Halina Kuropatnicka-Salamon Dziewięć spotkań Opowiadania Oficyna Wydawnicza Ston 2 Kielce 1998 Małe Formy Literackie Zeszyt I ISBN 83-86976-61-6 przepisała Marianna Żydek Słowo wstępne Halina Kuropatnicka-Salamon należy do średniego pokolenia pisarzy wrocławskich (czł. Związku Literatów Polskich), szczególnie znanych w życiu kulturalnym osób niepełnosprawnych. Urodziła się w Tarnopolu, skąd po wojnie, jako repatriantka, trafiła do Wrocławia. Tutaj podjęła naukę w Szkole Podstawowej dla Dzieci Niewidomych, potem w Liceum Pedagogicznym, by - równocześnie ucząc się i pracując - ukończyć polonistykę na Uniwersytecie Wrocławskim. Po uzyskaniu dyplomu dopełniła kwalifikacji wyższymi studiami zawodowymi w warszawskim Instytucie Pedagogiki Specjalnej. Halina Kuropatnicka-Salamon, oprócz umiejętności dydaktycznych, które wykorzystuje na co dzień w Ośrodku Szkolno-Wychowawczym dla Dzieci Niewidomych i Niedowidzących we Wrocławiu, posiada dar wspaniałego animatora uzdolnień artystycznych swoich podopiecznych. Sama także może poszczycić się sporym dorobkiem literackim i publicystycznym. Wydała m.in. następujące tomiki poetyckie: W lustrze 1990, Kasztanki 1991, Co nowego w starych bajkach 1991, Recepta na latanie 1991, Renkontoj 1992 (wiersze w języku esperanto), Wyszumiały liście 1993, Po tamtej stronie blasku 1993. Jej wiersze ukazały się w antologii "Przydział na świat" (Kielce 1993, Krajowe Centrum Kultury PZN). Utwory poetyckie, opowiadania, felietony i artykuły publicystyczne Haliny Kuropatnickiej-Salamon znajdują się w wydawnictwach brajlowskich, w kilku antologiach, a także w taśmotece Polskiego Radia. Utwory prozatorskie, zamieszczone w niniejszym zbiorku, zostały nadesłane na konkurs małych form literackich, ogłoszony przez Krajowe Centrum Kultury Polskiego Związku Niewidomych w Kielcach w 1997 r. Autorka nadała im wspólny tytuł "Spotkania" i prawie wszystkie mają taki charakter relacji z przypadkowych kontaktów, rozmów, utrwalonych wypowiedzi ludzi, zwłaszcza wypowiedzi kobiet. Miejscem ich akcji są wagony kolejowe, sale szpitalne, parkowe ławki, a także osiedlowe ulice. Te historie mogły wydarzyć się naprawdę, a autentyzmu postaciom dodają ich wypowiedzi w śpiewnej, kresowej gwarze powojennych przesiedleńców zza Buga, dzisiejszych mieszkańców regionu dolnośląskiego. Te scenki, rozpisane na głosy, układają się w opowieść o ludzkiej egzystencji. I mimo humorystycznego nastroju wielu utworów nie jest to rzeczywistość optymistyczna. W groteskowych sytuacjach ukazują się ludzie, o których mówimy "zwyczajni" i którzy sprzeniewierzają się swemu wizerunkowi z dawnych opowiastek moralnych. Nie są to już przedstawiciele zdrowego rozsądku, mądrości życiowej, prawości i dobroci, ale osoby naznaczone grzechem udawanej miłości do zwierząt i ludzi, pseudofilantropią, wścibstwem, brakiem delikatności i zrozumienia dla potrzeb drugiego człowieka. Jest to nie tylko wynik kondycji materialnej i moralnej społeczeństwa lat dziewięćdziesiątych, ale jakże często zwykłej, bezinteresownej głupoty, braku refleksji i małoduszności. Mimo że w swoich utworach Autorka nie oszczędza prezentowanych bohaterów, to morał z tych satyrycznych powiastek może wysnuć każdy czytelnik. I każdy z nas, po głębszym zastanowieniu, może odnaleźć siebie i po stronie osób czyniących zło i po stronie odczuwających tego skutki. Ot, samo życie. Irena Wawrzczak Poprzedzał go śpiew Była wiosna, kiedy wprowadziła się do malutkiego mieszkania z oknami patrzącymi na rozzieleniona ulice. Wieczorami cisza zaczynała tu gęstnieć od jaskółczych śpiewów, a wiatr wilgotniał i pachniał pobliskimi ogrodami. Właśnie o takiej porze rozbrzmiała niespodziewanie aria Jontka. Najpierw odległa, zbliżała się wolno, potężniejąc w melodii i wyrazistości słów. Potem ukazał się on, śpiewak o skupionej twarzy. Szedł nieśpiesznie, spacerowym krokiem, pochłonięty rozlewnymi frazami. Przeszedł obok jej domu i oddalił się dostojnie, zabierając swoją melancholię. Wracał. Bywało, że napełniał śpiewem poranny spokój albo południową senność. Z daleka napływała aria lub pieśń, a za nią kroczył on sam, odtwórca tak poprawny, jakby przemierzający sławną scenę. Raz dziewczynka z parteru rzuciła mu monetę. Nie spojrzał. Nie reagował też, gdy czasem z któregoś okna rozlegały się pojedyncze oklaski. Szedł spokojnie wzdłuż zasłuchanej ulicy i nie obchodziło go nic poza śpiewem. Mówiono, że był artystą. Ze starością przyszło pomieszanie rzeczywistości z rojeniami. Znano tu już wcześniej jego wędrówki z klasycznymi kantylenami. Przywyknięto do nich. Uważano je za element krajobrazu. Ludzie spotykając go uśmiechali się z życzliwą pobłażliwością. Nawet dzieciaki karciły wybryk rówieśnika: "Opera idzie!" słowami: - Przestań, to biedny artysta. Pewnego razu przerwał śpiew, żeby schylić się nad skomlącym psem. Pogłaskał go z zatroskaniem, później wyprostował się i podjął zawieszoną zwrotkę. Nad okolicą przeciągnęło lato i nadeszła jesień. Kroki siwego śpiewaka stały się posuwiste, przygarbiły się plecy. Zimą nie pokazywał się. "Dziwne" - mówiono w sąsiedztwie. Z wiosną nie pojawił się także. "To bardzo dziwne" - pomrukiwano, jakby dopuścił się przeniewierstwa. Nagle rozgadały się podwórka. Dzieci natknęły się na otwarte okno, przy którym ich artysta siedzi i wyśpiewuje w przestrzeń swój repertuar. "Nie będzie już chodził?" - dziwiono się. Rzeczywiście, nie chodzi. Ładna ulica zubożała. Z pewnością nikt nie domyśla się, że ona zarejestrowała kiedyś na taśmie magnetofonowej arie starego śpiewaka. W niektóre wieczory włącza magnetofon. Z głębi minionej godziny wypływa znajomy głos, przybliża się i oddala. Dopóki zachowa się taśma, wtopiony w śpiew artysta będzie wracał na zaniechaną ulicę. Wieczór Kiedy czekała na ten dzień, kiedy miała ten czas jeszcze przed sobą, wydawał się jej prawdziwszy i bardziej rzeczywisty. Teraz nagle jego przybycie zdawało się jeszcze mniej oczywiste, bo już takie bliskie. Chyba nawet przestała na niego czekać, tylko niepokój rośnie w niej i rośnie i nie pozwala o nic zaczepić uwagi. Chciałaby przebrnąć wreszcie przez te trzy godziny, oddzielające chwilę obecną od jego kroków pod jej drzwiami. Przemijanie czasu dziwnie spowolniało. Dziewczyna chodzi od okna do regału i znów do okna i znowu... Przyjdzie, zadzwoni, otworzę, a wtedy...? Dalej nie wiadomo. Nie ma żadnych wyobrażeń. Coś jednak musi się stać potem! Nie wie. Przyśpiesza kroku. Coraz prędzej przecina szklistość parkietu. Stanęła znienacka, bo odezwała się w niej cierpka myśl: "A może nie przyjdzie?" Oczy rozszerzają się, ogromnieją. "Nie" - mówi szeptem. "Nie!" - powtarza szorstkim głosem. "Nieprawda!" Wszystko nabiera wielkiej intensywności. Budzik tyka za ostro. Woda w rurach szumi przeraźliwie. Miała chyba coś zrobić? Prawda, umyć ręce. Wybiega do łazienki. Struga wody taka zimna jak w tamtym wąskim strumieniu górskim, kiedy go spotkała pierwszy raz - ogorzałego, smukłego, z plecakiem. Piana mydlana zapachniała czymś dawnym, nieokreślonym, niczym wspomnienie z trudem wyplątane z pamięci. Przysiada na wannie. Nie widział jej od trzech lat. Co powie teraz, kiedy... On przecież niczego nie podejrzewa. Nie napisała mu, nie miała odwagi. Chciała mieć z nim kontakt. Chciała się go doczekać na jeden, choćby taki jak dzisiejszy wieczór. Nie miała prawa tego przemilczeć? Może nie miała. Telefon! To on! Przyjechał wcześniej. - Słucham - głos ma jak nie własny. - Dobry wieczór, nie jesteś zajęta? - pytają niepotrzebne słowa przyjaciółki. - Nie, raczej tak. Przepraszam, tak bezładnie się wypowiadam. - Wpadnę pogadać. - Kiedy widzisz... wolałbym jutro. Mam zrobić coś ważnego. - Jak chcesz - brzmi chłodno. Szczeknięcie w aparacie. Cisza. To nie on. Może dobrze, że jeszcze nie on. Czy pamięta jego głos? Gdyby nie doradzała mu zagranicznych studiów, nie przeżywałaby dzisiejszego lęku. Byłby przy niej, kiedy ją tamto spotkało i los dawno zadecydowałby o nich. Cóż, jednak sama zachęcała go do wyjazdu obiecując czekać. Wrócił. Od kilku dni jest w Krakowie, a wkrótce stanie w jej progu. Któraż to godzina? Jeszcze tyle czasu. Co teraz? Trzeba podlać kwiaty. Już. Musi koniecznie przeczytać wiersz w czasopiśmie. Przerywa w połowie trzeciej zwrotki. Lepiej napije się kawy. Stoi długo z łyżeczką nad puszką aromatycznego proszku, prędziutko, aż wpada na pomysł, żeby zmienić wodę irysom. Później przekłada książki na półce. Potem układa drobiazgi w szufladzie. Ktoś dzwoni! Radosne przerażenie podpełza do gardła. Słabnące palce naciskają klamkę. - Dobry wieczór, czy nie ma pani zapasowej żarówki? Spaliła się nam w kuchni i mama prosi... - mówi nieśmiało synek sąsiadki. - Nie mam. Stoi przy zamkniętych drzwiach i czuje żal. Odchodzi powoli, opiera czoło o szybę i bezmyślnie słucha cichnącej ulicy. Odrywa ją przeświadczenie, że powinna zmienić bluzkę. Przebiera się, czesze na nowo, wkłada bransoletkę, zdejmuje... Chce się czymś zająć i jak po ratunek biegnie do telefonu. Wykręca numer informacji kolejowej, lecz kiedy odzywa się męski głos, odkłada słuchawkę. Po co sprawdzać godzinę jego przyjazdu? Może zamiast czekać, byłoby mądrzej napisać do niego jeszcze jeden list? Śmieszne. Zawsze, od samego początku pisała do niego na maszynie. Uważała, że miała brzydkie pismo. Najpierw protestował, potem zaprzestał. Tak już zostało. Niewiele opowiadał o sobie od pewnego czasu. Nadmieniał, że bliskość spotkania utrudnia pisanie o wszystkim, co czeka na słowa. Rozumiała. Postanowiła mimo wszystko napić się kawy. Wstaje z krzesełka. Tak! Dzwonek u drzwi! Serce zatłukło się, roztrzepotało. Zimno spłynęło do koniuszków palców. Stara się iść wolno, spokojnie. Podali sobie ręce, te same, znajome. Pod jej niedowierzającymi palcami ujawnia się, konkretyzuje, urzeczywistnia twarde kółeczko obrączki na jego palcu. Już nie lęk paraliżuje jej świadomość, gdy słyszy jego pytanie: "Nosisz okulary?" Odważnie podnosi ręce i zdejmuje ciemne szkła. Patrzy przed siebie i nie żałuje, że nie widzi jego twarzy. Mieszkania W ciasnym przedpokoiku znów harmider. Starowinka spiera się z córkami o porę niedzielnego obiadu. Starsza, Dziunia, przekonuje kobiety chrypliwie. Mania popiskuje z ferworem. Poszły. Przymyka oczy i wraca do "własnego" mieszkania. Kuchnia czterometrowa, wzdłuż wolnej ściany pomarańczowe szafki, stolik... nie, nie zmieszczą się wszystkie sprzęty. Trzeba dorzucić metr, ale zbraknie powierzchni na szafę wnękową. A może?... Pukanie. Drzwi otwierają się bez jej zaproszenia. - A panna Ircia ciągle ze szkarlatyną? - skrzypi cieniutko staruszka. - Z grypą- odszeptuje poprawnie. - No właśnie. Ja tu przyniosłam kocyk dla panny Irci - cieplutki, bielutki, niech pomaca. Maca posłusznie. - Przykryję. Koc wraz z duszącą wonią naftaliny spada na jej kołdrę. - Nie, nie! Dziękuję uprzejmie. Mnie i tak za gorąco. - Niechże panna Ircia nie kaprysi! Mole się zalęgły, muszą wylecieć, to co koc ma darmo się wietrzyć? Ja tu zajrzę. Babcine kroczki oddalają się człapliwie. Już z "telewizorowego" pokoju dochodzi pretensjonalny sopranik Mani: - "Maman, jak to będzie po francusku?". Irka odrzuca koc na ramę olbrzymiego łoża i ponownie opuszcza wynajmowany pokoik. Przy czym była? Aaa tam! Lepiej od razu mieć duże, wygodne mieszkanie. W przedpokoju-hallu koniecznie wiklinowe meble. Czy można zdobyć gdzieś taką etażerkę, jaka stała u Doroty? Popłoch w sercu! Za drzwiami głos babci. Prędko naciąga koc. "Niech Frania rzetelnie sprząta" - napomina babcia młodszą staruszkę, dochodzącą pomoc domową. "Pod pianinem trzeba porządnie zetrzeć, żeby już było na Wielkanoc". "Luty" - myśli. Ale co jej do tego? Odsuwa koc-zmorę i już jej nie ma. Urządza ogródek w skrzynkach na swojej osobistej werandzie. Później wróci do pozostałych pomieszczeń. A teraz rośliny, bo potrzebują czasu na wzrastanie. W domu często opowiadano o oleandrze dziadków. Och, mieć takie zatrzęsienie kwiecia! Ledwo zdąża pociągnąć koc ku sobie. - Niech panna Ircia sama powie - żali się babusia bez wstępu. - Jaką żonę wziął sobie mój wnuczek? Jedwabne reformy, jedwabna kombinacja i napierśniki... Czysta baletnica! Czy tak się nosi przyzwoita kobieta? W dodatku ten biedaczek oddaje jej całą pensję, a skąd weźmie w razie czego? - wzdycha boleśnie. - Ja mu daję zawsze kilka groszy z renty i na obiady zapraszam w niedziele. Niech będzie dziecku lżej. No, idę doglądać. Zbawienne trzaśnięcie drzwiami pozwala opaść kocowi. Może lepiej nie wymyślać wspaniałości? Łatwiej mógłby się zdarzyć jakiś pokój w suterenie. Oj, nie. Milej na poddaszu. Jeden kąt można wydzielić na kuchenkę, drugi na umywalnię. Pozawieszać to dekoracyjną tkaniną. Stukanie. "Proszę". Koc pod brodę. - Panno Irciu, czy to nie pani wcisnęła cytrynę do umywalki? - szczebioce pięćdziesięcioletnia Mania, którą babusia z Franią nazywają panienką. - Nie - syczy z godnością. - Aha! Pewnie mamuńci coś się pomyliło. Łup! Cisza. Zaraz... A! Prawda. Poddasze. Przy drzwiach przyda się stojaczek na buty. Chociaż, na ogólnym widoku? Nieestetycznie. Można by szafkę... Ktoś dobija się do drzwi wejściowych. Wreszcie Dziunia chrząka, otwiera i anonsuje jej przez szparę: - Goście, Irciu. Wpadają Marta, Bronka, Władek, Mirek. Pachną mrozem i wiatrem. Z powodu jednego krzesła siadają na starych czasopismach. Przynieśli taśmę z nagraniami piosenek. Na razie nie można przesłuchiwać, bo w łazience zaczął dokazywać jakiś majster. Młotek rytmicznie tłucze w ścianę. - Głodna jestem - jęczy Marta. - Masz coś dobrego? - W szafce, na półce są ruskie pierogi. - Brawo! - cieszą się zbiorowo. Krzątają się przy patelni, rozstawiają talerze. Naraz płat tynku pada na skwierczące danie. Westchnienie zgrozy. Porywcza Bronka przyprowadza majstra. - Pani, ja przecie ledziutko! I nie zawracajcie mi głowy ani nic - irytuje się nagle. - No i otwórzcie se okno, bo smród! - rzuca w progu. Konsternacja. - Ja to czułem od początku, tylko krępowałem się mówić - zwierza się Władek. - I ja. - I ja też - Mirek dociekliwie obchodzi kąty. - To tylko koc moich lokatorek, proszę powąchać. - Przepraszam, ze skrzynki przy bramce zginęła mi "Przyjaciółka". Czy nikt z państwa nie ukradł? - Nie, ani razu - zapewniają wiarygodnie. - To dobrze - raduje się babcia i wycofuje z pokoju. Po ich odejściu przez chwilę jest jakby za pusto, za spokojnie. Chciałoby się czasem mieć gości do późnego wieczora, nie tłumić rozmów, nie przyciszać muzyki, a w karnawale... - Gorąco pannie Irci czy co? - dziwi się znienacka babcinka. - Jak nie chce koca, to zabieram. A za którego z tych gości panna Ircia pójdzie? - Za tego drugiego - cedzi w desperacji. - Przystojny, nie powiem. Gaszę światło, szkoda prądu. Łup! Niech tam. Kładzie się na boku z policzkiem na dłoni. To będzie inaczej, za to realnie. W najbliższym czasie zatrzyma ją na ulicy nieznajoma kobieta: "Czy może zna pani kogoś, kto zechciałby wynająć pokój? Wejście osobne - z ganku." Zdecyduje się natychmiast. Oczywiście za oknem będzie rosła lipa. Lipa czy akacja? Sen zaplątał się w marzenia. Nie szkodzi. Od czegóż będzie jutro? Nieładna W ciągu lat oswoiła się z własną brzydotą i już tylko od czasu do czasu czuła ją pod skórą jak zatajony opiłek szkła. Jeszcze w dzieciństwie zaczęła spostrzegać swoją inność. Sztywne ciocie i egzaltowane koleżanki mamy nigdy nie mówiły o niej: "Jakie śliczne dziecko!" Zachwycały się natomiast Gabrysią i Jurkiem. Brały ich na ręce, głaskały po włosach, rozczulały się nad wdziękiem jej rodzeństwa. Najpierw próbowała także wdrapywać się na kolana dorosłych, lecz widocznie zauważyła ich niechęć, bo później, stojąc nieruchomo, przyglądała się z ubocza cukierkowym scenom. Mama orzekała: "To dziecko ma pochmurny wzrok" i wszyscy jej przyświadczali. Potem (w szkole) podczas opracowywania "Brzydkiego Kaczątka" Andersena, piegowata Zosia wrzasnęła w trakcie głośnego czytania nauczycielki: "To tak jak nasza Alka!" I choć baśń skończyła się korzystnie dla poniewieranego łabędziątka, dzieci wykrzykiwały w konfliktowych sytuacjach: "Ala! Brzydala!" Była za słaba, żeby przetrzepać któremuś skórę. Uczyła się przeciętnie. Osiągała mierne wyniki. Nie miała więc szans na zaimponowanie rówieśnikom. Z czasem dzieci podrosły, wciągnęły je nowe zainteresowania i przestały zwracać na nią uwagę. Ona sama nie pragnęła już wtedy czułości krewnych czy znajomych. Stała się dziewczyną zamkniętą i szorstką w zachowaniu. Byłoby jej z tym nieźle, gdyby spostrzeżenia nie konkretyzowały wniosków. Koleżanki klasowe rozbijały się w czasie przerw na dwójki bądź większe grupki, szepcące ze sobą sekretnie. Na lekcjach ukradkiem przesyłały sobie krótkie liściki. Prędko zorientowała się, że tematem tych naszeptywań i nielegalnej pisaniny byli chłopcy. Narastał w niej gorzki bunt. Dlaczego żadna nie zwierza się przed nią z romansowych tajemnic? Pewnie każda uważa, że te sprawy są jej obce i nie jest w stanie ich pojąć. Nie wierzą, aby jakikolwiek chłopiec mógł się nią zająć. Jest nieładna. Wymyśliła sobie zabawę, pozwalającą rozwijać się marzeniom i rozładowującą częściowo uczucie osamotnienia. Zapisywała grube zeszyty wyfantazjowanymi historyjkami o interesujących znajomościach, atrakcyjnych rozrywkach, niecodziennych przeżyciach. Wypowiadała się w pierwszej osobie, dlatego strzegła zapisków przed czyimkolwiek wglądem. Nie upilnowała. Na obozie wędrownym dziewczęta dopadły je przypadkowo. Roztrąbiły, wyśmiały, odkrywając żałosną nieprawdę. Ona zaś - po wybuchu gniewu - przed czasem wyjechała do domu. Na szczęście były to jej ostatnie wakacje i nie musiała we wrześniu ponownie wchodzić w krąg znajomych dziewczyn. Przez pewien czas usiłowała znaleźć dla siebie w życiu coś dostatecznie ważnego, co przysłoniłoby wszystkie niepowodzenia. Dość szybko zrozumiała, że nie zostanie ani człowiekiem pióra, ani nauki. Jedno i drugie wymagało większych uzdolnień. Przerwała dwukrotnie studia. Redakcje zwracały rękopisy z rzewnymi wierszykami. Zostawała praca w biurze i pustka wielu godzin, której sama była winna. Przez lata uporczywie odsuwała się od ludzi. Mimo to czekała. Wierzyła w jakiś szczęśliwy dzień, kryjący się w przyszłości, a przybliżający z pewnością coraz bardziej. Nic nie zmieniało się w zwykłej rzeczywistości, ale nieśmiała nadzieja kazała spodziewać się czegoś nowego i dobrego. Kiedy zamieszkał w jej bloku niewidomy mężczyzna w średnim wieku, początkowo niemal go nie zauważała. Spotykali się przed budynkiem lub na schodach, lecz nic o nim nie wiedziała ani nie zatrzymywała na nim uwagi. Widywała w mieście wielu niewidomych z białymi laskami, czasem pomagała im przechodzić jezdnie, więc i ten nie był dla niej nowością. Pomyślała o nim dłużej dopiero tego ranka, gdy odczytała nalepione przy bramie ogłoszenie. Niewidomy lokator poszukiwał lektora na popołudniowe godziny. Zastanowiła się. Wracając z pracy znowu spostrzegła anons. W domu zaczęła rozważać rzecz konkretnie. Cóż szkodziłoby spróbować? Może to zajęcie interesująco wypełni jej czas? Przecież ma całkowicie wolne popołudnia i wieczory. Zdecydowała się. Podczas pierwszych wizyt u niego czuła się trochę onieśmielona. Odpowiadała na pytania nie pytając o nic. Ciekawiły ją przybory do pisania, technika czytania brajlem, przeznaczenie rozmaitych przyrządów. Odchodziła po przeczytaniu określonych tekstów. Były to zwykle rozdziały powieści, prasa codzienna, nierzadko listy od rodziny. Po upływie kilku tygodni patrzyła już na niego inaczej. Stwierdziła, że był miły i bardzo bezpośredni w rozmowach. Któregoś dnia uczuła wreszcie potrzebę mówienia o sobie. Zwierzyła mu się nawet z przykrości, związanych z brakiem urody. Wysłuchał spokojnie, a potem tłumaczył konieczność uwypuklania innych walorów własnej osobowości. Mówił tak przekonująco, że uwierzyła w różne swoje zalety, jakich przedtem w sobie nie znajdowała. To prawda! Jej głos jest przyjemny, miękki i jasny, tylko wcześniej nie wiedziała o tym. A dobroć? Oczywiście, może zawsze być dobra. To najmniej problematyczne. Uśmiechać się częściej też potrafi. Na pewno będzie przy tym sympatyczniejsza. Przeglądała się w lustrze, usiłując obiektywnie ocenić odbicie. Włosy można czesać nieco wymyślniej . Nabrała przeświadczenia, przymierzając sukienki, że najkorzystniej wygląda w zielonej. Szkoda. On tego nie zobaczy. On? A właściwie, dlaczego nie miałoby chodzić o niego? On nie będzie porównywać jej urody z czyjąkolwiek. Podoba się jej. Sama także spróbuje mu się spodobać. Lubi ją. Nie prowadzi się przecież długich, szczerych rozmów z kimś obojętnym. Mogłaby wyjść za niego. Wprawdzie czekałoby ją trudne życie, ale gdyby go pokochała, wszystko stałoby się prostsze. Ułatwiając mu codzienność zyska poczucie własnej przydatności. On to doceni. Czyż nie zbuduje się na tym pospolitego, ludzkiego szczęścia? Znajomi będą dziwić się temu związkowi. Rodzina chyba nawet zaprotestuje. Cóż to ją w końcu obchodzi? Kto przejmuje się jej samotnością?! Kogo boli fakt, że jej serce ciągle jest niczyje? Wyjdzie za niego! Tak będzie i dobrze, i rozsądnie. Jakże jednak dać mu poznać swoją skłonność? Ach, to się samo rozstrzygnie. Odtąd sądziła, że jej postanowienie z każdym dniem przybliża wymarzony finał. Budziła się z uczuciem lekkości. Zmieniła fryzurę. Oglądała suknie na wystawach sklepowych. Pogodnie gwarzyła ze współpracownikami. Wracając do domu, wstępowała nieraz do kwiaciarni po świeżą wiązankę na stół. Było tak, jakby rozjaśniło się wokół od czekającej ją niespodzianki. Starała się być miła dla niego. On zaś zachowywał się jak wcześniej i nic nie pozwalało zorientować się w sądach o niej. Powtarzała sobie cierpliwie, że to nadejdzie. Ten wieczór był podobny do innych wiosennych - ciepły i łagodny. Cieszyła ją możność spędzenia z nim kilku godzin. Jak już od szeregu dni, czuła się przyjemnie niespokojna. Z trudnością koncentrowała uwagę na czytanych stronicach. Później rozmawiali o błahych wydarzeniach, żartowali. Kiedy zamierzała odejść, zatrzymał ją. - Pani Alu, mam przed sobą własny ślub. Jest pani jedną z moich najbliższych znajomych i myślę, że zdążyliśmy się zaprzyjaźnić. Czy zechce pani uczestniczyć w tej imprezie w charakterze świadka? Zesztywniała. Uśmiechnęła się zrazu sądząc, że to dalszy ciąg żartów. On jednak siedział poważny, niczego nie odwołując. - Dziękuję - bąknęła. - Teraz jeszcze nie mogę dać panu odpowiedzi. Ale wkrótce... Biegnąc dopadła swoich drzwi. Stanęła za progiem i oparła się plecami o futrynę. Zaczęła się śmiać... Niedzielnym przedpołudniem - Tutaj! Tutaj! Prędzej! Pani Ziutko, pani Jańciu, prędzej! Trzymam miejsca! - matowy tenorek zanosi się w oknie wagonu kresową serdecznością. Po chwili dwie zdyszane kobiety wpadają do przedziału. - Dzień dobry, panie Mundziu. Jaki pan uprzejmy, że pomyślał o nas. - A jakże inaczej? Sąsiedzi jesteśmy - raduje się z galanterią tenorek. - Panie znów do cioci z Opola, nieprawdaż? - Nie, dziś do przyjaciółki Jańci, z Brzegu, choć już niepotrzebnie. - Trudno, mamo, obiecało się. Obie mają w głosach łzawą żałość. - Jańciu, cóż tak smutno? - docieka ich znajomy. - Przyjemnie jechać z wizytą. - Owszem, ale miało być z kotkiem. - A gdzież kotek? - W domu, panie Mundziu, bo i po cóż go teraz odwozić? - Jakoś nie nadążam... - skarży się łagodnie Mundzio. - Mamo, ja opowiem. Do wczoraj miałyśmy pieska, panie Mundziu. Nienajlepiej układało im się z naszym kotkiem, aż tu nagle... - Samochód! - wykrzykuje Mundzio. - Jaki samochód? - zaciekawia się druga rozmówczyni. - Na pieska, pani Ziutko. Wypadek, znaczy. - Nie! - wołają obie. - Pieska odebrali - dodaje Ziutka. Po dłuższym milczeniu Mundzio podejmuje nieśmiało: - Nie pamiętam waszego pieska. - Miałyśmy go dopiero od wtorku - wyjaśnia Jańcia. - Jak to, Jańciu, zawsze wszystko pokręcisz! - wtrąca się jej matka. - Był u nas od poniedziałku. - Ja mam chór we wtorki. Przed chórem poszłyśmy do tej pani... - Skądże, dziecko. W poniedziałek. - O jakiej pani mowa, z przeproszeniem? - O tej, co znalazła pieska. Jańcia przeczytała ogłoszenie przy Wielkiej, że mały piesek, zgubiony, z obróżką, przebywa tu i tu pod opieką. Tak mnie coś ciągnęło, żeby go zobaczyć. "Chodźmy, Jańciu - powiadam. - Może poznamy, czyj to". A to biedactwo śliczne, bielutkie i łasi się do mnie. Żal było odejść. No to mówię: "Niech troszku u nas pobędzie". Zostawiłyśmy swój adres, żeby do nas przysłać właściciela. Jak rzec szczerze, nie wierzyłam, żeby się kto zgłosił. Nie ma pan wyobrażenia, jak to maleństwo do mnie lgnęło! - Do mnie też - dorzuca Jańcia zasadniczo. - Wracam z pracy, a on już przy mnie. - Tak, tak. Do ciebie też, ale spał przy mojej poduszce. Wciąż chciał bawić się ze mną. Z kotkiem jednak był w wojnie. Przedwczoraj uradziłyśmy oddać kotka w dobre ręce i ta przyjaciółka Jańcina zgodziła się go przyjąć. Mieszka na parterze, ogródek przy domu... Kotkowi poręcznie chodzić. Nieszczęście chciało, że wczoraj wyszłyśmy z pieskiem na spacer... - Mówiłam, żeby nie iść przed deszczem - mruczy Jańcia. - Oj, dziecko, kto mógł przewidzieć? Spacerujemy po Komandorskiej, nic nie przeczuwamy. Naraz ktoś woła: "Łobuz!" I jakiś mężczyzna podbiega, łapie pieska, bierze na ręce, przytula i mówi, że to jego zguba. Podejrzewałyśmy oszustwo. Chciałyśmy dać mu pieniądze, żeby tylko zostawił zwierzątko w spokoju, a ten powiada, że za nic nie odstąpi. Kocha pieska jak brata, a brata się nie sprzedaje. - Cóż na to piesek? - przerywa Mundzio. - Bronił się? - Niestety, nie. Spłakałyśmy się i same wróciłyśmy do domu. Nad przedziałem zawisła melancholijna cisza. - Jak można takiego słodkiego pieska wołać "Łobuz?" - wraca do sprawy Ziutka. Znów milczenie. - A może panie kupiłyby sobie kanarka? - rozpromienia się Mundzio. - Kotek go skrzywdzi - odzywa się Jańcia. - Kotka można podarować paninej koleżance. - Po co, kiedy kanarka nie ma? - Ani pieska - dodaje z westchnieniem Ziutka. - Jakiż ten los jest pogmatwany, łaskawe panie, jakiż skomplikowany - zaczyna filozoficznie Mundzio. - Ja, na ten przykład, do siostry jadę. Tam dopiero są historie! Wysiadam w Oławie. Nie dowiem się niczego o siostrze Mundzia. Między podróżami - A może tym razem będziemy same w przedziale? Nagadamy się... - Maria łakomie wciąga powietrze, jak robią to wszystkie zabiegane kobiety przy wypowiadaniu nie najrealniejszych życzeń. Wewnątrz zastajemy dwie pary, miotające się przy swoich kuszetkach. - Panie mają dolne miejsca? - pyta zaczepnie wypielęgnowany sopran. - Kiedyż je panie rezerwowały? - Przed miesiącem. - My także! Cóż, szczęści się niektórym. Nie chrząkaj, Waciu, ja znam życie. Jak pani przesuwa moją torbę?! Tam jest tort. Ludzie nauczyli się nie szanować cudzych rzeczy. - Ja nie opowiadam się z tym, co wiozę w moich torbach, a pani przestawia je jak własne - odcina się z godną flegmą druga współpasażerka. - Kto? Ja? Wyjaśnijmy sobie... - Broniu, Broniu - mityguje Wacio. - Cicho, Waciu, nie przeszkadzaj! Towarzysz flegmatyczki wzdycha smutno. - Wyjdziemy na korytarz, żeby państwo mogli rozlokować się swobodnie - mówię i obie z Marią opuszczamy przedział. Krzątają się tam, postękują, przepraszają wzajemnie, wreszcie zasiadają do kolacji. - Jecie państwo kiełbasę przed snem?! - zdumiewa się Bronia. - To samobójstwo. My wieczorem tylko serek i jabłka. Waciu, nie rób min. - Moim zdaniem, proszę pani... - zaczyna wolno ta druga. Dwaj mężczyźni wzdychają. - Szkoda, że nie jedziemy same - szepce Maria. Z babską wytrwałością długo sterczymy przy korytarzowym oknie, przetrząsając swoją codzienność, i wracamy na miejsca, kiedy tamci już pochrapują. Podczas przygranicznych kontroli obie kobiety denerwują się solidarnie na tle żałosnego ziewania mężów. - Po cóż to sprawdzać uczciwych ludzi? - gorszy się Bronia. - Co ja mogłabym przewieźć nielegalnie? - Przyznaję pani absolutną rację - utwierdza ją sąsiadka. - No właśnie, a jak pani na imię? - Krystyna. - Pani Krysiu droga, ja zawsze powtarzam, że powinni wziąć się za łobuzów. Rankiem chciałoby się jeszcze poleżeć, ale Krysia z Bronią wiercą się na małej przestrzeni, kładąc to na Marii, to na mnie kosmetyczki i lusterka. - Panie już nie będą spały - decyduje Bronia. - Piękny dzień. Trzeba wstawać. Poskłada się pościel i posiadamy tu sobie. Waciu, zejdź i zajmij się mną. - Czego?! - ryczy Wacio, bez śladu dotychczasowej powściągliwości. - Oj, leż, leż! Jego czasem tak napada - objaśnia nas. Przez kilka minut niezręcznej ciszy wszyscy porządkujemy rzeczy. Mężczyźni wychodzą na papierosa, zamykając za sobą drzwi. - Wyłącznie przez wzgląd na dzieci wytrzymuję z tym gburem - wysapuje Bronia. - Miła pani, prawie każda z nas tym się kieruje - wyjękuje Krysia. - A do kogo państwo jadą, pani Broniu? - Córkę mamy w Budapeszcie - rozpogadza się Bronia. - Wyszła za architekta. Jak ona tęskni za mną! W każdym liście prosi, żeby przyjechać. A jak zięć w niej zakochany! Córka jest śliczna i bardzo inteligentna, tylko nie ma ręki do kuchni. Ilekroć jedziemy do nich, wiozę konfitury, pasztety i jakieś dobre ciasto. Jutro rocznica ich ślubu. Syn nie mógł z nami jechać, bo uczy się do egzaminu. Syn jest niezwykle zdolny. Zmizerniałby nad tymi książkami, gdybym nad nim nie czuwała. A jaki jeszcze dziecinny! Udaje, że nie lubi, kiedy podsuwam mu coś słodkiego albo jak go całuję. - Tak samo mój! - wtrąca radośnie Krysia. - Tak samo. Nawet o pieniądze prosi, gdy jesteśmy sami, bo wobec ojca chce być niezależny. Lubi, żeby go przytulić, ale mówi: "No już, już! Nie mam czasu." Martwię się trochę, bo sam został na tydzień. Zabrałabym go do siostry (od pięciu lat mieszka na Węgrzech), ale mąż nie pozwolił. Powiada, że w maturalnej klasie dziecko nie może opuszczać lekcji. Mój mąż bywa męcząco zasadniczy. - Och, kupi pani synkowi coś ładnego. Ja swojemu też obiecałam. Maria wychodzi. Wnet i ja się wymykam. - Chcą panie przysiąść? - z sąsiedniego przedziału wychyla się mąż Krysi. - Tu już pusto. Palimy sobie przy otwartych drzwiach. Wchodzimy i wtulamy się w przeciwległe kąty przy oknie, a oni wracają do swego tematu. - I powiem panu - ciągnie frasobliwie mąż Krysi - chłopak dojrzałby szybciej, gdyby żona nie chodziła wciąż za nim z tym kakao, z tymi ciastkami... Gdyby go nie głaskała, nie owijała szalikiem... A ten uczy się lawirować. Niecierpliwi się, burczy, ale jak złapie w szkole złą ocenę, tłumaczy mamusi, że uwzięli się. Żona lamentuje, syn obwinia świat, mnie - mnie krew zalewa! - kończy z niespodziewaną mocą. - Panie, gdybyś pan wiedział, co moja robi z chłopcem od wyjazdu córki - wkracza Wacio. - Ona najchętniej trzymałaby go ciągle przy sobie i karmiła, karmiła... Przestrzega go przed kobietami, więc idąc do dziewuchy chłopak kłamie, że do kolegi. - A pan byś nie skłamał? - chichoce frywolnie mąż Krysi. - Oj, panie - wzdycha zagadkowo Wacio. - Córka znowu - podejmuje - ma swoją rodzinę, swoje sprawy. Żona niby to rozumie, ale nie do końca. W każdym liście wypatruje zwierzeń i zachęty do odwiedzin. Wiecznie coś córce doradza, posyła przepisy kucharskie i fasony sukienek. Potem ma żal, że dziewczyna nie pisze, co i jak wykorzystuje. A co się dzieje przed przyjazdem do młodych?! Wiadomo, matka. - Wiadomo, matka - dopowiada półszeptem mąż Krysi. - Waciu! Idziemy! - wykrzykują obaj równocześnie i wychodzą. - No i jedziemy same - tryumfuje Maria. - Przepraszam, czy można? Nie musimy odpowiadać, bo uśmiechnięta dziewczyna siada i rozkłada kobiece szpargały. - W moim przedziale masa ludzi, a ja muszę położyć sobie cienie. Mama walczy ze mną o te cienie - wiadomo, matka. Ale potrzebuję wyglądać jak człowiek. - Nie pozwalam mojej córce się malować - mówi stanowczo Maria. - Ach, to nic - pociesza ją ta mała. - My wszystkie mamy kłopoty z matkami. Maria głośno łapie oddech. - Za kwadrans Budapeszt - oświadcza ktoś w korytarzu. Wstaję. Wreszcie! A Kaziczek nie zobaczy Od lewej strony zbliżają się dwa głosy. Zatrzymują się koło mojej ławki. - O, tu sobie siądziemy. Najpierw uspokajanie zadyszki i zdawkowe poziewywanie, a potem radośnie: - Gdzież ja przypuszczała, że my się dziś spotkamy? Od dawna pani tu bywa, Pani Jadziu? - Od kiedy Kaziczek zamknął oczy. Przedwczoraj minął rok i cztery miesiące. Chlipnięcie. - No, no, pani Jadziu. Ja dopiero przed miesiącem swego pochowała. Nigdy nie myślała, że mój będzie blisko paninego spoczywał. Ładne miejsce oba mają. A tego drugiego męża, co z nim pani tera żyje, to gdzie poznała? - Jak to gdzie? Na cmentarzu naturalnie. Jego Zosia - dawna żona znaczy - koło Kaziczka leży. Współczuliśmy sobie, powzdychali razem i ułożyło się. - A dobry on chociaż? Powie pani szczerze? - Oj dobry, kochana, dobry! Za rączki ściska, w oczy patrzy jak jaki narzeczony. - To i dobrze, pani Jadziu. A pomieszkanie? W czyim mieszkacie? - Kochana, toż my mamy domek! Męża, znaczy. Wszystko mam, co trzeba. Szkoda, że Kaziczek tego nie widzi - znów chlipnięcie. - Synowie nas odwiedzają, mąż ich ugaszcza serdecznie. W ciepły czas siadamy sobie w ogródku. Mamy taki stolik pod daszkiem i dwie ławeczki. Nieraz sznycli nasmażę albo placków, wyniosę, to w całej okolicy pachnie. Jemy powolutku, zapijamy kompotem... Szkoda, że Kaziczek tego nie widzi. - Ale popatrz, pani, jak się ten los plecie! Komu co pisane, to i na cmentarzu swoje szczęście znajdzie. Nie przymierzając, pani. Nowy mąż, bogaty, lubiący, grzeczny. Dla dzieci paninych łaskawy. Swoich nie ma? - Nie. - Też dobrze. Nikt nikomu zazdrościł nie będzie. Jednakowoż o prawdziwym mężu pani pamięta. - O Kaziczku? A jakże! Oboje jeździmy. Mąż do Zosi, ja do swego. Zawsze takie same kwiaty każdemu po równo. Msze święte w tym samym dniu. Niech mają. Tylko źle, że nie leżą bliżej domu. O, kochana, jakie ja mam nogi spuchnięte. - Oj, tak! Ale ładnie pani wygląda. Włoski pofarbowane, rude. Płaszczyk śliczny, kapelusik... Piękne ma pani rzeczy. - Mam, kochana, mam. Teraz szyję nową garsonkę na ślub starszego syna. Szafirowa będzie, ze stójką, guziczki obciągane. Pantofle już kupiłam - z granatowego zamszu. Szkoda, że Kaziczek tego nie zobaczy. - Nasz autobus, pani Jadziu! Pogadamy w drodze. Czekanie Matyldy xxNie lubi deszczowych dni. Staje się wtedy niespokojna. Spaceruje bez przerwy między oknem a drzwiami pokoju. Nasłuchuje kroków z korytarza - może to do niej? Na dźwięk dzwonka wbiega do przedpokoju i dopiero po gwałtownym przekręceniu klucza pyta z zadyszką: - Kto to? - Ja, pani Matyldo. W dużej kuchni wszystko czeka na niespodziewanego gościa: wykrochmalone serwetki, jabłka na talerzu, pierniki w koszyczku i zapach niedawno zmielonej kawy. Pani Matylda zakłada fartuch z wielkimi kieszeniami i, krzątając się, monologuje przejęta: - Listu od córki długo nie ma, kochaniutka. Ja rozumiem, że dom i dzieci to nieustanna troska, ale żeby matce nic nie donieść, nie zwierzyć się, nie poradzić?... Jak była malutka, to z każdą biedą przybiegała. Potem coraz rzadziej. Wzdycha i po chwili smutnej ciszy podejmuje: - Ale ja sama domyślałam się, co dziecku dolegało i zawsze starałam się ulżyć. A to coś kupiłam jej, a to podsunęłam jakiś smakołyk. O synów też dbałam. U mnie wszystkie dzieci równe. Wie pani, najmłodszy koniecznie chciał ze mną mieszkać. Synowa nie zgodziła się. Mówiła, że mama wiele nie pomoże, a ciągle trzeba będzie coś za nią robić, że to niby mama niewidoma. Bzdury takie, bo skoro sama potrafiłam te dzieciaki chować, kiedy były małe i rosły razem z kłopotami (przecież tak młodo owdowiałam), to czyż teraz nie podołałabym mniejszej robocie?! Siły też mniejsze, pewnie... Jednak chodzić koło mnie nie trzeba. Prawie nigdy nie choruję... Chociaż wnuczki miałby człowiek przy sobie. Krótkie chlipnięcie i znów energiczny głos ciągnie: - Trudno. Wyjechali starsi, czemuż nie miał wyjechać najmłodszy? W ogóle to dzieci dobre są, serdeczne. Córka pisze do mnie. Synowie - nie. Oni wolą wpaść do matki, pogawędzić. Na Boże Narodzenie wszyscy przysyłają pieniążki - zamiast podarków. Wolałoby się jakieś upominki, bo to i przyjemniej, i gdzie mi tam za czymś chodzić? Ale pamiętają. Chcą, żeby mama sama kupiła, co zamyśli. Czy córka przyjeżdża? Naturalnie! Na grób ojca, zawsze z końcem października, kiedy tłok mniejszy. Pobędzie ze dwa, trzy dni, porozmawia, zrobi mamci zakupy, okna pomyje... Z szerokim uśmiechem pociąga głośno łyk kawy. - Dłużej? A jakby mogła pobyć dłużej, złociutka? Przecież ma własny dom, pracę, obowiązki. Skądże latem? Latem trzeba dzieci wysłać na kolonie czy do krewnych. Samej z zięciem wyjechać na wypoczynek. Nie obejrzą się i po lecie. Ja to dobrze wiem. Wolno pogryza pierniczek. Nagle dorzuca półgłosem: - Tylko męczy mnie, kochana, że one - znaczy dzieci - tak mało ciągną do siebie. Bywa, zjadą się u którego na rocznicę ślubu bądź inną okazję, zabawią się przy kieliszeczku, pożartują, ale żeby pisywali do siebie, odwiedzali się regularnie - to nie. A ja bym chciała, aby w trudnościach, w chorobach mogli się sobie przydawać, aby była między nimi ta bliskość, kiedy mnie już zabraknie. Ostatnio córka przeprowadzała się do większego mieszkania. Pisała mi, że prosiła braci o pomoc. Żaden nie miał czasu. Ach, proszę pani, to był taki przykry list! Milknie, zawstydzona opieszałością synów. - Kiedyś, złociutka, nie mieli w czym sobie pomagać. Ja za nich myślałam i wszystko załatwiałam. Jak Krysia - córeczka - potrzebowała korepetycji z matematyki, to opłaciłam studenta. Starszy syn, Pawełek, umiał matematykę, ale nie chciałam dziecku w nauce przeszkadzać. W kółko powtarzałam: "Uczcie się, dzieci, bo bez nauki ani porządnego zawodu, ani nijakiej przyszłości." Pozwalałam z piłką poganiać, do kina pójść, wiadomo - młodemu rozrywka konieczna. Nauki pilnowałam najbardziej. Nawet kupowałam to i owo za dobre świadectwa. Sama z domem sobie radziłam, ze sprawunkami, żeby tylko tego czasu jak najwięcej dzieci na naukę miały. Wie pani - śmieje się nagle - przez tę ich naukę ja raz w życiu paliłam papierosy! To było tak: Paweł przed maturą, młodsze przed klasówkami, noc. A mnie ząb boli! Opuchłam. Tabletki nie pomagają. Na ostry dyżur by trzeba. Postój taksówek daleko. Jak tu sobie poradzić? Chodzę i pojękuję. Krysia się zbudziła i mówi: "Niech mama położy się i przytuli do poduszki. Co da takie spacerowanie? Spać nie można." Wyszłam do kuchni. Usiedzieć nie mogę. Naraz przypomniało mi się, że podobno papierosy łagodzą ból zębów. Wyjęłam paczkę z teczki Pawełka - on już palił w ukryciu. Zapalam... Matko! Krztuszę się, oczy pieką, łzy ciekną, w głowie się kręci! Byłam potem jak ogłupiała. Dentysta rozzłościł się, gdy mu opowiedziałam o tych papierosach. - Starsza osoba, a taka nieroztropna - mówił. - Trzeba było którego młodziaka obudzić i do lekarza!" Łatwo mówić. Młodemu sen jak powietrze i w szkole musi być przytomny. Pawełek tej matury nie zdał - mówi gorzko. - Kupiłam mu jednak zegarek obiecany za maturę. Cóż robić? Nie powiodło się dziecku. Kto je miał pocieszyć? Pamiętam, jakoś ciężko mi było z pieniędzmi. Pomedytowałam i sprzedałam swój zimowy płaszcz. Oj, jak się Pawełek cieszył! Z radości piwko kolegom postawił. Dawne sprawy, dawne. Powyrastały dzieciaki i odfrunęły. Taki los. Co, pani już chce iść? Złociutka, po co na te pogodę za próg wychodzić? Kawusi jeszcze zaparzę, cieplej będzie... Opowiem pani, jak to Zdzisio spadł z jabłonki. Po godzinie, stojąc w szeroko rozwartych drzwiach, nawołuje prosząco: - Pani przyjdzie, kochaniutka, gdyby znowu padał. Porozmawiamy sobie. Matylda zawsze czeka! W białych ścianach xxPawłowska znów nie może usnąć. Najchętniej zaczęłaby kolejną pogawędkę, gdyby nie otwarte drzwi sali i dyżurka pielęgniarska w pobliżu. Nie wytrzymuje w końcu: - Pani Leśniewska - szepce przenikliwie - lubi pani przyglądać się z okna? - A co ja mam do oglądania? - odmrukuje tamta bez śladu senności. - Co na wsi jest ważnego za oknem? - Ja tam lubię - podejmuje ochoczo Pawłowska. - Widzę: ta ma nową torebkę, ta jakieś wdzianko. Młodzi chodzą ze sobą, dzieciaki bawią się na chodniku... Zapomina się, że człowiek sam jeden w mieszkaniu. Oj, pani Helenka to biedna. Nigdy pewnie w oknie nie stoi - zwraca głowę w moją stronę. - Stoję nieraz, słucham ptaków... - Tak, ptaków... Też można... Ale nie wie pani, kto idzie z walizką na stację, komu nogi zaczynają dokuczać i ze wszystkim inaczej. Pstryknięcie przy drzwiach i głos pielęgniarki: - Nie śpią panie jeszcze? Dlaczego? - Pani Pawłowska tęskni do domu - wyjaśnia kwaśno Leśniewska. - Wróci pani, proszę teraz spać. Pstryknięcie wyłącznika. - A pani nie tęskni? - pyta po dłuższej chwili Pawłowska. - Jeszcze nie. Ja muszę od razu być zdatna do roboty - szepce Leśniewska. - Ano, taaak... - westchnienie Pawłowskiej. - Jeden ma robotę, a drugi tylko okno.xy 11) 21) 31) 41. l1.1.1.1.1.1 rI.A.1.a