Dokądkolwiek drogami świata Wybór poezji światowej Opracowała Małgorzata Ryl PWZN "Print 6" Lublin 1995 rok Drogi Czytelniku! Serdecznie zapraszamy Cię do odbycia wyprawy szlakami dwudziestowiecznej poezji amerykańskiej, angielskiej, francuskiej, hebrajskiej, niemieckiej i rosyjskiej. Wędrując odkrytymi i mniej znanymi ścieżkami literatury, na pewno dostrzegasz, że problemy zawarte w utworach, są bliskie każdemu współczesnemu Czytelnikowi. Głównym ich tematem jest człowiek, jego wartość intelektualna i moralna. Twórcy prezentują Ci nowatorskie, próby wersyfikacyjne, urzekają walorami dźwiękowymi, co niestety tylko w przybliżeniu oddaje przekład... --------------------------- Literatura anglo-amerykańska Robert Frost Robert Frost (1874-1963); studiował filozofię klasyczną na Harvard University; dopiero w Anglii dostrzeżono jego talent; naturalną konwersacyjność, przejrzystą rzeczowość i dociekliwość, klasyczną grę zmysłowej obserwacji i metafizycznej refleksji; w 1915»r. powrócił do Stanów Zjednoczonych jako uznany poeta. Wpatrzyć się w coś na kształt tej gwiazdy W zasięgu wzroku najjaśniejsza@ Gwiazdo, wzniosłości twej nie zmniejsza@ Prawo do skrycia się w obłoku@ (Nie "w nocy": w nocy, choć jest gęstsza,@ Lśnisz właśnie jaśniej na tle mroku):@ Dumnym przystoją tajemnice.@ A jednak, tak zupełnie milczeć,@ Jakbyś rzec chciała: "Dajcie spokój"?@ Oświeć nas słowem: powtórzone,@ Przetrwa w nas, gdybyś nam uciekła.@ Powiedz coś! I powiada: "Płonę".@ Tak, ale ile z tego ciepła@ W stopniach Celsjusza, Fahrenheita?@ Wyjaśnij nam to w ludzkiej mowie.@ Wylicz składniki pierwiastkowe.@ Wiedza w praktyce mało warta,@ Lecz coś tam w końcu nam to powie.@ I, niewzruszony jak w sonecie@ Keatsa, punkt jasny na wyżynie@ Trwa, od nas mało chcąc: jedynie@ Powtarza nam, że stać nas przecież@ Na to, by wtedy, gdy osacza@ Nas tłum - czy wrogi, czy przyjazny -@ Wpatrzyć się w coś na kształt tej gwiazdy,@ Iść w ślad za blaskiem i nie zbaczać. Pustkowia Śnieg pada, noc zapada, śpiesznie, och, jak śpiesznie,@ Nad polem, które minę, gdy całkiem się zmierzchnie,@ I prawie całą ziemię gładko śnieg okrywa,@ Tylko badyle sterczą nad białą powierzchnię. Bory dokoła mają na własność to rżysko.@ Leśny zwierz śpi, zaszyty w ciepłe legowisko.@ Zbyt nieobecny duchem, prawie się nie liczę;@ Lecz samotność mnie włącza w swój krąg - mimo wszystko. Jeśli w tej samotności cokolwiek się zmienia,@ To tylko to, że więcej w niej osamotnienia:@ Narasta pusta białość bezwiednego śniegu,@ Co nic nie mówi - nie ma nic do powiedzenia. Nie straszcie mnie kosmosem, gdzie próżnia jałowa@ Międzygwiezdnych przestrzeni - bez życia, bez słowa.@ O wiele bliżej - w sobie - mam tego dość wiele,@ By mnie straszyły własne, prywatne pustkowia. Akceptacja Kiedy słońce, resztkami sił, końcem promienia@ Uczepione obłoku, spada w otchłań ognia -@ Nad tym, co zaszło, krzyku grozy lub zdumienia@ Nie podnosi przyroda. Przecież niepodobna,@ By ptaki nie wiedziały, że mrok niedaleko.@ Wiedzą: jeden przytłumia drżący w piersi pomruk@ I mętniejące oko zasuwa powieką,@ Inny, nisko nad gajem śpieszący do domu,@ Zaskoczony przez nagły zmierzch, w ostatniej chwili@ Zapada w gniazdo, w zapamiętane gałęzie -@ Co najwyżej pomyśli czy zaćwierka: "Czyli@ Zdążyłem! Niech się wokół noc mrokiem oprzędzie;@ Niech się stanie dość ciemna, by mrok zasnuł wszędzie@ To, co ma być. To co ma być, będzie: niech będzie." Ku ziemi Miłość tykała ust młodych@ Tak czule, że aż niebezpiecznie;@ Zbyt gęsta była jej słodycz:@ Żyłem powietrzem Płynącym od skrytych wonności,@ Powiewem - niech mi się przypomni@ Ta woń ze wzgórz - winorośli@ W zmierzch nieprzytomny? W zawrocie, w bólu głowy@ W zapach bzów nurzałem się nocą,@ Skrapiany ich miodem liliowym,@ Strząśniętą rosą. Łaknąłem słodyczy, lecz smak ten@ Tylko wtedy ostro odurzał:@ W młodości - już samym płatkiem@ Kłuła mnie róża. Dziś - smak radości jest inny:@ Musi w nim być szczypta soli,@ Bólu, znużenia i winy;@ Dojrzałość woli Zaschły ślad łez, tę gorycz@ Po tak wielkiej, że ciężkiej miłości;@ Smakuje jej cierpkość kory@ I dymny goździk. Gdy, sztywny i obolały,@ Cofam zdrętwiałe ramię,@ Na którym się opierałem,@ Półleżąc w trawie, Ten ból to za mało jeszcze,@ Ten ciężar to wciąż nie dość wiele:@ Chcę szorstką ziemi powierzchnię@ Czuć w całym ciele. Raz przynajmniej - coś Kpią ze mnie, że ilekroć chcę zajrzeć w głąb studni,@ Klękam przy cembrowinie nie tak jak należy,@ Pod światło - wzrok nie wnika głębiej, zatrzymany@ Przez lustro wody, które odwzajemnia mi się@ Mną samym, jakby bogiem wychylonym z nieba@ W wieńcu z paproci, na tle pyknięć kumulusów.@ Raz tylko, opierając podbródek o krawędź,@ Dostrzegłem - tak mi się zdawało - za odbiciem,@ Poprzez nie, coś białego, nieokreślonego,@ Przynależnego głębi - lecz widok mi umknął.@ Woda sama skarciła swą zbytnią przejrzystość.@ Z paproci spadła kropla i kolistne zmarszczki@ Wprawiły w drżenie to coś, co leżało na dnie,@ Rozmyły, zamazały tę biel. Co to było?@ Prawda? Kwarcowy kamyk? Raz przynajmniej - coś. Telefon - Kiedy dziś sobie stąd poszedłem, wprost@ Przed siebie, jak najdalej,@ I kiedy w pewnej chwili@ Leżałem w trawie - jakiś kwiat samotnie@ Do ucha mi się nachylił@ I dobiegł mnie twój głos.@ Nie mów mi, że tak nie było, że wcale@ Nic nie mówiłaś - w ten kwiat, tu na oknie,@ Musiałaś szepnąć coś. Pamiętasz treść tych słów? - Wpierw ty powiedz, co ci się zdawało, że słyszysz. - Odszukałem kwiat w trawie, przegnałem ospale@ Brzęczącą nad nim pszczołę i przytknąłem znów@ Ucho do płatków; i nie tylko głos,@ Lecz jakby słowo jakieś usłyszałem w ciszy -@ Co to było za słowo? Moje imię? Potem@ Powiedziałaś, - jeżeli nie ty sama, ktoś@ Powiedział "Wróć już"; tyle do mnie doszło. - Mogłam coś w tym rodzaju pomyśleć - nie głośno. - W każdym razie - jestem z powrotem. Droga nie wybrana Dwie drogi w żółtym lesie szły w dwie różne strony:@ Żałując, że się nie da jechać dwiema naraz@ I być jednym podróżnym, stałem, zapatrzony@ W głąb pierwszej z dróg, aż po jej zakręt oddalony,@ Gdzie widok niknął w gęstych krzakach i konarach; Potem ruszyłem drugą z nich, nie mniej ciekawą,@ Może wartą wyboru z tej jednej przyczyny,@ Że, rzadziej używana, zarastała trawą;@ A jednak mogłem skręcić tak w lewo, jak w prawo:@ Tu i tam takie same były koleiny, Pełne liści, na których w tej porannej porze@ Nie znaczyły się jeszcze śladów czarne smugi.@ Och, wiedziałem: choć pierwszą na później odłożę,@ Drogi nas w inne drogi prowadzą - i może@ Nie zjawię się w tym samym mieszkaniu po raz drugi. Po wielu latach, z twarzą przez zmarszczki zoraną,@ Opowiem to, z westchnieniem i mglistym morałem:@ Zdarzyło mi się niegdyś ujrzeć w lesie rano@ Dwie drogi; pojechałem tą mniej uczęszczaną -@ Reszta wzięła się z tego, że to ją wybrałem. Objawienie Budujemy sobie na uboczu@ Z przekomarzań i kpin tajny szałas,@ Ale serce omal nie wyskoczy:@ Żeby ktoś z nas z naszą prawdą znalazł! Żal aż bierze, gdy takie warownie@ Po (umownie rzecz biorąc) minucie@ Runą: w końcu znów mówimy dosłownie,@ Gdy potrzebne nam czyjeś współczucie. Tak ze wszystkim: od dziecięcej zabawy@ W chowanego aż do Boga w błękicie,@ Kto się schował nazbyt dobrze, ten wyjawi -@ Odezwawszy się - swoje ukrycie. --------------------------- Edward Estlin Cummings Edward Estlin Cummings (1894-1962); studiował w Harvard Universety grekę i języki nowożytne; powieściopisarz, poeta, eseista, czołowa postać artystycznej awangardy swego kraju; poeta miłości piszący pod patronatem Apollinaire'a. Te z różanych krzewów te z różanych krzewów prababki mojej matki białe@ róże są najmniej jak tylko można prawdopodobnymi różami@ jej nieprawdopodobnego świata i zapewne@ również niemożliwego naszego@ - są może w niebiosach Boga@ poezje (prababka mojej matki wie o tym dobrze)@ najczystszej poezji i blaski najczulszego blasku@ odrobinę jednak mniej wiarygodne@ niż (czy nawet On Wszechmocny mógłby się smucić@ kiedy zakwitały) te róże które są naprawdę@ snami róż -@ "i kto" zapytałem jedyną "jeśli nie On Sam@ mógł wymyśleć te tchnienia tak żarliwie niewinne@ miłosiernej słodyczy?"@ - "nikt" powiedziała@ "chyba że to uśmiech kogoś" (i uśmiechnęła się)@ "kto Sam jest dla Siebie białą różyczką dziecka" Artur Międzyrzecki Dzięki Ci Boże za ten cudowny... Dzięki Ci Boże za ten cudowny@ dzień: za dusze drzew w zielonym skoku@ i za prawdziwie niebieski sen nieba; za wszystko@ co jest naturalne jest nieskończone jest czystym tak (umarłem i znowu dzisiaj żyję,@ to urodzinowy dzień słońca; to urodzinowy@ dzień życia i miłości, skrzydeł: i tej wielkości@ radosnej ziemi w stawaniu się bez końca) czy mógłby ktoś kto doznaje dotyka słyszy widzi@ oddycha - wydobyty z samego nie@ z zupełnie nic - zadowolić się tym co ludzkie@ wątpić o Tobie niewyobrażalnym (budzą się teraz uszy moich uszu@ przejrzały oczy moich oczu) Artur Międzyrzecki Jeśli są w ogóle jakieś nieba... jeśli są w ogóle jakieś nieba moja matka będzie (sama dla siebie) miała@ jedno z nich. Nie będzie to niebo usłane bratkami ani@ delikatne niebo konwaliowe lecz@ będzie to niebo z czarno_czerwonych róż mój ojciec będzie (głęboki jak róża@ wysoki jak róża) stać obok mojej (kołysząc się nad nią@ w milczeniu)@ z oczyma które naprawdę są płatkami i nic nie widzą z twarzą poety która jest@ naprawdę kwiatem a nie twarzą z@ dłońmi@ które szepczą@ Oto moja ukochana moja (nagle w blasku słońca@ skłoni się,@ & cały ogród się skłoni) Stanisław Barańczak --------------------------- Vachel Lindsay Vachel Lindsay (1879-1931) - studiował w Hiram College, chicagowskim Artystycznym Institute i nowojorskiej School of Art; wędrował przez florydę, Georgię, śpiewając swoje wiersze i ballady,, stając się bardem pokrzywdzonych; spopularyzował folklor murzyński wśród białych poetów. Gołąb nowego śniegu Daję ci śnieżny dom@ I na nim chorągiew wiatru,@ Daję ci szpaler@ Zaśnieżonych krzewów,@ Gołębia śniegu ci daję@ I proszę byś go kochała. Śnieżny gołąb zlatuje@ Ku oknu śnieżnego domu,@ Jest duchem@ I nie rzuca cienia.@ Jego krzyk jest głosem miłości@ Od łąki, od zaśnieżonej@ Łąki, gdzie stąpał w blasku,@ Promiennej łąki anielskiej. Artur Międzyrzecki Do Złotowłosej z Luizjany Gdyby gwiazda zamiast słońca miała wschodzić,@ Byłabyś wschodem słońca.@ Gdyby gwiazda zastąpić miała księżyc,@ Byłabyś wschodem księżyca.@ Gdyby twarz objawić się miała w kwiatach@ Zamiast gałęzi jabłoni,@ Byłabyś wiosną.@ Gdyby twoje serce było tak czyste@ Jak twoje młode oczy,@ Byłabyś moją miłością. Artur Międzyrzecki Czemu głosowałem na socjalistów Niesprawiedliwy - bić się chce za sprawiedliwość.@ Życie miałem niegodne, lecz wybieram godność.@ Ja, sam nieczuły, chciałbym, żeby świat był czuły.@ Ja, ślepiec, krzyk podnoszę przeciw swej ślepocie. Człowiek, dziwaczne zwierzę, pieści swoje mrzonki,@ Zmaga się z człowieczeństwem o swój słodki zbytek.@ Choćby pozostał taki, niechaj dobre prawa@ Panują i powszechna chęć życia w harmonii. Głosujmy przeciw naszej człowieczej naturze,@ Znad wszystkich urn wyborczych przyzywając Boga,@ Żeby dał nam porzucić grzeszność zatwardziałą@ I uczynił z nas mędrców z odmienioną twarzą. Artur Międzyrzecki --------------------------- Edgar Lee Masters Edgar Lee Masters (1869-1950) - autor wielu tomów, dramatów, esejów; studiował prawo w Chicago, biorąc udział w ówczesnym ruchu poetyckim. Milczenie Poznałem milczenie gwiazd i milczenie morza,@ Milczenie miasta, które odpoczywa,@ Milczenie między kobietą i mężczyzną@ I milczenie chorego,@ Kiedy błądzi wzrokiem po pokoju.@ I pytam was: czy to, co w głębi, potrzebuje języka?@ Zwierzę żyjące na swobodzie skarży się jękiem,@ Kiedy śmierć wydziera mu małe,@ Nam rzeczywistość odbiera mowę,@ Stajemy się niemi. Ciekawsi chłopak pyta starego żołnierza@ Siedzącego przed sklepem spożywczym:@ "Gdzie stracił pan nogę?"@ Żołnierz milczy.@ Myśl jego ulatuje daleko,@ Nie ma odwagi zatrzymać się w Gettysburgu.@ Wraca żartobliwa.@ Więc żołnierz odpowiada: "Niedźwiedź mi ją odgryzł".@ Chłopiec się dziwi a stary żołnierz@ W milczącej zadumie słyszy raz jeszcze@ Strzały karabinowe, huk armat,@ Krzyki mordowanego.@ Widzi siebie leżącego na ziemi@ I lekarzy szpitalnych, i lancety@ I długie dni spędzone w łóżku.@ Gdyby umiał opisać to wszystko,@ Byłby artystą.@ Ale gdyby był artystą, znalazłyby się rany głębsze,@ Których nie umiałby opisać. Jest milczenie wielkiej nienawiści,@ Milczenie wielkiej miłości@ I milczenie rozgoryczonej przyjaźni.@ Jest milczenie duchowego przełomu,@ Przez które cudownie udręczona dusza@ Przechodzi w dziedzinę wyższego życia@ Śledząc widzenia,@ Których nie da się wypowiedzieć słowami. Jest milczenie klęski@ I milczenie niesprawiedliwie ukaranego,@ Jest milczenie konającego, którego ręka@ Chwyta nagle twoją rękę,@ I milczenie między ojcem i synem,@ Kiedy ojciec nie może wytłumaczyć się ze swojego życia,@ Mimo że milczenie jego będzie źle zrozumiane. Jest milczenie między mężem i żoną@ I milczenie tych, którym się nie powiodło.@ Jest wielkie milczenie@ Otaczające uciśnione narody i podbitych wodzów@ I milczenie Lincolna@ Zamyślonego nad swoim ubogim dzieciństwem.@ Jest milczenie Napoleona@ Po Waterloo,@ I milczenie Jeanne d'Arc,@ Która woła wśród płomieni "Błogosławiony niech będzie Jezus"@ Objawiając w tych słowach cały swój ból, całą nadzieję.@ Jest milczenie późnego wieku@ Zbyt pełnego mądrości, by język mógł je wypowiedzieć@ W słowach zrozumiałych dla tych, którzy nie przeżyli jeszcze@ Pełnego kręgu życia. ... Jeśli my, którzy żyjemy, nie potrafimy mówić@ O swoich wewnętrznych doświadczeniach,@ Dlaczego dziwimy się, że nieżywi@ Nie mówią nam o śmierci?@ Ich milczenie stawać się będzie bardziej zrozumiałe@ W miarę, jak będziemy się ku nim zbliżać. Julia Hartwig Petit, Poeta Ziarenka w suchym strąku, tik, tik, tik,@ tik, tik, tik, jak skłócone drobiny -@ nikłe jamby, które mocny podmuch budzi -@ a z których sosny uczynią symfonię.@ Triolety, wilanele, rondele i ronda,@ ballady nużące wciąż niezmienną myślą:@ przepadły róże i niegdysiejsze śniegi;@ a czym jest miłość? - to róża, co więdnie.@ Życie wokół mnie, tutaj, w miasteczku:@ tragedie i komedie, prawda i heroizm,@ męstwo i wytrwałość, odwaga i klęska -@ wszystko w tych krosnach, ach, jakie ich wzory!@ Polany, leśne łąki, strumienie i rzeki -@ całe me życie byłem na to ślepy.@ Triolety, wilanele, rondele i ronda,@ ziarenka w suchym strąku, tik, tik, tik,@ tik, tik, tik, jakże nikłe jamby,@ skoro Homer i Whitman huczeli wśród sosen? Michał Sprusiński --------------------------- Marianne Moore Marianne Moore (1887-1972); poetka, uczyła scenografii w indiańskiej szkole, pracowała jako bibliotekarka; redaktor miesięcznika "The Dial", nazywała swe utwory "kompozycyjnymi hybrydami"; osobisty dla wyrazistych obrazów, wypowiedzi na stronie, filozoficznych dygresji, ironii, "cytatów z życia i mowy". Twarz "Nie jestem zdradliwa, nieczuła, zazdrosna, zabobonna,@ wyniosła, jadowita albo też całkiem ohydna".@ Studiując jej wyraz każdego dnia, w desperackim porywie@ i nie powodowana żadną ostatecznością,@ najchętniej rozbiłabym lustro. Choć zamiłowanie do porządku, żarliwość i bezpośrednia prostota@ ze znamieniem dociekliwości są jedynymi zaletami, jakich się po niej oczekuje,@ to przecież pewne twarze, bodaj kilka, choćby jedna z nich,@ utrwalona w pamięci,@ jest mi niezbędnie potrzebna@ dla radości umysłu i oczu. Julia Hartwig Nieoględne ogrodnictwo Jeżeli żółty kolor oznacza niewierność,@ jestem niewierna.@ Nie zniosłabym niechęci żółtej róży,@ skoro książki mówią, że żółte przynosi nieszczęście,@ białe wróży pomyślność.@ Ale twoje niezwykłe opanowanie@ i skłonność do życia z dala od ludzkich oczu@ na pewno potrafią złagodzić każdą obrazę@ i nie będą pobłażać zuchwalstwu. Julia Hartwig Czym są lata? Czym jest nasza niewinność@ a czym nasza wina? Wszyscy są nadzy,@ nikt nie jest bezpieczny.@ Skąd płynie męstwo: rzecz bez odpowiedzi,@ harda wątpliwość -@ co niema krzyczy, głucha nasłuchuje -@ na przekór nieszczęściu i śmierci@ dodaje męstwa innym i w klęsce swej sprawia, że duch krzepnie? Widzi do głębi@ i szczęśliwy ten,@ kto przystał na śmiertelność@ i w więzieniu własnym@ wznosi się ponad siebie,@ jak morze, co szamocąc się w otchłani,@ chce być wolne, choć być nim nie może,@ w swoich porażkach@ odnajduje ciągłość. Ten, kto czuje mocno,@ żyje jak trzeba. Niczym ptak,@ rośnie, kiedy śpiewa,@ prostuje się. Chociaż uwięziony,@ mocnym śpiewem głosi,@ że sytym być to rzecz pozioma,@ czysta jest radość.@ To jest śmiertelność.@ To jest wieczność. Julia Hartwig Bohater Idziemy za tym, co lubimy.@ Tam, gdzie grunt jest kwaśny,@ gdzie wysoko wybujała zieleń zdziczałej fasoli@ i kryją się zęby żmii, albo gdzie wiatr@ niesie "głosy, co przerażają dzieci"@ z zapuszczonej kępy cisów, wśród których@ śpią i czuwają półszlachetne kocie oczy sowy@ i "nastawione ostro uszy", i tak@ dalej - miłość się nie urodzi. Nie lubimy niektórych rzeczy i bohater@ także nie lubi: mylących nagrobków@ i niepewności; chodzenia@ tam, dokąd nie chcemy iść;@ cierpienia bez słowa; przystawiania i nasłuchiwania,@ gdzie coś się ukrywa. Bohater wzdryga się,@ kiedy to wylatuje na bezszelestnych skrzydłach@ patrząc dwojgiem żółtych oczu i tłucze się wokół, wydając urywany dźwięk podobny do parowego gwizdka, na przemian@ niski i wysoki basowo_falsetowy świergot,@ od którego cierpnie skóra.@ Umierający Jakub zapytał@ Józefa: Kim oni są? i pobłogosławił obydwu synów,@ ale gorejącej młodszego, ku strapieniu Józefa. Z kolei@ Józef stał się czyimś utrapieniem,@ i Cincinnatus; i Regulus; i niektórzy nasi bliźni,@ choćby nabożni byli jak Pielgrzym, co musi iść powoli,@ by odnaleźć swój rytm; zmęczony, ale pełen nadziei -@ a nadzieja nie jest nadzieją,@ dopóki nie znikną wszelkie przesłanki nadziei;@ wyrozumiale spoglądający@ na ludzkie pomyłki@ z uczuciem matki -@ kobiety albo kota. Obok groty@ dostojny Murzyn w surducie odpowiada@ śmiałej dziewczynie włóczącej się po świecie,@ która wypytuje towarzyszącego jej mężczyznę,@ co jest to, a co tamto i gdzie pochowana jest Marta:@ "Generał Washington leży tam, jego małżonka tu"; mówi@ jak na scenie, nie widząc jej;@ z poczuciem ludzkiej godności@ i w poszanowaniu tajemnicy, nieruchomy@ jak cień wierzby. Mojżesz nie mógłby być wnukiem Faraona.@ Nie to, co jadam,@ jest moim pokarmem - mówi bohater.@ Puszcza się w drogę nie po to, żeby zwiedzić świat,@ lecz by obejrzeć kryształ górski -@ niezwykłego El Greca@ jarzącego się wewnętrznym światłem -@ i nie pożąda niczego, czemu pozwolił odejść. Właśnie po tym@ możesz poznać bohatera. Julia Hartwig --------------------------- Theodore Roethke Theodore Roethke (1908-1963); poeta, studiował na Uniwersytecie Michigan w Ann Arbor i na Harvard University; wykładał literaturę angielską w Stanach Zjednoczonych, Anglii, Irlandii, cierpiał na schizofremię, uznał ją za źródło swej twórczości; zakres gatunków jest rozległy: od prostych dziecięcych rymów i poezji dowcipnego nonsensu poprzez pieśni miłosnę i wilenellę, po medytację. W ciemny czas W ciemny czas wzrok powraca, oko znów postrzega,@ Własny cień napotykam w coraz głębszym mroku;@ Własne echo rozróżniam w echach lasu wokół -@ Ja, korona stworzenia, plączę u stóp drzewa.@ Żyję pomiędzy czaplą a czyżem; pomiędzy@ Szczytem orłów i kozic a jaskinią węży. Czym jest szaleństwo, jeśli nie godnością, z którą@ Dusza nie godzi się na świat, na sytuację?@ Pożar dnia! Wiem, jak czyste są czyste rozpacze,@ Mój cień bywał przyparty do spotniałych murów.@ Ta skalna okolica - czy w niej jaskiń cienie,@ Czy kręta ścieżka? Krawędź - oto moje mienie. Morze odpowiedniości, w nieprzerwanym sztormie!@ Po brzegi pełna ptaków noc, księżyc chropawy,@ Północ, powracająca w biały dzień! Do prawdy@ O sobie człowiek dąży długo i opornie -@ Poprzez konanie "ja" pod suchym okiem nocy,@ Przez blask nieziemski z wszystkich ziemskich form bijący. Mrok, mrok jest w moim świetle, a głębsze żądz mroki.@ Dusza, jak mucha wściekła od upału, jeszcze@ Bzyczy u szyby, trąca szkło. Który ja jestem@ Mną? Upadły, podźwigam się z kałuży trwogi.@ Myśl wnika w siebie. Bóg w myśl: Pojedynczość z wolna@ Staje się pojednaniem, w rwącym wietrze wolna. Stanisław Barańczak Przebudzenie Błądziłem@ W pełnym polu; słońce@ Wyszło za próg;@ Lato było pomyślne. To tu! To tutaj!@ Błyskało gardło strzyżyka;@ Dla kwiatów@ Kwiaty śpiewały. Śpiewały@ Kamienie małe,@ Podskakiwały kwiaty@ Jak koźlątka. Poruszył się zjeżony@ Rząd stokrotek;@ Nie byłem sam@ Pod jabłoniami. Daleko w lesie@ Westchnąło pisklę;@ Zapasy wczesne@ Wyzwoliła rosa. Szedłem nad rzekę@ Płynącą po kamieniach;@ Uszy moje poznały@ Radość poranną. Wszystkie prądy@ Wszystkich strumieni@ Śpiewały w moich żyłach@ Tego dnia. Artur Międzyrzecki Elegia dla Jane (Mojej studentki zrzuconej przez konia) Pamiętam jej loki na karku, miękkie i wilgotne jak pędy rośliny@ I jej szybkie spojrzenie, i ukośny uśmiech młodego szczupaczka,@ A kiedy już udało się nakłonić ją do mówienia, jak lekko padały słowa z jej ust,@ I kołysała się lekko, zachwycona własnymi myślami,@ Szczęśliwy strzyżyk z ogonkiem na wietrze,@ Jej śpiew wprawiał w drżenie gałązki drzew,@ Cień śpiewał z nią do wtóru;@ Liście szeleszcząc obracały się do pocałunku@ I ziemia śpiewała w jasnych dolinach pod krzewami róż. Ach, kiedy była smutna, rzucała się w tak czyste głębie,@ Że nie mógłby jej odnaleźć nawet własny ojciec:@ Roztrącała najprzejrzystszą wodę. Mój wróbelku, nie ma cię tutaj,@ Oczekującej jak paproć, co rzuca kolczasty cień.@ I nie pocieszają mnie mokre płyty kamienne@ Ani mchy zranione ostatnimi promieniami. Tak chciałbym wyrwać cię z tego snu,@ Moje okaleczone dziecko, moja trzepotliwa gołąbko,@ Nad tym wilgotnym grobem mówię ci słowa miłości,@ Bez żadnych praw do tego,@ Ani twój ojciec, ani twój kochanek. Julia Hartwig Rozmyślania nad Rzeką Ostryg I. Nad niską, oblepioną skorupiakami ścianą skał w kolorze słonia@ Zbliża się ku mnie pierwsze, niemal bezgłośne falowanie przypływu,@ Biegnąc wzdłuż wąskich bruzd wybrzeża i pokładów martwych muszli małży;@ Potem pojawia się strumyk wody za mną, skradając się coraz bliżej@ I pełen życia, z małymi prążkowanymi rybkami i młodymi krabami@ wypełzającymi i wpełzającymi do wody. Żadnych odgłosów z zatoki. Nic gwałtownego.@ nawet mewy zachowują się spokojnie na odległych skałach,@ Siedzą cicho w pogłębiającym się świetle, Zaniechawszy kociego miauczenia@ I dziecinnych kwileń. Na koniec jeden długi ruch pomarszczonej,@ Czarnoniebieskiej wody, od miejsca gdzie siedzę,@ Wywołuję niemal falę nad przegrodą małych kamyków,@ Rozchlapując się lekko o zatopiony pień.@ Zanurzam stopy w słonej pianie uciekającej od brzegu,@ Potem cofam się wyżej, na skałę urwiska. Wiatr słabnie, lekki teraz jak ćma odbijająca się skrzydłem o kamień,@ Podmuch zmierzchu, lekki jak oddech dziecka,@ Nie poruszający liści, nie marszczący wody. Rosa ożywa na trawach wydm.@ Trzeszczy wymoczone w słonej wodzie zwęglone drzewo;@ Ptak rybojad kręci się na swojej żerdzi (to martwe drzewo w ujściu rzeki),@ Jego skrzydła chwytają ostatnie błyski odbitego słońca. Ii. Jaźń trwa dalej, uparcie jak umierająca gwiazda,@ Senna i zatrwożona. Twarz śmierci wyłania się na nowo@ Między nieśmiałymi zwierzętami - przy jeleniu liżącym sól,@ Przy łani, która wygiąwszy grzbiet przecina szosę jednym skokiem,@ Przy młodym wężu prostującym się między zielonymi liśćmi w oczekiwaniu na muchę,@ Przy kolibrze wirującym od kwiatu pigwy do powoju -@ Z nim chciałbym pozostać.@ I z wodą: fale snujące naprzód bezustannie,@ Fale, to znów ławice piasku, pokłady wodorostów, kawały dryfującego drzewa,@ Gnane krzyżującymi się wiatrami, szarpane krętymi wirami podwodnymi,@ Kiedy szumiący przypływ sunie między krawędziami głazów@ I języki wody pełzną bez pośpiechu. Iii. O tej godzinie,@ W tym pierwszym raju poznania,@ Ciało obiera stan równowagi z duchem,@ Osiąga na chwilę beztroskę brodźca,@ Pewność kolibra, zręczność zimorodka. Przenoszę się na moją skałę i myślę@ O pierwszych drżeniach strugi w Michigan, gdy nadchodzi kwiecień,@ Małej rzeczki biegnącej wzdłuż kamiennych brzegów,@ I o tej nie grubszej niż przegub ręki kaskadzie bijącej z rozpadliny skalnej,@ Gdy jej pył wodny świeci wczesnym rankiem podwójną tęczą,@ Tak niewielką, że można by ją objąć wyciągnąwszy ramiona,@ Albo w Tittabawasee, w porze między zimą i wiosną,@ Kiedy lód topnieje wzdłuż brzegów wczesnym popołudniem@ I środkowy przepust zaczyna trzeszczeć i wzdychać pod naporem z dołu,@ Lód spiętrza się wysoko, zanurzając na powrót, pękając nocą,@ I tęsknię za wybuchem dynamitu,@ Za nagłym wsysającym rykiem, gdy przepust rozluźnia stłoczone resztki gałęzi i patyków -@ Kłębowisko cynowych puszek, wiader, zniszczonych gniazd ptasich,@ z dziecinnym bucikiem podróżującym na kłodzie -@ Kiedy spiętrzony lód odrywa się od poobijanych pali@ I cała rzeka zaczyna ruszać naprzód, wstrząsając mostami. Iv. Teraz, w tym blędnącym świetle,@ Żyje we mnie jeszcze rytm poranka;@ W kołysce tego, co mnie otacza,@ Zapadam w półsen ukojony kołysanką@ Rozpryskujących się fal@ I nawoływaniem brodźca. Woda to mój wybór i przeznaczenie@ I duch bieży bezustannie@ W ślad za niknącą to znów wyłaniającą się falą,@ Bieży z nieustraszonym ptactwem morskim -@ Jakże wdzięcznie znoszącym niebezpieczeństwo! kiedy wschodzi księżyc,@ Wszystko jest migotaniem,@ Wszystko jest blaskiem. --------------------------- Gertrude Stein Gertrude Stein (1874-1946); autorka powieści, opowiadań, esejów i wierszy; w 1903»r. wyjechała do Francji; właścicielka legendarnego salonu, gdzie spotykali się wybitni pisarze i malarze; głosiła pryzmat konkretności, intensywności przeżycia, autentyczności doświadczenia. Jestem róża Jestem Róża mam niebieskie oczy@ Jestem Róża nie znam cię z imienia@ Jestem Róża i kiedy zaśpiewam@ Jestem Róża nie do podrobienia Artur Międzyrzecki Nim zwiędły kwiaty przyjaźni, zwiędła przyjaźń Xviii Kiedy śpię śpię i nic mi się nie śni ponieważ jestem właśnie@ tym czym się wydaję kiedy jestem w łóżku i śpię. Xxii Lubi być z nią więc mówi że lubi być z nią tak mówi. Xxix Kocham moją miłość całym m@ Bo jest właśnie taka@ Kocham siebie całym a i b@ Bo jestem przy tym@ Królem@ Kocham moją miłość całym a@ Bo jest królową@ Kocham moją miłość i kocham a bo a jest czymś najlepszym@ Pomyśl i zostań królem@ Pomyśl dobrze i jeszcze pomyśl@ Kocham moją miłość suknią i kapeluszem@ Kocham moją miłość nie dlatego albo tamtego@ Kocham moją miłość bo jest moją ukochaną@ Kocham ją całym m bo jest moją miłością przy mnie@ Dziękuję że jesteś obok@ Nikomu nic do tego@ Dziękuję że jesteś tu@ Bo nie jesteś tam@ I ze mną i beze mnie jakakolwiek jestem a bez niej ona może się spóźnić@ I wtedy jak i wszystko dokoła myślimy i widzimy że pora nam płakać@ Jej i mnie. Julia Hartwig --------------------------- William Carlos Williams William Carlos Williams (1883-1963); prozaik i dramatopisarz, poeta; apologeta języka bezpośredniego i wyzbytego wielosłowia, poetyckiej ekspresji i leksyki jako najściślej amerykańskiej, nie stronił od dosadnych określeń. Dżungla ... to nie ciężka nieruchomość@ drzew, duszny@ interior pni@ splątanych z grubą jak pięść@ winoroślą, to nie muchy, gady@ i wiecznie trwożliwe małpy@ wrzeszczące i uganiające się@ po gałęziach -@ ale@ nieśmiała, ciemna, wilgotnooka@ dziewczyna, która czeka@ by zaprowadzić cię@ na górę, sir. Julia Hartwig Sielanka Małe wróbelki@ skaczą niewinnie@ po chodniku@ kłócą się@ wysokimi głosami o to@ co je obchodzi.@ My zaś, którzy jesteśmy mądrzejsi,@ miotamy się tu i tam@ i nikt z nas naprawdę nie wie@ czy myślimy dobrze@ czy źle.@ Tymczasem@ stary człowiek zbierający@ psie odchody@ idzie wzdłuż rynsztoka@ nie odrywając oczu od ziemi@ i jego krok@ jest bardziej dostojny@ niż krok księdza episkopalnego@ kiedy w niedzielę@ zbliża się do ambony.@ Takie rzeczy@ zdumiewają mnie niewymownie. Julia Hartwig Portret damy Twoje uda to jabłonie@ których kwiat dotyka nieba.@ Którego nieba? Nieba@ na którym Watteau zawiesił pantofelek@ damy. Twoje kolana@ są południowym wietrzykiem lub@ podmuchem śniegu. Ale jakim@ człowiekiem był Fragonard?@ - jakby to mogło wyjaśnić@ cokolwiek. O, tak, pod@ twoimi kolanami, ponieważ melodia@ tak właśnie płynie, trwa@ jeden z tych białych letnich dni,@ wysoka trawa twoich kostek@ błyska nad brzegiem -@ Nad jakim brzegiem? -@ piasek przylgnął mi do warg -@ Nad jakim brzegiem?@ Może to płatki. Skąd@ mogę wiedzieć?@ Nad jakim brzegiem? Nad jakim?@ Powiedziałem - ptaki z drzewa jabłoni. Julia Hartwig Wiersz Cały jest@ w dźwięku. Piosenka.@ Nie zawsze piosenka. Powinien by@ Być piosenką - złożoną@ ze szczegółów, goryczki,@ lotu osy - czymś@ natychmiastowym, nożyczkami@ rozwartymi, oczami@ zbudzonej - ruchem@ odśrodkowym, centrycznym. Artur Międzyrzecki To są właśnie... ...te przygnębiające i ciemne tygodnie,@ kiedy jałowość natury@ dorównuje niedorzeczność ludzi. Rok zanurza się głęboko@ w noc, a serce zapada@ głębiej od nocy w przewiane pustkowie, gdzie nie ma@ słońca i gwiazd, i osobliwe@ światło, jakby światło myśli, zapala ciemny@ ogień, wiruje@ w chłodzie, wyjawia nieświadomym przybyszom@ odsłaniające się dziedziny@ samotności - nawet zjawa łaknie uścisku - otchłań,@ rozpacz (razem@ skowyczą i jęczą) pośród błyskawic i łoskotu wojny;@ domy, gdzie zimno mieszkań@ jest nie do wyobrażenia, tłumy nieobecnych, których@ kochaliśmy, puste łóżka, wilgotne@ kanapy, opuszczone krzesła - Niech wezmą je dokądś, poza świadomość, niech im pozwolą@ zakorzenić się i rozrosnąć,@ nie bacząc na zawistne oczy i uszy - tylko dla siebie. Wszyscy@ przychodzą drążyć te podziemne złoża.@ Czy to cena dostępu do najsłodszej muzyki? Źródło poezji, która mówi@ na widok zatrzymanego zegara:@ czyżby zatrzymał się zegar, co wczoraj szedł tak dzielnie?@ i słucha szmeru wody@ w jeziorze skamieniałym. --------------------------- + Literatura francuska Guillaume Apollinaire Guillaume Apollinaire (1880-1918) - syn arystokratki polskiej i włoskiego oficera; obywatel Francji; walczył w czasie I wojny światowej i umarł od odniesionej na froncie rany głowy; przywódca awangardy kubistycznej; 1913»"Kubiści, rozważania estetyczne"; w 1919 nowatorski tom pt. "Alkohole"; stworzył podstawy dwudziestowiecznej sztuki kreacyjnej; Vitam impendere amori Miłość umarła w twych ramionach@ Pomnij na pierwsze jej spotkanie@ Gdy zechcesz wróci odrodzona@ I znów ci wyjdzie na spotkanie Wiosna minęła jeszcze jedna@ Tyle mi dała czułych wspomnień@ Zamierająca poro żegnaj@ Jak dawniej czuła wrócisz do mnie * Ile miłości w zmierzch uwiędły@ Potyka się i traci ducha@ Z dala od cieni które zbiegły@ Pamięć o tobie śni w łańcuchach O ręce w przypomnienia matni@ I jak na stosie gorejące@ Gdzie feniks żagwi się ostatni@ Całą swą czerń unosząc w słońce Łańcuch ogniwo po ogniwie@ Pęka i wyzwolone z kajdan@ Umyka drwiąc wspomnienie żywe@ Gdy znów u kolan twoich padam * Ciążącej mojej tajemnicy@ Nie znasz i orszak ciągnie obok@ Nie pozbędziemy się goryczy@ Że nie jesteśmy w zmowie z sobą Porywa różę prąd na rzece@ Maski zniknęły już za nami@ Pulsuje we mnie jak dzwoneczek@ Serce tajemnic nie wyznanych * Kiedy ogrody w zmierzchu toną@ One historie snują swoje@ Przed nocą która im z ironią@ Rozrzuca czarnych włosów zwoje O dzieci małe dzieci małe@ Już uleciały wasze skrzydła@ Wzbraniasz się różo i bez chwały@ Woń ci zwietrzeje niedościgła Chwila już krąży nam zawrotnie@ Skradania kwiatów piór warkoczy@ Zrywajmy wodotrysku krople@ Miłości róż w ogrodzie nocy * Schodziłaś w wodę tak przejrzystą@ I zatonąłem w twym spojrzeniu@ Szedł żołnierz i patrząca za nim@ Odwraca się i gałąź łamie Wody cię nocny prąd porywa@ Płomień me serce odwrócone@ Szylkretem mieni się grzebienia@ Który twą falę rozpromienia * Girlando moja porzucona@ Spłowiałe lata mej młodości@ Zbliża się pora przeznaczona@ Pogardy i podejrzliwości Pejzaż po płótnach swoich toczy@ Krwi nieprawdziwej strugi zwodne@ Pod drzewem gwiazd zakwitających@ Błazen jedynym jest przechodniem Prószy swe pyły zimny płomień@ Na dekoracje na twe skronie@ Strzał z rewolweru krzyk i echa@ Portret z ciemności się uśmiecha Błysło pod ramą szkło rozpękłe@ Melodia nie do określenia@ Między myślami drży i dźwiękiem@ Jutrzejszym dniem i snem wspomnienia Girlando moja porzucona@ Spłowiałe lata mej młodości@ Zbliża się pora przeznaczona@ Żalów dojrzałych i mądrości Znak Władcy Znaku Jesieni jestem przypisany@ Owoce tylko wielbię nie znoszę kwitnienia@ Każdego z pocałunków żałuję rozdanych@ Niby orzech co wiatrom wyjawia cierpienia Jesienie moje wieczne o duszy sezony@ Dłonie kochanek dawnych ziemię wam ścieliły@ Doścignął mnie fatalny mój cień poślubiony@ W ostatni lot wieczorny gołębie się wzbiły Cyganka Cyganka losy nam wróżyła@ Rozłąka nocy naznaczone@ Kiedy rzekliśmy żegnaj do niej@ Nadzieja z głębin zaświeciła Miłość jak niedźwiedź oswojony@ Tańczyła ciężko i łaskawie@ Ściszało się żebraków Ave@ I zimorodek piórka ronił Wierzymy zguby swojej pewni@ Że miłość w drodze napotkamy@ I wpół objęci rozmyślamy@ O tej cygańskiej przepowiedni * * * Dusza jest smutna wraca zima@ Serce nie umie nić wyrazić@ Może niczego nigdzie nie ma@ Zima miłości grób wymarzły@ I jedna tylko rozpacz niema Więc czemu moje serce dzwoni@ Z samej głębiny zasmucenia?@ Czekasz mnie z sercem swym na dłoni@ I nie wiesz że się w błękit zmieniam@ I że cię spotkam przemieniony Jestem błękitnym snu żołnierzem@ Porzuć rozsądek myśląc o mnie@ Marzenie co do końca zmierza@ Roztapia się na nieboskłonie@ Cofając się spod twoich wejrzeń Ty którą kocham bez pamięci@ Gdy ku jutrzence wznoszę oczy@ Kocham jak długo słońce świeci@ I wielbię z zapadnięciem nocy Gdyby przyszło mi zginąć Gdyby przyszło mi zginąć gdzieś na naszych liniach@ Zapłakałabyś po mnie moja Lou jedyna@ I gasłyby wspomnienia jak tłumi swe ognie@ Pocisk który wybucha gdzieś na naszych liniach@ Piękny pocisk do kwiatów mimozy podobny Rozprysłyby się wspomnień odłamki w przestrzeni@ I cały świat dokoła krwią by moją broczył@ Gwiazda błędna powierzchnie gór mórz i zieleni@ Słońca dojrzewające cudownie w przestrzeni@ Jak dojrzewają złote z Baratier owoce Blask miniony co w rzeczach się wszystkich odnowi@ Barwić będę koniuszki twych piersi różowych@ Twe usta i krwawiące włosów twoich sploty@ Nigdy nie postarzały wdzięk się twój odnowi@ O wiecznie młodniejąca na wieczne zaloty Purpurowe tryśnięcie krwi mojej na ziemię@ Jasność słońca pomnoży o błyski nieznane@ Mocniejsza będzie miłość co zstąpi na ziemię@ I w twym ciele rozwartym mocniejszy kochanek Lou gdy zginę blednący cień pamięci o mnie@ Przez chwilę wspomnij czasem szaleństwo ogromne@ Młodości i miłości w cudownej malignie@ Moja krew to wzruszenia źródło nie ostygłe@ I niech ci los przepiękna szczęście da niepłonne Miłości ma jedyna szaleństwo ogromne@ Lecz długo krwawy los się toczy@ O tej godzinie przeczuć drżących@ Udział pod zimnym niebem nocy 30 stycznia 1915, Nimes --------------------------- Louis Aragon Aragon Lauis (1897-1982) - poeta i prozaik; założyciel czasopisma "Literature"; związał się z ruchem dadaistycznym; współtwórca i teoretyk surrealizmu; debiut 1920»"Ogień radości", 1925»"Ruch wiekuisty; powieści: "Panorama"(1921), "Wieśniak paryski" (1926); w 1927»związał się z partią komunistyczną, zerwał z surrealizmem; w 1937r. "Hurra Ural!" na cześć rewolucji październikowej; w czasie wojny brał udział w ruchu oporu; Mężczyzna przechodzi pod oknem i śpiewa Dla wolności byliśmy stworzeni@ Stworzeni dla losów szczęśliwych@ Jak szyba dla szronów jesieni@ Nieszpory dla żalów tkliwych@ Alkohol dla oszołomienia@ Maj dla miłości żarliwych@ Dla wolności byliśmy stworzeni@ Stworzeni dla losów szczęśliwych Ty w ramionach niosłeś marzenia@ I krwi szkarłaty gwałtowne@ W porze pierwiosnków kwitnienia@ Gdy płakać jest nawet cudownie@ Piosenki słałeś jak westchnienia@ Z Diabłem i Panem Bogiem w zmowie@ Ty w ramionach niosłeś marzenia@ I krwi szkarłaty gwałtowne Moja czuła szalona bezsenna@ Ty co ognia miałaś piękności@ We włosach złoto nie do kupienia@ A w ustach wodę miłości@ Coś uczyniła z warg swych czerwienią@ Z pocałunkami na dni żałości@ Moja czuła szalona bezsenna@ Ty co ognia miałaś piękności Mija czas mija czas nie żartując@ Z pętlami sznura krąży obok@ Kochanków którzy się całują@ Nie widząc go pomiędzy sobą@ Przechodzi oczy im piętnując@ I czoła im szyderczo żłobiąc@ Mija czas mija czas nie żartując@ Z pętlami sznura krąży obok Co się dało ach nazbyt to mało@ Zagarnąłem w młodości imię@ Tym którym lepiej się udało@ Stawkę mą oddam jeślim winien@ Czy trzeba by nas to bolało@ Spadł cios i zimorodek ginie@ Co się dało ach nazbyt to mało@ Zagarnąłem w młodości imię Czy można całym złem nazywać@ Serce po które wiek już sięga@ Ach to nie miłość się zużywa@ Kiedy rozkosze mówią żegnaj@ Na prośbę co spojrzeniem wzywa@ Nigdy się słońce nie sprzysięga@ Czy można całym złem nazywać@ Serce po które wiek już sięga A jeśliśmy nie winni sami@ Pokażcie kto tej grze przewodzi@ Kto skradł nam to co z nieba mamy@ Wziął to co z nieba łask pochodzi@ Mnie albo was ta wina plami@ Panowie ktoś tu tęgo szkodzi@ A jeśliśmy nie winni sami@ Pokażcie kto tej grze przewodzi Dla wolności byliśmy stworzeni@ Stworzeni dla losów szczęśliwych@ Świat jest po to by żyć na tej ziemi@ Cała reszta to cyrk osobliwy@ Wasze prawa bublie anatemy@ Obłęd który obłędem się żywi@ Dla wolności byliśmy stworzeni@ Stworzeni dla losów szczęśliwych Piosenka opuszczonego zwierciadła Gdzie jesteś stąpająca we mnie@ Płonąca we mnie błyskiem nagłym@ I gdzie twej dłoni poruszenie@ Kiedy nakładasz róż na wargi Gdzie jesteś mój kapryśny skarbie@ Ulotne szczęście mojej nocy@ Królowo o włosach z paproci@ Źrenico o deszczowej barwie Czekam na chwilę gdy przechodzisz@ Jak ziemia wiosny czekająca@ I jak jeziora woda śpiąca@ Czeka na wiosła swoich łodzi W mojej przepastnej ciemnej głębi@ Daję ci skryte me spojrzenia@ Ach bliżej bliżej podejdź żeby@ Zagarnąć obszar mego cienia Jak armia wejdź do mej krainy@ W pola i wzgórza mych przestrzeni@ Bierz gmachy lasy sól mej ziemi@ Marzenia moje zmierzchy dymy Pokaż mi jaka jesteś piękna@ Nie mniej od spisku i zabójstwa@ Bardziej niż o mówiące usta@ Niż lud co buntu się nie lęka Niż dzikich ptaków bezszelestne@ Przeloty czujne nad mokradłem@ Ach gdy się moich zrzekasz pragnień@ Do własnych dążysz unicestwień Przybliż się twarzą do mej twarzy@ Zwróć oczy w oczy swoje bliskie@ Oddaj mi nieba chmury wszystkie@ Wróć mnie do wzroku i miraży z "Elzy" * * * Chcę ci wyznać tajemnicę Czas jest tobą@ Czas jest kobietą Jest osobą@ Pochlebioną gdy się pada na kolana@ U jej stóp czas jak suknia rozpinana@ Czas jak nie kończąca się włosów fala@ Rozczesywana bez końca@ Czas jak lustro co się w oddechu rozjaśnia i zmąca@ O świcie kiedy się budzę czas jak ty śpiąca czas jak ty@ Jak nóż przebijający mi gardło Ach czy nazwę nareszcie@ Tę udrękę czasu który nie odpływa tę udrękę@ Czasu zatrzymanego jak krew w naczyniu krwionośnym@ To gorsze niż pragnienie nigdy nie spełnione niż nienasycenie@ Oczy kiedy przechodzisz przez pokój i drżę z obawy@ By nie prysło urzeczenie@ To jeszcze gorsze niż przeczuwać cię obcą@ W ucieczce@ Z myślami gdzie indziej z innym już stuleciem w duszy@ Mój Boże jakie ciężkie są słowa I tak być musi@ Moja miłość ponad rozkoszami miłości nieprzystępna dziś dla zagrożeń@ Bijąca w mojej skroni mój pulsujący zegarze@ Kiedy wstrzymujesz oddech duszę się@ W moim tętnie waha się i przystaje twój krok@ Chcę ci wyznać tajemnicę Każde słowo@ Na mych wargach jest nędzarką która żebrze@ Utrapieniem dla twych dłoni czymś co gaśnie pod twym wzrokiem@ Więc powtarzam że cię kocham bo mnie zwodzi@ Kryształ frazy nie dość jasny by zawisnąć na twej szyi@ Wybacz mowę pospolitą Ona jest@ Czystą wodą która przykro syczy w ogniu Chcę ci wyznać tajemnicę Nie potrafię@ Opowiedzieć ci o czasie który ciebie przypomina@ I o tobie nie potrafię ja jedynie tak udaję@ Jak ci którzy bardzo długo stoją na peronie dworca@ I machają jeszcze dłonią choć pociągi odjechały@ Aż im słabnie przegub ręki pod ciężarem nowej łzy Chcę ci wyznać tajemnicę Ja się boję@ Ciebie tego co wieczorem każe podejść ci do okien@ Twoich gestów i słów jakich nie wymawia się zazwyczaj@ Powolnego i szybkiego czasu boję się i ciebie@ Chcę ci wyznać tajemnicę Zamknij drzwi@ Łatwiej umrzeć jest niż kochać i dlatego@ Życie moje znieść umiałem@ Moja miłości * * * Nie chcą mi uwierzyć Na próżno@ Piszę moją krwią strunami moich żył moimi rymami@ W nocy nie umieją już mówić dawną mową wioseł@ Nad wielką wodą@ Mówić ciemnym dialektem mężczyzn i kobiet@ Mówić jak ktoś inny do innej z dłońmi w dłoniach@ Jak bełkocące szczęście@ Jak usta które zgubiły wszystkie słowa niepodobne do pocałunku@ Jak jęk niedowierzania@ Jak odmowa na zbytek łaski@ O doskonałe słowa poza słowami@ Wyniosły śpiewie osnowo krzyku@ Nadchodzi chwila gdy dźwięk dosięga nadzwyczajnych tonacji@ Ucho nie chwyta już muzyki tak wysokiej@ Ale nie chcą nie chcą mi uwierzyć Na próżno@ Mówię miesiącami wiosny i akordami organów@ Mówię wszystkimi sylabami nieba@ Z niezwykłą orkiestrą rzeczy zwyczajnych@ I banalnością głuchych aleksandrynów@ Na próżno mówię barbarzyńskimi instrumentami@ Na próżno mówię pięścią zniewoloną@ Na próżno mówię tak jak podpala się las państwowy@ Na próżno mówię tak jak wypowiada się wojnę@ Jak piekło wybucha z połykacza ognia@ Nie chcą mi uwierzyć Być może stworzyli sobie@ Mój obraz na swoje podobieństwo@ Ubierają mnie w swoje zapasowe ubrania@ Chodzą ze mną na spacer i cytują nawet moje wiersze@ W taki sposób by oddały mi usługę@ Albo stały się ich uroczą piosenką@ Jestem po trosze ich handlową transakcją@ Zanim stanę się ich ulicą@ Jestem w słownikach@ I w podręcznikach szkolnych@ Skandal jest mi wzbroniony Na próżno krzyczę że cię uwielbiam@ Że jestem twoim kochankiem jedynie --------------------------- Andre Frenaud Nienawistnie miłości moja, poezjo Jak wąż który płynie w głębi rzek@ Jak szpada która uderza powracająca bez słowa@ Jak brzemienna kobieta we wzburzeniu@ Jak spękana fasola która wybucha@ nad przeczesaną ziemią@ Jak na murze który trawią głody salamandry@ samotny ogień w próżni przeciętej jej błyskiem@ Jak wiatr toczony przez noc@ Przyćmiony jak świetlik@ Rozpromieniona jak długo wygasła gwiazda@ która nagle odzyskuje światło@ nienawistnie miłości moja, poezjo 6 kwietnia 1945 Wyschnięcie rany Poległym Księżyc chropawy wygładzał świat wybujały,@ księżyc majaczeń głuchy jest na westchnienie. Słońce się lęka spłukanych źródeł oczu,@ słońce się sprawdza w odrętwiałości zemdlonych. Ogień sobie pohulał po włosach i udach,@ ogień sobie zapobiegł i opuścił popioły. Ziemia wyszorowała wszystko co na niej lśniło,@ ziemia jest wystrojona i zalotnie się śmieje. Woda wełnista niosła plamy gorących smarów,@ woda przegląda się, błyszczy, nie czerwienieje już, krąży. Wiatr nad polami zwietrzył że sprawa była nieczysta,@ dmucha, rozrzuca ziarna, wiatr nie pamięta imion. Stara pamięć Jean Bazaine'owi Z czołem wspartym o kamień@ tysiąclecie rozpamiętuję@ młodziutką Francję rozłożoną na wzgórzach@ jej gęstą polewkę z chleba i studnie śpiącej wody@ uprawy wdzierające się w głębokie lasy@ pierwsze winobrania i nowych wtajemniczonych@ zadziwione światło księżycowej pełni@ pierwszy błysk poranny siedziby i zabudowań@ szpalery grusz i stawy rybne pod ręką@ czujki kruków i przerażone ich głosy@ ogień ulatujący od zwyciężonej dziewicy@ śnieg na przebijających cierniach@ domyślne świty i zbrukane zachody@ wielkie słońce zapalające zieleń gór@ delikatność wygładzonego drewna@ abdykacje i honor@ starożytną śmierć@ cierpienie codzienne@ gorzką miłość@ pobladłe szczęście@ ciebie mnie tyle co nic 19-20»stycznia 1957 Si l'amour fut Czyś była mą miłością czy jedynym wzlotem,@ imieniem które słowo nadało pragnieniu?@ Czy istniałeś, ty, inny? Czy naprawdę było@ pod cienistymi jabłoniami domu@ to długie ciało wyciągnięte tyle lat? Czy błękit był prawdziwą odrobiną czasu?@ Czym nie wymyślił luki w nieprzejrzystym?@ Czy przyszłaś do mnie, ty która odeszłaś?@ Czy byłem ogniem rozbłysłym, niknącym? Wszystko tak jest dalekie. Nieobecność parzy jak lód.@ Już się zwęgliły gałęzie pamięci.@ Zatrzymany tu jestem do samego końca@ ze swym wspomnieniem co kształt utraciło. Jeśli snem jest miłość wieczna@ i tak jej nie opuszczę@ trwający w opuszczeniu i związany.@ Pustynia ostateczna, duma zapadła w głąb.@ Kiedy powrócisz z odmienioną twarzą@ nie poznam cię, tracę wzrok, nic już nie ma. Było wczoraj. Przemieszane błękitem i drżące,@ sterowane zmieniającym się spojrzeniem.@ Błyszczały włosy w gwałtownym nieładzie@ układające się wokół mnie, tak myślałem. Czas przesypywał się w podziemnej trawie.@ Dni przebiegały w światłach gniewu i śmiechu.@ Było wczoraj.@ Zanim wszystko runęło, trwała miłość,@ żywe słowo i ludzka rzecz śmiertelna. Moja miłość która drżała w niepewności nocy,@ moja miłość którą oko burzy poręczyło@ i która się zapadła. Patrycja Muszę nazwać cię martwą by ośmielić się marzyć o tobie@ Patrycjo zestroiłem cię z moim szaleństwem@ mała dziewczynka stworzona by zachwycać@ odnalazła cię tu w zniknieniu Twoja mowa składała się z uśmiechów i pocałunków@ czule upewniona w swojej czystej sile@ Objawienie niepomnego na nic szczęścia@ milczenie doskonalące wybuch wyobrażonego słowa@ powój zielony we włosach kolano dziecka@ lotna krew barwiąca dokładną różę Tańczyłaś rzucałaś uroki Przeczuwałem już@ zbliżającą się w twoich oczach gdzie czuwa wesołość@ okrutną wojownicę wyłaniającą się z niewinnego uśmiechu Nie to nie pożądanie było ale oszołomienie@ w obliczu formy nie do zastąpienia która zawsze@ jest mi wzbroniona... Ach bądź szczęśliwa@ mała łowczyni na dziecięcym skraju swego biegu!@ I niech cię Bóg ma w swojej opiece niewstrzymana i nieuchwytna@ Patrycjo --------------------------- + Literatura nowohebrajska Jehuda Amichaj Jehuda Amichaj (1924, Wuerzburg); poeta, językoznawca, autor wierszy, powieści i opowiadań przetłumaczonych na wiele języka ("Dzisiaj i ongiś", "Na odległość dwóch nadziei") Joreh: Deszcz Jesienny Widziałem, że jest piękna. Odgadłem, że jest dumna.@ Sprzedawszy mi w pośpiechu ciastko bakaliowe,@ z nastałym ciężarem w oczach@ odwróciła się znowu ku morzu. Kiedy horyzont zapowiedział nawałnicę@ błyskami, które szyły siną chmurę, ona patrzyła tam dalej,@ stała drżąc z bólu, na pewno z bólu, nie z lęku,@ plecami do mnie. Jej ciało, okryte półprzezroczystą@ jeszcze letnią suknią,@ dawało znaki chmurom -@ pytając je czy odpowiadając?@ Wstrząsnęła, otrząsnęła się kilka razy@ jak silny pies, zerwany ze snu. Co wiem jeszcze? W zamkniętym pokoju@ wśród czuwających przyjaciół@ przesiedziała potem cały wieczór,@ żeby słuchać, jak deszcz listopadowy, joreh,@ dobija się chmarami do okna@ i żeby słuchać głosu zmarłego człowieka@ z magnetofonu. Taśma kręciła się odwrotnie@ do kierunku czasu. Piękno Piękno tej kobiety jest podobne@ do snu współczesnego architekta:@ umiar śmiałości, wzlot delikatnych linii@ jak z magazynu mód dla aniołów. Lecz kobieta zapomina i kobieta traci!@ A wszystko, co zapomina i co traci,@ to właśnie manuskrypt jej życia@ pozostawiony mnie do nauki czytania:@ teraz, kiedy umiem czytać@ i unoszę głowę,@ ona odeszła. Twoje Życie i Śmierć, Ojcze Twoje życie i śmierć, ojcze,@ osiadły na moich ramionach.@ Przyniesie nam wody do picia@ moja dobra, wszechdomyślna żona. Proszę cię, ojcze, wypijmy@ za przeszłość moich kwiatów, dawnych pragnień,@ które twoją bywały nadzieją,@ a ja dzisiaj nie mam żadnej. Szerokie twoje usta, ojcze,@ śpiewały, lecz ja nie słuchałem.@ Gadało drzewo przepowiednie,@ nie wierzyłem, że staną się ciałem. Chłód twój ostrożny, ojcze,@ w mojej krwi przesuwa się jeszcze.@ Kiedyś byłeś stróżem moich kroków,@ teraz strzegę śmiertelnych twych resztek. --------------------------- Abraham Ben Jicchak Abraham Ben Jicchak (1883-1950); studiował na uniwersytetach w Wiedniu, Berlinie; wydrukował za życia 11»utworów, w jego wierszach pobrzmiewają biblijne echa przeplecione ze współczesnymi motywami. Szczęśliwi, którzy sieją Szczęśliwi, którzy sieją, ale nie zbierają,@ ponieważ wędrują daleko. Szczęśliwi są ci, zacnego serca,@ których młodość chwalebna@ dni wypełnia światłem,@ gdy oni sami@ zdejmują z ubrań ozdoby@ rozchodząc się po swoich drogach. Szczęśliwi są dumni, lecz nie pyszni,@ których duma przelała się poza brzegi duszy@ po to, żeby stać się bielą pokory,@ kiedy tęcza strzeliła z dolin@ i rozpięła się na chmurach.@ Szczęśliwi, którzy wiedzą, że ich serce woła puszczy,@ a milczenie kwitnie na ich wargach. Są szczęśliwi,@ albowiem zgromadzą się w sercu świata@ owinięci w szaty zapomnienia,@ a ich trwanie@ będzie nieskończonym darem (Słowo tamid, użyte w oryginale, oznacza@ również ofiarę) bez słów. Czyj to świt? Czyj to świt kogut obwieścił?@ A ciemność powtórzyła@ jego zachłystującą się fanfarę.@ Twoja słabiutka ręka@ osłoniła zawczasu oczy przed potęgą słońca -@ lecz ono nie wzeszło.@ I usta, i ręka - jednako kłamały. --------------------------- Chaim Nachman Bialik Chain Nachman Bialik (1873-1934); poeta; redaktor i wydawca antologii hebrajskiej "Księgi przypowieści" oraz wyboru średniowiecznej poezji hebrajskiej; twórczość niezbyt obfita, zawiera klasycyzujące, opisowe poematy. Przed zachodem Ściemnia się. Podejdź do okna, pochyl się nade mną,@ rękami otocz moją szyję.@ Dotknijmy się czołami, uświęćmy tę codzieność,@ która wspólnym światem w nas żyje. Mocno, mocno złączeni podnieśmy teraz oczy@ na groźną, przed nocą wspaniałość.@ Teraz zwolnijmy z uwięzi wyobraźnie gończe,@ by w świateł bezdnie wirowały i w zachwycie wzbijały się ponad wszelkie byty,@ poza skał roziskrzonych linie.@ Kiedy już przepadły - z ptasim szelestem od szczytów@ strudzone płyną na spoczynek. Lecz w tym nasza niedola, w tych przepastnie odległych,@ zaledwie pomyślanych sferach.@ Obcy jesteśmy, wrodzy dla obcych i dla krewnych,@ co chwila piekło się rozwiera. Czyż ponosimy winę, prawdziwą i niesławną,@ że do wsyp złocistych i dumnych@ tęsknimy jak do ojczyzny, utraconej dawno,@ skąd blada, drżąca płynie łuna? Zagubione, szukające czegoś zgubionego@ dwie rośliny w bezkresie piasków.@ Ponad nimi jest bezgwiezdne, oniemiałe niebo.@ Czy kiedyś doczekają brzasku? Moja dusza zatonęła Moja dusza zatonęła w pyle@ pod ciężarem twojej miłości.@ Stałem się wart tyle co miedziak@ w pustym dzbanie brzęczący głośno (Odniesienie do tamuldczynej maksymy:@ "moneta w pustym naczyniu wydaje głośny dźwięk: kisz-kisz". Czemu właśnie mój dom nawiedziłaś?@ Czym obraził ciebie zbytkiem siły?@ Ani ze mnie prorok, ni poeta.@ Jestem drwalem, co wypruwać musi żyły. Drwal to znaczy człowiek od siekiery,@ a robotę dostaje z przypadku.@ Minął dzień, ręka jego bezwładna,@ tępy topór leży na pniaku. Pracę dają mi ledwie do jutra.@ Któż to zamknął nas w tym samym kole?@ Słów brakuje mi, zła dla nich chwila,@ ale i twój śpiew byłby nie w porę. Jak więc uniesiemy nasze twarze?@ Jak przyjmiemy dzień nadchodzący?@ Niechaj każde bierze pod własnego życia,@ własne serce, ciążące bez końca. 1923 Był letni wieczór Niewinne, dobre córy Lilith@ kręcą się w srebrnej przędzy, kiedy wschodzi nów,@ i tkają stroje, tu, w tej chwili,@ jednakie dla mędrca i dla pastucha krów. Był wtedy letni wieczór. Domy@ opustoszały, wypełnił się ludźmi park.@ Ktoś ciemny, wciąż czegoś spragniony@ pomknął do małych swych grzechów, niepomny kar. U kresu już był cierpliwości.@ "Prędzej, prędzej niech sypną głupie kroki gwiazd.@ A dziewko, tutaj pójdź, w ciemności!"@ Chciał księżyc ściągnąć i stłuc w pijany ów czas. Lampiony! Sztuczność. O, w to graj mi.@ Cały park w nutkach kleistych. Graj, skrzypku, graj!@ Migają pomiędzy drzewami@ ogon woalki, białego fartucha skraj. Mrugają gwiazdy jak rajfurki.@ Czegóż to chcą? Domaga się złota ich wzrok?@ Duch nizin wniknął dziś w podwórka,@ zgęszczony park, ulicy cień i każdy krok. Od środka rzeki i z balkonów,@ zza płotów, z pólek zduszony pomyka śmiech.@ Spływają na okna zasłony,@ gdy świeczki gasną, ciemna podnosi się krew. Czuj, jak wydala ciało wonie!@ Bulgoce świat, co zanurzony w pianie żądz,@ wymknął się dziś z człowieczych dłoni,@ toczy się gdzieś i przewala wśród czarnych słońc. ... Niewinne, dobre córy Lilith@ kręcą się w srebrnej przędzy, kiedy wschodzi nów,@ i tkają stroje, tu, w tej chwili,@ jednakie dla mędrca i dla pastucha krów. --------------------------- T. Carmi T. Carmi (1925. N. Y.); studia w Oxfordzie; wykład na uniwersytecie w Stanfort, N. Yorku; przełożył na hebrajski wiele sztuk Szekspira; debiut książkowy w 1951»- "Niedorzeczność i marzenie. 2»- i tom: "Nie ma czarnych kwiatów" Małe Słowa 1 Kiedyś wielki ocean kołysał się między nami,@ a ja rozumiałem dobrze, całym sobą,@ że twoje nocne odpływy i przypływy@ były tak naturalnie bezsilne wobec oddali księżyca. Dzisiaj pomiędzy nami zastygła wąska uliczka.@ I spójrz, nie umiem się pogodzić,@ że twoja duma, którą co dzień przywdziewasz,@ jest taj sztucznie bezsilna wobec oddaleń czasy. 2 Nie znosiłem szelestu wiatru w winnicy@ i płaczu dzieci w cieniu małych domów,@ i nocy szumiącej głucho aż do kresu gwiazd -@ bo nie stałem się jeszcze głuchy na twe kroki. 3 Te godziny przy tobie jak podstępne węże.@ Odpływ mojej nadziei - zgasłego prawie księżyca.@ Te małe słowa, które drgają, drżą, przechodzą w deszcz.@ I uderzenia mojego serca -@ mnie samego. 4 Słyszę tylko własną krew@ odpychaną do swoich źródeł,@ która potyka się, cofa, przybiera,@ ścieśniona bez wyjścia.@ W końcu powraca do swych wodorostów@ i do jednej gałązki bzu,@ która będzie unosić się@ biała, jedwabista, nie skalana@ na milczącym stawie. Warunek Najpierw zaśpiewam, potem może przemówię,@ czyli wrócę do słów, które powiedziałem.@ Tak jak człowiek, który ćwiczy twarz po sennym odrętwieniu. Powtórzę swoje milczenie,@ kiedy księżyc chudnie i zacicha w którejś kwadrze.@ Okręcę dokoła głowy płacz-ptakiem,@ tak jak chłopak niby-mieczem wywija na Purim (Święto na pamiątkę ocalenia@ Żydów od klęski, jaką gotował im Haman, wysoki urzędnik perski. Święto@ wesołości - maski i przebierańcy na ulicach, wzajemne ofiarowywanie sobie@ darów). Będę pląsał, sunął tańcem wokół twoich rąk zamkniętych@ niczym lampa w ruchu, która obrzydliwie kopci. Tak, ja wrócę. Będę milczeć, płakać i śpiewać.@ Najpierw popróbuję śpiewu.@ Owinę słowa w papierowe torebki@ jak owoce granatu. A potem, potem może zacznę mówić. --------------------------- Lea Goldberg Lea Golberg (1911-1970) ur. w Królewcu, studiowała w Bonn; kierowała wydziałem literatury porównawczej na Uniwersytecie Hebrajskim; wierna tradycji sonetu w poezji hebrajskiej; jej wiersze są przejrzyste, ograniczające się w tematach i słownictwie do rzeczy najważniejszych ("Kwitnienie", "Błyskawica o świcie"). Wiersze O Synu Marnotrawnym 1. Na drodze Na drodze zagadnął go kamień rozstajny:@ czy to ty naprawdę? Twój chłód ociężały@ i chwiejny prowadzi cię na pojednanie@ z bliskimi, o których dawno zapomniałeś? Pytało go potem na drodze źdźbło trawy:@ jak z twarzą tak bardzo pooraną, powiedz,@ przybędziesz do swoich? Przestraszą się zjawy@ i mogą cię przyjąć jak zimni wrogowie. Patrzały, zjeżywszy się, słupy milowe,@ dawnego już w nim nie poznając człowieka,@ na ciało zużyte, ramiona i głowę.@ Jak między kolcami szedł wśród nich z daleka. Zatrzymało go wreszcie źródło przydrożne:@ twoje wargi są z pragnienia jedną raną!@ Uklęknął wolno, twarz do źródła przyłożył,@ wpierw zlizał z niej sól, była łzami zalana. 2. Dom rodzinny "Nie pamiętam go", powiedziała siostra.@ "Któż to taki?", pyta młodszy brat z trwogą.@ "Przebaczyłam ci", szepce narzeczona.@ "Ja nie przebaczam", w ojca głosie srogość.@ I tylko matka milczy koło okna.@ Wie, co jej syna mogło w życiu spotkać. "Burza nadciąga", powiedziała siostra.@ "Zerwał się wiatr zachodni", brat powiada.@ "Drzwi są zamknięte", mówi narzeczona.@ Ojciec: "Możemy spodziewać się gradu."@ A matka stoi, jak stała, bez słowa:@ "Boże, ile zła, gdzie przed nim się schować?" "Jest nas pięcioro", powiedziała siostra.@ Brat przypomniał: "Zasiądźmy do posiłku."@ Po chwili narzeczona: "Podano do stołu."@ "Dobry nasz stół", rzekł ojciec i zamilknął.@ Matka wzięła nóż, szeptała coś chwilę@ i na pięć części chleb podzieliła. Siostra wyjmuje oliwkę z bochenka,@ brat umoczył kęs chleba w ciemnym winie,@ cicho usługuje im narzeczona,@ a ojcu gorzko, chociaż wszyscy przy nim.@ Matka wyniosła z izby miski próżne@ i drzwi otwarła na oścież przed burzą. 3. Skrucha Winny, ciągle winny, z nieczystymi rękami@ i sercem jak dalekim jeszcze od pokuty!@ upada na podłogę, którą sobą plami,@ rozciąga się w bezruchu jak łańcuchem skuty. "Oddałem się przekupstwu siedemdziesiąt razy@ i siedemdziesiąt razy zbeszcześciłem Pana.@ Firmament był mi świadkiem, białym światłem prażył,@ by każdy widział jasno, żem grzeszył i kłamał. Wielkie niebo, firmament jest mi ciągle świadkiem,@ że występek wrósł w skórę, wniknął w moje ciało,@ ale już się nie sycę swym własnym upadkiem,@ dzisiaj pierwsza się we mnie obudziła żałość." Jego siostra, z głową opuszczoną, nie płacząc,@ stała w progu, młoda, już ugięta przez brzemię.@ W narzeczonej nadzieja walczyła z rozpaczą.@ Zaciskała ręce z ciemnym lękiem w spojrzeniu. A brat, jego brat tkwił w głębi izby i patrzał@ nieruchomo na brata - i nie chciał się zbliżyć.@ Obca postać tam leży. Skąd i co oznacza?@ Dlaczego białe wargi tak mocno zagryza? Wtedy matka podniosła oczy przejaśnione:@ "Ile win jest w człowieku, któż łatwo rozsądzi?@ Odłóżmy to pytanie, błagam was, na stronę.@ Oto syn nasz powrócił do rodzinnej łodzi. To prawda, ojciec nigdy cię nie uniewinni,@ w jego sercu, wiem dobrze, łaska nie zagości.@ Ale zbliż się do niego, przyjmij dar jedyny:@ niczym cię nieobdarzy prócz gniewu z miłości." --------------------------- Natan Jonatan Natan Jonatan (1923); debiut w 1941»r; przybył do Palestyny w 1925»r.; "Ku świeżym łąkom, "Wiersze wzdłuż brzegu", "Do tej chwili" A kiedy kłamstwo... Dla Cefiry A kiedy kłamstwo uniesie znów skrzydła,@ staną się z nami najzwyklejsze dziwa:@ w czysty i drżący od chłodu poranek@ spłyniemy rzeką od lodów wezbraną@ tam, gdzie już wschodzi młoda, pierwsza trawa@ i pąk się własną strojnością napawa.@ Lecz pieśń zbyteczna! Sam spokój oddali@ fałsze, co płynął daleko wierzchem fali.@ O, w tej dolinie nic nas nie omami,@ wśród gór, przywartych do siebie plecami. A mosty? Mostki niektóre zostaną,@ żebyśmy jadło dostali co rano@ i wieść najrzadsza z wieści zawitała,@ od której mięknie nawet lita skała.@ Reszta niech mostów całkiem się zawali@ pod młotem górskich zwalistych kowali,@ niech tylko jeden brzeg nam pozostanie@ z ptakiem, co brodzi w niebieskawej pianie,@ wszystko mu jedno, dokąd wiatr go zniesie@ i czego dotknie wytężoną piersią.@ Kłamstwo ma skrzydła, więc ptak zbył się lotek,@ lecz lotem znosi nam okruchy złote,@ które za chwilę będą szarym żwirem@ jak my - bezpańskie, nieważne, niczyje. Bo nasza prawda nie chce żadnych pytań,@ nie dba i na nic się innym nie przyda.@ Uciekła z ziemi, która jej obrzydła,@ gdzie kłamstwo miało najwspanialsze skrzydła. Rady dla Dulcynei Gdybyś zobaczyła, jak on wychudł,@ ujrzała strzępki szarej brody, rozszerzone źrenice@ i ptaki wygłodniałe, które wiosną@ rwą na świat oślepłe z jego gniazda.@ I koszmary nocne, które orzą jego serce,@ wyszarpują bezwiedne jęki.@ Jedna tylko łyżka zupy z twojej ręki@ zamiast wszystkich pańskich fantazji, mała chwila uwagi dla jego smutku -@ i on powróci, przejdzie Gwadalkwiwir, wszystkie rzeki!@ Teraz możesz bez obaw igrać z jego snami,@ nasłuchiwać stukotu kopyt niosących rycerzy@ po spękanych kamieniach Hiszpanii.@ Ale miej choć jedną łzę dla żeber Rosynanta,@ tak niewiele trzeba im obu kłamiących uczuć,@ nic prawie. Nie słucha pani? Wiedziałem. --------------------------- Tania Ruebner Tania Raubner (1924, Bratysława); tłumacz literatury niemieckiej na hebrajski i odwrotnie, lektor uniwersytecki, twórczość oryginalna skąpa (obszerny tom "Ogień w kamieniu") Wiosna czyli jak gdyby Kwiaty są duże, jak gdyby@ można było w ich środku zamieszkać,@ przezroczyste są chmury, tak jakby@ do serca wniknęła pociecha. Motyle mkną w górę, jak gdyby@ nigdy nie widziały światła,@ moje ciało, twoje ciało, tak jakby@ wspólna krew płynęła w nich wartko. I ptaki płomienieją, jak gdyby@ niebo stało się sobą nareszcie.@ Pąki śmiechu pękają, tak jakby@ wiosna była w świecie i mieście. --------------------------- Rina Szani Rina Szani (1937, Palestyna); studiowała literaturę romańską i filozofię w Jerozolimie; debiut w 1960»r. zbiorem poezji "Wiersze"; pracuje jako nauczycielka w Tetah Tikwa. Węzełki Daleko stąd, stamtąd i skądkolwiek@ w milczeniu o wielokrotnych echach@ próbuję utkać twój obraz@ z jednego morza i niepoliczonych nocy. Tam gdzie drwa rąbią@ i wióry lecą@ i w pienistych zapadach potoków@ próbuję złożyć twoje ciało@ z czego?@ ledwie z dymu i wiatru.@ Na więcej mnie nie stać. * Wszystkie żaglowce płynące w tę stronę@ zatonęły.@ Są tylko twoje kroki@ które uderzają@ uderzają@ uderzają o moje skronie. Radość Schowana wśród dachów,@ szemrząc jak nocna uliczka,@ posuwa się chwilami na koniuszkach palców,@ czasem przybiera kształt oboju,@ czasem zgina się w łuk jak mała fala pod bryzą. Ale wnętrza pokojów są dla niej zamknięte,@ tylko otwierane na moment drzwi@ bawią się głosami. Jedno i wielokrotne Tysiąc twarzy@ ma twoja twarz@ a jedna z nich zawsze@ spada nocą@ w obie moje ręce. Tysiąc mostów@ ma twoje milczenie@ a jeden z nich zawsze@ zmazuje noc z moich oczu. Wygnanie Czy byłby to powrót@ czy odejście -@ ta noc nie będzie rozbita@ na dwoje@ ani jabłko rozcięte na kawałki.@ Ten sam wąż okręci się@ dokoła dwóch szyi. I dopiero o świcie@ w pocie naszych czół@ wydrzemy z siebie gniew@ i z niedoli naszej@ urodzi się przebaczenie. --------------------------- Ben Zion Tomer Ben Zion Tomer (1928, Biłgoraj); 1943»r. przybył do Palestyny; studiował na Uniwersytecie Hebrajskim w Jerozolimie i Europie; zbiory poezji "Rzeka powrotu", "Na równiku"; sztuka teatralna "Dzieci cienia". Don Kichot Zmordowany fantazmami i szarżami@ Don Kichot ocknął się tego dnia@ i spojrzał w lustro:@ zamienili się głowami z Sancho Pansą.@ Siwy osioł stał przy schodkach. Dosiadł go.@ Długie nogi wlokły się traktem bezwładnie.@ Jechał, jechał. Ciągle jechał.@ Nieogarnione królestwo głuszy i żaru.@ trawiło go aż do czubka czaszki.@ Oczy całe w kolcach. Lecz przymknął je z wolna.@ Po raz pierwszy od lat zmógł go biały sen.@ Nie było echa niczyjego głosu.@ Jechał, jechał w półuśpieniu.@ Oto w blasku otwartego okna ujrzał twarz Dulcynei,@ a wtedy zakrył swoją. Słońce zamierało. Wstawał wieczór.@ Ruszyły na niego cienie połyskujące ostrzami.@ Dawny płomień rozgrzał jego serce: zapragnął szarży na@ wiatraki,@ lecz głowa Sancha go powstrzymała:@ "Daj spokój, bez głupstw, przyjacielu!@ Za późno na śmieszność."@ Zapach siana pobudził osła.@ Opadła powoli ręka z batem.@ Jechały dalej w milczeniu: głowa Sancha i serce Don Kichota. Kiedy A więc kiedy znowu ty i ja?@ Jeszcze się kręcę dookoła osi,@ lecz z nóg mnie zbija codzienna ofiara -@ tak jakby chodziło o dług chleba -@ ofiara podawania własnym ustom@ kaleczących okruszyn kłamstwa.@ Boję się spotkać na mieście siebie nieżywego.@ Boję się pójść nad morze i znaleźć je suchym. A więc kiedy, kiedy znowu ty i ja?@ Wokół mnie podrygują figury woskowe.@ Patrz! Ja sam się chwieję w oknie wystawowym@ z uśmiechem głuchego na wszystko manekina. Gną się, pękają od wewnątrz kolumny dumy:@ czy po to, by w ludzi przenieść trochę siły? Skończone. A więc kiedy znowu ty i ja? --------------------------- Paul Celan Urodzony w roku 1920»w Czerniowcach na Bukowinie, zmarł w 1970 w Paryżu. Studiował medycynę w Tours, a następnie romanistykę w Czerniowcach. W czasie wojny przebywał w gettcie, a po ucieczce stamtąd w obozie pracy. Po wyzwoleniu pracował w Bukareszcie jako tłumacz i lektor wydawnictwa. W 1947 przeniósł się do Wiednia, a w 1958 do Paryża, gdzie mieszkał aż do śmierci i z czasem został docentem w Ecole Normale. Pierwszy swój tom poezji Der Sand aus den Urnen wydał w 1948. Był jednym z najwybitniejszych niemieckich poetów pokolenia powojennego. Oprócz twórczości oryginalnej wiele tłumaczył poetów rosyjskich (Jesienin, Błok, Mandelsztam) i francuskich (Rimbaud, Valery). Liczenie migdałów Policz migdały,@ policz, co było gorzkie i ciebie wzmacniało,@ dolicz mnie do nich. Szukałem twego oka, gdy je otwarłaś@ i nikt nie spoglądał na ciebie,@ przędłem tajemną nić,@ po której twoja wymyślona rosa@ uciekła do dzbanów@ strzeżonych sentencją, która@ nie dotarła do żadnego serca. Tam dopiero wkroczyłaś całkowicie w imię,@ które do ciebie należy,@ weszłaś nogą w siebie,@ kołysały się młoty w więźbie dzwonów twego milczenia.@ To, co podsłuchałaś, dotarło do ciebie,@ a umarłe objęło także i ciebie ramieniem -@ poszliście samotrzeć poprzez wieczór. Uczyń mnie gorzkim,@ zalicz mnie do migdałów. Tymoteusz Karpowicz * * * Żelazne buty chrzęszczą w drzewie wiśni,@ Z chełmów pieni się dla ciebie lato,@ Czarna kukułka ostrogą@ Rytuje swój obraz na bramie nieba. Z odkrytą głową sterczy jeździec z listowia.@ Na tarczy zmierzcha twój uśmiech,@ Przygwożdżony do stalowej chusty wroga.@ Zwiastowano mu ogród marzycieli,@ A on trzyma włócznię w pogotowiu,@ Żeby po niej wspięła się róża... Najbardziej podobny do ciebie nadchodzi boso powietrzem,@ Z żelaznymi butami przytroczonymi do wątłych rąk,@ Przesypia on bitwę i lato.@ Za niego krwawi wiśnia. Tymoteusz Karpowicz Dzbany Przy długich stołach czasu@ Ucztują boże dzbany.@ Żłopią do dna oczy widzących i oczy ślepców,@ Serca panujących cieni,@ Zapadły policzek wieczoru.@ Są to najpotężniejszi bibosze:@ Podnoszą pustkę do ust jak pełnię,@ Nie wylewając za kołnierz jak ja albo ty. Tymoteusz Karpowicz * * * W postaci odyńca@ stąpa twój sen przez lasy na krawędzi wieczoru. Błyszcząco białe@ są jego szable@ jak lód, który przełamał. Gorzki orzech@ wygrzebuję spod liści,@ które cień jego oderwał od drzew,@ orzech,@ czarny jak serce, które twoja noga@ dopchnęła do miejsca, gdzie przyszedłeś. Nadziewa na kły@ i wypełnia las@ chrząkającym jestestwem,@ potem zastępuje@ w dół na wybrzeże,@ gdzie morze@ urządza najczarniejszą ucztę@ na ostrych skałach:@ być może@ że owoc taki jak jego@ wprawi w zachwyt świętujące oko,@ co wypłakało aż takie kamienie. Leon Szwed Corona Jesień zjada mi z ręki swój liść,@ jesteśmy przyjaciółmi.@ Wyłuskujemy czas z orzechów i uczymy go chodzić:@ czas wraca z powrotem do skorupki. W lustrze jest niedziela,@ we śnie się śpi,@ ustami mówi się prawdę. Moje oko zstępuje do płci ukochanej:@ spoglądamy na siebie,@ szeptamy sobie o ciemnych rzeczach,@ kochamy się jak mak i pamięć,@ jak wino w muszlach,@ jak morze w krwawym promieniu księżyca. Stoimy obejmując się w oknie,@ patrzą na nas z ulicy:@ czas już, by o tym wiedzieli!@ Czas, by kamień zdecydował się zakwitnąć,@ by niepokój wbił się w serce.@ Jest czas, by nastał czas. Najwyższy czas. Leon Szwed * * * Zmiennym kluczem@ Otwieram dom, w którym śnieg@ zawiewa zapomnianym.@ Zależnie od krwi@ wytryskującej z twego okna, ust i uszu -@ zmienia się klucz. Zmienia się klucz, zmienia się słowo,@ któremu wolno ujeżdżać śnieżynki.@ Zależnie od wiatru,@ który cię odtrąca,@ zasklepia się śnieg@ wokół słowa. Tymoteusz Karpowicz Białe i lekkie Wydmozakosy nie do zliczenia.@ W wiatrocieniu tysiąckrotnie - ty.@ Ty i ramię,@ którym zrosłem się tobą nago,@ nie do odnalezienia. Promienie zgarniające nas na niebie.@ Stwierdza nas pozór, ból i imię. Białe,@ co nas porusza,@ bez wagi,@ co wymieniamy.@ Białe i lekkie@ do wędrowania. Odległości bliskie księżycowi jak my. Budują.@ Stawiają rafy, gdzie wędrujące@ załamuje się,@ budują dalej -@ z piany świetlnej i dymiącej fali. To, co wędruje, pozdrawia rafę.@ Przywołuje skinieniem czoła,@ które nam wypożyczono,@ by się odzwierciedlić. Czoła.@ Przetaczamy się z nimi.@ Całe wybrzeża czół. Czy śpiesz? Śpij. Młyn wodny pracuje@ jasny jak lód i niesłyszalny@ w naszych oczach. Tymoteusz Karpowicz --------------------------- Theodor Daubler Urodzony w roku 1876 w Treście, zmarł w 1934 w St. Blasien (Schwarzwald). Syn kupca, w młodości wiele podróżował, dłuższy czas przebywał we Włoszech, Francji, Grecji i na Bliskim Wschodzie. W 1898 zaczął pisać wielki kosmologiczny epos Das Nordlicht, którego pierwszą wersję wydał w 1910. W roku 1915 wydał zbiór wierszy lirycznych Der Sternhelle Weg, stając się jednym z czołowych poetów ekspresjonizmu. Twórczość jego wyróżnia się wizjonerstwem i odkrywczością słowną. Milion słowików kląska Gwiazdy. Błękitne. W kosmosie skąpane.@ Płonąca pieśń gwiazd. Wirowanie planet.@ Milion słowików kląska.@ Zapowiedź rozbłyskuje w czujnych gałązkach.@ Miriady rzęs się iskrzą, żarzą oczy.@ Kiełkujące szczęście zielonej uczty nocy@ Pyszniącym się połyskiem kwitnie.@ A chłodne dreszcze mkną w przedziwnej gonitwie.@ Milion słowików kląska.@ Czy to przyjazny upiór nieprzytomnie pląsa?@ Zabiegać chcę o jego względy na gwarnym bankiecie.@ Najmniejsze skinienie w me przeczucie się wkarbuje.@ Kto wie, kiedy moje marzycielstwo zaświeci?@ Upiory to delikatne zwierzęta, które czują@ I węszą błyskawicznie aksamit skłonności.@ Wznoszą się, snują, lecą za mną w pościg.@ I urzekają w nieuchwytnej fascynacji.@ Nie chciałbym cichego mrowia światła stracić.@ A z łagodności wnet odwieczne rządy@ Wyruszą z owadami w krzakach i gałązkach.@ Milion słowików kląska.@ Przez całą noc napominają nas pokrewne głosy,@ Złudzenie księżyca do uczty aż się prosi.@ Lecz noc zbyt ciepła w oddychającej wygodzie,@ Miriady iskier w rui poszukują się w locie,@ Fruwają pragnąc defiladzie sprostać.@ Upiór przedwiośnia szwenda się w zaroślach.@ Wędruje las liściasty na siebie oczekując,@ By wirującym walcem stare prawa ująć.@ Noc śmieje się, Wielki Wóz odważa się, a Waga@ Z odwagą waży i na szale chwyta.@ Błyskają miriady odrzuconych w tańcu pytań.@ Milion słowików kląska. Leon Szwed Wrażenie Wieczór już tureckie łoże mi rozpala.@ Półksiężyc też w całej powadze tli się rudy.@ Czyżby egipska kapłanka mnie oczarowała?@ Nagi olbrzym wznosi się nad nami chudy. Wzlatują sny, by ckliwie się rozpłynąć.@ Po pocałunek żądza się na księżyc wdrapie.@ Można sprowadzić sobie z gwiazdy cycki babie.@ Do słońca heros na żarzących stopach człapie. Nagi olbrzym to Murzyn upiorny i kościsty.@ Być może wnet gwiaździstą flagę wzwyż podrzuci.@ Wiatr się od gór oderwał porywisty.@ Sen siwieje w kurzu jak dręczyciel ludzi. Murzyn to niewolnik, co do mego snu należy.@ Wilki trosk go łapią, gryzą postać nagą,@ Co tarza się wśród matni żądz lubieżnych.@ Lecz mile rozkwitają już marzenia senne z agaw. Leon Szwed Drzewo Wiatr przemykając kłania się tysiącom mokrych liści,@ A każdy liść skinieniem wita nowy podmuch -@ I leśny walc rozkręca się w gałęziach zamaszyście. Dziki wiatr podstępnie w moje pieśni się przemienia@ I mrowi skrzydełkami pszczół dokoła@ Instynktu, wspominającego żar kwitnienia. A ja, najśmiertelniejszy, mam odwagę agitować,@ W gałązkach ledwie się wykluwa moje prapoznanie,@ A rozum brzęczy dookoła jak pszczołami w słowach. Wiatr, nadstawiając ucha, delikatnie naprzód sunie,@ Jak echo ze snu podsłuchuje szum swój w drzewie,@ Słuchajcie: morza goniąc się spiętrzają w szumie! Ziemia drzewem przedłużona chce się w drzewie oszołomić!@ A co się we śnie zdarza, jest już snem osobnym.@ Sny lubią podsłuchiwać nas i za dalszym snem gonić! Zakorzeń się we mnie, śnie o drzewie nieskończonym!@ W moim spokoju gnieżdżą się skrzydełka tęsknych pieśni.@ Śpiewajcie ciszę od korzeni po korony. Korzenie się oddają glebie z rezygnacją.@ Jakże głęboka cisza i korzenne zasypianie!@ Lecz w koronie drzewo znowu niebu północ zwraca. Za wiatrem idzie, tym się staje, co go uczyniło drzewem.@ Strąca miłość, w szukające przeznaczenie ją rozwiewa.@ Ubiega się o siebie, działa głębią snu pradrzewa. O, drzewo, wiem, jak gąszczem się usidlam nierozumnie.@ Jesteś miłością i szaleństwem przepełnione dumnie!@ Ty kochasz to, co ja przez ciebie w sobie szumię. I słyszę tylko "ty", gdzie ja powinienem zawołać.@ Ciemność spokoju zna "ty" wszystkich rzeczy!@ Dlatego świat jest pełen błogich snów dokoła. O, słońce, słuchaj, jak w koronie śpiewam:@ Wyniosła północ stroi się w morderczy rozum,@ Lecz gleba dla motyli gwiazd dostarcza złoto w drzewach. O, arogancjo istnień, rzeczy w szatach rozumu,@ Jedno skinienie nieba was rozplącze i uprości.@ Opadają sidła w nowy pożar wątpliwości. Węże hazardu wstają i do losów świata rosną!@ Pralasy świecą sprzyjająco pomyślności świata:@ Bo drzewo wierzy! A szczyt burzy to potwierdza głośno! Drzewo okorzenia się wokół spokoju osi.@ Chroni gniazda i przysłania jaźń bolesną zwierząt,@ A każdy liść to symbol ziemskiej wielkiej cierpliwości. Działajcie więc, aby najmniejszy znak nam się objawił!@ Bo zwierzęta to więcej niż lamentowanie wiatru.@ Nie mylą się, krzątają pilnie wokół swojej sprawy. Rozplączcie się! Bo w najdrobniejszym tkwi sens świata!@ I nadsłuchujcie w swoim drzewie świtu wolnego morza.@ O, wielkie słońce, jak dokładnie dzień osiada!@ Drzewo wysokością godność istoty swej odsłania.@ A nad nim zachwycone dziecię gwiazdy@ Nasłuchuje z pasją wysiłku powstawania. Ileż padło już bezbronnych i płaczących saren!@ O, dziecię gwiazdy, uchroń i zachowaj łzy ich duszy@ I w obcowaniu łagodnymi wobec nich nas uczyń! Nieśmiałość istot, co ideą naszą jest nadrzędną,@ Była liściem i zwierzęciem, które na śmierć zaszczuto:@ I cały kraj w płomieniach staje jak grzywa obłędu. W imieniu zrozpaczonych, świecie, bądźże przerażony!@ Ukrywaj, ziemio, każdą śmierć w modlitwach światła@ I w imię drzewa nie zwlekaj! Bo to "teraz" płonie! ... 1918 Leon Szwed Zakochana rzeka Jakże się upodbniamy nie będąc natrętni.@ Jak przychylnie przylegasz do pola z kwiatami.@ Musimy dotrzeć do naszej leśnej poufności,@ A tu mi lekko i wesoło słońce wpada na myśl. Nie mogę wyjść, obojgu nam się tu podoba.@ Krząta się stadi kaczek w moim chłodzie@ I raki czuję: jak ciepłe życie klamry@ Trzymają mnie przy brzegu, gdzie słonecznie w wodzie. O, rzeko, powinnaś zalać błękitem me odbicie,@ Staremu drzewu bardzo na oddechu mym zależy.@ Radość źródeł podpatruje mnie oczkami rybek -@ W łabędzia jak w najlepszy sen mój wierzę. Przepiórki, z naszego zbliżenia królestwo się rodzi@ I rozpoznaję siebie wzdłuż strumyka uroczyście,@ Krok szemrzący wiatru nigdy nie zanika w wodzie -@ I w sarnie drżę o siebie, o dzięcioła i o liście. 1915 Leon Szwed Niemy przyjaciel Uczłowieczona gwiazdo, wszystkimi ruchami wód@ Żądając i wzbraniając się ku księżycowi pędzisz.@ Tęsknotę do księżyca możemy tylko przeczuć,@ Choć wiemy, że żadne widmo nas nie oszczędzi. Zdarzenia, których nie wyśniło żadne marzenie,@ Wypływają z głębi przez nas kształtowanej@ I przymilając wznoszą się do lekkiego księżyca.@ Pokolenia zaczynają ciałem krew przenosić@ I prą do gwiazdy, która śmiercią się zaczęła. Wybiegamy marzeniami za ciepłem schroniska,@ Gdzie nasze wejście się okaże mroźne i skostniałe.@ Odpływającym śluzem sennego drzemania podpływając,@ Zjawia się srebrna dzianina umierania;@ Księżyc sieje blade zarodniki śmierci,@ A jego litość już kiełkuje w każdym jaju. Uczłowieczona gwiazdo, do twojego przyjaciela@ Tęskni szczerze najszczęśliwsze dziecko słońca.@ Co niespodzianie nagle wykiełkowało za dnia,@ We wnętrzu jednak pozostaje księżycowo łagodzące. Księżyc przed śmiercią swą uronił słowo, które@ Słyszeli wszyscy, lecz nikt nie pamięta o nim.@ Na księżyc w górę! Jego usta są zamknięte.@ Na srebrny glob, co już sylaby srebrnej nie uroni. 1917 Bernard Antochewicz Świerk Łagodniejące noce dzienne sprawy świerka@ Odważnie ożywiają w lesie godność przeznaczenia.@ Żadna gałązka w jego władaniu nie wątpi,@ Noc cała bez oddechu trwa i się nie zmienia. Pod jego wszystkimi gałęziami zawisły gwiazdy.@ Stromość drzewa dopiero dźwignęła niebo w górę.@ Jakże niewyraźnie napierają gwiazdozbiory!@ W zdumieniu zieleń przenika kosmiczną strukturę. Swoją przestrzenną tajemnicą świerk obdarza@ Kwiaty i nasze oczy królewsko i z wysoka,@ Istnienie jego spełnia się w światłości gwiazdozbiorów,@ Świerk wie świadomie z nami, że nam przynosi pokój. Do czego dąży wiatr kosmiczny w igłach aksamitnych!@ Świerk ustępuje użyczając nam wytchnienia łaskawie.@ Drzewo, które spięło sobą wszystkie gwiazdy,@ Pozostaje wielkie i jak dobry gość nas błogosławi. 1915 Bernard Antochewicz Krajobraz Czerwone wiatraki na ośnieżonych brzegach.@ Zielone fale niosą krę zamiast żółtej piany.@ Czarne ptaki, heroldowie zła, zwiastuny nieszczęść,@ Posępnie dumają nad pokracznymi gałęziami. Jakaż masa zwierząt kłębi się w tym drzewie.@ Lecz moich mrocznych godzin jest o wiele więcej.@ Ptaki mojej troski mają wieczne zmartwienia,@ Wypatrując horyzonty przez srebrzące się gałęzie. Nie wiem, czy ten obraz nie jest sennym majaczeniem.@ Bo przecież wznoszę sam to nagie drzewo pracowicie.@ Lecz obce ptaki przyleciały nie wezwane.@ I nie znam dali, która powołała je do życia. Nagle rozkręcają się koło mych wiatraków.@ Przez chwilę tylko huczy burza i szturmuje brzegi.@ I teraz czuję w sobie skrzydła obcych ptaków.@ Choć ciągle pełznie w dal plamisty robak rzeki. Leon Szwed Kamienne modlitwy Pokorni święci to białe sny z marmuru -@ Na dalekich mostach stoją w cichej rezygnacji.@ Pianę zagłuszają ostatnie modlitwy świata,@ Wokół których węsząc krążą o kulach żebracy. Potem elektryzują się przelotniej niż jaskółki@ Na widok łodzi z krzykiem dzieci i milczeniem kobiet.@ Wieczór wślizguje się na szminkach i na maściach.@ I wszystko już widzimy jak niedawną przypowieść. Żar do oczu i do ust podkrada się wciąż bliżej.@ Ludzie milkną i starzeją się jak płomienie nocą.@ Cóż mówią na mostach pokraczni jasnowidze?@ Wiadomo, że dusze ze śpiewu się wywodzą. Biedni święci to białe sny z marmuru.@ Jasność pierwszych świateł ich mosty już otula.@ Mruczenie najżarliwszych modlitw zagłuszyło pianę.@ Wsparci na duchu nadchodzą żebracy o kulach. Leon Szwed Samotnie Wołam! Lecz bez echa wszystkie moje głosy.@ To stary pusty las, zupełnie obcy dźwiękom.@ Oddycham, ale nic się nie porusza w ciemności.@ Żyję, bo słucham jeszcze, gniewam się i lękam. Czy to nie las? A tylko sny, co się rozrosły?@ Czy jesień, co w milczeniu rządy swe ustala?@ To jednak las był, pełen dawnej praprzemocy.@ A potem pożar, który go podpalał. Wspominać mogę tylko, żyć dawnymi obrazami.@ Mój las był martwy. I do obcych drzew szeptałem.@ A w moim wnętrzu źródło tryska i pulsuje. Patrzę w mój sen, w to widmo leśne i zdrętwiałe.@ Milczenie moje też nie jest bez granic.@ Bo w żadnym lesie jego echa nie znajduję. Leon Szwed --------------------------- Gunter Eich Urodzony w roku 1907 w Lebus nad Odrą, zmarł w 1973 w Langgries (Bawaria). Studiował prawo i języki orientalne w Lipsku, Paryżu i Berlinie. Od 1932 zajął się wyłącznie twórczością literacką, mieszkając kolejno w Berlinie, Dreźnie i Paryżu. W czasie wojny wcielony do Wermachtu, w r. 1946 powrócił z niewoli amerykańskiej. Oprócz liryki stanowiącej kontynuację szkoły liryków natury uprawiał dramaturgię radiową i telewizyjną. Debiutował tomem Gedichte w 1930. Był mężem pisarki Ilse Aichinger. Wspomnienie o sobie samym Żeby każda minuta była tylko teraźniejszością.@ Zawsze z poprzedniego wdechu i myśli pozostaje@ jakiś nieznany ból pozbawiony już sensu@ i wspomnienie nie sięga już tak daleko, by wiedzieć,@ kiedy to obce życie istniało,@ którego grymasy jeszcze stoją@ w środku pokoju jak ruchy powietrza. O, moje drugie ciało! W chwili śmierci@ skamieniały wszystkie rzeczy. Jakże spotkam teraz@ twoje ulice i twój krajobraz,@ w których zawsze jest jesień, bo przeszłość@ wywiewa się z nich jak brązowe liście i wiatr. Zapominam o tobie zupełnie.@ Imię twoje znają zwierzęta w lesie,@ a głos twój dla mnie przebrzmiał.@ Czasami słyszę@ noc wielkimi kroplami wiejącą w okno.@ Może to ono? Kazimierz Karkowski Koniec pewnego lata Któż mógłby żyć bez pociechy drzew! Jak dobrze, że uczestniczą w naszym umieraniu.@ Plon brzoskwiń już zebrany, zabarwiają się śliwki,@ a pod łukiem mostu szumi czas. Zwierzam moją rozpacz przelotowi ptaków,@ co spokojnie odmierza swoją część wieczności.@ Szlak przelotu@ odzwierciedla się w listowiu ciemnym nakazem,@ ruch skrzydeł zabarwia owoce. Trzeba zachować cierpliwość. Wkrótce@ odpieczętujemy pismo ptaków,@ czując pod językiem posmak grosza. Kazimierz Karkowski Fragment Słowo jedyne! Ciągle go szukam,@ co jak Sezam otworzy wrota góry,@ słowem przez rzeczy przemienione w szkło@ patrzę w niewidzialne - Słowa były daremne. O, sylaby duszy, próbo@ bezsilna, nie mogąca nazwać lotu gołębia,@ gdy stało się jasne,@ że różę zabarwia inna konieczność,@ w takim naginaniu@ góry się nie ugięły. Wciąż jeszcze niemota, trwająca męczarnia łkania,@ straszliwie zdławiona w obawie uduszenia,@ z wysadzonymi oczami bełkocze@ mowa kreta, skrzeczenie sroki. O, słowo jedyne, niepodobne do innych,@ a jednak powszechne,@ słyszę ciebie w barwach, podsłuchuję w kształcie liści,@ jak leżysz mi na języku!@ Ty, które znałem, z którego korzystałem,@ które jest tak blisko w dźwięczeniu ucha -@ niepojęte, nieuchwytne@ nigdy! Słowo, któreś było na początku,@ tak pewnie jak Bóg i tak niedosłyszalne,@ jakże mam przyjąć twoją bezlitosną@ sprzeczność, niewysłowienie@ twojej istoty, o, słowo - 1949 Kazimierz Karkowski Krzewy malin Las poza myślami,@ krople deszczu na nich@ i jesień, co każe im żółknąć - ach, wypowiedzieć krzewy malin,@ szeptać tobie jagody do ucha@ czerwone, co spadły na mech. Franz Fuhmann Franz Fuhmann (1922); poeta, prozaik, tłumacz; debiutował tomami wierszy "Gefuhle der Klage", "Trauer", "Ratlosigteit" (1942). W mądrych bajkach W mądrych bajkach zawsze@ z niedoli wyrasta szczęście,@ a z cudu rzeczywistość. Bohater@ zawsze się boi. Ten, który nie zna lęku,@ jest nieszczęśliwy: czuje, że brak mu@ cząstki człowieczeństwa i wyrusza@ w świat, by poznać strach. Zawsze drobne rzeczy są ważne.@ Wrzodami pokryte źrebię umie mówić.@ Zardzewiały lecz potrafi zabić smoka.@ Kromka chleba, w której jest miłość matki,@ Obdarzę wiedźmę dobrym sercem. "Jestem głodny!"@ "Jeśli chcemy gotować, musisz narąbać drew!"@ "Nie potrafię!"@ "Więc naucz się tego!"@ Ale najmłodszy brat dostanie czarodziejski stoliczek@ dlatego, że jest najmłodszym bratem.@ W mądrych bajkach zawsze@ podróż wiedzie na dno, na początku@ na dnie jest ciemno. Bohater@ maca rękami. Potem widzi@ małe światełko. Rusza, u celu@ światełko jest wielkie jak jasny dzień,@ a w jasnym świetle stoi zamek smoka@ z zaczarowaną królewną... "Gdzie u diabła znalazłeś ten skarb?"@ "Zaraz za domem" - odpowiada biedny brat.@ Nisko skłaniam głowę przed mądrością narodu,@ której zawdzięczamy, że w bajkach@ króluje dialektyka. Bernard Antochewicz --------------------------- Stefan George Urodzony 12»lipca 1868 we wsi Budesheim koło Bingen (Nadrenia), zmarł 4»grudnia 1933 w Minusio opodal Locarno w Szwajcarii. Obok Rilkego Mallarme', Verhaeren), angielskich (Swinburne, Rossetti). Ważniejsze zbiory jego wierszy to: Algabal (1892), Die Bucher der Hirten und Preisgedichte (1895), Das Jahr der Seele (1897), Der Teppich des Lebens und die Leider von Traum und Tod (1899), Der Siebente Ring (1907), Der Stern des Bundes (1914), Huldigungen (1931). Pieśń krasnoludka 1 Dziędzieją malutkie skowronki.@ Malutkie kwiaty jak dzwonki@ Kołyszą się dźwięcząc powabnia. Na skraju błękitnych lasów@ Malutkie jagniątka się pasą:@ Ich wełna świeci jedwabnie. Gromadka dzieci wesoła@ Śpiewa i tańczy dokoła -@ Czy już krasnoludka zawołać? 3 Tobie dam zamek, tobie dam złoto.@ Skarbiec pełen błyszczących klejnotów! Tobie dam włócznię i miecza blaski -@ Pięknych kobiet przychylność i łaski. A tobie nie dam bogactw doczesnych.@ Tobie jednemu dam miłość i pieśni. Leon Szwed * * * Lilio doliny!@ Pani co zarośla róż ochraniasz!@ Spraw żebym się cieszył@ Odrodził się i śpieszył@ Na twój pełen łaski dzień koronowania. Matko światła.@ Najłagodniejsza wśród kobiet.@ Okaż swoją dobroć@ Młodzieńcowi który stokroć@ Mchem i liśćmi obraz twój oplatał. Pani dobrej rady!@ Jeśli z ufnością odwagą@ Jeśli pełen skromności@ Twoją moc będę głosić:@ Czy dasz mi o co od dawna błagam? Leon Szwed * * * Nie będziesz już podróży głośnych chwalił@ Gdy wir przewrotny dno twej łodzi drąży@ I nagła przepaść spiętrza ostre skały@ A wokół szczytu orzeł niebios krąży. Na tych zwyczajnych prostych polach ucz się@ Powiewu wiosny który chłodem dmucha@ I świeżych pojęć co łagodzą duszność.@ W dziecinne ich jąkanie w szept się wsłuchaj! Tu znajdziesz tajemnicę pism runicznych@ Na zboczach gór i w srogiej sztuce lini@ Nie tylko w morzu murów ścian antycznych.@ Nie wabią tak laguny ani pini Ni wielkość ruin Rzymu chwały ogrom@ Jak cierpki zapach dębu i winogron@ I blask twych fal zielona życia wodo@ Co strzeże skarbu mojego narodu! 1895 Leon Szwed Burza Błędne ogniki rozpiechrzając się pogasły.@ Nagły grom zaczyna młócić wybujałe zboże.@ Piorun rozczepia suchy pień i straszy@ Legowisko dzika gniazdo sępa w borze. Okrutny król galopem z zamku chmur wyruszył@ Na koniu o uprzęży złotej z dużą świtą@ I goni za niewierną żoną co harcuje w burzy@ Na łup wydana wyuzdanym poplecznikom. Już prawie złapał ją i pięścią się odgraża@ Ona wymyka się z podstępnym chichotaniem.@ Aż związał ją... Zaciąga klamrę swego pasa@ Przerzuca w poprzek konia mocno gnotąc ramię. Złapana szczerzy białe zęby w złości@ Potrząsa głową włosy wichrzą się na czole.@ Jej nagie uda siecze deszcz ukośny@ A zimne piersi z rezygnacją oczekują na niewolę. Leon Szwed Przyjaciel łanów Krótko przed świtem widzisz go, jak kroczy@ Z błyszczącym sierpem po zwichrzonych grzędach.@ Na polu waży w ręce ciężkie kłosy@ I żółte ziarno sprawdza w mocnych zębach. Potem znów widzisz go w winnicy z tyką.@ Gałęzie słabsze wiąże tam do mocnych.@ Zielonych twardych winnych gron dotyka@ Łamiąc nadmierne wąsy bujnych roślin. Przed przyszłą burzą młodą jabłoń bada@ Czy sprosta sile wiatru i obłoków.@ Przy ulubieńcu mocny palik wsadza@ I pierwszy owoc wita z dumą w oku. Podlewa grunt z żółtej skorupy dyni@ Wyrywa chwasty broniąc go przed szkodą.@ Pod jego stopą krzewią się rośliny@ I bujnie przekraczają płot ogrodu. 1895 Leon Szwed Krajobraz pierwotny Z ciemności świerków wzbił się w błękit orzeł@ W nieśmiałym świetle chłeocą płytką wodę@ Dwa wilki. Przyczajone stoją w borze@ Chroniąc troskliwie swe potomstwo młode. Gładką podściółką a lasu wyszło stado@ Płochliwych łań. Napiło się i poszło@ Z powrotem w leśną noc. Lecz jedna pada@ I czeka na śmierć kryjąc się w zaroślach. Tu tłusta trawa kośby nie widziała@ I pnie leżały. Ślady silnych ramion.@ Przy nich zmarszczona bruzda rozszerzała@ Swój płodny zapach w świeżym kiełkowaniu. W białego słońca ostrym blasku lśniła@ Rozwarta rola rada nowym trudom.@ Praojciec kopał pramatka doiła@ Cierpliwie żywiąc los całego ludu. 1895 Leon Szwed Uczeń Macie rozkosze których ja nie pragnę.@ Bo we mnie miłość tętni memu Panu.@ Wy znacie tylko słodką ja wznioślejszą.@ Ja żyję dla wzniosłego Pana. Bardziej niż pracy dla waszego bractwa@ Jestem oddany pracy memu Panu.@ I tu się liczę. Bo mój Pan łagodny.@ Ja służę łagodnemu Panu. Pochodnia Wręczyłem ci pochodnię w biegu@ Którą przyniosłem z daleka:@ Uskrzydlony moim rozpędem@ Następnemu jej płomień przekaż. Opuść mnie biegnij z nim razem@ Aż ujmie ją mocniej w dłoni@ I w krótkiej lecz wiernej eskorcie@ Pochodnia mu jaśniej zapłonie. Daj mu co ja tobie dałem@ By wieść została przesłana@ Niech od życia zapali się życie@ Bo reszta nie jest nam dana. 1931 Leon Szwed --------------------------- Karl Krolow Urodzony w roku 1915 w Hanowerze, zmarł w 1975. Studiował filologię, filozofię i historię sztuki w Getyndze i Wrocławiu. Debiutował tomem poezji Hochgelobtes, gutes Leben w r. 1943. Przekładał liryków francuskich i hiszpańskich. Członek Grupy 47. Jego wczesne utwory wykazują wpływ liryki natury Loerkego i Lehmanna, później pojawiają się w nich elementy surrealizmu i filozoficznej refleksji. Jeden z najwybitniejszych współczesnych poetów niemieckich. Machina świata Klepsydry, atrybuty@ niewidocznej machiny świata,@ Zjawiska, które działają@ z wolna i poetycko,@ odczuwa się proces historii@ jak coś, co przecieka przez palce, gdy wesoło trwa strzelanie@ do już nieprzydatnych ludzi.@ Z rozkoszą przeszłość@ przetwarzamy w przyszłość.@ Winno się nauczać@ botaniki snów,@ by ciągnąć z niej korzyść@ dla utopii, która@ nie szczędzi okrucieństwa.@ Ostatnia karta nigdy@ nie jest przegrana. Już jutro@ będziemy wiedzieć więcej. Tymoteusz Karpowicz Lato jako Polifem Śpiący Polifem -@ w ramionach naręcze jarzyn@ i sen o Galatei,@ która igra figlami@ i wodą morską@ dla jego widzącego oka. Uniwersum owoców. Staw kołysze się@ jak kryształowa waza,@ w której uwięziono@ balon powietrza. Z labiryntów@ wołania zagubionych.@ Ciało ma w sobie za mało żelaza@ i ustępuje.@ Czepia się życia@ które je utrwala. Kazimierz Karkowski Sen Kiedy śpię,@ starzeje się zabawka,@ którą dziecko trzyma w ręku,@ miłość zmienia barwę@ między dwoma oddechami.@ Nóż w futrynie drzwi@ nadaremnie czeka,@ by ktoś z przechodniów@ wbił mi go w pierś.@ Zabójcy teraz także@ śnią pod kapeluszami.@ Czas ciczy. Czas snu.@ Słychać tętno tych, którzy@ usiłują być niewidzialni.@ Mądrość nie powiedzianych słów@ wzbiera i rośnie.@ Przezorniej teraz kwitną@ rośliny.@ Nie ma już oczu,@ które by je podziwiały. Kazimierz Karkowski --------------------------- + Literatura niemiecka Rainer Maria Rilke Urodzony 4 grudnia 1875»w Pradze, zmarł 29»grudnia 1926»w Valmont koło Montreux w Szwajcarii. Uczył się początkowo w szkole wojskowej, później handlowej, wreszcie w latach 1895-97»studiował historię sztuki i literaturę w Pradze i Monachium. Odbył podróż do Rosji, długie lata przebywał w Paryżu, od 1919 w Szwajcarii. W Rosji poznał Tołstoja, we Francji przyjaźnił się z Rodinem, którego był sekretarzem. Debiutował lirykami Leben und Lieder (1894). Dojrzała twórczość rozpoczyna się dopiero krótkim poematem Pieśń o miłości i śmierci korneta Krzysztofa Rilke (1899), wielokrotnie u nas tłumaczonym. Ważniejsze jego zbiory wierszy: Księga obrazów (1902), Księga godzin (1905), Nowe poezje (1907) i ostatnie tomy: Elegie duinejskie (1923) oraz Sonety do Orfeusza. Najwybitniejszy i najbardziej znany za granicą poeta niemiecki XX wieku. W swej twórczości przeszedł długą drogę od impresjonizmu do mistycznej refleksji. Jest również autorem powieści Pamiętniki Malte Laurida Brigge, pisał studia o sztuce, tłumaczył poetów francuskich i włoskich. * * * Kiedy teraz płacze gdziekolwiek na świecie@ I płacze bez przyczyny@ Płacze nade mną - Kto nocą teraz śmieje się gdziekolwiek@ I śmieje się bez przyczyny@ Ze mnie się śmieje - Kto teraz idzie dokądkolwiek drogami świata@ I idzie bez celu@ Do mnie idzie - Kto teraz umiera gdziekolwiek na ziemi@ I umiera sam@ Patrzy na mnie. Bernard Antochewicz * * * I znowu głośniej szumi głębia mego życia@ i toczy się już w poszerzonych brzegach@ i jestem także w rzeczy samej@ widząc co dotąd było niewidoczne. Bliższa jest również moja więź z nieznanym,@ jak ptakami wzlatyjącymi z dębu@ zmysłami sięgam w niebo pełne wiatru@ a uczucia niknął w zmierzchającym stawie dnia@ jakby stopy na rybach wsparte. Bernard Antochewicz Święty Sebastian Jakby leżąc stoi, całkowicie@ wyprężony wolą i natchnieniem.@ Jak matki zamyślone, kiedy karmią,@ i spięty w sobie jak spleciony wieniec. Nadlatują strzały: świszczą, świszczą,@ jakby na wierzch śmigały z jego lędźwi,@ stalowo drżąc końcami nagich bełtów,@ on się uśmiecha, jakby był nietknięty. Raz tylko nadchodzi wielka boleść@ i smutne oczy cierpią wciąż otwarte,@ aż wzrok czemuś błachemu nie zaprzeczy,@ jakby odtrącić chciał z wielką pogardą@ niszczycieli takiej pięknej rzeczy. Bernard Antochewicz Jednorożec Święty podniósł głowę i modlitwa@ jak hełm do tyłu spadła z jego czoła:@ Bezgłośnie się zbliżało białe zwierzą,@ niewiarygodne jak porwana łania,@ której bezradny wzrok o pomoc woła. Postument jego nóg z kości słoniowej@ posuwał się w łagodnej równowadze@ i biały blask po skórze biegnąc zmierzał,@ gdzie nad zwierzęcą cichą jasną głową@ róg sterczał biały jak w księżycu wieża,@ a każdy krok szedł, by ją wyprostować. Pysk o różowoszarym puszku lekko@ otwarty był i snop białych promieni@ (bielszy niż wszystko) na zębach się mienił;@ łaknące nozdrza były wciąż rozdęte,@ a jego wzrok wykraczał poza rzeczy,@ rzutując moc obrazów w głąb przestrzeni,@ zamykał je w błękitny krąg legendy. Leon Szwed Flamingi Jak w lustrze barw z obrazów Fragonarda@ nie więcej w piórach bieli i czerwieni@ niż w delikatnym opisie zawarto,@ gdzie ukochana jeszcze się rumieni@ I wszystko mija, śpieszy się do końca,@ powtarza się bez celu, rozkręcone.@ Tu czerwień, zieleń, szarość, promyk słońca,@ tam drowny profil ledwie uchwycony.@ I czasem uśmiech namacalny prawie,@ który roztrwania się, uszczęśliwiony@ w ślepej zapierającej dech zabawie. Leon Szwed Groby Heter Leżą w długich włosach, o brunatnych,@ głęboko zapadniętych twarzach. Oczy@ zmrużone jakby od nadmiaru dali.@ Szkielety, usta, kwiaty. W ustach@ gładkie zęby jak podróżne szachy@ z kości słoniowej ustawione w rzędach.@ I kwiaty, żółte perły, smukłe kości,@ koszule, ręce, wiednące tkaniny@ nad zwalonym sercem. Ale pośród@ pierścieni, talizmanów i kamieni@ błękitnookich (pamięć po kochankach)@ sterczy jeszcze cicha krypta płci.@ I perły znów, szeroko rozsypane,@ misy z palonej gliny, których krągłość@ zdobiła ich własny obraz, zielone skorupy@ balsamicznych waz, które jak kwiaty pachną,@ i kształty małych bożków: ołtarze domowe,@ niebiosa heter z bogami w zachwycie.@ Pęknięte pasy, płaskie skarabeusze,@ małe figurki olbrzymiego pokolenia,@ usta, co się śmieją, tancerze i biegacze,@ złote klamry podobne małym łukom@ do polowania na amulety zwierząt, ptaków@ i długie igły, zdobny sprzęt domowy,@ okrągła czara o dnie czerwonym,@ na niej niby nad wejściem czarny napis,@ zapięte nogi poczwórnego zaprzęgu.@ Znów kwiaty, perły, które się stoczyły,@ jasne biodra katarynki@ i wśród welonów niby mgły opadających@ jak z kokonu wyłażący z buta@ lekki motyl przegubu nogi.@ Tak leżą nafaszerowane cennymi rzeczami,@ kamieniami, zabawkami i domowym sprzętem,@ rozbitymi błyskotkami (wszystkim, co wchłonęły)@ i ciemnieją jak dno rzeki.@ Bo były łożyskami rzek,@ nad nimi w dal krótkimi bystrymi falami@ (które zmierzały do innego życia)@ padały ciała wielu młodzieńców@ i potoki mężczyzn także w nich szumiały.@ Niekiedy wymykali się chłopcy z gór@ dzieciństwa i spoglądając tam nieśmiało,@ bawili się rzeczami na dnie,@ aż rozwiązłość wchłonęła ich uczucie: I wtedy wypełnili płytką czystą wodą@ całą szerokość tej szerokiej drogi,@ poganiając wiry na głębokie miejsca;@ i po raz pierwszy odzwierciedlali brzegi,@ odległe głosy ptaków, a wysoko@ gwiezdne noce słodkiej krainy@ rosły w otwartą nieskończoność nieba. Bernard Antochewicz Przemijanie Piach przesypuje się między palcami naszych godzin.@ Bezustanne, ciche zanikanie, istniejące@ już nad dziełem szczęśliwie skończonym.@ A wiatr życia wciąż przemienia. Oto sterczą kolumny,@ którym kamienne czaszki rozwiązano.@ Lecz czym jest upadek: czy jest smutniejszy@ niż spadanie fontanny w wir ustawiczny zabawy,@ strojącej się lśniącym kurzem kropel?@ Zaufajmy przemianom w zębach czasu,@ aby nas umieścił widocznie@ w głowie swojej wszechwidzącej. Bernard Antochewicz * * * Jak wiatr o zmierzchu przecięty kosą wracających żniwiarzy,@ tak łagodnie przenika anioła niewinne ostrze cierpienia.@ Dniem i nocą jest towarzyszem u boku ponurego jeźdźcy@ i kroczy, dokąd kroczą bezimienne uczucia.@ Nad morzem staje jak wieża zdecydowany trwać w nieskończoność.@ A to, co jest zaledwie tym domysłem, jest Nim - lekkością istniejącą w twardym wnętrzu,@ by jak boleści kamień łzawica pusta@ otwarła się czystym jak łza ametystom. Bernard Antochewicz Śmierć Oto, śmierć stoi, niebieskawy wywar@ w masywnym kubku spodka pozbawionym.@ Pozycja to dla kubka osobliwa@ i miejsce: na odwrocie dłoni.@ Wyraźnie widać jeszcze na glazurze@ urwanie uszka. A przy nim ciemnieją@ litery znikające już: Nadzieja.@ Wyblakłe pismo przyprószone kurzem. Pijący to wpisane przypomnienie@ odczytał przy minionym już śniadaniu. Cóż to są za istoty, które trzeba@ odstraszyć trucizną i liczyć na nią? Inaczej czyżby pozostały? Czemu tęsknią@ za takim pełnym przeszkód pożywieniem?@ Trzeba im rzeczywistość twardą, męską@ wyjmować jak fałszywe uzębienie. Potem bełkocą. I seplenią... ... O gwiazd spadanie nad olśnioną ziemią,@ przejrzane na wskroś dawno kiedyś z mostu:@ Nie zapominać ich. Pozostać! 1915 Leon Szwed * * * Przelewające się nieba roztrownionych gwiazd@ pysznią się nad zmartwieniem. Zamiast w poduszkę@ płacz w górę. Tu przy płaczącej już,@ przy kończącej się twarzy, zagarniając wszystko,@ rośnie porywający wszechświat. Kto przerywa@ strumień, gdy tam się przedzierasz?@ Nikt. A więc będziesz nagle@ mocował się z gwałtownym dążeniem do ciebie@ tamtych gwiazdozbiorów. Oddychaj.@ Oddychaj ciemnością ziemi i znowu@ spójrz w górę! Jeszcze raz lekko, bez twarzy,@ głębia z wysoka przylega do ciebie. Odprężona@ pełna nocy twarz ustępuje miejsce twojej. Leon Szwed Przypisane M. Huśtawko serca. O bezpieczna, kto ciebie uwiązał@ do niewidocznej gałęzi. Kto popchnął,@ że wniosłaś się ze mną aż do listowia.@ Jakże bliski byłem wspaniałych owoców.@ Lecz pozostanie@ nie jest celem rozpędu. Tylko być blisko,@ przy stale nadmiernej wysokości - nagle@ możliwość zbliżenia. Sąsiedztwa. A potem@ przy miejscu osiągniętym nie do zatrzymania -@ znów zagubiony już nowy widok.@ I teraz nakazany nawrót@ w drugą stronę, w ramiona równowagi.@ Na dole - między - zwlekanie, przymus ziemi,@ przejście@ przez zakręt ciężkości, dalej - napina się proca@ obciążona ciekawością serca,@ pod górę drugiego przeciwieństwa.@ Znów jakże inaczej, jak różnie! Jak zazdroszczą sobie@ na końcach liny te dwie połowy radości.@ Czy odważę się: ćwierć? I dodaję, choć czuje opór,@ półkole, które huśtawkę odpycha.@ Nie uczynię go złudzeniem dla siebie, lustrem moich@ ziemskich rozpędów. Nie zgadłem nic. Niech więc będzie@ inaczej. I z punktu zwrotnego do punktu@ najodważniejszego rozpędu już przekraczam, zdobywam:@ nadmiary spadają ze mnie, spełniając półkole,@ napinając je prawie. A moje rozstanie,@ gdy załamie się przy nim miotająca siła,@ uczyni je szczególnie mi bliskim. Leon Szwed Strofy do uroczystej muzyki Dokąd sięga, głos człowieka, dokąd,@ gdy w górę leci? Szybują,@ czy szybują nim niebiosa? Czy też znosi go@ zawsze wiatr przemijający? Dziś stoję, stoję na wieżach radości,@ dziś, dziś nic nie urazi mnie śmiertelnie.@ Dziś przywołam jeden z głosów. Dziś jestem@ złotym świecznikiem głosu.@ Jest wysoki i pięknie wyrósł. Żadna palma@ nie rozdziela się wyraźniej w górze. I pewnie@ wspina się, jak zawsze@ istniejąc. Tylko w dole@ zmieniają się usta. Jedni stoją jako śpiewy ludzkości,@ zawsze w równowadze, spoczywają,@ nie chwiejąc się na wciąż@ Innych, na nich. O, Wysoka@ kolumno wesela, wzniosła. Dziś ponad moim@ nośnym sercem. Jak, jak@ przerwiesz milczenie@ moich umarłych i moje. Którzy skoczą ku tobie z innych@ kolumn i łuków w tę stronę -@ Którzy? Nie wiem. Lecz czuję, że ty@ w górze otrzymujesz nowe sklepienie. Bernard Antochewicz * * * Nocy. O ty w otchłań przesączone@ oblicze obok mego oblicza.@ Ty, mego zdumionego Patrzenia@ największa Przewago. Nocy, w moim spojrzeniu drżąca,@ lecz mocna w sobie;@ niewyczerpane Stwarzanie, trwające@ nad gniazdem ziemi; pełna młodych gwiazd, miotających ogień@ z umykających krawędzi@ w bezwdźwięczną przygodę@ między planetami: jakże w twoim otwartym Istnieniu@ wydaje się, o Przerastająca, małym -@ ale złączony z ziemią@ śmiem istnieć w tobie. 1914 Bernard Antochewicz * * * Raz jeszcze doszedł do Wyniesionego,@ który zmagał się na górach swego serca,@ zapach dolin. I pił ostatni@ oddech jak noc pija wiatry.@ Stał i pił woń, i pił, i klęknął@ raz jeszcze@ Nad jego kamiennym obszarem@ dolina niebios bez tchu@ osypała się. Gwiazdy nie zrywają@ pełni, którą ludzkie ręce niosą,@ przenikają milcząc jak zasłyszenie@ płaczącą twarz. 1914 Bernard Antochewicz Jesień Wysokie drzewo patrzenia, które gubi liście:@ teraz trzeba sprostać Nadmiarowi@ nieba, które przedziera się przez jego gałęzie,@ pełne lat, zdawało się być głębokie i gęste,@ niemal myślącą o nas przyjazną głową.@ I teraz całe jego Wnętrze staje się ulicą@ nieba. A niebo nie zna nas.@ Najskrajniejsza Zewnętrzność: że niby lotem ptaka@ rzucamy się poprzez to Nowootwarte,@ które się nas wypiera prawem przestrzeni,@ obiecującej tylko ze światłami. Naszego brzegu@ fale uczuć szukają porozumienia@ i pocieszają się w Przestrzeni jako flagi -@ Lecz o tęsknocie za domem@ myśli głowa drzewa. Bernard Antochewicz * * * Muzyko, oddechu posągów, może@ ciszo obrazów. Mowo, w której wszystkie@ języki milkną, czasie@ pionowo stojący na drodze serc znikających.@ Uczucia - do kogo? O, ty uczuć@ przeobrażenie - w co? O, słyszalne krajobrazy.@ Ty, jakże obca, muzyko. Ty z nas wyrosły@ obszarze serca. Najwewnętrzniejsza nasza głębino,@ która przerasta nas,@ wznosisz - nieskalane rozstanie:@ gdy otacza nas to Wewnętrzne@ jako najlepiej ćwiczona dal, jako inna@ strona powietrza,@ czysta@ ogromna,@ już nie do zamieszkania. 1915 Bernard Antochewicz Wielka noc Często podziwiałem ciebie, stałem przed oknem@ zaczętym wczoraj i podziwiałem. Nowe miasto@ było mi jakby niedostępne, nieufny krajobraz@ ciemniał w głębi, jakbym nie istniał. Najbliższe rzeczy@ nie uczyniły nic, abym je pojął. Obok latarni@ piął się w górę zaułek: wiedziałem, że był obcy.@ Po tamtej stronie pokój, przyjazny, jaśniejący lampą,@ i już byłem z nimi, gdy to odczuli, zamknęli okiennice.@ Gdy tak stałem, zapłakało dziecko. Zrozumiałem matki@ we wszystkich domach wokół i co jest w ich mocy;@ pojąłem@ jednocześnie wszystkich płaczów nieukojone przyczyny;@ lub czyjś głos zaśpiewał i wybiegał daleko@ z oczekiwania, lub kaszel starca w dole@ pełen wyrzutu jakby ciało jego miało słuszność@ wbrew najłagodniejszemu światu. Wtedy wybiła godzina -@ ale liczyłem za późno - i opadając przemknęła obok.@ Jak obcy chłopiec, gdy wreszcie go dopuszczą do zabawy,@ piłki nie chwyta i nie zna żadnej z gier,@ w które tamci z łatwością się bawią,@ stoi i odwróciwszy głowę, patrzy dokąd?@ - stałem i naraz@ pojąłem, że ty się mną zajmujesz, bawisz, dorosła@ nocy, i podziwiałem ciebie. Gdzie stały@ gniewne wieże, gdzie nieprzychylnym losem@ osaczało mnie miasto i nieodgadnione góry@ osaczało mnie miasto i nieodgadnione góry@ wystąpiły przeciw mnie, a z najbliższego kręgu@ głodująca obcość owijała przypadkowe pełganie@ moich uczuć - tam, o Wysoka, nie było hańbą@ dla ciebie, że mnie znałaś. Twój oddech@ płynął nade mną. Twój na doniosłą dal rozdzielony@ uśmiech przeniknął we mnie. 1914 Bernard Antochewicz Sonety do Orfeusza 1 Wkroczyło drzewo. O czyste przekroczenie!@ Orfeusz gra! O, wzniosłe drzewo w uchu!@ I milczał świat. Lecz nawet w przemilczeniu@ Nowy początek tkwił, zapowiedź ruchu. Zwierzęta ciszy wychodziły z lasu,@ Oderwanego od legowisk, schronisk:@ Ale nie z przebiegłości, nie ze strachu@ Tak ciche były, skromne, uniżone, Lecz z zasłuchania. Ryk, beczenie, wycie@ Zbyt marne były. Więc by uroczyście@ Przyjąć twój śpiew w skupieniu i bezruchu, Gdyż brak tu było schronu ciemnej żądzy@ Ze skromnym wejściem o dwu słupach drżących -@ Ty stworzyłeś im świątynię w słuchu. 1992 Leon Szwed 5 Nie wznoście mu pomnika. Niechaj róża@ Każdego roku kwitnie mu na korzyść.@ Bo to metamorfoza Orfeusza@ W przeróżnych rzeczach. I nie trzeba tworzyć --------------------------- Kurt Schwitters Urodzony w roku 1887»w Hanowerze, zmarł w 1948»w Ambleside (Anglia). Studiował w Akademii Sztuk Pięknych w Hanowerze i Dreźnie. W 1919»założył ugrupowanie "Merz", niemiecki wariant dadaizmu. Współpracownik pisma "Der Sturm". Twórca sławnych kolaży i abstrakcyjnych rzeźb. Od 1935»roku na emigracji w Norwegii, od 1940»w Londynie. Jeden z czołowych dadaistów niemieckich. W 1919»wydał tomik Anna Blume, a następnie kilka dalszych tomików wierszy dadaistycznych (w r. 1924»Sonate in Urlauten). Do Anny Blume O, ukochana mych 27»zmysłów, kocham tobie.@ - Ty, ciebie, tobie tobą, ja ci, ty mi. - My?@ Ale właściwie tu nie o to chodzi.@ Kim jesteś, niezliczona kobieto?@ Ludzie mówią, byłabyś - niech mówią, oni@ Nie wiedzą, że kościelna wieża stoi.@ Nosisz kapelusz na stopach, chodzisz na@ rękach, na rękach spacerujesz.@ Hallo, twoje czerwone suknie przepiłowane@ Wzdłuż białych fałd. Czerwono@ Kocham cię, Anno Blume, czerwono ciebie kocham!@ - Ty ciebie tobie ciebie, ja ci, ty mi! My?@ To należy (przypadkowo) do zimnego żaru.@ Czerwone kwiaty. Czerwona Anna Blume, jak mówią ludzie?@ Pytanie konkursowe: 1. Anna Blume ma ptaszka.@ 2. Anna Blume jest czerwona.@ 3. Jakiej barwy jest ptaszek?@ Błękit jest barwą twoich żółtych włosów.@ Czerwone jest gruchanie twego zielonego ptaka.@ Ty proste dziewczę w sukience na co dzień,@ Kochane zielone zwierzę, dla ciebie kocham!@ - Ty ci, tobie ja, ja ci, ty mi!@ My?@ To należy przypadkowo już do kufra z żarem.@ Anna Blume. Anna, A-n-n-a, dawkuję twoje imię.@ Twoje imię kapie jak rozgrzany łów wołowy.@ Czy wiesz o tym, Anno, czy już o tym wiesz?@ Można ciebie czytać też od tyłu, najwspanialsza@ Ze wszystkich, jesteś z przodu jak i z tyłu: "a-n-n-a".@ Wołówy łój kapie kroplami muskając moje plecy.@ Anno Blume, ty durne tępe zwierzę, kocham ciebie. Kazimierz Karkowski Burza Grzmot dudni, grzmot dudni i dudni przez pięć godzin,@ i błyska się, i błyska, ulice błyszczą w wodzie@ i świeci się, i świeci, i słońce znów wyrusza,@ czy aby, czy aby nie nadchodzi burza? Grzmot dudni, grzmot dudni i dudni siedem godzin@ i błyska się, i błyska, ulice błyszczą w wodzie@ i świeci się, i świeci, i słońce znów wyrusza,@ to chyba jest, to chyba, to jest na pewno burza. Leon Szwed Banały z chińszczyzny Muszki mają krótkie nóżki.@ (W żartach śpieszymy się powoli.)@ Czerwień maku jest czerwona.@ Koniec jest początkiem końca.@ Początek końcem jest początku.@ Banał ozdobą jest mieszcucha.@ Z mieszczaństwa się wywodzi mieszczuch.@ Dla dwóch słów mądrych starczy jedna głowa.@ Każda baba pod fartuszkiem coś tam chowa.@ Każdy początek ma swój koniec.@ Świat jest pełen mądrych ludzi.@ Mądry jest głupi.@ Nie wszystko, co się zwie ekspresjonizmem,@ Jest ekspresji sztuką.@ Głupi jest mądry.@ Mądry pozostanie głupi. Kazimierz Karkowski Bez słów Robak wisi na haku wędki.@ Ryba połyka robaka.@ Ryba połyka też haczyk wędki.@ Wędka wyciąga rybę.@ Teraz ryba wisi na wędce.@ Wędka wyciąga ją na powietrze.@ Ryba umiera w powietrzu.@ Wędka uśmierca rybę.@ Nowy robak wisi na haku wędki.@ Nowa ryba połyka nowego robaka.@ I nowe życie powstaje z rozpadu. Kazimierz Karkowski --------------------------- + Literatura rosyjska Anna Achmatowa Anna Achmatowa (właść. Gorienko, 1889-1966) - wybitna indywidualność poetycka XX wieku, której twórczość wyszła poza ramy jednego programu literackiego; debiutowała w 1912»r. tomikiem wierszy pt."Wieczór"; 1914 - "Czotki", "Paciorki różańca", 1917 - "Białe stado", 1940 - "Requiem" - poemat oratoryjno-ludowy o ofiarach stalinizmu; w Oxfordzie otrzymała doktorat honoris causa. z "Elegii północy" Wszystko pamieci twej na pastwę... Puszkin Pierwsza Prehistoria Mieszkam teraz gdzie indziej... Puszkin Rosja Dostojewskiego. Dysk księżyca@ Dzwonnica przesłoniła do połowy.@ W szynkowniach tłumy. Kłusem mkną dorożki,@ Czteropiętrowe rosną kamienice@ Przy cerkwi Objawienia, na Grochowej.@ Wszędzie szyldy wekslarzy, szkoły tańca,@ A obok: "Henriette", "Basile", "Andre"@ I okazałe trumny: "Miłow starszy".@ A zresztą miasto mało się zmieniło.@ Nie tylko ja, ale i inni również@ Zauważyli, że czasem potrafi@ Wyglądać jak wyblakła litografia,@ Nie pierwszorzędna, ale przyzwoita,@ Z siedemdziesiątych, zdaje mi się, lat. Szczególnie zimą, na krótko przed świtem,@ Albo o zmierzchu, bo wtedy za bramą@ Ciemnieje prosty i sztywny Litiejny,@ Jeszcze nie pohańbiony modernizmem,@ A naprzeciwko mieszkają - Niekrasow,@ Sałtyków-Szczedrin... Obaj już dostali@ Tablice memorialne. Z jakimż lękiem@ Patrzyliby dziś na nie. Idę dalej. A w Starej Russie wspaniałe rynsztoki,@ W ogródkach na wpół zmurszałe altany,@ I szyby w oknach czarne jak przeręble,@ I zda się, że tam się coś przydarzyło,@ Że lepiej nie zaglądać, idźmy dalej.@ Nie z każdym miejscem można się dogadać,@ Ażeby swą odkryło tajemnicę@ (A w Optinej już być mi nie sądzone...) Spódnice szeleszczące, pledy w kratę,@ Lustra oprawne w orzechowe ramy,@ Urodą Kareniny zaskoczone,@ A w wąskich korytarzach te obicia,@ Które tak podziwialiśmy w dzieciństwie,@ Tym samym pluszem wyściełane krzesła...@ Wszystko jest byle jaką zbieraniną...@ Dziwni ojcowie i dzieci. Majątki@ Pozostawiane. W Badenie - ruletka. Kobieta z przezroczystymi oczami@ (Tak bardzo błękitnymi, że natychmiast@ Morze się przypomina na ich widok!),@ O wymyślnym imieniu, z białą dłonią,@ Obdarzona dobrocią, którą w spadku@ Podobno po niej, jak mówią, przejęłam -@ Zbędne dziedzictwo w mym okrutnym życiu... Kraj cały w dreszczach, a katorżnik z Omska@ Wszystko zrozumiał i wszystko przekreślił.@ Oto za chwilę on wszystko przemiesza@ I sam ponad chaosem przedstworzenia@ Uniesie się jak duch. Już bije północ.@ Pióro wciąż skrzypi, a wiele z tych stronic@ Na wskroś przesiąkło Siemionowskim placem. W takich to czasach przyszło nam się zrodzić@ I nieodmylnie odmierzywszy czas,@ By nie pominąć niczego z widowisk@ Dziwnych, pożegnalismy się z niebytem. 1945 Druga Więc to jest właśnie ów jesienny pejzaż,@ Którego tak się bałam całe życie:@ Niebo -jak gdyby gorejąca otchłań,@ Odgłosy miasta - jak z tamtego świata@ Docierające i obce na wieki.@ Jak gdyby wszystko to, z czym w głębi duszy@ Walczyłam całe życie, obdarzone@ Odrębnym życiem, wcieliło się naraz@ W te ślepe mury i w ten czarny ogród...@ Właśnie w tej chwili za moimi plecami@ Mój dawny dom jeszcze mnie przymrużonym@ I bardzo nieżyczliwym śledził okiem,@ Owym na zawsze pamiętnym mi okiem.@ Piętnaście lat zdawało się udawać@ Całych piętnaście granitowych wieków.@ Lecz i ja sama byłam jak z granitu:@ A teraz błagaj, miotaj się, nazywaj@ Morską królewną. Wszystko jedno. Po co?...@ Po co mi było siebie przekonywać,@ Ze wszystko to zdarzyło się już nieraz,@ I nie mnie jednej tylko - innym także -@ I nawet coś gorszego. - Nie - lepszego,@ A głos mój - i to właśnie było tym,@ Co najstraszniejsze - rozległ się z ciemności:@ "Przed piętnastoma laty jaką pieśnią@ Witałaś tamten dzień, kiedy niebiosa@ I chóry gwiazd, i chóry wód błagałaś,@ By uroczyste święciły spotkanie@ Z tym, od którego sama dziś odeszłaś...@ Tak więc wygląda twe srebrne wesele:@ Sproś gości, pysznij się i głoś zwycięstwo!" 1943 Trzecia Mnie jak rzece@ Surowa epoka zmieniła bieg.@ Zamieniono mi życie. Innym nurtem@ Obok innego życia popłynęło@ I oto nawet nie znam swoich brzegów. A ileż to widowisk opuściłam,@ Nie przy mnie unosiła się kurtyna@ I opadała. Iluż to przyjaciół@ Nigdy, ni razu w życiu nie spotkałam,@ I ileż to zarysów obcych miast@ W mych oczach mogłoby wywołać łzy,@ A ja znam na tym świecie jedno miasto@ I we śnie po omacku je odnajdę.@ I iluż to nie napisałam wierszy,@ Chór ich tajemny wokół mnie się błąka@ I może jeszcze przyjdzie taka chwila,@ Gdy mnie zadusi...@ Wszystkie początki znam i zakończenia,@ Życie po końcu życia i coś jeszcze,@ Czego wspominać teraz nie należy.@ I jakaś obca kobieta zajęła@ Jedynie mnie przysługujące miejsce,@ Nosi moje najbardziej własne imię,@ Mnie zostawiając przezwisko, z którego@ Zrobiłam chyba wszystko, co możliwe.@ Niestety, nie we własnym legnę grobie. ... Lecz jeślibym spojrzała skądeś z zewnątrz@ Na me dzisiejsze, terażniejsze życie,@ To chyba wreszcie poznałabym zawiść... Leningrad, 1945 Czwarta Wszystkie wspomnienia mają trzy epoki.@ Pierwsza z nich jest jakby wczorajszym dniem.@ Dusza pod stropem ich błogosławionym,@ A ciało w cieniu ich zaznaje szczęścia.@ Jeszcze nie zamarł śmiech i płyną łzy,@ Atramentowa nie jest starta plama -@ I pocałunek - jak pieczęć na sercu,@ Jedyny, pożegnalny, wciąż pamiętny...@ ale to wszystko trwa bardzo niedługo,@ Nad głową już nie strop, a gdzieś daleko@ Na zagłuchym przedmieściu dom samotny,@ Gdzie zimą zimno, a latem gorąco,@ Gdzie są pająki, kurz wszystko pokrywa,@ Murszeją listy pełne słów żarliwych,@ Gdzie się cichaczem zmieniają portrety,@ Gdzie ludzie chodzą jak gdyby na groby,@ A po powrocie myją ręce mydłem@ I otrząsają przypadkową łezkę@ Z powiek znużonych - i ciężko wzdychają...@ Lecz bije zegar, wiosna zastępuje@ Poprzednią wiosnę, różowieje niebo@ I kiedyś się zmieniają nazwy miast,@ Zaczyna braknąć już świadków wydarzeń,@ Nie ma z kim płakać, nie ma z kim wspominać.@ I już odchodzą z wolna od nas cienie,@ Które przestaliśmy dawno przyzywać@ I których powrót byłby dla nas straszny.@ Zbudzeni raz, widzimy, żeśmy drogę@ Do samotnego domu zapomnieli,@ I swoim wstydem i gniewem się dławiąc@ Biegniemy tam, lecz (jak to zwykle bywa)@ Tam wszystko inne: ludzie, rzeczy, mury,@ A nas nikt nie zna - my jesteśmy obcy.@ Trafiliśmy gdzie indziej... Miły Boże!@ I oto gorycz największa przychodzi:@ Zdajemy sobie sprawę, że nie można@ Zawrzeć w granicach życia tej przeszłości@ I że jest dla nas tak nieomal obca,@ Jak sąsiadowi w tym samym mieszkaniu,@ Że nie poznalibyśmy już umarłych,@ A ci, z którymi Pan Bóg nas rozłączył,@ Świetnie obeszli się bez nas - i nawet@ Wszystko wyszło na lepsze... 1953 Wieczorem Muzyka brzmiała w tym ogrodzie@ Boleścią tak nie wysłowioną.@ I morza ostry zapach wionął@ Od ostryg na półmisku w lodzie. Rzekł: "Jestem zawsze wierny tobie!"@ I lekko dotknął mej sukienki.@ Jak te dotknięcia jego ręki@ Są do uścisków niepodobne. Tak ptaki głaszcze się lub koty,@ Tak patrzy się na woltyżerki.@ I drwiące świecą się iskierki@ Pod rzęs osłoną jasnozłotych.@ A rozpaczliwych skrzypiec głosy@ Dochodzą poprzez dym rozwiany:@ "Błogosławże szczęśliwe losy@ Za pierwsze sam na sam z kochanym". 1913, marzec * * * Ty przyszedłeś pocieszyć mnie, miły,@ Taki tkliwy i łagodny taki...@ Unieść się z poduszki nie mam siły,@ A na oknach wszędzie gęste kraty. Ty myślałeś, że martwą zastaniesz@ I przyniosłeś wianuszek na czoło.@ Jak boleśnie uśmiechem mnie ranisz,@ Drwiący, dobrotliwy, niewesoły. Co mi teraz ta śmiertelna trwoga!@ Jeśli ze mną pobędziesz choć trochę,@ Przebaczenie wymodlę u Boga@ Tobie i tym wszystkim, których kochasz. 1913, maj, Petersburg * * * Czyż dla nas świeżość słów, uczucie młode@ Utracić - to nie tak, jak dla malarza - wzrok,@ Lub dla aktora - głos, swobodny krok,@ Albo dla pięknej kobiety - urodę?@ Ale nie próbuj dla siebie zachować@ Daru, co przez@ niebiosa ci zesłany,@ Bo sami wiemy - każdy z nas skazany,@ Ażeby trwonić, a nie ciułać słowa. Idź sam i ślepym wzrok przywracaj, iżbyś@ Mógł poznać w ciężkie zwątpienia godziny@ Twych uczniów nienawistne drwiny@ I obojętność ciżby. * * * Nie tajemnice, nie cierpienia@ I nie zrządzenie Opatrzności -@ Te spotkania sprawiały wrażenie@ Pojedynku miłości. Już od rana w przeczuciu męki,@ Zanim przyszedłeś jeszcze,@ Odczuwałam w rękach ugiętych@ Lekko kłujące dreszcze. I suchymi palcami mięłam@ Rąbek barwnej serwety.@ Ja już chyba wtedy pojęłam@ Jak mała jest ta planeta. 1915 * * * Wszystko zrabowane, zaprzedane,@ Skrzydło czarnej śmierci powiało,@ Wszystko głodną tęsknotą zżerane -@ Więc dlaczego tak nam pojaśniało? W dzień powiewy wieją wiśniowe@ Z niezwykłego lasu pod miastem,@ Nocą gwiazdozbiory błyszczą nowe@ W głębi niebios lipcowych, jasnych. I ta dziwność się zbliża do domów,@ Choć są nędzne i rozwalone -@ To nie znane nikomu, nikomu,@ Lecz od dawna przez nas upragnione. --------------------------- Andrzej Bieły Andrzej Bieły (właść. Borys N. Bugajew, 1880-1934) - poeta, powieściopisarz, krytyk; reprezentant drugiej fali symbolistów rosyjskich; w licznych artykułach dał podstawy teoretyczne nowej sztuki; debiutował tomikiem "Złoto w lazurze" (1940r.); inne tomy: "Popiół", "Urna", "Królewna i rycerze"; w 1913-14»r. powstała powieść pt."Petersburg" Słowa moje Słowa moje - perłowe wodomioty@ wśród księżycowych snów bez celu rozpienione -@ kapryśne ptaka loty,@ mgłami zaobłoczone. Marzenia me - złudzenia roztęsknione,@ lodowiec zórz płonących wszystkich łez zamarłych -@ to olbrzym jest szalony,@ co świstem ściga karły. Miłość moja - to dzwon wezwania smutny,@ zadźwięczy i odleci w inne strony -@ to miły sen ułudny,@ kiedyś już śniony. maj 1901 Sieriebrianyj Kołodieź Noc Sergiuszowi Krieczetowowi Choćby westchnienie ludzkiej mowy,@ Choćby koguta nagłe pianie:@ Równiny leżą uciskane@ Nocy ciężarem bezechowym. Paszcza rozwarła się nade mną@ Niebytem ślepym, bez marzenia.@ Ona do duszy moc swą niemą@ Przelewa groźną strugą cienia. Jej dno prorocze ponad zamęt@ Gwiazdozbiorami mi wyznaczy@ Drogę przez wichrów bladą plamę.@ Zwierz przemknie w lęku i rozpaczy Swym szczeciniastym rdzawym garbem.@ A przed nim cień między wzgórzami@ Na śniegu niebieskawą farbę@ Roni trwożnymi mknąc skokami. To stromo się ze zbocza zwali,@ To znów się pod chojarem skuli.@ Zapłacze pies w zimowej dali,@ Do sani się przed wilkiem tuli. Jak zabobonny strach jest silny,@ I noc, i smutne te przestrzenie,@ Lodowe pryskające płyty -@ Nieba surowe ustrojenie. styczeń 1907 Paryż Nie na sąd lub osądzenie... Bezcennych dni nieocenioną stratę@ Jakże opłakać mam i jak mam przeżyć? Lecz zrywa się w przestworzu górny wiater.@ Wiem wszystko.Wszystko przemilczę. Bo wierzę. Dusza: a w duszy wiosną wiosna bywa.@ Tak, wiosną wiosna - i czym wiosnę zmierzę? Gdy ona przyjdzie - jak mam się odzywać?@ Przemilczę - nie odezwę się...Nie wierzę. W moich ostatnich latach nie krzywdź mnie.@ Choć minę, w wiekach krzywdę mą odmierzę. Przemilczę. I nie powiem - nie i nie.@ Sąd mój surowy. Jak mam rzec: "Nie wierzę"? W górnym przestworzu płyną wieki, lata.@ Wagę twych losów uniosłem - i wierzę. Bezcennych dni nieocenioną stratę@ Jakże opłakać mam i jak mam przeżyć? 1907 Moskwa * * * Śnieg - w czarności opadłe miąższe łzawiejące,@ Krzew -jak dymkiem pąkami młodymi owiany.@ Jak to upojnie człapać kaloszami w błocie -@ I zgwizdnąć się z wiosennym wietrzykiem porannym. Wieki całe - nie lata - w rozciągliwym mgnieniu.@ Zachwyty - w piersi, co rozszerzona powietrzem...@ Wśród poszarzeń miękkiego, watłego zmętnienia@ Spadają na nas nagłym posrebrzeniem deszcze. Wdarła się i chlusnęła - w mąt, w ciemność tumanu -@ Rzeka - wezbrana piennie, szeroko, bez końca.@ Mgnienie - a zniebieścieje w rozlew oceanu@ I jak ptak zaświegoce... I nastanie -@ - słońce! 1926 Moskwa Strach Czekam - by słowo twe przyjąć z płomieni.@ Czekam - znaku...Lecz strach -@ - Lecz Duch@ Przytłaczający - Jak złodziej,@ Jak nikczemnik - W górach@ Pełznący. Kosmaty proch mamrocze coć na chmurze -@ Ku górze miota poszarpane lądy -@ - Zwala... Niby niewolnik@ W norze - Z chmur lotnych żmija smagnie mnie okrutna,@ Próżno uderzy igłą ognia -@ - W serce. Smutna@ Jest dusza moja@ Aż do śmierci. 1901,1931 --------------------------- Aleksander Błok Aleksander Błok (1880-1921) - rosyjski symbolista liryk i dramaturg; 1-wszy zbiór poezji w 1904r. pt "Wiersze o Przepięknej Pani", inne: 1915»r. "Wiersze o Rosji", 1918 - "Dwunastu", 1919 - "Jambry", 1922 (wydanie pośmiertne) "Odwet"; we wczesnych utworach dominuje nastrój kontenplacji mistycznej, po 1905 r. przewaga motywów narodowych; * * * Światło chwiało się w oknie,@ A w półmroku dalekim@ Pode drzwiami samotnie@ Szeptał z nocą arlekin. Była mgłami owiana@ Biało-czerwona szata.@ Na górze - tuż za ścianą -@ Błazeńska maskarada. Tam twarze ukrywali@ W kłamstwa barwne odcienie,@ Lecz w dłoniach poznawali@ Nieuniknione drżenie. On - swym drewnianym mieczem@ Kreślił jakieś imiona.@ Ona - dziwnością rzeczy@ Przejęta, zachwycona. Nie wierząc zachwyceniu,@ Samotny - choć z ciemnością -@ W zamyślonym podcieniu@ Arlekin śmiał się głośno. 6»sierpnia 1902 * * * Razem błądzimy po tej ziemi -@ Ty - anioł we śnie nieprześnionym,@ Ja - marny, nie wtajemniczony,@ Ukryty pod skrzydłami twemi. Ślepiec drugiego wiedzie ślepca,@ Lecz coraz gęściej lecą strzały,@ A ja ramieniem odrętwiałym@ Osłaniam kochające serca. Gdy anioł-łabędź w dół się kłoni,@ Cóż pocznę w jego skrzydłach, niemy?@ Strzała odnajdzie i dogoni,@ Przygwoździ do rodzonej ziemi. Lecz bądźmy razem. Łabędź śpiący@ I ja - upadły, lecąc za nim@ Niby dym wonny, kadzidlany,@ Do pierwobytu się wznoszący. 17»października 1905 z cyklu "Jesienna miłość" 3 Jak dobrze twe chłodne ramiona@ Przytulić, gdy dmie zawierucha:@ Ty sądzisz - pieszczota to czuła,@ Ja wiem - to jest zachwyt i bunt. I oczy jak świece ci płoną@ Ponocne, i chciwie cię słucham -@ Jak straszna się bajka wysnuła@ I miedza śród gwiezdnych drży łun... O, wtedy, promiennym wieczorem@ Ty, wierna ciemnemu rajdowi,@ Na zawsze z urokiem niezmiennym@ Już jaśnieć mi będziesz śród gwiazd. I wiem - zimny wiatr dmie z uporem,@ I wierzę - nic jesień nie powie!@ Nie wyda przed nikim płaszcz ciemny,@ Że w ucztach spędziliśmy czas!... I mkniemy w jesienne głębiny,@ Słuchamy: grzmią trąby nieznane,@ Mierzymy na nocnej tej drodze@ Wyziębłe wyżyny mych skarg... Minęły triumfu godziny -@ A wargi, już tobą pijane,@ W przedśmiertelnej całując cię trwodze,@ Przylgnęły do chłodnych twych warg. 3»pażdziernika 1907 * * * O męstwie, bohaterstwie i o sławie@ Zapominałem na żałosnej ziemi,@ Gdy na mym stole w zwyczajnej oprawie@ Twój wizerunek świetliście się mienił. Lecz przyszła chwila - ty dom opuściłaś.@ Cisnąłem w noc umiłowany pierścień.@ Innemu losy swoje zawierzyłaś,@ I twarz najmilszą zapomniałem wreszcie. Leciały dni w przeklętym roju wrażeń...@ Targały życiem moim namiętności...@ I przypomniałem ciebie przed ołtarzem,@ Wzywałem ciebie jak własnej młodości... Wzywałem ciebie, lecz tyś nie wróciła,@ Łzy przelewałem, ale nadaremno.@ Tyś się błękitnym płaszczem otuliła,@ Odeszłaś z domu w dżdżystej nocy ciemność. Ty miła, tkliwa, nawet wiedzieć nie śmiem,@ Gdzie dla swej dumy znalazłaś schronienie...@ Śpię twardo, widzę płaszcz błękitny we śnie,@ W którym odeszłaś w dżdżystej nocy cienie... Już mi nie marzyć o czułości, sławie,@ Młodość minęła, z nią wszystko pospołu!@ Twój wizerunek w zwyczajnej oprawie@ Własną mą ręką zabrałem ze stołu. 30»grudnia 1908 z cyklu "Jamby" * * * O, jak szaleńczo pragnę żyć!@ Unieśmiertelnić - istność rzeczy,@ To, co bez twarzy - uczłowieczyć,@ W ciało i krew zamienić myśli, Niech życia sen okrutny gniecie,@ Niechaj utracę dech w tym śnie,@ Wesoły chłopak kiedyś przecie@ W przyszłości może wspomni mnie: Darujmy mu ponurość - czy to@ Ukryty motor jego sił?@ Dziecięciem dobra, światła, świtu,@ Triumfem on wolności był. 5»lutego 1914 * * * Jam Hamlet. Krew się w żyłach ścina,@ Kiedy przewrotność splata sieci.@ A w sercu - miłość, ta jedyna,@ Ta pierwsza - do najmilszej w świecie. Chłód życia już, Ofelio miła,@ W daleką uniósł cię krainę,@ Zatruta klinga mnie przeszyła@ I, książę, w kraju własnym ginę. 6»lutego 1914 * * * Ogniem i mrozem ścina trwoga -@ Tak życie minie. Pomnij, miła,@ Że się spotkamy z woli Boga@ W czas odkupienia - u mogiły. Wierzę, że nowy wiek nadejdzie@ W każdym nieszczęsnym pokoleniu.@ Nie darmo je rozsławia wszędzie@ Śmiertelnie znieważony geniusz. I znieważeni, jak on, wszyscy@ Są w sercach swoich, sercach śpiewnych.@ Święty miecz wojny wszystkim błyszczy@ W nieuniknionych chmurach gniewnych. Choć dzień daleki - przykazanie@ Dla młodych mamy jedno: gniewem@ Pogarda rośnie i dojrzewa,@ A źrzałość gniewu - to powstanie. Zgrywajcie życie niby fanty.@ Poetów serca wciąż na straży,@ W ich niepokoju - moc się waży;@ Podobnie czarne śpią brylanty Snem niepojętym i nieznanym,@ W bezruchu śpią zaczarowanym@ Do dnia, aż w łonie gór głębokiem@ Kilof zadzwoni o opokę. 1910 - 6»lutego 1914 --------------------------- Josif Brodski Josif Brodski (1940) - w 1972r. opuścił Rosję; 1-wsze zbiory noszą datę 1958 r.; samouk, zdobył jednak gruntowną wiedzę filozoficzną, historyczną i literacką; ceniony wykładowca amerykańskiej uczelni; w 1987r. otrzymał Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury; * * * Tym tylko byłem, czego@ ty dotykałaś dłonią,@ nad czym w noc - głuchą, wronią -@ pochylałaś się, strzegąc. Tym tylko byłem, co@ rozróżniałaś tam, w dole:@ w licach zatartych, w czole@ rysy nawykła ciąć. Tyś to trącała przecież@ zmysł, by drżał, by nie usnął,@ mnie małżowinę uszną@ lepiąc w gorącym szepcie. Tyś to w wilgotną głąb@ krtani, w łuki podniebień,@ kiedy wzywałem ciebie,@ giętki wkładała głos. Ślepy byłem, lecz szłaś -@ przesłonięta i jawna -@ wzrok wszczepiając mi z nagła.@ Tak zostawia się ślad. I tak światy się stwarza,@ a stworzone - od nowa@ zaczynają wirować@ i darami obdarzać. Tak, to blaskiem, to mgłą@ spowity, ziąbem, ogniem,@ wśród przestworzy samotnie@ krąży zbłąkany glob. 1981 Motyl 1 Mam rzec, że jesteś martwy?@ Lecz żyłeś tylko@ dobę; smutne, motylku,@ są Stwórcy żarty!@ Słowo "żyć" pusto brzmi,@ gdy kilka godzin@ dzieli śmierć od narodzin,@ i trudno mi@ w jednej daty granice,@ w ten dzień niedługi@ wtłoczyć jedno i drugie -@ i śmierć, i życie. 2 Bo dni są dla nas, żywych,@ niczym. I tyle:@ niczym. Dni nie przyszpili@ wzrok, by się żywić@ ich barwą: one mkną@ na swym tle białym@ niewidzialne, bez ciała,@ ulotne. Są@ jak ty: powiem inaczej -@ dzień, pomniejszony@ do trwania twej agonii,@ czyż wiele znaczy? 3 Mam rzec, że ciebie wcale@ nie ma? Lecz barwy@ z twych skrzydeł się nie starły:@ istnieją dalej,@ jak istniały. Kto im@ wciąż podpowiada,@ jak mają się nakładać?@ A ja, ze swym@ gliniastym, ciężkim słowem,@ z mową bezbarwną,@ jak mam dorównać farbom@ palety owej? 4 Na twych rozwartych skrzydłach@ rzęsy, źrenice -@ dziewice pięknolice,@ ptaki, straszydła?@ Czyja na tobie twarz@ sportretowana@ w przelocie? W cętkach, w plamach,@ jakimi trwasz@ martwymi naturami@ pośród żywiołów? Co w tobie tkwi: ryb połów?@ stół z owocami? 5 Może jesteś pejzażem?@ Może przez lupę@ dostrzegę w tobie grupę@ nimf, pląsy, plażę?@ Czy jasno tam jak w dzień?@ czy mroki nocne@ panują? Jakie słońce@ rozjaśni cień,@ gdy nad pejzażem wstanie?@ Jakie w nim chmury?@ I jakiej jest natury@ odwzorowaniem? 6 Myślę, żeś jest zarazem@ i tym i owym:@ gwiazdą, głębiną, głową,@ rzeczą i pejzażem.@ Jakiż to złotnik siadł@ i, brwi nie chmurząc,@ w tobie jak w miniaturze@ wyrył ten świat,@ gdzie wszystko oszałamia,@ zwodzi i przeczy,@ gdzie tyś jest - myśl o rzeczy,@ a my - rzecz sama? 7 Powiedz, czemu ten deseń@ dostał się tobie@ na jedną tylko dobę,@ skoro trwa przestrzeń.@ odbita w rtęci wód@ wiecznie i wiernie@ Tak krótki jest twój termin,@ że skrzydeł cud@ daremny jest: tak rzadko@ trzepoczesz w dłoni,@ lub umykasz pogoni@ zbieracza z siatką. 8 Nie powiesz mi niczego;@ lecz nie z przyczyny@ bojażni ani winy,@ i nie dlatego,@ żeś martwy i żeś motyl.@ żywe czy zmarłe,@ każde stworzenie marne@ na znak wspólnoty@ głos ma od Boga dla@ brzmienia, znaczenia:@ dla przedłużenia mgnienia,@ minuty, dnia, 9 Tobie - nikt nie wypłacił@ owej zaliczki.@ Lecz po cóż na nią liczyć?@ I z jakiej racji@ masz się znaleźć w rejestrze@ dłużników nieba?@ Nie smuć się: widać trzeba,@ abyś był jeszcze@ niemy, słaby i wczesny@ (ciężar słów - męczy):@ bardziej niż czas bezdźwięczny@ i bezcielesny. 10 Zbyt śmiertelny, by bać się,@ lekki, nieczuły,@ wzlatujesz nad kopułę klombu, tak właśnie,@ jakby ci uciec przyszło@ z zaduchu więzień,@ gdzie tkwią "było" i " będzie",@ przeszłość i przyszłość;@ i kiedy lecisz w dal,@ nad kwiaty polne,@ jest tak, jak gdybyś formę@ powietrzu dał. 11 Tak właśnie pióro czyni,@ mknąc po otwartych@ równinkach śnieżnej karty@ nie wiedząc, czyli@ z zapisywanych stron@ sens czy nonsens powstaje -@ ono się tylko zdaje@ na mądrą dłoń,@ dłoń, w której palcach nieme@ słowo pulsuje,@ nie pył z kwiatów zdejmując,@ lecz z ramion brzemię. 12 Takie piękno, z tak bliską@ śmiercią złączone,@ orze czoło zmęczoną@ bruzda domysłu:@ trudno dowieść jaskrawiej,@ że - przyjacielu -@ świat stworzono bez celu,@ a jeśli nawet,@ to cel nie w nas jest, bracie@ Entomologu,@ ale w światła i mroku@ wiecznym kieracie. 13 Pożegnać cię już, skoro@ giniesz z dniem razem?@ Są ludzie, których rozum@ pokrywa porost@ zapomnienia; lecz czy@ winni są sami?@ Wszak mają za plecami@ nie miękkich dni@ małżeńską pościel, i nie@ mrok snu bez rojeń,@ i nie przeszłość - lecz twoje@ skrzydła jedynie! 14 Tyś jest bardziej niż Niczym.@ A raczej: jesteś@ widoczniejszy i przez to@ bliższy. Lecz wliczam@ cię do Nicości krewnych.@ Twoja śmierć wczesna@ ją właśnie ucieleśnia;@ dlatego pewnie@ jesteś w zamęcie dnia@ godzien choć słowa,@ ty - przejrzysta przesłona,@ co dzieli "Nic" od " Ja" 1972 --------------------------- Maria Cwietajewa Maria Cwietajewa (1892-1941) - poetka; w 1912»opuściła Rosję; przebywała w Berlinie, Pradze i Paryżu; na emigracji osamotniona i w ciężkich warunkach materialnych (w l. 1928-39, nie wydano ani jednej książki); w 1939 powrót do ZSRR; po wybuchu wojny ewakuowana do Czystopola i Jełabugi, gdzie popełniła samobójstwo; debiut w 1910r. "Wieczorny album" 1912 "Latarnia Czarnoksięska", 1922 "Wiorsty", "Rozłąka", poematy: Poemat góry (1925-6), Poemat kresu (1926), Poemat schodów (1928), Poemat powietrza (1930); Miłość Jatagan? Płomień?@ Skromniej - nie tak krzykliwie! Ból znajomy jak oczom - dłonie,@ Jak wargom -@ Dziecka własnego imię. 1»grudnia 1924 z "Wierszy do Błoka" 1 Twoje imię - ptaszyna w rękach,@ Twoje imię - zimno sopelka,@ Jedno jedyne ust poruszenie,@ Twoje imię - sylaba, drgnienie,@ Schwytana w locie piłeczka,@ W ustach srebrny dźwięk dzwoneczka. Kamień rzucony na dno strumienia@ Pluszcząc zapłacze twoim imieniem.@ W lekkim tętencie kopyt po nocy@ Rozgłośnie imię twoje się toczy.@ Wypowie nam je u skroni@ Dźwięczny szczęk broni. Twoje imię - ach, tak nie można! -@ Twoje imię - pocałunek ostrożny@ W lekki chłód nieruchomych powiek,@ Twoje imię - pocałunek śniegowy.@ Błękitny łyk, lodowy, źródlany.@ Z twoim imieniem - sen nieprzespany. 15»kwietnia 1916 z cyklu "Bezsenność" 4 Po bezsennej nocy słabnie ciało,@ Miłe staje się i nie swoje - cudze.@ W powolnych żyłach jeszcze ćmiące strzały -@ I niby anioł uśmiecham się do ludzi. Po bezsennej nocy słabną ręce,@ Wróg czy przyjaciel - jakże obojętni.@ I nagle pachnie na mrozie Florencją,@ I tęcza w przypadkowym dźwięku tętni. Czule jaśnieją wargi, cień mocniej się złoci@ Wkoło zapadłych oczu. To noc tak rozświeca@ Owo święte oblicze - i od ciemnej nocy@ Jedno ciemniejsze tylko - to nasza źrenica. 19»lipca 1916 Ucieczka Pod firankami deszczu@ Obojętnego unikając wzroku@ - O, jutro moje! - ciebie jeszcze@ Wypatruję - tak jak pociągu Wypatruje bombardujący@ Z wybuchu wstrząsem żywym@ W dłoni... (Nie od tych morderstw@ Uciekamy nurzając się w grzywę Deszczu!) Nie strach przed pomstą,@ Nie... - Lecz obłoki! lecz dzwony!@ To Jutro pędem, ostro@ Przebiega wzdłuż peronu, Co zginął... Litościwy Boże!@ Mój Boże! O dymny skraj lasu -@ Jak o ścianę... (Czy to podnóżek@ Pod nogami - albo zawczasu Ni rąk, ni nóg?) Wiorstwowym osprzętem@ Słupa... Latarnie z majaczenia...@ Nie miłość, ni uczucie namiętne,@ Jesteś pociągiem, którym jadę bez wątpienia W Nieśmiertelność... 14»października 1923 --------------------------- Mikołaj Gumiłow Mikołaj Gumiłow (1886-1921) - teoretyk i czołowy przedstawiciel akmeizmu; w pierwszych próbach pióra zebranych w "Drodze konkwistadorów" (1905) i "Romantycznych kwiatach" (1908) ujawnia się zależność od symbolizmu; zbiorki: "Obce niebo" (1912), i "Kołczasz" (1916) realizują zasady polityki akmeistów; wiele podróżował (motywy afrykańskie w twórczości); w 1921r. aresztowany i rozstrzelany za udział w spisku kontrrewolucyjnym; Szósty zmysł Wyborne wino, gdy w nas zakochane,@ Dobry jest chleb, co w piecu dla nas rośnie,@ Kobieta, której ciało miłowane@ Udręczy najpierw, pojąc nas miłosnie. Lecz cóż uczynić mamy z zorzą bladą@ Nad stygnącymi w chłodzie niebosami,@ Gdzie ponadziemski spokój, cisza włada,@ Z nieśmiertelnymi cóż czynić wierszami? Ni zjeść, ni wypić, ani pocałować,@ A mgnienie biegnie dalej niewstrzymanie,@ Załamujemy dłonie, lecz od nowa@ Na przemijanie jesteśmy skazani. Jak chłopiec, który odbiegł swej zabawy,@ Dziewczęcą kąpiel podglądając skrycie,@ Miłosnej jeszcze nieświadomy sprawy,@ Wyczuwa już pragnienie tajemnicze; Jak niegdyś pośród skrzypów wybujałych@ W bezsile swej ryczały zagubione@ Oślizłe gady, kiedy odczuwały@ Na grzbiecie skrzydła jeszcze nie zrodzone; Tak wiek za wiekiem - Panie, zaliż dnieje?@ Skalpelem sztuki i przyrody ścisłym@ Tknięty duch krzyczy, ciało nasze mdleje,@ By zrodzić narząd dla szóstego zmysłu. Słoniątko Miłość moja do ciebie - to słoniątko,@ Zrodzone gdzieś w Berlinie czy w Paryżu,@ Stopami z waty miękko tupoczące@ W pokojach właściciela menażerii. Nie dawaj, proszę, mu francuskich bułek,@ Nie dawaj, proszę, kapuścianych liści,@ Cząsteczkę tylko przełknie mandarynki,@ Mały kawałek cukru lub cukierek. O, nie płacz, miła ma, że w ciasnej klatce@ On pośmiewiskiem stanie się gawiedzi,@ Te mu w nos będą puszczali dym z cygar@ Subiekci pod chichoty midinetek. I nie myśl, miła, że nadejdzie chwila,@ Gdy, oszalały, zerwie swoje pęta@ I przez ulice runie, i że będzie,@ Niby autobus, gniótł wyjacych ludzi. Nie, niechaj przyśni ci się on nad ranem@ W miedzianych blachach, w piórach, w złotogłowiu,@ Jak tamten, Majestatyczny, co ongi@ Niósł do drżącego Rzymu Hannibala. Derwisz pijany Śród cyprysów słowik śpiewa, nad jeziorem księżyc wisi,@ Kamień czarny, kamień biały, wielem wina wypił dzisiaj.@ Zaśpiewała mi butelka głośniej niźli serca drgnienie:@ Promień twarzy przyjaciela - to mój świat,@ a reszta - cieniem! Nie od dziś i nie od wczoraj jest podczaszy mym wybranym,@ Nie od wczoraj, nie od dzisiaj już od rana jam pijany.@ I przechadzam się, wychwalam, żem zwycięstwa poznał cene:@ Promień twarzy przyjaciela - to mój świat,@ a reszta - cieniem! Jam włóczęga i wisielec, i straceniec oszalały,@ O tym, czegom się nauczył, już na zawsze zapomniałem,@ Dla uśmiechu różanego, dla melodii jednej brzmienia:@ Promień twarzy przyjaciela - to mój świat,@ a reszta - cieniem! Oto błądzę po mogiłach, co przyjaciół mych zawarły,@ Czyż nie wolno mi doprawdy już o miłość spytać zmarłych?@ Z jamy grobu tajemnicę czerep głosi martwym tchnieniem:@ Promeń twarzy przyjaciela - to mój świat,@ a reszta - cieniem! W jeziorowym dymie strugi pod księżycem się kołyszą,@ Na cyprysach, na wysokich już słowiki zmilkły w ciszę,@ Tylko jeden zaczął śpiewać tak donośnie, tak z natchnieniem:@ Promień twarzy przyjaciela - to mój świat,@ a reszta - cieniem! Las W lesie owym, gdzie białawą korą pnie@ Niespodzianie przedzierały się przez mgłę, Za korzeniem korzeń z ziemi poprzez liść,@ Jak mieszkańcy mogił, zeschłą wznosił kiść. Pod całunem płomienistych liści lwy,@ Wielkoludy przebywały, karzeł zły, I rybacy widywali, niesie wieść,@ Sześciu palców ludzkiej dłoni śladów sześć. Nigdy tutaj nie zabłądził Francji par,@ Ni rycerzy Okrągłego Stołu gwar, Nie wykopał tu pieczary cichy mnich@ I rozbójnik się nie gnieżdził w krzakach tych. Raz jedyny stąd wieczorem w burzy czas@ Szła kobieta z kocią głową, tylko raz. Lecz w koronie srebrnolitej, ciężkiej szła@ I wzdychała i jęczała aż do dnia, I skonała cichą śmiercią przede dniem,@ Zanim zdążył wyspowiadać ją cure. To się działo, to się działo za tych lat,@ Z których teraz nie pozostał nawet ślad, To się działo, to się działo w kraju tym,@ Kędy już nie wiodą nawet twoje sny. Wymyśliłem to, gdym patrzał się na twe@ Kosy, sploty płomieniste, żmije dwie, I na oczy zielonawe, pełne łask,@ Jak turkusów perskich chorych martwy blask. Może być, że las ów - duszą twą,@ Może być, ów las - miłością mą, Lub też, kiedy przyjdzie śmierci czas,@ Nasze kroki obrócimy w tamten las. Wybór Ten, co wieżę buduje, spadnie,@ Będzie straszny lot niewściągnięty,@ W studni świata całego na dnie@ Swe szaleństwo skryje przeklęty. Ten, co burzy, będzie zgnieciony,@ Przywalony płyt odłamkami,@ Przez Wszechwidzącego opuszczony,@ O swej męce krzyknie ze łzami. Ten, co uszedł do nocnych pieczar@ Czy nad tonie rzeki drzemiące,@ Spotka wzrok pantery krwiożerczej,@ Przerażeniem źrenice tchnące. Nie uciekniesz przed dolą krwawą,@ Przeznaczoną mieszkańcom ziemi.@ Ale milcz: niezrównane to prawo@ Śmierć wybierać sobie samemu. --------------------------- Osip Mandelsztam Osip Mandelsztam (1891-1938) - debiutował w grupie akmeistów; stworzył podstawy dwudziestowiecznego klasycyzmu; tomy: "Trista"(1922), "Druga księga"(1923); pisał również recenzje i eseje "Słowo i kultura"; * * * Może to u szaleństwa już granic,@ Może sprawa twego sumienia:@ Węzeł życia, w którymśmy poznani,@ W którym rozwiązani do istnienia. Tak kryształów sobór znad życia@ Pracowity promień-pajączek,@ Rozrzuciwszy wzdłóż brzegów, z ukrycia@ W jedną wiązkę na nowo łączy. Czystych linii wiązanki, w jedno@ Pozbierane przez cienki promień,@ Kiedyś razem zbiorą się, zbiegną,@ Niby goście z otwartym czołem. Ale tu, nie w niebie, na ziemi,@ Jak do domu brzmiącego dźwiękami,@ Byle ich nie przestraszyć, nie zranić -@ Dobrze będzie, gdy dożyjemy. Wybacz, proszę, co mówię ci teraz,@ Powtórz mi litera za literą. Woroneż, 15»marca 1937 * * * Jestem w lwiej jamie, w twierdzy osadzony@ I coraz niżej, coraz niżej sięgam@ Przy dźwięków tych ulewie drożdżopłodnej -@ Od lwa silniejszej i od Pięcioksięgu. O jakże się przybliża twe wzywanie -@ Aż do przykazań rodu. A pierwotnie -@ To pereł oceanowych nizanie@ I Tahitanek koszyki łagodne. O, kontynencie śpiewu, który karze,@ Nadejdź niziną ciemności krzyczącą!@ Wszystkich cór naszych pierwotno-słodkie twarze@ Niewarte twego - pramatki - paznokcia. Czas mój na razie nie ma jeszcze granic,@ Towarzyszyłem zachwytom wszechświata -@ Jak przytłumione na organach granie@ Wokoło głosu kobiecego wzlata. Woroneż, 12»lutego 1937 * * * Albo pierwszego dźwięku na świetnym zebraniu,@ Który wzdłuż lasu smyczka w głąb wyrusza, I spływa wstecz, jeszcze leniwy, mierząc@ To miarą włókien, to znów miarą lnu@ I spływa smółką - sam sobie nie wierząc -@ Z niczego, z nici, z ciemności, ze snu - Spływa do czułej maski, dopiero zrobionej,@ I do palców gipsowych, co pióra się boją,@ Do powiększonych warg, czułości utwierdzonej,@ Do gruboziarnistego dobra i spokoju. Moskwa, styczeń 1934 * * * Kłują mnie rzęsy. W piersi łza gorzka się burzy,@ Czuję bez strachu, że musi, że musi być burza.@ Ktoś dziwny nagli, bym coś zapomniał czym prędzej -@ Duszno, a jednak śmiertelnie chcę żyć w tej nędzy. Z nary powstając na głos, co na mnie zawołał,@ Dziko się jeszcze, sennie rozglądam dokoła -@ Tak człowiek w pasiaku szorstką pieśń wyśpiewuje,@ Gdy nad więzieniem zorzy się pas ukazuje. Moskwa, marzec 1931 * * * Znowu bezsenność. Homer. I żagle napięte.@ Ten ciąg żurawi, to ogromne stado,@ Które się wzniosło kiedyś nad Helladą:@ Ja do połowy przeczytałem spis okrętów. Niby żurawi klin w obce rubieże -@ Ponad głowami królów boska chmura pienna -@ Dokąd, dokąd płyniecie? Gdyby nie Helena,@ Cóż dla was sama Troja, o achajscy męże? Wszystko żyje miłością - i Homer, i morza.@ Kogóż mam słuchać? Oto Homer zamilkł@ I morze czarne szumi proroczo falami,@ I z ciężkim hukiem wzbiera do wezgłowia łoża. 1915 --------------------------- Bułat Okudżawa Bułat Okudżawa (1924); debiut w 1956 r. pt."Liryka", współczesny trubadur potrafiący umiejętnie wypowiedzieć fabułki balladowe i myśl doskonale muzycznie i wyśpiewać; Zamek nadziei Siedem dni tygodnia I Pierwszy dzień - największy dzień!@ Wszystko piękne - dnia pierwszego@ i na wszystkim@ następnego@ dnia się kładzie krótki cień. Ii Drugi dzień - dzień spojrzeń jasnych,@ łowów dzień, odkrycia świata...@ Przekleństw nic nie zapowiada@ ani - niebios, ani - własnych. Rzeczy mają sens bezsporny,@ jest bezsporne słów znaczenie@ i niesforny głos przekory@ lekkomyślny jest jak szczenię. Iii Trzeci dzień - dzień szczęsnych godzin,@ cud nie do wypowiedzenia,@ gdy w powodzi powodzenia@ tak powodzi się@ nad podziw. Nikt na ucho ci nie szepcze@ słów przestrogi czy pogróżki...@ I zły los - gdy obok drepcze -@ ma gliniane krótkie nóżki. Łowy wróżą łatwą zdobycz,@ nie znasz troski ni kłopotów@ i kolejna kropla potu@ boskiej ma ambrozji słodycz. Iv Czwarty dzień. Wzrok wbity w ścianę,@ osowiały i leniwy...@ Jakoś przygasł nasz myśliwy,@ jakieś w oku ma wahanie. Jakieś mu się plączą słowa@ o istnieniu@ niezgłębionym...@ Pot jest coraz bardziej słony,@ coraz wstrzemięźliwsza mowa. Ciesz się snem, pogodna łani!@ Ciesz się życiem, ptaku w niebie!@ Zatopnieliśmy w dumaniu@ o dobroci, prawdzie, chlebie... Rozłupano łuk na drzazgi,@ strzelba wisi gdzieś bezczynna.@ Co zdawało się drobiazgiem -@ główną staje się przyczyną. V Piąty dzień. Znów na rozstaje@ po roztopach zima wraca.@ Już po łowach! - praca, praca...@ Z potu tylko sól zostaje. Nie okupił życia tanio...@ Czym się przejął? Rzeczą którą?@ Wczoraj diabła miał za skórą,@ refleksyjny dziś jak anioł... Czyżby w nagłym objawieniu,@ lata własne licząc skrzętnie,@ dostrzegł naraz w dniu powszednim@ więcej sensu niż zbawieniu? Czyżby zgadł, że sadząc w pędzie,@ raz na czele, raz na przedzie -@ jak nikogo nie dopędził,@ tak niczego nie wyprzedził? Wszystko w końcu się sumuje -@ pnie się kto czy upadł nisko,@ znów się pnie czy rezygnuje -@ w końcu się sumuje wszystko. Vi Szósty dzień. Od dawien dawna@ z drzwi tajemnych spadła kłódka:@ droga tam - nad wyraz krótka;@ rzecz bolesna i zabawna. Wszystko sprawdza się tu niczym@ pożegnalny krzyż na drogę.@ Chwila - i po tajemnicy,@ no i dobrze, dzięki Bogu. Wyruszymy bez gadania.@ bez biletu (ujdzie płazem!)@ i obejdzie się tym razem@ bez walizek pakowania. Wyruszymy bez bagaży,@ nie za wolno, nie za prędko,@ byle jak - i uśmiech twarzy@ będzie nam@ jak trzcinka w ręku... Niech się głupcy bawią w sądy:@ czy nadejdą chwile w dziejach,@ kiedy dusz zetlałe lonty@ buchną ogniem@ lub od frontu@ zakołacze w drzwi nadzieja! Lżyj czy chwal! przeklinaj! módl się! -@ wczoraj, jutro, dziś pojutrze! -@ nie skrojono nic na miarę:@ życie@ dłuższe jest nad wiarę,@ ale od miłości@ krótsze. Vii Siódmy dzień. Wyjściowy dzień.@ Wolna droga. Masz wychodne!@ Bram przechodnich czeka sień...@ Pożegnajmy się - przechodnie! Andrzej Mandalian Walc Na arbackim podwórku słychać krzyki i śmiech,@ zwilgotniały już jezdnie wokoło.@ Płaczcie, dzieci!@ Umiera marcowy śnieg,@ urządzimy mu@ pochówek wesoły. Będą w ciemnych komórkach łyżwy wasze rdzewiały@ I sterczały z kątów narty jak piki...@ Płaczcie, dzieci!@ Już wkrótce zza rzeki białej@ przyskoczą dziarskie pasikoniki. I obdarzą was sobą. Będzie ich cała masa.@ Będą was obskakiwać na wszystkich spacerach.@ Płaczcie, dzieci!@ Już śnieg marcowy dogasa,@ niechaj więc pochowany będzie niby generał. Fotografie przyjaciół Pieniądze się zużywają,@ o słowach się zapomina@ trawa mnie się i wygina, tylko twarze pozostają@ i znajome, bliskie oczy...@ Płaczą czy się uśmiechają -@ żaden głos z nimi nie łączy. Leją się z tych fotografii@ oceany biografii,@ a życie w nich umieszczone@ do dna z naszym jest splecione. I nie łzy, i nie udręki@ mogą tutaj być widoczne,@ nie zawiści, klęski mroczne@ pokazują nam te scenki,@ nic tu z próżnej ciekawości,@ nic z współczucia bezradnego... Świat po prostu - nic innego,@ życie - żadnych cudowności. Kochamy ich, szanujemy,@ za ich fart pijemy wódkę... Modlitwa Dopóki nam Ziemia kręci się, dopóki jest tak czy siak.@ Panie, ofiaruj każdemu z nas, czego mu w życiu brak:@ mędrca obdaruj głową, tchórzowi dać konia chciej,@ sypnij grosza szczęściarzom...@ I mnie w opiece swej miej. Dopóki Ziemia obraca się, o Panie nasz, na Twój znak@ tym, którzy pragną władzy, niech władza ta pójdzie w smak,@ daj szczodrobliwym odetchnąć, raz niech zapłacą mniej,@ daj Kainowi skruchę...@ I mnie w opiece swej miej. Ja wiem, że Ty wszystko możesz, ja wierzę w Twą moc i gest,@ jak wierzy zabity żołnierz, że w siódmym niebie jest,@ jak zmysł każdy chłonie z wiarą Twój ledwie słyszalny głos,@ jak wszyscy wierzymy w Ciebie, nie wiedząc, co niesie los. Panie zielonooki, mój Boże jedyny, spraw -@ dopóki nam Ziemia toczy się, zdumiona obrotem spraw,@ dopóki czasu i prochu wciąż jeszcze wystarcza jej -@ daj każdemu po trochu...@ I mnie w opiece swej miej. Andrzej Mandalian --------------------------- Borys Pasternak Borys Pasternak (1890-1960) - ros. poeta, powieściopisarz; debiut w 1912 w piśmie zbliżonym do futurystów "Centryguga"; późniejsza poezja wypływa z konfrontacji poeta-świat; zbiorki: "Bliźniak w chmurach"(1914) "Życie - moja siostra" (1922) "Tematy i warjacje" (1932) "Powtórne narodziny" (1932) "Przestwór ziemski" (1945) powieści: "Doktor Żywago" (1956); laureat Nagrody Nobla (nie przyjął jej) w 1958 r. * * * We wszystkich rzeczach dotrzeć muszę@ Do ich istoty,@ W szukaniu dróg, w rozterce duszy,@ W treści roboty. Do sedna czasu ubiegłego,@ Do jego rdzenia,@ Do przyczyn, sensu najgłębszego,@ Aż do korzenia. Przez cały czas chwytajc nici@ Losów i zdarzeń,@ Odkrywać, kochać, żyć i myśleć,@ Doznawać wrażeń. O, gdybym tylko mógł najprościej@ I w słowach pierwszych@ O właściwościach namiętności@ Złożyć pięć wierszy. O grzechach i o wykroczeniach,@ Lękach, pogoniach,@ O mimowolnych zaskoczeniach,@ Łakociach i dłoniach. Wszystkie jej prawa bym ustalił@ I jej zasady,@ Wszystkich jej imion inicjały@ Powtarzać radbym. Wiersze jak ogród bym zakładał.@ Drżąc każdym nerwem,@ Kwitłyby lipy w nich jak w sadach@ Rzędem, bez przerwy. Do wierszy wniósłbym mięty wonie@ I wonie róży,@ Turzyce, sianokosy, błonie,@ Łoskoty burzy. Podobnie niegdyś Szopen robił:@ Prawdziwe cuda@ Folwarków, parków, gajów, mogił@ W jego etiudach. I jest w zwycięstwie osiągniętym@ Męka, gra żywa-@ Jak w łuku mocno naciągniętym@ Sztywna cięciwa. * * * Kochać - niekiedy to Golgota,@ Lecz bez powikłań piękno twoje.@ Poznać urody twej istotę@ To tajemnicę życia pojąć. O wiośnie słychać słów szelesty,@ I prawd, i nowych odkryć szmery.@ Ty z rodu tych aksjomów jesteś.@ Twój sens jest jak powietrze szczery. Łatwo się zbudzić, wzrok odzyskać,@ Z serca słów zbędnych strząsnąć śmierci@ I od tej pory być już czystym.@ To bardzo proste - w gruncie rzeczy. Hamlet Ucichł gwar. Ja stanąłem na scenie@ I oparłszy się o drzwi, z daleka@ Usiłuję wyłowić w przestrzeni@ Odgłos tego, co w życiu mnie czeka. We mnie godzą ciemnosci nocne@ I lornetki wprost skierowane.@ Jeśli tylko możesz, Abba Ojcze,@ Przenieś kielich ten ode mnie, Panie. Miły jest mi uparty Twój zamysł@ I się zgadzam zagrać w tej roli,@ Lecz się toczy akcja innej dramy@ I tym razem, proszę, mnie zwolnij. Bo następstwo scen ustalone,@ Kres tej drogi niezmiennie pewny.@ Jestem sam. W obłudzie wszystko tonie.@ Przeżyć życie - to nie pole przebyć. Szczęście Ulewę wieczorną ogrody@ Wchłonęły. A wniosek stąd taki:@ Że szczęście tak samo nas podda@ Udręce, jak chmurne orszaki. Tak szczęście gwałtowne na pewno@ Wygląda twarz w twarz - rzeczywiste,@ Jak ulic po przejściu ulewy@ Zwycięstwo tysiąclistne. Tam pokój zawarto. Jak Kain,@ Wtłoczony tam ciepłem przedmieści,@ Już grzmot zapomniany, wyśmiany@ I czci pozbawiony przez liście. Przez wyż. Kropli czkawką. I jeszcze@ Tym bardziej wyraźną, że przy tym@ Nie zliczyć zagajów: bo deszcze@ Rozlały się w deszcz jednolity. Po liściach na płask. W oceanie@ Roztopu pączkowia. I na dnie@ Szumnego adorowania@ Niebiosów wyznawców przykładnych. Gąszcz krzewów nie został wyżęty.@ Krzywodziób kochliwy tak szczodrze@ Nie pryska ziarnami o pręty,@ Jak gwiazd rozsypiskiem - wiciodrzew. Określenie poezji To są - stromo spiętrzone poświsty,@ To jest - bryłek szczękanie lodowych,@ To jest - noc, która lodem tnie liście,@ To - słowików-rywali rozmowy. To - groch słodki, zielony, zdziczały,@ To są - w strąkach szlochania wszechświata,@ To - z pulpitów i z fletów Figaro@ Ponad grządką się gradem rozpadał. To, co noc znaleźć chciała tak bardzo@ W kąpieliska podbrzeżach i toniach,@ Aby gwiazdę złowioną do sadza@ W dygocących i mokrych nieść dłoniach. Duszność - płyciej niż deski pod wodą.@ Olchą padło sklepienie niebiosów.@ W głos by gwiazdom przystało chichotać,@ Ba, lecz wszechświat to miejsce bez głosu. Nasza burza Jak kapłan, bzy spaliła burza,@ W oczy i w chmury dym nawiała.@ Spróbuj zwichnięty mrówki staw@ Złożyć, nastawić drgnieniem warg. Szczęk wiader w skos strącony w górze.@ O, co za chciwość: nieba mało?@ Sto serc bijących w rowie drży.@ Grom jak ofiarnik spalił bzy. Łąka - w emalii. Sto serc z dreszczem,@ Jeśliby zziębło - lazur zdrapie.@ Lecz nawet zięba się nie kusi@ Brylantów rauszu strząsnąć z duszy. Przy stągwiach burzę piją jeszcze@ Ze słodkich obfitości czapek,@ Krwawa, burzliwa koniczyna@ W bryzgach malarzy bordo płynie. Komary lgną do malin w sadach.@ Jednak z swą trąbką malaryjną@ Akurat tu się, potwór, wdarł,@ Gdzie jest różowszy lata czar?! Przez bluzę napuściwszy jadu,@ Czerwoną frunąć baleriną?@ Tam łobuzerskie żądło wbić,@ Gdzie krew jest niby mokry liść! O, uwierz mojej grze, jest szczera,@ Uwierz dudniejącej w ślad migrenie!@ Gniew dnia w ten sposób musi gorzeć@ Jak dziczka w czereśniowej korze. Już uwierzyłaś? Teraz, teraz@ przybliż swą twarz, a w rozświetleniu@ Twego świętego lata - pomnij! -@ W pożar rozpalę ją ogromny. Nie będę już przed tobą skrywał:@ Wargi swe chowasz w śnieg jaśminu,@ Czuję na moich ten sam śnieg,@ Na moich taje on we śnie. Gdzie podziać moją radość żywą?@ W wierszach, w podziałkach na ośminie?@ Już dość ich popękanych warg@ Od jadów zapisanych kart. One są z alfabetem w wojnie,@ Ich żar na twojej twarzy płonie. przy współpracy Wandy Grodzieńskiej --------------------------- Włodzimierz Wysocki Włodzimierz Wysocki (1938-1980); poeta-pieśniarz, aktor teatralny i filmowy; autor powieści "Życie bez snu", dzienników, zapisków z podróży i listów do przyjaciół. Piosenki i Wiersze Piosenka liryczna Tu jodeł ramiona na wietrze wciąż drżą,@ Trwożliwie szczebioczą tu ptaki,@ Baśniowy matecznik to wieczny twój dom -@ Wydostać się stąd nie potrafisz. Cóż, czeremcha samotna z żałości niech schnie,@ Niech jak deszcze bzu opadają,@ Wszystko jedno - natychmiast zabieram stąd cię@ Do pałacu, gdzie flety nam grają! Twój las czarnoksiężnik na zawsze chciał skryć@ Przede mną, zatopić w przestrzeni,@ By nikt ci nie dowiódł, że można też żyć@ Szczęśliwie poza tym schronieniem. Cóż, rosa na liściach przed świtem niech schnie@ I niech księżyc z chmurami trwa w sporze,@ Wszystko jedno - natychmiast zabieram stąd cię,@ Upatrzyłem już domek nad morzem. O której godzinie, którego dnia chcesz@ Ostrożnie wyjść mi na spotkanie,@ Gdy wreszcie mógł będę na rękach cię nieść@ Do miejsca, gdzie ze mną zostaniesz? Porwę cię, jeśli wolisz, lecz sygnał mi daj,@ Sił już brak - inni krócej czekają.@ Przecież nawet w szałasie możemy mieć raj@ Jeśli pałac i domek ktoś zajął. Bogusław Wróblewski W górach Tu każdy swój szczyt odnajdzie wśród chmur,@ kamienne potoki spływają tu z gór,@ tu krok nieostrożny i już lecisz w przepaść jak głaz@ i można niejeden obejść próg,@ lecz nam się zachciewa trudnych dróg@ jak marszu w pierwszej lini w wojny czas... Kto z losem tu mógł za bary się brać@ ten wie, co jest wart, ten wie, na co go stać,@ bo choćbyś tam w dole odwagi miał w sobie za stu,@ na dole tam nie znajdziesz, nie,@ przez całe szczęśliwe życie swe@ ni jednej dziesiątej tych trudów, tych cudów, co tu! Wśród kwiatów i wstąg nie będą cię nieść,@ z gładkości drwi nagrobnych rzeźb@ ten kamień, co spokój wieczysty być może ci da@ i tylko znicz, co świt, co świt@ zapłonie dla ciebie w słońcu szczyt,@ któregoś nie zdobył i który zwycięsko wciąż trwa. I niech mówią i niech kraczą niech,@ świat w marszu pożegnać mniejszy grzech,@ niż sadłem się w miękkim piernacie zadławić wśród snu,@ a znajdą się i tak i tak@ ci, którzy twój podemną szlak@ i dojdą do celu i piersiach nie zabraknie tchu. A wisząc u pionowych ścian@ na traf szczęśliwy nie licz tam,@ prezentów od losu nie zyskasz tu ty, ni twój druh,@ licz tylko na swe ręce dwie,@ na dłoń przyjaciela i módl się@ by była łaskawa wam lina wiążąca was dwóch. I stopnie rób i wytęż wzrok@ i cofać się nie próbuj nawet o krok,@ a w chwili zwycięstwa, gdy serce rozśpiewa się zbyt,@ zachłyśnij się radością swą@ nim zaczniesz zazdrościć temu, co@ zaczyna marsz i niezdobyty przed sobą szczyt... Wojciech Młynarski Pożegnanie z górami W hałas miast, w ulic nurt, w pisk klaksonów i kół -@ powracamy, choć tam próżno szukać nam miejsca.@ Opuszczamy już szczyt, opuszczamy się w dół,@ zostawiając wśród gór swoje serca. Refren: Więc uciszcie swarliwe swe chóry -@ nikt przekonać nie będzie mnie mógł -@ wszak od gór lepsze są tylko góry,@ te, na których nie stawiał jam stóp,@ te, na których nie stawiał jam stóp. Kto w nieszczęściu by chciał bez oparcia sam być?@ któż wbrew sercu by chciał od szczęśliwej zbiec chwili?@ Lecz schodzimy i my, zostawiając nasz szczyt,@ cóż bogowie też przecież na ziemię schodzili. Refren: Więc uciszcie... Tyle słów, tyle snów, tyle pieśni wciąż w nas@ budzą góry i chcą, abyśmy zostali,@ lecz schodzimy, na rok lub na zawsze, gdy czas,@ byśmy znów, byśmy znów, byśmy znów powracali. Refren: Więc uciszcie swarliwe swe chóry -@ nikt przekonać nie będzie mnie mógł -@ wszak od gór lepsze są tylko góry,@ te, na których nie stawiał jam stóp,@ te, na których nie stawiał jam stóp. Bohdan Zadura Rozstrzelanie górskiego echa Na cichej przełęczy, gdzie wiatrom nie wadzą już skały,@ gdzie taka jest grań, że wspiąć na nią nie zdołał się nikt,@ wśród gór sobie echo wesołe wysoko mieszkało@ i głos wydawało na krzyk, człowieczy każdy krzyk. Samotność straszliwa gdy tak się zaciśnie na gardle,@ że ledwie zdławiony się w przepaść osunie twój głos,@ wołanie o pomoc wnet echo podniesie upadłe@ i wzmocni, doniesie do uszu przyjaciół twych wprost. To widać nie ludzie, szaleju, blekotu popiwszy,@ by słychać nie było tupotu, chrapania ich już,@ zjawili się żywy ten wąwóz na zawsze uciszyć@ i echo związali, i knebel wepchnęli do ust. Przez całą noc trwała mordercza zabawa wśród śmiechów@ i echo milczące z nich każdy pod obcas swój brał.@ Pod świt rozwalili to górskie, to górskie echo@ i łzy wytrysnęły jak żwir spośród zranionych skał. Bohdan Zadura Prawda i blaga Prawda subtelna wytwornie ubrana chodziła -@ Każdy, wesoły choć goły, miał przykład z niej brać;@ Blaga prostacka tę prawdę do siebie zwabiła:@ "Zostań, odpocznij, wszak możesz wygodnie tu spać". Kiedy już prawda naiwna na dobre usnęła,@ Śniła rozkosznie i miękko wtuliła się w koc,@ Blaga brutalnie z niej całe okrycie ściągnęła -@ Grzejąc jej ciepłem swe ciało spędziła tę noc. Przed świtem blaga z tapczanu podniosła się nago,@ Baba jak baba - obrazek to stary jak świat,@ Nie ma różnicy za grosz między prawdą a blagą,@ Gdy, oczywiście, zupełnie pozbawić je szat. Zręcznie wyplotła jej z włosów wstążeczki błyszczące,@ Suknię zmierzyła na oko, wciągnęła dessous,@ Wzięła jej dowód, zegarek, zgarnęła pieniądze,@ Szpetnie zaklęła, splunęła, uciekła co tchu. Rano, gdy prawda z letargu ocknęła się wreszcie,@ Naga i sadzą pokryta, zmarznięta na kość,@ Wstyd ją ogarnął i lęk: jak pokaże się w mieście?@ Czy w tej okropnej postaci rozpozna ją ktoś? Śmiała się jednak, gdy w pierś jej kamienie ciskali:@ "Wszystko to blaga, choć teraz ubrana jak ja".@ Dwaj urzędnicy rozwlekły protokół spisali,@ W którym z godności ją chcieli obedrzeć do cna. Długi protokół się kończył obłudną tyradą,@ Z palca wyssanych zarzutów stawiano w nim moc,@ "Taka łachudra ma czelność nazywać się prawdą,@ A nawet ciuchy w rynsztoku straciła przez noc". Choć naga prawda na Boga się klęła - wciąż słabła,@ Długo musiała się tułać i żebrać jak dziad.@ Blaga tymczasem już gdzieś konia z rzędem ukradła,@ Na którym dumnie przemierza do dziś cały świat. Mówią, że ktoś uparcie o prawdę wojuje,@ Lecz w jego mowach nie widać tej prawdy ni krzty. Bogusław Wróblewski Na ten chłód... Na ten chłód, na ten ziąb@ co tak goni nas gdzieś?@ Co tak ciągnie wciąż dalej i w głąb?@ Trzeba ruszać, pal sześć!@ Na ten chłód, na ten ziąb... Dziwna rzecz, dziwna rzecz,@ od topoli i brzóz@ odchodzimy na Północ, hen precz.@ Czy tam cieplej, gdzie mróz?@ Dziwna rzecz, dziwna rzecz... Ciepły mieliśmy kąt,@ lecz ruszyliśmy w świat.@ Pewno jakiś w nas samych tkwi błąd?@ Bo tak zawsze - pod wiatr,@ bo tak zawsze - pod prąd Do powrotu ten sam@ naraz wzywa nas głos,@ co na oślep gnać w dal kazał nam.@ Gdzie ów szczęsny jest los?@ Może tu? Może tam? Ziemowit Fedecki 11) 21) 31) 41. l1.1.1.1.1.1 rI.A.1.a