachodnią część miasta, gdzie na niewielkim ryneczku tłoczyli się zielonoskórzy jeźdźcy. Arcymag zatrzymał sferę. - Przekonajmy się - rzekł - czy możemy zwrócić na siebie ich uwagę? Opuścił sferę powoli, ale Saaurowie gdy tylko ujrzeli ludzi, zaczęli szyć ku nim z łuków. Strzały odbijały się od powierzchni sfery, nie czyniąc jej szkody, a Pug powoli opuszczał ją coraz niżej. Gdy stało się jasne, że jej pasażerowie nie zamierzają nikogo zabijać, jaszczury odłożyły łuki. Sfera wylądowała przed grupą jeźdźców, z których jeden miał hełm zdobny szczególnie bogatą kitą z końskiego włosia. Saaur osłaniał się też ozdobną tarczą i wyglądającym na starożytny oręż mieczem. - Przygotujcie się na wypadek, gdyby moje pertraktacje spełzły na niczym - zwrócił się Pug do swoich towarzyszy. - Chcę mówić z Jatukiem, Sha-shanem wszystkich Saaurów! - oznajmił w języku Yabon, nieco zbliżonym do dialektu Novindusa, gdy tylko sfera znikła. - Stoisz przed tym, kogo szukasz - oznajmił jeździec w bogato zdobionym hełmie. - Kim jesteś? - Jestem znany jako Pug. Przybyłem, by ofiarować wam pokój. Na obliczu jaszczura nie matowały się żadne uczucia, ale Arcymag zauważył, że Saaur patrzy nań dość podejrzliwie. - Zechciej zrozumieć, że wiąże nas przysięga, jaką złożyliśmy Szmaragdowej Królowej, i nie możemy zawierać pokoju oddzielnie. - Przynoszę wieści od Hanama - oznajmił Pug. Choć twarz jaszczura nadal była bez wyrazu, Arcymag spostrzegł, że jego oświadczenie wstrząsnęło Jatukiem. - Hanam nie żyje! Umarł na świecie, gdzie się urodziłem! - Nie! - odpowiedział Pug. - Mistrz Wiedzy twego ojca użył swej sztuki i mocy, by opanować ciało jednego z demonów i w tym ciele pojawił się w naszym świecie. Przemówił do mnie i zawarliśmy ugodę. Teraz rzeczywiście jest martwy, ale jego duch wrócił na Shilę i galopuje teraz z Niebiańską Hordą. Jatuk podjechał bliżej spojrzał z góry na Arcymaga, pochylając się nad nim niczym wieża. - Mów! I Pug opowiedział wszystko, zaczynając od starej waśni pomiędzy dobrem i złem, potem omówił szaleństwo kapłanów z Asharty i zdrady, jakiej wobec Saaurów dopuścili się Pantathianie. Początkowo słuchano go z niedowierzaniem, Arcymag jednak wcale się tym nie przejmując, przeszedł do tego, co kazał mu przekazać ziomkom Hanam. Zakończył słowami: - Hanam przekazał mi to, co powinieneś wiedzieć ty sam, a także Shadu, twój Mistrz Wiedzy, i twój Podczaszy Chiga, oraz twój przyboczny, Monis Tarczownik. Wszystko to jest prawdą. Honor twej rasy wymaga, byście tę prawdę uznali. Zdrada waszego ludu nie polegała tylko na kłamstwach. Pantathianie wespół ze Szmaragdową Królową i demonami skradli wam wasz ojczysty świat. To oni spustoszyli waszą ojczyznę i odebrali wam na zawsze to, co się wam należało prawem urodzenia. Widać było, że oświadczenie małego człowieczka mocno jaszczury zaskoczyło i zdumiało. - Kłamstwa! - zawołał jeden z nich. - Fałsz będący dziełem mistrza złych sztuk! - ocenił drugi. Jakan wyciągnął dłoń, prosząc towarzyszy o ciszę. - Nie. Brzmi to prawdziwie. Jeśli jesteś tym, za kogo się podajesz - zwrócił się do Puga - jeśli przynosisz nam słowa Hanama, to musiał ci też powiedzieć coś, po czym poznam, że to wszystko nie jest sprytnie dopasowanym do rzeczywistości fałszem. Pug kiwnął głową. - Owszem! Kazał mi przypomnieć ci dzień, kiedy przybyłeś, by służyć twemu ojcu. Byłeś ostatnim z synów, bo wszyscy twoi bracia polegli. Czekając na spotkanie z ojcem, drżałeś z obawy i niecierpliwości... i wtedy ktoś stanął u twego boku i przemówił do ciebie, cicho tłumacząc, że wszystko skończy się dobrze. - To prawda - odpowiedział Jakan. - Wymień imię tego, który wtedy dodał mi otuchy. - Kaaba, Tarczownik twego ojca, powiedział ci wtedy, co masz rzec ojcu. Miałeś powiedzieć: "Ojcze, jestem tu, by służyć mojemu ludowi, pomścić braci i spełnić twoją wolę". Jatuk odchylił się w tył, spojrzał w niebo i wydał z siebie okrzyk wściekłości. Był to zwierzęcy ryk czystej furii i gniewu. - Zdrada! - zagrzmiał wódz jaszczurów. Nie odpowiedziawszy Pugowi, zwrócił się do swoich towarzyszy: - Niech wszystkim stanie się wiadome, że zrywam naszą przysięgę! Nie będziemy służyć nikomu! Śmierć tym, co nas oszukali! Śmierć Wężom! Niech ani jeden nie plugawi już świata swoim oddechem! Śmierć Szmaragdowej Wiedźmie i jej sługom! I nagle wszyscy Saaurowie jednocześnie zawrócili ku miejskiej bramie. - Człowieku! - zwrócił się Jakan do Puga. - Kiedy będzie po wszystkim, odszukam cię, by zawrzeć pokój z tobą i twoimi, ale na razie czeka nas ogromny dług krwi do spłacenia! - Sha-shahanie! - odezwał się Tomas. - Twoi wojownicy od wielu lat nie zaznali niczego prócz bojów. Odłóżcie broń. Odstąpcie od tego miasta. Zdąża tu armia, by odeprzeć najeźdźców. Odejdźcie. Pozwólcie swoim żonom i dzieciom cieszyć się obecnością mężów i ojców, którzy wrócą do nich żywi i cali. Oczy Jąkana, który trzymał swój miecz niczym żywą istotę, zapłonęły jak dwa klejnoty. - Oto jest Tual-masok, w starej mowie Chłeptacz Krwi. Bardziej niż czymkolwiek innym jest oznaką mego urzędu i stróżem honoru mojego ludu. Nie złożę go, dopóki każda z krzywd nie zostanie pomszczona. - Wiedz więc - odezwał się Pug - że Szmaragdowa Wiedźma nie żyje. Została pożarta przez demona. Widać było, że jaszczur z najwyższym trudem trzyma się w cuglach. - Demony! One zniszczyły nasz świat! - Wiem! - odpowiedział Pug. - Ten demon również nie żyje. - Któż więc nam zapłaci za nasze krzywdy! Tomas odłożył miecz. - Nikt. Wszyscy nie żyją. Jeśli ocalał choć jeden Wąż, to znajdziesz go pod górami w dalekim kraju. Pantathianie byli zresztą jedynie narzędziami, oszukano ich tak samo jak was. - Ale ja muszę się zemścić! - zaryczał wódz Saaurów, zwracając twarz ku niebu. - Ocal swój lud - podsunął mu Pug. - To ważniejsze niż zemsta. - Krew za krew! - Jak chcesz - odparł Tomas. - Ale zostawcie to miasto. - Moi wojownicy odejdą - oznajmił Jakan, wyciągając miecz ku Tomasowi. - Nigdy już nie będziemy niepokoić tego ludu. Jesteśmy jednak narodem bez ojczyzny i splamiono nasz honor. Tę plamę można zmyć tylko krwią. - Odwrócił konia ku bramie i dał zwierzęciu ostrogę. Ogromny rumak natychmiast puścił się galopem. Jego towarzysze ruszyli za nim, i choć w całym mieście nadal trwał zacięty bój, w południowo-zachodnim rejonie Darkmoor zapanował spokój. - Poszli sobie? - zapytał ktoś zza barykady. Pug kiwnął głową i nad stosem połamanych mebli, worków ze zbożem i części wozu pokazał się łeb Greylocka. - Mości magu! - rzekł Konetabl. - Jesteśmy ci winni wdzięczność. - Darujmy to sobie - rzekł Pug. - Walki trwają. - Dziękujemy za to, że uwolniłeś nas od Saaurów. - Owen potrząsnął głową. - Do licha! Niezłą mieliśmy z nimi robotę! - Wszyscy najeźdźcy byli niezłą "robotą"! - żachnął się Tomas. - Powiedziano im, że zostali zdradzeni, i nie są z tego powodu szczególnie zadowoleni. - To akurat mogę sobie wyobrazić - uśmiechnął się Owen. - Niewielu ich widziałem z bliska, ale najbardziej uderzył mnie ich brak poczucia humoru. - Odwrócił się do swoich ludzi. - Rozproszcie się i sprawdźcie, czy nie ma tu gdzieś jeszcze kilku naszych. Szmaragdowi atakują cytadelę i zamierzam uderzyć na nich z tyłu. - Może i ja się przydam. - Tomas wyjął swój miecz z pochwy. - Witamy w naszych szeregach. - Zmierzył wzrokiem wojennego wodza elfów. - Jak ci się udaje utrzymać w takiej czystości te sześć stóp i sześć cali zbroi? - To długa historia - zaśmiał się Tomas. - Opowiesz mi po bitwie. - Skinieniem dłoni wezwał do siebie swoją niezbyt liczną grupkę i wszyscy ruszyli ku cytadeli. - Zobaczymy się później - stwierdził Pug. - A ty gdzie idziesz? - spytał Tomas. - Do twierdzy. Spróbuję położyć kres temu szaleństwu. Tomas kiwnął głową i puścił się biegiem za Owenem Greylockiem. Pug skinieniem dłoni poprosił innych, by wzięli się za ręce. Utkwiwszy wzrok w odległej cytadeli, skupił myśli i nagle wszyscy znikli. Manfred i Erik spojrzeli w gorę, skąd usłyszeli wrzaski. - Co znowu? - spytał młodzieniec, wyciągając miecz. Ludzie na dachu wydawali okrzyki, w których nad niepokojem górowało zdumienie i zaskoczenie. Manfred wyjął miecz i na wypadek, gdyby do cytadeli wdarli się wrogowie, stanął pomiędzy Księciem i drzwiami. Erik tymczasem podbiegłszy do starych schodów, ujrzał zbiegających z góry Calisa, Nakora i Mirandę i innych. - Kapitanie! - rozpromienił się Ravensburczyk. - Kapitanie! - uśmiechnął się Calis. - Rad jestem, że cię widzę. Jak się tu dostaliście? Półelf wskazał dłonią na Puga. - Witaj, mości magu - rzekł Erik. - Czy mógłbyś nam jakoś pomóc? - Owszem. Mógłbym zabić każdego na zewnątrz, ale to oznaczałoby także śmierć wielu żołnierzy Królestwa, bo wszyscy się tam wymieszali. Lepiej po prostu przerwać tę walkę. Zabiliśmy demona, który prowadził Szmaragdowych. Kamienia Życia też już nie ma. Nie ma powodu do walki. - Powiedz to tym mordercom na zewnątrz - mruknął młodzieniec. - No tak, to jest problem - przyznał Arcymag. - A nawet jeżeli im to powiem, nie wiadomo, czy usłuchają. - Nie usłuchają - wtrącił Calis. - Jak powiedziałem, są głodni i wiedzą, że za nimi nie ma już niczego do jedzenia. Mają przed sobą tylko jedną drogę, na wschód! - Jeżeli ten demon, o którym była mowa, został zabity, to co ze Szmaragdową Królową? - spytał Erik. - Ona nie żyła już od kilku miesięcy - wyjaśnił Pug. - Ale zechciej pozwolić kapitanie na to, byśmy wyjaśnienia odłożyli na sposobniejszą porę. - A Fadawah? Może moglibyśmy się z nim jakoś dogadać? Zawieszenie broni albo coś w tym rodzaju? Drań z niego, to prawda, ale zna przynajmniej obyczaje najemników z Novindusa - podsunął młodzieniec. - W tej chwili Fadawah ma problem w postaci armii rozjuszonych Saaurów, którzy szukają kogoś, na kim mogliby wyładować swój gniew - stwierdził Calis. - On zaś, można by rzec, wybornie się do tego nadaje. Jeśli jest choć w połowie tak sprytny, za jakiego go uważam, to już się rozgląda za jakąś dziurą, w której będzie mógł przezimować. - Zima! - wypalił nagle Nakor. - Co z nią? - spytał Pug. Nakor przepchnął się obok Calisa i stanął przed Erikiem. - Wasz pierwotny plan polegał na tym, by się tu utrzymać do nadejścia zimy, czy nie tak? - Owszem. - Wiedzieliśmy, że z nadejściem śniegów, tamci będą musieli się wycofać. Mały szelma zwrócił się teraz do Arcymaga. - Jeżeli udamy się do Stardock, będziesz mógł nas sprowadzić tutaj z powrotem? - Oczywiście. Ale dlaczego pytasz? - Nie ma czasu na wyjaśnienia. Zrób, o co cię proszę. Pug spojrzał na Mirandę, Calisa i pozostałych, wzruszył ramionami, położył dłoń na ramieniu Nakora i obaj znikli. - Z jakiego powodu ta wrzawa? - spytał Patrick, wychodząc na korytarz z Manfredem. - Wasza Wysokość... Baronie... - powitał gospodarzy Calis. - Kapitanie... - odezwał się Patrick. - Mam nadzieję, że przynosisz nam dobre wieści. - No... po pierwsze, możemy skreślić z rejestru największe zagrożenie. - Kamień Życia jest bezpieczny? - Już go nie ma. Został... odczyniony i już nikt go nie użyje przeciwko nam. - Bogom niech będą dzięki! - Patrick, jak każdy zresztą członek rodziny królewskiej, od czasu, kiedy przed półwieczem pod Sethanonem odkryto Kamień Życia, wiedział doskonale, o jaką stawkę toczyła się gra. - Chętnie ustanowiłbym jakieś święto! - Jego zapał poskromił nieco grzmot, jaki rozległ się, gdy w mur pałacu uderzył głaz z katapulty. - No, ale na to na razie za wcześnie. Poczekajmy na Armię Wschodu. Manfred położył dłoń na ramieniu Erika. - Mój brat i ja spieramy się o to, który z nas ma poprowadzić wycieczkę ku wschodniej bramie i otworzyć wrota naszym towarzyszom ze wschodu. Czy któryś z waszmościów ma lepszy plan? - Nie - odparł Calis. - Ale może Nakor coś wymyśli... - Ruszam na dach, by zobaczyć, czy nie nadciągają ludzie ze Wschodu - oznajmiła Miranda. Spojrzawszy na Erika i Manfreda jak na dwu niesfornych dzieciaków, dodała: - Głupio byłoby dać się zabić przy otwieraniu bramy, gdyby po drugiej stronie nie czekali nasi, prawda? Bracia wymienili zdumione spojrzenia, ale Miranda już biegła po schodach wiodących na dach cytadeli. - Zaraz wrócę, Wasza Wysokość - rzekł Calis i pobiegł za czarodziejką. Wkrótce oboje znaleźli się na dachu starej cytadeli. Była to niewielka płaszczyzna otoczona blankami. Ustawiono tu dwa posterunki dla postrzegaczy, którzy wyznaczali cele dla dwu wielkich katapult umieszczonych na dachu, kilkanaście jardów niżej. Miranda spojrzała na wschód, wypowiadając ciche zaklęcie. Potem otworzyła szeroko oczy i Calis spojrzawszy w nie, ze zdziwieniem spostrzegł, że mocno się zmieniły. Były teraz bursztynowe, miały pionowe źrenice i przypominały oczy jakiegoś drapieżnego ptaka. Zbadawszy horyzont, czarodziejka zamknęła oczy, przetarła powieki dłonią, a gdy je otworzyła, wyglądały zupełnie zwyczajnie. - Armie Wschodu nadciągają ku miastu w szyku, ale nie jestem pewna, czy będą tu o zmierzchu. Spodziewałabym się ich raczej jutro o świcie - stwierdziła. Calis zaklął szpetnie. - Jeśli uda nam się jakoś przetrwać, przypomnij mi, żebym pogadał z Królem o tym, żeby wyjaśnił szlachcie ze Wschodu znaczenie słowa "pośpiech". - Oparłszy się o krenelaż, spojrzał z góry na toczące się walki. Ludzie ginęli - jedni usiłując zapełnić fosę, inni próbując im w tym przeszkodzić. - Wszystko to jest takie niepotrzebne! - Nie możesz uratować wszystkich - rzekła Miranda, obejmując go w pasie i przytulając się do jego ramienia. Calis odwrócił się ku czarodziejce i wziął ją w ramiona. - Tak bardzo mi ciebie brakowało! - Wiesz, że odchodzę z Pugiem? - Owszem, wiem! - On jest drugą połową mojej duszy. Wiele przed tobą ukrywałam i któregoś dnia, gdy oboje będziemy mieli chwilę czasu, opowiem ci prawdę o sobie, o tym kim jestem i dlaczego kłamałam, by ukryć moje sekrety. Teraz jednak powiem ci prawdę: kocham cię, mój Calisie. Jesteś jednym z najlepszych ludzi, jakich kiedykolwiek poznałam. Półelf wpatrzył się w jej twarz, jakby usiłował ją zapamiętać na zawsze. - Ale Puga kochasz bardziej... - Nie wiem, czy "bardziej" jest właściwym wyrażeniem. On jest tym, kogo potrzebuję. Ja jestem tą, która potrzebna jest jemu, choć może jeszcze tego nie odkrył, ma w sobie zbyt wiele cierpienia. Calis kiwnął głową i przytulił twarz czarodziejki do swej piersi. - William... - powiedział cicho. - I Gamina. Oboje zostali w Krondorze. Półelf zamknął oczy. - Nie wiedziałem. - Trochę to potrwa, ale w końcu odzyska spokój - stwierdziła czarodziejka. Potem cofnęła się i dodała: - Ty też. - Ja nie cierpię - uśmiechnął się Calis. - Owszem, cierpisz. - Czarodziejka tknęła go w pierś palcem. - Musisz mi coś obiecać. - Co takiego? - Jak ta wojna się skończy, wróć do domu i odwiedź swoją matkę. Półelf parsknął śmiechem. - Po co? - Nie pytaj, tylko zrób to. Obiecujesz? Wzruszył ramionami. - Niech ci będzie. Wrócę do domu z ojcem i odwiedzę moją matkę. Coś jeszcze? - Owszem, ale o tym porozmawiamy później. Teraz musimy powiedzieć Księciu, że na pomoc będzie musiał jeszcze trochę poczekać... Wróciwszy do sali narad, zastali wszystkich zgromadzonych wokół okrągłego stołu. Z zewnątrz dobiegały odgłosy walki w postaci nieustannej, choć niezbyt głośnej wrzawy. Miranda opowiedziała Patrickowi, co widziała. - No cóż - rzekł Książę. - Musimy więc czekać, licząc na to, że Arcymag upora się z tym problemem. Po godzinie wrócili Pug z Nakorem w towarzystwie kilku ludzi w długich, powłóczystych szatach. - Musicie to zobaczyć! - zawołał podniecony Nakor. Patrick i pozostali pospieszyli do miejsca, gdzie stali przybysze. - Protestuje! - zawołał jeden z nich. - A protestuj sobie, ile chcesz, mój dobry Chalmesie - rzekł Nakor. - Jesteś najlepszym czarodziejem pogody na całej Midkemii, choć zrzęda z ciebie i pierdoła. A teraz bierz się do roboty! - Dotrzymasz umowy? - spytał Chalmes, wymierzając kościsty palec w Nakora. - Tak, oczywiście - odpowiedział Nakor. - Ale najpierw musimy skończyć z tą wojną! - Niech się więc tak stanie! - najstarszy z magów Stardock zwrócił się do pozostałych pięciu, którzy mu towarzyszyli. - Jak wszystko się zacznie, stracę siły. Gdybym zemdlał, będziecie musieli radzić sobie beze mnie, dopóki nie dojdę do siebie. Potrzebny mi stół - rzekł przez ramię do Nakora. - Tędy proszę - odparł dwornie mały frant. Krocząc na czele innych ku komnacie narad, Chalmes uważnie rozglądał się dookoła. Przeszedłszy przez drzwi, chrząknął: - Ehem... - O co chodzi? - spytał Książę Patrick. - Mógłbym dostać krzesiwo? Patrick uniósł brwi, ale za Księcia odpowiedział Manfred: - Zaraz to załatwię. Chalmes otworzył wór, który przyniósł ze sobą, i wyjął zeń świecę oraz kilka innych przedmiotów. - Poproszę o krzesiwo - powiedział, i sługa podał mu żądany przedmiot. Mag zapalił świecę, potem od świecy zapalił nawoskowaną laskę i zamknąwszy oczy, monotonnym głosem zaczął zawodzić zaklęcie. Po chwili od okna powiał chłodny wiatr. - Działa! - uśmiechnął się szeroko Nakor. Miranda podeszła do Puga i objęła go w pasie. - A ty nie mógłbyś tego zrobić? - Owszem - odpowiedział Arcymag - ale skończyłoby się to potężnym huraganem, a to byłoby chyba przesadą. Nigdy nie poświęciłem za wiele uwagi magii pogody. A ty? Miranda zadrżała, bo w komnacie zaczęło się robić bardzo chłodno. - Ja też. - Przytuliwszy się do Puga, pilnie patrzyła, co się dzieje. Chalmes skupił się na swoim dziele i wszyscy obecni mający za sobą magiczne szkolenie wyczuli gromadzącą się w komnacie energię. Powietrze trzeszczało od nadmiaru elektryczności. I chłodu. Z minuty na minutę komnatę ogarniał coraz większy ziąb, a dobiegające z zewnątrz okrzyki bitewne zaczęły się mieszać z wrzaskami trwogi. Obecni zaczęli szczękać zębami, aż wreszcie Manfred kazał przynieść ciepłe opończe. A potem sypnęło śniegiem. Po obu stronach fosy rozległy się okrzyki zdumienia. - Wasza Wysokość - odezwał się Erik. - Niech ktoś powiadomi ludzi, że to nasza sprawka, bo inaczej zgłupieją. Książę kiwnął głową i zaraz do oddziałów wysłano gońca, który miał wszystkich powiadomić, że niezwykła zmiana pogody dokonała się za zgodą dowództwa i należy do działań związanych z obroną zamku. - Uwaga! - zawołał Manfred, który zdążył podejść do okna i wyjrzeć na zewnątrz. Stali na sporym balkonie górującym nad zewnętrznym dziedzińcem i murem przylegającym do fosy. Po przeciwległej stronie widać było kilku nieprzyjaciół, którzy uciekali pospiesznie, ślizgając się po dachach. Erik spostrzegł, że jeden z nich odwrócił się, napiął łuk i puścił strzałę. Otworzył usta, by krzyknąć: - Schyl się! - kiedy strzała trafiła w cel. Manfred dostał prosto w krtań. Pug cisnął strumieniem energii i nieprzyjaciół zmiotło z dachu, a obecni w komnacie rzucili się ku Księciu, nalegając, by się cofnął, zanim nieprzyjaciele nie opuszczą okolicy. Erik chwycił Manfreda, kiedy ten zaczął osuwać się po ścianie. Nie musiał badać tętna, by wiedzieć, że jego przyrodni brat nie żyje. Trzymając go w ramionach, zaklął cicho: - Niech to nagła zaraza! Po godzinie wiadomo już było, że najeźdźcy cofają się bezładnie i coraz szybciej uciekają na zachód. Obrońcy na murach wiwatowali głośno, wiedząc, że zmiana pogody stanowiła część planów obronnych Księcia. Chalmes zaczął słaniać się na nogach, więc Pug podprowadził go do krzesła, a manipulowaniem pogodą zajął się inny z magów. Posłano po wino z korzeniami dla osłabionego Chalmesa, a Książę zwrócił się do Puga i spytał: - Na jak wielkim obszarze rozpętała się ta śnieżna zawierucha? - Mniej więcej na pięćdziesiąt mil w każdą stronę, ale w razie potrzeby można sięgnąć dalej... Zdumiony Patrick potrząsnął głową. - A jak długo może to trwać? - To zależy od tego, ilu magów ściągnę tu ze Stardock - uśmiechnął się Arcymag. Książę przetarł twarz dłonią. Pod jego oczami widać było kręgi zmęczenia. - Kuzynie... - odezwał się wreszcie, patrząc uważnie na Puga - wybacz mi tę uwagę... ale czy ty przypadkiem nie... odmłodniałeś? - O, to długa historia. Opowiem ci wieczorem. Śnieg sypał nieprzerwanie przez kolejną godzinę i wzdłuż murów potworzyły się głębokie po kolana zaspy. Niebo zaciągnęło się chmurami, a wszystkie dachy obsiadły ptaki, które nie bardzo wiedziały, czy ruszyć na południe, czy nie. A potem od miasta nadciągnęła grupa mężczyzn. Gdy Erik wyjrzał przez krenelaż, by przekonać się co to za jedni, ujrzał wśród nich Owena Greylocka i Tomasa. - Może byście tak opuścili most? - zawołał Owen. - Cholernie tu zimno! - Opuścić! - zawołał Erik, wybuchając śmiechem i wychylając się z balkonu... Rozdział 28 ODRODZENIE Erik zadrżał z zimna. Całe miasto leżało pod grubą śniegową poduchą, która z wolna topniała, w miarę jak lato odzyskiwało swoje prawa. Młody kapitan odwrócił się plecami do muru, patrząc z góry na wracające powoli do życia miasto. Żołnierze Armii Wschodu zajęli się oczyszczaniem ulic z maruderów, którzy próbowali kryć się w wypalonych domach. Żołnierze z patrolu prowadzonego przez Erika dotarli do wschodnich wrót bez trudu i otworzyli je o świcie. Małe oddziały Szmaragdowych, na które się natknęli, omijały ich szerokim łukiem. Novindyjczycy byli zbyt zmordowani, głodni i zziębnięci, a przede wszystkim zdezorientowani nagłą zmianą pogody, by stawiać jakikolwiek opór. Erik odwrócił się, by obejrzeć wkraczające do miasta oddziały Armii Wschodu. Jego ludzie też powoli ściągali do Darkmoor, ponieważ Patrick polecił nowym oddziałom zająć pozycje wzdłuż Grzbietu Koszmarów i Erik oczekiwał, że Jadów Shati, Harper i pozostali sierżanci, którym udało się przeżyć, wkrótce pojawią się w mieście. Do miasta dotarły też wiadomości, że krasnoludy i elfy ruszają na północny zachód, ku swoim domom. - Von Darkmoor! - zagrzmiał okrzyk z dołu. Na dole stał Jadów Shati, machający żwawo rękoma. - Jak poszło? - Nieźle, choć gdy zaczęło sypać tym cholernym śniegiem, prawie sobie odmroziłem szynki! Erik zbiegł po schodach do wartowni przy bramie i wkrótce ściskał dłoń starego towarzysza broni. - Ilu zginęło? - spytał, chcąc najpierw usłyszeć złe wieści. - Zbyt wielu - odpowiedział Jadów. - Dokładną liczbę będę znał za kilka dni ale, cholera, za wielu. - Odwróciwszy się, spojrzał na wjeżdżającą w bramę z trzepocącymi na porannym wietrze proporcami jazdę z Saladoru. - Przedwczoraj zginął Harper... - Niech to zaraza! - zaklął Erik. - Niedługo zabraknie nam sierżantów - mruknął Jadów. - Co dalej? - Dowiemy się tego od Księcia. - A dadzą nam trochę odpocząć? - Myślę, że Patrick ma zamiar wysłać Armię Wschodu, by zepchnąć najeźdźców z gór... Dopóki nie dostaniecie innych rozkazów, znajdźcie sobie jakąś przytulną kwaterę nieopodal pałacu i każ ludziom poszukać jedzenia i koców. - Taaaest, sir! - odparł Jadów. - Ludziom się to bardzo spodoba. - Jak już się gdzieś ulokujecie, wyślij wieści do cytadeli, gdzie jesteście. Ja mam jeszcze trochę roboty. Przez chwilę patrzył na ruch we wschodniej bramie. Po kilku chwilach przyglądania się barwnym mundurom, czyściutkim koniom i wypucowanej do połysku broni, odwrócił się i ruszył z powrotem do twierdzy. Miasto powoli odżywało. Trzy dni po tym, jak ostatnich najeźdźców wyparto daleko poza Ravensburg, młody kapitan usłyszał na dziedzińcu znajomy, słodki głosik. - Eriku! Odwróciwszy się na pięcie, ujrzał, że na dziedziniec wjeżdża wóz wiozący Kitty, siedzącą obok Roo, jego żony, dzieci i całej rodziny Jacobych. Niewiele brakło, by gnający po schodach na dziedziniec młodzieniec, przewrócił jakiegoś giermka, sam zaś omal nie został zbity z nóg, gdy Kitty rzuciła mu się w ramiona. Pocałował żonę i uniósł ją w powietrze, miażdżąc jej prawie żebra w uścisku. Potem odsunął ją na długość ramienia. - Co ty tu robisz? - A ty? Miałeś zawieźć wszystkich bezpiecznie za Krzyż Malaka? - zwrócił się do Roo. - No, prawie tam dotarliśmy - rzekł kupiec, zeskakując z kozła. - Ale po drodze natknęliśmy się na tę armię i doszliśmy do wniosku, że najbezpieczniej będzie trzymać się wojska. - A gdzie są Luis, Nathan i moja matka? - Już tu jadą - odpowiedział Roo. - Wysłałem ich z listą zakupów do Krzyża, a sam pociągnąłem za armią. Powinni tu być jutro. - Jaką listą zakupów? - Rzeczy, które przydadzą się w Darkmoor - odpowiedział kupiec. Skinieniem dłoni polecił Karli i pozostałym, by wysiedli. - Klepnął Erika w ramię, gdy Kitty całowała go w policzek. - Wiesz, stary, straciliśmy sporo grosza. Młodzieniec parsknął śmiechem i znów cmoknął Kitty. - A... te pieniądze, które ci pożyczyłem... i tak się nie spodziewałem, że je znów zobaczę. - No wiesz, tak czy owak jesteśmy wspólnikami - żachnął się Roo. Objął kibić żony, podczas gdy Helen Jacoby stanęła obok. - Wszyscy jesteśmy wspólnikami. - Wspólnikami w czym? - Wspólnikami w firmie Avery, Jacoby i von Darkmoor! Milo i Nathan ładują w Krzyżu Malaka towar na wozy! Przyjadą tu z rzeczami, na które będzie popyt! Wkrótce będziemy ostro handlować! - Roo, ty się nigdy nie zmienisz! - roześmiał się młodzieniec. - Jednak się zmienił! - stwierdziła Karli, a potem mocno się zaczerwieniła. - Spodziewamy się kolejnego dziecka... Erik znów musiał się roześmiać. - Wiecie co? Pójdę i zobaczę, czy nie da się znaleźć czegoś do zjedzenia... - Kiedy ruszyli do cytadeli, spojrzał na żonę. - Nie masz pojęcia, jak cudownie wyglądasz. - Nie - odpowiedziała - ale mam pojęcie, jak cudownie ty wyglądasz! - Zjedzmy coś, a potem ci pokażę, gdzie się zatrzymałem. - Objął żonę i ruszyli do zamku, ciesząc się swoją bliskością. - Mości kapitanie - zwrócił się Książę do Erika, gdy ten wszedł do komnaty narad - czy twoja rodzina już się jakoś urządziła? - Wszyscy obecni parsknęli śmiechem. Młodzieniec zobaczył tu Owena, Calisa, Aruthę i innych arystokratów Zachodnich Dziedzin, tych co przeżyli kampanię, a w niewielkiej izbie nieco dalej - Puga i Mirandę. - Tak jest, sir! - wypalił młodzieniec, zaczerwieniwszy się. Poprzedniego wieczoru przedstawił Księciu żonę. Dzisiejszego zaś ranka z ramion Kitty wyrwało go dopiero łomotanie w drzwi, jakim wysłannik Patricka wzywał go na naradę. Do twierdzy przybyli Nathan, Milo, Rosalyn i inni, a ponieważ Roo zajął się handlem, więc Książę wysłał jego, by znalazł kwaterę dla całej rodziny. - Eriku, mam przed sobą dość trosk i problemów, by wpędzić w rozpacz dwu królów i kilku książąt, ale zanim przejdziemy do innych spraw, chciałbym rozstrzygnąć kwestię pewnego tytułu... Otwarto drzwi wejściowe i młodzieniec ujrzał, że dwu żołnierzy wprowadza do komnaty Baronową Mathildę. Wdowa skłoniła się przed Księciem, ale gdy ujrzała Erika, jej oczy zapłonęły nienawiścią. - Pani... - odezwał się Patrick. - Wezwałem cię tu, by zakończyć pewien stary spór. - Nie rozumiem, Wasza Wysokość - rzekła Mathilda. - Dość powszechnie wiadomo, że nie żywisz przyjaznych uczuć wobec obecnego tu Erika von Darkmoor... - Nie używaj, panie, tego nazwiska! - żachnęła się stara Baronowa. - Ten bękart nie ma doń żadnego prawa! - Pani! - zagrzmiał Patrick, uderzając otwartą dłonią w stół. - Zapominasz się! Wybaczam ci ze względu na twoją żałobę, ale na przyszłość racz pamiętać, z kim mówisz! Stara dama zagryzła wargi, ale posłusznie skłoniła głowę. Patrick przemówił tonem, który mógłby zmrozić wodę. - Twój mąż nieboszczyk nie bez powodu nie odmawiał tego nazwiska obecnemu tu młodemu człowiekowi. Co więcej, Erik von Darkmoor własną krwią przelaną podczas obrony miasta zasłużył sobie na to miano! Rozkazuję ci natychmiast zaprzestać wszelkich działań przeciwko kapitanowi von Darkmoor! Jest moim człowiekiem i odpowiada tylko przede mną. Jeśli cokolwiek mu się stanie, a śledztwo wskaże na twój w tym udział, przed moim gniewem nie uchroni cię ani twój tytuł, ani rodzinne powiązania. Czy to jasne? - Owszem - odpowiedziała stara tonem równie zimnym. Potem spojrzała na Erika. - I co, bękarcie? - odezwała się, z najwyższym trudem zachowując spokój - teraz już nic nie stoi pomiędzy tobą a tytułem, prawda? Manfred nie żyje, ty zaś jesteś jedynym z bękartów Ottona, który nosi jego miano, i twój przyjaciel, ten tu... Książę, może nadać ci tytuł. - Pani! Jak śmiesz! - Patrick skinął na straże, by wyprowadziła Mathildę z sali, zanim powie coś jeszcze bardziej obraźliwego. - Wasza Wysokość! - odezwał się nagle Erik. - Zechciej mi wybaczyć, panie, ale niech Baronowa zostanie jeszcze przez chwilę. Muszę jej coś powiedzieć... Patrick nie wyglądał na zadowolonego, ale się nie sprzeciwił. - Co jej chcesz rzec? - Pani - odezwał się młodzieniec, patrząc Mathildzie w oczy - przez całe życie darzyłaś mnie nienawiścią, nawet mnie nie znając. Przyczyną był pewnie afekt, jaki mój ojciec żywił do innych kobiet, choć moja krótka z tobą znajomość każe mi go w dużej mierze usprawiedliwić. - Ta ostatnia uwaga wywołała z trudem skrywany uśmiech na ustach obecnych, a Baronowa najeżyła się jak wyleniała kocica. - Zresztą może gdybyś była łagodna, gdybyś umiała mu okazać miłość i przywiązanie, też by go gdzieś nosiło... więc nie wiem, czyja to w końcu wina. Ale to i tak nie ma teraz znaczenia. Mój ojciec nie żyje... nie żyją też twoi synowie. Ale nie ja będę kolejnym Baronem Darkmoor. - Erik spojrzał starej prosto w oczy. - Masz wnuka... pani. - Co mówisz? - żachnęła się Mathilda. - Cóż to znów za bzdury? - To nie bzdury, pani. Stefan miał syna. Stara dama podniosła nagle dłoń do ust, a w jej oczach pojawiły się łzy. - Gdzie on jest? Gdzie jest mój wnuk? - Jest tu, w tym zamku. - Kim jest jego matka? Muszę go natychmiast zobaczyć! Erik skinieniem dłoni wezwał strażnika stojącego przy drzwiach. - Przyjacielu, zechciej udać się do oberży za mostem. Znajdź tam Mila, oberżystę z Ravensburga, i jego córkę, Rosalyn. Niech tu przyjdą razem z dzieckiem... - Kapitanie, jeśli łaska... - odezwał się Patrick - może poszukacie innej komnaty... - Zaprowadźcie ich do Wielkiej Sali - polecił młodzieniec. - Pani - odezwał się Patrick - zechciej tam chwilę poczekać. Odeślę Erika, jak tylko będzie to możliwe. Gdy stara Baronowa wyszła, Książę Krondoru rzekł: - Kapitanie. - Słucham, Wasza Wysokość. - Niedaleko stąd - zaczął Patrick - w odległości kilku mil od tego miasta, rozciąga się zachodnia granica Królestwa Wysp. Jestem Księciem Krondoru, ale Krondor już nie istnieje! Choć wszyscy zdajemy sobie sprawę z tego, jakiej klęski udało nam się uniknąć, tej wojnie daleko jeszcze do końca. Mam dla ciebie zadanie, jeśli zechcesz się go podjąć. - Sir? - Odbij Zachodnie Dziedziny! Odzyskaj dla mnie moje Księstwo! Erik spojrzał na Calisa, ten jednak potrząsnął tylko głową. - Ja wracam do domu - powiedział cicho. Spojrzał na przeciwległy kraniec komnaty, gdzie stali Pug i Miranda, patrzący na miasto z balkonu. - Obiecałem coś komuś. - Ty, Eriku, jesteś teraz Orłem Krondoru - stwierdził Owen. Młodzieniec powiódł wokół zdumionym spojrzeniem, a Patrick stwierdził rzeczowo: - Zostaniesz nim, jak tylko odbijesz z rąk wroga moje miasto. - Po namyśle zaś dodał ponurym tonem: - A raczej to, co z niego zostało, byśmy mogli rozpocząć odbudowę. A oto mój pierwszy rozkaz. Zostaniemy tu na zimę, odpoczniemy, uzupełnimy zapasy i okrycie chorągwi, a wiosną ruszymy na Krondor. Wyprzemy stamtąd resztki armii Szmaragdowych i zaczniemy odbudowę miasta. Dopiero wtedy spoczniemy na laurach. Erik pojął, że ma przed sobą niezwykle trudne zadanie. - Ale zanim zaczniemy - odezwał się Owen - ty i twoja żona macie przed sobą spokojną zimę. Ravensburczyk stał przez chwilę bez ruchu, a potem skłonił się Księciu: - Wasza Wysokość... Chwilowa satysfakcja z objęcia dowództwa nad oddziałem Calisa minęła szybko, gdy Książę przemówił ponownie. - Arutho... - Iz rogu, gdzie stał do tej pory, wyszedł Lord Vencar. - Potrzebuję nowego Diuka Krondoru i będziesz nim ty. Ojciec zatwierdzi mój wybór, gdy tylko poślę mu wiadomość o nominacji. Wespół ze swoimi synami będziecie moimi najbliższymi doradcami i wykonawcami mojej woli. A... przy okazji, powiadom Jamesa i Dashela, że od tej chwili są Baronami Dworu. - Wasza Wysokość - skłonił się Arutha. Widać było, że zatrzymanie stanowiska i tytułu ojca są dlań sprawą honoru. Młodzieniec spostrzegł, że twarz Lorda Vencar była ściągnięta bólem po stracie rodziców i wuja. I nagle nowy Diuk Krondoru uśmiechnął się niespodzianie, Erik zaś dostrzegł w tym uśmiechu cień wisielczego humoru jego ojca. - Myślę, że nowe tytuły... nieco chłopaków zaskoczą. - Z pewnością - uśmiechnął się Patrick i zajął się leżącą przed nim listą. - Greylock... dopóki nie znajdę kogoś lepszego, jesteś od tej chwili Konetablem Krondoru. - Wasza Wysokość, racz mnie nie dręczyć i nie zwlekać z tym zbyt długo - odparł Owen. Patrick pochylił się nieco do przodu. - Nie zrzekaj się tak łatwo tej funkcji - powiedział cicho - bo jak tylko przestaniesz być Konetablem, pogadamy sobie o tym, jak to jest, gdy ktoś szarpie Księcia Krondoru za kurtkę... co można wybaczyć Konetablowi, ale nikomu innemu. Nie lubię, gdy ktoś podnosi na mnie rękę, choćby i w słusznej sprawie... - Rozumiem, Wasza Wysokość - odparł Greylock bez cienia uśmiechu na twarzy. - Musimy odnaleźć resztki naszej floty i to jeszcze przed wiosną - ciągnął Patrick. - Eriku, chcę byś posłał kogoś doświadczonego do Sarth, by sprawdził, co się tam dzieje. Niech zobaczy, czy zostały nam jakieś okręty. - Wasza Wysokość, a jeśli będą tam jakieś, dokąd je skierować? Do Ylith? Patrick spojrzał na mapę. - Nie. Zamierzam tak szybko, jak to tylko możliwe, otworzyć linię handlową z Dalekim Wybrzeżem i Wyspami Zachodzącego Słońca. Niech im powiedzą, by płynęli do tego portu, który Lord Vykor założył w Shandon Bay. Miała to być przystań tymczasowa, ale cóż... trzeba będzie przekształcić ją w jeden z głównych portów Królestwa. - Patrick wiedział już, że port w Krondorze został zniszczony i nieprędko zostanie odbudowany. - W rzeczy samej, taką właśnie nadamy mu nazwę. Port Vykor. I tak to szło... Zachodnie Dziedziny szykowały się do odbudowy. Wszystko to obserwowali z zewnątrz Pug i Miranda. W końcu Calis opuścił salę narad i podszedł do dwojga czarodziejów. - Ojciec i ja dziś w nocy wyruszamy do Elvandaru. - Spojrzał na dziewczynę. - Powiedziałaś, że jestem ci jeszcze winien jedną przysługę... - Owszem - odparła czarodziejka. Puściła Puga, którego obejmowała ramieniem, i wzięła Calisa na stronę. - W Elvandarze jest pewna kobieta... na imię jej Ellia. - Pierwsze słyszę - zdziwił się półelf. - Pochodzi zza morza. Jej męża zabito na Novindusie, ona zaś została sama, daleko od ojczyzny i z dwójką synków... Calis lekko zmrużył oczy. - Bliźniaki? - Owszem. - Widziałem ich, jak uczyli innych chłopców grać w piłkę. Wspaniałe dzieciaki. - O zwyczajach twego ludu wiem tyle, ile zechciałeś mi powiedzieć, ale wyczułam, że to niezwykła osoba. Macie ze sobą wiele wspólnego. Odszukaj ją i porozmawiaj... to wszystko, o co cię proszę. - Oboje jesteśmy w domu... i oboje jesteśmy tam obcy - odparł Calis. - Niedługo się to zmieni - odparła czarodziejka, lekko muskając dłonią policzek półelfa. - Synu, już czas - stwierdził Tomas, schodząc po schodach. - Tak, ojcze. - Nie pozwólmy, by znów minęły lata, zanim się spotkamy - rzekł Pug, podchodząc do najdawniejszego z przyjaciół. - Nie pozwólmy - odparł Tomas i uściskali się. - A co z tobą? Wracasz na Wyspę Czarnoksiężnika? - Nie. Ja i Miranda mamy tu jeszcze trochę pracy... trzeba pomóc Królestwu. - Odwiedźcie nas, gdy znajdziecie chwilę czasu. - Odwiedzimy. Gdy Tomas i Calis odeszli, Miranda wróciła do Puga. - I cóż? - spytała po chwili milczenia. - Nie rozumiem. - Nie masz nic do powiedzenia? - Na przykład? - roześmiał się Arcymag. Czarodziejka uderzyła go piąstką w pierś. - Młodzi mężczyźni! Dlaczego jesteście niekiedy tacy tępi? Pug chwycił ją za dłonie i przyciągnął do siebie. - A co powinienem był powiedzieć? Jesteś moim życiem, Mirando. Wypełniłaś w moim sercu miejsce, o którym sądziłem, że już na zawsze zostanie puste i jałowe. Bądź przy mnie. Zostań moją żoną. - Pod jednym warunkiem. - Jakim? - Chcę mieć dziecko. Arcymag otworzył usta ze zdumienia. - Dziecko? - spytał, mrugając i cofając się o krok. - Jakim sposobem? Masz... eee... dwieście lat... - Kamień Życia - uśmiechnęła się filuternie Miranda. - Odzyskałam młodość i mogę zostać matką. - Chwyciwszy go za przód szaty, przyciągnęła do siebie i pocałowała z pasją. - No, chyba że wolisz, bym poszukała sobie kogoś innego... - Nie! - żachnął się Pug. - Ja tylko... - Wiem - odpowiedziała cicho. - Żałuję, że wcześniej nie miałam dzieci, a oto dano mi drugą szansę. Ukochany... - szepnęła już całkiem cichutko. - Wiem, że cierpisz z powodu śmierci swoich dzieci, a o tym, że je przeżyłeś, mówiłeś z wielkim bólem... ale tym razem będzie inaczej, to ci obiecuję... - Nie wątpię - odpowiedział, spojrzawszy jej w oczy. - Doskonale - odparła raźniejszym tonem i biorąc go pod rękę, powiodła do komnat, które przydzielił im Manfred. - A teraz... zróbmy dziecko! Pug wybuchnął śmiechem... Roo, Nathan i inni odprowadzili Erika do twierdzy, gdzie wcześniej wezwano Rosalyn i Mila z Gerdem. Kupiec wszedł jak zwykle hałaśliwie, jakby należał doń cały świat. Pozostali wkroczyli spokojnie. Nikt - z wyjątkiem Roo - nie był przedtem w wielkiej sali audiencyjnej, choć ostatnio, z powodu szalejącej wojny, wymogi etykiety zostały pominięte. Mathilda powoli podeszła do Rosalyn, która trzymała Gerda na ręku. Malec natychmiast zainteresował się naszyjnikiem starej Baronowej i sięgnął po niego rączką. Rosalyn łagodnie zatrzymała dłoń synka, ale stara dama odezwała się głosem zdumiewająco łagodnym: - Nie, niech się pobawi. - Wyrzynają mu się ząbki - stwierdziła cicho młoda matka. Jej mąż, Randolph, położył dłoń na ramieniu dziewczyny, jakby chciał jej dodać otuchy. Oczy Mathildy wypełniły się łzami. - On... wygląda jak jego ojciec, kiedy był mały... - rzekła zdławionym głosem. - Jest bardzo grzecznym i dobrym dzieckiem - stwierdziła Rosalyn, czerwieniąc się jak piwonia. - Jak brzmi twoja propozycja? - zwróciła się Mathilda do Erika. Jej głos znów brzmiał władczo i widać było, że stara arystokratka wzięła się w garść. - Niczego nie proponuję - stwierdził Erik. - Stefan był Baronem, kiedy spłodził Gerda. - Kątem oka zauważył, że na wspomnienie gwałtu Rosalyn spuściła oczy, a Randolph znów opiekuńczo objął żonę, kładąc jej dłoń na ramieniu. - Ja nie mam wątpliwości, że Baronem Darkmoor jest Gerd. - I nagle w głosie młodzieńca zabrzmiały stalowe nutki. - Ale nie mam też wątpliwości, że Książę Patrick mianuje mnie Regentem Baronii. - Oczy Mathildy nagle rozwarły się nieco szerzej. Erik mógł niemal odczytać jej myśli - wszystko to było częścią spisku, zmierzającego do przejęcia Baronii Darkmoor. Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, przemówił ponownie: - Ja jednak mam swoje obowiązki na zachodzie. Muszę więc wyznaczyć kogoś, kto będzie działał tu w moim imieniu i zarządza] lennem na co dzień. - Stanąwszy przez starą damą, spojrzał jej w oczy. - Ty tu władaj, pani. Pozwól Rosalyn i jej mężowi żyć w tym mieście, jak zechcą, i codziennie widuj się z chłopczykiem. Ale przygotuj go do roli kolejnego Barona von Darkmoor. - Ściszył głos jeszcze bardziej. - Zrób to lepiej niż w przypadku Stefana, bo inaczej migiem tu wrócę. - Twarz starej damy była bez wyrazu. - Manfred był porządnym człowiekiem, chociaż żeście się nie zgadzali. Mógłby być niezłym nauczycielem dla chłopca. Traktuj Gerda tak, jak powinnaś traktować swoich synów, a nie będę wchodził ci w drogę. Ale jeżeli dojdą mnie słuchy, że krzywdzisz tu kogokolwiek, a zwłaszcza małego, wrócę tu natychmiast. Zrozumiałaś, pani, czy mam się odwołać do Księcia? Mathilda nie patrzyła na Erika, tylko przyglądała się chłopcu, który - o dziwo! - uśmiechnął się do starej damy. Baronowa podeszła do Rosalyn. - Daj mi go potrzymać... - poprosiła. Rosalyn podała jej dziecko. - Gerd, to twoja babcia - wyjaśniła małemu. Erik wyszedł z sali, a za nim ruszył Roo. - Wyjdzie coś z tego? - spytał mały kupiec swego rosłego przyjaciela. - Musi, bo jak nie... - Erik odwrócił się do Roo. - W ciągu najbliższego roku ty i twoi wysłannicy będziecie się tu kręcili jak muchy nad słodkim ciastkiem, więc jeśli tylko zdarzy się coś, o czym powinienem się dowiedzieć, natychmiast mnie powiadom. - A ty czym się będziesz zajmował? - Odbijaniem Krondoru - uśmiechnął się młodzieniec. Herold odegrał fanfarę. - Cóż, porozmawiajmy - odezwał się Patrick, gdy w powietrzu ucichły przenikliwe dźwięki. Do zamku dotarły wieści, że z południa nadciąga spory oddział jazdy, z trudem pokonującej drogi na zachód od Dorginu, z powodu lejącego od dwóch dni deszczu. Zwiadowcy donieśli, że zbliżający się do Darkmoor jeźdźcy podnieśli proporce i barwy Kesh. Teraz stali już pod bramami Darkmoor, a Patrick z Edkiem, Owenem, Pugiem i Aruthą wyjechali zobaczyć, co keshańska jazda robi tak daleko na północy. - Może przybyli z odsieczą? - podsunął Nakor, idący pieszo obok wierzchowca Puga. - Nie wiem dlaczego, ale nie chce mi się w to wierzyć - mruknął Arcymag. Kiedy dotarli do Keshan, jeden z darkmoorskich oficerów, pełniący obowiązki herolda, wystąpił naprzód i zapytał: - Któż to ośmiela się stawać przed Księciem Krondoru? - Wasza Książęca Mość... szlachetni panowie... - odezwał się herold keshański. - Mam zaszczyt przedstawić waszmościom szanownego generała Beshan Solana. - Mości generale - zwrócił się Patrick do rzeczonego. - Czy mogę spytać, co oznacza twoja obecność na ziemiach Królestwa? Czyżbyście przypadkiem zabłądzili? - Wasza Książęca Mość pozwoli - odezwał się generał - że będę mówił krótko i bez ogródek. Leje mi na łeb i chciałbym jak najszybciej skryć się pod namiotem. Obserwowaliśmy tę inwazję, ponieważ sami dostarczyliście nam doskonałych wywiadowczych informacji dotyczących nieprzyjaciół, rozmieszczenia ich sił i ich zamiarów. Szmaragdowi podjęli próbę rozszerzenia swoich wpływów i na południe, co spowodowało, że ponieśliśmy pewne straty - ciągnął żołnierz, którego twarz przypominała maskę z wyprawionej przez biegłego garbarza skóry. - Mój pan, Jego Imperialna Wysokość, doszedł więc do wniosku, że poprzednie traktaty dotyczące granic pomiędzy Wielkim Kesh i waszym Królestwem straciły ważność. Patrick wyglądał tak, jakby za chwilę miał wybuchnąć. - Ośmielasz się stawać tu przede mną, by mnie poinformować, że Imperium próbuje zająć inne terytoria niż objęte niedawnym traktatem? - Aby nie tracić słów na czcze gadki... tak. - Mości generale... zechciej się rozejrzeć. Może raczyłeś zauważyć, że aktualnie w Darkmoor stoją główne siły Armii Wschodu. Z nadejściem wiosny mogę je równie łatwo skierować na południe, jak i na zachód. Jestem pewien, że zdołam przekonać ojca, iż może poczekać rok z odzyskaniem Dziedzin Zachodu, kiedy tymczasem my będziemy zajęci zaprowadzaniem nowych porządków w Kesh. Oświadczenie Patricka nie zrobiło wrażenia na generale. - Wasza Książęca Mość... z całym szacunkiem, wasze Armie Zachodu są zdziesiątkowane i rozproszone, wschodnie zaś nie mogą zostać tu za długo, bo na Wschodzie wybuchną niepokoje nad granicami. Nie została wam flota, o której warto mówić... Żeby nie gadać na darmo... możecie sprawić Kesh kłopoty tylko na krótką metę, ale co przez to zyskacie? - Wyjąwszy z rękawa zwinięty pergamin, podał go Patrickowi. - Oto warunki traktatu, jaki mój władca przesyła twojemu ojcu... Patrick kiwnął głową i jeden z żołnierzy wziął pergamin z rąk generała. Ruchem brody Książę polecił, by Arutha odebrał pismo, otworzy! je i przeczytał. - Do kata! - sarknął Arutha, przejrzawszy treść dokumentu. - O co chodzi, mój panie? - spytał Patrick. - Chcą wszystkiego! Mamy zatrzymać sobie cały teren stąd ku wschodowi. Kesh bierze cały kraj pomiędzy Wielkim Gwiaździstym Jeziorem i Kłami Świata w zachodniej części gór Calastius... - Są to, jak waszmościowie wiecie, historyczne granice Kesh... - powiedział generał - i takimi były, zanim ta niefortunna wojna z buntowniczą południową Konfederacją zmusiła nas do rezygnacji z ziem, które prawnie nam się należą. - Prawnie?! - żachnął się Patrick. - Generale, to jakiś koszmarny sen waszego władcy wprowadzonego w błąd przez nieuczciwych doradców! - A co z Queg i Wolnymi Miastami Natalu? - spytał Arutha. - We właściwym czasie - odpowiedział żołnierz - Kesh upora się ze swymi niesfornymi dziećmi. - Jeżeli zechce pan zaczekać, mości generale, napiszę odpowiedź waszemu władcy. I może pan powiedzieć Digaiemu ode mnie, że już niedługo otrzyma formalne wypowiedzenie wojny... - Wasza Wysokość... - odezwał się Nakor. - Co tam znowu! - warknął Patrick, z trudem trzymający nerwy na wodzy. - Może coś na to poradzę... - Co masz na myśli? - spytał Pug. - Patrz! - Nakor wyjął z wora tsurańską sferę i znikł. - Co strzeliło do łba temu kurduplowi? - spytał Książę. - Nie mam pojęcia, ale zwykle osiąga zaskakujące rezultaty - odpowiedział Arcymag. - Myślę, że nie zaszkodzi poczekać... Po kilku minutach mały przechera wrócił, prosząc: - Spójrzcie wszyscy na południe! Wszyscy popatrzyli w tę stronę i ujrzeli, że południową połać nieba przecina kolumna purpurowego światła. - Co to jest? - spytał keshański generał. - Stardock! - odpowiedział mu Pug. - To niemożliwe! - żachnął się Keshanin. - Stardock jest kilkaset mil stąd! - A jednak to światło bije ze Stardock - stwierdził Arcymag. - To demonstracja siły •- wyjaśnił Nakor. - Tam jest siedmiuset bardzo rozgniewanych magów, którzy chcą waszmości pokazać, że nie podoba im się sposób, w jaki Kesh podchodzi do zawartych traktatów. - Siedmiuset? - zdziwił się Pug. - Myślałem, że jest ich najwyżej czterystu. - Zaprosiliśmy kilku twoich tsurańskich przyjaciół... - Trzysta czarnych szat? - Arcymag wzniósł oczy do nieba, jakby wzywając je na świadka, że tego już za wiele. - No, może kilku mniej... - Siedmiuset magów? - spytał generał. - Rozjuszonych magów - poprawił go Erik. - I jeden rozjuszony Książę... że o Armii Wschodu rozłożonej obozem dziesięć mil stąd nie wspomnę! - dodał Patrick. - Z nadejściem wiosny będziecie mieli wojnę na dwa fronty, mości generale. A obejrzawszy tę niewielką demonstrację siły, niechże się pan zastanowi, co to może oznaczać dla Imperium. Keshański dowódca rozejrzał się dookoła i odchrząknął: - Ehmmm... Jaka jest zatem propozycja Waszej Wysokości? - Bardzo prosta. Wrócicie na starą granicę, a na wiosnę dyplomaci mojego ojca i wasi zaczną negocjacje dotyczące nowych granic pomiędzy Imperium i Królestwem. - Mamy wrócić na starą granicę! - Owszem - odparł Książę. - Shamata jest nasza! - Koń Patricka, przestraszony okrzykiem, okręcił się dookoła. - Pomyśl o tym po drodze na południe, mości generale, i lepiej zabierajcie się stąd natychmiast, bo w przeciwnym wypadku moja armia ruszy na was, nie zważając na deszcz. Czy wyraziłem się jasno? Keshanin spojrzał przez ramię na chmurę czerwonego blasku. - Nie można jaśniej, Wasza Wysokość. - Cieszę się, że się zrozumieliśmy! Książę zawrócił konia i ruszył ku twierdzy, a Erik i Greylock podążyli jego śladem. Pug odczekał chwilę, aż Keshanie wrócili, skąd nadciągnęli, a Patrick oddalił się tak, że nie mógł już niczego słyszeć, i gdy zostali we dwójkę z Nakorem, zwrócił się do małego franta z pytaniem: - Coś ty obiecał Chalmesowi i innym w zamian za ten pokaz siły? - Dałem im Stardock - uśmiechnął się Isalańczyk. - Co takiego? - zdumiał się Pug. - No... sam mi powiedziałeś, bym coś wymyślił - stropił się Nakor. - Oddałeś moją wyspę - rzekł cicho Arcymag. - Nie miałem innego wyjścia. Niezależność od Królestwa i Imperium była chyba jedyną rzeczą, jaką uznaliby za wartą zachodu. A Tsuranni chcieliby mieć neutralny portal na Midkemii. Dlatego właśnie zgodzili się nam pomóc. - Tak czy owak, i tak straciłbyś Stardock na rzecz Imperium albo musiałbyś go oddać magom. Myślę, że tak jest lepiej... - Ale oddałeś lenny majątek! I co ja teraz powiem Królowi? Nakor wzruszył ramionami. - Jestem pewien, że coś wymyślisz. - I swoim zwyczajem uśmiechnął się szeroko. Epilog KONSEKWENCJE Fadawah zmarszczył brwi. Spojrzał na mapy, jakie przynieśli mu adiutanci, i zwrócił się do swego doradcy. - Kahil, jak wygląda nasza sytuacja? - To miasto zwane Ylith - odparł kapitan, któremu niedawno powierzono funkcję szefa wywiadu. - Jest głównym portem, a tutejsza cytadela strzeże jedynej morskiej drogi do prowincji Yabon. Wojna go w zasadzie nie tknęła, a jego garnizon odwołano pod Darkmoor. Grodu strzeże kilka nielicznych oddziałów i parę okrętów. Inne garnizony zostawiono w Zun, Loriel i Yabon. Żołnierz pokazał na mapie położenie sił, o których mówił. - Ale jeżeli weźmiemy Ylith i utrzymamy się w nim do wiosny, tamte garnizony łatwo będzie zniszczyć. Na zewnątrz namiotu dawna armia Szmaragdowych gromadziła się wokół miasta zwanego Questor View. Po trwającym dzień oblężeniu miasto zdobyto, gdyż broniła go tylko jedna kompania regularnego wojska i półkompania ochotników. - Dobra nasza - kiwnął głową dowódca Szmaragdowych. - Weźmiemy Ylith. Po wycofaniu się spod Darkmoor, gdzie Fadawah ocenił sytuację jako beznadziejną, ku wybrzeżu ciągnęło dwadzieścia tysięcy ludzi. Jak tylko uwolnił się spod władzy demona i ocenił rozstawienie sił, zrozumiał, że nawet zdobywszy górską twierdzę, stanie się panem stosu trupów i bezużytecznej kupy kamieni. Kiedy jego armia cofała się ku wybrzeżu, odbierał meldunki, które tylko utwierdziły go w przekonaniu, że wpakowano go w samobójczą misję i zmuszono do zdobywania miasta, które mieszkańcy i tak opuścili. Przez chwilę zastanawiał się nawet, czy demon przypadkiem nie zwariował, ale rozważywszy wszystko, doszedł do wniosku, że co noc powinien zanosić modły do Kalkina, boga graczy i szulerów, za to, iż ten go nie opuścił w potrzebie. Nie miał pojęcia, jak udało mu się ocaleć, podczas gdy tylu innych padło ofiarą Szmaragdowej Wiedźmy lub demona. Teraz jednak miał na głowie inne sprawy, wymagające jego natychmiastowych decyzji. Armia była daleko od domu... i głodna. Dobre wieści były takie, że im dalej zapuszczali się na północ, ziemie były mniej spustoszone i ludzie jedli coraz lepiej. - Prześlij wieści na południe - zwrócił się do Kahila - że ci, co ocaleli pod Darkmoor, mogą przyjść do Ylith i tu przezimować. - Tak jest, mości generale - odparł szef wywiadu, zasalutował sprężyście i wyszedł. Fadawah wiedział, że gdzieś tam byli też Saaurowie, i tym trapił się najbardziej. Gdyby mógł pogadać z Jatukiem, może zdołałby przekonać wodza jaszczurów, że i on sam był tylko marionetką, narzędziem, które porzucono, gdy przestało być użyteczne - ale gdyby zawiódł, rozjuszeni wygnańcy bez ojczyzny mogliby na nim wyładować pierwszą furię. Jako najwyższy rangą z pozostałych przy życiu oficerów sztabu Szmaragdowej Królowej Fadawah byłby idealną ofiarą zemsty. Usiadł przy małym stole, który rozstawiono wewnątrz jego namiotu. Wbrew swej woli kaprysem losu ciśnięty został na odległe, obce mu wybrzeże, ale dzięki swoim talentom każdą niemal okoliczność potrafił obrócić na swoją korzyść. Dlatego właśnie został najbardziej poszukiwanym kapitanem najemników na Novindusie, a potem losy wyniosły go do godności Naczelnego Wodza wojsk Szmaragdowej Królowej. - A co zrobimy, jak zdobędziemy to Ylith? - zapytał go najstarszy z jego kapitanów, Nordan. - Mój stary, zapłaciliśmy wysoką cenę za ambicje, które nie były naszymi - odpowiedział podwładnemu. Pochyliwszy się do przodu, oparł łokcie na kolanach. - Teraz zajmiemy się własnymi potrzebami i ambicjami. - Uśmiechnął się do starego towarzysza broni. W nikłym świetle małej, zawieszonej na palu pod pułapem namiotu lampki uśmiech na jego pociągłej twarzy wyglądał złowrogo. - Co byś powiedział na to, by zostać generałem? - Jeśli ja zostanę generałem, kim ty zostaniesz? - spytał Nordan. - Królem, mój stary. Królem. Palcem zakreślił na mapie obszar pomiędzy Ylith i Krondorem. - Stolica Dziedzin Zachodu leży w ruinie i nie ma żadnej władzy ni prawa pomiędzy nią i Ylith. - Zastanowił się przez chwilę, jakby mierząc siły na zamiary. - Król Morza Goryczy... Jak to brzmi? Nordan skłonił się i odpowiedział: - Brzmi... całkiem dobrze, Wasza Królewska Mość. Fadawah wybuchnął śmiechem, w tej samej chwili, gdy do namiotu wpadł podmuch zimnego wiatru.