Maria Ziółkowska Szczodry wieczór szczodry dzień obrzędy, zwyczaje, zabawy Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza Warszawa 1989 Od autorki Gawędy zawarte w tym zbiorze powstały z mojego sentymentu do nie wyplenionych po dziś dzień różnych praktyk pogańskich. Mówiąc o wierzeniach, lękach i radościach naszych dawnych przodków, o rodowodzie różnych świąt, o obrzędach i zwyczajach, z których wiele zamieniło się z biegiem wieków w uciechy biesom jeno miłe i w inne malownicze zabawy ludowe. Książka jest owocem moich penetracji w starych księgach i szpargałach bibliotecznych - zbiorach guseł, zabobonów, przesądów, facecji i anegdot - oraz mojej serdecznej przyjaźni z kilkoma autorami, etnografami różnych czasów. Mam nadzieję, że przebywanie z nimi, zabierającymi często głos na kartkach tej książki, sprawi Wam, Kochani Czytelnicy, pewną przyjemność. Oprócz powag naukowych, jak - wymieniają po starszeństwie - Łukasz Gołębiowski, Oskar Kolberg, Zygmunt Gloger, Jan Stanisław Bystroń i inni, występują tu również liczni wspominkarze. Wśród tych ostatnich jest mój najulubieńszy (może dlatego przywoływany tak często), nie przebierający w słowach Jędrzej Kitowicz, niegdyś żołnierz, konfederat barski, zawadiaka, co by diabłu łeb urwał, a później księżulo, proboszcz w Rzeczycy, piszący w zaciszu swej plebanii pamiętnik z czasów Augusta Iii i Stanisława Augusta. Większość zabaw tu opisanych odbywa się w karczmie albo zaczyna na drogach i placach pod gołym niebem, a kończy w karczmie. Bo "karczma w życiu wsi pańszczyźnianej - jak stwierdza profesor Józef Burszta w swej znakomitej książce Społeczeństwo i karczma - była... najważniejszą i niezbędną instytucją: była jedynym miejscem zebrań sąsiedzkich, gromadzkich, odbywania wesel, chrzcin, pogrzebów i praktykowania wszelkiego rodzaju zwyczajów". Radykalne zmiany, zachodzące ostatnio w stylu naszego życia na wsi i w mieście, sprawiają, że i tradycyjne zabawy ludowe stają się przeżytkiem. Zapraszam więc na dawne polskie drogi, do zajazdów i karczem na rozstajach, i w wiele innych miejsc, między ludzi, którzy bawili się po staropolsku. ------------------------- Prima aprilis albo najpierwszy dzień kwietnia,@ Do rozmaitych żartów moda staroletnia. Wacław Potocki Aż trudno uwierzyć, że ten wesoły dzień wiosenny, dający prawo bezkarnego, dowcipnego oszukiwania bliźnich i śmiania się z łatwowiernych, uchodził w dawnych czasach za jeden z najbardziej ponurych dni roku, za feralny, za pechowy. A to dlatego, że jest podobno dniem urodzin Judasza Iskarioty, słabego człowieczyny, kasjera pierwszej gminy chrześcijańskiej, który za trzydzieści srebrników zdradził Jezusa, wydał Go prześladowcom, a potem z żalu i wstydu powiesił się na osice. Niektórzy "uczeni w piśmie" stawiają ten problem na głowie. Twierdzą, jakoby nie dlatego prima aprilis był dniem feralnym, że stanowił urodziny Judasza, lecz odwrotnie - że biedny chłopiec z Kariotu został Judaszem, bo miał nieszczęście przyjść na świat w tak fałszywym dniu. Jeszcze na Judasza ptaszki nie świstały - dowodzą z surową powagą - jeszcze ziemia chlapała się w potopie, a dzień odpowiadający późniejszemu prima aprilis już był fałszywy. Wszelkie ludzkie zaufanie narażone było tego dnia na przykre nadużycie, a nadzieja na sromotny zawód. Po co daleko szukać - stary Noe biblijny pijaczyna, został wystrychnięty na dudka właśnie haniebnego dnia pierwszego kwietnia. I to przez własny głos wewnętrzny! Kiedy pruł bezmiary wód swoją arką, zbudowaną z żywicznego drewna i załadowaną przedstawicielami wszystkich żyjących istot płci obojej, pewnego ranka coś mu w duszy powiedziało, że czas jego żeglowania ma się właśnie ku końcowi. Wypuścił na zwiady kruka. Kruk latał, latał, wypatrywał suchego lądu, wreszcie machnął ogonem i wrócił z niczym. To było dawno i nieprawda - podsumowują ich inni i ze spokojem mędrców wschodu twierdzą, że prima aprilis jest echem hinduskiego święta, obchodzonego uroczyście wiosną na cześć Kamy, boga miłości. W dniu tym - mówią - nawet członkowie kasty zajmującej wysoką pozycję w społeczeństwie mieszali się z tłumem i niepomni na swoje dostojeństwo figlowali obsypując kogo się dało czerwonym proszkiem albo ochlapując go kolorową wodą, podstawiając mu nogę, gdy się zagapił, szarpiąc go z tyłu za ubranie... To święto wesołości i bezkarnych psot przetrwało do dziś pod nazwą "holi". Może tak, a może nie tak - przeciwstawiają się z pobłażliwym uśmieszkiem ci, według których wszystko, co mądre, "mawiali starożytni Rzymianie", i w ogóle "wszystkie drogi (obrzędowe też) prowadzą do Rzymu". - Prima aprilis wywodzi się ze starożytnych uroczystości ku czci bogini Cerery, zwanej też Ceres, opiekunki ziarna. Koniec, kropka. A nasz znakomity archeolog, znawca zwyczajów ludowych Łukasz Gołębiowski (1773-1849), niby zgadza się na taką możliwość pochodzenia prima-aprilisowych szaleństw, ale nie bez zastrzeżeń. "Zwracając uwagę na to, że i niższe klasy chociaż nie rozumieją tego wyrazu, ten obyczaj zawsze primaaprilis zowią, należałoby przypuszczać, że ten żart przyjęliśmy od Rzymian z wprowadzeniem wiary chrześcijańskiej" - przyznaje uczony. Dalej jednak mówi: "...lecz kiedy zważymy, że my, Rossyanie i wszystkie ludy słowiańskie trzymają się tego zwyczaju, a mytologią grecką i rzymską później dopiero przybierać zaczęliśmy, gdy u nas wzrosły nauki; znowu ta wątpliwość sprawuje, azali ten zwyczaj nie jest miejscowy raczej". No, właśnie! Ale ciekawa rzecz, że w wielu krajach Europy, i w Polsce również przez długie wieki nikomu do głowy nie przyszło dowcipkować w tym dniu, wierzono bowiem jakoby pierwszy kwietnia był dobą szczególnej dokuczliwości sił nadprzyrodzonych. Duchy zmarłych miały tego dnia opuszczać groby i dochodząc swoich krzywd mścić się na żywych, zsyłając na nich niespodziewane nieszczęścia lub co najmniej straszyć winowajców. We francuskich, niemieckich i holenderskich podaniach ludowych, w starych klechdach, występuje prima aprilis jako doba rozrachunku niegodziwców (głównie oszustów, zdrajców, rzadziej złych panów) z ich własnym sumieniem. Rozrachunek taki często kończy się samobójstwem przez powieszenie. A kiedy zaczęto dowcipkować na prima aprilis? Trudno dociec. Podobno już w Xiii wieku. Niektórzy historycy i badacze obyczajów wysuwają tezę, jakoby zwyczaj wzajemnego zwodzenia się był dalekim echem średniowiecznych misteriów pasyjnych, w których przedstawiono tłumom sceny ciągłego odsyłania Chrystusa od Annasza do Kajfasza. Może istotnie sposób ośmieszenia przez zwodzenie zszedł z desek scenicznych w życie? Nie można też ustalić, czy lód przekazał ów zwyczaj dworom i pałacom, czy odwrotnie. Niewątpliwe jest natomiast, że na dworze francuskiego Bourbona króla Ludwika Xiii, a więc w pierwszej połowie Xvii wieku, odbywały się na prima aprilis arcywesołe zabawy, polegające na wzajemnym wprowadzaniu się w błąd. Monarcha nie tylko zezwalał na różne dowcipy, ale sam chętnie brał w nich udział. Przebierał się na przykład za "wieśniaka, miejskiego łyka abo inszego hetkę-pętelkę" i występował w "uciesznych komedyach" według obmyślonych przez siebie scenariuszy. Jądro kawału miało tkwić naturalnie przede wszystkim w tym przebraniu, przeobrażeniu. A w Polsce? Zygmunt Gloger (1845-1910), wybitny historyk kultury i etnograf, pisze w swej Encyklopedii staropolskiej: "Polacy od czasów dawnych w dzień pierwszy kwietnia rozsyłali listy ze zmyślonymi wiadomościami lub tylko kartkę z napisem Prima Aprilis, a także zwodzili się ustnie, by naśmiać się z łatwowiernych. Stąd powstało to polskie przysłowie: "Na Prima Aprilis nie wierz, bo się omylisz"". Owe zmyślone wiadomości dotyczyły zawsze wydarzeń niezwykłych, miały na celu wprowadzenie adresata w stan osłupienia. Oto drobne przykłady: Piotr Konaszewicz-Sahajdaczny (ok. 1570-1622), bohater i hetman Kozaczyzny polskiej otrzymał od niejakiego kniazia Koziki list zawierający taką relację: Pod Kukizowem, miasteczkiem na Podolu, w jednej górze chłop glinę kopiąc nalazł klucz, w którym było rozmaite schowanie; Była w nim armata macedońska, wojenny rynsztunek i naczynie gospodarskie. Rzeczy insze rdza w nim popsowała. Był tak wielki jako 19»siążeni. Kiedy się tam ludzie zjeżdżali, owo wszystko pozbierali, a klucz podle jednej cerkwi postawili, który dotychczas stoi. Chowają w nim cerkiewne statki, jak we szpiklerzu. Powiedają, że ten klucz któregoś olbrzyma, co tam mieszkał; bo tamże też znaleziono było od bota podkowę, co była jak pół kadzi największej Henryk Nakwaski (1800-1876), publicysta polski i - można powiedzieć - pionier w zajmowaniu się modną dziś sprawą wolnego czasu, bo autor wydanej w Paryżu już w roku 1832»książki O użyciu najkorzystniejszem czasu, przeczytał w liście prima-aprilisowym od szlachcica Szczerzeckiego, że po puszczy niepołomickiej ... hula kłusownik, tak zręczny, szelma, że jedną kulą cztery sarny przestrzela wzdłuż, trafiając każdej prosto w zwierciadło (jasne miejsce pod ogonem, zwane też w języku myśliwskim sedno, chusteczka, serweta - MZ). Antoni Nagórny (1821-1896), zacny guberni podolskiej obywatel i ekonomista, autor dzieła Kwestia wódki uważana ze strony ekonomicznej wykształcony w Petersburgu, a potem urzędujący w Kutaisie, pisze do swego dawnego sąsiada, że właśnie w Kutaisie szumiłeb jakowyś, podchmieliwszy tęgo, wdrapał się na maszt srodze namydlony i tam stanąwszy na głowie odśpiewał aryjkę tak rzewną, że liczną gawiedź do wzruszenia serdecznego przywiódł. O wiele częściej niż listownie przekazywano sobie zmyślone nowiny ustnie. Dawało to oszukującemu przyjemność bezpośredniego przekonania się, jakie wrażenie robi jego łgarstwo. Zwodzenie bliźnich nie polegało jedynie na "wcieraniu mydła w oczy", jak kiedyś nazywano podawanie wierutnych bredni za prawdę. Dowcipnisie i wykpisze nabierali naiwnych nie tylko mową, ale i uczynkiem. Na przykład, posyłali ich do apteki po nasiona złotych monet, po słowicze mleko, mające powiększyć zdolności śpiewacze delikwenta, czy po lekarstwo na nieszczęśliwą, beznadziejną miłość. A oto wierszyk na ten temat: Zabawa setna - pierwszego kwietnia@ do miasta wysłać Jasia głuptasia,@ by kupił naczco, nie mając nic w głowie:@ kwadratowe koło, mleko gołębie,@ zęby indycze lub łzy krokodyla!@ - wróci głodny i z niczem -@ ot i krotochwila! Z czasem miejsce nieszkodliwych i mało skomplikowanych dowcipów zaczęły zajmować grubsze, wymyślne, wyrafinowane. Choć już w Xviii wieku wydawano prima-aprilisowe "jednodniówki" i inne druczki - w Polsce wyszedł w roku 1747 "Kuryer Wszędziebylski (...) z oficyny Figiel Baja (...) wyprawiony" - dopiero późniejszy rozwój prasy i czytelnictwa podsunął niektórym wesołkom pomysł wodzenia za nos jednym żartem wielu tysięcy ludzi. Celowali w tym dziennikarze, których początkowo gazeciarzami zwano, mistrzowie od "puszczania kaczek" przez cały rok. Ale zdarzali się i zmyślni ludzie innych zawodów. Na przykład - jacyś dwaj amerykańscy dżentelmeni, trudniący się wyrobem okularów, zamieścili w nowojorskiej gazecie "The Sun" w roku 1835 zawiadomienie, jakoby wynaleźli nadzwyczajny teleskop, dzięki któremu obejrzeć można z największą dokładnością księżyc, rozróżniając na tej tajemniczej planecie najdrobniejsze nawet przedmioty. Sami wynalazcy mieli widzieć przez cudowne szkła teleskopu nie tylko bazaltowe skały, zielone pola i doliny, ale i małe zwierzątka przypominające ziemskie koty, a co najważniejsze i zatrważające zarazem - zauważyli na księżycu istotę człekokształtną z wielkimi nietoperzowymi skrzydłami u ramion. Istotę ową nazwali "vespertilo homo". Wiele czasopism, nie wyłączając najpoważniejszych, dało się złapać. Roztrząsały z całą powagą ewentualne konsekwencje tego niezwykłego odkrycia. Po jakimś czasie "rewelacja, która miała rozpocząć nową erę wiedzy ludzkiej" okazała się wymysłem. Zabawa w zwodzenie udała się także innej gazecie nowojorskiej - "Graphic". W 1876»roku ukazała się tam notatka, że słynny wynalazca Thomas Alva Edison (1847-1931) zbudował maszynę przerabiającą w okamgnieniu zwykłą wodę z małym dodatkiem octu w najprzedniejsze wino. Maszyna miała być poruszana prądem elektrycznym o bardzo niskim napięciu. Wiadomość tę podjęły błyskawicznie inne gazety, przeważnie brukowe, i wypisywały hymny na cześć Edisona, który wysiłkiem swego genialnego umysłu umożliwi ludziom, zwłaszcza biednym, popełnienie piątego z siedmiu nęcących grzechów głównych. Podobno wśród naiwnych fabrykantów win zapanowała konsternacja. Dopiero po kilku dniach powszechnej radości i fabrykanckich obaw "Graphic" zamieściła drugą notatkę, powiadamiającą zainteresowanych, że wino produkowane maszyną Edisona... kaleczy język. Łatwowierni połapali się w dowcipie. Kawały primaaprilisowe ulegają ciągłym zmianom, ale choć rozwija się technika, choć dzisiejsi spece w telewizji przed każdym pierwszym kwietnia łamią sobie głowy nad wymyślaniem sensacyjnych, a jednocześnie najbardziej prawdopodobnych, coraz rzadziej udaje im się nabrać widzów. Zanika stary zwyczaj, a szkoda. Tylko dowcipni mogą go uratować. Niektórzy twierdzą, że przyszedł czas, aby w dniu pierwszym kwietnia mówić wyłącznie szczerą prawdę. Dopiero byłoby wesoło! ------------------------- Marzanna Marzanna, Marzena, Morzena, Marena... Kto zacz? Bóstwo słowiańskie! I to nie jakaś tam Hetka-pętelka, lecz groźna bogini śmierci i zimy. Jej nazwę wywodzą słowiańscy etymologowie od "mru", "moriu". Odeszła w mroki zapomnienia razem z Żywią - boginią życia, Pochwistem albo Pogwizdem - bogiem wiatru, Dziedzilią - boginią małżeństwa, i z wieloma, wieloma innymi mieszkańcami świętych gajów. Nie przeniesiono jej kultu na żadną inną postać z chrześcijańskiego świata. Nie miała takiego szczęścia jak inni bogowie, na przykład Perun - władca gromów, którego kultem słowianie wschodni obdarowali świętego Eliasza. Została - o, hańbo! - jeno bałwanem pogańskim, szkaradną kukłą uosabiającym zimę, topioną każdej wiosny. Topienie Marzanny symbolizuje walkę zimy z wiosną. Aby pomóc nadchodzącej radosnej porze roku w pognębieniu okrutnej zimy, nasi dalecy przodkowie - którzy wierzyli w utożsamienie się bóstwa z przedmiotem je wyobrażającym - robili kukłę ze słomy i wrzucali ją najchętniej do rzeki lub do strumienia, bo wartki bieg wody przyśpieszał odpłynięcie zimy. Gdy nie było w pobliżu bystro bieżącej wody, topiono Marzannę w byle kałuży. Zajrzyjmy do starych dokumentów. Oto nakaz dla duchowieństwa zawarty w uchwale synodu odbytego w Poznaniu w roku 1420: "Nie dozwalajcie, aby w niedzielę, którą zwie się Laetare (łac. dosł. raduj się; nazwa czwartej niedzieli postu - MZ) albo Biała Niedziela odbywał się zabobonny zwyczaj wynoszenia jakowejś postaci, którą śmiercią nazywają i w kałuży topią". Nakaz, chyba nawet skrupulatnie wypełniany, nie dał oczekiwanych wyników. Jan Długosz (1415-1480), nasz znakomity historyk i historiograf, autor Kroniki sławnego Królestwa Polskiego odnotowuje, że za jego czasów w niedzielę zwaną Laetare wynoszono ze wsi bałwana umieszczonego na wysokiej tyce i topiono go w wodzie. Joachim Bielski (ok. 1550-1599), syn Marcina Bielskiego, wybitnego kronikarza i sam też kronikarz, pisze: "Za mojej jeszcze pamięci był on obyczaj u nas po wsiach, że na Białą Niedzielę w poście topili bałwana, jeden ubrawszy snob konopi albo słomy w odzienie człowiecze, który wszystką wieś prowadził gdzie najbliżej było jakieś jeziorko albo kałuża, tamże zebrawszy z niego odzienie, wrzucali do wody, śpiewając żartobliwie: "Śmierć się wije u płotu, szukający kłopotu", potem co prędzej do domu od miejsca tego bieżali; który albo która się wówczas powaliła albo powalił, wróżbę tę mieli, iż tego roku umrze; zwali tego bałwana "Marzanna"". Maciej Stryjkowski, właściwie Strykowski (1574 - po 1582), wierszopis i historyk pisze w swojej Kronice polskiej: "...w Wielkiej Polszcze i w Śląsku (...) dzieci w niedzielę Śrzodopostną, uczyniwszy sobie bałwan na kształt Ziewoniej albo Marzanny (...) wetknąwszy na kij długi noszą żałośnie śpiewając (...) albo na wózku wożąc. Potem w kałużę albo w rzekę wrzucają, a do domów co w skok uciekają". A na początku Xviii wieku topnienie Marzanny połączone było już z chodzeniem po włóczebnem. Przynajmniej w Żywcu. Mówi o tym Jędrzej Komoniecki (ok. 1664 - ok. 1734), wójt tego miasta, a przy tym malarz (malował obrazy religijne dla kościołów okolicy Żywca) i kronikarz. "... w post dziewczęta miejskie - powiada - sprawiwszy sobie na długiej żerdzi Marzannę, po mieście nosiły, śpiewając różnie, którym dawano w domach co czyja łaska była". Jan Stanisław Bystroń (1892-1964), nieodżałowany profesor wielu dzisiejszych etnologów i socjologów pisze w swej Etnografii Polski: "Do dziś dnia tu i ówdzie właśnie w tę Białą Niedzielę chodzą dziewczęta po wsi "ze śmierzciom", tj. z lalką ubraną w białe płótno, jaskrawe wstążki i koszule, śpiewając piosenkę z prośbą o datki; niedziela ta nazywa się tam "śmierztną". Utrzymały się też te zwyczaje na Śląsku, gdzie również obnosi się "marzankę" po wsi, a następnie topi ją w stawie". Dodajmy, że i w Niemczech nad Białą Elsterą w okolicach Lipska, i w całych Czechach. Tu wynoszeniu Marzanny towarzyszyła śpiewka: Jiż nesem smrt ze vsy,@ Nove leto do vsy.@ Vitaj leto libezne!@ Obili zelene! (Już niesiem śmierć ze wsi,@ Nowe lato do wsi.@ Witaj lato ulubione!@ Zboże zielone!) A w okolicach Gliwic bawią się odprawianiem tego, odwiecznego tutaj, obrzędu dziewczęta i młode kobiety. Obrzęd topienia Marzanny przetrwał do naszych czasów. Ostatnio "odkryty" został przez harcerzy. Oczywiście jako zabawa. ------------------------- Gra w zielone Gra w zielone znana była w drugiej połowie Xvii wieku, a może i wcześniej. Choć wygląda na szczątkowe pozostałości jakiegoś pradawnego zaklinania urodzaju, nie ma z tymi praktykami nic wspólnego. Powstała raczej jako flirt, jeden z pretekstów kontaktowania się młodych osób "mających się ku sobie". Wespazjan Kochowski (1633-1700), sarmacki poeta, rycerz, co z królem Janem walczył pod Wiedniem, uznał tę grę za godną uwiecznienia w wierszu: Maj zielony nam nastaje,@ Zielenią się sady, gaje,@ Wiosna zimie gnuśnej łaje,@ A "Zielone" w rękę daje. (...) Zielenią się wierzby młode. Więc z nich zrywam latorośle,@ Te Marynie pięknej poślę,@ "Zielonem" niech się zabawi,@ A niech słuszny zakład stawi. Ta gra tam się prawem chlubi:@ Komu zwiędnie, kto je zgubi,@ Lub go zbędzie inszym kształtem,@ Opłaca zakład ryczałtem. O co założyć się imć Kochowski z piękną Maryną i kto wygrał zakład - nie wiadomo. Można tylko przypuszczać, że bawili się w to przed odsieczą Wiednia, bo czy wojak po powrocie z tak zwycięskiej wyprawy potrzebowałby jeszcze umizgać się do panien grą w zielone? Łukasz Gołębiowski mówi o "zielonem". Ta gra już nie chwilowa, ale trwalsza, zaczyna się właściwie od drugiego święta Wielkanocy, a ciągnie się do świętego Michała. Dwie osoby umawiają się, że przez cały tego czasu przeciąg zawsze zielone przy sobie mieć będą (...) robią oraz jakby zakład; czym się okupi ta, która bez zielonego zdybaną będzie. Gra to (...) mogąca dawać sposobność do robienia upominku, nazwana imienione, że często zielone trzeba odmieniać, albo że między sobą tę zieloność grające osoby zamieniały". Dziś jest to gra dziecinna, głównie dziewczyńska, praktykowana od chwili ukazania się pierwszej zieleni. Zakłady obejmują zwykle kilka dni, tydzień. Zamiast listka nosi się teraz trawkę zamotaną wokół guzika. ------------------------- Wielkanoc Zaczątków tego pięknego święta doszukali się religioznawcy w odległych czasach przedchrześcijańskich. Już ludy myśliwskie w Indiach i w basenie Morza Śródziemnego przechodzące na osiadły tryb życia (od Iv do Ii tysiąclecia p.n.e.) i na uprawianie roli stworzyły sobie bóstwa roślinności i słońca, umierające jesienią i zmartwychwstające wiosną. Wierzenia te były wynikiem wniosków wysnutych z obserwacji przyrody. Owe bóstwa umierające i zmartwychwstające wyobrażano sobie początkowo w postaci roślin lub zwierząt, aż wreszcie i w postaci ludzi - pięknych młodzieńców. Sumerowie, zamieszkujący w końcu Iv i Iii tysiącleciu p.n.e. południową Mezopotamię, mieli Tammuza (po sumeryjsku Dumuzi) przedstawianego z kłosami w ręku lub ramion. We Frygii, żyznej krainie w dorzeczu rzek Meander i Hermos, w Azji Mniejszej, bogiem wegetacji był Attis. Początkowo czczono go w postaci sosny, którą w dobie wiosennego zrównania się dnia z nocą (24»czerwca) ścinano, przynoszono do świątyni i ozdabiano wizerunkiem bóstwa. W nocy kapłani z wielkim ceremoniałem składali wizerunek boga w grobie, a nazajutrz rano - grób był pusty. Attis zmartwychwstał. Egipcjanie mieli swego Ozyrysa, boga roślinności, wyobrażonego z berłem i biczem w rękach (wierzyli, że to on nauczył ich rolnictwa). Bogiem symbolem zamierania przyrody i budzenia sie jej do życia, bogiem słońca ludów indoirańskich, czczonym szczególnie w Iranie, był Mitra. To prastare drugorzędne bóstwo aryjskie, przeistoczone w religii staroperskiej w boga pierwszej rangi, miało szczęście do popularności. Z Iranu kult jego rozszerzył się - w czasie podbojów perskich na całą Azję przednią, od I wieku p.n.e. na kraje zachodnie, gdzie wystawiono mu wiele świątyń. Mitra urodził się w grocie. Wierzono, że ma wrócić, by dobrych nagrodzić wieczną szczęśliwością, a złych skazać na potępienie. Niektóre obrzędy kultowe Mitry tak dalece przypominały późniejsze obrzędy chrześcijańskie, że pisarz kościelny Tertulian (ok. 160 - ok. 240), rzecznik pierwszeństwa wiary przed rozumem, dopatrywał się tu perfidnej polityki diabelskiej, polegającej na wyprzedzeniu zjawisk. Nie on jeden zresztą. Dla nas, chrześcijan, szczególnie interesująca jest Pascha, z której niejako bezpośrednio wywodzi się Wielkanoc. Paschę, święto wiosny znali już Hebrejowie, lud pasterski, prowadzący koczowniczy tryb życia na ziemiach północno-wschodniej Sahary między Nilem a Morzem Czerwonym. Hebrajskie słowo "passah" lub "paszach" znaczy "przekroczyć" i "ominąć". Jedne źródła podają, jakoby Pascha pochodziła właśnie od "passah", gdyż w czasie tego święta zarzynano baranka i krwią jego ochlapywano zewnętrzne ściany namiotów, aby demony pustynne nalizawszy się do syta, nie zaglądały do wnętrza i nie nękały ludzi, lecz omijały ich i szły dalej. Inni badacze widzą i w samym święcie, i w jego nazwie "Pascha" pamiątkę opuszczenia przez Hebrejów Egiptu, przekroczenia granicy tego państwa, pod wodzą Mojżesza w Xiv wieku p.n.e. Po osiedleniu się w połowie Xiii wieku p.n.e. w ziemi Chanaan (na obszarze późniejszej Palestyny) i zajęciu się rolnictwem Hebrejowie zaczęli obchodzić wiosenne święto rolnicze, związane ze żniwami, a nazwane Chaga - Mazzoth - Święto Macy (maca - przaśny placek jęczmienny, pieczony na to święto ze świeżej mąki). Z czasem gdy w uformowanym, mimo ciągłych wojen z sąsiadami, państwie Hebrajów ustaliło się pojęcie i kult Jehowy, Pascha i Chaga-Mazzoth połączyły się w jedno święto pod nazwą Pascha. A po zdobyciu i zburzeniu Jeruzalem przez władcę Babilonu Nabuchodonozora Ii, podczas tak zwanej "niewoli babilońskiej", trwającej od około 597 do około 537»roku p.n.e., zjawia się wiara w Mesjasza i w nieśmiertelność ziemską państwa Hebrejów. Pascha staje się dla Żydów, bo tak w tym czasie nazywano Hebrejów, świętem oczekiwania na Mesjasza, Zbawiciela, który wyzwoli naród z niewoli i doprowadzi do zmartwychwstania żydowskiego królestwa. Później powstały mity o męce i śmierci Mesjasza, Pascha nabrała charakteru żałobnego, nazwano ją Paschą Męki. Pierwsi wyznawcy Chrystusa, Żydzi, świętowali Paschę po dawnemu, w synagogach. Dopiero w drugim stuleciu istnienia chrześcijaństwa święto Paschy połączone z pojęciami o męce, ukrzyżowaniu i zmartwychwstaniu Chrystusa, i uwznioślone nimi, zaczęto obchodzić w pierwszą niedzielę po wiosennym zrównaniu dnia z nocą, jako Wielkanoc, święto Zmartwychwstania Pańskiego, a dawną Paschę Męki rozsnuto na cały Wielki Tydzień. Ze świętem Wielkanocy, które nasi przodkowie Prasłowianie też obchodzili jako święto zwycięskiej wiosny, ale i święto zmarłych, wiążą się liczne obrzędy, pozostałe jako refleks dawnych praktyk magicznych. ------------------------- Nie ja biję, wierzba bije Palma należy do tych przedmiotów liturgii kościelnej, które znalazły zastosowanie w praktykach zabobonnych. Najprostszą palmą była zawsze, i jeszcze jest, gałązka wierzbowa obsypana srebrnymi baziami. Nie tylko dlatego, że wierzba wcześnie i ładnie zakwita, lecz ze względu na pradawne magiczne znaczenie tego drzewa. Już w czasach fetyszyzmu, czyli kultu rzeczy opanowanych przez duchy, wierzba była fetyszem naszych przodków. Zamieszkiwał w niej dobry duch, opiekujący się człowiekiem i jego chudobą. Później stała się drzewem płodności. Ludy pasterskie modliły się do wierzby o rozrodczość zwierząt. Zganiano stada pod okap jej korony, aby raczyła im swojej płodnej mocy. W wierzeniach niektórych ludów Europy przetrwało do dziś przekonanie, że gałązki wierzbowe, święcone w Niedzielę Palmową w kościele mają cudowne właściwości zapewnienia wszelkiego dobra: zdrowia, bogactwa, szczęścia w hodowli zwierząt domowych. W Polsce, na Litwie (gdzie wierzba występuje w wielu pięknych legendach), na Ukrainie, w Niemczech, na wschodnich obszarach Francji jeszcze na początku naszego wieku ludzie po wyjściu z kościoła uderzali się świeżo poświęconymi palmami i składali sobie najlepsze życzenia. Bicie palmą miało pobudzić siły żywotne uderzanego, ponadto dziewczętom przysporzyć urody, a chłopcom odwagi. U nas bijący usprawiedliwiali się przy tym słowami: "Nie ja biję, wierzba bije". (Pamiętajmy, jak Witek w Chłopach chłostał Józkę wykrzykując te słowa.) Po powrocie z kościoła gospodarz obchodził chałupę i uderzał palmą w każdy węgieł. Robił to "do trzech razy", aby w ten guślarski (o czym nie wiedział) sposób, mający pozory chrześijańskiego obrzędu, zapewnić domowi spokój i dobrobyt. Po wniesieniu palmy do izby cała rodzina wyskubywała z gałązki wierzbowej bazie, zwane też bagniątkami, i z namaszczeniem połykała. Był to zabieg profilaktyczny. Ta poświęcona kuleczka chroniła przed bólem gardła, przed chorobami od uroku, i w ogóle krzepiła ciało, a duszę uodporniała na pokusy szatana. Resztę palmy zatykano za święty obraz nad łóżkiem, aby w razie potrzeby użyć jej jako cudownej różdżki (na południu Polski palmę nazywa się różdżką). W czasie burzy, ustawiona koło komina, broniła przed piorunem. Podłożona pod pierwszą skibę podczas orki broniła pole przed wyschnięciem, gradobiciem i innymi nieszczęściami, a zapewniała wysokie plony. Gdy krowa zrobiła się "jakaś nieswoja" lub koń osowiał i zleniwiał, bardzo dobrze było obmieść im boki palemką. A kiedy bydło wychodziło po raz pierwszy po zimie na pastwisko, trzeba było, obowiązkowo, każdą sztukę uderzyć palmą po grzbiecie. Wierzbowe gałązki z palmy wkładano też do uli, aby pszczoły, aby pszczoły rozmnażały się i dawały dużo miodu, a rybacy wplatali te gałązki w sieci, co uniemożliwiało czarownicom dostęp do połowów. U Osetyjczyków w środkowym Kaukazie, u Rumunów w Siedmiogrodzie, u Bułgarów, a także w pewnej mierze u Czechów, gdzie ślady pradawnego charakteru Wielkanocy jako "Zadusznicy" wyraźniej się utrzymały, panował zwyczaj wtykania gałązek wierzbowych z palmy w groby bliskich na cmentarzu i w leśne mogiły ludzi nieznanych. Gałązka ta koiła ponoć niepokoje dusz na tamtym świecie. Dziś, kiedy cała magiczna moc wyparowała z wierzby i przeminęła z wiatrem, gałązka obsypana srebrnymi baziami stanowi jedynie tradycyjny składnik upiększający. Od pewnego czasu, palma stała się przedmiotem dekoracyjnym, jak wycinanki, nalepianki z kwiatów, drewniane świątki itp. W Niedzielę Palmową katolicy święcą palmy w kościele na pamiątkę triumfalnego wjazdu Chrystusa do Jeruzalem, kiedy to usłano mu drogę palmami. A potem przynoszą te palmy do domu, wkładając w dzbanek i cieczą nimi oczy jako sezonową ozdobą mieszkania, mającą charakter religijnego symbolu. Piękne, bardzo durze palmy robią twórcy ludowi na Kurpiach i w okolicy Tarnowa oplatając kwiatami i wstęgami potężne kije. Za uderzenie taką palmą, choćby z najlepszymi życzeniami - serdecznie dziękuję. ------------------------- Puchery Ten dziwny wyraz pochodzi od łacińskiego "pueri" (chłopcy) i stanowi nazwę imprezy obrzędowo-zabawowej, znanej w Polsce już w Xvi wieku lub wcześniej, a praktykowanej jeszcze dzisiaj w okolicach Krakowa. Początkowo Puchery, organizowane przez żaczków szkół parafialnych, miał tylko jeden cel, zbożny: urozmaicić liturgię uroczystego nabożeństwa w Palmową Niedzielę, zwaną też Kwietną Niedzielą. Chłopcy ubrani "ochędożnie", czyli czysto a skromnie, ustawieni w dwa długie szeregi od wielkiego ołtarza aż po główne wejście do kościoła, z bukietami do boku przypiętymi, trzymając w ręku palmy przewiązane fontaziem, to jest węzłem ze wstążek, wygłaszali po kolei "oracye wierszem złożone" na temat wjazdu Chrystusa do Jeruzalem. A czynili to dla przypomnienia wiernym owych dziatek jerozolimskich, które zachodziły drogę Zbawicielowi rzucając mu pod nogi różdżki oliwne i śpiewając "Hosanna Synowi Dawidowemu". Deklamacje pucherowe odbywały się zawsze pod koniec nabożeństwa. W 1591»roku wyszła w Krakowie książka Stanisława Skoreckiego zawierająca zbiór oracyj dla pachląt szkolnych, z przeznaczeniem na puchery. Ale chłopcy nie byliby chłopcami, gdyby nie próbowali urozmaicić tej kościelnej ceremonii odrobiną świeckiego humoru. Zaczęli więc po wygłoszeniu wierszy pobożnych i po skończonym nabożeństwie deklamować rymowane utwory własnego wyrobu - o dokuczliwościach Wielkiego Postu, o uprzykrzonym śledziu, o tęsknym wyczekiwaniu na wielkanocne smakołyki z tłustą kiełbasą, długą na pół mili. Wprawdzie Sebastian Petrycy z Pilzna (ok. 1554 - 1626), lekarz, filozof, profesor Akademii Krakowskiej, bardzo kosym okiem patrzył na te samowole chłopców i ostrzegał, że "kto żakiem w szkole nieposłusznym, potem w Rzeczypospolitej mieszczaninem zuchwałym", ale nie bardzo słuchano uczonego zrzędy. Puchery o charakterze rozrywkowym zdobyły sobie od razu gorących zwolenników. Nie tylko biernych, czyli widownię, lecz i czynnych, twórczych, posiadających pewne talenty aktorskie i literackie. Ceremonia kościelna przekształciła się w widowisko teatralne. Jak wyglądały puchery w wieku Xviii dowiemy się z zapisków proboszcza z Rzeczycy, księdza Jędrzeja Kitowicza (1727-1804), bacznego obserwatora i trochę prześmiewcę obyczajów za Augusta Iii i Stanisława Augusta. "Gdy dzieci skończyły swoje perory, wysuwali się z tyłu na czoło doroślejszy chłopakowie, a czasem i słuszni chłopi, ubrani po dziwacku za pastuchów, za pielgrzymów, za olejkarzy, za żołnierzów, przyprawując sobie brody z konopi albo z jakiej skóry sierścią okrytej, kożuchy futrem do góry wywróciwszy. Ci zaś, co żołnierzów udawali, na głowie mając infuły z papieru wyklejone, obuch drewniany, usmolony w ręku, z kart greckich (karty do grania - MZ) zrobione flintpasy (pasy do flint - MZ) i ładownice i szablę przy boku drewnianą; którzy nie mieli wąsów i brodów, robili sobie z sadzy z tłustością zmieszanych pręgę (...) wzdłuż brody i dwie pod nosem w górę zakrzywione na kształt wąsów. Każdy z tych oratorów prawił perorę do postaci - jaką wziął na siebie - przystosowaną, z samych śmiesznych wyrażeń ułożoną". Jak to często bywa z ceremoniami szczególnie działającymi na wyobraźnię, puchery też wyszły z kościoła w szeroki świat, aby tu, sparodiowane, rozpocząć nowy żywot. "Po odbytych w kościele perorach rozbiegali się (...) po domach, po szynkowniach i nawet po pałacach, gdzie tylko wcisnąć się mogli (...), wszędzie głosem natężonym i bijąc co trzecie słowo obuchem w ziemię" deklamowali najrozmaitsze rymowanki. Na przykład: A wo ja wyrwikołek,@ Byłem za woźnicę,@ Miałem ojca wisielaka,@ Matkę czarownicę. Kupiłem se, kupił,@ Konia za dwa grosa,@ Jakiego łebskiego,@ Z kija brzozowego,@ Siodełko do tego,@ Z wiechcia grochowego,@ Uzdeczkę do tego,@ Z łyka wierzbowego. Wlazłem na górę,@ Gwizdnąłem na kurę,@ Kury do dziury,@ Zjechałem z góry,@ Wyjadę na sosnę,@ Pacierz mówić pocnę,@ Przyleciała sowa,@ Zmyliła mi cztery słowa,@ A ja za sowicą,@ Z żelazną palicą... Nie wszystkie wierszydła były przyzwoite. Niekiedy żaczek okazywał się przedwcześnie dojrzały i wygłaszał dowcipy, jakich by się nikt po nim nie spodziewał. Pucherzy udawali także pielgrzymów powracających z ziemi świętej. Ci w odwiedzanych domach bawili gospodarzy "laską pielgrzymską wytrząsając (...) na dowód peregrynacyi swojej różne osobliwości z to by wyjmując i pokazując: zęby końskie, kołtuny, czapczyska, boty zdarte, ogony bydlęce i inne tym podobne rupiecie z śmieci wywleczone". Niektórzy bezczelnicy, nie znający umiaru w dowcipach, usiłowali wprowadzić swoje słowne i pantomimicznie zberezieństwa do pucherów kościelnych. Ale co za dużo, to niezdrowo. "Gdy te błazeństwa w uczciwym domu, dopieroż w kościele nieprzystojne, z małej początkowo kwoty (ilości - MZ) do większej coraz postępowały liczby tak, iż lud na nabożeństwie zgromadzony, skromnie się zrazu uśmiechający, w gwałtowny się potem śmiech wylewał rażąc modestyją kościelną Śliwicki, wizytator misyjonarski, proboszcz warszawski św. Krzyża, najpierwszy zabronił kościoła swego tym nieprzystojnym oratorom, a za jego przykładem z wszystkich innych ich wygnano, zostawiwszy tylko według ceremoniału kościelnego dziecinne perory. Ci zaś oratorowie obuchowi tylko się po szynkowniach i przekupkach (targowiskach - MZ) lat kilka po wygnaniu z kościołów jeszcze uwijali, nareszcie za odmianą gustu gminnego wszędzie zniknęli, nie mając tego akcydensu (wpływu - MZ) do kieszeni, który im z początku sprzyjał". Z takim błogim przekonaniem sympatyczny ksiądz Jędrzej postawił kropkę po kwestii pucherów w swoim Opisie obyczajów za panowania Augusta Iii. Miał do tego podstawy, Tym bardziej że nie tylko w Warszawie, ale i w innych miastach, i w Krakowie, gdzie puchery szczególnie się "rozswywoliły", kuria biskupia surowo zabroniła wystawiania żaczków do deklamacji wierszydeł "prawie zawsze sensu nie mających". Tymczasem... Zwyczaje ludowe okazują się niezmiernie żywotne. Jeszcze dziś pod Krakowem w Palmową Niedzielę chodzą po wsi puchery (albo pucheroki, pucherniki), chłopy pod wąsem, umazane sadzami, ubrane w błazeńskie czapki, w kożuchy do góry wełną, przepasane na krzyż powrósłami, zbrojne w drewniane czekany. Mają też kosze do zbierania jaj. Prawią po chałupach wesołe oracje, bawią słuchaczy śpiewkami i przymawiają się do poczęstunku całkiem nowocześnie: Czapeczki na bakier,@ Czekaniki w dłoniach,@ Dajcie, co tam macie,@ Może być i koniak. ------------------------- Uśmiercanie Judasza Uśmiercanie Judasza przez zrzucenie go z wieży kościelnej, a potem jeszcze utopienie w kałuży było jedną z atrakcji Wielkiego Tygodnia. Wydawałoby się - sądząc po głównej postaci dramatu - że mamy tu doczynienia z odbiciem jakiegoś średniowiecznego misterium o dydaktycznym wydźwięku ponoszenia kary za zdradę. A tymczasem... Etnografowie, z Janem Stanisławem Bystroniem, autorem Dziejów obyczajów w dawnej Polsce i wielu innych znakomitych dzieł z dziedziny ludoznawstwa, utrzymują, że zabawa ta jest przeróbką obrzędu czysto pogańskiego, po prostu jeszcze jedną wersją uśmiercania zimy. Ksiądz Jędrzej Kitowicz utrzymuje, że zrzucanie Judasza z wieży odbyło się w Wielką Środę. Inni naoczni świadkowie i nawet uczestnicy tej imprezy, których relacje poniżej przytoczymy, twierdzą, jakoby działo się to w Wielki Piątek. Ksiądz Jędrzej Kitowicz pisze: "W Wielką Środę, po odprawionej jutrzni w kościele, która się nazywa ciemną jutrznią, dlatego iż za każdym psalmem odśpiewanym gaszą po jednej świecy (...) chłopcy (...) zrobiwszy bałwan z jakich starych gałganów, wypchany słomą na znak Judasza, wyprawiali z nim na wieżę kościelną jednego lub dwóch spomiędzy siebie, a drudzy z kijami na pogotowiu przed kościołem stanęli. Skoro Judasz został zrzucony z wieży, natychmiast jeden, porwawszy za postronek, uwiązany u szyi tego Judasza, włóczył go po ulicy biegając z nim tu i ówdzie; a drudzy goniąc za nim bili go kijami, nieprzestannie wołając co z gardła (na całe gardło - MZ): "Judasz!", póki owego bałwana w niwecz nie popsuli". Pan Ambroży Grabowski (1792-1868), antykwariusz, historyk Krakowa i autor barwnych Wspomnień relacjonuje: "W Wielki Piątek obdzieraliśmy z najbliższej stodoły lub szopy snopek; ten okrywaliśmy byle jakim łachmanem, szmatą itp. i wiązali na powrózku, a następnie zawlekli bijąc kijami na cmentarz. Tego bałwana nazywaliśmy Judaszem. Jeden z chłopców wchodził na wieżę kościelną i tego Judasza zrzucał z wieży na ziemię; tam czekająca czereda chłopców, bijąc go kijami i prawie roztrzepawszy słomę na sieczkę, brała tę resztkę Judasza i topiła zawlókłszy do najbliższej kałuży". Kazimierz Władysław Wójcicki (1807-1879) zbieracz materiałów historycznych i folklorysta, w swoich Pamiętnikach dziecka Warszawy notuje: "W Wielki Piątek całe Stare Miasto z bocznymi ulicami wybiegało pod kościół Panny Marii na Nowym Mieście dla widzenia "śmierci" Judasza". Chłopcy od szewców w towarzystwie pachląt rybaków dużą ze słomy lalkę, dziwacznie przystrojoną, wciągali na wysoką wieżę pomienionego kościoła: miała to być postać Judasza. Stamtąd zrzucali ją na bruk wśród okrzyków przekleństwa, po czym bito kijami; gdy przywiązano do szyi duży kamień, gromadnie ciągniętą na sznurze topiono w białych nurtach Wisły". I pomyśleć, że chłopcom biorącym odwet na Judaszu za jego haniebny postępek, nawet do głowy nie przyszło, iż przeklinają, tłuką kijami i topią... kukłę zimy! ------------------------- Kraszanki, pisanki Podanie greckie z X wieku zapewnia, że zwyczaj malowania jej na Wielkanoc zapoczątkowała Maria Magdalena, zrazu grzesznica, potem gorąca wyznawczyni Jezusa, któremu towarzyszyła wiernie aż na Golgotę, później kanonizowana na świętą. Podobno było tak: Bolejącej przy pustym grobie Zbawiciela ukazał się anioł i rzekł: "Nie płacz, Maryjo! Chrystus zmartwychwstał!" Uradowana pobiegła do domu i ze zdziwieniem stwierdziła, że wszystkie jajka, jakie miała w misce, przyjęły kolor czerwony. Wyniosła je na drogę i podarowała przechodzącym właśnie apostołom. Oznajmiła im przy tym nowinę o zmartwychwstaniu Pańskim. Aż tu nagle czerwone jajka zamieniły się w ptaki, które z wesołym ćwierkaniem wyfrunęły z rąk apostołów i uniosły się w błękit. Odczytali to jako znak, że po śmierci następuje zmartwychwstanie i nowe życie. My też mamy swoje legendy o narodzinach zwyczaju malowania wielkanocnych jaj. Jedna głosi, że to kamienie, którymi ukamienowano świętego Szczepana, pierwszego męczennika chrześcijańskiego, zamieniły się w czerwone jajka. Druga - że gdy Jezusa prowadzono na śmierć, pewien biedak, niosący do miasta na sprzedaż kilka uzbieranych od jednej kury jaj, postawił kobiałkę przy drodze i pomógł Zbawicielowi dźwigać krzyż. Gdy powrócił, ujrzał w kobiałce jajka zabarwione na czerwono. Zarówno w greckiej klechdzie, jak i w naszych, występują jajka czerwone. Nie przypadkiem. Jajka stanowią zaczątek życia, utożsamiane były z krwią, będącą w pojęciach pierwotnych esencją wszelkiego żywota. Były także pospolitą ofiarą dla bóstw, a że różniły się kolorem od najcenniejszej obiaty, krwi ofiarnej, poczęto barwić je na czerwono. W starożytnej Grecji i Rzymie kolor czerwony miał rangę wyjątkową, był najbardziej uroczysty i najpoważniejszy. Zmarłego zawijano w czerwoną płachtę lub ubierano w czerwone szaty, ciało jego i grób obsypywano czerwonymi różami, w ofierze składano mu czerwone jajka. Ludom południowo-zachodniej Azji malowanie jaj znane było w Iii p.n.e. Słowianie, u których jajko odgrywało także poważną rolę w liturgii kultu zmarłych, robili kraszanki w Ix wieku albo nieco wcześniej, a Polacy, co zostało stwierdzone bez żadnych wątpliwości, już w X wieku. Z tego wieku bowiem pochodzą najstarsze, jak dotąd, kraszanki polskie, odkryte w Ostrówku na Opolszczyźnie. Ale myliłby się, kto by sądził, że od razu w X wieku, świeżo po przyjęciu wiary chrześciajańskiej, przodkowie nasi dali jajku naczelne miejsce na stole wielkanocnym. Duchowieństwo chrześcijańskie, które samo jeszcze w głębi duszy wierzyło w istnienie demonów, a tylko bohatersko zakazywało ich kultu, widziało w jaku poważny atrybut magii pogańskiej, groźny dla nowochrzczeńców, bo trzymający ich swą mocą przy starych praktykach. Zabroniono więc wszelkiego bawienia się jajami, szczególnie podczas świąt, a nawet jadania ich w dni świąteczne. Ale czy jakiekolwiek wierzenia można wypłoszyć z człowieka zakazem? Nasi przodkowie obok nowej, oficjalnej, wiary mieli swoją prywatną, domową, dawną, i swoje stare praktyki, w których jajko wcale nie straciło na znaczeniu. Nadal posługiwano się nim w obrzędach ku czci zmarłych i w wielu, wielu gusłach. Było u nas, podobnie jak kiedyś u starożytnych Greków i Rzymian, środkiem odczyniającym przeciw urokom, czarom, chorobom, a nawet złym zamiarom, knutym w podstępnej duszy wroga. A ile potrafiło zdziałać w sztuce uwodzenia! Na przykład - aby chłopaka zniewolić do ślepej miłości, dziewczyna pocierała sobie jajkiem te części ciała, które uważała za najatrakcyjniejsze dla swego wybrańca, rozbijała jajko i przelewała je przez złożone na krzyż patyki ze starej miotły brzozowej, a skorupkę ścierała na proszek i dosypywała miłemu do jedzenia. Był to zresztą jeden z najniewinniejszych sposobów. Dopiero w dwieście lat po wprowadzeniu u nas chrześcijaństwa duchowni z wieką ostrożnością zezwolili Polakom na jedzenie jaj w okresie Wielkanocy, i to już od Wielkiego Czwartku, pod warunkiem jednak, że jajka te "przódzi zostaną w kościele poświęcone", czyli odkażone od ewentualnych demonicznych właściwości. I tak jajka dopuszczone zostały do łask uczestniczenia w obrzędzie kościelnym. Z czasem uznano je oficjalnie za symbol zmartwychwstania, a narwienie ich, święcenie i obdarowywanie nimi bliźnich stało się zwyczajem wielkanocnym. Jak dalece zwyczaj ten przyjął się nie tylko w kościele rzymskokatolickim, ale i prawosławnym, świadczy choćby Guillaume le Vaseur de Beauplan (ok. 1600-1673), francuski inżynier i geograf, który za Zygmunta Iii i Władysława Iv, przez siedemnaście lat służył jako kapitan artylerii pod hetmanem Koniecpolskim na Ukrainie, a po powrocie do Francji wydał swoje słynne dzieło Cescription d'Ukraine (Opis Ukrainy). Dowiadujemy się, że po procesji rezurekcyjnej kobiety znosiły popowi jaja całymi koszami, w podarku oczywiście, mówiąc "Chrystos woskres", a pop przyjmował te jaja i całował ofiarowczynie. Ale nie wszystkie - tylko "najpiękniejsze mołodyce". Starym babom fundował jedynie dłoń do pocałowania. Podobno sam metropolita kijowski miał taką "facon d'etre", czyli formę zachowania się w tych okolicznościach. Nawiasem mówiąc - to również wiadomość od Beauplana - w ciągu dwóch godzin pop potrafił zebrać około pięciu tysięcy jaj. A ile przy tym całusów skorzystał całkiem bezgrzesznie! Wprowadzenie jajka do obrzędów kościelnych nie odebrało mu wartości potrawy dla ludzi zza grobu. W Polsce zwyczaj noszenia jaj na groby przetrwał do połowy Xix wieku (por. "Rękawka"). A na wschodzie i południowym wschodzie Europy, gdzie jeszcze w pierwszych latach naszego stulecia utrzymywały się szczątkowo obchody zaduszne w czasie Wielkanocy, dzielono się jajkiem ze zmarłymi. Rumunowie w Besarabii po rezurekcji odprawianej nocą przed Zmartwychwstaniem nosili malowane na czerwono jajka na groby swoich rodziców. Kładąc je na ziemi mówili: "Chrystus zmartwychwstał!", a rodzice odpowiadali bezgłośnie: "Zaiste, zmartwychwstwał!". Wielkorusowie obchodzili w tygodniu przewodnim "radunicę", Białorusim "radawicę". Oto opis tych obrzędów podany przez Witolda Klingera (1875-1962), wybitnego filologa klasycznego i folklorystę: "... lud tłumnie gromadzi się na cmentarzach, tarza na mogiłach na krzyż barwione jaja lub zakopuje je do ziemi, modlili się za zmarłych, ucztuje sam i wzywa na ucztę przodków". Nakarmiwszy ich odchodzi. Ale "w niektórych" (...) guberniach (...) baby wiejskie w sobotę przed Przewodnią niedzielą z miotłami i ożogami w ręku wypędzają ze wsi "śmierć", która tam prawdopodobnie zastępuje zmarłych". Nazwy jaj wielkanocnych zależne są od sposobu barwienia. "Kraszanki" to jajka czerwone, od wyrazu "krasa" - czerwień, uroda. Barwiono je w odwarze z robaczków, pluskwiaków, zwanych czerwcami. Jajka o innych kolorach nazywano "malowankami". Zielone otrzymywano przez gotowanie jaj w wodzie z listkami jemioły lub młodego żyta, albo z kotkami osiki i odrobiną ałunu. Fioletową barwę uzyskiwały w wywarze z płatków kwiatów ciemnej malwy, brązową - przez moczenie się w wodzie stojącej w wydrążonym pniu dębowym, czarną - przez gotowanie z korą olchy i młodych liści klonu czarnego, żółtą - w odwarze z kory dzikiej jabłoni, a kolor, który dziś nazywamy "yellow-Bahama" - w łupinach cebuli. Jeśli na jednolitym tle kraszanki czy malowanki wyskrobano wzorek, zamieniała się ona w "skrobankę". Gdy przed zanurzeniem jajka w barwiącym roztworze napisano na nim wzory woskiem, który później został usunięty, malowanka stawała się pisanką. A są jeszcze naklejanki - malowanki z naklejonym na nich deseniem z "duszy" sitowia, z zasuszonych listków, płatków kwiatowych, gałganków. Malowaniem jaj "bawiły się" w Wielkim Tygodniu dziewczęta i młode mężatki, chłopcy zaś uważali to zajęcie za czysto babskie. Oni bawili się - i to już bez cudzysłowu - pisankami dopiero w święta. W Polsce już za Piastów znana była zabawa w "wybitki", zwana też "walatką". Polegała na tym, że dwaj chłopcy brali do prawej ręki po jednym barwionym jajku i uderzali jedno o drugie. Które jajko zostało zbite, ten przegrywał. Wincenty zwany Kadłubkiem (ok. 1150-1223), biskup krakowski, autor łacińskiej kroniki, obejmującej dzieje Polski od czasów legendarnych do roku 1202, pisząc o krnąbrności Polaków względem władzy, stwierdza, że bawili się swymi panami, jak malowanymi jajkami. Niektóre bardzo, zdawałoby się, nieatrakcyjne zabawy mają nadspodziewanie długi żywot. Dwadzieścia lat temu widziałam na Mazowszu chłopców grających w czasie Wielkanocy pisankami w wybitki. Wygrał ten, który miał jajko... drewniane. Ach, te drewniane jajka, malowane byle jakimi farbkami w koszmarne wzorki, te gipsowe skrobanki zawalające różne kramy z pamiątkarską tandetą! Gdy człowiek na to patrzy, ogarnia go lęk, że oryginalne pisanki należą już do bezpowrotnej przeszłości. Na szczęście nie jest tak źle. Wprawdzie pisanczarki, artystki ludowe uprawiające sztukę malowania wielkanocnych jaj, są coraz mniej liczne, wprawdzie rzadko już używają barwników naturalnych, ale przecież są i tworzą - w Zielonogórskiem, w Krakowskiem, w Łowickiem (tu głównie nalepianki), na Pomorzu... Istnieją jeszcze u nas autentyczne, tworzone na skorupkach jaj, pisanki o regularnych motywach, odmiennych dla poszczególnych regionów. Warto, choć droższe od drewnianych, kupić sobie kilka w sklepach Cepelii, aby poznać z bliska prawdziwe polskie kraszanki i pisanki, mające już przecież tysiącletnią historię. ------------------------- Uciechy stołu Śniadanie wielkanocne, szczególnie pociągające po czterdziestodniowym, szczerym poście, zaczynało się od "święconego", czyli od darów bożych poświęconych przez kapłana w Wielką Sobotę. Była to chwila spełniania się tęsknych, snutych przy pustym żołądku marzeń, wyrażonych w piosence: Dobre placki przekładane@ I kiełbasy nadziewane.@ Daj mi, Chryste, dożyć tego,@ Daj doczekać święconego. Henryk Sienkiewicz (1846-1916), nasz znakomity powieściopisarz rozmiłowany w historii a także baczny obserwator życia codziennego, notuje w "Sprawach bieżących", aktualnych w roku 1873: "... aż na koniec przyszedł dzień oczekiwany... i cóż przyniósł? Zgłodniały i wyposzczony ojciec rodziny zasiadł w jej gronie... Tak jest, zasiadł - bo już dziś mało kto zabiera się do spożycia tego, co Bóg dał, a przyrządziła gospodyni, stojący, by uczcić święcone przynajmniej w pierwsze święto, a choćby tylko przy pierwszym przystąpieniu do stołu. Otóż ojciec rodziny dzisiejszej zasiadł w jej gronie z gośćmi, jacy się zeszli do składania i otrzymywania życzeń niby, a właściwie dla jedzenia i picia. Ściskano się, zapewniano się o niepożytej przyjaźni; jedzono, pito, przez parę dni od poranku do wieczora..." Nie wdając się w rozważanie kwestii upadku, czy może tylko zmiany obyczajów przystąpmy do stołu, którego środek zajmuje biały baranek z cukru ze złoconymi rogami, albo upieczony z ciasta, albo wyrzeźbiony nieraz całkiem udanie z bryły masła, ale zawsze ustawiony na zielonym pagórku z rzeżuchy. Obyczaj stawiania na stole wielkanocnym baranka, w dawnych wiekach nazywanego agnuszkiem od łacińskiego "agnus" - jagnię, wprowadził papież Urban V (na stol. ap. 1362-1370), który lubował się w symbolicznych przedmiotach kultu religijnego. To on jest również inicjatorem "Złotej róży", róży wyrobionej ze złota, dawanej na znak łaski przez papieży szczególnie cnotliwym królowym i księżniczkom w czwartą niedzielę wielkiego postu. Do Polski agnuszek dotarł dopiero za Zygmunta Iii Wazy. Robiony był za szczerego złota, z alabastru, potem, w miarę upowszechniania się, z coraz tańszych tworzyw, aż wreszcie z wosku, z masła, z ciasta. Pod koniec Xii wieku "nie znalazłby domu, któryby w tę świętość nie był opatrzony". Agnuszek, "baranek boży", poza symbolicznym znaczeniem religijnym miał jeszcze, jak wierzono, cudowną moc bronienia przed pożarem, przed powodzią, przed nagłą śmiercią od pioruna. Zarówno u biedaków, jak i magnatów spożywanie święconego zaczynano od jajka, którego symbolika, jakkolwiek nie dla wszystkich łatwa do sprecyzowania, była jednak w tym uroczystym dniu szczególnie odczuwana. W "Bibliotece Warszawskiej" z roku 1851 czytamy, że koło Sieradza: "Naprzód rozkrajanemi na cztery części jajami dzielą się między sobą familije, czyli domownicy, z życzeniem doczekania pomyślnej i późnej starości. Następnie spożywają inne święcone, od szołdry (szynki) poczynając; kości zaś z święconego mięsa dają psom i kotom, utrzymując, iż to je chronić będzie od wścieklizny przez cały rok". Tak samo rozpoczynano świąteczne śniadanie w całej Polsce. Po jajku i szynce, gdy przystąpiono do pałaszowania wszystkiego, jak leci, wielkim powodzeniem cieszyła się kiełbasa, którą każdy chłop w naszym kraju, nie żaden tam Wereszczak, historyczny kiełbaśnik na dworze Augusta Iii, potrafił (a wielu jeszcze dziś potrafi) wyrabiać domowym sposobem. W drugiej połowie Xvii wieku i w pierwszej Xviii w domach szlacheckich jadano 12»gatunków kiełbas, a w domach magnackich aż 24! Podawano kiełbasy na różne sposoby, nawet w polewce, do wyławiania kawałków łyżką. Stąd powstało przysłowie: "Za Sasa łyżką kiełbasa". A oto pean na cześć wielkanocnej kiełbasy, ułożony przez anonimowego wierszopisa, zaczerpnięty z literatury humorystycznej Xix wieku: I naliczyłem: kręgów siedem było...@ Coraz to mniejsze ku środkowi biegły,@ Kędy się jajko jak wzgórek bieliło. I na tych kręgach oczy moje legły,@ I to wyznaję, że mi było miło@ Widok tych kręgów oglądać rozległy. O! bo nie były to piekielne kręgi,@ Po których błądził Dant na dziwy łasy:@ Były to złote, zrumienione wstęgi,@ Wędzonej, lśniącej litewskiej kiełbasy. I biegły po niej refleksy i pręgi,@ A całość była niezrównanej krasy. Wielce honorową pozycję na stole zajmowało pieczone prosię (przeważnie z jajkiem w ryju), przystrojone w wianek z zielonego barwinku. Koło prosięcia spoczywały inne mięsiwa, zależnie od zamożności domu i umiejętności kulinarnych gospodyni. W tych domach, gdzie w Wielką Niedzielę nie rozpalano ognia, śniadanie ograniczało się do - mówiąc językiem dzisiejszym - zimnego bufetu. W innych domach tradycyjną gorącą polewkę stanowił żur, ale już nie ten postny, czczy, co "jeno flaki przepłukiwał nijakiej posilności nie dając", ale "mądry", z jajami i kiełbasą, zabielony obficie śmietaną, przyprawiony chrzanem i roztartym z solą czosnkiem. Potrawą, której na Wielkanoc nie mogło zabraknąć, był bigos przygotowany już kilka dni przed świętami "na rusztowaniu" z pokrajanych przeróżnych mięs, a potem podlewany winem, "popieprzony po grenadiersku", wielokrotnie odgrzewany, podgrzewany, przygrzewany, żeby należycie dojrzał i stał się "specyałem". Jedzono go na zimno lub na gorąco. Wśród ciast najwyższe rangą były słynne staropolskie baby, barwione szafranem, który ciastu złoty kolor dawał, a jedzącemu rozweselał serce i mózg dowcipnym czynił, baby aromatyzowane naturalnymi wonnościami, prawdziwe arcydzieła sztuki cukierniczej, opiewane przez poetów: Babo, o babo przedziwnego smaku!@ Zdobi cię lukier różanymi wzoty,@ Kolorowego nie szczędzono maku,@ I w czub ci wpięto pęk bukszpanu spory. Lekkaś, że dmuchnąż i nie będzie smaku,@ Wskroś cię przejęły pachnące wapory,@ I nikt w perfekcji twej nie znajdzie braku,@ Choćby to krytyk był zaiste skory. Nie wiadomo, czy autor powyższych słów, nie znany z nazwiska humorysta z Xix wieku, zdawał sobie sprawę, że aby opiewane przez niego baby uchronić przed "zaziębieniem", co nie pozwoliłoby im wyrosnąć i spowodowałoby w nich zakalec, żywe baby, przyrządzające te smakołyki, dusiły się po prostu w piekielnie nagrzanej kuchni. Mężczyźni najbardziej podziwiają tę urodę bab, o której przygotowywaniu nie mają zielonego pojęcia. Tradycyjnym smakołykiem świątecznym były, jak dziś, mazurki, płaskie placki z kruchego ciasta, pokryte z wierzchu smakowitą masą serową, migdałową, orzechową, przyozdobione esami-floresami z barwionego lukru i maku. Podobno przywędrowały do nas z Turcji, ale tak się tu zadomowiły, szczególnie na Mazowszu, że aż przyjęły polską zadzierzystą nazwę. Do ciast "obowiązkowych" na Wielkanoc należą od wieków serniki, zwane kiedyś przekładańcami. A od czasów królowej Bony weszły na stoły torty, początkowo tylko w domach magnackich, a po rozbiorach Polski stały się pospolite nawet na mieszczańskich stołach, zwłaszcza pod zaborem austriackim. Znane powiedzenie "bawić się kielichem" świadczy o stosunku naszych przodków do napojów wyskokowych. Nic dziwnego więc, że wśród płómisków i misek z jadłem, ale możliwie zdala od baranka, sterczały dzbany, gąsiorki, flasze. Pito pod toasty specjalnie na Wielkanoc wykoncypowane. Oto kilka z Xix wieku, stanowiących wiersz, ale używanych również pojedynczo, na wyrywki: O panowie, niech los w dani@ Przynosi nam dużo zysku:@ Bądźmy zdrowi i rumiani,@ Jak to prosię na półmisku. Człek na radość sieć zarzuca,@ Ale smutki zwykle łowi,@ Niech spokoju nic nie skłóca,@ Nam, jak temu indykowi. Niechaj każdy będzie syty,@ Zdrów i wesół - i nie słaby.@ Miejmy wygląd znakomity,@ Jak te placki oraz baby. Niech nie znęca się nad nami@ Los chorobą ani zgonem,@ Jak na przykład my dziś sami@ Znęcamy się nad święconem. Uciechy stołu plebejskiego były znacznie skromniejsze od szlacheckich lub wielkopańskich, ale oczywiście nie ograniczały się do jaj, kiełbasy i czarnego chleba z solą poświęconych przez kapłana. Jadano szynkę, o czym świadczy choćby nieco rubaszna przyśpiewka: Będę Cię chwalił, żeś jest dobry, Panie,@ Gdy sobie podjem szynki na śniadanie. Jedzono salcesony, kiszki... Szczególnym smakołykiem ludowej kuchni był groch z kapustą. A do ciast wielkanocnych tak zwanego pospólstwa należały kołacze, przekładańce, obertuchy - rodzaj słodkiego pieczywa, jajeczniki - podobne do biszkoptów. Cały pierwszy dzień świąt wielkanocnych schodził naszym rodakom na uciechach stołu. Tym bardziej że, jak czytamy we wspomnianym numerze "Biblioteki Warszawskiej" - "... wszelka inna zabawa w dniu tym, albo wydalenie się z domu w odwiedziny do innych, zwłaszcza do obcych (nie-krewniaków) jest uważana na rzecz niestosowną a nawet u wielu za grzech wielki. Wychodzą jedynie z wizytami ludzie samotnie żyjący, bezżenni, lub umyślnie na święcone zaproszeni". A ponieważ, mówiąc słowami Łukasza Gołębiowskiego, "... nie lubi Polak sam jeść czyli u codziennego stołu, czyli kiedy ma co lepszego; stąd rad niezmiernie gościowi" - goszczono i "samotnie żyjących", i "bezżennych", i "umyślnie na święcone zaproszonych", śpiewając radosne Alleluja (co po hebrajsku znaczy "chwalcie Boga"). ------------------------- Śmigus-dyngus Gdzie się to zaczęło i kiedy? Bóg raczy wiedzieć. I niektórzy etnografowie również, ale nie dokładnie. W każdym razie zapewniają, że już najstarożytniejsze ludy aryjskie, zamieszkujące Iran i północne krańce Indostanu znały ten zwyczaj i one właśnie w późniejszych wiekach rozniosły go po ziemiach Europy. Nie tylko z rysunków na skorupkach, choć to arcyważne dokumenty i należy przed nimi chylić czoło, ale z wyraźnych zapisków w prastarych foliałach wiemy, że wodą chlustali na siebie wyznawcy tajemnych nauk, Esseńczycy (jedna z sekt żydowskich w Ii wieku przed naszą erą), niedoścignione czyściochy, których nazwa wywodzi się ponoć od hebrajskiego "chosa" - kąpać. Ludy całej Słowiańszczyzny też oblewały się wodą już od niepamiętnych czasów. Nie dla zabawy oczywiście. Oblewanie się wodą należało wszędzie do praktyk magicznych, obrzędowych. Miało oczyszczać z grzechów ludzkie dusze, miało zapewniać polom żyzne deszcze. W wielu krajach obrzędowe polewanie wodą utrzymało się w szczątkowej formie do dziś, na przykład podczas chrztu polewa się głowę niemowlęcia lub tylko kropi święconą wodą, baptyści przy tej uroczystości zanurzają w basenie całe ciało, ksiądz kropi trumnę przed wpuszczeniem jej do grobu... W przesądach ludowych wielu narodów - w Indiach, Arabii, na Madagaskarze, w Grecji - chlustanie wodą było skutecznym środkiem przeciw demonom i duchom zmarłych. W Europie - w Polsce, w Rosji, w Niemczech, we Francji i na Węgrzech - również stosowano wodę jako broń przeciw duchom z tamtego świata i to zaraz przy wynoszeniu zwłok z domu. U nas, na Mazurach w okolicach Olsztynka, rozlewano wodę za trumną, aby nieboszczykowi zagrodzić drogę powrotu i uniemożliwić mu pociągnięcie za sobą następnego członka rodziny. Koło Myślenic oblewano w tym samym celu próg chaty, w okolicach Nowego Targu polewano trumnę wodą, żeby krowy mleka nie traciły, koło Bochni oblewano wodą konia stojącego z zaprzęgu pogrzebowym, żeby duch nie powrócił na nim, mokrym, z cmentarza do domu. W całych Niemczech chlustało się za zwłokami aż trzykrotnie, a we Frankonii nad środkowym Renem (obecnie w RFN) robiło się to specjalnym zielonym dzbanem. Na Węgrzech po wylaniu wody rzucało się jeszcze garnkiem lub wiadrem za trumną, żeby duch wiedział, że to nie przelewki. Ciekawy wyjątek stanowią tu Ormianie, naród wprawdzie kupiecki i umiejący dobrze liczyć, ale życzliwy żywym i umarłym. Nie bronili się specjalnie przed odwiedzinami duchów, kropili nieboszczyków tylko z lekka wodą, co miało symbolizować łzu rozstania. Wiadrem lub dalekosiężną sikawką natomiast leli za żywym przyjacielem, odchodzącym z ich domu, aby dać mu do zrozumienia, że pragną go co rychlej gościć na nowo. Od przyjaznego chlustania wodą bardzo blisko do wielkanocnej oblewanki, maczanki czy, jak się kiedyś mówiło: "igraszek świętego Lejka". Dyngus - jako zabawa albo raczej psota polegająca na niespodziewanym (w tym cały urok!) chluśnięciu na kogoś zza węgła wiadrem wody, wrzuceniu go z nienacka do stawu czy chociażby wpuszczeniu mu za kołnierz kilku kropel jakiegoś pachnidła - ma też swoją dość długą historię. W Polsce upowszechnił się w Xiv wieku. Sam wyraz "dyngus" wywodzi się z języka niemieckiego. Karol Libelt (1807-1875), filozof i literaturoznawca, przypuszcza, że jest to spolszczony "Dunnguss", czyli cienka, wodnista polewka albo chlust wody. A znakomity filolog Aleksander Bruckner (1856-1939) wyprowadza nasz dyngus od niemieckiego "dingus" - wykupno w czasie wojny, jako obrona przed rabunkiem obcych żołnierzy. Dobrze musieli znać to pojęcie żaczkowie krakowscy i inni młodzi dowcipnisie, którzy wpadli na pomysł "chodzenia po dyngusie" i pod groźbą oblewania wodą wymuszali wykupne - jajka, ciasto, datki pieniężne. Choć wyraz "dyngus" pochodzi bezsprzecznie z języka niemieckiego, nie znaczy to, jakoby i sam zwyczaj dyngusowania od Niemców do nas przywędrował. Według Zygmunta Glogera nazwa ta dowodzi tylko, że żacy krakowscy "chodząc po wszystkich domach nie pomijali osiadających w Polsce mieszczan niemieckich i zmuszali do okupu nazywając go w języku tych, którzy się pieniędzmi okupywali. A choć lud w niektórych okolicach przechował dotąd polską nazwę lejka, oblewanki, polewanki, to jednak upowszechniła się i ustaliła nazwa cudzoziemska spolszczona, tak jak tysiące nazw innych". "Śmigus" występujący zwykle razem z "dyngusem", pochodzić ma od śmigania palmą lub kijaszkiem i oblewania wodą tych, których zastano w łóżku. Ksiądz Benedykt Chmielowski (1700-1763), pisarz, autor dzieła Nowe Ateny, albo akademija wszelkiej sciencji pełna, na różne tytuły, jak na classes podzielona, mądrym dla memorjału, idiotom dla nauki, politykom dla praktyki, melancholikom dla rozrywki erygowana, wyjaśnia, jakoby początek dyngusa - śmigusa łączył się ze śmiercią Wandy, tej, co nie chciała Niemca, i skończyła samobojem w nurtach Wisły. "A że damy jej fraucymeru - pisze ksiądz Benedykt - za panią żałując, wodą się polewały co rok, stąd w Polszcze zwyczaj polewania się na Wielkanoc wniesiony". Odkrycie to można oczywiście między bajki włożyć, jak i wiele innych sciencji z tego dzieła, które uchodzi za symbolicznie dla upadku kultury polskiej pod rządami Sasów. Zabawa w oblewanie się wodą bardzo odpowiadała gustom ludzi średniowiecza. Już nawet nie dlatego, że kojarzyli ją ze zwyczajowym na Wielkanoc myciem się po długim zaniedbaniu wielkopostnym, ale dlatego, że była uciesznym widowiskiem, rozrywką, w której każdy mógł wziąć udział. Toteż i brali! Zdarzały się, i to nierzadko, wypadki utopienia oblewanych i wrzucanych do stawu zabawników, a ile było potem "bolesnych wilgotności w głowie nosem uchodzących", ile "rozmoczonych kołtunów, co się zaćmą na oczy rzucały"! Władysław Jagiełło, aby ukrócić te niebezpieczne i nieobyczajne figle, wydaje zakaz praktykowania dyngusowych zabaw - "Dingus prohibeatur": "Zabraniajcie, aby w drugie i trzecie święto wielkanocne mężczyźni kobiet, a kobiety mężczyzn nie ważyli się napastować o jaja i inne podarki, co pospolicie się nazywa dyngować, ani do wody ciągnąć". Nie na wiele się ten zakaz przydał, jak widać, bo ksiądz Jędrzej Kitowicz pisze, że w Xviii wieku: "Była to swawola powszechna w całym kraju tak między pospólstwem, jako też między dystyngowanymi; w Poniedziałek Wielkanocny mężczyźni oblewali wodą kobiety, a we wtorek i inne następujące dni kobiety, mężczyzn, uzurpując sobie tego prawa aż do Zielonych Świątek, ale nie praktykując dłużej jak do kilku dni. Oblewali się rozmaitym sposobem. Amanci dystyngowani, chcąc tę ceremonię odprawić na amantkach swoich bez ich przykrości, oblewali je lekko rożaną lub inną pachnącą wodą po ręce, a najwięcej po gorsie, małą jaką sikawką albo flaszeczką. Którzy zaś przekładali swawolę nad dyskrecją, nie mając do niej żadnej racyi, oblewali damy wodą prostą, chlustając garnkami, szklenicami, dużymi sikawkami, prosto w twarz lub od nóg do góry. A gdy się rozswawolowała kompania, panowie i dworzanie, panie, pany nie czekając dnia swego, lali jedni drugich wszelkimi statkami (naczyniami - MZ), jakich dopaść mogli: hajducy i lokaje donosili cebrami wody, a kompania dystyngowana, czerpając od nich, goniła się i oblewała od stóp do głów, tak iż wszyscy zmoczeni byli, jakby wyszli z jakiego potopu. (...) Największa była rozkosz przydybać jaką damę w łóżku, to już ta nieboga musiała pływać w wodzie między poduszkami i pierzynami jak między bałwanami; przytrzymana albowiem od silnych mężczyzn, nie mogła się wyrwać z tego potopu (...) Ile zaś do mężczyzn, ci w łóżkach nie mogli podlegać od kobiet takowej powodzi, mając większą siłę do odporu a słabszy atak przez naturalny wstyd, nie pozwalający kobietom ujmować i dotrzymywać krzepko mężczyznę rozebranego. (...) Po ulicach zaś w miastach i wsiach młodzież obojej płci czatowała z sikawkami i garkami z wodą na przechodzących; i nieraz chcąc dziewka oblać jakiegoś gargasa (z litewska - młodzieniec - MZ) albo chłopiec dziewczynę, oblał inną jaką osobę, słuszną i nieznajomą, czasem księdza, starca poważnego lub starą babę. Kobiety wiedzące, iż im mężczyźni mogą sto razy lepiej oddać, nigdy dyngusu nie zaczynały i rade były, gdy się bez niego obyć mogły; ale zaczepione od mężczyzn, podług możności oddawały za swoje". Nie zawadzi, sądzę, przy sposobności dowiedzieć się, co też ksiądz myśli o pochodzeniu dyngusa. "Temu dyngusowi początek dwojaki naznaczono. Jedni mówią, iż się wziął z Jerozolimy, gdzie Żydzi schodzących się i rozmawiających o zmartwychwstaniu Chrystusowym wodą z okien oblewali dla rozpędzenia z kupy i przytłumienia takowych powieści. Drudzy, iż ma początek dyngus od wprowadzenia wiary świętej do Polski, w początkach której nie mogąc wielkiej liczby przyjmującej wiarę chrzcić w pojedynczych osobach, napędzali tłumy do wody i w niej nurzali. Wolno wierzyć, jak się komu podoba". Na Kujawach jeszcze w Xix wieku panował zwyczaj, że najbardziej wygadany chłopak we wsi, wykpisz i wesołek, wchodził na dach karczmy z miednicą w ręku i pogrzebaczem, i bębniąc rozgłośnie wymieniał po imieniu i nazwisku dziewczęta, które będą oblewane. Przy czym wierszem przez siebie ułożonym albo prozą, ale zawsze do śmiechu, zapowiadał, ile do szorowania której potrzeba będzie piasku, ile mydliska i wiader wody, aby ją po zaniedbaniu wielkopostnym doprowadzić do porządku. Choć nie były to subtelne komplementy, żadna z dziewcząt nie czuła się obrażona. Przeciwnie - odczuwała to jako zalecanki i byłaby nieszczęśliwa dopiero wtedy, gdyby jej imię i nazwisko "nie spadło z karczmy". W Krakowskiem (w Miechowie) do oblewanki w poniedziałki i wtorki wielkanocne młodzież się specjalnie przebierała. Dziewczęta wkładały męskie spodnie i wszystkie inne części garderoby z krawatem włącznie, a chłopcy stroili się w kolorowe spódnice, gorsety, chustki, korale... A że przy tym wszyscy malowali sobie liczka, "jeno po girach można było wyrozumieć, co chłopak, co dziewczę". W odległych od Miechowa o 15»kilometrów Słomnikach "na święty Lejek" zamiast wodą młodzież lała się... kijami. Na Mazowszu co innego znaczy dyngus, a co innego śmigus. Dyngusem jest chodzenie po włóczebnem, śpiewanie pod oknem domu pieśni stanowiących wiązankę strofek religijnych i całkiem świeckich. Śpiewano głównie pannom dojrzałym do zalecanek, ale też bardzo często, przez kurtuazję, całkiem małym dziewczynkom. W okolicach Grójca - w Prażmowie, Rybnie, Gościeńczycach, w Jasieńcu - chłopcy pod wąsem, chodzący po dyngusie w drugi dzień Wielkanocy w roku 1939, zaczynali śpiewanie od słów: Przyszliśmy tu po dyngusie,@ Zaśpiewamy o Jezusie,@ O Panience, świętym Piotrze,@ O Judaszu i o łotrze... Ale nie spełniali tej obiecanki, tylko przystępowali z kopyta do podlizywania się pannie. Każda, pod której oknem śpiewali, była tą najładniejszą w całej wsi, godną lepszego losu niż inne. Inne będą chodzić@ Z widłami do gnoju,@ A Marysia przejdzie@ Z kuchni do pokoju. Kończyli zwykle zwrotką: Śpiewamy, śpiewamy,@ Leci głos po lesie,@ Zaraz nam Marysia@ Dyngusik wyniesie. Gdy umizgi nie skutkowały, dynguśnicy przechodzili do wymuszania. Na przykład: Na Rybnie, na bagnie,@ Żaba wody pragnie,@ Nie dasz Maryś jajek,@ Będzie ci nieładnie. Albo i jeszcze grubiej: Chrystus zmartwychwstaje,@ Dawaj, babo, jaje! Jeśli i to nie pomagało - choć rzadko zdarzało się, aby ktoś nie obdarował ich bodaj kilkoma jajkami - wyśpiewywali różne szyderstwa albo odchodzili milcząc, ale za to psocili coś na podwórzu. Śmigusem nazywano na Mazowszu oblewanie się wzajemne wodą. W niektórych okolicach Polski chodzenie po włóczebnem w lany poniedziałek nazywano śmigustem. Po kawalerach, nazajutrz, w "trzeci dzień świąt" chodziły po włóczebnem gromady małych chłopaczków. Ci, zapraszani uprzejmie do domów, śpiewali słowiczymi głosikami: Przyszliśmy tu po śmiguście,@ Ale nas też nie opuśćcie,@ Placków, jajek nie żałujcie,@ Bo jak nic nie dostaniemy,@ Wszystkie garnki potłuczemy. Na odchodnem niejeden mały zbytnik mówił, że chce mu się pić. Gdy dostał kubek z wodą, upijał parę łyków, a resztę niespodziewanie chlustał na gościnnych gospodarzy, i cała gromada pierzchała jak stado wróbli. ------------------------- Rękawka Rękawka jeszcze w pierwszej połowie Xix wieku stanowiła dla mieszkańców Krakowa "obowiązkową" zabawę wielkanocną, bardzo przez ogół lubianą. Powstała ze starego słowiańskiego obrzędu, zwanego strawą (od Xvi wieku stypą), czyli od goszczenia osób biorących udział w pogrzebie. Ludziom zasłużonym, którzy zostawili rodzinie tyle dobra, aby ta mogła uczcić ich pamięć wystawną biesiadą - liczni żałobni goście sypali mogiłę rękami. Ponieważ ziemię noszono nie tylko w rękach, ale i w rękawach, niektórzy wywodzą stąd nazwę obrzędu - "rękawka". Nie wiadomo, czy jest to wywód słuszny, istnieje bowiem starosłowiański wyraz, wchodzący dziś w skład języka czeskiego, "rakev" - trumna, i od niego właśnie, jak twierdzą inni etymologowie, ma pochodzić "rękawka". Obrzęd ten, związany z dawnym zaduszkowym charakterem świąt wielkanocnych, polegał na znoszeniu na mogiły pokarmów dla ubogich, którzy odwdzięczali się modlitwą za zmarłego i naprawianiem mu mogiły uszkodzonej przez jesienne słoty, zimowe i wiosenne roztopy. Po wprowadzeniu chrześcijaństwa i przeniesieniu Zaduszek z wesołego kwietnia na początek ponurego listopada obrzęd rękawki utrzymuje się jedynie w Krakowie. Kochający historię i skłonni do kultywowania tradycji Krakowianie obchodzili tę uroczystość na cześć legendarnego księcia Kraka, założyciela grodu. Przynosili na jego mogiłę część święconego i wraz z najlepszymi życzeniami rozdawali ubogim. Z czasem obrzęd przekształcił się w ludową zabawę, co chyba duch mądrego Kraka przyjął z pobłażliwą wyrozumiałością. Zabawa odbywała się w trzeci dzień świąt wielkanocnych, we wtorek, na prawym brzegu Wisły, gdzie na skalistej górze Lasotni, znajduje się kopiec Kraka i mała, wzniesiona przypuszczalnie w Xii wieku, kaplica św. Benedykta. A jak się bawiono, opowie nam łukasz Gołębiowski: "Z rana lud wiejski licznie się zewsząd gromadzi i dzień cały tam obozuje. Koło trzeciej z południa wszystkie prawie, co żyje w tej stolicy dawnej, śpieszy na oddanie popiołom założyciela wiecznej czci i hołdu. Dzień zwykle bywa pogodny: mnóstwo powozów, tysiące pieszo idących ugina most na Wiśle, okrywa potem całe wzgórze Krzemionek i mogiłę Krakusa. Nic bardziej zachwycającego, nic mocnej przemawiającego do serca znaleźć nie można. Wesołość prosta i niewinna jaśnieje na twarzach wszystkich. Przy mogile Krakusa nie ma różnicy stanów; wszystko bez ładu zmieszane, zdaje się przypominać, że za owych czasów błogich równość i szczerość panowała, że nie znano wyższych, tylko przez wyższość w cnotach. Bywały dawniej w użyciu rozmaite zapasy ludu i młodzi szkolnej na palcaty (ślad to może igrzysk pierwotnych), może niejeden powracał uszkodzony, zniesiono je później. Dziś tylko jeden zwyczaj dość zabawny istnieje: Tłumy chłopców miejskich i wiejskich trzymają od rana w oblężeniu część góry, na której się wznosi kaplica; stąd im bywają rzucane orzechy, jabłka, bułki, pierniki itp. rzeczy (w innych źródłach wymieniane są także kiełbasy i kawały świątecznego placka - MZ), za którymi na złamanie szyi spycha jeden drugiego na dół; chwytają, co który może, czasem jeden orzech dziesięciu i piętnastu na ziemię zbije, a ten, który go zdobywa, kilkanaście pocisków od swoich współzapaśników odnosi w przydatku". Ale nikt nie narzeka, przeciwnie. Świadczą o tym choćby słowa piosenki śpiewanej w Xviii wieku przez krakowskich "rzemieślniczków", czyli terminatorów i czeladników: Szumi woda lecąc na koło ze stawka@ Najmilszym dniem w roku jest nasza rękawka. Na koniec pozwalam sobie przytoczyć szaradę z "Pszczółki Krakowskiej" z 1820»r., związaną z tematem: Me pierwsze z drugim w Polsce wprawne do oręża,@ Me drugie z trzecim bywa na kościele,@ Wszystko samego czasu potęgę zwycięża,@ U nas ma wdzięku i znaczenia wiele. ------------------------- Obwożenie kurka Obwożenie kurka odbywało się po wsiach i miastach w lany poniedziałek. Kur, zwany pospolicie kogutem, przywędrował do nas wraz ze swoją samicą kurą z dalekich Indii w bardzo głębokiej starożytności. W Europie od razu uznano go za podejrzane indywiduum, pozostające w konszachtach z tajemniczymi duchami. Te rozdzierające krzyki o północy, to witanie pianiem bladego świtu, kiedy gasną gwiazdy na niebie, a świat przyjmuje niesamowitą barwę, to przepowiadanie zmian pogody... A przy tym jeszcze rzucające się w oczy wybitne cechy samcze - pochop do bijatyki, niezwykła jurność... Kogut budził strach, a więc i szacunek. W Grecji poświęcony był Aresowi, bogu krwawej wojny, ojcu Erosa, a także Apollinowi bogu światła słonecznego i wyroczni. W Rzymie kogut służył augurom do wróżb nawet w dziedzinie rządzenia państwem, a poświęcony był larom, czczonym na rozdrożach bóstwom dróg i podróżnych, mającym także w opiece ludzkie domostwa. A później przyplątała się do koguta opinia diabelskiego instrumentum i nie opuszczała go jeszcze długo w czasach chrześcijańskich. Znane podanie, rozpowszechnione z ambon, głosiło, jakoby świętego Pachomiusza niepokoił i kusił nieprzyzwoitymi propozycjami diabeł wcielony w koguta. A w roku 1474 w Bazylei wytoczono proces przeciwko kogutowi (bo wówczas jeszcze powoływano zwierzęta-przestępców przed sądy i karano jak ludzi), który - o, bezwstydnie! - ośmielił się... znieść jajko. Choć proces był wybitnie poszlakowy, sodomistę spalono żywcem wraz z jego jajem, gdyż nie zniszczone mogłoby przyczynić ludzkości wiele zła. Nasi bardzo dawni przodkowie, żyjący na obszarach etnicznie słowiańskich, też widzieli w kogucie istotę obdarzoną magiczną mocą. Wierzyli, że mocnym pianiem płoszy złe duchy, skradające się do domostwa, a obdarzony szczególną siłą witalną może, w sobie tylko wiadomy sposób, udzielić jej wszystkiemu, co żyje. Wykorzystywano go w ceremoniach zaklinania rozrodczości zwierząt, a gdy się zestarzał (około szóstego roku życia) i stracił płodność, składano go w ofierze opiekuńczym bóstwom. Obwożenie kura po wsi jest pozostałością prasłowiańskiego obrzędu. Jeszcze na początku Xix wieku na Śląsku i w Łódzkiem koło Łęczycy kawalerowie łapali okazałego koguta, karmili go ziarnem moczonym w spirytusie i pijanego tak, że nie mógł utrzymać się na nogach, a wrzeszczał w niebogłosy, sadzali na dwukołowym wózku, pomalowanym na czerwono, przybranym kolorowymi wstążkami, i rozpoczynali włóczebne. Nazywano ich przy tej sposobności "kurcorzami". Wozili tego kura od domu do domu grając na skrzypkach i śpiewając: A my z kurkiem rano wstali,@ Pierwszą rosę otrząsali.@ Nasz kureczek rano pieje,@ Wstańcie panny po kądziele,@ A wy matki jeszcze śpijcie,@ Bo się przez dzień narobicie. Składali życzenia recytując rymowanki pełne grubych aluzji do rozmnażania się nie tylko zwierząt w gospodarstwie. W tak zwanych lepszych domach aluzje te były o wiele subtelniejsze, ale i tak dostatecznie wyraźne, aby niewiasty "rozumiejąc tę ceremonię" aż nadto dobrze, dawały pośpiesznie kurcorzom "ser, masło, szperki, kiełbasy, jajca" (jak to podpatrzył ks. Kitowicz), i nie zatrzymywały odchodzących. Kurcorze na odchodnem oblewali dziewczęta wodą z noszonych dyskretnie sikawek. Oblana przez kurcorzy panna na wydaniu mogła spodziewać się w małżeństwie licznego potomstwa. Z czasem zanikł zwyczaj obwożenia żywego koguta. Zastąpiono go atrapą, podobizną ulepioną z gliny lub upieczoną z ciasta i przybraną piórami. Rozgłośne pianie kogucie imitował wtedy własnym gardłem któryś z kurcorzy. Rzadziej, i głównie w miastach, wożono koguta wyrzeźbionego z drewna, pyszniącego się jedynie ogonem z oryginalnych, najpiękniejszych kapłonich piór. Kazimierz Władysław Wójcicki pisze w roku 1859: "W uroczystość także wielkanocną, w drugie święto, parobcy drewnianego koguta ustrojonego z piór kapłonich, toczą na kółkach śpiewają, otrzymują dary, z których wspólną ucztę wyprawiają sobie". Gwoli skrupulatności trzeba dodać, że nie zawsze obwożenie kurka kończyło się tak sielsko. Zwłaszcza kiedy tymi samymi drogami krążyły inne zespoły kurcorzy. Oskar Kolberg (1814-1890), wybitny folklorysta, autor monumentalnego dzieła Lud. Jego zwyczaje, sposób życia, mowa, podania, przysłowia, obrzędy, gusła, zabawy, pieśni, muzyka i tańce, wiedząc o nas wszystko co poważne i niepoważne, podaje, że: "Kiedy się taka kompania z drugą podobną spotka, przychodzi do bijatyk, rabowania kołaczy i psucia kogutka. Dlatego też średniacy (chłopcy około 14-15-letni) przybierają do grona swego parobków starszych, aby ich w razie potrzeby bronili". I pomyśleć, że już w połowie Xix wieku istnieli "goryle"! A w niektórych okolicach, na przykład w Łomżyńskiem, za koguta przebierał się jeden z kurcorzy. Na głowie wiązał czerwoną chustkę z bujnymi frędzlami, niby grzebień, pod brodą przyczepiał dwie czerwone szmatki, na nos nakładał papierowy dziób, klatkę piersiową i ręce okrywał płachtą ufarbowaną na kolor koguciego upierzenia, i tak ucharakteryzowany ruszał po włóczebnem na czele gromady chłopaków w komicznych maskach. Idąc machał skrzydłami (rękami pod płachtą), wykrzykiwał w takt muzyki jaskrawe "kukuryku" W odwiedzanych domach po złożeniu życzeń gospodyni i gospodarzowi kogut atakował dziewczęta usiłując je "dziobać", całować, a kurcorze reklamowali go piosenką: A ten nasz kogutek@ Nienadarmo skocy,@ Całe stado kurcąt@ Od razu wytocy! Gwoli przyzwoitości dodawali ostrzeżenie: Ale wy, matecki,@ Przykażcie swym córom,@ Coby nie wchodziły@ Do stodoły dziurom,@ Coby się kurkowi@ Nie dały uprosić,@ Bo bedom płakały@ Kiej juz bedom nosić. ------------------------- Gaik Chodzenie z gaikiem, czyli zieloną gałęzią, przeważnie sosny lub świerka, przyozdobioną kolorowymi wstążkami, świecidłami, brzękadłami, jest szczątkiem archaicznego obrzędu, mającego przyśpieszyć nadejście wiosny. Jest też odbiciem pradawnych mitów o "drzewie życia, które było obdarzone cudowną siłą budzenia przyrody i wyzwalania jej płodności". Zwyczaj przywoływania wiosny gaikiem ma różne formy w europejskich tradycjach. Niektóre narody na Zachodzie otrzymały w spadku po swoich pogańskich przodkach ceremonię przynoszenia z lasu całego drzewa, umieszczania go na głównym placu wsi, na przykład przed kościołem, dekorowania czerwonymi wstążkami i, koniecznie, pasemkami wełny. Najczęściej odbywa się to w marcu, gdy stopnieją lody i zaczyna kwitnąć leszczyna, niekiedy o miesiąc później, a nawet na początku maja. U nas gaik, zwany także maikiem, nowym latkiem, turzycą, odbywał się w pierwszy wtorek po Wielkanocy albo w maju, albo w Zielone Świątki. Różnie w różnych dzielnicach Polski. Młodzież, przeważnie same dziewczęta, niosła przez wieś gaik osadzony na wysokiej żerdzi (i koszyki na podarki), wstępowała do zagród, winszowała nowego latka wspierając się tradycyjnymi przyśpiewkami: Do tej chaty wstępujemy,@ Zdrowia, szczęścia winszujemy,@ Zdrowia, szczęścia i wszystkiego,@ Od Jezusa, od samego. Jeśli gospodyni niezbyt szczodra ociągała się z wpuszczeniem gaika do izby i obdarowaniem gości, usłyszała naglenie: Wyjrzyj, pani gospodyni,@ Nowe latko w twojej sieni,@ Jeśli chcecie go oglądać,@ Musimy co od was żądać.@ A nie każcie długo czekać,@ Bo my już się nabiegali,@ A jeszcze mało dostali.@ A tu dzionek nam krótnieje,@ I wiatr nam gaik rozwieje... Po otrzymaniu darów odchodzili śpiewając: My wam pięknie dziękujemy@ I jeszcze raz winszujemy:@ Nowe latko i maj,@ Boże szczęścia wam daj! Chodzenie z gaikiem utrzymało się do dziś między innymi na Opolszczyźnie, w okolicach Głogówka. Gaik noszą dziewczęta szkolne ubrane w ludowe regionalne stroje, w wianuszkach. Za nimi podąża zawsze gromada dzieci usiłujących brać udział w uroczystej zabawie. Dziewczęta śpiewają: A ten gaik z lasu idzie,@ Dziwują się wszyscy ludzie,@ Idzie po lipowym moście,@ Przypatrują mu się goście.@ Gaiczek zielony,@ Pięknie przystrojony...@ Gaju, gaju, gaju, gaju nasz! A wchodząc do domu: Gaiczek zielony, pięknie przystrojony,@ Gdy do domu z nim wchodzimy,@ Szczęścia, zdrowia wam życzymy. Gospodarze zapraszają gaik z orszakiem i dziecięcą asystą do stołu, częstując jakimiś smakołykami, a na pożegnanie gospodyni mówi w imieniu całej rodziny: Od serca wam dziękujemy za to@ I też szczęścia winszujemy na to nowe lato. ------------------------- Siuda baba Siuda baba, zabawa praktykowana dzisiaj w okolicach Wieliczki w lany poniedziałek, polega na przebraniu się dwóch mężczyzn za babę z dzieckiem i dziada - niesamowitą parę, która włócząc się po drogach i zachodząc do zagród wymusza na bliźnich datki w pieniądzach i w naturze. Baba, ubrana śmiesznie w jaskrawe łachy i odziana w chustkę z podartej płachty, ma przy piersi dziecko, odmieńca o wielkiej głowie z dyni zawiniętej w szmatę i o pokaźnym korpusie ze słomy. Czasem to dziecko siedzi babie na plecach i opiera buzię na jej ramieniu. W ręku trzyma baba kosz na dary. Niekiedy nosi na sobie olbrzymi różaniec z kasztanów nawleczonych na sznurek. Głowa jej zamotana jest w szmatę, twarz umazana sadzami. Dziad, wystrojony też "w stylu bida", ma portki z łatami lub wręcz rozdziawionymi dziurami w drastycznych miejscach, i krótki serdak z kożucha odwrócony kudłami na wierzch. Zamiast pasa używa powrósła ze słomy. On też dźwiga na sobie wielki różaniec, najczęściej z ogromnych ziemniaków. Ale jego różaniec zakończony jest drewnianym krzyżem, najeżonym gwoździami. W ręku dzierży cepisko zakończone słomianym batogiem. Na głowie ma papierową czapkę w czerwono-niebieskie pasy, a do twarzy umorusanej sadzami przyczepia wąsiska czarne lub, dla śmiechu, jaskraworude. Sądząc po akcesoriach (chociaż różaniec znany był znacznie wcześniej w innych religiach - między innymi w hinduizmie, w buddyzmie) można by przypuszczać, że siuda baba jest u nas zabawą z czasów już chrześcijańskich. A tymczasem ma ona o wiele dłuższe dzieje i wcale nie zabawowy rodowód. W zamierzchłych czasach pogańskich nie tylko w kotlinie podgórskiej, gdzie leży dzisiejsza Wieliczka, ale na całym ogromnym obszarze naszych ziem szumiały lasy, a w nich stały gontyny (nazywane przez nas dzisiaj również kontynami i kącinami) słowiańskie świątynie ku czci bóstw. Niektóre z tych gontyn poświęcone były bóstwom wody. Nad ogniem, który się nieprzerwanie palił w świątyni, czuwała kapłanka zwana Sid-babą. Ponieważ ogień był święty, to i dymu nie wypadało zmywać. Po roku, bo służba trwała rok, Sid-baba była uwędzona i okopcona na czarno. Po skończonej kadencji musiała znaleźć sobie następczynię. Odbywało się to podczas zbiorowych pląsów przy ognisku. Dziewice, przybyłe tu z całego sioła, ująwszy się za ręce tańczyły się przy graniu (na fujarkach i glinianych, prymitywnych okarinach) wokół Sid-baby, która wybierała sobie jedną z nich i uroczyście pomazywała jej twarz sadzami. W Xi wieku, gdy przodkowie nasi wyrzekli się już oficjalnie swych dawnych bogów, choć w skrytości ducha długo jeszcze uznawali ich moc, obrządek Sid-baby coraz bardziej stawał się zabawą, aż wreszcie doszło do tego, co mamy dziś. A co mamy? Baba z dzieckiem i dziad rzadko występują sami. Przeważnie towarzyszą im przynajmniej dwaj muzykanci: skrzypek i harmonista. Dziad, idący na czele, atakuje przechodniów natarczywymi żądaniami wsparcia. Nie skromniej zachowuje się też w domach. Za datki dziękuje i obiecuje swemu dobroczyńcy rzeczy, na które nie ma żadnego wpływu: gromadę potomstwa, rozrodczość, bujne plony. Chrapliwym głosem starca albo nierównym młodzieńca przechodzącego mutację, z częstym "puszczaniem kogutków" zapewnia: Gdzie Siuda Baba przyjdzie,@ Krowa się ocieli, dziewka za mąż wyjdzie.@ Będą wam się rodziły cielęta brzeziaste,@ Prosiaki łaciaste,@ Kury, gęsi nadobne@ I różne bogactwa niepodobne. Ale molestując kogoś na próżno dziad potrafi być groźny. Podsuwa swojej ofierze pod nos ów krzyż nabity gwoździami i mówi tonem nie znoszącym sprzeciwu: "Pocałuj świętego Rachwoła". Baba, jakby w przekonaniu, że "pokorne cielę dwie matki ssie", prosi przymilnie: "Dajcie zimiora dla mojego bachora". Oczywiście i groźna natarczywość dziada i umizgi baby należą do zabawy, wywołują śmiech. Po obchodzie wsi dziadowska para urządza wcale nie dziadowskie przyjęcie z zebranych darów dla tych, którzy ją obdarowali. Tańczą, śpiewają. Baba nabiera męskich cech, oboje z dziadem usiłują usmolonymi twarzami przytukać się do dziewcząt, całować je, wrzucać do wody lub przynajmniej oblewać, jak w lany poniedziałek przystało. ------------------------- Słomiaki Słomiaki chodzą po włóczebnem w lany poniedziałek, dlatego nazywa się ich także dziadami śmiguśnymi, rozumiejąc pod tym określeniem dziadowską parę - dziada i babę. Spotkać ich można na malowniczym szlaku od Szczyrzyca, starej wsi u stóp góry Ciecień, poprzez Jodłownik, przez Tymbrak cały w jabłoniowych sadach, aż do Limanowej na wschodnim krańcu Beskidu Wyspowego. Dziad w ubraniu z powróseł (łączonych płasko, jak w słomiankach), w stożkowatej czapce ze słomy, przyozdobionej fontaziem z kłosów lub cienkimi powrósełkami, twarz ma osłoniętą kożuchem niby bujnym zarostem. W ręku dierży potężną laskę, oplecioną słomą. Słomiane buciory dopełniają stroju. Jego towarzyska w rzęsistej spódnicy i w zapasce ze słomianych mat, w bluzce i serdaku z powróseł, jest złocistą blondynką, uczesaną w sterczące nad uszami pszeniczne warkoczyki. Na białej, zasłoniętej lnianą serwetką twarzy śmieje się jej namalowane szczerbate usta i zezowate oczy. Jest urocza. W ręku nosi koszałkę na dary. Paraduje w bucikach ze słomy. Dziady śmiguśne wyglądają jak dwa chochoły, więc każde miejsce, gdzie się ukażą, zamieniają w scenę teatru. Tym bardziej że nic nie mówią, grają pantomimę, ułatwia im to zachowanie anonimowości. Gestami składają życzenia wszelkiej pomyślności w domu i w polu, a potem wyprawiają najrozmaitsze błazeństwa, żeby rozśmieszyć odwiedzanych gospodarzy. Ci ze swej strony starają się na wszelkie sposoby zdemaskować wesołych gości. Zagadują ich, straszą znienacka, oblewają wodą w nadziei, że przybyli się odezwą, niekiedy nawet, co nie należy do reguł gry, usiłują im zerwać maski. Zabawa kończy się obdarowaniem słomiaków wielkanocnym plackiem i innymi smakołykami ze świątecznego stołu. Chodzenie słomiaków jest dalekim odbiciem prasłowiańskich guseł, mających na celu wywołanie urodzaju żyta, znanego już najwcześniejszym ludom rolniczym na obszarach Europy środkowej. ------------------------- Zielone Świątki Świątki, nie święta, a więc jakby mniejsze, lżejsze, a jednocześnie bardzo miłe, zasługujące na tę zdrobniałą, poufałą nazwę. Wydaje się być młodsze od Bożego Narodzenia i Wielkanocy, ale tak nie jest. Obchodzone były przez Hebrajów w Xiv-Xiii wieku p.n.e. na pamiątkę objawienia przez mojżesza na górze Synaj dziesięciorga przykazań bożych, które ów prawodawca, prorok i cudotwórca biblijny otrzymał wśród grzmotów i błyskawic od samego Jehowy, spisane na kamiennych tablicach. Było to również święto dziękczynne za ukończone żniwa pszenicy, a nazywało się po hebrajsku Szabnoth. Chrześcijańskie Zielone Świątki ustanowione zostały dla upamiętnienia Zesłania Ducha Świętego na apostołów i założenia pierwszej gminy chrześcijańskiej w Jerusalem. Są świętami ruchomymi, obchodzonymi pięćdziesiątego, a do niedawna gdy były dwudniowe, i pięćdziesiątego pierwszego dnia po Wielkanocy. Choć są jednym z trzech najważniejszych świąt w kościelnym roku obrzędowym, w praktyce mają charakter uroczystości bardziej świeckiej niż religijnej. Nawet w liturgii kościelnej, w zewnętrznej okazałości kultu, nie znalazły tak plastycznego wyrazu, jak Boże Narodzenie czy Wielkanoc. Tylko w Czechach i na Sycylii w pierwszy dzień Zielonych Świątek podczas nabożeństwa wypuszczano gołębia, aby unosił się w kościele nad głowami wiernych, a w Polsce, na Węgrzech i w Niemczech otwierano tego dnia umajone zielenią wrota i drzwi dla Ducha świętego, gdyby zechciał nawiedzić dom dla oświecenia serc i umysłów jego mieszkańców. Ale są to wyjątki w rytuale tego święta. Dlaczego Zielone Świątki? Dlatego, że zstąpiły dawne słowiańskie "nowe lato", obchodzone w porze najbujniejszej zieleni pod koniec wiosny lub na początku lata. Zygmunt Gloger pisze: "Wiele (...) starożytnych lechickich zwyczajów składających się niegdyś na uroczystości wiosenne rozpoczynające "nowe lato" przyłączył naród do święta kościelnego obchodzonego w tej samej porze roku. Wszystkie kościoły, domy, chaty i podwórza "majono" drzewkami brzozy, jesionu lub świerku ustawionemi i zatykanemi przy ołtarzach, gankach, wrotach, sieniach i wejściach. Podłogi i ziemię wysypują zielonym tatarakiem, świerczyną i kwiatami. Majowy zapach tej zieleni rozchodzi się wszędzie przepełniając kościoły, mieszkania i podwórka. W niektórych dworach szlacheckich dzień ten obchodzono powtórzonem święconem lub usiłowano baby i mazurki wielkanocne dochować do Świątek. Jest to prawdziwe święto rolników i pasterzy witających radośnie i uroczyście zmartwychwstałą po zimie i rozkwitającą uroczo matkę przyrodę". Na marginesie tematu wypada dodać, że tataraku zaczęto używać dopiero w Xvi wieku, gdyż wcześniej ta pospolita dziś roślina, zarastająca bujnie brzegi stawów i strumieni nie była u nas znana. Przywędrowała do Polski z Azji. Przywieźli ją do Pragi z Konstantynopola posłowie cesarscy przy tureckim dworze. Stąd rozpowszechniła się po całej Europie środkowej. U nas nazywano początkowo tatarak tatarskim zielem. Jako ciekawostkę przyrodniczą można potraktować fakt, że tatarak do dziś tęskni za gorącym klimatem swojej praojczyzny, wschodniej Azji. Wprawdzie kwitnie u nas i owocuje, ale nie może doczekać się dojrzewania nasion. Za zimno. Rozmnaża się wyłącznie wegetatywnie, przez kłącza. Ale wróćmy do Zielonych Świątek. Prawie od początków swego istnienia były świętem radości, której upust dawali nasi przodkowie w gromadnych pląsach i śpiewach na zielonej łące. Jeszcze w średniowieczu kościół zwalczał te zabawy jako uporczywe pozostałości pogańskie. Zezwalał tylko na majenie obejść zielenią, nadając tej prasłowiańskiej praktyce magicznej - wywoływania bujnej wegetacji - nowe wytłumaczenie: godne przyjęcia w dom Ducha Świętego. Ale zabawy nie zanikły, przeciwnie - wciąż się rozwijały. A w miastach w Xviii stuleciu weszły w modę zabawowe wycieczki na łono natury. Zielone Świątki są również świeckim Świętem Ludowym. Uchwałę o ustanowieniu tego święta podjęło w dniu 30»maja 1903»roku we Lwowie zgromadzenie Rady Naczelnej Polskiego Stronnictwa Ludowego na wniosek Bolesława Wysłoucha (1855-1937), wybitnego działacza ruchu ludowego. Obchody Święta Ludowego są w części oficjalnej uroczystością społeczno-religijną, a w części artystycznej - dniem festiwali: występów zespołów tanecznych, chórów, popisów deklamatorskich... Obchody Święta Ludowego współistnieją z obchodami Zielonych Świątek, które niebogate w liturgii kościelnej, przedstawiają się malowniczo w szczątkowych zwyczajach, sięgających czasów pogańskich. ------------------------- Król pasterzy Piękna zabawa znad Gopła, zrodzona z pogańskiego święta pasterzy. A Zygmunt Gloger mówi, że była aktualna jeszcze na progu naszego stulecia. Oto jego słowa: "Jest na Kujawach w okolicach jeziora Gopła i leżącej nad nim Kruszwicy stary zwyczaj, że który z pasterzy w pierwszym dniu Zielonych Świątek na miejsce (na pastwiski - MZ) przypędzi bydło najwcześniej, ten zostaje "królem pasterzy", pasterka zaś otrzymuje dostojność "królowej", kto zaś ostatni przypędzi, to sam przez trzy dni dopilnowaniem i pasieniem bydła zajmować się musi, kiedy młodzież cała oddaje się zabawom. Łatwo sobie wyobrazić, jakie tu zabiegi, ażeby wstać najraniej, jaka radość. Dzień bowiem ten cały poświęcony jest zabawie i biesiadowaniu. Jeżeli dwóch lub trzech pasterzy razem w ów poranek się znajdzie i trudność powstanie, komu przyznać pierwszeństwo i królem lub królową mianować, wówczas rozstrzyga gonitwa. Kto pierwszy do naznaczonej dobieży mety, temu godność przyznają. Żeby zaś wymierzyć najściślej sprawiedliwość, oznaczają kołeczkami drogę do tych wyścigów. Gdy powszechna zgoda orzeknie, który z chłopców został królem i która z dziewcząt królową, wszyscy znoszą im podarki: kwiaty, wstążki, świecidła, pawie pióra i pierścionki (odpustowe - MZ). Z kwiatów i piór dziewczęta wiją wieńce dla królewskiej pary i bukiety dla wszystkich. Król mianuje urzędników dworu królewskiego a mianowicie: marszałka (zwanego podkownikiem), kuchmistrza i podczaszego czyli piwnicznego. Wszyscy znoszą jadło do wspólnej biesiady jak np. pierogi, sery, jaja, mleko, mąkę, plastry miodu i powierzają to urzędnikom królewskim, którzy polecają rozpalić wielkie ognisko. Czas do południa schodzi wesoło na zabawie w gry, śpiewaniu i graniu. Tymczasem za staraniem kucharza i jego czeladzi, ugotowany zostaje obiad smakowity. Marszałek zaściela na trawie obrusy, kraje chleb i pierogi (długie buły, nadziewane serem - MZ), zastawia misy, wzywa pobudką na fujarze do uczty, usadza króla i królową na pierwszym miejscu, potem ich dwór a na ostatniem tego, co był rano ostatni, któremu głowę stroją w wieniec słomiany. O wielce zaszczytne miano "króla pasterzy" ubiegali się także chłopcy pasący konie. Zawody ich widział i zrelacjonował w "Pamiętniku Warszawskim" w 1821»roku Jerzy Samuel Bandkie (1768-1835), historyk, autor między innymi Dziejów Królestwa Polskiego. Pisze, że o półtorej mili od Wrocławia w Lastkowicach i innych polskich wsiach chłopcy pasący konie pierwszego dnia Zielonych Świątek organizowali gonitwy. Metą był drąg wkopany w górze. Kto pierwszy u niej stanął, zostawał królem, kto ostatni - "rochwistem" i musiał służyć królowi za błazna. Wracano do wsi z wielką paradą. Na czele jechał zwycięski król na swym rumaku, na końcu tłukł się dwukołowym wózkiem, umajony gałęziami błaznujący rochwist. Zajeżdżał do każdej zagrody i figlowaniem zarabiał na podarki dla króla i jego świty. Wieczorem urządzano biesiadę. Należy dodać, że wyścigi do słupa odbywały się z surowym zachowaniem reguł, które dziś nazywamy sportowymi. Nie wolno było, na przykład, być podchmielonym piwem czy gorzałką. Przed przystąpieniem do zawodów skrupulatnie sprawdzano, czy na drodze nie rozsypał kto tłuczonego szkła lub gwoździ mogących pokaleczyć koniom nogi. Niektórzy dopatrują się tu echa legendy o dziadku naszego Mieszka I, Lestku (Leszku z rodu Popielidów), który współzawodnicząc z innymi pretendentami do mitry książęcej, postanowił, aby rozstrzygnęły o tym wyścigi konne. Ale... pomógł losowi rozsypując za sobą po drodze ostre ćwieki, raniące konie innych zawodników. ------------------------- Wołowe wesele Wołowym weselem nazywano zabawę ludową, która dla wołu była na pewno dużym przeżyciem, nie wiadomo jednak, czy wesołym. W drugi dzień Zielonych Świątek chłopcy wyprowadzali z obory dorodnego wołu, owijali go płótnem i obszywali, by "garnitur" leżał jak ulał, na rogach wieszali mu wieńce, przymocowywali długie lejce z barwnych wstążek i prowadzili przez wieś z orkiestrą, śpiewaniem na całe gardło, trzaskaniem z biczów. Nie pozwalali mu przy tym uciec w krzaki czy na łąkę do czworonożnych bliźnich, tylko coraz to wstępowali do jakiejś obcej zagrody, by zbierać datki, z których on, solenizant, nie miał żadnych korzyści. Nieraz gdy stremowany zaparł się kopytami i nie chciał iść dalej, dostało mu się i parę kijów po zadzie. Powróciwszy wreszcie do domu, uwolniony z powijaków weselnego stroju długo jeszcze porykiwał nie mogąc przyjść do siebie po tej niesamowitej przygodzie. Tymczasem weselnicy urządzali ucztę z uzbieranych darów i tańczyli z zaproszonymi dziewczętami. To na Kujawach. A na Podlasiu, w okolicach Siedlec, wystrojonemu w wieńce, gałęzie i wstęgi wołu sadzali na grzbiecie słomianą kukłę, udającą chłopa w siemiędze, butach i czapce na bakier. Gdy wół ten szedł przez wieś umiarkowanym krokiem, mitygowany w zapędach przez dwóch chłopców z biczami, miał przed sobą marszałka uroczystości, przepasanego ręcznikiem, a z tyłu, za ogonem udekorowany, kokardą, cały orszak młodzieży. Chłopcy grali na harmonii i skrzypcach, dziewczęta wymachiwały wiązankami kwiatów i popiskiwały do taktu. Coraz to wznoszono okrzyki: "Roduś, Roduś!". Biedny wół, który miał inne imię albo nie miał żadnego, nie wiedział, że to na jego cześć, bał się tylko podniesionych głosów i batów. Nawiasem mówiąc, uczestnicy tej zabawy też pewnie nie wiedzieli, że wyraz "roduś" pochodzi od rodu, zdradzania się, a cała zabawa jest pozostałością dawnego obrzędu słowiańskiego, kiedy w święto pasterzy prowadzono po wsi wołu, symbol rozrodczości i krzepy, zwierzę otaczane szczególnym szacunkiem. Połabianie czcili Rodusia jeszcze w X wieku, a Słowianie wschodni nawet w wiekach Xii i Xiii. Nieznajomość lub niekompletna znajomość rodowodu zabawy nie mąciła oczywiście weselnikom radosnego nastroju. Zatrzymywali się przy każdych wrotach, marszałek strzelał z pistoletu, chłopcy trzaskali z biczów i wykrzykiwali niewyszukane rymowanki własnej produkcji w rodzaju: Usia-siusia, usia-siusia!@ Przywiedliśmy wam Rodusia.@ Niechaj wam się wszystko darzy,@ Wyjdźcie do nas gospodarze. Zaproszeni wybiegali na drogę, łączyli się z orszakiem i maszerowali coraz większą gromadą od zagrody do zagrody. Uroczystość kończyła się biesiadą i tańcami do późnej nocy. Już bez uczestnictwa wołu. Bardzo łaskawym okiem na wszelkie zabawy ludowe, między innymi na wołowe wesele albo rodusia, bo i tak zwano ten obchód, patrzył nasz dobroduszny monarcha Zygmunt I Stary. W jego domowych rachunkach - gdy w pierwszych latach Xvi wieku był jeszcze królewiczem i mieszkał w Głogowie - zanotowane są wydatki na chłopców, którzy przywodzili po włóczebnem cum castro ad modum Rodis, czyli z kastratem (wołem) przysposobionym na Rodusia. Poszły w zapomnienie wołowe wesela. A i sam wół - ubóstwiany przez pogan, później w czasach chrześcijańskich też godzien jeszcze klękania w pierwszej parze zwierząt przy żłobku Zbawiciela - stracił ostatnio na autorytecie. Dziś jest tylko symbolem istoty ciężko zatyranej i, trudno ukryć, nie obdarzonej zbyt błyskotliwą inteligencją. Zmieniają się czasy, zmieniają się obyczaje. ------------------------- Obchód z królewną Obchód z królewną należy do zespołu zabaw opartych na chodzeniu od domu do domu, składaniu życzeń i otrzymywaniu darów, z których następnie urządza się wspólną biesiadę. Zygmunt Gloger w pewne Zielone Świątki w pierwszych latach naszego wieku widział taki obchód na Podlasiu nad Narwią. Podaje, że dziewczęta wybrały spośród siebie jedną z najmłodszych na królewnę oraz sześć albo osiem starszych na jej marszałków. Ubieranie królewny rozpoczęły ze śpiewaniem: Marszałkowie powstańcie,@ Królewnę ubierajcie!@ Marszałkowie powstali,@ Królewnę ubierali. A ubierali ją bardzo ładnie - w różową suknię,przepasaną błękitną (albo czerwoną) wstęgą, na rozpuszczone włosy włożyli jej koronę z ruty, barwinku i lilii, potem całą głowę przykryli chustką, żeby liczko królewny było dla wszystkich przez pewien czas tajemnicą. Potem ubrali się marszałkowie. Włożyli białe spódnice, a do tego męskie ciemne kapoty i czapki. Kapoty przepasali czerwonymi pasami do czapek przyczepili fontazie z kolorowych wstążek, pęki ruty i barwinku. Gdy wszystko było gotowe, orszak ruszył w obchód granic wioski śpiewając: Gdzie królewna chodzi,@ Tam pszeniczka rodzi,@ Gdzie królewna nie chodzi,@ Tam pszeniczka nie rodzi. Chłopcy, którzy na widok tego dziewiczego pochodu wybiegali na drogę i żartami usiłowali rozśmieszyć królewnę i jej świtę, otrzymywali śpiewną odpowiedź: Ja myślałam, żeś ty panicz...@ Kazałabym kura zabić,@ A ja widzę, żeś ty rura.@ Pożal Boże mego kura! Ponieważ dziewczęta były prawie dorosłe, a wkoło wiosna i przy tym dzień Zielonych Świątek, dzień zesłania Ducha Świętego, w którym wszystko cudownie może się nagle objawić i zdarzyć - ulżyły swoim rozmażonym sercom piosenką: Po zielonej trawie@ Śliczne chodzą pawie - Hej nam, hej! Nadobna dziewczyna@ Pawiki zganiała,@ Pióreczka zbierała,@ Wianeczki zwijała - Hej nam, hej! Jechał jej kawaler,@ Mówił jej o jeden - Hej nam, hej! - Oj, nie dam, oj nie dam,@ Mamuni się boję.@ - Mamuni się nie bój,@ A siadaj na koń mój - Hej nam, hej! Starsi chłopcy zebrawszy się w gromadę i nająwszy skrzypka wychodzili na spotkanie królewny i jej orszaku w polu. Po powitaniu następowały tańce pod gołym niebem, a później wszyscy wracali do wsi i zachodzili do dworu lub do zagrody najzamożniejszego gospodarza ze śpiewem: Na maj królewna chodziła,@ A cóż na maju robiła?@ Zielone wino sadziła;@ A cóż nad winem mówiła?@ Rośnijże wino wysoko,@ Puszczaj korzenie głęboko,@ Zielone liście szeroko.@ U (tu wymienia się u kogo) nowy dwór,@ Wkoło lilią obsadzon,@ Hej, rośnij wino wysoko,@ Puszczaj korzenie głęboko, hej! Gospodarz zaszczycony tymi odwiedzinami wychodził przed dom powitać królewnę i zapraszał gości na biesiadę do stoły. Tu wnoszono stół z górą poduszek, sadowiono na nich królewnę i dopiero tam jakiś chwacki chłopak zrywał z jej głowy zasłonę. Gospodarz częstował gości czym chata bogata, matki dziewcząt znosiły smakowite jadło, specjalnie na tę ucztę przygotowane, chłopcy ustawiali na stole flaszki miodu. Rozpoczynała się uczta i tańce na klepisku. Obchód z królewną jest pochodzenia obrzędowego. Prasłowianie - gdy minął brzezień, czas rozwijania się brzóz, i świat na dobre pozieleniał - mieli swoje święto agrarne zaklinania urodzaju. Obnosili wtedy po polach kukłe symbolizującą bóstwo wiosny. Jeszcze w okresie wczesnochrześcijańskim, kiedy kukła nazywała się już królewną, kapłani walczyli z tym "pogańskim zabobonem", surowo zabraniali urządzania rozśpiewanych dziewczęcych pochodów. Wtedy lud wierny tradycji przekształcił obrzęd w zabawę, jedną z najmilszych zabaw Zielonych Świątek. ------------------------- Bielany Przekorny przypadek sprawił, że tradycyjna przez wieki zabawa ludowa mieszkańców Warszawy - wyprawa na zieloną trawkę, pohulanka przy hałaśliwej orkiestrze, przeważnie dętej z akompaniamentem harmonii, popijawa i inne arcyświeckie atrakcjie - ma ścisły związek historyczny z ... zakonem Kameułuw. Tak, z kamedułami oddanymi najczystrzej ascezie i całkowitemu milczeniu. Zaczęło się od tego, że ich, chodzących w bieli, nazywano u nas, gdy przybyli tu z Włoch w roku 1603, Bielanami. Tę samą nazwę otrzymały ich pustelnicze klasztory, założone najpierw przez magnata Sebastiana Lubomirskiego pod Krakowem, a następnie przez króla Władysława Iv pod Warszawą. Ale do zabawy było jeszcze daleko. Dopiero gdy następny król, Jan Kazimierz, podarował podwarszawskim Bielanom obraz św. Bonifacego i wyjednał do tego bullę papieską na doroczny odpust w Zielone Świątki, rozpoczęły się tradycyjne wyprawy warszawiaków na Bielany. Odpust, wiadomo - oprócz duchowej ma także stronę materialną, bardzo świecką. Tu trzeba wspomnieć o jeszcze jednej przyczynie urządzania zabaw na Bielanach. Zygmunt Gloger podaje: "Podług tradycji był przedtem zwyczaj, że mieszczanie warszawscy udawali się do Golędzinowa na prawy brzeg Wisły (była tam dawniej kępa Golędzinowska lasem kryta, której dzisiaj nie ma śladu), gdzie corocznie wyprawiano w Zielone Świątki wesele ubogiej cnotliwej dziewczynie ze Starego Miasta. Promy płynące z patrycjuszami i ludem były umajone zielenią, a podczas ogólnej biesiady weselnej wójt warszawski zbierał od obecnych zwykle znaczny posag dla nowo poślubionej. Ale za Jana Kazimierza w czasie wojny, tradycyjna majówka weselna, z powodu "srogich Szwedów za Wisłą", nie mogła nastąpić do Golędzinowa. Obrano więc na miejsce zabawy bezpieczniejsze Bielany i połączono odtąd majówki golędzinowskie z odpustem w Zielone Świątki na Bielanach, a nadawał się do tego wybornie rozkoszny las nad Wisłą, wśród którego klasztor niedawno był założony". Zwyczaj bawienia się w Zielone Świątki na Bielanach wszedł warszawiakom w krew. W "Wiadomościach Warszawskich" z 1»maja 1766»roku mamy taki oto reportaż: "Z rozkazu Jego Królewskiej Mości (Stanisława Augusta - MZ) na Bielanach był bal tak wspaniały, jakiego tu nie pamiętają. Wschody od Wisły na gorę i różne bramy, reatra i machiny nowo wystawione, rzęsistym ogniem i piękną inwencją iluminowane, przedziwny okazywały widok. Dodał wesołości fajerwerk pięknie zapalony. Nie tylko dla państwa, ale i dla pospólstwa wszystkie hojnie dodawano. Dla chłopców też rozrywki i praemia (nagrody - MZ) były wyznaczone. Król w licznej asystencyi Wisłą przybył i od miasta na Wiśle zgromadzonego, w ubranych pięknie łodziach witany i stamtąd aż po północy do zamku powrócił". A oto inny reportaż, napisany w sto osiem lat później przez nieznanego, niestety, autora, ale za to przyobleczony w wiersz: Szosą, wodą i brzegiem, dryndą, statkiem i pieszo,@ Warszawianie szeregiem na Bielany dziś śpieszą.@ Na zielonej murawie, w słynnym z dawna ich lasku,@ Jakby w drugiej Warszawie, pełno krzyku i wrzasku.@ Woła trzeźwy, pijany: Niechaj żyją Bielany! Nie brak szczęścia, wesela, pod ożywczym drzew cieniem@ Rżnie od ucha kapela, płynie browar strumieniem.@ Tu karuzel, huśtawki, młyn niosący wysoko,@ Tam znów inne zabawki wabią ucho i oko,@ Ówdzie różne wrą tany. Niechaj żyją Bielany! Patrzcie, majster z Dunaja wlawszy w czubek to, owo,@ Ze świąt kontent i z maja, tnie oberka z majstrową,@ A poczciwa babina pod ramieniem zuchwalca,@ Polkę sobie wycina, choć muzyka gra walca.@ Toż hulają, o rany! Niechaj żyją Bielany! Kuchareczka też z szykiem a kapeluszu anielskim@ Pod obłoki z kuchcikiem rżnie na młynie diabelskim,@ Gdy z nią w górę młyn pryska, jawiąc kształty jej duże,@ Myślą sobie ludziska, że na Łysej są Górze.@ Czar kucharek jest znany. Niechaj żyją Bielany! Tu i ówdzie gromadki rozpostarłszy się licznie,@ Dzieci, ojce i matki, i dziewczęta fertyczne,@ Samowary pękate szumią obok drzew w lesie;@ Starzy lubią herbatę i panienkom jej chce się,@ Więc nią każdy nalany. Niechaj żyją Bielany! Są w tym rymowanym sprawozdaniu jeszcze inne wzrotki, ale nie nadają się do zamieszczenia w tej książce. Zamiast nich proszę przyjąc wiadomość, że na Bielanach tegoż (1874) roku "bawiących się osób było do 40000" powozów parokonnych 360, jednokonnych 250, dorożek 540, bryczek 290, wierzchem 40". To się nazywa zabawa! A powróciwszy do domu uczestnicy zielonoświątkowej majówki mogli przeczytać w "Kurierze Warszawskim", że: "Bielany mają corocznie swoich zwolenników, męczenników a nawet ofiary. Mimo to przypatrując się tradycyjnej wycieczce bielańskiej od kilku lat, każdy zapewne już spostrzegł pewne w niej zmiany dowodzące jeśli nie upadku tego zwyczaju, to jego wyrodzenia się z wielkoświatowej rozrywki w zabawy ludowe. Pamiętamy przecież jeszcze owe świetne stroje, powozy, konie i uprzęże współzawodniczące niby na wystawie. Dziś (...) z wszystkiego tego ani śladu. Miejsce karet i powozów zajęły dorożki, omnibusy, bryczki. Tak zwana Modna aleja, miejsce wystawy wdzięków i strojów świeciło pustkami (...). W domku nazywającym się kiedyś cukiernią spijano browar, a obok Włoch pokazywał uczonego pudla i niemniej uczoną małpę. Jądrem zabawy był półmetek huśtawek, dziesiątek karuzel i para młynów diabelskich, a wszystko to otoczone różnobarwnym wieńcem kramów z garnuszkami i namiotów z kuflami". Dziwne, że reporter nie zauważył 610»powozów i przynajmniej części z tych 40000»osób w Modnej alei. Czyżby już wtedy istnieli sprawozdawcy, którzy niedomagając na wątrobę siedzą w domu i piszą reportaże z wyobraźni popijając cierpki dziurawiec? Dziś Bielany są jedną z najnowocześniejszych dzielnic Warszawy, stanowią część rozrośniętego Żoliborza, a las, otwarty kiedyś i dziki, zdany na łaskę i niełaskę zabawników, zamieniony został w "Rezerwat - Lasek Bielański". I pomyśleć, że tak niedawno jeszcze aktualna była znana nam wszystkim piosenka: No, to jadziem na Bielany,@ Cała paka rusza dziś:@ Mańka, Feluś ten szemrany,@ Ruda Zośka, ja i Zdziś. Pode pache bierz panienkę,@ A wałówkę w drugą ręke,@ Bo od rana na Bielanach@ Ubaw na sto dwa! ------------------------- Maszt Maszt - przyrząd sportowy? Chyba tak. Wdrapywanie się nań stanowiło początkowo, to znaczy w Xvii wieku, kiedy Polacy zamaskowali w tym widowisku, jedną z największych atrakcji - zarówno dla wykonawców , jak i obserwatorów - na uroczystych festynach i na zabawach ludowych w Zielone Świątki. Popisy wspinaniem się na maszt przyszły do nas z Holandii i upowszechniły się najpierw w miejscowościach nadmorskich. W roku 1645, gdy Ludwika Maria z rodu Gonzaga de Nevers przybyła do Polski, aby zostać żoną króla Władysława Iv, maszt był w Gdańsku nowością. Wystawiono go ku uciesze ludu witającego swą przyszłą (i długoletnią, bo po śmierci Władysława Iv wydała się za jego brata Jana Kazimierza) monarchinię. Maszt był okrągły i nie tylko gładko wyheblowany, ale jeszcze obficie wymazany tłuszczem. Na samym szczycie umieszczono piękne ubranie z czerwonego sukna, ze srebrnymi ceregielami, czyli obszywkami, pętlicami, oraz kapelusz i buty. Zapowiedziano, że kto zdobędzie szczyt masztu, otrzyma te wspaniałe trofea i jeszcze w dodatku... prawo miejskie! Co się tam nie wyprawiało! "Cały dzień i po kilku, spychając siebie, a to się kusiło. Każdy miał kredę, którą drzewo pocierał; jeden po kilkakroć o 6»stóp od wierzchu się dobierał". Można sobie wyobrazić, z jaką miną zsuwał się na ziemię! Pilnowano tego słupa całą noc, aby jakowy świszczypała nie zastosował zmyślnie ułatwienia umożliwiającego mu nazajutrz wejście na wierzchołek. Nikt słupa nie dotknął. A na drugi dzień "służalec holenderski przyszedł o 2-ej z rana, o 8»wdział suknie na szczycie masztu i spuścił wesoło". O trudnościach tej dyscypliny świadczy fakt, że nawet ów "służalec", mistrz z ojczyzny masztu, potrzebował na dotarcie do mety aż sześciu godzin. Nie wiadomo z resztą, co bardziej podziwiać w tym przypadku - samą wspinaczkę czy cyrkową wręcz sztukę ubrania się na szczycie masztu. Wspinanie się na maszt bardzo lubił król Stanisław August. Oczywiście - jeno obserwować przez lornetkę, którą zawsze nosił w kieszeni (razem z ołówkiem, cyrklem, łokciem zsuwanym pięknej roboty, pudełkiem cukierków, wykałaczkami do zębów, scyzorykiem, nożyczkami, termometrem i solami trzeźwiącymi). Niekiedy dla użycia świeżego powietrza wybierał się król Staś "z wyborem osób" do Gołkowa, wsi "o małą ćwierć mili od Piaseczna, w położeniu zachwycającem" i tam "dawał wiejską zabawę", z masztem, ma się rozumieć. Łukasz Gołębiowski podaje: "Starzy włościanie, pomiędzy innymi Grześko Jabłoński i stara kowalka z Jazgarzewa, naoczni świadkowie tej rozrywki, opowiadali ją (tzn. o niej - MZ) w następujący sposób: Gdy po obiedzie król Jegomość z gośćmi wyszedł z pałacu, zręczne chłopaki właziły na maszt wysoki, mydłem nasmarowany, na wierzchu którego były kiesa z pieniędzmi, butelka wina, całkowita odzież i tuzin kolorowych wstążek, które zwycięzca miał ofiarować swej lubej; wielu na wierzchołek wdrapać się usiłowało, wszyscy prawie spadali od połowy; ale jeden smagły parobczak, dla swej zręczności zwany od gromady diabłem, wlazł za sam wierzchołek, wykrzyknął śmiało: vivat król Jegomość!, i wychylił butelkę wina, pozrzucał odzież na ziemię, kiesę i wstążki włożył za koszulę, i spuścił się jak strzała. Dziś już zestarzał się; mieszka w Woli Gołkowskiej, i dotąd jeszcze nazywany diabłem". Byłam w Woli Gołkowskiej, szukałam potomków zręcznego "Diabła". Daremnie. Nikt się do niego nie przyznaje, nikt o nim nie wie. Odszedł w niepamięć. A wdrapywanie się na maszt uprawiano jeszcze na początku naszego wieku. W Piasecznie robili to czeladnicy rzeźnicy i szewcy (bo to było miasto głównie rzeźników i szewców), o czym niedawno, już jako sędziwi starcy, opowiadali mi osobiście. Trofeum do zdobycia stanowiła szynka wędzona albo para przyzwoitych świątecznych butów. ------------------------- Lajkonik Wszyscy znamy to malownicze widowisko, jeśli nie z obserwacji na żywo, to przynajmniej z transmisji telewizyjnych. Tradycyjnie już otwiera ono uroczyste Dni Krakowa. Z klasztoru Norbertanek na Zwierzyńcu wyrusza późnym popołudniem oddział mężczyzn wystrojonych w barwne wschodnie szaty i szpiczaste czapki z półksiężycem, uzbrojonych w dzidy. "Tatarzy". Na czele owej "hordy", maszerującej w dwuszeregu, idzie chorąży, najczęściej wielkie, silne chłopisko i niesie potężną, rozwianą chorągiew w kolorze bordo z wyhawtowanym na niej białym orłem. Centralną postacią tego dziwnego orszaku jest jednak nie on, lecz lajkonik, egzotyczny jeździec na białym koniu drewnianym. Jeździec ten, ubrany podobnie jak inni w drużynie, tylko nieco bogaciej, dzierży w prawicy oznakę swej dowódczej godności - buzdygan. Końska kukła (noszona przez jeźdźca na schowanych pod szatami szelkach) okryta jest czerwonym, pięknie haftowanym czaprakiem. Za "Tatarami" podążą kapela ludowa i gra do taktu maszerującym, a za kapelą, jak często za wojskiem, gromada małych chłopczyków usiłuje iść w nogę. Lajkonik wyprawia różne figle, niby to roztrąca buzdyganem tłum torując przejście swoim towarzyszom, podryguje śmiesznia, wspina konia... Ale prawdziwe harce, jego i hordy, zaczynają się dopiero na Rynku Głównym; nacieranie na zgromadzonych, imitowana walka z mieszczanami, łapanie w jasyr, od którego można się wykupić haraczem wrzuconym do skarbonki lajkonika, wreszcie śpiewy, tańce do późnego wieczora. Skąd się to wzięło? W tym miejscu niejeden czytelnik uśmiechając się pobłażliwie wypowiada w myśli mniej więcej takie słowa: Przecież ogólnie wiadomo, że lajkonik, zabawa ludowa, organizowana w oktawę Bożego Ciała na Rynku Głównym w Krakowie jest pamiątką zwycięstwa mieszczan krakowskich nad Tatarami w 1281»roku. To przecież wtedy Tatarzyn na koniu ugodził morderczą strzałą w gardło trębacza ogłaszającego z wieży mariackiej alarm dla Krakowa. Dlatego hejnał mariacki tak gwałtownie urywa się w połowie oddechu trębacza. A prawda wygląda tak: Tańce na drewnianym koniku są trawestacją prastarych, naprawdę prastarych obrzędów magii wegetacyjnej. Oswojony koń przygalopował do nas ze wschodu pod koniec neolitu, czyli epoki kamienia gładzonego (na ziemiach polskich od około 4000 do około 1700»p.n.e.). Nasi przodkowie zamieszkiwali wtedy już wsie zwykłe i obronne w budownictwie ziemiankowym, palowym i naziemnym, uprawiali rolę, łowili ryby, wyrabiali garnki i tkali płótno, a do sypania grodzisk i wykonywania innych wielkich prac wychodzili gromadnie. Koń a szczególnie jego siła i rozumne zachowanie się dały im, wierzącym w dobre i złe demony, dużo do myślenia. Bardzo szybko uznali go za zwierzę obdarzone mocą czarodziejską, aż wreszcie za istotę boską. Czego tylko nie potrafił! Potrafił, na przykład, w magiczny sposób oddziaływać na wzrost płodności wszystkiego, na co spojrzał - roślin, zwierząt, deszczowych chmur na niebie. Był wcieleniem ducha zboża i jako taki otrzymywał ofiary oraz wyśpiewywane i wytańcowywane petycje o obfitość plonów. Kult konia jako bóstwa urodzaju dotrzymywał kroku późniejszym wierzeniom i dotrwał niemal do naszych czasów. Włodzimierz Szafrański, wybitny znawca zwyczajów, obrzędów i symboli religijnych w dawnej Europie twierdzi, że "U Słowian wschodnich do niedawna panował zwyczaj umieszczania czaszek końskich na płotach sadów i pasiek dla zapewnienia urodzaju owoców i obfitego zbioru miodu oraz zwyczaj posługiwania się czaszką końską jako ofiarą zakładzinową, składaną pod zrębem domostwa". No, proszę! Konik zwierzyniecki, bo i tak nazywamy lajkonika, nie jest naszym jedynym konikiem, używanym w tradycyjnych zabawach. Chodzenie z koniem "po kobylicy" praktykowane było i bywa w różnych częściach Polski. Jeszcze dziś na Podlasiu spotkać sie można z "koniarzami", którzy z drewnianym konikiem lub z chłopcem przebranym za konia obchodzą w okresie świąt Bożego Narodzenia obsiane pola i śpiewają: Hulaj, hulaj koniku,@ Po zielonym gaiku.@ Gdzie nasz konik chodzi,@ Tam się żytko rodzi.@ Gdzie nasz konik nie chodzi,@ Tam się żytko nie rodzi. Ale przecież lajkonik jest koniem zupełnie wyjątkowym - może zaoponować tutaj czytelnik skłonny utrzymywać tatarskie pochodzenie lajkonika. Ta dziwna nazwa, ta wystawność chodzenia z nim po ulicach starej stolicy Polski, nie po miedzach wśród pustych pól, i wreszcie, a może przede wszystkim, ta wschodnia oprawa! Nazwa "lajkonik" wywodzi się także z ufności w nadprzyrodzone właściwości konia. Według wierzeń nie tylko słowiańskich ludów, koń pozostawał w konfidencji ze światem pozagrobowym. Umiał przepowiadać śmierć, umiał nawet obdarzać nieśmiertelnością. A przysłowie "Kto ze strachu umiera, temu w kobyli łeb dzwonią" jest odbiciem wierzenia, jakoby łomotanie w wyschniętą końską czaszkę odpędzało złe duchy, mające chrapkę na duszę człowieka zmarłego z niezbyt honorowy sposób. Laj-konik. "Laj" jest skrótem wyrazu "lala". Wszyscy rozumieją, co znaczy "pójść do lali". Ale nie każdy zapewne wie, dlaczego umierający idzie właśnie do lali, a nie, na przykład, do pajaca. Otóż lalą nazywali nasi przodkowie śmierć, i to nie drwiąco, żartobliwie (baliby się!), lecz całkiem serio. Nawiasem mówiąc, lalki, gliniane i drewniane kukiełki, zanim stały się zabawkami dzieci, przez długie wieki wyobrażały zmarłych przodków, utożsamiane były z ich duszami, stanowiły przedmioty kultu. "Lala" i "koń" dały nam "lalkonia", "lajkonia", zdrobniale "lajkonika". Już samo złożenie tych dwóch pojęć - lali i konia - pozwala wnioskować o potędze istoty. Chodzenie z lajkonikiem po ulicach Krakowa, i to uroczystą procesją, zapoczątkowali krakowscy włóczkowie, flisacy wiślani, spławiający drzewo. Podobno w oktawę Bożego Ciała roku 1738. W ogóle, można przyjąć, że w pierwszej połowie Xviii wieku procesje w Boże Ciało i w oktawę Bożego Ciała były o wiele bardziej widowiskowe niż w czasach późniejszych: z orkiestrami, z występami artysyczno-rozrywkowymi różnych cechów i bractw. Włóczkowie mieszkający na Zwierzyńcu, wsparci finansowo przez siostry Norbertanki, wystąpili w owej historycznej, urządzonej przez nie procesji nie tylko z doskonałą orkiestrą i salwami z muszkietów, ale też wesołymi a jednocześnie niewinnymi igraszkami, na które sam pan Bóg mógłby popatrzeć z uśmiechem. Ponieważ w orkiestrze swojej nie mieli, jak inni, konnego pałkierza, czyli dobosza walącego w dwa wielkie bębny, zawieszone po obu stronach przedniej kuli siodła, zastąpili go pomysłowo pałkierzem na drewnianym koniu, a bębny zawiesili na plecach idących tuż przed nimi włóczków. Ogromnie się to wszystko podobało. Tym bardziej że i sam bębnista, i jego końska kukła wystąpili - o, dziwo! - przystrijeni na wschodnią modłę. Użycie wschodniego stroju przez pałkierza, które miało spowodować w przyszłości tyle nieporozumień wokół lajkonika, było wynikiem panującej wówczas mody turecczyznę, którą to modę (wraz z pięknymi próbkami materii, strojów, przedmiotów zbytku) przynieśli nam już wiele lat wcześniej rycerze wracający ze zwycięskim królem Janem spod Wiednia. Włóczkowie, podochoceni powodzeniem, starali się z każdym rokiem występować coraz okazalej, ale też, co było do przewidzenia, igraszki lajkonika w procesjach stawały się śmielsze, bardziej świeckie, aż doszło do zuchwałości odciągających uwagę wiernych od spraw nabożeństwa. Nie dziwota więc, że w roku 1787»biskup administrator diecezji krakowskiej Józef Olechowski-Olechnowski (1725-1809) przykazał "bractwom i cechom brać udział w procesji bez strojów dziwacznych lub nadto światowych albo do śmiechu pobudzających, ale aby były podług myśli i ustaw Kościoła Bożego, zagrzewając do cnót chrześcijańskich i pobożności". Rozdokazywany lajkonik dostał więc dymisję ze swego stanowiska w kościelnej procesji. I słusznie. Ale włóczkowie nawykli do ludzkiego podziwiania, jak sławni aktorzy, nie mogli pogodzić się z odejściem z zacisze zapomnienia. Po pewnym czasie ukazali się znów na ulicach Krakowa, znów w oktawę Bożego Ciała, ale już nie jako uczestnicy procesji, lecz jako niezależna trupa wesołków we wschodnich strojach z pałkierzem w roli głównej. I tak się zaczęło. Pomysł połączenia lajkonika z obroną Krakowa przed najazdem Tatarów zrodził się w głowie Konstantego Majeranowskiego (1790-1851), dramaturga i dziennikarza niezbyt skrupulatnego w traktowaniu prawdy historycznej, podejrzewanego na przykład o to, że sam komponuje piosenki ludowe i podaje je za prastare. Utworzona na kanwie jego koncepcji legenda o lajkoniku podszepnęła organizatorom tego widowiska "tatarski" sposób bycia - owe gonitwy, chwytanie w jasyr, wymuszanie okupu... ------------------------- Noc świętojańska Noc świętojańska zjawiajająca się na chwilę, jasna, prawie przezroczysta, wonna akacjami i jaśminem, zwiewna - jest porą wyjątkową. I to od zamierzchłych czasów, kiedy nie nazywała się nocą świętojańską, bo na jej patrona, św. Jana Chrzciciela jeszcze długo przyszło światu czekać. Ale już wtedy była nocą zabaw. Nasi dalecy pradziadowie, wrażliwi na każdy impuls natury jak ptaki, wyczuli w kościach i pojęli sercem to przedziwne zjawisko przesilenia letniego. Zdjęci nagłą wesołością rozpalali ogniska, by skakać koło nich, prowadzić korowody. Już wtedy, w okresie ustalania się prymitywnych wierzeń religijnych uważano taniec za rzecz piękną, więcej - za czynność magiczną. Najpierwsze tańce powstały wcale nie z radości, lecz ze strachu. Nasz daleki protoplasta kierujący się tylko intuicją i rozumujący na podstawie wrażeń zmysłowych - bał się wszystkiego, co go otaczało, nawet własnego cienia. W roślinach, zwierzętach, kamieniach, w słońcu, księżycu, błyskawicach widział złe duchy, czyhające na niego, biedaka, podstępne i zajadłe. Znał wprawdzie i dobre duchy, ale zawsze bardziej zależało mu na przekupieniu złych, niż na przypodobaniu się dobrym, z natury swej niegroźnym. Taniec był jedną z możliwości przypodobania się tym złym duchom, wyprowadzenia ich w pole, dosłownie, jak najdalej od siedzib ludzkich. Wyczyniano więc różne tańce dla zimnego wiatru, aby powiał gdzieś daleko za góry, za lasy, tańczono dla słońca, by nie wypaliło traw sypiących ziarnem i nie wysuszyło wodopojów, skakano dla zwierza, aby nie pożarł myśliwego, lecz przeciwnie, sam pozwolił pożreć się z kopytami. Skakanie koło ognia i przez ogień w dobie przesilenia letniego jest jednym z najstarszych nabożeństw, radosnym obrzędem ku czci słońca, "białego boga". Nie zanikło w czasach, gdy nasz praprzodek stworzył sobie już materialną formę swoich bogów, ulepił je z gliny na obraz i podobieństwo swoje albo wyciosał z pni drzew po borach. Stało się jednym ze świąt pogańskich, które niewiele zmieniając formę przetrwało długie wieki i zakorzenione w tradycji licznych narodów istnieje szczątkowo do dziś. Święto palenia ognisk było także, w czasach odległych od naszej ery, porą powrotu na świat ludzi zmarłych. Korzystali tu ze sposobności ogrzania wystudzonych dusz. A ludzie żywi mieli okazję do praktykowania najrozmaitszych wróżb i guseł, którym duchy zmarłych skutecznie patronowały. ------------------------- Sobótka Zacznijmy od znanego już w zamierzchłych czasach "stada", czyli stadnego zbierania się ludzi na swawole, które następowały po obrządkach kultowych ku czci "białego boga". Łukasz Gołębiowski w oparciu o stare świadectwa relacjonuje: "Słowianie w swym tańcu mieli zapewne coś uroczystego i religijnego, kiedy się zbierało Boże stado, kiedy z dziewiczej góry zstępowały młodociane, przyszłe mężów oblubienice, z miejsc swoich mołojcy hoże, zamężne niewiasty i żonaci, starce i dzieci, klaszcząc w ręce i wykrzykując Łado! Łado! wśród pląsów i śpiewów postępowali ku horodyszczom, gdzie się odbywały ofiary, obrządki i biesiadne wspólne". Józef Ignacy Kraszewski (1812-1887), pisarz uznany za ojca powieści polskiej, widzi stado mniej romantycznie, z zaangażowaniem uczuciowym odtwarza wyszukane a starych dokumentach fakty: "Szał czasem opanowywał te gromady, i dziksze z nich szły jak stada w las, porywając gwałtownie dziewczęta; zwano też te szały stadem; rodzina jednak każda pilnowała swoich i stała na czatach, aby do stada nie dopuścić i od porwania bronić". Uroczystości te nazywano na niektórych obszarach naszego kraju i u sąsiadów na wschodzie kupalnocką, co jedni wywodzą od nocy poświęconej rzekomemu bóstwu starosłowiańskiemu Kupale, a inni po prostu od obrzędowego kąpania się w tę noc. Po wprowadzeniu chrześcijaństwa mądrzy kapłani, doceniający potęge tradycji w wierzeniach religijnych i obrzędach, postanowili włączyć kupalnockę do kalendarza kościelnego (w nadziei rychłego oczyszczenia jej z pogańskiego szkaradzieństwa) i oddali ją pod opiekę św. Jana Chrzciciela. Zmiana patrona nie zmieniła jednak istoty święta związanego z wyobrażeniami i praktykami zabobonnymi. Ludzie młodzi nadal odprawiali misteria i zabawy "biesom jeno miłe, a Panu Bogu obmierzłe". Sobótka jest kontynuacją stada. Ta nowa nazwa nadana została starym zabawom w noc świętojańską już po wprowadzeniu chrześcijaństwa. Stanowi zdrobnienie wyrazu "sobota". Początkowo bowiem na dużych obszarach naszych ziem hasano przy obrzędowych ogniach nie w wigilię św. Jana, lecz w sobotę poprzedzającą... Zielone Świątki. Z czasem określenie "sobótka" przyjęło się ogólnie. Tu mała dygresja. Istnieje legenda, według której sobótka jest uroczystością ku czci pewnej dziewicy. Krótko: Dawno, dawno, nie wiadomo ściśle kiedy, kochało się dwoje młodych - czysta, wierna dziewica Sobótka i szlachetny, waleczny rycerz Sieciech. Sieciech wrócił z wojny i już miał pojąć czekającą nań Sobótkę za żonę, już nawet zapalono weselne ognie i zamierzano puścić się w tany, gdy nagle, jak spod ziemi, wyrosła horda najeźdźców. Kto żyw, rzucił się w wir walki. Sobótka także.Wraży pocisk trafił ją w samo serce. Ale wroga odparto. Działo się to w noc świętojańską. Wróćmy jednak do historii obrzędu. Ponieważ sama należę do osób, które chętnie widziałyby Polskę ojczyzną wszelkich prastarych zwyczajów, obyczajów, zabaw, pozwolę sobie przytoczyć zdanie tylokrotnie już cytowanego ks. Kitowicza, jakoby "Sobótka bez wątpienia wzięła początek od Polaków jeszcze pogan, którzy na cześć bożków swoich ognie palili i przez nie skakali". Ale prawda wygląda inaczej. Sobótka znana jest od dawien dawna we wszystkich krajach Europy i gdzieniegdzie poza nią. A wszędzie była nocą nie tylko zabaw, lecz i odprawiania wróżb, i różnych innych zabobonów abrakadabra. Oto kilka przykładów: Czesi, podobnie jak Polacy, przepasywali się wieńcami z bylicy i skakali przez ognisko, co miało obronić ich przed duchami, żyjącymi wiedźmami i wszelkim nieszczęściem z bólami krzyża włącznie. Wierzyli również, że popiół z ogniska, wystudzony i rozsypany na dachu, chroni domostwo od pożaru, zasuszony wianek z bylicy stanowi niezawodny lek dla bydła, a dym ze świętego ogniska zaostrza wzrok, "jeśli się dobrze wgryzie w wyropężone oczy". Węgrzy uważali, że ogień św. Jana chroni bydło przed wiedźmami i że kto nie przyjdzie na sobótkową zabawę, będzie miał dużo ostu w jęczmieniu i chwastów w owsie. Serbowie po skończonej sobótce zapalali od dogasającego ogniska pochodnie z kory brzozowej i obchodzili z nimi do zagrody dla wyjurzenia złych duchów i wszelkich uroków. W Danii i Norwegii palono ogniska na rozstajnych drogach, gdzie, jak wierzono, zwykle spotykają się wiedźmy ze swymi ukochanymi diabłami. W Szwecji wigilia św. Jana była jednocześnie świętem ognia i wody, więc ogniska palono nad brzegiem jezior i rzek, co sprawiało, że woda nabierała właściwości leczniczych. Szczególnie "krostawi i parchaci" po zanurzeniu się w niej wychodzili gładcy jak piskorze. W Rosji skoki przez ogień odbywały się parami, a właściwie we troje, bo para "mająca się ku sobie" niosła na ramionach figurę Kupały. Gdy figura ta fiknęła w ogień wróżyła koniec miłości. W Grecji przez ognisko skakały najpierw dziewczęta wołając: "Pozostawiam za sobą moje grzechy". Dopiero zanimi ponad ogniem i piekącymi się grzechami dawali susy młodzieniaszkowie. Na Lesbos skakano przez ogień z kamieniem na głowie, aby głowa była twarda, mądra i zdrowa jak kamień. Kto skakał bez tego obciążenia, ujawniał się jako głupek albo kandydat na wariata. Palenie ognisk w noc przesilenia letniego praktykowano było również przez ludy mahometańskie Afryki Północnej. W wielu krajach ludziom biednym i pokornego serca przewracało się tej nocy w głowach: ogarniała ich nagła żądza bogactwa i wyniesienia. A że niezrównany w mocy odkrywania skarbów zakopanych w ziemi był złoty, lśniący jak ogień, ale widzialny tylko przez okamgnienie kwiat paproci, błądzili po lasach, by go zdobyć. Legendy o kwiecie paproci przetrwały do dziś w podaniach ludów, z niewielkimi tylko zmianami w tekście. W czeskich i niemieckich klechdach szczęśliwy zdobywca kwiatu paproci powinien szukać skarbów w ciemnym borze. We francuskich - biec z tym kwiatkiem jak z pochodnią na najwyższe wzgórze w okolicy, by tam rozgarniając ziemię gołymi rękami odkryć żyłę złota lub drogie kamienie promieniujące niebieskawym światłem. W rosyjskich - zerwawszy gorejący kwiat paproci rzucić go jak najwyżej w powietrze i tam, gdzie spadnie w postaci złotej gwiazdy, szukać skarbów. W Polsce też wielu, bardzo wielu młodzieńców (o panach nic nie wiemy) opętanych łaknieniem bogactwa próbowało znaleźć kwiat paproci w ciemnym borze. Jak dotąd nie słychać jednak, aby się to komuś udało. Może dlatego, że niewidzialne - ale wyjące, czyniące okropny łoskot i huki - oraz widzialne straszydła, które strzegą zazdrośnie owych skarbów, robią wszystko, aby śmiałka do kwiatu paproci nie dopuścić. A może dlatego, że - jak twierdzą ludzie wierzący podręcznikom botaniki, nie zbiorom bajek - paproć nie rozkwita ognistą gwiazdką, lecz jest rośliną skrytokwiatową, zarodnikową i na spodzie liścia ma tylko malutkie brunatne brodaweczki? Na północnych i wschodnich obszarach naszego kraju w wigilię św. Jana o zmierzchu po doszczętnym wygaszeniu wszelkich palenisk w całej wsi krzesano nowy ogień. W tym celu wbijano dębowy kół w ziemię, nakładano nań ściśle dopasowaną dębową tarczę i szybko obracano tą tarczą (robili to młodzi ludzie na zminę), aby wykrzesać iskry. Gdy kół wreszcie od silnego tarcia zajął się płomieniem, zapalano od niego głownie i roznoszono po wsi nowy ogień. Tego samego wieczoru odprawiano wszędzie wróżby miłosne. Osoby gotowe kochać, ale jeszcze nie wiedzące kogo, musiały w wielkiej dyskrecji i w całkowitym milczeniu narwać różnych kwiatów polnych i ułożyć je w równiankę, czyli w girlandkę. Potem o północy wziąć naczynie z wodą, otoczyć tą równianką i patrząc w nie mówić: "Najmilszy przychodzi pić", albo, gdy wróżył sobie chłopiec: "Najmilsza sercu niech przyjdzie i da mi pić". Jeśli miłość była bliska, na dnie naczynia ukazywała się twarz ukochanej osoby. Podobno niektórzy młodzieńcy widywali buziaki swoich dziewcząt na dnie otoczonego równianką... kieliszka. Zioła zerwane w dniu św. Jana miały czarodziejską moc. W Kieleckiem i na Podhalu zrywano je bardzo rano, "przed piersem ptoskiem", w innych regionach wieczorem. Ale wszędzie musiało być dziewięć rodzajów ziół, w tym koniecznie rumianek i kwiaty dzikiego bzu. Wito z nich wianki, suszono pod poduszką, a następnie używano jako leku przeciwko wszelkim chorobom ludzi i zwierząt. Zielem szczególnie mądrym w sprawach miłosnych był cząber, pikantna roślina przyprawowa. Osoba pragnąca dowiedzieć się, czy małżeństwo jej dojdzie do skutku, brała dwa krzaczki cząbru z ziemią i stawiało w izbie, w niewielkiej odległości jeden od drugiego. Jeśli krzaczki przy dalszym wzroście połączyły się ze sobą, małżeństwo było zapewnione. Jeśli nie, nie wiadomo. Najgorzej, gdy któryś z krzaczków zwiądł, bo to wróżyło śmierć. Krzaczek po lewicy, gdy się stało do nich twarzą, wyobrażał dziewczynę, po prawicy chłopca. Nawet szczypiorek cebuli też miał coś do powiedzenia w tę niezwykłą noc. Dziewczęta naznaczały kolorowymi nitkami kilka rosnących szczypiorków nadając im imiona swoich adoratorów. Wierzyły, że który chłopiec najgoręcej kocha, tego szczypiorek najbardziej urośnie do rana. Niewiasty leciwe, gospodynie pragnące poznać, choćby w ogólnych zarysach, najbliższy los swego domu, wybierały dwa szczypiorki. Jeden oznaczał szczęście, drugi nieszczęście. Który więcej pchnął się w górę, ten wskazywał, czego należy oczekiwać. Pomiędzy godziną 11 a 12 w nocy niezawodnym wróżem stawał się również krzew ligustrowy, pod warunkiem jednak, że skończył siedem lat. Ligustr albo inaczej kocierpka, krzew używany na żywopłoty, dorasta do 4»metrów wysokości. Siedmioletni jest już w sile wieku, więc wzrost ma odpowiedni. Kwitnie w czerwcu białymi, nieprzyjemnie pachnącymi kwiatkami. Osoba pragnąca dowiedzieć się, czy jej najgorętsze pragnienia zostaną spełnione, szła w oznaczonej porze go ligustru i starała się z zamkniętymi oczami dosięgnąć jego kwiatów. Jeśli zdoła urwać trzy, mogła mieć nadzieję na powodzenie. Za najbardziej świętojańskie ziele uchodziła u nas od wieków, podobnie jak w innych krajach, bylica. Na Mazowszu, na Podlasiu i w Krakowskiem przyozdabiano nią bramy i wejścia do budynków wierząc, że roślina ta ma właściwości odbierania jadu złym oczom, napojonym zawiścią, zdejmowania zadanych już uroków i leczenia chorób (zwłaszcza febry) powstałych z nasłania diabelskiego. W Sandomierskiem dodawano do bylicy gałęzie bzu, znanego także ze swych magicznych mocy, szczególnie w dziedzinie odpędzania upiorów. Powszechnie panowały wierzenia, że osobom biorącym czynny udział w sobótkowych tańcach, skokach przez ogień i, powiedzmy oględnie, innych swawolach nic złego stać się nie może aż do następnego św. Jana. Wobec tak wybitnie zabobonnego charakteru sobótki, która uparcie nie dawała się dostosować do chrześcijańskich wymogów, kapłani jęli zwalczać to ludowe święto. Potępiali je w kazaniach, nie dawali rozgrzeszenia przy spowiedzi i grozili ogniem piekielnym każdemu, kto dołożył ręki do rozpalania pogańskich ognisk. Zakonnicy z krzyżami i zapalonymi świecami przychodzili procesją na miejsce zabawy i rozpędzali tańcujących. Najwcześniejszy ze znanych dotychczas zakaz urządzania sobótki, utrwalony w dokumentach, znajduje się w zbiorze przepisów synodalnych biskupa warmińskiego Henryka Iii (1373-1401). Biskup ów nie był oczywiście jedynym wysokim rangą duspasterzem walczącym zapalczywie z czartowskimi ogniskami. Co bardziej wpływowi przekonywali nawet królów o zgubnym wpływie sobótek na dusze ludu. Na przykład w roku 1468 opat benedyktyńskiego klasztoru świętokrzyskiego nakłonił króla Kazimierza Jagiellończyka, aby ten wydał zakaz urządzania pogańskich uroczystości na Łysej Górze (gdzie odbywały się słynne zloty na miotłach i sejmy czarownic). Zakaz królewski nie na wiele się jednak przydał, skoro żyjący w sto lat później Marcin z Urzędowa, ksiądz, botanik, profesor Akademii Krakowskiej odnotowuje w swoim Zielniku: "U nas w wilią S. Jana niewiasty ognie paliły, tańcowano, śpiewano, diabłu cześć i modły czyniąc; tego pogańskiego zwyczaju do tych czasów w Polszcze nie chcą dopuszczać, czyniąc z bylicy ofiarowanie, wieszając ją po domach, i opasując się nią, czyniąc sobótki paląc ognie, krzesząc je tarciem drzewa, aby była prawie świętość diabelska (...). Gdzie obcego rodu zagnieździły się i przemogły Lutry, tam sobótek odprawiać nie wolno było". Nie tylko duchowni, ale i liczni panowie szlachta zwalczali sobótkę jako pogański zwyczaj Panu Bogu wielce już uprzykszony. Sprzeczali się o nią poeci publikując na jej temat pełne uczuciowego zaangażowania utwory. Mikołaj Rej (1505-1569) woła w swej Postylli pełen oburzenia: "W dzień św. Jana bylicą się opasać, a całą noc koło ognia skakać... toć... niemałe uczynki miłosierne! a tam najwiętsze czary, błędy w ten czas się dzieją!" Do obrońców tego starego obrzędu, mającego już formę zabawy, należy pogodny, umiejący patrzeć na świat z przymrużeniem oka, czuły na urok przeszłości Jan Kochanowski (1530-1584). Swoją Sobótką, utworem bardzo przekornym, gdyż wprowadzającym do poezji pierwiastek ludowy, co w Xvi wieku było wprost niezwykłe, zwrócił współczesnym uwagę na piękno tej uroczystości. Siedząc pod wonną lipą pisał: Gdy słońce Raka zagrzewa,@ A słowik więcej nie śpiewa,@ Sobótkę, jako czas niesie,@ Zapalono w Czarnym Lesie.@ Tam goście, tam i domowi@ Sypali się ku ogniowi;@ Bąki za raz troje grały,@ A sady się sprzeciwiały.@ Siedli wszyscy na murawie;@ Potem wstało sześć par prawie@ Dziewek jednako ubranych@ I bylicą przepasanych.@ Wszystkie śpiewać nauczone,@ W tańcu także niezganione... Wśród poetów jawnie występujących w obronie sobótki był także Jan Gawiński (ur. 1622 lub 1626, zm. ok. 1684), który tak oto się wypowiedział: ... Jan święty Chrzciciel przyszedł, więc palą sobótki,@ A koło nich śpiewając skaczą wiejskie młódki.@ Nie znoście ich zwyczajów. Co nas z wiekiem doszło@ I wiekom się ostało, trzeba by w wiek poszło. I poszło. Chociaż niektórzy twórcy, mający wpływ na kształtowanie opinii ogółu nadal zwalczali sobótkę. Wśród nich Kasper Twardowski, wierszopis polski, tworzący w pierwszej połowie Xvii stulecia. Wybrzydzał: Wszyscy na rozpust, jako wyuzdani@ Idą bylicą w poły przepasani,@ Świerkowe drzewa zapalone trzeszczą,@ Dudy z bąkami jak co złego wrzeszczą;@ Dziewki muzyce po szelągu dali,@ Ażeby skoczniej w bęben przybijali.@ Włodarz, jako wódz przed wszystkimi chodzi,@ On sam przodkuje, on sam rej zawodzi.@ Za nim jak pszczoły drużyna się roi,@ A na murawie beczka piwa stoi.@ Co który umie, każdy dokazuje,@ Ten skacząc wierzchem płomienia strychuje;@ Ow pożar pali, drudzy huczą, skaczą,@ Aż ich dzień zdybie, to się wzdy zobaczą (opamiętają - MZ). Jeszcze w połowie Xix stulecia noc świętojańska płonęła sobótkowymi ogniskami, rozbrzmiewała muzyką i śpiewem. Ale z czasem cichła coraz bardziej, przygasała tłamszona przepisami przeciwpożarowymi i odchodziła w niepamięć przed świtaniem nowych obyczajów. ------------------------- Puszczanie wianków Wianek noszony na głowie powstał jako środek obronny przeciwko czarom rzucanym przez złe oczy. Splatano go z czerwonych kwiatów lub z dużą domieszką kwiatów o tej barwie, gdyż czerwień była kolorem magicznym, nie do pokonania przez najjadowitsze uroki. Nasz bardzo dawny przodek, którego dziś tak łatwo nazywamy człowiekiem prymitywnym, był świetnym psychologiem. Wiedział, że jaskrawy przystrój głowy ściągnie na siebie uwagę patrzącego. A ponieważ - jak wierzył - najbardziej gryzący jad zawiera pierwsze spojrzenie czarownika, kierował je na czerwone kwiatki. W wianki ubierano przede wszystkim istoty słabe, bezbronne - dzieci i młodziutkie dziewczątka. W późniejszych wiekach wianek stał się symbolem niepokalanego dziewictwa. Prawo zwyczajowe, bardzo skrupulatnie zwykle przestrzegane, zabraniało noszenia wianka po zamążpójściu. Wykroczenie przeciw temu zakazowi było aktem nieobyczajności. A zdarzyło się coś podobnego, i to osobie, na którą sam Pan Bóg nałożył obowiązek świecenia przykładem ludowi. Mam na myśli Dąbrówkę, żonę Mieszka I. To ona, wychowana w innej obyczajowości na dworze swego ojca Bolesława I czeskiego, zlekceważyła panujące u nas zwyczaje i po ślubie, który zawarła z Mieszkiem jako panna nie pierwszej młodości, stroiła się w wianek. Nie tylko z resztą zaraz po ślubie, ale i później, gdy powiła już dwóch synów, Bolesława (późniejszego Chrobrego) i Włodyboja. Można sobie wyobrazić, jak to przyjęła opinia dworu, zwłaszcza ta szeptana na ucho przez zacne matrony! Puszczanie wianków na wodę w kupalnockę czy późniejszą noc świętojańską ma też swoją symboliczną wymowę. Rzucały je dziewczęta "gwoli wróżbom zamążpójścia". Nie były to takie same wianki jak noszone na głowie. Dziewczęta wiły je z bylicy świeżo zebranej na leśnych polanach dobierając po trzy gałązki (trzy liczba kabalistyczna!) i o zmroku, zaopatrzywszy swe dzieło w zapaloną świeczkę i przeżegnawszy się na drogę, puszczały z prądem rzeki. Młodzieńcy czekający na brzegu wskakiwali po wianki "choćby i z narażeniem życia" lub gonili je na łódkach. Wianek wyłowiony przez chłopca stawał się jego własnością i stanowił obiecankę małżeństwa, a ten, który nie złapany odpłynął w dal, zapowiadał dziewczynie opuszczenie rodzinnych stron lub staropanieństwo. Zdarzało się, że chłopcy goniąc za jednym upatrzonym wiankiem pozwalali innym, łatwym do wyłowienia, przepłynąć mimo. Jak w życiu. Najgorzej gdy wianek szedł na dno - wróżyło to dziewczynie śmierć w kwiecie wieku, ale kawalerowie czuwający na brzegu, starali się do tego nie dopuścić, bo utonięcie wianka byłoby ujmą dla ich rycerskości. Puszczanie wianków, jak wiele różnych wróżb, stało się z czasem tylko zabawą ludową. Zabawą, dodajmy, o wielkich walorach widowiskowych. Przyciągało coraz więcej uczestników, czynnych i takich, co "jeno przyglądali się z mostów rozbawionej gawiedzi". Kazimierz Władysław Wójcicki tak pisze w swoich Pamiętnikach dziecka Warszawy o puszczaniu wianków w pierwszej połowie Xix wieku: "Brały w nim udział przeważnie wszystkie cechy, zarówno jak obywatele (czyli posiadacze kamienic - MZ) i najuboższe rodziny, gdzie tylko było młode dziewczę. Już od godziny czwartej po południu tłumy ciągłe przepełniały ulicę Bednarską, most pływający na łyżwach, całe wybrzeże powiślańskie, tak od strony Warszawy, jak i przedmieścia Pragi. Dziewczęta z bijącym sercem puszczały wianki na fale rzeki, z tą wróżbą, że gdy schwytany zostanie, w następne zapusty czepiec mężatki włoży, gdy zaś popłynie z wodą długo jeszcze czekać będzie musiała na męża. (...) Zabawa trwała do późnego wieczoru; przy pierwszym mroku zapalono ognie sobótkowe; najpierw na piaszczystych wzgórzach przedmieścia Pragi, później od strony Warszawy. Najwięcej malowniczo wyglądały ogniska na tratwach flisaków i galarach gorejące, bo wydawały się wówczas tak, jakby z fal rzeki buchały płomienie. Późno wieczorem powracano do domów". W drugiej połowie Xix wieku dochodzi do współzawodnictwa w urządzaniu wiankowych uroczystości między dwoma największymi miastami Krakowem i Warszawą. W Krakowie w roku 1879 wianki odbyły się z wielką pompą. Imprezę rozpoczęto o godzinie ósmej wieczorem występami dwu pierwszorzędnych orkiestr. Potem wypłynął na Wisłę "galar" z żywym obrazem "Wianki". Następnie wystrzelono bajecznie kolorowe fajerwerki. Po fajerwerkach odbyła się defilada pięciu łodzi wiozących figury mitologiczne. Na pierwszej łodzi - same Rusałki i Świtezianki, na drugiej - Wodak, Leluja, Jezioran, Czud i Topielec, na trzeciej - Boguńka, na czwartej - Wilkołaki, na piątej - Perun, Perunata, Auska, Broskla, Warpulis, Pogoda i dwa Chochliki. (Na przyjrzenie się bliżej tym postaciom, pozwalają encyklopedie i księgi z dziedziny mitologii słowiańskiej. ) Potem były znów pióropusze sztucznych ogni, a następnie wystąpił na galerze chór Krakowskiego Towarzystwa Muzycznego dyrygowany przez Stanisława Niedzielskiego. Gdy zacichł, na deskach tejże galery dano żywy obraz, przedstawiający Krakusa walczącego zwycięsko ze smokiem, podług szkicu Juliusza Kossaka. Trzecia eksplozja sztucznych ogni zakończyła imprezę. A w Warszawie? "Kurier Warszawski (nr 138) z 1879»roku podaje, że wianki były raczej skromne. "Ograniczały się (...) na kilku beczkach smolnych, zapalonych na Saskiej Kępie, ogniu bengalskim w jachtklubie i na łodziach kilku, skąpo ozdobionych iluminacją różnobarwnych latarń. Dodajmy do tego przewoźników chwytających zapamiętale wianki, których już chwytać chyba nie było potrzeby... Zresztą i wianków rzucano niewiele - widocznie niepewne o swych przyszłych dziewoje wolą dziś czytać: "Nie omylny sposób wyjścia za mąż"". Tym razem zdecydowanie wygrał Kraków. A w innych latach różnie bywało. W okresie międzywojennym do współzawodnictwa dwóch stolic dołączyły inne miasta leżące nad Wisłą, i nieraz bardzo trudno było ocenić, gdzie ta malownicza zabawa wypadła najładniej. Dziś puszczanie wianków jest ledwie słabiutkim echem dawnych uroczystości. Niekiedy stanowi tylko jeden z punktów programu jakiejś wcale nieświętojańskiej imprezy, na przykład obchodu "Święta prasy". Ale ostatnio o wiankach przypomnieli sobie harcerze, ożywiający z powodzeniem tradycyjne obrzędy. ------------------------- Wyzwoliny kosiarza Ten malowniczy zwyczaj żniwiarski liczy sobie około dwustu lat zaledwie. Upowszechnił się razem z użyciem kos, których pierwszą wytwórnię założył w Polsce, w Sobieniach Jeziorach, kasztelan łukowski Jacenty Jezierski (1722-1805) w drugiej połowie Xviii wieku. Jest to po prostu zabawa kosztem nowicjusza, który, aby zostać uznanym za "chłopa równo ludu" i być dopuszczonym do konfidencji ze starszymi, musi się wkupić. Ceremonia wyzwolin praktykowana była w całym kraju. Najpowszechniej w Wielkopolsce. Tam miała następujący przebieg: Po skończonym dniu pracy, podczas którego kandydat na wyzwoleńca, zwany chwilowo "frycem" albo "wilkiem" musiał udowodnić, że potrafi kosić nie gorzej niż inni, wkładano mu na głowę wieniec z polnych kwiatów i przewiązywano go w pasie powrósłem z zieleni. Tak udekorowanego prowadzono przez wieś niosąc chorągwie z czerwonych chustek, przywiązanych do grabi. Kilku młodych kosiarzy trzymało nad frycem skrzyżowane kosy. Wśród gromady byli też muzykanci grający przez cały czas radosnego marsza. Zawiódłszy fryca do domu gospodarza, którego zboże kosił, kładli go na wniesionej do izby bronie, przykrytej płachtą, i zgodnie ze zwyczajem bili go, czyli dawali mu frycówkę. Ale nie w całej Wielkopolsce frycówka była przykrością nieuniknioną. W okolicach Kalisza mogła zapobiec jej ta dziewczyna spośród żniwiarek, która rzuciła na bronę białą chustkę. Przypomina się Danuśka z Krzyżaków ratująca w ten sposób życie Zbyszkowi z Bogdańca. Żniwiarki przeważnie korzystały z tego przywileju, tym bardziej że był on także oficjalnym obwieszczeniem, iż "wilk" i jego obrończyni mają się ku sobie. Gdy chusteczka legła na bronie, któryś z chłopców wskakiwał na stołek i wygłaszał coś, co byśmy dziś nazwali przemówieniem okolicznościowym. A ponieważ dobry kosiarz nie zawsze był krasomówcą, przemówienia też bywały różne. Na przykład takie (zanotowane przez Oskara Kolberga w Gwiartowie); Co dziś zaszło o piątej godzinie,@ Oto znaleźliśmy wilka w Gwiartowskiej dolinie,@ Był on nie bardzo stary, lecz przytem bardzo zuchwały.@ Założyliśmy na niego to lewe skrzydło,@ Chcieliśmy mu dać dobre mydło.@ Lecz się za nim wstawiła piękna dziewczynka,@ Która nam oznajmiła o tej nowinie,@ My też czem prędzej skoczyli,@ Do towarzystwa żeśmy go przyjęli - i robić kazali. Uwolniony od bicia, lub też zniósłszy po męsku frycówkę, delikwent zapraszał zebranych do karczmy na poczęstunek. Po libacji jeden ze starszych kosiarzy wchodził na dach i stamtąd ogłaszał, co wolno, a czego nie wolno świeżo wyzwolonemu kosiarzowi. Wolno mu było od tej chwili "chodzić do karczmy, ale nie za ćwiartki zboża wynoszone po kryjomu", "kochać panny, nawet dwie naraz, ale tylko tak długo, póki się jedna z nich nie dowie", "tykać się ze starszymi, jeśli od nich wyjdzie do tego ochota", "nie spoufalać do siebie gołowąsów i nie gorszyć ich swoim doświadczeniem", "nie obiecywać dziewczynom gruszek na wierzbie"... Litania praw i obowiązków uzależniona była wprawdzie od pomysłowości i dowcipu oratora na dachu, zawsze jednak zawierała jakieś wskazówki moralne i przypomnienia norm obyczajowych. Wyzwolony kosiarz miał wszelkie prawa uczestniczenia w kośbie zboża, z jednym wszakże wyjątkiem: nie mógł jako pierwszy rozpoczynać nowych żniw. Istniał bowiem - tu i ówdzie jeszcze się kołacze - stary przesąd, że pomyślność zbiorów zależy od tego, kto pierwszy zetnie choćby kilka kłosów. Przeważnie pierwszą garść zboża ścinał sam gospodarz lub, jeśli go nie stało, gospodyni. W Lubelskiem, w okolicach Chełma, zaszczyt ten przypadał człowiekowi, o którym było powszechnie wiadomo, że ma dobre serce. Miało to zapobiegać kaleczeniu się żeńców przy pracy. W Białostockiem, koło Łomży, w Warszawskiem, koło Grójca, w Poznańskiem, koło Kłodawy żniwa rozpoczynane były przez sprawdzonych w poprzednich latach kosiarzy przodowników. Wychodzili w pole wcześniej niż inni i ścinali kilka pierwszych garści. Zasługiwali na uznanie, to prawda, ale mili bliźni, nie lubiący wstawać na doświtku, zamiast bić im duże brawa, pomstowali piosenką: Bodajze cie ty przodecku piorun trzas,@ co chodziłeś na polecko bardzo wcas! Nie wolno było rozpoczynać żniw człowiekowi niezasobnemu i młodemu, a ponieważ nowo wyzwolony kosiarz grzeszył tymi cechami, więc nie mógł też być przodownikiem. ------------------------- Baba, broda, pępek, koza, bęks Nie, to nie wyliczanka przy zabawie w chowanego. To nazwa ostatnich kłosów, które pozostawiono nie zżęte na polu albo zżynano uroczyście, obrzędowo, na zakończenie żniw i niesiono do domu z różnymi ceremoniami. Kłosy te przechowywane pieczołowicie, najczęściej za świętym obrazem, a następnie użyte do nowego siewu dawały ciągłość wegetacji i miały zapewnić obfite plony w przyszłym roku. Wymienione w tytule określenia dla ostatniej garści koszonego zboża to tylko niektóre stosowane w Polsce. Do najpospolitszych dorzucić by należało jeszcze takie: przepiórka, stary albo dziad, fonka, bękart... Identyczne nazwy noszą zabawy zwyczajowe związane ze ścinaniem ostatnich kłosów. Baba. W mitologii słowiańskiej, na obszarach całej Słowiańszczyzny, była złośliwą istotą nadprzyrodzoną, demonem. Według jednych podań, miała postać burzy ze wściekłymi błyskawicami, według innych - żeńskiego potwora, żywiącego się duszami pomordowanych przez siebie ludzi. Nosiła miano baby-jędzy, baby-jagi, zjadarki. Później, we wczesnym średniowieczu, gdy żyto zajęło poczesne miejsce wśród uprawianych zbóż, baba otrzymała spesjalność demona zbożowego, nazwaną ją żytnią-babą, południcą, przypołudnicą... Jako taka przetrwała do naszych czasów. Osoby będące wiejskimi dziećmi w latach trzydziestych naszego wieku pamiętają na pewno, że aby nie deptały zboża wchodząc w łan po maki i chabry, straszono je południcą. Jako dowód na jej istnienie pokazywano im w upalne dni powietrze rozedrgane nad dojrzałą niwą i mówiono, że to południca pali ognisko w jakiś przedziwny sposób - bez ognia tylko przezroczystym dymem. Baba w zwyczajach żniwiarskich, ostatnia garść zboża, stanowiła pewną trawestację żytniej-baby. Miała też właściwości magiczne, ale nie złośliwe, wręcz przeciwnie. Dlaczego nie budziła ujemnych uczuć. Raczej bawiła. Ścinanie ostatnich kłosów przypada zwykle w udziale osobie, która niezbyt chętnie przykłada się do pracy. Troszczy się już o to cała reszta żniwiarzy. Dla przykładu na Kujawach, jak podaje Oskar Kolberg, "W ostatnim dniu żniwa usadzą się (zmówią się - MZ) żniwiarze na kogokolwiek upatrzonego wśród towarzyszy, zwykle na dziewuchę leniwszą dla zaturbowania jej i nikt z umysłu nie przychodzi jej w pomoc, zmuszając ją przez to do urżnięcia własną ręka ostatniej garści zboża. Wszakże od tej czynności chciała się ona wywinąć, ale wszyscy żniwiaże i żniwiarki ukończywszy swą robotę otaczają ją i nie dozwalają jej się wymknąć". Dziewczęta pracujące chętnie przy żniwach wierzyły, że uczciwą pracą wysługują sobie dobrego męża. Zapewniała im to znana powszechnie, a zanotowana pod Olkuszem piosenka: Żnijcie, dzołchy, żnijcie,@ Macie Jasia z życie,@ Jak żytko zeżniecie,@ Jasia se weźmiecie. Dziewczyna ścianjąca ostatnie kłosy otrzymywała miano Baby i stawała się przedmiotem drwinek. A w Gdańskiem, w okolicach Stargardu, Sztumu, Malborka panowanie przekonanie, że w okresie do następnych żniw przytrafi jej się dziecko. Koło Wieliczki natomiast, w Przebieczanach, utrzymywał się - wyjątkowo! - całkiem odmienny zwyczaj: dziewczyny pragnęły ściąć ostatnie kłosy! Tak, bo to zapewniało im szczęście nie tylko w plonach. Chwytały się nawet różnych sposobików, aby zostać Babą. Najczęściej przystawały na polu tak, aby kilka rosnących kłosów schować pod spódnicę, następnie upewniwszy się, że wszystko w polu już skoszone, odsłaniały ukryte kłosy i triumfalnie ścinały. Snob związany z ostatnich kłosów zboża formowano w postać baby, ubierano w bluzkę, spódnicę, fartuch, na głowie wiązano chustkę przeważnie czerwoną, w rękę wtykano gałąź przyozdobioną kwiatami, i wieziono gospodarzowi, na którego polu odbywały się żniwa. Po wesołej biesiadzie składano babę w stodole. W okolicach Malborka, a także koło Brodnicy, baba zawsze była wielka i gruba, składała się co najmniej z ośmiu snopków, a do tego jeszcze obciążano ją kamieniami. Musiała być spaśna, bo tylko taka zapewniała obfite zbiory w przyszłym roku. W Krakowskiem nie trudzono się formowaniem baby ze słomy, lecz kobietę, która wiązała ostatni snob, umieszczano w tym snopie tak, że tylko głowę miała na wierzchu, i wieziono do gospodarza chlustając na nią wodą. To dla zapewnienia odpowiedniej ilości deszczu w przyszłym roku. Ofiarą losu, której przypadało ścinanie ostatniej garści zboża, nie zawsze bywała kobieta, lecz - i to bardzo często - opieszały mężczyzna. W Krakowskiem wpychali takiego snopa, sadzali na ostatnią furę i wśród drwiących okrzyków, klekotania po szprychach kół wozu i oblewania wodą wieźli do zagrody. W niektórych okolicach naszego kraju słomiana kukła, uwita z resztek zboża - bez względu na to czy ściął ją mężczyzna czy kobieta - formowana była na kształt chłopa. W Poznańskiem kukła, gwarowo nazywana tutaj puppą (przez dwa "p", bo to od niemieckiego "Puppe" - lalka), też przybierała postać ociężałego dziada. Na Kaszubach ostatni snob (gwarowo bęks) zawiązany przez kobietę formowany był na chłopa. Czasem ubierano go w marynarkę i kapelusz gospodarza. Dostawał się tej, która ścięła na niego zboże. W "życzeniach zaręczynowych" na uczcie po skończonej pracy pełno było dowcipnych uszczypliwostek. Ostatni snob zawiązany przez mężczyznę był tu, Na Kaszubach, babą. Też oczywiście "do wzięcia". Żniwiarza zasługującego na słomianą babę nazywano powszechnie wypierkiem lub troszkę inaczej. Broda. Obrasta najczęściej duży polny kamień (zwany na Mazowszu odlegą albo oblegą), niewygodnie ją ścinać i dlatego pozostawała często nie zżęta do końca żniw. Osoba, której przypadło ostrzyżenie tej brody kosą czy sierpem, musiała ją także oborać, i to własnym ciałem jako narzędziem. "W Studziankach - podaje Jan Stanisław Bystroń - oborywa się ostatnie kłosy dziewuchą, przyczem, jeśli ona się wykupi, obnosi się ją naokoło (...). We wsi Krążnica i Wzgórze (w Lubelskiem - MZ) oborywa się zwykle ostatnim żniwiarzem, jeśli nim jest chłopak, w przeciwnym razie synem lub córką gospodarza. (...) W Kawęczynie (koło Łukowa - MZ) oborywa się tym, kto ostatni ruszył sierpem". Od każdej reguły są jednak wyjątki. Na przykład w Jagodnem oborywano brodę... przodownicą. Ze zwyczajem tym, jak podaje pisarz Zygmunt Wasilewski (1865-1948) w swojej książce Jagodne, wieś w powiecie Łukowskim, walczył gorąco miejscowy ksiądz proboszcz jako z zabawą godzącą w poczucie przyzwoitości. A w Ozorowie koło Siedlec, o czym wiemy od Oskara Kolberga, śpiewano piosenkę, która tłumaczy sens tego dziwnego zabiegu: Kto brody nie orze,@ temu się nie rodzi zboże.@ Hej, kto brodę będzie orał,@ ten będzie miał pełne spichlerze zboża. Oborywanie brody nie zawsze przyjmowane było przez ofiarę jako przykrość. Trafiały się takie zbytnice, które same wzywały chłopaków do tej zabawy piosenką: Prose na odległe, póki od niej nie odbiege, po raz piersy, drugi, trzeci, ten kiep, kto nie przyleci. Koza. Nazwy tej używano w Lubelskiem i w Warszawskiem nie tylko dla ostatniego promienia kłosów na polu. W Końskowoli koło Puław (tu pan Zagłoba pił "okrutnie liche piwsko", pamiętacie?), kozą nazywano zarośnięte zbożem miejsca trudno dostępne dla żniwiarzy. Skoszenie zboża w takim miejscu, czyli "zerwanie kozy", nie przynosiło ujmy. Odwrotnie. Ozdabiano je kwiatami i koszono z namaszczeniem. Czynność ta miała przynieść szczęście kosiarzom. Ale nie wszędzie. W okolicach Skierniewic żniwiarzowi ścinającemu kozę, najczęściej wałkoniowi, który się wymigiwał od roboty, nie żałowano kpin a nawet szturchańców. Od tych przykrości wyzwolić go mogła jedynie stara kobieta, jeśli chciała skosić za niego kozą. A w Maciejowicach i w Żeliszewie - jak podaje proboszcz Międzyrzecza ksiądz Adolf Pleszczyński (1841 - po 1907), pisarz i etnograf - kozę, czyli "garście zboża pozostawione na ziemi (...) żeńcy ubierają w kwiaty, naokoło opielają a następnie obronowują, ciągnąc za nogi przyłapaną dziewuchę". W Krakowskiem koza oznaczała cały wąski pas nie zżętego zboża, pozostawiony przez żniwiarzy. Tu ścinanie jej nie było niczym ośmieszającym. W okolicy Limanowej ścinali ją wszyscy żniwiarze po trochu, aby każdy miał udział w tej ceremonii, i śpiewali: Ej, kto kozy nie piele,@ Ten nie doczeka niedziele.@ A kto będzie kozę pilił,@ będzie, będzie wódkę pił,@ będzie sto lat żył! Pępek albo pęp - nazwa używana głównie w Wielkopolsce. Jan Stanisław Bystroń jest zdania, że nadana została resztce ścinanego zboża w wyniku skojarzenia podobieństw: odcinania pępowiny noworodka od organizmu matki z odcinaniem ostatnich kłosów od rodzącej je ziemi. Odcinanie pępa było czynnością wstydliwą dla dziewczyny i... złowróżbną. Też przez skojarzenie. Toteż każda, jak tylko potrafiła, wymigiwała się od tej konieczności. Ale chłopcy, którym sytuacja ta wydawała się zabawna, rozglądali się za najleniwszą ze żniwiarek śpiewając: O mój miły pępie,@ któż cię dziś uchrępie po czym łapali dziewczynę i zmuszali, nieboraczkę, do spełnienia tego obowiązku. W okolicach Poznania istniał bardzo ładny zwyczaj robienia pępka-bukietu. Brano najdorodniejsze kłosy z ostatniej garści zboża, dodawano do nich polny mlecz o dużych żółtych kwiatkach, białą grykę i zieleń, przystrajano to kokardą ze złotej spłaszczonej słomy albo kolorową wstążką i wręczano przodownikowi, aby na kosie zaniósł tę wiązankę gospodarzowi. Idąc przez wieś orszak towarzyszący przodownikowi śpiewał stosowne pieśni. W Miłosławiu koło Wrześni żniwiarze stając przed gankiem gospodarza śpiewali: Niechaj będzie pochwalony@ przed naszym dworem.@ Przyszliśmy tu z ładnym pępkiem@ i z Panem Bogiem. Koło Włocławka pępem nazywano cały ostatni snopek, który zdobiono..., ostem, kwitnącym właśnie o tej porze dużymi lilioworóżowymi główkami. A koło Łęczycy pępek, mały snopek, formowano na kształt dziecka. Słomiane niemowlę, ustrojone we wstążki i kwiaty, wręczano przewodnicy, która z dumą niosła je w ramionach do domu gospodarza. Przepiórka - jest to mazowiecka nazwa kępki nie zżętego zboża zostawionej na polu dla przepiórki. Dlaczego właśnie dla tego ptaka, choć tuż po żniwach aż się roi na rżysku od wszelkiego ptactwa i gryzoni - trudno dociec. Nie jest specjalnie urodziwa: brunatna, żółto pręgowana, podobna do kuropatwy, ale znacznie drobniejsza od tej swojej kuzynki. Nie śpiewa pięknie, bo te dość głośne o świcie i przed zachodem słońca, rytmiczne "pit-pi-lit" wykrzykuje nie ona, lecz jej mąż, nygus, nie biorący żadnego udziału w pielęgnowaniu potomstwa, sam żyjący w wielożeństwie, a o nią bardzo zazdrosny i pochopny do walki. Nie należy też przepiórka do ptaków towarzyskich, przeciwnie - skryta, bojaźliwa, cały dzień siedzi w swoim dołku zarośniętym trawą, dopiero wieczorem wychodzi szukać pożywienia. Nie jest też złączona z nami na dobre i na złe. Przepiórka to jedyny ptak przelotny wśród kuropatwowatych. Ucieka od nas na zimę do Afryki lub tylko na południe Europy. Widocznie wśród ptaków, podobnie jak wśród ludzi, są szczęściarze cieszący się szczególną, a nie zasłużoną opieką swego chlebodawcy. Obrzędowa zabawa zwana "przepiórką" wyglądała tak: Ostatniego dnia żniw wybierano gdzieś koło drogi lub w innym widocznym miejscu, najchętniej na wzgórzu, kępę pszenicy i pozostawiano do wieczora nie skoszoną. Dopiero po zakończeniu prac kobiety wracały do tej kępy, wyrywały z niej środek, a pozostały okrąg dzieliły na trzy części i z każdej plotły warkocz. Otrzymane trzy warkocze związywały razem u góry przy kłosach. Pod tą gotycką wieżyczką stawiały na ziemi płaski kamień, niby stół, przykryty lnianym płótnem i kładły na nim chleb i sól - dar dziękczynny dla Boga za tegoroczne zbiory i ofiara prosiebna o przyszłe. W dawnych wiekach ofiary takie otrzymywało bóstwo urodzaju albo zbożowe demony. "Przepiórka" pozostawała na polu aż do orki pod następny siew lub zaorywano ją w krótkim czasie na znak, że żniwa skończone. W tym drugim przypadku stosowano nieraz oborywanie przepiórki dziewczyną lub chłopakiem. Jeszcze pod koniec ubiegłego wieku, a nawet na początku obecnego, strojenie przepiórki było w niektórych okolicach Mazowsza powszechne. Zygmunt Gloger pisze: "... nad górną Narwią (...) przepiórkę po zżęciu żniw wszedzie widać można, tak na polu dworskim jak na polu włościańskim lub zagrodowego szlachcica, jest to bowiem zwyczaj pierwotny, ogólny; każdy gospodarz, choćby właściciel jednego zagonu ma za święty obowiązek zostawić garstkę niezżętych kłosów dla przepiórki. Często więc u zagrodowej szlachty, gdzie każdy prawie zagon ma innego właściciela, widzieć można po żniwach co kilka kroków przy drodze ustrojoną przpiórkę". ------------------------- Dożynki Można powiedzieć bez przesady, że rodowód tego święta tonie w pomroce dziejów. Bo czy piąte tysiąclecie przed naszą erą to nie pomroka? A właśnie wtedy ludzie bytujący na obszarach dzisiejszej Polski przyswoili sobie prymitywną umiejętność uprawy roli, a na polach zaszumiały łany jęczmienia i pszenicy. Żyto pojawiło się o tysiąc lat później, wyhodowane ponoć z chwastu w pszenicy i jęczmieniu. Święto plonów zawsze było świętem radości i dumy, a jego zewnętrzne formy zależały od poziomu cywilizacyjnego celebrantów. Już rolnik z epoki neolitu, odsapnąwszy po ciężkiej pracy przy zżynaniu i znoszeniu zboża, tańcował z radości i dziękował dobrym demonom zbożowym za przychylność, a złym za pominięciem go w prześladowaniach. Przez bardzo długie wieki głównym celem i właściwym sensem obchodzenia święta plonów była magia uprawiana z wiarą w utrzymanie ciągłości wegetacji i osiągnięcie pomyślnych zbiorów w roku następnym. Wytworzyły się obrzędy, które stopniowo, bardzo powoli, zatracały swoje kultowe treści, aż stały się tylko zwyczajami żniwiarskimi i wreszcie ludową zabawą. "Dożynki" to nie jedna w języku polskim, choć najpowszechniejsza, nazwa święta plonów. Istnieją jeszcze: "obżynki", "wyżynki", "wyżynek", "ograbek" - nazwy zrozumiałe same przez się. Istnieje "okrężne", które pochodzi od zwyczajowego okrążania pola po sprzątnięciu zbóż. Dalsze znane określenia - znane szczególnie w Krakowskiem i na zachodzie Polski - to "wieńcowini", "wieńcowe", "wieniec" - od wieńca zbożowego, najważniejszego akcesorium dożynek. Przypatrzmy się wieńcom. Różne bywały i bywają, a zawsze piękne i pełne symboliki. Najczęściej splatano wieniec z żyta i pszenicy albo jeden z żyta, a drugi z pszenicy, gdyż tym właśnie zbożom w dawnych wiekach przypisywano właściwości magiczne. Pszenica miała moc sprawczą - odpowiednio honorowana odwdzięczała się bogatymi plonami w roku przyszłym. Żyto pozostawało w tajemniczych związkach ze światem duchów. Słowianie wschodni obsypywali żytem wynoszoną z domu trumnę, żeby zmarły, zajęty liczeniem ziaren, nie zdążył wrócić i straszyć w domu przed zapianiem kura o północy, kiedy to duchy tracą wszelką moc, i żeby zboże na polu nie zmarniało tak jak on zmarniał. W Polsce tylko w okolicy Pińczowa wynoszono garść żyta z domu, gdzie umarł gospodarz, i rozrzucano po polu wierząc, że w przeciwnym razie zasiewy zmarniałyby razem z gospodarzem. Nawet słoma żytnia miała czarodziejską moc. W całej prawie Europie panowało przekonanie wśród ludu, że człowieka mającego ciężkia konanie należy położyć na żytniej słomie, aby doznał ulgi i łatwiej skonał. Ale musiała to być słoma prosta, bez węzłów, które wiążą duszę z ciałem i utrudniają rozłąkę. U nas w okolicach Kielc, Częstochowy, Pińczowa, Olsztynka, w Czarnym Dunajcu bardzo chorego człowieka ściągano z łóżka i kładziono na słomie ułożonej równo na ziemi. Tu spowiadał się i przyjmował ostatniej namaszczenie. Żydzi polscy kładli na żytniej słomie człowieka zmarłego, żeby odcierpiał za grzechy na miejscu (bo słoma go kłuła) i nie musiał w tym celu włóczyć się po świecie. Żyto i pszenica miały także dużo do powiedzenia w medycynie ludowej. Ale wróćmy do wieńca dożynkowego. W niektórych stronach, na przykład w Poznańskiem, był zwyczaj splatania wspaniałego wieńca ze wszystkich zbóż albo kilku wieńców z poszczególnych zbóż. Wieniec z najdorodniejszych kłosów - nawet kradzionych na polu sąsiada, które wbrew przysłowiu "kradzione nie tuczy", wysiane w najbliższym siewie miały sowodować obfite plony - nie byłby skończenie piękny i w pełni symboliczny, gdyby go odpowiednio nie przyozdobić. Najpowszechniejszymi ozdobami wplatanymi w wianek na obszarze Polski były gałęzie leszczynowe, obsypane orzechami i jarzębiną. Gałąź leszczynowa to symbol obfitości i... jakby upostaciowane błogosławieństwo boże. Stara polska legenda mówi, że leszczyna ulitowała się nad Świętą Rodziną uciekającą przed Herodem do Egiptu i dała jej schronienie pod okapem swych gęsto uliścionych gałęzi, a Pan Jezus za to sprawił, że gdzie się pokaże bodaj jedna gałązka tego krzewu, tam zamieszka spokój i szczęście. Jarzębina też, choć nie tak godnie jak leszczyna, zasłużyła sobie na to, aby nią dekorowano dożynkowy wieniec. Jest starym wypróbowanym lekiem ludowym. Jest strażniczką czystości - poświęcona i zatknięta za obraz nad łóżkiem młodzieńca czy dziewczyny, nieprzyzwoite myśli i zachcianki od nich odpędza. A wpleciona w wieniec dożynkowy nie tylko stroi swymi czerwonymi koralami jego kłosiany warkocz, ale jeszcze sprawia, że zboże na przyszły rok urodzi się dostatnie i jędrne. Wieńce dekorowano także ozdobami nie mającymi symbolicznego znaczenia: kwiatami (choć te przeważnie coś tam wyrażają), mirtem, bukszpanem, sitowiem, świecidłami, wstążkami, cukierkami... Wieńce pleciono tuż przed dożynkami albo w dniu dożynek rano i święcono w kościele, przeważnie na Matkę Boską Zielną. Wieńce do kościoła niesiono lub wieziono, ale zawsze z wielką ceremonią. Łukasz Gołębiowski podaje, że w Krakowskiem dziewczyna w towarzystwie kapeli niosła wieniec na głowie i składała przy ołtarzu, a po skończonym nabożeństwie wynosiła go na głowie. W Rzeszowskiem wieńce wieziono do kościoła umajonym wozem, zaprzężonym w cztery konie. Ale przed poświęceniem ogałacano je z ozdób, by święcić tylko zboże. Ozdoby zakładano ponownie po wyniesieniu poświęconych już wieńców na dziedziniec. W innych stronach święcono wieńce razem z przybraniami. Po chrześcijańskiej ceremonii pokropienia wodą święconą przez kapłana przechodził wieniec dodatkowo, jakby na wszelki wypadek, praktykowany przez zaboboniarzy, pogański zabieg polewania wodą zwyczajną. To dla zabezpieczenia odpowiedniej ilości deszczu dla przyszłych plonów. Na uroczystość dożynek obchodzoną we dworze składało się wręczenie wieńca panu, złożenie mu życzeń, odśpiewanie obrzędowych pieśni, potem odtańczenie przez dziedzica z przodownicą przy przodownikiem pierwszego tańca i uczta przy wspólnym stole. Osobą upoważnioną do wręczenia wieńca bywał najczęściej przodownik, który dobierał sobie zwykle do towarzystwa przodownicę. Ale w niektórych okolicach Polski zaszczytu wręczania wieńca mogła dostąpić tylko osoba płci żeńskiej. Jest to, jak dowodzą ludoznawcy, pozostałość z tych czasów, kiedy praca przy żniwach była udziałem samych kobiet. Nie takie to, nawiasem mówiąc, dalekie czasy, skoro Eustachy Tyszkiewicz (1814-1873), archeolog i badacz dziejów, w swoim Opisaniu powiatu borysowskiego podaje, że "całe brzemię pracy przy żniwie obarcza same kobiety, mężczyźni u nas tylko niekiedy pomagają wiązaniem snopów i ich noszeniem". Na południowo-wschodnich ziemiach Polski - pisze Jan Stanisław Bystroń - "wybiera się do tego (do wręczania wieńca - MZ) najskrupulatniej dziewczę najczystszych obyczajów, albowiem inaczej sprowadzono by nieurodzaj". A na Śląsku Cieszyńskim odmiennie - wieniec wręczała żniwiarka stara, która już nie raz i nie dziesięć razy nazginała karku przy zbieraniu zboża na święty chleb powszedni. W wielu regionach panował zwyczaj, że przed orszakiem żniwiarskim gospodarz, zarówno pan jak włościanin, zamykał wrota i dopiero po wysłuchaniu śpiewanych wezwań otwierał je i zapraszał gości przed dom. Zwyczaj ten znany był między innymi w okolicach Krzemieńca. Juliusz Słowacki, urodzony w Krzemieńcu, pisze w Beniowskim: nie tobie zorza u grobowca złota@ przez szablę twoją i konia zdobyta,@ nie tobie przyjdą przez zamknięte wrota@ żniwiarki w wieńcach łanowego żyta. Najczęściej śpiewano w całej Polsce wezwanie: Otwieraj, panie, szeroko wrota,@ Niesiem ci wieniec z samego złota,@ Plon niesiemy, plon. Istniały także pieśni kierowane nie do pana, lecz do pani. Pod Pińczowem, na przykład, śpiewano: Otwórzże nam, nasza wielmożna pani,@ da pokoje, pokoje,@ a położymy ci, wielmożna pani,@ da wianeczek na stole. Niekiedy wielmożna pani, nieskłonna do pospolitowania się z ludem, nie raczyła nawet wyjść do żniwiarzy, by im się pokazać. Świadczy o tym piosenka śpiewana w okolicy Suwałk: Oj, nasza pani bardzo wspaniała,@ na ganeczek wyjść nie chciała. Jeśli wszystko przebiegało jak Pan Bóg przykazał, dożynki wyglądały następująco: Dziedzic czy inny gospodarz przyjmował wieniec i życzenia składane najczęściej przy pomocy obiegowych rymowanek o kulawym rytmie. Przed dziedzicem oddawca wieńca deklamował: Winszuję panu szczęścia, zdrowia, wszystkiego dobrego,@ Co pan żąda od Boga miłego.@ Co było w ziarneczku, teraz w kłoseczku,@ Co było w kłoseczku, teraz w snopeczku,@ Co było w snopie, teraz w kopie,@ Co było w kopie, teraz w szopie.@ Żeby Pan Bóg dał i Najświętsza Panna dała,@ Żeby każda kopa sto korcy wydała. A do włościanina gospodarza mówiono: Gospodarzu, mości panie,@ Weź na głowę pszenny wianek,@ Niech ci się pszeniczka rodzi,@ Żebyś gospodarzu, w złocie chodził.@ Niech ci da Bóg stuletnie życie,@ Żebyś gospodarzył należycie.@ Pszenicą cię koronujem,@ A Bóg w niebie chwałą swoją. Zwracano się też i do gospodyni: Nasza miła gospodyni,@ Przyjm koronę tę to z niwy,@ Sto lat życia ci życzymy,@ Boś gospodarzyła i na niebo zasłużyła.@ Niech pszenica się rodzi, Mąż twój z tobą w złocie chodzi.@ Teraz prowadź w swoje progi,@ Daj wieczerzę, bośmy głodni. Niekiedy przodownik wygłaszał, prozą, mowę o konieczności godnego przechowania wieńca dożynkowego aż do przyszłego siewu, podczas którego jako pierwsze rzuci się w ziemię wykruszone z wieńcowych kłosów, poświęcone ziarno. Przyjąwszy wieniec gospodarz okręcał się nim i z przodownicą czy przodownikiem, co było znakiem do puszczenia się w tany. Do uczty, przygotowanej zawczasu i czekającej na żniwiarzy, należało się przymówić. O, choćby tak: Przede dworem widzim pana,@ Nasi żeńcy chcą barana. Dożęlim żyta, dożęlim jarki,@ Nie żałuj, panie, piwa, gorzałki... Dożęliśmy do drogi,@ Będziem jedli pierogi. Trzeba zaznaczyć, że pierogi, z serem lub - na wschodnich ziemiach naszego kraju - z kaszą gryczną, były od dawien dawna jedną z obrzędowych potraw w święto plonów. Zwyczajowo też upominano się o kapelę, choć stała z boku i tylko czekała na znak do wymachiwania smyczkami, rozciągania harmonii i walenia w bęben. Nie żałuj, panie, swego dryganta,@ Ślij choćby za morze po muzykanta! Gdy gorzałka zaszumiała pod czuprynami, wzrósł musz i serce się rozrzewniło, żniwiarze pozwalali sobie na ujawnianie swojej zatajonej niechęci do służby dworskiej, która nieraz śmigała batogiem po zgarbionych grzbietach. Śpiewali: Przede dworem wisi kosa,@ Nasz ekonom niby osa.@ A włodarz stoi w kłopocie,@ Powiesił batóg na płocie. Ale bywały też i dożynki całkiem demokratyczne. Zygmunt Gloger pisze: "Była to wspólna biesiada szlachty i kmieci. (...) Dziedzic rozpoczynał ucztę pijąc kieliszkiem do najpoważniejszych kmieci, po uczcie szedł poloneza z sołtysową, a jejmość z sołtysem. Kapela wygrywała od ucha razem szlachcie i kmiotkom". Hm... Aż miło poczytać, jak to drzewiej bywało. Ale niestety, już za Kochanowskiego obyczaj począł się zmieniać, jak to widzimy z Rozmowy pana z włodarzem: Takci bywało, panie, pijaliśmy z sobą,@ Ani gardził pan kmiotka swojego osobą;@ Dziś wszystko już inaczej, wszystko spoważniało,@ Jak to mówią, postawy dosyć, wątku mało. Dożynki urządzali nie tylko dziedzice swoim kmiotkom czy zamożni gospodarze rodzinie i najętym żniwiarzom, ale i całkiem biedni rolnicy sami sobie. Na Kaszubach, gdzie odprawianie dożynek uważano jeszcze w Xix wieku za obowiązek niemal religijny, "nawet chałupnik, który może w jeden dzień dokonać całego sprzętu, plecie wieniec z kłosów, wkłada go na kosę i idzie tak do domu, gdzie żona przyjmuje go lepszą wieczerzą, zazwyczaj jajecznicą ze słoniną". A górale, którym zbiory lichego owieska nie dawały powodów do uciechy, nie urządzali uroczystego święta plonów, najwyżej schodzili się w karczmie na kieliszek wódki. Dożynki są jedynym świętem rolniczym, które nie tylko nie uległo powszechnemu w ostatnich czasach zanikowi obrzędów, ale urosło do rangi uroczystości ogólnonarodowej. U nas i w innych krajach Europy. Rolę gospodarza przejęła głowa państwa, rolę przodowników najlepsi rolnicy w kraju. A dawne wyrywasy, wytańcowywane przy muzyce wiejskiej kapeli, niewiele zmieniły formę, tyle tylko, że teraz wykonywane są przez Ludowe Zespoły Pieśni i Tańca na centralnych placach wielkich miast. Jako ciekawostkę obyczajową można potraktować fakt, że wręczanie najwyższemu dostojnikowi bochna chleba upieczonego z nowej mąki nie jest ceremonią świeżej daty. Józef Chociszewski (1837-1914), zasłużony pisarz ludowy, podaje w swym Malowniczym obrazie Polski, że w okolicach Krakowa pilnie czuwano, gdzie najpierw dojrzewa żyto, by je szybko skosić i z mąki upiec pierwszy bochen chleba, Który składano w hołdzie, na złotym półmisku królowi. Jeszcze król Staś został uhonorowany takim darem. ------------------------- Hubertowiny Kiedy swego czasu Goły las nastaje, Święty Hubert z lasu Cały obiad daje. I ten właśnie obiad stanowi "clou", jak mówią Francuzi, a po naszemu "gwóźdź", czyli najważniejszą część, główny wabik całej zabawy. Dlaczego wtrącam francuski wyraz? Przez kurtuazję (znów z francuska) w stosunku do świętego patrona myśliwych, który w swym doczesnym życiu używał języka Franków. Oto krótkie curriculum vitae, mówiąc po łacinie też nie obcej temu świętemu - życiorys: Żył w latach 656-727. Był synem księcia Akwitanii, jednej z czterech prowincji starożytnej Galii. W młodości czarujący światowiec, ochmistrz, czyli pierwszy dygnitarz, na dworze Pepina Heristala zwanego grubym (pan. 680-714). Szczęśliwy mąż pięknej Florybany i, co nas tu szczególnie interesuje - zapalony myśliwy. Legenda mówi - w życiorysach postaci wybitnych nie tylko dawnych czasów jest sporo legend - że pewnego dnia, podobno w Wielki Piątek 695»roku, na polowaniu ujrzał w krzakach jelenia z ognistym krzyżem między rogami. To przedziwne wydarzenie zmieniło całkiem jego psychikę. Zaniechał pustego życia na dworze Pepina, ukrył się w lesie i wegetował jako pustelnik, a następnie, od roku 708, był biskupem w Leodium (Liege). Biografowie dający chętnie wiarę zwyczajnej rzeczywistości niż najpiękniejszym nawet legendom przekazują inną przyczynę duchowej przemiany przyszłego świętego. "Nieutulony w żalu po stracie żony Florybany - piszą - wstąpił do klasztoru w Stabloo". I tak się zaczęło wysługiwanie nieba. W sto lat po śmierci został kanonizowany. Święto jego kościół rzymskokatolicki obchodzi 3»listopada. A hubertowiny? Zapoczątkowali je w X wieku myśliwi ardeńscy. Oni to w dniu św. Huberta urządzali wielkie łowy na jelenie, po łowach zaś dziękowali uroczyście Bogu, że pozwolił im zabić te zwierzęta i składali w darze klasztorom pierwszą oraz dziesiątą sztukę z upolowanej zwierzyny. U nas kult św. Huberta wystąpił dopiero na początku Xviii wieku, za Augusta Ii Mocnego. A hubertowiny weszły w modę za panowania Augusta Iii, monarchy ociężałego ciałem i umysłowością, nabierającego werwy i dowcipu podczas łowów, które uwielbiał. Anegdota mówi, że w swojej żonie, arcyksiężniczce Marii Józefie, rozmiłował się na dobre dopiero wtedy, gdy na polowaniu w Białowieży 27»września 1752»roku ukatrupiła z broni palnej 20»żubrów napędzonych jej pod... altanę. Hubertowiny rozpoczynały się mszą poranną. Było tak jak w Soplicowie. Pamiętacie? - w przeddzień polowania pan Sędzia wydaje polecenie: Do księdza plebana@ Dać znać (...), żeby jutro z rana@ Mszę miał w kaplicy leśnej; króciutka oferta@ Za myśliwych, msza zwykła świętego Huberta. A Wojski dodaje: Jutro (...) pół do piątej, przy leśnej kaplicy@ Stawią się bracia strzelcy, wiara obławnicy. Stawienie się na mszę i uczestnictwo w uroczystościach aż do wieczora była obowiązkiem, od którego mogły zwolnić myśliwca tylko poważne wypadki losowe. Po mszy odbywało się polowanie na grubą albo w stateczności na drobną zwierzynę, a następnie ów obiad św. Huberta, myśliwska biesiada. Czego tam nie było! A wszystko leśne, na dziko, po łowiecku. Bigos myśliwski - wiadomo. Bez tej potrawy nie obejdzie się żadne większe polowanie, a cóż dopiero hubertowiny. Był comber z dzika w sosie głogowym, comber sarni na sposób litewski przyrządzony (potrawę tę wprowadził ponoć na staropolskie stoły król Zygmunt August, "ostatni na Litwie monarcha myśliwy"), były zające w jałowcowym sosie - palce lizać u rąk i nóg! Było ptactwo - bekasiki, jarząbki, bażanty - pieczone na rożnie... Wszystko o charakterystycznym aromacie i wysokiej "dzikiej urodzie smaku". Wśród trunków pierwsze miał miejsce miód pitny, otrzymywany przez fermentację miodu leśnych pszczół, doprawiony sokami dzikich jabłek i jarzębiny, przyprawami, ziołami. Miód ten wychylano pod toast "niech żyją myśliwi!" Dużym powodzeniem cieszyło się piwo warzone z leśnego chmielu. A nawet wety, czyli desery, którymi interesowały się głównie damy, podawano marmolady z jagód. Też podobno sensacja dla podniebienia. Było, było po czym ponarzekać na wątrobę! Polowanie na zwierzynę jest, jak wiadomo, przyjemnością wybitnie jednostronną. A jedynymi zwierzętami, które podczas hubertowin miały powód do zadowolenia, były psy myśliwskie. Dostawały, sługusy, nie tylko obfite resztki z pańskich stołów, ale i poświęcony chleb, który miał uchronić je przed wścieklizną. Osoby nie trudniące się łowiectwem miały podczas takiego obiadu sposobność nauczenia się różnych słów i zwrotów z języka myśliwych, a same brakiem rozeznania w łowieckiej gwarze i używaniem "niewłaściwych" określeń bawiły towarzystwo. Stosowano nawet kary - fanty, całusy - za "błędy językowe". Któż tych błędów nie robił i fantów nie dawał, często umyślnie. Chyba nawet i Klonowic dwojga imion Sebastian Fabian (ok. 1545 - 1602), chętnie ucztujący, który w swoim poemacie Fliks pokpiwa: Już gębę trąbą zwać u charta musi,@ Kto już myśliwskiej polewki zakusi,@ Zająca kotką, ucho już nie uchem,@ Musi zwać słuchem.@ Tłustego skromnym, prędkiego ciekawym,@ Musi zwać, kto chce być myśliwcem prawym,@ Wątrobę lekkiem, a gdy się obłowi@ Psom herab mówi. A ile pysznych guseł można było poznać! Bo myśliwi, podobnie jak marynarze, to bardzo zabobonny narodek. Pozwolę sobie przytoczyć niektóre przesądy, przekazywane od wieków z pokolenia na pokolenie myśliwych i do dziś uważane za niepodważalne pewniki: Spotkanie z rana baby z pustymi wiadrami gwarantuje pudło za pudłem. To samo rokuje spotkanie osoby duchownej. Jeśli pies przed wyruszeniem na łowy "robi na torbę", czyli załatwia się odwrócony ogonem do swego pana - dobry to znak, jeśli zębami - fatalny. Pełnia księżyca wzmaga węch psa do tego stopnia, że odkryje on nosem ślad kuropatwy, która musnęła trawę w przelocie podczas poprzedniej pełni. Przy nowiu natomiast nos jego spełnia rolę głównie dekoracyjną. (Sądzę, że niejednemu psu, z tych myśliwskich, "mądrzejszych od człowieka", odpadłby ogon ze śmiechu, bo te zwierzęta śmieją się ogonem, gdyby rozumiał, co o nim mówią). Pomacanie kolana dziewczyny usprawnia rękę łowcy o dodaje mu odwagi. Życzenie "ni puchu, ni pierza!" zapewnia powodzenie na "łowach małych", na ptaki. Hubertowiny kończyły się opowieściami o nadzwyczajnych sukcesach. Często zmyślonych. Atmosferę tej części uroczystego obiadu obrazuje dowcip: - Na ostatnim polowaniu zabiłem jednym strzałem zająca i dwie dzikie kaczki w locie. - Ja tak nie potrafię. - Strzelać? - Nie, łgać. Śpiewano też pieśni, w których zwycięstwo nad zwierzem, choćby tylko szarakiem, sławiono nie mniej niż triumfy wojenne. Hulano... Zwyczaj urządzania hubertowin jest żywy do dziś. Podtrzymują go liczne koła łowieckie w całym kraju. Miałam kiedyś przyjemność uczestniczyć w hubertowinach w Koszalińskiem. I to w jakich! Z przestrzeganiem tradycyjnego ceremoniału. Na przykład - trąbiono na "przybywaj", potem na "przegrywek" rozpoczynający łowy, potem na "psom się odzywając" i... kto by tam zresztą spamiętał! Jest tych zagrań na rozmaitsze okazje, bardzo różnych w tonacji i długości, chyba ze trzydzieści albo i więcej. To uroczyste polowanie w dniu 3»listopada rozpoczynało zimowy sezon łowiecki. A po polowaniu, co z satysfakcją stwierdziłam przy blasku płonących pochodni - bo i pochodnie były, a jakże! - pokotem leżała wyłącznie zwierzyna. A słyszy się czasem, że myśliwi na hubertowinach lubią strzelić o jeden... przepraszam... o jedną sztukę za dużo. ------------------------- Andrzejki Andrzejki dawniej zwane andrzejówkami lub jędrzejówkami to panieńska zabawa we wróżby mające ujawnić, jak wygląda przyszły mąż, jakie nosi imię, z której strony przybędzie... Wesołe czary-mary, odprawiane 29»listopada wieczorem, w wigilię św. Andrzeja. Gdzie powstały? Badacze wróżb i zabobonów różnych ludów nie mają co do tego pewności. Wśród wielu prób wyjaśnienia tej kwestii na szczególną uwagę zasługują dwie hipotezy: niemiecka i grecka. Uczeni niemieccy zapewniają z ręką na sercu, jakoby święty Andrzej, nazywany często najlepszym ze świętych, odziedziczył swoją moc magiczną i uprzywilejowane stanowisko w obrzędowości po samym Freyu, najlepszym z bogów germańskiego Olimpu. Ów Frey, zwany też Freyrem, był patronem stadła małżeńskiego, dawcą dzieci i wszelkiego urodzaju. Ale dlaczego spadek po nim przypadł właśnie św. Andrzejowi, nie innemu z chrześcijańskiego kalendarza, nie wiadomo. Uczeni greccy, etnografowie, archeolodzy i historycy, przysięgają na Zeusa, że andrzejki powstały w ich ojczyźnie , na Sporadach, wyspach rozsianych malowniczo na południowo-wschodniej części Morza Egejskiego. Ich zdaniem, samo pokrewieństwo etymologiczne między greckim wyrazem "ane^r", w drugim przypadku "andros", a imieniem świętego "Andreas", wyjaśnia bardzo wiele. Polscy folkloryści, a wśród nich Witold Klinger, wybitny badacz wierzeń ludów Europy, skłaniają się do uznania Grecji za ojczyznę andrzejek. Kiedy powstały? Podczas gdy wszelkie inne wróżby, mające na celu ujawnienie tajemnic przyszłości, praktykowane były przez naszych przodków już od świata pamięci, szczególnie w dniach kultu zmarłych, wesołe wróżby andrzejkowe są zjawiskiem stosunkowo nowym. Wyrosły dopiero na gruncie wierzeń chrześcijańskich. Najdawniejsze świadectwo polskie na istnienie wróżb w wigilię św. Andrzeja znajduje się w zapomnianym prawie całkowicie utworze Marcina Bielskiego, pochodzącym z 1557»roku, a zatytułowanym Komedja Justyna i Konstancji. W utworze tym panna służebna powiada: Nalejcie wosku na wodę,@ Ujrzycie swoją przygodę,@ Słuchałam od swej macierze,@ Gdy która mówi pacierze@ W wigilią Andrzeja świętego,@ Ujrzy oblubieńca swego. Słysząc to "Nadzieja albo Spes" ostrzega: Nie kuś Bogiem, ni Jego świętemi,@ Nie pętaj się czarami przeklętemi!@ Nie pomogą tobie lane woski,@ Nie każdej dar obiecany boski. Jakie "czary przeklęte" miał na myśli Marcin Bielski, nie wiemy. Ale, jak widać, lanie wosku już wtedy miało wzięcie. A to też świadczyłoby poniekąd o greckim pochodzeniu andrzejek. Najrozmaitsze wróżby, inne gusła też. Na przykład - aby podstępnie uśmiercić wroga, lepiono z wosku figurkę wyobrażającą jego postać i niszczono ją w przekonaniu, że i on sam niebawem zginie. Wypada dodać, że u nas odgadywano przyszłość małżeńską nie tylko laniem wosku, ale i ołowiu. Władysław Sabowski (1837-1888), pisarz i poeta obdarzony pogodnym humorem, chętnie zamieszczający swoje wiersze w piśmie Wolne żarty, podszeptuje panienkom: Ową przyszłość dziś bez wielkich mozołów@ Wskazać może wosk stopiony lub ołów,@ Gdy swobodną kroplą w wodę upadnie.@ Rzecz ciekawa, co tam z niego się złoży...@ Pewno młodzian urodziwy a hoży! Ołów uchodził za metal osobliwy, umiejący przyciągać szczęście. Małżeństwo wywróżone ołowiem miało być trwalsze niż kruchym woskiem, ale, jak powiadały doświadczone matrony, ciężkie. Wspomniane przez pannę służebną w Komedji pacierze mogły być zwykłymi modlitwami z nieśmiałym a gorącym westchnieniem o męża, ale mogły być i specjalne, andrzejkowe. Modlitewkę taką znalazłam w Zarysach domowych Wójcickiego: Łóżko moje, depczę ciebie, Panie Boże, proszę Ciebie, Niech mi się ten przyśni, Kto mi będzie najmilszy. Do snów przywiązywały panny wielkie znaczenie. Jedna z nich, Kunegunda Jasielska, stolnikówna, ulżyła swemu rozmarzonemu sercu wierszykiem, który został ujawniony światu przez Stanisława Duńczewskiego (1701-1767), heraldyka i pisarza, w Kalendarzu polskim i ruskim. Oto: W wigilią świętego Andrzeja,@ Spełniona moja nadzieja,@ Bogdaj to się sprawdziło,@ Co mi się ongi śniło,@ Że z rąk ojca dobrodzieja@ Zostałam wydana@ Za pana Stefana. Aby we śnie zobaczyć przyszłego męża, należało "pościć abo i suszyć dzień cały nawet wody nie pijąc, po czem na wieczerzą jeno śledzia słonego zjadłszy, położyć się spać. A uważać pilnie na młodziana, co we śnie wody poda, bo in ci będzie mężem". Wróżba ta praktykowana była na obszarze całej Polski. Na Podlasiu, nad Narwią i Biebrzą, dziewczęta też pościły, też jadły jeno piekielnie słonego śledzia, ale jeszcze dla wzmocnienia wróżby kładły się spać z męskimi spodniami pod poduszką i wałkownicą (wałkiem do maglowania bielizny) u boku. Na południu Polski, według zastarzałych przesądów ponoć rumuńskiego pochodzenia, dzień św. Andrzeja był porą szczególnej aktywności upiorów oraz wiedźm odbierających krowom mleko. W obronie przed jednymi i drugimi kreślono na drzwiach domów i obór znak krzyża główką czosnku, który po tym zabiegu nabierał właściwości wieszczych. Dziewczęta wyposzczone przez cały dzień zjadały trzy ząbki czosnku i śpieszyły pod pierzynę, by we śnie zobaczyć przyszłego pana i władcę. W Rzeszowskim wierzono, że w noc św. Andrzeja wychodzą zza grobu dusze pokutujące - wisielców, topielców i wszelkich innych desperatów, którzy swoje życie skończyli samobojem. Aby odstraszyć te biedne dusze od zagród, rozpalano na podwórzach małe ogniska, tak zwane "ognie świętego Andrzeja", z palm wielkanocnych, przechowywanych dotąd za obrazem. Dziewczęta wróżyły sobie z niedopałków tych palm, wyciągając je z ognia z zamkniętymi oczami. Palma długa, żarząca się jaskrawo wróżyła długie pożycie małżeńskie w gorącej miłości. Krótka, gasnąca szybki - odwrotnie. Sparzenie się przy tym też miało symboliczne znaczenie. Za skuteczną wróżbę uchodziło również nawąchanie się dymu znad "ognia świętego Andrzeja" i pójście spać w stanie lekkiego oczadzenia. Zanim kur zapiał po raz trzeci, kawaler zjawiał się we śnie pieszo lub na koniu. Ten na koniu był bogatszy. Ciekawą wróżbą było sianie konopi. Wróżba ta jest podobno rodem z Białorusi, gdzie utrzymuje się do dziś. Wygląda tak: Dziewczyna idzie wieczorem w pole sama, nawet pies nie powinien jej towarzyszyć, i siejąc konopie mówi: "Światy Andrieju, ja konopli sieju, daj mnie znać, z kim budu wiek karatać" (to znaczy - z kim spędzę wiek, życie). Odczyniwszy te misteria kładzie się z kamieniem pod głową i czeka, by we śnie zobaczyć wychodzącego z dojrzałych konopi młodziana. Ale nie tylko we śnie pozwalał dobry św. Andrzej dziewczętom oglądać przyszłych męża. Na jawie też, i w to bardzo wielu okolicznościach. Można było zajrzeć o północy do chlebowego pieca, by zobaczyć tam wizję śpiącego mężczyzny. Ale to nie był dobry znak - śpioch, leń patentowany, piecuch. Można było także o północy patrzeć w zwierciadło wiszące na wprost drzwi. Mężczyzna, który w nich stanął, to właśnie on. Nie zawadziło również zajrzeć w głąb studni, jeśli noc była jasna i miesiąc świecił w wodę. Odbijała się tam twarz ukochanego. Podsłuchiwanie, czynność bardzo potępiana przez savoir-vivre wszystkich cywilizowanych społeczeństw, dawało również nieocenione przysługi jako wróżba. Trzeba było zakraść się wieczorem pod cudze okno lub drzwi i słuchać. Jeśli pierwszym usłyszanym wyrazem było "tak" - małżeństwo murowane, jeśli "nie" - wypadało jeszcze poczekać z zamawianiem piwa na wesele. Wróżba ta praktykowana była u nas na obszarach wschodnich, powszechnie w Rosji, gdzie św. Andrzej "cieszył się zawsze wielkim zaufaniem dziewek" i gdzie istniał order jego imienia, ustanowiony przez Piotra I, nadawany za nadzwyczajne zasługi oraz bez zasług - niemowlętom książątkom podczas chrztu. Niezawodnymi wróżbami w andrzejkowy wieczór były także zwierzęta domowe, a nawet rozmaite przedmioty natury nieożywionej. Dziewczęta brały kota - najlepszy był czarny z białą gwiazdką na czole - stawały zwartym kołem i wpuszczały go do środka. Ta, koło której nóg usiłował wydostać się na zewnątrz, miała zagwarantowane małżeństwo jako pierwsza. Dobrą wróżką była także czarna kura. Trzeba było ułożyć na podłodze koło z tylu gałek chleba, ile dziewcząt brało udział we wróżbie, a kurę postawić w środku. Można było przy tym jedynie patrzeć na swoją gałkę, ale sugerowanie kurze gestem czy w jakikolwiek inny sposób, aby zaczęła biesiadę w określonym miejscu, unieważniało wróżbę. Kolejność zjadanych przez kurę gałek miała obowiązywać w marszu do ślubnego kobierca. W wielu okolicach Polski dziewczęta wypiekały dla zwierząt wróżbitów specjalne pierożki, zwane jędrzejkami. W Krakowskiem i Sandomierskiem oraz na Kujawach opinią znakomitego wróża cieszył się gąsior. A wróżył z zawiązanymi oczami. Do której z dziewcząt stojących kołem podszedł, ta miała sprawę małżeństwa załatwioną, a którą skubną... No cóż - powinna złapać swego chłopaka i nakłonić go, by w dyrdy leciał dać na zapowiedzi. Z przedmiotów martwych narzędziem wróżby, często i ponoć skutecznie stosowanym niegdyś w środkowej i południowej Polsce, były płonące świeczki. Puszczało się dwa zapalone ogarki, przylepione do tekturek, na wodę w misce i patrzyło, czy zetkną się ze sobą. Jeśli tak, można było rozglądać się za ślubną suknią. Jeśli nie - też nie wolno było tracić nadziei. Dmuchanie na wodę i wszelkie popychanie świeczek ku sobie unieważniało wróżbę. Na Śląsku używano do wróżenia trzech świeczek. Ta trzecia to kapłan udzielający ślubu. Wierzono, że jeśli zetkną się wszystkie trzy, małżeństwo będzie arcyszczęśliwe. Odgadnięcie, skąd nadciągnie to arcyszczęście w postaci kawalera (wdowcy, a tym bardziej rozwodnicy - nicponie, nigdy w andrzejkowych wróżbach nie występują), nie sprawiało zbytnich trudności. Wystarczyło wieczorem wyjść na podwórze i posłuchać, z której strony pies szczeka, albo pochylić się nad studnią, zawołać hop-hop! i łowić uchem echo, odzywające się ponoć w jakimś kącie zagrody. Na wykrycie, jakie przyszły mąż będzie nosił imię, znano kilka sposobów. Można było wyjść samotnie wieczorem na rozstajne drogi i spytać pierwszego przechodzącego tamtędy człowieka, jak ma na imię. Panny jednak rzadko korzystały z tej możliwości, bo nie są z natury aż tak bardzo ciekawe, żeby narażać się na hazard spotkania w szczerym polu jakiego hultaja albo i samego diabła. Można było też przerzucać z zamkniętymi oczami kartki kalendarza i zatrzymać się w dowolnym miejscu. A jeszcze przyjemniejszym sposobem, bo dającym do wyboru tylko upragnione imiona, było napisanie kartek i włożenie ich wieczorem pod poduszkę, a rano sięgnięcie po jedną z nich. Godny uwagi jest fakt, że kawalera dwojga czy trojga imion wróżby nie przewidywały. Wiem, że to przypadek, ale tak się składało, że przez kilka kolejnych andrzejkowych zabaw z wielu kartek pod poduszką wyciągałam "Jana", i z Janem stanęłam na ślubnym kobiercu. A może nie przypadek? ------------------------- Katarzynki Katarzynki, wróżby kawalerskie, odprawiane w wigilię świętej Katarzyny, 24»listopada wieczorem, powstały jako naśladownictwo i uzupełnienie, druga strona andrzejek. Też podobno w Grecji. I znów jedną z przesłanek do wyciągnięcia takiego wniosku jest pokrewieństwo greckiego wyrazu "katharos", "czysty", z imieniem św. Katarzyny, dziewicy, patronki oblubieniec niewinnych i czystych. Ponieważ jednak kawalerom nie tak śpieszno do żeniaczki jak pannom do wydania się, wróżby męskie nie były tak entuzjastycznie odprawiane. Dziś niemal zupełnie wygasły. Kołaczą się jeszcze ostatnie ich echa po Ukrainie, Białorusi, bardziej na wschodzie. A jeszcze sto lat temu... W Polsce w wigilię św. Katarzyny chłopcy zwracali szczególną uwagę na to, co im się przyśniło nocą. Biała kura wróżyła panienkę, czarna wdowę, kura z kurczętami niezależnie od barwy upierzenia - wdowę z licznym potomstwem. Sowa - babę mądrą, ale ponurą i paskudną. Siwy koń zapowiadał dozgonne kawalerstwo. Aby przyszła żona przyśniła się w naturalnej postaci, i to na pewno, chłopiec podkładał sobie pod głowę babską halkę, najlepiej ściągniętą po kryjomu z płota przy suszeniu, albo wycierał się po wieczornym myciu spódnicą. Bardzo ładną męską wróżbą było ścinanie gałązek wiśniowych i wkładanie do wody. Jeśli gałązka zakwitła na Boże Narodzenie, młodzieniec miał pewność, że los pozwoli mu niewątpliwie Stanąć na ślubnym kobiercu@ z tą, co byłaby po sercu Najpospolitszym sposobem wróżenia było wyciąganie spod poduszki kartek z imionami dziewcząt. Wróżba ta znalazła odbicie w przysłowiu: "Na świętej Katarzyny są pod poduszką dziewczyny". ------------------------- Mikołajki Zanim przystąpimy do omówienia samych mikołajek, wesołej zabawy, polegającej na dawaniu sobie w dniu 6»grudnia drobnych, w miarę dowcipnych prezentów, musimy poświęcić kilka słów temu sympatycznemu starcowi z białą brodą, w czerwonym płaszczu i czapie z pomponem, patronowi obyczaju. Żywot miał bardzo barwny zarówno tu, na ziemi, jak i tam, w wysokich niebiosach. Przyszedł na świat w drugiej połowie Iii wieku w mieście Petara, leżącym nad Morzem Śródziemnym w Licji, malowniczej, bogatej w wino, zboże i szlachetne cedry krainie w południowo-zachodniej Azji Mniejszej. W latach młodzieńczych nie przejawiał znamion świętości - lubił wino, polowania na wilki w górskich lasach, wypływanie w morze na połów ryb. Bliżej poznajemy go jako poważnego już arcybiskupa Myru (czyli Miry albo Listry) portowego miasta w Licji. Za Diocklejana, cesarza rzymskiego w latach 284-305, podczas straszliwego prześladowania chrześcijan bohatersko występuje w ich obronie, za co wtrącony zostaje do więzienia. Uwolniony dopiero za Konstantyna Wielkiego, następnego cesarza, który w roku 313 wydał tak zwany edykt mediolański, uznający chrystianizm, arcybiskup Mikołaj oddaje się znów całą duszą służbie bożej. Na soborze nicejskim w roku 325 żarliwie walczy o świętą sprawę, gromi herezję Ariusza (ok. 256-335), aleksandryjskiego filozofa, który negował równość osób boskich w chrześcijaństwie i stał się twórcą arianizmu. W tym też czasie zaczynają krążyć między ludem fantastyczne opowieści o przedziwnych dokonaniach arcybiskupa Mikołaja, czynach nie dających się w żaden sposób wytłumaczyć prawami przyrody. Na przykład: Władnym słowem uciszył rozszalałe fale morskie, zagrażające życiu licyjskich rybaków. Odszedł z tego świata w roku 345, ale pamięć o nim pozostała żywa i stworzyła liczne legendy, klechdy, podania. Do pośmiertnej sławy arcybiskupa Mikołaja przyczyniły się także, a może przede wszystkim, nowe cuda, dokonywane teraz przez jego ducha. Zjawiał się nocą - charakterystyczne, że zawsze działał nocą - nad rozszalałym morzem otoczony światłością i jak latarnia wskazywał błądzącym rybakom drogę do brzegu. Uznali go za to swym patronem. Miłosierny nie tylko dla ludzi, ale i dzikich zwierząt, w konfliktowych sytuacjach roztaczał opiekę nad jednymi i drugimi. Łagodnym spojrzeniem zawstydzał głodne wilki, szczerzące zęby na ludzi i ich chudobę. Zapędzał je z powrotem do lasu i tam każdemu z osobna wyznaczał przypadającą na niego zdobycz. Stał się dzięki temu patronem wilków. Ukazywał się pobożnym pasterzom jako skromny prostaczek, wysłuchiwał ich narzekań na biedę, po czym znikał nagle, aby nocą nawrzucać im do szałasu złotych monet. Został więc również patronem pasterzy. Sława cudotwórcy doprowadziła arcybiskupa Mikołaja do kanonizacji. Jako święty już, otoczony niezwykłą czcią w Kościele Wschodnim i Zachodnim, staje się czołowym patronem Gracji i Rosji. Odtąd dla pokonania dalszych cudów różne przybierał postaci. Wielkich panów też. Jedna z rosyjskich legend mówi, że pewnej grudniowej nocy przybył do karczmy na rozstajach bogato wyglądający panosza z długą siwą brodą i kazał sobie podać miarkę siarczystej gorzały, na rozgrzewkę. Wypił ją jednym haustem, wytarł wąsy i bez słowa skierował się do wyjścia. Gdy karczmarz przypomniał o zapłacie, panosza odrzekł: "Pieniędzy nie mam, ale nie będę ci dłużny". Wyszedł przed karczmę i zniknął w śnieżnej kurzawie. A karczmarz jeszcze tej samej nocy znalazł w komorze tyle drogocennych przedmiotów, że mógłby za nie okazały dwór wystawić. Zdziwił się wielce, ale nic nikomu nie mówił podejrzewając w tym diabelskie sztuczki samego Belzebuba. Po kilku dniach atoli, modląc się w cerkwi, podniósł oczy na obraz św. Mikołaja i... rozpoznał swego nocnego gościa. Największe cuda dokonywały się jednak u grobu byłego arcybiskupa Myru. Chorzy odzyskiwali zdrowie, niewidomi wzrok, smutni i zawiedzeni radość życia i zaufanie do bliźnich. One to, te cuda przy grobie, stały się przyczyną pewnej autentycznej sensacji. W roku 1087 biskup włoskiego miasta Bari nad Adriatykiem, człowiek żarliwej wiary i wielkiej fantazji, zapragnął zdobyć podstępnie prochy św. Mikołaja i sprowadzić je do i czystej Italii, aby tu uzdrawiały chorych i, jako arcycenne relikwie, ściągały pielgrzymów. Zrobił szczegółowy plan działania, zebrał czterdziestu odważnych parafian i... Udało się! Nawet bardzo. Zenon Kosidowski (1898-1978), wybitny biblista pisze, że biskup ów "Miał przy tym nie lada szczęście, bo wenecjanie postanowili to samo zrobić, jednakże spóźnili się i na otarcie łez musieli zadowolić się prochami wuja św. Mikołaja". Przejdźmy do Mikołajek. Miały one w dawnych wiekach zupełnie inny charakter niż dziś. W całej prawie Europie Wschodniej i Środkowej były połączeniem guślarskich praktyk ze szczerą wiarą w opiekuńczą moc św. Mikołaja. W Polsce i na Ukrainie w dniu 5»grudnia, w wigilię św. Mikołaja, gospodarze i pasterze "suszyli", czyli zachowywali ścisły post, aby wilki nie napadały na nich i ich trzodę. Ponadto składali św. Mikołajowi ofiary z kur, baranów, zboża - na ręce popów i księży oczywiście. Ślad tego zwyczaju znajdujemy u Mikołaja Reja (1505-1569) w Krótkiej rozprawie między trzema osobami: panem, wójtem a plebanem wydanej w roku 1543: Alboć wezmą (wilcy), albo co daj, -@ Tak kazał św. Mikołaj,@ Bo jeśli mu barana dasz, -@ pewny od wilka spokój masz. Do czysto guślarskich praktyk, stosowanych w dawnej Polsce w wigilię św. Mikołaja należy zaliczyć: Zatykanie wiech na łąkach. Wiecha nabierała przez noc magicznej mocy, a potem przez cały rok, w razie jakiegokolwiek zagrożenia i konieczności szybkiego przepędzenia bydła, służyła jako czarodziejska różdżka. Uderzano nią każdą sztukę po grzbiecie, a bezrozumne bydlątko samo wiedziało, w jakim kierunku uciekać. Okadzanie podpalonymi pakułami, niby brodą św. Mikołaja, obór i chlewów - w obronie przez chorobami i urokiem. Składanie w kościele za ołtarzem "wilków", czyli motków lnu i konopi oraz nieprzędzenie w tym dniu i niemotanie przędzy - "aby wilki się po wsi nie motały". Niezabieranie na wóz spotkanej na drodze baby, gdyż może się ona okazać wilkiem w skórze potulnej biduli i pożreć usłużnego gospodarza a także jego konia z kopytami. A skąd wzięły początek nasze dzisiejsze mikołajki? Cofnijmy się do tego okresu, kiedy św. Mikołaj nie był jeszcze oficjalnie świętym i chodząc po ziemi pomagał swoim bliźnim z potrzeby dobrego ludzkiego serca. Pewnego razu, gdy wieczorem szedł ulicą rodzinnej Petary, usłyszał płacz za oknem biednego domu. Zajrzał w nie i zobaczył trzy piękne dziewice zalewające się gorzkimi łzami oraz ich ojca, szlachcica zubożałego do tego stopnia, że aż o niecnych czynach rozmyślał, by zdobyć pieniądze. "Cóż - mówił do córek - piękne jesteście, ale posagu nie macie, któż was weźmie za żony?". Słysząc to św. Mikołaj jeszcze tej samej nocy po kryjomu wrzucił do izby owego biedaka tyle złota, że mógł dobrze wydać za mąż najstarszą ze swych córek. Następnie w podobny sposób została wyposażona druga, aż wreszcie i trzecia, gdy przyszedł na to czas. Tyle legenda. Zwyczaj obdarowywania się prezentami na św. Mikołaja przyszedł do nas z Zachodu Europy, gdzie praktykowany był od dawien dawna. Już Jan Boemus z Aub w Bawarii, zwany też Aubanusem, żyjący w pierwszej połowie Xvi wieku autor wydanego w roku 1538 dzieła O zwyczajach wszystkich narodów, pisząc o Frankach informuje, że rodzice w dniu 5»grudnia każą swoim dzieciom pościć, aby zasłużyły na podarki, które nocą przyniesie im św. Mikołaj. Ksiądz Maciej Frąckiewicz, autor wydanej w Krakowie w roku 1748 książeczki dla dzieci, zatytuowanej Delicje dziecinne: św. Mikołaj (...) jedyna ich pociecha pisze o tym zwyczaju, jako o powszechnie znanym. Czytamy tam: "... rodzice na pamiątkę szczodrobliwości św. Mikołaja zwykli co rok na wigilię święta jego dla zachęcenia do nabożeństwa dziatkom swoim śpiącym różne podarki zawiązywać i podrzucać, powiadając, że to św. Mikołaj przyniosł, ale rozkazał: żebyście paciorek nabożnie rano i wieczorem mówili, rodziców słuchali, przy czym rodzice dają dzieciom jeszcze inne napomnienia". Mikołajki urządzano głównie dzieciom małym, od trzeciego do jedenastego roku życia, ale nierzadko starszym też. Prezentami były medaliki, krzyżyki, obrazki święte, książki, zabawki i przez pewien okres w końcu Xviii wieku "ku wyrobieniu w dzieciach czułości dla zwierząt" - klatki z ptaszkami. Niegrzeczne dzieci nie otrzymywały nic, a bardzo niesforne - rózgę. O rózdze tej mówiono, że "wielu przestraszyła, nikogo nie uderzyła". U schyłku Xviii wieku upowszechniła się druga forma Mikołajek, bardziej widowiskowa, bajeczna. Św. Mikołaj ubrany w czerwony płaszcz i czerwoną czapę, w towarzystwie anioła i diabła odwiedzał domy i egzaminował dzieci ze znajomości katechizmu oraz z umiejętności godnego zachowania się wobec starszych. Jedne dzieci nagradzał prezentami, inne karcił i straszył piekłem, a rodzicom tych ostatnich wręczał rózgę mówiąc: "Nie kocha ten dziateczek, kto rózgi oszczędza". To przychodzenie św. Mikołaja do domów, tylko już bez asysty, przetrwało do dziś, ale przesunęło się w czasie - z 5 lub 6»grudnia na wigilię Bożego Narodzenia. W niektórych krajach św. Mikołaj przeistoczył się w Dziadka Mroza i odwiedza przedszkola na Nowy Rok lub nawet w pierwsze dni stycznia. Obdarowywanie się w szkole śmiesznymi prezencikami w dniu 6»grudnia jest trzecią formą praktykowania mikołajek, stosunkowo nową, bo rozpowszechnioną dopiero w pierwszej połowie Xx wieku. A na koniec wiadomość dotycząca św. Mikołaja, którą podaję jako pewnego rodzaju sensację: Papież Paweł Vi, poprzednik Jana Pawła Ii, po skrupulatnym przestudiowaniu akt watykańskich wydał dekret o usunięciu ze spisu świętych aż dwustu postaci, które w ogóle nie istniały naprawdę, albo istniały, ale niezbyt zasłużyły sobie na kanonizację. Wśród tych ostatnich znalaz się nasz przesympatyczny św. Mikołaj. ------------------------- Boże Narodzenie Brzmi to wręcz niewiarygodnie, ale jest udowodnionym faktem, że przez pierwsze trzysta lat istnienia chrześcijaństwa nie obchodzono Bożego Narodzenia i nawet nie interesowano się datą urodzin Jezusa. Najwcześniejszą wzmiankę o Bożym Narodzeniu znaleziono w rzymskim kalendarzu świąt z roku 354. Z tego też czasu pochodzi najwcześniejszy wizerunek Dzieciątka Jezus. Jest to rysunek w katakumbie św. Sebastiana przedstawiający niemowlę owinięte w pieluszki, z aureolą wokół głowy. Koło Dzieciątka Matka Boska, św. Józef, wół, osiołek. Gdy w Iv wieku zaczęto obchodzić święto Bożego Narodzenia, nie od razu przypadło ono na dzień 25»grudnia. Najpierw wyznaczono je na 2»stycznia, później na 25 albo 28»marca, a następnie na 18 lub 19»kwietnia, potem na 20»maja, a w Egipcie i na Bliskim Wschodzie na 6»stycznia (chrześcijanie armeńscy do dziś obchodzą Boże Narodzenie w tym właśnie dniu). Ostatecznie wybrano na to święto 25»grudnia. Czym się kierowano w tym wyborze, skoro data urodzin Jezusa nigdzie nie została odnotowana? Jedną z najbardziej rozpowszechnionych religii w Iii, Iv wieku był mitreizm, kult perskiego boga słońca Mitry. Aurelian, cesarz rzymski od 270 do 275»roku, uczynił mitreizm religią państwową Rzymian. Urodziny Mitry obchodzono 25»grudnia, w dniu przesilenia zimowego (według ówczesnego kalendarza), od którego to dnia słońce coraz wyżej wzbija się na niebo i dłużej świeci. W uroczystych obchodach narodzin słońca - z zapalaniem świateł, śpiewami, procesjami - brali udział również chrześcijanie, którzy ze słońcem utożsamiali Chrystusa i nazwali Go "Słońcem Sprawiedliwości". Doktorowie Kościoła zadecydowali więc, że należy przyjąć tradycyjne obchody tego święta i dzień 25»grudnia ogłosili Bożym Narodzeniem. Liczne i piękne legendy o przyjściu na świat Dzieciątka Jezus w skrajnym ubóstwie, podczas srogiej zimy - "płacze z zimna, nie dała Mu Matusia sukienki" - tak podziałały na naszą wyobraźnię, tak głęboko zapadły w nas prawdą pojętą sercem, że trudno nam przyjąć do wiadomości prostą rzeczywistość. Kilka lat temu w mroźną wigilię Bożego Narodzenia zagadnął mnie na przystanku autobusowym w Warszawie miły starszy pan o poczciwych oczach: - Nam w paltach zimno, a jak musiało się czuć w jeszcze większy mróz to biedne Dzieciątko Jezus, przykryte jedynie chustką z głowy Matki Boskiej. Nie miałam odwagi pocieszyć go, że w Betlejem jest zawsze ciepło, a ci Trzej Królowie brnący przez zaspy śniegu, ci pasterze w kożuchach jak parobczaki spod Grójca, to poetycka sceneria, wymyślona przez naszych twórców jasełek i kolęd. Boże Narodzenie, uroczyste święto o charakterze rodzinnym, wrośnięte głęboko i nierozerwalnie w naszą kulturę, obchodzone jest dziś we wszystkich polskich domach. Polacy wierzący i niewierzący w nastroju ogólnej życzliwości i dobrej woli kultywują tradycyjne zwyczaje. A na obczyźnie - o czym wie naprawdę ten, kogo los rzucił daleko od kraju - święta Bożego Narodzenia są dniami serdecznej łączności z rodakami. W dawnej Polsce okres świąt od Bożego Narodzenia do Trzech Króli nazywano "godami", od starosłowiańskiego "god" - wesołość, uciecha, szczęśliwość a także uczta, biesiada. Z godami związane były bogate obrzędy, zwyczaje, wróżby... Niektóre utrzymują się do dziś. ------------------------- Wigilia Wigilia nazwa dnia poprzedzającego każde większe święto kościelne kojarzy nam się przede wszystkim z uroczystą wieczerzą 24»grudnia, stanowiącą wstęp do świąt Bożego Narodzenia. Wieczerza ta w dawnej Polsce przedstawiała się różnie u różnych. Zależnie od stanu (nie tylko posiadania, ale i społecznego) gospodarza. U tak zwanego ludu składała się zwykle z siedmiu prostych potraw, u szlachty z dziewięciu, u magnatów zaś z jedenastu. Nie trzeba dodawać, że były to potrawy o wielce zróżnicowanym poziomie, jakości, zgodnie z przysłowiem "wedle stawu grobla". Jedno tylko na wszystkich stołach, czy to u chudego kmiotka, czy u brzuchatego pana, było takie samo: siano. Kładziono je na stole jako pierwsze, jeszcze przed rozciągnięciem białego obrusa. Niektórzy badacze obrzędów podają, jakoby już nasi przodkowie poganie rozściełali siano pod miskami z jadłem, aby ukontentować demona Siema, sprawującego opiekę nad rodziną, albo Rgieła - bóstwo zboża i pól. Chrześcijanie rozściełali siano na stole - i do dziś jeszcze, zwłaszcza na wsi to robią - na pamiątkę owego sianka w stajence betlejemskiej, na którym w żłobku spoczywało nowo narodzone Dzieciątko Jezus. Na Śląsku zamiast siana, na którym łatwo przewracają się naczynia, szczególnie kieliszki, ludzie bardziej praktyczni niż trzymający się tradycji, kładli prostą słomę. Adam Gdacjusz (1609 lub 1610-1688), kaznodzieja protestancki i pierwszy wybitniejszy pisarz polski na Śląsku, tak oto zżyma się na ten zwyczaj: "... i to jest nagany godna, że niektórzy, kiedy w wilią jeść mają, na stole słomę rozpościerają, a na oną słomę obrus kładą, a potem oną słomą drzewa w sadzie wiążą". Powszechnie przestrzegano, aby do wieczerzy się zasiadło trzynaście osób, gdyż feralna liczba 13 (uchodząca za królową feralnych liczb już w starożytnym Rzymie) wróżyła śmierć jednemu z biesiadników. Przezorni gospodarze, aby uniknąć nieszczęścia, nakazywali komuś z młodszych usiąść przy innym stole, dla wspólnego dobra. Istniał także piękny zwyczaj, kultywowany w wielu polskich domach do dziś - stawiania jednego nakrycia dla przygodnego gościa, zbłąkanego wędrowca, ubogiego... Stara tradycja. Nasi dalecy przodkowie stawiali podczas swoich pogańskich uczt miskę dla ducha, aby mógł biesiadować z rodziną, gdyby zechciał przybyć zza grobu. Wieczerzę wigilijną rozpoczynało dzielenie się opłatkiem. Ale nie od samego zarania chrześcijaństwa w Polsce. Choć opłatek, prawie taki jak dziś, z wizerunkiem krzyża, znany był w Rzymie już za panowania Karola Wielkiego (ces. rzym. od 800»r.), do nas przyszedł dopiero w Xv wieku. W Muzeum Etnograficznym w Krakowie mamy opłatek z 1712»roku, a więc z czasów Augusta Ii. Ten kruchy, wielce szacowny eksponat pochodzi z Jurgowa na Spiszu. Opłatki, którymi dzielili się nasi pradziadowie były białe i kolorowe, białe dla ludzi, zabarwione dla zwierząt, bo z nimi też dzielono się ze szczerego serca. Opłatki na pańskich stołach obficie nasycano miodem, nie tyle dla smaku, ile dla zaklęcia dobrobytu. Skoro jesteśmy przy magii... Opłatek jako przedmiot liturgiczny, związany z czynnościami sakralnymi, był w mniemaniu zaboboniarzy nieocenionym środkiem guślarskim. Na Śląsku i na Mazurach wierzono, że opłatek otrzymany przy komunii i przyniesiony do domu (chyba nie na języku?) jest niezawodnym lekiem przeciw kurczom. W tych dzielnicach utrzymywał się przesąd, że odrobina płatka wigilijnego, noszonego w kolbie strzelby, zapewnia myśliwemu trafienie do celu. I czarownice ponoć chętnie posługiwały się opłatkiem, zwłaszcza przy zadawaniu "obsypki", czyli wyrzutów skórnych. Ale wróćmy do wigilijnego stołu. Ponieważ wierzono, że tyle przyjemności w ciągu roku ominie człowieka, ilu potraw wigilijnych nie zdoła zjeść, każdy starał się jak mógł. Jedzono po kolei - śledzia, rybę, zupę grzybową, kapustę na oleju, groch... Przy spożywaniu grochu wszyscy za przykładem gospodarza podrzucali ziarnka do góry, aby dobytek mnożył się licznie i, zdrowy, wybrykiwał wysoko, jak ten groch podrzucany. Potem jedzono kluski z makiem, w niektórych regionach kutię, a na końcu struclę. Zatrzymajmy się na chwilę przy tym ostatnim smakołyku. Dwie strucle wigilijne przeszły do historii. Zdumiewającą wielkością i arcysymboliczną struclę sprezentował Stanisławowi Poniatowskiemu w pierwszym roku jego panowania znany piekarz warszawski Szyler. Strucla ta miała siedem łokci długości, a przyniosło ją królowi dziewięcioro dzieci mistrza Szylera, co miało symbolizować datę 7»Ix (1764), kiedy to ogłoszono narodowi, że w przeddzień Stanisław August został obrany królem Polski. Mąka użyta do tej strucli-giganta pochodziła s siedemnastu młynów, gdyż król przyszedł na świat 17 (stycznia 1732»roku). Struclę tę usmaczniono trzydziestoma dwoma wymyślnymi dodatkami, jako że monarcha liczył sobie w chwili jej otrzymania 32»lata, i ozdobiono dwudziestoma pięcioma esami-floresami z lukru, upamiętniając tym dzień koronacji 25 (listopada 1764»roku). Król Staś wielce ukontentowany hojnie obdarował mistrza i jego latorośle, ale strucli spróbować nie raczył (mówiono, że z obawy przed otruciem). Przesłał ją, jeszcze ciepłą, klasztorowi Bernardynek. Druga historyczna strucla jest równie ciekawa, choć ma jedną niedoskonałość, podejrzewa się, że zaistniała tylko w anegdocie: W Xix wieku pewien piekarz z ulicy. Zakroczymskiej w Warszawie ofiarował burmistrzowi struclę tak olbrzymią, że czterech silnych drabów ledwie ją podźwignęło i zaniosło ojcu miasta budząc niezwykłą sensancję na ulicach. Gdy struclę napoczęto, wyskoczył z niej synek piekarza i przekazał dostojnemu gospodarzowi najlepsze życzenia od swego pomysłowego taty. Przy wieczerzy wigilijnej nie wystrzegano się trunków, animusz przeto rósł i zaczynały się wróżby, bo wigilia to doba spełniających się życzeń, tajemniczych przepowiedni i nawet cudów. Wróżbami zajmowano się w różnych celach - jedni chcieli odgadnąć wydarzenia nadciągającego roku, inni dla zabawy. A oto kilka rad i wskazówek dla tych czytelników, którzy chcieliby spróbować dawnych wigilijnych wróżb: Jeśliś jest panną spragnioną zamążpójścia albo kawalerem, do którego zwracają się per "panie starszy", wyciągnij spod obrusa jeden kłak siana, a dowiesz się, co gotuje ci los. Sianko zielone - ślub w najbliższym karnawale. Sianko zwiędłe - oczekiwanie długie i, być może, bezowocne. Żółte - czystość, a przynajmniej bezżenność, niestety aż po grób. Jeżeli potomstwa pragniesz jak kania deszczu, a tu nic i nic - wyciągnij palce w stawach i licz trzaskanie kosteczek: wróży ono liczbę dzieci. A nuż upodobnisz się do owego "ojca Wirginiusza", co to "miał ich wszystkich sto dwadzieścia troje". Jeśliś, bracie, łysy do tego stopnia, że zaledwie jakimiś szczątkowymi egzemplarzami włosów poszczycić się możesz, odetnij je odważnie i rzuć za siebie, a dwanaście razy dłuższe ozdoby wyhodujesz. Ni żądaj za dużo: pomnożenie ich to już twoja rzecz. Dał ci Bozia wygrać w karty podczas wigilii, ciesz się więcej niż w razie pomyślności innego dnia, albowiem odtąd przez cały rok wygrywał będziesz. Jeśliś zgrał się do ostatniego grosza - nie płacz! Powiedziane jest bowiem, że kto w kartach szczęścia nie ma. w miłości posiada je w dwójnasób. A to ważniejsze. Jeśliś... Albo nie! Już dosyć. W zamożnych domach bawiono się w wyciąganie spod obrusa włożonych tam wcześniej przez gospodarzy kartek z dowcipnymi przepowiedniami. Ludzie prości, nie umiejący pisać, wkładali pod obrus symboliczne przedmioty: laleczkę z gałganków - straszliwą wróżbę dla panienki, kawałek cukru zawinięty w szmatę - wróżący słodkie życie, szczyptę soli - przepowiadającą łzy... Legendy, upowszechniane między innymi przez różne "kalendarze ludowe", mówiły, że w wigilijną noc, świętą noc, drzewa chylą się ku ziemi oddając cześć nowo narodzonemu Dzieciątku Jezus. Złote pszczoły z radosnym brzękiem budzą się na chwilę ze snu zimowego. Woda w rzekach i źródłach zamienia się o północy, też na okamgnienie, w miód, wino lub nawet w płynne złoto. Na dodatek ziemia otwiera się jak wielka portmonetka ukazując niezliczone skarby. Szkoda tylko, że martwe dotąd kamienie wychodzą ze stanu bezwładu każdemu, kto się po nie zbliży. Po wieczerzy każdy dbały o swój dobytek gospodarz dzielił się opłatkiem z bydłem w oborze, aby je pobłogosławić. A że opłatek, jak wiadomo, ma czarodziejską moc, bydło uzyskiwało tej nocy umiejętność mówienia ludzkim głosem. Cała obora dyskutowała problemy doniosłe dla siebie i gospodarza. Każde bydlę miało coś do powiedzenia, byle ciele ruszało konceptem. Ale kto z ludzi chciałby podsłuchać, przepłaciłby swoją ciekawość życiem. Ze zwierząt najwięcej mógłby powiedzieć pies. Gdy wieczór jest księżycowy i niebo czyste, on zadarłszy głowę widzi na firmamencie wszystko jak w zwierciadle. I duchy tych, co mają umrzeć, idące w górę, i duszyczki tych, co mają się dopiero urodzić, spływające w dół. Mógłby, ale właśnie jemu nic języka nie rozwiąże, jako że opłatka dawać mu nie wolno. Nie tylko opłatkiem dzielono się ze zwierzętami, ale i smacznym jadłem, i napitkiem. Koń czy inny baran też musiał przecież wiedzieć, że gody. A jak takiemu dać do zrozumienia? Tylko przez żołądek (jak mężczyźnie). Pastor Gdacjusz pisze: "... od każdej potrawy bydłu jeść dają, a kiedy ich spytasz, czemu to czynią, tędyć powiedzą, że temu bydłu, które takowe potrawy w wigilię warzone jada, czarownice i guślarski zaszkodzić nie mogą". Pół wieku temu młodzież wiejska praktykowała w wigilię, nie tylko dla zabawy, choć chyba głównie w tym celu, najrozmaitsze wróżby matrymonialne. Koło Chełma tuż przed pasterką chłopcy biegli na wyścigi z określonego miejsca do dzwonnicy. Który pierwszy zadzwonił, ten miał się pierwszy ożenić. Dziś nie ma chętnych do tych wyścigów. Na Pomorzu i na Mazowszu dziewczęta szły po wieczerzy wigilijnej do drewutni i zagarniały naręcze polan, przynosiły je do domu i liczyły. Liczba parzysta wróżyła małżeństwo. Albo z pakuł formowały dwie figurki - chłopca i dziewczynę. Zapalały je jednocześnie. Jeśli płomienie ciągnęły ku sobie, był to dobry znak, jeśli nie - zły. A już najgorszy, gdy któryś płomień zgasł. Podobnie wróżono na Podhalu. A dziś na Podhalu spotykamy powszechnie dwa zwyczaje - piękny i bardzo brzydki. Piękny zwyczaj: Gdy pierwsza gwiazdka zamruga na niebie i wszyscy skupią się przy wigilijnym stole, najstarszy z rodziny wstaje i deklamuje: Na dolinie stoi kamień,@ Som Pan Jezus siedzi na niem,@ A najświętsza Panienecka@ Kładzie kwiotki do wionecka,@ Trzej Królowie w śryborze, w złocie,@ Przyzirajom się robocie.@ Niegze u nos, ludzie prości,@ Tylko radość tyz zagości. Deklamujący musi uważać, aby się nie pomylić, nie przejęzyczyć, bo to grozi jąkaniem się dzieci albo szeplenieniem. A powtórzyć deklamacji nie wolno. Gdy się uda, dzieci będą miały wyraźną mowę i będą "wyszczekane", co jest podobno dowodem inteligencji. Bardzo brzydki zwyczaj: Mężczyźni przed wieczerzą wigilijną schodzą się gdzieś po kryjomu przed żonami i piją wódkę w przekonaniu, że gdyby tego dnia nie uraczyli się obficie gorzałką, cały rok nie powąchaliby korka, mieliby suchoty kieszonkowe, a krowy nie dawałyby mleka. To przekonanie jest oczywiście jedynie pretekstem i wymówką. W całej Polsce mówi się, że jaki kto w wigilię, taki rok. Biorący to za prawdę starają się rano nie zaspać, żeby nie być ospałym, unikać swarów, żeby nie popadać w zatargi z otoczeniem. Myśliwy, który w wigilię upoluje coś dobrego, zwłaszcza nową strzelbą, ma nadzieję, że nie jeden grosz, spodziewa się, że pieniądze będą mu się walić drzwiami i oknami. Wigilia jest dla wielu osób dniem podejmowania szlachetnych postanowień - rzucenia papierosów, niepicia, spełniania codziennie przynajmniej jednego dobrego uczynku... Podobno postanowienia podjęte w wigilię łatwiej urzeczywistnić, niż takie same czynione innego dnia. ------------------------- Choinka Choinka, bez której nie wyobrażaliśmy sobie w dzieciństwie Bożego Narodzenia, nie ma w swym rodowodzie nic wspólnego z tym uroczystym chrześcijańskim świętem. Jest w prostej linii potomkinią gałęzi obwieszonej łakociami i różnymi symbolami dostatku, znanej w antycznym świecie, jako instrument mający przyśpieszyć nadejście wiosny, przyczynić się do wzmożenia płodności ziemi. Od Arystofanesa (ok. 446-386»p.n.e.), znakomitego greckiego komediopisarza wiemy, że w Atenach podczas targeliów - uroczystości obchodzonych ku czci Apollina w miesiącu targelion (maj-czerwiec) - strojono gałąź z drzewa laurowego lub oliwkowego, zwaną Ejresiona. Obwieszano ją pasmami białej wełny, miodem i oliwą, przywiązywano do niej pieczywo o wyszukanych kształtach, np. liry. "Chłopcy z obu stron kwitnący", czyli mający żywych rodziców, umieszczali ejresionę na drzwiach świątyni Apollina i domów prywatnych. W drugim przypadku śpiewali: Ejresiona i figi przynosi, i chleb omaszczony obficie,@ Wonny w garnuszkach z nim miód i oliwę do ciał nacierania.@ Wina mocnego też czarę, by spiwszy się tęgo, wnęt zasnąć. Zwyczaj ten znany był także na malowniczej wyspie Samos na Morzu Egejskim. Podobno sam Homer (jeśli w ogóle istniał, to w Viii w. p.n.e.) kiedy jeszcze nie był królem poetów, lecz ślepym śpiewakiem wędrownym, prowadzony przez dziatwę, obchodził z taką gałęzią bogate domy i przywołując błogosławieństwo niebios dla gospodarzy prosił o wsparcie. W starożytnej Italii podczas obchodzonych w grudniu saturnaliów swawolnych aż do rozpusty uroczystości na cześć Saturna, bóstwa wyobrażającego urodzajność ziemi - strojono gałąź drzewa febowego, czyli lauru i wieszano na drzwiach a także przesyłano ją sobie z życzeniami bogactwa i wszelkiej pomyślności. Gałąź obwieszoną smakołykami, stanowiącą instrument zaklinania urodzaju, znały także ludy Kaukazu na całym obszarze od Morza Czarnego po Morze Kaspijskie już w głębokiej starożytności, a w pierwszych wiekach naszej ery wnoszenie tej gałęzi do domu było najważniejszym obrzędem uroczystości noworocznych. Gałąź ta nazywała się tutaj "czicziłagi", albo "czicziłaki". Formowana była na kształt cierniowej korony Chrystusa lub brody św. Bazylego (Bazyli Wielki, 330-379, ojciec Kościoła wschodniego) z Cezarei. Czicziłagi przygotowywano w wigilię Nowego Roku, obwieszono ją kolorowymi pasmami wełny, kawałkami bursztynu, a w domach bardzo bogatych - perłami i złotymi monetami, owocami i pieczywem o wymyślnych kształtach. Niekiedy dokładano świece woskowe. Gotową czicziłagi wręczano gospodarzowi, który musiał z nią spędzić noc poza domem. Nazajutrz, czyli w samo święto, o świcie zjawiał się przed zamkniętymi drzwiami domu i dobijając się wołał: "Otwórzcie! . Na pytanie "kto tam?" odpowiadał, że przybywa sam św. Bazyli i przynosi w darze to wszystko, co niezbędne do szczęścia. Pytanie i odpowiedzi powtarzały się trzy razy i wreszcie pan domu przekraczał swój próg, modlił się, składał rodzinie życzenia, a czicziłagi wieszał na honorowym miejscu jako święty amulet. Słowianie środkowej Europy też mieli swoją gałąź noworoczną, jodłową, przystrojoną jabłkami, orzechami, wypiekanymi z ciasta figurkami zwierząt domowych, plackami z miodem (rodzaj pierników), a także świecami, których płomień powinien przywabić wiosenne słońce, i dzwonkami, brzękadłami - dla odstraszenia złych mocy. W Polsce dawnych wieków gałąź taką - nazywała się podkłaźnica, podłażnica, podłaźnik - wieszano u powały, nad drzwiami, nad oknem albo ozdabiano nią snop zboża wniesiony do izby na czas wieczerzy wigilijnej. Tradycja przynoszenia do domu podłażnicy zachowała się do dziś na Podhalu. Gospodarz, a jeśli go nie ma, gospodyni, odmawia modlitwę nad gałęzią jodły, potem "święci" nią cztery kąty izby, wreszcie odrywa od niej drobne gałązki i zatyka je za obrazy i okienne ramy, a główną część zawiesza u sosrębu (belka stropowa, biegnąca wzdłuż budynku). Podkłaźnikami nazywa się tutaj kawalerów, zalotników, którzy w wigilię Bożego Narodzenia lub Nowego Roku przychodzą do panien z powinszowaniami i wciągają swoje wybranki podstępnymi sztuczkami pod podkłaźnicę, aby je tam bezkarnie wycałować. Podkłaźnica służy także do magicznych zabiegów mających wywołać urodzaj. W okolicach Żywca gazda wnosi podkłaźnicę do izby całkowicie zaciemnionej. Rodzina po ciemku obsypuje gałąź "owieskiem", a potem zostaje zapalone światło, niby słońce niezbędne życiu na ziemi. Zwyczaj strojenia całego drzewka, jodełki czy świerka, jest w Polsce stosunkowo niedawny. Zjawił się w Warszawie na przełomie Xviii i Xix wieku, podczas okupacji pruskiej. Początkowo nazywano go nawet "hejlekryst" od niemieckiego "Heiliger Christ". Ta obca tradycja przyjęła się u nas ze zdumiewającą łatwością. Pewnie z powodu poetyckiej wręcz malowniczości obrzędu. I zakorzeniła się na dobre. A raczej na złe. To ostatnie zdanie napisałam z dominującą przykrością, bo od dziecka jestem pod urokiem choinki. Ale... spójrzmy prawdzie w oczy. Co roku wycina się z polskich, ostatnio wcale niebogatych, lasów aż trzy miliony dorodnych świerczków i jodełek! Co roku trzy miliony zdrowych drzew przestaje produkować tlen tak ogromnie potrzebny naszym płucom w przemysłowym i coraz bardziej uprzemysławiającym się kraju. A jakie straty materialne - zmarnowanie materiału drzewnego i zużycie środków transportu, ile niepotrzebnej pracy ludzkiej... W imię zwyczaju, który nie jest ani polski, ani katolicki. Myślę, że i dobremu Dzieciątku Jezus serce się ściska, gdy patrzy na to mordowanie toporem młodziutkich jodełek, które mogłyby żyć i żyć, do pięciuset lat, na chwałę tego świata. ------------------------- Gwiazda Kolędnicy noszący gwiazdę odwiedzali domy zaraz po kapłanie z organistą, których wyprzedzić w kolędowaniu byłoby wręcz nieprzyzwoitością. Czasami gwiazdorzy po prostu deptali po piętach swoim dostojnym poprzednikom. Jeszcze dzwonek organisty nie ucichł za węgłem (bo organista chodził z dzwonkiem podczas tej pielgrzymki), a oni już, dzwoniąc zębami z zimna, pchali się do chałupy i oznajmiali śpiewnie: Z gwiazdą do was idziemy,@ Co nam dacie niesiemy. Niekiedy zastawali w izbie rwetest wśród panien tłoczących się wokół stołka zajmowanego przed chwilą przez kapłana. Wierzono bowiem, że jeszcze ciepłe miejsce po księdzu ma szczególną moc sprawczą: która panna na nim usiądzie, ta w nadchodzącym roku na pewno wyjdzie za mąż. Zdarzało się też, zwłaszcza gdy gospodarz był wielce gościnny, a kapłan niezbyt gorliwie wchodzili do domu podczas przeciągającej się uczty i, odśpiewawszy swoje, za przyzwoleniem obecnych przy stole kolędowali wspólnie ze wszystkimi do białego rana. Noszenie gwiazdy - która symbolizuje tę pierwszą, cudowną, co ukazała się na niebie z noc Bożego Narodzenia i niezwykłą jasnością wskazywała drogę Trzem Królom do stajenki betlejemskiej - weszło w zwyczaj dopiero na początku Xix wieku. Początkowo kolędnicy chodzili z gwiazdą od św. Szczepana do Szczodrego Wieczoru, czyli do wigilii Trzech Króli. Później przeciągnięto tę imprezę aż do Matki Boskiej Gromnicznej. Gwiazda kolędnicza była od początku i jest do dzisiaj piękną latarnią. Robi się ją różnymi sposobami. Można na przetaku, można na obręczach, na rusztowaniu z drutu, najważniejsze, żeby na szkielecie umieścić rogi-promienie, całość okleić pergaminem kolorowym, natłuszczonym papierem lub celofanem, a w środku umieścić światło (ostatnio używa się do tego elektrycznej latarki). Gwiazdę nosi się na jak najwyższym kiju, żeby robiła wrażenie, iż sama płynie po wieczornym niebie. Pomysłowi kolędnicy potrafią prostą maszynerią, złożoną ze szpulki i sznurka, wprowadzić gwiazdę w ruch. Zdarzają się gwiazdy stanowiące prawdziwe dzieła sztuki ludowej, dekorowane wycinankami o motywach regionalnych, wklejane suszonymi kwiatami i liśćmi. Niektóre z nich trafiają do muzeów etnograficznych. Szczególnie bogatą kolekcję zdołało zebrać Muzeum Etnograficzne w Krakowie. Daremnie trudziłabym się opisywaniem ich piękna. Nawet fotografie barwne nie oddadzą uroku tych gwiazd. To trzeba samemu zobaczyć na żywo. Chodzenie z gwiazdą utrzymuje się na obszarze całej Polski, ale nigdzie chyba nie wygląda tak malowniczo jak w górach. Kolędnicy ubrani w regionalny strój niosą kręcącą się gwiazdę, która rzuca kolorowe blaski na śnieg, za nim podążają przebierańcy - nieboskie stworzenia. Wszyscy śpiewają kolędy, najczęściej Przybieżeli do Betlejem pasterze (powstałą w Xvii wieku, a może jeszcze wcześniej) oraz W żłobie leży (której autorem jest podobno sam złotousty kaznodzieja ks. Piotr Skarga). Śpiewają też rymowanki własnego pomysłu o charakterze kupletów satyrycznych, pohukują po góralsku, wysoko, kapela gra... A z Zawoi, rozległej wsi przysiółkowej, tonącej w lasach pod Babią Górą, gdzie co chałupa, to zabytek starego ludowego budownictwa, a co gromadka młodzieży, to już mały zespół pieśni i tańca - oprócz bardzo wystawnego chodzenia z gwiazdą praktykowane jest także chodzenie z "bańką". Bańka to również gwiazda, ale jakby widziana z daleka, bez rogów, tylko sama kula. Jej szkielet stanowi czubek świerka, którego gałązki osmycza się z igieł i związuje u szczytu. To rusztowanie okleja się kolorowym pergaminem i malowankami, a w środku umieszcza się latarkę. Z bańką chodzą małe dzieci nazajutrz po gwiazdorach. ------------------------- Herody Herody są dorocznym wędrownym teatrem, wystawiającym niezmiennie tę samą sztukę, tragedię lub raczej tragikomedię na temat ostatnich chwil życia króla Heroda. Chciał, okrutnik, zgładzić Dzieciątko Jezus, a tymczasem sam stracił syna w krwawym boju i jeszcze został porwany do piekła. Obsada aktorska: król Herod, jego hetman, żołnierze, śmierć, diabeł i inni (a wśród tych innych - Żyd, Cygan, dziad...). Wchodzą do izby, rozstawiają kulisy, czyli dwie płachty na drągach, i już kąt zamienia się w prawdziwą scenę. Król w koronie z błyszczącego papieru albo z cynfonlii, w czerwonej kapie, z berłem (umalowana na złoto pałka do tłuczenia ziemniaków) w dłoni wychodzi zza kulis i chełpliwym głosem wychwala swoją potęgę. Jest szczęśliwy, roześmiany. Ale oto wbiega hetman w hełmie z garnka, umundurowany według wyobrażeń domorosłego reżysera, i wymachując buławą z kartofla na patyku woła: Królu Heroldzie, królu Heroldzie!@ W Betlejem miasteczku nowy król się rodzi! Przerażony Herod najpierw nie może wydobyć głosu, sapie, aż wreszcie krzyczy: Na koń co prędzej wszyscy wsiadajcie,@ I do Betlejem miasta bieżajcie!@ Tam dla jednego dzieciątka małego@ Wszystkie wycinajcie! Na scenę wpadają żołnierze, każdy z koniem na patyku, dosiadają tych rumaków i niknął znów za kulisami. Tylko tętent kopyt coraz cichszy daje znać widowni, że się oddalają. Po chwili przed królem na scenie zjawia się znów hetman, targa włosy na głowie i z rozpaczą woła: Królu Herodzie! Okropna nowina!@ Niosą na pałaszu głowę twego syna! Ta makabryczna wiadomość zwala Heroda z nóg, dosłownie - tarza się po ziemi i płacząc biadoli: Ach, biada, biada, mnie Herodowi,@ Utrapionemu wielce królowi,@ Żem ja takiemu czasowi@ Złemu popadł kłopotowi. Gdy Herold lamentuje, zza kulis wyłania się śmierć w bieli, wysoka, z prawdziwą kosą w ręku. Skrzekliwym głosem, ale radośnie mówi: Caluśki świat oblazłam,@ Aż cię wreszcie znalazłam!@ A teraz ci obiecuję,@ Że ci życia nie daruję! Dotyka kosą karku Heroda, Herod nieruchomieje. Teraz na scenie zjawia się diabeł rogaty, umorusany sadzami, szczerzy zęby w szerokim uśmiechu, obchodzi a lansadach ciało Heroda, święci je ogonem i niby biorąc je na widły powiada: Mój Herodku, za twe zbytki,@ Chodź do piekła, boś ty brzydki. Koniec sztuki, ale nie przedstawienia. Po niewielkiej chwili bowiem, rozpoczyna się rewia, kabaret... Występują Żyd i Cygan. Jeden chce drugiego oszukać na jakimś handlu, droczą się wywołując śmiech widowni, nie wiadomo skąd przyplątuje się dziad, pośredniczy między nimi, wyśpiewuje różne dowcipne sentencje... Herody. Pierwszy teatr niejednego wiejskiego dziecka. Niezapomniany. Później, wiem to z własnego doświadczenia, żaden najprawdziwszy nie wywołuje tak wielkich wzruszeń. ------------------------- Dwunastnica Dwunastnica, czyli dwanaście dni od Bożego Narodzenia do święta Trzech Króli, uważana była za nieomylną przepowiednię pogody dla dwunastu kolejnych miesięcy roku. Dzień 25»grudnia stanowił prognozę dla stycznia, 26 dla lutego, 27 dla marca i tak dalej. Ponadto każdą dobę dwunastnicy dzielono na cztery części w ten sposób: od godziny 18 do 24, od 24 do 6, od 6 do 12, od 12 do 18. Każda ćwiartka doby wróżyła pogodę na odpowiedni tydzień miesiąca. Jerzy Krzysztof Pisanski (1725-1790), pastor działający w Prusach i pisarz, baczny obserwator wierzeń mazurskich a zarazem surowy przeciwnik wszelkich przesądów, podaje wiadomość o pewnym starym dozorcy szpitalnym, który podczas dwunastnicy skrupulatnie notował co godzina, jaka jest pogoda we dnie i noce, a potem przez cały rok był wieszczem słońca, ulewy, wichury, gradobicia... Mimo zdarzających mu się pomyłek, cieszył się ogólnym uznaniem. Pierwsze siedem dni dwunastnicy, od Bożego Narodzenia do Nowego Roku, przepowiadały nie tylko pogodę od 1»stycznia do 31»lipca, ale miały również wielki wpływ na losy ludzkie, były pełne znaków ostrzegawczych, zbawiennych rad, napomnień, ujawniały tajemnice najbliższej przyszłości. Kto w owe dni patrzył, słuchał i wyciągał właściwe wnioski, nie przekraczał zuchwale zakazów, a do tego jeszcze praktykował odpowiednie gusła, mógł uniknąć wielu przykrości. To wszystko nie było takie trudne, jak się wydaje. Bo proszę: Trzeba było zwracać na sny, a potem przełożyć je na język wróżb. Aby nie zapomnieć rano, co się nocą widziało, mądrzy ludzie (np. w okolicach Olsztynka i Dąbrówna) po przebudzeniu się nie otwierali oczu od razu i broń Boże nie patrzyli w okno, żeby śniwo nie uciekło, lecz przeglądali cały sen w pamięci przy zapuszczonych powiekach. Tłumaczenie snów jest wprawdzie sztuką specjalną, ale w Polsce potrafi to robić każda stara baba (nie tylko z ludu). Nie wolno było w te dni jeść grochu, żeby "wrzody, krosty i krościenice" nie obsypały ciała. Szczególnie czeladź powinna omijać ten smakołyk z daleka, bo oprócz owych wyrzutów i wyprysków skórnych groziło jej jeszcze w nadchodzącym roku częste i mocne bicie przez panów. Nie wolno było młócić grochu, żeby nie zostać dziobatym. Popiołu wygarnianego z komina między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem nie należało wyrzucać, gdyż byłoby to karygodnym marnotrawstwem i grzechem. Trzeba było zbierać go skrzętnie w worek konopny, szyty od dołu do góry i od strony lewej ku prawej. Popiół ten miał bowiem cudowne właściwości lecznicze i sprawcze. Wypity z wodą zabijał robaki "w człowieku i wszelkiej innej gadzinie". Posypany na włosy wystraszał z nich wszystko, co by się tam zaplątało. Gdy się posypało nim drzewa i warzywa, szczególnie kapustę, chronił przed gąsienicami. Rozproszony na polu podczas zasiewów sprawiał, że zboże wyrastało niby gaj (w to można uwierzyć). Jeżeli między Bożym Narodzeniem a Nowym Roku padał gruby śnieg, nie powinni wychodzić na dwór ludzie starzy, bo trafieni bodaj jedną śnieżną gwiazdką w głowę pozbawiają się swojej gwiazdy na niebie i umrą tego roku. A jeśli padał drobny śnieg z deszczem, śmierć czaiła się na dworze po drobne dzieci, długo potem przez matki opłakiwane. W ciągu całej dwunastnicy nie wolno było prząść. Kto nie przestrzegał tego zakazu, narażał swoje owce na pożarcie wilka, a siebie samego na spotkanie z wilkołakiem. Wilkołak to człowiek przemieniający się okresowo w wilka. Ten potrafi nie tylko udusić bydło, ale także człowieka upośledzić na ciele i, co gorsza , na umyśle. A dwunastnica to właśnie pora przeistaczania się ludzkich "dziworodów" w wilkołaki. Jedyna obrona przed takim indywiduum to wyrzucić kądziel na strych, a drzwi domu i obory natrzeć czosnkiem. Starzy górale, mistrzowie w przepowiadaniu pogody (wspomagani ostatnio przez prasowe, radiowe i telewizyjne komunikaty meteorologiczne) traktują jeszcze dziś dwunastnicę jako źródło cennych informacji. A poza tym krąży między ludem w różnych regionach naszego kraju, głównie na Mazowszu, taka oto przepowiednia: Jeżeli Boże Narodzenie wypada w niedzielę, zima będzie ciepła, wiosna dżdżysta i ciepła, lato suche i pogodne, jesień deszczowa i wietrzna. Zboże wyrośnie "na chłopa". Pszczoły dadzą dużo miodu. W małżeństwach nie będzie swarów, ale za to śmierć okaże się szczególnie zajadła na kobiety brzemienne. ------------------------- Chodzenie turem Jeszcze w Xv wieku kolędnicy obchodzili chaty i dwory z prowadzonym na powrozie autentycznym żywym turzątkiem, które mimowolnymi figlami bawiło widzów i wyjednywało u nich sowite datki. Wtedy bowiem można było, choć nie bez trudu, złapać w lesie takie turze cielę. Ale na początku Xvi wieku tury znajdowały się już tylko na Mazowszu. Może nie mielibyśmy tej ostatniej wiadomości, gdyby Bona Sforza nie była wtedy bardzo dojrzałą panną na wydaniu, odmładzającą się już o siedem lat, i gdyby jej pociotek, czyli mąż ciotki po mieczu, ceszarz Maksymilian I, nie chciał koniecznie wydać jej za naszego, owdowiałego właśnie, króla Zygmunta I. Cesarz wydelegował do Polski w 1517»roku barona Zygmunta Herbersteina (1486-1566), aby ten, obiecując złote góry królowi, nakłonił go do małżeństwa z panną Sforza. Baron, który był mężem stanu, historykiem i szczególnym miłośnikiem dzikich zwierząt, nie tylko zawrócił w głowie królowi, ale jeszcze zakonotował w pamiętniku, że tury znajdują się w Polsce już tylko na Mazowszu. I narysował sobie tura, jakby w przeczuciu, że trzeba utrwalić jego portret dla potomnych. Nad rysunkiem umieścił łaciński napis: "Urus sum, polonis tur, germanis Aurox: ignari Bisontis nomen dederant", co znaczy "Urus jestem, po polsku tur, po niemiecku Aurox. Nieuki Bisonta nazwane mi dały" Potem baron bywał jeszcze kilkakrotnie w Polsce, docelowo i przejazdem do Moskwy, i upewnił się o niewesołym położeniu tego wspaniałego zwierza w naszym kraju, co zresztą nie przeszkodziło mu przyjąć od młodego Zygmunta Augusta prezentu z... ubitego tura. Pod koniec Xvi wieku kolędnicy nie mieli już możliwości łapania turonków. Antoni Maria Gratiani, sekretarz nuncjusza papieskiego i pisarz, który przebywał w naszym kraju w latach 1572-1573, podaje, że "blisko Rawy znajdują się trzody turów, którą pod karą śmierci nie wolno nikomu strzelać, prócz samego króla. Cielęta ich wypuszczone z obory, rozkosznie biegały i igrały z sobą. Król i przedniejsi z Polaków karmią się ich miejscem wystawiwszy je najpierw na mróz". Za władysława Iv Wazy, czyli w okresie od 1632 do 1648»roku, wyginęły tury nawet na Mazowszu, gdzie utrzymywały się najdłużej w jaktorowskich lasach. Ale obrzęd chodzenia z turem w czasie godów nie zaginął. Kolędnicy chodzili teraz ze stworzeniem własnej konstrukcji, które sobie nazwali turońkiem albo turoniem. "Dzieje się to tym sposobem - pisze Żegota Pauli (1814-1895), etnograf i historyk - dwóch parobków trzyma na powrozie trzeciego przebranego za tura. Głowa tego tura z paszczękami na to umyślnie z drzewa tak zrobiona, że może się za pomocą rąk otwierać i zamykać; w paszczy język z czerwonego sukna, pod szczęką zaś gęsta broda a przy niej dzwonek mały. Muzyka złożona ze skrzypka i basisty przygrywa; tur się wydziera, kłapie paszczą i inne płata figle". Tak było w Galicji (potoczna nazwa ziem polskich pod zaborem austriackim 1772-1918), której zwyczaje ludowe Żegota Pauli zbadał i opisał w książkach. Ale już w Kieleckiem musiało być inaczej, skoro urodzony tam i spędzający wczesną młodość Adolf Dygasiński (1839-1902), współczesny Pauliemu, powieściopisarz wrażliwy na wszystko, co dotyczy polskiego ludu, pisze: "Gdzie się podziały owe pieśni wesołe, pląsy podskoczne, owe tury, turonie i igrzyska ucieczne!". Na szczęście przetrwały, głównie na południu Polski i na Pomorzu. W okresie Bożego Narodzenia kolędnicy ucharakteryzowani, dla zamaskowania się, na różne śmieszne indywidua, chodzą po włóczebnem z chłopcem przebranym za turonia, jak za dawnych czasów. Wpuszczeni do domu zachowują się z zaskakującą i przez to komiczną swobodą. Podczas gdy "tur" udający dzikie zwierzę, lecz wytresowane, uderzany słomianym batem przez swego opiekuna podskakuje śmiesznie, ryczy i tańcuje na śpiewne polecenie: Obróć się turońku wkoło,@ żeby było nam wesoło. reszta kolędników buszuje po mieszkaniu. Kradną, co im wpadnie w ręce, aby u najbliższego sąsiada ujawnić to jako towar do sprzedania. Sąsiad kupuje płacąc smakołykami ze świątecznego stołu i gotówką, a nazajutrz odnosi wykupione rzeczy komu trzeba. Następny z kolei sąsiad kupuje rzeczy skradzione u poprzedniego, i tak cała wieś ma zabawę. Chodzenie z turoniem jest pozostałością po prastarym obrzędzie praktykowanym już przez naszych przodków uprawiających prymitywne rolnictwo. Podziwiając zdrowie i potęgę tura oprowadzali go po polach z wiarą, że w jakiś niepojęty dla nich sposób udzieli swoich cech płodom rolnym. ------------------------- Jasełka Jasełka to ludowe widowisko religijne, przedstawiane przy pomocy figurek albo grane przez aktorów. Inicjatorem tego ludowego teatru jest św. Franciszek z Asyżu, znany nam z legend i obrazów jako ascetyczna postać, zakonnik uciekający wzrokiem i myślami w niebiosa, otoczony ptaszkami, które karmi z ręki. A tymczasem... Giovanni Bernardone, tak bowiem brzmi prawdziwe imię i nazwisko przyszłego świętego, urodzony w roku 1182 we włoskim mieście Assisi, nie był wcale człowiekiem oderwanym od ziemskiej rzeczywistości. Przeciwnie. "W pierwszej młodości" jako wesoły i rozrzutny syn bogatego kupca "prowadził życie światowe i lekkomyślne". I na pewno sam nie przypuszczał, że kiedyś zostanie kanonizowany (a nastąpiło to już po niewielu latach za sprawą papieża Grzegorza Ix). Wśród beztroskich kompanów nazywano go żartobliwie Francesco, gdyż doskonale znał język francuski i chętnie się nim posługiwał. Był poetą, kompozytorem żołnierzem. W 25»roku życia wziął udział w wyprawie wojennej przeciwko Perugii. Powrócił ciężko ranny, chory. Podczas dochodzenia do zdrowia oddał się rozmyślaniom, których końcowe wnioski niebawem urzeczywistnił w życiu: rozdał całe mienie ubogim, stał się wędrownym kaznodzieją, przystał duchem do ruchów plebejskich. Jego przemówienia trafiały do serc i umysłów ludu. Zebrał młodych biedaków i otrzymawszy od opata Benedyktynów kawałek pola ze zrujnowanym kościołem na górze Subiaco założył zakon o prostej regule. Był także, jak się okazało, urodzonym reżyserem, scenografem, aktorem. Ale wykorzystywaniem teatru do szerzenia wiary zdążył zająć się dopiero pod koniec swego krótkiego życia (zmarł w roku 1226). Sięgnijmy do podania, którego autorem jest doktor Kościoła, św. Bonawentura: "Św. Franciszek na trzy lata przed śmiercią przemyśliwał o tem, jakby odświeżyć pamięć narodzin Dzieciątka Jezus i jakby je odprawiać z największą uroczystością, celem wzbudzenia nabożnego ducha w powiecie Greccio. Żeby zaś nie wzięto tego za żart, co on chce przedsiębrać, prosił i otrzymał na to pozwolenie Ojca Św.. (Honoriusza Iii - Mz). Poczem kazał zrobić jasełka, nanieść siana do groty i przyprowadzić wołu i osła. Mając to wszystko, zawołał braciszków, ludność się zgromadziła i las zabrzmiał pieśniami (ukrytego chóru zakonników - MZ) Sługa zaś boży Franciszek klęczał nabożnie tuż przy jasełkach, zalewając się obfitemi łzami i promieniejąc weselem". I tak się zaczęło. Była to pierwsza pasterka i pierwsze jasełka. Nawiasem mówiąc widowisko to nie nazywało się jeszcze jasełkami. Dopiero w Polsce, gdy przyszło do nas wraz z zakonem franciszkanów w Xiii wieku, przodkowie nasi dali mu to miano. "Jasło" to w staropolszczyzna "żłobek", a ponieważ akcja przedstawienia skupiała się wokół żłobka w stajence betlejemskiej, nazwa narzuciła się sama. Z czasem określenie "jasła", "jasełka" tak bardzo zrosło się z widowiskiem, że weszło do porzekadeł jako "widziadła", "zjawy". Henryk Sienkiewicz pisze: "Sama choroba często różne jasła przed oczy stawia". W Polsce - podobnie jak we Włoszech, Francji, Hiszpanii, w Niemczech, Anglii - jasełka od razu przypadły do gustu prostemu ludowi, dla którego były jedynym teatrem. Szopka ustawiona w kącie kościoła oo. Franciszkanów była scena, na której urealniały się religijne wyobrażenia widowni. Wierni, doświadczeni biedą w życiu, utożsamiali się duchowo z pasterzami niosącymi w darze Nowo Narodzonemu to, co odjęli sobie od ust: osełką masła, serek, garnuszek miodu, kilka jabłek... Niedola Dzieciątka, które płacze z zimna ułożone na sianku bez pościeli, rozczulała do łez matki drobiazgu cierpiącego nieraz chłód i głód. Upodobanie do jasełek wzmogło się jeszcze, gdy franciszkanie śpiewający początkowo przy żłobku po łacinie przeszli z czasem na język polski, zrozumiały dla ogółu, i gdy powstało więcej pieśni stanowiących tło muzyczne i poetycki komentarz przedstawienia. Pieśnie te nie nazywały się jeszcze kolędami, lecz smętne i rzewne rotułami, a radosne pastorałkami lub kantyczkami. Nazwa "rotuła" dla utworów elegijnych utrzymała się jeszcze w Xvii wieku. Zwyczaj dawania przedstawień jasełkowych bardzo szybko przejęły od franciszkanów inne zakony. I repertuar znacznie się poszerzył. Teraz przedstawiano już nie tylko akt Narodzenia Bożego, ale również motywy biblijne o stworzeniu świata, o grzechu pierworodnym, o Adamie i Ewie najpierw najszczęśliwszych na świecie, a potem wypędzonych z raju. Oto słowa towarzyszące scenie opuszczania raju przez naszych prarodziców, skierowane do Ewy, głównej sprawczyni nieszczęścia: W rajuś miała, coś jeno chciała,@ Rozkoszyś zażywała, boś wszystkiego dość miała.@ Uczesałaś się, przemuskałaś się,@ Chodziłaś jak łąteczka, a nigdy przez wianeczka.@ Bogaś wzgardziła, raj opuściła,@ Niebogo, nieboraczki! zapłaczesz sobie oczko.@ Uszargana, uchlustana,@ Nie kiedy będziesz chciała, robić będziesz musiała.@ Zdejm manele, pójdź po kądziele;@ Niebogo, nieboraczko! zapłaczesz sobie oczko.@ Zdejm forboty, pójdź do roboty;@ Niebogo, nieboraczko! zapłaczesz sobie oczko.@ Weźmij motyczkę, także przęśliczkę,@ Zrabiaj sobie chleba, boć go Bóg nie da z nieba.@ Niebogo, nieboraczko! zapłaczesz sobie oczko,@ Zapłaczesz sobie obie, rozmyślając o sobie... Ile tu współczucia, ile szczerej serdeczności! Jakie zrozumienie dla człowieka, który nie zdołał oprzeć się pokuśnemu grzechowi. Z czasem sięgnięto również do bardzo teatralnego tematu drogi krzyżowej i męki Zbawiciela oraz do tajemniczego aktu Zmartwychwstania. Tworzono spektakle pełne napięcia. Powstały bogate misteria, dramaty religijno-dydaktyczne, związane z obrzędami kościelnymi okresu Bożego Narodzenia i Wielkanocy. Prawdziwe upowszechnienie teatru jasełkowego przypada na wiek Xvi. Przyczynia się do tego Marcin Luter (1483-1546), teolog i reformator niemiecki, który w 1517»roku występuje ze swoimi 95»tezami przeciwko papieskiej doktrynie o odpustach. Ten znakomity filozof i psycholog od razu dostrzegł w jasełkach - które nazwał "Diese guten, tapfern Tragodien" i "die freien, lieblichen, gottselige Komodien", czyli "dobre, śmiałe tragedie" i "swobodne, wdzięczne, pobożne komedie" - ważny czynnik upowszechniania swojej idei. Niebawem też, za sprawą walczących zwolenników reformacji, w jasełkach znalazły się dowcipy i cięte satyry przeciw Kościołowi. Ponieważ między ludem zaczęły krążyć drukowane scenariusze przedstawień i mnożyły się niby-kantyczki ubliżające powadze religijnego obrządku, władze duchowne w Niemczech, nie dowierzając uświadomieniu niższego duchowieństwa, zabroniły przedstawiania jasełek w świątyniach. Jasełka wyszły poza mury niemieckich kościołów i klasztorów, stały się teatrzykiem wędrownym, a reformatorzy zatroszczyli się już o to, aby to był teatrzyk w wysokim stopniu satyryczny. I choć poddano te przedstawienia czujnej cenzurze, choć policja ścigała i same druki, i jasełkarzy - włóczęgów, jarmarcznych śpiewaków i wierszokletów - teatr jasełkowy żył i coraz bardziej nabierał rozmachu. Szerzenie się reformacji nie pozostało bez wpływu na widowiska jasełkowe w innych krajach, w tym i w Polsce. W tekstach naszych jasełek coraz częściej pojawiały się mimowolne i umyślne wątki satyryczne, aluzje do krzywdy społecznej. Pastyszkowie już nie tylko chwalili Dzieciątko, ale złożyły Mu swe dary i zaśpiewawszy "lulaj-że, lulaj" mówili na odchodnym: Żegnamy Was, nasi Święte Państwo,@ My pastuchy z parobkami,@ Wierne Waszych Miłości poddaństwo.@ Wprzód jednak, nim stąd pójdziemy,@ Bardzo pięknie Was prosiemy,@ Aby nam na chlebie nigdy nie schodziło,@ Wszystko się darzyło@ Po naszej myśli. Kolejnym osiągnięciem w uteatralnieniu jasełek było wprowadzone w Xviii wieku uruchomienie figurek. Dotychczas - odlane z wosku czy uszyte z miękkiej materii i wypchane konopiami - stały zastygłe w geście nadanym im przez reżysera. Odtąd w osóbkę Dzieciątka Jezus, w Matkę Boską, św. Józefa, w Trzech Króli, w tłum pasterzy, w wołu i osiołka wstąpiło życie. Tym bardziej że braciszkowie, ukryci dyskretnie za sceną, potrafili nie tylko zmyślnie poruszać figurkami, lecz i udzielać każdej z nich stosownego głosu, nawet zwierzętom. Teraz cała szopka rozśpiewana stała się sennym marzeniem widowni. Bo proszę, tutaj: ... osioł z wołem pod nieba okołem@ Parą chuchają, Dzieciątko rozgrzewają, tam znów mali anieli szopki złotą wierzbkę i lipkę@ Dzieciątku na kolibkę, w innym kącie szopki jeden kąpiel grzeje,@ a drugi się śmieje,@ trzeci pieluszki suszy,@ każdy rad służy. A ile grozy zyskała teraz postać okrutnego króla Heroda, który mógł miotać się w gniewie i wymownie gestykulować rękami, jaką zwinność mógł wykazać diabeł "zrodzony z ojca kruka i matki wrony", gdy przyszedł złapać czarną Herodową duszę! Nawet "śmierć jasnokoścista" nabrała rumieńców życia. Ks. Kitowicz pamięta z czasów swego dzieciństwa, a więc z lat trzydziestych Xviii wieku, takie oto jasełka, odbywające się po kościołach: "... braciszkowie zakonni lub inni posługacze klasztorni, rozmaite figle nimi (figurkami - MZ) wyrabiali. Tam Żyd wytrząsał futrem pokazując go z obu stron, jakoby do sprzedania, które nadchodzący z nienacka żołnierz Żydowi porywał. Żyd futra z ręki wypuścić nie chciał. Żołnierz Żyda bił, Żyd porzuciwszy futro uciekał. Żołnierz wydarte futro Żydowi sprzedawał nadchodzącemu mieszczaninowi, a wtem Żyd skrzywdzony pokazał się niespodziewanie z żołnierzami i instygatorem (prokuratorem - Mz) biorącym pod wartę żołnierza przedającego futro i mieszczanina kupującego. Gdy taka scena zniknęła, pokazała się druga, na przykład: chłopów pijanych bijących się pałkami, albo szynkarka tańcująca z gachem i potem od diabła oboje porwani, albo śmierć z diabłem tańcująca, a potem się bijące z sobą i w bitwie znikające. To znowu musztrujący się żołnierze, tracze drzewo trący i inne tym podobne akcyje ludzkie do wyrażania łatwiejsze, które to fraszki dziecinne tak się ludowi prostemu i młodzieży podobały, że kościoły napełnione były spektatorem (widownią - Mz) podnoszącym się na ławki i na ołtarze włażącym; a gdy ta zgraja tłocząc się i przymykając jedna przed drugą, zbliżyła się nad metę założoną do jasełek, wypadał wtenczas spod rusztowania, na którym stały jasełka, jaki sługa kościelny z batogiem i kropiąc nim żywo bliżej nawinionych, nową czynił reprezentacyją (przedstawienia - Mz) dalszemu spektatorowi daleko śmieszniejszą od akcyj jasełkowych, kiedy uciekający w tył przed batogiem, jedni przez drugich na kupy się wywracali, drudzy rzeźwo z ławek i ołtarzów zskakujących jedno na drugich padali, tłukąc sobie łby, boki, ręce i nogi, albo guzy i sińce bolesne o twarde uderzenie odbierając. Takowe reprezentacyje ruchomych jasełków bywały - prawda - w godzinach od nabożeństwa wolnych, to jest między obiadem i nieszporami, ale śmiech, rozruch i tumult nigdy w kościele czasu ani miejsca znajdować nie powinien. Dlaczego, gdy takowe reprezentacyje coraz bardziej wzmagając się doszły do ostatniego nieprzyzwoitości stopnia, książe Teodor Czartoryski, biskup poznański (1704-1768, biskup poznański od 1736 - Mz), zakazał ich, a tylko pozwolił wystawiać nieruchaw, związek z tajemnicą Narodzenia Pańskiego mające. Po którym zakazie jasełka powszedniejąc coraz bardziej, w jednych kościołach zdrobniały, w drugich wcale zostały zaniechane". Usuniętymi za progi kościoła jasełkami żywiej niż dotąd zajęli się różni kolędnicy. Studenci, bakałarze i klerycy zaczynali chodzić po domach już 25»listopada, w dniu św. Katarzyny patronki filozofów. "Rzemieślniczkowie" natomiast i żacy żebrzący, zwani mendykami, występowali dopiero od Bożego Narodzenia. I jedni, i drudzy dawali przedstawienia szopkowe operując figurkami albo poprzebierawszy się za osoby ze stajenki betlejemskiej i za zwierzęta, sami grali w sztukach własnego pomysłu. Wśród postaci szopkowych znaleźli się teraz dziad i baba. Dziad z torbą, w którą zbierał datki, był - jakbyśmy to dziś powiedzieli - konferansjerem. Na wstępie wyśpiewywał pieśni winszujące gospodarzom wszelkiej pomyślności, nie związane z tematem widowiska, potem, już podczas przedstawienia włączał się w razie potrzeby z dowcipnym komentarzem, a na końcu żegnał widzów i na szczególne ich życzenie, wyrażone w pieniądzach rzucanych do torby, deklamował dziadowską manierę tak zwany parszywy pacierz, rymowane, nie zawsze przyzwoite głupstwa. W domach poważnych, gdzie nie wypadało "rozpuścić gęby"; Dziad udawał poczciwinę obiecującego dozgonną wdzięczność za każdy datek, choć przymówki jego nie były takie skromne: Stary dziadek brodą chwieje,@ Bo mu zimno przy kościele,@ Żeby państwo dobrzy byli,@ W kościele piec postawili? Baba miała rolę krótką, ale charakterystyczną. Gdy diabeł po porwaniu duszy Heroda i odstawieniu jej do piekła powrócił uradowany na scenę, by się chełpić piosenką: A czy wiecie, ludzie, czego ja się śmieję?@ Bo mi się na świecie teraz dobrze dzieje... Baba wyłaziła z kąta, łapała z nienacka diabła za ogon i przetańcowawszy z nim dokoła odsyła go do piekła. Czasami jasełkarze po kilku poczęstunkach zakrapianych gorzałką tracili miarę i bezceremonialnie parodiowali kolędy. Śpiewali między innymi: W błocie leży, któż pobieży@ Pijanego ratować... Powstały też na melodie znanych kolęd całkiem nowe utwory. Kto tylko dwa rymy związać umiał (a kto w Polsce nie umie tworzyć wierzy?), wyrabiał i upowszechniał swoje arcydzieła. Pojawiły się kolędy humorystyczne, w których ascetyczni święci i zwiewni aniołowie nabierali cech czysto ludzkich. Krzyk po niebie, po obłokach@ słychać przy wesołych skokach.@ Aniołowie święci, radością objęci,@ wyśpiewują, wykrzykują!@ Już i skrzydła połamali... A dalej jeszcze weselej, jeszcze większy ubaw: Gdy tak skrzydła połamali,@ jak barany się tarzali - @ jeden przez drugiego@ skakał ochoczego... Gdy śpiewanie i pokazywanie w szopce podobnych zberezieństw jęło powtarzać się coraz częściej i niemal już wchodzić w zwyczaj, cechy rzemieślnicze, których członkowie zajmowali się pokazywaniem jasełek, wydały zarządzenia zabraniające pod karą chłosty samowolnego przeinaczania kolęd. Łukasz Gołębiowski podaje wiadomość, że "za bluźnierskie słowa w pieśniach nabożnych" krakowianin, niejaki Michałowski, czeladnik, został ukarany piętnastoma plagami. Kary wymierzano w "gospodzie towarzyskiej", czyli w pomieszczeniu cechu, od okiem "ojca gospodniego". A karaniem rozbrykanych żaków, bo i ci dokazywali, ho, ho! - zajmował się ich senior. Libretta jasełkowe przed rozpowszechnieniem musiały być teraz oddawane do ocenzurowania władzy zwierzchniej kolędników, i biada aktorowi, któremu w ferworze grania wypsnęłaby się spod języka jakaś własna wstawka! Ponieważ zespołów kolędniczych, zwłaszcza po miastach, było dużo, a okręgi ich działalności nie ustalone, dochodziło nierzadko do starć na tle konkurencji. Niejeden pokorny pastuszek zaklął wtedy siarczyście wyrywając obcemu aniołowi skrzydła z pleców, i niejeden król uciekał w krzaki bez berła. Zakazano przeto pod groźbą ciężkich kar grzywny urządzania podobnych ulicznych spektakli. Może te zakazy poskutkowały, a może po prostu kolędowanie z jasełkami rokrocznie takie samo przejadło się ludziskom, ponieważ już w połowie Xviii wieku kolędnicy często uważani byli za "uprzykrzonych namołków". W zimie chodzą po kolędzie,@ Przecie im nie dadzą wszędzie,@ Niż co wyśpiewa zasługi,@ Rychlej w łeb oberwie drugi. Schowaj gardło do kościoła@ Bakałarzu, owo zgoła@ Lepiej teraz siedzieć w domu,@ Niźli się naprzykrzać komu. Ale zdarzali się i szczególni miłośnicy jasełek, którzy, niesyci kolędniczych widowisk, kupowali sobie szopki z ruchomymi figurkami i urządzali w domu teatrzyk dla siebie i zaproszonych gości. Jan Pachoński w Zmierzchu sławetnych podaje, że "w inwentarzu rzeczy po kupcu korzennym i rajcy krakowskim Józefie Wadowskim z r. 1738 znajdujemy stare i nowe "jasełka ruszane z osóbkami" o bogatym zestawie figur. Rzeczywiście, czego tam nie ma! "Pan Jezus in triplici figurae (w trzech figurkach - Mz). Najśw. Panna i św. Józef, Trzy Króle, gwiazda, 7»osóbek ubranych po polsku, 5»Murzynów, 3»osoby po niemiecku, 3»osoby po księzku, 3»gołąbków, Węgrzy, Kozak, 4»dziewice..." to zaledwie część zespołu, najważniejsze postaci, a jest jeszcze cały zastęp statystów ludzkich i zwierzęcych, są bogate dekoracje - na przykład miasta malowane na papierze. Jeszcze tylko szczypta talentu reżyserskiego i teatr gotowy. A w Xix wieku... Oddajmy głos Zygmuntowi Glogerowi: "Jeszcze tam po wsiach zachowują się w części dawne tradycje, ale w miastach szopka zupełnie inny przybrała pozór. Szczególniej w Warszawie ani już poznasz jakieś teatrzyki z kurtynami, ze zmianą dekoracji i maszynerią. Czasem nawet muzykę wodzą z sobą, bez której obywało się dawniej. Po prześpiewaniu jednej lub dwu kolęd, które jeszcze dawnym idą trybem, podnosi się kurtyna, i ukazują się oczom widzów sceny, parodiowane wprost z teatru Rozmaitości albo wzięte z pierwszej lepszej książki, która wpadła w ręce właścicielom szopki, jakiś zbójca z panną, która go się prosi o życie, jakieś wesele krakowskie i biedny rybak z dobrze znanymi śpiewkami, które niegdyś po całej Warszawie obiegały, i druciarz, który śpiewa piosenkę (...) i Bóg wie nie co jeszcze. A za każdą nową sceną kurtyna zapada i dzwonek donosi z zmianie dekoracyj. Tylko nie ma dawnych śpiewek i owych wszystkich narodów, począwszy od pasterzy ze swoją trzodą, aż do kusego Węgra z olejkami i sławną pomadą, którzy przychodzili się pokłonić Panu Jezusowi. Król Herod pozostał także, ale przywdział na siebie strój z króla czerwiennego kopiowany. Jego marszałek dworu występuje ze złotym puklerzem i dzidą; śmierć wprawdzie przychodzi po staremu ścinać głowę, ale za to diabeł nie wyłazi, jak dawniej spod ziemi, ale spuszcza się z sufitu, by porwać swą ofiarę, i unosi Heroda w powietrze, przyczem kurtyna zapada . (...) Dziad dawny pozostał wprawdzie u niektórych stronników starego systemu, których bardzo niewielu jawi się po mieście, i zaledwie po ubocznych odważają się pokazywać ulicach, tak silny wywarło na nich nacisk owo współzawodnictwo dekoracyjne i muzyczne, ale w szopkach ucywilizowanych dziada zastąpił ksiądz kwestarz i chociaż zawsze on śpiewa piosnkę dziadowską, strzeże się jednak dawnych głupstw". I to dobre. Zresztą w ogóle nie jest tak źle, jak się wydaje znakomitemu etnografowi. Bo sam mówi trochę dalej: "Znaleźli się poeci, którzy zechcieli dla szopki i szopkarzy osobne libretto napisać, a potem rozpowszechnić je pomiędzy nimi. Teofil Lenartowicz napisał nawet poemacik pod tytułem Szopka, chociaż mniej on udatny od innych utworów tego ludowego poety (Było to w roku 1849, sztuka Lenartowicza upowszechniła kolędę Mizerna cicha, stajenka licha mająca początkowo aż 11»strofek - Mz). Ale trudne to, bardzo trudne zadanie. Lud najlepszym jest sędzią w rzeczach, które go bliżej obchodzą, a niełatwy on w wyborze i rzadko co uzna i przyjmie za swoje. Zdaje się, najlepiej by było zebrać szczątki z dawnych, prawdziwych piosenek szopkowych, które jeszcze do nas przetrwały, i ułożyć je w jedną całość. Ale któż tego dokona?" Znalazł się ktoś taki: Leon Schiller (1887-1954), znakomity inscenizator i reżyser. Na początku lat dwudziestych Xx wieku w oparciu o stare teksty jasełkowe stworzył sztukę Szopka staropolska i wystawił ją w Teatrze Polskim w Warszawie. Grano w ogromnej szopce krakowskiej zajmującej całą scenę. Po Ii wojnie światowej powstało kilka granych w teatrach sztuk jasełkowych, pastorałek. Najwybitniejszą z nich, zatytułowaną Po górach, po chmurach, napisał poeta Ernest Bryll, wydał w roku 1969 Instytut Wydawniczy PAX, a wystawił na scenie Teatr Ludowy w Nowej Hucie. Miastem, które od dawna wiedzie prym w tworzeniu szopek-scen z nieożywionymi figurkami, jest Kraków. Przyczyną tego zjawiska było, jak podają źródła, bezrobocie murarzy z krakowskich dzielnic robotniczych: Krowodrzy, Grzegórzek... Nie mając już od późnej jesieni żadnego zajęcia zarobkowego robili szopki. A że wielu ich było, starali się jeden przez drugiego tworzyć szopki najpiękniejsze, łatwo znajdujące nabywców. Słabi w tej sztuce szybko odpadali nie wytrzymując konkurencji, a mistrzowie zostali. Powstały prawdziwe dzieła sztuki - szopki gotyckie, renesansowe, barokowe. Za mistrzów nad mistrzami uznani zostali bracia Ezenekierowie. W roku 1937 dyrektor Muzeum Historycznego m. Krakowa, doc. dr Jerzy Dobrzycki zorganizował konkurs szopek, aby ocalić ten dział twórczości ludowej od odejścia w zapomnienie i aby uchronić szopkarzy przed zejściem na manowce wyrabiania łatwej, popłatnej tandety. Konkursy te odbywają się do dziś corocznie (z wyjątkiem lat okupacji) i zawsze sąd konkursowy łamie sobie głowę, komu przyznać pierwszą nagrodę, gdyż wszystkie szopki odznaczają się bardzo wysokim poziomem artystycznym. Najstarszą przetrwałą do dzisiaj szopkę polską obejrzeć można w klasztorze ss. Klarysek (gałąź żeńska franciszkanów, przybyła do nas w Xiii w.) w Krakowie przy kościele św. Andrzeja. Jest to gotycka szopka z Xiv wieku. Dwie drewniane polichromowe figurki - Matki Boskiej i św. Józefa - są darem Elżbiety Łokietkówny (1306-1380), żony króla Węgier Roberta d'Anjou, a matki Ludwika Węgierskiego. Inne figurki pochodzą z okresów późniejszych i nie wszystkie zostały wykonane w Polsce. Na przykład Trzej Królowie, datowani na wiek Xv, przywędrowali do tej szopki z Włoch. A kto by chciał zobaczyć dzisiaj prawdziwe jasełka, grane przez wiejskich kolędników, niech w okresie Trzech Króli pojedzie do Będzina, do Teatru Dzieci Zagłębia. Tam zjeżdżają się autentyczne góralskie grupy kolędnicze. Jest czym uradować oczy i serce. ------------------------- Sylwester Odkąd tańczymy na sylwestra? Zdawałoby się, że od świata pamięci, że dzie jak gdzie, ale tu mamy na pewno doczynienia z jakimś prastarym obyczajem pogańskim, polegającym na odprawianiu tańców i korowodów na cześć bóstw lub dla ugłaskania złośliwych demonów. Tymczasem nie! Stare podanie włoskie wywodzi rodowód tej zabawy od dwóch papieży - od Sylwestra I (na stolicy apostolskiej 314-335), świętego, którego pamiątkę Kościół obchodzi w dniu 31»grudnia, oraz od Sylwestra Ii (ojca św. w latach 999-1003). Podobno było tak: Sylwester I w roku 317 pojmał Lewiatana, arcygroźnego dla ludzkości, znanego już z księgi Hioba potwora morskiego, zakneblował mu paszczę i uwięził w lochach Lateranu, dawnego pałacu papieskiego w Rzymie. Ale przepowiednia Sebilli głosząca, że w tysięcznym roku nastąpi koniec świata, przepełniała ludzkie dusze strachem, wierzono bowiem, że stanie się to za sprawą Lewiatana. To on w pierwszych chwilach tysięcznego roku uwolnił się z lochu, pożre świat i ludzi na nim, a potem jeszcze - o zgrozo! - zapali niebo. Papież Grzegorz V, który otrzymał tiarę jako 25-letni młodzieniec w 996»roku, tak się tym przejął, że gdy po trzech burzliwych latach swego pontyfikatu umierał, prawdopodobnie otruty, w roku 999, cieszył się, że dobry Bóg pozwolił mu nie doczekać straszliwego końca świata. Wśród pozostałych przy życiu niepokój rósł z każdym dniem. Tym bardziej gdy na krótko przed makabrycznym terminem na tronie papieskim niezbadane wyroki niebios posadziły wielce dziwnego człowieka, posądzanego o uprawianie sztuki czarnoksięskiej, mnicha benedyktyna, Gerberta, który w swej celi po kryjomu budował jakieś potworne machiny (jak się potem okazało - zegar wahadłowy z kręcącą się tarczą). Na domiar złego nowy papież przyjął imię Sylwestra Ii, co wielu domorosłym prorokom kazało przypuszczać i przypuszczenia swoje upowszechniać, że oto wypełnia się tajemne przeznaczenie: Sylwester I uwięził potwora, a Sylwester Ii go uwolni. Nadeszła nieubłaganie północ 31»grudnia. Uderzyły dzwony wszystkich rzymskich kościołów i... nic. Strychlały ze strachu lud doznał nagle niewysłowionej ulgi, wyległ na ulice, rozpoczęły się obłędne tany, zabawy... Hulano całą noc. W Polsce sylwester jeszcze w połowie Xviii wieku, nawet gdy na dobre weszły w modę wyłonione z maszkarad bale kostiumowe tzw. reduty (por. "Reduty") - był jeszcze całkiem nieznany. Nie wspominają o nim ani drobiazgowi kronikarze, ani historycy kultury, ani pamiętnikarze spisujący wiernie swoje życiowe przygody - wojaczki, polowania, miłosne podboje, bale. Nigdzie najmniejszego śladu. Pierwsze bale sylwestrowe zaczynają się dopiero na początku Xix wieku. I tylko w wielkich miastach. A co robiono w noc sylwestrową, gdy nie była jeszcze porą szałowej zabawy? Ho-ho! Bawiono się nieraz lepiej niż na balach. Wróżbami. Noc przejścia starego roku w nowy uchodziła za czas cudów, diabelskich harców, powrotu zmarłych, znaków ujawniających przyszłość... Czy można było ominąć taką sposobność i nie wywiedzieć się, co niesie los? W miastach lano roztopiony wosk albo ołów na zimną wodę i z otrzymanych zakrzeplin odczytywano nadciągające wydarzenia. Trzeba zaznaczyć, że ten, kto chciał dowiedzieć się, co go czeka, musiał trzymać miskę z wodą na głowie, a lejący odprawiał swoje misterium z zamkniętymi oczami, żeby nie mieć wpływu na formowanie się figur. Czasem zamiast do miski nalał delikwentowi rozpalonego wosku lub ołówiu za kołnierz. Rozpowszechnione było także rzucanie buta z lewej nogi (stąd powiedzenie: "Mądry, jak but z lewej nogi") przez głowę za siebie. Jeżeli but upadł noskiem do drzwi, wróżyło to pannie wyjście za mąż w ciągu najbliższego roku, mężatce daleką drogę. Mężczyźni nie rzucali obuwiem, oni mogli tylko włożyć lewy but na prawą nogę i tak położyć się spać. Wierzono, że przebranemu w ten sposób sny sprawdzają się co do joty. Znane były wróżby ze śpiewników i z Biblii. Otwierało się śpiewnik z zamkniętymi oczami, oznajmiwszy uprzednio, po jakiej stronie, lewej czy prawej, który wiersz od góry czy od dołu ma być przeczytany. Nieraz wychodziły wróżby wręcz humorystyczne, a nieraz groźne, które wierzącemu w nie na długo odbierały spokój. Z Biblią postępowano podobnie jak ze śpiewnikiem. Wróżby wiejskie były też ciekawe i malownicze. Dziewczęta pragnące wyjść za mąż biegły o północy do płotu i każda chwytała za kołek, jaki jej wpadł w rękę. Z wyglądu tego kołka wnioskowała o postaci swego przyszłego pana i władcy, Wysoki, niski, prosty, garbaty, chudy, przysadzisty... Spróchniały wróżył starego grzyba, sękaty złośnika. Pod koniec wróżby każda z osobna potrząsała płotem i słuchała, z której strony pies zaszczeka, bo to wskazywało, skąd nadciągnie oczekiwany mąż. Zamążpójście można było również wywróżyć sobie nad nie zamarzniętym strumieniem. Trzeba było sięgnąć do dna i wyciągnąwszy garść miałkich kamuków szybko biec do domu, by je policzyć. Liczba parzysta wróżyła męża, nieparzysta - czekanie przynajmniej do następnego św. Sylwestra. Gorzej, jeśli między kamyczkami zaplątał się jaki żywy robaczek - oznaczało to bowiem, że dziewczyna będzie miała dziecko bez wyjścia za mąż. Panny o długoletnim stażu, najniecierpliwiej pragnące weseliska, sięgały nawet do przerębli. Te, którym wróżby już powiedziały, że wyjdą za mąż na pewno, wyciągały słomę ze strzechy. Jeśli w wyciągniętym kłosie znalazło się niewymłócone ziarenko, oznaczało to, że mąż nie będzie zbyt dbałym gospodarzem i od czasu do czasu wyniesie po kryjomu przed żoną ćwiartkę żyta. W jakim celu wiadomo. Pijaka wróżyły też rozbryzgi wody z pełnego wiadra, niesionego pod wiatr od studni do domu. Podczas gdy młodzi zabawiali się wróżbami, starzy zajęci byli uprawianiem innych przesądów. Babcie rozczyniały w niecce położonej na słomie specjalne ciasto bez jaj i piekły z niego figurki zwierząt domowych - krów, koni, owiec, oraz malutkie bułeczki. Ciepłymi bułeczkami częstowano w noc sylwestrową bydło, aby się dobrze chowało. Figurki natomiast pozostawiano do wyschnięcia i czerstwe przechowywano jako cudowny lek dla chorego bydła i trzody, ułatwiający również zwierzętom rodzenie potomstwa. Przy "zadawaniu" zwierzęciu figurki należało uważać, by się nie pomylić i nie dać na przykład owcy figurki konia i odwrotnie, krowie królika itd., bo takie pomyłki były przyczyną rodzenia się zwierząt dziwolągów. Słomą spod niecki, w której rosło ciasto, owijano drzewa owocowe, żeby lepiej rosły i nie pękały nawet przy najsroższych mrozach. A sama niecka mogła służyć za magiczny kapelusz. Kto z taką niecką na głowie wszedłby tyłem po drabinie na strzechę i zajrzał do komina, zobaczyłby tam ludzi mających umrzeć w ciągu najbliższych dwunastu miesięcy. W Wielbarku na Mazurach opowiadają, że pewien kowal zdobył się na ten odważny wyczyn, nie tylko sportowy, ale zszedłszy na dół zaraz po północy padł trupem. Podobno zobaczył w kominie samego siebie. Na początku lat dwudziestych Xix wieku bale sylwestrowe mają już dzisiejszy charakter. Wiemy, że ostatniego wieczoru 1821»roku Warszawa bawi się w restauracji Chavota na Miodowej, w kawiarni "Pod Kopciuszkiem" na Długiej, w gospodzie Fidlera na Krochmalnej, no i - ta najbardziej dystyngowana Warszawa - w Teatrze Narodowym przy placu Krasińskich. "Pierwszy bal" - impreza niezmiernie ważna w życiu panny z dobrego domu, wprowadzająca ją, jak to się szumnie mówiło, w świat, a naprawdę w tabun młodych osóbek gotowych wyjść za mąż - odbywał się przeważnie w sylwestra, jako że sylwestrowe zabawy od razu zdominowały inne. W kobiecym świecie zapanowało mniemanie, że dla prawdziwie pięknej panny, posiadającej urodę pierwszej klasy, byłoby dyshonorem objawić się światu na jakimś szeregowym balu karnawałowym. A że sama uroda niewiele znaczy bez wdzięcznego sposobu bycia, panny przygotowywały się do tego występu, jak aktorki do premiery. Reżyserami były oczywiście matki. Antoni Edward Odyniec (1804-1885), poeta znany przede wszystkim z tego, że przyjaźnił się z Mickiewiczem, trochę mniej z twórczości, a jeszcze mniej z biegania za spódniczkami, chociaż w tej sztuce był ponoć niepokonany, przedstawia nam scenę takiego właśnie przygotowywania córeczki na bal przez doświadczoną mamę. Wiersz nosi wymowny tytuł Lafirynda: - Zaraz w dół spuścić oczy,@ Gdy tancerz co przemawia;@ Bo to efekt uroczy,@ Gdy panna się obawia. Po tańcu dygnąć wdzięcznie.@ Lecz gdyby w tańcu stan@ Zbyt objął - umknąć zręcznie!!@ - Bien, ma chere Maman! Jak wyglądał sylwester w 1885»roku opowie nam pan Bolesław Prus: "Balów już nie wydają wielcy panowie dla pospólstwa, ale każdy zwykły śmiertelnik dla samego siebie. Za trzy rublową składkę wynajmuje sobie parę stóp froterowanej podłogi, parę taktów muzyki i dziesiątą część gazowego płomienia, potem kilkuset jemu podobnych łączy swoje chudoby w jedną całość i - wszyscy razem - mają6: duży salon, pyszne oświetlenie i orkiestrę do tańca. Nikt nikomu nie dziękuje, nikt na nikogo z góry nie spogląda, ale każdy jest bardzo wielkim panem za malutkie trzy ruble. Inżynierowie, malarze, ślusarze, tapicerowie, kelnerzy i im podobna demokracja urządzają bale korporacjami; przy czym każdy z taką powagą tańcuje poloneza i tak zaciekle bija hołubce w mazurze, jak gdyby na jego drzewie genealogicznym wisiało z dziesięciu wojewodów, kasztelanów i starostów, z odpowiednią cyfrą kanoniczek. Panny wreszcie, nie czekając, aż ktoś ze znajomych urządzi wieczór tańcujący i z łaski im da możność wystąpienia (...), same dziś urządzają wieczory i spraszają taką masę galopantów, że (...) połowa męskiej ludności podpiera ściany". Zupełnie jak dziś. Ale nie wszędzie. Bo dziś jeszcze w niektórych cywilizowanych krajach sylwestra obchodzi się mniej balowo, a bardziej wróżbiarsko. Na przykład Szkoci, ludzie arcypraktyczni, za gwóźdź imprez sylwestrowych, ograniczających się najczęściej do lampki wina o północy i pogawędki przy papierosie, uważają... odwiedziny bruneta. Istnieje tam bowiem wróżba, że jeśli pierwszym człowiekiem przekraczającym próg domu po północy starego roku będzie brunet, cały rok upłynie w niezmąconym szczęściu. Ponieważ autentyczny brunet jest wśród Szkotów prawdziwą sensacją, "białym krukiem", powstają co roku agencje zajmujące się przemalowywaniem rudych i blondynów na kruczowłosych zwiastunów szczęścia i rozsyłaniem ich po domach, które zamówiły sobie taką wizytę i zapłaciły za nią z góry. Prawdziwi bruneci, bo i tacy się zdarzają, płatni są znacznie drożej. Nieraz, gdy trudno odróżnić naturę od sztuki farbiarskiej (fryzjerskiej?), a roznosiciele horoskopów walczą o absolutną równość wynagrodzeń, dochodzi nawet do rękoczynów. Oczekiwany zwiastun wszelkiej pomyślności zjawia się wówczas pod zgłoszonym adresem jako obraz nędzy i rozpaczy błagając od progu o kompres na śliwę pod okiem lub o jodynę. Szwedzi, którzy w swoich muzeach mają narty "ludowego wyrobu" sprzed 4500»lat, oddają się w sylwestra białemu szaleństwu. Całe rodziny po złożeniu sobie życzeń o północy urządzają na najbliższej górce nocny slalom gigant. Wierzą, że najlepszy będzie przodował w osiąganiu wszelkich sukcesów przez cały rok. Również sportowo i wróżbiarsko spędza się sylwestra w Brazylii. Założone przez pobożnych Jezuitów w Xvi wieku Sao Paulo zamienia się co roku w jedno wielkie pole wyścigowe i w salę swawolnych tańców. Wraz z ostatnim uderzeniem wieżowych dzwonów, ogłaszających przełom sylwestrowej nocy, gorącej tu i rozgwieżdżonej, startują do biegu znani długo- i krótkodystansowcy, by w świetle pochodni dopaść mety. Potem następują tańce na placach i ulicach, hulanki, wystrzeliwanie rakiet i korków szampana. Ci, co wolą wróżbę niż kibicowanie biegaczom, wypływają wieczorem różnymi łajbami na morze, by o północy skoczyć w wodę i płynąć do brzegu. Kto pierwszy dopłynie, ma nie tylko pewność, że zostanie najszczęśliwszym człowiekiem roku, ale ponadto zostaje królem sylwestrowej nocy, który rozdaje wśród wiwatującego tłumu przygotowane na tę okoliczność zaproszenia. Wypełnione i puste. Bardzo nieliczni po obejrzeniu swoich zaproszeń udają się do najbliższego bistro na mrożoną kawę z lodami. Dzień, który następuje po szaleństwach sylwestrowej nocy, jest wszędzie na świecie "świętem śpiocha". Tylko ci, co zdołali "wyindywidualizować się z rozentuzjazmowanego tłumu" i przespali przyzwoicie bodaj część nocy, spędzają Nowy Rok na odwiedzinach lub przyjmowaniu gości u siebie. ------------------------- Nowy Rok Nowy Rok nie zawsze rozpoczynano i jeszcze dziś nie wszędzie rozpoczyna się 1»stycznia. Starożytni Egipcjanie za początek roku uważali wylew Nilu, co następowało zawsze w środku lipca, a rachubę lat prowadzili od nowa dla każdego faraona, licząc od pierwszej chwili jego panowania. Grecy Nowy Rok obchodzili przeważnie w lipcu, ale nie tylko, bo i w innych miesiącach letnich także. Za podstawę datacji, używanej od Iii wieku p.n.e., służył rok pierwszej olimpiady - 776»p.n.e. Żydzi świętowali Nowy Rok w różnych miesiącach, a obecnie świętują jesienią, we wrześniu lub w październiku. Rachubę lat prowadzili od początku świata, od owej tajemniczej doby, kiedy Bóg stworzył niebo i ziemię, co jak wyliczyli, nastąpiło w roku 3761»p.n.e. Wyznawcy Mahometa, używający jeszcze dziś kalendarza księżycowego, mają rok krutszy od roku słonecznego o całe 11»dni, więc święto Nowego Roku przypada u nich bardzo różnie. Lata liczą od ucieczki proroka Mahometa z Mekki do Medyny w roku 622»naszej ery. W Wietnamie, zgodnie ze stosowanym tam kalendarzem księżycowym, Nowy Rok też nie jest świętem stałym, zawsze jednak przypada w dniach ostatniej dekady stycznia lub pierwszej dekady lutego. A że Wietnam to kraj słońca i wiecznej zieleni, Nowy Rok jest tam świętem wiosny. Starożytni Rzymianie, stosujący pierwotnie kalendarz złożony z 10»miesięcy, rozpoczynali Nowy Rok w marcu, miesiącu boga wojny, Marsa. Po zreformowaniu kalendarza i dodaniu jeszcze 2»miesięcy, przenieśli święto Nowego Roku na styczeń, miesiąc ofiarowany Janusowi, bogu o dwóch przeciwlegle ustawionych twarzach; opiekunowi wejść i wyjść, początku i końca. Pierwsi chrześcijanie święcili Nowy Rok w dniu 6»stycznia. Później przełożyli to święto na dzień przesilenia zimowego, od którego słońce rośnie na niebie, a które według kalendarza juliańskiego przypadało na 25»grudnia. Gdy Kościół okrzepł, ustalono, że Nowy Rok obchodzony będzie w oktawę narodzin Chrystusa, w dniu nadania mu imienia Jezus, czyli 1»stycznia. Jako ciekawostkę można potraktować fakt, że obchodzenie Nowego Roku w dniu 1»stycznia przyjęło się w niektórych krajach Europy zdumiewająco późno. Na przykład w Hiszpanii jeszcze w 1500»roku obchodzono Nowy Rok 25»grudnia, natomiast we Francji dopiero w 1564, a w Rosji aż w 1700»roku zdecydowano się na datę 1»stycznia. Nasze zwyczaje noworoczne wywodzą się bądź ze słowiańskich kultur agrarnych (starożytni Słowianie zaczynali rok wiosną, gdy w promieniach boga słońca Swaroga i jego syna Dadźboga przyroda rozpoczynała nowe życie), bądź ze zwyczajów rzymskich, bądź też z guseł uprawianych niegdyś wszędzie w intencji zapewnienia sobie szczęścia i bogactwa. Dawni Polacy po wyjściu z kościoła - śpiesząc się do domu, bo kto rychlej stanie na własnym progu, ten większe bogactwo przywiedzie - składali sobie krótkie, skondensowane życzenie: Do siego roku! "Si" znaczyło "ten" ("lato się" przekształcono w "latoś"). Życzyli sobie więc "tego roku", oczywiście szczęśliwego. Było nawet porzekadło: "Od siego do siego, daj nam Boże doczekać albo takiego, albo lepszego". Polecając się wzajemnie przy życzeniach w Nowy Rok opiece boskiej mówili "Bóg cię stykaj", czyli "niech tobą Bóg kieruje we wszystkich stycznościach z ludźmi". Z dawnych praktyk magicznych pozostało obsypywanie się owsem. "Rolnicy - pisze Zygmunt Gloger - obsypywali się owsem na znak pożądanej obfitości zboża, a ci, którzy obchodzili domy innych z powinszowaniem, nosili owies w rękawicy i na wszystkie rogi stołu sypali po szczypcie, aby tak całe stoły założone były chlebem w nowym roku. Dzień ten powinien zawsze zastać bochen chleba na stole domowym w świetlicy, jako znak obfitości daru bożego, który przez rok cały nie powinien schodzić z jego stołu, ale zawsze przesłonięty obrusem służyć na powitanie gościa i ubogiego". Nocą ze starego na nowy rok gospodarze okręcali słomą drzewa w sadzie (w okolicach Olsztynka robili to jeszcze na początku naszego wieku), żeby wydawały obfite owoce. A potem jeden drugiego niósł na plecach do domu niby ciężki wór, żeby jesienią nosić tak samo plony z sadu. W domu gospodynie rozrzucały po kątach główki czosnku i przedmioty żelazne. Czosnek zabezpieczał przed chorobami od uroków. Człowieka, który potem jadł ten czosnek, omijały duchy i ludzie o złych intencjach (chyba nie tylko tacy). Żelazo dawało moc przetrzymania wszelkich nieszczęść, a położone na progu obory odczarzało nowo nabyte bydlę, gdy to - nie wiadomo czy nie zaczarowane - po raz pierwszy przechodziło przez drzwi. Panowie szlachta, mający w domu rusznicę, muszkiety, arkebuzy, "fuzye" i moździerze, witali nowy rok rozgłośnymi wystrzałami. Wiwaty owe miały także znaczenie magiczne - zabezpieczały dom od piorunów, a wielmożnych państwa os "wrzodu strzelanego", czyli zastrzału. Tradycyjną - zarówno szlachecką jak chłopską - potrawą noworoczną był groch, bo wierzono, że kto nie zje grochu i to z tłustą omastą, ten nie może liczyć na bogaty zbiór, choćby rzucał w ziemię najdorodniejsze nasiona i to z samego św. Benedykta, opiekuna tej uprawy. Nic ponoć nie mógł poradzić nawet "pogodny dzień wielkanocny grochowi wielce pomocny", jeśli gardy gospodarz nie napełni żołądka bodaj grochówką. Dobrze było też kury uraczyć grochem- wdzięczne za to przez cały rok jaj nie gubiły. A kto by chciał zwabić kurki sąsiada, by przychodziły nieść jajka do jego zagrody, mógł to osiągnąć łatwym zabiegiem: chuchnąć "do trzech raz" w garść grochu i po kryjomu przerzucić "zamówione" ziarna przez płot. W Nowy Rok zwracano również szczególną uwagę na pogodę. Jeśli słońce zajaśniało na niebie choćby przez chwilę, przez tyle czasu, ile trzeba, żeby na koń skoczyć, dawało gwarancję bogatych zbiorów. Przysłowie "Gdy w Nowy Rok jasno, w gumnach będzie ciasno" zaliczano do tych, które stanowią mądrość narodu. Jeśli słońce nie ukazało złotego oblicza - złe widoki na plony. Zwłaszcza na len. Bano się mgły, bo "Gdy Nowy Rok mglisty, jeść będą zboża glisty". Wiatr w tym szczególnym dniu zapowiadał obfitość owoców, śnieg - dobre rojenie się pszczół, Dużo wyraźnych gwiazd na niebie wróżyło, że kury w tym roku będą się niosły a niosły. Ponieważ w czasach przedchrześcijańskich sądzono, że na przełomie starego i nowego roku, jako o niesamowitej porze, duchy wychodzą zza grobu i odwiedzają swoje domy, stawiano im stołek na środku izby, żeby sobie spoczęły. Zwyczaj ten na Mazurach przetrwał aż do końca Xix wieku. Ludzie wyznający oprócz oficjalnej wiary jeszcze i tę drugą, tajemną, zabobonną, w noc Nowego Roku stawiali w izbie dla ducha krzesło przykryte miękkim ręcznikiem. I dlatego, że duchy bardzo lubią miękkie, fałdziste materie, i aby mogły otrzeć sobie łzy podczas bujnego płaczu. Niektórzy między godziną 11 a 12»w nocy rozniecali ogień w piecu, przystawiali doń ławkę i posypywali ją popiołem. Jeśli rano na popiele znaleźli ślady nieboszczyka, nie mieli wątpliwości, że się tu wygrzewał. Zwyczajem niewątpliwie rzymskiego pochodzenia, znanym już pierwszym chrześcijanom, jest dawanie kolędy, czyli podarunku noworocznego. W Rzymie dostojnicy, nawet najwyżsi, przyjmowali życzenia i prezenty od swoich podwładnych, całowali ich, co już było zaszczytnym rewanżem, i odwzajemniali się złotymi monetami lub innymi kosztownościami. U nas król dawał kolędę dworzanom, wielki pan swoim rezydentom, to znaczy krewnym i przyjaciołom stale przebywającym w jego domu i na jego koszt, mniejszy szlachcic - totumfackim i służbie, kmiotek ubogi - księdzu i organiście oraz całemu tabunowi innych kolędników. W rachunkach króla Zygmunta Starego zachował się spis wydatków "na kolędę". Wynika z niego, że między innymi "wikaryusze" otrzymywali złotych 10, tatarzy winszyjący złotych 30, żacy grający niemiecką "komedyę" otrzymywali grzywnę i groszy 24. Nie wdając się w przeliczenia trzeba stwierdzić, że były to dary iście królewskie. Zygmunt August też miał szeroki gest. Dawał kolędę każdemu, kto się nawinął - w złotych monetach, w kosztownościach, w szatach. Aliści raz... Stańczyk, ulubiony trefniś Zygmunta I, ufny we względy swego pana tak się rozpuścił, że nie tylko panom i dworzanom przyciął nieraz przy samym nosie, ale i Zygmuntowi Augustowi, gdy pozostał na jego dworze po śmierci starego króla. Kiedyś przebrał miarę i obrażony Zygmunt August nie dał mu kolędy na Nowy Rok. Gdy senatorowie przybyli do monarchy z powinszowaniami, Stańczyk ostentacyjnie chodził smutny i głośno wzdychał. Zapytany wreszcie o powód swego utrapienia odpowiedział szeptem, ale tak dobitnym, że król usłyszał: "Dla mnie rok nie nowy, bo suknie mam stare". Król uśmiechnął się i kazał dać Stańczykowi nowy kontusz, żupan, pas i buty. O obdarowywaniu kolędą służby przez dziedziców wspomina w jednym ze swych utworów komediopisarz, Franciszek Zabłocki (1752-1821): Mamy tyle czeladzi, każdy chce kolędy,@ Trzeba wszystkim coś wetknąć, taki zwyczaj wszędy. Najdostojniejszym kolędnikiem w domu chłopskim był kapłan chodzący w towarzystwie organisty. Rozdawał ciepłe o ozdobne słowa życzeń, pocieszał, budził nadzieję na lepsze życie w niebie. Udzielał ludziom rad natury matrymonialnej i populacyjnej (sic!), błogosławił mienie, a po otrzymaniu kolędy w pieniądzach lub w naturze, albo i tak, i tak, siadał jeszcze do stołu. Organista towarzyszył kapłanowi nieodstępnie. Za snobki zboża, kosze jaj, faski masła umieszczane na wozie pod jego nadzorem, rewanżował się w imieniu kapłana obrazeczkami dla dzieci. Kolędnicy, z którymi najmniej się liczono były dzieci. Chodziły po wsi jako ostatnie, i to bokami, przeganiane przez zespołych starszych, jako uprzykrzone tałatajstwo, odbierające obrzędowi wszelką powagę. Po Krakowie chodzili żacy. Pewni, że ich życzenia przyjęte będą mile i odwzajemnione, przymawiali się o kolędę śpiewając: Chleba pytlowego i masła do niego,@ Każ stoły nakrywać i talerze zmywać,@ Każ dać obiad hojny, boś pan Boga-bojny,@ Hej kolęda, kolęda.@ Kaczka do rosołu, sztuka mięsa z wołu,@ Z gęsi przysmażanie, zjemy to mospanie,@ I udzik zajęczy, i do niego więcej,@ Hej kolęda, kolęda!@ Dla większej ochoty, daj czerwony złoty,@ Albo talar bity, będziesz znakomity,@ Daj i żupan stary, byle jeszcze cały,@ Hej kolęda, kolęda!@ Mościa gospodyni, domowa mistrzyni,@ Bacz, w jakim to czasie i daj dwie kiełbasie,@ Które kiedy zjemy, to podziękujemy,@ Hej kolęda, kolęda! Przodkowie nasi wielką wagę przywiązywali do noworocznych życzeń. Panowało przekonanie, że życzenia te, jeśli płynął ze szczerego serca, muszą się spełnić. Jeśli nie w tym roku, to w którymś z następnych, ale na pewno. Najstarszym osobom w rodzinie i znakomitym, którym chciano okazać szczególne uszanowanie, dzieci prawiły "oracye", żacy "perory", ksiądz z ambony składał życzenia wszystkim parafianom, sąsiedzi zjeżdżali się do siebie na proszone obiady noworoczne wysilali się na koncepta uważając, że w tym dniu koniecznie muszą być dowcipni. Wszyscy życzyli sobie głównie zdrowia i długiego życia. Ignacy Krasicki (1735-1801) biskup warmiński, pisarz, satyryk, autor poematów heroikomicznych, życzył każdemu przyjacielowi: Żyj lata Matuzalowe@ Albo przynajmniej połowę,@ A choćby ćwierć dla igraszki,@ Dwieście lat i to nie fraszki. No pewno, skoro ów Matuzal, dziadek Noego, żył... 969»lat. Najbardziej cenione i uważane za najelegantsze były życzenia składane osobiście. Odbiorca życzeń odwzajemniał się swoimi powinszowaniami, prosił do stołu... Ale z czasem weszły w modę, najpierw w dużych miastach, bilety wizytowe. Za Stanisława Augusta były już całkiem pospolite. Rozsyłano je po zaprzyjaźnionych domach przez służącego. Nie podobało się to ludziom starej daty, uważali to za jaskrawy objaw upadku obyczajów. W numerze noworocznym "Wolnych żartów" z roku 1859 czytamy: Nie masz już powinszowań i szczerych oracyi,@ Dawniej, ledwie kichnąłeś, "setnej konsolacyi!"@ Tuzin głosów zawołał i życzył "na zdrowie!",@ Dziś kichnij dziesięć razy, nikt ci nic nie powie.@ Dawniej, niechnoby który z przyjaciół spróbował@ I w dzień solenizacji sam nie powinszował,@ A tylko świstek przysłał z nazwiskiem, herbami:@ Bilet razem z posłańcem byłby wnet za drzwiami.@ Dziś w wieku postępowym, w wieku ciężkich czasów,@ Filozofii, baletów, krynolin i asów,@ Wyszły z mody życzenia, a nikt nie winszuje,@ Bo też rzadko kto pono życzenia przyjmuje.@ Niejeden solenizant nie mając ochoty@ Przyjmować gości swoich, przez rowy i płoty@ Zmyka... Nie lepiej działo się na wsi. Bo proszę: "Co do prowincji, to tam się tylko jedzie na Nowy Rok, gdzie się wielkiego zebrania, wspaniałej uczty i tańców spodziewać można, jak na Wołyniu bywało w domu Steckiego, chorążego wielkiego koronnego. Mruknieniem słów kilku za przybyciem odbywa się powinszowanie. I jakby to ciążyło, jeszcze z tego pokątnie szydzą". Co za czasy! A miały nadejść jeszcze, panie dziejku, gorsze pod tym względem. ------------------------- Draby Pani matko, są tu drabi,@ Na górę mnie jeden wabi. Już sama ich nazwa i przytoczony urywek ludowej piosneczki pozwalają nam wyobrazić sobie uczestników tej zabawy, chłopaków na schwał, "do tańca i do różańca". Ale gwoli ścisłości trzeba dodać, że według naszego znakomitego leksykonografa Samuela Bogumiła Lindego (1771-1847), drab znaczy to samo, co biegus, łapikura, powsinoga, hultaj, włóczęga. A Jakub Kazimierz Haur (1632-1709), autor między innymi dzieła Skład abo skarbiec znakomitych sekretów... powiada: "Jeżeliby chłop jaki był biegunem, drabem bez osady i bez własnego swego pana, już to człek podejrzany". Draby, o których tu będzie mowa, nie są aż tak "podejrzany", ale... Skoro potrafią wabić na górę! Są właściwie "słomiakami", z tą różnicą, że nie chodzą po włóczebnem w lany poniedziałek, lecz w Nowy Rok. I tylko w Nowy Rok. Sami zapewniają: My tu nie przyjdziemy jutro, ani po niedzieli,@ Bobyście nam inacy wtedy powiedzieli! Występują albo po dwóch, udając słomiane kukły baby i dziada, albo po trzech - jeden dziad i dwóch asystentów do noszenia koszyków na szczodraki, czyli na bułeczki świąteczne w kształcie kogucików, gęsi, piesków itp., oraz na inne dary. Dziad okręcony jest powrósłami, ma długą rozwichrzoną brodę, najeżone brwi i wąsiska (z konopi). Ale trzyma się jeszcze krzepko. Gdy jego draby w słomianych czapkach, z drewnianymi szablami u boku, zaczną drzeć usmolone sadzami gęby w śpiewnych powinszowaniach, dziada słychać najdonośniej: Na szczęście, na zdrowie, na ten Nowy Rok!@ Aby was nie bolała głowa ani bok,@ Aby się wam rodziła i kopiła,@ Pszenica i jarzyca, żytko i wszytko,@ Abyście mieli w każdym kątku po dzieciątku,@ W stodole, w oborze, w komorze i na górze. Poczęstowani i obdarowani wyprawiają najrozmaitsze figle, tańcują, gonią dziewczęta. Dziadowi przypominają się młode lata, czasami aż za bardzo. Jeśli natomiast nie zostaną zaproszeni do izby, co zdarza się niezwykle rzadko, kpią ze skąpych gospodarzy: A w tej chałupce@ Same gołodupce,@ Same nic nie mają,@ Nikomu nie dają. Dziś najłatwiej natknąć się na drabów w okolicy Biecza. ------------------------- Szczodry wieczór, szczodry dzień... Jeszcze na początku naszego stulecia, zanim nie popadliśmy w popłoch wiecznego pośpiechu, uroczystości Bożego Narodzenia trwały nie tylko w obrzędach kościelnych, ale i w życiu domowym, w zwyczajach spędzania czasu, aż do Trzech Króli. Wieczory w tym okresie, długie zimowe wieczory, nazywały się "świętymi wieczorami" i obchodzone były w szczególny sposób. "W domach, gdzie je zachowywano - pisze Zygmunt Gloger - surowo przestrzegano, aby po zachodzie słońca nikt nie prządł, nie motał przędziwa, nie szył i w ogóle nie pracował ostrymi narzędziami. Mówiono, że kto w te wieczory przędzie i miota, będą mu się wilki motały do obory. Czas w te wieczory przepędzano przy ognisku domowym na śpiewaniu kolęd oraz pieśni nabożnych i światowych, opowiadaniu starych baśni, wzajemnych odwiedzinach i rozrywkach domowych. Było to niejako dalszy ciąg starych Godów, ale już tylko wieczorami święconych. Ze stanu pogody w tych dwunastu dniach (...) czynią analogiczną wróżbę do dwunastu miesięcy tego roku". Szczodry wieczór był ostatnim ze "świętych wieczorów", stanowił Wigilię Trzech Króli, należało więc obowiązkowo spędzić go na śpiewaniu kolęd i na zabawie towarzyskiej. Wszyscy członkowie rodziny i krewni (i służba, jeśli ktoś miał) zbierali się przy stole na tradycyjne gorące pierogi z sera albo na tak zwane sójki, czyli pieczone w piecu chlebowym pierogi z kapusty czy buraków i kaszy jaglanej (na Mazowszu używano do tego "specyału" buraków cukrowych). Dzieci otrzymywały w szczodry wieczór drobne upominki oraz orzechy, żeby były jędrne i zdrowe, jabłka, żeby nie cierpiały na ból gardła, i specjalne placki, przeważnie w kształcie zwierząt albo lalek, zwane szczodrakami. Gdy do tych szczodraków przymawiał się łakomczuch pod wąsem, wręczano mu cepy przyniesione do domu i ukryte w kącie w przewidywaniu takiej sytuacji. Szczodrym dniem nazywano kiedyś dzień Trzech Króli na pamiątkę hojności trzech monarchów, mędrców Wschodu: Kacpra z Arabii, Melkona (przemianowanego przez naszych przodków na Melchiora) z Persji i Baltazara z Indii, którzy przynieśli własnoręcznie i złożyli Dzieciątku Jezus w stajence betlejemskiej mirrę, kadzidło i złoto. Szczodrego dnia po świątecznym obiedzie bawiono się często w "króla migdałowego". Zebrane przy stole osoby częstowano ciastem rogatym, czyli rogalami z pszennej mąki. W jednym rogalu znajdował się migdał. Ten, komu przypadł, zostawał "królem migdałowym" lub "królową migdałową". Jak to często bywa przy różnych wyborach, tak i tu ślepemu losowi dopomogły nieraz sprytne dłonie manipulantów. Gospodyni lub ktoś z domowników tak zręcznie podsuwał gościom półmisek z rogalami, że migdał trafiał się osobie z góry przewidzianej na monarchę. W niektórych domach gospodynie umieszczały migdał w każdym rogalu i wszyscy o tym wiedzieli z wyjątkiem tego, kogo miano okrzyknąć królem. Gdy uradowany oznajmiał, co znalazł w cieście, składali mu gratulacje nie ujawniając swoich znalezisk. Zwykle zaszczycano wyborem na króla migdałowego osobę, która umiała poznać się na rzeczy i wyborcom swoim rewanżowała się ucztą. W Warszawie bawiono się w króla migdałowego trochę inaczej. Tam, gdzie było liczne towarzystwo, podawano jeden półmisek ciasta, nie koniecznie rogalików, dla pań, a drugi dla panów. Na każdym półmisku tylko jeden kawałek ciasta ukrywał w sobie migdał. Los kojarzył parę królewską, a zebrani wznosili toast na jej zdrowie i szczęśliwe królowanie aż do następnego szczodrego dnia w przyszłym roku. Panny gorąco spragniona małżeństwa nawet migdał w placku wykorzystywały do wróżb. Powstało porzekadło: "Która dostała migdała, dostanie i Michała". Reduty Reduty to bale maskowe, maskarady. Już na dworze Zygmunta Starego, od czasu gdy ten monarcha ożenił się z Boną (w kwietniu 1518»roku) odbywały się wzorem włoskim maskarady. "Wybierano zwykle jakiś przedmiot mitologiczny i stosownie do tego przebrawszy się, urządzano pochód publiczny wśród zachwyconego podobnym widokiem ludu, licznych dworzan i gości" - czytamy w Encyklopedii staropolskiej Glogera. Zygmunt August też nie żałował pieniędzy na maski i kostiumy z kunsztownych materyj, złotą lamą podszyte, złotem weneckim haftowane... Maskarady urządzano nie tylko na dworach królewskich, ale także, i to z wielkim przepychem, podczas obchodów weselnych na dworach magnackich. Na przykład na weselu Jana Zamoyskiego (1542-1605), męża stanu kanclerza i hetmana wielkiego koronnego z Gryzeldą Batorówną, synowicą króla Stefana, odbył się przedziwny pochód kostiumowy na rynku krakowskim. Pochód ten rozpoczął Mikołaj Wolski, miecznik koronny, jadąc na wozie pozłocistym, przebrany za... Murzyna! Z przodu wozu stała panna kształtu pięknego, herbem Zamoyskich domu podparta, z tyłu orzeł biały w koronie z napisem greckim "Stephanus". Dalej w pochodzie szli panowie udający Murzynów w pancerzach i wieńcach, za nimi słoń z wieżą na grzbiecie, z której puszczano ognie sztuczne. Za słoniem trzej Murzyni jadący na wielbłądach nieśli złote welum, czyli żagiel. Ośmiu trębaczy dęło w trąby. Za nimi sam Mikołaj Zebrzydowski, wojewoda krakowski, ten sam, który podniósł rokosz przeciwko Zygmuntowi Iii w latach 1606-1609, przebrany teraz za Saturna z siwą brodą, kosą w jednej ręce i banią złotą w drugiej, jechał na wozie ciągnionym przez "dzień" i "noc". Dwanaścioro dzieci w bieli wyobrażało godziny dnia, dwanaścioro w czarnych szatach atłasowych, usianych złotymi gwiazdami - godziny nocne. Powoził "czas" ozdobiony zegarem. W następnym powozie siedzieli Jowisz i Minerwa trzymając gniazdo, w którym stał orzeł biały. Powóz ten ciągniony przez trzy orły, otoczony był obłokami z bawełny. Nie obeszło się bez wypadku: kiedy Jowisz rzucał pioruny, buchnął płomieniami bawełniany obłok. Jowisz i Minerwa zbywszy nagle boskiej powagi musieli salwować się ucieczką. Pożar szybko ugaszono, a na następnym wozie ukazał się Jowisz w innym wcieleniu, ciągniony przez czterech sprośnych satyrów. Czego tam nie było i kogo tam nie było! Wystarczy powiedzieć, że sam Stanisław Żółkiewski, znakomity wódz i polityk, serdeczny przyjaciel pana młodego, przebrany za... Dianę, rzymską boginię lasów, zwierząt i płodności, paradował w zieleni otoczony czternastoma nimfami, które wiodły charty, ogary i dwa jelenie. Na weselu Zygmunta Iii Wazy (w dniu 7»czerwca 1592»roku) odbyły się "gonitwy w maszkarach na placu krakowskim do ręki żelaznej, u słupa przykowanej". Król, dostojny pan młody, tak był tą imprezą zainteresowany, że wśród wszystkich weselnych ceremonii znalazł czas, by stawić się na onych gonitwach osobiście. Później urządzanie gonitw w maszkarach podczas weselisk weszło w modę u wszystkich wielkich panów polskich. A na dworze Władysława Iv przyjęła się inna zabawa maskaradowa: polegała na przebieraniu się według wyciągniętych losów. Albrecht Stanisław Radziwiłł, najpierw opiekun młodziutkiego królewicza Władysława w podróżach po obcych krajach, a potem wielce szanowany mąż stanu wierny monarsze, pisze w swoich pamiętnikach o zabawie, która odbyła się na zamku w 1641»roku. Król wyciągnął rolę Maura, królowa Turczynki, kanclerz Ossoliński odźwiernego, a jego żona Wenecjanki. Kasztelanowi krakowskiemu Koniecpolskiemu przypadła rola gospodarza, musiał więc wydać ucztę, a wojewodzie ruskiemu Wiśniowieckiemu kupca, co nałożyło na niego obowiązek wyłożenia kosztownych materiałów, niby to do sprzedania, rozdzielonych później między biesiadników. Maskarady w formie balów kostiumowych pojawiły się dopiero za panowania Augusta Ii Sasa. Bale te nazwano redutami. Najwcześniejsze reduty odbywały się w Warszawie przy ulicy Piekarskiej pod numerem 105. Choć sam król, znany - delikatnie mówiąc - swawolnik, uczestniczył w nich nieraz do białego rana, były to zaledwie pierwsze, nieśmiałe jaskółki, które jeszcze nie stanowiły wiosny. Pełna wiosna tych zabaw wyzwoliła się dopiero za następnego Sasa. Salonami najwspanialszych redut z tańcem, graniem w karty, bajecznymi wprost plotkami na kanapach i uprawianiem wróżb były pałace Przeździeckich, Radziwiłłów i Jabłonowskich. Reduty odbywałe się od października aż po adwent, a potem znowu przez cały karnawał, po trzy, cztery i pięć razy w tygodniu. Ledwie zdążono trochę odpocząć, i na nowo! "Ku końcu panowania Augusta - informuje nas ks. Kitowicz mając na myśli Augusta Iii - reduty, samym tylko panom znajome, poczęły zwabiać do siebie i pospólstwo". Pierwszym organizatorem redut publicznych był niejaki Salvador, Włoch, który sobie w Warszawie na Nowym Mieście kamienicę wymurował, by tu z Polakami żyć i umierać. Hulaka pono i podwikarz nieprzytomny. Mówią, że na tych jego redutach niejedna zamaskowana zbytnica obnażyła nogi powyżej kostek, a czasem nawet łydki pokazała i tak, siejąc zgorszenie, tańcowała. Niebawem pan Salvador znalazł emulantów, jak wtedy mówiono, czyli współzawodników. Powstały mniejsze i większe salony redutowe. W wielkich bawiło się nieraz do tysiąca osób - tańcząc, grając w karty, płatając sobie figle. Owemu "pospólstwu", które, gnane zdrowym instynktem równości społecznej, "pchało się do wspólnej zabawy z panami", nieocenioną przysługę oddawały maski, używane przez wszystkich redutowców. Co uchodziło na redutach za godziwe, a co za bezecne, opowie nam ks. Kitowicz: "Nie godziło się wchodzić na reduty z bronią, także bez maski, czyli larwy na twarz. Tę jednak maskę osoby pierwszej rangi i szlachta, gdy chcieli, mogli zdjąć z twarzy, mogli jej nawet wcale nie kłaść na twarz, lecz dla zachowania postanowienia mogli ją przywiązać do ręki blisko ramienia albo zatknąć za kapelusz lub czapkę; ponieważ maska na to tylko była postanowiona, żeby równość między kompanią, za równe pieniądze cieszącą się, bez ujmy honoru czyjejkolwiek mogła być zachowana. Człowiek podłej kondycji, jeżeli się demaskował, tym samym wyłączał siebie samego od społeczeństwa z zacniejszymi; ale póki był pod maską, nikt go nie mógł pogardzać i krzywdę mu czynić, choćby wiedział, że to człek podły (...). Szewc, krawiec i inny jakikolwiek rzemieślniczek, okryty maską hulał sobie zarówno z panami. Skoroby ją zaś zdjął i chciał się z kim godniejszym spoufalić, natychmiast zostałby zafrontowany". Łatwo się domyślić, że tym afrontem byłoby wskazanie drzwi albo i co gorszego. "Oprócz zaś gminu obojej płci, który się dlatego przez całe reduty nie demaskował, chodziły okryte maską i inne, dystyngowane osoby, gdy poznanymi być nie chciały, szpiegując mąż żonę albo amant amantkę i na wspak, z kim i czym się bawi. Którzy zaś nie mieli przyczyny tajenia się i szpiegowania, pospolicie po jednym i drugim przeńściu się po pokojach zdejmowali maski z twarzy dla wolniejszego oddechu (...) Każdym redutom asystowała warta od gwardyi koronnej przy drzwiach wschodnich: czterech żołnierzy za drzwiami a dwóch przy tychże drzwiach, z jednym oficyjerem w środku sali dla dozoru spokojności i przystojności. Kto hałas robił, natychmiast przez oficyjera i żołnierzy był wyrugowany za drzwi; tam się musiał odmaskować, jeżeli był w masce; oficyjer sądził po osobie i podług swego rozsądku z nią postępował. Jeżeli osoba (...) uznana była za podłą, kazał wziąść dla wypoczynku (...) do kozy albo też w miejscu kijem wytrzepać plecy. Jeżeli hałaśnik był godny człowiek, oficyjer nie wchodząc w roztrząsanie uczynku tym go tylko ukarał, że go więcej na reduty nie wpuścił. (...) Nie tylko żołnierze, ale wszyscy redutowcy przykładali się do wyrzucenia z kompanii i okrycia guzami takiego, który się popełnić płochoć jaką, wstydowi przeciwną, odważył". A bufet? "Na redutach po zapłaconym bilecie (...) dwie rzeczy służyły wszystkim w powszechności darmo: światło i kapela. Resztę trzeba było sowicie opłacić (...). Szklanki wody czystej nie dano tam darmo; trzeba było za nią, pijąc w kredensie tam, gdzie stała, dać 12»groszy, a jeżeli miała być przyniesiona z innego pokoju, to tak drogo jak zaprawna. Szklanka limoniady półkwartowa - tynfa, szklanka orszady (napoju chłodzącego, gotowanego na wodzie z cukrem z dodatkiem tartych migdałów - MZ) mniejsza - tynfa. (...) Piwo krajowe na redutach nie było w modzie; oznaczało wieśniaka, kto go żądał. (...) Pieczeń cielęca (...) w zrazach na półmisku - od osoby po tynfie, do czego dano, do czego dano po bułce chleba francuskiego. Wołowych pieczeniów i innych grubych nie dawano. (...) Kto zaś chciał posiłku z samych zimnych rzeczy, dostał wszystkiego. (...) szynków, ozorów, salsesonów itp." Bufet był jak widać, obficie zaopatrzony. Szczególnie dla tych, którzy mieli dużo pieniędzy. A co z urządzeniami sanitarnymi? "Jedzącym, pijącym i tańcującym ażeby nie schodziło na niczym do wygody, blisko sali redutowej był jeden pokój pełen na pawimencie (podłodze - MZ) stolców a na półkach urynałów, gdzie goście składali ciężary natury". Moda organizowania redut szybko przeniosła się z Warszawy do innych miast. Pod koniec panowania Augusta Iii urządzano reduty w Poznaniu, we Lwowie, w Wilnie. Z tym, że w Poznaniu reduty miały charakter zabaw elitarnych, bo "szlachta nie chcieli się bratać z mieszczanami". Do zbratania się na redutach ludzi różnych stanów nigdy właściwie nie doszło. Nie tylko zresztą dlatego, że oprócz maski trzeba było mieć dobrze nabity trzos, ale... Wiadomo! W sto dwadzieścia lat później Warszawa, ta wytworna, bawiła się na redutach w wielkich salonach tanecznych Ratusza, Resursy Obywatelskiej, Resursy Kupieckiej... W tym też czasie weszło w zwyczaj urządzanie balów na cele dobroczynne. Zajmowały się tym panie z arystokracji i zamożnego mieszczaństwa, pragnące zabłysnąć nie tylko klejnotami, ale i przezacnym złotym sercem. Uczestnictwo w takim balu oprócz przyjemności zabawy dawało jeszcze poczucie spełnienia szlachetnego obowiązku wobec społeczeństwa, poniesienia ofiary na rzecz ubogich. Jan Lemański (1866-1933), satyryk, autor wierszy i prozy ironicznej, kpi: Par tanecznych cudny szereg:@ Polka, mazur, walc, oberek. Kręci się w czarownym kole -@ To na ludu głód, niedolę. Perfum zaduch, dech kobiecy,@ Na rzecz więzień i fortecy. Na tych biednych duszę całą@ Dobroczynne tańczy ciało. Ocz - gwiazdy, lica - róże,@ W polkach ogień, szał w mazurze. Stop! Kolacja. Szereg wódek@ Pijesz na ten biedny ludek. Łzy znad społeczeństwem chorem@ Lejąc, bułkę jesz z kawiorem. Zupa. Polski barszcz podali,@ Jesz go: jesz na rzecz szpitali. Pasztet jesz na rzecz podrzutków,@ Mózg - dla szkół; drób - dla ogródków. (...) Dobrze czyniąc biednej dziatwie,@ Pierś ogryzasz kuropatwie. (...) Potem lody, jesz te lody,@ By uśmierzyć biednych głody. (...) Serów bukiet jesz na finisz,@ Ćwiczysz smak i dobrze czynisz. Smakowite pić likwory@ Dobrze jest na ludek chory. A rzemieślnicy i robotnicy hulali na tak zwanych "balach przyjacielskich", urządzanych przeważnie na peryferiach miasta. Owe bale przyjacielskie były to zabawy dochodowe, które organizowali knajpiarze i właściciele bawarii, czyli piwiarni, gdzie podawano piwo bawarskie, żartobliwie zwane gambrynusem. "Kurier Warszawski" (nr 22) z 1874»roku takie oto zamieścił ogłoszenie: "Bal przyjacielski". W dniu 31 (stycznia) tj. w sobotę, w ogrodzie Pod Nadzieją na Pradze, orkiestra doborowa grać będzie. Wejście kop. 30 i 5 na ubogich. Początek o godzinie ósmej. Reyman". Na samym progu dwudziestego stulecia, w roku 1901, "Kurier Warszawski" (nr 35) relacjonował: "W sali i na scenie Teatru Wielkiego, w salach redutowych, na foyer, i na korytarzach było tłoczno tak, że chwilami ruch stawał się niemożliwym. Kasa sprzedała 3208»biletów wejścia". Bale maskowe, kostiumowe, przetrwały do dziś. Stały się rzeczywiście publiczne. A że nikt nie nazywa ich redutami... Może zresztą na fali mody retro wróci też i wyraz "reduta". W słowniku języka polskiego jeszcze nie postanowiono przy nim krzyżyka, żyje. ------------------------- Zapusty, mięsopusty... Zapusty to staropolska nazwa karnawału, trwającego jak wiemy, od Bożego Narodzenia do Wielkiego Postu. W dawnej Polsce był to okres polowań na grubego zwierza (i na mizeraka z zającem włącznie też), okres wesel, balów, hucznych zabaw, maskarad, kuligów, obżarstwa, pijaństwa i innych grzechów ludzkich, określanych ogólnym mianem swawoli. Owe zapustne rozrywki były tak wielkie, że co wstrzemięźliwsi kaznodzieje nazywali je nie zapustami, lecz - apage satanas! - "rozpustami". A jeden z ambasadorów sułtana tureckiego Solimana Ii Wspaniałego (1520-1566), powróciwszy do Stambułu, opowiedział swemu władcy, że "w pewnej porze roku chrześcijanie dostają warjacji i dopiero jakiś proch sypany im w kościele na głowy leczy takową". Najbardziej hulaszczo obchodzono ostatnie trzy dni karnawału, mięsopusty. "Mięsopust" to "mięsa opust", opuszczenie mięsa na czas nadciągającego postu. Dni te nazywają się do dziś ostatkami, a kiedyś mówiono na nie także "kuse dni" albo "dni szalone". Ksiądz Jakub Wujek (1541-1597), teolog, filozof, znany głównie z tego, że przełożył Biblię na język polski piękną, renesansową polszczyzną, wybrzydzał nad hulakami: "Post, odrzucają, ale mięsopusty od czarta wymyślone bardzo pilnie zachowują". A Grzegoż z Żarnowca (ok. 1528-1601), pisarz i kaznodzieja kalwiński, choć spierał się z ks. Wujkiem, jezuitą, w wielu sprawach, tu zgadzał się z nim całkowicie, twierdząc, iż "większy zysk czynimy diabłu trzy dni rozpustnie mięsopustując, aniżeli Bogu czterdzieści dni nieochotnie poszcząc". Mikołajowi Rejowi szczególnie grały na nerwach zabawy maskaradowe. "W niedzielę mięsopustną - drwił złośliwie - kto zasie nie oszaleje, (...) twarzy nie odmieni, maszkar, ubiorów, ku diabłu podobnych sobie nie wymyśli, już jakoby nie uczynił krześcijańskiej powinności dosyć". Skąd się wziął karnawał? W starożytnej Grecji wczesną wiosną, w dniach jedenastym, dwunastym i trzynastym miesiąca Anthesterion ("kwietnia", od Anthos - kwiat) obchodzono uroczystość zwaną Anthesteria, trzydniowe święto rozwijających się drzew, kwiecia, przebudzonej do nowego życia natury. Owo ukazanie się bujnej wiosny pojmowali Grecy jako epifanię, czyli pojawienie się na ziemi Dionizosa, boga ekstazy wyzwalającej w przyrodzie i w ludziach wszelkie namiętności, boga wina i radości życia nie zapominającego jednak o zmarłych. Liczne podania mówią, że właśnie w tych dniach młody, w równym stopniu wesoły, co rozpustny, Dionizos powracał zza gór i mórz do swojej pięknej ziemi ojczystej, Grecji, i tu oddawał się wielce swawolnym zabawom i nieumiarkowanemu pijaństwu. Na okręcie oplecionym winoroślą i zaopatrzonym w koła, objeżdżał grody i szalał. Oczywiście nie sam! Malowane greckie wazy pokazują go w towarzystwie sprośnych satyrów, koźlonogich demonów obfitości, zalecających się lubieżnie do przedstawicielek płci pięknej - nimf, menad i tiad, czyli bachantek, zamroczonych winem, ale za to jaśniejących promienną radością. Gdziekolwiek się pokazali, ziemia wybuchała niepowstrzymaną obfitością, karmiącym matkom piersi wzdymały się mlekiem. W Teos, jońskim grodzie, gdzie przyszedł na świat Anakreon (ok. 550-495»p.n.e.) poeta liryk, śpiewak miłości i wina, w Elidzie nad Morzem Jońskim, w miejscu igrzysk olimpijskich, a także na Andros górzystej wyspie na Morzu Egejskim wino tryskało strumieniami wprost z ziemi w łakome usta czcicieli Dionizosa. Ożywienie w przyrodzie budziło także umarłych, zawsze chętnych do przestawania z ludźmi na powierzchni ziemi, a szczególnie podczas wielkich świąt. Rozradowana, otwarta dla wydania roślinności ziemia pozwalała duszom swobodnie wyjść na światło dzienne i cieszyć się wiosną. Pierwszy dzień uroczystości Anthesteria nazywał się Pithoigia - "otwarcie beczki". Rozumiano to jako otwarcie się świata podziemnego. Malowidła na starych wazach przedstawiają kadź - pithos - wkopaną w ziemię, z której to kadzi wyfruwają skrzydlate małe postaci ludzkie, dusze. Dopiero w późniejszych czasach weszło w zwyczaj otwieranie w tym dniu beczek z przeszłorocznym winem. To przeszłoroczne wino i nowa wiosna, nowe kwitnienie, symbolizowały związek, ciągłą łączność zmarłych z żywymi. Ale... Aby ta łączność nie była zbyt wyraźnie odczuwalna, aby goście zza grobu budzący lęk nie zbliżali się zanadto do swych jeszcze żywych bliźnich, zamykano świątynie, drzwi domów smarowano odrażającą smołą, a pod językiem noszono listki ciernia, tarniny, krzewu odstraszającego duchy. W drugim dniu, który nazywał się Choes - "krater wina" a także "obiaty zmarłym" - składano zmarłym ofiary z wina, a potem raczono się tym trunkiem powszechnie, dopuszczając do uczt nawet niewolników. Każdy biorący udział miał na głowie wieniec ze świeżych kwiatów. Łysi starali się upodobnić do znanego z malowideł wychowawcy Dionizosa, brzuchatego starca Sylena, który w wieńcu na gołej czaszce zabawiał się po pijanemu we wróżbitę. Odbywano procesje ze swawolnymi śpiewami, raczej wrzaskliwymi deklamacjami, z wyuzdanymi pląsami, i organizowano zawody pijackie. Zwycięzca w tych zawodach otrzymywał nagrodę samego archonta, najwyższego urzędnika w Atenach. W trzecim dniu zwanym Chytroi - "garnki", od chytros - naczynie gliniane, składano ofiary już tylko Hadesowi, bogowi świata podziemnego i zmarłym. Te ofiary to gotowane ziarno i wino w glinianych dzbankach. Na koniec wypędzano biedne duchy kategorycznym "precz, precz! już po Anthesteriach!" W Rzymie w tym samym miejscu, zwanym tu Februarius (luty), obchodzono także wiosenne Zaduszki, Feralia. Tutaj też składano duchom ofiary - z soli, owoców, mąki zwilżonej winem, z wieńców i luźno rzucanych fiołków, szczególnego przysmaku zmarłych. Ale tutaj również,podobnie jak w Grecji, utrzymywano dystans bezpieczeństwa. Zamykano świątynie, nie używano kadzideł, aby wonny dym nie zwabił wielu duchów w jedno miejsce, nie oddalano się zbytnio z domu w obawie przed spotkaniem z duchami na nieznanych drogach. Powstały liczne gusła i zabobonne zakazy. Nie wolno było na przykład zawierać małżeństw i podejmować innych ważnych życiowych decyzji, jeśli nie chciano popaść w długotrwały, nawet dożywotni zatarg z duchami. A kto by chciał! Tym bardziej że za lekceważenie zakazów duchy mściły się z wyrafinowaną złośliwością, a zaczynały natychmiast. Nie bez przyczyny dni Feraliów, dni feralne, utrwaliły się w świadomości wielu pokoleń, aż do dziś, jako dni pechowe. Podobieństwo Anthesteriów i Feraliów, ten sam czas obchodzenia owych świąt, a także wpływy kulturalne Grecji sprawiły, że rzymskie Zaduszki zaczęły się coraz bardziej hellenizować, aż wreszcie i okręt boga Dionizosa, zwanego w Rzymie Bachusem, dobił do słonecznych brzegów Italii. A jak dobił, to i pozostał. Jako "carrus navalis" - wóz okrętowy. Pozostał na długo. Bo jeszcze w połowie Xviii wieku naszej ery, jak informuje jezuita Guilio Cesare Cordano, rzymskie damy woziły się w karnawale na rydwanach przypominających okręt na kołach. Toczący się wesoło "carrus navalis" przejechał całą Europę. W Hiszpanii, Portugalii, Francji nazwano go "karnaval", u nas "karnawał". W rozpędzie przetoczył się nawet za Ural! W Archangielsku i zachodniej Syberii widziano jeszcze w początkach Xix wieku ogromny okręt, umieszczony dla odmiany na saniach, zaprzężony w siedemdziesiąt par koni! W Polsce nie tylko szlachta szalała podczas karnawału. W miastach bawiono się nawet pod gołym niebem, a cóż dopiero po gospodach, po domach! Urządzano barwne pochody maskaradowe. Mężczyźni przebierali się za Cyganów, Żydów, olejkarzy... Kobiety przeważnie za Cyganki lub wielkie damy. A te, które czuły się autentycznymi damami, przywdziewamy tylko maseczki na twarz. Już w Xvi wieku maszkarnicy krakowscy wyrabiali trzy rodzaje masek zapustnych dla płci pięknej. Maska panieńska z przykrywkami kosztowała złoty, białogłowska 16»groszy, babska groszy 20. Ciekawe, czy - aby się bardziej zamaskować lub z innych względów - panie nie wkładały przypadkiem masek niestosownych do wieku. Wieś hulała po karczmach. Drogami włóczyły się tabuny wesołych przebierańców. Odwiedzali domy, śpiewali i "komedyami" bawili gospodarzy, a z uzbieranych darów urządzali sobie ucztę z tańcami i gorzałką, swego rodzaju "dionizja". ------------------------- Kulig Już cug siwków zaprzegnięty,@ Kopną drogą pędzą sanie,@ A śnieg płonie jak diamenty,@ Jak ócz cudnych migotanie. Artur Oppman Kiedy kuligi (albo kuliki) weszły w zwyczaj - nie wiadomo dokładnie. Nawet tak dociekliwy badacz i znawca wszystkiego, co staropolskie, jak Zygmunt Gloger, podaje, że "była to zabawa zapewne tak dawna jak dawno zasiały się gęściej dwory i dworki szlacheckie na równinach Wielko- i Małopolski". Czyżby już w Xii wieku, kiedy w Polsce rozwinęła się wspaniale sztuka ciesielska i wywarła wielki wpływ na budownictwo wiejskie zamożnych ziemian? A może w Xiv wieku, kiedy nie tylko sam Kazimierz Wielki (król od 1333 do 1370) wzniósł wiele dworów, ale i Jarosław, arcybiskup gnieźnieński wybudował imponujące dwory w Gnieźnie, Łęczycy, Kaliszu, Wieluniu, i co możniejsi panowie budowali sobie godne siedziby? W każdym razie nie można ufać piosence, że Kulig to zabawa jeszcze od Popiela,@ ma cel, by każdemu zalała gardziela.@ bo któżby tam wierzył w zapewnienia opojów! Nazwa "kulig", "kulik", znana jest wprawdzie już kilkaset lat, ale też nie bardzo wiadomo, skąd się wywodzi. Być może od laski z kulą u wierzchu, którą to laskę obsyłano dawniej od domu do domu dla zwołania wieców, zebrań, a także dla wezwania do tej zapustnej zabawy. Może też, jak przypuszczają inni badacze obyczajów, od wyrazu "kul", określającego snop słomy albo nawet pięć snopów razem związanych, lub dziesięć czy piętnaście snopków lnu, zebranych w kupę. Zarówno pierwsza jak druga wersja wydaje się prawdopodobna. Ale istnieje jeszcze trzecia, najmniej przemawiająca Polakom do wyobraźni - jakoby nazwa kuligu pochodziła od obcego, czeskiego wyrazu "koleg", czyli krążek. Kulig był zabawą wyłącznie stanu wyższego, szlachty. Polegał na odwiedzaniu się sąsiadów w całej okolicy tym sposobem, że pierwszy z rzędu odwiedzał drugiego, z drugim jechał do trzeciego, potem już we trzech do czwartego, w czterech do piątego i tak dalej, i dalej. A za każdym wstąpieniem zabierali z sobą wieloosobową gromadę, przeważnie młodzieży, kulig - jak podaje Oskar Kolberg - rósł niby "alpejska lawina, a gdzie spadał, to tylko dlatego, aby wspólnie się ucieszyć, serca obywatelskie do siebie zbliżyć, stary obyczaj zachować. (...) Ci, których z kolej późno przychodziła, zawiadomiwszy zawczasu, iż są gotowi z przyjęciem, łączyli się od razu z towarzystwem, które uwijało się w okolicy (...) W ten sposób cały powiat wsiadłwszy na sanie czynił pospolite ruszenie zabawy". Kulig musiał być oczywiście wcześniej obmyślony, trzeba było ustalić kolejność odwiedzin, przygotować dom na przyjęcie z noclegiem tak wielkiej liczby osób, zaopatrzyć odpowiednio spiżarnię i piwnicę, zamówić orkiestrę. Zajmowały się tym ponoć głównie "dziewczęta, czasem i matki pohulać jeszcze lubiące". Myślę, że panie zmuszone prowadzić dom nie bardzo dowierzają tej informacji pana Kolberga, który, acz wielce znający zwyczaje i obyczaje, był przecież mężczyzną, a mężczyźni, wiadomo, o harcówce przy urządzaniu przyjęć mają bardzo uproszczone pojęcia. Na pewno przed takim kuligowym najazdem napracowały się do siódmego potu również wszystkie ciotki, babki i różne totumfackie, nie mówiąc już o służbie zaoranej po uszy. "Nietrudny był wybór domów, do których zjechać miano - podaje Oskar Kolberg - bo cały powiat, całe nieraz województwo żyło z sobą jako jedna rodzina szlachecka, wiedząc jedni o drugich, biorąc udział w szczęściu i niedoli każdego. Otwartością i miłością sąsiedzką stało dawne nasze życie, uprzejmością i gościnnością wszelka zabawa". To, że jedni sąsiedzi wiedzieli o drugich wszystko (czasem nawet więcej niż było w istocie), okazało się bardzo przydatne w urządzaniu kuligów. Bo jeśli "przeniknęli, że gdzieś czegoś brakować może, to nasełali po sąsiedzkiej znajomości, ten trunków, ów zwierzyny, często też razem z kuligiem zajeżdżały sanie z zapasami, które nieznacznie przechodziły do kuchni, tak gospodyni, co była w kłopocie, jak tylu gości uraczyć, później czuła, że jej serce rosło, kiedy się wszystko dostatkiem znalazło". Tu trzeba dodać, że każdy przyjmujący gości robił wszystko, aby wypaść jak najokazalej, dary zaś przyjmował jako upominek bardzo miły, lecz niekonieczny. Mniej zamożni z braci szlacheckiej zaczynali gromadzić zapasy już jesienią, nim jeszcze śniegi okryły ziemię. A gdy nadszedł czas... "Młodzież w kształtnych zaprzęgach zjeżdżała się do swego przywódcy, tam zwoływano muzykę, i gdy już wszystko było gotowe, obesłano po domach laskę z kulą u wierzchu, która zwoływała kulig, i wyprawiano arlekina, a ten z trzepaczką w ręku wpadał do domu, gdzie się naprzód zjechać miano i śpiewał skacząc: Ej! Kulig! kulig! kulig! poczem znikał." I teraz dopiero w domu zaczynało się prawdziwe urwanie głowy: gorączkowa krzątanina przy nakrywaniu stołu, zapalanie świateł od wielkiego dzwonu, ostatnie instruowanie dzieci, jak się mają zachować, aby uważano je za lepiej wychowane niż są. W kuchni piekło. "Przyjeżdżano ze zmrokiem w towarzystwie hucznej muzyki, głuszonej przecież śmiechem, przy świetle kagańców i pochodni (...). Zdala słychać było orszak po tętencie koni, po (...) jednorazowym w takt trzaskaniu biczów. Wjeżdżano galopem na podwórze, podwoiło się trzaskanie, głośniej zahuczała muzyka, wybuchły naraz śmiechy i wiwaty a z jaśniejącego rzęsiście dworu wychodził gospodarz i gospodyni witając uprzejmie kuligowe towarzystwo, ten (gospodarz) klucz do piwnicy, ta klucze od spiżarni przewodnikowi kuligu oddając. We dworze znajdowano już dziewczęta, które z kuligiem nie zjechały; więc mężczyźni wyhyliwszy pierwsze zdrowie na cześć gospodarza, puścili się raźno w taniec (...) Ileż to miłych scen, ile spotkań radosnych, ile okazyj przy wesołości i zabawie do zawiązania stosunków, do skojarzenia się par, do załatwiania interesów(...). Często, kiedy młódź weseliła się, starsi odtańczywszy polskiego, odchodzili do komnaty osobnej, wywiadując się, porozumiewając, naradzając (...)." Wreszcie wieczerza. Gospodarze proszą do stołu, sumitując się z udaną skromnością: "czym chata bogata, tym rada", goście wyrażają ochy i achy zdumionego zachwytu, węszą podniecającą woń mięsiw i sosów... Ale oddajmy znów głos imć panu Kolbergowi: "Kilkugodzinna na mrozie przejażdżka obok tańca i wesołości zaostrzyły apetyt; znikały ze stołu z szybkością niepodobną do wiary ogromne misy zwierzyny, kiełbas, zrazów, szynek, kapusty i delikatniejszych potraw, ciast i konfektów (cukierków, łakoci - Mz) dla kobiet. Krążyły częste kolejki, coraz to nowe proponowano zdrowia, które przyjmowane z aplauzem i duszkiem wychylano, lecz nim się czupryny kurzyć zaczęły, odgłos muzyki zwabiał do tańca rozweselone towarzystwo. Od tych zabaw nie usuwał się nikt; dzielił je kapłan, bo on z sąsiadami zawsze dzielił życie obywatelskie, nie omijał ich dygnitarz i choćby najpoważniejszy karmazyn". Gdy przy stole podchmieleni ojcowie rodzin, różni wujaszkowie, "bracia ślubni" i "bracia łaty" opowiadali sobie anegdotki, dykteryjki i odmawiali litanię tych samych od lat dowcipów z siwą brodą, mamusie, ciocie i wszelkie rezydentki siadały "rzędem w sali tanecznej, czyniły przegląd młodych, porównując ich do sotatniego niewidzenia i śledząc jak się wśród zabawy serca ku sobie skłaniają". A ile plotek przy tym upitrasiły, ho-ho! Szczęśliwi godzin nie liczą, więc bawiono się nie patrząc na zegary. "Przez zamknięte szczeliny (okiennic) nie wdzierało się światło dzienne i zmęczenie dopiero ostrzegało tańczących, iż przehulano noc aż do białego dnia. Rozchodzono się na krótki spoczynek." A gospodyni? Ona tymczasem, sama utrudzona więcej niż inni, goniąc służbę przygotowywała "śniadanie z obiadem za jednym zasiadem". Goście wypoczęci i znów pełni werwy pustoszyli półmiski, wysuszali gąsiory i recytowali lub wyśpiewywali jakieś okolicznościowe sentencje na pożegnanie domu. W drugiej połowie Xix wieku szlagierem kuligowym był Mazur Wincentego Pola (1807-1872), zaczynający się od słów: Wpadliśmy tu z hukiem z krzykiem,@ Z weseliskiem i kuligiem,@ Lecz na radość smutek godzi@ Wstępna środa już nadchodzi. Powiedzieć tam wstępnej środzie,@ Niech zaczeka na zagrodzie! (bis) W okna bije dzwonek biały,@ Oczki pannom pomalały... Dziękowano za przyjęcie, pito strzemiennego i wraz z gospodarzami, którzy przekształcili się teraz w kulikantów, jechano do następnego dworu. Prawdę mówiąc, nie wszędzie przyjmowano kulig radosnym sercem i otwartymi drzwiami di spiżarni. Wśród panów szlachty też zdarzały się odlutki i sknery. Oto dwie anegdoty, obie utkane na tej samej kanwie, ale nieco różne. Pierwsza. Pewien kutwa słysząc z daleka muzykę i pohukiwania zbliżającego się kuligu przykazał służbie, aby powiedziała gościom, że go nie ma w domu, i skoczył do pustej kadzi, stojącej w podwórzu. Goście zajechali przed ganek, nie widząc gospodarza pytają, co z panem. Któryś ze służby spojrzał wymownie na beczkę i rzekł: - Nie ma jegomości, wyjechał. - Poczekamy aż wróci - odparł przewodnik kuligowego orszaku. - A tymczasem zabawimy się strzelaniem do tej kadzi. Wypalimy do niej z moździerza! Druga. Dusigrosz i liczykrupa, który nawet gołębie swoje zamorzył, widząc nadciągający kulig schował się do pustego gołębnika i kazał odstawić drabinę. - Gdzie pan? - pytają goście. - Nie ma - odpowiada sługa i nieopanowanie zerka na gołębnik. - Poczekamy, aż się zjawi, a tymczasem zrobimy mu niespodziankę: zetniemy ten gołębnik, co niepotrzebnie sterczy na palach. Dawać no tu siekiery, piły! Bardzo przyjemną, o ile nie najprzyjemniejszą, częścią kuligowej zabawy była sama droga, sanna. Starsi pysznili się cugantami, czyli paradnymi końmi, i saniami, które rzeczywiście bywały godne podziwu, kryte, półkryte, otwarte. Kryte to istne karety na płozach lub na pasach zawieszonych nad płozami. Półkryte miały kształt muszli kryjącej w swym zacisznym wnętrzu miękką kanapę dla dwu osób, albo fotela z baldachimem i bocznymi zasłonami. Wśród półkrytych, najczęściej używanych, zdarzały się cuda w postaci gigantycznego łabędzia, osłaniającymi drewnianymi skrzydłami wysłane futrem wnętrze, a głową sięgającego wysoko ponad końskie zady. Odkryte sanie, najbardziej lubiane przez młodzież, różniły się między sobą formą oparć, okuciami, kobiercami narzuconymi na ławy... Wszystkie sanie zaopatrzone były w dzwonki, brzękadła. Młodzież myśląca głównie o amorach, miała wspaniałą okazję do flirtów. Męska jej część "dobijała się, aby powozić niewiasty; niejeden znalazł sposobność uczepić się za saniami swej bogdanki, by tulić ją od zimna i niepostrzeżenie czynić lub odbierać zwierzenia miłosne". A że były to czasy, kiedy w zalotach wykorzystywano poezję, na pewno dziewczyny nasłuchały się najrozmaitszych słodkich rymowanek. Oto wiersz Andrzeja Morsztyna (1613-1693), poety wprawionego w sztuce uwodzenia na dworach królewskich Władysława Iv i Jana Kazimierza, wiersz bardzo często wpisywany do tak zwanych sztambuchów (pamiętników, albumów) podczas kuligu: Biały śnieg świeżo opadły,@ nogą nie zdeptany,@ biały kwiat lilijowy@ za świeża zerwany. Ale bielsza mojej panny@ płeć twarzy i szyje@ nad marmur, mleko, łabędź,@ perłę, śnieg, lilije. Nie tylko na wsiach panowie bracia urządzali kuligi. Ci, co "przepili swojej babci domek cały" i przenieśli się dokonać szlacheckiego żywota w mieście, też dotrzymywali wierności staremu zwyczajowi, jeno nieco skromniej. Ot, po prostu zajeżdżali do siebie saniami do kielicha i na wspominki. Siedział sobie taki eks-dziedzic znacznej fortuny u innego niegdy-posesjonata, łykał węgrzyna i łzy rozrzewnienia nad tym, co było i nie wróci. Kuligi, nie tak wprawdzie wystawne jak w szlacheckich czasach, urządzane były bardzo często jeszcze przed Ii wojną światową. A i dziś, w zapusty, spotkać można kulig na niejednej wiejskiej drodze. ------------------------- Burkoty Burkoty to znane głównie w Krakowie i w Krakowskiem zabawy młodzieży rzemieślniczej, biesiady i potańcówki, urządzane niegdyś w zapusty. Pierwotnie burkotem nazywano wybór nowego cechmistrza ze wszystkimi towarzyszącymi temu aktowi ceremoniami, później nazwa ta objęła cały dzień wyboru i ucztę, fundę dla wyborców. Skąd pochodzi wyraz "burkot", nie wiadomo. Prawdopodobnie z języka niemieckiego, ale przypuszczalnie, jakoby był zniekształconym "Burgvogt" - kasztelan, wydaje się być dowolnością zbyt daleko posuniętą. Burkoty zapustne trwały nieraz przez całe trzy kuse dni. Czeladnicy zapraszali na nie przede wszystkim córki swoich pryncypałów, następnie inne znajome panny, byle nie - jak pisze Jan Pachoński w Zmierzchu sławetnych - dziewki służebne i nie "powołoczne", czyli niepewnego prowadzenia się. Byłoby to bowiem wielkim afrontem dla córek mistrzowskich, gdyby w tak niewybrednym towarzystwie musiały tańczyć. Z córeczkami mistrzów było w ogóle dużo zawracania głowy, trzeba je było szczególnie wyróżniać, adorować, jednocześnie zaś nie pozwolić sobie na zmniejszenie dystansu lub na jakąś, broń Boże, poufałość. A niechby tam która nie była obtańcowywana należycie i siała pietruszkę, czyli stała pod ścianą! Już by się taki czeladnik miał z pyszna po powrocie z zabawy! W Xvii i Xviii wieku istniały ponoć kary pieniężne dla czeladników, którzy zaniedbywali swoje tancerki w sposób aż nadto widoczny, to znaczy, gdy podchmieliwszy sobie zapominali o ich obecności na zabawie albo upatrzywszy sobie jakąś szczególnie atrakcyjną, jedynie ku niej kierowali swoje zachwyty i tancerskie zapędy. Polityczny, czyli dobrze wychowany, kawaler nigdy " nie śmiał puścić z pamięci, że na czas zabawy między ładnymi i paskudami panować powinno równouprawnienie do tańca". Tańcującym przygrywała orkiestra złożona głównie z instrumentów dętych. Tańcowano obertasa, szumkę, hajdamaka i krakowiaka, podkładając pod melodie słowa piosenek nie zawsze salonowe. Na przykład: A tańcujże, Magdalenko,@ w tej zielonej sukni!@ A jakże ja mam tańcować,@ kiej mi kuper stłukli. Burkoty bez bekasów, czyli przebierańców, nie byłyby pełne. Kawalerowie przebierali się za zbójników, Cyganów, Żydów lub jakieś nie określone cudaczne indywidua. Panny - a za cóż by? - za Cyganki! Często na burkotach zjawiały się typy zamaskowane, szukające zwady. Ponieważ niejeden pozwoliwszy się sprowokować lekował potem buzię okładkami za zsiadłego mleka. Albośmy to jacy tacy,@ chłopcy Krakowiacy? ------------------------- Niedźwiedź Niedźwiedź jest jednym z przebierańców zapustnych. Zdawać by się mogło, że chodzenie z nim po włoczebnym należy do zabaw mających swój rodowód w jakimś obrzędzie z tych odległych czasów, kiedy nasi przodkowie zajmowali się głównie myślistwem. A tymczasem jest to widowisko ludowe znacznie świeższej daty. Stanowi naśladownictwo chodzenia z żywym niedźwiedziem w celach bynajmniej nie obrzędowych. Kiedy mieliśmy jeszcze "pełne zwierza bory", złapanie młodego niedźwiatka, zwłaszcza przy leśnej barci, gdy zwabiony zapachem miodu i usiłujący dobrać się do niego zapomniał o świecie bożym, nie było sztuką nieosiągalną. Starano się zresztą łapać bardzo młode misie, głupiutkie i ufne. Łatwiej było je oswoić, przyuczyć do posłuszeństwa, wreszcie wytresować. Ci, którym się to udało, występowali z uczonym niedźwiedziem na odpustach i jarmarkach, dając zebranym tłumom za odpowiednią opłatą niecodzienną rozrywkę. Figle niedźwiedziego niezgrabiarza i sposobność otarcia się o niebezpieczeństwo okaleczenia a nawet śmierci w jego pazurach ogromnie przypadały do gustu ludziskom spragnionym sensacji i dreszczu grozy. Tym bardziej że samo wyćwiczenie niedźwiedzia uważano za sprawę nieczystą, a niedźwiedzia posądzali o konszachty z diabłem. Pokazywanie wytresowanego niedźwiedzia było tak płatne, że mieszkańcy miasteczka Smorgonie w Oszmańskiem na Wileńszczyźnie zajęli się zawodowo łapaniem i obłaskawianiem tych zwierząt. Ale niebawem okazało się, że na utrzymanie niedźwiedzi i na ich tresurę długotrwałą, jeśli zwierzęta mają naprawdę zadziwić widzów, potrzebne są duże nakłady pieniężne. Sakwą potrząsnął książę Karol Stanisław Radziwiłł, zwany "Panie Kochanku" od swego ulubionego powiedzonka, które miał w zwyczaju ciągle powtarzać, najbogatszy magnat w Rzeczypospolitej. Polecił przy tym uczyć tylko najdorodniejsze i najzmyślejsze okazy. Ciche dotąd Smorgonie, zaszyte w lasach u zbiegu rzek Okieny i Gierwatki, zamieniły się w swoistą uczelnię, którą przezwano "akademią smorgońską". Jej absolwentami byli nie tylko czworonożni artyści, ale i ich oprowadzacze, zwani skoromochami, przeważnie Cyganie. Misie smorogońskie wyuczone tańca, akrobacji, "śpiewu", czyli porykiwania w takt muzyki, i "śmiania się" na całe gardło podziwiano na jarmarkach całej Europy. Sam książe Panie Kochanku, humorysta, którego dowcipy obiegały całą Polskę, wybierał sobie najbardziej wykształcone sztuki i zatrudniał na swym zamku w Białej na Litwie w charakterze... posłużników przy stole. Anegdota mówi, że książe zalecając się do Izabeli, jedynaczki podskarbiego Wielkiego Księstwa Litewskiego, Jana Jędrzeja Fleminga, zgotował jej taką oto siurpryzę: Gdy podczas przyjęcia w Białej siedziała przy biesiadnym stole, wypuszczono zza jej pleców niedźwiedzia, który usłużnie chciał zmienić przed nią nakrycie. Izabela padła jak ścięty kwiat, a po dojściu do przytomności oświadczyła kategorycznie, że książę jest zbyt krotochwilny, aby mógł zostać jej mężem. (Niebawem wydała się za księcia Adama Czartoryskiego, znakomitego polityka, mecenasa sztuk i w ogóle ucieleśnienie dostojeństwa). Niedźwiedzie występy były już w Xvi wieku pospolite na rynkach naszych miast i miasteczek. Co bardziej szanująca się trupa wędrownych komediantów musiała mieć własnego niedźwiedzia, który podrygiwał jak potrafił, prowadzony za nos i popędzany korbaczem swego opiekuna. Już wtedy znane było - utrwalone w piśmie przez Sebastiana Klonowica - przysłowie "Gdzie trąbią niedźwiednicy, tańcują niedźwiedzie". Marcin Paszkowski, wierszopis z czasów Zygmunta Iii Wazy, lubujący się w opisywaniu szczegółów obyczajowych, informuje, że instrumentami, na których przygrywano niedźwiedziom były: surmy (rodzaj puzonu), bębenki, multanki (dudki, piszczałki), trąby... Występy żywych niedźwiedzi podsunęły kolędnikom pomysł dawania przedstawień z niby-niedźwiedziem, przebierańcem. Już za Augusta Iii, jak mówił ks. Kitowicz "po wielkich miastach we Wstępną Środę czeladź jakiego cechu, poubierawszy się za dziadów i Cyganów, a jednego z między siebie ustroiwszy za niedźwiedzia, czarnym kożuchem, futrem na wierszch wywróconym, okrytego i koło nóg czysto (całkiem - Mz) jak niedźwiedź poobwiązywanego, wodzili od domu różnych figlów z nim dokazując, którymi grosze i trunki z pospólstwa, chciwego na takie widoki wyłudzali". A Zygmunt Gloger, żyjący, jak wiemy, w drugiej połowie ubiegłego wieku i na początku naszego, pisze: "... na Podlasiu nadnarwiańskim widziałem następujące zwyczaje zapustne: Naprzód w wigilię Nowego Roku, wieczorem (...) dziewczęta przebierają się za Cyganki. Jedna nosi na ręku jakby niemowlę, tak chodzą od chaty do chaty (...) W każdej chacie dostają podarki (...). W ślad za Cygankami chodzą parobczaki. Jeden z nich okręcony grochowinami, przedstawia niedźwiedzia, inny, przebrany za Cygana, prowadzi go na powróśle z grochowin lub słony i popędza potężnym kijem, trzeci gra na skrzypcach. Niedźwiedź przy odgłosie muzyki tańczy i pokazuje rozmaite sztuki i figle (...) Wszystko to przypomina powszechne niegdyś w naszym kraju wodzenie niedźwiedzi przez Cyganów. Kolędnicy obdarzeni zostają jadłem, a po obejściu wioski udają się do gospody. Tu przybywają także dziewczęta, które już pozbyły się cygańskich ubiorów. Następuje teraz ogólna wesoła biesiada młodzieży. (...) Tylko jeden niedźwiedź pozostaje przez cały czas niedźwiedziem, pokazując sztuki, dowcipkując i płatając figle dziewczętom. Przy końcu zapalają na nim grochowiny i gaszą oblewając wodą. Tak wśród wesołej pohulanki zakończają rok stary i rozpoczynają nowy." Zwyczaj chodzenia z niedźwiedziem utrzymali do dzisiaj górale w malowniczej Kotlinie Żywieckiej. W zapusty wędruje po wsiach i przysiółkach liczny zespół wesołków z "misiem" (tak się tu pieszczotliwie nazywa tego przebierańca) na czele. "Miś" ubrany w kostium z baraniego kożucha z koziej skóry i z delikatniejszej, króliczej (u pyska i na dłoniach). Biegnąc to na dwóch łapach, to na czterech, niby to wyrywa się Cyganowi lub dziadowi, który ledwie może utrzymać rozhukane zwierzę. Za nimi podąża gromada dziwolągów - diabłów, błaznów, błaźnic, strzyg i "sieleniejakich obyrtacy". Pohukują, popiskują donośnie, trzaskają z biczów, grają na fujarkach, kobzach, walą w bęben z garnka, śpiewają, aż całe góry słyszą i odpowiadają echem. Gospodarze wychodzą przed domy witać ich, zapraszać i... pilnować, aby rozdokazywani nie posunęli się zbyt daleko w swawoli. Wniesienie brony na dach, zatkanie komina, zawiązanie w gordyjski węzeł łańcucha w studni - są igraszkami mieszczącymi się w granicach przyzwoitości. Gorzej ze smarowaniem drzwi "miodem". Ale to dzieje się bardzo rzadko, w zagrodach, gdzie gospodarze nie mają zbyt słodkiego stosunku do świata z "misiem" włącznie. W niektórych okolicach Górnego Śląska spotkać można "misia" nie usiłującego nawet pozować na zwierzę. Strój jego sporządzony z powróseł słomianych, okręconych na całej postaci, czupryna z baranicy i pończocha przesłaniająca twarz sprawiają, że "miś" ten robi wrażenie dużej lalki, zabawki. Towarzyszą mu diabły z kokardkami na rogach, różne komiczne postaci i, koniecznie, "Kasia" - chłopak przebrany za hożą dziewoję w czerwonej chustce na głowie, z koszykiem w ręce. Wyglądają jak figury z kukiełkowego teatru. Z uzbieranych smakołyków urządzają biesiadę z muzyką i tańcami dla siebie i każdego, kto chce się bawić. ------------------------- Podkoziołek Podkoziołek był w Wielkopolsce i na Kujawach, a także nad Bzurą w okolicach Łęczycy i nad Wartą w okolicy Sieradza zabawą panien na wydaniu, którym nie udało się w zapusty wyjść za mąż. Zabawa ta odbywała się w ostatni wtorek zapustów. Kawalerowie obnosząc po wsi "koziołka" - koźlą głowę wystruganą z drewna i osadzoną na kiju - albo wożąc słomianego koziołka na wózku wstępowali do zagród, gdzie były niedoszłe mężatki, i zapraszali je na tańce do karczmy. Na podkoziołku tańcowano inaczej niż na zwykłych zabawach, mianowicie - panny udawały kawalerów przyjmując pozycję mężczyzny, to znaczy prowadząc w tańcu. Zaczynały od obtańcowywania młodszych koleżanek, dopiero spełniwszy ten obowiązek hulały z kawalerami, zawsze jednak po męskiej stronie. W zwyczaju było też składanie przez panny datków pieniężnych koziołkowi ustawionemu na beczce przed grajkami. Ofiarodawczynie wierzyły, że im więcej dadzą koziołkowi, tym bogatszego dostaną męża. Wszystkie dziewczęta robiły to po kolei. Każda przy nowym tańcu podchodziła z partnerem do grajków, rzucała na talerz z możliwie największym brzękiem swoją monetę, a jej chłopak śpiewał: A trzeba dać koziołkowi, trzeba dać!@ Nie małoć to cały roczek ubadać! W niektórych okolicach, na przykład w Odolanowie nad Baryczą w Wielkopolsce, datki pod koziołka były wręcz wymuszane w odpowiedniej wysokości. Wybrani kawalerowie trzymali wartę przy talerzu, wywoływali pary po imieniu i pilnie strzegli, by datek był godziwy. Jeśli monetę uznali za zbyt skromną, rzucali ją za piec i domagali się większej. Panna opłacająca hojnie podkoziołka, pragnąc oznajmić to wszystkim, śpiewała na całą karczmę: Oj, trzeba dać pod koziołka, trzeba dać,@ Jeśli która ma się jeszcze z nas wydać. W podkoziołku brały udział jedynie młódki, które wszelkie docinki i uszczypliwe przyśpiewki na temat staropanieństwa mogły brać za dowcipy. Panny leciwe nie były na tę zabawę zapraszane. ------------------------- Zabijanie grajka Zabijanie grajka, na niby oczywiście, było zwyczajową zabawą na Kujawach. Oznaczało kategoryczne zerwanie z tańcem i wszelkimi zapustnymi uciechami, które bez muzyki obyć się nie mogły. "Egzekucja" odbywała się nocą w ostatni wtorek, poprzedzający środę popielcową. Spośród wesołej kompanii, odprawiającej w karczmie pożegnanie mięsopustu i śpiewającej znad pełnych misek: O, jak-że cię nie żałować,@ Miły mięsopuście!@ Cztery szpyry w grochu były,@ A piąta w kapuście... wyłaniano kierownika imprezy. Ten o północy wskakiwał na ławę i wygłaszał mowę powitalną do śledzia, żuru i innych wielkopostnych potraw, najczęściej rymowaną, albo wyśpiewywał z przytupami jakąś obiegową, niekoniecznie sensowną balladkę. O, choćby tę: Któż to się tam przypiecku krząta?@ Wstępna środa żurowi uprząta.@ Wstępna środa następuje,@ Pani matka żur gotuje,@ A pan ojciec siedzi w dziurze,@ A witaj-że, mości żurze! Śpiewając dawał dyskretny znak biesiadnikom, którzy znienacka chwytali grajka, wyciągali go przed karczmę i usadowiwszy na taczkach wywozili na miejsce stracenia, na ugór lub rozstajne drogi. Tu jeden z wykonawców wyroku "zabijał" skazańca uderzając go garnkiem pełnym popiołu w... najmiększe miejsce, daleko od głowy, by go naprawdę nie ukatrupić, a drugi wypuszczał przyniesionego tu pod kapotą kota. Kot zmykając przez tumany kurzu grał rolę uciekającej duszy muzykanta. W niektórych wsiach grajka palono na stosie, to znaczy stawiano go z kotem w kole zapalonych grochowin nie mając nic przeciw temu, aby ofiara i jej dusza salwowały się ucieczką. Albo wieszano grajka wraz z jego skrzypkami czy harmonią na drzwiach karczmy. Zabawa ta, będąca echem starożytnego zwyczaju tracenia Bachusa, praktykowana była jeszcze w Xix wieku w okolicach Inowrocławia. ------------------------- Zapust "Zapust" w postaci człowieka zjawiał się biesiadnikom w ostatkowy wtorek około północy. Był znakiem, że czas kończyć karnawałowe szaleństwa. W Krakowskiem "zapust" chodził pieszo. Ubrany był w kożuch odwrócony wełną do wierzchu, na głowie miał tekturową czapkę w kształcie czaka, przystrojoną bibułkowymi wstążkami i gałęzią choiny. W ręku trzymał oznakę swej władzy: drewniany toporek z dzwonkiem. Rzadko występował solo, przeważnie w duecie ze swoim sługą, dziadem noszącym kosz albo parcianą torbę na dary. Obchód zaczynali od chałup na wsi, a kończyli na karczmie. Wszedłwszy do izby "zapust" przedstawiał się dumnie: Ja jestem mantuańskie książę,@ idę z mojego kraju,@ gdzie psy ogonami szczekają. A potem już miększym tonem, zwracając się do gospodyni: Niech będzie Jezus Chrystus pochwaliny!@ Przebaczcie mi, pani matko, żem nie ogolony. Szczęście wam tu, pani matko, do chałupy,@ Na jajka, kiełbasy, krupy; Szczęście tu dobre będzie,@ Krowa się ocieli, dziewka za mąż pójdzie. Roztoczywszy przed gospodynią tak ładne perspektywy przystępował do przymówek o dary: Dajcie mi też jaj kopę,@ Nasadzę se w marcu kwokę,@ Dajcie mi jagieł misę,@ Będą wam się lęgły śliczne cieląteczka łyse. Obszedłszy wieś "zapust" udawał się z dziadem do karczmy, gdzie ucztowali z zastanymi tam gośćmi, a o północy wyrzucali wszystkich za drzwi. U Kurpiów "zapust" nie chodził, lecz jeździł na koniu, skonstruowanym w taki oto sposób (podaję za Glogerem): "W miejscu gdzie ma być siodło, jeździec ma przywiązane do boków dwa drągi, przykryte prześcieradłem. Z przodu oddzielny drążek stanowi szyję, na której osadzony jest czerep koński, z tyłu kiść lnu zastępuje ogon. Spod prześcieradła, którem rumak jest okryty, mało widać nogi młodego Kurpia, który skacząc i podrygując, naśladuje ruchy rozhukanego wierzchowca i dzielnego jeźdźca". Ten "zapust" przybywał do karczmy we wtorek o północy lub w środę popielcową wieczorem. W Popielec, nie bawiąc się w tyrady, wywracał na stołach naczynia, wylewał wódkę, gasił światło i miotłą wyganiał ludzi z karczmy. Opierających się opsypywał popiołem. A za drzwiami karczmy, ukryty w mroku, stał diabeł i wpisywał wychodzących w swój czarci rejestr. Podobno niektórzy go widzieli. ------------------------- Chodzenie z kozą Koza w pogańskich czasach używana była do obrządków kultowych w święta wegetacyjne i traktowana z niemniejszą powagą niż inne zwierzęta domowe czy dzikie. Ale później - pewnie z powodu arcyskromnego wyglądu i minimalnych wymagań bytowych - straciła na autorytecie. Nie należy do zwierząt, którym przypisuje się jakieś magiczne moce, na przykład ostrzeganie przed zbliżającej się śmierci, lub fantastyczne cechy, jak choćby przepowiadanie przygody czy gości. Nie łączą się z nią żadne przesądy. Jest stworzeniem lekceważonym, uważanym za głupie, płoche. Mówi się: "Koza nie bydło, dziewka nie czeladź", "Na pochyłe drzewo i koza skoczy". "Kozą" nazywa się niedożynek zboża przy żniwie, pozostały do zżęcia na końcu z powodu niewygodnego położenia pola. Jedynym echem dawnej koziej chwały jest zwyczaj przebierania się w skórę tego zwierzęcia podczas zabawy maskaradowej w "kuse dni" lub, rzadziej, przy kolędowaniu na Boże Narodzenie. Chodzenie z "kozą" w ostatki praktykowane było powszechnie w okolicach Krakowa jeszcze na początku naszego wieku. Chłopak, który się za nią przebierał, podobny był raczej do nieboskiego stworzenia o nieokreślonym rodzaju. Nakrywał się cały kudłatym baranim, nie kozim, futrem. Przyczepiał sobie ogon koński i kuśtykał podpierając się kijem niby trzecią nogą. Czwartej nie miał. O podobieństwo pyska też się nie martwił, jak współczesny malarz. Z dwóch desek, obitych częściowo kozią skórą, i z zawiasów robił coś w rodzaju koziego oblicza, dodawał rogi, malował oczy i wargi w uśmiechu, dekorował to jeszcze kwiatkiem na czole oraz dzwonkiem koło ucha, i ruszał w świat. Asystowała mu "kozia kapela", złożona najczęściej z gęślarzy i chwata walącego w bęben. Instrumenty owej kapeli tak się miały do prawdziwych, jak "koza" do swego naturalnego pierwowzoru. Gęśle udawało pudło ze sznurkami-strunami, napuszczonymi żywicą, a smyczkiem do tego był patyk. Bęben miał przeważnie postać zwykłego sagana, w który uderzano tłuczkiem do ziemniaków. Co subtelniejsze melodie wspierano własnym gardłem. W każdym domu "koza" czuła się jak u siebie w obórce albo jeszcze lepiej, wyprawiała najrozmaitsze brewerie: beczała przyśpiewki celowo fałszując melodię i przeinaczając słowa, domagała się jedzenia, picia i fajki, goniła dziewczęta, by kłapiąc pyskiem powiedzieć im coś na ucho lub zdobyć całusa. W celu zapewnienia sobie gościnnego przyjęcia i darów do koszyka koziarze idąc drogą wołali: Gdzie koza chodzi,@ Tam się żytko rodzi,@ Gdzie kozie tropy,@ Tam stoją kopy,@ Gdzie zawróci rogi,@ Wznoszą się stogi,@ A gdzie nie chodzi,@ Tam bida smrodzi. ------------------------- Babski comber Nazwa ta wygląda wprawdzie na pozycję z jadłospisu ludożercy, ale z żadnym combrem, czyli soczystym kawałem mięsa nadającego się znakomicie na pieczeń, nie ma nic wspólnego. Chyba tylko tyle, ile dzisiejsze spotkanie towarzyskie, zwane obłudnie "herbatką", z herbatą na nim podawaną. "Comber" albo "babski comber" to zabawa ludowa, organizowana w tłusty czwartek na Rynku w Krakowie przez miejscowe przekupki, baby do tańca i do różańca - hulanka połączona z biesiadą i włóczeniem na powrozie słomianego bałwana. Mówią że ta wesoła zabawa powstała na pamiątkę nagłej śmierci bajecznego burmistrza krakowskiego przedmieścia Piasek, niejakiego Combra. Comber ów, arogant podchmielony władzą, nie tylko lekceważył ludzi, co ujawniał między innymi targaniem ich za włosy, ale dręczył ich najrozmaitszymi złośliwymi zarządzeniami, a szczególnie zajadły był na przekupki, baby nie w ciemię bite i pyskate. Kiedy pewnego roku w tłusty czwartek niespodziewanie padł trupem przy suto zastawionym stole, one pierwsze uczciły to huczną zabawą na rynku. Według innej wersji, już całkiem poważnej, comber wywodzi się od niemieckiego "zampern" - "obchodzić zabawę zapustną", a pojawił się u nas na przełomie Xii i Xiii wieku, przyniesiony tu ponoć przez osadników z Marchii Brandenburskiej. Wiemy, że na początku Xvii wieku w tłusty czwartek "otyłe baby straganne, podzielone na roty, schodziły się z różnych ulic na rynek krakowski i naprzeciw orła rozpoczynały wesoły taniec śpiewając pieśni combrowe". W ówczesnych wspominkach wymieniona jest jakaś "Mądra Maryna", która marszałkowała na pięciu combrowych obchodach i śpiewała dowcipne piosenki własnego autorstwa. Baby poprzebierane były złośliwie za wielkie panie, na głowach miały loki ze stolarskich wiórów. "Wielki czworoboczny rynek krakowski stawał się jednym kołem tańca w krąg Sukiennic, ratusza i kościółka św. Wojciecha". Wśród wspominkarzy, którzy zwrócili uwagę na comber, nie zabrakło naszego nieocenionego gawędziarza księdza proboszcza z Rzeczycy. Powiada, że przekupki krakowskie w tłusty czwartek "najęły sobie muzykantów, naznosiły rozmaitego jadła i trunków i w środku rynku, na ulicy, choćby po największym błocie, tańcowały". Ale choć to babski comber, nie hulały same, lecz "kogo tylko z mężczyzn mogły złapać, ciągnęły do tańca". Dalej ksiądz Jędrzej informuje, że "chudeuszowie i hołyszowie dla jadła i łyku sami się narażali na złapanie; ktoś zaś z dystyngowanych niewiadomy nadjechał albo nadszedł na ten comber, wolał się opłacić, niż po błocie - a jeszcze z babami - skakać". Nic dziwnego, tym bardziej że po jednym tańcu niełatwo mu było wywinąć się od następnych, baby bowiem, potrząsając gałęziami jodły przyozdobionymi skorupami jaj i innymi śmieciami, przekazywały sobie tancerza z rąk do rąk, aż wreszcie zziajany, umordowany pląsami pozwolił scombrzyć, czyli zmierzwić sobie czyprynę i poprowadzić się do biesiadnego stołu. Wykupne od tych przyjemności zwracało babom koszty imprezy. Co tańczono? Krakowiaka, obertasa, zawieruchę... Orkiestrze towarzyszyły przyśpiewki, których panienkom z dobrego domu nie godziło się nawet rozumieć. Co jedzono? Wśród zakąsek zimnych królowała szołdra (szynka) grubo krajana, obwiedziona tłuszczykiem jak Pan Bóg przykazał. Jedzono ją z chrzanem. Obok szołdry pyszniły się w miskach kiełbasy gotowane i "obeschłe, czujne", to znaczy suszone, nacierane czosnkiem, i inne, jedna lepsza od drugiej, jako że Kraków słynął i słynie na cały świat ze swojej kiełbasy. Dalej ozory wędzone i pasztety, i kiszki z ryżem, i wątrobianki, i salcesony, które pokrapiano bardzo ostrym piwnym octem o wymownym "przezwisku" kurczyflak. Z ryb, uważanych powszechnie za mniejsze smakołyki od wędlin, były karpie w zalewie (może w galarecie?), szczupaki smażone, czasem i wędzony łosoś, zwany galantem, też się trafił. Do tego był chleb żytni, "rżany" (od "reż", "rża" - po starosłowiańsku żyto), zemły (bułki z bardzo miakłej mąki), obwarzanki. Na gorąco zaś dawały hojne gospodynie kapustę ze świninką i z grzybami, groch obficie omaszczony, kaszę z combrem baranim (!), pasamony (flaki) dobrze pieprzem i majeranem przyprawione. Z ciast oczywiście tradycyjne pączki. I to jakie! Ks. Kitowicz powiada ze znastwem: "Staroświeckim pączkiem trafiwszy w oko, mógłby go był podsinić, dziś pączek jest tak pulchny, tak lekki, że ścisnąwszy go w ręku, znowu się rozciąga i pęcznieje jak gąbka do swojej objętości, a wiatr zdmuchnąłby go z półmiska". Co pito? Piwo, miody, wino, a z gorzałek przeważnie "brata z siostrą" - wódkę czystą, zaprawioną sokiem wiśniowym, albo krambabułę - wódkę zaprawioną korzeniami. Babski comber kończył się włóczeniem słomianej kukły po Wielkim (Głównym) Rynku i po przyległych ulicach, aż do całkowitego jej zdarcia. Młodszy od Kitowicza o pół wieku Łukasz Gołębiowski pisze, że w tłusty czwartek w Krakowie "od świtu pospólstwo przy odgłosie hucznej muzyki, wśród pląsów i tanów, tudzież obficie wychylanych kieliszków, gromadami chodzi po ulicach. W tym dniu od jego napaści nikt wolnym nie był; pieszo idący obskoczeni, do wspólnej z niemi ciągnieni zabawy, jeśli się okupem nie wyzwolili, pomimo chęci do ich grona musieli należeć. Dworzan i kraju urzędników zatrzymywano w pojazdach, wysiadać musieli i datkiem wesołość ożywiać. Wtenczas ucałowani i uściskani wśród radosnych okrzyków oddalić się mogli". Pewnego razu podpite przekupki zastąpiły drogę idącemu przez rynek profesorowi greki w Szkole Głównej Koronnej, Jackowi Przybylskiemu (1756-1819), sławnemu z patologicznego skąpstwa. Wciągnięty w rozbawiony tłum, pląsał z babami przez parę ulic, zanim wreszcie zdecydował się dać im odczepne. W latach dwudziestych Xix wieku "cień już tylko pozostał uroczystości pomienionej i to w najniższej klassie ludu" - informuje Łukasz Gołębiowski. A pisarz Władysław Anczyc (1823-1883) pamięta z tego właśnie okresu, bo ze swych lat dziecinnych, że w tłusty czwartek baby przywlokły na sznurze słomianą kukłę z przedmieścia Piasek aż na rynek przed Sukiennice i tu ją, zwaną Combrem, ulicznicy rozerwali na kawałki. Choć combrowano już nie tak hulaszczo jak dawniej, zaborcze władze austriackie wydały w roku 1836»surowy zakaz urządzania tych "karygodnych awantur, burzących spokój i ład w mieście". Zakaz ów sprawił tylko tyle, że zwyczaj combrowania przeniósł się z Krakowa na okoliczne wsie, następnie dalej na południe a także do Polski środkowej i zachodniej, gdzie wystąpił w nieco innej formie. W Poznańskiem w tłusty czwartek młode dziewczyny urządzały comber (lub comper) kawalerom, fundując im w karczmie wódkę, przekąski i muzykę. W Radomskiem nie w tłusty czwartek, lecz w środę popielcową stare baby schodziły się wieczorem w karczmie na comber, stroiły kukłę ze słomy, mającą przedstawiać "mięsopust" i hulały z nią przy muzyce i frywolnych śpiewkach. A potem chodziły od domu do domu wymuszając od panien i młodych mężatek pieniężne datki. Zwyczaj combrowania wygasł na początku Xx wieku. ------------------------- Podkurek Podkurek jest to pora nad ranem, kiedy pieje kur, przedednie, doświtek. Podkurkiem nazywa się także bardzo późną wieczerzę w ostatni wtorek zapustów albo wczesne śniadanie w następującą po nim środę, jadane tradycyjnie w domach i karczmach na pożegnanie karnawału, a powitanie postu. Ten ostatni wieczór ostatniego z kusych dni obchodzono szczególnie wesoło. Mięsopusty, zapusty,@ Nie chcą państwo kapusty,@ Wolą sarny, jelenie,@ I żubrowe pieczenie. W wielu szlacheckich i mieszczańskich domach zabawę tego wieczoru rozpoczynano częścią artystyczną. Zwykle jakiś facejonista spośród domowników lub zaproszonych gości przebierał się za plebana, wkładał koszulę zamiast komży, pas zawieszał na szyi jako stułę, stawał na stołku umieszczonym w półkolu z przybitego brzegami do ściany dywanu, niby w ambonie, i księżym głosem wygłaszał kazanie pełne anegdotek, aluzji zrozumianych tylko dla zebranych, dowcipnych morałów i antymorałów, sentencji zaskakujących głupotą, i innych rubasznych głumów. "Kaznodziei" nie wolno było tylko obrażać uczuć religijnych i pozwalać sobie na przykre "wycieczki osobiste" względem gości. Oto próbka (cytuję z książki J. Krzyżanowskiego i K. Żukowskiej Dawna facecja polska): Kazanie od nabożeństwa odłączone, a dla uciechy ludzkiej in Publicum wydane: na uroczystość prześwietnego Krężela Ewangelia u Macieja Kołodzieja między sprychami w chruście ósmym: Onego czasu Dydymus, pan udzielny, któremu officium muchy pod koszule zapędzać, rozkazał wszystkim Kurpiom i Łykom, ażeby uczynili generalny popis genologiji swojej. Przyszedł tedy najpierw Lipa, który zrodził Łyko, a Łyko zrodził Kurpia, a Kurp Chodaka. A po wyprowadzeniu z Neapolitańskiej Puszczy na Puszczą Zieloną, Chodak tedy zrodził Wierzbę, a Wierzba Piszczałkę, a Piszczałka Fujarkę, a Fujarka Róg, w który gdy nie zadmuchają, i myśliwy Marek zatrąbić nie potrafi. Tyle jest słów Ewangeliji. Fistula dulce canit. Danielis I-mo (łac.: Fujarka słodko śpiewa. Daniela księga I - Mz). I róg nie zawyje, kiedy w niego nie zadmuchają - napisał myśliwy Marek zabiwszy w Niepołomskiej Puszczy Daniela w chruście ósmym. Nie trzeba do cudzych krajów jeździć, bo i tam we dnie słońce, a w nocy miesiąc świeci... I tak dalej, i temu podobne. Kazania były długie, im dłuższe i bardziej naszpikowane łacińskimi zwrotami, tym większy wzbudzały podziw dla oratora.Ale były też kazania na zadany niespodziewanie temat, coś w rodzaju "koncertu na życzenie". Kazimierz Władysław Wójcicki podaje cztery przykładowe warunki takich kazań: "1. Aby z danego tematu zaimprowizować kazanie, które nie może być krótkiem i kusem, ale zająć powinno przynajmniej pół godziny czasu. 2. Aby objęte w niem były najważniejsze postacie z dziejów starożytnych i nowożytnych. 3. Aby kazanie obok erudycji, było zbiorem dowcipnych i wesołych paradoksów, bez związku logicznego zestawionych. 4. Mówca powinien je wypowiedzieć płynnie, bez przerw, z wyjątkiem odetchnień i czasu potrzebnego dla użycia chustki do nosa". Kiedy biesiadnicy posilając się jeszcze mięsopustnym jadłem i zdrowymi radami komika kaznodziei zrywali boki ze śmiechu, gospodyni znikała w kuchni, by osobiście dopilnować przygotowania podkurka. O północy, gdy na mieście zabrzmiały dzwony kościołów i gdy domowy zegar wybił dwunastą, godzinę przejścia od rozpustnych zapustów do ascetycznego Wielkiego Postu, wchodziła do jadalni z półmiskiem przykrytym pokrywą. Ucztujący obstępowali ją kołem, a gospodarz podnosił pokrywę, spod której... wylatywało ptaszę (przeważnie wróbel). Jak się łatwo domyślić - ptaszę to symbolizowało ulatującą płochoć. Na półmisku zostawały śledzie, jaja i kubek mleka - jadalne atrybuty Wielkiego Postu, który od tej chwili będzie ściskał żołądki przez całe dni czterdzieści. Niezjedzenie śledzia i jaj podawanych na podkurek i niepopicie tego mlekiem byłoby grzechem lub przynajmniej grubą nieprzyzwoitością, więc biesiadnicy przełamywali opór. Niekiedy podkurek przeciągano do białego rana i nie kończyło się, mospanie, na popijaniu śledzia mlekiem. Mleko wykorzystywano raczej do wróżby: brano je na łyżkę i chlapano na powałę. Z kształtu plam odczytywano przyszłe wydarzenia. Kończąc o podkurku pozwolę sobie zamieścić wiersz Antoniego Kolankowskiego (1825-1881), poety przywiązanego serdecznie do naszych tradycji. Coś naprawdę w starym stylu (z 1870»roku). Dzwon zapustny W noc zapustną na wieży@ Stał w podartej odzieży@ Stary dzwonnik, przyparty do ściany@ Wiatr mu brodę nastrzępił,@ Starzec czoło zasępił@ I przygarnął rozwiane łachmany. "Ciężka dola dzwonnika,@ Chłód do kości przenika,@ I pociechy zeń ludziom niewiele,@ Tylko mary i groby,@ Tylko pieśni żałoby,@ Rzadko święto lub jakie wesele.@ Ot i dzisiaj zapusty -@ Wszędzie radość, śmiech pusty,@ Zapomnieli ludziska niedolę;@ A tu dzwon im zahuczy...@ Eee - niech przeor pomruczy,@ Ja im jeszcze pohulać pozwolę". I nie śpieszył z posługą,@ Długo jeszcze stał, długo, @Za czemś myślą samotną pogonił...@ Podniósł oczy do góry,@ Ujął wreszcie za sznury,@ I potężnie, co siły, zadzwonił. ------------------------- Obsypywanie popiołem Czego to nasi zbytnicy, mający niekiedy więcej poczucia humoru niż oleju w głowie, nie przerobią na zabawę! W środę popilcową, będącą wstępem (stąd jej nazwa wstępna środa) do czterdziestodniowego Wielkiego Postu przed Wielkanocą, po kościołach katolickich odbywają się uroczyste msze pokutne. Kapłani posypują wiernym głowy popiołem ze spalonych palm ubiegłorocznych (dawniej wierzono, że z trupich kości), mówiąc nad każdym: "Memento, homo, quia pulvis es et in pulverum reverteris" - "Pamiętaj, człowiecze, żeś proch i w proch się obrócisz". Wezwanie to ma przypomnieć posypywanemu o niuniknionej śmierci i natchnąć go melancholijną zadumą nad znikomością doczesnego życia. Ale nie każdemu trafia do serca i umysłu, zwłaszcza gdy to serce i umysł mają kilkanaście lat i czerpią z radością wszelkie uroki tego świata. Trudno dociec w jakim kraju i kiedy przekształcono pokutny obrzęd kościelny w karygodną zabawę zwyczajową. Może w Rzymie, już w Iv wieku, gdy Kościół ustanowił Wielki Post i stosowną liturgię nabożeństw? A może później i gdzie indziej. W każdym razie Polacy od dawien dawna praktykowali te "dokazowiska i swywole" dając sobie swój świecki popielec. Kitowicz mówi z przekąsem, że "nie fatygując księży swawolna młodzież rozdawała go sobie sama, trzepiąc się po głowach workami popiołem napełnionymi albo też wysypując zdradą jedni drugim obojej płci na głowy pełne miski popiołów. Ta jednak swawola nie praktykowała się po wielkich domach, tylko po małych szlacheckich i po miastach między pospólstwem. Druga ceremonia - nie kościelna, ale światowa - z popiołem bywała długo w użyciu po miastach i po wsiach, która zawisła nad tym, że jaki młokos przed przechodzącą niewiastą albo jaka dziewka przed lub za przechodzącym mężczyzną rzucała na ziemie garnek popiołem suchym napełniony, trafiając pociskiem tak blisko osoby, że popiół z garnka rozbitego, wzniesiony na powietrze musiał ją obsypać albo obkurzyć. Co zrobiwszy swawolnica lub swawolnik (...) uciekł; że zaś nie każdy mógł znieść cierpliwie taki ceremoniał, sukni i oczom szkodliwy (...), trafiało się, że stąd wynikały zwady i bitwy". Zwyczaj rozbijania garnka z popiołem na despekt upatrzonej ofierze praktykowany był po naszych, czeskich i niemieckich wsiach jeszcze przed Ii wojną światową. Tyle tylko, że nie rozbijano go o ziemię przed lub za osobą przechodzącą w Popielec, lecz w śródpoście o północy bombardowano nim wejściowe drzwi chałupy, stawiając na równe nogi uśpionych sąsiadów. ------------------------- Wkupne do bab "Wkupić się" znaczy wejść do skupiska, do gromady - bractwa, cechu, stowarzyszenia... Aby zasłużyć sobie na ten zaszczyt, trzeba było spełnić wymagane warunki - wykazać się określonymi umiejętnościami i cechami charakteru. Ale nie tylko. Należało jeszcze "spłacić się" albo "wpłacić się", jak dawniej mówiono. Spłacić się na czeladnika, na majstra w cechu, wpłacić się do korporacji. Wkupne uiszczano gotówką lub w naturze, albo i tak i tak, a poza wszystkim wślizgiwano się w łaski nowego towarzystwa fundą. "Wkupne do bab", obrządek wstąpienia młodych mężatek do grona matron z pewnym stażem, była to zabawa zwyczajowa, znana niemal w całej Polsce, bo w Krakowskiem, Kaliskiem, Poznańskiem, w okolicach Lublina i na Kujawach między górną Notecią a Gopłem, i na Mazowszu szeroko w dorzeczu środkowej Wisły. Odbywała się raz raz do roku, w Popielec. Trwała od zmierzchu, który o tej porze roku zapada zaraz popołudniu, aż do północy. Gospodynie brały półwozie, czyli wóz o dwóch kołach i dwóch dyszlach, tak zwaną bidę, stroiły ten wehikuł kolorowymi wstążkami, kwiatami z bibuły, gałęziami choiny i zajeżdżały nim po nowo upieczone mężatki, po każdą oddzielnie. Jeżeli dziedzic ożenił się w ostatnim roku, zajeżdżały też do dworu po nową dziedziczkę, która wyszedłszy na ganek okupowała się im poczęstunkiem i hojnym datkiem. Każdą solenizantkę wynosiły z domu, sadzały na swej paradnej rykszy i ciągnęły do karczmy. Ale nie z powagą statecznych żon i matek. Broń Boże! W dowcipnych przyśpiewkach drwiły ze swego babskiego losu. Ot, choćby tak: Jakem poszła za Macieja,@ Za słodkiego dobrodzieja,@ Juz nie muse wody nosić,@ Bo mam cięgiem w ślipiach dosić. Albo Choćbym miała dziesińć ręcy,@ to przydałoby się więcy,@ A mój miły lezy w chłodku,@ Podrapuje się po zodku. Figlowały starając się wywrócić półwozie razem z honorowaną nowicjuszką, która przygotowana na te atrakcje, wykupywała się pieniędzmi. A później, już w karczmie, stawiała babom wódkę i śledzia, Popielec to już pierwszy dzień postu. W niektórych miejscowościach w Poznańskiem zamiast półwozia używano mniej wytwornego pojazdu, choć także udekorowanego - taczek. Popychał je mężczyzna, kawaler, o którym wiadomo było, że w najbliższą Wielkanoc na pewno wstąpi w związek małżeński. Nazywano go niedźwiedziem i udawał to zwierzę, choć oplątany w grochowiny i przystrojony wstążkami wyglądał raczej jak strach na wróble. Przed taczkami biegła przebrana dziwnie baba i najrozmaitszymi psikusami rozśmieszała korowód. A śpiewała na przykład tak: Jestem ja zbytnica,@ Jestem weselica,@ Zamotała mi się,@ Pod brodą spódnica. Do jej obowiązków należało także wyłudzanie pieniędzy od przewodników i zebranych przy drodze obserwatorów zabawy. "Sprzedawała" im cynamon - wierzbową korę, pieprz mielony - popiół, kawę - kozie bobki, i inne specjały. W karczmie zabawa była najpierw czysto żeńska. Chłopów zebranych u drzwi i napierających się, żeby wejść do środka na "spłukanie" zapustowych zabytków, babska straż odpędzała na wszystkie dostępne sposoby: rzucała w nich petardami z toreb wypełnionych popiołem, zygała ożogami, znieważała wypinając się tyłem i zadzierając spódnicy, choć był to środek chyba najmniej odstraszający, aż wreszcie za sowitym okupem wpuszczano namołków do środka i zaczynała się impreza koedukacyjna. Obowiązkiem zaproszonych mężczyzn było obtańcować wszystkie bez wyjątku kobiety, zaczynając od najstarszych. Ociągającym się w spełnieniu tego obowiązku śpiewano: Nie tańcujes, nie wywijos,@ To po ciorta ześ tu przyloz?@ Ci, co wracali do domu przed północą, mogli śpiewać.@ Po północy darcie gęby uważane było za grzech. ------------------------- Kłoda popielcowa Jeszcze skrzypki i dudy słychać na ulicy,@ Ci gonią dziewki, co je w kloce zaprzęgają,@ A one się nie bardzo, widzę, ociągają;@ Ci chłopa w grochowiny ubrawszy prowadzą... Tak pisze poeta Kasper Miaskowski (ok. 1550-1622) w swoim Zbiorze rytmów, skarżąc się i fukając na nierządne figle i zbytki otoczenia. Zaprzęganie panien i kawalerów do kloca, czyli kłody w środę popielcową jest zabawą o niezupełnie wyjaśnionym rodowodzie. Niektórzy badacze obrzędów skłonni są przypuszczać, że stanowi ona echo pradawnych pogańskich praktyk magicznych, kiedy włóczono wiosną po polach kawał potężnego pnia, mającego symbolizować płodość natury. Celem tych zabiegów było wywołanie bujnej wegetacji roślin. Inni włóczenie kłody wiążą z małżeństwem. Nie, nie jako z przysłowiową kulą u nogi, jarzmem, lecz przeciwnie - jako z niezbywalnym świętym obowiązkiem wobec przyszłych generacji. Józef Konopka (1818-1880), autor cennej w folklorystyce polskiej książki Pieśni ludu krakowskiego, pisze: "Zwyczaj przypinania kloców osobom niezamężnym w dzień popielcowy czyli w wstępną środę, obchodzony bywa u ludu przy szczególnej uroczystości. Jeden z gospodarzy przebrany za wstępną środę w łachmany, ze śledziem na kiju przywiązanym, przewodniczy orszakowi młodych chłopców, którzy ciągną kloc duży na łańcuchy uwiązany, łapią parobków lub dziewki i zaprzągnąwszy do niego, prowadzą do karczmy na okup". Ów przewodnik orszaku śpiewał: A woli ja z daleka,@ Wiozę klocek dla cłeka,@ W wstępną środę zeby włócył,@ Zeby drugich naucył,@ Jak oni to mają cynić,@ Swoje syny ozynić,@ I córecki swe wydać,@ Bo nam tego potrzeba... A gdy złapano jakiegoś zatwardziałego kawalera i karząc za opieszałość w zakładaniu nowego stadła przywiązywano go do kloca, przewodnik śpiewał: Widzis ty to, mój bracie,@ Co ja tu przyniósł dla cie,@ Klocek srogi z łańcuchem,@ Opase go z twym brzuchem,@ Bedzies włócyć nienadaremnie,@ Kacmarz to weźmie przyjemnie... i prowadzili złapanego, obciążonego klocem, wśród śmiechów i przekomarzań okrężną drogą do karczmy. Młode dziewczątka wierzyły, że zaprzęgnięcie się do kloca nie tylko walnie przyśpiesza wyjście za mąż, ale jeszcze gwarantuje długie i szczęśliwe pożycie z ukochanym. Nic dziwnego więc, że "nie bardzo się ociągały" przed włożeniem tego zaprzęgu. Starsze panny zaś, które bądź to na skutek zbytniego przebierania w konkurentach, bądź z powodu braku powodzenia nie wyszły za mąż, uważały ciągnienie kloca za napiętnowanie. Wprawdzie można się było od tego wykupić datkiem pieniężnym, ale w praktyce korzystali z tej możliwości tylko kawalerowie. Panny po prostu nie wychodziły w środę popielcową z domu. Do włóczenia kłody zmuszano czasem niezamężne niewiasty dobrze już podstarzałe, szczególnie przekupki, z którymi ulicznicy byli spoufaleni. Zaatakowana przekupka wolała dać duże odczepne niż paradować z kłodą, tym bardziej że gdy ona odbywała swą "drogę przez mękę", hultaje ograbiali jej stragan. W aktach grodzkich miasta Biecza (słynnego od Xvi wieku do Xviii wieku ze specjalnej szkoły katów) znajdują się dokumenty z procesu sądowego, które przekazują nam opis autentycznego wydarzenia, związanego z ciągnieniem kloca. W roku 1642 mieszczka biecka, przekupka Regina Gołka, "pudica, virgo adhus, sed bene matura", czyli "wstydliwa (a także obyczajna, czysta - Mz), dotychczas dziewica, lecz dobrze dojrzała" wniosła sprawę do sądu przeciwko całej gromadzie ciurów, luzaków wojskowych, obozujących w Bieczu, za to, że "wśród strasznego krzyku (...) całymi zastępami do protestującej przypadli. Jedni (...) udający niedźwiedzi, drudzy przebrani "ad instar Germanorum seu Miemców" - "na kształt Germanów albo Niemców", inni za kobiety i dziewczęta, a reszta, w liczbie około dwudziestu z pomalowanymi twarzami, z rogami u głowy, odziani w skóry koźle (...) na kształt diabłów, ogromny pniak dębowy, długości sześciu, grubości czterech łokci, obwiedziony żelaznymi łańcuchami, na ten cel umyślnie przygotowany, przywlókłszy" puszczając mimo uszu wyjaśnienia napadniętej, że nie wyszła za mąż, bo "takie było zrządzenie boże", przystąpili do obrzędu: "Ubrawszy ją najpierw w obrósło słomiane, niewzruszeni jej uprzejmymi prośbami (...) przemocą ją porwali, przywiązawszy łańcuchem do pniaka, włóczyli koło ratusza (...) tak, że omdlała na siłach". Ładna zabawa! Zaprzęganie do kłody, jako ogólnie przyjęte, trafiło nawet na dwór królewski. Karol Ogier (1595-1654), sekretarz poselstwa francuskiego w Polsce, pisze w swych Pamiętnikach, że na dworze Władysława Iv w roku 1635 podczas balu karnawałowego ktoś wszedł na salę zaprzężony w kłodę i tańczył obarczony nią dopóty, póki nie udało się jakimś zmyślnym sposobem przekazać jej komu innemu. Wszelkie manipulowanie kłodą przyjmowane było wybuchami śmiechu. W Xviii wieku zaprzęganie do kloca już się przejadło dowcipnisiom w dużych miastach, zostało tylko w małych mieścinach, praktykowane przez zapyziałków nie nadążających za modą, i na wsi bardziej konserwatywnej w utrzymywaniu starych obyczajów. Zygmunt Gloger jeszcze w połowie Xix wieku widział na Mazowszu, nad Narwią, popielcową zabawę włóczenia kloca. "Po wsiach tegoż dnia - pisze - zaprzęgano dziewki i parobków, którzy się nie pożenili, do ciągnięcia prawdziwego kloca do karczmy, gdzie lano wodę na takowy dotąd, aż karczmarz nie wykupił się poczęstowaniem wesołych zapustników". Dlaczego nasz znakomity etnograf zaznacza, że było to ciągnięcie kloca prawdziwego? Dlatego, że już w Xviii wieku wszedł w życie, zwłaszcza w Krakowskiem, zwyczaj przyczepania kawalerom i pannom do ubrania, na plecach, klocków symbolicznych. Najpierw małych kawałków drewna, a później innych przedmiotów. Jakich? Oddaję głos naocznemu świadkowi tych psikusów, nieocenionemu księdzu Jędrzejowi Kitowiczowi: "Przy kościołach w wstępną środę, po miastach, chłopcy, studencikowie, czatowali na wchodzącą do kościoła białą płeć, której przypinali na plecach kurze nogi, skorupy od jajec, indycze szyje, rury wołowe i inne tym podobne materklasy; tak zaś to sprawnie robili, że tego osoba dostająca nie czuła, bo to plugarstwo było uwiązane na sznurku lub nici, do końca której była przyprawiona szpilka zakrzywiona jak wędka, więc chłopiec do takich figlów wyćwiczony byle się dotknął ową szpilką sukni, wraz i figla na osobie zawiesił. A ta ni o czym nie wiedząc, pięknie przybraną i wiele razy będącą dystyngowaną, postępowała w kościół z dobrą miną, gdy tymczasem wiszącym na plecach kawalcem pustym głowom śmiech z siebie czyniła, którym się i sama, na koniec od kogo roztropnego uwolniona od wisielca, zarumienić musiała". Popielcowa zabawa w przypinanie śmiesznych dekoracji na plecach osób zdążających do kościoła była bardzo żywotna jeszcze w latach trzydziestych Xx wieku, zwłaszcza na wsiach, choćby na Mazowszu. Wygasł niepostrzeżenie stary obyczaj przypinania popielcowych klocków i na pewno nie ma czego żałować, ale nie zawadzi mieć wyobrażenie, z czego tak niedawno jeszcze śmieli się nasi rodacy. ------------------------- Skakanie na urodzaj Skakanie na urodzaj aż krzyczy o swoim pogańskim rodowodzie. W czasach przedchrześcijańskich było jednym z obrzędów wiosennych, a później nie przyjęte przez Kościół nawet w szczątkowej formie, ale też i nie zwalczane, przeniesione zostało przez lud na Popelec. Była to składkowa biesiada z muzyką i tańcowaniem, podczas którego wyczyniano rytualne skoki. W Xviii i Xix wieku odbywała się w karczmie. Gospodynie przynosiły z sobą tradycyjne w tym dniu potrawy: surową kapustę kwaszoną i osuszki, postne ciasto z utartych ziemniaków i pytlowej mąki. Siadały przy oddzielnym stole. Gospodarze obsiadający drugi stół troszczyli się o piwo i gorzałkę, która jako napój wyskokowy miała pomagać niektórym, zwłaszcza nieśmiałym, w wykonywaniu podskoków. Męska strona sali z początku niby to nie zwracała uwagi na żeńską, zajęta swoimi sprawami. Ponieważ Popielec był dniem, w którym pasterz wiejski, pragnący zapewnić sobie pasienie trzody podczas lata, zapraszał przyszłych pracodawców na poczęstunek, gospodarze nie śpieszyli się do hulania z babami. Ale kiedy już rozpoczęli, bawiono się hucznie do północy, usiłując jak najwięcej tańczyć, bo kto by siedział kamieniem, temu na polu wyrosłyby kamienie (wierzono, że odrastają), i to nie byle jakie, ale wielkości... posladków. Skakanie na urodzaj praktykowane było w całej Polsce. W okolicach Wieliczki tańczono - oczywiście krakowiaka - na urodzaj pszenicy i konopi. Gospodarz objąwszy prawą ręką kibić swojej żony, lewą wysoko trzymał w powietrzu, w podskokach próbując dotknąć powały, aby pszenica była bujna, albo potrząsał tą wolną ręką mosiężne kółeczka u pasa, aby ziarno pszeniczne sypało się jak złoto. Gospodyni starała się wysoko podskakiwać i zamaszyście furkotać spódnicą na urodzaj wielkich i gęstych konopi. A panny? Panny puszczały się w skoczne tany na rutkę, zielę symbolizujące dziewictwo, a używane do ślubnego wianka (i do wypłaszania szczurów, które nie znoszą zapachu ruty). W Tarnobrzegu skakanie na urodzaj miało cechy widowiska cyrkowego. Wybrana gospodyni tańczyła z rosłym chłopem "niedźwiedziem" omotanym w słomę. Hulali na podłodze wysłanej prostą słomą tak długo, dopóki nie stratowali jej niemal na sieczkę. Ona podskakiwała, podrzucana przez tancerza draba, i wołała: Na konopie, na konopie,@ żeby się rodziły,@ żeby nasze dzieci@ gołe nie chodziły! Pod Częstochową i koło Siedlec, i w okolicach Międzyrzeca gospodynie przebierały się w ubrania swoich mężów i hulały podskakując na urodzaj konopi. "W Wielkopolsce we Wstępną Środę - podaje Jan Stanisław Bystroń - każda kobieta bierze w karczmie swego męża lub przyjaciela za tanecznika i z nim ostro choć raz przez izbę przetańczy, aby jej w bieżącym roku len się udał". Szczególnie "ostro", do siódmego potu, z cyrkowymi niemal podskokami, starają się tańczyć gospodynie, gdy poprzedniego dnia, to znaczy w ostatni wtorek, padał deszcz, wróżący suszę. Znane jest przysłowie: Kiedy pada w ostatni wtorek,@ To ze lnem uciekaj na dołek. W Kieleckiem, w okolicy Pińczowa, skakano na anyż-biedrzeniec, lek arcyskuteczny przy osłabieniu żołądka, na len i na konopie, podśpiewując: Hola, hola do góry,@ by konopie tyle były! Koło samych Kielc skakano tylko na konopie, ale tak hulaszczo, że duchowieństwo jeło zwalczać ten pogański zwyczaj, aż go wreszcie wytępiło i od roku 1868 nikt już tam nie podskakiwał. Na Mazowszu przynoszono do karczmy pień drzewa, symbolizujący płodność natury, lub, z braku takowego, zwykłą ławkę i skakano przy dowcipnych dwuwierszowych śpiewkach, układanych tak, by pierwszy wiersz był zagajeniem, a drugi jakąś światłą sentencją. Zagajenie śpiewano przed przeskoczeniem przez pień czy ławę, a sentencję po. Na przykład: Jaki korzeń, taka natka!@ (Skok)@ Nie podskoczysz wyżej zadka. ------------------------- Pogrzeb żuru i śledzia Pogrzeb żuru i śledzia był manifestacyjnym zakończeniem czterdziestodniowego Wielkiego Postu, podczas którego te właśnie potrawy gościły bezustannie na stołach tak plebejskich, jak wielkopańskich, klasztornych i królewskich. Nie wszędzie oczywiście w tej samej postaci i w towarzystwie takich samych dań. W Polsce dawnych wieków wszystkie posty, z Wielkim Postem włącznie, przestrzegane były bardzo regorystycznie, ściślej niż w innych katolickich krajach Europy, ale na swój indywidualny sposób. Podczas gdy cudzoziemcy ograniczali ilość pokarmów, my jedliśmy tyle, ile żołądek przyjął, ale surowo przestrzegaliśmy jakości, wstrzymując się absolutnie od spożywania mięsa i masła. W zamożnych domach podstawą dań postnych były ryby, dlatego hodowano je prawie przy wszystkich dworach i klasztorach. Jedyny tłuszcz stanowiła oliwa, na oliwie smażono, oliwą kraszono kapustę, żur i barszcz "byraczany", śledzika też jadano w oliwie i (po upowszechnieniu się ziemniaków w Xviii wieku) z ziemniakami. Grzanki na oliwie, posypane kminkiem z cukrem lub z solą, i polewka piwna z żółtkiem były najpospoliwszą postną kolacją w zamożniejszych domach i szlacheckich dworach. Nie żałowano też sobie trunków, jako że gorzałki tłuszczów nie zawierają. Chłopi i biedacy miejscy mieli swój postny jadłospis. Żur i śledź zajmowały w nim niepodzielne pierwsze miejsce. Dosłownie niepodzielne. Proszę sobie wyobrazić miskę pełną żuru, w którym zamiast suszonego grzyba pływa... śledź. Perwersyjne danie! Jadano także potrawy, w których zarówno żur i śledź występowały solo albo w zestawieniu z grochem, z kluskami okraszonymi olejem (rarytas sławiony w przysłowiu: "Mości panie dobrodzieju, dobre kluski na oleju"), z chlebem... Ale zawsze był śledź i zawsze był żur. Nic dziwnego więc, że tak bardzo ludziom obrzydły, iż zasłużyły sobie na spostponowanie parodią pogrzebu. Ceremonia ta odbywała się w Wielki Piątek wieczorem albo w Wielką Sobotę rano. Żyr ze śledziami wynoszono z kuchni, z udanymi lamentami i pieprzną przemową wlewano w dołek, poczym zasypywano ziemią tak, aby powstał niewielki pagórek. Albo śledzia wieszano na suchej gałęzi przy drodze, a żur po prostu wylewano. Gliniany dzban po żurze stawał się teraz tarczą, do której chłopcy rzucali kamieniami. Kto rozbił dzban, zdobywał prawo chodzenia w Wielką Niedzielę po dyngusie jako kierownik zespołu. Nie tylko po chałupach we wsi, ale i do księdza plebana, i do dworu... Dyngusując nie omieszkał pochwalić się swoją sprawnością: Kałuza wedle mnie była,@ Tak duzo zuru zwabiła, Aleć tam stoi pachołek,@ Na środku kałuzy popiołek. (...) Ale ja tu teraz przysedł,@ Zeby garnek zuru wysedł,@ Na poratunek dla państwa,@ Zebym ich z tego ubóstwa, Przy dniu dzisiejszym wybawił@ Wielkiej uciechy nabawił. Istniał jeszcze inny ceremoniał grzebania żuru, znacznie atrakcyjniejszy, ale do tego był potrzebny koniecznie fryc, czyli nowicjusz, nie znający jeszcze owego obyczaju. Namówiono go, aby garnek z żurem niósł na głowie lub w sieci na plecach i szedł przodem pogrzebowego orszaku. Za nim kroczył filut grabarz z łopatą, mający rzekomo wykopać dół do pochowania żuru. Gdy orszak się powiększył o spragnionych zabawy, i gapiów na ulicy przybyło, ten z łopatą uderzał w garnek, a żur oblewał fryca, co wywoływało gromki śmiech "żąłobników".