tytuł: "Sztuka gry" autor: Robert Wayne McCoy przetłumaczone przez Jakuba Radzimińskiego Stojąc przed dużym oknem widokowym, spowity ciemnością nocy, przyglądał się przez pewien czas błyskawicom tańczącym nad górami. Rozmyślał, jak zwykle zachowując sekrety swoich myśli dla siebie, aby ujawnić je na swój sposób w poezji. Kiedy był w nastroju, pisał, ale nie teraz. Teraz się przyglądał. Burza nie przyniosła jeszcze deszczu, ale przyniosła coś innego... tak, dziwne uczucie, na skraju postrzegania, nie różniące się od przysłowia o obusiecznym mieczu, zadecydował mężczyzna. Figlarny uśmieszek wkradał się na jego twarz, w miarę jak wszystkie możliwości, jakie mogła przynieść ta noc, przemykały przez jego umysł. Szczupły mężczyzna, noszący ciemne jeansy i kasztanową koszulę z flaneli, odwrócił się nagle od okna, przez które wyglądał i podszedł do biurka, aby zapalić światło. Biurko było wbudowane w ścianę na przeciwko okna. Blat był zagospodarowany tak, jak lubił. Jego ulubiona maszyna do pisania z ryzą papieru obok, tom poezji, który obecnie czytał, szachownica i mahoniowe pudełko z figurkami oraz talia Atutów rozłożona w równy wachlarz, grzbietami do blatu. Główne arkana tej talii przedstawiały członków rodziny królewskiej, których znał bardzo dobrze, niektórych nawet lepiej niż oni sami znali siebie. Mężczyzna uśmiechnął się i sięgnął po książkę zatytułowaną "Chłopak z Shropshire". W wolnej chwili czytał. Nieważne co się działo, zawsze znajdywał się czas na dobrą książkę. * * * Na zewnątrz... Szalejące siły i ta rzecz zwana naturą były jednym. W jednej chwili błyskawice kontynuowały rodzieranie stoków gór pokrytych sosną i jałowcem. Pusty, asfaltowy podjazd rozświetlony przewlekłym błyskiem był pusty. W chwilę później... Błysk piorunu rozświetlił niebo jak uchylenie kurtyny po to tylko, aby chwilę później zaniknąć ustępując miejsca następnemu błyskowi. Noga w czarnym bucie dokończyła krok. Ciemnowłosy mężczyzna ubrany w czerń i srebro, zdający się pojawić z nikąd, przyjrzał się widokowi zielonymi oczyma. Jego wzrok zatrzymał się na domu na końcu podjazdu. Paliło się tylko jedno światło przy rogu budynku. Wiedział, że tam znajduje się cel jego dzisiejszej wędrówki. Lewą ręką poprawił srebrną klamrę w kształcie róży spinającą jego płaszcz wokół szyi. Jego prawa ręka spoczęła na rękojeści jego miecza, przypasanego do boku. Metalowa rękojeść koloru dymu kontrastowała z łuskowymi rękawicami ze srebra, przywiązanymi do pasa. Mężczyzna westchnął ciężko. Był zmęczony i głodny, a frustrujące wydarzenia ostratnich paru dni wprawiły go w podły nastrój. Wtem dostrzegł nagły ruch z jego boku. Zareagował szybko i pewnie. Uginając oba kolana, wyciągnął ręce aby złapać kształt wyskakujący z cieni. Wyprostowawszy się, po raz pierwszy od wielu dni uśmiechnął się, trzymając kota na rękach. Odnalazł właściwe miejsce do podrapania aby uzyskać pomruk zadowolenia. Z kotem na rękach wykonał ostanie kroki bardzo długiej podróży. * * * Rozebrzmiało nieuniknione pukanie. - Proszę wejść, proszę wejść. Drzwi są otwarte. - powiedział siedzący człowiek. Zamknąwszy jedną z szuflad po uprzednim włożeniu do niej talii Atutów, wstał od biurka aby powitać swojego gościa. Drzwi otworzyły się w chwile później i mężczyzna w srebrze i czerni wszedł do przerobionego, dwusamochodowego garażu. Obrzucił spojrzeniem pokój, zdał się być zadowolony oględzinami i jego oczy napotkały oczy jego gospodarza. - Corwinie, witaj. I dziękuję za przyniesienie Ambera. - Ambera? Nazwałeś kota "Amber"? Corwin nie mógł ukryć wkradającego się na jego twarz głupiego uśmieszku. - Tak, właśnie tak. - odparł szczupły człowiek. - To twój cięty dowcip musi być powodem, dla którego lubiłem cię przez te wszystkie lata. - Właściwie to wolę naturalny wdzięk. - Touche. - Corwin zestawił Ambera, podszedł do gospodarza i uścisnął jego wyciągniętą rękę. - Roger. Jak ci się wiedzie? - Czasem twórczo, a tobie, Książę Corwinie? A może już Królu? Amber przeszedł do okna widokowego wychodzącego na góry Sangre de Christo i począł się sadowić w swoim ulubionym miejscu. - Żadne z powyższych. Wolę po prostu "Corwinie". Zapomnijmy o tych politycznych bzdetach, OK? - Zgoda. Jak cię życie traktowało, hę? - Okropnie. Nie pamiętam ostatniej nudnej chwili jaką przeżyłem. - Zaczekaj chwilę. - powiedział Roger i sięgnął po "Chłopaka z Shropshire" leżącego na jego biurku. Szybko przejrzał chudą książkę. - O, tu jest, strona pięćdziesiąta druga. Spocznij, ma duszo, spocznij; twoja siła nic nie znaczy Ziemi i najwyższych niebios nigdy nie poruszą ludzie Wspomnij raczej i przywołaj, jeśliś teraz jest w rozpaczy Dni naszego odpoczynku, o duszo, gdyż były one długie Skończywszy czytać zamknął książkę i odłożył ją na biurko. - Zrozumiałem. Nuda... to po prostu nuda. Czasem nie mamy możliwości wyboru, ale chwila wytchnienia tu czy tam to niezbyt wygórowane żądanie, nieprawdaż? Roger wskazał na puste krzesło. - Bynajmniej, nawet dla takiego człowieka akcji jak ty. Proszę, usiądź i odpocznij. Mój dom jest twoim domem. - Tak jak mój był twoim. - powiedział Corwin, odpasał pochwę z mieczem i usiadł ciężko na krześle. Roger usiadł na skraju biurka pozwalając jednej nodze zwisać swobodnie. Corwin rozejrzał się po pokoju. Przyjrzał się biblioteczce z książkami. Roger uznał jego zamyślenie za wyraz uznania. - Widzę, że dzieła, które tworzyłeś podczas służby w lochach, jednak się na coś zdały. - Powiedzmy, że są warte wysiłku. - Pracujesz nad czymś obecnie? O czym piszesz tym razem? Chichocząc, Roger powtórzył słowa użyte jakiś czas temu: - O szczurze, o nietoperzu, o... Corwin uniósł rękę w geście pojednania. - Wiem, wiem. Zaczekam i przeczytam jak wszyscy inni. - Mogę ci wysłać kopię, jeśli chcesz. - To byłoby miłe. - powiedział Corwin. Nastąpiła chwila ciszy. - Więc co ciebie, Corwinie, sprowadza akurat do Cienia Ziemi i Santa Fe? - Słyszałem, że się tu przeprowadziłeś i przechodziłem w pobliżu. Po krótce, Roger, właśnie miałem długą piekielną jazdę w sprawach wagi państwowej i potrzebowałem chwili wytchnienia. - Amber? - zapytał Roger. Corwin poczuł, jak odzywają się stare instynkty, opierające się na aksjomacie "Ufaj wszystkim jak bratu". Była to uświęcona czasem tradycja rodzinna, stworzona przez coś więcej niż skromna potrzeba. Lecz w tym momencie starał się zwalczyć to uczucie. Było kilka osób, którym w swoim długim życiu nauczył się ufać. Bill Roth, Merlin, Deirdre, nawet do pewnego stopnia Random. Na razie był skłonny zaliczyć do tego grona Rogera, dopóki ktoś lub coś nie udowodni mu, że się myli. - Amber i Avalon. Choroba, prawdopodobnie też Dworce Chaosu. - Brzmi skomplikowanie. - Bardzo. Nie chcę nadużywać twojej gościnności, ale jadłeś już kolację? Mówiłoby mi się lepiej z pełnym żołądkiem. Roger zszedł z biurka. - Jadłem już, ale mam z pół tuzina kanapek z wędliną w lodówce. Trzymam je tam na wypadek, gdyby pisanie szło mi zbyt dobrze aby je przerwać. Może być? - Może. I coś do picia, jeśli można. Piekielne jazdy są strasznie męczące. - Żaden problem. - Roger przeszedł kilka kroków, zatrzymał się, i powiedział marszcząc brwi. - Znając osławiony apetyt twojej rodziny, przyniosę wszystkie kanapki. - powiedziawszy to przeszedł do innej części domu. Corwin wstał i rozejrzał się. Amber leżał wygodnie zwinięty w kłębek. Gabinet był całkiem sporą biblioteką. W kącie znalazł czarną hakamę z czarnym pasem i kij jo. Więc Roger trenował Aikido. To do niego pasowało. Koło biurka był niski stolik. Stał na nim mały komputer przykryty stertą papierzysk. Pomimo pokusy pominął staranniej ułożone papiery koło maszyny do pisania, zakładając, że jest to najnowsze dzieło Rogera. Nie do pominięcia była stojąca na biurku pomiędzy różnymi nagrodami literackimi jedna z prac Yoshitoshi Moriego. Jedna z cyklu płaskorzeźb "Twarzą w twarz". Corwin sięgnął po nią ostrożnie, podczas gdy w jego głowie odzywały się stare wspomnienia... wspomnienia o tym jak starszy brat gnębił młodszego. Wspomnienia o zaciekłym pojedynku między nimi, o tym jak młodszy brat został pozostawiony na pewną śmierć, odarty z imienia i pamięci w tym samym cieniu. O tym jak starszy brat został królem, z rozkazu którego oczy młodszego zostały wypalone rozgrzanym do białości pogrzebaczem. W ciemności zamkniętych, odtwarzających się oczu czasem wyczuwał celę więzienną wokół niego. Do dziś ten lodowaty koszmar powracał w jego najgorszych snach. Następnie punkt zwrotny, pojedynek tych samych braci w bibliotece, tym razem starszy brat umykał poraniony. Ostatecznie młodszy brat trzymający starszego w ramionach na polu bitwy, gdy ostatnia iskra życia umykała z niego aby nakarmić klejnot ich przodka. Starszy brat umarł w ofierze, którą młodszy mógł jedynie zaakceptować. Sukinsyn. Tak, nie było trudnym wyobrazić sobie, że to właśnie on i Eryk zostali uwiecznieni na tej płaskorzeźbie. Zawsze przeciwko sobie, wiecznie szukający sposobu na przewyższenie drugiego. Nawet będąc martwym, Eryk wyciąga do niego swoją widmową rękę poprzez tych, na których mu zależało... Corwin odwrócił wzrok i spojrzał za okno, gdy Roger wszedł z powrotem do pokoju ze srebrną tacką w ręce. - Burza nadal daje się we znaki? Corwin pozwolił wspomnieniom odejść. - Tak. Sądzę, że się zbliża. Przechodziłem niedawno przez podobne góry. Tam burza była gorsza. Roger postawił tackę z jedzeniem w wolnym miejscu na biurku. - Jesteś w posiadaniu jednej z prac Moriego, prawda? - Zgadza się. Umieściłem ją w moim gabinecie w mym zamku w Avalonie. Roger podał Corwinowi szklankę brandy z tacki po czym wziął drugą dla siebie. - Słyszałem, że musiałeś stworzyć swój własny Wzorzec przy pomocy Klejnotu Wszechmocy. - Sporo słyszałeś. Wspomniany gabinet ma okno wychodzące na mój Wzorzec. Czy wiedziałeś, że mój wzorzec zaczął rzucać cienie, podobne do tych Amberu? Jednak pod wieloma względami różnią się od nich. - Podejrzewałem, że to prawda... - Roger zamyślił się przez chwilę. - Zatem wznieśmy toast, jak dwóch artystów. Za pomyślne zakończenie i bodaj byś się doczekał wielu kopii. - Dziękuję. - Corwin wzniósł swoją szklankę. - I nawzajem. Obyś zaznał tego samego z twoim najnowszym dziełem, i obyśmy obaj znaleźli szczęsliwe zakończenia. - Na zdrowie. - Salud. Wychylyli toast i Corwin zajął się jedzeniem. Roger usiadł na krześle przy biurku z brandy w ręce. Prze kilka chwil, kilka dużych szklanek wody i cztery kanapki, żaden z nich nic nie powiedział. Była to przyjemna cisza, w której dwójka przyjaciół była zadowolona z samego swojego towarzystwa. W połowie swojej piątej kanapki, Corwin powiedział tonem stanowiącym połączenie powagi i sarkazmu. - Teraz są tylko krucjaty i spiski. Prawdę mówiąc, wszystko przekształca się w cholerną wojnę domową, lub jeśli wolisz, nową ulubioną rozrywką w Amberze. Rodzina nie jest pewna co ma zrobić z moim Wzorcem i jaki wpływ wywrze on na równowagę sił. Wiem, że Fiona nawołuje do jego zniszczenia. Wiem, że formują się stronnictwa, aczkolwiek po kryjomu. - Czy rozmawiałeś o tym z królem Randomem? - zapytał Roger przyciszonym głosem. - Rozmawiałem. Oficjalnie i nieoficjalnie udziela mi swojego poparcia, ale... - Ale rodzinne knowania trwają nadal. Corwin odgryzł spory kęs i pokiwał głową. - Najlepsze jest to, że otrzymałem pewne propozycje, oczywiście ostrożnie sformuowane, od wysłanników Dworców. W tych propozycjach, oprócz obietnicy przymierza z Avalonem, jest zakamuflowana sugestia, że w ich i w moim najlepszym interesie leży zaatakowanie Amberu. Roger pochylił się ku przodowi z zaciekawieniem. - Zaatakować Amber? Nie zrobiłbyś tego. - Oczywiście, że nie. Ale w żadnym wypadku nie pozwolę, aby Wzorzec Amberu, czy też Logrus, zniszczył mój Wzorzec. Jeżeli będę musiał, wystąpię przeciw obu. Z oczu rozmówcy Roger wyczytał, że mówił śmiertelnie poważnie. - Z Randomem przy władzy nie ma się czego obawiać, jak sądzę? - Pewnie masz rację. Ale utrafiłeś w sedno sprawy. Dopóki Random zasiada na tronie, dopóty możemy jakoś dojść do porozumienia i wzajemnie się wspomagać, ale jeżeli coś mu się stanie... - Nieczysta zagrywka? - A są jakieś inne w mojej rodzinie? Nastąpiła przerwa w rozmowie. Pierwszy przemówił Roger. - Więc co cię wywiodło w cień tej nocy, jeśli mogę spytać? - Ten sam powód, dla którego muszę ruszać dalej. Corwin wstał. W chwilę później wstał Roger. Corwin począł przypasywać miecz. - Jestem ci winien podziękowania za chwilę wytchnienia, jedzenie i napitek. A w przyszłości może wizytę w mym Avalonie, jak sprawy się trochę uspokoją. - Cała przyjemność po mojej stronie. I trzymam cię za słowo. Pozwól, że odprowadzę cię do drzwi. Amber poruszył się, jak dwaj mężczyźni przechodzili obok. Przymrużone i zaspane oko kota spojrzało na Corwina. W chwilę później kot powrócił do przerwanej drzemki. Przy drzwiach Roger zapytał. - Wracając do mojego pytania. Dlaczego i w jakiej sprawie wybrałeś się na tą piekielną jazdę i gdzie jest twój koń? Corwin poprawił swój płaszcz i pas przytrzymujący Grayswandira. - Szukam córki i wnuczki mojej siostry. Dierdre zamartwia się brakiem wiadomości od nich. Mam powody, aby sądzić, że część odpowiedzi znajduje się w Galerii Luster w Amberze. Zaoszczędziłem trochę czasu odnajdując i przebijając się przez wewnątrzcieniowe punkty dostępu mojego brata Branda, ale nadal muszę zbadać duży obszar. - Masz na myśli podcień? - Nie, to było jednym z ostatnich odkryć i niespodzianek Branda. To coś całkowicie innego od podcienia. Niestety, ta historia będzie musiała zaczekać na inną sposobność. - Rozumiem. Powodzenia we wszystkim. - I nawzajem. Życzę ci wszystkiego najlepszego. Dwaj mężczyźni uścisnęli sobie dłonie na pożegnanie. Corwin wyszedł na zewnątrz. - Co do mojego wierzchowca. Mam szybkiego i bardzo niebieskiego konia zaledwie kilka kroków stąd. Powinien już się budzić ze swojego kamiennego snu w świetle poranka. Pomachał na pożegnanie i zniknął wpół kroku, zostawiając Rogera zastanawiającego się nad jego słowami. Typowe dla Amberyty, pomyślał Roger. * * * Rozmowa z Corwinem zaowocowała kilkoma nowymi pomysłami do jego bieżącego projektu. Odwrócił się i wszedł do środka, zamykając drzwi jedynie na klamkę. Uznał, że tak będzie lepiej. Usunął pozostałości po kolacji Corwina do kuchennego zlewu i usiadł przed maszyną do pisania. Wkrótce jego gabinet wypełnił się odgłosem wciskanych klawiszy, łoskotem piorunów i wyobrażeniami nowych światów. Minęła godzina, gdy za jego plecami rozległo się pukanie do okna. Roger odwrócił się szybko, oderwany od swojej pracy. Za oknem stał garbaty karzeł w sztach kapłańskich, ze strasznie rozczochranymi włosami i obfitym zarostem. Karzeł zaczął przechodzić przez szkło, jakby go tam nie było. - Eem, Dworkin. Drzwi są tam. - powiedział Roger wskazując w kierunku drzwi wejściowych. Dworkin był już w większości w pokoju. - Tak. Tak, oczywiście, że tam są. Wiedziałem o tym. - powiedział szorstko Dworkin i zawrócił, zostawiając szybę nietkniętą. Zniknął z oczu i zaczął obchodzić dom. Nagle rozległo się pukanie do drzwi i twórca Wzorca wszedł do środka. Oczywiście nie zawracając sobie głowy otwieraniem drzwi. Amber spał przez cały czas. - Przechodził tędy, prawda? - O kim mówisz? - zapytał Roger rozbawionym głosem. W międzyczasie zaczął zwalniać trochę miejsca na biurku. - Oczywiście o Corwinie. Jest w drodze do Amberu. - oświadczył Dworkin i bez pytania przyciągnął sobie krzesło, na którym niedawno siedział Corwin i usiadł przed biurkiem. - Tak, przechodził tędy. I wspominał coś o jeździe do Amberu. Stary karzeł uśmiechnął się z zadowolenia z dzikim wyrazem oczu. - Dobrze. Dotrze więc w sam czas. Tak, w sam czas. Suhuy nie będzie zadowolony. - wymamrotał Dworkin. Wtem spojrzał dziwacznie na Rogera i postawił szachownicę między nimi. - Nie wiedziałem, że znałeś Corwina. - Kiedy się spotkaliśmy, służyłem w gwardii pałacowej w Amberze. - Oczywiście, teraz pamiętam. - powiedział szybko Dworkin. Jedno jego oko było czerwone, drugie przybierało błękitny kolor. Dworkin wstrzymał Rogera jak ten wyciągał figurę z pudełka. - Ta figura. Jest nowa? - Tak, jest nowa. Prawdę mówiąc, mam kilka nowych, choć wiele pozostaje takich samych w naszej grze. - Czy mogę ją obejrzeć? - Oczywiście. - odpowiedział Roger i podał Dworkinowi figurę. - Tak, wygląda znajomo. - powiedział Dworkin oglądając figurę przez jubilerskie szkło powiększające, które pojawiło się w jego dłoni. Dworkin nie miał żadnych kieszeni. - Czy zamierzałeś mi opowiedzieć o nowych historiach, które napisałeś i w jaki sposób dotyczą nowych figur? Napisanych w nowym stylu. - W swoim czasie. Ty spośród wszystkich ludzi powinieneś wiedzieć najlepiej, że artysty nie wolno popędzać. - powiedział Roger przeszukując pudełko. Wyciągnął kolejną figurę. - Ta też może cię zainteresować. Te dwie są ze sobą połączone, na wiele sposobów. Dworkin wziął drugą figurkę i obejrzał ją przez szkło powiększające. - Widzę. Powiedz mi co napisałeś i dopiero wtedy będziemy badać wytwory rzemiosła innych. Roger uśmiechnął się. - To dziwne, ale jest fragment, który ma coś wspólnego z tymi dwoma, które właśnie ci pokazałem. Niech tylko to znajdę... - powiedział przeglądając starannie ułożony stos kartek. - Tu jest. - Dworkin oparł się wygodnie o oparcie krzesła, popijając z parującej filiżanki herbaty w jego dłoni. W tej samej chwili identyczna porcelanowa filiżanka z kawą przeszła przez biurko w kierunku Rogera. Roger zauważył to. - Dziękuję. Zaczyna się tak... "Olivia spoglądała nad lasem Eezel." * * * Olivia spoglądała nad lasem Eezel. Cięzkie, wieczorne cienie rzucane przez starożytną fortecę Moorailia poczęły ją stopniowo otaczać. Feeria kolorów zachodu słońca nadała na chwilę wrażenie spokoju krainie jej ojca, chociaż wiedziała, że nikt nie zapomniał, iż zaledwie kilkaset mil na południe kontynentu szalała wojna. Wojna, w której wojska niestrudzonych berserkerów wylewały się z jakiegoś mrocznego cienia. Ich jedyną wiarą było zniszczenie. A to starcie było dla nich kolejną bitwą wiecznego jihadu. Każdy dzień bitwy pochłaniał kolejną część specyficznego piękna tej krainy, pozostawiając jedynie pustkowie. Olivia wiedziała, że każdy dzień zabierał cząstkę duszy jej ojca. Jej ojciec zabił gołymi rękami Noela, Króla Chaosu, podczas ich niedawnej wyprawy do podcienia. Co nowego może to dla nich przynieść? Jaki nacisk może jeszcze przyjąć jej ojciec zanim się załamie? Ponad nią szybko zabiły zwinne skrzydła. Duży, czarny jastrząb, o przeszło dwumetrowej rozpiętości skrzydeł, poszybował przez firmament w kierunku ziemi. Młoda kobieta ukryła instynktownie Klejnot Wszechmocy pod koszulą, choć w tej samej chwili zdała sobie sprawę, że nie jest w niebezpieczeństwie. Przemiana, której się spodziewała, nastąpiła w chwili, gdy jastrząb miał dotknąć ziemi, z łatwością, której nigdy nie rozumiała. W mgnieniu oka jastrząb zmienił się w człowieka. Tym człowiekiem był jej ojciec, Olaf, książę Amberu, ubrany w swoje tradycyjne czarne spodnie i czarną koszulę ze srebrną sakiewką i takim samym naszyjnikiem. Pulsujący srebrnymi rozbłyskami topór bojowy, który niegdys należał do jej matki, wisiał u jego boku. Łatwość, z jaką zmieniał kształt, wprawiłaby większość Chaosytów we wstyd, lecz on nigdy nie zastanawiał się nad tym. Wyczuwała w nim napięcie, jak obserwowała go zbliżającego się pewnym krokiem. Jakby jego szeroka, 185-cio centymetrowa sylwetka miała lada moment pęknąć jak zbytnio rozciągnięta guma. Spojrzywszy w jego bladobłękitne, zakłopotane oczy, jej obawy stały się jeszcze bardziej widoczne. Ojciec poprosił ją o spotkanie w tym miejscu, a biorąc pod uwagę stan, w jakim się znajdował, nie cieszył się z bycia tutaj. Olaf rzeczywiście się nie cieszył. Trudnym było dla niego myślenie o tej kobiecie jako jego córce, skoro znali się krócej niż pół roku. Te długie, kręcone, blond włosy, które opadały na jej ramiona sięgając połowy pleców, i ta niepokorna poza, jej ręka na rękojeści jej topora bojowego, identycznego jak jego własny, należały do Melindy, jej matki. Te duże, inteligentne oczy szmaragdowej zieleni były idealnym odzwierciedleniem jej ciotki Crystal z królestwa Złotego Kręgu Lorda Earlunda. Ale jakie on mógł znaleźć miejsce w jej życiu? Owszem, była wojowniczką, ale była nią również jej babcia, a obydwie spędziły sporo czasu razem. Całe lata. Nawet dziś, wiedział, że Olivia poprosiłaby prędzej jego matkę niż jego o pomoc. Niektórzy mogliby pomyśleć, że jest o to zazdrosny. Zazdrosny o względy jego córki. Zazdrosny o czas, który ma prawo z nią spędzać. Większość wiedziała, że lepiej nie zadawać mu tych pytań. Ci co znali pytania, znali też odpowiedzi. Sprawowała pieczę zarówno nad Wzorcem Corwina jak i Dworkina. Najbardziej zdumiewała go całkowita akceptacja tego faktu. Czy rodzina była tak zajęta swymi własnymi problemami, że zapomniała o tym? A może zdecydowali się siedzieć z założonymi rękami i przyglądać się w lęku, że zostaną zgładzeni? Obrzucił ją swym spojrzeniem. Jej przenikliwy wzrok napotkał jego spojrzenie, ale zatrzymał się tam na dłużej. Jej płaszcz poruszył się, odsłaniając mały plecak na jej plecach. Jej ubranie z czarnego aksamitu ściśle przylegało do jej figury przypominającej kształtem klepsydrę. Jak na jego gust było zbyt obcisłe, ale nie mówił tego. Czekała z pewną dozą zniecierpliwienia. Była taka młoda podług rodzinnych standardów. Jej rytuał przejścia był daleki od końca. Jej domniemany wybór, aby wziąć Klejnot Wszechmocy żeby uratować życie Salomona, był bardzo podejrzany. Nie z jej strony, ale ta sytuacja śmierdziała rodzinnymi gierkami, którymi tak gardził. Jeśliby tylko mogła zrozumieć, co czuł. Jak nie mógł znieść myśli, że ona, jego własna córka, jest pionkiem w czyjejś odrażającej grze. W końcu przemówił, gdy spowił ich półmrok. Ich rozmowa będzie bardzo długa, zajmie większą część nocy. * * * Dworkin dopił resztkę swojej herbaty. Po chwili kontemplacji przemówił. - Coral wykonała mistrzowskie posunięcie przekonując Juliana, aby zabił ją na krawędzi Otchłani. Jeżeli by tego nie zrobiła, byłaby zbyt łatwym celem do manipulacji przez siły, które doprowadziły ją na wyższy stopień wtajemniczenia z Klejnotem. - A co z Coral i synem Merlina, Solomonem? On jest tylko dzieckiem, dopiero ukończył siedem lat. Dworkin uśmiechnął się chytrze. - Owszem, jest tylko dzieckiem, już dostrojonym do Klejnotu. Kiedy Coral wrzuciła Klejnot do podcienia, Olivia, tak jak inni, dopilnowała nie tylko przejścia z nim Klejnotu, ale także wykreśliła wewnątrz kompletny wzorzec, którego celem jest wyłącznie jego ochrona. Roger pochylił się nad szachownicą. - A więc teraz Olivia nosi Klejnot? Dworkin przesunął z przenikliwym odgłosem brudny paznokieć po gardle. - Połowę Klejnotu, połowę Prawdy. - Połowę? Został rozszczepiony na pół? - I tak, i nie. Sądzę, że dziś odpowiedź brzmi tak. Jedno z mojej krwi, dzierżąć ostrze z wyrytym na nim kompletnym wzorcem klejnotu, przepołowiło Oko. Nawet teraz widzę jego figurę na szachownicy. - A druga połowa, kto ją nosi? - zapytał Roger pociągnąwszy pierwszy łyk kawy. - Dobra marka. - stwierdził po posmakowaniu. Dworkin przytaknął nieznacznie w odpowiedzi i kontynuował swoją myśl. - Druga połowa przemierza wody jakiegoś oceanu gdzieś w cieniu, schowana w szufladzie pomiędzy innymi błyskotkami. Mój mało znany wnuk, Grymneer, przewozi ją na swoim statku, chociaż nie wie, że jest w jego posiadaniu. Jest jednym z bękartów Oberona. Urodził się tuż po Benedykcie, ale jest uważany jedynie za członka rodziny po tym, jak przeszedł Wzorzec. Dziwak. Wyobrać sobie poświęcenie kilkuset lat w pewnym momencie życia aby nauczyć się rolnictwa. Słyszałem, że już załapał o co chodzi. W rolnictwie, znaczy się. Dworkin wskazał na stos papierów. - No, Roger. Opowiedz mi więcej o tym, co napisałeś. W twoich słowach jest wiele prawdy o mojej rodzinie. - Dziękuję, staram się. - ponownie sięgnął po rękopis. - To dotyczy Chaosyty Xanadora. On i Olaf mieli jakoby być przyjaciółmi dawno temu, lecz przepaść oddzielająca ich charaktery sprawiła, że lubili się coraz mniej z upływem czasu. Innymi słowy, byli o krok od pozabijania się nawzajem. Oczy Dworkina zajaśniały rozświetlone widmowym światłem. Jago głos brzmiał jak odległy szept. - Tak, zaaranżowałem ich spotkanie lata temu, mniej więcej w tym momencie, gdy mój wnuk Brand sądził, że przerobił wszechświat na swoją modłę. Ile ja miałem z nim udręki. Mam nadzieję, że teraz, skoro umarł, będzie więcej myślał nad swoimi intrygami. Ale zbaczam z tematu, proszę, czytaj dalej. Roger odchrząknął i zaczął czytać. - Xanador sparował cios, zatrzymując ostrze centymetry od swojej prawej skroni. * * * Xanador sparował cios, zatrzymując ostrze centymetry od swojej prawej skroni. Brzęk metalu zadzwonił w jego uszach i rozebrzmiał w pustce. W podcieniu, przynajmniej w tej części, nie było absolutnie nic. Równina, na której stali była płaska, obsydianowo czarna, poprzecinana rzekami czerwonego światła. Znajdowali się blisko źródła, gdzie Oko Chaosu urzeczywistniało nierzeczywistość tego miejsca. Hen w oddali, gdzie czekało Oko, czerń ustępowała czerwonemu do bólu słońcu. - Podły tchórzu! Tutaj, w tym zapomnianym zakątku roztrzygną się sprawy, które winny być roztrzygnięte dawno temu. - powiedział jego przeciwnik. Jak na człowieka tych rozmiarów, szybkość jego ostrza była fenomenalna, i do tego ta cholerna precyzja. Jego trupia twarz kontrastowała z płomiennoczerwonymi włosami. Jego miedziana zbroja pokryta świecącym się, zielonym wzorem zdawała się w ogóle go nie spowalniać. Ale czego innego możnaby się spodziewać po słynnym Mistrzu Szermierki Chaosu, Borelu z Rodu Hendrake. Borel zbił ripostę Xanadora i pchnął z wypadu. Xanador dziwnie sparował cios z czubkiem ostrza skierowanym ku ziemi, złapał ostrze Borela w rękojeści i pozwolił jego ostrzu powędrować wysoko. Borel nie przerwał natarcia i zmusił Xanadora do cofnięcia się o kilka kroków. Xanador powstrzymał dwa celne pchnięcia, jedno celujące w jego pierś, które rozdarło jego czerwony płaszcz, drugie wycelowane w jego prawe ramię. W ostatniej chwili zrobił krok w prawo, zyskując sekundę lub dwie odpoczynku. Czubek ostrza mistrza szermierki podążyło za nim, jakby było naprowadzane na cel. - Nie ma nadziei, żadnych wymówek tym razem. Nie ma odważnych ludzi, którzy by cię zasłonili, którzy by się rzucali na miecze przeciwników podczas gdy ty kulisz się za ich plecami. Tutaj kończy się pożałowania godna ucieczka! Pozwalając głupcowi mleć językiem, Xanador wykorzystał chwilę wytchnienia i wysłał w umyśle rozkaz do demonicznego Spikarda na jego palcu. Wezwij coś dla mnie, cholera! Twardy sukinsyn z piekłem w oczach i piłami łańcuchowymi zamiast pazurów nieźle by się spisał w tej chwili. Nawet zwykły czar lub zaklęcie, fala gorąca lub chociaż czar oślepiający. Cokolwiek. Nic nie nadchodziło, linie mocy były wciąż odcięte, poczynając od momentu jak wszedł tu z Olafem aby odnaleźć jego córkę Olivię i zaginione Oko. Nie przybyli tu sami. Borel rzyszedł razem z nimi. Xanador kochał Chaos, ale kochał również cienie i zrobiłby wszystko, oddałby wszystko, aby dopilnować aby Oko nigdy nie wróciło do Węża, a Borel z pewnością zwróciłby mu je, gdyby położył na nim swoje ręce. - Stajesz się znużony, zaczynasz odczuwać ciężar twojej hańby. Nic ci nie pozostało. Nie uszanowałeś zwiadowców cienia, dzielnych wojowników, którzy cię wspierali w największej potrzebie. Była to prawda. Xanador czuł się zmęczony, nie tylko słuchaniem tego na wskroś cnotliwego głupca, ale sam pojedynek trwał już blisko czternaście godzin. Jego czoło było mokre od potu, którego krople spływały po jego kanciastej twarzy. Pot skapywał z jego ostrego nosa. Jego jedwabna kamizelka i skórzane naramienniki były nim przesiąknięte. Jego szczupłe, muskularne ciało zachowywało się, jakby targał ze sobą tonę niewidzialnych odważników z ołowiu. Na dowód tego, ledwo odtrącił na bok kolejne cięcie. - Zdradziłeś wszystkich, którzy uważali cię za przyjaciela. A najbardziej ohydny z twoich czynów to utrata tronu Chaosu i publiczne zrzeknięcie się przed wszystkimi Lordami i Damami Chaosu wszelkich praw do niego. Tym posunięciem sprzedałeś za bezcen to co pozostało z twojego honoru. Pewnym było, że spośród wszystkich istot wszechświata, nie było nikogo, kogo nienawidziłby bardziej. Nie tylko dlatego, że Borel przeciwstawił mu się za czasu jego królowania. Cholera, ten bękart nawet nie oddychał ciężej. - Nie ma nic co by cię uchroniło od szybkiej śmierci na czubku mego ostrza. Ten człowiek, Borel, mistrz miecza z Hendrake'ów, reprezentował wszystko, czemu się przeciwstawiał w Chaosie. Dławiące, stare, bezużyteczne zwyczaje. Amber zmieniał się, dostosowywał się do wszystkiego co się na niego rzuciło. Dlaczego więc Dworce nie mogły zrobić tego samego? Było to winą ludzi takich jak ten, z którym właśnie walczył. Ludzi zbyt przestraszonych, aby porzucić dawne zwyczaje. Borel podążał za nim, jego twarz była spokojna, jak u posągu, ostrze jego miecza tworzyło rozmyty obraz. Zmienił nagle ustawienie stóp, wyprowadził błyskawiczny cios. Xanador sparował, odpowiedział pchnięciem w udo, które zostało skontrowane i znów został zmuszony do parowania, zepchnięty do granic jego możliwości. Borel, zbliżając się nieubłaganie do celu, zwiększył szybkość zadawanych ciosów, sprawiając, że jego ostrze zdawało się był wszędzie. Najpierw było wysokie pchnięcie, nastepnie dwie finty i cięcie w tułów. Nagle pchnięcie z wypadu w jego serce, które odbił o centymetr od celu. Borel nigdy nie powtarzał tej samej kombinacji. Opanował wiele stylów walki. Jedyną przewidywalną rzeczą w tym człowieku było to jego cholerne poczucie honoru. Xanador cofnął się całkowicie do defensywy, manewr będący jego ostatnim bastionem. Przez następne kilka chwil Borel go naciskał, śmierć zbliżała się milimetr po milimetrze. Nagle, ból. Cienka linia pojawiła się na jego prawej dłoni, gdzie zabłysnęła stal Borela. Odpowiedź Xanadora ześlizgnęła się po zbroi Chaosyty w fontannie iskier. W chwilę później kolejny atak, szybkie pchnięcie i ostrze przeciwnika rozdarło jego lewe ucho. Wiedział, że jego czas się kończy. Borel zbyt dobrze walczył. Żadna ze standardowych sztuczek ze zmiennokształtnością by nie zadziałała przeciwko temu człowiekowi. Przesunięcie serca w inną część ciała czy udawanie poważnej rany i uderzeniu w momencie, gdy przeciwnik jest przekonany, że nie żyjesz, nie zadziałałyby. Borel znał te sztuczki. Nie, teraz była tylko jedna szansa, albo Borel go zabije. Z każdym atakiem Xanador przypuszczał go o milimetr bliżej. W odpowiednim momencie uaktywni magię swojego ostrza. Xanador mógł dowolnie wydłużać i skracać długość swojego miecza. Kiedy nadejdzie odpowiednia chwila, wydłuży ostrze o kilkadziesiąt centymetrów i nadzieje Borela. Była to jego ostatnia sztuczka. Sekundy mijały, spowolnione dla Xanadora. Borel był bliżej i bliżej z każdym nieugiętym wypadem, cięciem i pchnięciem. Nieuniknione nadeszło. Xanador sparował cięcie, zachwiał się do tyłu, potknął się o własne nogi i upadł na kolano. Borel uniósł swoje ostrze do ostatniego ciosu. - Czas umrzeć. - Twoim problemem jest to, że zawsze byłeś nieznośnie honorowy. Pierwsza kwestia była Borela, druga Xanadora. Obaj mężczyźni uderzyli. Każde z ostrzy dosięgnęło celu. Każdy z mężczyzn patrzył, jak umiera drugi. A potem, cytując pisarza z Cienia Ziemi Shakespear'a, była tylko cisza. * * * Roger podniósł wzrok znad kartek. - Jak ci się dotąd podoba? Przez chwilę trwała dziwna cisza między nimi dwoma. - Przejrzystość twoich słów jest pokrzepiająca. Nagle ożywiając się Dworkin wziął z szachownicy jeszcze jedną figurkę. - Roland. - oswiadczył Roger, ponownie popijając z filiżanki. Dworkin spojrzał na niego. - Nie musisz mnie uczyć imion moich potomków. On dzierży miecz z Wzorcem Klejnotu. - I był najlepszym uczniem Benedykta. - To prawda. Zobaczymy, czy to mu pomoże w próbach, które nadejdą. - Czy mam kontynuować? - zapytał Roger. - To końcówka tego, co do tej pory napisałem. - Jak najbardziej. Roger wyrównał kilka kartek stukając nimi o biurko. Zaczął czytać. - Roland chwycił mocno pierścienie zwisające nad podłogą sali gimnastycznej i przez dwadzieścia pięć minut, zwisając głową w dół, utrzymał wyczerpującą pozycję krzyża. * * * Roland chwycił mocno pierścienie zwisające nad podłogą sali gimnastycznej i przez dwadzieścia pięć minut, zwisając głową w dół, utrzymał wyczerpującą pozycję krzyża. Jego stalowoszare oczy były zamknięte. Jego brązowe włosy sięgające mu do ramion, teraz związane w kucyk, zwisały mu przy lewym uchu. Jeżeli otworzyłby oczy, ujrzałby podłogę sali gimnastycznej, którą zdołał bardzo dobrze poznać przez ostatnie dwa letnie miesiące. Było dziesięć wyjść. Osiem przeszklonych, jedne samozatrzaskujące się drzwi prowadzące na parking i podwójne drzwi prowadzące na korytarz tego małego, prywatnego liceum. Główny parkiet był pełnowymiarowym boiskiem do koszykówki, obecnie zastawionym jego sprzętem, jak na przykład materac, kozioł, hantle i stojak na broń. Pod ścianą znajdowały się długie rzędy krzesełek dla widzów. Wynajął tą salę na czas wakacji. Podobnie jak w przypadku reszty rodziny, pieniądze nigdy nie stanowiły problemu. Campus był idealny dla jego celów, składając się ze spokojnych, porośniętych drzewami terenów, budynkami rozstawionymi w dużych odległościach od siebie i cichych ścieżek prowadzących na tereny sportowe. Woźni zostali poinstruowani, aby nie przeszkadzać mu podczas jego treningów, ale w czasie między nimi okazali się być bardzo przyjacielscy. A jeżeli ktoś nie był tak przyjacielski? Jego odpowiedź była w tej chwili automatycznym pistoletem kalibru 10mm przypiętym do jego pleców, z lufą ułożoną wzdłuż jego lewej łopatki. Jego osławiony miecz również był zawsze pod ręką, chociaż potrafił walczyć wszystkim, co mu wpadło w ręce. Pot ściekał po jego muskularnym ciele. Na sobie miał jedynie czarne spodnie treningowe. Powoli docierała do niego świadomość, że jego ręce, ramiona i plecy zaczynają boleć, a jego wyprostowane nogi poczynają drżeć. Lecz celem jego życiowych poszukiwań samego siebie było oddzielenie umysłu i ciała, niezależność myśli i czynu. Niedawno uratowało mu to życie. Z każdym dniem jego wewnętrzna energia Ki zwiększała się, na powrót zespalając się z jego pewnością siebie. Po klęsce w cieniu Olafa wiedział, że ma wiele do nadrobienia. Prawda jest taka, że zawiódł. Poniósł klęskę w swoim treningu. Przez to zawiódł swojego nauczyciela i wuja, Benedykta. Rezultat tej porażki? Metr stali został wbity w jego brzuch, łamiąc dwa żebra wchodząc i tnąc nerkę na strzępy wychodząc. Nie trzeba chyba mówić, że niemal umarł. Przez ostatnie osiem tygodni narzucił sobie ostre zasady treningu, zwiększając regularnie jego intensywność. Trenował sztuki walki zarówno tradycyjne jak i współczesne, kilka godzin medytacji, jego własny styl walki wręcz, wytrzymałość... Oczy Rolanda otworzyły się. Świeże powietrze owiało jego twarz, tak jakby drzwi zostały szybko otwarte i zamknięte. Nie były to fizyczne drzwi, lecz było zawirowanie przestrzeni. Nie było słychać żadnych odgłosów. Trzy sekundy. Uczucie czyjejś obecności nasilało się, czyjeś skupienie na jego osobie było silne i pewne. Nadal zwisając głową w dól puścił prawą ręką pierścień, spuszczając się na lewo, chcąc zawisnąć prawą stroną ku górze. Dwie sekundy. Kołysząc się na boki zerwał prawą rękę pistolet z pleców. Wymierzył w podwójne drzwi. Jedna sekunda. Przygotował się do strzału w głowę, w nos lub oko. Zero sekund. Postać weszła, tak jak się spodziewał. Śniady, szczupły mężczyzna przeciętnego wzrostu, ubrany w zielono-czarne, atłasowe ubranie w trójkątnym kapeluszu z zielonym piórem. Jego ręka spoczywała na ozdobionym szmaragdami sztylecie wsuniętym do pochwy przy pasie. - Tato. Książę Caine obdarzył go rozbrajającym uśmiechem, którym zdobył już niejedną kobietę i przemówił. - Zaprosiłeś mnie tutaj aby mnie zastrzelić, lub, mam nadzieję, jest inny powód? Roland również się uśmiechnął i opuścił pistolet. Caine patrzył jak jego syn zeskakuje zwinnie na materac, koziołkując z łatwością. Wstając wsunął pistolet za plecy do spodni. Roland uścisnął rękę swojego ojca, który ciepło go przywitał. - Nie straciłeś żadnej ze swoich umiejętności od czasu twojego udziału w Olimpiadzie na Cieniu Ziemi. - z dumą zauważył jego ojciec. - Cieszę się, że cię widzę, tato. Cieszę się, że odpowiedziałeś. Nie mogłem sobie pozwolić na pełny kontakt atutowy, jedynie dotknąłem twojego i wysłałem swoją intencję. - powiedział Roland. - Wyczułem ją i przybyłem tak szybko, jak tylk mogłem. Zaledwie parę dni temu odbył się twój pogrzeb w Amberze. Cała rodzina uważa, że nie żyjesz Rolandzie. - uśmiechnął się zawadiacko. - Jak to zrobiłeś? Olaf doniósł, że przebito cię na wylot i nawet dostarczył ciało. - Miałem dobrego nauczyciela i dobrego ojca? Caine roześmiał się, pocierając swoją kozią bródkę. - Przyznaję, że ciało, które dostarczyłeś, wyglądało na prawdziwe, nawet po dokładnym badaniu medycznym i po zbadaniu go przy pomocy Wzorca. Oczy Caine'a lśniły, częsciowo za sprawą podziwu, a po części rozbawienia. - Tak, oczywiście. - powiedział kiwając głową. - Teraz to rozumiem. To był konstrukt Wzorca Klejnotu, a nawet nasza droga Fiona chyba nie potrafi odróżnić konstruktu od oryginału. Tak więc oznacza to, że Klejnot stał się, lub zawsze był, świadomy. - Owszem. - Mów dalej Rolandzie. - Wiem kto to był i w jaki sposób mnie pokonali. Caine stał wziąwszy się pod boki i czekał cierpliwie. - To były żadko spotykane stworzenia, tato. - kontynuował Roland. - Delwin i Sand. Trenowali razem i udoskonalili ciekawy kombinowany atak. Sand jest w stanie przebić się przez zwykłą obronę i zaatakować umysł, podobnie jak przy kontakcie przez Atut, ale nie wymuszając go, pozwalając mu po prostu zaistnieć. - słysząc te słowa Caine pokiwał głową, jakby już o tym wiedział. Roland kontunuował. - Delwin z drugiej strony jest ekspertem w walce mieczem. Po krótce, na polu bitwy zwarłem się z rycerzem w zielonej zbroi płytowej, dowodzącym siłami atakującymi cień Olafa. Okazało się, że był to Delwin w przebraniu. Gdy walczyliśmy, zaatakowała Sand, usiłując unieruchomić mój umysł. - Udzielając mi lekcji, twój pradziadek raz teoretyzował na temat rysowania Atutów przedstawiających sny. Mówił o wkraczaniu w tą rzeczywistość. W pewnym sesnie na tej samej zasadzie możemy wkroczyć do Tir-Na Nog'th przy pełni księżyca. Wygląda na to, że Sand zgłębiła tą teorię. Wygląda też na to, że zaskoczyłeś ich umiejętnością oparcia się im na obu poziomach wystarczająco długo, aby móc działać. - Nastepnym razem będę gotowy. - Nie wątpię w to, mój synu. Więc uważasz, że ich celem jest zdobycie Klejnotu. Roland przytaknął ponuro. - Sądzę, że to zdecydowanie jest częścią ich planów. Beze mnie pójdzie im o wiele łatwiej. - Zgadza się. Teraz obrócimy twoją śmierć na naszą korzyść. Caine położył rękę na ramieniu syna, ściskając je pocieszająco. - Jeżeli chcesz, możemy razem przygotować odpowiednią odpowiedź i powstrzymać ich przed położeniem swoich łap na Klejnocie. Już wkrada mi się do głowy parę pomysłów. Mam w tym poniekąd pewną praktykę. - Poniekąd wiedziałem, że to powiesz, tato. * * * - Ten chłopak jest obiecujący. Z jego opanowaniem Wzorca, choć jego zainteresowanie sztukami walki spowalnia jego naukę. Muszę przyznać, że nieomal skonałem ze śmiechu gdy wbił sztylet wojego ojca ze wpisanym weń Wzorcem w sam Logrus, w samym sercu Thelbane. Logrus musiał mieć niezły ból głowy przez parę miesięcy. - powiedział Dworkin chichocząc złowrogo. - Wspomniałeś o próbach, które na niego czekają. - zauważył Roger. Dworkin przyłożył palec do ust. - Nie tylko na Rolanda. Widzisz Roger, bliźniaki Fiony, Cilla i Killian usiłują stworzyć magiczny Logrus, żeby działał jako przeciwwaga dla Wzorca Corwina. - Czy Logrus nie jest już magiczny? - Nie i tak. Wszystko zależy od tego, jak na to spojrzysz. Ale w każdym przypadku, wspomniany proces będzie wymagał Klejnotu i ślepego Węża. Te dzieci mogą zniszczyć cały Wszechświat, lub uratować go. Po prostu muszę jeszcze zdecydować co z tego wyniknie. - Dworkin wydawał się być głęboko zamyślonym. - Tak, może zdecyduję we wtorek... - Wyobrażam sobie kilka wątków, które można by napisać, gdyby to wszystko było jedynie opowiadaniem. - powiedział Roger i również zapadł w zamyślenie. - Wiesz co, Roger? - powiedział nagle Dworkin. - Jeżeli to całe pisanie nie wypali i będziesz szukał pracy, jest wolna posada departamencie dozoru w pałacu. Jestem pewien, że znalazłbym ci jakąś robotę. Roger rozstawił ostatnie figurki na szachownicy. - Doprawdy? Będę o tym pamiętał. - Roger udał zamyślenie. - Tak, to mogło by być to. Przede wszystkim, byłbym pod ręką, gdybyś chciał kilku prywatnych lekcji gry w szachy. Po obniżonych cenach oczywiście. Dworkin poczerwieniał, para buchnęła z jego uszu, lecz nie przerwał rozstawiania figurek po swojej stronie szachownicy. - Czy to prawda, co mówią o tobie i Jednorożcu? Że złapałeś sobie ogonek? Dworkin zarechotał. - Nie. Złapałem ją za róg. Kapujesz? Za róg! - Wiedziałem, że powiesz coś takiego, ty stary zbereźniku. Roześmieli się razem i rozpoczęli nową grę zarówno starymi figurkami, jak i nowymi. Lecz nadal były to szachy, a obaj byli mistrzami. Roger wygrał w pięćdziesięciu ośmiu ruchach i był gotowy na następną partię. * * * Uwagi autora: OBSADA W kolejności pojawiania się (wliczając osoby nie występujące w opowiadaniu, lecz nierozerwalnie z nim związane) Diuk Olaf z Amberu, przypuszczalnie najbardziej uczciwa osoba we wszechświecie - Jason Xanador, Zwiadowca Chaosu, przypuszczalnie najbardziej zdradziecka osoba we wszechświecie - Ron Juan Dunn, bohater i przyjaciel Olafa z dzieciństwa. Kochał odcinać te głowy - John Diuk Roland z Amberu. Tak, to prawda, że MG może pozostać bezstronny - Ja Killian, Earl Amberu, duch nawiedzający Amber do czasu odkrycia swojego prawdziwego niedoszłego zabójcy - Ron Cilla, Hrabina Amberu, protegowana Branda, nawet jeśli się do tego nie przyznaje - Jason Ste, syn Xanadora. Zginął po tym, jak ojciec utracił Chaos. Tęsknili za nim wszyscy poza jego ojcem - Steven D. Jacob Asher Cerver, Książę Amberu, który był jedynie snem w szkatułce z biżuterią - Mike Olivia, Baronowa Amberu, władczyni dwóch Wzorców i Klejnotu, coś więcej? - Deb Lyon, syn Benedykta, Diuk Amberu. Ojciec wolałby, aby mówił mniej a walczył więcej - Jody Książę Gyrmneer z Amberu. 300 lat na rolnictwo? Ma styl, nieprawdaż? - Steven S. Diuk Malcolm, pierwszy syn Osrica. Kocha władzę do śmierci, nawet swojej - Jay Diuk Thorne, syn Osrica/Eryka(?). Szermierz. Honor niemal tak ostry jak jego duma - Bill Diuk Kyle, syn Osrica. Zielony Spikard. Rycerz Jedi. Dowódca statku kosmicznego. Kto wie - Alex Diuk Dante, syn Llewelli. Dotrzymuje towarzystwie matce pomiędzy łucznikami - Jody Mandryn. Byłby wyśmienitym wojownikiem, gdyby potrafił upilnować miecza - Steve D. Niezliczone tysiące innych - jeden schizofreniczny MG Chciałbym zaznaczyć, że nigdy nie miałem tego szczęścia, żeby spotkać Rogera osobiście, ale czuję się jakbym go znał. Spotykaliśmy się w światach z jego wyobraźni i postaciach je zamieszkujących. Roger był prawdziwym artystą i poprzez jego słowa zaprzyjaźniliśmy się. Na koniec chciałbym podziękować wszystkim wymienionym powyżej, którzy znoszą moje prowadzenie przez ostatnie przeszło siedem lat, gdyż bez nich, to opowiadanie nigdy by nie powstało. Przez pewien czas graliśmy raz w tygodniu, jeżeli nie częściej, i utkaliśmy bogaty gobelin, lub, jeśli wolicie, graliśmy wspaniałą grę. Nasze wspólne podziękowania kierowane są do Ericka Wujcika i jego nieocenionych współpracowników za stworzenie dla nas prawdziwej "ROLE-Playing Game", a nie "ROLL-Playing Game". Po drugie, i przede wszystkim, chcielibysmy podziękować Rogerowi Zelaznemu. Cały czas brakuje go nam. Osobiście chciałbym powiedzieć, że to lektura jego dzieł, nie tylko z serii o Amberze, wpłynęła na mnie jako pisarza najbardziej. Mam u niego dług. Jesteśmy (my, czyli nasza drużyna) zainteresowani jakimikolwiek komentarzami na temat Rogera, naszej gry w Amber czy czegokolwiek. Poślijcie po prostu pocztę. Do zobaczenia, może wpadniemy na siebie w okolicach zamku? Robert Wayne McCoy, peryton334@aol.com