Krystyna Nepomucka Ślubny welon Warszawa: Wydawnictwo ANTA, 1997 Przepisał Franciszek KwiatkowskMotto: Ja, dym fioletowy, Unoszę się z ogniska, pochylcie wasze głowy, Jest przy was dusza bliska... Maria Pawlikowska-Jasnorzewska Cała ta dziwna historia mogła zacząć się i zakończyć zupełnie inaczej. Wszystko na świecie jest umowne, poza zegarem. Odmierza czas każdemu sprawiedliwie. Starzenie się jest przecież kwestią upływających stopniowo lat, procesem ledwo zauważalnym. Najpierw jest się młodym, potem dojrzałym, ale trudno określić moment przejścia z jednego stanu w drugi. Wreszcie nadchodzi starość, a człowiek nie zdaje sobie sprawy, kiedy to nastąpiło. Tak twierdziła moja babcia, lecz ja byłam jeszcze na tyle młoda, że nie przywiązywałam większej wagi do dawno wypowiedzianych słów. Życie wciąż było przede mną. Nie bardzo nawet potrafiłam sobie wyobrazić, że kiedyś się zestarzeję. Bardziej wierzyłam - choć chyba nie do końca - że muszę kiedyś umrzeć, ale miało to nastąpić w jakimś bardzo odległym czasie. Na razie siedziałam na drewnianych, rozchwierutanych schodach ogromnej, przeszklonej werandy z częściowo powybijanymi szybami. Obrosłej pajęczyną i zagraconej, jak i całe wnętrze domostwa. Znajdowało się w nim wszystko to, co pozostało po moich różnych pociotkach i babkach. Ostatnia z nich, znana mi jedynie z opowieści, a nosząca imię Eleonora, zmarła bezdzietnie przed trzema laty. Dom został zamknięty, opieczętowany, a klucze i dokumenty czekały na mnie w kancelarii adwokackiej. Z jej usług, od niepamiętnych czasów, korzystała moja rodzina. Wpatrywałam się z zachwytem w Giewont. W jaskrawym słońcu, na błękicie wiosennego nieba, rysował się wspaniałą, szarą bryłą w otoczeniu pomniejszych szczytów. Pięły się ku niemu mroczną zielenią smrekowych lasów. Góry o tej porze roku przypominały łagodne, płowe zwierzęta wylegujące się w słońcu. Bezpieczne i pociągające. Chciałoby się tam być, wędrować niewidocznymi ścieżkami. Wiodły przez doliny brzegami kamienistych, bełkocących potoków. Przesuwałam osowiałym wzrokiem po urzekającym pejzażu, pełna tęsknoty i niedosytu. Z lękiem i ciekawością myślałam, jak ułoży się teraz moje życie w surowym krajobrazie, tak różnym od znanych dotychczas, w nowej, wciąż jeszcze obcej mi rzeczywistości. Do kraju wróciłam zaledwie przed kilkoma miesiącami. Właściwie przyjechałam. Nie urodziłam się tutaj. W Zakopanem przebywałam zaledwie od paru tygodni. Do czasu, zanim się jakoś urządzę w rodzinnym, opuszczonym gnieździe, zajmowałam apartament w pobliskim hotelu "Kasprowy". To, co miałam za plecami, przytłaczało ogromem i pustką starego, wymarłego domostwa, które przypadło mi w udziale po jakimś legendarnym przodku. Rozległe, z solidnie ciosanych bali, poczerniałych czasem i deszczami, nasuwało nie najweselsze myśli. Wewnętrzne schody, wydeptane przez pokolenia, prowadziły na piętro. Tam można było zagubić się w pokojach i rozlicznych zakamarkach. Cała siedziba liczyła sobie dobrze ponad sto pięćdziesiąt lat. Niewiele już miała wspólnego z dawną świetnością znaną z rodzinnych przekazów. Budziła niepokój i sprzeciw. Zamieszkanie tu nie rokowało niczego atrakcyjnego poza kłopotami związanymi z generalnym remontem i z segregowaniem nagromadzonych szpargałów i pamiątek. Widmowy obraz domu, jaki po raz pierwszy ujrzałam w chmurny, zamglony ranek, zaskoczył mnie i rozczarował, choć przecież od dziecka znałam go z opowieści i kochałam jego mroczną legendę. Szła przez zamieszkałe tu i na obczyźnie pokolenia. Posiadłość miała swoje prawdy zawarte w dokumentach. Obrastała także w domysły i upiększenia tych, którzy z miłością i pietyzmem wspominali o niej, uwikłani w nostalgiczne tęsknoty i marzenia o ziemi przodków. Zza siatki wrośniętej nieomal w żywopłot, oddzielający niewielką posiadłość od mojej, dochodziło urywane poszczekiwanie psa, dobiegał rozbawiony, karcący głos sąsiadki. Widocznie znów coś porządkowała przy grządkach z cebulą i czymś tam jeszcze. Ta jej praca wydawała mi się całkiem bez sensu. W sklepie można było zaopatrzyć się we wszystko. Byłam przyzwyczajona, że w miejscach, gdzie zamieszkiwałam z rodzicami, sadzono przed willami jedynie ozdobne krzewy i, w zależności od pory roku, niezliczoną ilość kwiatów. U mojej sąsiadki jedynie przed werandą góralskiej, zabytkowej chałupy rosły paprocie, kępy fioletowych dzwonków, różowiły się karłowate krzewy wilczego łyka. Kilka rachitycznych, pokręconych wichrami jabłonek kwitło mizernie na trawiastym zboczu. Biegło łagodnie w dół, ku drodze, niewidocznej przez plątaninę zielonych głogów i dzikiego wina. Interesowała mnie ta samotna, nie pierwszej młodości kobieta, wciąż czymś zajęta. Nie zauważyłam dotychczas żadnego mężczyzny, innej kobiety czy chociażby dziecka. Ilekroć ją spotykałam, była pogodnie uśmiechnięta, przyjazna w spojrzeniu i w słowach. Wyglądała na zadowoloną z życia. Zastanawiało mnie jedynie, że gdy wymieniałyśmy nic nie znaczące uwagi, dotyczące zazwyczaj pogody i spraw codziennego bytowania, wtrącała z żalem w głosie coś o jakimś Leoncjuszu. Mówiła, że gdyby tu był, wszystko wyglądałoby inaczej. - Ale cóż... - dodawała niezmiennie z ciężkim westchnieniem - to zupełny przygłup i niedonosek psychiczny... - machała lekceważąco dłonią, uzbrojoną w sekator lub ogrodowe rękawice. Musiało się coś chyba kryć za jej samotnością. Może jakaś tragedia? Postanowiłam, że gdy się tu jakoś urządzę i zaczną się długie, jesienne wieczory, zaproszę ją na herbatę. Należało dobrze żyć z sąsiadami, jak mawiała moja babcia. W momencie, gdy o tym pomyślałam, uświadomiłam sobie ze zdumieniem, że właśnie jest dzień moich urodzin. Samotnych w zrujnowanym domostwie, które kiedyś wyglądało inaczej, jak wynikało z obrazowych opowieści, przekazywanych mi w różnych okresach życia i w różnych stronach świata, w jakich się aktualnie znajdowaliśmy. Dzisiejsze, nieomal przegapione urodziny różniły się także od tych hucznie i bogato obchodzonych przez rodziców. Chwila moich narodzin była dość niecodzienna. Mama wspominała ją łzawo przy każdym torcie z płonącymi świeczkami, babcia zaś troskliwie dbała o to, aby każda rocznica miała szczególnie uroczysty charakter. Urodziłam się w pociągu opóźnionym o blisko trzy godziny z powodu wykolejenia expressu blokującego tory na linii Paryż-Berlin. Poród przyjął francuski konduktor wraz z niemieckim lekarzem, który dosiadł się w Lyonie, gdy z wielkim trudem i oporami, w luksusowym przedziale pierwszej klasy, wyciągano mnie na świat. Reszty dokonano w berlińskim szpitalu, jednym z bardziej znanych w świecie. Trochę później zastanawiano się, jakie nadać mi imię. Mama była tak nieskończenie wdzięczna francuskiemu konduktorowi, ojcu czworga dzieci, że skłonna była nadać mi jego imię w żeńskiej formie - Franciszka. Ojciec, na szczęście, zaoponował. Wolał, abym odziedziczyła je po niemieckim lekarzu, z którym się z czasem oboje zaprzyjaźnili. Na pierwsze dano mi więc Gerda. Następne po babci i mojej mamie - Izabella, wreszcie po babce ze strony ojca - Elwira. W moim dorosłym życiu używałam wszystkich trzech imion w zależności od nastroju i sytuacji. Najchętniej jednak nie używałabym żadnego. W momentach, gdy chciałam odstraszyć albo onieśmielić zainteresowanego mną chłopaka, podawałam wyniośle imię Elwira. U żadnego nie znajdowało aprobaty. Wśród przyjaciół i bliższych znajomych, nazywano mnie Egi, tak jak kiedyś wołali na mnie w domu rodzice, biorąc z każdego imienia pierwszą literę. Teraz, wsłuchując się w rozbawiony głos sąsiadki bawiącej się z psem, pomyślałam, że powinnam w jakiś sposób uczcić dzień moich urodzin, aby stało się zadość tradycji. Nie wiedziałam tylko, w jaki sposób to uczynić. Nie znałam właściwie nikogo, kogo chciałabym lub powinnam zaprosić na drinka do apartamentu w "Kasprowym", a tak naprawdę nie miałam na nic ochoty. Zrezygnowałam; trochę wzruszona wspomnieniami, gapiłam się na rozsłonecznione góry. Nagle za plecami poczułam czyjąś obecność, jakieś szmery, delikatne skrzypnięcie werandowych drzwi. Obróciłam się gwałtownie i natychmiast odetchnęłam z ulgą. Nie był to żaden włóczęga, przed którym zdążyła mnie już ostrzec sąsiadka. W uchylonych drzwiach, z których całe pozostały jedynie misternie rzeźbione framugi, stało dziecko. Dziewczynka nie miała więcej niż trzy, cztery latka. W przydługiej, białej sukience z różową szarfą, stała bez ruchu z buzią bez uśmiechu, zapatrzona gdzieś ponad moją głową. Nie przypominała z wyglądu tutejszych dzieci. Przyjechała widocznie z rodzicami w odwiedziny do któregoś z domów powyżej mojej posiadłości. Były to przeważnie nowobogackie wille w pseudogóralskim stylu. Sięgnęłam do kieszeni wiatrówki. Trzymałam w niej moje ulubione mleczne "mordoklejki" do pogryzania w czasie spacerów. Wyciągnęłam dłoń do małej. - Poczęstuj się. Są bardzo smaczne - uśmiechnęłam się zachęcająco. Dziewczynka nie poruszyła się, nie zareagowała żadnym ruchem. Patrzyła gdzieś przed siebie, jakby mnie nie widziała. - Masz śliczną sukieneczkę... - pochwaliłam - a do twoich jasnych loków będzie pasował różowy kwiatek... - myślałam głośno, podnosząc się ze schodów. Gdy obróciłam się z gałązką powoju, dziecka już nie było. - Gdzie jesteś?! - krzyknęłam zaniepokojona. Wbiegłam na werandę, przeszłam przez ogromny pokój, który zapewne był kiedyś czymś w rodzaju salonu. Zajrzałam do dwu następnych i jakichś mniejszych pomieszczeń zastawionych meblami. Zaniepokoiłam się. Dziecko gdzieś tu musiało zabłądzić. Może weszło po krętych, nierównych schodach na piętro, a mogło także wypaść przez któreś z okien pozbawionych częściowo szyb. Dłuższą chwilę kręciłam się po całym domostwie, zaglądałam nieomal w każdy kąt. Prosiłam, żeby się wreszcie odezwało. Wybiegłam przed dom. Dziewczynki nigdzie nie było. Niebieska sukienka sąsiadki, jej słomkowy, wystrzępiony kapelusz ze sztucznym kwiatem hortensji mignęły przez zielony żywopłot. - Nie widziała pani przypadkiem dziewczynki w białej sukieneczce z różową szarfą? - zapytałam, podchodząc do żywopłotu wrośniętego w podziurawioną, zardzewiałą siatkę. Powoli podniosła się z klęczek, podeszła parę kroków i popatrzyła na mnie z przestrachem. - Zaczęło się... - jęknęła, wstrząśnięta dreszczem. - Co się zaczęło? - zdumiała mnie jej reakcja. - Obawiam się, że dziecko mogło zabłądzić. Nieoczekiwanie znalazło się na mojej werandzie i znów dalej powędrowało, a rodzice pewnie się niepokoją... - tłumaczyłam. - Może wie pani, czyja to dziewczynka? Trochę niecodziennie i po miejsku ubrana - dodałam. - Nie widziałam żadnego dziecka - odpowiedziała stropiona i kilkakrotnie odchrząknęła. - Niech się pani nie martwi. Znajdzie drogę tam, skąd przyszło... - burknęła, robiąc taki ruch, jakby chciała powrócić do przerwanego zajęcia. - Boję się, że może się coś małej przytrafić. Nie wygląda na tutejszą. Pies mógł ją przestraszyć, mogła się przewrócić na kamienistej ścieżce. Należałoby odprowadzić ją do domu... - stałam niezdecydowana przy równiutko przyciętym żywopłocie z dzikiej róży. - Niech się pani nie kłopocze... - powtórzyła raz jeszcze z niecierpliwością - gdyby tu był Leoncjusz, to z pewnością pognałby pani kota - dodała bez związku. Roześmiała się jakoś sztucznie, z zaaferowaniem. Zaskoczyła mnie jej postawa. Pomyślałam, że i ona także musi być "pofyrtana", jak ten jakiś Leoncjusz. Nie bardzo rozumiałam, o jakiego kota chodzi. - Nie mam tu żadnego kota - tłumaczyłam na wszelki wypadek. - Gdy się jakoś urządzę, z pewnością przygarnę jakieś stworzenie... - myślałam głośno. Kobieta roześmiała się. Tym razem szczerze i jakby z ulgą. - Pognać kota to takie u nas powiedzonko, gdy chce się kogoś postraszyć albo dołożyć, żeby zajął się czymś innym, a nie tym, co nie trzeba... - Nic z tego nie rozumiem - westchnęłam po trosze rozbawiona. Słowo "dołożyć", w połączeniu z "szurniętym" Leoncjuszem i "pofyrtaną" sąsiadką, wydało mi się zabawne. - Niech się pani nie obrazi, to takie powiedzenie bez żadnego znaczenia, a Leoncjusz już się zupełnie nie liczy. Kompletny idiota i nieudacznik albo sietniak, jak mówią górale - przysunęła się bliżej siatki, uśmiechnęła się rozbrajająco pod byle jak wciśniętym na głowę kapeluszem. Musiał mieć chyba tyleż lat co i ona. Odwzajemniłam uśmiech. Pomyślałam jednocześnie, że ten jakiś Leoncjusz musiał jej solidnie "dołożyć", jeśli za każdym razem wspomina go w taki dziwny sposób. - Czy pani wie, co ostatnio strzeliło mu do głowy? - zadała retoryczne pytanie. Pochyliła się, wyrywając jakieś zielsko, aby za chwilę otrzepać z ziemi rękawice i przewiesić się w moją stronę przez żywopłot. - Przedwczoraj dostałam od niego list z Włoch... - ściszyła głos. - Zapisał się na jakiś obóz czy też kurs przetrwania w ekstremalnych warunkach. To podobno coś takiego, czego można nie przeżyć. Śpi się w górach albo w lesie na gołej ziemi, nawet podczas mrozu. Samemu zdobywa się opał, jedzenie. Często trzeba żywić się korzonkami, robactwem i w ogóle... No, czy nie zupełny głupek, skoro mógłby spać wygodnie w domu, a jeść to, co lubi? - dodała jakoś czule i takim tonem, jakby myślała: "kochany chłopiec". - No, nie wiem... - bąknęłam zupełnie skołowana. Nic innego nie przychodziło mi do głowy. Jednocześnie zerkałam w stronę schodów, czy przypadkiem nie dojrzę bawiącego się dziecka. - Jak już jesteśmy przy obozie przetrwania, to ja bym radziła pani szybciej porządkować dom... - zająknęła się. - Przepraszam, że się wtrącam;ale jak długo można siedzieć w tak drogim hotelu i bez własnego kąta? Domyślałam się, że pani nietutejsza i to nie tylko w Zakopanem... Ciężko się pewnie przyzwyczaić... - popatrzyła na mnie z namysłem. - Mieszkam tu przeszło od dwudziestu lat i też trudno mi było w początkach, chociaż się tu urodziłam i częściowo wychowałam. A teraz nie chciałabym i nie potrafiła, tak jak dawniej, mieszkać w dużym mieście - dodała z pogodnym uśmiechem, uciekając wzrokiem na boki. - Wiem - skinęłam głową - powinnam wreszcie przeprowadzić remont - westchnęłam, myśląc z niechęcią o czekających i narzuconych mi obowiązkach. - Na razie przygotowuję ogólny kosztorys i plany przeróbek. Brak mi dokładnej dokumentacji. Chciałabym przywrócić domostwu poprzedni wygląd. Nie bardzo wiem, jak się do tego wszystkiego zabrać i czy będę potrafiła zostać tu na stałe... - wypowiedziałam nieoczekiwanie głośno to, co dręczyło mnie od pierwszego dnia. - Minie to pani... - zlekceważyła z uśmiechem. - Póki co, to wielki śmietnik i ruina. W miarę porządkowania przywiąże się pani do tego pięknego domu, a góry przyciągną do siebie, uwiążą panią tu na zawsze niczym psa na łańcuchu. Z Leoncjuszem było podobnie. Tyle że on to dziwak i głupiec. Pewnej nocy opuścił go ukradkiem... Ze mną też tak było, a jednak wróciłam. I on także wróci... - westchnęła, obdarzając mnie pogodnym, wyrozumiałym uśmiechem. Nie miałam odwagi zapytać, kim był dla niej Leoncjusz. Sądziłam, że eks-mężem albo kochankiem. Wiedziałam tylko, że mieszka teraz sama. Nie odwiedzał jej żaden mężczyzna. Powiodłam dookoła wzrokiem. Słońce przypiekało, wiatr ucichł, a moje góry wydawały się bliskie na wyciągnięcie ręki. Pomyślałam o wędrówce z plecakiem i mapami, odkładanej z dnia na dzień. Poza nielicznymi dolinkami, Tatry były mi jeszcze obce. Powinnam rozejrzeć się za jakąś ekipą budowlaną - westchnęłam zrezygnowana. Wiedziałam, że czy chcę czy nie, muszę spełnić ostatnią wolę mojej matki. - Jaką znów ekipą! - obruszyła się sąsiadka, poprawiając rondo spłowiałego kapelusza. - Weźmie pani górali, dobrze zapłaci, podrzuci opału, a za parę tygodni nie pozna pani tej pięknej ruiny. Oni mają złote ręce i dużo serca do takiej roboty. Czują duszę domu... Tyle tylko, że muszą mieć opał. Bez tego ani rusz... - Opał? - zapytałam niepewnie. - Do czego potrzebny im opał w lecie? - dziwiłam się spoglądając na nią z niedowierzaniem. Coś mnie także zastanowiło, przypomniało się z tą "duszą domu". Babcia tłumaczyła mi jeszcze w dzieciństwie, że domy są istotami żywymi. Mają duszę zwaną genius loci. Wówczas napawało mnie to trwogą. Wyobrażałam sobie, że to coś w rodzaju domowego straszydła, z włosami w lokach, do tego mające jakiś "środek energetyczny", co jeszcze bardziej było dla mnie niezrozumiałe i tajemnicze. Babcia usiłowała jakoś przybliżyć mi to pojęcie, bezskutecznie jednak. Byłam zbyt mała, żeby mój umysł mógł je przyswoić, chociaż babcia uparcie zapewniała moją mamę, że jestem inteligentnym, nad wiek rozwiniętym i pojętnym dzieckiem, należy więc rozmawiać ze mną, jak z dorosłym człowiekiem. Siedziałam obok, przerażona nadmiarem dziwacznych wizji przywołanych jej słowami. Przybierały niepokojące kształty osaczających mnie potworów. Z tych opowieści o domostwie w dalekim kraju, snutych wieszczym głosem babki, zrozumiałam tyle tylko, że spocznie na mnie obowiązek doprowadzenia go do dawnej świetności i że powstało ono z wielkiej miłości do kogoś, kto miał w nim zamieszkać. - Opał... - podchwyciła z rozbawieniem sąsiadka, odrywając mnie od wspomnień - znaczy tyle, że musi pani zakupić parę skrzynek siwuchy, nie licząc piwa. W czasie przerwy obiadowej, i nie tylko, lubią popijać swoją góralską herbatkę, czyli esencję pół na pół z alkoholem. Gdyby teraz był tu Leoncjusz, z pewnością pomógłby pani się z nimi dogadać i przypilnować, chociaż sam nie pije. Co najwyżej wino i to tylko w najlepszym gatunku. Taki z niego niedorajda. Może ten obóz przetrwania trochę go odmieni, bo nie daj Bóg, jaki to z niego narowisty człowiek. - Wie pani - zdecydowałam się - przydźwigałam tu pierwszego dnia butelkę francuskiego wina i do dziś jeszcze nie otworzyłam. Zrobi sobie pani krótki odpoczynek i wypijemy na schodkach po szklaneczce? Dziś moje urodziny... - dodałam na usprawiedliwienie - a i pogoda cudowna... - Czemu nie? - roześmiała się - ja to rozumiem. Smutno bez kogoś bliskiego w takim dniu, a i mnie się także od rana ckni za Buzikiem. Minęły prawie dwa lata, a ja go nie mogę zapomnieć... Pomyślałam o Benie, ale tak jakoś bez żadnych sentymentów. Nic nawet już nie zabolało. Potrafiłam jednak zrozumieć sąsiadkę. - Żeby przynajmniej był tu Leoncjusz... - zakończyła z westchnieniem i, nie dodając nic więcej na jego temat, przedostała się przez dziurę w siatce na moją stronę. Zanotowałam w pamięci, że przede wszystkim należy pomyśleć o nowym ogrodzeniu z ciemnych, drewnianych sztachetek osadzonych na podmurówce z polnych kamieni. Pani Aldona rozsiadła się na stopniach werandy. Powolnym ruchem zdjęła kapelusz wachlując się nim przez chwilę. Słońce przypiekało mocno, nie drgał żaden listek. Nad naszymi głowami lepkie i żółte odrosty konarów karłowatej sosny wydzielały żywiczną woń. Rozlewałam ostrożnie wino do ciężkich szklanic. Wyciągnęłam je z przepastnego wnętrza kredensu bogato ozdobionego rzeźbionym ornamentem. Był zapchany wszelkim kuchennym dobrem. Jeszcze się do niego nie dobrałam. Sama myśl o gigantycznej pracy przerażała, więc odkładałam tę czynność z dnia na dzień. Nie bardzo nawet wiedziałam, od czego należy zacząć. Wszystkiego było tu za dużo... - Buzik był straszny seksownik... - zaczęła wyjaśniać pani Aldona po złożeniu urodzinowych życzeń i pierwszych łykach wina. Smak miało przedni, ale też i marka była znakomita. - Nie lubiłam zbytnio Buzika. To nie to samo, co mój zmarły tragicznie Gucio... - westchnęła - wciąż nie mogę go zapomnieć. - Bywa... - mruknęłam, kiwając ze zrozumieniem głową. - Buzik wychodził z domu i nigdy nie było wiadomo, kiedy wróci. Nieobecny był kiedyś przez tydzień. Zamartwiałam się, bo chociaż taki łajdus, był do mnie jednak przywiązany... - ciągnęła beznamiętnym tonem. Była ładniutką, pulchną blondynką o prześlicznych oczach. Patrzyły czule na wszystko, na czym spoczęły, chociażby tym czymś była tylko ogrodowa doniczka. A stało ich tu, w pobliżu żywopłotu, wiele. - Wrócił? - wtrąciłam ostrożnie, byle coś powiedzieć, dać jej do zrozumienia, że ciekawi mnie; o czym opowiada. Wprawdzie dziwiło, że zwierza się z bardzo osobistych przeżyć bądź, co bądź, obcemu człowiekowi, ale chociaż nie znałam Buzika, o którym tak otwarcie mówiła, dobrze było odkryć upodobania i narowy najbliższego sąsiada, żeby nie było w przyszłości żadnych niespodzianek. - Wrócił - westchnęła - po blisko dwu tygodniach. Nie sam. Przyprowadził ze sobą rudą Pindę. Popatrzył na mnie łzawo. Ona także, więc bez słowa nakarmiłam oboje. I tak się to zaczęło... - uśmiechnęła się wyrozumiale do mnie, a może do własnych myśli. Stwierdziłam, że musi być chyba świętą kobietą, jeśli toleruje tego rodzaju wybryki Buzika. - Spali razem. Zachowywali się cicho i spokojnie, więc cierpliwie czekałam, co dalej z tego wyniknie. Po paru dniach Buzik opuścił dom. Sądziłam, że za jakiś czas wróci... - zamyśliła się na moment, podniosła na mnie oczy pełne żalu. - Nie wrócił do dziś, a minęły dwa lata. Ruda Pinda została. Gdy ją przyprowadził, nie wiedziałam nic o tym, że jest w ciąży: Dopiero gdy po paru tygodniach urodziła piątkę szczeniąt, pomyślałam że ten niepoprawny seksownik to prawdziwy dżentelmen, chociaż wzięłam go ze schroniska dla zwierząt jako najbrzydszego psa. Nie miał żadnych szans, aby ktoś chciał go przygarnąć. Teraz dopiero widzę, jaki to był wierny, uczciwy i kochany pies. Poszedł gdzieś w świat za sukami, a przyprowadził do mnie swoją kochanicę. Wiedział, że jest w ciąży. Chciał, abym się nią zaopiekowała. A może pozostawił jako rekompensatę za to, że zamierzał mnie opuścić?... - wybiegła wzrokiem ku górom. Nad Giewontem pojawiła się mała, biała chmurka. - No, wie pani... - jęknęłam - a ja sądziłam, że opowiada mi o mężczyźnie... - odetchnęłam z ulgą. Wydała mi się bardzo miła. Roześmiała się. - Sukę nazwałam Tina, ale moje znajome od pierwszego dnia przezwały ją Pinda. Mała, ruda, z szarymi ślepkami. No i prowadziła się także nie najlepiej. Krótko tęskniła za Buzikiem. Po urodzeniu szczeniąt zaczęła się natychmiast rozglądać za nowym kochankiem. Na wszelki wypadek dostaje w odpowiednim czasie pigułki. Sama już teraz stroni od męskiego towarzystwa. Tyle tylko, że się trochę roztyła, ale też i łasuch z niej... uśmiechnęła się dołeczkami w policzkach osmalonych wiosennym słońcem. - Następnym razem zapraszam z rudą Pindą - oznajmiłam. - Z Tiną - upomniała - wychowałam ją na porządną sukę. Była także troskliwą matką. Cały miot poszedł w dobre ręce - dodała z zadowoleniem i jak zwykle wspomniała Leoncjusza. - Gdyby tu był, to i pani dom dawno nabrałby innego wyglądu. Wprawdzie przygłup, ale ma jednak w sobie coś takiego... - zawiesiła głos i chwytając kapelusz poderwała się z miejsca. Pozostał mi na wargach cierpki smak wina i nieuchwytny żal za czymś, co bezpowrotnie minęło wraz z innymi krajobrazami i światem, tak bardzo różnym od tego, w jakim się dziwnym zrządzeniem losu znalazłam. Miałam pełne dwadzieścia sześć lat i zaczynałam wszystko od nowa. * Z kościoła Jezuitów, ukrytego wśród starych drzew na wzgórzu, niosło się daleko w czystym, rozedrganym słońcem powietrzu uroczyste bicie dzwonów. Przydawało krajobrazowi dostojeństwa, odrobiny smutku i nieokreślonej powagi. Szłam bez pośpiechu wśród kwitnących traw, zboczem Gubałówki, wąską, wydeptaną ścieżyną. Wiodła tuż nad asfaltową obwodnicą. Zbudowano ją przed kilkunastu laty, jak objaśniła sąsiadka, gdy coś mi się nie zgadzało z tym, co oglądałam na starych fotografiach i z obrazem opisywanym przez babcię i mamę. Zapamiętana przez nie obie kamienista i kręta droga prowadziła nad brzegiem stromego urwiska, tak głębokiego, że strach było patrzeć w dół, gdzie wśród plątaniny cierniowych krzewów i omszałych głazów, zwanych przez tubylców "maliniakami", płynął rwący potok. Dziś także szumiał i bełkotał, niewidoczny z mojej ścieżki. Wyglądało, że się głębiej zapadł, pomniejszył, odsunął od starego domostwa. Stał się niewidoczny, odgrodził się od niego autostradą, jakby chciał zatrzeć wszelki ślad tamtego czasu i tamtych wydarzeń. Od niemowlęctwa mieszkałam z rodzicami za granicą. Podróżowałam z nimi po świecie i czułam się szczęśliwa. Nie lubiłam długo siedzieć w jednym miejscu, a także w jednej szkole. Odziedziczyłam to po ojcu - niespokojnym duchu. Nieustannie gonił za czymś, czego nie udawało mu się dogonić i schwytać. Może nawet nie zdawał sobie sprawy, czym miało być to "coś". Ja jedna tylko go rozumiałam, chociaż mama, a wcześniej także i babunia, starały się dotrzymać mu kroku w tych niekończących się podróżach i przeprowadzkach. Nie potrafiły jednak całkowicie wrosnąć w nowe, obce krajobrazy i zmieniające się środowisko. Czuły się wciąż niczym przeganiane wiatrem liście. Nachodziły je nostalgiczne tęsknoty za czasami dzieciństwa, znajomymi krajobrazami, rodzinnym gniazdem. Snuły marzenia, że wrócą do niego w jakimś jeszcze bliżej nieokreślonym czasie, gdy ojciec zrezygnuje wreszcie z zawodowej pracy związanej z nieustannymi podróżami. Znając ojca wiedziałam, że nie zanosi się na to, aby kiedykolwiek zawitały do starego domostwa, skąd ojciec porwał kiedyś moją matkę, gdy nie miała jeszcze pełnych osiemnastu lat. Poślubił i za zgodą dziadków zabrał do Kanady. Z czasem i oni się tam przenieśli, gdy ojciec zaczynał karierę cenionego architekta. W kilka lat później urodziłam się ja. Nim skończyłam cztery lata zamieszkaliśmy już w Stanach, na Long Island, w pięknej posiadłości zaprojektowanej przez mego ojca. W jego rodzinie zawód architekta przechodził z ojca na syna. Należało kontynuować rodzinną tradycję. Nie miałam brata. Poszłam więc w ślady ojca, ku jego dumie i zadowoleniu. Przejęłam w genach coś z jego talentu, a także z ciekawości świata i wiecznego niepokoju. Mieszkaliśmy w Szkocji, gdy powierzono ojcu zaprojektowanie nowoczesnej dzielnicy handlowej w jednym z australijskich miast. Rodzice mieli tam spędzić jeden rekonesansowy miesiąc. Tym razem, ku ich zdumieniu, nie chciałam z nimi lecieć. Przeżywałam swoją pierwszą, w rezultacie nieudaną, miłość do amerykańskiego chłopaka poznanego na studiach w Anglii. Szalona miłość i związane z nią małżeńskie plany skończyły się fiaskiem. Jednakże to właśnie ona uratowała mi życie, w ogólnym więc rachunku nie było powodu do łez po stracie chimerycznego Bena. Łez przelałam wystarczająco dużo, gdy tuż przed lądowaniem w Sydney samolot stanął w płomieniach... Moja piękna matka, okaz zdrowia i radości życia, musiała widocznie coś przeczuwać. Była dziwnie niespokojna przed podróżą i w naszych rozmowach coraz częściej powracała do tematu domostwa i ostatniej z rodu ciotki Eleonory, która zmarła przed trzema laty. Matka powtarzała, że to puste gniazdo czeka na swoją dziedziczkę i że nie wolno mi zapomnieć, co przyrzekłam babci. Usiłowałam wówczas tłumaczyć, że po ich powrocie z Australii i ślubie z Benem przeniosę się z nim do Nowego Jorku. Niecierpliwie przerwała snucie małżeńskich planów, głosząc mój rychły powrót do kraju przodków. Mam przywrócić domostwu dawną świetność i w nim rodzić wspaniałych synów i piękne córki. Nie powróciła z podróży. Mój ślub także się nie odbył. Natomiast objęłam w posiadanie zrujnowane domostwo... Otrząsnęłam się, przyspieszyłam kroku. Nie należało w ten urzekająco pogodny ranek zagłębiać się w smutne wspomnienia minionego czasu i mroczną historię starego domu. Bałam się jej. W dzieciństwie stanowiła dla mnie budzącą grozę bajkę. Podobnie jak o Jasiu i Małgosi, w której zła czarownica chciała w chlebowym piecu upiec zabłąkane w lesie dzieci. Gdy dorosłam, legenda powtarzana przy okazji kolejnych ślubów i Świąt Bożego Narodzenia budziła już tylko smutek i niedowierzanie. W czasach, gdy przebywaliśmy jakiś czas w Norwegii, gdy za oknami sypał gęsty śnieg, a z oddali dobiegał słodki, pieściwy ton dzwoneczków u sanek, powracała do mnie ta opowieść dziwna, jak ze złego snu. Znacznie później Norwegia kojarzyła się już tylko z pewnym tajemniczym wydarzeniem i bolesną tęsknotą za matką. Usiłowałam je teraz odtworzyć w pamięci, wytłumaczyć sobie w jakiś logiczny sposób, nie łączyć z metafizyką... - Hej! - dobiegło w tym momencie czyjeś radosne pokrzykiwanie i mój bezimienny dotychczas towarzysz od śniadaniowego stolika w "Kasprowym", o którym sądziłam, że już wyjechał, zbiegał zakosami ze stoku kwitnącego łąką. - Jak się udała wyprawa na Orńak? - wykrzykiwał zdyszanym głosem, dopadając mojej ścieżki - nie było mnie dwie doby w hotelu i nie miałem okazji zapytać. - Udała się... - mimo woli westchnęłam, wyrwana z innego czasu. - Jak mi pan radził, wracałam przez Iwaniacką Przełęcz - uzupełniłam z uśmiechem. W bezpretensjonalnym, sportowym ubraniu wydał mi się bardziej sympatyczny niż sztywny i trochę oficjalny przy posiłkach. Czuło się w nim beztroskę i zadowolenie z życia. Lubiłam pogodnych mężczyzn. - Kilkakrotnie widywałem panią przed wspaniałą chałupą z powybijanymi szybami - zaczął lekko zdyszanym głosem. - Co pani tam porabia? Nie śmiałem dotychczas zapytać... Uśmiech miał rozbrajający. Patrzył na mnie z zainteresowaniem w brązowych oczach. - A może rozmawiam z właścicielką? - ściszył konspiracyjnie głos, usiłując podchwycić moje spojrzenie. - Ależ skąd! - zaprzeczyłam kategorycznym ruchem głowy. - Ktoś ze znajomych prosił, abym oszacowała w przybliżeniu jej realną wartość, określiła koszta ewentualnego remontu - odpowiedziałam ostrożnie. Wolałam nie zdradzać się z moimi możliwościami finansowymi. W zupełności wystarczyło, że mieszkałam w "Kasprowym". Własne, rozległe domostwo mogło stać się dla niejednego pokusą, a ja czekałam na bezinteresowną miłość. - Jest pani inżynierem? - Coś koło tego... - bąknęłam, nie mając zamiaru wciągać go w osobiste sprawy i zainteresowania. Musiał wyczuć moją rezerwę. Szybko zmienił temat. Rozwodził się przez chwilę nad urokami górskiego krajobrazu, nad wspaniałą widocznością i utrzymującą się od paru dni wyjątkowo ciepłą, słoneczną pogodą. Wspomniał coś także o znajomym, którego odwiedził w Bukowinie. Ma wspaniałego psa rasy rotweiler, tak łagodnego, jak jego właściciel. Zrobili z przyjacielem całodniową samochodową wycieczkę na Słowację. - A może miałaby pani ochotę wybrać się jutro na Kondratową? I to zaraz po wczesnym śniadaniu? Należy wykorzystać sprzyjającą aurę... - zachęcał gorąco. Wyglądało na to, że lubi piesze wędrówki, co bardzo mi odpowiadało. - Chętnie... - uśmiechnęłam się do Ryszarda Skowyrki. Wreszcie przedstawił się wyraźnie, łącznie z wykonywanym zawodem. Okazał się być lekarzem chorób skórnych i wenerycznych na dwutygodniowym urlopie. Nie byłam zachwycona specjalnością. Kojarzyła się z babraniem w rzeczach obrzydliwych. Uroczyste i dostojne bicie dzwonów powoli ucichało. W czystym powietrzu niósł się już tylko ich daleki pogłos. - Podejrzewam, że spieszy się pani do kościoła... - zabrzmiało to niezdecydowanie, jakby się nad czymś zastanawiał. - To spory kawałek niezbyt wygodnej drogi. W takim upale ciężko piąć się pod górę... - zawiesił głos, jakby czekał na moją reakcję. - Może i ciężko... - zgodziłam się z pogodnym uśmiechem, nie czując najmniejszego zmęczenia - ale wówczas anioł liczy każdy krok, jak mawiała i pocieszała się zazwyczaj moja prababcia, wędrując podczas żniw pięć kilometrów do kościoła. W tym czasie nie było kogoś, kto mógłby ją podwieźć... - spojrzałam na niego figlarnie. - Ależ to ładne... - przeciągał ciepło słowa i dotknął nieznacznie mego ramienia, jakby chciał je pogłaskać. - Ale ja, panie doktorze, nie idę do kościoła! - roześmiałam się przekornie, chociaż początkowo tam się właśnie wybierałam. - To może w jakimś innym określonym celu? - dopytywał się i nie czekając odpowiedzi dodał szybko - bo jeśli nie, to może pójdziemy na kawę? Zapraszam... - patrzył na mnie dociekliwym wzrokiem lekarza. - Właśnie miałam taki zamiar - wyjaśniłam krótko. - Cudownie się składa! - entuzjazm zabrzmiał w głosie. Trochę mnie to zdziwiło. Niewiele do tej pory zamieniliśmy słów w jadalni przy stole. Częściej rozmawiał na temat obsługi hotelowej i posiłków z jakąś starszą panią. Jego entuzjazm sprawił mi jednak przyjemność. Wiedziałam, że nic nie musi znaczyć. Ben także był pełen uniesień i zachwytów, gdy się poznaliśmy, a nawet i później, gdy zaczęliśmy myśleć o ślubie. Tymczasem ożenił się z inną. Jako powód nagłego zerwania podał "zauroczenie od pierwszego spojrzenia, jakiego w życiu nie doznał". Musiało mi to wystarczyć. Od tamtej pory minęło kilka lat. Zadra pozostała. Patrząc teraz beznamiętnym wzrokiem na lekarza chorób wenerycznych, pomyślałam że pewnie jest żonaty. Obrączka tkwi w szufladce nocnego, hotelowego stolika, a tu chciałby uciąć sobie "higieniczny romansik", bez zobowiązań i kosztów. - Długo pozostanie pani jeszcze w Zakopanem? - dopytywał się żarliwie. Potknęłam się o wystający na ścieżce kamień. Ujął mnie delikatnie pod łokieć, uśmiechnął się przepraszająco, jakby to było z jego winy. - Nie wiem dokładnie... - dałam wymijającą odpowiedź. - Wracam wkrótce do Warszawy - oznajmił z żalem. - Gdybym wiedział, jak długo pani tu będzie, może wpadłbym wówczas na któryś weekend... - zerknął niepewnie w moją stronę. Nie wyglądało na to, żeby był bardzo pewny siebie. Może go początkowo źle osądziłam? - Proszę zaryzykować albo napisać karteczkę... - popatrzyłam mu przeciągle w oczy. Niech się cieszy! - pomyślałam, nastawiona dziś przyjaźnie do całego świata. Widok na rozsłonecznione góry był niewiarygodnie piękny. - Gdzie? - podchwycił skwapliwie. - Na poste restante. Jeśli tu jeszcze będę, to odpiszę albo zatelefonuję... - tłumaczyłam rzeczowym tonem. Nie chciałam, aby sądził, że palę się do tego spotkania i jestem gotowa na wszystko. - Gdzie mógłbym pisać? - dopytywał się niecierpliwie. - Na główną pocztę w Krakowie - odpowiedziałam bez namysłu. - Mieszka pani w Krakowie? - rozczarowanie zabrzmiało w głosie. - Nie! - zaprzeczyłam. - Jestem stale w podróżach, szukam dopiero swego miejsca na ziemi, a pocztę odbieram zazwyczaj w Krakowie, Warszawie i w Gdyni... - wyliczałam, żeby go zniechęcić, utrudnić nawiązanie ze mną kontaktu. Jeśli zrezygnuje, to tym lepiej. Jeśli go to nie zniechęci, będzie wspaniale. Podobał mi się. Tęskniłam już trochę za męskim towarzystwem, a on miał w sobie coś pociągającego... Popatrzył na mnie z zainteresowaniem. Sądził zapewne, że sobie z niego kpię. Brnął jednak dalej, co było dobrym znakiem. - Ma pani jakieś służbowe powiązania z tymi miastami? - obserwował mnie kątem oka. Od paru minut siedzieliśmy w kawiarni "Giewont". Czekaliśmy na zamówioną kawę i kremówki wiedeńskie. Za szybami przewalał się tłum barwnie odzianych ceprów, jak określała przybyszów pani Aldona. - Niezupełnie - skwitowałam z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. - Jest pani wielce tajemniczą osobą - wpatrywał się we mnie uważnie, w skupieniu, niczym w zakażony organ. Mimo woli musiałam się uśmiechnąć. Wprowadził mnie w dobry humor. - Zupełnie jak Leoncjusz! - wykrzyknęłam z rozbawieniem, mrużąc oczy przed słońcem. Wdzierało się przez koronkę zasłon, kładło się wzorzystą pajęczą smugą na stoliku, jaśniało w ciemnych, krótko przyciętych włosach doktora. - O kim pani mówi? - zakłopotanie zabrzmiało w głosie. Przełknął ślinę, zamrugał powiekami. Wyglądał na skołowanego. - Zaraz to panu wyjaśnię... - usiłowałam zapanować nad wesołością - poznałam panią. Mieszka obok tego zrujnowanego domostwa. Nosi niecodzienne imię: Aldona - relacjonowałam skrótowo. - Ilekroć z nią rozmawiam, chociażby tylko o kocie przebiegającym drogę, to kończy się na jakimś bliżej mi nieznanym Leoncjuszu. Wciąż nie mam odwagi zapytać, kto zacz i co ją z nim łączy. Zwłaszcza, że za każdym razem opowiada o tym człowieku przedziwne rzeczy. Zazwyczaj kończy komentarzem, że to kompletny idiota, kretyn i dziwadło... - roześmiałam się widząc stropioną minę mego vis a vis. - Najzabawniejsze w tym wszystkim jest, że wciąż muszę o tym Leoncjuszu myśleć, gdyż już samo imię informuje o jego wyczynach i zwyczajach, które po prostu muszą być kompletnie zwariowane. - Niedobrze! - wykrzyknął Ryszard z rozbawioną miną - mam już więc rywala! Tym bardziej groźnego, że zdaje się nieuchwytny i tajemniczy. Niech mi pani coś więcej o nim powie... - dopraszał się z zaciekawieniem i z rozbawionym błyskiem w oku. - Przecież nic o nim nie wiem... - wzruszyłam ramionami. - Wszystko jest w domysłach i mgłach... - popatrzyłam mu w oczy i przez roztargnienie wrzuciłam kostkę cukru do filiżanki z kawą. Zazwyczaj piję gorzką. - Chociażby tylko historie relacjonowane przez znajomą... - prosił przymilnie, pochylając się przez stolik w moją stronę. Było w tym ruchu coś ciepłego, pełnego zainteresowania i ciekawości. - Podobno założył się kiedyś ze swoim przyjacielem grafikiem... - rozpoczęłam jedną z zasłyszanych opowieści - że w pełni turystycznego sezonu i w godzinach największego ruchu przejdzie przez Krupówki w charakterze zebry... Ryszard bez słowa pokręcił głową i tylko drgały mu kąciki ust. Wpatrywał się przy tym we mnie z napięciem, jakby chodziło o moje, a nie Leoncjusza wyczyny. - Rozebrał się do naga. Przyjaciel pomalował go caluśkiego plakatówką w białe i czarne pasy, a on w samo południe przebiegł dwa razy na czworakach przez Krupówki, do samej "Watry", i z powrotem. Podobno wygrał ogromną sumę pieniędzy... - uzupełniłam z powagą. - Pani Aldona zapewniała, że chociaż mu się nie przelewa, całą kwotę, zamiast na książeczkę oszczędnościową, przekazał na schronisko dla zwierząt... Podniosłam oczy na doktora. Było mu cholernie do twarzy w srebrzystej wiatrówce narzuconej niedbale na ramiona. - Wzbudził podobno taką sensację i popłoch wśród przechodniów, że ktoś zatelefonował po karetkę pogotowia. Szukała go po całym Zakopanem, gnając na sygnale, a on ukazywał się w coraz to innym miejscu, budząc panikę... - upiłam łyk kawy. - Facet z fantazją! - orzekł Ryszard, czym podwoił moją sympatię. Ceniłam mężczyzn z poczuciem humoru. Bałam się ponuraków. Zazwyczaj w dzieciństwie obrywali muchom skrzydełka. - Nie da się ukryć! - przytaknęłam i oboje roześmialiśmy się, a co najważniejsze, nie padło z jego ust słowo "wariat". Był lekarzem i mógł spojrzeć na ten wybryk Leoncjusza z innego punktu widzenia. - Pani Izabello... - zaczął po chwili z powagą, gdyż podałam mu drugie imię, jako że pasowało do sytuacji - ogromnie się cieszę, a jednocześnie żałuję, że się tak późno poznaliśmy. Kilkakrotnie chciałem podczas posiłków nawiązać z panią rozmowę, ale onieśmielała mnie pani swoją wyniosłością... - uśmiechnął się z zażenowaniem, jakby wyznawał coś wstydliwego. - Ja, wyniosła? - zdumiałam się. - Raczej nieśmiała... - Tak mi się wydawało - patrzył na mnie z miną winowajcy - i bardzo się cieszę, że zgodziła się pani pójść ze mną na Kondratową, a z pewnością jeszcze dzisiaj zjemy razem obiad... - dodał ciszej. Korciło mnie, aby powiedzieć mu, że nie mam innego wyboru. W porę powstrzymałam się. Nie musiał wiedzieć, że jest tu pierwszym mężczyzną, który okazał mi swoje zainteresowanie. Pocieszałam się jedynie tym, że więcej czasu spędzam w swojej ruinie niż gdziekolwiek indziej i nie było wielu okazji do poznania kogoś, kim mogłabym się zainteresować. Nie stroniłam od mężczyzn. Uwielbiałam męską adorację i tak naprawdę byłam trochę rozpaskudzona powodzeniem, jak powiedziałby mój tata. - Ogromnie cieszę się na tę wycieczkę... - szepnęłam patrząc mu ciepło i przeciągle w oczy. Przy drugiej kremówce rozpoczęliśmy nijaką rozmowę, jak ludzie onieśmieleni swoją obecnością. Przez moment wahałam się, czy nie powiedzieć Ryszardowi prawdy o domostwie. Coś jednak mnie wstrzymywało. Zawsze był jeszcze na to czas... * Długą chwilę stałam bezradnie w jasnej smudze słońca, osaczona przedmiotami. Zbierało mi się na płacz, ogarniało zniechęcenie. Stare meble, skrzynie z wszelkim dobrem, plecione kosze z papierzyskami stłoczone wokół modrzewiowych ścian zagrażały mojej wolności. Dopominały się zainteresowania swoją zawartością. Nie byłam przyzwyczajona do porządkowania, do pracy fizycznej, sprzątania. Z niechęcią zastanawiałam się nad wartością otaczających mnie przedmiotów. Należało coś z tym wszystkim zrobić. Spalić, wyrzucić albo zbadać zawartość każdego potężnego kufra z mosiężnymi ozdobami, każdej szafy, każdej szuflady w komodach. Kusiła mnie pierwsza ewentualność - najprostsza. Sumienie jednak i budząca się ciekawość rodzinnych tajemnic zawartych w niezliczonej ilości korespondencji, dokumentów i fotografii, nie pozwalała na takie barbarzyństwo. Z ciężkim westchnieniem rozpoczęłam porządki od stojącego w kącie zegara. Spod grubej warstwy kurzu wyłoniła się obudowa zachwycająca bogatą rzeźbą. Po nakręceniu zgrzytliwym kluczem, podciągnięciu ciężarków i puszczeniu w ruch wahadła w ciszy poranka, rozległ się dostojny, głęboki ton. Wybijał kwadranse i godziny. Zwierzał jakieś prawdy, skarżył się, o czymś surowo upominał odmierzając złotymi wskazówkami uciekający czas. Kryło się w tym coś złowróżbnego, nieodwracalnego. Poczułam ciarki na plecach. Natychmiast pożałowałam, że tak beztrosko uruchomiłam jego mechanizm, przekroczyłam godzinę zgonu ciotki Eleonory, moment, w którym się zatrzymał. Teraz miał poganiać mnie, informować nieubłaganie o uciekających bezpowrotnie godzinach. Wsłuchałam się w jego głośne, pospieszne tykanie. Zegar starał się coś przekazać, o czymś uprzedzić. Był sojusznikiem, a jednocześnie wrogiem. Cały ranek zajęło mi penetrowanie domostwa. Zaglądałam we wszystkie zakamarki, od parteru po strych. Zastanawiałam się nad każdym przedmiotem pod kątem jego przydatności przy urządzaniu wnętrza. Przemyśliwałam, od którego pomieszczenia rozpocząć systematyczne porządkowanie. Zdecydowałam, że od znajdującej się na piętrze sypialni z niskim łożem z poczerniałego drewna. Przypominało rodzinną, dwuosobową trumnę. Wzruszyłam z niesmakiem ramionami. Wszystko tutaj zaczęło mi kojarzyć się z przemijaniem. Jedynie dwa okna naprzeciw monstrualnego łoża podtrzymywały na duchu, przyciągały nieustannie wzrok. Stanowiły jakby ciemne ramy obrazu z górskim widokiem w tle. Zachwycał zmiennością barw i rzeźbą gór, w każdym oświetleniu inną, w zależności od pory dnia. Stłoczone ciasno meble, zakurzone i byle jak zarzucone spłowiałymi kilimami, nie wyglądały zachęcająco. W smudze słońca wirowały gęsto drobinki kurzu. Intensywny zapach nagrzanego drewna wiercił w nosie. Na toaletce między rupieciami dostrzegłam malutki dziecięcy buciczek z białej skórki. Przywołał na myśl obraz dziwnej dziewczynki. Przestraszyłam się. To dziecko mogło się tu właśnie gdzieś zagubić: Schowane w jakimś ukrytym zakamarku mogło zatrzasnąć za sobą ciężkie drzwi i pozostać tu na zawsze, przez nikogo nie odnalezione. Poczułam irracjonalny lęk, że odnajdę w jakimś kufrze lub wciśnięte w kąt rozkładające się zwłoki. Wszystko to nie najlepiej wpływało na moje samopoczucie. Coraz wyraźniej uświadamiałam sobie, że gdyby nie zawód miłosny i niespodziewana śmierć rodziców, a także ciążący na mnie moralny przymus spełnienia woli mamy, nigdy bym nie zdecydowała się opuścić Szkocji z grobami najbliższych, po to, by przyjechać do kraju znanego jedynie z wyblakłych fotografii i rodzinnych opowieści. Czułam się w nim wciąż niepewnie i obco... Dom, w jakiś nie skonkretyzowany sposób, napawał mnie także lękiem. Budził obawy, przypominał słowa babuni. Staruszka wierzyła, że żadna istota ludzka nie uniknie wpływu domu, w którym zamieszka. Człowiek ewoluuje, zmienia się pod jego wpływem. Zmieniają się także jego obyczaje, przyzwyczajenia, a nawet wiara i sposób myślenia. Usiłowała utwierdzić mnie w przekonaniu, że są domy, które kochają swego właściciela, jeśli ten wyczuwa w ich wnętrzu coś bliskiego sercu. Ci, którzy nie odczuwają nic, z czasem zaczynają czuć się w nim coraz gorzej, co może skończyć się nawet tragicznie. Podawała przy tym różne, przerażające wydarzenia na potwierdzenie swoich słów. - Jest to, kochana Egi, pewnego rodzaju magia... - szeptała w zamyśleniu moja bardzo wiekowa babunia, spowita w czern i pożółkłe koronki - jeśli jednak neguje się świat magii to znaczy, że poruszamy się w świecie całkowicie sztucznym i niczego nie odczuwamy. A magia to po prostu wiedza o dominacji sił natury - tłumaczyła - powinno się z niej korzystać na ile to możliwe i na ile się potrafi. Ona otacza nas także i w słowach. Chociażby takich jak: "bądź zdrów" albo "szczęśliwego roku". Są one magiczną formułką, znaną we wszystkich językach świata. Wiele takich magicznych zaklęć znajduje się w naszym słownictwie, choć na ogół o tym nie wiemy... Posługiwanie się magią, to w rzeczywistości wielka sztuka. Musisz jako przyszły architekt wiedzieć... - ciągnęła dalej, pobrzękując pierścionkami zsuwającymi się z wychudłych, pożółkłych palców - że każdy dom stanowi bryłę. Jego trójwymiarowość stwarza wibracyjną energię i siłę, a one stają się duchem domu. Domy mają swoją pamięć. Nagromadzona i skondensowana w nich energia może być tak dalece programowana przez pojemność i kształt geometryczny, że udaje się jej upodobnić do istot posiadających inteligencję... Oparta o framugę okna, zapatrzona w przesuwające się po niebie białymi smugami obłoczki, wyłuskiwałam teraz z pamięci zasłyszane słowa. Odtwarzałam nastrój babcinego pokoju pachnącego cytryną i miętą, pełnego światła i czegoś jeszcze, co działało kojąco, gdy się do niego wchodziło. Godnie wyprostowana, drobniutka, otulona zwiewnymi szalami ze starych koronek, babcia tłumaczyła cichym, zmatowiałym głosem, że nowy lokator domu może czuć się w nim źle. Odczuwać lęk i przemożną chęć ucieczki. Te słowa zapadły mi głęboko w pamięć, chociaż jako młoda dziewczyna zajęta zupełnie innymi sprawami, puszczałam je na ogół mimo uszu. Ale tu, w tym domostwie, nagle ożyły. Stały się nieomal namacalne. Nabrały sensu, ostrzegały, dawały wiele do myślenia. Przeraziłam się, że może należę do tej grupy ludzi, których dom nie zaakceptował. Gdy po raz pierwszy znalazłam się na progu opuszczonego domostwa, a przez wybite szyby hulał wiosenny wiatr, poczułam wyraźną chęć ucieczki. Co mam z tym wszystkim robić, zastanawiałam się, zaglądając bez sensu pod meble i w zagracone kąty. Cóż mogłam tam znaleźć poza nagromadzonym kurzem i śmieciami? Zaskrzypiały schody. Ktoś ostrożnie wchodził na górę. Nie były to z pewnością kroki dziecka. Z niepokojem wpatrywałam się w szeroko otwarte drzwi. Moja sąsiadka z pogodnym uśmiechem wkroczyła do sypialni. Wyciągnęła do mnie ramiona z naręczem paproci wilgotnych jeszcze od rosy. - Są to osobniki męskie... - szepnęła z tajemniczą miną, podchodząc bliżej i patrząc mi uważnie w oczy. - Po czym pani poznaje, że to chłopcy? - usiłowałam żartować, ganiąc siebie w myśli, że znów zostawiłam na dole otwarte drzwi. - Liście pod spodem mają brązowe blaszki... - objaśniła z powagą. Słowo "brązowe" skojarzyło się natychmiast z oczami Ryszarda, bo tak go już w myślach nazywałam. Stanowczo za często przychodził mi na myśl. Także codziennie jadaliśmy razem kolację w hotelu. - Należy włożyć je do flakonu i dokładnie oznaczyć poziom wody... - tłumaczyła z przejęciem - zostawi je pani tak na całą noc. Jeśli następnego dnia jej poziom obniży się, będzie to świadczyło, że dom nie jest napromieniowany i można w nim spokojnie zamieszkać... - odetchnęła głęboko. - Przepraszam, że tak bez zaproszenia weszłam, ale zauważyłam, jak się tu pani kręci od świtu, więc pomyślałam, że może będę mogła w czymś pomóc. Świętej pamięci pani Eleonora lubiła moje towarzystwo... - To pani znała moją ciotkę!? - wykrzyknęłam wzruszona. - Ja jej nigdy nie widziałam! - Pomagałyśmy sobie po sąsiedzku - oznajmiła skromnie. - To była miła staruszka. I śmierć miała także lekką... - zaczepiła wzrokiem o łóżko i zaraz odwróciła oczy w moją stronę. - Zmarła w tym domu? - spojrzałam z niepokojem na szerokie łoże, nakryte spłowiałą kapą w róże. - To znaczy... - zawahała się, rozglądając się po wnętrzu, jakby czegoś szukała - pogotowie ją zabrało parę godzin przed zgonem... Nie byłam całkowicie pewna, czy usłyszałam całą prawdę. Wolałam się jednak nie dopytywać. Dobrze jest czasem mniej wiedzieć. - Dziękuję za przepiękną paproć - powiedziałam szybko. - Poszukam dużego wazonu. Schodziłyśmy po skrzypiących, krętych schodach. - Leoncjusz... - zaczęła pani Aldona cicho, jak w domu umarłego - to by coś więcej pani powiedział o różnych takich, jak chociażby o paproci, promieniowaniu i innych dziwnościach... Czy pani mi uwierzy, że on za ciężkie pieniądze kupił birmański rubin, bo te są podobno najlepsze, żeby wsadzić sobie w pępek? - W pępek? - powtórzyłam w osłupieniu, myśląc jednocześnie o tym, że otaczają mnie ludzie dziwni, żeby nie powiedzieć: wariaci. - A w pępek. A może obok pępka? - zastanawiała się głośno - to podobno najlepszy antybiotyk na wszystko. - Jeśli na wszystko, to znaczy, że na nic... - wtrąciłam nieśmiało, uważając, żeby nie wzruszyć ramionami. Polubiłam moją sąsiadkę i nie chciałam jej niczym dotknąć, a to się mogło zdarzyć. Nie byłam w najlepszym nastroju. - Leoncjusz mówił... - popatrzyła na mnie z naganą - że rubin pomaga przy schorzeniach wirusowych. Leczy także procesy gnilne, wzmacnia serce i tkanki mózgowe. Oczyszcza umysł z ponurych myśli, zapobiega poronieniom... - dodała z naciskiem. - Leoncjusz wie, jak i kiedy stosować kamień, gdy chce się na przykład, odpędzić złe sny i koszmary, a także użyć go jako środka odmładzającego... - mimo woli dotknęła palcami swego gładkiego policzka. - Zaklinał się na wszystko, że ten minerał wart jest wszystkich pieniędzy, bo jak żaden inny promieniuje całą gamą miłości. Od seksualnej do uniwersalnej... - tłumaczyła żarliwie, z wiarą w głosie. W osłupieniu wpatrywałam się w jej natchnioną twarz. - Leoncjusz twierdzi, że rubin dodaje sił i odwagi w codziennym życiu, a opiekuje się nim Mars... Ale czy można mu wierzyć? - powątpiewanie zabrzmiało w jej głosie, chociaż z ust nie schodził promienny uśmiech. - Leoncjusz to przecież największy bajarz i przygłup, choć na wszystko ma receptę, a w małym paluszku u lewej nogi gotową odpowiedź na otaczające nas zjawiska. On wierzy, proszę pani, w naturalne możliwości obronne człowieka... - dodała z nabożeństwem nie pozbawionym ironii. - Na kłopoty także ma lekarstwo? - roześmiałam się, myśląc o czekających mnie remontach, porządkowaniu domu i walce z niedoskonałościami własnego charakteru. - Oczywiście! - wykrzyknęła. - Ja, po prawdzie, w to nie wierzę, ale on utrzymuje, że zna niezawodny i bardzo prosty środek... - uśmiechnęła się, mrużąc po kociemu oczy. - Na przykład, jaki? - Baloniki! - wyrzuciła z siebie, wybierając jednocześnie spośród niezliczonej ilości słoików tak duży, aby zmieściła się w nim wiącha paproci. - Nie rozumiem... - bąknęłam. - Baloniki? - A tak! - przytaknęła skwapliwie. - Leoncjusz wypróbował to na sobie... On już chyba wszystkiego w życiu próbował - dodała z westchnieniem. - To skarbnica dziwności... A teraz jeszcze ten obóz przetrwania! Stanowczo powinien przebadać go psychiatra, ale Leoncjusz unika lekarzy jak złego ducha. Trzeba przyznać, że jest zdrów i silny, jak nie przymierzając czołg, ale podobno każdy głupiec i wariat posiada nieprzeciętną siłę fizyczną... - Nie potrafiła powstrzymać się od uszczypliwej uwagi. Podejrzewałam, że musiał jej w jakiś sposób solidnie zajść za skórę jako mąż, a może niewierny, ekscentryczny kochanek... - Więc co z tym balonikiem, pani Aldono? Zaciekawiła mnie pani... - To bardzo proste, jak zapewnia Leoncjusz. Trzeba na karteczce spisać kłopoty i takie cechy własnego charakteru, z którymi nie możemy sobie poradzić albo których chcemy się pozbyć. Następnie włożyć kartkę do balonika, nadmuchać go, związać i puścić na wietrze, a wtedy kłopoty i wszystko to, czego chciałaby się pani pozbyć, nie wrócą... - Muszę spróbować... - bąknęłam, zaznaczając długopisem na etykiecie słoja poziom wody. - Jeśli wierzy pani w takie brednie... - zastrzegła się - ja tam nic a nic temu półgłówkowi nie wierzę. Moje własne kłopoty, choroby i wszelkie dolegliwości wypluwam w chusteczkę. Zawiązuję na supeł i gdzieś na drodze, daleko za miastem, rzucam za siebie. Ktoś inny podniesie, to przejdą na niego, a ja mam spokój - dodała z westchnieniem ulgi. - I niezbyt chyba czyste sumienie? - mruknęłam żartobliwie. - Przecież kogoś innego obdarowuje pani swoimi nieszczęściami. - Sam wziął. Niech nie będzie taki ciekawski i nie liczy, że w chusteczce są związane na supeł dolary albo biżuteria. A jak taki chciwiec, to już jego problem, nie mój. Każdy jest kowalem swego losu - stwierdziła filozoficznie. Korciło mnie, ale nie śmiałam zapytać, kim był albo kim jest dla niej Leoncjusz. Nie wiedziałam, od czego zacząć. Obawiałam się, że nietaktownym pytaniem mogę rozdrapać nie zagojoną ranę albo wprowadzić w zakłopotanie. Postanowiłam zaczekać do jakiejś innej okazji. - A ja gdzieś wyczytałam że, zdaniem Freuda, wiara w przesądy, to po prostu próba zepchnięcia w podświadomość naszych lęków, kompleksów albo skrywanych uczuć... - uśmiechnęłam się do niej. Pani Aldona chrząknęła niezdecydowanie, zerkając na stojący zegar. Pochwaliła piękny staroć. Nie omieszkała wspomnieć, że stanął w godzinę śmierci ciotki Eleonory, a potem stwierdziła, że zrobiło się już późno i powinna obrządzić jeszcze dwie grządki z chwastów, nim przyjdzie uczennica na lekcję fortepianu. - Czy pan Leoncjusz jest równie muzykalny, jak pani? - skorzystałam ze sposobności i zadałam pytanie, które mogło na coś naprowadzić. - Et! - machnęła lekceważąco dłonią i szybko znalazła się w holu. Zostałam sama z zamętem w głowie, z niechęcią do dalszych porządków i powlokłam się na górę do sypialni. Zaczynał mnie powoli męczyć i nudzić przedłużający się pobyt w hotelu "Kasprowy". Zbliżał się także koniec urlopu doktora. Wkrótce nadejdzie kres naszych śniadań, wędrówek po górach i kolacji przedłużających się do późna. Zatęskniłam za własnym łóżkiem, za intymnością domowych pieleszy. Należało wreszcie skończyć z tymczasowością. Czas biegł naprzód i nie było możliwości zatrzymania go w miejscu ani cofnięcia. * Lekarz chorób wenerycznych zjawił się w jadalni punktualnie. Był w nowej, błękitnej wiatrówce narzuconej niedbale na rozpiętą pod szyją koszulę, o dwa tony jaśniejszą. Uśmiechnęliśmy się do siebie bez podawania rąk. Spytał zdawkowo, jak mi się spało i gdy podszedł kelner, zażyczył sobie "pokarm dla ptaków", jak nazywałam muessli, i dwie grzanki z pomarańczowym dżemem. Ja zamówiłam jajecznicę z trzech jaj na boczku. Popiłam je dwiema filiżankami herbaty, zagryzając kromką razowca z miodem, i ruszyliśmy na Kondratową. Przekładaliśmy wycieczkę z dnia na dzień, gdyż po niedzieli zachmurzyło się, a zapowiadano przelotne deszcze i halny. - Apetyt pani dopisuje - zauważył z rozbawieniem. - Jem jak człowiek, a nie ptaszyna - odpowiedziałam cierpko i zamilkłam. Nie byłam pogodnie usposobiona. W nocy męczyły mnie jakieś koszmary, których nie mogłam sobie dokładnie przypomnieć. Były w nich walące się domy, jakieś korytarze bez wyjścia. - Przywilej młodości i zdrowia - starał się uśmiechnąć, ale wyglądało na to, że i on był zaabsorbowany czym innym. - Pan także nie wygląda na schorowanego starca - stwierdziłam krótko. Pomyślałam, że bywają bardziej atrakcyjne tematy niż ten, który niefortunnie podjęliśmy. Od samego początku, gdy zasiedliśmy do śniadania, jakoś się nam rozmowa nie kleiła. Najpierw zbyt rzeczowo skomplementował mój sportowy kostium i na długo zamilkł. W ramach rewanżu oznajmiłam, że podoba mi się odcień jego wiatrówki. Wypadło to zdawkowo i bez sensu. Przez następne parę minut milczeliśmy, chociaż tematów nie brakowało. Powróciłam więc w myślach do sennych, niedobrych majaków i dziwnego wydarzenia poprzedzającego noc. Przed opuszczeniem domostwa, pod koniec dnia, pakowałam w pośpiechu do plastikowego worka wszystko to, co nadawało się do natychmiastowego wyrzucenia. Dziesiątki pudełek po czekoladkach, słoików po kremach, flakoników po perfumach, gliniane odpustowe figurki, resztki lekarstw w buteleczkach i słoikach. Wszystko to, co zalegało szuflady w komodzie i szufladki w antycznej, stylowej toaletce. Przez chwilę zastanawiałam się nad dziecięcym buciczkiem. Tkwił między flakonem z różowego kryształu a srebrnym puzderkiem na kolczyki. Spoczywał w niej tylko jeden, z turkusikami. Buciczek, z delikatnej białej skórki, pożółkłej już i przybrudzonej, stanowił zapewne drogą komuś pamiątkę. Pozostawiłam go na razie tam, gdzie znalazłam. Chwilę przed tym, gdy niezdecydowanie obracałam go w palcach i zastanawiałam się, kim mogło być dziecko, do którego należał, wydało mi się, że w holu na dole coś się dzieje. Dobiegały stamtąd jakieś szmery, przytupywania i nikły, ledwo uchwytny dźwięk dzwoneczka. Sądziłam, że może znów jakieś dziecko zajrzało tam z ciekawości albo zakradło się jakieś zwierzątko. Może bezdomny kot, a może jeż, który tu gdzieś w ogrodzie się uchował? Postanowiłam sprawdzić. Zeszłam ze schodów cicho, na palcach. W holu, z belkowanym sufitem i ścianami z modrzewia, nie było nikogo. Drzwi wejściowe były zamknięte na klucz. W pokoju, od strony oszklonej już na nowo werandy, także niczego nie zauważyłam. Dziwne - pomyślałam wracając na górę. I wtedy wzrok mój padł na odbijający się w lustrze toaletki buciczek. Do przybrudzonego sznurowadła, tuż nad zaokrąglonym noskiem, przyczepiony był maluśki, krągły dzwoneczek. Taki, jakie w Anglii noszą przy obróżkach koty. Zrobiło mi się głupio i nieprzyjemnie. Wydało mi się dziwne, że wcześniej go nie zauważyłam, a byłam przecież wyjątkowo spostrzegawcza. Dreszcz przebiegł mi po plecach. Jednak wytłumaczyłam sobie, że dziwne odgłosy pochodziły zapewne z sąsiedztwa. Przy uchylonych oknach głos niósł się daleko. Szybko opuściłam domostwo, dźwigając do śmietnika worki i wmawiając w siebie, że mój pośpiech wynika jedynie z tego, że nie chcę spóźnić się na kolację, aby móc ją zjeść w towarzystwie doktora. Szedł teraz obok mnie, milczący i jakby nieobecny. Ranek był ciepły. Powietrze przejrzyste. Jeszcze snuły się nikłe mgiełki, ale słońce różowiło już szczyty gór, łagodziło mroczność lasów. Zapowiadał się wspaniały dzień. Na minibus do Kuźnic czekaliśmy z Ryszardem zaledwie kilka minut. Jego wóz, po jakimś stuknięciu przez młodocianego kierowcę, miał być gotowy dopiero za dwa dni. Siedzieliśmy ciasno obok siebie w niewygodnych fotelach, wsłuchując się w zacichające, to znów głośniejsze słowa radiowego spikera. Nadawano poranne wiadomości. - Podskoczyły notowania dolara - oznajmił po chwili gdy zaczęto nadawać muzykę. - Inflacja - skwitowałam wzruszeniem ramion. Mało mnie to w tej chwili interesowało. Wpatrywałam się w szarą nawierzchnię umykającej w tył drogi, szukając w myślach tematu do rozmowy. Oboje zachowywaliśmy się jakoś nienaturalnie. Nie mogłam zrozumieć dlaczego, co było tego powodem. Uchwyciłam kątem oka, że patrzył w moją stronę. W jego wzroku zaczęłam dopatrywać się czegoś krytycznego. Poczułam się głupio. W spojrzeniach mężczyzn napotykałam zazwyczaj zainteresowanie. Czasem nawet zachwyt. Byłam do tego przyzwyczajona. Wiedziałam, że mogę się podobać. Już w college'u koleżanki zazdrościły mi powodzenia u chłopaków. Mimo woli westchnęłam. Przypomniała się porażka z Benem. Dziś już nieważna i nawet śmieszna. Zdążyłam wydorośleć, a jednak... - Myślę, że dobrze nam zrobi kawa w schronisku... - wdarł się w moje rozmyślania głos doktora. - Z pewnością - przytaknęłam cierpko, zła na siebie, że nie potrafię zdobyć się na nic innego. Chociażby na uprzejmy uśmiech. - Czuje się pani dobrze? - nachylił się w moją stronę, ściszając głos. Otaczali nas poupychani ciasno turyści z plecakami. - Doskonale, a pan? - spytałam odruchowo. - Źle spałem - westchnął - mam problem... - uzupełnił. - Każdy ma jakiś... - pomyślałam o rychłym remoncie domostwa. - Piękne kobiety zazwyczaj ich nie mają - banalność stwierdzenia niemile mnie zaskoczyła. Miałam skłonność do idealizowania mężczyzn. Zwłaszcza tych, którzy mi się podobali. - Bez względu na płeć, ludzie nie są ich pozbawieni. Uśmiechnął się nieznacznie, posłał urokliwe spojrzenie. Z każdym dniem wydawał się przystojniejszy. Wytrącało to z równowagi, niepokoiło. Nie należało entuzjazmować się pierwszym poznanym mężczyzną. Jednak wyglądało na to, że jest mną zainteresowany, a ja czułam się bardzo samotna. Szliśmy pnącą się w górę szeroką, kamienistą drogą. Wymienialiśmy z rzadka jakieś nieistotne uwagi i spostrzeżenia. Napomknął, że w ubiegłym sezonie spędził urlop w schronisku na Kalatówkach, jeżdżąc na nartach. Warunki śniegowe były nienajlepsze. Udzielił pierwszej pomocy młodej dziewczynie, która uległa paskudnemu wypadkowi. Przyleciał po nią helikopter. - Boże, co za urzekający widok! - nie mogłam powstrzymać okrzyku. Zatrzymał się raptownie. Posłałam mu przepraszające spojrzenie, zapatrzona w łagodne szczyty górskie porosłe smrekami. Wiosenne słońce różowiło wierzchołki, przechodząc w złotawy odcień ku dolinom. Po wyblakłym błękicie opalizującego nieba płynął pierzasty obłoczek. Wokół panowała cisza, gdzieś w pobliżu rozległ się krzyk ptaka. Staliśmy obok siebie na wąskiej ścieżce między świerkami. Kropelki rosy mieniły się tęczą na rozpiętych pajęczynach. - Lubi pani dzieci? - padło pytanie. Na moment zaniemówiłam sądząc, że zwariował. Odwróciłam powoli głowę. Patrzył na mnie przytomnie i z uwagą. - Nie zastanawiałam się nad tym... - odpowiedziałam zaskoczona dziwnym, nieoczekiwanym pytaniem, nie pasującym do nastroju chwili. - Poza tym... - usiłowałam zebrać myśli. - A właściwie, dlaczego pan o to pyta? - To dość skomplikowane, trudne do wytłumaczenia. Przynajmniej w tym momencie... - roześmiał się nieszczerze. - Właściwie nie powinienem o to pytać. Zagalopowałem się myślowo... - miał minę skarconego chłopca. - Bywa tak czasem... - przyszłam mu z pomocą, uśmiechnęłam się pojednawczo - jest pan równie impulsywny jak ja... - Pytanie było głupie i nie w porę - przyznał po chwili, idąc obok mnie. Przyszło mi natychmiast do głowy, że jest zapewne wdowcem z kilkorgiem dzieci i szuka dla nich mamusi. Postanowiłam mieć się na baczności, jakoś go delikatnie wybadać. - A pan lubi? - spytałam podchwytliwie, z rozmarzonym uśmiechem, jakbym już tuliła do siebie tę całą gromadkę. - Jeśli są grzeczne, dobrze wychowane, a przede wszystkim nie moje... - przyznał z rozbrajającą szczerością i z figlarnym błyskiem w oczach, jakby wyczuł intencję pytania. Szliśmy teraz ścieżką biegnącą nad stromym, mrocznym urwiskiem. - Na tej drodze można spotkać się z niedźwiedziem. Jest tu nawet tabliczka z ostrzeżeniem - oznajmił, rozglądając się na boki. - Kiedyś trzeba umrzeć - powiedziałam odważnie, przyspieszając mimo woli kroku. Rozglądałam się przy tym po drzewach, na które i tak nie potrafiłabym się wdrapać. Droga pięła się stromo ku górze. Prowadziła przez bielejące, spiętrzone w zeschłych trawach głazy. Ryszard co parę kroków podawał mi kurtuazyjnie rękę. Korzystałam z niej chętnie i wcale nie dlatego, że była pomocna. Nie stanowiło dla mnie problemu przeskakiwanie z maliniaka na maliniak. Po prostu dotyk jego ciepłej, mocnej dłoni sprawiał przyjemność, poprawiał nastrój. Coś się między nami ponownie nawiązywało. Jeszcze wciąż był wczesny ranek. W wyższych partiach gór nie napotkaliśmy dotychczas nikogo z turystów. Las pachniał świeżością. Ptaki nawoływały się miłośnie i było trochę tak, jakby ten pełen spokoju i ciepła krajobraz stworzono tylko dla nas dwojga. Gdy oglądałam się za siebie, napotykałam uważne, a może nawet i czułe spojrzenia brązowych oczu. Przed sobą miałam rozsłonecznione niebo, wierzchołki strzelistych smreków, jaskrawą biel skałek. - Jak dobrze jest żyć! - stwierdziłam spontanicznie i głośno, gdy któryś raz usiłował podtrzymać mnie pod łokieć. - Od teraz, góry już zawsze będą kojarzyły się tylko z panią, Izabell - usłyszałam jego lekko zdyszany głos. Pięliśmy się szybko pod górę. - To dobrze - powiedziałam bez namysłu i na szczęście ugryzłam się w język. Mało brakowało, abym przyznała się, że jestem właścicielką posiadłości, zaprosiła do siebie na któryś weekend. I chociaż nie powiedziałam nic więcej, poczułam nagły przypływ energii, chęć do porządków, szybkiego remontu. Miałam wreszcie własną motywację. - Tak niewiele o pani wiem... - zrównał się ze mną na mniej wyboistej, szerokiej drodze. - I wzajemnie - poprawiłam zsuwający się z ramienia chlebak. - Może pani pytać o wszystko, co tylko panią interesuje. - Pan także - zrewanżowałam się z miłym uśmiechem, chociaż wiedziałam, że żadne z nas nie powie absolutnej prawdy. Ubarwi ją albo czegoś nie dopowie, coś tam przeinaczy lub skłamie. Uśmiechnęliśmy się do siebie nijako. - Dochodzimy do schroniska - stwierdził, - zaraz je zobaczymy w całej okazałości. Drewniany taras w półcieniach i słońcu był pusty, poza jedynym turystą. Nakładał właśnie ciężki szafirowy plecak ze stelażem. - Chyba wybiera się na Czerwone Wierchy, a może na Kasprowy... - skomentował doktor, zwalniając kroku - dobrze, że będziemy tu sami, w ciszy i słońcu... - twarz mu pojaśniała uśmiechem, błysnął białymi zębami. Nasunęły mi skojarzenie z kostkami cukru. - Pewnie nie na długo... - westchnęłam, obserwując sylwetkę mężczyzny ruszającego spod schroniska wolnym, miarowym krokiem. - Wymarzony dzień na wędrówkę... - popatrzyłam na Ryszarda. Skinął ze zrozumieniem głową. Pomyślałam, że byłoby dobrze mieć tu na zawsze kogoś bliskiego sercu, kto znałby dobrze Tatry, z kim mogłabym je przemierzać, o zmierzchu popijać herbatę, cieszyć się zapadającą powoli nocą, spać w schroniskach. Uświadomiłam sobie nagle, jak bardzo jestem samotna. - Posmutniała pani. Co się stało? - Nie posmutniałam - zaprzeczyłam przekornie ruchem głowy - pomyślałam jedynie, że moje życie ułożyło się całkiem inaczej niż się tego spodziewałam, niż było zaprogramowane przez rodziców od samego dzieciństwa. Dziwne... - zamyśliłam się. - Zawsze bywa inaczej, niż sobie to wyobrażaliśmy. Czasem gorzej, czasem lepiej, ale zazwyczaj całkiem nie tak, jakby się pragnęło... - uśmiechnął się nostalgicznie i przepraszając zostawił mnie na tarasie, aby pójść przywitać się z właścicielką, swoją dobrą znajomą, i coś dla nas zamówić w bufecie. Usiadłam na niskiej, szerokiej ławie, opierając się plecami o nagrzane słońcem bale. Przede mną rozciągał się widok na bezkres nieba i zieloność hali biegnącej ku górskim szczytom. Gdzieś tam w górze, w błękitach, wybłyskiwał srebrzysty punkcik odrzutowca. Ciągnęła się za nim biała, powoli zanikająca smuga. Wpatrywałam się w nią z bolesnym smutkiem, z tęsknotą za rodzicami. Co czuli, o czym myśleli w momencie, gdy zdali sobie sprawę, że giną? Tysiące razy zadawałam sobie to pytanie. Nigdy nie znalazłam prawdziwej odpowiedzi. Wmawiałam w siebie, że nie cierpieli, że stało się to tak nagle, że nawet nie zdążyli zauważyć, kiedy znaleźli się po tamtej stronie życia. Łatwiej było istnieć z taką świadomością i z wiarą, że się tam kiedyś spotkamy. Z chwilą śmierci nie umiera się, jedynie przechodzi w inną formę życia. Tak tłumaczyła mi babcia. Gdziekolwiek byłam i gdzie tylko dotarł do mnie podniebny warkot samolotu, wciąż na nowo ożywało we mnie tamto wydarzenie. Nie potrafiłam się od niego uwolnić. Może właśnie te moje uporczywe myśli, tęsknota i wiara sprawiły, że tamtej zimy w Oslo ujrzałam to, co pragnęłam zobaczyć? I teraz, w tym cudownym zakątku pełnym spokoju i słońca, powróciła do mnie owa dziwna historia, niczym projekcja dziesiątki razy oglądanego filmu. Znów znalazłam się w zimowym, śnieżnym krajobrazie północy. Brodacz prowadził wóz szybko i sprawnie. Tak go właśnie niewyszukanie nazywaliśmy. Imię Jan było równie mało oryginalne. Śnieg przywierał do szyby, wycieraczki przesuwały się jednostajnym, usypiającym rytmem. W ciepłym wnętrzu wozu szalał Mahler w Trzeciej Symfonii, zamknięty w kasecie. Wydawało się, że rozsadzi od wnętrza poruszające się pudło na czterech kołach, rozniesie je w drobne kawałki, rozsieje wśród fiordów, zagubi w śnieżycy. Odruchowo dotknęłam palcami skroni. Groźne, narastające dźwięki waliły się na moją głowę, jak lawina. Męczyły, wprowadzały w rozdrażnienie. Muzyka nie była tym, co najbardziej kochałam. Zerknęłam z ukosa na wygodnie rozpartego za kierownicą Brodacza. Zastanawiałam się, jak wytrzymuje wielogodzinne samochodowe koncerty stereo. Błogość malowała się na rumianej, pyzatej twarzy. Trochę przytył od czasu, kiedy się ostatnio widzieliśmy. Sięgnęłam po tabliczkę czekolady. Rozbawił mnie roześmiany pysk krowy na opakowaniu. - Dla mnie też kawałek - upomniał się Brodacz, odrywając na chwilę wzrok od zamglonej perspektywy, ujętej w zielone ściany świerkowych lasów. - Siedzisz tak cicho, jakbyś nie była sobą - dodał z ustami pełnymi mlecznej czekolady. - Słucham koncertu - westchnęłam. - Wspaniały, prawda? - Aha! - przytaknęłam bez przekonania. Brodacz uśmiechnął się wyrozumiale. W tej samej chwili zaległa błogosławiona cisza. Odetchnęłam z ulgą. Świat znów wydał się łaskawy i tak spokojny, jak otaczający nas zewsząd krajobraz. Z zacichającej powoli śnieżycy wyłaniał się coraz wyraźniejszymi konturami. Przed maską saaba wirowały już tylko pojedyńcze płatki. Szarość nieba rozjaśniały smużki błękitu. - Dlaczego wybrałaś akurat Oslo? - zastanawiał się głośno Brodacz. Musiało go to widocznie od dawna intrygować. - Miałaś do wyboru ciekawsze miejsca. Chociażby Paryż... - Nie wiem... - skłamałam. To, co mnie do tego skłoniło, nie nadawało się do jednoznacznej odpowiedzi. Musiałabym sięgnąć do czasu, w którym się jeszcze nie znaliśmy, a mnie przyśnił się ten dziwny, powtarzający się kilkakrotnie sen. Brodacz poczuł się wyraźnie urażony. Zbyt dobrze mnie znał, aby nie wiedzieć, że dałam wykrętną odpowiedź. - Później ci o tym opowiem... - przerwałam narastającą ciszę. Ogarnęło mnie poczucie winy, jak zwykle, gdy mijałam się z prawdą - nie jest to właściwie nic konkretnego... Na razie nie chcę o tym nawet myśleć. Patrzyłam przed siebie, pełna wewnętrznego spokoju i oczekiwania na coś, co wiedziałam, że nie może się spełnić. - Patrz, wychodzi słońce! - Brodacz taktownie zmienił temat, poprawił się w fotelu. Zaledwie przed paroma dniami siedzieliśmy we troje pod wiszącą lampą z surowego drewna. Przypominała kształtem pudło po gwoździach. Brodacz, Zbyszek i ja. Za oknami ich pięknego domu błękitniał zimowy zmierzch, różowił zachodem betlejemską gwiazdę zawieszoną na szklanej tafli okna. Wychodziło na ośnieżony ogród i pogodne niebo. Brodacz zapalał pomarańczowe świece w dziesiątkach lichtarzy. Zbyszek, przytulony do mego ramienia, głaskał mnie po ręce, coś tam mamrocząc czule i przyjaźnie. Wtedy właśnie padło pytanie, co bym chciała zwiedzić, dokąd pojechać. Miał to być bożonarodzeniowy prezent i niespodzianka, o której w żartach i niedomówieniach przebąkiwali. Gościłam u nich w Szwecji na kilka miesięcy przed wyjazdem do Polski. Proponowali Francję, jako że nie byłam tam jeszcze jako dorosła dziewczyna, a obaj mieli w Paryżu serdecznych przyjaciół. Brodacz odwiedziłby ich chętnie. Mieliśmy pojechać tylko we dwoje, w czasie jego urlopu. Zbyszek przygotowywał się do koncertu na sztokholmskim zamku. - Jeśli mogę wybierać... - zaczęłam z bijącym z emocji i wzruszenia sercem - to bardzo, ale to bardzo chciałabym pojechać do Norwegii... - przesunęłam wzrokiem po pełnych niedowierzania twarzach. - Do Oslo - uzupełniłam po chwili wahania z lękiem, aby nie spytano mnie o powód. - Tyż ładnie! - skwitował Zbyszek. Musiało go coś widocznie zastanowić w moim głosie, bo o nic więcej nie pytał. - Zwiedzimy galerię obrazów Muncha i muzeum Wikingów. Możemy także pojechać do Hochenhohen, na skocznię narciarską - zadecydował Brodacz i zaczęliśmy się głośno zastanawiać nad terminem wyjazdu. Brodaczowi najbardziej odpowiadał najbliższy piątek i właśnie tego dnia, wczesnym rankiem, ruszyliśmy w drogę do Norwegii. - Zbliżamy się do granicy - oznajmił, zwalniając. Rozglądał się uważnie na boki. - Zatrzymamy się? - Po co? - spojrzał na mnie z zaciekawieniem - nie mamy przecież nic do oclenia. Zwolniłem, żeby mogli dojrzeć z okna numery rejestracyjne wozu - objaśnił z zadowoleniem, jakby to usprawnienie było jego własnym pomysłem. Pokręciłam z uznaniem głową i już byliśmy w Norwegii. - Słuchaj... - zaczęłam po chwili, - czy moglibyśmy... To znaczy, bardzo bym chciała obejrzeć od środka dworzec kolejowy. - Dworzec? - zdziwił się Brodacz, zapatrzony w ośnieżoną perspektywę szosy. - Jeśli chcesz, może być i dworzec - zerknął w moją stronę z niedowierzaniem. - To cudownie! - Nie mógł wiedzieć, że cała historia zaczęła się właśnie na tym nieznanym mi dworcu w Oslo, pojawiającym się w dziwnych, powtarzających się uporczywie snach. Tylko tam mogło się zdarzyć to, co według wszelkiego prawdopodobieństwa i zdrowego rozsądku zdarzyć się nie mogło. Wbrew rozsądkowi przez wiele lat czekałam na ten moment z jakąś irracjonalną nadzieją. Wzruszenie nabiegło łzami do oczu. Nieznacznie przeciągnęłam palcami po rzęsach. - Słońce razi w oczy - odezwał się nieoczekiwanie Brodacz - okulary znajdziesz w schowku pod rękawicami. - Patrzył przed siebie z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Wyglądało na to, że się nad czymś głęboko zastanawia. Sięgnęłam po przydymione szkła. Przez chwilę obracałam je niezdecydowanie w palcach. Były dla mnie za duże i za ciężkie. Szukałam w myśli jakiegoś tematu. Nic mi nie przychodziło do głowy. - Właściwie możemy nawet zjeść kolację w dworcowej restauracji - przerwał narastającą ciszę Brodacz. - Miły lokal i w pobliżu hotelu, w którym zanocujemy. - Świetnie! - zgodziłam się skwapliwie. - Pojęcia nie masz, jak bardzo się cieszę z naszej wycieczki - dodałam ciepło i dotknęłam palcami jego policzka. Roześmiał się i włączył radio. Zawirował staroświecki walc. - Za chwilę nadadzą wiadomości i prognozę pogody. Rozlewna melodia powoli cichła. Milczeliśmy przez długą chwilę. Brodacz słuchał relacji z wydarzeń dnia w charkotliwej mowie, na przydechu, a ja wchodziłam powoli w czas przeszły rodem z mego snu. W myśli powtarzałam uparcie słowo "Oslo". Było znakiem wywoławczym zaklęciem, kluczem do zagadki, S.O.S. z tamtego brzegu - Oslo, Oslo, Oslo... Słowo to przybliżało senną wizję dworca w starym stylu. Ogromny, kolisty hol. Żółtawa szarość ścian z biegnącym wysoko, u samej góry fryzem z białych stiuków. Pod nimi połyskujące szybami owalne okna, a na wprost wejścia zegar. Krągły i wielki, z czarnymi wskazówkami na białej tarczy. Wizja ze snu zapadła na zawsze w pamięć przez powtarzające się zagadkowe majaki. Ilekroć usłyszałam gdzieś słowo "Oslo", zjawiało się przed oczami wnętrze tego, nie widzianego na jawie, dworcowego holu. Jednocześnie z nim przypominała się i tamta rozmowa z mamą w rozmazany deszczem poranek w Szkocji, chociaż obie te rzeczy działy się w różnym czasie. Zapatrzona w spływające po szybach krople wiosennego deszczu, opowiadała żarliwie o starym domu i ziemi swoich przodków. Nakazywała mi nieomal powrót do rodzinnego gniazda, gdy przyjdzie ku temu pora, jakby coś przeczuwała i chciała się upewnić, że uszanuję jej wolę. Przyrzekałam płacząc, chociaż nie byłam skłonna do łez. Płynęły niepowstrzymanie, chociaż nie rozumiałam, dlaczego tak się dzieje. Nie było ku temu powodu i nawet nie przeczuwałam, że nadejdzie taki czas. - Nad czym się tak zamyśliłaś? - wdarł się w moje myśli głos Brodacza. Dawno już przebrzmiały słowa spikera, a ja jeszcze czułam na wargach słony smak tamtych łez. Wzdrygnęłam się. Było tak, jakby w bezruch głębokiej studni zapadł się z pluskiem kamień. - O takich różnych dziwnych rzeczach - odpowiedziałam zdławionym głosem, chociaż starałam się, aby zabrzmiało to zwyczajnie i bez podtekstu. Nie miałam ochoty na rozmowę. Narastała we mnie niecierpliwość, obawa, że mogę się spóźnić na umówione spotkanie, że coś przegapię, rozminę się z czymś nieokreślonym. Poruszyłam się niespokojnie, rozejrzałam dookoła. Wjeżdżaliśmy w ośnieżoną ulicę miasteczka, a może tylko dużej osady. Wzdłuż świerków z puszystymi nawisami bieli ciągnęły się, podobne do siebie, zabudowania w kolorze brązu i granatu z białymi framugami drzwi i okien. Za ich szybami wybłyskiwały złotawym blaskiem świece w ozdobnych, drewnianych lichtarzach. Brodacz, pochylony nad kierownicą, rozglądał się uważnie i zaczął raptownie hamować. Znaleźliśmy się przed długim, przeszklonym pawilonem, jarzącym się kolorowymi lampkami nad wejściem ozdobionym wieńcami z ostrokrzewu, przewiązanymi złotymi wstążkami. Płonące na stolikach czerwone świece i zapach jedliny przydawał wnętrzu świątecznego nastroju i przytulności. Trochę jak na świątecznej kartce z najlepszymi życzeniami. - Zjemy tu obiad - zadecydował Brodacz, przeciągając się w fotelu. - Nie jestem właściwie głodna... - westchnęłam, bo tak naprawdę chciałam jak najszybciej znaleźć się na miejscu. - Głodna, nie głodna, ale czas na posiłek - odezwał się w Brodaczu lekarz. Ogromny i barczysty w czerwonym swetrze wysiadł z wozu. Jadłam pospiesznie i bez apetytu. Rzadko mi się to zdarzało. Myślami byłam na dworcu w Oslo, znanym mi jedynie ze snów... Ryszard dotknął nagle mego ramienia. Drgnęłam. Trzymał tacę z dwoma parującymi kubeczkami i spoglądał na mnie z uśmiechem. - Przepraszam, że trwało to tak długo... - zaczął szeptem - wdałem się w rozmowę z kierowniczką. O niedźwiedziu. Zimą wytłukł okna i usiłował wedrzeć się do kuchni. Czekałem także chwilę, aż przygotuje nam herbatę z rumem... - postawił tacę na ławie, siadając obok mnie. - Miała być kawa - zdumiałam się. - Może być i kawa, za chwilę... - zajrzał mi w oczy. - Pomyślałem jednak, że herbata z podwójnym rumem dobrze nam zrobi, poprawi samopoczucie. - Może i tak - zgodziłam się, grzejąc dłonie o kubek. Mimo słońca powietrze było jeszcze chłodne i rześkie. - Dobry pomysł - dodałam, żeby zrobić mu przyjemność. - Gdy przyszedłem, miała pani przymknięte oczy i bardzo nieszczęśliwą minę - obserwował mnie bacznie, - coś pani chyba jednak dolega. Jestem lekarzem i potrafię czasem wyczytać coś z twarzy pacjenta. - Z twarzy? - wykrzyknęłam impulsywnie i natychmiast poczułam się głupio. Jego specjalność kojarzyła się z czymś zupełnie innym. - Pani Izabello... - rozciągał wolno słowa, udając zdumienie, jakby chciał mnie zawstydzić. Jednocześnie usiłował zapanować nad śmiechem. - Tego bym się po pani nie spodziewał... - Całe szczęście, że ma pan poczucie humoru. Rzadka cecha! - roześmiałam się, przełknąwszy łyk gorącej herbaty. - Ta rumówka też się panu udała. Świetna! - Nie odpowiedziała pani na moje pytanie - wrócił do interesującego go widocznie tematu. - Rzeczywiście jest pan ciekaw? - popatrzyłam mu w oczy. - Może wyda się to pani śmieszne... - zniżył głos - ale polubiłem panią już podczas pierwszego śniadania, jakie jedliśmy przy wspólnym stoliku. Zapamiętałem nawet, że miała pani na sobie oryginalną szkocką spódnicę z agrafką i biały sweter z przerzuconym przez ramię kraciastym tartanem... - Jak na mężczyznę, to rzeczywiście zadziwiające! A przy tym imponująca znajomość rzeczy... - zdumiałam się. - Słowo tarta jest tutaj prawie nieznane, a może tylko nie używane w potocznym języku. - Miałem kiedyś przyjaciela Szkota... - skwitował sucho i przez moment zapatrzył się na góry. Nie śmiałam zapytać, co się z nim stało. Czas, jakiego użył, mógł sugerować śmierć albo zerwanie. Nie należało bez potrzeby drążyć. - Cudownie tutaj... - szepnęłam w rozmarzeniu, - i ta cisza poranka, i smak herbaty... - urwałam, żeby nie powiedzieć za dużo. - I pani, taki wspaniały kumpel przy mnie - dokończył i stuknęliśmy się kubeczkami. Zrobiło mi się nagle bardzo wesoło, ciepło na sercu. - Więc nie zdradzi mi pani tego, o czym myślała? - szukał uporczywie moich oczu. Usiłowałam uciec od jego wzroku. Podobał mi się bardzo jako mężczyzna i obawiałam się niepotrzebnych komplikacji. Wiedziałam, że wkrótce kończy mu się urlop, a co z oczu, to i z serca, jak mawiała moja mama. - Czy wierzy pan w życie po śmierci? - Życie po śmierci? - powtórzył z namysłem i przez chwilę milczał. Obserwowałam go kątem oka. - Nigdy się nad tym poważnie nie zastanawiałem, ale chyba jest coś... Nie można całkiem wykluczyć takiej ewentualności... - podniósł na mnie wzrok. - Czy to, o czym pani myślała, dotyczy tego zjawiska? - Może niezupełnie, ale spotkało mnie coś, czego do dziś nie potrafię sobie wytłumaczyć. Ta wizja prześladuje mnie, chociaż od całej historii minęło sporo czasu. Wszystko zaczęło się od snów - zerknęłam niepewnie w jego stronę. Podchwyciłam błysk zainteresowania w oczach; były piękne i rozumne. - Niech mi pani opowie... - prosił, kładąc swoją dłoń na mojej. Nie cofnęłam ręki. Przeniosłam wzrok na góry skąpane w złotawym poblasku słońca. - Tak się złożyło, że znalazłam się w Norwegii. Wcześniej już kilkakrotnie śnił mi się dworzec w Oslo. Nigdy go przedtem nie widziałam, nie znałam nawet z fotografii. Sny zaczęły się po śmierci mojej mamy i w jakiś sposób były z nią związane... To znaczy... - chwilę się zastanawiałam - wyglądało to tak, jakbyśmy miały się zobaczyć w Oslo, jakby przywoływano mnie tam snami... - Dziwne... - szepnął, objął ramieniem. Oparłam o nie z ufnością głowę, traktując ten gest zwyczajnie i naturalnie. - I co stało się dalej? - Dworzec okazał się dokładnie taki, jaki prześladował mnie w snach. Nawet zgadzał się kolor ścian - westchnęłam. - Obeszłam perony. Także były mi już znane. Nawet tablica informacyjna... Nic się jednak nie wydarzyło. Czułam się zawiedziona i rozczarowana. - Zaciekawia mnie pani... - przygarnął mnie mocniej do siebie, jak przestraszone czymś dziecko i tak się trochę poczułam. - Kolację zjedliśmy z Brodaczem w restauracji dworcowej. Oczekiwałam wciąż, że za chwilę stanie się coś, co według mnie powinno się wydarzyć. Czekałam podekscytowana i niecierpliwa. Rozglądałam się po nielicznych gościach. Obserwowałam drzwi i, jak twierdził Brodacz, byłam obecna jedynie ciałem. Zachowywałam się po trosze jak automat. Nie zwracałam nawet uwagi na to, co jem i ile jem, rzecz dla mnie niezwykła... - uśmiechnęłam się do wspomnień i słów Brodacza. - I co? - dopytywał się doktor. - Na razie nic. Po kolacji włóczyliśmy się trochę po mieście. Zajrzeliśmy do muzeum Muncha, kupiliśmy jakieś owoce i rozstaliśmy się pod drzwiami naszych pokoi, żeby rano o ósmej spotkać się w jadalni na śniadaniu - wysunęłam się z jego ramion, upiłam łyk herbaty. - Czy ten ktoś, ten Brodacz... - zająknął się - był dla pani kimś bliskim? - Oczywiście! - przytaknęłam. - Ja dla niego także i tak jest do dziś, chociaż znajdujemy się w innych krajach. Korespondujemy jednak... - uzupełniłam i w tym momencie wydało mi się, jakby uścisk ręki doktora zelżał. Przeraziłam się, że mógł opacznie zrozumieć moje słowa. Zaczynało mi na nim zależeć. - Jesteśmy tylko... - zaakcentowałam ostatnie słowo - w wielkiej przyjaźni. Nie interesują go kobiety - dodałam, żeby wszystko stało się jasne. - To cudownie! - westchnął z widoczną ulgą - jest pani wspaniała i tolerancyjna, czego nie można powiedzieć o naszym społeczeństwie - cmoknął mnie w policzek. - Niech pani opowiada dalej... - prosił, obejmując mnie ponownie ramieniem. Sprawiło mi to przyjemność. Nasze usta były tak blisko, że pożałowałam, iż nie skorzystał z okazji. Rum w herbacie rozgrzewał i wszystko, na co spojrzałam, wydawało się podwójnie piękne i bliskie. - Śniadanie trwało dość długo. Próbowałam wielu potraw ze szwedzkiego stołu. Brodacz przeglądał prasę, a ja dwa razy wracałam z talerzykiem po śledzie z goździkami na słodko. - Koszmar... - jęknął doktor - śledzie na słodko! - Zaraz też przeprosił za ten zwischenruf, jak się wyraził, a ja ciągnęłam dalej, rozmarzona jego bliskością. - Po mojej drugiej filiżance herbaty, a jego trzeciej kawy, poszliśmy na spacer przed zaplanowaną jazdą do Hochenhohen. Chciałam obejrzeć skocznię narciarską. - Jeździ pani na nartach? - wtrącił. Skinęłam głową, nie przerywając opowiadania. - Co chciałabyś jeszcze obejrzeć w mieście? - zapytał Brodacz, a ja bez zastanowienia, tak jakby mi ktoś podszepnął, zdecydowałam się na odwiedzenie parku Vigellanda. Poszliśmy, chociaż Brodacz miał trochę inne plany... - uzupełniłam zawieszając głos. I w tej samej sekundzie znalazłam się w tamtym czasie, i w tamtej zimowej scenerii. Uśpiony latami obraz objawił się z całą wyrazistością. Znalazłam się w ośnieżonym parku, otoczona rzeźbami nagich chłopców. Brodacz bez słowa uwieczniał mnie na niezliczonej ilości fotografii. Fotografowanie było, między innymi, jego pasją. Park był pusty. Błądziliśmy długo po ogromnym obszarze, wydeptując ścieżki w głębokim śniegu. Skrzył się i różowił w nikłym słońcu mroźnego ranka. Rozglądałam się po drzewach w szadzi, rzeźbach pokrytych śniegiem, po bezludnym parku z niewielką nadzieją, że coś się tu jeszcze może wydarzyć. Coś, na co wciąż czekałam. Powoli, z ociąganiem, kierowałam się ku wyjściu. Wiedziałam, że Brodacz przed czekającą nas drogą chciał wypić jeszcze kawę, kupić kilka takich gatunków sera, za którymi przepadał. Były podobno znacznie tańsze niż w Szwecji. W pobliżu ozdobnej ażurowej bramy dreptało po śniegu stadko dzikich kaczek. Były obłaskawione, garnęły się do ludzi. Przykucnęłam przy nich. W kieszeni kożuszka znalazłam jakieś resztki pokruszonych ciasteczek. Karmiłam ptaki przez chwilę. W momencie, gdy się podnosiłam, uchwyciłam kątem oka wchodzącą przez uchyloną bramę parę ludzi. Szli bardzo powoli, trzymając się pod ręce. Kobieta, odziana w obszerne futro z norek, szła bez pośpiechu u boku mężczyzny, zapatrzona przed siebie. W jasnych, upiętych nad karkiem włosach, wysuwających się spod futrzanego toczka, połyskiwały drobinki śniegu. Mijali mnie, krocząc wydeptanym przez nas śladem. Coś mnie zastanowiło w sylwetce wysokiej szczupłej kobiety. Jakiś znajomy, zapamiętany ruch głowy, gdy obracała ją w moją stronę. Spotkałyśmy się przelotnie oczami. Była to twarz i spojrzenie mojej matki. Ujrzałam ją nagle żywą, chociaż jej szczątki od dawna spoczywały na cmentarzu w Szkocji. Z ustami otwartymi jak do krzyku, zamarłam bez ruchu, tylko serce waliło niczym oszalałe. Nie mogłam wydobyć z siebie głosu, uczynić żadnego gestu. W oczach kobiety dostrzegłam błysk zainteresowania, jakby coś sobie z trudem przypominała, szukała w pamięci. To tylko łudzące podobieństwo - powtarzałam gorączkowo w myśli, wpatrując się w delikatne, drogie mi i tak dobrze znane rysy. Nie mogłam się poruszyć z miejsca, łzy napłynęły mi do oczu, rozmazały rysunek twarzy. Na nowo odżył ból rozstania. Kobieta powoli, jakby z ociąganiem, odwróciła niechętnym ruchem głowę. Minęli mnie bez pośpiechu. Długo patrzyłam za nimi. Oddalali się, maleli w białej perspektywie parku kończącego się gigantycznym, ośnieżonym obeliskiem. Kobieta raz jeszcze, tak dobrze znanym mi ruchem, obróciła się, zatrzymała na ścieżce. Długo patrzyła w moją strone. Byłyśmy jednak tak już oddalone od siebie, że zaledwie domyślałam się, że zwraca się do mężczyzny, coś do niego mówi. Zdecydowanym ruchem ujął ją pod rękę i ruszyli razem przed siebie. Bezgłośnie płakałam. Brodacz o coś pytał, co umknęło mojej uwadze. Wiedziałam, że była to chwila spełnienia. Dokonało się coś, co było sygnalizowane snami. Prawdziwe i ostateczne pożegnanie z matką. Od tego spotkania moje dziwne sny ustały, a ja zrozumiałam, że czy chcę czy nie, muszę wrócić do Polski. Taka była jej wola... Zamilkłam, wpatrując się uparcie w górski krajobraz zielony wiosną, rozjaśniony słońcem. Z drogi biegnącej przez las nadciągnęła grupka turystów w kolorowych skafandrach. - To coś zupełnie nieprawdopodobnego... - dotarł do mnie przejęty głos Ryszarda. - Nie próbowała pani pisać? - Jedynie listy i to bardzo niechętnie... - uśmiechnęłam się blado. - A jak na to wszystko zareagował Brodacz? - dopytywał się niecierpliwie. - No, cóż... Zadowolonym głosem oznajmił, że obfotografował mnie i uwiecznił wszystko dokoła i że będę miała piękną pamiątkę z podróży. - Tych dwoje ludzi także uwieczniłeś? - zapytałam z nadzieją w głosie. - Jakich ludzi? - wyraźnie się zdumiał. - No, tę parę, która tak blisko przeszła obok nas. Jeśli pstryknąłeś mnie przy kaczkach, to i oni musieli znaleźć się w kadrze. - Nikogo przecież nie było! O czym ty mówisz? Byliśmy w parku jedynymi gośćmi. Coś ci się przywidziało albo swoim zwyczajem robisz mnie w konia - popatrzył na mnie tak jakoś dziwnie. - Chyba tak... - zgodziłam się skwapliwie, żeby o nic więcej nie pytał. - Jest pani niesłychanie wrażliwym stworzeniem, Izabell... - odezwał się wreszcie Ryszard i po długiej chwili milczenia zaproponował po filiżance kawy. * Trzeci dzień porządkowałam dom. Wciąż nie było widać końca. Szperałam w szafach, kredensach i komodach. Przekładałam z miejsca na miejsce te szpargały z kufrów i koszyków, które mnie specjalnie zainteresowały. Należało je przejrzeć, posegregować. Odkładałam na bok wszystko to, co wydawało się na pierwszy rzut oka najciekawsze. Uzbierała się taka ilość, że znów nie wiedziałam, co zrobić. Upychałam więc wszystko w plastikowe torby, a te z kolei ustawiałam pod ścianami. Ilość paczek, zamiast zmniejszać się, wciąż rosła. Spieszyłam się. Ryszard zaprosił mnie na lunch, który mieliśmy zjeść w "Kasprowym". Należało wreszcie zakończyć porządkowanie, wrócić wcześniej do hotelu. Wziąć prysznic, przebrać się do obiadu. Przestrzegaliśmy oboje tego rytuału. Ryszard był estetą, znał się na rzeczy, zauważał moje łaszki, co stanowiło rzadką cechę u mężczyzny. Dzień wcześniej prosił, abym zechciała poświęcić mu popołudnie. Zamierzał pokazać mi w całej okazałości kwitnące na hali Chochołowskiej krokusy. Wieczorem mieliśmy zjeść wspólną kolację. Kończył się jego urlop. Chciał go do końca spędzić w moim towarzystwie. Nie miałam nic przeciwko temu. Coraz bardziej absorbował moje myśli. Rozmowy z nim na przeróżne tematy sprawiały mi przyjemność. Potrafił interesująco opowiadać i miał o czym. Był świetnym kompanem i troskliwym, dobrze wychowanym mężczyzną. Wyraźnie mnie adorował, a jednak nie posunął się ani o krok dalej. Przy rozlicznych, nadarzających się okazjach, nieomal proszących się o coś więcej niż cmoknięcie w rękę, zachowywał się z dużą powściągliwością. Intrygowało to i podniecało. Nie mogłam doczekać się pierwszego pocałunku. Może była to jego wypróbowana metoda uwodzenia? - zastanawiałam się niejednokrotnie. A może to ja, spragniona uczucia, dopatrywałam się w jego słowach i cieplejszych spojrzeniach czegoś, co w ogóle nie istniało? Urządzając sypialny pokój, wciąż na nowo rozpamiętywałam każde jego słowo, dotyk dłoni, spojrzenie. Mało brakowało, abym pozwoliła sąsiadce powróżyć sobie z kart. Nie wierzyłam w takie rzeczy, mimo iż zapewniała, że jak dotąd wszystko, co z nich wyczytała, spełniało się co do joty. Zjawiła się w momencie, gdy ściągałam dres, aby nałożyć spódnicę i sweter. - Proszę pani - oznajmiła już na schodach radosnym głosem - od poniedziałku będzie przychodziła Grulowa do sprzątania! Zgodziła się, a mogę ręczyć, że uczciwa i robota pali się jej w rękach. Dopilnuje akuratnie wszystkiego, jak wejdą robotnicy... - Chwała Bogu! - odetchnęłam z ulgą. - Tylko niech pani jej zbytnio nie rozpuszcza! - zastrzegła się. - Zauważyłam, że ma pani lekką rękę do wydawania pieniędzy. Leoncjusz, ten by panią objaśnił, co i jak. Wszystkiego sam by dopilnował po sąsiedzku, ale to pędziwiatr i nigdy go nie ma, kiedy trzeba... - westchnęła boleśnie i rozejrzała się ciekawie po pokoju. - Ale tu już przejrzało! - pochwaliła z zadowoleniem. - Zobaczy pani, jak będzie pięknie, gdy Grulowa podłogi wyszoruje, ściany omiecie, meble odkurzy, dywany potrzepie. Nie pozna pani chałupy, a w przyszłym tygodniu będzie można zacząć przebudowę, jak było umówione. - Chyba bym tu bez pani zginęła, pani Aldono... - Co też pani opowiada! - wtrąciła skromnie, z widocznym zadowoleniem - dla mnie to radość, że pani tu zamieszkała. Po zgonie pani Eleonory zrobiło się smutno, jak na cmentarzu... - pokiwała głową. - Chociaż nie powiem. Nieboszczka się czasem ukazywała... - spojrzała na mnie z przestrachem, jakby powiedziała coś niewłaściwego. - Najbardziej się martwię tym, że pewnego dnia może pani stąd uciec - zmieniła natychmiast temat. - Nie po to go remontuję, żeby z niego uciec! - wzruszyłam ramionami, sznurując czarne, krótkie buciki. Pasowały do mojej sportowej spódnicy w granatowozieloną kratę. - To prawda - podchwyciła skwapliwie - jeśli pani dom polubi, to i on nie uczyni krzywdy, będzie przyjazny. Mój mąż twierdził, że są złe i dobre domy. Bywają także przeklęte. I wtedy mogą nawet doprowadzić swego właściciela do wariactwa. To fakt! - Zaraz, zaraz... - spojrzałam na panią Aldonę, bo coś przed chwilą uszło mojej uwadze. - Coś pani powiedziała o mojej ciotce... Jak to, ona się pani ukazuje? - przestraszyłam się. - Et, tak mi się powiedziało. Po prawdzie ukazuje się czasem, ale we śnie i to tak jakoś zabawnie. Ostatnio jeździła na rowerze w moim pokoju i to w czerwonej sukience z czarnymi guziczkami. W takim stroju jeszcze jej nie widziałam - zdumienie i namysł zabrzmiał w jej głosie. To, co napomknęła o domach, przypominało wywody mojej babuni. Może i było w tym coś, ale sen o ciotce nie odznaczał się niczym rewelacyjnym. Sama miewałam dziwaczne, a czasem koszmarne majaki. Bardziej zaintrygował mnie ten nieznany mąż. Pierwszy raz o nim wspomniała. Może był nim jednak ten tajemniczy, dziwny Leoncjusz? - A co dzieje się z szanownym małżonkiem, pani Aldono? - wtrąciłam niewinnym głosem podchwytliwe pytanie. - Rozstaliśmy się - stwierdziła krótko i rzeczowo. - Przykro mi... - bąknęłam rozczarowana i nie miałam już większych wątpliwości, że Leoncjusz był jej kochankiem. - Mnie nie... - uśmiechnęła się pogodnie - zbyt dużo pieniędzy wydawałam na papier, a pożytku żadnego... - odpowiedziała bez sensu i zamilkła. Przestawiła jakiś drobiazg z jednego okna na drugie. Stało ich sporo zgromadzonych na parapetach. Jakieś bibeloty, pokryte kurzem pamiątki z podróży nic już dziś nikomu nie mówiące. Były przeznaczone na śmietnik. - Dziwni ci moi sąsiedzi - pomyślałam, zerkając na głośno tykający zegar. Czas szybko uciekał. Nie lubiłam się spóźniać. Gratulowałam sobie, że godzinę spotkania ustaliłam między pierwszą a drugą, nie uściślając precyzyjnie pory. - Niezgodność charakterów? - zagadnęłam, nie bardzo rozumiejąc, co w tym wszystkim miał do rzeczy papier. - Tego bym nie powiedziała - obserwowała z zainteresowaniem, jak przeczesuję włosy przed zamglonym ze starości lustrem, zwieńczonym pozłacaną girlandą z róż. Stanowiło część antycznej toaletki. - Rzadko się nawet sprzeczaliśmy - uśmiechnęła się z zadowoleniem do mego odbicia w lustrze - u nas wszystko odbywało się bez słów... - ciągnęła z niejaką dumą w głosie - inni się kłócą, poniektóre żony leją swoich mężów, a ja załatwiałam wszystko korespondencyjnie. - Jak to? Sprzeczała się pani z mężem korespondencyjnie? - spytałam z niedowierzaniem, chcąc wyciągnąć coś więcej na ten temat. Pierwszy raz spotkałam się z czymś takim. Widocznie w tej rodzinie nie tylko Leoncjusz był "pofyrtany", jeśli w ogóle należał do rodziny. Miałam całkowity zamęt w głowie. - W początkach małżeństwa trochę rozmawialiśmy. Wkrótce jednak od tego ciągłego mówienia zaczęło boleć mnie gardło, ochrypłam, a z gadania i tak nic nie wyniknie. Mąż okazał się tak impregnowany jak przeciwdeszczowy płaszcz. Jedynie struny głosowe nadwyrężyłam - dodała, odchrząkując. - Wówczas kupiłam perforowany notes i zaczęłam pisać do niego kartki z różnymi życzeniami, przypomnieniami, upomnieniami. Wsuwałam je dyskretnie do kieszeni spodni, marynarki, płaszcza czy też wiatrówki, w zależności od pory roku, pogody i sytuacji. Gdy wyciągał chustkę do nosa albo pieniądze, w każdej kieszonce coś znajdował. Różną zawierały treść - uśmiechnęła się melancholijnie. - Na przykład pisałam: "dawno nie dostałam od ciebie kwiatów", "chciałabym mieć nowy płaszcz", "potrzebne są nowe firanki do sypialni", "kiedy wreszcie przyniesiesz moje ulubione czekoladki, obiecane przed pół rokiem?". Czasem były to upomnienia, że czegoś tam nie opłacił w terminie, że należałoby wreszcie zreperować kran, bo cieknie, że najwyższy czas odwiedzić moją sypialnię i takie tam różne... - wzruszyła niechętnie ramionami. - Czasem coś z tego spełniał, ale jak obliczyłam, na sto kartek załatwiał zazwyczaj jedną, a i to z dużym opóźnieniem. Fruwały nie tylko po ogrodzie, ale znajdowałam je czasem na ulicy, idąc po mleko do sklepu. - I co? - dopytywałam się niecierpliwie. Nie wiedziałam, co o tym wszystkim sądzić. Zastanawiałam się, które z nich dwojga miało większe odchylenie od normy albo specyficzne poczucie humoru. - Czy we wszystkich sprawach tak się państwo porozumiewaliście? - położyłam specjalny nacisk na słowie "wszystkich". - Jeśli myśli pani o tajemnicach alkowy... - sformułowała myśl jakoś tak afektowanie i po staroświecku - to porozumiewaliśmy się "ptasim szyfrem" - odchrząknęła. - Mieliśmy, proszę pani, oddzielne sypialnie i jeśli chciałam, żeby mnie w nocy odwiedził, to gwizdałam. Zdarzało się czasem, że ciche i melodyjne pogwizdywanie mnie samą usypiało... - popadła w zamyślenie. - On także przywoływał mnie w ten sposób. Tyle że głośniej, a do tego okropnie fałszował. Był całkiem pozbawiony muzycznego słuchu, z kolei ja mam wyczulone ucho, więc trochę mnie to denerwowało. Nie potrafił nawet powtórzyć tak znanej z operetki melodii, jak: "Ach, zejdź do gondoli, kochanko ty ma...". Możliwe, że właśnie dlatego tak niechętnie i rzadko gwizdał? - zastanawiała się ze zmarszczonym czołem. - I co wówczas? - brnęłam dalej rozbawiona, gotowa już do wyjścia. Przysiadłam jednak na brzegu łóżka. Temat był pasjonujący. Sąsiadka kręciła się niespokojnie po sypialni, wciąż coś bezmyślnie przestawiała z miejsca na miejsce. - Wtedy, chcąc nie chcąc, szłam do niego z pytaniem: "Czy ty aby przypadkiem nie gwizdałeś? Zdrzemnęłam się chwilkę i coś mnie zbudziło". Widzi więc pani, że byliśmy zgodnym i udanym małżeństwem. Nie mieliśmy powodów do sprzeczek. Tyle tylko, że najpierw wyrzucał te karteczki niby niechcący, a później bał się zaglądać do kieszeni. Zaszył nawet niektóre na okrętkę i to byle jaką nicią, nie pasującą kolorem... - pokręciła z niezadowoleniem głową - a mnie już wtedy także odeszła ochota do pisania i wyrzucania w błoto pieniędzy na papier. I tak, po dziesięciu latach małżeństwa, rozstaliśmy się w zgodzie. Sędzia przez trzy instancje nie chciał dać nam rozwodu, bo każde z nas wychwalało drugie... Sędziowie, to proszę pani, lubią wyciągać brudy, można powiedzieć, lubują się w nich nawet. Mąż wreszcie poradził mi, żebym na rozprawie opowiedziała, że znęca się nade mną fizycznie i moralnie, a przy tym paskudzi w łóżko... westchnęła z niesmakiem. - Z początku broniłam się, wreszcie uległam. Sprawa ciągnęła się już przeszło rok i wciąż nadzieja na rozwód była mała, a mnie coraz bardziej wytrącało z równowagi jego nieudolne, fałszywe pogwizdywanie, z którego i tak nic pozytywnego nie wynikało... - I jak się to wszystko skończyło? - wtrąciłam nieśmiało. - Zwyczajnie - uśmiechnęła się nieznacznie. - Jak się wreszcie rozwiedliśmy, mąż wyprowadził się do Poznania. Dostał tam dobrą posadę starszego księgowego w dużej firmie i dalej do siebie piszemy, ale już tylko karteczki z życzeniami z okazji różnych świąt. Ostatnio nawet otrzymałam list na dwie stroniczki. Aktualnie rozwodzi się z nową żoną. Okazała się zbyt gadatliwa. Ma przy sobie coś w rodzaju karabinu maszynowego, a on przyzwyczajony do ciszy. Dopiero teraz docenił moje karteczki i spokój, jaki panował w naszym domu. Dawał nawet do zrozumienia, że tęskni także do moich pierożków z kapustą, a nawet z serem, i chętnie by powrócił. Ale mnie już "wychłódło"... - uśmiechnęła się z zażenowaniem. - Leoncjusz także by nie dopuścił, abyśmy się zeszli... Zegar wybił trzeci kwadrans. Pozostało zaledwie tyle czasu, żeby szybkim krokiem dojść do hotelu. Poderwałam się z miejsca, sięgając po torebkę na ramię. - Bardzo panią przepraszam, ale... - zaczęłam. - Wiem, wiem... - wpadła mi w słowo, uśmiechając się wyrozumiale. - Pewnie ktoś na panią czeka w "Kasprowym" - zmrużyła filuternie oko. - Umówiłam się z dekoratorem wnętrz - skłamałam. Chyba mi jednak nie uwierzyła. Dziwni ludzie, ci moi sąsiedzi... - pomyślałam już po raz któryś. Była w tym jednak jakaś prawidłowość. Od zawsze tylko takich przyciągała moja osoba. Zaczęło się to od Madame Taffty, gdy miałam niepełne siedemnaście lat. Pochodziła podobno ze znakomitego rodu. Rodzice uważali ją za nieszkodliwą dziwaczkę i osobę doskonale wychowaną. Nie mieli więc żadnych oporów, gdy zapraszała mnie często na tradycyjne angielskie herbatki, chociaż z pochodzenia była Francuzką. Mąż, Anglik, piastował do samej, zresztą dość wczesnej, śmierci, jakiś ważny urząd w Izbie Gmin. Madame Taffty przylgnęła do mnie, niczym metalowy opiłek do magnesu. Bardzo mi to wówczas imponowało. Zapraszała do swojej posiadłości, skarżąc się, że bardzo nie lubi być w niej sam na sam z widmami przeszłości. Zwłaszcza o piątej godzinie. Przy herbacie z grzankami, podawanej przez równie jak gospodyni wiekową pokojówkę, raczyła mnie dodatkowo dziwnymi opowieściami z pogranicza metafizyki i snu. Wplatała w nie udziwnione sceny z życia erotycznego całej swojej rodziny, dawno spoczywającej pod nagrobnymi płytami na Pere Lachaise w Paryżu. Słuchałam jej z wypiekami na twarzy, bojąc się cokolwiek opowiedzieć rodzicom. Mogliby zabronić mi tych pasjonujących wizyt. Gdy ni z tego, ni z owego wpadała w gniew, co jej się dość często zdarzało, chwytała natychmiast za ołówek, będący zawsze w pobliżu i coś tam szybko rysowała na skrawku czerpanego papieru. Była estetką. Z tym czymś, wetkniętym do torebki, wychodziłyśmy na spacer. Czyniłam to chętnie. Okolica była piękna. Spacerowało się po niej, jak po starym parku. Gdy znalazłyśmy się daleko za jej posiadłością w Surray, wyrzucała kartkę za siebie, mamrocząc przy tym surowym tonem dziwnej treści zaklęcie: "nie waż się zbliżać, do mnie". Nigdy nie udało mi się dostrzec, co przedstawiał rysunek. Widząc moje zaciekawienie i słysząc ponawiane przy takich okazjach prośby, uchyliła rąbka tajemnicy, nigdy do końca nie wyjaśnionej. Dowiedziałam się tylko, że dzięki tym praktykom nie miała i mieć nie będzie żadnych problemów. Oczywiście, nie licząc tych z kotem Carlosem. Mimo że kastrat, był wciąż nastawiony amoroso, bez powodzenia jednak usiłował "parkać się" z jej suczką rasy ratlerek. Twierdziła z powagą, że Carlos jest nie tylko anormalny, ale także niemoralny, ponieważ nie lubi konfitur. Zwłaszcza z róży, które ona uwielbia. Największą jednak namiętność jej życia stanowiła biżuteria. Wspaniałym broszom, bransoletom, kolczykom, pierścieniom i diademowi, błyszczącemu niezliczoną ilością diamencików, nadawała męskie imiona. Podejrzewałam, że za tą wspaniałą biżuterią kryła się równie bogata kolekcja kochanków. Wszyscy oni dawno już przeminęli, wymknęli się z życia, rozpadli w proch. Pozostały po nich tylko imiona przyobleczone w kształt klejnotu. W ten jedyny sposób udało się im przetrwać i pozostać w pamięci Madame Taffty. Imiona były równie niecodzienne, jak i biżuteria przechowywana w "trumience wspomnień". Tak nazywała srebrną szkatułkę jej właścicielka. Spoczywali w niej: Armand, Salezy, Izajasz, Daniel, Świętopełk, Bonawentura, Laurent, Medar, Norbert i wielu, wielu innych. Ukazując czasem swoje przywiędłe dłonie naznaczone wątrobowymi plamami, zwracała się do mnie z wieloznacznym, trochę ironicznym uśmieszkiem: - Dziś jest, moja Egi, pewna rocznica... Nasunęłam więc na serdeczny palec Józefa. Był równie niepokaźny i zwyczajny, co ten pierścionek z półszlachetnym kamieniem. Ale czegoż można było więcej spodziewać się po tak pospolitym imieniu jak Józef? To nie to samo, co Armand. Cały tkwi w brylantowym diademie, razem ze swoimi grzesznymi członkami, duszą rozbójnika i bogactwem... - wzdychała, tuląc do siebie tłustego, bezwolnego kastrata rasy perskiej, Carlosa. - Rzadko i niechętnie nakładam go na resztki wyliniałych włosów, żeby nie ranić sobie serca wspomnieniami, od których mogłoby mi pęknąć. Sądząc z fotografii i rozlicznych portretów, ta osiemdziesięcioletnia wówczas dama, musiała być kiedyś niezwykle atrakcyjną kobietą o zmysłowym, przepastnym spojrzeniu. Uświadomiłam sobie ze zdumieniem i odrobiną smutku, że mój dawny świat, w którym się od dzieciństwa obracałam, i niecodzienni ludzie, których znałam, pozostali na zawsze już w innym rozdziale mego życia, niczym zasuszone kwiatki między kartkami czytanej kiedyś książki. Wyglądało jednak na to, że i tu, pośród zupełnie różnego krajobrazu i środowiska, otaczają mnie także specjalne okazy ludzkiego gatunku. Udziwnione i niecodzienne jak moje obecne życie. * - Z każdym dniem staje się pani piękniejsza, jeśli to jeszcze możliwe - przywitał mnie Ryszard, wręczając z czarującym uśmiechem białą różę na smukłej łodydze. Nie znał widocznie mowy kwiatów. Babcia przywiązywała w młodości ogromne znaczenie do ich barwy, gdy otrzymywała bukiet od mężczyzny starającego się o jej względy. Według niej, biała róża symbolizuje przemijanie. Nie była to więc najszczęśliwsza wróżba. Natychmiast pojawił się kelner z wysokim wazonem z przydymionego szkła. - W pana miłych oczach... - wpadłam w słowa zdyszana szybkim przebraniem się i biegiem ze schodów. Obie windy były zajęte. Spóźniłam się kilkanaście minut. Z pewnością uważał to za zjawisko normalne i przywilej kobiet, ale ja czułam się jak winowajczyni. Nie znał mnie jeszcze. Zajęliśmy stolik pod przeszkloną ścianą z widokiem na rozległą panoramę Tatr. Wyrazistą w południowym oświetleniu i piękną w swojej trójwymiarowości. Było w niej coś z nierealnego snu. - Gdzie mi pani umknęła tak wcześnie? Zjawiłem się przed ósmą na śniadaniu, a pani już nie zastałem przy naszym stoliku. Pozostała jedynie delikatna smużka niepokojących perfum... - pochylił się w moją stronę i zajrzał przeciągle w oczy. Poczułam się natychmiast jak kotka drapana za uszami. Zamiast mruczeć z zadowolenia, westchnęłam. - Coś tam musiałam sprawdzić przy powierzonej mi budowie. Wkrótce wejdą na teren posesji robotnicy. - Zaczynam być zazdrosny o to domostwo. Zabiera mi panią na długie godziny, a mój urlop dobiega końca... - skarżył się, przeglądając kartę win. Na lunch zamówił ryby. Oboje za nimi przepadaliśmy. Przy okazji zrobił wykład na temat rybiego tłuszczu, zwalczającego skutecznie cholesterol. Jeszcze mnie to nie interesowało. Jadłam jedynie to, na co miałam aktualnie apetyt. Dietę zostawiałam "na starość" nie wierząc, żeby do mnie kiedyś przyszła. Musiał zauważyć brak zainteresowania tematem. Natychmiast go zmienił. - Z pewnością widziała się pani z sąsiadką. Głowiłem się przez cały czas przy śniadaniu, jakie ma imię i w żaden sposób nie mogłem sobie przypomnieć... - podniósł oczy znad trzymanej w dłoni karty. - Aldona - podpowiedziałam i ugryzłam się w język, aby nie powiedzieć, że wobec tego powinien zjadać więcej tłustych ryb. - Może są jakieś nowe rewelacje o Leoncjuszu? - zapytał z rozbawieniem. - Jednak to imię pan zapamiętał! - uniosłam wysoko brwi. - W obawie, że może stać się moim rywalem. O kimś takim należy wiedzieć jak najwięcej - przyglądał mi się bacznie. - Nie sądzę - uśmiechnęłam się, przenosząc wzrok na delikatne, wilgotne płatki róży. - Nic nie wskazuje, że w tym roku wróci do kraju. Pani Aldona twierdzi, że jest strasznym dziwakiem i nigdy nie wiadomo, co mu strzeli do głowy. Miałam ochotę roześmiać się głośno i radośnie. Doktor stawał się zazdrosny, mimo białej róży. Gdyby znał mowę kwiatów, powinien podarować mi żółtą. Byłby to dobry znak. Gdy któraś z przyjaciółek mojej babci chwaliła się, że może robić, co jej się żywnie podoba, ponieważ mąż ma do niej całkowite zaufanie, ona wówczas stwierdzała, że "nie ma miłości bez zazdrości". - Pani Izabello... - zaczął z powagą, ściągając jednocześnie opieczoną skórkę z pstrąga. Czynił to bardzo zgrabnie. - Proszę mi powiedzieć, ale tak zupełnie szczerze... - zawiesił głos na ułamek sekundy - czy mógłbym mieć u pani szanse... - To zależy, czego się pan spodziewa - powiedziałam ostrożnie, po namyśle, przepoławiając widelcem brukselkę. Była gorzka i niedogotowana. - Tak w ogóle... - zająknął się, patrząc uparcie w talerz. - To, że się z panem chętnie spotykam, o czymś przecież świadczy. Lubię pańskie towarzystwo - sięgnęłam po kieliszek z białym winem. - Tyle na dziś! - dorzuciłam z rozbawieniem. Poczułam się panią sytuacji. - To stanowczo zbyt mało, jeśli się zważy, że czeka nas długie popołudnie i wieczór. Chciałbym panią zaprosić na kolację - dodał szybko. - Jeśli połączoną z dansingiem, przyjmuję z entuzjazmem - ucieszyłam się. Lubiłam tańczyć. Tęskniłam już za jakąś rozrywką i męskim ramieniem dobrego tancerza. Wyobraziłam sobie natychmiast, że będziemy stanowili na parkiecie ładną parę. Nadarza się również okazja pokazania się w koktajlowej sukni. Miałam ją na sobie zaledwie raz. Od tamtej pory minęło już kilka miesięcy. - Pani Izabello... - odłożył widelce wpatrując się we mnie zrozpaczonym wzrokiem. - Ja nie potrafię tańczyć. Nigdy w życiu nie próbowałem nawet... - zająknął się. - A tak naprawdę, nie interesuje mnie ocieranie się o siebie w takt muzyki... Poczułam się głupio, gdy powiedział o tej bliskości w tańcu. Podchwyciłam w wyrazie jego twarzy coś jakby niechęć. Nie wiedziałam, jak zareagować. Zaskoczył mnie tym wyznaniem. Wyglądał na mężczyznę "do tańca i do różańca". - Szkoda... - usiłowałam się mile uśmiechnąć. Wypadło to dość blado. - Dzisiaj tańczy się na ogół przed sobą, a nie ze sobą... To także jest zabawne. Zwłaszcza, że można przy tym wykazać sporo inwencji. Byle tylko wykonywać rytmiczne ruchy, zgodne z melodią. Było to dla mnie zawsze dużą przyjemnością... - usiłowałam go zachęcić, coś wytłumaczyć, czego sama nie potrafiłam pojąć. - Dużo pan traci... - dokończyłam z westchnieniem. Zrozumiałam, że moja szałowa sukienka od Patou, barwy szkarłatnej róży, będzie musiała na czas nieograniczony pozostać w hotelowej szafie. - Tyle się wspaniałych rzeczy traci w życiu, że czegoś takiego jak taniec, na ogół już się nie dostrzega. - Rzecz gustu i temperamentu - wzruszyłam nieznacznie ramionami - niemniej będzie miło zjeść w pańskim towarzystwie kolację - powróciłam do kieliszka z winem. Miało dobry bukiet i właściwą temperaturę. - Droga pani Izabello, czy nie moglibyśmy wreszcie przejść na "ty", mówić sobie po imieniu? - zagadnął nieśmiało. - Nie ma przeszkód... - udawałam jednak, że się ociągam i zastanawiam. Propozycję przyjęłam z ulgą. Byłam przyzwyczajona do takiej formy, ale on nie musiał o tym wiedzieć. Nie chciałam się niczym zdradzać, że od niedawna jestem w kraju. - To cudownie, Izabell! - rozpromienił się - Sprawiła mi pani wielką radość, a czeka jeszcze jedna... - popatrzył na mnie wymownie. Byłam przekonana, że teraz nastąpi pocałunek. Nic takiego się nie stało. Dokończył bardzo prozaicznie: - ... pokazanie pani kwitnącej krokusami hali Chochołowskiej. - Już się na to cieszę! - wykrzyknęłam spontanicznie, bo to, że po bruderszafcie nie rwał się do pocałunku, mogło znaczyć tylko jedno. Chciał dać mi do zrozumienia, że nasza znajomość jest czymś więcej niż przelotnym flirtem. Wzruszyłam się. Brakowało mi takiej adoracji i ciepła ze strony mężczyzny, który mnie pociągał. Przechodziłam ciężko okres przystosowania się do nowych warunków, niczym wegetująca roślina przesadzona ze swojskiego podłoża w inną glebę. Nasza wycieczka na halę Chochołowską nie obfitowała w nic nadzwyczajnego. Ryszard był mniej rozmowny niż zazwyczaj. Wydawał się chwilami jakby nieobecny. Szukałam gorączkowo interesującego tematu, nic mi jednak nie przychodziło do głowy. Szliśmy w milczeniu, z rzadka wymieniając jakieś nic nie znaczące uwagi. Droga była szeroka i kamienista. Smreki rzucały długie cienie. Wychodziliśmy z nich w jaskrawe słońce, mrużąc oczy. - Życie stwarza czasem zaskakujące niespodzianki... - przerwał ciszę Ryszard - chociażby to, że jestem z tobą na "ty". Jeszcze niedawno wydawało mi się to zupełnie nieosiągalne - ujął mnie delikatnie pod ramię. - Boję się niespodzianek - bąknęłam - nie zawsze bywają miłe... Przypomniał się Ben. W najmniej spodziewanym momencie zerwał nasze zaręczyny. Było to nie tylko dla mnie, ale i dla wszystkich naszych znajomych zaskakującą, niezrozumiałą niespodzianką. - To prawda... - przyznał - bywają czasem wręcz makabryczne, jak chociażby ta, którą opowiadał mi kiedyś kolega ze studiów. Przytrafiła się w jego rodzinie. Oczywiście, znał ją tylko z opowiadań... - zerknął w moją stronę, jakby chciał się upewnić, czy zainteresował mnie dostatecznie tym wstępem. - Nic mnie już nie zdoła zaskoczyć - stwierdziłam, zatrzymując się na drewnianym mostku. Podczas drogi rozwiązało mi się już po raz drugi sznurowadło przy adidasach. Potok bełkotał monotonnie. Przez zniszczone zimowymi mrozami bale przeświecała połyskliwie przelewająca się woda. Między głazami na zieleniejących poboczach różowiły się wyłażące do słońca kaczany łopianów. Okoliczne wzgórza, porosłe smrekami, pachniały igliwiem i wilgotną ziemią. - Chcesz posłuchać tej historii? - oparł się o drewnianą poręcz. Nieomal dotykał łokciem mego ramienia. - Oczywiście! - uśmiechnęłam się. Wolałam w tej chwili słuchać niż rozmawiać. Wyciągnął z kieszeni wiatrówki czekoladę. Przełamał i wręczył mi połowę. - Miła niespodzianka? - zapytał z rozbawieniem. W tym momencie wyglądał młodziej niż zapewne miał lat. - Uwielbiam czekoladę z orzechami... - wyszeptałam nieomal ekstatycznym tonem. Oboje roześmieliśmy się beztrosko. - Na jakiś rok przed wojną... - zaczął pogodnym tonem, niczym bajkę, - zmarli rodzice bohatera tej opowieści. Został na gospodarce sam, tylko ze starszą o kilka lat siostrą. Mieszkali wówczas na obrzeżach małego miasteczka w bliskości cmentarza. Zaglądali tam często przy różnych okazjach, żeby zapalić światełko na grobie rodziców, położyć wiązankę kwiatów. Kwitły w ich ogrodzie od wiosny do późnej jesieni. - Skąd znasz takie szczegóły? - zagadnęłam, żeby coś powiedzieć, okazać zainteresowanie. Staram się opowiedzieć tak dokładnie, jak przekazał mi to kolega. Dziś świetny chirurg, ale przy tym urodzony gawędziarz - potraktował na serio moje pytanie i odchrząknął. - W pierwszych dniach wojny chłopak został zmobilizowany. Przy pożegnaniu z rozpaczającą siostrą prosił, aby się nie martwiła. Żywy, czy martwy, ale wróci do domu. Nie zostawi jej samej i jeszcze nie raz pomodlą się przy grobie rodziców. Minęły dwa lata od zakończenia wojny. Kto miał wrócić, wrócił. Jedynie Antoś nie dawał znaku życia. Siostra jednak wierzyła, że wróci, jak jej obiecał. Szukała brata przez Czerwony Krzyż i skrzynkę poszukiwania rodzin, jaką prowadzono w radio. Nie chciała przyjąć do wiadomości, że mógł zginąć. Nie otrzymała urzędowego potwierdzenia o śmierci. Sądziła, że dostał się do niewoli i siedzi wciąż jeszcze w jakimś obozie pod Kołymą. W pięć lat po wojnie straciła wreszcie nadzieję. Przed Zaduszkami postanowiła wystawić mu, obok mogiły rodziców, symboliczny grób z brzozowym krzyżem. Wracając z kościoła, odwiedzała go zawsze, zanosząc modły o zbawienie duszy ukochanego brata. - Że też ludzie bawią się w takie rzeczy, jak symboliczne groby - westchnęłam. - Jakie to ma znaczenie, gdzie spoczywa nasze ciało, spełniające tylko rolę ubrania? Jeśli wierzyć w życie pozagrobowe, duch nieboszczyka nie musi przesiadywać na własnej mogile, woli raczej wśród bliskich... - wymądrzałam się. - I masz trochę racji, i nie masz... - przyznał. - Musisz pamiętać, że ludzie z małych miasteczek i wsi inaczej reagują. Podtrzymuje się tam z dziada pradziada tradycję uroczystych pogrzebów i styp. Grób musi być okazały, zadbany, cały w kwiatach. W przeciwnym razie, co by powiedzieli sąsiedzi? Posądziliby o brak serca i skąpstwo. Opinia środowiska jest tam zazwyczaj najważniejsza... - roześmiał się krótko - nie masz grobu, to tak, jakbyś nigdy nie istniał. Masz grób, to wiadomo, że byłeś... Mnie osobiście najbardziej śmieszy, że natychmiast po śmierci następuje nobilitacja zmarłego. Choćby ten ktoś był najgorszym łobuzem, pijakiem i oszustem, staje się nieomal świętym. Wystarczy przeczytać zawiadomienia w gazetach o śmierci i klepsydry, aby sądzić, że otaczają nas wyłącznie ludzie bez skazy. Bohaterowie i najszlachetniejsi ze szlachetnych. - To prawda... - przytaknęłam. - Śmieszne jest takie publiczne przechwalanie się, kogo to wspaniałego pochowaliśmy. Najczęściej ci "nieutuleni w żalu wdowcy", dla których "zgasło słońce ich życia", po miesiącu już wprowadzają pod swój dach nowe "słoneczko". Tyle tylko, że o wiele młodsze od zmarłej. - Nie można uogólniać - wtrącił Ryszard - wszystko jest względne. Z szeleszczącego sreberka wyciągaliśmy resztki czekolady. Smakowała nie tylko mnie. Ryszardowi łakomstwo wyzierało z oczu. - I co dalej z tym grobem? - rozgryzłam ostatni kawałeczek, w którym tkwił cały laskowy orzech. - Dwa lata później Antoś przywędrował spod kręgu polarnego. Mijając cmentarz, odwiedził grób rodziców. Chciał, jak mi opowiedziano, przy ich mogile pomodlić się za szczęśliwy powrót. Ku swemu zdumieniu ujrzał własny grób ozdobiony kwiatami. Na pokaźnych rozmiarów blasze wypisano długą litanię jego bohaterskich czynów. Najpierw się przeraził. Potem rozzłościł. Wyrwał krzyż z mogiły, zarzucił na plecy i przydźwigał do domu, aby go spalić. Zapadał już jesienny zmrok. Długo stukał do drzwi, nim siostra otworzyła. Ujrzała wynędzniałą postać brata w zniszczonym, zabrudzonym ziemią drelichu, przygarbioną pod ciężarem brzozowego krzyża. Skamieniała z przerażenia. Przypomniała jej się obietnica brata, że żywy lub umarły, ale wróci z wojny do domu. Gdy zrobił krok do przodu, wrzasnęła dziko i padła na podłogę w konwulsjach. W rezultacie dostała pomieszania zzmysłów. Przez pół roku przebywała w szpitalu. Podobno nigdy nie odzyskała całkowicie zdrowia. - Koszmar jak ze złego snu! - wykrzyknęłam, nie mogąc się jednak powstrzymać od śmiechu. Wyobraziłam sobie tę scenę. Nie wiadomo dlaczego, pomyślałam o Leoncjuszu. Opowieść z pewnością była w jego stylu, a sądząc z różnych wypowiedzi pani Aldony, znalazłby zapewne jakiś cudowny lek albo magiczne zaklęcie na wyleczenie nieszczęsnej kobiety z obłędu. Powoli zbliżaliśmy się do schroniska. Przystanęłam, urzeczona widokiem rozległej hali. Przypominała fioletowy dywan utkany z krokusów. - Jakież to piękne... - dotknęłam Ryszardowego ramienia. Zapragnęłam, aby w tej cudownej górskiej scenerii objął mnie, przytulił. Pocałunek w słońcu i w ciszy zmąconej jedynie miłosnym nawoływaniem się ptaków byłby uzupełnieniem ulotnej, niepowtarzalnej chwili. Ryszard nie uczynił żadnego gestu. Jedynie popatrzył na mnie z zastanowieniem i odrobiną ciekawości. - Zdradź mi wreszcie, co robisz, kim jesteś z zawodu? - Czy to takie ważne? - żachnęłam się. - Dla mnie tak. Zwłaszcza teraz, gdy podjąłem pewną decyzję... - poszukał moich oczu, ujął za rękę i ruszyliśmy dalej. Zabrzmiało to niczym wstęp do oświadczyn. Zaczęłam się gorączkowo zastanawiać, jak powinnam zareagować, co w takim przypadku odpowiedzieć. Podobał mi się bardzo jako mężczyzna i kumpel. Było to jednak za mało, aby zdecydować się na poważniejszy krok. W mojej sytuacji nie musiałam się śpieszyć. Z drugiej strony, chciałam założyć rodzinę, ale nie byłam do tego całkiem gotowa. Na razie miałam na głowie nie mniej ważne sprawy związane z domostwem, a życie było wciąż jeszcze przede mną. Należało rozważyć wszelkie ewentualności. Intuicja coś mi delikatnie podszeptywała. Wolałabym więc zacząć wszystko nie od ołtarza, a od romansu, żeby nie było później rozczarowań i rozwodu. W naszej rodzinie raz zawarte w kościele małżeństwo zobowiązywało do wierności i trwania w nim do samego końca. Nawet jeśli nie były to najszczęśliwsze związki. Nie chciałam i ja wyłamywać się z tej tradycji, chociaż należałam już do całkiem innego pokolenia. Ustępstwem w tym względzie mogło być jedynie "małżeństwo na próbę". Sądząc jednak z zachowania Ryszarda, nie palił się zbytnio do nawiązania romansu. Doceniałam to, choć nie rozumiałam w pełni. - Pracuję w jednej z zagranicznych firm - bąknęłam z ociąganiem. - Stąd te twoje podróże? - Poniekąd... - westchnęłam. Głupio mi było okłamywać Ryszarda, a jednocześnie coś mnie wstrzymywało od wyjawienia prawdy. Musiał wyczuć moje zniecierpliwienie. Szybko wycofał się z zadawania pytań. - Bardzo ciebie polubiłem... - odchrząknął - nie ma w tobie nic z typowej baby... - zająknął się, spojrzał spłoszonym wzrokiem w moją stronę i dodał szybko: - masz w sobie to, co najbardziej cenię w kobiecie. Tolerancję i kumpelstwo. Jego słowa zabrzmiały jakoś dziwnie. Niewiele miały wspólnego z rzekomo budzącym się uczuciem. - Zbyt krótko się znamy, abyś mógł coś na ten temat wiedzieć... - usiłowałam przybrać miły wyraz twarzy. - Jestem niezłym psychologiem, a przy tym mam intuicję. Obserwatorem też jestem nienajgorszym. - Chwalić się także potrafisz! - dorzuciłam z rozbawieniem. - Stwierdzam jedynie fakty. Mam przy tym wyobraźnię, co zazwyczaj idzie w parze z intuicją - dodał z powagą. - Czasem odrzucam logikę i rozsądek, kierując się wówczas wyłącznie przeczuciem... - Popatrzył na mnie z namysłem w ładnie wykrojonych oczach. Przykuwały nieustannie moją uwagę, działały na wyobraźnię. - Ona nie myli się nigdy. Chociażby dlatego, że stanowi dodatkowy zmysł, pewnego rodzaju instynkt ostrzegawczy... Nie były mi obce te jego wywody. Czytałam coś już na ten temat, a może tylko słyszałam? - Podobno intuicja wrodzona jest bardziej wykształcona u kobiet niż u mężczyzn. Można ją także rozwinąć w sobie, jeśli się jej używa. Może także całkowicie zaniknąć, jeśli się ją ignoruje... - dodałam, żeby nie sądził, iż odkrywa przede mną nowe światy. - Rodzimy się z tą instynktowną umiejętnością. Tyle że jej zazwyczaj nie dowierzamy... - zamilkłam, dając mu szansę dalszego popisu. - No, właśnie... - popatrzył na mnie z aprobatą. - Intuicja pozwala nam przede wszystkim widzieć różne rzeczy i to nie na podstawie zdobytej świadomie wiedzy, ale na podstawie wewnętrznych przekonań. W tembrze jego głosu było coś podniecającego. Wywoływało we mnie miły niepokój. Ujął moją dłoń i przez chwilę szliśmy, jak para lękliwych dzieciaków zagubionych w lesie. - Wydaje mi się... - zaczął po chwili, - że intuicja przejawia się w formie uczucia. Czegoś całkowicie nieuchwytnego, co wyczuwa się jako najważniejsze w danym momencie... relacjonował z przejęciem, jakby miało to zaważyć na dalszych losach. - Zgadzasz się ze mną? - odwrócił twarz w moją stronę. - Czy ja wiem? - zastanawiałam się głośno. Zatrzymałam się na ścieżce, aby stworzyć sytuację, z której mógłby łatwo skorzystać i wreszcie mnie pocałować. Zatrzymał się także. Rozglądał się ze zdumieniem na boki, jakby nie rozumiał, o co mi chodzi. Westchnęłam zawiedziona. Stanowczo byłam pozbawiona intuicji albo mylnie mi coś podszepnęła. Wróciłam więc do wcześniejszego tematu udając, że szukam czegoś w torebce. Wyciągnęłam dwie miętówki i poczęstowałam Ryszarda. - Czy to, co powiedziałeś trochę wcześniej, ma coś wspólnego z podjęciem przez ciebie jakiejś decyzji? - zaryzykowałam pytanie obojętnym tonem, jakby tylko dla podtrzymania rwącej się rozmowy. - O tym będę chciał jeszcze porozmawiać z tobą przy innej okazji. - Nie należało więc teraz zaczynać. Pobudziłeś moją ciekawość - brnęłam bez sensu, zła na siebie za ciągnięcie niebezpiecznego tematu. Postanowiłam przecież nie kupować kota w worku. Odpowiadałaby mi na razie wiosenna przygoda. Chciałam go wreszcie delikatnie sprowokować do czulszego gestu, do pocałunku. Intrygowała, nie dawała spokoju ta jego wstrzemięźliwość. Usiłowałam rozszyfrować, co się za nią kryje. Dobre wychowanie, niecodzienna nieśmiałość czy może zawodowy lęk? - Miej trochę cierpliwości, Izabell! Przynajmniej do kolacji - roześmiał się, jak z dobrego żartu, i rozsiedliśmy się na jednej z ław rozstawionych na zapleczu schroniska pod smrekami. Przy szerokich drewnianych stołach turyści popijali coca colę. Dziewczyna w dżinsach pobrzękiwała na gitarze. - Szkoda, że jest już zbyt późno, aby wejść na "Grzesia"... - ruchem głowy wskazał kierunek. - Pójdziemy tam innym razem, gdy uda mi się wpaść na któryś weekend. - Świetna myśl! - przytaknęłam skwapliwie. Niebo wciąż było bezchmurne. Zbocza gór z białymi skałkami w słońcu przyciągały wzrok. Dobrze było tak siedzieć obok Ryszarda, patrzeć na halę kwitnącą krokusami. Dziewczyna brzdąkała dalej na gitarze, nucąc półgłosem piosenkę o miłości i rozłące. Wtórował jej chłopak. Oboje długowłosi, podobnie ubrani, przypominali bliżej nieokreśloną płeć. Czerwone plecaki niedbale rzucone obok ławki stanowiły kontrastową plamę z zielenią traw i zeszłorocznego igliwia. Chłopak miał równie jasne włosy jak dziewczyna, tyle że związane z tyłu głowy w pokaźny pędzelek. W rysach osmalonej słońcem twarzy było coś, co przypominało o istnieniu Bena. Skrzywiłam się. Nie lubiłam porażek. Zadrasnął zbyt mocno moją ambicję. - Wracajmy - podniosłam się z miejsca. - Nie chcesz się czegoś napić? Może grzanego wina? - kusił. - Wypijemy w "Kasprowym" - skwitowałam krótko. Straciłam pogodny nastrój. Pocieszyłam się, że wróci przy kolacji z winem. Zamierzałam dziś oczarować Ryszarda, i to nie tylko koktajlową toaletą. Postanowiłam wziąć inicjatywę w swoje ręce. Było jednak coś niepokojącego w tej górskiej wiośnie... Kolacji razem nie zjedliśmy. Szałowa sukienka pozostała w szafie, a moje uwodzicielskie plany nie zostały spełnione. W recepcji czekała na Ryszarda depesza. Miał natychmiast wracać do Warszawy. Siostra uległa wypadkowi. Stan był krytyczny. Ryszard stracił na moment głowę. Miał zaledwie kilkanaście minut czasu na spakowanie walizki. Zachodziła obawa, że może nie zdążyć na ostatni pociąg, a nawet autobus. Postanowiłam odwieźć go na dworzec. Portier telefonicznie przywołał taksówkę. - Dziękuję, Izabell... - szepnął mi w samochodzie. - Gdyby nie twoja pomoc przy pakowaniu, nie zdążyłbym załatwić rachunków w recepcji. Jestem bardzo przywiązany do siostry. To moja bliźniaczka. Nie chcę nawet myśleć, że mógłbym ją stracić... - głos mu się załamał. - Wszystko będzie dobrze - starałam się mówić spokojnie, z przekonaniem w głosie. Wiedziałam jednak z doświadczenia, że gdy w depeszy podaje się "stan krytyczny", oznacza to zazwyczaj wyrok z krótkim zawieszeniem. Pogłaskałam go po ręce. Rozpłakał się. Poczułam się nieswojo udając, że niczego nie zauważyłam. Nie widziałam dotąd płaczącego mężczyzny. Od dziecka wpajano we mnie, że mężczyźni są bohaterscy, wspaniali i gdyby nawet chcieli, nie potrafiliby płakać. Dużo takich różnych mitów wyniosłam z domu. Babcia mnie nimi karmiła, niczym kaszką manną z konfiturami. Zazwyczaj nie sprawdzały się w rzeczywistości. * Od południa zaczęło się chmurzyć. Powiał chłodny, porywisty wiatr. Nawet w pokojach zrobiło się jakoś szaro i mniej przytulnie. Niewiele pomagał elektryczny kaloryfer przywieziony rano taksówką. Z niechęcią nałożyłam czerwony, wełniany golf. Nad zamglonym Giewontem ciągnęły groźnym, szarym nawisem chmury. Pogoda zmieniała się z godziny na godzinę. Jeden z górali ociosujących belki przepowiadał, że jeszcze tej nocy może spaść śnieg. Zdarzało się to czasem i pod koniec maja. Od kilku dni, po gruntownych porządkach Grulowej, urządzałam przyszłą sypialnię. Z dołu dochodził stukot młotków, przeciągłe zawodzenie piły tnącej deski. Pracowano w holu i na werandzie. Podwójne okna na piętrze były oszklone. Na przyszły tydzień pozostało krycie dachu i porządki na strychu. Należało pościągać z niego wiklinowe kosze, potężne kufry i niezliczoną ilość rupieci. Grulowa przygotowywała na wszystko miejsce w pomieszczeniach na piętrze i parterze. Dzięki niej odzyskiwałam powoli wiarę, że uda się doprowadzić domostwo do jakiego, takiego ładu. Mijał już trzeci tydzień od wyjazdu Ryszarda. Przy naszym dawnym stoliku w "Kasprowym" siedzieli nowi goście, para wiekowych Niemców i młody, wyłysiały Szwed. W przegródce obok kluczy znalazłam wreszcie krótki list z wiadomością, że siostra odzyskuje powoli przytomność. Znajduje się wciąż jednak na oddziale intensywnej terapii. Przesyłał serdeczności, wspominał z żalem naszą ostatnią, tak niefortunnie zakończoną wycieczkę i zapytywał, jak długo jeszcze pozostanę w Zakopanem. Myślałam o nim często, porządkując dom. Byłam już na etapie wyciągania z przepastnych kufrów wyprawowej bielizny pościelowej, ozdobionej angielskim ręcznym haftem. Przechowywana od niepamiętnych czasów, musiała należeć do którejś z moich prababek. W wiklinowych koszach znajdowałam smukłe, secesyjne wazony, staroświeckie puzderka i figurki z wiedeńskiej porcelany, ozdobne flakony i flakoniki, być może przywiezione z Włoch przez pradziada wraz z młodziutką narzeczoną, kruchą i piękną, jak te kolorowe szkła z Murano o dziwnych kształtach. Ludzie odeszli w niepamięć, a przedmioty przetrwały mimo upływającego czasu, zmienności świata i mody. Pozostały piękne, ich urok nie przeminął. Osaczająca mnie zewsząd rodzinna historia nastrajała nostalgicznie. Kazała zastanawiać się nad przemijaniem i moją przedłużającą się samotnością. Czas mijał szybko i niepostrzeżenie. Nie za wiele pozostawało go na coś innego niż porządki i urządzanie domu. Nawet spacery ograniczyłam teraz jedynie do pieszych wędrówek z hotelu i do hotelu. Postanowiłam, że w ciągu najbliższego tygodnia zamieszkam wreszcie we własnym domu, choćby nawet nie wykończonym w pełni. Dwa najważniejsze pomieszczenia, kuchnia i sypialnia, były prawie gotowe. Wysłałam Ryszardowi karteczkę z widokiem kapliczki na hali Chochołowskiej. Wyraziłam nadzieję, że siostra z pewnością wkrótce poczuje się lepiej, oznajmiłam, że myślami jestem przy nim i że przedłużyłam pobyt w Zakopanem jeszcze o dwa tygodnie, dając mu tym samym szansę spotkania się tu ze mną. Był tym mężczyzną, z którym chciałam przeżyć ładny romans bez zobowiązań. Przynajmniej na razie... * Już po raz trzeci tego dnia przestawiałam toaletkę w inne miejsce. Szukałam dla jej urody odpowiedniego tła i oświetlenia. Wreszcie się udało. Z westchnieniem ulgi zeszłam na dół do kuchni. Od paru dni byłam właścicielką wspaniałej i nieźle zaopatrzonej lodówki. Chociaż w kuchni brakowało jeszcze kilku elementów, wyglądała przytulnie i po staroświecku, co dodawało jej specyficznego uroku. Aż chciało się natychmiast zasiąść przy stoliku niezwykłej urody. W przyszłości miał zająć poczesne miejsce w holu wyłożonym modrzewiowym drewnem. Praca nad przywróceniem domostwu dawnego wyglądu wciągnęła mnie całkowicie. Cieszyła świadomość, że z każdym dniem jego wnętrze zmienia się w coś niebanalnego, bliskiego sercu. Spojrzałam w kuchenne okna. Szyby błyszczały czystością. Brakowało jeszcze tylko firanek. Widok przyciągał nieustannie wzrok. Grulowa kręciła się przed domem w chustce nasuniętej na oczy. Doglądała robotników, gadała coś do nich, pokrzykiwała w góralskiej gwarze, co kwitowali gromkim śmiechem. Góry w szarościach i mgłach wyglądały groźnie. Dla mnie zawsze były piękne w swojej inności i nastroju. Szczęknęła klamka u drzwi. W szparze ukazała się głowa pani Aldony. - Nie przeszkadzam? - zapytała z nieśmiałym uśmiechem. - Dobrze, że pani przyszła - ucieszyłam się. - Mogę się wreszcie napić kawy w miłym towarzystwie. Opadam już z sił przy segregowaniu nagromadzonych rupieci - pokręciłam głową litując się nad sobą. Wpatrywała się we mnie uważnym wzrokiem, przysiadając na podsuniętym krześle z wyplatanym oparciem. - Ma pani niskie, czy wysokie ciśnienie? - zadała zaskakujące pytanie. - Nie wiem... - zdumiałam się. - Nie mierzę. Czuję się dobrze, więc chyba wszystko w porządku. Czy coś ze mną nie tak? - zatrwożyłam się. - Zaniepokoił mnie trochę ten czerwony sweter. Kolor może być dla pani niewskazany, a nawet wręcz szkodliwy... - westchnęła. - Lepiej wiedzieć o takich rzeczach. Pomyślałam z rozbawieniem, że za chwilę dowiem się zapewne o jakiejś rewelacyjnej teorii wymyślonej przez Leoncjusza, a może nawet przez nią samą. Powoli zaczęłam się przyzwyczajać do jej dziwacznych pytań i opowieści. - A cóż może mieć za związek ciśnienie z moim swetrem? - zapytałam grzecznie, wyciągając z wnętrza rzeźbionego kredensu dwie różne filiżanki z cieniutkiej porcelany. Jedną ładniejszą od drugiej. Większą, w malinowym kolorze ze złoceniami, a drugą białą, z ręcznie malowaną pasterską scenką. - Otóż ma, proszę pani - odpowiedziała z naciskiem i z godnością. - Przez długi czas miałam wysokie ciśnienie. Postanowiłam pójść z tym wreszcie do lekarza. Leoncjusz jednak orzekł, że sam potrafi je obniżyć... - zerknęła niepewnie w moją stronę. - I co? - spojrzałam na nią z ciekawością. Była kobietą inteligentną i niegłupią, jak się wcześniej przekonałam, chociaż niecodzienną w swoich pomysłach i reakcjach. - Leoncjusz zakazał mi używania wszelkiej czerwieni w ubiorze. Także i noszenia ozdób w tych barwach. Schował nawet mój pierścionek z rubinem, żebym nie odczuwała pokusy nakładania go na palec. - Pomogło? - zapytałam z odrobiną ironii. - Pomogło... - wyszeptała z miną winowajczyni. - Całkowicie się wyrównało. W dalszym więc ciągu unikam gorących barw. I chociaż Leoncjusz to półgłówek, jednak i jemu się coś czasem udaje... - dodała, kręcąc w zdumieniu głową. Włosy miała gęste i jedwabiste, w kolorze miodu. - Kontrolowała pani ciśnienie u lekarza? - Mierzyłam je sobie dwa razy dziennie przez trzy tygodnie. Było w normie. Poszłam jednak skonsultować się z lekarzem. Obawiałam się, że aparat podarowany mi na Gwiazdkę przez Leoncjusza może źle wskazywać. Lekarz z zadowoleniem stwierdził, że wszystko w porządku i kazał dalej przyjmować leki kiedyś przez niego przepisane. Nigdy ich jednak nie brałam, żeby nie truć się chemią. Stosuję się więc do zaleceń Leoncjusza, wzbogacając je zjadaniem jednego pazurka czosnku dziennie. - Powiedziała pani o tej kuracji lekarzowi? - Ależ skąd! - żachnęła się. - I tak by nie uwierzył albo pomyślał, że jestem ciemna baba, skoro wierzę w takie głupoty. - A co słychać u pana Leoncjusza? - zapytałam spontanicznie, bez zastanowienia. W istocie nie obchodziła mnie zbytnio jego osoba, nie wiedziałam też, czy tym pytaniem sprawię sąsiadce przyjemność. Wciąż nie miałam pojęcia, co ich naprawdę łączy. - Ostatnią wiadomość otrzymałam przed dwoma tygodniami... - błądziła wzrokiem po białych ścianach z modrzewiową boazerią. - Na paru stronicach rozpisał się o jakiejś kryminalnej sprawie jednego z uczestników kursu. Zdaje się, że Francuza. I muszę się teraz martwić, że wplątał się w jakieś nieodpowiednie towarzystwo - sięgnęła po czekoladkę z alkoholem. - Sądzę, że Leoncjusz jest chyba dostatecznie dorosłym mężczyzną. Nie należy się o niego martwić, jak o małego chłopca - wtrąciłam ostrożnie. Może dowiem się przynajmniej, w jakim jest wieku i czy mógłby być jej synem? Nigdy nie wspomniała o żadnym dziecku. - Mężczyźni do śmierci pozostają małymi chłopcami - stwierdziła głosem nie podlegającym dyskusji - a ten facet z motylkiem we wstydliwym miejscu, nie jest z pewnością odpowiednim dla niego towarzystwem - upierała się, prostując godnie plecy obleczone zielonym swetrem z bursztynową broszą, przeciw chorobom tarczycy, jak kiedyś tłumaczyła. - Co to znów za motylek? - zaniepokoiłam się. Miewała czasem dziwne skojarzenia. - To długa historia - jęknęła - a motylek, proszę pani, okazał się ptaszkiem. Tyle tylko, że raz ze złożonymi, a raz rozpostartymi skrzydełkami. Jeden tylko z tym kłopot i poruta... - nerwowym ruchem sięgnęła do pudełka po następną czekoladkę. Opowieść zaintrygowała mnie. Zaczynała się interesująco. - To bardzo nieprzyzwoita historia - uprzedziła. - Obawiam się, czy będę ją potrafiła opowiedzieć tak, jakby należało. Od dawna nie obracam się w dobrym towarzystwie... - popatrzyła na mnie niepewnie. Dołeczek w lewym policzku lekko się pogłębił. Oznaczało to z trudem hamowany śmiech. - Niech pani spróbuje, pani Aldono... - prosiłam przymilnie, wyciągając z kredensu butelkę wina i dwa kryształowe kieliszki ze staroświeckim szlifem. - Pięknościowe sztuki! - pochwaliła. - Leoncjusz przepada za obłymi kształtami, nie tylko w meblach. Uważa, że przynoszą szczęście. Nie jestem tylko pewna, czy to odnosi się także do kobiet... - uśmiechnęła się wreszcie szeroko. Zawstydzonym gestem dotknęła dłonią ust. Nie należała wprawdzie do kobiet o rubenowskich kształtach, co to ich pełne łóżko i jeszcze na boki zwisa. Była jednak apetycznie pulchna. Rozlała wino w kieliszki. Za oknem jeszcze bardziej pociemniało. Sypnęło o szyby drobnym, gęstym deszczem. - Za motylka! - zażartowałam, żeby ją ośmielić. Trąciłyśmy się kieliszkami. - Co też pani! - obruszyła się bez przekonania i wreszcie zaczęła relacjonować treść listu. - Było podobno tak... - upiła ze smakiem łyk wina. - Ten ich kumpel z obozu przetrwania bzyknął jakąś dziewczynę... - Bzyknął? - wpadłam jej w słowa. - Czy to znaczy, że ją w jakiś sposób okaleczył? Określenie "bzyknął" skojarzyło się z użądleniem przez osę. - Bzyknął, to znaczy, że przeleciał... - popatrzyła na mnie jak na przygłupa. - W takim razie, co oznacza przeleciał? - nie bardzo mogłam się połapać w tych określeniach. - Bzyknął albo przeleciał w języku młodzieżowym znaczy tyle, co... - zająknęła się, szukając odpowiedniego słowa - tyle, co mieć z dziewczyną stosunek... - odetchnęła z widoczną ulgą po wyrzuceniu z siebie tych paru słów. - Coś takiego... - jęknęłam - nigdy by mi nie przyszło do głowy, że można tak zapaskudzić polski język. U nas w domu, chociaż rodzina dziesiątki lat przebywała poza krajem, kultywowało się piękną literacką mowę. I zawsze byliśmy z tego dumni. Zwłaszcza babcia surowo tego przestrzegała. Zwracało się nawet uwagę na akcent, aby go nie skazić. - No, to się pani nasłucha teraz bełkotu za wszystkie czasy! - machnęła dłonią. - Wyraz zaczynający się na "k" stał się czymś w rodzaju przerywnika albo zastępuje kropkę. Częściej uzupełnia brakujące słowa... - rumieniec wypełzł na jej ładniutką twarz. - I co? - wpatrywałam się w nią z niedowierzaniem. - Takie czasy... - wzruszyła ramionami - schamiało nam społeczeństwo i tyle. Najpierw wojna wytłukła, co najlepsze w nim było, a później dwie okupacje. Jedna gorsza od drugiej. Wszystko robiono, żeby zabić w narodzie kulturę... A pani się dziwi, że niepokoi mnie towarzystwo Leoncjusza... - coś jak pretensja zabrzmiało w głosie. - Nic to chyba zdrożnego, że mężczyźni bzykają. Są podobno do tego stworzeni - usiłowałam żartować. Pani Aldona popatrzyła na mnie surowo, ze zdumieniem w błękitnych oczach. - Bzykać a bzykać, to różnica. W tej sprawie nie chodziło o takie sobie normalne pobzykiwanie, a o gwałt na dziewczynie i sprawę sądową. - To gorzej... - przyznałam z roztargnieniem. Zastanawiałam się, w jakim wieku może być ten tajemniczy Leoncjusz. Sądząc z wypowiedzi sąsiadki, z całą pewnością musiał być od bardzo dawna pełnoletni. - Leoncjusz pisze, że był na rozprawie i świetnie się bawił, jak na dobrej komedii... - podniosła na mnie zatroskane spojrzenie. - Mówiłam pani, że to idiota! We wszystkim doszukuje się zabawnych sytuacji, a w oczach, to chyba ma krzywe zwierciadło, do tego rozbite w drobne kawałki. Wszystko widzi na opak. - Przynajmniej nie jest ponurakiem - stanęłam w obronie Leoncjusza. - Jest człowiekiem inteligentnym, jeśli ma poczucie humoru. Ciekawe, co go tak rozbawiło? - uśmiechnęłam się, rozlewając do kieliszków resztę wina. - Zapewne to, co oskarżony pokazał sądowi... - objaśniła ze śmiertelną powagą. - Dziewczyna twierdziła, że ją zgwałcił. On upierał się, że nic się takiego nie zdarzyło. Jest prostytutką i chciała go wrobić albo pomyliła z innym facetem. Sędzia zapytał ją, czy ma jakiś dowód na to, że chodzi właśnie o tego, a nie innego mężczyznę. Dziewczyna oświadczyła, że tak. Gwałciciel miał na narządku rozkoszy, jak się wyraziła, wytatuowanego motylka... - ostatnie słowo wymówiła ciszej i z niejakimi oporami, jakby jej ten owad utknął nagle w gardle. - Oskarżony wykrzyknął, że owszem, tatuaż to on ma, ale w postaci pokaźnego ptaka, a nie jakiegoś tam owada i dlatego też nie może być żadnej pomyłki. Wyraźnie się obraził. Zaczął się zajadły spór, która ze stron ma rację. Sędzia był Włochem. Poniósł go temperament, a przy tym zbliżała się godzina sjesty i Leoncjusz twierdził, że chciał jak najprędzej zakończyć sprawę. Kazał oskarżonemu pokazać to, co mężczyzna zazwyczaj nosi w spodniach - uzupełniła z powagą, a ja z trudem powstrzymywałam śmiech. - Na sali zrobiło się zamieszanie. Obie strony przekrzykiwały się, sędzia walił młotkiem w stół, sala pogwizdywała z zachwytu. Z tego wszystkiego sędzia zapomniał wezwać biegłego, aby w pokoju obok obejrzał to, co od dłuższej już chwili oskarżony trzymał w dłoni. Wyobraziwszy sobie tę scenę, wybuchnęłam niepohamowanym śmiechem. Pani Aldona patrzyła na mnie bez większego zrozumienia. Była wyraźnie zgorszona i zniesmaczona wydarzeniem. - Z tego wszystkiego sędzia kazał protokolantce obejrzeć ten "przedmiot" i zanotować, co zobaczyła. Dziewczyna najpierw się wzdragała, a później wykrzyknęła, że jest tam "nie wiadomo co". Nie widzi ani motylich, ani ptasich skrzydełek. Leoncjusz napisał, że wówczas jego kumpel wykrzyknął, aby sędzia miał jeszcze chwilę cierpliwości. Wówczas wytatuowany ptaszek rozwinie skrzydła do lotu i nie będzie żadnych wątpliwości, że z całą pewnością nie jest to owad... - Leoncjusz jest wspaniały! - wykrzyknęłam. - Dlaczego pani twierdzi, że to idiota? Podarował pani kilka kartek humoru. To bezcenny dar. Wy się tu wszyscy wciąż zbyt mało śmiejecie, a jeszcze mniej uśmiechacie... - tłumaczyłam rozbawiona tą całą historią, a także zaskoczona miną pani Aldony. Byłam przekonana, że wpatrując się we mnie, z całą pewnością sądzi, iż nie tylko Leoncjusz ma źle w głowie. Po godzinie pani Aldona przypomniała sobie, że zostawiła na gazie rondelek z mięsem i jarzynami. - Jezus, Maryja! - krzyknęła strasznym głosem i już jej nie było. Powróciłam i ja do przerwanych zajęć. W opasłym, kuchennym kredensie spenetrowałam szuflady. Ucieszyły mnie i wzruszyły haftowane ręcznie obrusy, delikatne serwetki dla których szukałam w myśli zastosowania. Zdumiewające było także i to, że ostały się wojnie, a po śmierci ciotki Eleonory domu nie rozkradziono. Było to zapewne także i zasługą moich sąsiadów. Przecierałam już ostatnią ozdobną salaterkę z miśnieńskiego serwisu obiadowego, gdy robotnicy kończyli pracę wewnątrz domostwa. Na zewnątrz zła pogoda nie pozwalała na jakiekolwiek zajęcia. Grulowa także zbierała się do odejścia, ściągając z różnych pomieszczeń wory ze śmieciami. Nazajutrz miały pojechać na wysypisko. Z holu donośnym głosem informowała, żebym na jutro przygotowała jeszcze ze dwa następne. Inaczej nie damy sobie z nimi rady. Zasypią nas na amen. Zamknęłam wreszcie za wszystkimi wejściowe drzwi, przekręciłam dwa razy klucz i odetchnęłam z ulgą. W domu zaległa cisza i spokój. Deszcz nieustannie zacinał o szyby, rozmazywał krajobraz za oknem. Porywisty wiatr targał koronami drzew. Pogoda przypominała bardziej jesień niż wiosnę. Z kieliszkiem niedopitego wina wspinałam się mrocznymi schodami do sypialni. Z dnia na dzień stawała się przytulniejsza, przyozdabiana antykami wyciąganymi z zakamarków starego domostwa. Były pełne tajemniczych znalezisk, cennych rodzinnych pamiątek. Znużona porządkowaniem dokumentów i książek, zasiadłam przed toaletką moich prababek. Lustro, zmatowiałe czasem, odbijało twarz niewyraźnie jakby zasnutą delikatnie welonem. Pewne wydarzenie, które przyszło mi na myśl sprawiło, że dreszcz przebiegł mi po plecach. Nie należało o tym myśleć. Pogoda wystarczająco źle nastrajała. W secesyjnym wazonie z różowego szkła tkwiła gałązka nadwiędłego bzu, podwojona odbiciem w lustrze. Pachniała słodko. Tak właśnie mogło tu wyglądać, gdy w lustrze toaletki przeglądały się inne twarze, a mnie jeszcze bardzo długo miało nie być na świecie. Według rodzinnej legendy tylko ta jedna kobieta, dla której mój pradziad zbudował domostwo, sprowadził meble z Wenecji, a wraz z nimi tę inkrustowaną toaletkę z ozdobnym lustrem, nigdy nie ujrzała w nim swego odbicia... Jakie właściwie były te moje liczne prababki i pociotki? Co stanowiło legendę, a co prawdę o tych szalonych i dziwnych kobietach z nigdy do końca nie dopowiedzianą historią? Czy przekazały mi w genach coś ze swej osobowości, a może jedynie z rysów twarzy? Usiłowałam wyobrazić sobie także ich liczne córki, przeczesujące włosy ciężkimi, oprawnymi w srebro szczotkami. Taka szczotka, owalna, z pożółkłym włosiem, leżała przede mną. Misterny, różany ornament spatynowiał. Wzór ten powtarzał się niemal na wszystkich ozdobnych przedmiotach. Trzy róże na wstążce - symbole milczenia i dochowania tajemnicy - znajdowały się także w naszym rodzinnym herbie. Ze wzruszeniem ważyłam szczotkę w dłoni. Nie miałam odwagi przeciągnąć nią po moich krótko przyciętych włosach. Pokój wypełniała mroczna szarość. Zacierała kontury mebli, koloryt wnętrza. Zapaliłam w lichtarzu świecę. Złotawobłękitny płomyk zamigotał w lustrzanej tafli. Nieoczekiwanie pomyślałam o ciotce Eleonorze, ostatniej właścicielce domostwa. Znałam ją ze skąpych opowieści i nielicznych fotografii. Wspominano ją rzadko i niechętnie. Mówiono, że była dziwaczką. Pisała pamiętniki i wiersze. Nie liczyła się także z opinią. Dzień po ślubie opuściła męża, co samo w sobie było czymś karygodnym, towarzyskim skandalem. Nie wiadomo, co było tego powodem. Ciekawa byłam niezmiernie tych legendarnych pamiętników. Wierzyłam, że któregoś dnia odnajdę je wśród szpargałów zalegających kufry na strychu. Rozmyślałam o nich już wówczas, gdy jeszcze tam, w Szkocji, podczas Wigilii, babcia wtrąciła z westchnieniem: "tę naszą biedną Eleonorę szczęście omijało z precyzją gwiazd, bo tak jej było od dziecka pisane". Buntowałam się wówczas w myślach przeciw takiemu fatalizmowi. Miałam zaledwie kilkanaście lat, nie zabierałam głosu przy rodzinnych wspominkach, pełnych niedopowiedzeń i westchnień domowników. Eleonora także przez dziesiątki lat przeglądała się w tym lustrze. Co czuła, gdy lata mijały samotnie w pustym domostwie, czas odmieniał rysy twarzy, życie przechodziło obok? Co takiego wydarzyło się po ślubie, że porzuciła kochającego ją mężczyznę, uciekła z jego domu, aby tutaj spędzić resztę życia? Wszystko to było dla mnie dziwne i niepojęte, ale ja należałam już do zupełnie innego pokolenia. To ona była tym ostatnim ogniwem między dawnymi czasy a współczesnością, w której ja teraz istniałam bez oporów i lęków. Wolna i niezależna. Westchnęłam. Nastrój deszczowego popołudnia, porywy wzmagającego się wiatru i resztka wina wprawiły w refleksyjny nastrój. Rzadko mi się to zdarzało. Nie byłam chyba nawet sentymentalna. W atmosferze tego domu było jednak coś, co zmuszało do zadumy, refleksji, powrotu do innego czasu. Poczułam się nagle tak, jakbym w pokoju nie była sama. Ktoś za plecami westchnął. Zamarłam w bezruchu. Niepokojąco zamigotał płomyk świecy. Spojrzałam z lękiem w lustro. Nic się jednak nie działo. Moja wyobraźnia wyolbrzymiała najzwyklejsze zjawisko. Widocznie uderzający o szyby wiatr, wdarł się szparami do środka. Jego powiew rozkołysał nikły płomyk świecy i to wszystko. Za kilka dni miałam się tu sprowadzić na stałe, opuścić pokój w "Kasprowym", gdzie praktycznie jedynie nocowałam. Należało raczej pomyśleć, co się stanie, gdy w tym właśnie czasie Ryszard wpadnie do Zakopanego na weekend, jak obiecywał. Pozostawić w recepcji mój właściwy adres, a tym samym przyznać się do głupiego kłamstewka, czy też wysłać list na jego warszawski adres? Umówić się na konkretny termin, proponując spotkanie w Krakowie lub w Warszawie? Byłam w rozterce. Ryszard zajmował poczesne miejsce w moich myślach. Hormony na wiosnę stawały się nieznośnie dokuczliwe. Wyglądało na to, że jestem bliska zakochania się i to z wzajemnością. Uśmiechnęłam się do własnych myśli i odbicia w lustrze. W obrazie pokoju coś mnie jednak zastanowiło. Pamiętałam, że drzwi od sypialni zamknęłam. Teraz były uchylone, ukazując fragment pogrążonych w mroku schodów. Przez te głupie hormony staję się roztargniona. Zapominam, co przed chwilą zrobiłam - pomyślałam z nieprzyjemnym uczuciem, że coś jest nie w porządku. Zawodzi pamięć albo... I wówczas w tej mrocznej czeluści mignęło coś białego, a ze schodów dobiegł tupot dziecięcych buciczków. Zwariowałam i nawiedzają mnie zwidy i omamy słuchowe - przestraszyłam się, - a może tylko miałam zamiar zamknąć drzwi od sypialni i te wejściowe na dole. Skąd w taką pogodę mogło się tu przyplątać jakieś dziecko? - usiłowałam przekonać samą siebie, że nie dzieje się nic metafizycznego. - Hej, mała! - krzyknęłam w mroczną czeluść, otwierając drzwi na całą szerokość. - Jak się tu dostałaś? Wróć, proszę, do mnie na górę... Cisza. Targana sprzecznymi uczuciami zeszłam ze schodów, zapaliłam światło. W holu pachniało świeżymi wiórami. Potknęłam się o jakieś narzędzia i kawałki desek. Drzwi wejściowe były jednak zamknięte. Tkwił w nich przekręcony klucz. Coś mi się musiało zwidzieć w chybotliwym płomyku świecy - tłumaczyłam sobie, - a wrażenie odgłosu zbiegających po schodach buciczków mogło spowodować jakieś zwierzątko. Widocznie kuny zalęgły się na strychu. Może pod tarasem zagnieździły się jeże, a jeden z nich dostał się chyłkiem do wnętrza? Jednak nie potrafiłam się całkowicie uwolnić od irracjonalnego uczucia, że nie jestem sama, że to, co dojrzałam kątem oka w lustrze, było skrawkiem sukienki tej samej dziewczynki, która pojawiła się na werandzie w dniu moich dwudziestych szóstych urodzin. Z niemiłym dreszczykiem rozglądałam się po mrocznych kątach. Usiłowałam nie poddawać się metafizycznym nastrojom. Trudno jednak było pozbyć się wrażenia, że tamten obraz dziecka, a także i dzisiejszy, nie był jedynie wytworem mojej wyobraźni. Nie miał także nic wspólnego z życiem fizycznym, jeśli przyjąć twierdzenie, że gdy przestajemy żyć, nie znaczy to wcale, że przestajemy istnieć. Może więc to błądzące po domostwie dziecko zachowało pamięć czasu, w którym kiedyś żyło? Odwiedza dawny dom, szuka umarłego czasu, a może tylko ulubionych zabawek? Nieświadome przemijania, niczego już nie rozpoznaje, nie odnajduje. Włos mi się zjeżył. Narzuciłam w pośpiechu wiatrówkę, nasunęłam głęboko na oczy kaptur. Postanowiłam, wcześniej niż zamierzałam, powrócić do hotelu. Z bijącym sercem stałam przez chwilę niezdecydowanie w otwartych drzwiach. W młodym listowiu krzewów szeleścił deszcz, ciemne nawisy kłębiastych, groźnych chmur przewalały się po niebie. Zbiegłam kamienistą ścieżką, rozchlapując bucikami kałuże wody. Na mansardzie, w oknach sąsiadki, paliło się nikłe, żółte światełko. Postanowiłam do niej zajrzeć, uprzedzić, że jednak nie będę tu dziś nocowała. Przywitała mnie z lękiem w oczach, otulona w kwiecistą chustę. - Zjawiła się pani w tej kapuzie tak nagle niczym duch mnicha - tłumaczyła się drżącym głosem. Dłoń trzymała na sercu, jakby chciała je uspokoić. - A więc w pani domu ukazuje się zakonnik, tak jak w moim mała dziewczynka? - usiłowałam żartować z nadzieją, że na moje podchwytliwe pytanie rzuci cień wątpliwości. Uspokoi, obróci wszystko w śmiech. - Nie powiem, że był to mnich... - wyszeptała strapiona, - w podobnym stroju pojawiała się czasem świętej pamięci pani Eleonora... Oczywiście, gdy jeszcze żyła... - zastrzegła się szybko, zapalając wreszcie światło w przedpokoju. Z góry dochodziły stłumione dźwięki nadawanej przez radio arii z "Wesołej wdówki". Pani Aldona kochała muzykę. - Podejrzewam, że dziecko, o którym kiedyś pani wspomniałam, nie należy jednak do świata żywych... - usiłowałam tłumaczyć bagatelizującym tonem. - Mówi pani o tej dziewczynce w sukieneczce z różową szarfą? - szepnęła, wlepiając we mnie spłoszony wzrok. Przytaknęłam skinieniem głowy. - Niech się pani tym dzieckiem zbytnio nie przejmuje... - uśmiechnęła się z przymusem, - ono w tym domostwie krąży od blisko osiemdziesięciu lat. Moja babka jeszcze ją widywała... - I mówi mi pani o tym dopiero teraz i to tak spokojnie? - z trudem hamowałam się, aby nie podnieść głosu. - Przecież ja muszę tu mieszkać... - jęknęłam bliska płaczu. - Nie jestem przyzwyczajona, żeby duchy włóczyły się po moim domu. - Był także kiedyś ich domem... - burknęła - z czasem i pani się do tego przyzwyczai... - zmieniła ton zapraszając do pokoju. - Każdy nieomal dom jest nawiedzany. Tylko nielicznym ludziom dane jest szczęście, żeby zobaczyć ducha. - Dziękuję za takie szczęście! - wtrąciłam z przekąsem. Uśmiechnęła się ciepło, wyrozumiale. - Musi się pani pogodzić z tym, że dusze zmarłych są wśród nas. Zwłaszcza, że nie są to obce duchy. To przecież rodzina! Nie zrobią pani żadnej krzywdy, a może nawet roztoczą opiekę? - zastanawiała się głośno, z nikłym uśmieszkiem na wargach nie tkniętych szminką. - Mojej mamie, gdy wychodziła do pracy, pomagały pilnować dzieciaków. A miała ich siedmioro - pochwaliła się. - Czy Leoncjusz myśli podobnie jak pani? - zaryzykowałam nieśmiało pytanie. - Leoncjusz ma własne teorie na temat drogich nieobecnych - machnęła lekceważąco dłonią. - Niejednokrotnie powtarzałam pani, że to zupełny dziwak i humorysta... - zakończyła z ciężkim westchnieniem. Zaraz też zakrzątnęła się, żeby poczęstować mnie "góralską herbatką". - Ładnie tu u pani... - rozglądałam się dyskretnie po obszernym wnętrzu z belkowanym sufitem - i meble prześliczne... - pochwaliłam. - Najważniejsze jest ich rozmieszczenie - zniżyła głos do konspiracyjnego szeptu. - Należy tak je ustawić, aby życiowa energia mogła swobodnie przepływać. Trzeba o tym koniecznie pamiętać, nie wolno zostawiać pustych kątów - objaśniała z wiarą w głosie, - są to, proszę pani, pułapki! Chwytają i wiążą pozytywną energię. Uniemożliwiają jej swobodny przepływ. To fakt! Popijając gorącą herbatę z rumem, zerkałam po kątach zastawionych gliniakami. Sterczały z nich wiechcie zeschłych traw, wyblakłych kwiatów. Po pokoju rozchodziła się przyjemna woń jabłek pomieszana z zapachem starego drewna i różanego olejku. Wydzielała go kwiecista chusta pani Aldony. - A wie pani, w jaki sposób można temu zaradzić? - zadała retoryczne pytanie. Uśmiechnęłam się, ściągając bezradnym gestem ramiona. - Po prostu trzeba w nich ustawić ukośnie krzesła albo jakieś inne meble. Właściwie ustawiony przedmiot łagodzi cyrkulację życiodajnych prądów. Tak właśnie twierdzi Leoncjusz. Meble, proszę pani, powinny mieć łagodne kształty - powróciła do poprzedniego tematu, - okrągły stół, obłe oparcia krzeseł nie hamują przepływającej energii. Trzeba pani wiedzieć, że jej stały ruch umożliwia szybszą regenerację sił, powoduje wewnętrzne wyciszenie domowników. Słuchałam sąsiadki z mieszanymi uczuciami. Takie teorie były dla mnie czymś nowym, ale jako architekt uznałam je za godne przemyśleń. Coś podobnego słyszałam w dzieciństwie z ust mojej babci. Siedziałam w pokoju, w którym wszystko urządzone było tak, jak według pani Aldony powinno, łącznie z pogodnymi pejzażami na ścianach. I rzeczywiście, czułam się w tym wnętrzu wspaniale. Odeszły napięcia, lęki, nostalgiczne nastroje. I chociaż za oknami wiał nieomal huraganowy wiatr, deszcz walił o szyby, było mi radośnie i dobrze, jak w piękny, słoneczny ranek. Wszystko na co spojrzałam, tchnęło ciepłem i spokojem. Zastanawiałam się, czy te moje radosne, wewnętrzne odczucia i nagły optymizm nie są jednak spowodowane "góralską herbatką". Kończyłam już drugą filiżankę. - Dobrze i tak jakoś bezpiecznie czuję się u pani... - zaczęłam, żeby zrobić jej przyjemność. - Atmosfera domu... Nie dała mi dokończyć zaczętej myśli. - Z pewnością zauważyła pani krzesło ustawione naprzeciw wejściowych drzwi? - Zauważyłam. Tarasowało przejście. Chyba się nawet o nie potknęłam - przytaknęłam z przekorą. - To krzesło symbolizuje najwierniejszego stróża, to znaczy nas samych. Jeśli nawet nikt nie będzie na nim siedział, ono czuwa za nas, aby do domu nie wkradło się nieszczęście. I dlatego właśnie czuje się pani tu bezpiecznie... - popatrzyła na mnie przenikliwie. - Jeśli już przy tym jesteśmy, gdy zechce pani przemeblować mieszkanie, należy uczynić to podczas nowiu. Zapewni to domowi szczęście... - Będę pamiętać - bąknęłam zupełnie skołowana i uśmiechnęłam się grzecznie. Byłam ciekawa, co pomyśli sobie Ryszard, gdy mu opowiem o tym wieczorze. - Wielka szkoda, że nie ma z nami Leoncjusza... - pani Aldona popatrzyła na mnie z żalem, jakbym to ja była temu winna. - Powiedziałby pani o właściwościach różnych drzew. Każde działa inaczej na człowieka i jego otoczenie. Zapamiętałam jedynie, że dąb gwarantuje zdrowie i szczęście. Sosna zapewnia pieniądze i spokój. Jeśli interesuje panią miłość, to spełni ją tylko drzewo wiśni... - Skąd je wziąć i jaki z niego zrobić przedmiot? - zapytałam impulsywnie; myśląc o Ryszardzie. * List od Ryszarda nadszedł w momencie, gdy zdecydowałam się wysłać do niego wiadomość, że w najbliższą sobotę będę w Warszawie. Może mnie znaleźć w hotelu "Marriott". Skrzydła wyrosły mi u ramion. Poczułam się lekka i szczęśliwa. Nawet zwidy nawiedzające dom nie były mi straszne. Zresztą, tak naprawdę, wcale nie chciałam w nie wierzyć. Szukałam fizycznego i logicznego wytłumaczenia dziwnych zjawisk. Byłam podobno niegdyś nadwrażliwym dzieckiem. Moja wyobraźnia przekraczała często granicę między snem a jawą. Może zachowałam tę zdolność, nie zdając sobie z niej nawet sprawy. Atmosfera domostwa i moja w nim samotność dopełniły reszty. Przygotowywałam się starannie do podróży. Byłam zdecydowana na dwie rzeczy. Na romans i przyznanie się do posiadłości. To drugie miało być uwarunkowane pierwszym. Zadecydować o tym miała spędzona z Ryszardem noc. Przyrzekłam sobie nie kupować kota w worku, chociaż w sferze łóżkowej nic nie jest wiadome do końca. Jeden z amerykańskich psychologów, John Gray, twierdzi, że uczucia i seks są zupełnie czymś innym dla kobiety niż dla mężczyzny. Próby zreformowania partnera są całkowicie bezskuteczne. Chociażby dlatego, że różnice między obiema płciami są tym, co ekscytuje i najmocniej przyciąga je do siebie. Mężczyzna najczulsze uczucia wyraża w łóżku. Tyle tylko, że chce szybkiego spełnienia, a kobieta pragnie przedłużania pieszczoty i chce traktować seks jak "wykwintną ucztę", a nie tylko jak "danie barowe". Miałam zamęt w głowie rozmyślając o tym wszystkim. Usiłowałam wszystko uporządkować, porównać ze swymi niewielkimi doświadczeniami. Na wszelki jednak wypadek postanowiłam w decydującym momencie nie dać ponieść się zbytnio emocjom. Trochę mi te twierdzenia pana Graya zmąciły dobry nastrój. Czyżby czekało mnie walenie głową o mur nie do pokonania? Jeśli jednak "egzamin" wypadnie pomyślnie, byłam zdecydowana poślubić Ryszarda. Zdawałam sobie sprawę, że seks w małżeństwie jest sprawą dużej wagi, a związanie się z nieodpowiednim pod tym względem partnerem może zaważyć na całym dalszym życiu. Rozwód przecież nie wchodził w rachubę. Dlatego chciałam związać się z takim człowiekiem, z którym będzie można dzielić dobre i złe chwile do samego końca. Byłam nieprzejednana i staroświecka, bo takie wyniosłam z domu poglądy. Wielkim już kompromisem była myśl o "przedślubnym romansie". Jeśli Ryszard będzie miał w stosunku do mnie poważne zamiary, a z jego różnych wypowiedzi zanosiło się na oświadczyny, to przyjmę je lub odrzucę w zależności od wyniku "próby pierwszej nocy". Bardzo chciałam, żeby wypadła zadawalająco. Przeczuwałam w nim uczciwego, kulturalnego człowieka. Znakomitego partnera w codziennym pożyciu. Kochał góry. Był wrażliwy na piękno, lubił zwierzęta i wydawał się troskliwy i opiekuńczy. Wszystko to zapowiadało zgodne, harmonijne współżycie. Nie wydawał się także być człowiekiem skąpym. Bałam się "dusigroszów" i tych posiadających duże pieniądze, a "bardzo oszczędnych". Z upływem lat przeradzali się w obrzydliwych starców, chowających pod materac niedojedzone kromki chleba, jak czynił to jeden z moich stryjków. Był człowiekiem wyjątkowo majętnym. Gdyby nawet żył sto lat, mógłby bez ograniczeń prowadzić wystawny tryb życia i jeszcze coś by z jego fortuny pozostało. Nie miał potomka. Ożenił się z zamożną panną, ale uważał, że nie mogą sobie pozwolić na taki luksus jak dziecko. Psa podarowanego przez znajomych nieomal zagłodził. Trzeba mu było biedne zwierzę odebrać, postanowił je bowiem uśmiercić. Twierdził, że utrzymanie psa zbyt wiele kosztuje. Postanowiłam na wszelki wypadek wypróbować Ryszarda i pod tym względem, nim powiem "tak", chociaż rwałam się do niego jak pies stryjka do żarcia. Starannie dobierałam perfumy i garderobę na te kilka dni pobytu w Warszawie. Zwłaszcza bieliznę. Chciałam go całkowicie oczarować, a przy tym obserwować reakcję na moje kosztowne toalety. Drżałam, aby zamiast słów zachwytu nie usłyszeć, że są warte majątek. Postanowiłam także zwracać uwagę na wysokość napiwków i na to, czy w szatni będzie czekał na wydanie jakiejś drobnej reszty. Pakując podróżną torbę, przemyśliwałam o różnych sposobach wypróbowania Ryszarda. Brałam pod uwagę także i to, że "tokujący" mężczyzna jest przynajmniej o połowę hojniejszy, bardziej tolerancyjny i ustępliwszy niż w rok po ślubie. Czasem nawet już po okresie parotygodniowej rui. Jedna z moich krewnych zamieszkałych w Szkocji zwierzyła mi, że poza wszystkim, co się chce wiedzieć o mężczyźnie, bezwarunkowo należy obejrzeć jego nogi. Jeśli są brudne, a paznokcie niechlujnie przycięte i pożółkłe jak u trupa, trzeba takiego przepędzić już w narzeczeństwie na cztery wiatry. Może i było w tym coś na rzeczy... Kuzynka była kobietą z zasadami. Gdy jej Kleofas przeniósł się do wieczności i dobrze jeszcze nie ostygł, ona już zaczęła rozglądać się za nowym partnerem, rozpoczynając penetrację od jego nóg i pieniężnych zasobów. Kuzynka wprawdzie uchodziła w rodzinie za "wyrodka" i osobę niezrównoważoną, ale postanowiłam jednak pamiętać i o stopach Ryszarda. Nie sądziłam, aby lekarz mógł być brudasem, jednak ostrożności nigdy nie za dużo... Cieszył mnie bardzo ten wyjazd, chociaż wypadł trochę nie w porę. Przy uprzątaniu strychu natknęłam się na ogromny kufer ukryty głęboko pod stertą połamanych gratów. Sądziłam, że zawiera, jak parę innych, serwisy, garnki, przesypane naftaliną futrzaki i kilimy. Tymczasem, pod brokatową narzutą, odkryłam nieprzebraną ilość dokumentów, fotografii, listów, notatek na luźnych, pożółkłych kartkach. Pisane wyblakłym już atramentem i częściowo zatartym ołówkiem. Mogły to być fragmenty rodzinnych kronik, o których wspominała babcia. Znalazłam też obszerną dokumentację domostwa z trudnymi do rozszyfrowania zapiskami na boku i byle jak skreślonym wierszem. Musiał powstać w czasie szkicowania planów, w chwili namysłu nad następną kreską. Z trudem dał się odczytać. Ze świecy wosk kapie niczym chwile życia. Tyle żeśmy w nim przeszli radości, szczęścia i trosk. A jednak gdy płomień zgaśnie, zgaśnie i życie na zawsze... Kto był jego autorem? Może mój legendarny pradziad, a może któraś z ciotek wykorzystała skrawek niepotrzebnego już szkicu, aby utrwalić nastrój chwili: Marzyłam, aby natychmiast dorwać się do odkrytych skarbów. Nie chciałam jednak wyrywkowo niczego wyciągać, przeglądać w pośpiechu. Do tego potrzebny był czas i spokój. Należało z szacunkiem wejść w inny, zamknięty na zawsze świat moich przodków. W miarę porządkowania domostwa czułam się z nimi coraz mocniej związana. Zapragnęłam poznać ich radości, dramaty, niespełnione i spełnione miłości. Odkryć prawdy, a nie tylko legendy. Wszystko to, co składało się na ich codzienne życie w tym pięknym, surowym krajobrazie, który i ja pokochałam. Byli z nim tak emocjonalnie związani, że nigdzie indziej nie potrafili ułożyć sobie szczęśliwego życia. Jeśli w jakimś porywie lub potrzebie wyjeżdżali nawet, pod koniec życia wracali do rodzinnego gniazda. Było w tym domostwie coś zniewalającego, co przyciągało do siebie. Odczuwałam to i ja coraz mocniej na własnej skórze, chociaż ciągnęło mnie także inne życie w wielkim świecie, do którego byłam przyzwyczajona. Jednak tak, jak życzyła sobie i przepowiedziała moja mama, chciałam tu pozostać. Rodzić zdrowe, dorodne dzieci z kochanym i kochającym mężczyzną. Zapragnęłam, aby okazał się nim Ryszard. Czas był już najwyższy na założenie rodziny. Chociaż kusiła mnie zawartość kufra i zżerała ciekawość, musiałam pozostawić szperanie na później. Miałam wykupiony bilet na poranny pociąg, zamówiony pokój w hotelu, zawiadomiłam o przyjeździe Ryszarda. Niechętnie i z żalem zatrzasnęłam okute mosiężnymi ozdobami wieko. Robotnikom kazałam ściągnąć kufer do sypialni, okryłam go z pietyzmem ową brokatową narzutą w skomplikowany wzór z kwiatów i pawi. Oto coś w rodzaju rodzinnego relikwiarza, w którym mieściła się pasjonująca lektura na długie, zimowe wieczory. Może już nawet nie samotne? Do jesieni domostwo miało być całkowicie wyremontowane, a jego wnętrze częściowo przynajmniej urządzone. Dopiero wówczas będzie można w przybliżeniu ustalić datę ewentualnego ślubu. Pomyślałam z rozbawieniem, że na wszelki wypadek powinnam zasięgnąć u pani Aldony opinii, jaka według niej pora roku jest najlepsza i najszczęśliwsza do zawarcia związku małżeńskiego. Pod jej wpływem zaczęłam i ja uciekać się do magii. Nie brałam jednak zbyt poważnie przepowiedni i magicznych znaków. Jednak, gdy chodziło o coś tak kruchego jak szczęście, należało wykorzystać wszelkie możliwości i sposoby, aby je osiągnąć, a przynajmniej nie zapeszyć. Moja babcia twierdziła, że nie wszystko jest przesądem, a przyrodzony nam znak zodiaku i układ planet może coś podpowiedzieć, o czymś ostrzec, do czegoś się przyczynić. Te swoje wywody kończyła zazwyczaj stwierdzeniem, że wszystko znajduje się w ręku Boga i tylko Jemu należy zawierzyć. Pani Aldona odwiedziła mnie wieczorem poprzedzającym wyjazd. Była nieco markotna i zaaferowana. Obserwowała mnie dyskretnie. - W pani oczach miga niebezpieczne światełko - oznajmiła, siadając przed filiżanką gorącej czekolady. Piłyśmy ją w kuchni. Jadalnia stanowiła wciąż jeszcze skład mebli i przeróżnych narzędzi potrzebnych przy dalszych remontach. - Niebezpieczne światełko? - dziwiłam się, popatrując na nią z zainteresowaniem. Zawsze musiała mnie czymś zaskoczyć. - Jest w nich coś takiego... - zawahała się, szukając odpowiedniego określenia. Popatrzyła na mnie przepraszająco. - To znaczy, nie powinnam się wtrącać i o tym mówić, ale podejrzewam, że pani wyjazd nie łączy się tylko z interesami. Przestraszyłam się więc tego światełka. Może być sygnałem, że pani tu już nie wróci z własnej woli... - Co też pani przyszło do głowy? - podniosłam głos o ton wyżej. - Przeprowadzam kosztowny, generalny remont. Urządzam się tu więc na stałe, a pani z błysku oczu wyciąga takie dziwne i nieuzasadnione wnioski... - obruszyłam się. - Niech mi pani zdradzi, spod jakiego pani jest znaku? - pytaniem skwitowała moje żachnięcie się. - Baran - wzruszyłam ramionami. - Tego się domyślałam... - westchnęła - Baranom w pierwszej dekadzie tego roku zaczną wpadać do głowy nowe i szalone pomysły. Jeśli urodziła się pani po siedemnastym kwietnia, nie należy spraw majątkowych z oka spuszczać. Szykuje się pani dobra passa w uczuciach. Jeśli miłość okaże się silna, na pani dłoni zalśni tego roku złoto albo zdecydujecie się oboje i bez tego na wspólne życie... - mówiła wieszczo, jakby znała horoskop na pamięć. Roześmiałam się z zadowoleniem. Widocznie Ryszard był mi sądzony. Miałam ochotę ją uściskać. - Droga pani Aldono... - popatrzyłam na nią z sympatią i rozbawieniem. Nie odwzajemniła mego uśmiechu. Patrzyła ponuro przed siebie. - Nie jestem pewna, czy wejdę w związek małżeński. Natomiast z całą pewnością nie opuszczę tego domostwa. Z dziada pradziada pozostawało w naszej rodzinie, chociaż niektórych rzuciły losy w obce strony. Ja przyrzekłam mojej babci i mamie, że bez względu na wszystko podniosę je z ruiny, zamieszkam w nim i tu będą przychodziły na świat moje dzieci. - Oby tylko z odpowiednim mężczyzną... - łzy zalśniły w jej zwykle pogodnych oczach. - Tego nikt nie potrafi do końca przewidzieć... - zamyśliłam się na temat Ryszarda. Tak niewiele o nim wiedziałam, a już snułam plany. Trochę mnie to przestraszyło. Moja impulsywna natura mogła mnie unieszczęśliwić. Milczałyśmy przez długą chwilę popijając ze smakiem gęstą czekoladę. Tylko zegar wdzierał się w ciszę swoim monotonnym, śpiesznym tykaniem. Chociaż był pozornie martwym przedmiotem, stał się władcą czasu. Decydował o wszystkim, odmierzając nieubłaganie tym samym rytmem sekundy, minuty i godziny. Ciszę przerwała wreszcie pani Aldona, zaczynając opowieść o niedobrych doświadczeniach małżeńskich zmarłej przed wielu laty przyjaciółki. - Moja niezapomniana Areta... - zawiesiła głos, wciągając powietrze. - Areta?! - nie mogłam powstrzymać się od okrzyku zdziwienia. - To takie dziwne i niesłychanie rzadkie imię. - Prawda, że dziwne, ale właśnie takie jej nadano. Może dlatego i życie miała tak udziwnione i nie pasujące do niej, jak imię... - podniosła na mnie w zamyśleniu oczy. - Żeby nie opuściła Zakopanego, nie poszła za mąż za człowieka z wielkiego miasta... Gdyby nie namówił jej do sprzedania domu po ojcach i dziadkach, może by i do dziś jeszcze cieszyła się życiem... A dom był piękny, przy głównej ulicy, i natychmiast znalazł się kupiec. Tyle tylko, że po paru miesiącach małżeńskiego szczęścia nie miała już dokąd wrócić... Ani męża, ani domu, ani pieniędzy. Jakiś czas mieszkała nawet u mnie. Oddałam jej pokój na poddaszu. Cieplutki, z widokiem na Giewont, co przypominało jej widok z okna w rodzicielskim domu... - wytarła głośno nos w batystową chusteczkę i usiłowała niepostrzeżenie zetrzeć palcami spływającą po policzku łzę. Odwróciłam oczy, udając że tego nie widzę. - Co było powodem, że porzuciła męża? - zaciekawiłam się. W tej chwili najbardziej mnie to interesowało. Ryszard nie schodził z moich myśli, a ta historia przypomniała mi także ciotkę Eleonorę. - Już noc poślubna przebiegła nie tak, jak powinna. Pan młody był trzeźwy jak świnia, co poniektórzy goście mieli mu za złe i węszyli w tym jakieś dziwactwo. Jak opowiadała Areta, siedział w pierzynach, bo zimową porą ślub brali, i wyglądał na sfrustrowanego. Oczy postawił w słup, zamiast na oblubienicę, wpatrywał się ze smutkiem, a nawet z przerażeniem, w ścianę. Gdy po kilku godzinach zmagań było po wszystkim, wpadł w stan takiego przygnębienia i depresji, że Areta zaczęła płakać i wciągać na siebie koszulę nocną z koronkami, prezent ode mnie... wyjaśniła chrząkając. - Wreszcie przestraszyła się i nawet chciała wezwać pogotowie. Inaczej sobie to wszystko wyobrażała, a nikt jej nie powiedział, że pan młody może w takich razach dostać pomieszania zmysłów. Nie wiedziała, co o tym wszystkim sądzić i jak się zachować, gdy mężczyzna szlocha i trzyma się kurczowo za przyrodzenie, jakby w obawie, że mu je ukradną. Przy tym spoglądał na nią z nienawiścią. Nie miała w tych sprawach doświadczenia. Był jej pierwszym mężczyzną. W romansach i na filmach wyglądało to inaczej niż w rzeczywistości, z jaką się spotkała. Nie miała nawet osiemnastu lat. Łkając i dławiąc się łzami, usiłował jej wytłumaczyć, że po stosunku każde zwierze jest smutne i osowiałe, co nie mogło jej trafić do przekonania... - Pani Aldona pociągnęła nosem, upiła łyk czekolady, pochwaliła jej smak i konsystencję. - Wszystkie następne noce były jeszcze gorsze od pierwszej. W ogóle nie czynił tego, co należało robić ze śliczną, zakochaną w nim żoną. Ona sądziła, że widocznie takie zachowanie jest typowe dla mężczyzn, a przysłowiowy "miodowy miesiąc" jest jedynie opowieścią ku pokrzepieniu serc niewieścich... Wreszcie pani Aldona uśmiechnęła się lekko. Podniosła na mnie nieśmiało oczy. - Wie pani, że nazwa "miodowy" zawsze mi się kojarzyła z piernikiem, a nie z tym, co powinno się w tym miesiącu robić... - Mnie także - mruknęłam bez przekonania, sądząc że tego ode mnie oczekuje. - A pani lubi pierniki? - spytała nieoczekiwanie i bez sensu. - Bardzo - skinęłam głową. - Mam świetny, wypróbowany przepis odziedziczony po babce. Leoncjusz przepadał za piernikiem. Dopóki był ze mną, piekłam co tydzień dwie blachy... - westchnęła łzawo. - Niech tylko pani wróci z Warszawy, to upiekę na spróbowanie. - Dziękuję, ale proszę dokończyć tę historię z przyjaciółką. - Przez wszystkie następne noce ten ponurak w barchanowej piżamie, zapiętej pod szyję, opowiadał jej jakieś straszne historię o trupach, wampirach i chorobach wenerycznych. Przerażona Areta pociła się ze strachu. Gdy po paru tygodniach jakoś uodporniła się na te straszne opowieści i przyzwyczaiła do mężczyzny w łóżku, usiłowała mu wytłumaczyć, żeby tyle nie gadał, bo ona nie szuka w łóżku literatury. Od tego ma książki. Natomiast on jest do czegoś całkiem innego. Natychmiast się obraził, naciągnął pierzynę na głowę, odwrócił się plecami i za chwilę już chrapał. Nieomal codziennie wypłakiwała mi się w ramię, a gdzieś tak pod wiosnę znalazła go w małżeńskim łożu z jakimś pulchnym blondaskiem o twarzy cherubina... - Okropność! - jęknęłam, tknięta złymi przeczuciami. Postanowiłam być czujna, chociaż wydawało mi się to zupełnym nonsensem. - Zdarza się tak w życiu, gdy kobietę zaślepi miłość. Nie należy wówczas bezkrytycznie słuchać we wszystkim mężczyzny. Zwłaszcza, gdy namawia gorąco do małżeństwa albo do jakichś cudownych interesów za pieniądze nie z własnej kieszeni. Mężczyźni są różni, proszę pani. Więcej lat od pani przeżyłam. Widziałam i słyszałam niejedno. Nauczyło mnie życie, że mężczyznę można kochać, prawić mu czułe słówka, karmić tłustościami, ale w żadnym wypadku nie wierzyć w czułe zaklęcia, gdy łączy je ze sprawami finansowymi, a oczy latają mu na boki. Nawet mój były mąż, nie mówiąc już o Leoncjuszu, zgadzał się ze mną w tym względzie... Poczułam się nieswojo. Pomyślałam, że moje kłamstwo dotyczące posiadłości mogła podszepnąć mi intuicja, o której tak szeroko rozwodził się Ryszard. Serce zaczęło walić niespokojnie. - I co stało się z pani przyjaciółką? - szepnęłam zdławionym głosem. Chciałam koniecznie oderwać myśli od Ryszarda. - Wspomniała pani, że nie żyje. - Właściwie nie umarła, tylko odebrała sobie życie. Poszła rankiem niby to na wycieczkę w góry. Nigdy już z niej nie powróciła. Pogoda była wówczas piękna i widoczność jak rzadko. Czekaliśmy do wieczora, niczego nie przeczuwając. Lubiła się włóczyć. Zawiadomiliśmy wreszcie Pogotowie Górskie. Leoncjusz poszedł z goprowcami na całą noc w góry. Co żeśmy się jej naszukali... - łzy zalśniły w jej oczach. - Po blisko pół roku odnaleziono jej ciało. Nie było wątpliwości, że dobrowolnie skoczyła z grani. - Mój Boże... - jęknęłam. Myśl o Ryszardzie nie dawała mi spokoju, chociaż nic nie wskazywało na to, że z jego strony może mnie spotkać coś niedobrego. Zapragnęłam znaleźć się przy nim, pozbyć złych przeczuć związanych z opowieścią pani Aldony. - Tak bardzo chciałam, żeby mi się kiedyś ukazała. Przesiadywałam w jej dawnym pokoju na górce. Nie zapalałam światła, przywołując ją w myślach. Ukazała się jedynie Leoncjuszowi. Szła podobno od strony pani ogrodu z wysoko uniesioną lampą w dłoni, jakby oświetlała sobie drogę. Wyglądało na to, że wyszła z pani domu, a przecież za życia nigdy w nim nie była... Ale ja Leoncjuszowi nie ufam. On czasem coś wymyśli, a później sam wierzy, że było tak w rzeczywistości. Zupełny z niego pomyleniec. A jednak szkoda, że go tu z nami nie ma... - głos się jej podejrzanie załamał. * Ryszard przywitał mnie na Dworcu Centralnym piękną różą w kolorze tak ciemnej czerwieni, że wydawała się prawie czarna. Jak uczyła babcia, róża w takim kolorze symbolizuje rzeczy nieosiągalne. Nie wróżyło to niczego dobrego. Westchnęłam, chwaląc jej piękno. Długo ściskał moją rękę, patrzył uważnie w oczy. Oznajmił, że ma dobrą nowinę. Siostra wracała do zdrowia. Mógł odetchnąć, zająć się własnymi sprawami, a przede wszystkim moją osobą. Pragnął, abyśmy spędzili czas przyjemnie i zabawowo, jak się wyraził. Bardzo mi ta koncepcja odpowiadała. - Niepotrzebnie zarezerwowałaś pokój w "Marriotcie". Mam obszerne mieszkanie. Mogłabyś zatrzymać się u mnie. Stęskniłem się za twoim towarzystwem. - Ja także... - powiedziałam nieśmiało. Podświadome lęki zniknęły, cieszyłam się jego widokiem. Zabrał moją podróżną torbę, ujął pod rękę i wyszliśmy pasażem tuż przed hotelem. - Na śniadanie zapraszam cię do wiedeńskiej kawiarni na piętrze. - Cudownie! - rozpromieniłam się, oddychając z ulgą. Nie wyglądało na to, że jest skąpcem. Ceny były tu wygórowane, nie na kieszeń przeciętnego obywatela. Zawiózł mnie windą na górę. Poprosiłam, żeby zszedł do kawiarni i tam na mnie czekał. Chciałam się odświeżyć i przebrać. - Dobrze - zgodził się skwapliwie, poprawiając bezwiednie krawat. Jak na mój gust był odrobinę za jaskrawy. - Nie musisz się przebierać. W tym sportowym kostiumie jest ci bardzo do twarzy. - Zmienię bluzkę - odwzajemniłam uśmiech - nie potrwa to długo. Pokój był duży i jasny. Szerokie, wygodne łoże przyciągało wzrok. Lustro sięgające podłogi odbijało moją postać. Obrzuciłam ją krytycznym spojrzeniem. Do tego, co ujrzałam; uśmiechnęłam się z zadowoleniem. Bez zbytniego pośpiechu weszłam do kawiarni. Siedział na skórzanej kanapce pod oknem. Przeglądał kartę. - Wyglądasz wspaniale, Izabell... - obrzucił moją sylwetkę zadowolonym wzrokiem handlarza końmi. - Świetnie zharmonizowane barwy, a ten dyskretny akcencik w twoich uszkach, to zupełnie niezwykłe! Coś mi się w tym nie spodobało. Ale co? Pani Aldona twierdziła, że prawdziwy mężczyzna nie zauważa, jak jesteśmy ubrane. Nawet jeśli się o to stara. - Wiem - przytaknęłam z uśmiechem i zajęłam miejsce naprzeciw niego. Rozdzielał nas okrągły stolik z marmurowym zielonkawym blatem. W małym wazoniku tkwił kwiat różowej orchidei. - Nie grzeszysz skromnością - pokiwał z rozbawieniem głową. - Nie grzeszę - przyznałam. Wydał mi się trochę inny niż w Zakopanem. Rysy twarzy jakby zmiękły. Widocznie trochę przytył. Był jednak nadal atrakcyjnym mężczyzną. Patrzyłam na niego już jak na swoją własność, w myślach dobierałam dla niego odpowiedni krawat. Zastanawialiśmy się przez chwilę, co wybrać z karty. Oscylowaliśmy między tortem Sachera a strudlem na ciepło. W rezultacie zdecydowaliśmy się zamówić naleśniki z sosem karmelowym i kawę ze śmietanką. Po pierwszych kęsach oznajmiłam Ryszardowi, że nie poprzestanę na tej jednej porcji. Zamówię jeszcze jedną. Obserwowałam spod oka jego reakcję. - Przednia myśl! - przytaknął z entuzjazmem. - Dla odmiany poprosimy z owocami i z sosem czekoladowym. - Nic lepszego nie mogłeś wymyślić - zgodziłam się skwapliwie. Apetyt mi zawsze dopisywał. Naleśniki z owocami i z czekoladą były znacznie droższe od tych, które jedliśmy. Nie był dusigroszem. Odetchnęłam z ulgą. - Chciałbym z tobą poważnie porozmawiać, Izabell - odchrząknął. - Jesteś mądrą kobietą. Wierzę, że mnie zrozumiesz... Oj, niedobrze... - przebiegło mi przez myśl. Jeżeli mężczyzna przyznaje kobiecie i to bez potrzeby, że jest mądra, nie wróży to z pewnością niczego dobrego, a przede wszystkim romansu. - Czy mogę rozmawiać z tobą jak z partnerem? - ściszył głos. - Tylko w ten sposób... - odpowiedziałam niepewnym głosem. - Chcę ci coś zaproponować... - ujął moją rękę, odsuwając talerz z napoczętym naleśnikiem. Zrozumiałam, a raczej wyczułam, że to "coś" chciałby mieć już poza sobą. Przez chwilę przyglądał się z zastanowieniem pierścionkowi z perłą i brylancikami na moim palcu. - Do niego będzie pasowała szeroka, grawerowana obrączka. Nie uważasz? - zajrzał mi w oczy z figlarnym uśmieszkiem. Przełykałam właśnie kęs smakowitego naleśnika. Mało brakowało, abym się nim zadławiła. - Czy mam to traktować jako oświadczyny? - wolną ręką usiłowałam nadziać na widelec następny kęs ociekający karmelem. Tym gestem chciałam pokryć wrażenie, jakie wywarły jego słowa wypowiedziane w tak nieodpowiednim momencie, a do tego przy kawiarnianym stoliku, między kręcącymi się ludźmi. Moja lewa dłoń spoczywała wciąż w jego dłoni. Trzymał ją mocno. Przypominało to nie tyle wyznanie uczuć, co załatwianie w pośpiechu jakiejś handlowej transakcji. - Pragnąłbym bardzo, abyś została moją żoną. Czy ci to odpowiada, Izabell? - uwolnił wreszcie moją dłoń ze swojej, wpatrując się błagalnie w moją twarz. - Jestem nieco zaskoczona... - bąknęłam, nie wiedząc, co o tym wszystkim myśleć. Raz jeszcze uświadomiłam sobie, że niezmiennie mam do czynienia z ludźmi, mówiąc delikatnie, udziwnionymi. - Na dobrą sprawę... - zaczęłam ostrożnie - zupełnie nic albo bardzo niewiele o sobie wiemy. To, że kochamy górskie wędrówki i zwierzęta, nie znaczy jeszcze, że jesteśmy dla siebie stworzeni. Powinniśmy się bliżej poznać, żeby w przyszłości nie było niespodzianek... - usiłowałam mu to uzmysłowić. - To prawda, Izabell. Będziemy mieli jednak cały weekend na poznanie swoich upodobań i ułożenia między nami jakiegoś modus vivendi... - stwierdził z zadowoleniem. - Żeby się poznać dobrze, trzeba podobno zjeść z sobą beczkę soli, a ty mówisz o trzech zaledwie dniach... - uśmiechnęłam się z przymusem. - Mówisz więc, Izabell, o rzeczy nierealnej. Z tej beczki wynika, że moglibyśmy się pobrać w przybliżeniu za sto lat... roześmiał się beztrosko - a ponieważ jesteś mądrą, tolerancyjną i światową kobietą, ośmieliłem się złożyć ci tę ofertę. - Ofertę! - wykrzyknęłam zaskoczona - zlituj się! Małżeństwo to poważny krok na całe życie, a nie jakaś przetargowa oferta czy transakcja handlowa. Rozejrzałam się dookoła, czy przypadkiem nie śnię, a za chwilę zbudzę się w moim własnym łóżku. Nade mną skrzył się sufit z podświetlonymi kryształkami. Mieniły się kolorami tęczy. Wyglądało to bajkowo i nierealnie, jak w sennych marzeniach. A i to, o czym mówił, daleko odbiegało od rzeczywistości. Pocieszałam się jednak, że trafiłam jedynie na nieszkodliwego dziwaka. - Izabell, domyślam się, że z pewnością dobrze zarabiasz... - ciągnął dalej. - Nie wiem, co robisz, gdzie pracujesz. Nie będę wchodził w szczegóły, bo to wszystko mało dla mnie ważne. Widzę w tobie przede wszystkim uczciwego, tolerancyjnego człowieka. To mi w zupełności wystarcza. Będąc moją żoną, nie musisz w ogóle pracować. Będziesz żyła dalej w warunkach takich, jak dotychczas. Dam ci nazwisko, status społeczny. Będziemy bywali w doborowym towarzystwie, spędzali wolny czas w górach, przyjmowali gości. Przy tym wszystkim będziesz miała całkowitą swobodę... - wyliczał z namysłem. - Nie stracisz na małżeństwie ze mną - zapewniał z powagą i żarliwie. - Jedynie możesz zyskać, mając we mnie oddanego przyjaciela i opiekuna. Jeżeli będziesz chciała mieć dziecko i na to znajdzie się rada... A ja będę szczęśliwy, mając przy sobie tak uroczą żonę, wspaniałego człowieka... - To mi się chyba wszystko śni?... - szepnęłam, wpatrując się w niego z niedowierzaniem. Nie wyglądał na furiata i byliśmy na szczęście w kawiarni między ludźmi. Nic mi więc nie groziło z jego strony. Bałabym się jednak spędzić z nim noc w zamkniętym pokoju. W tym momencie skończyły się marzenia o "letniej przygodzie". Nie należało ryzykować. - Powiedz mi... - westchnęłam - gdzie w tym wszystkim jest miejsce na uczucie? - udało się mi wreszcie wydobyć głos. Chrypiał podejrzanie. - Darzę cię uczuciem, Izabell. To święta prawda! - zapewniał gorąco. - Jesteś najwspanialszą kobietą, cudownym kumplem. Tylko, że ja kocham w tobie jedynie wszystko to, co nie jest kobiecością. Dlatego nie miałbym nic przeciwko temu, jeśli miałabyś kochanka, urodziła dziecko. Traktowałbym je jak swoje. Z pewnością bym je także pokochał. Lubię dzieci. Byłoby to nawet wielce pożądane, abyś je miała... Byłbym dobrym, troskliwym ojcem. Mogę ci to obiecać nawet na piśmie... - poszukał moich oczu - wyjdź za mnie, Izabell. Ułatwi mi to życie, a ja dołożę wszelkich starań, żebyś miała szczęśliwy dom... - Ja mam dom... - wyjąkałam - mam pieniądze. Mam wszystko właściwie. Jedyne, czego mi brak, to prawdziwej rodziny. Chciałabym zasypiać i budzić się w ramionach kochającego mężczyzny. Mieć z nim dzieci... - zamilkłam, nie mając już nic więcej do powiedzenia. Bałam się, że za chwilę mogę się rozpłakać. Ogarnął mnie żal nad sobą. Uświadomiłam sobie dopiero w tej sekundzie, jak bardzo jestem samotna przy całym materialnym bogactwie. Właśnie samotność sprawiła, że tak impulsywnie przylgnęłam do Ryszarda, gdy wydało mi się, że jest poważnie zainteresowany moją osobą. Odpowiadał mi typ jego urody, zachęcała jego adoracja. Zawiniła tu także tęsknota za miłością, wzmożona przez hormony i wiosnę. Jednak gdzieś tam, w głębi, nurtowała myśl, że nie jest to chyba jeszcze mężczyzna mego życia, o którym mówiła mama. Zapewniała, że gdy go spotkam, to od pierwszego spojrzenia będę wiedziała, że to właśnie jest ten jedyny. Wówczas, nie pytając o nic i niczego więcej nie pragnąc, pójdę za nim, choćby pieszo i boso na Alaskę. Z całą pewnością nie był to Ryszard, tak jak i Ben nim nie był. - Rozumiem, że należysz do mniejszości seksualnej? - starałam się zachowywać swobodnie, nie dać odczuć, jak bardzo mnie rozczarował i co mi bezwiednie uświadomił. - Tak - przytaknął. - Sądziłem, że się tego domyślasz. Nigdy przecież nie usiłowałem cię pocałować, nie dążyłem do zbliżenia, a wiesz przecież sama, jak bardzo jesteś atrakcyjna. Powiedziałem ci nawet, że nie lubię tańczyć... - To prawda... - uśmiechnęłam się z przymusem. - Sądziłam, że jesteś tak bardzo nieśmiały albo delikatny. Szkoda. Podobałeś mi się jako mężczyzna... - podniosłam na niego oczy, żeby nie myślał, że unikam jego wzroku. - A ja, Izabell, czuję się kobietą... - usiłował się uśmiechnąć - i nic na to nie mogę poradzić. Taki się urodziłem... - rozłożył ręce bezradnym gestem. - Mam przyjaciela. Potrafisz to zrozumieć? - W porządku. Nie mogę mieć do ciebie żalu i ty nie miej go do mnie, że nie skorzystam z twojej oferty. Chcę ci coś wyznać... - dotknęłam jego dłoni. - Otóż ta posiadłość w Zakopanem jest moją dziedziczną własnością i postanowiłam osiąść w niej na stałe. Jestem architektem. Mam na koncie spore zasoby po rodzicach. Z czasem chciałabym pracować w zawodzie. Już mi ktoś nawet proponował sporządzenie projektu luksusowej willi, ale nie o tym chciałam mówić - uśmiechnęłam się. - Po prostu chcę ci oznajmić, że gdy tylko doprowadzę domostwo do takiego stanu, że będę mogła zapraszać gości, będziesz w nim mile widziany. Także ze swoim przyjacielem. Moglibyśmy wybrać się razem w góry... - zawiesiłam głos dla większego efektu. - Na strychu urządzam dwa gościnne pokoje. Nie będzie żadnego problemu z noclegiem. Z okien piękny widok na Tatry... - Jesteś niezwykłym człowiekiem, Izabell... - popatrzył mi w oczy. - Nie pomyliłem się w ocenie. I nawet żałuję, że jestem taki, a nie inny... Pod stolikiem uściskaliśmy sobie dłonie. - Wieczorem zapraszam cię na kolację, Izabell. - Oczywiście! - zgodziłam się z uśmiechem. - Czekałam na tę propozycję. Może będę miała okazję poznać twego przyjaciela? - Jeśli tylko się zgodzisz... Nie śmiałem ci tego zaproponować. Nie jest wykluczone, że znasz go z nazwiska. To ceniony portrecista. Często wystawia obrazy za granicą, sporo o nim notatek w prasie. Ostatnio miał wystawę w Szwecji. - Wobec tego nałożę do kolacji szałową sukienkę! Z przyjemnością będzie na mnie patrzył, jak na kolorystyczną plamę bez ram. Roześmialiśmy się beztrosko. Ryszard zamówił jeszcze jedną kawę. Tym razem cappuccino. Poprzednia całkowicie wystygła i nie mieliśmy na nią ochoty, tak jak i na naleśniki z owocami. Mimo próśb Ryszarda, który zamówił bilety do teatru, wyjechałam z Warszawy w niedzielę rano. Postanowiłam wracać autokarem. Bilet wykupiłam wcześniej, rezerwując miejsce przy oknie. Potraktowałam to jako wycieczkę krajoznawczą. Nie byłam w najlepszym nastroju, chciałam czymś zająć myśl, oderwać się od sobotnich przeżyć, chociaż kolacja w "Bristolu" wypadła wspaniale. Ryszard ze swoim przyjacielem, Gacuniem, starali się umilić wieczór kwiatami, zabawnymi ploteczkami ze środowiska artystycznego, a także rodzinnymi anegdotami. Przewijała się w nich postać jakiegoś Parszywca, który w dalszej opowieści o Kanadzie okazał się młodszym bratem Gacunia. I chociaż wieczór należał do jednych z najmilszych spędzonych w kraju, nie mogłam pozbyć się nieokreślonego smutku. Nie mogłam mieć o nic pretensji do Ryszarda. Był, jaki był. Na dobrą sprawę pozostaliśmy przyjaciółmi. Pragnęłam jednak jak najszybciej znaleźć się w domu, przejrzeć tajemniczą zawartość kufra, a w pogodne dni powędrować górskimi szlakami. Maj dobiegał końca, przyroda była w pełnym rozkwicie i należało cieszyć się jej urokami. Zaledwie zajęłam miejsce w autokarze, a już wybuchła awantura. Młoda kobieta w jaskrawej sukience obarczona podróżnymi torbami zajęła czyjeś miejsce przy oknie. Mimo zwrócenia jej uwagi, żeby przesiadła się o jeden fotel dalej, nie chciała z niego zrezygnować. Starsza pani nieomal z płaczem tłumaczyła jej, że ze względu na słaby wzrok prosiła w "Orbisie" o ten właśnie numer miejsca przy oknie, aby mogła w czasie podróży czytać. Obwieszona złotem baba nie reagowała na jej prośby i tłumaczenia. Większość pasażerów, oburzonych jej zachowaniem, przypominała głośno, że już w momencie wchodzenia do autokaru rozpychała się, tarasując przejście walizami, które należało umieścić w bagażniku. Ktoś poradził, aby starsza pani interweniowała u kierowcy. - Ma pani gdzie siedzieć? - zapytał młody mężczyzna, zaczepnym tonem kładąc dłonie na kierownicy. - Jest wolne przy pasażerce, która zajęła moje miejsce. Tak mi zależało... - skarżyła się cichym głosem. - Jak jest miejsce, to o co pani chodzi? Siadaj pani i nie utrudniaj ludziom pracy! - krzyknął podniesionym głosem, zapuszczając silnik. Któryś z pasażerów odstąpił starszej pani swój fotel pod oknem. Przez dłuższą chwilę wymieniano głośno niezbyt pochlebne uwagi pod adresem bezczelnej, według jednych, i chamowatej, według drugich, pasażerki. Nic sobie z tego nie robiła. Ciamkała spokojnie czekoladowy baton. Trzymała go w serdelkowatych palcach oblepionych pierścionkami. Z niesmakiem i zdumieniem obserwowałam to wszystko. Nie byłam przyzwyczajona do takiego zachowania kierowcy, nie mówiąc już o pasażerce. Natychmiast przypomniały się słowa pani Aldony, że "schamiało nam społeczeństwo". Nie było to przesadą. Westchnęłam. Od dłuższej chwili trwała transmitowana przez radio msza z kościoła Świętego Krzyża w Warszawie, jak zapowiedział wcześniej spiker. Ksiądz intonował wyznanie wiary. Zapatrzona w wiosenny, uciekający za szybą krajobraz powtarzałam w myśli za nim słowa. Głosy w autokarze przycichły, trwała cisza. I nagle w wyznanie wiary wdarł się z końca autokaru schrypnięty, rozwścieczony głos pasażera: - Zamknij pan, panie kierowco, tego faceta od nabożeństwa! W autokarze trwało nadal pełne napięcia milczenie. Jedynie w słowa modlitwy wplótł się chór chłopięcych głosów ciągnących starą pieśń kościelną. - Zamknij pan! - wrzasnął raz jeszcze pasażer. Nikt go nie poparł, nikt nie zareagował. - Sam się pan zamknij! Nabożeństwo, kurwa, komuś przeszkadza! Znalazł się, czerwoniak jeden! - ryknął nieoczekiwanie kierowca strasznym głosem. - Przekażcie sobie znak pokoju! - oznajmił ksiądz przy niewidocznym ołtarzu. Martwa cisza znów gęstniała. Nawet grymaszące na kolanach matki dziecko umilkło. Autokar, pobrzękując szybami, mknął jak widmo po rozsłonecznionym asfalcie szosy. * Pani Aldona od dłuższej chwili wpatrywała się w skupieniu w rozłożone karty tarota. Zerkałam z ciekawością na przedziwne, tajemnicze rysunki barwnych kart rozłożonych na białym obrusie niczym kolorowa obrazkowa mozaika. Zafrapował wizerunek wisielca. Nagi, pięknie zbudowany mężczyzna powieszony za jedną nogę, zwisał blond głową w dół, dotykając czubkiem głowy błękitnych, wzbudzonych fal rzeki. Zewsząd otaczały go hieratyczne znaki, niezrozumiałe zapiski i znak trójzęba zakończonego krzyżykiem. Obok wisielca biegł ukośny, czerwony napis Trial. - Wygląda to bardzo tajemniczo... - usiłowałam przerwać zbyt długie milczenie. - Na ten rok pani kartą jest "sąd" - oznajmiła wieszczym głosem. Zajrzałam jej przez ramię. Obrazek przedstawiał widmową twarz kobiety. Wyłaniała się z błękitów i tablic z dziwacznymi znakami. Nic mi to właściwie nie mówiło. Nigdy nie wróżono mi z kart, a tarota oglądałam po raz pierwszy. - Czy to dla mnie dobrze czy źle? - wtrąciłam nieśmiało. Słowo "sąd" nie kojarzyło się najlepiej. - Zależy, co jest dla pani ważne... - podniosła na mnie pytający wzrok. - Z kart mogę tylko powiedzieć, że w pani życiu nastąpi jakieś wydarzenie. Uświadomi ono, jak cenne i kruche jest szczęście - powiedziała po namyśle, - w interesach niech się pani kieruje rozsądkiem, ale też trzeba się będzie zdać na głos intuicji. Karta mówi, żeby nie ustawała pani w swojej własnej ewolucji, aby osiągnęła pani wyższy stopień rozwoju duchowego. Z góry widzi się więcej... - popatrzyła na mnie z zaciekawieniem. Na chwilę zawiesiła głos. - Opatrzność postawi na pani drodze kogoś godnego uwagi. Wygląda na to, że wszystko, co dotyczy sfery uczuciowej, dobrze się skończy. Miłość depcze pani po piętach... - dodała i desperackim ruchem zgarnęła karty. - Nic pani więcej nie powiem. Zabrzmiało to kategorycznie. Sięgnęła po filiżankę z kawą. Tina kręciła się niespokojnie wokół jej nóg. Skamlała cichutko. - Pewnie listonosz wrzucił coś do skrzynki. Zawsze go wyczuje. To mądra psina. Więcej od nas widzi i słyszy. Kiedyś napędziła mi porządnego stracha - uśmiechnęła się nijako. - Lubię czasem po południu położyć się z książką. Wtedy Tina wskakuje na tapczan i układa się w nogach. Tak było i tamtym razem. Ja czytam, ona śpi, pochrapując. Była wtedy pełnia lata. W pokoju widno. Tina podnosi nagle łeb i zaczyna groźnie warczeć. Sierść zjeżyła się jej na grzbiecie niby szczotka, wpatruje się w środek pokoju. Trzęsie się cała, jak w gorączce. Rozejrzałam się po pokoju. Nic się nie dzieje, nikogo nie widzę. Nasłuchuję więc, czy się ktoś nie kręci pod drzwiami. Wszędzie cisza i spokój. Zrobiło mi się trochę nieprzyjemnie. Nagle suka zeskoczyła z tapczanu i warcząc obchodzi kołem środek pokoju. Sama pani widzi, że pokój duży, mało w nim mebli. Na podłodze tylko wzorzysty dywan w stylizowane kwiaty. Czegoś takiego jeszcze u niej nie widziałam. Przywołuję sukę do siebie, a ta tylko zęby szczerzy i na sztywnych łapach obchodzi coś, czego ja nie widzę. Domyśliłam się, że to widocznie jakiś obcy duch się przyplątał. Na nasze, domowe, Tina już od dawna nie reaguje. Czasem tylko podniesie łeb, pomerda ogonkiem i śpi dalej. Pełna akceptacja! - Pogłaskała psa czule po grzbiecie. - Sądzi pani, że to był duch? - spytałam z niedowierzaniem. - A któżby inny? - wzruszyła nieznacznie ramionami. - Pani to zupełnie zielona w tych sprawach. Pomieszka pani tu dłużej, to się przekona, że zawsze raźniej człowiekowi, gdy nawiedza go ktoś bliski, chociaż niewidzialny. - Nie sądzę... - bąknęłam. - Nie wygląda na to, żebym się kiedykolwiek przyzwyczaiła do życia pozagrobowego moich przodków. - Można dom wyświęcić, egzorcyzmy odprawić... - wtrąciła markotnym tonem - ale przyzna pani, że to jakoś głupio "wykurzać" rodzinę, gdy się garnie do nas, odwiedza znane kąty po śmierci. Byłoby pani przyjemnie, gdyby ktoś bliski usiłował panią "wykadzić", gdy zjawia się pani zza grobu, z otwartym sercem, u żyjącej familii? - Droga pani Aldono, czy nie lepiej byłoby wypić teraz po kieliszeczku likieru kokosowego, niż ciągnąć niezbyt wesoły temat? A swoją drogą, z przyjemnością zobaczę, czy w skrzynce jest do pani jakiś list i przekonam się, że Tina wyczuła rzeczywiście listonosza. Może i do mnie także zajrzał? - Niech pani skoczy, moja droga! - ucieszyła się. - Może nadeszła jakaś wiadomość od Leoncjusza? Cni mi się w domu bez tego gagatka. Zawsze ktoś człowieka przytulił, pogłaskał. Nawet pies potrzebuje czułości i dobrego słowa, a cóż dopiero kobieta... - rozmarzyła się. A jednak Leoncjusz musi być jej zakamuflowanym kochankiem - pomyślałam z odrobiną zazdrości. Od czasu spotkania z Ryszardem czułam się jakaś oszukana przez los, bardziej osamotniona niż przed jego poznaniem. Jedynym teraz lekarstwem na niedobre nastroje i tęsknoty było urządzanie domu, szperanie w kufrach, rozmowy z panią Aldoną i dalekie spacery. Od kilku dni pogoda nie dopisywała. Chłodno i chmurno. Góry zaciągnęła mgła i wyglądało tak, jakby ich wcale nie było. Samotne wędrówki nie wchodziły na razie w rachubę. Od Ryszarda przychodziły zabawne karteczki z pozdrowieniami. Przedstawiały zazwyczaj buldogi w kapeluszach, bawiące się koty albo białe szczury miłośnie splecione ogonami. Zmuszały do uśmiechu i to była jedyna wartość tej nijakiej korespondencji. Biegnąc przez trawnik do skrzynki, pomyślałam o tej wywróżonej "miłości depczącej po piętach". Ogarnął mnie pusty i gorzki śmiech. W zielono malowanej skrzynce spoczywała koperta opatrzona włoskim znaczkiem, zaadresowana wyraźnym, energicznym pismem. Brakowało zwrotnego adresu nadawcy. Jednak byłam pewna, że jest to list od Leoncjusza. Pani Aldona chwyciła go tak do niej niepodobnym, drapieżnym gestem. Oczy rozbłysły, czuły uśmiech rozchylił kształtne usta. Musi go bardzo kochać - pomyślałam z cichym westchnieniem, patrząc, jak niecierpliwymi palcami rozrywa kopertę. - To ja już pójdę, pani Aldono. Mam sporo zaplanowanej na dziś pracy, a pod wieczór zapraszam na kokosowy likier. - Pod wieczór to ja wpadnę do pani z ciepłymi pierniczkami! - wykrzyknęła radosnym głosem. Jednak tego dnia pani Aldona nie przyszła. Długo w noc paliło się u niej na górce światło. Musiało wydarzyć się coś szczególnego. Była osobą punktualną i zasadniczą w dotrzymywaniu terminów i obietnic. Tego przedpołudnia listonosz wrzucił także coś i do mojej skrzynki. Prospekt wysyłkowej firmy handlującej komputerami, reklamę zbożowej kawy, rachunek do zapłacenia za coś tam i list od Polly. Korespondencja adresowana na hotel "Kasprowy" nadchodziła już z rzadka, odkąd rozesłałam znajomym wizytówki z moim stałym, zakopiańskim adresem. Czasem tylko docierał tam jakiś zapóźniony list. Co jakiś czas wędrowałam do hotelu, aby zajrzeć do recepcji, wypić kawę w "błękitnym saloniku". Zaglądaliśmy tam często z Ryszardem. Nigdy nie było nam dość widoku na panoramę Tatr. Czasem wędrowałam pieszo dalej na Gubałówkę. W schronisku na Butorowym coś zwykle przegryzałam, żeby nie zawracać sobie głowy przygotowywaniem w domu posiłku. Początkowo tęskniłam do listów z porzuconego przeze mnie świata. Wyczekiwałam niecierpliwie na odpowiedź, na nowiny od znajomych, o tym wszystkim, co było jeszcze nie tak dawno i moim udziałem. Ostatnio coraz rzadziej i mniej odczuwałam potrzebę wymiany listów. Nawet już nie zauważałam, z jakim nadchodziły opóźnieniem. Zorientowałam się wreszcie, że ich banalna, zdawkowa często treść, pisana z anglosaskim umiarem i powściągliwością, nie wnosiła niczego interesującego ani nowego w moje obecne życie. Odbiegłam daleko od tamtych, kiedyś dla mnie ważnych, spraw. Miałam już całkiem inne problemy i zainteresowania. Z pewnością byłyby niezrozumiałe dla moich dawnych przyjaciół i znajomych, tak jak dla mnie teraz opisy różnych "szałowych party", podrywania chłopaków, ślubów, które bardzo szybko kończyły się rozwodem. Wszystko to jakoś przestało mnie interesować. Listy zamieniły się więc wkrótce w okolicznościowe, miłe karteczki. Rewanżowałam się podobnymi i tak powoli zrywała się więź z dawnym moim życiem. W tym całym zawirowaniu ostała się jedynie przyjaźń z bliźniaczkami ze studiów. Kazały siebie nazywać jeszcze w szkole Polly i Molly. Nie były to ich właściwe imiona. Nadały je sobie we wczesnym dzieciństwie po przeczytaniu książeczki o dwóch króliczkach, które tak właśnie się nazywały. W liście pisanym na komputerze rozmaitymi krojami czcionek Polly donosiła, że nic się ciekawego w ostatnim miesiącu nie zdarzyło. Zmarł jedynie pan Harvey, dziadek Susie, co nikogo specjalnie nie zasmuciło. Przekroczywszy osiemdziesiątkę, wszedł ponownie w wiek dziecięcy. W ogrodzie specjalnie dla niego przygotowano piaskownicę. Bawił się w niej przez całe dnie, siusiając w piasek i robiąc z niego babki. W trumnie wyglądał "bardzo twarzowo" i "lovely". Znacznie lepiej i młodziej niż za życia. Po obrządkach "funeralnych" rodzina zaprosiła uczestników na wspaniałe party z ulubionymi potrawami staruszka i sporą ilością drinków, ponieważ za młodu solidnie popijał. Susie wystąpiła w czerwonej sukni i nastrój był bardzo pogodny. Z trudem powstrzymywano się od zbytniej wesołości. Zwłaszcza rodzina pochowanego dziadka, bowiem odetchnęła z prawdziwą ulgą. Przestała wreszcie opłacać stałą pielęgniarkę, która chodziła za nim z nocniczkiem i butelką ze smoczkiem, gdyż inaczej nie chciał przyjmować pokarmów. Polly donosiła także, iż ostatni weekend spędziły w domu. Molly przygotowała uroczysty lunch. Podejmowała rodziców najnowszego narzeczonego. Jest więc nadzieja, że z nim nie zerwie tak, jak to zrobiła z Dawidem. Dla zabawy ubrały się i uczesały jednakowo. Przyszli teściowie mieli poważny kłopot z rozróżnieniem, która jest która. Matka Johna zamartwiała się na zapas twierdząc, że jej syn z pewnością się kiedyś pomyli, o czym usiłowała je lojalnie uprzedzić. Było z tego podobno sporo śmiechu. Zaplanowana na niedzielę przejażdżka łodzią nie doszła do skutku. Padał deszcz. Po południu trochę się rozpogodziło, wybrały się więc obie na cmentarz. Złożyły także kwiaty na grobie moich rodziców. Wieczór był wspaniały. Spędziły go na tańcach w ekskluzywnym klubie "Dzieci wszechświata". Należą do niego zaledwie od trzech miesięcy. Wpisowe kosztowało majątek. Jednak doborowe towarzystwo musi kosztować. Molly tańczyła wyłącznie z narzeczonym, co było według Polly wprost nieprzyzwoite. Ona zaś z pewnym porucznikiem poznanym na przyjęciu u Savitrych, u których bywa teraz Ben. Wydaje się, że interesuje go mała Julitta. Krążą plotki, że nie najlepiej układa się jego małżeństwo. Podobno chce wzbudzić zazdrość w swojej żonie, która go ostentacyjnie lekceważy i widuje się ją z pewnym bardzo wziętym architektem. Ben przeżywa katusze, jak powiedział jej porucznik, który zna go bliżej. Dowiedziałam się także z listu, że porucznik ma oczy, od spojrzenia których dreszcze chodzą po plecach i cudownie wygląda w mundurze. Przy tym jego - Reginalda - rodzice są właścicielami wspaniałej posiadłości w ekskluzywnej dzielnicy. Wspominała jeszcze, że chociaż tak rzadko do nich piszę, często o mnie rozmawiają i może któregoś lata odwiedzą mnie w mojej "dzikiej głuszy", jak się wyraziła. Dopytywała się także, czy w domostwie ukazuje się czarna albo biała dama, jak u jej dziadków w starej posiadłości... List trochę mnie rozczarował, trochę rozbawił. Wzmianka o Benie także nie była przykra. Niech poczuje na własnej skórze ból odrzucenia... Przez chwilę zastanawiałam się, że może to nie Polly, a ja się zmieniłam, dojrzałam do innego życia i list wydał mi się nijaki i powierzchowny. Postanowiłam odpisać jeszcze dziś wieczorem, a na razie zająć się dalszym porządkowaniem domu, szperaniem w jego zakamarkach. Za jedną z szaf znalazłam naturalnej wielkości olejny portret na płótnie. Był pozbawiony ram. Przedstawiał młodziutką dziewczynę w jasnej, bufiastej sukni w różowe kwiaty. Spiętrzone wysoko ciemnoblond włosy przypominały coś w rodzaju ptasiego gniazda. Dziewczyna z talią osy, okazałym biustem, siedziała bokiem na krześle dziwacznie wygięta. Profil regularny, policzki różowiutkie i małe wypukłe usta. Nie było to z pewnością dzieło sztuki malarskiej, ale jednak ukazywało kogoś z mojej rodziny. Przeglądając któregoś dnia znalezione fotografie, domyśliłam się teraz, że był to prawdopodobnie portret ciotki Julii, a nie Eleonory, jak w pierwszej chwili sądziłam. W opowieściach mojej babci, która połowę życia poświęciła na identyfikowanie naszych "korzeni", młoda Julia była uważana za "trzpiotkę". Niegdysiejsze określenie niewiele mi mówiło. Domyślałam się, że znaczyło ono tyle co "wesolutka i lekkomyślna". Ale jaka była naprawdę? Podobno zmarła młodo "na czarną krostę" i pochowano ją w bieli, ponieważ była jeszcze dziewicą, co podkreślono wiankiem z białych goździków, wciśniętych na głowę. Ta "czarna krosta" była zapewne dzisiejszym czerniakiem - najbardziej złośliwą odmianą raka skóry. Powtarzała się w naszej rodzinie, o czym wspominała podobno jeszcze moja prababcia. Przestraszyłam się, czy i ja nie przejęłam choroby w genach: Szybko wstawiłam portret do przyszłej jadalni, chwilowo zbiorowiska mebli i różnych staroci, które chciałam zachować, ozdobić nimi w przyszłości inne pokoje. Zrobiło mi się jakoś nieswojo i smutno. Po raz pierwszy tak naprawdę zastanowiłam się nad przemijaniem, nad kruchością ludzkiego życia, nad tym, co mnie jeszcze czeka w przyszłości. Jak i z kim ułoży się dalej moje życie, a jak się ono układało kobietom z mojego rodu zamieszkującym niegdyś to domostwo? Błądziłam od okna do okna, przemierzając częściowo jeszcze zagracone pokoje. Popatrywałam w zachmurzone niebo, rozmyślając o wciąż dla mnie tajemniczej ciotce Eleonorze. Robotnicy kręcili się hałaśliwie po domostwie. Zbiegali po schodach, stukali narzędziami. Grulowa zaglądała do kuchni, do innych pomieszczeń, zabierając z nich jakieś przedmioty i gdzie indziej je przenosząc, albo dopytując się o coś, czego nie potrafiłam jej wyjaśnić. Zwłaszcza, gdy chodziło o jakieś ścierki, proszki do prania, czy coś w tym rodzaju. Robota paliła się jej w rękach. Oko miała sokole. Nic nie uszło jej uwadze. Nawet przedmioty ukryte za szafami. Wciąż coś wyciągała nowego wypytując, co ma z tym zrobić, gdzie ustawić. Dziwiła się przy tym niepomiernie, że wszędzie tyle różnego dobra, o którym nie wiem i nie doceniam jego wartości. Któryś już raz uświadomiłam sobie, że bez niej nie dałabym sobie tu z niczym rady i że jest opatrznościowym duchem tego domostwa. Przeniosłam się wreszcie na górę, do sypialni. Zastępowała mi gabinet i bibliotekę, do czasu, nim robotnicy wykończą, a Grulowa wysprząta pokoje obok. Marzyłam, żeby wreszcie nadszedł wieczór, zapanowała cisza i spokój. Zaledwie zdołałam wyciągnąć blok listowy i napisać kilka pierwszych słów do Polly, dopadła mnie pani Aldona. Dźwigała przed sobą blachę ciepłych jeszcze pierniczków. Ich korzenny zapach poczułam, gdy wchodziła na schody. Postawiła blachę bez słowa na antycznym stole, który zastępował mi biurko. Popatrzyła na mnie nieszczęśliwym, łzawym wzrokiem. Wiedziałam już, że stało się coś niedobrego. - Leoncjusz... - wyszeptała, chwytając się za serce. Osunęła się ciężko na fotel. - Co się stało, pani Aldono, chory?... - zawiesiłam głos. - Gorzej - łzy napłynęły jej do oczu. Natychmiast ujrzałam, jak ratownicy znoszą jego owinięte w brezent zwłoki z któregoś z alpejskich szczytów. Tam właśnie, gdzie przebywał na tym swoim obozie przetrwania. - Zginął? - wyszeptałam niepewnie. Sama byłam bliska łez. Ten nieznany bliżej Leoncjusz wrósł jakoś w moje codzienne życie. - Nigdy już do mnie nie wróci... - rozpłakała się. Nie miałam wątpliwości co do mojej wizji. Spoglądałam na nią bezradnie. Wszystko, co by należało powiedzieć w takich chwilach, mogłoby zabrzmieć banalnie i sztucznie. Powstrzymałam się, aby nie wypowiedzieć tego, co zazwyczaj powtarzała w takich chwilach moja babcia: "Bóg dał, Bóg wziął. On wie z pewnością lepiej, co komu potrzebne". - Co się właściwie zdarzyło? Jak doszło do tragedii? - sama już nie wiedziałam, o co i jak pytać. Bałam się, żeby nie popełnić jakiegoś nietaktu, czymś jej nie urazić. - Do jakiej tragedii? - pociągając nosem popatrzyła na mnie ze zdumieniem w zaczerwienionych płaczem oczach. - No, do śmierci pana Leoncjusza... - tłumaczyłam skonfundowana. Czułam się głupio. - Przecież ja nic takiego nie powiedziałam! - zastrzegła się. - Leoncjusz wprawdzie stracony dla mnie, ale żyje. Przygłupy zawsze mają szczęście - dodała z rozżaleniem w głosie, - z najgorszych perypetii wychodzą obronną ręką, a tylko my, kobiety, na tym cierpimy. Chociażby, jak ja teraz... Co z tego, że żyje, jeśli trzeba go odpisać na straty i żadnego z niego pożytku... - załkała. - Niechże pani wreszcie powie, co się stało! - irytowałam się. Tym razem to ja wyszłam na przygłupa. - Mojżesz zawinił! - wyrzuciła z zajadłością. Przemknęło mi przez myśl, że moja sąsiadka postradała zmysły. Milczałam. Na schodach zadudniły głośno chodaki Grulowej. Wsunęła głowę w uchylone drzwi. - Dalibyście, gaździnko, Staseckowi piniądz na gwoździe! Wsyćka haj wyśli i ni ma cym pracować... - Portmonetka leży w kuchni na kredensie. Weźcie, ile trzeba... - Co to za Mojżesz? - powróciłam do przerwanej rozmowy. Nie skojarzyłam go z Biblią. - Ten od tablic! - wzruszyła niechętnie ramionami. - Leoncjusz po tym kursie przetrwania z pewnością wykieruje się na księdza albo zakonnika! Powiedziałam przecież, że stracony i dla mnie, i dla świata... - głos się jej załamał. Wyglądała na zrozpaczoną. - Nie dość, że pani miłość depcze po piętach, to jeszcze i Leoncjusz... - Czy to pewne? Napisał pani o tym? - dopytywałam się, utrzymując z trudem powagę. - Jeżeli młody, pełen fantazji, wigoru i fizycznej tężyzny mężczyzna rozpisuje się na dwie strony, że od dawna żyje według dekalogu i sumiennie przestrzega wszystkich przykazań, a zwłaszcza tego o cudzołóstwie, o czym to może świadczyć? - popatrzyła na mnie z wyrzutem, jakbym to ja go do tego skłoniła. - Zachciało mu się stanu duchownego, jakby nie było lepszych zawodów! Rozpisuje się, jak kto głupi, że mu się teraz łatwo i klarownie życie układa. Żadnych więcej konfliktów, spokój ducha i radość życia - pretensja zabrzmiała w głosie - do tego wszystkiego przykazuje, żebym i ja się bezwzględnie stosowała do przykazań, a dopiero wtedy zrozumiem, jakie proste i radosne może być życie. Zupełnie, jakbym dotychczas tonęła w grzechach... - obruszyła się, - a ile podał przykładów na temat cudzołóstwa i wynikających z tego kłopotów! Mówię pani, cały łańcuch różności... Widać z tego, że on już stracony... - Nie jest to wcale takie głupie... - bąknęłam, myśląc o zawiłościach problemu dręczącego nie tylko księży, - ale także nie świadczy o tym, że chce zostać księdzem lub zakonnikiem. Co też pani przyszło do głowy? - Jak się zaczyna w listach wymądrzać, to później zawsze coś głupiego zrobi! Czas, by do domu wrócił, a on po świecie się włóczy, czegoś nowego próbuje, czegoś szuka, węszy jak pies za suką i nie znajduje, bo sam nie wie, co to może być... - troska zabrzmiała w głosie. Pomyślałam o moim ojcu, podobnie niespokojnym duchu. - Niech się pani nie martwi, pani Aldono. Leoncjusz z pewnością księdzem nie zostanie. Gwarantuję to pani - starałam się ją pocieszyć i uspokoić. - Zbyt ciekaw świata... - uśmiechnęłam się do niej, proponując po filiżance herbaty do pierniczków. Pachniały zachęcająco. Twarz sąsiadki rozjaśnił nieśmiały uśmiech. Oczy pozostały smutne. - Pani to ma w sobie coś z czarownicy! Podobnie jak świętej pamięci pani Eleonora. Zaczaruje pani człowieka, myśli odmieni i zaraz jakoś raźniej na świat się patrzy. Cały wczorajszy dzień nad listem przepłakałam. Trzeba pani wiedzieć, że kocham Leoncjusza jak nikogo na świecie. On jeden mi pozostał... - wzruszyła się, opuszczając oczy, żebym nie dostrzegła napływających łez. - Całe moje życie mu podporządkowałam... Pomyślałam, że my, kobiety, zawsze lokujemy uczucia nie w tym mężczyźnie, co by należało. Leoncjusz jako mąż, a nawet kochanek, nie pasował mi jakoś do pani Aldony. To pewne. Poczułam nagły przypływ smutku. - Pani Grulowa! - krzyknęłam, uchylając drzwi. - Cego fcom? - odkrzyknęła. - Prosimy o herbatę. Mocną i nie w szklankach. Wciśnięta w fotel pani Aldona milczała, gapiąc się w okna. Góry wynurzyły się z mgły, nikłe pasemka błękitu przeświecały między chmurami. Na słońce jednak nie było nadziei. - Jak już jesteśmy przy czarownicach, to spotkało mnie coś dziwnego... - zawiesiłam głos, popatrzyłam na nią niepewnie. Czułam jednak potrzebę podzielenia się z kimś tym przeżyciem. Sąsiadka znała legendę domostwa, orientowała się zapewne w wielu tajemniczych dla mnie sprawach. Była jednak powściągliwa w wypowiedziach, jakby obawiała się zbyt wiele powiedzieć, czymś przestraszyć, zniechęcić mnie do pozostania tutaj. - Pani Aldono... - powtórzyłam głośniej raz jeszcze jej imię. Otrząsnęła się, jakby zbudzona ze snu. - Przepraszam, zamyśliłam się... Nie raz spoglądałyśmy z tego okna z panią Eleonorą na góry... - westchnęła. - Chciałam pani powiedzieć, że porządkując któregoś dnia szufladę w komodzie, obok której pani siedzi, znalazłam resztki rozsypującego się, zeschłego wianka. Był owinięty w skrawek koronkowego welonu. Spoczywał w tekturowym pudełku, owiązanym białą wstążką. Nie miałam odwagi wyrzucić zawiniątka do śmieci. Pozostawiłam je w tym samym miejscu, co znalazłam. - Dobrze pani zrobiła... - wpatrywała się we mnie, jakby ujrzała widmo - należałoby go zanieść na cmentarz... Przemilczałam jej uwagę. Uświadomiłam sobie, że nie byłoby go nawet gdzie zakopać. Grób ciotki Eleonory pokrywała kamienna płyta. - Tej nocy coś mnie zbudziło. Rozglądałam się po pokoju nasłuchując, czy może ktoś kołatał do drzwi albo nocny ptak uderzył skrzydłem w okno. Nic się jednak nie działo. Gdy ponownie wtuliłam głowę w poduszkę, dobiegły do mojej świadomości ciche, a jednak natrętne dźwięki jakiejś melodii. Zaczęłam się wsłuchiwać. Były w nich nuty skocznej góralskiej muzyki, a jednocześnie coś nieskończenie smutnego, przechodzącego w zawodzenie i łkanie... Nie potrafiłam się tylko zorientować, skąd te dźwięki pochodzą. Wykluczone, żeby z sąsiedztwa, a moje radio obok łóżka stało wyłączone. Melodia otaczała mnie ze wszystkich stron, jakby wydobywała się z wnętrza domostwa. Była wyraźna, a jednak przytłumiona. Wsłuchana w nią, leżałam w dziwnym bezwładzie i nawet nie czułam lęku, a raczej ciekawość... - usiłowałam dokładnie relacjonować własne odczucia, - wówczas w nikłej poświacie księżyca, dostrzegłam przesuwającą się przez pokój, ledwo widoczną, jakby przezroczystą postać. Wyraźniejszy od samej postaci był wianek, który trzymała w opuszczonej dłoni. I nie wiem, czy to był jedynie sen, czy jawa... - spojrzałam na panią Aldonę. W jej oczach czaił się lęk i coś bliżej nieokreślonego. - Z pewnością pani nie śniła. Tłumaczył mi kiedyś ksiądz, że jeśli zdarza się nam coś nadprzyrodzonego, to Bóg zsyła na nas wówczas taki dziwny stan zawieszenia, abyśmy nie mieli pewności, czy to nam się śniło, czy rzeczywiście zobaczyliśmy zmarłą osobę. Ale powiem pani jedno. W żadnym wypadku nie była to pani Eleonora... - dodała ciszej w zamyśleniu. - Czy zna pani historię swojej ciotki? - zmieniła szybko temat, jakby chciała odwrócić moją uwagę od tego wianka. - Niewiele o niej wiem - westchnęłam z żalem, - sądzę jednak, że kiedyś odnajdę jej pamiętnik. - To nie zna pani historii jej małżeństwa? - zdumiała się pani Aldona. - Słyszałam, że opuściła męża i zamieszkała tutaj ze swoją babką, czy którąś z ciotek, ale tamta zmarła po kilku latach. Obawiam się, że tajemnicę zabrała z sobą do grobu. W rodzinie nikt nie wiedział, co było przyczyną tego skandalu. A może tylko przede mną coś ukrywano?... - zamyśliłam się na moment. Byłam bardzo ciekawa tej historii, jak i wielu innych zamkniętych w fotografiach, listach i nie przejrzanych do końca dokumentach. - Może nie wszystko, ale wiem coś niecoś na ten temat... bąknęła pani Aldona i zamilkła. Z dołu dobiegło człapanie Grulowej. Szła po schodach, niosąc na tacy herbatę. Wprawnym kopniakiem otworzyła szerzej drzwi, rozejrzała się chyłkiem po pokoju. Postawiła tacę na stole i bez słowa umknęła z powrotem na dół. - Nie lubi Grulowa tej sypialni - poinformowała pani Aldona, - zwierzyła mi się kiedyś, że jak tu sprzątała, to spod łóżka wyskoczył nagle ogromny biały królik i pokicał w dół po schodach. Może to nawet była kotna królica... - uzupełniła z namysłem. - Rzuciła się za nią Grulowa, ale królik jakby się rozpłynął. Cały dom przeszukała. Nie chciała pani o tym mówić. Bała się, że pani nie uwierzy albo pomyśli, że się upiła. - Królik? - zamyśliłam się. Możliwe, że to właśnie ten królik kiedyś mi się zwidział, a nie skrawek dziecięcej sukienki. Tamto tupanie na schodach mogło być właśnie jego kicaniem, a nie tupaniem dziecięcych buciczków. Odetchnęłam z ulgą. Postanowiłam wytropić tę króliczą, gnieżdżącą się tutaj rodzinę. - Zwierzyła się pani ciotka Eleonora? - zapytałam, nie wdając się w dyskusję na temat białej królicy. - Parę miesięcy przed śmiercią stała się bardziej otwarta. Wspominała swoją rodzinę, rozsianą po świecie, i swoje dziwne życie. Wszystko w nim było. Jedynie szczęścia zabrakło. Wydawało mi się, że słucham czytanej głośno książki. Z niecierpliwością wyczekiwałam na jej zwierzenia... - zawiesiła głos, spojrzała na mnie z przejęciem i z uwagą. - Czy pani wierzy, że człowiek potrafi dobrowolnie zrezygnować ze swego szczęścia na korzyść kogoś zupełnie obcego? - Nie wiem - przyznałam po chwili namysłu. - Niczego nigdy nie musiałam się dobrowolnie wyrzekać. - Ale gdyby tak się zdarzyło, to co? - Nie potrafię pani odpowiedzieć. Nie mam cierpiętniczej natury. - Pani Eleonora, to był taki człowiek, jakich się już nie spotyka. Łagodna i wyrozumiała dla innych, a dla siebie twarda jak kamień. - Nic nie mam z niej w sobie... - stwierdziłam ze skruchą, chcąc coś jeszcze dodać, ale ponownie zadudniły kroki na schodach. Grulowa wsunęła głowę w szparę drzwi. - Dziołcha jakowaś do wos przyśli... - spojrzała w stronę pani Aldony. - Boże! - krzyknęła zrywając się z miejsca. - Na śmierć zapomniałam, że Antośka od Ciemniarów miała przyjść na lekcję! - machnęła dłonią na pożegnanie, zbiegając za Grulową ze schodów. Pozostałam sam na sam z pierniczkami, z niezaspokojoną ciekawością i z myślami o białej królicy. * W piątek rano zjawił się nieoczekiwanie Ryszard ze swoim przyjacielem i z nieznanym mi jeszcze mężczyzną. Otworzyłam drzwi i oniemiałam na ich widok. Jeszcze nie byłam na etapie przyjmowania nieoczekiwanych gości. - Izabell! - wykrzyknął radośnie. Stałam w drzwiach z włosami w nieładzie i w czerwonym dresie z wizerunkiem czarnego kota na brzuchu. A kot na końcu ogona miał żółtą kokardkę. - Nic się nami nie przejmuj! Nie było możliwości cię uprzedzić, sorry, dla nas samych wyjazd był niespodzianką. Brat Gacunia przyleciał z Kanady na konferencję naukową. Ma dla siebie zaledwie trzy dni czasu przez weekend i chciał koniecznie wpaść do Zakopanego. Nie był tu od pięciu lat... - tłumaczył. - Bardzo panią przepraszamy za ten najazd - tłumaczyli się obaj bracia, wpadając Ryszardowi w słowa - przyszliśmy jedynie przywitać się i za chwilę idziemy do "Kasprowego" zamówić pokoje. - Wypijecie najpierw kawę, pokażę wam dom, a potem zobaczymy... - uśmiechnęłam się, przygładzając bezwiednie włosy. Byłam towarzyska. Miałam to po rodzicach. - Wiem, Izabell i pamiętam, że nie lubisz niespodzianek... - certował się Ryszard, wręczając mi pudło z czekoladkami. "Kanadyjczyk", jak go w myślach nazwałam, wysunął się do przodu i zza pleców wyciągnął gustowny bukiet kwiatów. - Moje nazwisko Baryła. Imię Maciej. Dla przyjaciół Parszywiec. - Coś takiego! - wykrzyknęłam impulsywnie - nie widzę żadnych parchów. Dlaczego tak pana nazwano? - Oj, to długa historia... - spojrzał niepewnie w stronę brata. - Przy okazji wytłumaczę to pani. - Zaraz to wyjaśnię, żeby nie było żadnych niedomówień! - wtrącił ze śmiechem Ryszard. - Izabell to równy kompan. Można z nią konie kraść i o wszystkim otwarcie rozmawiać. Łatwiej byłoby żyć, gdyby wszyscy inni byli choć w części tak tolerancyjni, jak ona... - reklamował mnie niczym krem przeciw zmarszczkom w telewizji. Od paru chwil staliśmy w holu. Panowie rzucili plecaki na podłogę i na jedynym krześle ułożyli wiatrówki. Hol był wciąż jeszcze w przeróbkach i remoncie. Z poddasza dobiegał stukot młotków. - Ależ to cudo... - jęknął Parszywiec, podnosząc na mnie rozanielony wzrok. Był nieprzyzwoicie wysoki. Oczy koloru niezapominajek, rysy twarzy ascetyczne. W tej chwili złagodzone uśmiechem. - Dopiero będzie z niego cudo - powiedziałam skromnie, - na razie jeszcze wszystko w rozsypce i remontach. - Daj mi Boże taką rozsypkę... - kręcił głową Gacunio. - Czysty modrzew i wysmakowane proporcje... - Czy można tę "rozsypkę" obejrzeć? - zapytał nieśmiało Parszywiec, zerkając ku schodom. - Bardzo proszę... - westchnęłam, - na górze nawet pokoje gościnne nie są urządzone, ale widok z okien przepiękny - nie mogłam się powstrzymać, żeby nie zwrócić im na to uwagi. Pobiegli na piętro. Ryszard pozostał ze mną. - Wiesz dlaczego Gacunio nazwał brata Parszywcem? - zadał retoryczne pytanie i objął mnie wpół przyjacielskim gestem. - Od "parszywej owcy". Chłopak wyrodził się i nie jest z branży. - Z jakiej znów branży? - spytałam głupio. Myślałam już o czymś innym. Zastanawiałam się, czy zaproponować im, aby skorzystali z mojej gościnności i nie tracili czasu i pieniędzy na "Kasprowy". Pościeli i pledów było tu zatrzęsienie. Także i materace nie stanowiły problemu. Była mi potrzebna jakaś odmiana, trochę życia towarzyskiego. - Nie jest z branży, to znaczy, że nie należy, jak to nazywasz, do mniejszości seksualnej. I właśnie dlatego przywlekliśmy go do ciebie. Gacunio pragnie ożenić brata. Podobno chłopak nie chce słyszeć o żadnej cudzoziemce. Szuka Polki na żonę. Gacunio tobą zachwycony, ja gorąco popieram. Chłopak porządny, kariera naukowa przed nim, i nie byłby najgorszą partią... zachwalał gorąco. - Pozwól, że sama wybiorę sobie męża! - żachnęłam się, prowadząc go do kuchni. - Nie urządzaj mi życia - dodałam cierpko, - nie wybieram się jeszcze do ołtarza. I proszę cię, nie snujcie żadnych planów na mój temat i nie wmawiajcie w Parszywca, jak w chorego jajko, że właśnie mną, a nie inną kobietą powinien się zainteresować. Jest dorosłym mężczyzną. Nie należy prowadzić go za rączkę - rozzłościłam się, myśląc o moich nieudanych zakusach na Ryszarda. - A tak naprawdę, mam ważniejsze sprawy na głowie, niż małżeństwo... - dodałam bez sensu i ugryzłam się w język. Ryszard dobrze wiedział, że nie odmówiłabym jego oświadczynom, gdyby było z nim wszystko w porządku. - Izabell, nie gniewaj się. Polubiłem cię serdecznie. Chciałbym ci nieba przychylić. Zasługujesz na wartościowego człowieka, a jak się zorientowałem, jesteś zbyt łatwowierna i dobra. Łatwo cię skrzywdzić i zranić. Czuję się w pewnym sensie odpowiedzialny za ciebie. Traktuj mnie jak brata... - wybałuszył na mnie swoje szczere i ładne w rysunku oczy. - Parszywca znam od lat. To wyjątkowo uczciwy chłopak. Wiekiem także pasujecie do siebie. Ma trzydzieści dwa lata. - Wygląda znacznie młodziej - uśmiechnęłam się. Rozbroił mnie. - Dlatego właśnie mówimy o nim "chłopak" - uśmiechnął się także. - Skończmy wreszcie z tym tematem, jeśli łaska... - dodałam łagodniej. - Powiedz mi lepiej, jak czuje się twoja bliźniaczka? - Jest pod dobrą opieką w prywatnym sanatorium. Czeka ją długa, męcząca rekonwalescencja - uzupełnił - ale jest w pogodnym nastroju i wierzy, że wszystko dojdzie do normy. - To już połowa sukcesu. Nie należy poddawać się chorobie, jak mawiała moja babcia, i dożyła dziewięćdziesiątki z ogonkiem. Z góry dochodził gromki śmiech i jakiś rumor. Przebijała przez niego góralska gwara stolarzy. - Chodźmy do nich - zaproponowałam. - Później wrócimy do kuchni i przygotuję coś do przegryzienia. Nie samą kawą człowiek żyje... - dodałam z uśmiechem. Lubiłam Ryszarda, chociaż tak haniebnie zawiódł moje nadzieje. - Nie rób sobie z nami kłopotu. Zapraszamy cię na wszystkie posiłki podczas weekendu, a jutro porywamy na wycieczkę. Myślę, że jak na pierwszy dzień, wystarczy Parszywcowi Kondratowa albo Ornak, jak sądzisz? - pogłaskał mnie po policzku. - Nie nazywaj go tak - obruszyłam się - mam skojarzenia z obrzydliwymi parchami, a to przystojny mężczyzna. - I niegłupi! - uzupełnił Ryszard. Z piętra dobiegały ochy i achy pomieszane z góralską gwarą i śmiechem. Ustało na chwilę walenie młotków, warkot wiertarki. Pomyślałam, że dobry miał pomysł Ryszard z tymi odwiedzinami. Dom ożył. Poweselało w nim, zrobiło się radośniej. - Jeśli nie macie innych, atrakcyjniejszych planów, to jakoś was tu rozlokuję. Pościeli pod dostatkiem, łazienka na dole już wyremontowana, w kuchni pełna lodówka. Grulowa jeszcze wczoraj dołożyła do niej biały ser domowej roboty. - Nie było tego w planie. Nie mogę sprawiać ci takiego kłopotu. To my mieliśmy zamiar zabierać ciebie na posiłki. - Tym razem będziecie moimi gośćmi - postanowiłam, ciesząc się z własnego pomysłu. Spałam tu zbyt czujnie, budził mnie byle szelest. Rozglądałam się wówczas z lękiem, czy nie wylezie coś z jakiegoś kąta. Nie wiadomo dlaczego, ale najbardziej bałam się tego niewidzianego jeszcze królika czy też królicy. Dom pełen ludzi mógł odstraszyć zwidy, zapewne zrodzone jedynie w mojej wyobraźni. - Skonsultuję to z Gacuniem - odezwało się w Ryszardzie lekarskie słownictwo. - Żadne takie! - oznajmiłam groźnie. - Ja tu rządzę. Roześmiał się. Ujął za rękę i wbiegliśmy na piętro. Obaj panowie zdążyli już zajrzeć na strych, przeprowadzić z robotnikami rozmowę na temat jutrzejszej pogody. Wierzyli, że kto jak kto, ale górale muszą się na tym dobrze znać. Otrzymali prognozę, że albo popada albo poleje, a pewnikiem jedno i drugie. Rozsiedliśmy się w mojej sypialni, na czym kto mógł. Gacunio uplasował się na fotelu bliżej Ryszarda. Parszywiec zajął miejsce obok mnie, na dywanie, opierając się plecami o łóżko. Zdecydowali ciągnąć zapałki, który z nich pójdzie ze mną do kuchni przygotować kawę, wyciągnąć z plecaków koniak i ciasto od Bliklego. Wszyscy się do tego palili. Padło na Parszywca. Zapowiedziałam, że od tej chwili będę mówiła do niego Maciuś. Szczególnie lubiłam to imię. Nosił je kiedyś nasz pręgowany kocur. Oznajmił jednak, że stanowczo woli Parszywca. Już się do niego przyzwyczaił i nieomal pokochał. W kuchni czuł się tak, jakby tu mieszkał od zawsze. Bezbłędnie sięgał po filiżanki do kredensu. Zachwycał się ich kształtem. Pochwalił wyposażenie lodówki. W jednej z szuflad natychmiast znalazł dwie tace. Wybrał tę ze srebra, z delikatnym ornamentem. Ku mojemu zaskoczeniu lśniła jak nowa, chociaż przed paroma dniami znalazłam ją poczerniałą w kącie za kuchenną szafką. Grulowa była niezastąpiona. - Mam w Kanadzie niewielki domek. Wydawał się dotychczas ósmym cudem. Teraz, przy pani domostwie wydaje się biedniutki i mniej bajkowy. Wyobrażam sobie, ile panią kosztowało pracy i wysiłku, żeby doprowadzić wszystko do takiego stanu... - popatrzył na mnie z podziwem. - To zaledwie początek. Jeśli ma pan ochotę obejrzeć, to pokażę stare plany domostwa i moje nowe szkice. Chcę je trochę zmodernizować, a jednocześnie nie zatracić nic z dawnego charakteru. Doprowadzić do świetności, znanej mi jedynie z rodzinnych przekazów i z fotografii. - Zazdroszczę pani tego domostwa, a jeszcze bardziej rodzinnych pamiątek. Moja rodzina straciła nieomal wszystko podczas pierwszej i drugiej wojny. Pierwszy mąż mojej matki był oficerem. Został zamordowany w Katyniu. Matka ponownie wyszła za mąż, a ja urodziłem się wiele lat po wojnie i otrzymałem na chrzcie imię tamtego mężczyzny. Kochała go bardzo. Gdyby nie wojna, byłby z pewnością moim ojcem, ale ja byłbym już dziś stary i pani by nawet nie spojrzała w moją stronę! Rozgadał się, pomagając przy robieniu kanapek. Przystrajał je oliwkami, listkami sałaty, połówkami rzodkiewek. Nie żałował szynki i salami. Robił to zgrabnie i szybko. - Wygląda na to, że i gotować pan potrafi... - westchnęłam z zachwytem. - W Kanadzie sam gospodaruję. Rzadko jem na mieście. Lubię przygotowywać coś smacznego, a nawet upiec placek z owocami. Jestem domatorem... - uzupełnił i spojrzał na mnie spod oka. Ideał, pomyślałam z rozbawieniem. Coś dla mnie. Zawsze chciałam mieć męża, który troszczyłby się o dom i kuchnię, a ja mogłabym wtedy zająć się zawodowymi sprawami albo wychowywaniem dzieci. Nie musiałabym myśleć, co przygotować na obiad albo kiedy i gdzie opłacić jakieś rachunki. W wolnych chwilach od domowych zajęć powinien mnie wielbić, prawić komplementy, zauważać moje toalety, wychwalać rozliczne zalety. Wszystko wskazywało na to, że Parszywiec znakomicie nadawał się dla mnie na męża. Należało go jedynie pokochać. Jednak miłość nie przychodzi na zawołanie... Roześmiałam się. Spojrzał na mnie speszony. - Czy powiedziałem albo zrobiłem coś niewłaściwego? - Wprost przeciwnie! Po prostu cieszę się, że mnie odwiedziliście, że spędzę przyjemnie weekend, oderwę się od porządków i doglądania robót. Pojęcia pan nie ma, jak wszystkiego trzeba pilnować. Po dziesięć razy sprawdzać, czy o czymś nie zapomnieli, nie zmienili jakiegoś szczegółu. Wprawdzie to świetni fachowcy, ale lubią sobie popić. Wtedy z przyzwyczajenia robią po swojemu. Dla nich jakaś jedna krzywizna czy jej brak nie stanowi różnicy, a dla mnie jest rzeczą dużej wagi. Własny dom to wspaniała i ważna sprawa w życiu człowieka. Każdy powinien go mieć! Parszywiec popatrzył na mnie z rozbawieniem. Przerwał na moment układanie kanapek na tacy przybranej serwetkami. Znalazł je, nie pytając nawet, gdzie są schowane. Wybrał te w kolorze czerwonym i zielonym. Kolorystycznie wyglądało wszystko razem wspaniale. Miał coś ze zdolności malarskich brata. - Proszę pani... - zaczął. - Mów mi ty - oznajmiłam impulsywnie. Masz trzy imiona do wyboru - wymieniłam je w kolejności, wpadając mu w słowa. Ku mojemu zdumieniu wybrał Elwirę. Zdarzyło mi się to po raz pierwszy. - Podoba ci się to imię? - wybałuszyłam na niego oczy. - Jest niecodzienne. Kojarzy mi się dodatkowo z kobietą, która mogłaby być boginią domowego ogniska. Jest w tym imieniu coś właśnie takiego, chociaż nie potrafię tego dokładnie zdefiniować. - Niech ci będzie, Maciusiu! - roześmiałam się - ale zacząłeś coś mówić, a ja ci przerwałam. Przepraszam... - Nic szczególnego. Chciałem jedynie odpowiedzieć na twoją uwagę, że każdy człowiek powinien mieć własny dom, czy też posiadłość. Otóż na naszej planecie żyje już tak wiele ludzi, że gdyby każda rodzina na świecie miała swój własny dom i niewielki nawet skrawek ziemi, to nie starczyłoby już terenów dla rolnictwa, nie mówiąc o parkach... - Nie przyszło mi to do głowy. Pomyślałam jednocześnie, że jest człowiekiem myślącym i ma zapewne coś wspólnego z matematyką albo rolnictwem. - Ciesz się, że go masz i żyjesz tu w sielskich warunkach, oddalona od tego wszystkiego, co się dzieje obecnie w świecie. Czy wiesz, że w Stanach już bez mała wszystkie najważniejsze dziedziny gospodarki kontrolowane są przez systemy komputerowe? Przytaknęłam skinieniem głowy. - A czy wiesz, że wyłączenie ich lub wpuszczenie do nich fałszywych danych oznaczałoby w praktyce paraliż całego państwa? - Dla mnie to czarna magia - skłamałam, wzruszyłam ramionami. - Cyberterror, bo takie ukuto w Stanach określenie, będzie opierać się, przynajmniej w pierwszym etapie działania, nie tyle na zabijaniu, ile na dezorganizowaniu miasta, rejonu czy całego państwa. Terroryzm staje się także jednym z poważniejszych zagrożeń współczesności - zmiatał ze stołu okruchy ciemnego chleba. - Na razie posługują się na ogół prymitywnymi urządzeniami. Głównie materiałem wybuchowym i bombami dość prostej konstrukcji. Wkrótce jednak mogą sięgnąć po metody i sprzęt bardziej wyrafinowany. Przede wszystkim po technikę związaną z cybernetyką i komputerami... Nam to jeszcze nie grozi... - zbagatelizowałam. - Nie chcę przejmować się sprawami, na które nie mam wpływu. Nie chcę słuchać i czytać o tym, jak świat zmierza ku zagładzie i na tyle zwariował, że przeprowadza się próby klonowania zwierząt, że wstrzykuje się rybom ludzkie geny, żeby szybciej rosły i Bóg wie, co jeszcze. Moja sąsiadka, na wszelki wypadek, przestała kupować karpie... - położyłam ostatni plasterek łososia na ostatniej kanapce. - Nie chcę nawet dopuszczać myśli o eksperymentach z klonowaniem ludzkich embrionów. Wrażliwość moralna rzadko idzie w parze z szybkim rozwojem nauki. Na razie sklonowano owcę i nie wierzę, aby na tym poprzestano... I chcę ci jeszcze powiedzieć, że... - Co z naszą kawą, Izabell? - rozległ się z piętra dwugłos przyjaciół. - Pośpieszcie się! - przynaglał Gacunio. - Pogoda się wyklarowała. Trzeba wreszcie ruszyć w góry. Siedzieliśmy kręgiem na dywanie. Parszywiec pomagał rozlewać do filiżanek herbatę i kawę. Pośrodku stała taca z talerzykami, a obok dwie z kanapkami. Rysiek chwalił ich smak oraz ilość. Gacunio zachwycał się kompozycją, a Parszywiec czuł się nieomal jak gospodarz. Robił to z wdziękiem. Przy okazji zabawiał nas hiobowymi wieściami ze świata. Staraliśmy się obracać wszystko w żart, snując fantastyczne domysły, co nas jeszcze czeka w "samotności wśród absurdu", jak się wyraził, cudzym sformułowaniem, Ryszard. Pomyślałam, że w tym domu powinno być zawsze tak wesoło i gwarno. Śmiechem przepędza się z kątów lęki i zwidy, a w najbliższej przyszłości muszę ustawić w nich wazony polnych kwiatów i traw, jak radziła pani Aldona. Pod koniec "podłogowej uczty", Gacunio określił ją jako prawdziwie lukullusową. Ryszard przytaknął skwapliwie i dodał trochę bez sensu, że ten, kto mnie poślubi, wygra największy los na loterii. - Oczywiście! - stwierdziłam z przekonaniem. - Tyle tylko, że ja się za mąż nie wybieram. Ani mi w głowie tracić wolność. Jest najcenniejszą rzeczą daną człowiekowi... - Święta prawda... - mruknął Gacunio. Parszywiec tak się rozochocił po kawie z koniakiem, że usiłował podarować mi na pamiątkę ulubiony scyzoryk ze złotym monogramem. - Parszywiec, tylko bez przekupstwa... - upominał go ze śmiechem brat. - Mowy nie ma, nie przyjmuję! - zastrzegłam się, pomna przestróg pani Aldony, że nie należy przyjmować ani obdarowywać kogokolwiek czymś, co ma ostrze, gdyż w ten sposób sprowadza się złe moce. - Ale dlaczego? - upierał się z żalem w głosie. - To śliczny drobiazg i można nosić go ze sobą na wycieczki. Będzie z pewnością przydatny, a ja zyskam pewność, że obierając jabłko pomyślisz o mnie, gdy już będę w Kanadzie. A może jesteś przesądna? - popatrzył na mnie z rozbawieniem. - Nie jestem, ale podarunku nie przyjmę, chociaż przysięgam, że pomyślę o tobie na każdej górskiej wycieczce, gdy mi zabraknie tego właśnie scyzoryka. - Nie upieraj się, Parszywiec... - wtrącił Gacunio - i nigdy nie funduj kobiecie ozdoby zapinanej agrafką lub czegoś, co ma ostrze. Inaczej zostaniesz do śmierci starym kawalerem, a w naj lepszym razie małżeństwo nie będzie szczęśliwe. Jestem przesądny... - dodał z przekonaniem w głosie. - Dajcie wreszcie temu spokój! Najwyższy czas ruszyć w góry! - zdecydował stanowczym tonem Ryszard, spozierając na zegarek. * Wycieczkę na Ornak zakończyliśmy na Krupówkach, w chińskiej restauracji. Przy dziwnych potrawach i winie wspominaliśmy zabawne historyjki z czasów studenckich, a także z naszego dorosłego życia. Przeciągnęło się do późnych godzin. Parszywiec był duszą towarzystwa. Błyskał dowcipem, opowiadał zabawnie o kanadyjskim środowisku naukowców, w którym się obracał. Dopiero, gdy wracaliśmy pieszo do domu, co było także jego pomysłem, zamilkł i spoważniał. Noc była ciepła, przyświecał księżyc, pachniało zielenią. Ryszard z Gacuniem trzymali się czule za ręce, a ja uczepiłam się ramienia Parszywca, rozmarzona winem i romantycznym nastrojem. Wlekliśmy się w tyle za nimi, rozmawiając z rzadka i półgłosem o nieistotnych rzeczach. Tyle tylko, aby całkowicie nie zamilknąć. Ramię Parszywca było muskularne i ciepłe. Po dłuższej chwili zaczął się uskarżać, że w niedzielę muszą wracać, że od poniedziałku czekają go ważne spotkania i konferencje, a za trzy dni, po zakończeniu zjazdu, wraca do Kanady. Spytał, czy może do mnie pisać, czy jest nadzieja, że kiedykolwiek przyjadę. Nie obiecywałam niczego. Aby jednak nie zamykać sobie całkowicie furtki, uśmiechnęłam się do niego, szepcząc na przydechu: - Może - i posłałam mu przeciągłe spojrzenie. Od dawna tęskniłam za flirtem, za grą na krawędzi. Od początku starałam się być zalotna i bardzo kobieca, chociaż tego wieczoru miałam na sobie dżinsy i zbyt rozciągnięty, bawełniany podkoszulek z wizerunkiem zielonej żaby i różowym, głupawym napisem: "sex is mine profession". Pochodził jeszcze z amerykańskich zapasów. W Zakopanem bezskutecznie szukałam jakiego efektownego podkoszulka z polskim dowcipnym napisem. Ku mojemu zdumieniu były wyłącznie w języku angielskim. Rysiek twierdził, że to wszystko dlatego, że wchodzimy do Europy i złościł się przy tym na głupotę producentów. Tej nocy zasypiałam spokojnie, bez napięć i obaw, że jakaś królica zacznie kicać po pokoju, przemknie widmowy cień któregoś z dawnych lokatorów domostwa. Chwilę przed zaśnięciem pomyślałam ciepło o Parszywcu i o tym, czego nie zdążyła opowiedzieć pani Aldona o ciotce Eleonorze. Obiecywałam sobie, że po odjeździe moich gości wybiorę się do niej pod byle jakim pretekstem, z butelką wina, i pogadamy o interesujących mnie sprawach. Przyjemnie było zasypiać ze świadomością, że nie jestem sama w całym domu, że w pobliżu nocuje trzech żywych mężczyzn nie mających pojęcia, że domostwo jest nawiedzone. Gdybym im nawet o tym powiedziała, z pewnością by mnie wyśmiali. W środku nocy obudziło mnie człapanie po schodach. W szparze drzwi obok przeświecał blask światła. Po chwili zgasło, aby za chwilę rozbłysnąć. Wydało mi się, że ktoś na dole przesuwa meble. Nie czułam lęku ani większego zdziwienia. Nie byłam sama. Może to nawet moi goście kręcili się po domu. Zamknęłam oczy, wtuliłam głowę w poduszki i natychmiast odpłynęłam w sen. Obudziło mnie głośne stukanie do drzwi. Usiadłam raptownie na łóżku, nie bardzo wiedząc, co się dzieje. Pokój tonął w słońcu. Za uchylonym oknem, na gałązce modrzewia, ćwierkał ptaszek. Był stałym tu gościem. - Wstawajcie, gospodyni! - gromki głos Ryszarda przywołał mnie do rzeczywistości. - Śniadanie czeka, a Parszywiec niecierpliwie przebiera nogami. Chce, skoro świt, wyjść na wycieczkę. My także... - dodał. - Będę za dziesięć minut gotowa! - odkrzyknęłam, gratulując sobie, że zaprojektowałam obok sypialni łazienkę. I że była już od kilku dni gotowa. - Jesteś nieprawdopodobnie punktualna! - z zadowoleniem powitał mnie Ryszard spoglądając na zegarek - Za półtorej minuty będzie równe dziesięć, tak jak obiecałaś... Nie dokończył, bo wpadłam mu w słowa. - Chciałeś zapewne dodać o tym losie na loterii, który wygra mężczyzna, żeniąc się ze mną. - Zgadłaś! - roześmiał się. Śniadanie przygotował Parszywiec. Wspaniałe i urozmaicone. Na podgrzewaczu pod szklanym przykryciem stała patelnia z jajecznicą pełną skwarek i kawałeczków wędzonego bekonu. Pachniał w całej kuchni. - Ale żarcie... - jęknęłam z zachwytu, szczęśliwa, że ominęło mnie przygotowywanie posiłku. Wyspałam się przy tym znakomicie, nie dręczona majakami. Parszywiec, w kraciastej bluzie, z miną celebransa, przygotowywał grzanki. Coraz bardziej podobał mi się jego sposób bycia, a także i on sam, chociaż nie przepadałam za tak wysokimi mężczyznami. Musiałam zadzierać głowę, żeby spojrzeć mu w oczy. - Maciuś, jesteś genialny! - pokiwałam z uznaniem głową. - Mogę powtórzyć z całym przekonaniem za Ryszardem o tym losie na loterii. Tym razem dotyczy to ciebie. Taki mąż, to prawdziwy skarb! - zakończyłam, opuszczając skromnie oczy i nałożyłam na talerz solidną porcję jajecznicy. - Nie mów tak, Elwiro. Gotów jestem trzymać cię za słowo i poprosić o rękę. - Skończmy z żartami... - na wszelki jednak wypadek posłałam mu spojrzenie spod rzęs. - Jedzmy szybciej i ruszajmy w góry. Słońce jasnymi plamami kładło się na serwecie w niebieską kratkę. Na talerzach żółciły się kopiaste porcje jajecznicy ze szczypiorkiem. Ciemny razowiec w plecionym koszyczku kontrastował z jasnym masłem, z bielą sera i złocistością miodu. Pachniało wędzonym bekonem i ziarnistą kawą. Zaparzył ją Parszywiec. Wczoraj zauważyłam, z jakim obrzydzeniem patrzył na rozpuszczalną neskę, stojącą w pokaźnym słoju na kredensie. - Słuchaj, Elwira... - zaczął niepewnie, zajmując ponownie miejsce obok mnie, - kim jest ten starszy mężczyzna? Przez cały czas słyszałem, że mieszkasz tu sama... - coś jak nutka zazdrości i niepokoju zabrzmiała w głosie. - Jaki znów starszy mężczyzna? - zaniepokoiłam się. Pomyślałam, że może któryś z górali po "herbatce" zasnął w jakimś kącie i niezauważony pozostał na noc. W domu było tyle zakamarków!... - Tkwił na tym krześle, na którym siedzi teraz Ryszard. Przyszedłem w nocy do kuchni napić się czegoś. Męczyło mnie pragnienie po tych chińskich potrawach. - Ja go także widziałem - poparł brata Gacunio. - Gdy szedłem w nocy do łazienki, stał w połowie schodów. Byłem całkiem zaskoczony. Skinąłem mu głową. Nie poruszył się nawet, jakby mnie w ogóle nie zauważył. Czy to jakiś twój krewny? - przyglądał mi się bacznie znad talerza. - Co za historie opowiadacie? - spytałam zdławionym głosem, tracąc nagle apetyt. - Tak jak Parszywiec, i ja powiedziałem mu "dobry wieczór", chociaż przyznam, że byłem zaskoczony jego widokiem. Też nic nie odpowiedział... - A ja... - wtrącił Parszywiec - złapałem szybko z lodówki butelkę z tonikiem i umknąłem do siebie, zdziwiony tym spotkaniem. Nie wspominałaś, że ktoś tu jeszcze mieszka... - dorzucił z wyrzutem w głosie. - Może to był któryś z górali? - usiłowałam dowiedzieć się czegoś więcej. - Ależ skąd! - obruszył się Parszywiec - ubrany był w staroświecką bonżurkę z zielonymi wyłogami, jaką nosił jeszcze mój dziadek. Siwy wąs, szpakowata czupryna... - Co ty wygadujesz! - zniecierpliwił się Gacunio - z całą pewnością był w czarnym garniturze i w białej koszuli z wyłożonym "kołnierzykiem Słowackiego". Twarz wprawdzie ginęła w mroku, może nie zauważyłem wąsów, a jedynie błysk lakierków. Wyglądał, jakby wrócił z birbantki. Takie mi się właśnie nasunęło określenie. Najdziwniejsze, że nigdy tego słowa nie używałem. Znałem je raczej z literatury... - Czy wyście przypadkiem nie popili obaj w nocy? - wtrącił Ryszard z niejakim rozbawieniem. - Nie opowiadaj bzdur! - obruszył się Gacunio. - Gdy wychodziłem z pokoju, obudziłeś się i za chwilę przecież wróciłem. Coś nawet mamrotałeś, że zbyt głośno zamknąłem drzwi. - To ja się wam do czegoś przyznam... - zaczął z namysłem Ryszard - musiałem chyba zasnąć zaraz po twoim powrocie i chyba już świtało, gdy coś mnie zbudziło. Sądziłem, że chrapanie Gacunia śpiącego na materacu, ale to było żółtawe światło staroświeckiej, naftowej lampy. Jaśniało w kącie, jakby ją ktoś trzymał na wysokości twarzy. Zacząłem wytrzeszczać oczy. Stała tam kobieta, chyba w długiej nocnej koszuli. Przyszło mi nawet do głowy, że może to Izabell przyszła nas obudzić, bo coś się wydarzyło. Byłem jednak rozespany i nie najlepiej kojarzyłem. I nagle ta kobieta przeszła na ukos przez pokój niosąc przed sobą lampę i zniknęła, jakby weszła w ścianę... - powiódł po nas niepewnym wzrokiem. - Myślę, że chyba mi się to przyśniło... - Dzieją się tu dziwne rzeczy... - odpowiedziałam po chwili z ociąganiem. - Moja sąsiadka twierdzi, że dom jest nawiedzony i nie należy się tym zbytnio przejmować - wyjaśniłam krótko. Panowie wybuchnęli śmiechem. Parszywiec kręcił z niedowierzaniem głową. - Mówisz to takim tonem, jakbyś prowadziła towarzyskie życie z tymi, co już w zaświatach... - jęknął Ryszard. - A co mam robić? - wzruszyłam ramionami - wmawiam sobie, że to tylko przywidzenia, wytwory mojej wyobraźni albo sny. To wszystko. - Sprzedaj dom i przenieś się do Kanady - podchwycił Parszywiec z błyskiem w oku. - Nie mogę. To rodowa posiadłość. Obiecałam przed śmiercią mamie, że przywrócę jej świetność i tu pozostanę... - zawiesiłam głos. Mało brakowało, a powiedziałabym, że mam przykazane urodzić w tym domu syna. - Wiecie, co... - zaczął z powagą Ryszard, - obawiam się, że zbyt dużo jednak wypiliśmy wina u Chińczyka. Stąd te zwidy, a może tylko męczące sny. - Widziałem starca z całą pewnością - upierał się Parszywiec. - Dziś będę specjalnie czuwał i około północy zejdę do kuchni. - A my przyczaimy się w salonie, gdzie ulokowała nas Izabell - poparł go brat. - Ciekaw jestem tej kobiety przechodzącej przez ścianę. Że też nie zabrałem z sobą aparatu fotograficznego albo kamery... - westchnął. - Dobry pomysł - podchwyciłam. - Zwróćcie także uwagę na białego królika sporych rozmiarów. Podobno także się tu pojawia. Wprawdzie go jeszcze nie widziałam, ale sama myśl o nim napawa mnie lękiem. Grulowa, o której wam wspominałam, też się go boi... - Wobec tego, dzisiejsza noc będzie sprawdzianem... - Ryszard podniósł się z miejsca. - A teraz najważniejsza sprawa: komu przypadnie w udziale rola pomywacza. Przed wyjściem trzeba jednak posprzątać... - westchnął, popatrując po nas. - Tym razem ja to zrobię - ofiarowałam się bez większego entuzjazmu. - Wykluczone! - Parszywiec zerwał się z miejsca - dzisiaj mój dyżur w kuchni od rana. - Wobec tego posprzątamy razem - poszłam na kompromis, wstawiając brudne naczynia do zlewozmywaka. Parszywiec rozglądał się za fartuchem. - Jeszcze nie dokopałam się do żadnego - westchnęłam - tyle tu tego, że chyba nigdy nie uda mi się w porę odnaleźć tego, co potrzebuję. - Szkoda, że muszę tak szybko wracać do Kanady. Z przyjemnością bym tu jakiś czas posiedział, pomógł ci we wszystkim. Trudno kobiecie samej... - Nie gadać tyle, a szybko sprzątać! - przynaglał ze śmiechem Ryszard, wychodząc z Gacuniem z kuchni - za piętnaście minut zbiórka przed werandą. - Nie boisz się przebywać w tym domu? - zapytał po chwili Parszywiec. - Boję się, ale nie mam wyjścia... Wpakowałam już tu kupę pieniędzy - zamyśliłam się. - Obiecałam mamie... - dodałam ciszej i coś mnie ścisnęło za gardło. Tamto wszystko wydawało mi się już niebyłym czasem. - Nie bój się, Elwira. Nic tu nie straszy. Wymyśliłem tego staruszka. Sądzę, że tamci dwaj także. Podchwycili temat, myśląc zapewne, że mam widocznie w tym jakiś cel, aby ciebie nastraszyć. Gacunio może potwierdzić, że zawsze trzymały się mnie psie figle... - Naprawdę nie widziałeś żadnej zjawy? - odetchnęłam z ulgą, chociaż nie byłam o tym całkowicie przekonana. - Nie widziałem - przytaknął i uśmiechnął się, mrużąc z zadowoleniem oczy niczym kocur, któremu udało się złowić mysz. Z wycieczki wróciliśmy przed zmierzchem. Nie opuścił nas wprawdzie dobry humor, jednak trasę czuliśmy solidnie w nogach. Minęła nawet ochota na wcześniej zaplanowaną uroczystą kolację w "Kasprowym". Wprawdzie Ryszard napomknął o niej nieśmiało, ale my z Parszywcem ofiarowaliśmy się przygotować posiłek w domu i to w mojej sypialni na górze. Byli nią całkowicie zauroczeni. Ryszard pomógł mi wyciągnąć z różnych zakamarków poduszki obleczone w kwieciste, spłowiałe kretony. Miały służyć za siedziska: Gacunio orzekł, że są szlachetne w kolorycie i pasują do wnętrza. Wyszperał w kredensowych szufladach obrusy. Pasujący mu barwami rozłożył starannie pośrodku dywanu. Ustawił na nim ciężkie srebrne świeczniki wyglansowane do połysku przez Grulową. Narzekał, że nie znalazł czerwonych ani pozłacanych świec, a jedynie najzwyklejsze, białe. Obiecał, że gdy przyjadą następnym razem, przywiezie mi kilka pudełek w różnych kształtach i kolorach. W pokoju odurzająco pachniały nadwiędłe kwiaty, bieliły się kiście spirei. Za oknem błękitniał bezmiar wieczornego nieba, wyostrzyły się ciemne kontury gór. - Niezapomniany nastrój... - powtarzali z Ryszardem w zachwycie. Wodzili wzrokiem po belkowanym suficie, po starych meblach, wazonach. Weneckie lustro toaletki odbijało płomyki zapalonych świec. Na ścianach kładły się wydłużone cienie, a my w grubych skarpetach stąpaliśmy cicho niczym koty, rozmawiając szeptem, jak w kaplicy. W momencie, gdy Parszywiec wnosił już ostatnią tacę z przygotowaną przez siebie kolacją, włączyłam dzbanek do kontaktu. Rozsiedliśmy się kręgiem na poduszkach. Gacunio porozstawiał na obrusie nakrycia, rozłożył kolorowe serwetki. Komponował to wszystko tak, jakby za chwilę miał malować "martwą naturę". - Prawda, że jest nadzwyczajny? - szepnął w zachwyceniu Ryszard. Przytaknęłam ze zrozumieniem głową. Przez chwilę szukaliśmy przedłużacza. Parszywiec zajął miejsce obok mnie. W pobliżu ustawił toster. Teraz wyciągał ze środka gorące grzanki z pachnącego razowca. Smarował je dla wszystkich masłem, dbał przy tym, aby mój talerzyk nie był ani przez chwilę pusty. Dogadzała mi jego troskliwość i gospodarność. Czułam się nieomal szczęśliwa. Coś się wreszcie działo, ktoś normalny mnie adorował, szukał mego wzroku. - Nie uważacie... - zaczął konspiracyjnym szeptem Ryszard, - że brakuje nam tutaj jedynie cichej muzyki w tle? - wodził rozmarzonym wzrokiem za Gacuniem w czerwonym podkoszulku, ze srebrnym amuletem uwiązanym na krótkim, grubym łańcuszku. Wyglądał atrakcyjnie z tym, trochę ptasim profilem i ciemnymi źrenicami, połyskującymi w blasku świec. - Nie wymagaj zbyt wiele... - uśmiechnął się do niego ciepło Gacunio. Parszywiec wtrącił coś, czego nie dosłyszałam i wówczas zdarzyło się coś dziwnego. Dobiegły do nas ciche, łagodne dźwięki klawikordu. Zamilkliśmy jak na komendę, popatrując ze zdumieniem po sobie. - Coś takiego... - szepnął Ryszard - radio się samo włączyło. - Radio wyłączone z sieci - oznajmiłam grobowym głosem. Dreszcz przebiegł mi po plecach. - Możesz sprawdzić. Stoi na podłodze za mymi plecami - uzupełniłam, aby nie było żadnych wątpliwości. - Wobec tego skąd ta dziwna muzyka? - Gacunio rozglądał się z niedowierzaniem. - Nie wiem - wzruszyłam ramionami - możliwe, że od sąsiadów. Okna uchylone, noc pogodna, głos niesie... - tłumaczyłam bez przekonania, nasłuchując z niepokojem. Ciche, nastrojowe dźwięki wydobywały się jakby ze ścian, otaczały kręgiem. Zdałam sobie nagle sprawę, że jest to ta sama melodia, która mnie kiedyś zbudziła. - Skocz, Parszywiec, do kuchni! - komenderował zduszonym szeptem Gacunio - zostawiłem na stole butelkę wina. Bez tego niczego się nie rozwiąże w tym dziwnym domostwie. Parszywiec podniósł się z ociąganiem. Niepewnie uchylił drzwi i spojrzał w ciemną czeluść schodów. Zawahał się. - Kontakt jest z prawej strony - poinformowałam szeptem. Zapalił światło, zszedł bez pośpiechu w dół. Dźwięki melodii zacichły i po chwili zapanowała cisza. Odetchnęliśmy z ulgą. - Dziwne, jak tu głos niesie... - dziwił się obłudnie Ryszard, - nic innego nie mogło to być, jak melodia nadawana przez radio albo w jakimś filmie telewizyjnym. - Najbliższa sąsiadka nie ma telewizora - objaśniłam rzeczowo. - Przed tygodniem wysiadł kineskop. Zabrano go do naprawy. - Nie wmówisz we mnie, że to jakaś nadprzyrodzona siła... - żachnął się Ryszard. - Nie wiem - wzruszyłam lekko ramionami - możliwe, że nam się to tylko zdawało? - powiodłam po nich wzrokiem. Wyraźnie nie byli przekonani. - Elwira... - dobiegł podniecony głos Parszywca - czy mogłabyś zejść tu do mnie na dół? - A temu co się stało? - mruknął z niezadowoleniem Gacunio. - Zapewne nie może dojrzeć butelki na stole - dodał z ironią. Zbiegłam po schodach. Parszywiec stał pośrodku holu z zaaferowaną miną. Próbował ręką klamki u drzwi wyjściowych. Były zamknięte na klucz. - Głupia historia... - rozglądał się niezdecydowanie dookoła. - Przed chwilą widziałem tu jakieś dziecko. Byłem już w połowie schodów, gdy ono biegło w kierunku holu i tam mi nagle zniknęło. Skąd się tu wzięło, u licha? - popatrzył na mnie z niedowierzaniem. - Nie mogło się nigdzie schować. I w jaki sposób się tu znalazło, jeżeli klucz w zamku przekręcony? A do tego o tak późnej porze... - A jak było ubrane? - usiłowałam zbagatelizować sprawę. - Nie wiem. Chyba w coś białego. W każdym razie, była to z pewnością dziewczynka. - Musiało się ci coś przywidzieć. Gdyby tu była, to byśmy ją odnaleźli. Na schody nie weszła. Stoimy obok nich, a wszystkie drzwi prowadzące z holu są zamknięte. Możesz sprawdzić. Dziecko nie potrafiłoby dosięgnąć klucza ani klamki. - To prawda... - przyznał, kiwając głową. - Ale też nie miewałem nigdy żadnych halucynacji... - zastrzegł się, spozierając niepewnie w moją stronę. - Ja także, a jednak czasem coś mi się zwidzi... - roześmiałam się z przymusem. Wróciliśmy na górę, niosąc butelkę wina i kieliszki, pobrzękujące na tacy. Po przeróżnych domysłach i komentarzach na temat dziwnego, muzycznego zjawiska, kolację dokończyliśmy w milczeniu. Ogarniała nas powoli senność. Mieliśmy za sobą dość forsowną wycieczkę, a i wino działało usypiająco. Rozmowa się nie kleiła. Zwidu Parszywca nikt nie komentował. Gacunio uważał, że to jeszcze jeden psi figiel brata, który od dziecka miał podobne skłonności. Dochodziła północ, gdy panowie uprzątali naczynia. Słyszałam, jak kręcą się po kuchni. Ryszard został ze mną. - Wiesz co? - przyglądał mi się przez chwilę. - Masz piękny dom, ale ja bym tu nie chciał mieszkać. Jest coś niepokojącego w jego atmosferze, jakby za chwilę miało się coś wydarzyć. Nie odnosisz takiego wrażenia? - Czasami - zgodziłam się. - Ale jeśli mieszkają w nim duchy, to nasze, rodzinne. Z czasem oswoję się z ich obecnością. Tak przynajmniej zapewnia mnie pani Aldona. - Z całego serca radziłbym ci wyjechać do Kanady, jeśli Parszywiec się oświadczy. A zrobi to z pewnością. Mówią to wszystkie znaki na niebie i ziemi... - uśmiechnął się, dotykając czule mego policzka. * Minęło zaledwie kilka dni od wyjazdu moich gości, a ja już tęskniłam do spacerów z nimi, rozmów, krzątania się Parszywca po kuchni, wspólnych posiłków. Dom powrócił do codzienności. Znów kręcili się po nim robotnicy. Waliły młotki, pracowała wiertarka i piły. Pachniało świeżą tarcicą i piwem. Grulowa wydziwiała gromkim głosem w swojej mało dla mnie zrozumiałej góralskiej gwarze. Pilnowała, żeby zbyt często nie opróżniali butelek z piwem. Za jej plecami obiecałam im całą skrzynkę extra, jeśli pospieszą się z wykończeniem dwu pokoi przylegających do sypialni. Chciałam wreszcie urządzić gabinet do pracy. Na razie przeglądałam graty zwalone w przyszłej jadalni i przylegającym salonie. Tak naprawdę były to przepiękne antyki. Należało je tylko odrestaurować. Obiecała zająć się tym Grulowa, poszukać fachowca wśród uczniów ze szkoły Kenara. Przy byle jak przygotowywanych posiłkach moje myśli zaprzątał najczęściej Parszywiec. Pełen niespożytej energii, dobrego humoru i życzliwości. Nie oświadczył się wprawdzie, jak przewidywał Ryszard, ale byłam z tego zadowolona. Nie potrafiłabym mu rozsądnie i jednoznacznie odpowiedzieć, chociaż podobał mi się pod każdym względem. Znaliśmy się jednak zbyt krótko, aby móc podejmować tak ważną decyzję. Z pewnością i on myślał podobnie. Wyglądał na człowieka rozsądnego, ale jeszcze tak niedawno Ryszard wydawał mi się także odpowiednim materiałem na męża. I co z tego wynikło? Wzruszyłam ramionami. Z Parszywcem było trochę inaczej. Przynajmniej od strony seksu byłam pewna, że wszystko jest z nim w porządku, ale czy można mieć w czymkolwiek absolutną pewność? W każdym razie, był mężczyzną niegłupim i wrażliwym. Nie należało go pośpiesznie odtrącać, a czekać cierpliwie, co czas pokaże. Byłam bliska zakochania się w nim. Jednak podobnie wyglądała sprawa, gdy poznałam Ryszarda. Rozpamiętywałam każde słowo Parszywca, jego spojrzenia aluzje, sposób bycia i zachowanie w różnych sytuacjach. Nie było w tym jednak nic spontanicznego. Jedynie rozumowe podejście do sprawy. Trochę to niepokoiło, nie było w moim stylu. Widać moje zaangażowanie nie jest tym olśnieniem, jakiego podobno doznaje się, gdy spotka się mężczyznę swego życia, jedyną wielką miłość. Postanowiłam zawierzyć czasowi. Jemu pozostawić ostateczną decyzję. Jest nieubłagany, ale mądry. Rozbudza miłość, daje także łaskę zapomnienia. Łagodzi ból rozstania i przynosi radość budzących się na nowo uczuć. Czas, nasz wielki sprzymierzeniec, a jednocześnie wróg... Chrupiąc grzankę, którą niestety musiałam sama przygotować i samotnie spożyć, przypomniałam sobie wypowiedź Parszywca. Nie miała wprawdzie nic wspólnego z pojęciem czasu, o którym rozmyślałam, ale utkwiła mi w pamięci. Spytałam przy jakiejś okazji, czy jest optymistą. - Czy jestem optymistą? - powtórzył pytanie z namysłem i wyrozumiałym uśmiechem. - Elwira, ja nie jestem ani optymistą, ani pesymistą. Nigdy nie upieram się, że wszystko będzie dobrze, ani że będzie źle. Po prostu obliczam szanse. Jako człowiek odpowiedzialny, a za takiego się uważam, rozważam wszelkie możliwe okoliczności i nie plotę głupot bez pokrycia. Ufam logice... Coraz częściej powracałam myślami do Parszywca, jak kiedyś do Ryszarda. Jeżeli i on reagował podobnie, mogło się coś z tej miłej i nieoczekiwanej znajomości wykluć. Czas miał rozstrzygnąć o wszystkim. Dawał mi już delikatne znaki, że pora założyć rodzinę, nie przegapić sprzyjającego momentu... Rozmyślając o tym wszystkim nad filiżanką stygnącej herbaty, powróciłam do niewytłumaczalnych zjawisk, które zdarzyły się podczas pobytu moich gości. Było czymś zdumiewającym, że wszyscy trzej coś widzieli. Wszystko bagatelizowałam, obracałam w żart, aby uwierzyli, że wzięłam na serio rzekome psie figle Parszywca. Teraz pożałowałam unikania szczerej rozmowy. Nie wiedziałam nawet, co mnie wówczas powstrzymało. Może obawa przed śmiesznością, a może lęk, że dopatrzą się we mnie odchylenia od normy? Być może, podświadomie, zależało mi na Parszywcu bardziej niż sądziłam. W tej właśnie chwili uświadomiłam sobie, że odkąd zamieszkałam w domostwie, przestały mnie nawiedzać sny. Zarówno nic nie znaczące majaki, jak i te, które zdawały się prorocze. Zazwyczaj wszędzie, gdzie nocowałam, także w hotelu "Kasprowy", śniłam przeróżne historie. Układały się zazwyczaj w logiczny ciąg. Czasem miały pokrętną, skomplikowaną akcję. Innym razem były to oderwane obrazy z różnych okresów mego życia, sięgające nawet dzieciństwa. Czasem przeradzały się w fantastyczne, nie pasujące do niczego fabuły, były nawet takie, które dotyczyły historii i spraw, o jakich dowiadywałam się znacznie później z telewizji albo od znajomych. Chociaż było to zadziwiające, nie przykładałam do tego zbytniej wagi. Sen był snem i tyle. Śniłam przecież od zawsze. Gdy tylko zamknęłam oczy, wtuliłam głowę w poduszkę, zasypiałam nieomal natychmiast. Nie potrafiłam sobie nawet wyobrazić, że można chorować na bezsenność i, jak kilka moich przyjaciółek, przyjmować środki nasenne. I teraz właśnie, popijając herbatę o smaku brzoskwiniowym, uświadomiłam sobie ze zdumieniem, że odkąd zamieszkałam w nawiedzonym domostwie, moje noce były całkowicie pozbawione sennych majaków. Po prostu zapadłam w bezkresną pustkę i ciemność. Trwałam w niej do momentu zbudzenia się. Wówczas stwierdzałam ze zdziwieniem, że nic mi się nie śniło, a przynajmniej nie byłam w stanie niczego sobie przypomnieć, poza wrażeniem pustki i niedosytu. A przecież dawniej, gdy tylko otworzyłam oczy, przypominałam sobie natychmiast sny, odtwarzałam zachodzące w nich wydarzenia, usiłowałam je tłumaczyć na swój własny sposób. Intrygowały treścią i bogactwem kolorów. Niektóre bez znaczenia, inne ważkie, o zaskakującej treści. Lubiłam do nich wracać. Coś mi czasem podpowiadały, zmuszały do myślenia. Gdzieś kiedyś wyczytałam, że świat snu nie zna dyktatury czasu. Nie obchodzą go przyczyny i skutki. Rządzi nim nieświadomość i metafora - dwa klucze do poznania tajemnicy. Uświadomiłam sobie nagle, że równocześnie z brakiem sennych majaków pojawiły się zwidy i trudne do wytłumaczenia historie. Było tak, jakby dawne obrazy z moich dziwnych snów przeniosły się w świat rzeczywisty. Wplotły się podstępnie w codzienne, realne życie, stając się jego zagadkową cząstką. Wyłoniły się z mojej podświadomości, zaludniły sobą domostwo, materializując się w postacie i dźwięki. Przypomniałam sobie także, iż w książce do nabożeństwa mojej zmarłej babci, między zapiskami dotyczącymi narodzin, ślubów i zgonów, znajdowały się wypisane kaligraficznym pismem słowa św. Tomasza z Akwinu: "Szatan jest ojcem snów przeciwnych naturze i czuwa przez całą noc nad łożem naszym. Ale są też dobrzy aniołowie, którzy sprowadzają nam dobre sny - z nich możemy czytać i spoglądać w przyszłość". Poczułam się dziwnie. Jakby zagrożona, osaczona przez nieznane mi siły i żywioły. Należało się szybko z tego stanu otrząsnąć, nie rozmyślać nad sprawami, na które nie znajdowałam logicznej, zadowalającej odpowiedzi. Postanowiłam więc, że natychmiast po śniadaniu zabiorę się wreszcie do przeglądania rodzinnych dokumentów i fotografii. Była to praca absorbująca i na wiele godzin. O to mi właśnie chodziło. Nim jednak wstałam od stołu, wpadła do kuchni Grulowa z bukietem polnych kwiatów i z wiadomością, że pani Aldona skręciła nogę. Prosi, abym ją odwiedziła. Zabrałam pudło czekoladek przywiezionych przez Ryszarda i ruszyłam do sąsiadki. Zamiast ustawić przed drzwiami krzesło, które mogłoby mnie reprezentować, jak doradzała pani Aldona, dom powierzyłam opiece Grulowej. Cerber był z niej znakomity. Poranek był chłodny, powietrze przejrzyste. Góry jakby się przybliżyły, wyolbrzymiały. Pachniało rozkopaną ziemią i nawozem z pobliskiego pola. Ptaki prześcigały się w radosnym ćwierkaniu. Jaskółki, zataczając koła, dopadały gniazd ulepionych pod krokwiami domostwa. Natychmiast zapomniałam o nocnych zwidach i niedokończonej rozmowie z Parszywcem. Świat, który mnie otaczał, był piękny i radosny. Kochałam ranki, gdy słońce różowiło szczyty gór, delikatne mgiełki ciągnęły się na lesistych zboczach, a nad tym wszystkim rozciągał się bezkresny błękit nieba. Coraz już rzadziej chwytała tęsknota za słodkim zapachem gardenii w ogrodach mego dzieciństwa, gorącymi zmierzchami Florydy, szumem morza, nad którym spędziliśmy ostatni urlop mego ojca. Pani Aldona, która akurat zmieniała kompres z wody Burowa, przywitała mnie melancholijnym uśmiechem. - Bardzo boli? - zapytałam, wręczając jej bombonierkę. - Gdy poruszam nogą, czuję pulsowanie, a kostka przypomina kolorem śliwkę węgierkę. - Ma pani strasznie nieszczęśliwą minę. Nie pasuje do pani - usiłowałam żartować, siadając naprzeciw niej. - Mam swoje powody... - westchnęła, obserwując mnie bacznie. - Czy coś z Leoncjuszem? - spoważniałam. Zaprzeczyła energicznie głową, poprosiła, abym wypuściła na dwór Tinę. Skakała niecierpliwie wokół moich nóg, nie pozwalając włączyć do kontaktu dzbanka z wodą na herbatę. - Rozpieszcza mnie pani, a jednocześnie martwi... - pokręciła głową, zaglądając z miną łakomczucha do bombonierki w kształcie serca. - A co się stało? - zapytałam, ustawiając na stoliku ciężkie fajansowe filiżanki. - Pamięta pani moją wróżbę tarota? Mówiłam, że miłość depcze pani po piętach... - Oczywiście, że pamiętam! - No, i sprawdza się. Depcze, ale niewłaściwymi butami. Pani oczy świecą, buzia promienieje, a to przecież nie ten mężczyzna, który powinien być przy pani. Przyjechało wprawdzie trzech, jednak tylko ten wysoki jak chmielowa tyka skłania się ku pani, a pani ku niemu... - patrzyła na mnie z troską. - Obawiam się, że poślubi pani przyzwoitego wprawdzie człowieka, ale nie tego, który jest pani sądzony i pasuje jak jedna połówka jabłka do drugiej. Raz się człowiek rozminie z własnym szczęściem, a potem całe życie tęskni i szuka podświadomie swojej przegapionej cząsteczki. Ale już nie znajdzie. Taka rzecz zdarza się tylko raz w życiu i to nie każdemu. Trzeba być wybrańcem Boga, gwiazd i Losu - mówiła miękkim głosem, pojadając ze smakiem czekoladki. - Ależ, pani Aldono, nie wybieram się za mąż. Nie jestem nawet zakochana. Odwiedzili mnie po prostu przyjaciele. Ten wysoki jak tyka odleciał już do Kanady! Bóg jeden wie, kiedy znów będzie w Polsce... - Oby to nigdy nie nastąpiło... - westchnęła pobożnie, prosząc, abym na odmianę wpuściła sukę, bo skamle pod drzwiami. - Czy mogę jeszcze w czymś pomóc? - zapytałam, gdy Tina warowała już u jej nóg, a ja rozlewałam do filiżanek herbatę. - Może pani... - wyszeptała po długiej chwili milczenia, opuszczając nisko głowę. - Proszę o wybaczenie tego, co uczyniłam... - Nie rozumiem... - popatrzyłam na nią niepewnie, sądząc że się przesłyszałam. - Widzi pani, to że zwichnęłam nogę, jest karą za moją niechęć do pani gości, a szczególnie do tego tykowatego. Niech mi pani wierzy, że każda zła myśl wraca do człowieka w dwójnasób... Jeśli mi pani przebaczy, zło odwróci się ode mnie, utraci swoją moc i jest nadzieja, że nie zwichnę drugiej kończyny... wpatrywała się w obandażowaną nogę, spoczywającą wysoko na poduszce. - Nie mam nic do wybaczania... - zapewniłam żarliwie, uśmiechając się do niej. Przypominała skarcone dziecko czekające na karę. - Niech mi pani lepiej opowie, jak to się stało... - Opowiem, ale najpierw muszę usłyszeć, że mi pani wybaczyła. Inaczej nie zaznam spokoju. Gdybym w tym momencie umarła, moja dusza mogłaby się wcielić w świnię, bo postąpiłam jak świnia... - Jest pani katoliczką i kobietą wierzącą. Nasza religia nie uznaje reinkarnacji... - usiłowałam powstrzymać śmiech. Ujrzałam panią Aldonę w postaci różowej, chrząkającej świnki z zakręconym ogonkiem. Przypomniał mi się także wyłażący spod mego łóżka królik. Jeśli rzeczywiście istnieje reinkarnacja - przebiegło mi przez myśl - to które z moich pociotków wcieliło się w to zwierzątko i za jakie grzechy? W towarzystwie pani Aldony zaczęły mnie coraz częściej nawiedzać dziwaczne myśli, skojarzenia i wątpliwości. - Zamiast zamartwiać się takimi sprawami, niech mi pani wreszcie dokończy tę historię z ciotką Eleonorą. Nie daje mi spokoju myśl, co się takiego przydarzyło, że porzuciła męża. To nie zdarzało się w naszej rodzinie i decyzja nie przyszła jej łatwo... - zastanawiałam się głośno, spozierając na panią Aldonę. Siedziała z miną winowajczyni. - Nie przyszła... - przytaknęła po chwili - z tego, co udało się wychwycić z jej skąpych wypowiedzi, musiała go bardzo kochać. Odejście od niego i to przed nocą poślubną, z pewnością było niewyobrażalnie trudne, ale pani Eleonora była niezwykłą kobietą... - podniosła na mnie oczy. Błysnęły w nich łzy. - Zrezygnowała z własnego szczęścia... - zamyśliła się, upiła łyk herbaty, - był to wybór szlachetnego człowieka. Dziś może się to niektórym wydać śmieszne i staroświeckie. W dzisiejszym zmaterializowanym świecie nie ma miejsca na uczucia wyższe, na poświęcenie, poczucie sprawiedliwości, na zrozumienie drugiego człowieka. Zmieniły się poglądy, zmieniły wartości... - Ale co się takiego wydarzyło? - niecierpliwiłam się. - Zabił kogoś? - Znacznie gorzej... - odpowiedziała bez zastanowienia, podsycając moją ciekawość. Nie potrafiłam wymyślić nic gorszego od zabójstwa. - Może ułożyłoby się wszystko inaczej, gdyby przed pójściem do ołtarza przyznał się do wszystkiego... - westchnęła z żalem. - Kobieta, proszę pani, dużo potrafi mężczyźnie wybaczyć, ale nie taką rzecz. - Jaką? Niech pani wreszcie powie! - denerwowałam się - może był nienormalny? - Normalny to on był. Tyle tylko, że nasiennik, jak się okazało. - Nasiennik? Co to znaczy? - Zaraz to pani wyjaśnię... - zawiesiła głos i przez dłuższą chwilę wpatrywała się uporczywie i z zastanowieniem w moją twarz. - Urodziwą i jędrną ma pani cerę... - stwierdziła nieoczekiwanie i bez sensu, mrużąc przed słońcem błękitne, ufnie patrzące oczy - tak piękną, jak pani Eleonora, chociaż już wtedy przekroczyła dziewięćdziesiątkę... Domyślam się, że i pani podtrzymuje w tym względzie rodzinną tradycję, masując codziennie uszy. - Uszy? - powtórzyłam ze zgrozą, zastanawiając się, czy ja źle zrozumiałam, czy ona zwariowała. - Tak - przytaknęła - uszy. - Coś takiego nie przyszłoby mi nawet do głowy. - Wobec tego, musi pani wiedzieć, że to najskuteczniejszy sposób na ładną cerę i lepsze samopoczucie... Tak mi tłumaczyła pani Eleonora - oświadczyła z przekonaniem. - Należy wskazującym palcem i kciukiem masować kolistym ruchem ku górze uszy, od miejsca, gdzie pani nakłada klipsy, i z powrotem w dół. Tak ze trzy razy, a może i więcej. Rano i wieczorem. Uszy się rozgrzeją, krew lepiej krąży i zmierza ku policzkom... - relacjonowała z przejęciem. - Spróbuję - skwitowałam śpiesznie - wróćmy jednak do ślubu mojej ciotki... - usiłowałam naprowadzić ją na właściwy temat. - No, tak... Leoncjusz zawsze mnie strofował za te niepotrzebne i przydługie dygresje. On by się nadawał na szefa w poprawczaku... - pokiwała w zamyśleniu głową, przenosząc wzrok ze swojej obolałej kostki na moją osobę. - Więc pojechali... - podjęła wreszcie interesujący mnie temat - to znaczy państwo młodzi do swego nowego domu na Dębnikach. Przedtem, ma się rozumieć, był ślub u Panny Marii w kościele, a po nim wystawny obiad u rodziców panny młodej. Trzeba pani wiedzieć... - nie mogła powstrzymać się od uwagi, - że świętej pamięci nieboszczka kochała kwiaty i drzewa. Nie chciała mieszkać po ślubie w centrum Krakowa, jak jej rodzice. Od dziecka najlepiej czuła się na wsi i w górach. Wychowywała się w tym domostwie od szóstego roku życia... Odchrząknęłam wymownie. Popatrzyła na mnie spłoszonym wzrokiem. - Dębniki, to wówczas była nieomal wiocha gdzie, jak mawiał mój mąż, nawet psy szczekały dupą. Roześmiałam się z obrazowego powiedzonka, a jeszcze bardziej z przerażonej miny pani Aldony. Nie było w jej zwyczaju używanie tego rodzaju słów. Z pewnością wyczytała w moich oczach zdumienie. Poruszyła się niespokojnie w wiklinowym fotelu. - Przepraszam, tak mi się wyrwało... - sumitowała się ze skruchą. - zdarza mi się to czasem w chwilach wielkiej irytacji, a ilekroć wspominam tę historię, zaczynam się denerwować. Przecież pani Eleonora była cudowną, uroczą kobietą i człowiekiem, a dobrowolnie zmarnowała swoje życie. Dziesiątki razy o tym myślałam i doszłam do wniosku, że ja bym się na coś takiego nie zdobyła i chyba także żadna ze znanych mi kobiet. - Ale co się takiego wydarzyło!? - powoli traciłam cierpliwość. - Bliźnięta! - wyrzuciła z siebie. Zabrzmiało to jak krzyk rozpaczy. - Mówiłam przecież pani, że to nasiennik, co znaczy, że siał na prawo i lewo... - Czyje bliźnięta? - zastanawiałam się głośno i głupio, zupełnie tym nasiennikiem skołowana. - Takiej jednej, co je przyprowadziła do domu państwa młodych. Dwuletnie, jednakowo ubrane i mizerne, jak oskubane kurczaki. Gdyby żyła moja świętej pamięci babka, opowiedziałaby pani wszystko dokładniej. - Zdarza się... - wtrąciłam. - W czym problem? - pomyślałam współczesnymi kategoriami. - Zapomina pani, który to był rok i jakie czasy. - To prawda - przyznałam, prosząc aby opowiadała dalej. - Przyszła z tymi "bęsiami" akurat w momencie, gdy pani Eleonora zdejmowała ślubną suknię, a pan Ferdynand zawiesił nad łożem wianek oblubienicy i wstawiał butelkę szampana do wiaderka z lodem. - Z dwoma kolistymi uchwytami? - spytałam, bo coś mi się przypomniało. - O uchwytach nic nie wiem, ale z całą pewnością był na nim złoty monogram zrobiony z zębów którejś z prababek. - Boże... - jęknęłam - przed tygodniem wyciągnęłam jakiś z czeluści kredensu. Ciężki, z poczerniałego, kutego srebra. - Trzeba, żeby Grulowa wyczyściła i wyglansowała. Był to podobno ślubny prezent któregoś z dziadków panny młodej - oznajmiła z przejęciem. - Nic jej nie trzeba przypominać - ujęłam się za Grulową, - gospodaruje jak na swoim. Planowo i szybko. Bez niej bym chyba zginęła pod stertami rodzinnego dobra i bezużytecznych śmieci, ale od pani to się chyba nigdy nie dowiem, co było dalej... - spojrzałam na nią z wyrzutem. - Dalej było tak, że pani Eleonora wciągnęła z powrotem suknię. Tyle tylko, że podróżną, uszytą specjalnie na podróż poślubną. Zapakowała wianek z welonem do walizki i kazała tej pannicy wezwać "fiakra". Z mężem nie chciała rozmawiać ani słuchać jego tłumaczeń. Oznajmiła, że jego miejsce jest przy dzieciach. Małżeństwo, na szczęście, nie zostało skonsumowane i może ożenić się z ich matką. Dziewczyna chciała jej podobno podarować te dzieciaki na ślubny prezent, bo nie ma ich czym karmić, ale pani Eleonora nie chciała nawet o tym słyszeć, chociaż chłopcy byli podobni do pana Ferdynanda niczym dwie krople wody. - A co on na to wszystko? - ciągle czułam niedosyt opowiadania, choć nie bardzo byłam pewna, czy jest zgodne z prawdą. - Tego dokładnie nie wiem. Babka opowiadała różności, ale ja byłam wtedy dzieckiem i nie interesowały mnie takie sprawy. Słuchałam jak bajki i szybko zapomniałam. Dopiero rozmowy z panią Eleonorą pod koniec jej życia wiele rzeczy mi przypomniały. Pani ciotka była osobą powściągliwą i trzeba się było raczej domyślać niż liczyć, że coś z niej się wyciągnie konkretnego. A tak po prawdzie, to najchętniej rozmawiała o zmarłych przed dziesiątkami lat członkach rodziny. Prowadziła, zdaje się, jakąś kronikę... - spojrzała na mnie niepewnie - zwłaszcza o tej Sabinie, która zmarła w dniu ślubu i pochowano ją w welonie i w białej sukni z ręcznym haftem. W kilkanaście lat później, gdy w rodzinnym grobowcu chowano najmłodszą córeczkę pani Kingi, zajrzeli do tamtej rozpadającej się trumny. Okazało się wtedy, że dziewczynę pochowano w letargu. Leżała na brzuchu i miała poobgryzane palce... - Nie chcę tego słuchać! - krzyknęłam, czując że oblewam się potem i serce wali jak oszalałe. - Chyba klątwa zawisła nad naszą rodziną. Co jedna historia, to gorsza od poprzedniej... - wyszeptałam z zabobonnym lękiem, - z Francescą też był przecież dramat... - Myśli pani o tej Włoszce? Przytaknęłam głową, rozglądając się niepewnie dookoła. Słońce stało już wysoko, dalej ćwierkały ptaki, zaczynały bielić się nieliczne jeszcze pąki jaśminu. - Od niepamiętnych czasów przekazywano sobie o niej opowieści. Ten żelazny krzyż po prawej ręce, jak wychodzi się z domostwa i idzie się w dół, w kierunku Zakopanego, to wieś postawiła na tę straszną pamiątkę... - wdarł się w moje myśli głos pani Aldony. - Podobno w noc wigilijną można ją zobaczyć. Krąży nad potokiem, welon ciągnie za sobą, dłonie załamuje... Leoncjusz mówi, że każdy widzi to, co chce zobaczyć, ale on dziwak i niedowiarek - mruknęła, poprawiając poduszkę pod stopą. - A wracając do Eleonory... - podjęłam temat, który nie dawał mi spokoju - jak się skończyła sprawa z jej mężem? Chyba nie zrezygnował tak szybko z ciotki? Z pewnością chciał się jakoś wytłumaczyć, usprawiedliwić... - Podobno próbował, ale pani Eleonora była nieugięta, bezkompromisowa i uparta, jak cała rodzina. - To prawda - przytaknęłam - moja babcia też o tym wspominała, ale może coś sobie pani jeszcze przypomni na jego temat? - spojrzałam na nią błagalnie, chociaż wiedziałam z doświadczenia, że się niczego więcej w tej chwili już od niej nie dowiem. - Pozostawmy, pani Egi, zmarłych w spokoju! - żachnęła się pani Aldona - O nich należy mówić dobrze i wspominać w listopadzie. A teraz wiosna w pełni. Za kilka dni kalendarzowe lato. Powinna pani wykorzystać piękną pogodę i pójść w góry. - Może i racja... - zgodziłam się z uśmiechem, uprzątając ze stolika puste filiżanki. * Od wielu godzin ślęczałam nad starymi planami i dziesiątkami szkiców domostwa projektowanego przez mego pradziada. Wyciągnęłam je z parcianej torby obszytej skórą. Poniewierały się tam też różne dokumenty, listy i fotografie. Rozłożyłam wszystko na długim stole zastępującym mi chwilowo biurko. To prawdziwe, z czarnego dębu, z ozdobnymi ornamentami znajdowało się jeszcze, tak jak inne antyczne meble, w renowacji. Pokój przylegał bezpośrednio do sypialni. Zaprojektowałam w nim biblioteczkę połączoną z przyszłą pracownią. Nie chciałam rezygnować ze swego zawodu. Poza stołem, fotelem i dwoma kuframi dokumentów i pamiątek, wypełniało go jedynie słońce i świergot ptaków. Gnieździły się tuż pod oknami w krzewach jaśminu, zdziczałego bzu i świerków. Ich wierzchołki z młodymi odrostami zaglądały do okien. Dotykałam z pietyzmem pożółkłych papierów, wyblakłych fotografii. Zawarta w nich była ponad stuletnia, a może nawet starsza, historia mojej rodziny. Odczytywałam ją z modrzewiowych ścian, z zawartości przepastnych kufrów, domowych przedmiotów, mebli i portretów. W tym schyłkowym dniu wiosny ze wzruszeniem i z ciekawością wchodziłam w historię tworzoną przez minione pokolenia. Odkrywałam nowe, nieznane światy, konfrontując je z rodzinnymi opowieściami. Nie wszystko się z nimi pokrywało... Mój tajemniczy pradziad, twórca domostwa, nigdy w nim nie zamieszkał z tą, dla której je stworzył. Zniknął. Rozpłynął się we wszechświecie. Po jej pogrzebie nikt go więcej nie zobaczył ani o nim nie usłyszał. Odebrał sobie życie. A może zaciągnął się pod obce sztandary, ginąc w potyczce gdzieś w piachach pustyni? Byli w rodzinie i tacy, którzy do końca nie chcieli uwierzyć w jego śmierć. Nie dowiedziano się nigdy, co się z nim w rzeczywistości stało. Pozostał legendą dla potomnych, jak i jego niespełniona do końca miłość... Postanowiłam pójść śladami tej mrocznej historii. Zaczęła się w słonecznej Italii, gdzie pradziad znalazł się wkrótce po studiach. Tam poznał tę, na której podobiznę od dłuższej chwili patrzyłam pełna wahań, nie mając pewności, czy to właśnie ona. Niewiele można było odczytać z amatorskiej, wyblakłej fotografii. Drobniutka, nieomal chuchrowata postać może szesnastoletniej dziewczyny w krótkim, haftowanym kubraczku i długiej spódnicy. Oparta o pień rozłożystej pinii, na tle nieba wyglądała jak zagubione dziecko w pustym krajobrazie. Z trudem odczytałam na odwrocie zatarty częściowo napis: Firenze. Żadnej daty, żadnego imienia. Fotografię znalazłam wsuniętą między szkice piórkiem. Przedstawiały rzut frontowej elewacji domostwa wraz z niskimi zabudowaniami w tle. W nich to, jak wynikało z opowieści mojej mamy, któryś z kolejnych spadkobierców pradziada, imieniem Kleofas, trzymał kucyki dla trojga swoich dzieci. Potwierdziła to także któregoś wieczora moja sąsiadka. - Proszę pani... - relacjonowała z przejęciem - moja babka słyszała nocami to ich rżenie, niecierpliwy stukot kopytek, zazwyczaj w księżycowe noce, gdy powietrze było chłodne i czyste jak kryształ. Niosło się daleko. Nie dawało spać, sprowadzało lęki i ciekawość nieznanego, co ocierało się o nas, a było nieuchwytne jak mgła na bagnach. Babka, tuląc mnie do siebie, a miałam nie więcej niż pięć lat, szeptała ze zbożnym lękiem: "widać dzieci przyszły do swoich kucy. To radosne rżenie o tym świadczy i niecierpliwe uderzanie kopytek o deski stajenki". Słowa babki napawały lękiem. Zagrzebywałam się po uszy w pierzynę i nie mogłam wymówić słowa. A teraz... - ciągnęła dalej ściszonym do szeptu głosem - mnie także nocami, podczas pełni budzi czasem to przejmujące, pełne smutku i tęsknoty rżenie kuców, których nie ma... Sięgnęłam po plik fotografii. Rozłożyłam je w kilku rzędach niczym karty tarota. Porównywałam widniejące na nich twarze kobiet z tą małą, amatorską fotografią, doszukując się podobieństwa. Znalazłam jeszcze trzy, na których odwrocie powtarzały się napisy Firenze i Werona, a także imię Francesca. Ta sama, nieomal dziecięca twarz o delikatnych rysach. Oczy wielkie, jakby zdziwione w wyrazie. Włosy gładko zaczesane, ujęte w węzeł nad karkiem. Wydawał się zbyt ciężki dla delikatnej, długiej szyi wychylającej się z koronek i haftów. Bez wątpienia miałam przed sobą podobiznę legendarnej Włoszki - pierwszej i jedynej miłości mego pradziada, Eutropiusza. Długo nie mogłam oderwać oczu od tych spłowiałych czasem, zacierających się rysów dziewczyny sprzed wieku. Tyle tylko po niej zostało. Wyblakłe fotografie i coś tam w mojej pamięci, co wyniosłam z ustnych rodzinnych przekazów. Tę pamięć powinnam przekazać moim przyszłym dzieciom. Podtrzymać tym samym tradycję, zachować jej ciągłość. Czy będę miała dzieci? - wybiegłam myślą do Parszywca. Małżeństwo z nim kryłoby w sobie zbyt wiele spekulacji myślowych przemieszanych z dużą dozą sympatii i z umiarkowanym seksem. Taka mieszanka mogłaby wprawdzie wystarczyć do założenia rodziny, ale ja byłam maksymalistką, jak większość kobiet w mojej familii. Jedna z moich ciotek, o imieniu Maryla, też nią podobno była, ale gdy coraz częściej słyszała o sobie szeptane słowa: "stara panna", zdecydowała się przyjąć minimum w osobie mego nieznanego wujka Wincentego. Na fotografiach prezentował się nijako. Oczy wytrzeszczone jak u ratlerka, przylizany mizerny włos, sterczące ku górze podkręcone wąsy. Dzieci z tego małżeństwa było podobno siedmioro. Troje zmarło w niemowlęctwie. Reszta była podobnie nijaka jak ojciec. Moja dorodna ciotka roztyła się, a jej maksymalizm objawił się jedynie w jedzeniu. Zdaniem rodziny, było to małżeństwo udane. Do fotograf i Franceski przysunęłam podobiznę pradziada Eutropiusza. Chociaż imię przypominało koszmarny sen, stanowili piękną parę. Wpatrywałam się w jego rasową głowę i szerokie czoło z zachwytem. Wspaniale rzeźbiona twarz mężczyzny z gór. Duże, myślące oczy i coś nieuchwytnego, zniewalającego w rysunku łagodnie uśmiechniętych ust. I ona, taka dziewczęca i krucha, pełna tajemniczego uroku, chociaż nie klasyczna piękność. Pomyślałam, że gdzieś tu musiały zachować się jakieś pamiątki, chociażby najmniejszy ślad jej istnienia. Nasza rodzina miała skłonność do zbieractwa, przechowywania pamiątek, kolekcjonowania bezwartościowych nawet drobiazgów. Babcia mawiała, że z takich na pozór nic nie znaczących szczegółów tworzy się historia rodu, jego osobowość i status. W tym względzie, a może i nie tylko, byłam wyrodkiem w rodzinie. Nawet w dzieciństwie nie kolekcjonowałam zdjęć idoli filmowych, z myszką Miki na czele. Byłam czymś w rodzaju wróbla wśród kanarków. Wpatrując się w rysy twarzy Franceski, starałam się odtworzyć historię, którą kiedyś zasłyszałam. Było w niej wiele luk, niedopowiedzeń, domysłów i westchnień. Z całą pewnością wiedziałam tylko, że tamtego pamiętnego roku była zima. Mroźna i śnieżna. Na granacie nieba świeciły gwiazdozbiory Erydona i Syriusza. Odtwarzałam w pamięci babcine opowieści, pobudzałam wyobraźnię, wchodziłam w tamten czas radosnych świąt, nadziei oczekiwania na spełnienie tych dwojga młodych, zakochanych w sobie ludzi. Czas mroźnej nocy w poświacie księżyca, płonących pochodni przy góralskich saniach. Drugi dzień świąt Bożego Narodzenia. Wyrwało mnie z zadumy łomotanie do drzwi. Wiedziałam, że nikt inny nie wali tak, jak Grulowa. Mogłaby nieboszczyka zbudzić z letargu. - Otwórzta gaździnko, "poleceniec" do wos, haj! Otworzyłam, pokwitowałam odbiór listu, dałam napiwek dla listonosza. Grulowa, jak zwykle, "wydziwiała" na moją rozrzutność. Żeby przerwać jej narzekanie na mój brak szacunku "dla dudków", zagadnęłam, czy słyszała o tym, że w zabudowaniach w głębi podwórza trzymano kiedyś kuce. Przytaknęła skwapliwie głową oplecioną cienkim, siwiejącym warkoczykiem. Jej czerstwa, poorana zmarszczkami, osmalona słońcem twarz, była niczym otwarta książka. Całe jej uczciwe, trudne i pracowite życie było na niej wypisane. - Podobno podczas pełni księżyca słychać ich rżenie, chociaż tych kucy nie ma już od dziesiątków lat... - uśmiechnęłam się nijako, żeby nie pomyślała, że te opowieści traktuję zbyt poważnie. Popatrzyła na mnie surowo. Czułam, że nie spodobał się jej mój sceptycyzm. - Wicie gaździnko, ludzie majom hałas w uchu. A nie ino w uchu, w dusy tyz. Trza wiedzieć, ze syćko to duse nieboscyków hałasujom i nie kazdy usłysy bez ten hałas we swojem wnętrzu... - pociągnęła nosem, odwróciła się i tupiąc głośno chodakami zeszła ze schodów coś tam pokrzykując na robotników, którzy na chwilę przerwali pracę. List nadszedł z Kanady. Od Parszywca. Przebywał aktualnie w Vancouver na jakiejś konferencji naukowej. W przerwie, spoglądając na rozciągający się za kawiarnianymi szybami krajobraz, przypomniał sobie widok z okien mojej sypialni. Zatęsknił "boleśnie i dojmująco", jak się w liście wyraził. Uważa, że powinniśmy się wkrótce spotkać, nie tracić czasu na czczą korespondencję i coś wreszcie postanowić. Nie określił wprawdzie, czym miało być to "coś", ale rozumiałam podtekst. Ponawiał także zaproszenie podkreślając, że jego skromna "chata" czeka na "panią serca", jak się górnolotnie i staroświecko wyraził. Przy okazji donosił, że w instytucie badawczym, w którym aktualnie pracuje, awansowano go na wyższe stanowisko. Wkrótce może już obejmie katedrę na tutejszym uniwersytecie. Łączy się to również z większą gażą, co także nie jest do pogardzenia. Zwłaszcza, gdy ma się pewne zamiary... I niech wreszcie odpiszę na dwa poprzednie listy, żeby nie musiał więcej zasięgać telefonicznie języka u Gacunia i wypytywać, co się ze mną dzieje, że tak uparcie milczę. Wydawało mu się, że go "odrobinkę lubię". Ucieszyłoby go "niepomiernie" chociaż kilka zdań napisanych moją "najśliczniejszą rączką". Było tam coś jeszcze o pogodzie, o projektowanej wycieczce z przyjaciółmi do któregoś z kanionów, a także kilka pytań odnoszących się do moich upodobań. Interesowało go zwłaszcza, czy chciałabym stać się właścicielką afgana. Suka przyjaciół, "najrasowsza z rasowych" i płowa, jak lwia grzywa, powiła szczenięta i chętnie by mi jedno podarował. Mógłby je dostarczyć osobiście... Jęknęłam ze zgrozą - jeszcze mi tu tylko brakowało afgańczyka, gdy nawet z duchami nie mogę sobie poradzić. One przynajmniej nie gubią po całym domu sierści. Wprawdzie chciałam sobie zafundować z czasem psa, ale musiałby to być zwykły kundel. Najchętniej ze schroniska. Taki na każdą pogodę. Czujny, wierny i przyjacielski. Przerasowane psy nie grzeszą zbytnią inteligencją. Są przy tym próżne i znerwicowane. Najchętniej gnieżdżą się w pokoju, na co wygodniejszych fotelach. Postanowiłam "od ręki" odpisać, żeby z nadgorliwości nie przywiózł mi żywego prezentu. Jeśli miał zamiar sam mnie odwiedzić - nic nie stało na przeszkodzie. Urządzam wciąż jeszcze dom i męskie ramię do przenoszenia mebli będzie zawsze mile widziane. Zdążyłam zaledwie włączyć komputer i otworzyć nowy plik, gdy usłyszałam głos pani Aldony wykrzykującej moje imię. Wyjrzałam oknem. Stała w tej swojej roboczej, spłowiałej sukience z niebieskiego lnu. Różowe, sztuczne hortensje na wystrzępionym kapeluszu ze słomki wydawały się w słońcu jeszcze bardziej wyblakłe i zmięte. - Można do pani na chwilę, pani Egi? - uśmiechała się promiennie, trzymając w ręce bukiet fioletowych dzwonków. - Oczywiście! - odkrzyknęłam, chociaż wizyta nie była w porę. Popatrzyłam z westchnieniem na ekran komputera, na rozłożone fotografie i zeszłam do kuchni. Był najwyższy czas, żeby coś zjeść. Poczułam nagle głód. W lodówce czekały naleśniki z serem i rodzynkami z poprzedniego dnia. Wręczając mi kwiaty, pani Aldona oznajmiła radosnym głosem, że otrzymała list od Leoncjusza. - Ja także dostałam wiadomość z Kanady - pochwaliłam się impulsywnie. - To mnie pani zmartwiła... - popatrzyła na mnie, a jej powtórny uśmiech zdmuchnęła z ust moja niewinna, pozbawiona wszelkich podtekstów uwaga. - Jednak ta niepotrzebna miłość wciąż depcze pani po piętach - westchnęła. - Liczę już tylko na pani mądrość, a raczej intuicję... - dodała, siadając za stołem. Wsunęłam naleśniki do mikrofalówki, rozejrzałam się za talerzykami. - Niech pani nie używa tego paskudztwa! - wykrzyknęła. - Leoncjusz wyrzuciłby z pewnością ten pani sprzęt za okno. Jak go znam, oczywiście podwójnie by za niego zapłacił, byle tylko pani z niego nie korzystała. Podobno szkodliwy dla zdrowia... - Samo życie już dostatecznie człowiekowi szkodzi, a mnie wszystko jedno, czy umrę trochę zdrowsza od innych - roześmiałam się. Miała tak zatroskaną, nieszczęśliwą minę. Leoncjusz musiał być dla niej wyrocznią, chociaż nie miała o nim najlepszego zdania. Może tak właśnie objawiała się miłość? Mama opowiadała przy jakiejś okazji, że moja ciotka Florentyna zarzucała swemu mężowi wszystko, co najgorsze. Mogło się wydawać, że jest potworem, wampirem i zmorą jej życia. W rzeczywistości świata poza nim nie widziała i było to nadzwyczaj udane małżeństwo, chociaż on także nazywał ją "wiedźmą i zgagą". Taki właśnie był słownik ich miłości. Każde z tych określeń stanowiło szczególną pieszczotę... Pani Aldona musiała reagować podobnie. - Czy się coś wydarzyło specjalnego u pana Leoncjusza? - zapytałam ostrożnie, podsuwając jej słoik z gruszkowymi konfiturami. Przywiózł je Ryszard. Były własnej roboty. Twierdził, że gdy trafiają mu się dni z przewagą kobiecych hormonów, najchętniej przesiaduje w kuchni. Smaży wówczas konfitury, piecze ciasto. - Ach, Leoncjusz... - wymówiła z czułością jego imię, - ten głupek zawsze jest pełen genialnych pomysłów, szczególnych przygód i nawiedzających go snów. Ostatnio miał bardzo dziwny i jest nim poważnie zaniepokojony. Trudny do rozszyfrowania, a powtarza się już trzeci raz w tej samej wersji. - Odkąd tu zamieszkałam, nie pamiętam, żeby męczyły mnie jakieś senne majaki. Natomiast to, co powinno dziać się we śnie, zdarza się na jawie... - nadmieniłam mimochodem, wpadając jej w słowa. - Wystarczy jeden grzyb w barszczu... - mruknęła pod nosem, - a jeśli chodzi o Leoncjusza - wymówiła o parę tonów głośniej, - śniło mu się, że schodził bezdrożami z Gubałówki i widział z bliska najdrobniejsze źdźbła traw. Także i pobzykujące na nich owady. Bardzo go to we śnie denerwowało, gdyż chciał ogarnąć wzrokiem całą panoramę. Jednak widział wszystko tak, jakby leżał w trawie. Długo trwało nim się zorientował, że nie jest sobą, że ma cztery nogi i coś mu pobrzękuje na szyi. Wreszcie uświadomił sobie, że jest owcą i to ciężarną samicą, bo mu coś tam kopało i kręciło się w brzuchu. Krzyknął rozpaczliwie, i usłyszał przeciągłe, żałosne beczenie owcy. Zbudził się zlany potem i wystraszony jak nigdy w życiu. Usiadł na łóżku i sprawdził, czy nie jest porośnięty wełnistym runem. Pobiegł nawet z lękiem do łazienki, do lustra, zobaczyć, czy przypadkiem zamiast własnej głowy nie ma owczego pyska. Sama się zdenerwowałam, czytając list, a on śnił to przez parę nocy... - Okropność! - pokręciłam głową. - Skąd się to wszystko bierze? - popatrzyłam z zastanowieniem na panią Aldonę. - Dawniej mówiło się, że złe sny nawiedzają nas wówczas, gdy zje się zbyt obfitą kolację. Jednym słowem: z przeżarcia, ale ja wiem, że Leoncjusz je z dużym umiarem, nawet powiedziałabym, że się głodzi, chociaż on twierdzi, że całkowicie mu to wystarcza, a żołądek to nie wór na śmiecie... - Też racja... - przytaknęłam bez większego przekonania. Lubiłam solidnie podjeść. Nie miałam, na szczęście, skłonności do tycia. - Z tymi snami różnie bywa - ciągnęła dalej. - Biorą się z mózgu, ale jakie mechanizmy przy nich działają, chyba tylko jeden Bóg wie... Leoncjusz twierdzi, że ze snami jest podobnie, jakby się było w sali kinowej, gdy jest w niej jeszcze ciemno przed seansem. Ekran nagle rozbłyska i pojawiają się jakieś kadry z filmu emitowanego przez nasz wewnętrzny projektor. Są to krótkie opowiadania, którymi wstępuje się w jakiś inny stan istnienia... - pokiwała w zamyśleniu głową. - A ten list z Kanady pewnie panią ucieszył? - popatrzyła na mnie z nieśmiałością. - Przyjemnie, jak o nas pamiętają... - dałam wykrętną odpowiedź. - W tym przypadku powinna się pani zdać na intuicję. Domyślam się, że ten, który napisał, jest panią poważnie zainteresowany... Mężczyźni nie zawracają sobie głowy listami, jeśli nie widzą w tym jakiegoś interesu. Takie jest życie... - stwierdziła, prostując się w krześle z godną miną. Pomyślałam o Leoncjuszu. Może on to właśnie pisuje do niej tak często licząc na "wżenienie się" w bądź co bądź nie najgorszą posiadłość. Jakoś mi to jednak nie pasowało do obrazu, jaki sobie na jego temat stworzyłam. Ale jeśli ona tak pesymistycznie myśli o mężczyznach, musi być w tym coś na rzeczy. - Z intuicją to nie taka prosta sprawa... - uśmiechnęłam się nieznacznie - jest podobno dodatkowym zmysłem, pierwotną, wrodzoną zdolnością czy też instynktem chroniącym nas przed niebezpieczeństwem. Podlega rozwojowi, a czasem zanika, w zależności od tego, czy jej używamy, czy nie. Pozwala nam podobno coś przeczuwać, czy też "wiedzieć". Tyle tylko, że na ogół jej nie słuchamy. Boimy się ryzyka... - Otóż to! - uradowała się. - I właśnie do tego "bania się" nie powinna pani dopuścić. Przynajmniej w tym wypadku... - uzupełniła, popatrując na mnie przenikliwie. - Na wiosnę krew się w człowieku burzy, różne głupoty mnożą się w głowie niczym żabi skrzek w stawie - uśmiechnęła się promiennie - właśnie z tym do pani przyszłam... - Z żabim skrzekiem? - zażartowałam, wykładając naleśniki na półmisek z Miśni. - Pani sobie kpi, a rzecz jest poważna... - zawiesiła głos. - Dam pani przykład takiej wiosennej głupoty. Otrzymałam list nie tylko od Leoncjusza, ale także i od byłego męża. Wiosna zawsze go nastraja, żeby zepsuć mi humor. Napomyka o tym, że z obecną żoną nie najlepiej się wszystko układa i chętnie wróciłby do mnie... - zapatrzyła się w okno. Po niebie płynął lotny, biały obłok - a ja już sobie życie ułożyłam, rozstanie przebolałam i znów muszę temu gadowi odpisać, że nic z tego, że już całkiem od siebie "odstaliśmy" - dopowiedziała ciszej. - Widzi więc pani, że wiosna, choćby i spóźniona jak u nas tego roku, działa na ludzi i nie wolno poddawać się jej nastrojom i głupim mrzonkom. Milczałam, zerkając ukradkiem na jej posmutniałą twarz. Wydała mi się starsza, niż była w istocie. - Trzeba pani wiedzieć, że po śmierci rodziców, a zabrała ich z tego świata grypa zwana wówczas hiszpanką, wychowywałam się tu, u babki. Miałam wówczas niecałe jedenaście lat. Ciężko mi było... - zamyśliła się, wodząc nieobecnym wzrokiem po kuchni. - Dopiero po ślubie poszłam za mężem do dużego miasta. Wróciłam tu z nim po latach, gdy babka zmarła i dom opustoszał. Mąż zdecydował, że zostaniemy na gospodarce. Pracował także jako nauczyciel w szkole stolarstwa artystycznego. Ja miałam swój zawód. Nasza rodzina od pokoleń była niezwykle muzykalna. Moja matka od dziecka uczyła mnie grać na pianinie. Nie była prostą kobietą. Miała za sobą szkoły, ojciec był urzędnikiem państwowym. Babka z pamięci i bez nut grała tak, że zapraszano ją na różne uroczystości. Wystarczyło jej raz usłyszeć melodię i potrafiła ją bezbłędnie powtórzyć. Coś i mnie z tego rodzinnego uzdolnienia zostało. Chodziłam nawet do takiej podstawowej szkoły muzycznej. Wiązano ze mną duże nadzieje, ale wyszłam za mąż, uczyłam maluchy, bo dostałam w posagu rodzinne pianino, na którym matka uczyła mnie grać. Teraz, jak pani wie, uczę dalej i jakoś się żyje przy pomocy mojego warzywniaka... - uśmiechnęła się wstydliwie. - Ja wiem, że pani wolałaby, aby tu wszędzie były kwiaty i ozdobne krzewy... - roześmiała się. - Gdy szłam za mąż, wydawało się, że niebo rozwarło się przede mną, że w białej sukni i cała w welonach wchodzę w krainę wiecznej szczęśliwości. Też była wówczas wiosna, przyroda w rozkwicie, ptaki od świtu zawodziły miłosne trele w jaśminowych krzewach... - ściszyła głos, - z czasem zrozumiałam, że decydując się na małżeństwo, zamienia się jedne kłopoty na inne... - zawiesiła głos, popatrując na mnie łzawo. - Niech pani o tym pomyśli, nim powie "tak" mężczyźnie, co do którego nie ma pani pewności, że to ten jedyny, przeznaczony pani na dobre i złe. Aż do wieczności... - zakończyła wieszczym głosem i zamilkła. Przez dłuższą chwilę żułyśmy w milczeniu naleśniki, smarując je obficie gruszkową konfiturą. Myślałam o Parszywcu i o tym, w jaki sposób można przewidzieć czy też przeczuć, że trafiło się na tego właściwego mężczyznę? Może jednak należało przeczekać okres wiosny, aby móc trzeźwo myśleć? Nie angażować się zbytnio, pozostawić całą sprawę czasowi, zdać się rzeczywiście na intuicję? Na razie nie dawała żadnego znaku; Parszywiec podobał mi się, wydawał się odpowiednim dla mnie partnerem, a jednak... Może właśnie to "jednak", które hamowało moją impulsywną naturę, było sygnałem nadawanym przez tę właśnie intuicję? - Wspaniałe naleśniki... - w moje rozmyślania wdarły się słowa pani Aldony, - będzie pani dobrą żoną, ale nie każdy mężczyzna potrafi docenić skarby i możliwości drzemiące w kobiecie. - Westchnęła. - Miłość, pani Egi, jest sztuką. Nie wszyscy jednak mężczyźni znają się i doceniają sztukę. Przechodzą obojętnie nawet obok najpiękniejszego obrazu, bo dla nich obraz, to obraz i tyle... Niech pani o tym pomyśli... - Pomyślę... - skinęłam głową. Jej niebieściutkie oczy promieniały blaskiem i życzliwością. Należało sprawić jej przyjemność. - Nie powiedziała pani, jak zinterpretował swój sen pan Leoncjusz... - powróciłam do najważniejszego, jak się domyślałam dla niej tematu. Musiał być z pewnością mężczyzną jej życia, chociaż coś mi się tu od dawna nie zgadzało... - Droga pani Egi, Leoncjusz to jak maszynka do mięsa. Każdą myśl, każdą sytuację czy sen miele długo, nim coś konkretnego z tego wyniknie. Z drugiej znów strony, nigdy nie jestem pewna, kiedy sobie kpi, a kiedy mówi poważnie. Ma w sobie coś ze świątecznego przekładańca, który moja babka piekła na Wielkanoc, a nazwała dziadowskim mazurkiem bo wszystko było w nim wymieszane. Orzechy, daktyle, rodzynki, figi, skórka pomarańczowa i jakieś tam różne inności. Za każdym razem dodawała jeszcze coś nowego, chociażby kandyzowane wiśnie, a więc za każdym razem ten sam mazurek inaczej smakował. Z Leoncjuszem podobnie... - uśmiechnęła się radośnie. - Szkoda, że go pani nie miała okazji poznać. Nie tracę nadziei, że wróci, jak mu się ta włóczęga po świecie znudzi i zrobi to coś, czego nie chciał mi wyjawić... - westchnęła i zamilkła. - Jakieś wnioski musiał wysnuć z tych dziwnych snów? - powróciłam do tematu, który mnie interesował - z pewnością coś na ten temat pani napisał... - dodałam z przymilnym uśmiechem. - Owszem. Napisał, że musi to wszystko dokładnie przemyśleć. Sądzi, że otrzymał jakieś ostrzeżenie i jeśli czegoś nie uczyni, nie pośpieszy się z tym czymś niewiadomym, to okaże się głupim baranem, a nawet gorzej jeszcze, bo ciężarną owcą, która biegnie na oślep za stadem, nie kierując się własnym instynktem. Rozumie pani coś z tego? - Niewiele... - westchnęłam. Leoncjusz wydał mi się jeszcze bardziej udziwniony, niż to wynikało z opowiadań pani Aldony. Z pewnością jednak nie był człowiekiem, w towarzystwie którego można byłoby się nudzić. Zaciekawiał mnie. Pani Aldona popadła w dłuższe zamyślenie nad niedojedzonym naleśnikiem. Jej ściągnięte brwi sugerowały, że się nad czymś intensywnie zastanawia. - Dziwne... - mruknęła pod nosem, nie spuszczając wzroku z resztek na talerzu. - Jedni twierdzą, że diabeł siedzi w drobiazgach. Inni, że w pośpiechu, albo w szczegółach. Moja babka wierzyła, że siedzi w każdym kłamstwie, bo jest jego ojcem. Tak czy inaczej, z całą pewnością istnieje... - podniosła wreszcie na mnie zatroskane oczy, - a jeśli istnieje, to według mnie najskuteczniej działa wiosną... - zawiesiła niepewnie głos. - Najwyższą cenę płaci się za miłość - dodała trochę bez sensu i nie na temat. Sięgnęłam do kredensu po staroświecki, drewniany młynek z mosiężnymi okuciami. Postanowiłam zemleć w nim ziarna kawy, jak czynił to Parszywiec. Uśmiechnęłam się przy tym do samej siebie. Ten młynek przypomniał mi dość frywolną i zabawną scenę z niedawno przeczytanej książki pod tytułem "Serafina i kochankowie" nieznanej mi bliżej autorki. * Na długi i serdeczny list Parszywca odpisałam miło i serdecznie. Jednak w taki pokrętny sposób, że różnie można było jego całość interpretować. Moja mama w takich razach mówiła, że na dwoje babka wróżyła, co oznaczało dyplomatyczne wyjście z sytuacji, gdyż nic konkretnego z takiej treści nie wynikało, poza tym, że furteczka nie została całkowicie zatrzaśnięta. Wyraźnie czułam narastający sentyment. Może właśnie dlatego długo, przekornie zwlekałam z odpowiedzią na listy z Kanady. Z mojej strony nie była to z pewnością jeszcze miłość. Raczej narastająca tęsknota do życia we dwoje, potrzeba stworzenia rodziny, odbieranie zjawisk i uczuć podwojonych obecnością drugiego człowieka. Broniłam się jednak przed tym ogarniającym powoli uczuciem, żeby nie popełnić błędu, chociaż wydawało mi się, że na Parszywcu się nie zawiodę. Walczyłam z sobą jedynie z zasady. Przeczuwałam jednak, że w końcu mu ulegnę, zdecyduję się na małżeństwo, jeśli tylko on zrezygnuje z pobytu w Kanadzie. Moje miejsce było tu, w rodzinnym gnieździe, i nie chciałam zbyt długo czekać samotnie w tym ogromnym domu, otoczona cieniami zmarłych dzieci. Moje, żywe, powinny tu biegać. W starych ścianach niech wreszcie rozbrzmiewa ich śmiech, rozchodzi się tupot drobnych nóżek w buciczkach z dzwoneczkami, aby nie pogubiły się w rozmaitych zakamarkach. Byłam zbyt młoda, aby spędzać samotne noce, podbite tęsknotą do męskich ramion. Nie miałam w sobie nic z cierpiętnicy, jak być może moje uległe i skłonne do poświęceń pociotki. Z różnych zapisków i dokumentów dowiadywałam się wciąż nowych, zaskakujących historii. Jak wynikało z zasłyszanych dawniej wspomnień, nieomal wszystkie kobiety z rodu rządziły się twardymi zasadami. Obowiązkowe, miłosierne i bezkompromisowe. Skłonne do wyrzeczeń, pruderyjne i niezbyt szczęśliwe tak w małżeństwie, jak i w stanie panieńskim. Umierały młodo, pozostawiając liczne potomstwo, obdarzone szlachetnymi prawdopodobnie genami, ale mało przydatnymi do szczęśliwego życia w świecie, jaki je otaczał. A ja przede wszystkim pragnęłam być szczęśliwa, kochana, adorowana. Nie chciałam rezygnować z czegokolwiek, co mogłoby dać mi radość i satysfakcję. Moja przekorna, buntownicza natura twierdziła, że pokusy należy zwalczać przez uleganie im. Na razie nie było ku temu okazji. Jednak coraz częściej pojawiało się pragnienie, aby pod jakimkolwiek pretekstem, chociażby przywiezienia tego niechcianego afgana, ściągnąć tu Parszywca i z pominięciem ołtarza, przyprowadzić go do mojej sypialni. Za taki stan rzeczy i inne niepoprawne myśli obwiniałam obłudnie wiosnę, a później lato. Zaczęło się ono przed paroma dniami niespotykanym upałem i prawie włoską pogodą. Wraz z jednym z ostatnich listów Parszywca nadeszły wiadomości od Ryszarda. Pisząc, musiał być w nie najlepszym nastroju, mimo że, jak donosił na wstępie, siostra bliźniaczka dochodziła szybko do zdrowia i jego zawodowe sprawy układały się pomyślnie. Myśli już o nowej specjalizacji, chociaż nie wie, czy zdąży. Brzmiało to dość tajemniczo, ale nie zdradził żadnych szczegółów. Jednak zasadnicza część listu brzmiała dość minorowo. W lekarskim światku od dłuższego już czasu krążyły dość jednoznaczne komentarze związane z jego skłonnościami. Coraz częściej rozpytywano go z wieloznacznym uśmieszkiem, kiedy się wreszcie ożeni, założy rodzinę. Uskarżał się długo i szeroko na brak tolerancji w społeczeństwie i panujący wciąż u nas "ciemnogród". Nawet w środowisku, które powinno patrzeć na te sprawy z trochę innego, medycznego punktu widzenia. Przebijała z jego listu także nutka rozgoryczenia na postawę kościoła. Pisał między innymi: "...Wiesz, Izabell, wielka szkoda, że Bóg i kościół to tak zupełnie różne sprawy! Moje relacje z Bogiem są jak najlepsze, ale do kościoła nie chodzę i nie chcę: jeśli to On mnie takim stworzył, widać tak chciał. Tępienie gejów w imię Biblii stoi mi kością w gardle. Jest to akt skrajnej arogancji wobec aktu stworzenia. Księża, dewotki, hipokryzja, walka o władzę polityczną i finansową, krwawa tradycja średniowiecza godna dzisiejszych fundamentalistów islamskich, wojny, palenie czarownic - cóż za piękne tableau! I najgorsze, jeszcze większa arogancja wobec Boga: nie wolno myśleć! Toteż nie myślą. Dla nich być homoseksualistą, to "wybrać sobie styl życia". A któż mi dał jakiś wybór? Nie gra roli, że moje życie seksualne zazwyczaj przypominało Saharę. Jeśli znasz książkę "Jean Barreau", to chyba nie jestem mniej zbuntowany. Mam tego dosyć. Wiara nie ma z tym nic wspólnego! Trudno żyć nieprzyzwyczajonemu..." Żal mi się zrobiło Ryszarda, a nawet i siebie. Tak nieopatrznie zaangażowałam się wcześniej w coś, co nie mogło mieć żadnej przyszłości. Na zapas już układałam historię wspólnego życia i romantycznej miłości w górskim plenerze, który oboje tak bardzo kochaliśmy. W zamyśleniu pokiwałam głową nad własną głupotą i naiwnością szesnastolatki skrzyżowaną z niepoprawnym optymizmem. Na dalszych stroniczkach listu Ryszard ubolewał, że nie będzie mógł w najbliższym czasie skorzystać z mego zaproszenia i to nie tylko dlatego, że Gacunio jest teraz bardzo zajęty przygotowywaniem wystawy w krajach skandynawskich. Pisał: "... Na razie nie mam najbledszego nawet pojęcia, kiedy znów zobaczę Ciebie i góry. Może we wrześniu? Nie wiem. Jestem w stanie kompletnego załamania. Miałem straszne przeżycie z wizytą u dentysty. O mało nie zjadłem gustownego zęba na sztyfcie, bo opuścił swoje miejsce w sposób całkiem niezdyscyplinowany. W popłochu pojechałem do mego nadwornego dentysty. Polecił mi go kiedyś Gacunio bo był doskonały. Jest doskonały! "O, to drobiazg - orzekł - trochę cementu i będzie spokój!" I był, przez tydzień, po czym powtórzyło się to samo. Prześwietlił, wybadał i rzekł ze smuteczkiem w głosie na zakończenie imprezy: "Wiesz co, ten korzeń jest zmęczony życiem i nic w nim już nie będzie się trzymać. Trzeba zrobić coś innego. Sąsiedni jest bardzo mocny, na nim zrobimy koronkę i będziesz miał nową i pewną konstrukcję na wiele lat." Zrobiło mi się ciemno przed oczami, bo to znaczyło oczywiście usunięcie korzenia. A ja panicznie nie lubię zastrzyków, nie mówiąc o wyrywaniu! Nie jestem Rambo. Jestem Kubuś Puchatek! Wyboru i tak nie miałem, więc mam nową, piękną konstrukcję. O wyrywaniu korzenia powiem Ci tylko tyle, że on zupełnie nie chciał się ze mną rozstać i wcale takie rozrywkowe to nie było! Bo ja jestem twarda cholera i wszystko we mnie mocne: korzeń stanowił tego dowód, był tak mocno zrośnięty z kością, że dentysta namordował się, aż się spocił, nie mówiąc już o niżej podpisanym. Mimo znieczulenia, bezbolesne to nie było. Biedny ja! Za to potem w ogóle nic, jakby nie było tego wszystkiego..." Opisy perypetii Ryszarda ciągnęły się przez następne dwie stroniczki. Na zakończenie dowiedziałam się, że od dwu tygodni bierze prywatne lekcje języka szwedzkiego. Sądząc z różnych niedopowiedzeń w liście, domyśliłam się, że obaj z Gacuniem myślą o stałej emigracji. Może właśnie z powodu tolerancji, której im tu brakowało. List kończył się także mało optymistycznym stwierdzeniem, że: "oko Opatrzności zaszło widocznie bielmem, jeśli nie dostrzega tego, co się dzieje w świecie i trochę bliżej też..." Odłożyłam list z mieszanymi uczuciami. Lubiłam Ryszarda. Myśl o tym, że nie tak prędko znów go zobaczę i nie ruszymy razem w góry, sprawiła mi dużą przykrość. Także i perspektywa, że może wyjechać na stałe z kraju, była nie do przyjęcia. Mogłam stracić jedynego przyjaciela. Czułam się bardzo osamotniona i trochę tu jeszcze obca. Zastanawiałam się przez chwilę - może jednak zdecydować się na proponowanego przez Parszywca afgana? Nie chodziło o psa ale o tego, który mógłby mi go przywieźć. Letnie noce były wprawdzie krótkie, ale zawsze dałoby się je przedłużyć, zasuwając w oknach portiery. Na wszelki wypadek postanowiłam wysłać obojętną w treści karteczkę z efektownym ujęciem starego kościółka na Strążyskiej. Zapatrzyłam się w okno. Pogoda była nijaka. Trochę słońca, trochę przesuwających się po niebie obłoków i porywisty, ciepły wiatr. Nie nastrajało to do samotnej wyprawy w góry. Przez radio zapowiadano ochłodzenie, a pod wieczór przelotny deszcz. Postanowiłam zajrzeć do kufra pełnego szpargałów. Był jednym z tych, których zawartość przejrzałam tylko pobieżnie, aby przekonać się, co zawiera. Poza srebrnymi uchwytami do szklanek i balową torebką z czarnych, mieniących się "sztrasów", znajdowały się tam jedynie papierzyska wydzielające ledwo uchwytną woń stęchlizny. Miałam nadzieję, że wśród nich natknę się wreszcie na legendarne pamiętniki ciotki Eleonory. Zaledwie zdążyłam wyciągnąć na podłogę część zawartości, gdy wtargnęła do pokoju Grulowa. Oznajmiła z zaaferowaniem, że jeśli robotnicy nie zjawili się do tej pory, to przyjdą dopiero jutro. W poniedziałek muszą odparować po niedzieli. Inaczej mogliby pospadać z dachu albo ze schodów i nieszczęście gotowe. Ona natomiast zajmie się ustawianiem "po porządku" mebli, do których na pojutrze "zgodziła" z Bukowiny konserwatora. - Nie widzieliśta, gaździnko, białej królicy? - zagadnęła od progu. - Gdziesik haj mi ino migła... - wpatrywała się we mnie, mrugając głęboko osadzonymi oczami mysiej barwy. - Żywej królicy? - usiłowałam udawać, że nie wiem, o jaką jej chodzi. - Jaka tam ona żywa! - ściągnęła surowo wargi - byście się, gaździnko, pomodlili za jej duse. Toć widzi mi się, ze to jakiś wos psodek musi co być. Cięgiem po chałupie lata i do sypialni pod łózko lezie... Podałam Grulowej banknot, aby wracając do domu wstąpiła do kościoła, poprosiła księdza o modlitwę za duszę zmarłego Królikowskiego, albo jeśli woli, Królikowskiej, gdyż trzeba było jakoś nazwać to ukazujące się zwierzątko. Popatrzyła na mnie ze zrozumieniem, chociaż nie znała moich myśli. Nie wiedziała także i o tym, że kobiety w naszej rodzinie były niesłychanie płodne. Rodziły z upodobaniem, a może i nie z upodobaniem, niczym królice. Może więc któryś z tych moich pradziadów-dzieciorobów albo grzesznych wujków-łajdusów wcielił się w to pochutliwe zwierzątko, jeśli tak uporczywie kręciło się wokół łóżka? Kroki Grulowej zamilkły na schodach. Zostałam wreszcie sama. Z westchnieniem ulgi rozsiadłam się na podłodze wśród sterty papierzysk, pożółkłych zeszytów o wymiętych okładkach, a także ozdobnych brulionów, oprawnych w rozłażący się jedwab. Była to tylko skromna część tego, co znajdowało się jeszcze w solidnym kufrze, przypominającym obłymi kształtami hebanową trumnę z wyrytą na wierzchu datą 1782. Było zdumiewające, jakim cudem wszystko to ocalało, przetrwało wojny, rodzinne dramaty, przeprowadzki, żeby wreszcie dostać się do moich rąk. Czułam się więc w obowiązku przejrzeć szpargały i może nawet zachować dla potomnych. Popołudnie zapowiadało się interesująco. Wracał mi dobry nastrój. Sięgnęłam po niewielki, gruby pamiętnik w pluszowej oprawie z wytartymi złoceniami na czerwonym tle. Mógł należeć do ciotki Eleonory. Z bijącym sercem wzięłam go ostrożnie do ręki. Stronice zapełniało wyraźne, chociaż kulfoniaste, prawie dziecięce pismo. Kartki przywarły mocno do siebie, pachniały pleśnią. Rozkładałam je delikatnie, żeby nie zatrzeć wyblakłego pisma, w niektórych miejscach ledwo już czytelnego. Na pierwszej stronicy ktoś wymalował wianuszek z kwiatków, a w nim imię Zuzanna. Nie był to więc pamiętnik, na którym mi najbardziej zależało. Westchnęłam rozczarowana, ale też zaciekawiona po przeczytaniu pierwszych paru zdań. "...Wczoraj skończyłam dwanaście lat i mama do taty powiedziała przy kolacji, że pora rozejrzeć się za majętnym narzeczonym dla Zuzi, to znaczy dla mnie. Tatko odpowiedział, że jeszcze czas, bo dopiero co zaręczyła się moja siostra Bronia - "stara panna", jak ją po cichu nazywano. Starsza ode mnie o blisko trzy lata i będą kłopoty z pieniędzmi na wyprawę. Ona go chyba nie kocha, bo ma blond brodę, a jej się podobają bruneci. Brzuch u niego także duży, ale mama pociesza ją, że taki brzuch to na zimę lepszy od pierzyny i nie trzeba zbyt wiele palić w piecach. Bronia czasem popłakuje, jak jej nikt nie widzi. Wiem o tym, bo mamy wspólną sypialnię. Ja nie chcę wychodzić za mąż, odkąd usłyszałam, że moja babcia ze strony taty umarła przez dziadka. On zrobił coś takiego swojej dziesięcioletniej córce, że już nie mogłaby wyjść nigdy za mąż, bo jak powiedziała do kucharki nasza niania, stała się od tego dziurawa i była "wybrakowanym towarem", a do tego jeszcze umarła w dwa tygodnie później. Od jej pogrzebu nie minął tydzień, jak pochowano babcię w aksamitnej fioletowej sukni ze złotymi guziczkami. W domu nie wolno było wspominać żadnej z umarłych, a także imienia dziadka, tego od dziurawienia dzieci, chociaż się tak ładnie nazywał: Apoloniusz, a babcia tak zwyczajnie: Donata, co mi przypominało natkę od pietruszki, chociaż jej nie znałam, a wiem o nich wszystko, bo bardzo lubię podsłuchiwać starszych i służbę. Tyle ciekawych, a czasem niezrozumiałych rzeczy można się dowiedzieć. W domu jest nudno, więc podsłuchując staram się to wszystko ułożyć, jakby było napisane w książce. Takiej ciekawej, dla dorosłych, bo te co dostaję czasem na prezent, są tylko o grzecznych dzieciach, o żywotach świętych i znam je już na pamięć. Ci moi dziwni dziadkowie leżą pod murem cmentarnym w nie poświęconej ziemi i z pewnością smażą się w piekle, bo nie dało się podobno ukryć, że dziadek strzelił sobie w usta z dubeltówki i cały łeb miał roztrzaskany, a mózg zeskrobywał ze ściany nie żyjący już stangret dziadka, co go bryczką woził do kościoła. Od czasu, gdy usłyszałam o tym mózgu, to zbiera mi się na wymioty, gdy podaje się u nas czasem do kolacji móżdżek w kokilkach. Najczęściej, gdy są goście. I chociaż jest wymieszany z jajkiem i koprem, to ja widzę go na ścianie. Babcia to leży pod tym murem dlatego, że zapaliły się w niej płuca, chociaż kucharka zaklinała się przed naszą nianią, że poprzednia kucharka nie mogła znaleźć buteleczki z esencją octową, a starsza pani umierała długo i boleśnie, bo się spaliła od środka. Nie wiem, do czego była potrzebna tej mojej nieznanej babci esencja, bo nie był to sezon grzybów, żeby je zamarynować. Taką esencję to nasza kucharka rozcieńcza i zalewa nią w słojach rydze. A babcia, to nie grzyb przecie..." Jezu drogi... - jęknęłam, przerywając na chwilę wczytywanie się w kulfoniasty tekst rojący się od błędów ortograficznych. Przecież to jakiś horror, a ja od zarania słyszałam, z jak zacnej i wspaniałej rodziny pochodzę. Czego się jeszcze dowiem z pamiętnika tego dziecka, które musiało być spostrzegawcze, ale zbyt głupie jak na swój wiek. Były to jednak inne czasy. Dziewczęta z dobrych domów nie bardzo nawet wiedziały, na czym polega anatomiczna różnica między chłopcem i dziewczynką. Chyba, że miały młodszych braci. Dzisiaj trzynastolatki mają już swoich "boy friendów" i wiedzą o seksie więcej niż niejedna mężatka... Następny akapit zaczynał się od stwierdzenia, że: "mama zemdlała, gdy niania zbyt mocno zasznurowała jej gorset, a kucharka powiedziała w tajemnicy, że przyfrunie do nas wkrótce bocian. Ale jak może przyfrunąć z ciepłych krajów, gdy jest u nas zima? Nie chciałam jej wyprowadzać z błędu. Niech sobie myśli, że wierzę w te ptaszyska. Nie będzie mnie wówczas przeganiała z kuchni, gdy ją odwiedza synowa i nie będę już musiała podsłuchiwać, co nie jest wygodne. Ja już od dawna wiem od Cypka, że dzieci lęgną się w brzuchu, chociaż jeszcze nie wiem, jak się tam dostają. Jak nas znów odwiedzi, przyjeżdżając na święta, to zapytam. On lubi o takich, ukrywanych przez dorosłych rzeczach, mówić... Mama zabrania nam, dziewczętom, rozmawiać ze służbą w kuchni, a Józiowi i Alfredowi z drwalem, co nam rąbie na zimę drewno do pieców i kominka. Lubię, gdy..." Nie dokończyłam zdania. Na dole zadźwięczał dzwonek. Grulowej już nie było. Zbiegłam po schodach zobaczyć, kto się tak niecierpliwi pod drzwiami. Energiczny dzwonek powtarzał się w bardzo krótkich odstępach. Pomyślałam, że może coś się odmieniło Ryszardowi i postanowił wpaść na jeden dzień do Zakopanego. Za drzwiami stała pani Aldona z białym, emaliowanym rondelkiem w ręce. Mimo woli westchnęłam, zawiedziona. - Przyniosłam gorące pierożki z kapustą, przysmak Leoncjusza - oznajmiła. - Grulowa skarżyła się, że pani niedługo nogi wyciągnie z głodu. Nic pani nie je, tylko soki popija, byle czym zagryzie, jak ostatnia biedota... - Czyżby wrócił pan Leoncjusz? - zagadnęłam, żeby zrobić jej przyjemność. - Ten nicpoń? - machnęła ręką. - Cud Boży się stanie, jeśli wróci na Boże Narodzenie... - dodała z ciężkim westchnieniem. Z miłym uśmiechem poprosiłam ją do środka, chociaż jej wizyta znów wypadła nie w porę. Pamiętnik dziewczynki, z której wyrosła z czasem któraś z moich prababek lub pociotek, bardzo mnie zaintrygował, a jednocześnie przeraził. Nie pasował do tego, czym mnie od dziecka karmiono. - Wygląda pani na roztargnioną - zauważyła moja sąsiadka z nieukrywanym żalem. - Rozczytuję się w takich różnych, dziwnych opowieściach... - bąknęłam, dziękując jej za pierożki. Zasiadłyśmy w kuchni do stołu. Pani Aldona poprosiła jedynie o szklankę gorącej wody, żeby "przepłukać po tłustościach wątrobę", jak się wyraziła. - Pyszne! - stwierdziłam, próbując zgrabnego pierożka ze skwareczkami na wierzchu. I nie była to zwykła grzeczność. - A bigos pani lubi? - Ba! - jęknęłam. - Moja babcia była specjalistką od przyrządzania bigosu. - Ja też nie jestem najgorsza, a ilekroć go przyrządzam, to zaraz przypomina mi się Leoncjusz. Był zaproszony kiedyś na góralskie wesele. Przy stole trafił mu się dobrze zakropiony gość, jak to na weselach bywa. Gdy wjechała na stół micha bigosu, zaczął ostrzegać Leoncjusza, żeby jadł ostrożnie, aby nie przytrafiło mu się to, co jego szwagrowi. Leoncjusza to zainteresowało, bo on wszystkiego ciekaw, jak małpa, więc wdał się z nim w rozmowę. A ten mu wytłumaczył bełkotliwie, że: "jak jego szwagier na weselu mordę po pijaku bigosem oparzył, to teraz chodzi po polu i na kapustę dmucha". - Piękne... - jęknęłam z zachwytem, a w myśli postanowiłam, że w najbliższym liście do Parszywca opiszę tę historię. Przy lada okazji myślałam o nim. Było to niepokojące. - Miałam dziwny sen... - zmieniła nieoczekiwanie temat pani Aldona, popijając drobnymi łyczkami wrzątek. - Dobry czy zły? - spytałam bez większego zainteresowania. Myślami byłam częściowo przy zaczętym pamiętniku. - Nie wiem... - westchnęła - ale był związany z Leoncjuszem i cały czas zastanawiam się, czy nie namotał sobie jakiejś dziewczyny... - Byłoby to całkiem naturalne... - zaczęłam ostrożnie, żeby się czegoś wreszcie dowiedzieć o ich wzajemnym stosunku. - Jak dla kogo... - wzruszyła nieznacznie ramionami. - Pani go nie zna... Ma swoje zasady, od których nie odstąpi i to go może wpakować w nieszczęście... - Co pani ma na myśli? - Po prostu boję się o niego. Gdyby był bliżej, mogłabym upilnować. Chłop z niego na schwał, a móżdżek maluśki - nie mogła powstrzymać się od kąśliwej uwagi. - Nie wydaje mi się - obruszyłam się. - Z tego, co wiem o nim od pani, nic nie świadczy o jego głupocie. - Może i przesadziłam - rozpromieniła się. - Jednak jest naiwny i łatwowierny. Sam nikomu świństwa nie zrobi, to sądzi, że wszyscy są tacy. Kobiety za nim oczami wodzą i niejedna dałaby dużo, żeby go od innej odciągnąć. Takie już są te z młodszego pokolenia. Bez skrupułów i po trupach do celu. - Jest przecież wolnym, dojrzałym mężczyzną... - zaryzykowałam, obserwując jej zatroskaną twarz. - Wolny, czy nie wolny, zawsze może wpaść w sidła nieodpowiedniej dziewczyny - zacisnęła boleśnie usta. - To prawda - przytaknęłam i niczego się więcej od niej nie dowiedziałam na interesujący temat. Nie było to właściwie dla mnie ważne, a jeśli dręczyła ją zazdrość o kochanka, to już jej osobista sprawa i nie należało się tym interesować ani do tego wtrącać. Miałam swoje własne problemy. Główne remonty były ukończone i powoli urządzałam meblami pokoje. Dom stawał się z każdym dniem piękniejszy, ale pusty i martwy. Przypominał muzeum z włóczącymi się po nim widmami przeszłości. Brakowało w nim mężczyzny, brakowało dziecięcego śmiechu. Wyglądało na to, że Parszywiec był coraz bliższy zwycięstwa. Nie poddawałam się jednak, próbowałam jeszcze czekać na tę największą, zapierającą dech w piersiach miłość... - Droga pani Egi, cieszę się, że z takim apetytem jadła pani moje pierożki - wdarł się w moje rozmyślania głos pani Aldony. - Widać z tego, że muszę szepnąć Grulowej, aby zadbała także o pani posiłki. Zmizerniała pani ostatnio. A może to wcale nie brak apetytu, a łaknienie całkiem czegoś innego?... - popatrzyła na mnie nieśmiało - i dlatego boję się, żeby nie zrobiła pani fałszywego kroku. - Nigdy nie wiadomo, jakim ten krok się okaże. Dłuższy czas trzeba być z drugim człowiekiem w dzień i w nocy, żeby móc coś wywnioskować. - To tylko część prawdy, bo gdy spotka się właściwego, to samo serce o tym powie. Poleci pani za nim jak ćma do światła i nic pani od tego nie powstrzyma. Gdy się jednak człowiek zastanawia, rozważa i spekuluje na różne sposoby, to po ślubie mogą wyniknąć kłopoty i rozczarowania, a w rezultacie życie nie takie, jakiego się człowiek spodziewał - myślała głośno wodząc wzrokiem po ścianach z niedawno umieszczonymi tu półkami pod stare srebra i porcelanę. - Trudno będzie pani znaleźć odpowiedniego partnera. Jest pani spod znaku ognia, a także należy do kobiet, które muszą mieć przy sobie takiego mężczyznę, z którym nie będą się ani przez moment nudziły. Niech pani pamięta o tym, że nuda zjada człowieka po trochu. Nim się pani spostrzeże, straci pani radość życia, zamknie się w sobie i pod każdym względem zmarnieje. Jak zdążyłam panią poznać, to rzuciłaby pani wówczas wszystko i uciekała, gdzie oczy poniosą, a to także nie najlepsze rozwiązanie, bo od siebie nigdzie się nie ucieknie... Lepiej więc poczekać na właściwego mężczyznę. - Jak długo jeszcze? - roześmiałam się, łowiąc nutę przejęcia, z jakim o tym mówiła. - Tego nigdy nie wiadomo. Może już szczęście stoi za progiem, a pani jeszcze o tym nie wie? Z tarota wynika, że miłość depcze pani po piętach. Niech więc pani cierpliwie czeka. Jak depcze, to i dojść musi... - Nic więc innego nie pozostaje, tylko tęsknić i urządzać dom... - przyznałam spontanicznie i ugryzłam się w język. Nie należało wdawać się w zbyt osobiste wynurzenia. Mama zawsze ostrzegała przed zbytnią szczerością, twierdząc, że milczenie jest najtrudniejszą cnotą kobiety. - Mężczyźni, pani Egi, mają swoje sposoby, żeby omotać, skołować kobietę i zatrzymać przy sobie, gdy jest im tak wygodnie. Nie tylko z miłości, ale z prostego wyrachowania. Czasem im wystarczy, że kobieta dobrze gotuje i potrafi dbać o dom. To bardzo ważne dla mężczyzny. Swoje miłostki i "szurum-burum" łóżkowe, może znaleźć na boku, ale gdy żona dba o jego wygody i żołądek, będzie się jej trzymał, jak rzep psiego ogona i zrobi wiele, żeby jej nie stracić. Taki to nawet niechętnie wymienia rozdeptane bambosze na nowe, bo stare są wygodne, a cóż dopiero żonę. Wraca zazwyczaj z łóżka kochanki do domu z westchnieniem ulgi. Nie musi się już na nic wysilać, niczego udawać, a zimą nie musi przynosić jej róż, bo to tylko żona... - Gorycz przez panią przemawia - obruszyłam się, - zbyt wszystko pani upraszcza. W małżeństwie może być harmonijnie i pięknie... - dodałam, myśląc o moich rodzicach. Byli w sobie zakochani do samego końca. Nie lubili nawet na krótko się rozstawać, a ojciec i zimą, i bez specjalnej okazji, przynosił mamie kwiaty. Zatęskniłam nagle za nimi boleśnie. - Pewnie, że może! - przyznała z melancholijnym uśmieszkiem - sama znam kilka takich, ale wszystko należy brać pod rozwagę, gdy ma się zamiar kogoś poślubić. Nie wszyscy przecież, i nie zawsze, znajdują tę pasującą do siebie połówkę... - westchnęła. - W sąsiedztwie było takie małżeństwo. Młodzi, zakochani w sobie. Wbrew woli rodziców wzięli ślub. Po roku zaczął ją zdradzać, w barach z kolegami popijał. Chciała odejść, ale on ani myślał zgodzić się na rozwód. Ładna była i gospodarna, jak rzadko. Znalazł jednak sposób, żeby ją przy sobie utrzymać... - Postarał się zapewne, żeby urodziła dziecko? - wtrąciłam. - Nic nowego... - dodałam rozczarowana. - Otóż nie! - wykrzyknęła pani Aldona z triumfem - po prostu ubrał ją w kota... - "Ubrał w kota"? A co to znaczy? - zdumiałam się. Wciąż zaskakiwano mnie dziwnymi określeniami o zupełnie różnym znaczeniu od tego, co naprawdę powinny wyrażać, jak chociażby "bzykać" albo "przelecieć". - To znaczy, że zamiast dziecka, zafundował jej kota. Wiedział, że nic z tej roboty im nie wychodzi, a jej to było na rękę. Miała przecież argument dla sądu. Natomiast uwielbiała koty. On znowu nie lubił zwierząt, a już żywiołowo - kotów. Nigdy więc nie chciał się zgodzić na to stworzenie w domu. Były nawet między nimi poważne nieporozumienia na tym tle. Gdy któryś już raz usiłowała uciec z domu i groziła rozwodem, kupił jej kota. Pręgowanego, jak tygrys, mówił, że w przyszłości będzie z jego futra twarzowa czapka na zimę. Wspomniał nawet, że gdyby próbowała odejść, to poderżnie kotu gardło brzytwą, a jeśli zwierzaka z sobą zabierze, to odszuka go i zlikwiduje na jej oczach. Wiedział, że czego jak czego, ale kota nie zostawi. Minęły trzy lata, a ona przy mężu siedzi i kota pilnuje... - Okropność! - krzyknęłam, bo i Parszywiec także chciał mnie "ubrać" w afgana. Natychmiast odrzuciłam tę humorystyczną myśl, jednak ziarenko niepewności zostało zasiane. - Nie jest dziś pani w dobrym nastroju. Słyszę same pesymistyczne opowieści - uśmiechnęłam się, usiłując zmienić temat. - Zgadła pani. Sen mnie jakoś tak nastroił... - Niech się pani nie sugeruje snami. Rzadko kiedy bywają prorocze - pocieszałam bez większego przekonania. - Gdyby pan Leoncjusz zaangażował się uczuciowo, coś by o tym z pewnością napisał. Prowadzicie państwo dość ożywioną korespondencję... - Jak kiedy - skwitowała lakonicznie. - Cała nadzieja w tym, że może wróci na Boże Narodzenie, jeśli niezbyt przywiąże się do miejsca, w którym przebywa. W tym względzie przypomina kota... - uzupełniła. - A jest to na wpół zrujnowana posiadłość w okolicach Cassino. Zaprosił go do niej jeden z tych zwariowanych uczestników obozu przetrwania. Jakiś podupadły arystokrata, któremu się pewnie lepiej powodzi niż niejednemu z nas. Zaprzyjaźnili się... - popadła w krótkie zamyślenie. - A ten młody człowiek z Kanady wybiera się na święta do Polski? - zaskoczyła mnie pytaniem. - Nie mam pojęcia - wzruszyłam ramionami - do świąt prawie pół roku i wiele rzeczy może się zdarzyć. - To prawda - przyznała skwapliwie. - Pani dom też w tym czasie zostanie całkowicie urządzony. Brakować będzie tylko kogoś do kochania... - zerknęła w moją stronę. - Jak ktoś taki zacznie być potrzebny, to się znajdzie - skwitowałam wykrętnie. - Na razie odkrywam rodzinne tajemnice. Przeniosłam się w zupełnie inny świat. Co kufer, to nowa niespodzianka. Może dogrzebię się wreszcie do pamiętników ciotki Eleonory... - Niczego nowego z nich się pani nie dowie. Oczywiście, jeśli chodzi o jej ślub i porzucenie męża. Mojej babce opowiadała to samo, co i mnie w ostatnich latach swego życia. Brakowało mi czasem tej pogodnej, przyjaźnie uśmiechniętej staruszki, dopóki pani się tu nie zjawiła... - zakończyła z westchnieniem. - Żałuję, że tak mało wiem o własnej rodzinie. Kiedyś niewiele mnie te sprawy interesowały, ale to domostwo nastraja do powrotu w przeszłość... - Dowie się pani. Cały ten dom to jedna wielka historia, a i ja czasem coś dopowiem, co widziałam lub słyszałam od moich bliskich. Ród był tu znany od niepamiętnych czasów. Tyle że byli to podobno ludzie skryci i twardzi... - zerknęła na zegar i podniosła się z cichym westchnieniem. - Na mnie już czas. Zagadałam się jak zwykle, a godziny lecą, jak jesienne liście z drzew i nikt już nam ich nie wróci - zakończyła sentencjonalnie. Podniosłam się i ja. Niecierpliwie czekałam na tę chwilę. W tym jednak momencie zaskrzypiały frontowe drzwi. Ktoś wszedł do holu. Niepewne kroki zmierzały wyraźnie w kierunku schodów. Przebiegło mi przez myśl, że pani Aldona, wchodząc do domu, nie przekręciła zapewne klucza w zamku. Spojrzałam na nią. Ona także nasłuchiwała. - Oby tylko nie jakiś włóczęga... - szepnęła otwierając energicznym ruchem drzwi do kuchni. Hol był pusty. Przez okienko nad drzwiami wpadało słońce rozjaśniając modrzewiowe ściany. - Pewnie poszedł na górę... - szepnęłam niepewnie, rozglądając się za jakimś ciężkim narzędziem. Byłam pod wrażeniem wczorajszego dziennika telewizyjnego. Relacjonowano ze szczegółami bestialski mord na samotnej kobiecie w jej mieszkaniu. - Powinna pani założyć wreszcie telefon. - Obiecali podłączyć w przyszłym tygodniu. Dwa razy już monitowałam... Wbiegłam po schodach cicho, na palcach. Pani Aldona, z tasakiem w ręce, pozostała w holu. Ostrożnie zajrzałam przez uchylone drzwi do sypialni. Pośrodku pokoju stał siwowłosy, barczysty mężczyzna zapatrzony w okno. Czarny żakiet z białym goździkiem w klapie i błyszczące lakierki były czymś niecodziennym. - Skąd pan się tu wziął? - spytałam ze zdumieniem. Nie wyglądał na bandytę. Nie ruszył się także z miejsca, nie spojrzał w moją stronę. Powtórzyłam głośniej pytanie. Żadnej odpowiedzi. Mrowie przebiegło mi po plecach. Przypomniały się zwidy Gacunia i Parszywca. Starszy pan z pewnością nie należał do świata żywych. Chciałam krzyknąć, przywołać panią Aldonę. Głos uwiązł mi w gardle i zaczęłam się tyłem wycofywać ze schodów. - Co się stało?! - wykrzyknęła na mój widok - biała pani, jak wyjęta z wapna... - Niech pani zajrzy do sypialni... - wymamrotałam z trudem. Popatrzyła na mnie z namysłem i cicho, na palcach, zaczęła stąpać po schodach, przekładając tasak do lewej ręki. Prawą trzymała się kurczowo poręczy. Ruszyłam za nią. W gardle mi zaschło, serce waliło głośno i nierówno. - Jest tam jeszcze? - szepnęłam za jej plecami, gdy stanęła w progu sypialni. - Kto? - zniżyła głos do konspiracyjnego szeptu. - Siwy mężczyzna w czarnym żakiecie. - O czym pani mówi? - zdumiała się. - Tu nikogo nie ma, tylko coś chrobocze pod łóżkiem. Słyszy pani? - Nie słyszę... - powiedziałam ze skruchą. - Może to królica? - Ciarki znów przebiegły mi po plecach. - Królica ukazuje się w innych porach. Zauważyła to nawet pani Eleonora - odpowiedziała sąsiadka autorytatywnie, z wyższością w głosie, zaglądając jednocześnie pod wielkie, familijne łoże. Przyklękła i odwracając się z uśmiechem w moją stronę poprosiła szeptem o jakąkolwiek szmatę. Podałam jej nocną koszulę. Tylko ona była w zasięgu mojej ręki. - Mam cię, urwisie! - wykrzyknęła, trzymając coś zawinięte w różowości. - Tak podejrzewałam... - zwróciła się do mnie z błyskiem zadowolenia w oczach. - Niech pani przygotuje spodeczek z mlekiem. Mamy jeża... - dodała, rozmotując delikatnie zawiniątko. - Żywy? - upewniłam się. - Żywy - roześmiała się uradowana. - Prawdziwy jeż, bez tendencji do rozpłynięcia się w powietrzu? - pytałam głupio, będąc wciąż pod wrażeniem osobnika w czerni. - Oczywiście! Nikogo poza nim nie było. Niech pani da sobie spokój z tym starcem, jeśli rzeczywiście się pani ukazał. Nie lada musiał być z niego łajdus, jeśli nawet po śmierci ciągnie do sypialni... - oznajmiła beztroskim tonem i zaraz dorzuciła - przepraszam, jeśli obraziłam pani uczucia. Niechybnie należał do rodziny, skoro go pani widziała. Wzruszyłam bezradnie ramionami. Poczułam się głupio. Niby sobie kpiła z moich przywidzeń, chociaż nie byłam tego całkowicie pewna. Wiedziała na ich temat o wiele więcej ode mnie. Zapewne bagatelizowała sprawę, aby mnie nie straszyć. W kuchni przyjrzałam się zwierzątku. Było wyjątkowo duże i mało ruchliwe. Przypominało szarą, iglastą kulę z zadziwiająco błyszczącymi oczkami. Pomyślałam, że musi być nie mniej przerażone niż ja, gdy zobaczyłam w sypialni nieznajomego. Pani Aldona szperała w kredensie, szukając odpowiedniej miseczki na mleko. Sięgnęłam do lodówki. Jeż tkwił wciąż na mojej, rozpostartej na podłodze, koszuli. Minął zaledwie ułamek sekundy, gdy obie odwróciłyśmy się w jego stronę. Jeża już nie było. Zniknął bezszelestnie. Różowa koszula z koroneczką wisiała na poręczy krzesła. Popatrzyłyśmy po sobie z niedowierzaniem. Jedna drugą bez słów posądzała o psi figiel. Przez następne pół godziny poszukiwałyśmy zwierzaka bezskutecznie po wszystkich kątach. I chociaż pani Aldona twierdziła, że z całą pewnością schował się pod jakiś mebel, obie wiedziałyśmy, że nie mógł tego uczynić. W kuchni ani w holu nie było możliwości ukrycia pod jakimkolwiek sprzętem. - Figlarz z tego pani pradziadka - stwierdziła wreszcie z rozbrajającym uśmiechem, jakby od początku wiedziała, kto był w mojej sypialni. - Niech się pani nie obawia i nie przejmuje takimi drobiazgami - usiłowała mnie uspokajać, zerkając na zegarek. - Trzeba tylko zmienić swój stosunek do nadprzyrodzonych zjawisk i pamiętać o tym, że rodzina nawet po śmierci nią pozostaje i jeśli nie można jej nakarmić, jak za życia, to należy poczęstować chociaż modlitwą za umarłych. Zabrała z kuchni ryneczkę po pierogach i pozostawiła mnie samą. Koszula znów leżała na podłodze. Przypuszczalnie strącił ją powiew wiatru, gdy otwierała frontowe drzwi. Po jej odejściu łyknęłam dla kurażu kieliszek wina, wyjrzałam oknem na moje ukochane Tatry. Raz jeszcze zachwyciłam się ich urokiem i postanowiłam nie czytać już dziś pamiętników małej Zuzi, a zejść w dół, do Zakopanego, na prażoną kukurydzę sprzedawaną na Krupówkach. Przy okazji zajrzę do księgarni i sklepu z kosmetykami. Chciałam także zasięgnąć informacji w "Orbisie", w jakich godzinach odchodzą autobusy do Krakowa. Należało rozejrzeć się wreszcie za niewielkim samochodem. Nadeszła ku temu pora. Robotnicy zaczęli pokrywać gontem dach na dawnej stajni dla kucyków, których miejsce miał zająć sportowy wóz, znak innego już czasu. * W ostatnich dniach czerwca, gdy stare lipy wokół stajni kuców zaczęły rozkwitać, zjawił się nieoczekiwanie Gacunio w kraciastej koszuli i dżinsach na czerwonych szelkach w czarne, brykające koniki. Sam, bez Ryszarda. Przestraszyłam się, że może się coś niedobrego mu przydarzyło. Zwłaszcza, że godzina była dość niezwykła, jak na składanie wizyt. Dochodziła zaledwie siódma rano. Wręczył mi paczkę ze słodyczami, jedną różę na metrowej łodydze i od progu uprzedził, że Ryszard zdrów, a jego siostra czuje się dobrze. Poprosił, żebym nie miała takiej przerażonej miny i oznajmił, że w stroju do joggingu wyglądam zachwycająco. Roześmiał się. Cmoknął mnie w oba policzki: jeden pocałunek był od Ryszarda, drugi - od niego. Nadmienił przy tym, że wraca do Warszawy wieczornym autobusem, a na obiad zaprasza do restauracji, którą sama wybiorę. Tłumaczył, że nie przyjechał wozem, gdyż Ryszard zabrał bliźniaczkę do jej przyjaciółki w Sopocie. - Wobec tego, mam propozycję nie do odrzucenia... - oznajmiłam ze śmiechem, prowadząc go do sąsiadującego z kuchnią stołowego pokoju. Od tygodnia był wreszcie urządzony, nie licząc kilku drobiazgów, które znajdowały się jeszcze w renowacji. Pokój był duży, pełen słońca, zielonych roślin i połyskujących sreber na kredensie i półkach, które Grulowa odnajdywała nieustannie w najmniej spodziewanych miejscach. Srebrną, kutą wazę z XVIII wieku, z misternym wypukłym ornamentem, wypatrzyła pod stertą rupieci i resztek koksu oraz węgla w dawnej stajni. - Cudownie tu teraz... - stwierdził Gacunio, omiatając fachowym spojrzeniem wnętrze i o nic dalej nie pytając. - Wiem już, który obraz ofiaruję ci, aby harmonizował z całością... - popatrzył na mnie z zadowoleniem. - A co przedstawia? - zapytałam ostrożnie. Nie przepadałam za nowoczesnym malarstwem. Wystarczyły mi portrety odkrywane w różnych dziwnych miejscach, podobnie jak i srebra. Nie były to wprawdzie arcydzieła, ale pasowały do charakteru domostwa, a poza tym malował je zapewne ktoś z rodziny. Wspominało się u nas w domu o domorosłym talencie jakiegoś krewniaka, Wawrzyńca. Podobno nawet kalesony malował w egzotyczne kwiaty i papugi, o czym wstydliwie i niechętnie napomknęła kiedyś prababcia, która zmarła, gdy miałam siedem lat. - Zobaczysz w najbliższej przyszłości - skwitował i znów cmoknął mnie w policzek. - A jaką masz dla mnie propozycję nie do odrzucenia? - wrócił do interesującego go tematu. - Dochodzi ósma - zerknęłam na zegarek - przygotuję coś do zjedzenia, wypijemy kawę i zrobimy piękny spacer do Strążyskiej. Odpowiada? - Bardzo! - przytaknął kilkakrotnie głową ostrzyżoną schludnie "na jeża". - Marzyłem o takiej wycieczce, a i pogoda dopisuje. - Od wczoraj trochę się ochłodziło - wtrąciłam. Przy grzankach z twarogiem i truskawkach ze śmietaną Gacunio napomknął, że przypominają mu Parszywca. - Mnie także - uśmiechnęłam się grzecznie i podsunęłam mu czarkę z miodem. Przez chwilę milczeliśmy. Zza uchylonego okna dobiegało poszczekiwanie Tiny i rozbawiony głos mojej sąsiadki. Miała zwyczaj wstawania o świcie. - Jestem tu trochę w charakterze postillon d'amour... - Gacunio pierwszy przerwał milczenie. Mrużył oczy przed nikłym jeszcze blaskiem słońca. Wdzierało się do pokoju wraz z pogwizdywaniem kosa. - Parszywiec śle do mnie błagalne listy, żebym ciebie odwiedził, delikatnie wybadał, czy ma u ciebie jakieś szanse. Nie chce narazić się na śmieszność wyjawiając swoje uczucia. To bardzo nieśmiały chłopak... - uśmiechnął się - i bardzo wrażliwy - dodał. - Z twoich rzadko pisanych listów niczego nie potrafi wywnioskować, a bez chociażby cienia nadziei, boi się zbytnio angażować. Zwierzył mi się, że cię darzy poważnym uczuciem. Chciałby ci się oświadczyć... - Gacunio starannie ważył słowa i popatrywał ukradkiem w moją stronę. - Bardzo lubię Parszywca - wtrąciłam. - Wszyscy go lubią. To wyjątkowo uczciwy i dobry chłopak - zachwalał brata niczym świeże, maślane bułeczki. Pomyślałam, że delikatność i wrażliwość Parszywca może być popłuczynami po zainteresowaniach Gacunia. Ogarnął mnie nieoczekiwanie lęk, że pewnego dnia mogą się odezwać w Parszywcu geny przodków i tragedia gotowa dla obu stron. Zaraz też odrzuciłam taką koncepcję bo, jak mawiała moja babcia"z jednego drewna krzyż i siekiera"I Nie należało dramatyzować. - Jeśli chcesz znać prawdę, jestem w jakimś sensie zainteresowana twoim bratem, ale tak naprawdę nie miałam wiele czasu i okazji na zastanawianie się nad moimi uczuciami. Doprowadzenie domostwa do takiego stanu, w jakim się obecnie znajduje, pochłaniało mnie całkowicie. Moje osobiste życiowe plany odłożyłam na potem. - Z listów Parszywca nie wynika, że ma poważne zamiary... - kłamałam, chcąc aby brat, przekazując mu tę wiadomość, zmobilizował wreszcie do działania. Nie widziałam wokół siebie nikogo bardziej odpowiedniego na męża. Nie istniał żaden inny konkurent, brakło nawet nadziei na ładną przygodę. Natomiast samotność zaczynała mi coraz bardziej ciążyć w tym pięknym, pustym i już prawie urządzonym domostwie. - To znaczy? - Gacunio przysunął filiżankę z kawą i podniósł na mnie ładne w rysunku oczy. Kolorem przypominały oczy Parszywca. - Niech próbuje... - roześmiałam się - "miłość rodzi miłość" jak mawiała moja babunia, a więc jeśli Parszywiec darzy mnie miłością... - zawiesiłam głos. - Nie jestem jeszcze nikim zainteresowana - dokończyłam. - Ulżyło mi na sercu, Izabell... - wtrącił z widoczną radością Gacunio, a ja szłam dalej za tokiem swego myślenia. - Jeśli poznamy nasze charaktery, poglądy i upodobania, to może nasza znajomość przerodzi się w coś więcej niż sympatię, chociaż tego nigdy nie można do końca przewidzieć. W każdym razie cenię sobie przyjaźń Parszywca i chociaż rzadko odpisuję na jego listy, myślę o nim jak o kimś bliskim. Byłoby dobrze, gdyby spędził urlop w Zakopanem... - dodałam, myśląc jednocześnie o tym kocie w worku. - Nie jest to głupi pomysł, Izabell - stwierdził Gacunio i uśmiechnęliśmy się przyjaźnie do siebie. W drodze do Strążyskiej rozmawialiśmy o Ryszardzie, o przygotowywanej przez Gacunia wystawie obrazów i o tym, że obaj powoli myślą o emigracji. Wahają się między Szwecją a Norwegią. Na razie Ryszard uczy się pilnie szwedzkiego. Chce nostryfikować dyplom, pracować w swoim zawodzie. Ostatnio przygotowuje się do zrobienia drugiej specjalizacji, z nefrologii. Bardzo chciałby przyjechać na kilka dni do Zakopanego, ale nie może pomieścić się w czasie. Planuje więc urlop jesienią i bardzo liczy na moje towarzystwo. Zwłaszcza, że Gacunio będzie jedynie wpadał na weekendy. Parszywiec zapewne zjawi się także przed rozpoczęciem roku akademickiego. - Byłoby wspaniale! - skwitowałam, popatrując z niepokojem na pojawiające się na niebie białe obłoczki. - W ostatnim telefonie z Kanady wspomniał coś o kupnie większego domu... - odchrząknął Gacunio. - Chciałbym, żebyś była moją bratową - dodał - pasujecie do siebie... - spojrzał na mnie z iskierką zadowolenia w błękitnych oczach. - Jeśli Parszywiec nie będzie chciał zrezygnować z Kanady, to wątpię, aby spełniło się twoje życzenie - powiedziałam kategorycznym tonem. - Żadna siła nie ruszy mnie z Zakopanego - postawiłam sprawę jasno. - Nie dobrze... - stwierdził - trafiła kosa na kamień. Podobnie myśli Parszywiec. Któreś będzie musiało ustąpić. - Z całą pewnością nie będę to ja! - wykrzyknęłam spontanicznie i miałam już dość rozmowy na ten temat. Przypominała przetarg z wyprzedzeniem. - Widzę, że jesteś bardziej uparta od Parszywca. Zawsze miał opinię łagodniaka z domieszką uporu. Swoim spokojem i taktyką dopinał zawsze upatrzonego celu... - Niech więc próbuje... - wzruszyłam ramionami. Narastała we mnie powoli niechęć do całej tej historii. Odetchnęłam głęboko, rozglądając się po zalesionych górskich zboczach z przeświecającymi nawisami skałek. Tuż obok drogi szerokim rozlewiskiem płynął potok. Bełkotał jednostajnie, na wyłażących z wody głazach, kręciły się pliszki, kiwając zabawnie ogonkami. Brałam wzrokiem w posiadanie ten uroczy, dziki nieomal zakątek tak niedawno odkrytej ojczyzny. Czułam instynktownie, że nie potrafiłabym jej już opuścić, zamieszkać w jakimkolwiek innym kraju. Gacunio musiał wyczuć zmianę mego nastroju. - Właściwie są to wasze problemy. Rozwiązujcie więc je sami. Przekazałem ci tylko to, o czym od dłuższego czasu pisze do mnie Parszywiec. Jest moim bratem. Jestem do niego przywiązany i dobrze znam jego wartość. Postanowiłem więc z tobą o tym porozmawiać. Polubiłem cię od pierwszego spotkania. Podobnie jak Ryszard. Kocha cię, nie mniej chyba, niż własną siostrę. Przez to także i ty stałaś mi się bliska... - To dobrze... - uśmiechnęłam się ciepło - bardzo sobie cenię twoją przyjaźń, tak jak i Ryszarda, a Parszywca naprawdę bardzo lubię. Ucieszę się, mogąc go u siebie gościć. Was także... Uśmiechnęłam się raz jeszcze. Tym razem nie do Gacunia, a dlatego, że przy słowie "gościć u siebie", zobaczyłam wielkie familijne łoże w mojej sypialni. - Wiesz Gacek, przytrafiło mi się coś zabawnego... - zniżyłam głos - któregoś dnia odkryłyśmy z panią Aldoną pod moim łóżkiem jeża... Napędził nam stracha. Siedziałyśmy przy lunchu, a tu nagle zaczęło coś łazić po schodach. Myślałam, że ktoś wszedł schodami do sypialni. Poszłyśmy na górę w obawie, że to może jakiś włóczęga albo złodziej. No i pani Aldona wykryła starego jeża. I to pod łóżkiem. Zniosłyśmy go do kuchni i nim się spostrzegłyśmy, znów się nam gdzieś ulotnił i do dziś nie wiemy, co się z nim stało... Grulowa cały dom przeszukała ze szczotką na kiju. - Był to na pewno jeż? - roześmiał się i zajrzał mi w oczy. - Powiedz, ale tak z ręką na sercu, czy ten starszy pan w staroświeckim żakiecie był u ciebie wówczas, gdy nocowaliśmy, czy też wszyscy ulegliśmy złudzeniu? - Powiem ci tylko tyle, że nim znalazłyśmy tego jeża, ja go także widziałam. Starszy, elegancki pan stał pośrodku sypialni i patrzył w okno. Pani Aldona, która weszła za mną, nie widziała nikogo, ale to właśnie ona wypatrzyła pod łóżkiem jeża... Co ty na to? - Podziwiam, że możesz mieszkać w domu, w którym dzieją się takie dziwne rzeczy. Ja bym się bał. Przyznaję się bez bicia. A tak między nami, to zdradzę ci, że cała nasza trójka udawała, że wszystko jest w porządku. Żaden z nas nie zmrużył ze strachu oka. Wciąż ktoś gdzieś łaził. Coś wzdychało, słyszeliśmy tupot czyichś kroków na schodach, raz nawet przesunęło się po ścianie błękitne światełko. - Zaczynam się już potrosze przyzwyczajać. Moja sąsiadka twierdzi, że to z pewnością rodzinne duchy i nic złego mi nie zrobią. - Czy nie przeraża cię świadomość, że coś nagle może wyłonić się z kąta lub ze ściany? - Staram się o tym nie myśleć. Usiłuję wytłumaczyć wszystko racjonalnie, chociaż domyślam się, że moi goście pochodzą z innego wymiaru. - Jeśli wyszłabyś za Parszywca, twoi przodkowie chyba nie powędrują za tobą do Kanady? - zapytał. - Z całą pewnością nie powędrują - zapewniłam gorąco, - chociażby dlatego, że do Kanady mogę zrobić jedynie wycieczkę, a tu pozostanę na stałe. Gdy domostwo będzie już całkowicie urządzone, wówczas zajmę się wyprowadzaniem z niego przodków. Muszą wreszcie zrozumieć, że się wystarczająco długo w nim namieszkali i winni dać mi wreszcie spokój. Podobno to bardzo nieładnie, jak twierdzi pani Aldona, wyświęcać rodzinę z ich dawnej chałupy. Jednak zaryzykuję... - roześmiałam się, obserwując minę Gacunia. - Załatw to jak najszybciej z jakimś dobrym księdzem egzorcystą... - westchnął, kręcąc z niedowierzaniem głową, może wtedy przestaną cię nachodzić... Dochodziliśmy powoli do schroniska. Z komina drewnianej chałupy unosiła się nikła smużka dymu. Kilku turystów zbiegało drogą w dół z plecakami przerzuconymi przez jedno ramię. - Proponuję, żebyśmy tu cokolwiek zjedli, a później wybierzemy się do Małej Łąki. Masz coś przeciw temu? - Świetny pomysł - pochwalił Gacunio. - Co prawda chciałem cię zaprosić na jakiś wytworny obiad... - Innym razem. Mam nadzieję, że wpadniecie do mnie z Ryszardem na któryś weekend. - Zobaczymy, jak nam się wszystko ułoży... - westchnął w zamyśleniu i nie podjął rozmowy. Szliśmy w milczeniu, obserwując przemykające po niebie obłoki, otaczający nas krajobraz. Przy herbacie z malinowym sokiem, którą tu wszyscy tradycyjnie zamawiali, siedziała grupka turystów. Zajęliśmy miejsca na ławie, na wprost niewielkich okienek z widokiem na halę. Kiedyś udało mi się zobaczyć na niej dwie sarny. Na razie kręcił się wypasiony, buszujący w trawie kot. Zamówiliśmy zgodnie podwójne porcje bigosu i czerwony barszcz, pieprzny i gorący. - Miałaś świetny pomysł z tą wycieczką... - uśmiechnął się do mnie Gacunio - szkoda tylko, że Ryszard nie mógł być z nami - dokończył z westchnieniem. - Często przywołujemy ten niesamowity i wspaniały pobyt u ciebie. Nawet Parszywiec w rozmowach telefonicznych wspomina go za każdym nieomal razem. - Ja także... - Jak sądzisz, czy to wszystko, co dzieje się w twoim domu, nie jest jedynie wytworem naszej wyobraźni? Jakiejś przedziwnej projekcji naszego mózgu? Tyle w nim jeszcze miliardów niezbadanych komórek, których właściwości i pracy nie znamy... - Nie wiem... - westchnęłam - różnie sobie to usiłuję tłumaczyć. Z całą jednak pewnością nie były i nie są to przywidzenia. Jeszcze bym rozumiała, gdyby te historie zdarzały się jedynie w nocy. Wówczas można by podciągnąć je pod majaki senne, lękowe stany po nagłych przebudzeniach, zwidy rozbudzonej wyobraźni. Ale w biały dzień? W słońcu? Niektórzy twierdzą, że równolegle z doczesnym, istnieją inne, przenikające się z naszym, światy. Jeśli jeszcze do tego przyjmiemy twierdzenie, że z chwilą śmierci nie umiera się, a przechodzi w odmienną formę życia, to wszystko staje się możliwe. Snucie jakichkolwiek przypuszczeń do niczego nie prowadzi. Umrzemy i przekonamy się wtedy, jak jest naprawdę... Roześmieliśmy się beztrosko. Śmierć, przynajmniej dla mnie, była czymś tak odległym, że prawie nieprawdziwym. Wiedziałam, że kiedyś musi nastąpić, ale wierzyłam, że przede mną jeszcze co najmniej sto lat życia... - Trudno mi pojąć, że to wszystko wytrzymujesz, nie uciekłaś z tego niesamowitego domostwa... - Gacunio zajadał słowa bigosem. - Albo ty jesteś kimś wyjątkowym, albo ja wyjątkowym tchórzem... Poprosiłam Gacunia, żeby przyniósł mi następny kubeczek herbaty z sokiem malinowym. Przy okienku ustawiała się już spora kolejka przybyłych przed chwilą gości dręczonych pragnieniem. - A może masz ochotę także na kawałek ciasta? - zatroszczył się, zerkając po stołach. - Jeśli będzie piernik, to chętnie. W momencie, gdy podniósł się z ławy, z grupki stojących przed okienkiem turystów wysunęła się kobieta w kraciastej, kolorowej koszuli rozpiętej głęboko na piersiach i rzuciła się Gacuniowi na szyję. - Co ty tu robisz, Gigi? - To samo, co i ty. Zamawiam herbatę. - Coś takiego! Nie spodziewałam się ciebie tu spotkać. Sądziłam nawet, że jesteś za granicą. Czytałam w jakimś tygodniku, że przygotowujesz wystawę. Nie widzieliśmy się przeszło rok, a ty ani razu nie zatelefonowałeś... - czyniła mu z uśmiechem wyrzuty. - Ale pamiętałem o twoich imieninach. Dostałaś chyba kartkę? - Dostałam. Dziękuję, była przezabawna. Jesteś tu sam? - Nie. W towarzystwie. - Mężczyzny? - Uroczej kobiety. - No, no... - pogroziła mu palcem i roześmiała się beztrosko. O czymś tam jeszcze rozmawiali przez chwilę i wreszcie Gacunio wrócił z herbatą. Rozeszła się woń świeżych, leśnych malin. - Spotkałem moją byłą żonę - wyjaśnił krótko. - Bardzo przystojna... - bąknęłam, mrugając ze zdumieniem rzęsami. - Nie poprosiłem jej do nas. Była w towarzystwie trzeciego męża - uśmiechnął się, ukazując białe, ostre, niczym u młodego wilka zęby. - Była moją pierwszą miłością. Jeszcze w szkole. Nie rozstawaliśmy się ani na krok. Nosiłem za nią teczkę, kochałem się w niej. Była śliczna i niegłupia, a przy tym kumpel wspaniały... - dodał z uśmiechem, zapatrzony w okienko, jakby tam, za nim, działo się coś z tych rzeczy, o których opowiadał. Bywaliśmy razem na prywatkach, lubiliśmy tańczyć z sobą. Nawet, z jej inicjatywy, całowaliśmy się kilka razy. Dziwiłem się wówczas, dlaczego nie sprawia mi to przyjemności w sferze erotycznej. Lubiłem jednak przebywać w jej towarzystwie i wiedziałem, że się z nią kiedyś ożenię. Rodzice od dawna traktowali mnie jak przyszłego zięcia. Tuż przed maturą Renata zaczęła coraz częściej o tym napomykać, a ja byłem stałym gościem w jej domu, chociaż czułem, że coś ze mną nie jest w porządku. Sądziłem jednak, że mój brak zainteresowania nią jako kobietą wynika z jakiejś zapóźnionej niedojrzałości i wielkiego zainteresowania sportem, gdyż do żadnej dziewczyny nic mnie nie ciągnęło. Jeśli się z którąś całowałem, to jedynie z ciekawości albo dlatego, że zostałem sprowokowany. - Zupełnie się nie orientowałeś, o co tu chodzi? - wtrąciłam nieśmiało. - Nie. Chyba nie.. Na drugim roku architektury pobraliśmy się, ponieważ zauważyłem, że kręci się wokół niej jeden ze starszych kolegów. Spotykała się czasem z nim w kawiarni. Wspomniała nawet nieśmiało, że się jej podoba i że na wydziale rokują mu karierę. Wziął dwie nagrody w konkursie za jakiś genialnie rozwiązany projekt. Nie pamiętam, czy miał to być szpital, czy hala sportowa... - roześmiał się i popatrzył na mnie z rozbawieniem. - Architektury wprawdzie nie skończyłem, ale za to ożeniłem się z Renatą, gdy się jej facet oświadczył, a ona spytała, jaką ma dać mu odpowiedź. Po paru miesiącach rozeszliśmy się. Gdy zażądała rozwodu, odetchnąłem z ulgą. Ten geniusz został jej drugim mężem, a mnie przyjęto do Akademii Sztuk Plastycznych... - Nie było ci przykro? - spytałam, byle coś powiedzieć, nie siedzieć jak mruk. - Oczywiście, że było. Autentycznie kochałem Renatę i bolało mnie, że nie potrafiłem spełnić jej oczekiwań. Wcale się nie dziwię, że odeszła, ale jednak cierpiałem, nie mogąc pojąć pewnych rzeczy. Dopiero, gdy w Akademii zaczął przychodzić na zajęcia nowy model, zrozumiałem, kim jestem naprawdę. Zupełnie zwariowałem na jego punkcie. Oczywiście nie zwracał na mnie uwagi, a ja byłem zbyt nieśmiały i potrosze przerażony moimi skłonnościami. Po prostu wstydziłem się ich... Niełatwo było pogodzić się z własną innością... - poszukał moich oczu. - Dziękuję ci za tę rozmowę... - uśmiechnęłam się, kładąc dłoń na jego wąskiej, ładnej w rysunku dłoni. - Cieszę się, że jesteście razem z Ryszardem. Stanowicie chyba szczęśliwą parę... - Bardzo - zapewnił żarliwie. - Poza wszystkim, Ryszard rozumie i czuje sztukę. Przeżywamy podobnie koncerty, jest estetą i niezawodnym, lojalnym przyjacielem. Tak wiele rzeczy nas wiąże... Nie wyobrażam sobie, że mógłbym go kiedykolwiek utracić. - O tobie mówił podobnie... - powiedziałam spontanicznie i z przekonaniem, chociaż nie byłam pewna, czy kiedykolwiek rozmawiałam z Ryszardem na ten temat. Wystarczyło widzieć, jak odnosili się do siebie. Jak wychowane razem dwa psy z jednego gniazda - nasunęło mi się wówczas to porównanie i teraz uśmiechnęłam się mimo woli, dopijając drugi kubek herbaty. * Pamiętnik dwunastolatki, zapewne którejś z moich prababek, rzucił trochę światła na ciemne, rodzinne sprawki. Przebrnęłam przez następnych dwadzieścia stronic o ulubionych zabawkach, jakimś psie Fifi, lalce z "mrygającymi" oczami, wydłubanymi przez braciszka. Domyśliłam się, że zapewne lalka "mrużyła powieki". Czytałam też o dorastającym kuzynie imieniem Cypek. Zapewne chodziło o zdrobnienie od Cypriana. Ten młodzian z blond wąsikiem miał zwyczaj siadać obok niej przy posiłkach i wsuwać rękę pod jej spódnicę. Nie mogła doczekać się tych zabaw, gdy przyjeżdżał z wizytą. Było to, jak pisała, bardzo przyjemne i na wszelki wypadek zdejmowała do kolacji majtki. Na tej samej stronicy pisała: "Dziaduś Cezary jest leniwy i nie chodzi "na stronę", tylko siusia do dzbanka po kawie. Słyszałam, jak babunia skarżyła się mojej mamci, że jakiś "tabes" rzucił mu się na głowę i robi takie różne "nieprzemyślane" rzeczy. Myli nawet babcię z Anielką, naszą pomocnicą kucharki. Nie wiem, jaka to pomyłka, ale pochodzi od jakiejś "kopuły" czy czegoś takiego i babcia musi teraz chodzić za dziadkiem krok w krok, żeby się nie dobrał do naszej dużej, szczennej suki. Babcia skarżyła się mamci ze łzami w oczach, że co się tylko w domu rusza, to zaraz... i tu wymieniła to słowo, które nie wiem, co znaczy i przypomina słowo "kopuła". "Tabesu" też u nas nigdzie nie widziałam, jak skacze na głowę. Może to jakieś zwierzątko podobne do myszy? Raz mysz skoczyła na łóżko ciotki Agnieszki, gdy u nas nocowała. Ciotka krzyczała tak strasznie, że wszyscy się pobudziliśmy. Ja wpadłam za mamcią do jej pokoju, a ciocia, w białym czepku na głowie i w długiej koszuli, skakała jak oszalała po łóżku, trzymając rękę na miejscu, które nasza kucharka nazywa "wstydliwe", a mamcia gateau. A przy tym darła się, że mogła jej ta mysza wskoczyć w przyrodzenie, bo to zwierzę zawsze ucieka do nory. Od tego czasu zaczęłam sypiać w majtkach. Trochę się w domu nudzę, gdy już odrobię lekcję z nauczycielką. Pani Fryderyka przychodzi co drugi dzień. A jak nie mam lekcji, to strasznie nudno, bo u nas w domu nic się nie dzieje. Nawet nie odpadł nos Walusiowi chociaż miał "francę" i pani Fryderyka tłumaczyła naszej kucharce, że taka choroba może się tym właśnie zakończyć. Codziennie chodzę przyglądać się Walusiowi, bo może wreszcie to się stanie. Ale on wciąż nosi wodę ze studni i napełnia różne baniaki, a jego nos siedzi na swoim miejscu i nie chce odpaść. Ja przechodziłam tylko odrę, byłam wtedy cała w czerwonych plamach i leżałam w ciemnym pokoju, żeby mi się na oczy nie "rzuciła" i nic mi nie odpadło, ale ja nie miałam choroby, co się tak ładnie nazywa. Odra to taka zwyczajna, prostacka nazwa... W zeszłym miesiącu, a był to koniec czerwca, stryjcio Wawrzyniec żenił się, a ja byłam druhną. Jechaliśmy bryczką do kościoła. Mama pod białą parasolką, bo od rana świeciło słońce i mamcia bała się piegów. Codziennie wieczorem myje twarz serwatką. Tato w tej bryczce powiedział do mamy i cioci Hortensji, że stryjcio to kastrat jak pies wujka Antosia, ale za to nosi w spodniach dużo pieniędzy, więc nie ma się co dziwić biednej dziewczynie "niższego rodu". A przecież żona stryjcia jest wysoka i miała bogatą bufiastą suknię z atłasu i mirtowy wianek na rudych włosach, o których tatko powiedział, że są "płomienne" i że ta panna wygląda "na pół dziewicę". Muszę zapytać kuzyna Cypka, co to znaczy i gdzie jest ta połówka. Na razie spytałam tatkę, co to jest "kastrat". Dowiedziałam się, że to mężczyzna, który mówi cienkim głosem..." Od tej dziwnej lektury oderwał mnie dzwonek telefonu. Już trzy tygodnie byłam jego właścicielką. Odzywał się jeszcze dość rzadko. Nie wszyscy wiedzieli o jego istnieniu, a i nie bardzo miał kto dzwonić... Tym razem poznałam niski i ciepły w brzmieniu głos Parszywca. - Jak się cieszę! - wrzasnęłam uradowana. - Skąd wiedziałeś, że założono mi wreszcie telefon? - Intuicja - odkrzyknął i zaraz wyjaśnił, że dowiedział się od Gacunia. - Chciałem usłyszeć twój głos i powiedzieć ci, że wkrótce się zobaczymy. - Kiedy? - zapytałam nie tyle z ciekawości, co z lęku, że jego szybki przyjazd nie pozwoli mi wykończyć w terminie projektu, który zamówiła u mnie jedna z podhalańskich firm. Przyjęłam ich propozycję, aby nie odejść całkowicie od zawodu. Od czegoś należało zacząć... - Nie potrafię tego dokładnie określić. Najprawdopodobniej wczesną jesienią... - zawiesił głos i odchrząknął - może wówczas coś konkretnego postanowimy... Tęsknię do ciebie, Elwira... - wymówił czule najobrzydliwsze z moich imion. - Miło będzie ciebie zobaczyć, ale proszę, nie przywoź mi psa. A jeżeli już chcesz mi coś podarować, to wielkiego, błękitnego motyla za szkłem. Mam tu już jednego, w srebrzystozielonkawych barwach. Będę miała parkę... Roześmiał się. - Jeśli już jesteśmy przy parce, to Gacunio powiedział, że będziemy stanowili piękną i dobraną parę. Co o tym sądzisz? - Jak na mój gust jesteś odrobinę za wysoki, a jeśli chodzi o mnie, rzeczywiście, niczego mi nie brakuje - odpowiedziałam i także się roześmiałam. - Jakie najbardziej lubisz szlachetne kamienie? - zapytał po króciutkiej przerwie i odchrząknięciu. - To zależy do czego. - Do zaręczynowego pierścionka. - Jeszcze mi się nie oświadczyłeś - upomniałam delikatnie. - Mogę to zaraz uczynić. - Przez telefon? To mało romantyczne! Zapominasz, że siedzę w starym domostwie wśród pamiątek, cieni zmarłych i rodzinnych tajemnic. Nasiąkłam tak atmosferą tego dziwnego domu, że takie nowoczesne i bez odpowiedniej scenerii oświadczyny są dla mnie nie do przyjęcia. Nawet mój upragniony telefon razi i nie pasuje do nastroju domostwa. - Zgoda. Zrobię to osobiście, z przyklękaniem i bukietem kwiatów! - roześmiał się. - Ale proszę, szepnij słówko, jaki chciałabyś pierścionek. - Piękny... - jęknęłam, hamując śmiech. - Piękno to rzecz względna - odchrząknął. - No, to niech będzie taki zdrowotny. - Jaki? - dopytywał się - Czy dobrze zrozumiałem? - Zdrowotny - powtórzyłam - to znaczy taki, który należy nosić, aby być zdrowym lub szczęśliwym albo zawsze w dobrym humorze. Podobno każdy kamień ma w lecznictwie jakieś zastosowanie, podobnie jak kolory. Na przykład rubin noszony w pępku leczy schorzenia wirusowe, procesy gnilne, wzmacnia tkankę mózgową... - wymieniałam, przypominając sobie to wszystko, o czym dowiedziała się pani Aldona od Leoncjusza - no, a przede wszystkim promieniuje całą gamą energii miłosnej, szczególnie seksualnej... - dokończyłam z rozbawieniem. Przez sekundę trwała w słuchawce cisza. - Nie będziesz chyba nosiła pierścionka w pępku? - usiłował się upewnić. - Mówimy przecież o pierścionku zaręczynowym... - Wobec tego wybierz sam. Osobiście nie lubię rubinów. Masz więc duży wybór: od brylantów do wszelkiego innego barachła - użyłam nowego dla mnie określenia zasłyszanego u pani Aldony i roześmiałam się, wyobrażając sobie jego zatroskaną minę. Nie przywiązywałam większej wagi do wartości pierścionka. Musiał być jedynie pięknej, starej roboty. Znalazłam taki jeden w pudełeczku. Kamień był skromniutki, może było to nawet kocie oko, ale w tak wyszukanej oprawie... Przeznaczyłam go w myśli dla przyszłego męża jako prezent zaręczynowy chociaż wątpiłam, żeby mężczyzna chciał nosić coś aż tak ozdobnego, ale to już jego problem. Podejzzewałam, że kiedyś należał do którejś z moich prababek, a ostatnia nosiła go zapewne ciotka Eleonora. Pani Aldona potwierdziła kiedyś moje przypuszczenie, ale tak jakoś, jakby nie była tego całkowicie pewna. W parę dni później przyznała się, że chodziło o całkiem coś innego. Leoncjusz zawsze twierdził, że wraz z pierścionkiem przejmuje się dramaty, choroby i nieszczęścia osoby, do której kiedyś należał. Na wszelki wypadek prosiła, abym go nie nakładała na palec. Uważała, że ciotka Eleonora nie była z pewnością osobą najszczęśliwszą, chociażby przez to swoje nieskonsumowane małżeństwo, jak się wyraziła. Spoczywał więc w aksamitnym, różowym puzderku i czekał... - Elwiro, odezwij się. Nie kpij ze mnie. Wydaje mi się, że słyszałem tłumiony śmiech w słuchawce. - Wcale ci się nie wydawało. Oczywiście, że się śmiałam, bo sam pierścionek nie jest dla mnie ważny... - zawiesiłam głos. - A co jest ważne? Co się dla ciebie liczy? - podchwycił. - Nigdy nie wiem, kiedy żartujesz, a kiedy mówisz poważnie. Nawet z twoich listów trudno coś wywnioskować. - No i dobrze! Przyjedziesz, to porozmawiamy - spoważniałam. - A teraz skończmy rozmowę, Parszywiec, bo będzie cię kosztowała majątek. Lepiej telefonuj częściej, ale krócej. - Kocham cię... - usłyszałam i natychmiast odłożyłam słuchawkę. Wówczas dopiero uświadomiłam sobie, że wypadło to niegrzecznie, że należało coś odpowiedzieć. Postanowiłam, że gdy ponownie do mnie zatelefonuje, jakoś mu to moje zachowanie wytłumaczę, a gdyby przyjechał, szepnę mu coś ciepłego w mojej sypialni... Wyobraziłam sobie nagle, ilu moich krewnych szeptało czułe słówka w tym wielkim łożu. Ile pokoleń się w nim kochało, ile narodziło się dzieci. Ile kobiet było w nim zdradzanych, a ile rogów swoim małżonkom one przyprawiły. W miarę czytania listów, zapisków, przeglądania fotografii z przeróżnymi dedykacjami na odwrocie, wyłaniał się całkiem inny obraz rzekomo sielankowego życia w domostwie, które otrzymałam w spadku. Z ciężkim westchnieniem powróciłam do przerwanej lektury pamiętnika. "...Ciocia Lula konała przez cztery dni i nie mogła skonać, chociaż już zapalono wokół łóżka gromnice. Doktor Biciniak przyjeżdżał codziennie bryczką, ale ciocię jednak zadusił kleszczami rak a nie suchoty, jak powiedziała w zaufaniu kucharka do swojej siostry. Przychodziła czasem do sprzątania i łatania bielizny, gdyż dziadek, ten od siusiania do dzbanka, nie pozwalał kupować nowych prześcieradeł, a jak się któreś przetarło, pilnował żeby wszywano w to miejsce łaty, a ten rak to dlatego ciocię zadusił, że bardzo lubiła rakową zupę, a także raki gotowane. I to była zemsta tych wszystkich zjedzonych przez nią raków za to, że wrzucało się je żywe do gotującej wody, żeby zrobiły się czerwone, chociaż po złowieniu były czarne. Mamcia opowiadała, że ciocia Lula ukazała się jej w tydzień po pogrzebie w salonie. Była ubrana w balową suknię, w której tańczyła do świtu na balu w Krakowie, gdzie kwestowała na rzecz biednych sierot razem z innymi paniami z dobrego towarzystwa. W jednej ręce trzymała wachlarz ze strusich piór, a drugą przytykała do gardła. I nie był to sen. Mama weszła do salonu, żeby zabrać wazon z kwiatami, którym trzeba było zmienić wodę, a ciocia Lula stała przy kominku w naszywanej paciorkami sukni. Mama uciekła, wazon wyleciał jej z rąk i rozbił się na kawałeczki i mamcia dostała drgawek. Tatko posłał po doktora. Przystawili mamci za uszami pijawki. Jak się napiły do syta krwi, to odpadły i siostra kucharki wyrzuciła je do klozetu, a mamcia zrobiła się całkiem biała, ale drgawki i wapory ustały. Dziś rano, podczas lekcji z przyrody, spadła mi na podłogę książka z bajkami. Pani Fryderyka kazała mi ją natychmiast podnieść i pocałować, bo do książki trzeba mieć szacunek jak do człowieka. Powiedziałam o tym przy obiedzie, a tatko oznajmił, że pani Fryderyka jest z pewnością Żydówką i że oni, Żydzi, mają specjalne nabożeństwo i szacunek do książek..." W pamiętniku przeczytałam coś jeszcze na temat potraw, których nie lubiła, a jeść musiała. O jakiejś Asi chorej na "różę". Okadzano ją dymem z gałązek różanego krzewu. Kilkakrotnie powracała do Cypka, który "szykował się na doktora" i dlatego badał ją pod stołem. Było też coś o jakimś Antolku, zwanym w rodzinie "krowim cyckiem", bo "kierował się" na weterynarza. Ten nie wsuwał dwunastolatce ręki pod sukienkę, o czym wspominała dwukrotnie z wyraźnym żalem, ale według rodziny był osobnikiem nienormalnym, gdyż pisał wiersze nie o miłości, a o psach. Jako dowód widniała wklejona poniżej karteczka ze starannie wykaligrafowanym przez samego autora wierszem dedykowanym Zuzi. Psom Ja jestem, więc żyję. Ja jestem, więc czuję. Ja jestem, lecz tego świata Nie rozumiem. Ja jestem szary, szaro-bury Nade mną są chmury, Wkoło płot... Ja jestem i jeszcze żyję. Ja jestem i jeszcze czuję. Ja jestem i nadal nie rozumiem Dlaczego nikt mnie nie miłuje I dlaczego człowiek psu Jedzenia żałuje. Daj mi żyć, Pozwól mi żyć, Spraw bym żył, Bo ja jestem tylko psem I to nie ja na tym świecie jestem złem. Po tym wierszu następował dramatyczny opis śmierci pięciorga szczeniąt, które dziadek, ten od "tabesu", kazał utopić w potoku, bo kucharka przynosiła suce więcej żarcia, żeby mogła wykarmić młode. Dziadek nie chciał się zgodzić na takie marnotrawstwo darów Bożych i od tej pory "krowi cycek" przestał ich odwiedzać. W pamiętniku roiło się od błędów ortograficznych, ale dziewczynka musiała być niezłym obserwatorem. Odłożyłam tę młodzieżową lekturę na później. Chciałam się wreszcie dogrzebać do pamiętnika ciotki Eleonory. Na razie zainteresowałam się paczuszką listów związanych nijakiej barwy wstążeczką. Były adresowane do ciotki Eleonory. Wysyłała je kobieta imieniem Seweryna. Większość nosiła stempel Krakowa, później już tylko Poznania. Z treści wynikało, że pochodzą od najserdeczniejszej przyjaciółki z czasów szkolnych. Pisane były wówczas, gdy ciotka już opuściła męża. Treść listów, chaotyczna, trochę egzaltowana i pełna dygresji, niczego mi nie wyjaśniła. Znalazłam tam rozwlekłe opisy proszonych obiadów i uczestniczących w nich gości, zwłaszcza kobiet i noszonych przez nie toalet. Jakaś Siuńka z ich dawnej klasy nosiła buraczkowego koloru "robę" z weluru z baskinką i sześcioma brytami w spódnicy i chociaż w pasie miała wszyte ciasno fiszbiny, wyglądała w tym jak beczka z piwem. Natomiast pani mecenasowa królowała za stołem w gustownych zieleniach i biżuterii stosownej do jej towarzyskiej pozycji i zawodu męża. Nosiła nawet na szyi na łańcuszku modne złote lorgnon. Mężowi dyskretnie połyskiwał w ustach także złoty ząb. To świadczyło o zamożności, a wypomadowane wąsy nadawały mu specjalnego uroku, co było kilkakrotnie w liście podkreślane. W innych znów rozpisywała się szeroko o wielkanocnym śniadaniu na siedemnaście osób, nie licząc księdza dobrodzieja, który odmówił modlitwę i poświęcił stół. Tu były wymienione rozliczne potrawy. Dwa razy powracała do wędzonej szynki "ze świńskiego tyłka gigantycznych rozmiarów", którą po uwędzeniu gotowano w kotle od bielizny. Ledwo się w nim zmieściła, obłożona osiemdziesiątką jaj. Po ugotowaniu na twardo miały złocisty odcień i "przecudowny" smak wędzonki. Pięknie się prezentowały w wyplatanym koszu przybranym "barwinkiem" i ustawionym pośrodku stołu w pobliżu "twarzowego" pieczonego prosiaka nadzianego gryczaną kaszą i z pomarańczą w ryju... Jaja smakowały przednio, a goście zostali nimi po śniadaniu obdarowani hojnie, co było tego domu tradycją od pokoleń... Przełknęłam łakomie ślinę i poczułam nagle dojmujący głód. Śniadanie zjadłam bardzo wcześnie. Należało coś przegryźć, wypić kawę. Na zakończenie listu przyjaciółka ciotki Eleonory pisała: "...U nas dom otwarty. Gości pełno, niezależnie od różnych świąt i okazji. Wicuś uważa, że to podnosi jego splendor, a stanowisko, jakie piastuje w Magistracie, predystynuje go do tego. Jakże żałuję, że zaszyłaś się w tej głuszy, obcujesz z ludźmi z gminu, gdy twoje miejsce na salonach w dużym mieście i u boku zacnego mężczyzny. Byłaś najładniejszą dziewczyną w klasie, a trafiłaś na zboczeńca i sadystę. Już w dniu ślubu, gdy wyglądałaś jak anioł z obrazka w bieli koronek i pomarańczowego kwiatu, oczy twego męża budziły we mnie lęk. Tak jasno niebieskich, że prawie białych, i zimnych, jak kawałki lodu, nigdy nie widziałam. Wiedziałam, że go nie kochałaś, ale do dziś nie pojmuję, dlaczego zmuszono cię do tego małżeństwa. Wasza rodzina była więcej niż zamożna, dlaczego więc poświęcono akurat ciebie, żeby zdobyć jeszcze te dwie kamienice w Krakowie i sto morgów pod Rabką? Ciągle nie mogę uwierzyć, że ty, taka łagodna i taka zakochana w Jasiu Niecnocie, jak go nazywała nasza paczka, poszłaś za innego. Jasio nie ułożył sobie życia z inną. Wyemigrował do Ameryki, a ciebie haniebnie okaleczono na duszy i na ciele. Unikasz wciąż ludzi, boisz się mężczyzn, a to przecież taka słodka rzecz, mężczyzna w alkowie... Brałyśmy prawie jednocześnie ślub. Ja tylko o tydzień wcześniej. Byłaś moją najpiękniejszą druhną. Czy pamiętasz, jak nie mogłam doczekać się nocy poślubnej, a ty się jej bałaś, jakby w przeczuciu nieszczęścia, które cię miało spotkać. Czy możesz mu kiedykolwiek wybaczyć to, co z tobą zrobił? Taki wstyd i taki ból. Ja bym go przeklęła, a ty nawet rodzicom nie powiedziałaś słowem i pozwoliłaś, aby cię wyklęli, a rodzina obwiniła za wszystko i także odrzuciła jak parszywą owcę. Może kiedyś przejdzie ci lęk przed mężczyzną? Przyjedź do nas i zostaw ten stary, przeklęty dom. U nas bywa wielu młodych ludzi. Żal, że się marnują w bezżennym stanie. Co cię tam trzyma? Sybilla już przeszło rok nie żyje, a ty tam sama, bez nikogo bliskiego. Minęły już prawie trzy lata od daty ślubu. Powinnaś wyjść do ludzi i świata. Może właśnie przez panieństwo miewasz takie dziwne sny i zwidy?..." Teraz następowało wyliczanie i zachwalanie wspaniałych mężczyzn do wzięcia. Opisy urody, stanowisk, pozycji towarzyskiej i majątkowej. Oględne, ale wciąż powracające zachwalanie tego, co czyni się w małżeńskiej łożnicy i zapewnienia, że z pewnością nie każdy jest sadystą i nie rzuca się na nieuświadomioną małżonkę, niczym hiena na padlinę... "...Czy pamiętasz jakie byłyśmy głupie i jakie śmieszne były nasze wyobrażenia o tym, jak wygląda nagi mężczyzna?... Ach, moja słodka, nieszczęśliwa Norciu, nie zwlekaj i przyjedź do nas. Wyswatam cię za kogoś, kto się zachwyca twoją fotografią, ilekroć nas odwiedza. Wciąż jeszcze stoi na kominku obok pierwszej córeczki Matyldy, którą trzymałaś do chrztu. Może wreszcie i u nas coś się urodzi? Świekra krzywym okiem już zaczyna na mnie spoglądać, a przecież pracujemy nad tym wytrwale i nie tylko nocami..." - Boże... - jęknęłam nie po raz pierwszy, zagłębiając się w lekturę pamiętnika i listów. Wszystko, o czym ciotka Eleonora opowiadała babci pani Aldony, a pod koniec życia jej samej, było kłamstwem, za którym kryła się skrzętnie tuszowana tragedia kobiety i morze łez. Dlaczego odtrąciła ją rodzina? Dlaczego nikt z bliskich, a przede wszystkim rodzice, nie zainteresowali się, z jakiego powodu uciekła od męża? Nie potrafiłam tego zrozumieć i uwierzyć, że najważniejszym dla rodziny były pieniądze, a największym przewinieniem to, że swoim rozwodem zhańbiła dobre imię familii, stała się powodem towarzyskiego skandalu i plotek. Nie potrafiłam pogodzić się z okrucieństwem w stosunku do osiemnastoletniej córki. Pomyślałam ze zgrozą, że straszne to były czasy i strasznie kołtuńska rodzina, chociaż z przekazów, jakimi byłam od dziecka karmiona, wydawała się najszlachetniejsza i bez skazy. Zastanawiałam się przez chwilę czy moja mama i babcia wiedziały coś o tym, czy nie chciały wiedzieć? Uświadomiłam sobie ze zgrozą, że przecież i mnie w jakiś sposób przymuszono do zamieszkania w naszym rodzinnym gnieździe rojącym się od widm, skrywanych tajemnic i dramatów, niczym z koszmarnego snu. Z przestrachem rozejrzałam się dookoła. Było tu wprawdzie pięknie i zdołałam już pokochać to domostwo, ale może nie powinnam w nim pozostać, otoczona nie najlepszymi fluidami ludzi, którzy tu zamieszkiwali i odchodzili stąd w - często tragiczną - śmierć. Może powinnam ulec Parszywcowi, sprzedać domostwo, przenieść się do Kanady i tam założyć rodzinę? Nie było to jednak już dla mnie takie proste. Dom powoli zagarniał mnie, jak swoją. Przywiązał do siebie, zniewolił... Może i z innymi członkami rodziny działo się podobnie. Chcieli odejść i nie mogli... A może to ja właśnie miałam być tą osobą, która przełamie w rodzinie złe tradycje, skrzętnie ukrywane dramaty, rozwieje mit pięknego niegdyś domostwa, w którym od samego zarania zamieszkała śmierć. Wieczorem postanowiłam zatelefonować do Parszywca, aby nie powodować się impulsem, nie żałować później czegoś, co mogłoby stać się nieodwracalnym krokiem. Wciąż miałam jakieś głupie opory. Nie dowierzałam swoim uczuciom i byłam pod wrażeniem przeczytanych listów. Wyszłam przed dom. Ciepły wiatr targał mi włosy, po niebie sunęły obłoki pogrążając krajobraz raz w cieniu, to znów w rażącym oczy słońcu. Sciągnęłam z nóg sandałki. Rozkoszowałam się przez chwilę chłodem zielonych traw. Przez gałęzie karłowatych, na wpół zdziczałych drzewek wiśni przeświecały dalekie kontury gór. Przebiegał przez nie ten sam złoty, ciepły dreszcz słońca i mrocznego cienia. Krzewy jaśminów pachniały słodko, gubiąc ostatni, zapóźniony okwiat. Było mi nijako. Trochę smutno, trochę przykro, a wszystko to pomieszane z zachwytem nad wciąż urzekającym mnie krajobrazem. Nieoczekiwanie dla samej siebie stanęłam przed poważnym problemem, koniecznością podjęcia jakiejś zasadniczej decyzji i wiedziałam, że nikt inny poza mną nie jest w stanie jej rozwiązać. Pani Aldona, jak zwykle, już od wczesnego ranka pracowała przy swoich grządkach. Podeszłam bliżej do żywopłotu. Przez chwilę obserwowałam, jak szybko i zgrabnie wyrywa jakieś niewidoczne chwasty, wygrabia ziemię. Przed gankiem kwitły fiołkowe ostróżki i białe margerytki. Tina leżała rozciągnięta na stopniach w smudze słońca. Leniwie kłapała zębami udając, że chwyta przelatujące owady. Czyniła to ospale, raczej z psiego obowiązku niż z potrzeby. Mrużyła ślepia przed słońcem. - Dzień dobry! - krzyknęłam. - Komu dobry, a komu nie za bardzo... - odpowiedziała prostując się i obracając w moją stronę. - Widzę, że pani dziś w nie najlepszym nastroju, pani Aldono... - starałam się uśmiechnąć, chociaż nie było we mnie tej radości, z jaką się zazwyczaj budziłam, zerkając przez okno na mój Giewont. Różowiło go czasem słońce albo przesłaniały ulotne mgły. - Nie powiem, żeby był najgorszy, ale też i dobry nie jest. Złe sny miałam. Zmora w nocy dusiła... - Zmora? - zainteresowałam się. - Bywa - pokiwała głową, opuszczając oczy na swoje dłonie w kwiecistych, ogrodowych rękawiczkach. Był to prezent ode mnie. - Cóż... za Leoncjuszem się cni i niedobre przeczucia nachodzą. Ten głupol za granicą siedzi i Bóg jeden wie, co tam robi i z kim się zadaje, a mnie niepokój ogarnia, że może się z własnym szczęściem rozminąć. Bo widzi pani, szczęście jest ślepe. Czeka ono jedynie na kogoś, kto ujmuje je za rękę i poprowadzi we właściwym kierunku... A trzeba pani wiedzieć, że rzadko, bardzo rzadko można je spotkać na drodze swego życia. Gdy się raz przejdzie obok niego, a nie zauważy, to już nigdy się go więcej nie spotka. - Ładnie to pani powiedziała... - uśmiechnęłam się do niej nieznacznie. Wprawdzie zmora mnie nie dusiła, ale przeczytane listy z kufra pozostawiły po sobie przykry osad. - A jak się u pani dzień zaczął? - spytała bez specjalnego zainteresowania w głosie, jedynie z towarzyskiego obowiązku. Czułam, że wciąż myśli o tej zmorze. - Trochę grzebałam w rodzinnych szpargałach, trochę rozmawiałam przez telefon z Kanadą, a teraz marzy mi się filiżanka dobrej kawy... - zakończyłam, wieloznacznie wzdychając. Uśmiechnęła się ze zrozumieniem. - Zaraz będzie kawa! - wyraźnie się ucieszyła - wypijemy na ganku - dodała, - a jeśli chodzi o zmorę, to dotyczyła pani osoby... - Czyżbym występowała w pani śnie w jej charakterze? - Et! - obruszyła się. - Zmora przyszła do mnie na pani temat. Stanęła pani na rozdrożu, jakby powiedziała świętej pamięci pani Eleonora. Ona czasem mówiła niczym jasnowidząca. Kiedyś ni z tego, ni z owego powiedziała: "ktoś tu po mojej śmierci zamieszka. Z pewnością będzie to córka Lawinii, bo chociaż miała na imię Izabella, to jako dziecko nazywano ją z drugiego imienia... Obawiam się, że nie zapuści na długo korzeni. Domostwo przejdzie w obce ręce, a ona pójdzie światami. Chyba, że ją przymuszą..." - Naprawdę tak powiedziała? - serce przyśpieszyło bieg. Przestraszyłam się tych wieszczych słów. Łączyły się z dzisiejszymi rozmyślaniami. Zabrzmiało także złowieszczo słowo "przymuszą". Widocznie w naszej rodzinie nierzadko się to zdarzało. - Wiele dziwnych rzeczy czasem mówiła, ale ja nie wszystko brałam do serca i na poważnie. Starzy ludzie nie zawsze opowiadają coś do rzeczy... Wprawdzie pani Eleonora zachowała do końca jasny i bystry umysł, ale czasem jej historie wydawały mi się nieprawdopodobne. Jak chociażby ta o przyjaciółce, którą wydano za mąż za zboczeńca, mimo że kochała innego mężczyznę. Nim jeszcze goście odeszli od weselnego stołu, pod pretekstem, że ma dla niej niespodziankę, zaciągnął świeżo poślubioną żonę na górę, do sypialni. Tam rzucił na łóżko, podarł na niej sukienkę i nie bardzo trafił, gdzie należało. Trzeba było w szpitalu zszywać. Aż trudno było uwierzyć. Miałam także o te kilka lat mniej, myśli zajmowało co innego. Zaczęły się wówczas moje kłopoty z Leoncjuszem. Jemu zawsze przychodziły do głowy dziwaczne i zaskakujące pomysły. Jak chociażby ten ostatni... - zauważyła z wyraźnym ubolewaniem w głosie. - A jaki? - zainteresowałam się. - To długa historia, zresztą naprawdę nie ma o czym mówić - machnęła lekceważąco dłonią - Innym razem pani opowiem... Może z tego pomysłu wyniknąć jedynie nowe nieszczęście. Trzeba, proszę pani, trzymać się jednego, a nie łapać stu srok za ogon, bo zostanie się z pustymi rękami... Chodźmy lepiej na werandę... - dodała innym już tonem i zniknęła we wnętrzu domu. Rozsiadłam się na wyplatanym fotelu. Tina polizała mnie po ręce, ułożyła się obok moich bosych stóp. Wciąż na nowo powracała do mnie treść listu pisanego do ciotki Eleonory i słowa pani Aldony. Wszystko w moim nowym domu było zagadkowe, inne od tego, co mi od najmłodszych lat w różny sposób przekazywano. Czyżby rzeczywiście nie znano faktów, czy też nie chciano wiedzieć o ciemnych stronach rodzinnych tragedii? Czego się jeszcze dowiem, co mi się tu przytrafi? Jakie dalsze tajemnice kryją w sobie nie przejrzane do końca kufry? Pani Aldona wkroczyła na ganek z drewnianą tacą zastawioną różnościami. Nie zapomniała nawet o małym, pękatym wazoniku ze źdźbłami traw i kwitnącą różowo koniczyną. - Musiałam wyrwać to zielsko z moich grządek z koperkiem, a ono przecież żyje. Wstawiłam więc do wody, żeby nie umierało powoli z pragnienia - tłumaczyła z zażenowaniem, jakby popełniła coś niestosownego. - Bo widzi pani, rośliny też czują, jak wszystko, co żyje - dodała, podchwyciwszy moje spojrzenie skierowane na wazonik z błękitnego szkła. - Wolę o tym nie myśleć - westchnęłam, - chodząc po trawie mam czasem obawy, czy nie sprawiam jej bólu. - Leoncjusz, gdy znajdzie na drodze ułamaną gałązkę, to podnosi ją i odrzuca na bok w trawę, żeby po niej nie deptano. Cenię jego wrażliwość, chociaż mam wiele zastrzeżeń do innych dziwacznych pomysłów i teorii. Obawiam się, że zajęty nimi może rozminąć się z przeznaczonym mu szczęściem. Niby przeznaczone, ale jednak człowiek ma wolną wolę i może wybierać, a to jest właśnie najtrudniejsze i łatwo popełnić błąd. Z pewnością nie pomyśli, że szczęście czeka właśnie tutaj... - zająknęła się i opuściła oczy, jak młoda dziewczyna przychwycona z chłopakiem na pierwszym pocałunku. Nie miałam wątpliwości, że jest w Leoncjuszu zakochana po uszy, a wszystko to, co o nim mówiła, mogło stanowić jedynie kamuflaż, aby ją nie posądzano o spóźnioną miłość. Pomyślałam o Parszywcu. Uświadomiłam sobie nagle z przestrachem, że przez moją głupotę i niezdecydowanie mogę się lekkomyślnie rozminąć z własnym szczęściem i wówczas nigdy już do mnie może nie przyjść. Nie mogłam już doczekać się wieczora, żeby zatelefonować, delikatnie nawiązać do naszej rozmowy, przeprosić, że tak pośpiesznie odłożyłam słuchawkę. Układałam już w myśli prawdopodobnie brzmiące kłamstewka, że właśnie w tym momencie wszedł któryś z górali o coś zapytać, albo że zastukała do drzwi pani Aldona, prosząc, abym otworzyła, gdyż obie ręce ma zajęte tacą z ciasteczkami. Mnożyłam śmieszne historyjki, aby wybrać z nich jedną, tę najbardziej prawdopodobną. - Wygląda pani na roztargnioną - stwierdziła nieśmiało pani Aldona - wrzuciła pani cukier do kawy, chociaż pije pani gorzką. - Rzeczywiście... - bąknęłam, - był telefon z Kanady i w związku z tym mam pewien problem - sięgnęłam po owsiane ciasteczko domowego wypieku. - Zapewne od tej miłości depczącej pani po piętach? - usiłowała zbagatelizować pytanie, ale w jej głosie zabrzmiała nutka niepokoju. O co jej chodziło? - zastanawiałam się przez króciutki moment. Czyżby, wciąż samotna i stęskniona za Leoncjuszem, była podświadomie zazdrosna o to, że inna kobieta jest adorowana i że ktoś do niej wydzwania?... - Telefonował znajomy. Możliwe, że przyjedzie w odwiedziny do brata, który dał mój numer telefonu. Rozpytywał, jakie lubię kamienie. Chciałby zrobić mi prezent z jakiejś błyskotki, gdy mnie obaj odwiedzą. - Błyskotki? - popatrzyła na mnie przenikliwie. - Miał zapewne na myśli pierścionek zaręczynowy? - westchnęła jakoś tak boleśnie i poruszyła się niespokojnie w wyplatanym z wikliny fotelu. - O zaręczynach nie było mowy - skłamałam, sama nawet nie wiedząc, dlaczego. Ostatnio zbyt łatwo przychodziło mi wszelkie mijanie się z prawdą. Przestraszyłam się, że widocznie jestem tym obciążona dziedzicznie po najbliższych krewniakach, a szczególnie po babci, roztaczającej przede mną wszystkie najlepsze i zapewne nie istniejące cechy naszej "wyjątkowo szlachetnej rodziny", jak często zaznaczała, a ja w to wszystko bez zastrzeżeń wierzyłam. Było mi przykro, że rozwiewały się powoli mity, niczym poranne mgły w górskich dolinach. - Pani Egi, droga... - wyszeptała z przejęciem, - ja wiem, ja czuję, że to nie ten jeszcze mężczyzna jest pani sądzony. Może on najlepszy i najszlachetniejszy, ale z całą pewnością nie ten... głos się jej załamał. Popatrzyła na mnie żałośnie i łzawo. Dreszcz przebiegł mi po plecach, chociaż słońce coraz natrętniej brało werandę w swoje posiadanie. Nawet Tina skryła się w cień stolika. - Często słyszałam, że nie ucieknie się od własnego przeznaczenia... - usiłowałam się uśmiechnąć. - Teraz najważniejsze to urządzić dom. Wszystko inne odłożyłam na plan dalszy, więc nie chcę się na razie wiązać z żadnym mężczyzną. - Jeśli ma pani jakieś wahania na ważny dla pani temat, to przekażę pani to, co usłyszałam z ust pani Eleonory. Ona powoływała się na swoją prababkę, która tę wiedzę przekazała swojej córce, Sabinie. Zapamiętałam to imię, gdyż moja chrzestna je nosiła... Na dźwięk imienia ciotki, natychmiast zobaczyłam adresowane do niej listy. Korciło, żeby coś na ten temat powiedzieć. Nie należało jednak zdradzać tajemnic tak pilnie strzeżonych przez rodzinny klan. - Pani Eleonora miała wielki kult dla lipy, w której cieniu mieściła się stajnia dla kucyków. Jest starsza od całego domostwa. Sadził ją ten, który kupił ziemię pod jej budowę, a gdy lipa przerosła go rozmiarami, zaczął zwozić budulec. Zatrudnił podobno wówczas dwa góralskie rody najzdolniejszych i najlepszych budowniczych z całej okolicy. Pani Eleonora zawsze podkreślała, że ci wszyscy, którzy tu przed nią mieszkali, otaczali potężne drzewo wielką estymą. Służyło jako wyrocznia i miało przynosić szczęście domownikom. Wystarczyło pod nią zasnąć, aby sprawdziły się prorocze sny, ponadto obdarzała śpiącego dobrym zdrowiem i wszelkim szczęściem... - Co do tych proroczych snów... - westchnęłam, - to sprawa jest kontrowersyjna. Jedni twierdzą, że takie z całą pewnością bywają. Inni, w tym niektórzy biolodzy, uważają, że senne marzenia są czymś w rodzaju usuwania niepotrzebnych informacji zaśmiecających nasz umysł. Podobno nie zapamiętywanie, a raczej zapominanie snów jest najwłaściwsze dla naszego zdrowia psychicznego. - Uczeni, pani Egi, to teoretycy, a praktyka i własne doświadczenie mówią czasem zupełnie coś innego - skwitowała z pretensją w głosie pani Aldona, po czym zamilkła. - Jednak do lipy przynoszącej szczęście podchodziłabym sceptycznie, pani Aldono. Ze szczęściem w naszej rodzinie nie było chyba najlepiej... Coraz bardziej się w tym utwierdzam... - Jednak sen w cieniu drzewa z całą pewnością daje doskonały odpoczynek... - upierąła się. - Jak każdy sen na świeżym powietrzu... - wtrąciłam mimochodem. - Lipa w pełnym rozkwicie widziana we śnie oznacza, że spotka nas wielkie szczęście. Mnie się w ubiegłym roku śniło, że siedzę w jej cieniu, a ona cała w kwieciu. I co, proszę pani? Leoncjusz miał wówczas obustronne zapalenie płuc. Było z nim bardzo źle, a następnego dnia po moim śnie kryzys minął i zaczął wracać do zdrowia... - Mówi pani, że wielkie szczęście?... - powtórzyłam z namysłem. Przypomniał mi się sen sprzed kilku dni, pierwszy od paru miesięcy. Była w nim właśnie lipa w pełnym słońcu, złocista od kwiatów. Patrzyłam na nią, a obok mnie stał jakiś mężczyzna. Wiedziałam tylko, że zjawił się, aby kupić posiadłość. Po przebudzeniu pomyślałam, że sen był najprawdopodobniej odbiciem moich myśli, gdyż wcześniej rozmyślałam o związaniu się z Parszywcem i ewentualnym wyjeździe do Kanady. - Ja w to wierzę, pani Egi. Od niepamiętnych czasów lipa była otaczana czcią przez Słowian. Ciosano z niej nawet kołki do unicestwiania wampirów... Podobnie jak z osiny... W jej słowa wdarło się zgrzytliwe skrzypienie otwieranej furtki. Tina z jazgotem zbiegła ze schodków. Na ścieżce pojawił się listonosz z pokaźnych rozmiarów paczką. Wiedziałam już, że tego dnia nie dowiem się od pani Aldony, jakie to szczęśliwe przeżycie wiązało się dla ciotki Eleonory z lipą. - To od Leoncjusza... - wyszeptała pani Aldona jak w ekstazie, kwitując odbiór. Poczułam się niepotrzebna. Należało zostawić ją sam na sam z cenną dla niej przesyłką. Poderwałam się z fotela. - Niech pani nie ucieka! - wołała bez większego przekonania. Tina biegła za mną do samej furtki. - Na mnie był już od dawna czas! - odkrzyknęłam wesoło. - Mam do załatwienia kilka ważnych telefonów. Zerknęłam na zegarek. Było wystarczająco dużo czasu, aby pójść na Butorowy Wierch, a zbyt wcześnie na telefon do Parszywca. Postanowiłam dzwonić późnym wieczorem, aby usłyszeć jego głos w wieczornych godzinach, w których czasem ogarniał mnie lęk, czy z jakiegoś kąta nie wylizie tajemnicza królica albo nie rozlegnie się na schodach tupot dziecięcych buciczków. Z pewnością owo dziecko liczyło sobie ponad sto lat. * - Parszywiec? - zapytałam wesoło i figlarnie, chociaż nikt inny nie mógł być po tamtej stronie drutu. - Elwira! - wrzasnął. W głosie zadźwięczała niekłamana radość. - Jak dobrze cię słyszeć! Tak jakoś urwała się nasza rozmowa... - Przepraszam, nie z mojej winy, weszła akurat pani Aldona... - kłamałam z udawanym żalem w głosie. - Czy mam ci raz jeszcze powtórzyć to, co z takim trudem i oporami wypowiedziałem wreszcie na głos? - zapytał nieomal szeptem. - Wolałabym, abyś powtórzył to przy najbliższym spotkaniu - wyznałam równie cicho i przeraziłam się, że tymi słowami zamykam sobie w jakiś sposób odwrót. - Ale przyjęłaś to do wiadomości? - zapytał z lękiem. - Przyjęłam... - zawiesiłam na chwilę głos - chciałam cię jeszcze o coś tylko zapytać... - Słucham z uwagą... - wyraźnie się zaniepokoił. Spodziewał się widocznie czegoś najgorszego. - Czy bardzo upierasz się przy pozostaniu w Kanadzie? - Nie upieram się, ale bardzo bym tego pragnął. Od dłuższego czasu noszę się z zamiarem kupienia większego domu. Ostatnio jednak zmieniłem plany i chciałbym to przedyskutować z tobą przy najbliższym spotkaniu. Chodzi o to, że nie chcę niczego gotowego. Byłoby najlepiej wybudować prawdziwy, szczęśliwy dom według starych chińskich zasad, sprawdzonych przez wieki... - Mówisz serio? - zaniepokoiłam się, nie bardzo nawet wiedząc, dlaczego. - Oczywiście! - wykrzyknął radośnie. - Skąd nagle taki pomysł? - zawiesiłam głos, wodząc wzrokiem po mrocznych kątach sypialni. Nigdy im nie dowierzałam. Każdej chwili mogło się coś z nich wychylić. Zerknęłam na zegar. Było kilka minut po godzinie dziesiątej wieczorem. - Jeśli chce się założyć rodzinę, powinno się także pomyśleć o szczęśliwym dla niej życiu. Chińczycy mają tę sztukę opanowaną od stuleci i dopracowaną w najdrobniejszych szczegółach. - Ciekawe... - bąknęłam bez większego zainteresowania. - Czy wiesz o tym, że nawet droga czy też ścieżka prowadząca do takiego domu musi mieć swój określony kształt? - Ścieżka? - powtórzyłam. - No, właśnie. Nie może być prosta, ale wijąca się meandrami. A jeśli, na przykład, projektuje się obok domu w ogrodzie jakieś wodne oczko na rośliny, to jeśli ma mieć ono kształt rogalika, wówczas jego końce powinny kierować się ku domowi, a nie odwrotnie, gdyż w ten sposób odwraca się od niego nieszczęście... - tłumaczył z przekonaniem. - I ty w to wierzysz? - dziwiłam się z odrobiną ironii w głosie. - Chińczycy mają za sobą wieki kultury, nie są głupcami - zniecierpliwił się - poczytaj sobie o Feng shui - chińskiej starej sztuce projektowania domostwa oraz wnętrz i tworzenia harmonii między człowiekiem a jego otoczeniem. Polecam ci gorąco tę lekturę. Wyślę ci książkę. - Dziękuję ci, ale nie zadawaj sobie trudu. W tej chwili najciekawszą dla mnie lekturą są stare listy i kroniki rodzinne. To dopiero coś! - dodałam z ciężkim westchnieniem, myśląc jednocześnie o tym, że fakty i historie przekazywane ustnie z pokolenia na pokolenie ulegają deformacji. Mijają się z prawdą, są przeinaczane, upiększane i dostosowane do marzeń i wyobraźni opowiadającego. - Jesteś pewnie rozczarowana? - Zgadłeś. Mimo wszystko lektura jest pasjonująca. Zastępuje mi na razie książki. Kupuję je wprawdzie, układam w stosy obok łóżka i jeszcze do nich nawet nie zajrzałam. - Nie wątpię, że brak ci czasu... - stwierdził zdawkowym tonem, powracając do interesującego go tematu. - Powiedz przynajmniej, że akceptujesz mój projekt. - Tej chińszczyzny? - spytałam przekornie. Chińczycy kojarzyli mi się przede wszystkim z torturami. - Wiesz dobrze, że nie to miałem na myśli. - Nie jestem jasnowidząca, nie czytam w myślach... Nie ułatwiałam mu sprawy. Moja przekora irytowała nawet mnie samą. Była całkowicie bezsensowna. - Nie wykręcaj się. Jeśli nie chcesz o tym rozmawiać, to zmienimy temat. Dla mnie są to sprawy istotne... - rozżalenie zabrzmiało w głosie i zamilkł. Milczałam przez chwilę i ja z poczuciem winy. Czego właściwie chciałam? - Parszywiec... - zaczęłam ostrożnie i pieściwie, gdy po tamtej stronie słychać było jedynie przyśpieszony oddech - to nie jest rozmowa na odległość. Moglibyśmy tak przekomarzać się godzinami, a wynikiem byłby tylko gigantyczny rachunek za telefon... - powiedziałam bez większego zastanowienia, bo przecież nie chodziło tu o pieniądze. - Upoważniam cię więc, żebyś wszystkie rozmowy zamawiała na mój koszt - powiedział ze śmiertelną powagą. - Nie gadaj, Parszywiec, głupot - obruszyłam się - powinieneś wiedzieć, że żartowałam. Miej trochę poczucia humoru... - ratowałam sytuację i było mi głupio. - A co do budowy nowego domu, to z przyjemnością pomogę ci w projektowaniu, szanując twoje ciągoty do chińskich zasad tego... no, jak to się nazywa... - usiłowałam sobie przypomnieć. - Feng shui... - podpowiedział. - Wiele osób stosujących te zasady zyskuje sławę i bogactwo. Nawet tak poważne firmy jak chociażby Ikea i Citybank zasięgały porad znawców Feng shui, a prezydent Clinton stosował stare chińskie recepty, aby wygrać kampanię wyborczą. British Airways zapłaciło milion dolarów za logo widniejące na ich samolotach, które zaprojektowano według wskazówek konsultanta Feng shui... - No, dobrze. Przekonałeś mnie - zgodziłam się bez entuzjazmu, - gdy następnym razem odwiedzisz Zakopane, pogadamy o tym, a ja przygotuję szkice, żebyś mógł się zorientować, jak wyobrażam sobie twój nowy dom... - Nasz dom... - sprostował z naciskiem i dodał - tylko jak możesz go projektować w ciemno nie znając zasad mistrzów Feng shui? - Dam sobie jakoś radę - stwierdziłam krótko i kategorycznie. - Sądzę jednak, że szczęśliwy dom nie polega jedynie na jego usytuowaniu i konstrukcji. Chyba, że się to w siebie wmówi i uwierzy. Osobiście wystarcza mi całkowicie dom zaprojektowany przeze mnie. Wiem co lubię, co mi się podoba i w czym czułabym się dobrze. Atmosferę domu stwarzają jego mieszkańcy, a nie jakieś tam wydumane ścieżki, wodne oczka i coś tam jeszcze na chińską modłę. Inna kultura, inna estetyka... Oczywiście, zgadzam się, że samo wnętrze domu powinno być tak zaprojektowane i urządzone, aby zapobiec złemu rozkładowi energii... - dodałam, sugerując się opowieściami pani Aldony. - Otóż to... - jęknął Parszywiec z zachwytem, - ale na temat metod Feng shui mam odmienne zdanie od twego. Jeśli się jednak upierasz... - dodał miękko, z lekkim westchnieniem. - Na nic się nie upieram! - krzyknęłam, mając dość już tej rozmowy, prowadzącej donikąd. Miałam swoje własne domostwo i nie pragnęłam żadnego innego. - Szkoda... - westchnął w słuchawkę, - chciałbym, żebyś się na coś uparła. - Na przykład, na co? - Na małżeństwo ze mną i wspólny dom - dodał szybko, na przydechu. - Czy nie masz już dość samotności wśród absurdu, w jakim się poruszamy? - zadał nieoczekiwane pytanie. - Nie uważam życia za absurd... - odpowiedziałam ostrożnie, nie bardzo wiedząc, o co mu chodzi. - Absurdem jest wszystko to, co się wokół nas dzieje, a nie życie... - zastrzegł się. - I nie odkładaj, proszę, słuchawki. - Nie mam takiego zamiaru - powiedziałam z godnością - chyba, że coś lub ktoś przeszkodzi nam w rozmowie. - Na przykład, duchy! - roześmiał się. - No, właśnie... - jęknęłam, popatrzywszy w kąt za łóżkiem. Coś mi tam białego mignęło, - ...chociażby królica. - Nie mów! - zaśmiał się, jak z dobrego żartu. - Jeśli będziesz robiła w przyszłości szkice do naszego domu, proszę cię, nie uwzględniaj w nim pomieszczenia dla twoich zacnych przodków. Nawet pod postacią zwierzątek, chociaż takowe bardzo lubię. Fundniemy sobie żywego królika, jeśli będziesz miała ochotę. - Stroisz sobie żarty, a mnie naprawdę zwidziała się w tej chwili biała królica... - Nie żartuj! - Wcale nie żartuję. Boję się, żeby nie przykicała bliżej. Zaszyła się chyba znów gdzieś pod łóżkiem. - Najwyższa pora zmienić dom, Elwiro - zawyrokował - w naszym nowym nic cię nie będzie straszyło - dodał z naciskiem. - Najwyżej ja, nachodzący cię nocami i nie tylko nocami - roześmiał się. - Nie widzę powodu, dla którego miałbym z tymi rzeczami czekać do nocy. Dzień wcale nie gorszy... - Stajesz się frywolny, Parszywiec! - nie umiałam ukryć zadowolenia w głosie. Wyobraziłam sobie, jakby to było w jego objęciach, o ile nie odezwą się w nim rodzinne geny i nie poczuje się nagle własnym bratem. Trochę mnie ta myśl zmroziła. Nie chciałam więcej żadnych niespodzianek. - Co tak zamilkłaś? - przestraszył się. - Czy powiedziałem coś niewłaściwego? - Ależ skąd! Coś sobie tylko pomyślałam, ale nie powiem, co... - udawałam rozbawienie, zachowując się jak głupi podlotek. - Powiedz... - nalegał. - Nie mogę. Wstyd mi nie pozwala... - żartowałam dalej. - To mi wystarczy! - ucieszył się. - Jeśli w tym samym momencie czujesz to, co ja, to nie musimy się martwić o przyszłość. A jeśli dobrowolnie nie przyjedziesz do Kanady, zaciągnę cię tu siłą pod byle pretekstem i zatrzymam na zawsze... - Nie sądzę, aby ci się udało. Zbyt cenię sobie wolność. - Nie stracisz jej, wychodząc za mnie. - Może ja nie, ale ty z całą pewnością. I zapamiętaj, że mój mąż to moja rzecz i wyłączna własność. Gdy mi przyjdzie ochota, to zarąbię siekierą, jeśli zauważę że skaczesz na boki... - gadałam bez sensu, nie wierząc we własne słowa. - To mi się podoba! - oznajmił z powagą. - Co ci się podoba? - spytałam zdumiona, - że nie będzie wolno ci zerknąć na inną kobietę? - Oczywiście! - wykrzyknął. - Nie ma miłości bez zazdrości, jak się to mówi... - Skąd znasz to porzekadło? Tak właśnie mawiała moja babcia. - Ja też słyszałem je od mojej, chyba jest w nim coś na rzeczy... Nieoczekiwanie Parszywiec stał mi się bliższy, chociaż wszystko zaczęło się od żartów. Poczułam nawet jakby ukłucie, gdy sobie wyobraziłam go z inną kobietą w sytuacji, która mi się przez chwilę zamarzyła. No, no... - pomyślałam, - wpadłam we własne sidła. Nawet opuszczenie domostwa nie wydało mi się czymś strasznym i niewłaściwym. Miałam przecież prawo do stanowienia o własnym życiu i losie. Nikt mi nie będzie niczego narzucał, do niczego przymuszał. Nawet widma z przeszłości. - Parszywiec... - zaczęłam poważniejszym tonem - mniej więcej na kiedy planujesz przyjazd? - Gdy tylko dostanę urlop. Trochę się tam coś skomplikowało i nie sądzę, aby nastąpiło to wcześniej niż około października. - To jeszcze spory kawałek czasu. - To prawda, ale pamiętaj, że mogę przylecieć samolotem na któryś weekend i zabrać cię ze sobą. Nic trudnego... Pamiętaj, że uczucia specjalnie kochają nowe miejsca... - dodał jakoś tak tajemniczo i z przejęciem. - Dopóki nie wykończę całkowicie domu, nigdzie się nie ruszę i niczego nie chcę planować, do niczego się zobowiązywać - stawiałam sprawę jasno. - Myślę jednak, że gdybyś się bardzo uparł, to mogłabym cię odwiedzić. Najwcześniej na Boże Narodzenie... Jednocześnie pomyślałam, że nie chciałabym spędzać świąt w tym nawiedzonym domostwie. Te dni należały do Franceski i pradziada Eutropiusza. - I powiesz mi wtedy to, co chciałbym tak bardzo od ciebie usłyszeć? - Może... - coś mnie wstrzymywało od dania mu jasnej odpowiedzi. - Jesteś okrutna... - westchnął - Bawisz się mną niczym kotka myszą, a ja wciąż żyję w niepewności i chociaż wiele rzeczy planuję, chociażby budowę domu, to jednak... jednak... szukał odpowiednich słów. - Nie masz pewności, że się zgodzę? - podpowiedziałam. - Tu nie chodzi tylko o twoją zgodę... Po prostu nie czuję przy sobie twojej obecności. Wymykasz mi się i wtedy jeszcze bardziej czuję się osamotniony. To tak, jakbym chciał zamknąć w dłoni promyk słońca. Zaciskam go w dłoni, a gdy ją otwieram, jego już tam nie ma... Dreszcz przebiegł mi po plecach. Było w tych słowach coś magicznego, jakby określiła pani Aldona. Poczułam się nieswojo. - Czy nie próbowałeś przypadkiem pisać powieści? - usiłowałam żartować, chociaż wzruszył mnie tym sformułowaniem, tak bardzo nie pasującym do jego nauk ścisłych. I znów przyplątał się lęk o jego hormony, a właściwie ich przewagę w niewłaściwym kierunku. - Nie żartuj, Elwira, ja mówię poważnie. Chciałbym żebyśmy stali się rodziną. Mieli wspólny szczęśliwy dom, dzieci... - zawiesił głos. - Wszystko jeszcze przed nami, Parszywiec - powiedziałam pieściwym tonem, uśmiechając się czule, chociaż nie mógł tego zobaczyć. - Stałeś mi się bliski, chociaż mało się znamy i nic prawie o sobie nie wiemy... - wydukałam po chwili i poczułam nagle, że nasze małżeństwo jest czymś nieuchronnym. Nie chciałam dłużej być sama. Jeśli jeszcze o coś walczyłam, to o zdobycie pewności, że jest tym przeznaczonym mi przez los mężczyzną. Chciałam też doprowadzić do końca budowę, uporać się z wszelkimi pamiątkami. Zrobić z nimi coś rozsądnego. Zachować lub spalić. Skłaniałam się ku tej drugiej koncepcji. Nie należało ciągnąć zakłamanej historii dla następnych pokoleń. Kultywować nieistniejące mity i legendy na temat wspaniałej, szczęśliwej rodziny i rodowego gniazda. Z drugiej znów strony nie miałam prawa pozbawiać przygody moich następców. Niech sami odkrywają to, co ja z żalem odkryłam, jeśli w ogóle będą mieli ochotę i cierpliwość grzebać się w starociach i w czasie przeszłym, dawno już dokonanym. Należało zawierzyć czasowi, jego niezgłębionej mądrości. - Jesteś tam? - dobiegł do mnie zatroskany głos Parszywca. - Jestem, ale za chwilę się rozłączę. - Jeśli to zrobisz, to ja się natychmiast połączę i dalej będziemy rozmawiali - zastrzegł z niepokojem w głosie. - Wolałabym, żebyś zadzwonił jutro wieczorem. Umówiłam się dziś, że wpadnę do pani Aldony na nocny film w telewizji. Obawiam się, że już jestem spóźniona... - kłamałam. - Wobec tego, miłego wieczoru i dobrej nocy. I dziękuję ci, że zatelefonowałaś. Będę myślami przy tobie. Jak zwykle... - dodał ciszej. - Ja także - powiedziałam ciepło i bez powodu poczułam dojmujący smutek. Zatęskniłam za jego bliskością, wtuleniem się w opiekuńcze ramiona, poznaniem smaku jego pocałunków. Otaczała mnie zewsząd pustka wielkiego, pogrążonego w ciszy domu. Lękałam się go teraz wiedząc, że nie był to dom szczęśliwy, że szczęście omijało także i jego mieszkańców od samego zarania. Może więc Parszywiec nie bez "ale" napomknął o lekturze mistrzów Feng shui? Było to godne zastanowienia. * Grulowa stała nade mną niczym burzowa chmura. Gderała od paru chwil, że jestem rozrzutna i rozpaskudzam chłopów, fundując im dodatkową skrzynkę piwa, o której wcześniej nie było nawet mowy. - Należała się im - broniłam leniwie swojej racji. Rozmarzyło mnie słońce, odurzył zapach przekwitających lip i bujnych traw. Tak jak w dniu moich pierwszych tu urodzin, siedziałam na schodkach, ulubionym miejscu. Tyle tylko, że wszystko wokół zmieniło się prawie nie do poznania. Weranda nie przypominała dawnej zagraconej ruiny z powybijanymi szybami. Wówczas był chłodny początek wczesnej wiosny, a teraz już nieomal schyłek lata. - Pani Grulowa, proszę tylko spojrzeć, jak oni to wszystko starannie i szybko wykończyli. Zwłaszcza pokoje na parterze. Skrócili termin o przeszło tydzień, czego także nie było w umowie... - Syćko obeźrałam - skwitowała z zaciśniętymi ustami. Wyraźnie nie lubiła "rozrzutności". Dzień, jak na tę porę roku w górskim surowym klimacie, był wyjątkowo upalny. Rzadko się to tutaj zdarzało i początkowo trudno mi się było do tego przyzwyczaić. Mrużyłam oczy przed blaskiem słońca, rozleniwiona ciszą spokojnego przedpołudnia. Od czasu do czasu popatrywałam na bezchmurne niebo. Przypominało szmat błękitnego, spłowiałego jedwabiu. W konarach lip odzywał się przeciągły gwizd drozda. - Pani Grulowa... - zaczęłam ugodowo, - niech pani trochę odpocznie od tego sprzątania i czyszczenia sreber. Zrobi sobie pani kawy ze śmietanką, jak to pani lubi. Wypije kieliszeczek nalewki z pigwy, co ją wczoraj przyniosła pani Aldona i zaraz się pani humor poprawi... - uśmiechnęłam się do niej. Udawała surowszą, niż była w rzeczywistości. Grulowa nie ruszała się z miejsca. Przez gęstwinę krzewów berberysu popatrywała na drogę, jakby działo się tam coś specjalnie ciekawego. Powędrowałam za jej wzrokiem. - Cegój on tu fce? - rzuciła bezosobowo w przestrzeń. Wzdłuż ogrodzenia wolnym krokiem przechadzał się mężczyzna, popatrując z ciekawością na domostwo. - Turysta albo wczasowicz - odburknęłam, niezbyt tym zainteresowana. - Niechybnie ceguś suka. Juzem go pare razy tu psyuwazyła. - Na łobuza i złodzieja nie wygląda... - orzekłam, szacując wzrokiem barczystą sylwetkę w sportowym ubraniu. - Łobuzy tyz tero noszo się z pańska - stwierdziła z niezadowoleniem. Głos miała schrypnięty i donośny. - Uwazajcie na nigo, gaździnko. Kiela doma od przedwcora się kręci, a ja muse jesce gary wypoządzić, co je w śpiżarni nasła. Zostałam sama. Mężczyzna oddalił się bez pośpiechu, zniknął mi z oczu. Powędrowałam wzrokiem ku górom. W słońcu i zielonościach wyglądały mniej groźnie, zdawały się bliskie, na wyciągnięcie dłoni. Zamarzyła mi się wędrówka nieznanymi szlakami, z kimś bliskim i miłym. W takich właśnie chwilach doskwierała najbardziej samotność. Pomyślałam przelotnie o Parszywcu, a nawet o moich dawnych przyjaciółkach. Nieomal zapomniały, że istnieję. W ciągu tych miesięcy nadeszło zaledwie kilka barwnych, zdawkowych karteczek i dwa listy. Króciutkie. Ten dłuższy był od Sary. Nie byłyśmy szczególnie zaprzyjaźnione. Uchodziła za dziwadło. Interesowała ją bardziej muzyka poważna niż najprzystojniejszy nawet chłopak. Aktualnie wybierała się do Rochester. Obiecywała, że po powrocie napisze długi list o "wszystkim", gdyż słyszała od Molly, że zaszyłam się w jakichś dzikich ostępach. Jestem zapewne spragniona obcowania z kulturą, a Rochester z pewnością by mnie zachwyciło. Ona zawsze wyczuwała we mnie bratnią duszę, ale nie chciała się zbytnio narzucać, poza tym dopchać się do mnie przez tłum koleżanek, i nie tylko koleżanek, było raczej trudne: Czekałam więc na ten zapowiedziany list. Na zdawkowe karteczki nie odpowiedziałam. Obiecywałam sobie, że uczynię to tuż przed świętami Bożego Narodzenia i załączę kolorowe zdjęcia mego domostwa, wnętrz i otoczenia. Na razie nie było tematów, które mogłyby zainteresować dawne przyjaciółki. Pomyślałam z westchnieniem, jak byłoby dobrze, gdyby teraz obok mnie siedział Parszywiec. Objął ramieniem, przytulił. Moglibyśmy rozmawiać na interesujące nas tematy albo nawet milczeć. W moim obecnym życiu nie działo się nic romantycznego poza szperaniem w starociach, wczytywaniu się w dokumenty pachnące pleśnią, w listy i pamiętnik pisany chaotycznie przez dziewczynkę, która dzisiaj mogłaby mieć dziewięćdziesiąt albo i więcej lat. Wszystko to nastrajało refleksyjnie, nie zawsze radośnie. Grzebanie w przeszłości miało w sobie coś z cmentarnego nastroju. Nie było przy mnie nikogo, z kim mogłabym dzielić się wrażeniami. Czas upływał na nieustannym urządzaniu domu, dorywczej pracy zawodowej i oczekiwaniu na coś, co powinno się wreszcie wydarzyć, odmienić monotonny bieg dni. Choćby nawet jakiś uroczy, przelotny flirt, a może nawet romans? Nawet sny, które mnie kiedyś nawiedzały, nawet i one jeszcze do mnie nie wróciły. Duchy moich przodków także jakby zastrajkowały. Wprawdzie mniej już zwracałam uwagi na dziwne, trudne do racjonalnego wytłumaczenia zjawiska, westchnienia, czające się kroki, umykające cienie. Widocznie, jak to przepowiedziała pani Aldona, oswoiłam się z myślą, że dzielę z nimi dom. Pogodziłam się, że należą do jego inwentarza. Gdy się jej zwierzyłam z tego "dusznego" strajku, pocieszała z dobrotliwym uśmiechem: - Wrócą. Niech się pani nie martwi. Zawsze wracają. Niech no tylko nastaną jesienne szarugi, dnie staną się krótkie, a noce wydłużą się niczym znoszona guma w majtkach, to i rodzina z zaświatów gotowa się objawić. Tak już jest, że słońce rozjaśnia mroki. Bledną i giną w jego świetle wszelkie obrazy i zwidy. Rozpływają się w nicość, chociaż bywa, że jeśli trzeba, to i w słoneczny dzień przychodzą, aby przed czymś ostrzec, przekazać jakiś znak. Należało się na coś zdecydować i wreszcie dokonać wyboru: mąż czy kochanek? Dogadzała mi ta druga koncepcja, ale przecież chciałam mieć dzieci, a one nie powinny być bękartami. Miały prawo do sakramentalnego ojca. Takie tradycje wyniosłam z domu i nie powinnam się z nich wyłamywać. Rozmyślając bez sensu i składu o tym wszystkim, wodziłam wzrokiem po pustej drodze, przekwitłych berberysach, wiążących się w czerwone koraliki owoców. Jednocześnie marzyłam o filiżance kawy. Rozleniwiona słońcem, nie mogłam zdecydować się na opuszczenie ulubionego miejsca na drewnianych schodkach. W pewnej chwili zauważyłam, że mężczyzna powrócił. Stał w mizernym cieniu przydrożnego klonu, wpatrując się uporczywie w okna domostwa. Trochę mnie to zaniepokoiło, ale także i zaintrygowało. Wyglądało na to, że kogoś wypatruje, kto dawniej tu zamieszkiwał. Równie dobrze mógł to być ktoś z kręgu znajomych ciotki Eleonory. Z pewnością miała tu przyjaciół, a ci dorosłe już dzieci. Wstałam z ociąganiem, kierując się niezdecydowanie w stronę zamykanej na klucz ażurowej furtki. Mężczyzna także opuścił swoje miejsce. Zmierzał bez pośpiechu w moją stronę, jakby chciał, abym miała wystarczającą ilość czasu, aby ocenić jego wysportowaną sylwetkę. - Cóż to za wspaniała rezydencja! - oznajmił górnolotnie, uśmiechając się szeroko, jak do starej znajomej. - Za każdym razem nadrabiam drogi, aby tędy przejść, nacieszyć oczy jej widokiem. Milczałam, obserwując go dyskretnie. Nie wyglądał na domokrążcę, nie wyróżniał się niczym szczególnym. - Dodatkowa radość, że wreszcie kogoś tu zastałem, od kogo będę mógł się może czegoś dowiedzieć, porozmawiać... - Szuka pan kogoś określonego? - uśmiechnęłam się grzecznie. - Raczej czegoś... - przechylił na bok głowę i wpatrywał się we mnie z rozradowaniem, niezbyt pasującym do sytuacji. Miał widocznie szczególnie pogodne usposobienie i nic więcej się za tym nie kryło. Nie bardzo wiedziałam, jak postąpić. Zaprosić nieznajomego do środka, czy zapytać przez furtkę rzeczowym tonem, o co, czy o kogo mu właściwie chodzi? Z natury byłam jednak towarzyska i ufna, a przy tym miałam tak mało okazji, żeby porozmawiać z kimś z zewnątrz. Nim się na coś zdecydowałam, mężczyzna w koszuli w greckie wzorki przedstawił mi się jako Jerzy Saroń, dziennikarz. Wymamrotałam i ja nazwisko, a trochę wyraźniej podałam imię Gerda, przyznając się głupio i niepotrzebnie, że jestem właścicielką. - To cudownie! - ucieszył się, łyskając w uśmiechu zębami. Zdawało się, że ma ich w nadmiarze. Skojarzyły się z białym serem, a ten z razowcem i z chłopskim pochodzeniem dziennikarza, co wydało mi się szczególnie miłe. Przypominało babunię. Przy lada okazji powtarzała, że chłopskie pochodzenie to zdrowe geny, rzetelność i wierność wobec tradycji. Ojciec wprawdzie uważał ją za romantyczkę, entuzjastkę i, mimo sędziwego wieku, za "niedojrzałą dziewczynkę". - W Zakopanem jestem zaledwie od paru dni... - ciągnął przyjacielskim tonem, - szukam jakiegoś urokliwego zakątka do pracy. Z dala od ludzi, z widokiem na Tatry. Zatrzymałem się na tydzień w pensjonacie, ale jakoś mi on na dłuższą metę nie odpowiada... - zawiesił głos, poszukał moich oczu. - Znajdzie pan z łatwością coś odpowiedniego. Należy tylko rozejrzeć się w okolicy Regli lub Strążyskiej. Widziałam tam karteczki informujące o wolnych pokojach. - Nie znam tu nikogo... - westchnął z zatroskaniem w głosie. - Ja także nie... - przyznałam się, żeby wszystko było jasne, - dziennikarz zawsze coś wyniucha... - zakończyłam łagodnym tonem, używając babcinego określenia, które wydawało mi się zabawne i niedzisiejsze. - Proszę, niech pan wejdzie do środka... - westchnęłam i szerokim gestem otworzyłam furtkę. Sprawiał miłe wrażenie, a ja nie chciałam wydać się jędzowata i niechętna ludziom. - Zapytam sąsiadkę. Może ona coś będzie wiedziała o jakiejś ciekawej kwaterze. Na długo? - zapytałam rzeczowo i na wszelki wypadek. - To zależy... - potarł w zamyśleniu nos, - na razie na trzy, cztery miesiące. Przez moment wahałam się, czy zaprosić go do salonu na filiżankę kawy. W rezultacie zaproponowałam, żeby usiadł obok mnie na schodkach. - Czy pani uwierzy, że ilekroć tędy przechodziłem, myślałem o tym, jak to byłoby wspaniale siedzieć przed tą właśnie werandą i popatrywać na Giewont? - Jedno przynajmniej życzenie już się panu spełniło - uśmiechnęłam się grzecznie, - to dobry początek. Może i drugie także się spełni? Porozmawiam przy okazji z sąsiadką o ewentualnej kwaterze. To bardzo miła, uczynna osoba i zna wiele osób w okolicy - dodałam bez potrzeby. Uświadomiłam sobie nagle, że byłoby dobrze, gdyby to właśnie ona wynajęła mu pokój. Wiedziałam, że ten najpiękniejszy, z szerokim widokiem na góry, czeka wciąż na nieskonkretyzowany w czasie powrót Leoncjusza. Byłoby może przyjemnie i jej, i mnie wypić czasem kawę w towarzystwie miłego, kulturalnego mężczyzny, pozyskać sobie towarzysza górskich wędrówek. - Muszę pani coś zdradzić... - podjął temat, zniżając konspiracyjnie głos, jakby chciał powierzyć mi ważną tajemnicę. Uśmiech, jakim mnie obdarzył, przydał wdzięku jego dość pospolitej twarzy. Z pewnością nie należał do tak zwanych "przystojniaków", ale było coś w jego rysach, co budziło sympatię. I już zapachniała mi ta kawa w jego towarzystwie. Dzień zaczął się obiecująco. - Piszę książkę, a do tego potrzebne jest mi miejsce, w którym będę się dobrze czuł, znajdę odpowiedni nastrój i ciszę. To bardzo ważne dla pisarza... - dodał z naciskiem, ogarniając wzrokiem roztaczający się przed nami krajobraz pełen harmonii i spokoju. - Zdradzi mi pan, co będzie tematem pańskiej książki? - spytałam ostrożnie, żeby nie naruszać jego terytorium. - Powiem krótko - zastrzegł się kategorycznym tonem, - będzie to historia związana z moją podróżą, a właściwie z dłuższym pobytem w Tybecie - spojrzał przelotnie w moją stronę, jakby chciał sprawdzić, jakie wrażenie wywarły na mnie jego słowa. Spotkaliśmy się oczami. Jego miały barwę zgniłej zieleni z domieszką brązu. Skojarzyły się z ulęgałkami. W wyrazie miały jednak coś z drapieżnego ptaszyska. - Przeżyłem tam dziwną, a jednocześnie niesamowitą przygodę... - pokiwał w zamyśleniu głową. - Nie będę zanudzał pani szczegółami - dodał szorstko i jakby z niechęcią do podjęcia tematu. - Rozbudził pan moją ciekawość, a mówiąc prawdę, nie miałam, jak dotąd, okazji poznać kogoś, kto zawodowo para się piórem... - To dopiero moja trzecia książka... - dodał skromnie, z ociąganiem. - Muszę się pani przyznać, że dużo podróżuję po świecie. Ciekawią mnie przede wszystkim kraje egzotyczne... Nudzi i męczy osiadły tryb życia. Przynajmniej na razie... - dodał szybko i roześmiał się, jak z dobrego żartu. - Potrafię to zrozumieć - skwitowałam rzeczowo, proponując mu filiżankę kawy. W tym momencie poczułam wyraźnie, jak chłodna, miękka dłoń przesunęła się delikatnie po moim karku. Mimo woli wzdrygnęłam się, spojrzałam surowo w stronę siedzącego obok mężczyzny. Obie ręce trzymał splecione na kolanach. - Niczego bardziej nie mógłbym sobie w tej chwili życzyć... - zapewnił gorąco, z rozradowaniem w głosie, - zwłaszcza w tak uroczym towarzystwie i w scenerii, jakby żywcem wyjętej z gotyckiej powieści... - rozgadał się kwieciście i banalnie. Chciał zapewne jeszcze coś dodać, gdyż otworzył szeroko usta i zamiast gładkiego słówka, padł pełen zdumienia okrzyk. - Ależ to wspaniały okaz! Czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Prowadzi pani tutaj zapewne hodowlę? - Jaką hodowlę? - wymamrotałam z przestrachem. Czułam wciąż jeszcze na karku dotyk chłodnych palców. Rozejrzałam się niepewnie dookoła. W naszą stronę kicała ukośnie przez trawnik biała królica. Na tle soczystej zieleni wydała mi się dwa razy większa niż wówczas, gdy wędrowała pod łóżko. Dorównywała wzrostem średniemu psu. Natomiast uszy wlokły się nieomal po trawie. Zaniemówiłam, wpatrując się w nią z niespokojnie bijącym sercem. - To reproduktor czy kotna samica? - podziw i zdumienie zabrzmiały w głosie dziennikarza. Odruchowo przysunął się bliżej mnie. - W czasie wojny moi rodzice hodowali króliki. Podobno trudno było o mięso... - uzupełnił. - Znam te sprawy jedynie z opowieści. Rodzice z tej skromniutkiej hodowli w komórce jakoś się utrzymywali. Może to i dzisiaj dobry biznes? - Popatrzył pytająco w moją stronę. - Taka posiadłość musi kosztować... - zawiesił wymownie głos. Królica zatrzymała się w połowie trawnika. Zamarła w bezruchu, przypominając pokaźny kopczyk śniegu. - Nie wiem. Nie hoduję i nigdy nie hodowałam królików... - wymamrotałam przełykając z trudem ślinę. Zaschło mi z wrażenia w gardle. - Nawet na własny użytek? - dopytywał się z powątpiewaniem w głosie. Uparcie, z namysłem, wpatrywałam się w to, co według mnie było metafizycznym zwierzęciem. W okolicy nie trzymano królików. Wiedziałam o tym od Grulowej, a była ona nieomal wszechwiedząca, jeśli chodziło o bliższych i dalszych sąsiadów. - Sądzę, że to kilkusetletnie stworzenie nie nadaje się już do spożycia. - Co też pani opowiada? To już lekka przesada. Chyba kpi pani sobie ze mnie - popatrzył nieufnie w moją stronę, - króliki nie dożywają tak sędziwego wieku... - wyraźnie poczuł się dotknięty. Stwierdziłam z żalem, że jest całkowicie pozbawiony poczucia humoru. Stanowczo nie nadawał się do błyskotliwych rozmów przy kawie. Podniosłam się z westchnieniem, aby ją przygotować, chociaż straciłam już ochotę. Pożałowałam swojej impulsywności. Zawsze wypływały z niej jakieś kłopoty. Dziennikarz uczynił taki ruch, jakby i on chciał opuścić schodki. - Proszę, niech pan tu pozostanie. Za chwilę wrócę z kawą. Postanowiłam nie zapraszać go do salonu. - I niech pan obserwuje królicę. Ciekawa jestem, w którym momencie zniknie. - Zniknie? - wybałuszył na mnie zdumione oczy. - No, właśnie... Patrzył wciąż na mnie niepewnie, jakby nie bardzo rozumiał, o czym mówię. - A gdyby przypadkiem pojawiło się dziecko... - zawiesiłam głos, - taka dziewczyneczka w białej sukience, z jasnymi loczkami, licząca na oko pięć lat, choć prawdopodobnie dawno przekroczyła już setkę, to proszę nie zwracać na nią uwagi i o nic nie pytać. I tak panu nie odpowie... - zakończyłam, utrzymując z trudem powagę. Sądząc z jego miny był zapewne przekonany, że trafił na wariatkę albo mnie źle zrozumiał. - Od jak dawna niemowa? - zagadnął współczująco. - Od jak dawna, to ja nie wiem, ale obecnie z całą pewnością... - dałam wymijającą odpowiedź. - Nadmieniła pani także coś o tym, że królica zniknie? - wymamrotał z niezbyt mądrą miną, tracąc pewność siebie. - Czy to stuletnie dziecko także? - Jakby pan zgadł... - wzruszyłam ramionami. - Ma pani specyficzny rodzaj humoru - skrzywił się, chociaż miał to być zapewne w jego pojęciu beztroski uśmiech. Obawiał się widocznie z mojej strony agresji, która zdarza się często u ludzi z zaburzeniami psychicznymi. Zerkał przy tym niepewnie w kierunku zamkniętej furtki. - Nie wierzy pan w reinkarnację? - rzuciłam z rozbawieniem i nie czekając na odpowiedź zniknęłam za drzwiami werandy. W całym domu panowała cisza. W kuchni nie zastałam Grulowej, chociaż odgrażała się, że będzie szorowała garnki. Żal jej było wyrzucić na śmietnik cokolwiek, co nadawało się jeszcze do oczyszczenia i mogło się przydać. Nie spotkałam dotychczas człowieka, który tak lubił pracę jak Grulowa. Czy trzeba czy nie, zawsze coś sobie wynalazła do roboty. Podejrzewałam, że ona także pokochała to domostwo. Niechętnie wracała do zapadającej się w ziemię chałupy z głuchą siostrą, bratem przygłupem i kundlem gubiącym ze starości zęby. Z filiżankami kawy i resztkami "szybkościowej" szarlotki pieczonej sposobem pani Aldony, znalazłam się znów w towarzystwie dziennikarza. Tkwił na schodach nieporuszony, tak jak go pozostawiłam. Królicy nigdzie nie dostrzegłam. - Zadała mi pani zaskakujące pytanie... - rzucił na przywitanie. Wyglądał tak, jakby przez cały czas zastanawiał się, co chciałam powiedzieć. - Nie dostrzegam w moim pytaniu nic, co mogłoby zaskoczyć - postawiłam tacę między nami. - Pachnie cudownie... - pociągnął nosem, mrużąc oczy. Przypominał odpasionego kocura. - A co do reinkarnacji to, Bogiem a prawdą, nie zastanawiałem się nad tym. Może istnieje, a może wymyślono teorię odradzania się ku zastraszeniu grzeszników? - uśmiechnął się wymownie. - Nikt nie chciałby po śmierci wieść niepewnego żywota, na przykład świni, przeznaczonej koniec końców na zakłucie... - Albo królicy w ciąży... - dodałam z udaną powagą. - A wie pani, nie zorientowałem się, w którym momencie i gdzie ulotniło się to białe stworzenie. Chociaż poświęcałem mu całą uwagę. A trzeba pani wiedzieć, że należę do ludzi spostrzegawczych, co łączy się także z moim zawodem. Proszę się przyznać, jak pani czaruje? To jakaś sztuczka... Rozglądałem się także za dzieckiem... - patrzył na mnie wyczekująco. - Albo pani ze mnie zakpiła, albo ma pani córeczkę... Upił łyk kawy, pochwalił smak, zapytał o gatunek i cenę. - Nie zakpiłam z pana. Nie mam także córki. Dziwię się jedynie, że nie interesował się pan dotychczas reinkarnacją i parapsychologią, przebywając dłuższy czas w Tybecie i pisząc o nim książkę... - popatrzyłam podejrzliwie w jego stronę. Coś mi się nie zgadzało. - Ach! - żachnął się - łapie mnie pani za słówka... - Uczynił niecierpliwy ruch głową. Dostrzegłam, że jego włosy miały wyraźną tendencję do schodzenia w dół, odsłaniając wypukłe czoło. - Literatura a rzeczywistość... - zaczął tak jakoś enigmatycznie. W tym właśnie momencie dopadła schodków zdyszana Grulowa. - Jezus Mario, chebojcie i to wartko! - krzyczała schrypniętym głosem. - Przecie wasa sąsiadka umiero. Ducha zaroz wyzionie. Juz do niej doktora przywiedła, a łona ciągiem fce ino gaździnkę widzieć... - załamała ręce teatralnym gestem, całkiem do niej nie pasującym. - Jo juz lece po ksiendza! - raz jeszcze wrzasnęła strasznym głosem zawracając ku furtce. - Boże, co się stało? - zerwałam się z miejsca. Ochlapałam przy tym kawą rękaw koszuli dziennikarza. Skoczył na równe nogi. Pośpiesznie wycierał plamę chusteczką. - Przepraszam! - krzyknęłam odruchowo i przerażona pobiegłam za Grulową. - To ja już sobie pójdę - wyrzucił z siebie z widoczną ulgą i popędził wraz ze mną ku szeroko otwartej furtce. Nie oglądając się za pozostawionym na drodze dziennikarzem, dopadłam do drzwi domu pani Aldony. Były otwarte. Serce waliło mi nieprzytomnie, utrudniając oddech. Wbiegłam na pięterko po dwa stopnie naraz i błyskawicznie znalazłam się w jej pokoju. Poza nią i psem nie było nikogo. Siedziała w wyplatanym fotelu, układając napoleońskiego pasjansa. Przed nią na stole parowała filiżanka z malinową herbatą. Zapach malin mieszał się z goryczkowatą wonią rdzawych cynii. Stały w dużym gliniaku w smudze słońca. Stałam przez chwilę jak skamieniała, nie wierząc własnym oczom. Uchylonymi ustami z trudem chwytałam oddech. - Jeszcze żyję, droga pani Egi - wypowiedziała surowym, karcącym głosem. - Ale niechybnie wpędzi mnie pani wkrótce do grobu... - podniosła na mnie błękitne, czułe w wyrazie oczy. - Leoncjusz nazwałby panią aniołem dobroci, choć wiadomo, że to przygłup i fantasta. Natomiast ja, mimo całej do pani sympatii powiem, że ma pani źle w głowie, a pani naiwność graniczy z głupotą... - odchrząknęła i popatrzyła na mnie nieśmiało, ze skruchą. - To ja, przez panią, o mało nie padłam na zawał... - wydukałam wreszcie kładąc rękę na sercu. - O co tu właściwie chodzi, co się takiego stało? Nic nie rozumiem... - z trudem panowałam nad łamiącym się głosem. - Niech pani najpierw usiądzie, kochana pani Egi... I proszę wypić kieliszeczek nalewki - sięgnęła pod stolik, wyciągając pękatą ciemną butelkę. Wyjęła z szuflady zawinięte w serwetkę dwa srebrne kieliszki. Podała mi jeden. Drżał lekko w moich palcach. Do wiadomości o konającej sąsiadce dołączyła jeszcze irytacja z głupiego, jak sądziłam, żartu. - Ale co się właściwie stało? - ponowiłam pytanie, upijając machinalnie łyk słodkiej nalewki na różanych płatkach. - Widzę, że z dwojga złego lepszy będzie Kanadyjczyk... westchnęła ciężko, wpatrując się we mnie ze smutkiem. - Chociaż on pani nie sądzony, to przynajmniej uchroni panią przed jakimś oszustem matrymonialnym, złodziejem, a może nawet mordercą... - wyrzuciła z siebie na jednej nutce. - Nie dalej, jak zimą ubiegłego roku, wdarło się dwu młodych opryszków do młodej osoby zamieszkującej samotnie w willi pod Rabką i to pod pretekstem, że szukają na tydzień kwatery. Jeden z nich miał nawet narty na plecach. Zgwałcili, skatowali, nożem rzeźnickim gardło poderżnęli, a na koniec wszystko co cenniejsze załadowali na ciężarówkę i wywieźli. Pisano o tym... - dodała, żebym nie posądziła ją widocznie o zmyśloną opowieść. - A pani bez zastanowienia pod dach nieznajomego wpuszcza... - wyrzut zabrzmiał w jej głosie. - Przecież... - usiłowałam coś wtrącić, ale nie pozwoliła dojść do słowa. - Musiało najść na panią wielkie chciejstwo. Wówczas popełnia się głupstwa, pani Egi... - pokiwała ze współczuciem głową, jakby stała już nad otwartą mogiłą. Poczułam się nieswojo. - Czy pani wie, przynajmniej, kim jest ten facet, co go pani tak lekkomyślnie zaprosiła na kawę? Grulowa przyleciała do mnie cała w nerwach... - Oczywiście, że wiem! - przytaknęłam z przekonaniem. - To dziennikarz. Szuka na kilka miesięcy spokojnego miejsca do pracy. Pisze książkę - uzupełniłam. - To jest z pewnością wcieleniec, pani Egi, a nie żaden pisarz. Mają tu w Zakopanem dwa swoje Domy Pracy Twórczej, to by z pewnością w którymś siedział. - Wcieleniec? A cóż to takiego? - powtórzyłam nieznane mi słowo. - Naturalnie, że tak! Tym razem widocznie wcielił się w dziennikarza. W ubiegłym roku był zapewne spędzającym urlop w górach przedstawicielem amerykańskiej firmy. Podawał się może także za lekarza weterynarii szukającego na parę tygodni kwatery po rozwodzie z żoną. W innych znów miejscowościach przedstawiał się jako reżyser z telewizji. Za każdym razem wynajmował kwatery jedynie u samotnych kobiet. Zawsze znalazła się jakaś łatwowierna. Niektóre liczyły na małżeństwo, inne tęskniły za miłością lub szukały dobrze płacącego lokatora. Jeszcze inne liczyły na "złotą rączkę" w domu, bo dziś o dobrego fachowca trudno. I nawet jeśli się go znajdzie, to byle naprawa kosztuje majątek... - westchnęła i dodała z żalem: - Tylko ten latawiec Leoncjusz wciąż gdzieś w świecie... Już nawet przestałam do niego pisać. A o takim wcieleńcu prasa rozpisywała się szeroko. Wszystkie swoje ofiary ograbiał z pieniędzy, z kosztowności, nie mówiąc już o wstydliwych sprawach. Żadna z nich nie chciała zeznawać, a to z głupiego wstydu. Gdyby wszystkie zechciały stawić się na rozprawę, przed sądem ciągnęłaby się kilometrowa kolejka... - dodała z rozbrajającym uśmiechem. - Skąd pani o tym wszystkim wie? - powątpiewałam nadrabiając miną. - Wiele pisano, mówiono w radio, a ja znałam relacje mojej znajomej z Nowego Targu. Odziedziczyła dom po rodzicach. Mąż zmarł przed trzema laty, więc jej się ckniło za kimś, z kim mogłaby pójść do kina, do kawiarni, pojechać na jakąś wycieczkę. Postanowiła wynająć pokój na sezon samotnemu panu. I znalazł się taki. Wyglądał solidnie. Opłacił z góry za dwa miesiące i wyglądało, że pozostanie dłużej. Szybko się zadomowił, nie było z nim żadnych kłopotów. Nawet pralkę zreperował. Przebąkiwał coś nawet o ślubie... - uśmiechnęła się - a po sześciu tygodniach wyjechał w interesach do Szczecina na trzy dni i nigdy już "pana inżyniera" więcej nie zobaczyła. Pozostały po nim jedynie gacie i dwa brudne podkoszulki. Natomiast zginęła biżuteria i uciułane dolary, nie licząc sporej sumy podjętej z konta na wspólną wycieczkę do Japonii - zakończyła z westchnieniem. - Jest pani pewna, że dziennikarz to ten sam oszust? - spoglądałam z niechęcią na noski moich pantofli, jakby to właśnie one czemuś zawiniły. - Głowy dać nie mogę, ale lepiej na zimne dmuchać niż raz się sparzyć... - zakończyła z filozoficznym spokojem. - Tak nie można, pani Aldono... - podniosłam na nią wzrok. - Mógł to być najprzyzwoitszy człowiek. Łatwo wyrządzić komuś krzywdę... - upierałam się bez większego przekonania. Przypomniałam sobie nagle, że w obecności mego przypadkowego gościa znów pojawiła się dawno nie widziana królica, a dotyk dłoni na karku także nie był złudzeniem. - Królica wróciła... - wypowiedziałam mimo woli głośno, z przejęciem i zgrozą. - Widomy znak, że się nie myliłam! - ucieszyła się pani Aldona. - Ostrzeżenie przed oszustem, a kto wie, może nawet przed mordercą... - w oczach błysnęły iskierki lęku. - Mówiłam pani, że rodzina z zaświatów czuwa. Zjawiła się nawet w pełnym słońcu, aby panią ostrzec przed niebezpieczeństwem... - popadła w zamyślenie. - Tyle się widzi zła i okropności w telewizji, że człowiek patrzy na każdego przybysza podejrzliwie, a ja modlę się coraz żarliwiej o powrót Leoncjusza... - dodała ciszej i jednym wprawnym ruchem zgarnęła karty ze stołu, odkładając je na bok. - Stawiam już dziś trzeciego pasjansa i żaden nie wychodzi. - A powinien? - westchnęłam, uśmiechając się blado, z przymusem. - Stawiając go pomyślałam, że jeśli wyjdzie, Leoncjusz wkrótce zawita w domu. - Błogi uśmiech wypełzł na delikatne w rysunku usta. - Chociaż to idiota i narwaniec, ale serce u niego złote, a przy tym bardzo "ozdobny" mężczyzna... - zakończyła z westchnieniem. Pomyślałam, że to ją widocznie naszło chciejstwo, o które mnie posądzała. Zmieniłam dyskretnie temat. - Ta moja rodzina po tamtej stronie... - zaczęłam z namysłem - zapewne sądzi, że nie ma na nią mocnych i dalej będzie mnie nawiedzała w różny sposób? - zamyśliłam się, popatrując na dzbanek z cyniami. Wyglądały pięknie i dekoracyjnie w smudze słońca. - Należy się tylko cieszyć - popatrzyła na mnie z wyższością - oznacza to przecież, że dom jest także pani przychylny, a duchy zmarłych nie dopuszczą do tego, aby się pani w nim nabawiła nerwowej choroby. Popatrzyłam w okno. Lekki wietrzyk poruszał białym muślinem firanek. Napływał falami zapach skoszonej łąki, suszącego się w zgrabnych stogach siana. - Nie jestem wcale pewna! Jeśli tak dalej pójdzie, a królica osiągnie rozmiary lwa, kto wie... - usiłowałam żartować. Mimo wszystko podchodziłam do dziwnych zjawisk sceptycznie, usiłując tłumaczyć je w jakiś racjonalny sposób, chociaż ze zwykłej logiki nic nie wynikało. - Lękam się trochę rodzinnego domostwa... - westchnęłam. Pomyślałam jednocześnie z nadzieją o Parszywcu. Był gdzieś tam w świecie, czekał na mnie i właściwie powinnam go poślubić. Przenieść się może nawet do Kanady. Posiadłość wynająć albo sprzedać. Moje rozmyślania były jednak zwykłą sztuką dla sztuki. Pokochałam ten dom. Włożyłam zbyt wiele pracy, serca i energii w jego odbudowę, aby teraz wszystko rzucić i osiąść w Kanadzie z człowiekiem, co do którego nie miałam całkowitej pewności, że chcę się z nim związać na stałe. Tylko czasami wydawało mi się, że jestem w nim zakochana. Doceniałam także dobre cechy jego charakteru, widziałam w nim ojca dla moich dzieci, ale... To "ale" było niepokojące, nie gwarantowało tego, czego spodziewałam się od losu - wielkiej, obustronnej miłości. Jednak nie miałam, jak dotąd, żadnego wyboru, a Parszywiec z całą pewnością darzył mnie uczuciem i dążył uparcie do małżeństwa. - Boi się pani swego domostwa? - powtórzyła po chwili z niedowierzaniem. - Wiem, że bywają domy nieprzyjazne ludziom, że istnieje coś takiego jak "choroba czterech ścian", ale nic z tych rzeczy nie można powiedzieć o pani posiadłości. No, może tylko, że jest nawiedzona! Lecz jedynie przez rodzinę - zastrzegła się. - Rodzina, jak widać, upodobała sobie panią i jak dotąd żadnej krzywdy ani przykrości nie uczyniła. Sama pani przyzna, że ta dziewczyneczka to milutkie i ładne dziecko. Tyle, że martwe... Królica też sobie niczego. Może raczej samiec, jeśli ciągnie uparcie do sypialni... zawiesiła głos. - Skąd można wiedzieć, jakie upodobania miał któryś z pradziadków i za jakie grzechy odrabia swoją karę pod postacią zwierzęcia futerkowego? To i tak szczęśliwie, że nie wcielił się w kozła... - Nie słyszałam o "chorobie czterech ścian"... - wtrąciłam szybko, aby przerwać potok słów pani Aldony i domysły na temat zmarłych członków mojej rodziny. - Niejedno na ten temat czytałam. Wcześniej jeszcze Leoncjusz się tym interesował i często rozmawialiśmy o takich różnych złowrogich miejscach i związanych z nimi historiami... - oznajmiła, opuszczając oczy na niedbale rozrzuconą talię kart. - Mnie także to zainteresowało - wtrąciłam zachęcająco. - Ezoterycy, jak mówił Leoncjusz, nazywają ludzkie siedziby "magicznymi skrzyniami" składającymi się z czterech ścian, sufitu i podłogi. Mieszkający w nich ludzie są uwięzieni w sieci linii i rozmaitych sił. Od tego, czy są one względem siebie harmonijnie zrównoważone, zależy ludzkie zdrowie, a nawet szczęście i życiowe szanse. Wiedzieli o tym już starożytni, a przede wszystkim Chińczycy. Wynaleźli wiele sposobów na uzdrowienie przestrzeni. Leoncjusz mi tłumaczył, że my sobie nawet nie zdajemy sprawy, że wszędzie jesteśmy atakowani przez różne energie. W pracy, w domu, w miejscach wypoczynku... - wyliczała w skupieniu, jakby usiłowała dokładnie zrelacjonować rozmowy z Leoncjuszem. Pomyślałam, że chociaż nazywa go idiotą, Leoncjusz jest dla niej widocznie kimś w rodzaju wyroczni. Nie przypuszczałam, że miłość do mężczyzny może tak całkowicie opętać kobietę, jak moją sąsiadkę uczucie do Leoncjusza. - Te energie, droga pani Egi, rodzą się nieomal ze wszystkiego, co nas otacza. Także i z Kosmosu. Wytryskują spod ziemi, na której stoi budynek. Z materiałów, z których go zbudowano, z przedmiotów, a nawet z dekoracji, której geometria wysyła promieniowanie "kształtu". Rodzą się te energie z linii wymyślonych przez architekta, z pamięci ścian, które zatrzymały w sobie nieprzyjemne lub dramatyczne wydarzenia... One to zatruwają atmosferę żyjących... Dlatego nie należy odwiedzać szpitali i cmentarzy... - mówiła jak w transie, popatrując na mnie, czy uważnie słucham. - W jaki sposób można złu zaradzić? - wtrąciłam, przejęta apokaliptyczną wizją. - Leoncjusz twierdzi, że przed wpływem niewidzialnych energii może uratować jedynie opuszczenie fatalnego miejsca. Jeśli się mieszkaniec na to nie zdecyduje, zacznie chorować na neurastenię, depresje, rozmaite psychozy, aż dojdzie do samobójstwa. - Ależ to nierealne! - wykrzyknęłam impulsywnie. - Najlepiej więc o energiach nie wiedzieć, nie rozmyślać, bo i tak nie ma się na to większego wpływu. Wszelkie ucieczki są nie do spełnienia, względnie niewiele mogą zmienić. Jeśli nawet opuszczę moje domostwo i przeniosę się do innego, to wcale nie znaczy, że w tym innym nie dopadną mnie wszystkie złowieszcze energie, przed którymi uciekłam. - Wzruszyłam ramionami. - Według tej teorii nie istnieje dom ani miejsce, w którym nie wydarzyły się jakieś tragedie, w którym nie stoją przedmioty emanujące niedobrą energią. Można więc tak przez całe życie wędrować od domu do domu i nic pozytywnego z tego nie wyniknie. Jednym słowem, pani Aldono, błędne, zaczarowane koło... - zakończyłam i świat wydał mi się przysypany popiołem. Sięgnęłam po następny kieliszek nalewki. Była słodka i aromatyczna. Bardziej przypominała gęsty sok niż alkohol, ale smakowała dobrze. - Pani Egi, ja wiem tylko jedno. W Stanach Zjednoczonych i na zachodzie Europy lekarze, którzy nie mogą znaleźć źródła rozmaitych, uporczywych przypadłości u swoich pacjentów i nie znajdują konkretnych ich przyczyn, a na określony typ dolegliwości cierpią mieszkańcy jednego domu, bloku czy nawet okolicy, nazywają to "chorobą czterech ścian". Nie mają żadnych wątpliwości, że ich źródłem jest sam dom lub miejsce, gdzie się znajduje. Jeden z członków Akademii Nauk w Nowym Jorku opracował metody badania i uzdrawiania takich "złowrogich" miejsc. - I co z tego wynika? Kogo stać na wieczne przeprowadzki, zmiany mieszkania albo jego "uzdrowienia"? Kto ma czas przeprowadzać takie eksperymenty? - wzruszyłam ramionami. - Świata nie zamieszkują sami milionerzy. - To prawda... - westchnęła z rezygnacją pani Aldona - ale próbować można... - Otóż ja postanowiłam spróbować! - odezwała się we mnie przekora i chęć dokuczenia tej Bogu ducha winnej kobiecie, która w dobrej wierze pozbawiła mnie towarzystwa dziennikarza. - Postanowiłam zamknąć na cztery spusty moje nawiedzone domostwo i zamieszkać w Kanadzie... - popatrzyłam na nią z ukosa. - Boże, tylko nie to, pani Egi... - jęknęła i łzy napłynęły jej do oczu - tego pani nie może zrobić. - Mogę! - upierałam się bez przekonania. - Wtedy rozminie się pani ze szczęściem, z miłością. Pozostanie pani jedynie niedosyt, tęsknota i żal za czymś bezpowrotnie utraconym - zakończyła wieszczym głosem, a mnie dreszcz przebiegł po plecach. Znów mi się wydało, że chłodna dłoń przesunęła się po moim karku. Z lękiem spozierałam na boki, czy nie przykicała za mną królica. - Niechybnie parafrenia... - pomyślałam z przestrachem i postanowiłam natychmiast zatelefonować do Ryszarda. Potrzebna mi była jakaś sensowna, pełna otuchy rozmowa. * Ubiegły tydzień września, pogodny i ciepły, minął nie na górskich wędrówkach, jak to sobie obiecywałam, ale na wykończeniu projektu architektonicznego. Szczęśliwie przypadł inwestorowi do gustu, nie było większych zmian, otrzymałam honorarium i mogłam wreszcie spokojnie wrócić do dalszego szperania w dokumentach i pamiątkach rodzinnych. Trzeba było wreszcie przejrzeć je do końca, chociaż sądząc po ilości nie wystarczyłby na to jeszcze i rok następny. Zapadał powoli ciepły zmierzch. Po świeżo malowanych ścianach kładły się cienie, łagodząc kontury mebli. W różowościach i błękitach dogasał pogodny dzień. Gorzko pachniały fioletowe astry w ozdobnej wazie z włoskiej majoliki. Pamiętała zapewne czasy miłości mego pradziada, Eutropiusza. Swoim urokiem i barwą przywołała cień legendarnej Franceski. Kazała zastanawiać się nad kruchością ludzkiego życia i trwałością kruchych na pozór przedmiotów... Lubiłam ten nieuchwytny moment przechodzenia zmierzchu w mrok nadchodzącej nocy. Trwałam długą chwilę w zamyśleniu, zapatrzona w pokój nasiąkający błękitną szarością. Z belkowanego sufitu zwieszały się gdzieniegdzie pęczki zasuszonych ziół i macierzanki. Zawiesiła je Grulowa przeciw urokom i dla tradycji. Nie miałam nic przeciw temu. Mój dom powoli zmieniał charakter, stawał się zamieszkały i przytulny. Zapaliłam lampę na biurku, sięgnęłam po pamiętnik jedenastolatki. Kartki, wypełnione kulfoniastym pismem, przybliżyły czas nieomal sprzed wieku. Dowiedziałam się o jakiejś ciotce Antoninie, która próbowała urodzić czwarte dziecko, ale jej się to nie udało i po trzech dniach straszliwych boleści i prób, wyzionęła wreszcie ducha ku zadowoleniu rodziny, gdyż nikt nie wytrzymywał dłużej jej krzyków. Dowiedziałam się również, że wówczas tatko dziewczynki dostał rozwolnienia, maman dwa razy zemdlała, a babunia, gdy tylko ustały jęki, przykładała do ust ciotki Antoniny lusterko, żeby się przekonać, czy już nie oddycha. Wujek Alfred przez te trzy noce grał z żalu w karty, że nie będzie miał syna, bo ciocia rodziła same dziewczynki. Przegrał w Krakowie cały ich posag, który w złotych rublach zakopał dziadek pod podłogą, nim jeszcze skonał z przejedzenia w drugi dzień świąt Wielkiej Nocy. Tatko powiedział wtedy do maman, że zjadł pół pieczonego świniaka z nadzieniem z gryczanej kaszy z boczkiem i skonał jak świnia, bo kto czym wojuje, to od tego ginie. Na następnych pożółkłych i rozłażących się nieomal pod palcami stronicach był opis jakiegoś pana Rafała. "... Pluł krwią, nosił tabaczkowe spodnie, a tatko mówił, że czuć już go trupem i należałoby trzymać go w sieni a nie wpuszczać na pokoje, bo i tak nic z ożenku z ciocią Celiną nie wyjdzie. Bo nim się zdecyduje oświadczyć, to ona już urodzi bękarta i cała afera wyjdzie na jaw, jeśli on w ogóle dożyje wiosny. Suchotnicy bardzo lubią umierać wiosną, a starsi ludzie w czasie hucznych świąt z przejedzenia albo zapalają się im flaki od nalewek na spirytusie, bo to pańska śmierć. Chłopstwo, jak powiedział Cypek, ginie od samogonu albo z głodu lub gnije w więzieniach za kradzież z pańskiego śpichlerza. A ja pewnie umrę z nudów, bo nic się u nas nie dzieje ciekawego. Nawet kuzyni nas rzadko teraz odwiedzają i tylko wciąż ktoś umiera i trzeba chodzić na pogrzeby, mówić szeptem, nosić ciemne sukienki i się modlić, a o zabawach to ani wspomnieć nie można. U nas trumny to z domu nie wychodzą, jak kiedyś powiedział Tosiek, bo nasza rodzina jest naznaczona piętnem nieszczęścia od chwili, gdy wybudowano ten dom dla jakiejś Włoszki i jej rodzina rzuciła klątwę. Nasz pradziad nie był patriotą, gdyż ożenił się z cudzoziemką sprowadzoną wraz z meblami z Włoch i Bóg go za to pokarał. Tatko powiedział, że pradziad powinien pomóc rodzinie, a nie wydawać pieniądze na dom dla przybłędy z Południa tylko dlatego, że zawróciła mu w głowie "tym interesem", co to dać mu wcześniej nie chciała. Nie bardzo wiem, o jakim interesie tatko mówił, bo pradziad żadnego sklepu nie prowadził, a ta Włoszka też nie miała nic do sprzedania, jak na przykład mąż cioci Rozalii. On posiadał "mięsny interes" w Nowym Targu w pobliżu Rynku. Jego też Pan Bóg pokarał za to, że nam wędlin nigdy na święta nie przysyłał i ciotka Rozalia uciekła od niego z Cyganem, co grywał na skrzypcach w karczmie za plebanią. Ale o tym nie wolno mówić. Ciotkę Rozalię od tego czasu wspomina się przy znajomych jako umarłą "w kwiecie wieku" przy porodzie, chociaż naprawdę to ona uciekła z tym Cyganem do Hameryki, a jej mąż od "mięsnego interesu" powiesił się w lesie na Kowańcu, bo ciocia Rozalia była podobno piękna od góry do połowy. Tak opowiadał kuzyn Eustachy, ten co wybił narzeczonemu swojej siostry trzy przednie zęby, jak ich zastał nocą całujących się w altance. Siostra przez to nie wyszła za mąż i przez te wybite zęby urodziła dziecko, które oddano "na garnuszek". Nie wiem, co to znaczy i o jaki garnuszek chodzi, ale najważniejsze jest to, że kuzyn Eustachy miał z niej dużą wygodę i pociechę, gdyż prowadziła mu dom i dobrze gotowała. Tyle tylko, że nie pozwolił jej wychodzić do gości, bo miała wciąż oczy i nos czerwony od płaczu, a on nie lubi mazgajów. A ta ciotka Rozalia, co to tylko od góry była pięknością, miała podobno krzywe nogi i "kłębowaty tyłek" jak u starej kobyły. A prawdziwym patriotą był podobno w naszej rodzinie pradziad Walerian. Stryjek Edmund zawsze się o to sprzeczał z tatką, ale oni sprzeczali się o wszystko. Cieszę się, że znów do nas przyjedzie na Boże Narodzenie, ale już bez stryjny. Latem zatruła się rybą i zmarła w szpitalu w Krakowie, chociaż tatko twierdził, że zmarła od trutki na szczury, bo ryb to ona nie lubiła. A ja bardzo lubię stryjka, chociaż ma wąsy jak u naszego kota Maćka. Długie i rzadkie. Przywozi nam, dzieciom, prezenty i opowiada o różnych ciekawych rzeczach. Do tych rzeczy należy także pradziad Walerian. Walczył w Powstaniu Kościuszkowskim, a przedtem dużo czytał i kochał książki. Podobno bardziej nawet od prababki Agnieszki, bo była chorowita i głupia, i chowała pieniądze do puszki z cukrem albo w doniczkach z kwiatami. "Po upadku powstania w 1795 roku..." - tak zawsze zaczynał opowieść stryjek Edmund, Kozacy wywozili do Rosji Bibliotekę Załuskich. Sami byle jak zbijali skrzynie z desek i pakowali do nich wszystko jak leci. Niektóre księgi były duże i grube i nie chciały się zmieścić. Wtedy przepiłowywali je na połowę i upychali w tych ciasnych skrzyniach. Gdy się o tym dowiedział pradziad Walery, to chciał się zastrzelić z dwururki, ale mu prababcia odradziła. Do małego Olesia maman przyjęła mamkę z "mlecznymi piersiami", bo jak powiedziała kucharka, nasz pan nie lubi obwisłych podrażniochów, o czym dowiedziałam się od tej naszej Marylci, co ją maman wyrzuciła za jakieś "domowe łajdactwo". Wszystko to jest tajemnicze i nie wolno o nic pytać, bo i tak niczego nikt w rodzinie nie wie. Tylko w kuchni można dowiedzieć się ciekawych rzeczy, ale tam nie wolno nam dzieciom przebywać, żeby nie nabrać złych manier i nosa palcami nie wycierać, a także o brzeg spódnicy. Szykuje się u nas nowa śmierć. Prababcia cała puchnie i po kawałku pęka. Kuzyn Cypek twierdzi, że dość się już nażyła, bo przed miesiącem obchodziła dziewięćdziesiąte siódme urodziny, a on jest młody, ma wydatki na swoich studiach. Był ulubieńcem prababci i zapisała mu coś w spadku, ale nie powiedział co i tatko się zdenerwował, bo to znaczy, że my dostaniemy mniej, ale nie wiem czego. Ja miałam obiecane kolczyki, ale nikt nie wie, gdzie je prababcia schowała. Nasza kucharka, co wie wszystko, bo była u nas jeszcze przed moim urodzeniem, twierdzi że w materacu, ale prababci nie można ruszyć z miejsca, bo pęka, leci z niej woda i wciąż jeszcze puchnie. U nas na strychu stoją dwie nie używane trumny, bo tatko mówi, że jak się kupuje hurtem, to wychodzi taniej, a taka rzecz zawsze może się przydać. Maman mówi, że tatko zawsze ma rację i dobrze, że zamówił u cieśli więcej, bo z tego tuzina, to już niewiele zostało, a członków rodziny przybywa. Nasz furman nosi na strych trutki na myszy, żeby się do trumien nie dobrały, a ciocia Nacia, ta co przechodziła ospę i ma dzioby na twarzy jak w plastrze miodu i z tego powodu są kłopoty z jej zamążpójściem, przykazała mi, żebym się modliła o rychłą śmierć prababci. Wtedy ona zajmie wreszcie po nieboszczce pokój, bo jest duży i są w nim ładne meble, a ona ma najmniejszy i okno zamiast na ogród, to wychodzi na stajnię z kucami. One rżą po nocach i wtedy ją budzą, i ciocia się boi, bo po pokoju snują się jakieś cienie. Tatko mówi, że ciocia Nacia ma przywidzenia, a kucharka zaklinała się przed maman, że w domu straszy... ...Chciałabym już być dorosła. Nosić suknie do kostek i ściskać się gorsetem, bo bym się wtedy nadawała już "pod nóż", jak powiedział mi kuzynek, ten od wsuwania ręki pod spódnicę. Nie wiem, co to znaczy "pod nóż", ale musi to być coś chyba przyjemnego. Spytałam go o to, ale się tylko roześmiał i obiecał, że w odpowiednim czasie pokaże mi ten nóż, a jak będę grzeczna, to pozwoli mi z niego skorzystać..." Zamknęłam niedokończony, rozlatujący się pamiętnik z niewinnym rysuneczkiem serca w wianuszku z niezapominajek na pierwszej stronie. I śmiech mnie ogarnął, i groza. Wszelkie mity pękały niczym skóra na jakiejś prababce o nieznanym mi nawet imieniu. Świat legend mego dzieciństwa walił się w gruzy. Czego bym się nie doczytała w listach, dokumentach, jak chociażby ten pamiętnik dziecka, było tak różne od tego, czym mnie karmiono od najwcześniejszego dzieciństwa. Wpajano we mnie kult dla zmarłej, nieznanej rodziny, od pokoleń bez skazy. Stawiano ją za przykład i wzór wszelkich niedościgłych dla mnie cnót, najszlachetniejszych czynów, poświęceń i patriotyzmu. Byłam rozczarowana i zawiedziona. Postanowiłam impulsywnie, że nie będę już niczego dociekała, doszukiwała się prawdy obiektywnej, rozczytywała w tajemnicach rodzinnego gniazda. Spalę to wszystko i uznam za niebyłe. Odetnę się od wątpliwej jakości korzeni. W czułej, dobrej pamięci zachowam tylko ponadczasową historię mego pradziada Eutropiusza. Wzrastała wraz ze mną, dostarczała wzruszeń. Była najpiękniejszą, najbliższą sercu legendą, symbolem wiernej, niespełnionej miłości. Czymś nieuchwytnie pięknym i wzruszającym, chociaż nieskończenie smutnym. Kochałam od dziecka tych oboje nieznanych i legendarnych członków mojej rodziny i tylko ich należało zachować w dobrej pamięci. Przez nich właśnie odbudowałam domostwo stworzone przez pradziada z miłości do przyszłej żony. Zachowam także fotografie i nieliczne po nich pamiątki, a wszystko inne wyrzucę na śmietnik niepamięci i zapomnienia, jakby nigdy nie istniało. Nie chciałam już grzebać się w przeszłości. Powinnam żyć własnym życiem. Założyć wreszcie rodzinę, przegnać z domostwa rzeczywiste czy też urojone zwidy, zacząć wszystko od nowa w starym, a jednak już nowym domu... Zamknęłam niedokończony pamiętnik, rzuciłam do szuflady z innymi dokumentami. Zatrzasnęłam ją niczym wieko nad trumną ze zwłokami i podniosłam słuchawkę telefonu. Dłuższą chwilę czekałam na połączenie z Kanadą. Wreszcie odezwało się ciche, wypowiedziane zmęczonym głosem: - Hallo. - Parszywiec... - wyszeptałam ciepło, - to ja... bardzo się za tobą stęskniłam. Przyleć do mnie, chociażby tylko na weekend. - Boże, to ty, Elwiro? Co za cudowna niespodzianka... - głos jakby się ożywił. Był jednak trochę zmieniony. - Czy coś się stało? - zapytałam ostrożnie. - Dość długo nie odzywałeś się... - uzupełniłam z lekką pretensją w głosie. - Zaledwie przedwczoraj przywieziono mnie ze szpitala... - usiłował nadać głosowi bagatelizujący ton. - Czy coś poważnego? - zatrwożyłam się. - Złamałem nogę z przemieszczeniem i to w fatalnym miejscu. Jestem na dłuższy czas unieruchomiony. Co za pech! - dorzucił z rozgoryczeniem. - Właśnie teraz, gdy chcesz, żebym przyleciał. - Nic straconego. Wyzdrowiejesz, to przylecisz... - usiłowałam ukryć w głosie rozczarowanie. Parszywiec był mi teraz bardzo potrzebny. Jednocześnie należało go jakoś pocieszyć, dodać otuchy. Szukałam odpowiednich słów. - Nie sądzę, żebym mógł to uczynić w najbliższej przyszłości. Najwcześniej przed Bożym Narodzeniem, jak dobrze pójdzie... - A więc święta spędzimy razem - zadecydowałam, nadając głosowi wesołe i kategoryczne brzmienie. - Będę najszczęśliwszym człowiekiem... - ożywił się. - Na razie jednak mam kłopoty... - dodał z westchnieniem. - Czy będziesz się może widziała z Gacuniem? - Wybieram się w najbliższych dniach do Warszawy. Chcę pójść wreszcie do teatru, zobaczyć się z naszymi chłopakami i zrobić drobne zakupy... - Czy suknię ślubną uważasz za drobny zakup? - zadał żartobliwym tonem podchwytliwe pytanie. - Skąd ta pewność, że o niej myślałam? - przekomarzałam się. Uświadomiłam sobie, że nie byłoby od rzeczy zająć się tym wcześniej. Rozejrzeć się za czymś atrakcyjnym, nie odkładać zakupu na ostatnią chwilę. Byłam właściwie zdecydowana poślubić Parszywca. - Serce mi podpowiedziało... - podtrzymywał żartobliwy ton. - Bardzo ci noga dokucza? - zmieniłam temat, żeby poczuł, że się o niego troszczę. - Tyle, ile trzeba - bagatelizował - najgorsze, że jestem całkowicie unieruchomiony i to na długo. - Masz przynajmniej kogoś, kto się tobą opiekuje? Przebiegło mi przez myśl, że może powinnam zamknąć domostwo, powierzyć je Grulowej, a samej polecieć na jakiś czas do Kanady. - Mam od wczoraj wykwalifikowaną pielęgniarkę. - Dochodzącą? - spytałam bez żadnej ubocznej myśli, przejęta jego chorobą. - Zamieszka u mnie. Właśnie pojechała po swoje osobiste rzeczy. Na razie zaangażowałem ją na dwa tygodnie, a później zobaczymy - westchnął. - Polecił mi ją zaprzyjaźniony lekarz. Ma świetne referencje. - Miła przynajmniej? - Sympatyczna. Wydaje się być troskliwa i delikatna. - To dobrze. Będę spokojniejsza wiedząc, że jesteś pod dobrą opieką - powiedziałam bez entuzjazmu. Poczułam irracjonalną niechęć do tej nieznanej kobiety. Chciałam nawet zapytać, czy młoda i ładna. Byłoby to jednak głupie i banalne pytanie. Mógłby pomyśleć, że jestem o niego zazdrosna, a tego nie chciałam. - Tak mi przykro, Parszywiec, że cierpisz... Gdyby to było bliżej, to bym cię odwiedziła... - zawiesiłam głos, aby dać mu chwilę do namysłu i jakiejś decyzji. Gdyby bardzo o to prosił, mogłabym polecieć na kilka dni do Kanady. Nie najgorzej zarobiłam na projekcie. Nie musiałabym nawet naruszać kapitału. - Byłoby prawdziwą radością spotkać ciebie, ale nie chciałbym, żebyś widziała mnie w chorobie. Nie wyglądam najlepiej, a moje samopoczucie też pod psem - uzupełnił z westchnieniem. - Będę za to często telefonował, jeśli pozwolisz... - Oczywiście! - wykrzyknęłam. - Ja także nie omieszkam dowiadywać się o twoje zdrowie. - Jeśli będziesz widziała się z Gackiem, to poproś go, aby przysłał mi wreszcie dokumenty, o które prosiłem. Wiem wprawdzie, że organizuje jakąś nową wystawę, jest bardzo zajęty, ale jednak... - nie dokończył. - Jakie dokumenty? - wpadłam mu w słowa bez zastanowienia. - On będzie już wiedział. - To dobrze. Przypomnę mu o tym - skwitowałam. - Elwira, nie będę mógł doczekać się Bożego Narodzenia... Czy podtrzymujesz obietnicę? - zapytał, ściszając głos. - Jaką obietnicę? - udawałam zdziwienie. - W ostatniej rozmowie wspomniałaś, że wszystko przed nami, że... - To prawda! - przytaknęłam. - Wyzdrowiejesz, przyjedziesz i kto wie, kto wie... - roześmiałam się. - Rozejrzę się za ślubną suknią. Oczywiście bez zobowiązań! - zastrzegłam ze śmiechem. - Nie będę mógł doczekać się Świąt! - oświadczył z powagą. - Ja także - powiedziałam ciepło. - Ogromnie lubię Boże Narodzenie - dodałam szybko, żeby nie przewróciło mu się ze szczęścia w głowie, - już mi się marzy w salonie choinka do sufitu, pełna świecidełek i słodkości. Taka wspaniała, jaką pamiętam z dzieciństwa... - Pomogę ci ją ubrać. To rola mężczyzny. - Ubierzemy ją razem. - Nie mogę doczekać się tej chwili i... - nie dokończył tego, co chciał powiedzieć. - Przepraszam cię, Elwira - rzucił szybko, - przyszła pielęgniarka z lekarzem. Zatelefonuję jutro. Kocham cię... Odłożył słuchawkę. * W nocy zaczęło padać. Obudził mnie monotonny szelest spływających po liściach kropli. Przez chwilę wsłuchiwałam się w deszcz uderzający o szyby. Nie byłam pewna, czy to on zbudził mnie z głębokiego snu. Noc była ciemna, bezksiężycowa. W pokoju panował mrok. Rozejrzałam się niepewnie sennym wzrokiem, czy nie dostrzegę gdzieś królicy albo czegoś równie dziwnego. Nic się jednak nie działo. Uświadomiłam sobie natomiast, że po raz pierwszy od miesięcy coś mi się śniło. Nie mogłam sobie jednak wiele przypomnieć z tych sennych majaków poza fragmentem jakiejś kamiennej studni, do której zaglądałam. Obróciłam się na drugi bok i ponownie zapadłam w sen. Ranek był równie deszczowy jak noc. Po szarości nieba kłębiły się ciężkie, nabrzmiałe wilgocią chmury. Gęsta mgła zasnuła Giewont i mogło się wydawać, że nigdy go za oknem nie było i nie ma. W pokoju panował chłód. W grubym szlafroku powlokłam się do łazienki. Wzięłam gorący prysznic i powróciłam do łóżka. Była jeszcze zbyt wczesna godzina, żeby zaczynać dzień. Usiłowałam zasnąć. Wtuliłam głowę w poduszkę, zaciskałam powieki, ale sen nie nadchodził. Natomiast zaczęły nasuwać się niezbyt wesołe myśli. Pojawił się przed oczami Parszywiec, który akurat teraz musiał złamać nogę i chociaż powinien, to nie mógł przyjechać. W takie właśnie smutne, deszczowe dni samotność w dużym i pustym domu dokuczała najbardziej. Pomyślałam także o dziennikarzu. Wydawało mi się nieprawdopodobne, aby mógł nim w rzeczywistości nie być. Nie wyglądał na oszusta, chociaż jego drapieżne w wyrazie oczy nie budziły we mnie większej sympatii. Jednak w taki słotny dzień byłoby przyjemnie porozmawiać o książkach, o jego dziennikarskich wędrówkach, ciekawych przygodach. Nie znałam Tybetu. W pogodne dni może miałabym w nim partnera na dłuższe górskie wycieczki. Wyglądał na wysportowanego mężczyznę. Rozzłościłam się któryś już raz na sąsiadkę, a także na Grulową. Niepotrzebnie pobiegła do pani Aldony. Z westchnieniem sięgnęłam po pierwszą książkę z brzegu. Pokaźna sterta piętrzyła się tuż przy łóżku na dywanie. Zerknęłam na tytuł, przekartkowałam i odłożyłam. Włączyłam radio: "...bo do tanga trzeba dwojga... ", zawodził męski głos w argentyńskim stylu. Nie tylko do tanga - pomyślałam z żalem i ciężkim westchnieniem. Uśmiechnęłam się kwaśno i zeszłam do kuchni. Nic dobrego nigdy nie wynikało z porannych rozmyślań w słotną pogodę. Albo się czymś zirytowałam, albo roztkliwiałam się niepotrzebnie nad sobą, zahaczając o czas przeszły tak jeszcze niedawno dokonany. Przy śniadaniu przyszło mi do głowy, że najwyższa pora postarać się o jakiegoś psa. Najchętniej dużego, wiernego kundla. Grulowa przebąkiwała coś o podhalańskim owczarku. Suka jej sąsiadki lada dzień spodziewa się potomstwa. Nie byłam jeszcze całkiem zdecydowana. Liczyłam się z tym, że może trzeba będzie odwiedzić Parszywca w Kanadzie, chociaż trzymało mnie tu jeszcze wiele spraw związanych z domostwem. Coraz bardziej zżywałam się z myślą, że przyjedzie w grudniu, weźmiemy wtedy ślub, a wszystko inne jakoś się ułoży. Może zakocha się także w domostwie i zechce w nim pozostać, nie wróci do Kanady. Ze smakiem zjadłam dwie kromki razowca z masłem i miodem, popiłam szklanką mleka. Przez chwilę gapiłam się w okno. Deszcz nieustannie siąpił. Ciężkie, nisko wiszące chmury przybrały granatowy odcień i nic nie zapowiadało, że się rozpogodzi. Z niepokojem myślałam jak wytrzymam tu późną jesienią, gdy zaczną się chłody i szarugi, o których wspominała pani Aldona. Twierdziła, że już we wrześniu lubi na Kasprowym sypnąć śniegiem, a wówczas i Giewont pokrywa się bielą. Zapobiegliwa Grulowa od tygodnia już zarządziła rąbanie drew na zimę do kominka. Jeszcze wczoraj przed dawną stajnią górale piłowali grube pnie na kawałki. Później rąbali je siekierą na poręczne szczapy. W odbudowanej szopie, którą zdecydowałam się przeznaczyć na garaż, układali je aż pod sam sufit. Wiosną postanowiłam kupić dobry wóz. Jeszcze się tylko wahałam, czy nie zrobić garażu w dawnej stajni kuców. Od paru dni w całym obejściu pachniało świeżym drewnem. Grulowa często przesiadywała na pniu pod starą lipą, komenderując robotnikami niczym ekonom. Sama była szybka w robocie i wciąż się jej wydawało, że zbyt wolno pracują. Kłóciła się z nimi zażarcie i hałaśliwie. Podkpiwali z niej dobrodusznie, przymawiając się o piwo, a także podśpiewywali o dziewczynie, która im się zwidziała na turni jako "kupa gnoja". Okazało się później, że była to taka sobie miła, towarzyska pogawędka przy pracy. Powoli wsiąkałam w to moje otoczenie i na wpół wiejskie życie. A chociaż broniłam się przed nim, to tak naprawdę niczego nie chciałam na razie zmieniać. Raczej coś - a właściwie kogoś - do niego dodać. Wówczas byłoby dopiero w pełni to, co być powinno. Po śniadaniu, odziana w ciepły dres, zasiadłam w moim niedawno urządzonym gabinecie do zaległej korespondencji i drobnych urzędowych spraw, które należało wreszcie załatwić. Kawę miałam wypić dopiero około południa, w towarzystwie pani Aldony, jak jej to wcześniej obiecałam. Podczas ostatniej bytności "w mieście" zaopatrzyłam się w jej ulubione makaroniki z mielonych włoskich orzechów z miodem. Zaopatrywałam się w nie na Krupówkach, w pobliżu "Orbisu". Były tutejszą specjalnością. Przed tygodniem wysłałam całe ich pudło na adres Ryszarda. Obaj panowie byli nieprzeciętnymi łasuchami. Nie mogli się przez telefon nachwalić ich smaku. Zrewanżowali się świeżutkimi pączkami od Bliklego, przesłanymi przez okazję. Doręczył je młody chłopak w wystrzępionych dżinsach i z brylantowym kolczykiem w uchu. Przedstawił się jako Kiciek. Był studentem trzeciego roku chemii. Wypiliśmy po szklance ice tea o smaku malinowym i powędrował z plecakiem w góry. Z wydzielającej delikatną woń kamfory szuflady biurka wyciągnęłam szarą papeterię o fakturze papieru, imitującej płótno. Zaadresowałam trzy koperty, nakleiłam znaczki. Pierwszy list zaczęłam pisać do przyjaciół moich rodziców. Mieszkali w Szkocji. Podtrzymywałam z nimi korespondencję. Opiekowali się grobami moich bliskich. Zaledwie skończyłam kilka pierwszych zdań, gdy usłyszałam jakiś rumor na dole. Grulowa przyszła wcześniej - pomyślałam, - zapowiadała na dzisiaj prasowanie, co jak obliczyła, powinno zająć jej połowę dnia. Wielkie podwórze przez kilka dni wyglądało jakby za chwilę miało odpłynąć pod białymi żaglami prześcieradeł wydętych wiatrem. Uważała, że strych nadaje się wyłącznie do zimowego suszenia. Latem zaś bielizna musi się wygrzać w słońcu i na ciepłym wietrze, gdyż w tych "żywiołach", jak je określiła, siedzi zdrowie. Także żaden upiór nie nawiedzi śpiącego pod tak suszoną bielizną. Chociaż buntowałam się przed podobną "dekoracją", musiałam ustąpić. Poparła ją gorąco moja sąsiadka. - Pani Grulowa! - krzyknęłam - niech pani tu do mnie zajrzy. Nie było żadnej odpowiedzi. Trzasnęły jedynie drzwi i znów podniósł się rumor w holu, jakby ktoś walił pokrywkami o garnki. Z pewnością nie słyszy - tłumaczyłam sobie i raz jeszcze krzyknęłam trochę głośniej. Po chwili dały się słyszeć na schodach ciężkie, skradające się kroki. Poczułam się nieswojo. Przestraszyłam się, że ktoś obcy zakradł się do mieszkania. Byłam jednak pewna, że drzwi na dole były z całą pewnością zamknięte, ale dla złodzieja i okienko piwniczne może być dobre. Z całą pewnością nie były to szybkie hałaśliwe kroki Grulowej. Deszcz nieustannie padał, uderzając ukośnie o szyby. Góry dymiły, nie było ich prawie widać. Stwarzało to przygnębiający nastrój, pobudzało wyobraźnię w nie najlepszym kierunku. - Pani Grulowa! - zawołałam raz jeszcze, bez przekonania, łamiącym się głosem i podniosłam się od biurka. Wyjrzałam na schody. Drzwi były uchylone tak, jak je zostawiłam. Stopnie tonęły w mroku. Zapaliłam światło. Nie było nikogo, panowała cisza. Z ociąganiem zeszłam powoli na dół. Hol był pusty. Pokoje na dole także. Frontowe drzwi zamknięte. Odetchnęłam z ulgą i zajrzałam do kuchni. Pośrodku stała dziewczynka w białej sukience. Przy jej białych buciczkach kicała królica. Tym razem o całkiem normalnym wyglądzie, z położonymi po sobie słuchami i ruchliwym, różowym noskiem. Stałam w progu jak sparaliżowana. Dziecko, z buzią bez wyrazu, patrzyło gdzieś przed siebie. Królica potrąciła łapką pokrywkę leżącą na podłodze. Blacha wydała cichy dźwięk. Nie spłoszył on spokojnie kicającego zwierzątka z innego wymiaru. - Jak się nazywasz? - zapytałam zdławionym głosem chcąc się upewnić, że nie są to tylko moje halucynacje. Wciąż nie mogłam uwierzyć, że to dziecko, wyglądające jak z krwi i kości, jest tylko cieniem kogoś, kto umarł przed dziesiątkami lat. Ja tu wreszcie kiedyś zwariuję - pomyślałam w popłochu, gdy za trzecim razem nie otrzymałam odpowiedzi, a za plecami usłyszałam czyjeś człapiące kroki, podobne do tych, które słyszałam przedtem na schodach. Gwałtownie obejrzałam się za siebie. Na ukos, przez hol, sunął bez pośpiechu starzec w białych kalesonach. Rozwiązane troki wlokły się po modrzewiowej podłodze. Łeb miał wielki, siwe włosy skudlone, jakby przed chwilą wylazł z betów. Patrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem. Nie mogłam się poruszyć ani nawet krzyknąć. Tylko zimna kropla potu spływała mi z karku po plecach. Z trudem obróciłam głowę. Dziewczynki ani królicy nigdzie nie było. Także i żółtej emaliowanej pokrywki na podłodze. Tkwiła zatknięta tam, gdzie być powinna. Zgarbiony starzec w kalesonach również rozpłynął się w szarościach holu. Długą jeszcze chwilę stałam bez ruchu. Lęk powoli mijał. Automatycznie nałożyłam żółte gumiaki, narzuciłam nieprzemakalną kurtkę i bez pośpiechu otworzyłam z klucza drzwi. Do holu wdarło się chłodne, wilgotne powietrze. Sięgnęłam po parasol, wyszłam przed dom. Deszcz padał już znacznie mniejszy. Wyglądało na to, jakby się trochę przejaśniło, wiatr rozwiał chmury. Trawa zieleniła się soczyście, z żółtych kwiatów na rabacie opadły płatki, z liści krzewów skapywały krople wody. Zatrzasnęłam za sobą furtkę, znalazłam się na szerokiej, rozmokłej drodze, kierując się w stronę domostwa pani Aldony. Poruszałam się na zwolnionych obrotach, jakby we śnie i nawet już nie byłam pewna, czy rzeczywiście zdarzyło się coś, co zmusiło mnie do opuszczenia domu. Rozchlapywałam bezmyślnie gumiakami kałuże wody, w oczach jednak miałam postać starca w kalesonach. Usiłowałam także przypomnieć sobie imiona pradziadków i wujków z pamiętnika jedenastolatki. Niechybnie był to jeden z nich. Może nawet ten, co siusiał do dzbanka po kawie? A może jego obraz stworzyła jedynie moja wyobraźnia? Niczego już nie byłam pewna. Tuż za rogiem ogrodzenia spotkałam okutaną w chustę Grulową. Podążała ku domostwu energicznym krokiem, z oczami utkwionymi w rozliczne kałuże wody na rozmokłej drodze. - Pani Grulowa! - krzyknęłam - idę do sąsiadki na godzinkę. - Co wy, gaździnko tak w cas? - zdziwiła się. Wzruszyłam ramionami kuląc się pod czerwonym jedwabiem parasola. - Jakiś dziad w gaciach plącze się po domu... - usiłowałam się uśmiechnąć. - Rzadki to gość ostatnimi casy - skwitowała oznajmiając, że dzisiaj prasuje i piecze kołacz z kruszonką. Pani Aldona, w długiej, szydełkowej spódnicy z owczej wełny i w swetrze w ładny wzór z warkoczykami, także własnego dziergania, otworzyła szeroko drzwi. - Właśnie myślałam o pani. Jeszcze nie piłam dziś kawy, a ciśnienie tak spadło, że nie można pozbyć się uczucia senności - rozpromieniła się cała w uśmiechach. Skamląca radośnie Tina podała mi łapę. Przez omyłkę lewą, a potem szybko prawą i zaczęła kręcić się w kółko za własnym ogonem. - Zimno dziś. Napaliłam w kominku - oznajmiła sąsiadka, gdy ustawiałam w przedpokoju otwarty parasol. - Jezus, Maryja, tylko nie to! - krzyknęła, łapiąc się za głowę - otwarty w mieszkaniu parasol przynosi nieszczęście. Nawet Leoncjusz o tym mówił. To podobno włoski przesąd, ale na wszelki wypadek trzeba go uszanować. W pośpiechu i z lękiem składałam ociekający wodą parasol. Pani Aldona wyniosła go do łazienki. Tina dla odmiany obwąchiwała moje gumiaki, które ściągałam z nóg. - Co się z panią działo? Przez trzy dni nie zajrzała pani do mnie, a ja bałam się, że pani zajęta i nie chciałam przeszkadzać - zagadnęła, gdy tylko znalazłyśmy się w pokoju. - Nie ma końca z robotą w tym domu... - jęknęłam. - Grulowa robi jedno, ja drugie i wciąż jeszcze coś odkładamy na później... - pokręciłam głową. - Jak to w domu... - skwitowała. - Gdy się tylko pogoda ustali, wybieram się wreszcie do Warszawy. - Już się ustaliła, droga pani Egi. Jeszcze tydzień będzie tak lało, a potem przyjdzie halny i sypnie śniegiem. I tak lato tego roku było wyjątkowo ciepłe i suche - objaśniła z zadowoleniem. - A pani ma coś nietęgą minę, jakby wystraszoną? Czyżby rodzina się odezwała? - uśmiechnęła się ciepło, jakby mówiła o żywych, chociaż wiedziała, że rodzinę mam już tylko martwą. - Objawił się jakiś jej nowy członek... - usiłowałam mówić lekko, z uśmiechem, jak w takich razach pani Aldona. - A któż taki? - zainteresowała się, jakby znała ich wszystkich osobiście. - Jakiś pradziadek w gaciach! W białych, z troczkami. Kursował najpierw po schodach, a później po holu i wsiąkł w ścianę. Mam już naprawdę tego dosyć... - udawany humor zaczął mnie powoli opuszczać. Byłam bliska płaczu. Napięcie minęło. Rozkleiłam się. - Nawet śniło mi się coś dzisiejszej nocy - dodałam niepewnie. - Zapamiętałam jedynie fragment jakiejś kamiennej, głębokiej studni, do której spozierałam z lękiem. - Studni? - zainteresowała się, nakrywając stolik starannie wyprasowaną serwetką w girlandki kolorowych kwiatków. - Przyniosę kawę i pogadamy - ucieszyła się, podrzucając brzozowe szczapy do niewielkiego kominka z polnych kamieni. - Przyniosłam pani ulubione makaroniki. - Dobry pomysł nie jest zły - uśmiechnęła się, - to także przysmak Leoncjusza... - nie mogła powstrzymać się od tej uwagi. Przy lada okazji wymawiała z lubością jego imię. Pozazdrościłam jej tej miłości. - Więc jak było z tą studnią? Widziała pani wodę? - zapytała, rozlewając kawę do filiżanek z pękatego dzbanka w niezapominajki. Po domu rozszedł się goryczkowaty aromat. - Chyba tak... - zastanawiałam się przez ułamek sekundy. Usiłowałam przypomnieć sobie jak najwięcej z sennego majaku. - W każdym razie studnia była z litego kamienia, obrosła częściowo bluszczem. Szeroka i tak głęboka, że musiałam się nad nią dobrze pochylić, żeby coś dojrzeć. - Ciekawy sen... - mruknęła do siebie - woda to życie. Studnia z kamienia może oznaczać, że będzie ono oparte na solidnych podstawach. Była czysta czy mętna? - rozpytywała ściągając brwi. - Nie wiem. Nie pamiętam... Coś tam wewnątrz połyskiwało... - Przyjmijmy więc, że była źródlana. Oznaczałoby to wspaniałe życie bez trosk, solidnie obwarowane - zastanawiała się głośno. - Chociaż niektórzy w snach o wodzie dopatrują się seksu, ja widzę tu jedynie czystą miłość. Zwłaszcza, że był przy tym bluszcz oznaczający coś trwałego. - Najbardziej mi brakuje właśnie trwałości, poczucia zakorzenienia - wyznałam z nieśmiałym uśmiechem. - Gdyby tak jeszcze można było przepędzić zjawy z mego domu... - rozmarzyłam się - czasem mam ochotę z niego uciec. Niech się pani nie spieszy. Jeśli zjawi się największa miłość pani życia, zjawy same odejdą tam, skąd przyszły. Widocznie mają tu do spełnienia jakąś misję. Może chcą uczynić coś dobrego dla pani? Może ustrzec przed czymś niedobrym? A może odbywają pokutę za to, że same nie darzyły miłością? Nie pomnożyły danych im talentów, nie służyły ludziom, a troszczyły się jedynie o dobra doczesne? Kto to może wiedzieć? Ludzie często rezygnują z uczucia dla pieniędzy, dla pomnożenia swego majątku. Zapominają o tym, że trumna nie ma kieszeni i niczego nie zabiorą z sobą na tamten świat... - dociekała głośno, z przejęciem. Uśmiechnęłam się nieznacznie. Bardzo mi się spodobało to porzekadło o trumnie. Posądzałam o jego autorstwo Leoncjusza. - Czy to pani wymyśliła te kieszenie w trumnie? - zapytałam, wyobrażając sobie, jakby wyglądało owo pudło z kieszeniami po bokach. - To powiedzenie Leoncjusza, ale może i on je od kogoś zapożyczył. Chociaż sam też potrafi czasem wymyślić coś mądrzejszego od samego siebie. - Dlaczego pani zawsze musi powiedzieć o panu Leoncjuszu coś, co przedstawia go w nie najlepszym świetle? - nie wytrzymałam wreszcie. Od dawna chciałam o to zapytać. - Ja? - zdumiała się. Odstawiła niesioną do ust filiżankę i wpatrywała się we mnie z niedowierzaniem i rozżaleniem. - Ja go przecież kocham jak nikogo na świecie, bo tak naprawdę mam tylko jego jednego... - A jednak uważa go pani, przepraszam, za idiotę, niedorostka, przygłupa... - brnęłam niepotrzebnie dalej. - Ależ skąd! - żachnęła się. To przecież najczulsze słowa, pani Egi! Wszystkie inne byłyby banalne, wyświechtane, a słowo "kochany" tak, jak i "miłość" bardzo się zdeprecjonowało. Leoncjusz wie, że tak o nim potocznie mówię albo się do niego w ten sposób zwracam. On czasem też do mnie przemawia per "bydlę" i wtedy wiem, że to najczulsze słowo i pieszczota, i że zasłużyłam sobie w jego oczach na coś wyjątkowego... A jeśli zdarzy mu się przeciągnąć: "byydlę", to trudno mi powstrzymać łzy szczęścia. - Dziwny słownik miłości... - westchnęłam - no, ale widocznie można i tak... Obie popadłyśmy w ciche zamyślenie, popatrując w trzaskający na kominku ogień. - Jakoś nikt z Warszawy pani ostatnio nie odwiedza... - odezwała się po chwili, upijając łyk kawy. Wyraźnie chciała zmienić temat. Leoncjusz nie był sobie takim zwykłym tematem dla wszystkich. - Zapewne ma pani dużo telefonów... - kluczyła, popatrując na mnie wyczekująco. - Ostatnio, rzeczywiście, sporo... Ten mój znajomy z Kanady złamał nogę w fatalny sposób. Jest unieruchomiony w łóżku na dłużej. Nudzi mu się... - bagatelizowałam. - Dobrze, że nie złamał obu - westchnęła obłudnie i zaraz podniosła na mnie spłoszony wzrok. - Przepraszam, pani Egi. Brzydko sobie pomyślałam, chociaż powiedziałam tak, jak należało powiedzieć. Jestem niedobrą, grzeszną kobietą. Bóg może wybaczy, bo to z sympatii do pani. - Z sympatii do mnie? Nic nie rozumiem - uniosłam mimo woli wysoko brwi. - Oczywiście! - przytaknęła. - Boję się, że popełni pani błąd. Wyjdzie za mąż za tego Kanadyjczyka, a to byłoby najgorsze, co może panią spotkać. - Dziwne rzeczy pani opowiada! - obruszyłam się. - To bardzo przyzwoity człowiek. Myśli poważnie o założeniu rodziny, chce mieć dzieci i chyba jednak mnie kocha... Nie wspomnę już, że chce dla nas budować "szczęśliwy dom" według chińskich zasad. - Tylko, że jak znam ludzi i życie, to wiem, że pani w tym domu nie będzie szczęśliwa. Powiem pani tylko tyle, a już sama pani musi się na coś zdecydować. - A może to właśnie on jest mi sądzony i przy nim znajdę to wszystko na co czekam, czego pragnę? - Nie! - pokręciła głową kategorycznym ruchem. - Gdyby tak było, wiedziałaby pani to od pierwszego spojrzenia. Od tego dziwnego skurczu w sercu, od natychmiastowej chęci pozostania przy nim na zawsze wszystko by się natychmiast wyjaśniło i dziś już tu byśmy razem nie siedziały... - wyrzucała słowa z mocą i przejęciem. - Coś pani jeszcze powiem... - popatrzyła na mnie z namysłem. - Niecały rok przed śmiercią, pani Eleonora zwierzyła mi się w tym samym miejscu, w którym pani teraz siedzi, że wszystkie kobiety z jej rodziny były nieszczęśliwe. Postępowały wbrew sobie, wbrew swoim ideałom, miłościom i upodobaniom. Czasem były także przymuszane. Brakło im odwagi i siły ducha. Stawały się niewolnicami, rodziły martwe dzieci, nienawidziły swoich mężów i młodo umierały, nie zaznawszy radości w łożnicy przez całe swoje krótkie życie. Tylko jedna z nich osiągnęła to, czego żadnej się nie udało. Porzuciła wszystko. Dobrobyt, dobre imię, zaradnego męża. Poszła za głosem serca, na nic i na nikogo nie licząc. Można stwierdzić: po trupach, gdyż jej mąż powiesił się ze wstydu. Powiedział komuś, że tylko dla niego miała "serce z futra", do którego nic nie docierało. Dopiero, gdy spotkała tego, co był jej przeznaczony na dobre i złe, poszła za nim na ten przysłowiowy koniec świata, naga i bosa. Uciekli do Ameryki. Przeszli wspólnie wielką biedę. Ona dopiero później przy tym grajku rozkwitła, stała się znaną śpiewaczką. W miłości i szczęściu oboje dokonali swoich dni... Tak mówiła świętej pamięci ciotka pani, i tamtej nie potępiła, nie wyklęła i nie wyrzuciła z pamięci, jak czyniła przez wiele pokoleń reszta rodziny. Milczałam. Tylko serce biło głośno i niespokojnie. Utrudniało oddech. Postanowiłam raz jeszcze zajrzeć do pamiętnika jedenastolatki. Należało zgłębić do końca rodzinne tajemnice, a potem o nich zapomnieć, nie popełniając żadnego z błędów minionych pokoleń. Bez słowa wpatrywałam się w trzaskające na kominku szczapy. Płonęły błękitem i złotem. Wilgotne jeszcze, syczały, popiskiwały cichutko niczym dusze potępione, uwięzione w drewnie, o których w dzieciństwie opowiadała babunia. Pani Aldona także milczała, jakby tą przedłużającą się minutą ciszy chciała uczcić pamięć mojej ciotki, Eleonory. * List od Sary nadszedł parę godzin przed odjazdem do Warszawy. Zastanawiałam się akurat, czy nałożyć cieplejszy kostium z futrzanym kołnierzem, czy wystarczy lżejszy, z tweedu, w jesiennych barwach. Październik w Zakopanem zaczął się nijaką pogodą. Należało liczyć się jednak z tym, że w Warszawie może być słonecznie i znacznie cieplej. Komunikaty pogodowe nadawane przez radio rzadko pokrywały się ze stanem rzeczywistym, najprawdopodobniej pogoda okazywała się ciepła i słoneczna. Zdecydowałam się więc na lżejszy strój. Dobrałam odpowiednią bluzkę w jasnym kolorze, a do niej dyskretne klipsy ze srebra. Żałowałam, że nie ma przy mnie mężczyzny, który mógłby podziwiać to, co zobaczyłam w lustrze. Mężczyźni jednak nie zauważają, co kobieta nosi na sobie. Liczy się dla nich tylko pierwsze wrażenie, jakie wywrze całość. Na czym ta "całość" polega, tego żaden nie potrafi sprecyzować. Zerknęłam na zegarek. Miałam przeszło godzinę czasu do wyjścia z domu. Wcześniej zamówiłam telefonicznie taksówkę i przy filiżance herbaty mogłam spokojnie przeczytać list z komputerowym wydrukiem mego adresu. "Darling Egi, obiecałam opisać wrażenia z Rochester i dotrzymuję słowa. Z wielkim opóźnieniem, ale po powrocie do Szkocji musiałam się przestawić na mój codzienny, normalny tryb życia. Jak wiesz, nie jest to moja pierwsza wizyta w Stanach, ale pierwsza w Rochester. Ładne miasto. Downtown jak wszędzie, ale reszta świetna. Jeden wielki park. Spokojnie, bezpiecznie, można bez obawy spacerować wieczorami po mieście, czego nie polecałabym w wielu dzielnicach Washingtonu, nie mówiąc o New Yorku. Czarnych jest koło 20 procent, ale koegzystencja bardzo dobra. Przestępczość niska; oczywiście jest, jak i wszędzie na świecie, ale bez przesady. Lake Ontario bardziej przypomina morze niż jezioro. Genesee River malownicza, nawet w samym centrum jest wodospad. O czym zaś nie wiedziałam, a wyjaśnił mi mój chłopak (tak, chłopak. Pewnie zdumiałaś się, że wreszcie kimś się zainteresowałam. Trwa to od kilku miesięcy i myślę, że skończy się ślubem, chociaż z artystami to nigdy nic nie wiadomo. O nim opowiem trochę dalej), że to George Eastman stworzył z miasteczka na prowincji duże i ważne centrum kultury. To był niezwykły człowiek! Posiadał fortunę, którą sam zdobył pracą i talentem. Żywię ogromny szacunek, tak jak i mój chłopak, dla jego dzieła: nie tylko dla imperium Kodaka, bo podobne rzeczy robili inni, ale dla tego, w jaki sposób potrafił i chciał zużytkować majątek dla ogólnego dobra! Eastman School of Music znajduje się w tej chwili na pierwszym miejscu w USA, przed Juilliard School w NYC! To wielki gmach, dwie wspaniałe sale koncertowe, dobra orkiestra symfoniczna. Sama budowa kosztowała podobno 290 milionów dolarów, a były to lata dwudzieste. Dla mnie to historia tak odległa jak wojny punickie! Stworzył muzea, biblioteki, postawił na nogi The Massachussets Institute of Technology - anonimowo! - wydało się to dopiero po wielu latach. Chyba właśnie on potrafił stworzyć wyjątkowo ludzki klimat w tym mieście. I nie robił tego dla własnej chwały. Najbardziej zdumiewające jednak jest stworzenie ogromnego systemu opieki dentystycznej dla dzieci i młodzieży - całe wielkie hale, stoją do dziś. Systemu darmowego! Było to tuż przed pierwszą wojną światową. Gdyby takich ludzi było więcej, świat wyglądałby inaczej. Lista jest bardzo długa. Niestety, znakomita większość miliarderów gromadzi swoje pieniądze tylko dla ich posiadania, a gdy czasem coś ufundują (nawet bardzo drogiego), to raczej jako pomnik dla samego siebie. Dla mnie odkrycie tego niezwykłego człowieka było chyba dominującym wrażeniem. Boże, ile on zdążył w życiu! Memorial Gallery of Art, to też szok: oprócz ciekawych zbiorów amerykańskich mają na pierwszym piętrze kilka sal malarstwa europejskiego, i dopiero tam umarłam zupełnie: Cezanne, Van Gogh, Braque, Rembrandt, jeden prawdziwy El Greco i aż dwa obrazy Rouault, a jest ich przecież na całym świecie niewiele ponad 30! Monet, Picasso, krótko mówiąc można zwariować! I Pisarro i Sisley też, i Bonard, i wiele innych skarbów tej klasy. Jestem na to bardzo czuła, a mój chłopak jeszcze bardziej, więc byłam zupełnie zauroczona. Naprawdę nie spodziewałam się w Rochester czegoś takiego!..." Pomyślałam z żalem, jak to miłość potrafi wszystko odmienić, nadać smaku i uroku rzeczom, które mijaliśmy nie zawsze je zauważając. Może istotnie budzące się uczucie do Parszywca nie było w rzeczywistości jeszcze tym, które mogłoby mi odmienić świat, zaczarować wszystko wokół. Patrzyłam zbyt trzeźwo. Zdumiałam się także, jak to się stało, że ani ja, ani Polly i Molly nie zauważyłyśmy zainteresowań Sary. Wydawała się nam zawsze trochę nudnawa i skryta. Na temat chłopaków też niewiele miała do powiedzenia i sądziłyśmy, że się nigdy nie zakocha. Szukała nie wiadomo czego. Ale widocznie tak się nam wydawało. Sara dobrze wiedziała, czego chce i do czego dąży. Żałowałam, że się z nią bardziej nie zaprzyjaźniłam. Postanowiłam jakoś to naprawić, nawiązać z nią bliższą korespondencję, może nawet zaprosić do siebie na wakacje... "... Było mi bardzo dobrze, nie miałam najmniejszej ochoty ruszać się stamtąd dokądkolwiek, nawet do pobliskich Niagara Falls, choć to tylko dwie godziny jazdy. Mój przyjaciel, Timothy, doskonały pianista, ćwiczył, a ja prowadziłam żywot pasożytniczy! I właśnie to było mi najbardziej potrzebne do szczęścia. Jestem bardzo, bardzo szczęśliwa. Timothy ma psa, nazywa się Pixel, i dwa koty. Jeden nazywa się David, a drugi Delphina. Towarzystwo żyje w jak najlepszej zgodzie. Ze mną także; będę długo jeszcze doczyszczała się z ich sierści. Dużo spacerowałam. Z oczywistych powodów bywałam dość często w Eastman School, zrobiłam swoje, potem były obowiązki natury raczej towarzyskiej, ale przyjemne. Przestałam być małomówna i jak dawniej nieśmiała. Poznałam kilka bardzo ciekawych osób. Z ciekawostek - margaryna, która nazywa się "I Can't Believe It's Not Butter" i znana ci ogólna histeria dietetyczna. Każdy produkt musi mieć oczywiście Nutrition Facts, najlepiej same zera - i równocześnie niesłychana ilość tłustych, chorobliwie tłustych osób, przy których wyglądam jak topola, a przecież nazywałyście mnie "pulchniutką"! Jak to się robi? Te wieloryby udające ludzi, zgroza! Podróż miałam z przygodami: upał musiał się skończyć straszną burzą. Upał bez żartów, do 96 F. (koło 35 C.). Co też się stało, akurat, gdy miałam lecieć do domu. Cały obszar między Rochester a New Yorkiem był jednym piekielnym kotłem, więc wszystkie samoloty odwołano. Latały tylko w poprzek: Boston, Chicago, Detroit. Przeczekałam więc jeden dzień i z wielkimi kłopotami udało mi się dostać jakieś miejsce. Timothy został jeszcze na tydzień. Już w samolocie za nim tęskniłam..." Nie zdążyłam doczytać listu do końca. Lekturę przerwał dzwonek telefonu. Po tamtej stronie odezwał się Ryszard. Potwierdził raz jeszcze, że będą z Gacuniem czekać na dworcu i że zarezerwowali miejsce w hotelu, jak sobie życzyłam. Równie dobrze mogłam się zatrzymać u któregoś z nich, ale uszanują moje "fanaberie", jak się wyraził. Zarezerwowali także bilety do teatru na dzień następny, a po spektaklu zapraszają na kolację do odkrytej niedawno przez nich restauracji w hiszpańskim stylu. Wchodzi się do niej przez szafę i serwują tam różne wspaniałości, ale oni już dziś namawiają mnie na pieczone żeberka. - Zdaję się całkowicie na wasz smak, byle były to solidne porcje! - roześmieliśmy się oboje. Odłożyłam słuchawkę i powróciłam do przerwanej lektury. Sara rozpisywała się o naszych wspólnych znajomych, o kilku wspaniałych party u kuzynów Molly, o barbecue w posiadłości jej stryjka, o jakimś Tomie, którego nie potrafiłam sobie przypomnieć, i nawet o paromiesięcznym dalmatyńczyku Zuzanny, z którą razem studiowałyśmy architekturę. Wychodzi aktualnie za mąż i lada dzień powinnam spodziewać się zawiadomienia o tym radosnym dla niej dniu. Jej ślubna toaleta kosztowała podobno majątek... Ogarnęła mnie nagle tęsknota za zupełnie innym światem, który jeszcze tak niedawno był także i moim. Wydawał się jednak już czymś dalekim, trochę obcym, tak jak i moje dawne przyjaciółki. Myślałam o nich tylko w czasie przeszłym. Ich problemy stały się dla mnie nieistotne i błahe, a o moich pisałam oględnie, mimochodem. Nie były nimi zainteresowane, jak to wynikało z lakonicznych odpowiedzi nie na temat. Nie miałyśmy już sobie wiele do powiedzenia. Tysiące dzielących nas kilometrów nie były nawet tak odległe jak odczucia i postrzeganie spraw na pozór podobnych, a w rzeczywistości całkiem innych. To, co miałyśmy sobie do przekazania, mieściło się całkowicie na okolicznościowej karteczce. Zazwyczaj świątecznej, z barwnym obrazkiem i pozytywką. Wygrywały melodię kolędy lub urodzinowego "happy birthday". Może tylko Sara, pochłonięta pracą pianistki, rozkochana w muzyce i zafascynowana sztuką, stała mi się niespodziewanie bliska. Wymiana myśli, rzadka i nieśmiała, obracała się raczej w sferze abstrakcji niż spraw dnia codziennego. Żałowałam, że wcześniej nie nawiązałyśmy bliższej przyjaźni, jak to było z Polly i Molly. Tamta przyjaźń wygasała, ta się teraz zawiązywała. Postanowiłam, że zrewanżuję się jej równie długim listem. Opiszę niezwykłość domostwa, jego historię i napomknę o Parszywcu. W moje rozważania wdarł się głęboki dźwięk zegara wybijającego kwadranse. Porwałam się z miejsca. Za parę minut powinna nadjechać zamówiona taksówka. Przez sekundę wahałam się, czy zdążę zatelefonować do Parszywca. Od przeszło tygodnia nie dawał znaku życia, co było trochę niepokojące. Powinnam wreszcie zatelefonować, dowiedzieć się, dlaczego milczy. Podniosłam słuchawkę, ale w tej samej sekundzie odezwał się klakson samochodu. Zadzwonię z hotelu w Warszawie - pomyślałam i, chwyciwszy podróżną torbę, zbiegłam na dół. Warszawa przywitała mnie słoneczną pogodą, prawdziwym babim latem, a Ryszard z Gacuniem wyszukanym bukietem z ostów i nieznanych mi kwiatów pomarańczowej barwy, o których powiedzieli zgodnie, że trwałe i mogą się obyć długo bez wody. Zniosą nawet podróż do Zakopanego. - Czy te piękne w barwie, ale jednak kłujące osty nie mają przypadkiem jakiegoś magicznego znaczenia? - zapytałam półżartem i nieśmiało, gdyż, jak twierdziła pani Aldona: każda rzecz ma swoją wymowę i swoją wróżbę, co jej nie przeszkadzało być wierzącą, praktykującą katoliczką. - Czyżbyś stała się przesądna, Izabell? - zdumiał się najpierw Ryszard, a za chwilę Gacunio wręczając mi na osłodę, jak się wyraził, pokaźne pudło czekoladek. - Jesteście kochani... - westchnęłam wzruszona i wsiedliśmy do samochodu. Gacunio prowadził. Z fantazją i trochę po piracku, prześlizgując się zgrabnie między wozami tworzącymi na ulicach długie korki. - Czy wysłałeś Parszywcowi papiery, o które prosił? - Dwa dni po twoim telefonie, ale do dziś nie potwierdził otrzymania przesyłki - odpowiedział wymijając zgrabnie forda. - Za chwilę pewnie dowiem się od ciebie, że będziesz wkrótce moją bratową. - Nic o tym nie wiem... - roześmiałam się. - Ale niewykluczone - dodałam - oczywiście, gdy pomożesz mi wybrać jakąś szałową kieckę na tę okazję. - Mówisz poważnie? - wtrącił się do naszej rozmowy Ryszard. - Najlepiej, gdyby ci sam zaprojektował kreację. Głosuję za kolorem ogniście czerwonym i za wielkim dekoltem, podpiętym czarną, jedwabną różą. - Zlituj się, to nie występ w burdelu, tylko ślub kościelny! - zganił go Gacunio. - Ja widzę ją spowitą w zwiewne szaty w kolorze kości słoniowej. - To może lepiej, jeśli sama sobie czegoś odpowiedniego poszukam. Te zwiewności w grudniu... - wtrąciłam. - Jak zaczniecie mnie ubierać, będę wyglądała niczym dziwoląg albo dostanę zapalenia płuc, a Parszywiec z wrażenia czkawki... - usiłowałam żartować. - Ale tak naprawdę, nie jestem całkowicie zdecydowana na ten ryzykowny krok. Wciąż tkwi między nami nie wyjaśniona do końca sprawa, gdzie zamieszkamy na stałe. A teraz jeszcze doszła ta złamana noga. Trochę się niepokoję. Nie wygląda to podobno najlepiej, jak mi donosił telefonicznie przed blisko dziesięciu dniami. Chyba dziś jeszcze wieczorem do niego zadzwonię... - dodałam, tknięta niedobrym przeczuciem. - Też się tym niepokoję - wtrącił Gacunio - całe szczęście, że ma znakomitą opiekę lekarską, a przy tym wspaniałą pielęgniarkę, Polkę z pochodzenia. Mówi nawet nieźle po polsku, jak twierdzi Parszywiec, a przy tym ofiarowała się przygotowywać mu posiłki. Jest mistrzynią, jeśli chodzi o pierogi, za którymi szczególnie przepada. Nie mógł się jej nachwalić, gdy ostatnio rozmawialiśmy. - Z mięsem czy z serem? - spytałam chłodno. - Z kapustą i grzybami - skwitował. Pomyślałam, że jeżeli rozmawia z bratem o tak nieistotnych sprawach jak jedzenie, a nie o swoich projektach związanych z papierami, o które prosił, to coś tu jest nie tak. Wiedziałam od babuni, że żołądek w życiu mężczyzny odgrywa niepoślednią rolę, a to może oznaczać, że Parszywiec razem z pierogami połyka powoli i haczyk. Poczułam się głupio. - Nie masz zamiaru odwiedzić Parszywca? - wtrącił szybko Ryszard, jakby wyczuł mój niepokój. - Nie mam - odpowiedziałam obojętnym tonem, - chociaż był moment, że o tym już wcześniej myślałam. - Umówiliśmy się, że przyleci do mnie na Boże Narodzenie. - Oby tylko z nogą było wszystko w porządku - dorzucił z troską Gacunio, który od paru chwil objeżdżał parking, szukając wolnego miejsca. Skromne co nieco zjedliśmy pośpiesznie w restauracji przyhotelowej. Ryszard śpieszył się. Za niecałą godzinę musiał już przyjmować pacjentów. Wszyscy razem mieliśmy spotkać się dopiero następnego dnia w teatrze. Kawę dopijaliśmy więc już tylko z Gacuniem we dwoje. Dowiedziałam się, że Ryszard robi ogromne postępy w nauce języka szwedzkiego. Dużo także pracuje nad drugą specjalizacją. Jednak ich wyjazd z kraju na stałe jest jeszcze w ciągłym zawieszeniu. Mają różne opory i obiekcje. Zabawiał mnie także opowieściami z poprzedniej swojej wystawy, a także rozwodził się nad przyszłą, w Berlinie. Przygotowywał się do niej starannie. Ma wiele wątpliwości. Kilkakrotnie zmieniał koncepcję, nie może się wciąż jeszcze zdecydować, które płótna wystawić. Prosił, abym odwiedziła jego pracownię, rzuciła okiem architekta na projekt koncepcji. Był ciekaw mego zdania i "świeżego spojrzenia", chociaż tłumaczyłam, że nie mam specjalnej wiedzy o malarstwie. Z przyjemnością patrzyłam na jego pełną wyrazu i zaangażowania twarz, gdy tak opowiadał o swoim warsztacie i różnych wątpliwościach. Przypominał chwilami brata, chociaż byli zupełnie różni. Parszywiec miał coś bardzo łagodnego w rysach, czego nie można było powiedzieć o Gacku. Obaj mieli jedynie ciemnobłękitne, wyraziste oczy i podobny rysunek brwi. - A ja wciąż czekam na obiecany przez ciebie obraz - przypomniałam delikatnie, z uśmiechem. - Miała to być niespodzianka! - wykrzyknął - Ale skoro już o tym wspomniałaś, to wiedz, że między innymi właśnie dlatego cię zaprosiłem, żebyś wybrała jeden z tych, które osobiście widzę w twoim domu, a ściślej w salonie. Jeśli jednak żaden z nich ci się nie spodoba, wybierzesz taki, na który będziesz chciała często i chętnie spoglądać. - Gacek, jesteś wielki! - wykrzyknęłam spontanicznie. - W każdym obrazie, poza wszystkim innym, jest dla mnie coś metafizycznego... - dodałam, bo tak mi się to w tej chwili objawiło i zerknęłam na zegarek. - Chodźmy - dodałam, - szkoda tracić tu czas. Jestem bardzo ciekawa twoich obrazów. - Jeśli już jesteśmy przy metafizyce, to powiedz przynajmniej, jak sprawują się twoje duchy? Wciąż jeszcze nawiedzają dom? - popatrzył na mnie z zaciekawieniem i odrobiną rozbawienia. - Grono powiększyło się o pradziadka w gaciach... - zwierzyłam się, zniżając głos do konspiracyjnego szeptu, żeby przydać słowom tajemniczości. - Nie mów! - jęknął z zachwytem - w staroświeckich? Skinęłam głową. - Musisz wszystko dokładnie opowiedzieć. - W pracowni - obiecałam, podrywając się z miejsca. Gacek przywołał kelnerkę. Do hotelu powróciłam z jedną kremową różą na bardzo długiej łodydze i ze starannie opakowanym obrazem w ciemnych ramach. Nie bardzo wiedziałam, co przedstawia. Nie było to jednak ważne. Mogły to być równie dobrze rozmazane kontury dziwnego domostwa, jak i góry lub łąka w jesiennych barwach i mgłach. Przyciągał jednak wzrok, pobudzał wyobraźnię. Był pełen dziwnego nastroju, nieuchwytnej tęsknoty czy też smutku, jaki czasem ogarnia, gdy patrzy się w zasnuty mgłami, a jednocześnie delikatnie prześwietlony słońcem pejzaż. Był po prostu urokliwy i był darem od Gacka. Ledwie zrzuciłam żakiet z ramion, zamówiłam rozmowę z Kanadą. Byłam niespokojna o Parszywca. Chciałam usłyszeć jego głos, opowiedzieć o moich wrażeniach z pracowni i o rozmowie, jaką wiedliśmy z Gackiem na temat jego powrotu do kraju. Zatęskniłam także za słowem "kocham", którym kończył zazwyczaj rozmowę. Telefon odebrała pielęgniarka o miłym tembrze głosu. Wyobraziłam ją sobie jako blondynkę o delikatnej urodzie. Oznajmiła, że pacjent jest w tej chwili w łazience. Na moje pytanie, jak się czuje, odpowiedziała lakonicznie, że nie najlepiej i że nawet niechętnie przyjmuje telefony. Słowo "niechętnie" wyraźnie zaakcentowała. Niemile mnie to zaskoczyło. Podałam więc tylko numer hotelowy prosząc, aby się ze mną skontaktował. Czekałam bezskutecznie do godziny jedenastej w nocy. Nie zadzwonił. Obawiałam się, że troskliwa pielęgniarka nie przekazała mu wiadomości. Mógł także nie uzyskać połączenia. Zauważyłam, że w Polsce nie jest najlepiej z telekomunikacją. Pościel była chłodna i delikatna w dotyku, łóżko wygodne. Przez długą chwilę leżałam z zamkniiętymi oczami rozmyślając o małżeństwie z Parszywcem, o prowadzonej o nim rozmowie z Gackiem i wreszcie o fasonie ślubnej sukni, jaki sobie wcześniej wymarzyłam. Kilkakrotnie powracałam w myślach do sprawy najistotniejszej: gdzie zamieszkamy na stałe po ślubie. Obiecywałam sobie, że przy najbliższej okazji muszę tę sprawę omówić i wyjaśnić z Parszywcem. Coraz bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że moim miejscem na ziemi jest Polska, a nie Kanada. Postanowiłam więc, tak jak sugerował Gacek, przekonać Parszywca, aby zdecydował się wreszcie powrócić do kraju. Nasuwała mi się wciąż rozmowa z pielęgniarką i to, że natychmiast po powrocie do domu powinnam do niego zatelefonować, nie czekać aż on to zrobi. Intuicja podszeptywała, że nie należy z tym zwlekać. Tej nocy źle spałam. Nic mi się wprawdzie nie śniło, budziłam się jednak kilka razy bez powodu. Spoglądałam na zegarek, popadałam za chwilę w lekki sen i znów coś mnie budziło. Raz nawet zapaliłam światło. Rozejrzałam się niespokojnie po pokoju, czy może któryś z pradziadków nie przywędrował tu za mną, żeby objawić się pod postacią królicy lub jeża. Dopiero nad ranem zapadłam w głęboki sen. Przebudziło mnie słońce. Dochodziła godzina dziewiąta. Popatrzyłam w okno na bezchmurne niebo. Dzień zapowiadał się pogodnie. Przed sobą miałam perspektywę zakupów, co zawsze wprawiało mnie w dobry nastrój. Miałam także w programie spacer po Łazienkach. Chciałam popatrzyć na drzewa w złocie i czerwieni, które z pewnością pamiętały czasy moich rodziców. Mama często wspominała w rozmowach Łazienki i słoneczny zegar w kamieniu. Oglądała go wraz z babcią wiele razy, gdy była małą dziewczynką. Na wieczór był zaplanowany teatr i kolacja z hiszpańskimi smakołykami w towarzystwie Ryszarda i Gacunia. Poderwałam się z łóżka z uczuciem radości i głębokiego zadowolenia, że jeszcze jeden piękny dzień przede mną. Po odświeżającym prysznicu ubrałam się w pośpiechu, aby zejść do hotelowej jadalni na obfite śniadanie. Byłam wypoczęta i głodna. * Obarczona paczkami nieomal w ostatniej chwili wskoczyłam do ekspresu. Przedział pierwszej klasy był pusty. Zdyszana i szczęśliwa, że udało mi się nie spóźnić, rzuciłam pakunki na fotele, aby dopiero po chwili odpoczynku rozlokować na półce firmowe pudła i torby. Szczególnie obraz, nie tyle ciężki, co duży, sprawił mi mnóstwo kłopotu, ale też i radości. Oczyma wyobraźni widziałam go nie tyle w salonie, jak sugerował Gacunio, w moim gabinecie naprzeciw dębowego biurka z rzeźbami. Wielkością przypominało rodzinny katafalk. Mój pobyt w Warszawie przedłużył się w rezultacie o dwa dni. Ryszard i Gacek o tym nie wiedzieli. Chciałam być sama, poza tym wiedziałam, że mają wystarczającą ilość własnych zajęć. Żaden więc z nich nie odprowadził mnie na dworzec. Wczorajsze zakupy zajęły większość czasu. Zwłaszcza trudno było się zdecydować na jedną z trzech wybranych przeze mnie ślubnych kreacji, nie mówiąc już o pantoflach. Kupiłam jednak tę najskromniejszą, z delikatnym haftem z perełek. Była trochę za luźna, wymagała niewielkich poprawek. Odebrałam ją dopiero po południu, a czas oczekiwania skracałam wędrówkami po krętych uliczkach Starego Miasta. Odwiedzałam kawiarenki, zaglądałam do kościołów i na stare podwórka. Z przykościelnej skarpy patrzyłam w leniwe wody Wisły, na wieże świętego Floriana na Pradze. Obiecywałam sobie, że kiedyś wybiorę się tu z Parszywcem. Przypomnę mu historię opowiadaną przez Gacka, gdy to wówczas jeszcze "mały Maciuś", a nie Parszywiec, upodobał sobie na Starówce uliczkę Kamienne Schodki. Zbiegał z nich i wbiegał przez dobre pół godziny, a Gacek czekał cierpliwie, rozkoszując się smakiem orzechowych lodów w tutce. Kilkuletni chłopaczek, jak mówił Gacek, miał kupę radości z tego biegania. Uśmiechnęłam się na wspomnienie naszej rozmowy, sięgnęłam po torbę podróżną, aby ułożyć ją bezpiecznie na półce. W tym właśnie momencie rozsunęły się drzwi i do przedziału wszedł pasażer. Była punktualnie godzina siódma rano. Wagon drgnął, pociąg bezszelestnie ruszył. Mężczyzna lekko się zatoczył. Powiedział grzecznie "dzień dobry" i zaczął mi pomagać w lokowaniu paczek. Podziękowałam z wdzięcznym uśmiechem w przestrzeń. - Zakupy? Skinęłam głową. Kątem oka dostrzegłam, jak wyciągnął z kieszeni miejscówkę, sprawdził numer i zajął miejsce naprzeciwko mnie, przy oknie. Gapiłam się na uciekające, nieciekawe obrazy przedmieścia. Jednocześnie czułam jego uporczywie wlepiony we mnie wzrok. Nie wiadomo dlaczego, onieśmielał mnie i to od momentu, gdy mi się przedstawił, a ja na tyle zgłupiałam, że z wrażenia wymieniłam wszystkie swoje imiona. Bałam się odwrócić głowę, przyjrzeć mu się z bliska. Zmusił mnie jednak do tego, ściągając wzrokiem. Spotkaliśmy się oczami. Drgnęłam, jakby przebiegła przeze mnie iskra elektryczna. W tym momencie uświadomiłam sobie, że Luigi de Marchi, psychopolitolog, miał rację twierdząc, że człowiek jest tylko nagą małpą, jedyną na ziemi istotą świadomą swego losu... W tej chwili byłam absolutnie świadoma tego, że w moim życiu zaistniało coś nieodwracalnego. Liczyła się i była najważniejsza tylko ta jedyna przedłużająca się chwila zapatrzenia. Doznałam nieznanego mi dotychczas uczucia tkliwości i wzruszenia. Poczułam łzy pod powiekami, serce przyśpieszyło biegu. Przeraziłam się, że zostałam zahipnotyzowana. - Siegrid... - odezwał się cicho z czułością, nie odwracając ode mnie wzroku. - Nie nazywam się Siegrid - sprostowałam, wydobywając z trudem głos. Lekko chrypiał. To jego freudowskie skojarzenie z inną, być może, kobietą sprawiło nieomal fizyczny ból. - Od tej chwili będzie pani dla mnie zawsze Siegrid. I nic na to nie mogę poradzić. Tylko to imię pasuje do pani. Żadne inne - dodał z naciskiem. - Gerda przypomina mi coś w rodzaju traktora albo ciężkiego podnośnika. Izabella, to imię wyniosłe i pretensjonalne, a Elwira kojarzy się z oziębłą kobietą, noszącą barchanowe majtki ochronnej barwy. Przełknęłam ślinę. Nie wiedziałam czy sobie kpi ze mnie, czy rzeczywiście tak myśli. Pożałowałam, że wymieniłam wszystkie imiona dane mi na chrzcie. Nie byłam zazwyczaj skora do zwierzeń i gadatliwości. W tym jednak wypadku, nieomal od pierwszej chwili, gdy układał moje bagaże na półce, poczułam do niego coś więcej niż sympatię. Chociaż niedostatecznie przyjrzałam się jego twarzy, wydało mi się, że znam ją od zawsze. Nic mi się takiego do tej pory nie przydarzyło. Na wszelki wypadek uśmiechnęłam się miło. Imię Siegrid przypadło mi do gustu. - Dlaczego sądzi pan, że tylko ono do mnie pasuje? - A podoba się pani? - Podoba - odpowiedziałam zgodnie z prawdą. - To w zupełności wystarczy. Pani podświadomość już je zaakceptowała, a więc powinna je pani nosić. Kiedyś może wytłumaczę to pani. Na razie zostawmy sprawę czasowi... - uśmiechnął się nieznacznie i tajemniczo. - Jest on czymś nadprzyrodzonym. Panuje bezlitośnie nad wszystkim i bez taryfy ulgowej... zakończył jakoś tak z ledwo uchwytnym westchnieniem. - Czasowi... - szepnęłam machinalnie, myśląc o Parszywcu jak o swoim narzeczonym, ale już w czasie przeszłym. Przestraszyłam się. Mogło nie wróżyć to nic dobrego. - Można wiedzieć, jak panu na imię? Przedstawił pan się tylko nazwiskiem... - zapytałam szybko, aby odwrócić myśli, "odczarować" ten czas przeszły dotyczący Parszywca. - Sam go sobie nie wybierałem... - burknął z niechęcią, - jedyna pociecha w tym, że rzadko spotykane. Będę miał przynajmniej pewność, że kobieta, szepcząc je w momentach ekstazy, nie pomyli mnie z żadnym innym kochankiem. - Cynik! - roześmiałam się, otrząsając się powoli z zauroczenia. - Realista - poprawił z rozbawieniem i zadał zaskakujące pytanie: - Chciałaby pani mieć dzieci? - Skąd pewność, że ich nie mam? - Nie ma pani - stwierdził kategorycznym tonem, - więc niech pani odpowie. To dla mnie ważne - nie spuszczał ze mnie oczu, czekając na odpowiedź. - Czy to jakiś test? - skrzywiłam się - jeśli więc o to chodzi, to chciałabym je mieć. Dużo. Najpierw od razu dwoje... - Każde osobno, czy bliźnięta? - Mogą być bliźnięta - uśmiechnęłam się głupawo. - Zamówienie przyjęte - powiedział z powagą. Dziwny człowiek... - pomyślałam. - A ja chciałabym poznać wreszcie pańskie imię - zlekceważyłam jego słowa, - bo kiedy tak słucham pańskich wypowiedzi, sformułowań i pytań, przypomina mi się pewien Leoncjusz... - Zna pani jakiegoś Leoncjusza? - patrzył na mnie z niedowierzaniem i wyczekująco. - Tylko z opowiadań... - zastrzegłam się. - Z tego, co o nim słyszałam, mógłby tak właśnie reagować. - Ciekawe... - odchrząknął - nigdy mi się nie zdarzyło być do kogoś podobnym w reakcjach lub wypowiedziach... - zawiesił głos. - Czy to przynajmniej jakaś ciekawa osobowość, ten Leoncjusz? - Jak wynika z różnych relacji - zastrzegłam się szybko, - raczej przygłup i "niedonosek umysłowy". Osobiście dla mnie postać intrygująca, pełna fantazji. Może nawet ekstrawagancka... - pomyślałam o zasłyszanej historii z "zebrą" na Krupówkach i o rubinie w pępku. Mimo woli uśmiechnęłam się, przenosząc wzrok na uciekające za oknem krajobrazy. Była pora babiego lata. Pod wyblakłym błękitem nieba, opalizującego barwami poranka, ciągnęły się pasma lasów płonących rdzawą czerwienią i żółcią. - Siegrid... - ujął mnie nieoczekiwanie za rękę takim gestem, jak byśmy znali się od niepamiętnych czasów, a spotkali po latach, - kocham panią. No, tak... - pomyślałam spłoszona. - Mam szczęście do wariatów, zboczeńców, dziwadeł i duchów. I chyba to się już nigdy nie zmieni. Należało więc przyjąć to wyznanie jako dopust Boży i udawać, że wszystko przebiega normalnie. Nie okazać, broń Boże, lęku ani agresji. - Na dobrą sprawę, nic pan o mnie nie wie! Nawet imię mi pan zmienił. Jak więc mógł się pan tak szybko zakochać? - usiłowałam obrócić wszystko w żart z pogodnym uśmiechem na ustach. Poczułam się jednak zawiedziona. - Nie jest to wcale miłość od pierwszego wejrzenia - uśmiechnął się zagadkowo. - Nieustannie patrzę na panią od dwu godzin - spojrzał na zegarek. - Chyba nie sądzi pani, że jestem ślepy, głuchy i że niedobry ze mnie obserwator? Wystarczy mi raz spojrzeć na człowieka, a wiem, co w nim siedzi, czego się można po nim spodziewać. Nawet co w danej chwili czuje lub myśli... To coś, Siegrid, kryje się w oczach, w dłoniach, w sposobie chodzenia, poruszania się, ubioru nawet. Jest pani z całą pewnością moją połówką zagubioną we wszechświecie. Ja to wiem. Delikatnie cofnęłam dłoń z jego dłoni, chociaż dotyk ciepłej i zgrabnej w rysunku męskiej ręki, nie był mi przykry. Choć starałam się myśleć trzeźwo, powoli topniałam. Coś mnie do niego przyciągało. Ulegałam nieznanej sile magii słów, spojrzenia... - Nigdy się pan nie myli, jeśli chodzi o uczucia? - Nie wiem. Nie mam doświadczenia. Tak naprawdę zakochałem się dzisiaj po raz pierwszy. Żeby być jednak bliżej prawdy, pokochałem panią. Nie licząc oczywiście przelotnych, a do tego rzadkich romansów... - Po raz pierwszy? - wpatrywałam się w niego z niedowierzaniem. Był wspaniałym mężczyzną, godnym pożądania. Musiał być oblegany przez kobiety. - I właśnie we mnie, nieznajomej z pociągu? - dziwiłam się, mimo wszystko rozbawiona całą tą rozmową. Była niecodzienna, a i sama podróż nie "dłużyła się" jak zazwyczaj. I chociaż wmawiałam w siebie, że trafiłam jedynie na oryginała, a wszystko jest tylko zabawą dla zabicia czasu, czułam zupełnie coś innego. - Wszystko musi się zdarzyć kiedyś po raz pierwszy... - westchnął, przybierając poważny wyraz twarzy. Ściszył głos, pochylił się w moją stronę - raz się tylko rodzimy, raz umieramy, a więc i raz tylko żyjemy. Dlatego, droga Siegrid, należy cieszyć się każdą chwilą. Każdym wzruszeniem przeżywanym po raz pierwszy. Może się ono już nie powtórzyć. Wiedz, dziewczyno i pamiętaj, że tylko ten pierwszy raz jest naprawdę emocjonalny i najważniejszy. Zachowuje się go w pamięci do ostatniego tchnienia, chociaż byłyby później inne, równie atrakcyjne, ale już nie pierwsze... Nie jest głupie to, o czym mówi - pomyślałam, patrząc mu w oczy. Były wyraziste, z błyskiem inteligencji i czegoś, co nasuwało myśl o prawości charakteru, ale i także o tłumionych namiętnościach. - Co pan rozumie pod słowem pierwsza miłość? Może myli ją pan z seksem? Bywa tak czasem... - przybrałam mentorski ton. Obawiałam się, że może, jak każdy mężczyzna, ma wypróbowany sposób uwodzenia. Przynajmniej niebanalny i trochę humorystyczny. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby nagle dojrzał we mnie karalucha, a sam podał się za delfina. - Seks, najmilsza Siegrid, uprzyjemnia i wzbogaca nasze życie, ale też tylko do pewnego momentu. Do tej nieuchwytnej granicy między młodością a wiekiem bardzo dojrzałym... - uśmiechnął się szukając moich oczu - natomiast miłość jest czymś więcej. Jest dopełnieniem osobowości, najwyższym darem Boga. Gdy przeminą emocje, wypalą się namiętności, a pragnie się być wciąż z tą samą kobietą, pokochaną od pierwszego wejrzenia, to jest właśnie to, za co warto w życiu zapłacić najwyższą cenę... Wzruszyłam się. Z trudem zapanowałam nad łzami. Zazwyczaj nie przychodziły mi łatwo. Milczałam. - Oby jak najdłużej, droga Siegrid, nie wypaliły się w nas namiętności, które z pewnością nadejdą, a miłość pozostała z nami do końca naszych dni i odrodziła się w naszych dzieciach... - zakończył i uśmiechnął się rozbrajająco. Przebiegł mi po plecach metafizyczny dreszcz. Poczułam się nieswojo, jakby rzucono na mnie urok, który on tylko mógłby zdjąć. Jednak wcale tego nie chciałam. Uświadomiłam sobie jednocześnie, że przejęłam coś z zabobonów i magii pani Aldony. Przez chwilę milczeliśmy, jakby onieśmieleni i przejęci tym, co się między nami nieoczekiwanie nawiązało. Nawet pociąg sunął po szynach bezszelestnie i miękko wzdłuż jesiennych lasów. Pierwsza przerwałam narastającą ciszę. - Wciąż jeszcze nie zdradził mi pan swego imienia. - Nazywam się Albrecht. I mów mi po imieniu - rzucił dość szorstko. - Niech ci będzie! - odetchnęłam z ulgą i roześmiałam się proponując, żebyśmy przeszli do wagonu restauracyjnego na filiżankę kawy. Zasiedliśmy na wysokich stołkach naprzeciw siebie. Dzieliła nas jedynie wąska deska stołu. Obserwowałam go spod oka. Ubrany był niedbale, po sportowemu. Opalony, barczysty. W naturalnym uśmiechu połyskiwały zdrowe, białe zęby. W sposobie bycia miał coś ujmującego, nie wymuszonego, co sprawiało wrażenie, że zna się go od dawna. Zachowywał się ze swobodą światowca, a jednocześnie w taki sposób, jakby się obawiał, że przez swoje gesty czy nie kontrolowane odruchy mógłby zdradzić swoje myśli i pragnienia. Należał do typu mężczyzn określanych na Zachodzie, jako "ciepły". Szaroniebieskie oczy, złotawa cera z nielicznymi piegami na nosie. W gęstych, krótko przystrzyżonych włosach przebijały rdzawe refleksy. Spod luźnej marynarki z miękkiego, zielonkawego tweedu wyzierała koszula w kolorze bardzo jasnej żółci. Nawet niedbale związany krawat nosił barwę ciepłego brązu z zielonkawym wzorkiem. Wszystko harmonizowało z sobą. Miało się ochotę wciąż na niego patrzeć. Pomyślałam, że mógłby stać się moim ideałem mężczyzny, gdyby... - odsunęłam natychmiast niedorzeczną myśl. Nad moją głową w długim pudle wśród bibułek spoczywała ślubna suknia. Od dłuższej chwili zastanawiałam się, kim mógł być z zawodu. Wahałam się między psychologiem a naukowcem. Mógł być także pisarzem. Kawa, którą popijaliśmy z plastikowych kubeczków była czarna i mocna. Nie pachniała jednak tak, jak pachnieć powinna. Nawet podwójny cukier nie złagodził goryczki. Po dwu dalszych łykach miałam jej dość. Albrecht także. - Siegrid... - zaczął miękkim, ciepłym głosem, a mnie się wydawało, że imię to noszę od zawsze - wysiadam w Krakowie. Żałuję, że nie jadę do Zakopanego. Nie mogę cię także tam odwieźć. Mam duży bagaż w towarowym wagonie. Kiedyś cię jednak odnajdę. Zakopane nie jest wielkie, a ty jesteś wyjątkowa, więc serce mnie do ciebie doprowadzi... Nie wiedziałam czy kpi, czy mówi prawdę. - O'kay! - powiedziałam odruchowo, usiłując ukryć rozczarowanie i żal. Wyglądało na to, że nasza znajomość zakończy się na tej jednej podróży, a wszystko, tak jak sądziłam od początku, było żartem i dobrą zabawą. Zbierało mi się na płacz. Siłą powstrzymywałam się, aby nie wcisnąć mu w rękę mojej wizytówki. Byłaby ostatnią dla mnie deską ratunku. - Wierzysz mi, Siegrid, że cię odnajdę? - zajrzał mi z powagą i namysłem w oczy. Roześmiałam się. Musiało to jednak wypaść żałośnie. - Nie wykręcaj się śmiechem. Odpowiedz... - przynaglał. - Diabeł jest w pośpiechu... - usiłowałam żartować - a czy wierzę czy nie, to nie ma znaczenia. W każdym razie będę miała nadzieję, że się może jednak spotkamy. Jeśli nie w tym, to w przyszłym życiu, jak mawia w takich razach moja sąsiadka. - Nie sądzę, Siegrid, żebym chciał tak długo czekać. Wolałbym cię zobaczyć za kilka dni, jeśli to będzie możliwe... - mruknął, odsuwając z obrzydzeniem plastikowy kubeczek z kawą - odzwyczaiłem się od wszelkich używek - uzupełnił. - Ja także za nimi nie przepadam - wtrąciłam, żeby coś powiedzieć, a nie tylko gapić się na niego z żalem i z tęsknotą, chociaż był jeszcze w zasięgu ręki. - Przyznaj się, że nie masz większego wzięcia u mężczyzn... - poszukał ponownie moich oczu. - Tego bym nie powiedziała... - burknęłam, zaskoczona pytaniem. Poczułam się dotknięta. Coś jednak w tym było na rzeczy. Powodzenie wprawdzie miałam. Z wzięciem było gorzej. Przełknęłam ślinę. - Dlaczego tak sądzisz? - usiłowałam, aby moje pytanie wypadło lekko, z niejakim rozbawieniem. Nasunął się na pamięć Ben, odwołujący z dnia na dzień ślub, i jeszcze kilku kolegów ze studiów. Biegali za mną, mówili o miłości, oświadczali się nawet i na tym się zazwyczaj kończyło, nim jeszcze do czegoś doszło. Poślubiali inne dziewczyny. Jedynie z Parszywcem było inaczej, chociaż jeszcze nie padło ostateczne słowo... Dziś bym już potrafiła zrozumieć Bena. Odszedł, bo nie mógł inaczej. Spotkał dziewczynę swego życia. Ja mu się tylko bardzo podobałam, a wziął to za miłość i tyle! - Dlaczego? - powtórzył z rozbawieniem, domyślając się widocznie mego zakłopotania - to bardzo proste. Nie jesteś kobietą tajemniczą w stylu niepokojącej femme fatale... Wprawdzie taka odnosi sukcesy, ale na krótką metę. Tak naprawdę nie potrafi nikogo pokochać. Jednocześnie ma jednak zdolności mimikry i potrafi umiejętnie roztaczać swoje powaby. Jest zagadkowa. Jeśli rzeczywiście tego pragnie, potrafi zdobyć mężczyznę. Gdy zostanie jednak przekroczony pewien próg intymności, łatwo ją rozszyfrować. Czasem jednak mężczyzna tak się uwikła w jej sieci, że solidnie oberwie po uszach nim się uwolni i ucieknie... - Co za wielki znawca! - usiłowałam żartować - widać z tego, że masz jednak duże doświadczenie. - Z pewnością mniejsze niż ci się wydaje. Ja nie doświadczam, Siegrid, ja myślę i obserwuję. Dlatego jeszcze dotychczas nie powiedziałem żadnej kobiecie, że ją kocham... - zawiesił na moment głos, popatrzył na mnie z namysłem. - Czekałem na taką, z której będzie emanowało to wszystko, co może zagwarantować szczęśliwy związek. Nie uznaję rozwodów, Siegrid! - zastrzegł się - boję się takiej sytuacji, w której byłoby to konieczne. Wiem, że rozwodników i mężczyzn żyjących w separacji dręczą lęki i fobie, podobnie jak ludzi wykonujących stresogenne zawody. - I co jeszcze z tego twego myślenia wynika, jeśli chodzi o kobiety? - zaciekawiłam się. - Co według ciebie najbardziej pociąga mężczyznę w kobiecie? - Zależy to w dużej mierze od człowieka. Każdy reaguje trochę inaczej na te same bodźce. Jeśli chodzi o mnie, nie jestem typowym, klinicznym przykładem, więc to, co powiem raczej mnie nie dotyczy... - zastrzegł się. - Według moich obserwacji, najbardziej działa nieprzewidywalność tego, co kobieta zrobi, jak powiększy stale dystans, jakim się od niego odgradza. Także jej nieustanne uniki... Jeśli wolisz, znana od wieków zabawa w króliczka. Nie chodzi w niej o to, aby go złapać, ale jeszcze trochę pogonić. No i uległość. To chyba mężczyzna ceni najbardziej - zamyślił się, zapatrzył w okno na uciekający pejzaż. - Chociaż... - ciągnął po chwili dalej - zbytnia uległość także może go znudzić. Nie ma więc chyba uniwersalnej recepty... - dodał z roztargnionym uśmiechem. - A nie jej kobiecość? - wtrąciłam. - A co to jest kobiecość? - odparł pytaniem na pytanie. Rozbłysły iskierki rozbawienia w oczach - to tak, jakbyś spytała mnie, co może uszczęśliwić kobietę, bo skąd mógłbym to niby wiedzieć, jeśli sam nigdy nią nie byłem? Roześmieliśmy się oboje. Nie wiedziałam, jak mu to wytłumaczyć, co odpowiedzieć. Tak naprawdę nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Nie potrafiłam także natychmiast zdefiniować słowa "kobiecość". Gorączkowo szukałam odpowiedzi. Powiedzieć: "kobiecość, to kobiecość" nie wypadłoby najlepiej, a nic innego nie przychodziło mi do głowy. - To ty, Albrechcie, powinieneś mnie na to pytanie odpowiedzieć, a nie ja tobie! - znalazłam, w moim pojęciu, najlepsze rozwiązanie i odetchnęłam z ulgą. Błysnął uśmiechem. Delikatne zmarszczki w kącikach oczu ułożyły się promieniście. Wyraźnie się do mnie śmiały. Uśmiechnęłam się do nich i ja. Wiedziałam, że mnie przejrzał i nie sprawiło mi to przykrości. - Wobec tego, kochana Siegrid, powiem ci najprościej jak to tylko możliwe. Na kobiecość składa się wszystko to, co jest odwrotnością cech przypisywanych mężczyźnie. Ale to też jeszcze nie cała prawda, ponieważ każdy mężczyzna ma inny na tę sprawę pogląd. Jeśli go, oczywiście, ma... - uśmiechnął się sceptycznie. - Gdy znajdzie w kobiecie to, czego sam nie potrafi, czy nie chce okazać, a w uczuciowości kobiety odnajdzie swoje przeciwieństwo, jak chociażby właśnie uległość, uważa że jest ona bardzo kobieca. Takich kobiet jednak spotyka się coraz mniej... - pochylił się jeszcze bardziej w moją stronę. Poczułam delikatny zapach dobrego sprayu. - Zgadzasz się ze mną, Siegrid? - Co do uległości, czy co do kobiecości, którą starałeś się wyjaśnić? - upewniłam się. - Przede wszystkim do uległości... - uśmiechnął się. Patrzyłam z zachwytem i wzruszeniem na jego piegi. Zabawnie marszczył nos. - Myślę, że kobieta jest uległa tylko wówczas, gdy chce być uległa, a nie dlatego, że z natury rzeczy jest taka. A jeśli cię to interesuje, to ja nią nie jestem - zastrzegłam się. - Nie leży to w mojej buntowniczej naturze. Tak jak kokieteria i tym podobne... - zająknęłam się. Cała ta rozmowa wydawała się w naszej sytuacji nieistotna. Zwłaszcza, że w tym momencie poczułam się bardzo uległa i łagodna jak przysłowiowy baranek. Nic nie było we mnie z buntownika. Pytałam w rezultacie o sprawy nieistotne, a tak bardzo pragnęłam wiedzieć o nim wszystko i jeszcze więcej, a wciąż nie wiedziałam nic. Mieliśmy się wkrótce rozstać, może nie spotkać się nigdy więcej. Szkoda było tego czasu na czczą rozmowę. Albrecht jednak ciągnął temat dalej, jakby chciał mi coś udowodnić, wytłumaczyć. - W tradycyjnej kulturze zachodniej, mężczyzna miał zawsze niekwestionowaną pozycję. Teraz się to nagle zachwiało, ponieważ kobieta przeważnie zarabia więcej od niego. Cały układ stał się więc niestabilny. Kobiety coraz częściej nie chcą, a nawet nie potrafią już czarować mężczyzn swoją ulotnością, tajemniczością nawet. Stały się piekielnie konkretne i rzeczowe. Twardo stoją na ziemi: muszą zarabiać. Życie na nich to wymusiło. Więc szkoda im czasu na flirty i poezję... - pokręcił z ubolewaniem głową. - Zaobserwowałem, a także wiem skądinąd, że kobieta biznesu stawia sprawę jasno, bez niepotrzebnej, według niej, otoczki. Spotykając się z mężczyzną zastanawia się, czy ma z nim się tylko przespać, czy pójść na kolację, porozmawiać o interesach - wzruszył delikatnie ramionami. - Nie sądzę, aby czuła się przez to szczęśliwa... - zawiesił głos, popatrzył mi z namysłem w oczy. - Mógłby o tym powiedzieć wiele mój przyjaciel, psycholog. Często się do niego zwracają kobiety o poradę. I co się okazuje? W rezultacie tęsknią one za czymś zupełnie innym. Czują się bardzo samotne i sfrustrowane... Słuchając go, utwierdzałam się coraz bardziej w przekonaniu, że sam jest psychoanalitykiem lub lekarzem. Interesował mnie coraz bardziej. Zapragnęłam już, natychmiast, dowiedzieć się o nim czegoś więcej, podyskutować na różne tematy. Podtrzymać koniecznie tę przypadkową znajomość, chociaż zdawałam sobie sprawę, że postępuję nielojalnie w stosunku do Parszywca, a nietypowe zachowanie Albrechta budziło jednocześnie obawy, czy nie trafiłam znów na jakiegoś pomyleńca w rodzaju mitycznego Leoncjusza lub mojej sąsiadki. Jednak ten "pomyleniec" miał w sobie nieprzeparty urok i to "coś" nieokreślonego, czego podświadomie szukałam, co przyciągało do niego, a było bliskie miłości od pierwszego wejrzenia. - Dojeżdżamy do Krakowa - oznajmił nagle, podrywając się z miejsca, - tutaj wysiadam - dodał całkiem niepotrzebnie. W głosie wyczułam żal. - Diabeł ukryty jest w pośpiechu... - burknęłam po raz drugi tego dnia. Było to powiedziane pół żartem, pół serio, ale zrobiło mi się bardzo smutno i nie wiedziałam, co powiedzieć mu na pożegnanie. Milczałam. Natomiast Albrecht, ściskając w obu dłoniach moją rękę, powiedział nieoczekiwanie coś, co może nie było na temat. Odebrałam to jednak bardzo osobiście i tak, jakby chciał mnie o czymś zapewnić, coś przekazać, zasugerować... - Nie jest przypadkiem, Siegrid, że w społeczeństwach, które wcześniej od nas i gruntowniej przeszły rewolucję w sferze obyczajów, a także i seksualnej, pojawiła się moda na new romantic. Powracają do łask zaręczyny, celebrowane jest narzeczeństwo, obchodzi się uroczyście wszelkie ważne rocznice... I ja temu hołduję. * Pociąg minął Kraków. Nabierał powoli rozpędu, przemykał falistym terenem, pozostawiając za sobą coraz to inne krajobrazy. Obserwowałam wypalone słońcem płowe łąki, przydrożne jarzębiny w czerwieni owoców, nieliczne zabudowania. Emocje powoli opadały. W Krakowie dosiadły się do przedziału dwie pasażerki. Prowadziły teraz ściszonymi głosami ożywioną rozmowę. Chwytałam mimo woli pojedyncze słowa o jakiejś "boskiej" wycieczce samochodowej z Józkiem czy może Jurkiem. O "wdechowej" restauracji z "super" flakami. Kobiety były znacznie młodsze ode mnie. Świetnie ubrane, w bardzo młodzieżowym stylu, pełne entuzjazmu i radości życia. Bez powodu wybuchały ściszonym chichotem. Śledziłam przesuwające się za oknem obrazy. Nakładała się na nie smagła, opalona twarz Albrechta. Czułam wciąż nieuchwytny zapach jego dyskretnego sprayu. Może było to tylko złudzenie? Starałam się zrozumieć, co się nagle ze mną stało. Czy może była to już ta "depcząca mi po piętach" miłość z wróżb pani Aldony, czy moje zauroczenie wynikało po prostu z braku prawdziwego uczucia dla Parszywca, które nie pozwalałoby na zainteresowanie się innym mężczyzną? Byłam w rozterce. Niewyraźne jeszcze wyrzuty sumienia zaczynały dochodzić do głosu. Gdzieś tam w Kanadzie leżał ze złamaną nogą Parszywiec. Cierpiał, tęsknił może za mną, czekał na telefon, a ja... - Mój Boże... - rozgrzeszałam się - nie zawsze są przecież uczucia zależne od nas. Zjawia się nagle ktoś, kto burzy spokój, daje złudzenie czegoś nadzwyczajnego, co może jeszcze spotkać. Niespodziewane sytuacje nastręczają wiele pokus i możliwości. Rodziców niepokoiła zawsze impulsywność mojej natury i zmienność nastrojów. Wróżyli związane z tym kłopoty i popełnianie głupot, których będę później żałowała. W poczuciu winy obiecywałam sobie, że gdy tylko znajdę się w domu, zatelefonuję do Parszywca. Dowiem się, jak wygląda sprawa jego nogi, powiem coś specjalnie ciepłego. Może nawet wspomnę o ślubnej sukni, czekającej już w szafie. To go upewni, że nie tylko on czeka na Boże Narodzenie... Im bardziej myślałam o małżeństwie z nim, tym mniej wydawało się realne. Nie została do końca wyjaśniona zasadnicza sprawa - miejsce naszego stałego zamieszkania. Usiłowałam na razie o tym nie myśleć. Wróciłam do pobytu w Warszawie, do wizyty w pracowni Gacka i naszych rozmów, ale niewiele to dało. One także kojarzyły się z Parszywcem. Zamykało się błędne koło, a za szybą pociągu na tle górskiego krajobrazu majaczyła twarz Albrechta z ciepłym, trochę figlarnym wyrazem. Poczułam ten sam przypływ czułości i wzruszenia. Nie było w tym nic zmysłowego. Chciałam jedynie być przy nim, słuchać przyjemnego brzmienia głosu, obserwować mimikę twarzy. Było to dla mnie czymś nowym i zaskakującym. Kojarzyło się wyraźnie z instynktem macierzyńskim. Najprawdopodobniej nadeszła pora zaspokoić go, urodzić dziecko. Pragnęłam je mieć z kochanym i kochającym mężczyzną, i znów w myślach przewinął się Parszywiec. Chciał dla nas zbudować "szczęśliwy dom", a ja... W moich odczuciach odkrywałam ze zdumieniem coś z tego, o czym zapewniała pani Aldona, a co dotyczyło miłości od pierwszego spojrzenia. Poczułam lęk, że rozminęłam się z czymś najistotniejszym w życiu, co mogło się już więcej nie powtórzyć. A przecież wystarczyło tylko wymienić wizytówki, miłym słowem zachęcić do przesłania szybkiego znaku życia, ale nie miałam przecież żadnej pewności, że i on jest w takim samym stopniu zainteresowany moją osobą. Ten jego niecodzienny sposób bycia i wszystko, o czym mówił, mogło jedynie świadczyć, że jest niezwykłym oryginałem lub człowiekiem niezrównoważonym, chociaż na takiego nie wyglądał. Pociąg mijał Nowy Targ. Zbliżaliśmy się do Zakopanego. Wracałam do domu z dwudniowym opóźnieniem. Nie pomyślałam o tym, że należało powiadomić panią Aldonę, aby Grulowa napaliła w kominku, przygotowała coś do jedzenia. Zatęskniłam gwałtownie za domostwem, za pięknem jego otoczenia, za niepowtarzalną, dziwną atmosferą starych wnętrz. Byłabym bezduszna i głupia, gdybym je opuściła dla jakiegokolwiek mężczyzny - tłumaczyłam sobie, jadąc od dworca taksówką przez znane mi, mało ruchliwe o tej porze roku ulice. Jeszcze dobrze nie wysiadłam z taksówki tuż przy furtce oplecionej przekwitłym powojem, a już dojrzałam Grulową biegnącą przez trawnik. Odetchnęłam z ulgą. Za chwilę owionął mnie zapach rozgrzanego drewna pomieszany z wonią jabłek. Na kominku dopalały się bukowe szczapy. Zegar stojący w kącie tykał głośno i przyjaźnie odmierzając czas, o którym Albrecht powiedział, że jest czymś nadprzyrodzonym i bezwzględnym dla wszystkich jednakowo. Z radością obchodziłam wszystkie kąty, rozkoszując się ciepłem i spokojem, jaki tu panował. Towarzyszyła mi Grulowa gderając i "wydziwiając" na mój spóźniony powrót. Spowodował podobno, że pierogi z jagodami musiały w lodówce czekać trzy dni, a sernik z pewnością stracił smak. Do wszystkich tych, w jej pojęciu nieszczęść, doszło i to, że poprzedniego wieczora, tuż przed jej pójściem do domu, "cosik się kołatało po schodach". - Może królica? - zaryzykowałam. Była już tu zadomowiona. - Gdzieżby tam! - obruszyła się, drepcząc dwa kroki w tyle. - Zwidzioł mi się stary w gaciach... Jęknęłam z obrzydzeniem. Znacznie estetyczniejszymi widmami były jednak zwierzęta. - Musi co nagzesył wiela, haj... - stwierdziła z przejęciem i bez lęku w głosie. Była przyzwyczajona do niejednego. Niewiele rzeczy mogło ją zadziwić lub przestraszyć. Po wczesnym obiedzie dwa razy podchodziłam do telefonu. Nie mogłam się jednak zdecydować, żeby wykręcić numer do Kanady. Coś mnie od tego wstrzymywało. Czułam ni to lęk, ni wyrzuty sumienia pomieszane z niechęcią. Postanowiłam zatelefonować dopiero wieczorem i jakoś się do tej rozmowy przygotować. Przez chwilę stałam niezdecydowanie przy oknie, patrząc na niezmiennie wspaniały górski krajobraz przynoszący ukojenie i spokój. Z kuchni dobiegał schrypnięty śpiew Grulowej uradowanej widocznie przywiezionym z Warszawy prezentem. Nie bedzies se Maryś po muzykoch lotać sednies se na progu bedzies gacie łotać... Nie mogłam sobie nigdzie znaleźć miejsca. Kręciłam się bez sensu po sypialni, coś tam poprawiając. Przestawiałam na toaletce jakieś drobiazgi, spoglądałam w zmatowiałe lustro. Odbicie w nim wydawało mi się obce, trochę inne niż zwykle. Podchodziłam to do jednego, to do drugiego okna. Popatrywałam na górskie zbocza w mrocznej zieleni smreków, przetykanej czerwienią bukowych drzew i złocistością brzóz. Nad tym wszystkim rozpościerał się wyblakły szmat nieba, rozjaśniając wszystko wokół nikłym poblaskiem słońca. Położyłam na biurku przywiezione fachowe pisma. Przesunęłam gliniak z gałązkami skorusy, jak nazywała jarzębinę Grulowa, i uchyliłam szufladę, żeby wrzucić do niej jakieś zakupione drobiazgi potrzebne mi do kreślenia. Wzrok mój padł na pamiętnik jedenastolatki. Przez chwilę ważyłam go z wahaniem w dłoni. Przekartkowałam bezmyślnie i zatrzymałam się na kilku zapisanych, wyraźniej od innych linijkach. "...Kuzynka Bożeńcia, co przed miesiącem skończyła szesnaście lat, wyszła ostatniej niedzieli za mąż. Nasza kucharka powiedziała do maman, że to nie będzie szczęśliwe małżeństwo, bo jak w październiku bierze się ślub, to miłość i szczęście uschnie, rozwieje się, jak jesienne liście na wietrze i takim niedobrym miesiącem na śluby jest maj, bo małżeństwo będzie trwało krótko i "majowo"... Bardzo zazdrościłam Bożenci atłasowej sukni z bufami, falbaną i kokardą nad pupą. I wianka ze świeżych goździków, co je wujek Antoś przywiózł z Krakowa w wiklinowym koszyku. Welon był koronkowy, po cioci Weronice, i miał na końcu dwie cery, bo go pan młody przydeptał lakierkami na szczęście, ale widocznie za małe zrobił dziury, bo podobno małżeństwo cioci nie było udane. Trzy dni przygotowywano weselną ucztę z tak wielgachnym tortem, jak blat stolika w pokoju prababci. Cały polukrowany na biało i różowo, a pośrodku trzy róże zrobione z kremu, co się zaczęły rozpuszczać od gorąca. Babcia podarowała Bożenci pierścionek z turkusami, a od prababuni dostała złoty medalion na grubaśnym łańcuchu. Na nim, pośrodku, była brylantowa gwiazdka. Całą noc przepłakałam, bo to właśnie ja miałam go otrzymać, ale narzeczony Bożenci rudy, jak lisi ogon, przekupił prababcię torebką czekoladek i kandyzowanych owoców, bo prababcia jest bardzo łakoma i trzeba chować przed nią wszystkie słodkości, bo puchnie jej wątroba i żółkną oczy od jakiejś wody, co to ma dojść do serca i uśmiercić prababcię i wszyscy na to czekają, bo jest tak stara, że nikt już jej nie kocha. Może tylko kot, co śpi w jej nogach i nie da się nikomu ruszyć, ale on nie potrzebuje prababcinych klejnotów, co je trzyma nie wiadomo gdzie... Tydzień po ślubie, co to był trochę nieudany przez padający od rana deszcz, synek cioci Filomeny, co ją tatko nazywa Ficią, leżał w trumience trzy dni, bo ciocia nie chciała się z nim rozstać, chociaż okrutnie śmierdział w jej pokoju i zmarł na jakiegoś "krupa" w gardle, chociaż miał dopiero czternaście miesięcy, a tatko mówi, że Ficia kłamie, bo był znacznie starszy i to była jakaś hańba cioci Fici..." - Boże, jeszcze i to... - jęknęłam, wrzucając pamiętnik z idyllicznym rysunkiem do szuflady. Musiałam natychmiast z kimś porozmawiać o Albrechcie, coś wreszcie z sobą zrobić, oderwać się od dręczących myśli o Parszywcu. Ruszyłam więc z pudłem rumowych czekoladek do pani Aldony na herbatę. Przywitała mnie radosnym okrzykiem nadmieniając, że już się o mnie martwiła. Tina zaskowyczała, kręcąc się za własnym ogonem i od razu poczułam się lepiej. - Jaką miała pani podróż? - zatroszczyła się z miejsca. - Cudowną! - wykrzyknęłam spontanicznie, wręczając jej bombonierkę. Zaznaczyłam przy tym, że po piętnastu pierogach z jagodami suszy mnie pragnienie, a herbaty nie zdążyłam jeszcze wypić. - Czy mogę podać ją w kuchni? - zapytała nieśmiało. - Zaczęłam przed chwilą nakładać ciasto do formy. Wieczorem zapraszam na drożdżową babkę z dużą ilością pomarańczowej skórki - uśmiechnęła się z zadowoleniem, - spróbuje pani ulubionego ciasta Leoncjusza... - Pisał coś? - zapytałam grzecznie, chcąc sprawić jej przyjemność. Wiedziałam już, co to znaczy rozmowa o kochanym człowieku. - Martwię się właśnie o niego. Dawno nie miałam wiadomości. Ostatnia była ze wzmianką, że jeśli wszystko dobrze pójdzie, to powinniśmy spędzić razem święta Bożego Narodzenia... - westchnęła, - ale u niego to nic nie wiadomo. Równie dobrze może się zjawić niespodzianie na Wielkanoc albo i wcale... - Łzy musiały się zakręcić w jej oczach, bo nos nagle poczerwieniał. - A ja poznałam w pociągu uroczego, wspaniałego mężczyznę... - nie potrafiłam się powstrzymać, żeby nie wyrzucić tego z siebie. Tak jak ona o Leoncjuszu, tak ja teraz chciałam mówić o Albrechcie. - Boże ratuj... - jęknęła tragicznym głosem, siadając ciężko za stołem kuchennym, jakby dowiedziała się o śmierci kogoś bliskiego. W jej oczach nie obeschły jeszcze łzy, a już pojawił się, nie wiadomo dlaczego, strach: Może pomyślała o dziennikarzu? - Co się stało, pani Aldono? - przestraszyłam się. - Nic, nic... - zapewniała - po prostu nie lubię, gdy pani wyjeżdża albo wychodzi gdzieś na dłużej. Zawsze się coś wtedy do pani przyczepia, a najczęściej mężczyzna "niewiadomego pochodzenia". Po herbacie postawię pani karty. Parsknęłam śmiechem z tego dziwnego określenia. - Tym razem, to chyba jednak coś więcej niż zwykła znajomość... - rozmarzyłam się, popatrując na jej zwinne ręce nakładające do formy w kształcie dużej babki, dobrze wyrobione, odchodzące od palców ciasto. - A ten w Kanadzie? - zapytała surowo inkwizytorskim tonem. - Będę z nim wieczorem rozmawiała. Oczywiście nie na temat znajomego z pociągu - usprawiedliwiałam się niepotrzebnie. - Nigdy bym nie przypuszczała, że pani taka romansowa... - zadziwiła się, ściągając ciemne, ładne w rysunku brwi. - Nic w tym nie ma romansowego. Sama pani powiedziała, że ten z Kanady, to jeszcze nie mężczyzna mi przeznaczony. I chyba coś w tym jest... - zawiesiłam wymownie głos, uśmiechnęłam się do własnych myśli. - Może właśnie ten nowo poznany jest tym, na którego powinnam czekać? - Z pewnością nie! - zaprzeczyła kategorycznym ruchem głowy - to z całą pewnością oszust matrymonialny. Oni zawsze wyglądają czarująco. Każdy z nich się na panią pokusi. Wystarczy popatrzeć, a już się wie, że kobieta "nadziana". - Sądzi pani, że mężczyzna nie może się bezinteresownie zakochać we mnie? Że każdy chce jedynie wykorzystać i okraść? - oburzyłam się. - Tego nie powiedziałam, ale pani jest osobą łatwowierną i marzycielką. A najgorsze jest to, że nie przywiązuje pani wagi do pieniędzy, a tym samym innych o to nie posądza. A świat jest tak urządzony, że na pieniądzu stoi, jakby nie istniały inne wartości... - dorzuciła z irytacją w głosie. - Pani Aldono... - zaczęłam ugodowo. - Niech pani już nic nie mówi... Rozłożę tarota i wówczas porozmawiamy. Przez długą chwilę milczałyśmy popijając gorącą herbatę. Była wspaniała w smaku i kolorze, przygotowywana przez panią Aldonę z kilku odmian wysokogatunkowych listków. Pochodziły z przesyłek od Leoncjusza, jak mi kiedyś zwierzyła. - Dobre te czekoladki - odezwała się pierwsza z uznaniem w głosie. - Wybrałam najlepsze, jakie były - odpowiedziałam skromnie. - A ten mężczyzna, jak wygląda? - powróciła do nurtującego ją tematu. - Według mnie cudownie! Ma w twarzy coś ujmującego i dobrego zarazem, a przy tym tyle inteligencji w oczach... - entuzjazmowałam się, szczęśliwa, że mogę o nim mówić. - I tak bardzo w moim typie... - dodałam ciszej, przywołując na pamięć jego postać. - To nic nie znaczy, pani Egi... Leoncjusz ma także coś dobrego w twarzy, ale ten mój piękniś to zupełny głupek, chociaż na wygląd też ma inteligentne spojrzenie... - wyjaśniła krótko i zaczęła tasować nerwowo karty. - Dlaczego głupek? - obruszyłam się. - Kocha go pani, a zawsze coś przykrego powie. - Taki się już urodził. A jak się kocha, to nie znaczy, że jest się ślepym, chociaż bywa i tak - stwierdziła kategorycznym tonem. Nie podjęłam dyskusji. Patrzyłam, jak z namaszczeniem rozkłada przede mną rzędami przełożoną talię kart. - Oj, niedobrze... - stwierdziła po chwili - jest przy pani mężczyzna i to w takim układzie kart, który wskazuje, że ściele się pani ślubny kobierzec i to tuż, tuż... - westchnęła z ponurą miną. - Niedobrze? - powtórzyłam ze zdziwieniem - chyba bardzo dobrze? - przemknął mi przez myśl Albrecht, a nie Parszywiec. - Jak dla kogo... - mruknęła niechętnie i zgarnęła z irytacją karty, po czym zmieniła dyplomatycznie temat. - A jak tam było w Warszawie? Pewnie duchota, smród spalin, ludzi tłumy niczym w sezonie na Krupówkach? - Obejrzałam dobrą sztukę w teatrze, odwiedziłam znajomych, zrobiłam zakupy... - wyliczałam lakonicznie. Rozmowa się nie kleiła. Obie byłyśmy zajęte własnymi myślami. Herbata stygła w filiżankach, ciasto rosło powoli pod lnianą ściereczką. Tina kłapała zębami, chwytając jakąś zapóźnioną muchę. - Grulowa mówiła, że w niedalekim sąsiedztwie zamieszkał ten niby dziennikarz... - podniosła na mnie oczy, sięgając po czekoladkę. - U samotnej kobiety? - zapytałam nie bez ironii. - U wdowy z trojgiem dzieci. - No, to wątpię, żeby miał ten swój wymarzony spokój do pracy. Ale może lubi dzieci... - Samą mnie to zdziwiło - przyznała - może to i prawdziwy dziennikarz... - zamyśliła się nad resztką herbaty. - Chociaż dom piękny, na podmurówce z kamieni, dwa lata temu dopiero wykończony, na kilka miesięcy przed śmiercią jej męża... Dzieciaki wprawdzie już nie maluchy, kobieta przystojna, dentystka. Zarabia pewnie nie najgorzej... - myślała głośno. Słuchałam tego jednym uchem, wracając myślami do Albrechta, do ślubnej, jeszcze nie rozpakowanej z pudła sukni, do piętrzących się problemów. Zerknęłam na zegarek. Chociaż było daleko do wieczora, postanowiłam zatelefonować do Parszywca. Niech wyjaśni, dlaczego nie zatelefonował do hotelu, a a ja opowiem o wizycie w pracowni Gacunia. Powinno go to zainteresować. Pani Aldona musiała podchwycić moje spojrzenie i trochę nieobecny wzrok biegnący ku drzwiom. - Niech się pani nie krępuje, pani Egi. Dopiero co pani przyjechała. Należy się rozpakować, trochę u siebie pomieszkać, a wieczorem zapraszam na świeżą babkę. Jak wsadzę ją do pieca, to się rozejrzę w horoskopach, bo coś mi tu nie gra... - Przyniosę wino! - uśmiechnęłam się, wstając z krzesła. W domu Grulowa zbierała się do wyjścia. Była wyraźnie zadowolona, że już wróciłam i może spokojnie odejść. Przepowiadała rychły deszcz, chociaż się na to nie zanosiło, ale jak się zorientowałam, w górach nigdy nic nie było wiadomo. - Nikt nie telefonował? - spytałam na wszelki wypadek. Zaprzeczyła ruchem głowy, opatulając się w chustkę. Ochłodziło się znacznie. Przypomniała, żeby podrzucać do kominka drewno, żeby "do imentu" się nie wypalił, bo w powietrzu czuć już wiatr z nad Orawy. Zostałam wreszcie sama. Należało się przebrać z kostiumu, nałożyć ciepły, wygodny dres i, jak to określiła pani Aldona, "trochę pomieszkać". Zajrzałam do wszystkich kątów, ucieszyłam się, że wszędzie stały w wazonach astry, podrzuciłam szczapę do kominka. W sypialni przeczesałam włosy przed lustrem i wtedy nieoczekiwanie przyszła mi na myśl Francesca. Może dlatego, że było to lustro dla niej sprowadzone, w którym się nigdy nie przejrzała. Zrobiło mi się jakoś niewyraźnie. Zupełnie, jakby stała tuż za mymi plecami, śledziła ruchy grzebienia w mojej dłoni. A był on z szyldkretu, w srebrnej oprawie misternej roboty. Z pewnością należał do niej. Rozejrzałam się niepewnie po pokoju. W oknie, chociaż było zamknięte, zafalowała firanka. Widocznie "orawski" wciska się szparami - tłumaczyłam sobie logicznie, chociaż wiedziałam, że okna są całkowicie szczelne, a na zewnątrz nie drgnął żaden listek. Wyniosłam się szybko do gabinetu. Zamknęłam za sobą drzwi do sypialni i sięgnęłam po słuchawkę telefoniczną. Trwało dobre kilkanaście minut i dwie pomyłki, nim usłyszałam głos Parszywca. - Jak się czujesz?! - nieomal krzyknęłam, nadając głosowi radosny ton. - Jak człowiek całkowicie unieruchomiony i obolały - wyrecytował. - Bardzo ci współczuję... - szepnęłam. Na moment zapomniałam o Albercie i nawet Francesce, - przez cały czas pobytu w Warszawie myślałam o tobie. Dzwoniłam z hotelu... - Wiem, Jean mi powiedziała. Pielęgniarka - poprawił się szybko. Nie miałam odwagi zapytać, dlaczego nie oddzwonił. Milczałam wpatrując się w przeciwległą ścianę. - Próbowałem się dodzwonić. Straciłem wreszcie cierpliwość. Trwało to zbyt długo. - Leżąc w łóżku, nie ma się nic specjalniejszego do roboty, jak czekać - wtrąciłam. - Dokuczał mi ból w nodze... - w głosie wyczułam zniecierpliwienie. - Drobiazg. Nic się nie stało - bagatelizowałam z bijącym niespokojnie sercem, - rozmawiałam z Gackiem. Byłam u niego w pracowni. Podarował mi przepiękny obraz. Papiery wysłał. - Tak, wiem - skwitował i nie podjął tematu. Zrobiło mi się przykro. Wiedziałam już, że jestem na straconej pozycji. Wyraźnie przegrywałam z pielęgniarką. Pierogi zwyciężały. Powoli ogarniała mnie wściekłość, której nie mogłam okazać. Postanowiłam rozmawiać, jak gdyby nigdy nic, chociaż przeczuwałam, że ślubna suknia nie będzie już potrzebna. Moja impulsywność, pewność siebie i pośpiech z jej zakupem okazały się zgubne. Brnęłam jednak dalej. - Nie jesteś, Parszywiec, w najlepszym nastroju... - usiłowałam sprawić, aby mój głos miał ciepłe, trochę żartobliwe brzmienie... - Mam wyrzuty sumienia, że nie siedzę teraz przy tobie... zawiesiłam głos czekając, że może wtrąci coś, co mnie uspokoi, że odnajdę w tym dawnego Parszywca. - Jeśli chcesz, przylecę do ciebie. Może będę mogła ci w czymś pomóc, umilić czas... - Jesteś kochana, Egi... - nazwał mnie tak po raz pierwszy, co mnie do reszty zmroziło, - ale mam doskonałą opiekę. Dla ciebie byłoby to zbyt kłopotliwe i stanowiło duży wydatek. - Mniejsza o wydatki! - parsknęłam. - Bardzo chciałabym teraz być przy tobie. Nie jesteś mi obojętny. Wiesz przecież o tym... - upierałam się głupio, byle tylko nie być pokonaną przez pierogi z kapustą. Nawet Albrecht znalazł się na drugim planie - jest nadzieja, że zobaczę cię na Boże Narodzenie? - Chyba tak... - odpowiedział po namyśle, jakby cieplejszym głosem. - Byłyby to cudowne święta, Parszywiec... Dom wygląda wspaniale! Z pewnością będziesz zachwycony. Zostawiłam jeden pokój zupełnie pusty, żebyś go mógł urządzić według własnego gustu - kłamałam. - Możesz nawet chińszczyzną... - Elwira... - powrócił do imienia, którym mnie zwykle nazywał - trudno dziś coś planować. Muszę najpierw przyjść całkowicie do zdrowia. Powinniśmy także uzgodnić wreszcie, gdzie byśmy zamieszkali po ewentualnym ślubie... Powiedział "ewentualnym", a więc liczył się z tym, że może go nie być - pomyślałam i moja przekorna natura postanowiła za wszelką cenę walczyć o to, żeby moje było na wierzchu. - Sądzę, że jakoś się dogadamy... - zaczęłam ugodowo. - Miałeś przecież zamiar wrócić do kraju. Tak przynajmniej twierdzi Gacek. Istnieją kompromisy. Moglibyśmy mieszkać na dwa domy. Raz tu, raz tam... - Obawiam się, że w Zakopanem nie miałbym żadnych możliwości pracy w moim zawodzie - wyciągnął najpoważniejszy argument nie do odparcia. - Mógłbyś wykładać w Alma Mater - wtrąciłam mniej pewnie - powtarzałeś parokrotnie, że mnie kochasz, a więc jeśli tak, to... - zawiesiłam głos. - Mógłbym powiedzieć to samo tobie. Jeśli kobieta naprawdę kocha, idzie za swoim mężczyzną na ten przysłowiowy koniec świata. - To prawda... - zgodziłam się, przyznając mu w duchu rację. - Z tego wniosek, że nasze uczucia nie są wystarczająco mocne... - westchnęłam ciszej z obłudnym żalem. - Zostawmy sobie trochę czasu - wtrącił szybko. - Zostawmy - zgodziłam się nieomal z czułością w głosie. - Masz go wiele, żeby wszystko przemyśleć, nie żałować później... Znasz mój numer telefonu - dodałam pieściwie i szepnąwszy "pa", odłożyłam słuchawkę. * Stałam w progu werandy w narzuconym na ramiona białym kożuszku. Ostatnie dni października były jeszcze słoneczne, ale już chłodne. Rankiem trawę pokrywał siwy szron. Z drzew opadały ostatnie pożółkłe liście, zwarzone przymrozkiem. Zamglone górskie szczyty, po których błądziłam wzrokiem, wydały mi się tego roku dalekie i jakby obce. Nawet otoczenie domostwa miało w sobie coś z melancholii i smutku. Powoli traciłam nadzieję, że Albrecht mnie kiedykolwiek odnajdzie. Było to wszystko zapewne zwykłym żartem z jego strony, urozmaiceniem długiej podróży, a może tylko sposobem na podryw, jak określała zaloty pani Aldona. Minęły przeszło dwa tygodnie od chwili, gdy pożegnał mnie w Krakowie. Do tej pory mógł dawno o mnie zapomnieć, a ja wciąż czekałam bez sensu, tłumacząc sobie, że jeśli obiecał, to odnajdzie. Wiedziałam, że takie rozumowanie jest z mojej strony głupotą, a jednocześnie pragnęłam uwierzyć, że jednak... Tylko, w jaki sposób mógł dotrzymać obietnicy nic o mnie nie wiedząc? Nie znał mego nazwiska, adresu, a choćby nawet tylko dzielnicy Zakopanego, w której mógłby mnie szukać. Zapewne celowo nie dążył do wymiany wizytówek, zakładając z góry, że skończy się wszystko na miłych słowach i niecodziennej zabawie w podróży. Mimo usilnych starań i wymyślania sobie od idiotek, nie potrafiłam wymazać go z pamięci. Rozmawiałam z nim w myślach, widziałam obok siebie, czekałam na niego od chwili otwarcia oczu aż do późnego wieczora. Każdy ranek budził nowe nadzieje, każda noc je zabierała. Żyłam teraz jak na huśtawce. Raz w górę, raz w dół. Poznawałam gorzki smak nie odwzajemnionej miłości, bo chyba było to pierwsze prawdziwe uczucie. Nawet dopisujący mi zazwyczaj apetyt, gdzieś się zapodział, ku rozpaczy Grulowej. Trzaskała w kuchni garami, gderała głośno, gdy nie ruszyłam tego, co dla mnie z sercem przygotowała na obiad. Groziła nawet, że odejdzie, radziła pić na wywołanie apetytu wywar z piołunu. Pani Aldona namawiała na wizytę u lekarza. Twierdziła, że niknę w oczach, a dziwne choroby chodzą ostatnio po ludziach i może do mnie też się coś przyplątało. Nawet telefony od Parszywca nie wywoływały uśmiechu. Milczałam, wysłuchując jego tłumaczeń, że jest w niedobrym stanie psychicznym, że denerwuje go świadomość tego, że nie może się samodzielnie poruszać, a tym samym wykorzystać przymusowego urlopu w Zakopanem. Do zasadniczego tematu jednak nie wracał. Wypytywał o nieistotne sprawy, jak chociażby o czym rozmawialiśmy z Gackiem, co przedstawia obraz, który mi podarował i czy chodzę na wycieczki górskie i jaką mamy aktualnie pogodę. Odpowiadałam równie miło, grzecznie i oględnie. Przy którejś z krótkich rozmów zapytał, czy dobrze się czuję, bo mam dziwnie zmieniony głos. Wyjaśniłam, że jesień nastraja mnie melancholijnie, że nic złego się nie dzieje. Dużo czytam, a ostatnio wzięłam do opracowania projekt pawilonu handlowo-gastronomicznego w Rabce. Ze stopni werandy popatrywałam w stronę pani Aldony. Kręciła się przed domem wokół drzew z sekatorem w ręku. Gdy podeszła bliżej ogrodzenia, krzyknęłam w jej stronę: - Dzień dobry! Natychmiast porzuciła przycinanie gałązek, przewiesiła się przez żywopłot, jak to było w jej zwyczaju. - Pani Egi, co się z panią dzieje? - zagadnęła z troską w głosie, obracając w dłoniach sekator - jest pani nie ta sama od powrotu z Warszawy. I u mnie się pani rzadko pokazuje, a nawet wówczas jest pani jakby nieobecna myślami. - Właściwie nic... Pracuję nad projektem, mam trochę osobistych problemów i to wszystko - skwitowałam z wymuszonym uśmiechem, podchodząc bliżej żywopłotu ze śniegulinek. - Pani Egi, życie głównie składa się z wyborów. Wciąż musimy podejmować jakieś decyzje. W ważnych i mniej ważnych sprawach. Jeśli ma pani jakiś problem, trzeba zdać się na niewykorzystywany dar natury, na intuicję... Zamiast słomkowego kapelusza nosiła teraz barwną, wełnianą opaskę w indiańskim stylu. Przyglądała mi się z uwagą. - Naszym nieszczęściem jest to, jak twierdzi Leoncjusz, że najczęściej nie dowierzamy jej głosowi, a przecież natura nie bez ale, wyposażyła nas w mechanizm, który pozwala uniknąć niepowodzeń... Niech się więc pani tylko wsłucha w głos intuicji... Ona nie zawiedzie. - Nic mi jakoś nie podszeptuje... - wzruszyłam ramionami, - no, może jedno... - zastanawiałam się przez chwilę, - że powinnam pozostać tu, w tym domostwie, chociażbym miała być skazana na samotność. Wypowiedziane głośno słowa nabrały natychmiast specjalnego znaczenia, ciężaru gatunkowego, chociaż zdawałam sobie sprawę, że nie potrafiłabym ani tu, ani gdzie indziej żyć - samotnie. Byłam na to zbyt młoda i pełna temperamentu. Pragnęłam mieć swego mężczyznę. Zasypiać w jego ramionach, dzielić z nim nie tylko noce, ale i wszystkie dni. Chciałam mieć dzieci, żyć pełnią życia, a nie jedynie tęsknotami wśród cieni przodków, a może tylko urojeń i dziwacznych snów. Zaczęły się znów pojawiać. Ogarniał mnie chwilami irracjonalny lęk, że gdy zerwę z Parszywcem, może się zdarzyć, że nikogo godnego uwagi tu nie poznam i żaden mężczyzna nie zainteresuje się mną dla mnie samej. Będzie dążył do ślubu jedynie z moim domostwem. Nie jest łatwo znaleźć partnera, jeśli ma się jakieś wymagania, a przy tym mieszka się na odludziu. Wiele dobrze sytuowanych, atrakcyjnych kobiet więdło, zgorzkniało w samotności lub padło ofiarą naciągaczy, przed czym ostrzegała mnie od początku pani Aldona. Nie chciałam dzielić ich losu. Także i tych wszystkich nieszczęśliwych w różny sposób kobiet w naszym rodzie, których nie najlepsze losy ukrywano skrzętnie przed światem jako rzecz wstydliwą. Może więc dobrze się stało, że nie dałam Parszywcowi kategorycznej odprawy pozostawiając prawo wyboru między mną, a pierogami, chociaż zakładałam, że mogę przegrać. Logicznie rozumując, jego argumenty dotyczące pracy były przekonywujące. Właśnie one mogły być moją rywalką, nie pielęgniarka. Potrafiłam zrozumieć, że nie mógł i nie chciał zrezygnować z kariery naukowej, zaszyć się na prowincji, choćby i najatrakcyjniejszej. Lubiliśmy się z Parszywcem bardzo, ale widocznie nie na tyle, żeby chcieć rezygnować ze wszystkiego, do czego w życiu doszliśmy. I gdzie tu było miejsce na moją intuicję? Mimo woli wzruszyłam ramionami. - Obawiam się, pani Aldono, że dopadła mnie wreszcie miłość. Ta jedyna w życiu, o której pani wielokrotnie wspominała. A najgorsze, że bez wzajemności... - dodałam ciszej. - Nie mogę sobie z tym wszystkim poradzić. Twarz pani Aldony rozpogodziła się. Oczy rozbłysły radosnym blaskiem, uśmiech odmłodził jej twarz. - To szczęście, chociaż wydaje się pani nieszczęściem! - wykrzyknęła chwytając mnie za rękę. - Jeśli jest pani pewna, że bez wzajemności, to znaczy, że nie jest to jeszcze ten mężczyzna pani przeznaczony i nie ten, co przy pani w kartach z całymi myślami i sercem. Widać z tego, że naszły na panią jedynie jesienne ciągoty, a mężczyzna pani przeznaczony dopiero się zjawi. Tak przynajmniej mówią karty i układ planet, którymi się zainteresowałam. Pani nie pytała, ja nic nie mówiłam, znając pani sceptyczny stosunek do nich. Po cóż więc rzucać perły... zająknęła się i nie dokończyła porzekadła. Uśmiechnęłam się, popatrując na nią ciepło. - Oby się pani słowa w złoto zamieniły, jak mawiała moja babunia. - Raczej w mężczyznę pani życia. Czas kupić białą suknię. Ściele się przed panią ślubny kobierzec. A pierwszy syn, bo pani z pewnością urodzi syna - zapewniała z wiarą w głosie - otrzyma imię ojca. Będzie to wspaniały chłopak. Niech mi pani uwierzy na słowo... Przytaknęłam głową, ale nie uwierzyłam. - Przytnę jeszcze te dwie dziczki na śliwie i zapraszam na kawę z odrobiną rumu. Dobrze nam to zrobi, bo i ja trochę dziś bardziej niespokojna o Leoncjusza niż zwykle. Ale z mężczyznami to tylko kłopoty, a radości mało... - zmrużyła figlarnie oko. - Pogadamy przy kawie - machnęła dłonią i wróciła do swoich drzewek. Przez chwilę zbierałam wokół starego klonu kolorowe liście z trawnika. Jedynego chyba drzewa, które jesienią ma w swoich liściach dziesiątki odcieni. Barwy złota, czerwieni, rdzy i jasnej zieleni. Ten mój przypominał w tej chwili wyszukany jesienny bukiet. Lubiłam zasuszone liście trzymać w książkach jako zakładki. Nie traciły barwy, pachniały umarłym latem. Przypominały pewien zakątek na edynburskim cmentarzu. Gdy wreszcie zasiadłyśmy z panią Aldoną do przedpołudniowej kawy, zaczął nieoczekiwanie kropić deszcz, niebo poszarzało. - No, i znów mamy jesień... - westchnęła. - A Leoncjusz wciąż w świecie... Pomyślałam i ja w tej chwili o Albrechcie. Pragnęłam gorąco, aby mnie odnalazł i mógł być zawsze przy mnie. Chciałam dać mu z siebie wszystko, niczego w zamian nie żądając. Odkryłam w sobie nieznaną, tajemniczą część mojej osobowości: tęsknotę nie tylko do brania, ale darzenia miłością skłonną do wyrzeczeń. Było to czymś nowym i zaskakującym. - A jednak kogoś naprawdę pokochałam... - wypowiedziałam głośno, bez zastanowienia. Zapomniałam na moment, że nie jestem sama. - Ach, miłość... - potrząsnęła w zamyśleniu głową pani Aldona - towarzyszy nam nieomal od urodzenia, ale rzadko jest spełniona - westchnęła z nieprzeniknionym uśmieszkiem. - Moja pierwsza była do lalki. Zobaczyłam ją po raz pierwszy w domu córeczki naszych zamożnych sąsiadów. Marzyłam o niej i pragnęłam, jak chyba później niczego już w życiu, a dostałam w zamian tylko jasieczek... - dodała z takim żalem w głosie, jakby to jeszcze dziś stanowiło dla niej bolesną zadrę. - Jasieczek? - zdawało mi się, że źle zrozumiałam. - Tak, jasieczek... - potwierdziła skinieniem głowy. - Ojciec tuszem namalował na nim oczy, włoski, dziurki od nosa i usta. Mama orzekła, że to bardziej przypomina sowę niż dziecko, a ja patrzyłam na ten mój jasieczek z przerażeniem. Ojciec wtedy zadecydował, że jeśli rzeczywiście tak wygląda, to niech nazywa się Pućka i tak zostało... Nosiłam się z tym jasieczkiem, przykładałam do serca i chociaż usiłowałam pokochać Pućkę, to jednak tęsknota i miłość do tamtej, prawdziwej lalki pozostała... Zrobiło mi się żal pani Aldony, jakby wciąż była tym małym, zawiedzionym dzieckiem. Pomyślałam, że w moim dzieciństwie tak wiele było lalek, że żadna z nich nie utkwiła w pamięci, jako ta jedyna i upragniona. Pomyślałam jednocześnie o Parszywcu. Gdybyśmy się nawet pobrali, byłby tylko czymś w rodzaju jasieczka pani Aldony. - Miłość do mężczyzny nie jest także łatwą sprawą. Oj, nie... - ciągnęła dalej, stawiając przede mną czarkę ze skórką pomarańczową w czekoladzie - trudno jest się tam z nimi porozumieć już chociażby dlatego, że mężczyźni są z Marsa, a kobiety z Wenus. Dotyczy to także, a może przede wszystkim, spraw sypialnianych - pokręciła głową. - Jest pani jeszcze zbyt młoda, pani Egi, żeby wiedzieć coś więcej o mężczyznach i sferze seksu. Nie chciałabym pani rozczarować, droga Egi, ale pewne rzeczy powinna pani wiedzieć. - Sądzę, że wiem coś niecoś o tych sprawach - uśmiechnęłam się niepewnie. Krępowały mnie tego rodzaju tematy. Jednak z natchnionej miny pani Aldony wywnioskowałam, że dowiem się za chwilę jakichś magicznych rewelacji albo strasznych opowieści o tym, jak się "drzewiej" traciło w łożnicy dziewictwo ze starym, niekochanym mężem. - Coś niecoś, to stanowczo za mało, jak na kobietę, która wejdzie wkrótce w związek małżeński - skarciła mnie mentorskim tonem - pragnę pani szczęścia, jakbym pragnęła go dla własnej córki, gdybym ją miała. Dlatego chcę pani pewne sprawy przybliżyć, wyjaśnić... Czy przynajmniej wie pani, dlaczego jest nam tak trudno porozumieć się z mężczyzną? - Zależy to chyba od wielu czynników? Od charakterów, wymagań, kultury jak jednej, tak i drugiej strony. - Literatura! - machnęła lekceważąco dłonią. - Przede wszystkim trzeba wiedzieć o rzeczy zasadniczej, że uczucia i seks są zupełnie czymś innym dla kobiety niż dla mężczyzny. Zrozumienie tych odmienności i zaakceptowanie ich jest warunkiem przetrwania związku. I nie należy się łudzić, pani Egi, że można tu coś zmienić, zreformować, jak na ogół sądzą i wierzą w to zakochane kobiety. To tak, jakby kazać niedźwiedziowi śpiewać, a kanarkowi tańczyć. To nie przesada... - popatrzyła na mnie z przejęciem. - A wie pani, dlaczego tak się dzieje? Ściągnęłam na znak niewiedzy ramiona, ciekawa, co usłyszę. - Chociażby dlatego, że różnice między kobietą a mężczyzną są tym, co ekscytuje i najbardziej do siebie przyciąga. - Może i tak... - zastanawiałam się przez chwilę oszołomiona jej wiedzą na ten temat. Nie było to głupie. Ciekawiło mnie tylko, czy pochodzi z literatury, z praktyki, czy też z nauk tajemniczego Leoncjusza. Wciąż nie mogłam się połapać, kim dla niej był. Kochankiem dawnym czy obecnym, któremu się już znudziła, co można było wnioskować z przedłużającej się nieobecności. - Będę szczęśliwa, pani Aldono, jeśli znajdę się w sytuacji, w której będę mogła wprowadzić w czyn pani zalecenia - zakończyłam rozmowę z kurtuazją. - Pocieszmy się, że już niedługo - powiedziała to z taką pewnością, że zaczęłam wierzyć, że Albrecht mnie jednak odnajdzie. Pomyślałam przy tym optymistycznie, że dla "chcącego nic trudnego" i już nie mogłam doczekać się jutrzejszego dnia. Mógł być właśnie tym, którego oczekiwałam. * Przez trzy następne dni siąpił drobny deszcz. Ochłodziło się znacznie, a Grulowa stwierdziła, że wreszcie pogoda się ustaliła. Przez następne trzy dni będzie także lało. Tyle że ze śniegiem. Prognoza nie spełniła się jednak. Czwartego dnia ranek wstał pogodny. Mgły opadły, rozbłysło słońce i wiatr ustał. Przez tamte, deszczowe dni siedziałam nad projektem, przeżuwając ostatnią rozmowę z panią Aldoną. W tym czasie raz jeden zatelefonował Parszywiec. Zapytał, jaka u nas pogoda, nadmienił, że u nich słoneczna i jeszcze dość ciepła. Mniej dokuczają mu bóle w nodze, wrócił także apetyt. - Widocznie twoja pielęgniarka znakomicie gotuje - stwierdziłam najsłodszym tonem, na jaki mogłam się zdobyć. Chwilę milczał zaskoczony. - Nie narzekam - odpowiedział powściągliwie, - jest naprawdę dobrą i oddaną pielęgniarką - nie mógł się widocznie powstrzymać od tej uwagi. - Cieszy mnie, że nie jesteś sam, masz kogoś życzliwego, gdy ja nie mogę być przy tobie. - Nie zawsze w życiu dzieje się tak, jak byśmy tego pragnęli - skwitował filozoficznie i zamilkł. Opowiedziałam mu po trosze o zmianach, jakie poczyniłam w domu, o projekcie, nad którym pracuję i napomknęłam delikatnie o zbliżających się Świętach Bożego Narodzenia i jego przyjeździe. Tematu nie podjął. Na kilku zdawkowych słowach pożegnania zakończyliśmy naszą rozmowę. Teraz, gdy jesienny krajobraz ujrzałam znów w pełnym słońcu, a moje góry w całej okazałości, nie potrafiłam usiedzieć nad rajzbretem. Ubrałam się ciepło, wyszłam przed dom. Dochodziło południe. W chłodnym powietrzu niosło się dalekie bicie dzwonów na Anioł Pański. Na trawach obeschła już rosa, modrzewie gubiły rdzawe igiełki, białe kuleczki śniegulinek wybłysły w rdzewiejących krzewach żywopłotu. Z żalem pomyślałam, że wkrótce zaczną się chłody i słotne dni. Spadną śniegi, dni staną się krótsze, a ja będę dalej samotna w moim pięknym i wciąż pustym domu. Albrecht nie zjawił się. Parszywiec stawał się powoli obcy i daleki. Nie było więc sensu walczyć o straconą i w tej chwili mało już ważną dla mnie pozycję. Stało się to jednak za przyczyną Albrechta. Zrozumiałam, że lepsza jest samotność niż brak prawdziwego uczucia w związku dwojga ludzi. Wzrokiem śledziłam listonosza przechodzącego obok mojej furtki. Nie zatrzymał się. Poszedł dalej. Liczyłam, że może otrzymam list od Ryszarda. Obiecał napisać, gdy tylko będzie wiedzieć coś konkretnego o terminie odwiezienia samochodem siostry do jej przyjaciółki, mieszkającej stale w Bukowinie. Miała tam posiedzieć dłużej, spędzić z nią Święta Bożego Narodzenia. Planowałam, że jeśli nic się w mojej sytuacji nie zmieni, zaproszę go z Gacuniem do siebie. Nie wyobrażałam sobie samotnych świąt w pustym domostwie. - Pani Egi! - dobiegł radosny okrzyk z ogrodu sąsiadki. Biegła na ukos przez zrudziały trawnik w stronę żywopłotu dzielącego nasze posesje. Wymachiwała przy tym jakimś papierkiem, niczym sztandarem zwycięstwa. Podążyłam jej naprzeciw. Musiało wydarzyć się coś szczególnego. - Niech pani czyta! - wyrzuciła z siebie zdyszanym, przejętym głosem. Przebiegłam wzrokiem po białym skrawku urzędowego papierka. "Baranina, buraczki, pierogi, duży orzechowy tort z frędzelkami". - Co to jest? - miętosiłam w palcach blankiet depeszy, popatrując na panią Aldonę ze zdumieniem. Zwłaszcza, że na bose stopy wcisnęła lakierki na wysokich obcasach, jakich nigdy u niej nie widziałam. - Jak to, co? Depesza! - Widzę, że depesza, ale co znaczą frędzelki przy torcie? - Znaczy, że musi być ozdobny! - uraza zabrzmiała w głosie. - O co tu chodzi? - nie mogłam zupełnie tego zrozumieć. - O rzecz najważniejszą! - wykrzyknęła z hamowaną irytacją. - Leoncjusz wraca! - To dlatego pani płacze i co to ma wspólnego z baraniną? - przestraszyłam się, widząc łzy cieknące po zaróżowionych chłodem policzkach. - Z rozpaczy... - wyłkała - musiało stać się coś bardzo złego. Z pewnością jakieś nieszczęście. Miał przyjechać najwcześniej na święta. Nigdy się jeszcze nie zdarzyło, żeby wrócił wcześniej. Raczej z paromiesięcznym opóźnieniem od podanego terminu. - Kiedy przyjeżdża? - wlepiłam ponownie wzrok w niepojętą dla mnie treść depeszy. - Każdej chwili może się zjawić albo przywiozą go na marach. Może także pojawić się, gdy dojdzie całkowicie po wypadku do zdrowia. - Po jakim wypadku? Nic takiego z depeszy nie wynika. Chyba, że baran, buraczki i pierogi oznaczają jakiś wiadomy pani szyfr... - zaczęłam się denerwować histerią mojej sąsiadki, zazwyczaj spokojnej i zrównoważonej. - Jaki tam szyfr! - żachnęła się. - To jego ulubione potrawy. Przed powrotem do domu przysyła podobnej treści depeszę. Niepokojący jest tylko ten ozdobny tort. Widocznie przewiduje jakąś specjalną uroczystość i przywiezie z sobą gości. Wypowiedziawszy te słowa, złapała się rozpaczliwym gestem za głowę. - Panie Boże, tylko nie to... - wlepiła we mnie przerażony wzrok, jakby ujrzała przed sobą widmo. - O co chodzi, pani Aldono? - przestraszyłam się nie na żarty. - Kiedyś zwierzyłam pani swoje obawy, że z Leoncjuszem jest coś nie w porządku. Zostanie księdzem albo dziewczyna zawróciła mu w głowie. Ot, i z tej depeszy wynika, że nieszczęście gotowe. Wiezie z sobą babę! - ręce się jej trzęsły, z oczu na nowo popłynęły łzy. Nigdy dotąd nie widziałam jej w takim stanie. - Pani Aldono, niech się pani uspokoi! Najpierw twierdzi pani, że zdarzyło się nieszczęście. Już widziała go pani na marach po jakimś wypadku. Teraz dramatem stała się, nieistniejąca może wcale, kobieta. Niech się pani weźmie w garść! - huknęłam na nią z góry. - Tort z frędzelkami nie musi oznaczać zaręczyn ani ślubu... - starałam się ją uspokoić, przemówić do rozsądku. - Orzechowy tort z frędzelkami może oznaczać jedynie ślub, a tego ja już nie przeżyję... - załkała głośno, nerwowo szukając po kieszeniach chustki do nosa, - nie po to listy co tydzień na dziesięciu stronicach słałam, o szybki powrót żebrałam, żeby teraz z inną się żenił... Podałam jej chusteczkę jednorazową. - Pani nie zna Leoncjusza! - zaskamlała. - To człowiek, dla którego tradycja jest rzeczą świętą. Na Boże Narodzenie choinka musi być pod sam sufit i to z prawdziwymi świeczkami. Do Wigilii podane dwadzieścia cztery dania, choćby do niej tylko dwie osoby zasiadały... Na zaręczyny pierścionek i mały tort z frędzelkami, a na ucztę weselną wielkości młyńskiego koła i frędzle też dłuższe... - tłumaczyła łamiącym się głosem. Żal mi się zrobiło mojej sąsiadki. Rozumiałam jej ból. Poczułam nagłą niechęć do potwora, który byłby zdolny do tego, aby do niemłodej już kochanki przywieźć narzeczoną i jeszcze wymagać przygotowania ozdobnego tortu. Może jednak miała rację, nazywając Leoncjusza przygłupem i "niedonoskiem". - Niech mi pani przynajmniej powie, co to są i z czego te frędzelki na torcie? Nigdy o czymś takim nie słyszałam. - To moja specjalność; pani Egi - wyjaśniła, pociągając nosem. - Są to takie maluśkie wałeczki z ciągutek, miodu i z mielonych włoskich orzechów. Oblepia się nimi w kilkudziesięciu rzędach tort. Jeśli duży, to takie przyozdabianie wymaga najmniej sześciu godzin... - Toż to gigantyczna praca - jęknęłam - zdrowia i czasu szkoda. - Jak się kocha, to niczego nie szkoda. Ani pracy, ani wysiłku. Widać, że pani to nikogo, tak naprawdę, jeszcze nie kochała. - I rzeczywiście upiecze pani ten tort? - spytałam z niedowierzaniem, patrząc na nią z podziwem. - Oczywiście! - wykrzyknęła - nie tylko tort z frędzelkami. Upiekę także barani udziec z buraczkami. Przygotuję setkę pierogów z kapustą i grzybami. Trzeba się liczyć z tym, że może przywiezie gości... - popatrzyła na mnie z zastanowieniem i nagle skoczyła jak oparzona: Boże mój, lecieć muszę zaraz do miasta porobić zakupy. Później cała jeszcze noc pracy przede mną. - Mogłabym może w czymś pomóc? - ofiarowałam się bez zbytniego entuzjazmu. - Jeśli mogę o coś prosić, to niech pani nie wychodzi z domu do mego powrotu... - popatrzyła mi błagalnie w oczy. - I proszę na drogę uważać. Leoncjusz może się zjawić w każdej chwili. Z tym kochanym przygłupem nigdy nic nie wiadomo. Byłoby dobrze, gdyby mu pani przekazała, że wkrótce wracam, a w lodówce jest kawałek pieczeni i drożdżowe ciasto - głos jej się łamał wzruszeniem. - Wszystko powtórzę, pani Aldono - przyrzekłam solennie, - gdy będzie trzeba, zaproszę na herbatę. Miejmy nadzieję, że przyjedzie sam... - dodałam z uśmiechem, chcąc ją pocieszyć, dodać otuchy. - No, to jestem już o niego spokojna... - odetchnęła głęboko, jak człowiek, który zrzucił z pleców ciężar, i pobiegła w stronę domu. Wysłałam Grulową z wózkiem na targowisko, żeby pomogła pani Aldonie przy dźwiganiu zakupów, a nas zaopatrzyła w winogrona i gruszki. Pokręciłam się jeszcze trochę po ogrodzie, zgrabiłam liście sprzed ganku i powróciłam do rajzbretu. Praca jakoś mi nie szła. Często odrywałam wzrok od rysunku, zerkając od czasu do czasu w okno. Niezmiernie byłam ciekawa tego legendarnego Leoncjusza. Nie chciałam przegapić jego powrotu. Lubiłam oryginałów. Zaimponowała mi także niecodzienna treść depeszy. Rozmyślałam o pani Aldonie. Była wciąż dla mnie zagadką. Nigdy nie zdradziła się, że prowadzi tak obfitą korespondencję z Leoncjuszem. Co ich tak naprawdę łączyło? - zastanawiałam się, kreśląc na kalce elewację pawilonów. Marzyło mi się zaprojektować coś bardziej atrakcyjnego. Nie chcąc jednak odchodzić od zawodu, brałam na razie każde zamówienie, aby wyrobić sobie markę na tym terenie. Niezależnie od mojej woli nasuwał się uparcie obraz Albrechta. Poczułam dławienie w gardle, łzy napłynęły do oczu. Musiałam na moment odłożyć ołówek. Zacisnęłam aż do bólu zęby i spojrzałam w okno. Przed posiadłością pani Aldony, tuż przy otwartej furtce, zatrzymała się taksówka. Kierowca w pstrokatej wiatrówce wyciągał z bagażnika podróżne torby. Nigdzie nie dojrzałam mężczyzny mogącego być Leoncjuszem. Miał widocznie swoje klucze i znajdował się już w domu. Z ciężkim westchnieniem powróciłam do przerwanej pracy. Za drzwiami gabinetu prowadzącymi do sypialni coś zaskrobało w podłogę, wydobywały się stamtąd jakieś szmery. Przez chwilę nasłuchiwałam sądząc, że coś mi się zapewne wydało. Dźwięki się jednak powtórzyły. Od okna w stronę łóżka dostojnie kicała biała królica. Rozmiarami i wyglądem przypominała najzwyklejszego, żywego królika. Stałam bez ruchu, dopóki nie skryła się pod łóżkiem. Tyłem wycofałam się do gabinetu i szybko zamknęłam za sobą drzwi. Nie czułam nawet specjalnego lęku, jednak wolałam się nie odwracać, aby znów czegoś nie zobaczyć. Zwłaszcza pradziadka w gaciach. Nieomal w tym samym momencie odezwał się dzwonek. Odruchowo przygładziłam włosy, zbiegłam po schodach do holu i o mało nie potknęłam się o królicę. Stworzenie z zaświatów kicało po stopniach zwinnie i szybko niczym kot. Pomyślałam głupio i bez sensu, że mój pradziadek biegnie przywitać się z Leoncjuszem, którego zapewne znał od lat, a ja za chwilę wreszcie zobaczę ukochanego mojej sąsiadki. Przycisnęłam brzęczek od furtki, czekając cierpliwie aż zastuka do drzwi. Miałam jeszcze chwilę na przypudrowanie w łazience nosa, przeciągnięcia szminką po wargach. Dziwak nie dziwak, ale zawsze mężczyzna - pomyślałam, rozglądając się za królicą. Zniknęła z mego pola widzenia. Rozległo się energiczne stukanie kołatką w drzwi. Z miłym uśmiechem otworzyłam je szeroko. Za nimi stał Albrecht. Na moment zamarłam, wpatrując się w niego z niedowierzaniem. Straciłam już nadzieję, że go kiedykolwiek zobaczę. - Siegrid... - wymówił ze wzruszeniem moje imię. - Jak mnie znalazłeś? - wyszeptałam z trudem zdławionym głosem. Czułam, że się pode mną uginają nogi, dzieje się coś dziwnego, co wydało mi się bliskim zemdleniem. - Nie sądziłam... - zdołałam jeszcze wymamrotać schrypniętym głosem i znalazłam się w jego ramionach. - Przecież powiedziałem, że cię odnajdę, Siegrid... - wymówka zabrzmiała w głosie. Przytulił do siebie i tak trwaliśmy w uścisku, jak dwoje ludzi, którzy się odnaleźli po latach rozłąki. Nic już nie było ważne, nic się nie liczyło tylko ta chwila niewypowiedzianego szczęścia. Trwała wciąż jeszcze, gdy go pytałam ze wzruszeniem, w jaki sposób mnie odnalazł, nic o mnie nie wiedząc. - Znam cię, Siegrid od chwili, gdy zamieszkałaś w domostwie. Znam z listów Aldony. Pisała nieomal codziennie... - Czy to znaczy, że Leoncjusz jest twoim przyjacielem? Nic z tego nie rozumiem... - wciąż trwałam w jego ramionach, swoim odnalezionym miejscu na tej ziemi. Bałam się otworzyć oczy poruszyć w jego ramionach, aby nie spłoszyć najcudowniejszej chwili w moim życiu. - Aldona jest moją siostrą, Siegrid, a Leoncjusz... - zawahał się. - No, cóż... Powiedziałem ci w pociągu, że nie wybierałem sobie imienia. Nie pasuje ono do mnie tak, jak i twoje do ciebie. Nazywaj mnie więc Albrecht. - Miałeś przyjechać na Boże Narodzenie... - wyszeptałam w marynarkę pachnącą tym samym sprayem, którego zapach czułam jeszcze wciąż, gdy o nim myślałam, chociaż zdawałam sobie sprawę, że istnieje tylko w mojej wyobraźni. - Było mi trochę nie na rękę, ale byłem zmuszony przyjechać, po jednym z ostatnich listów Aldony. Pisała, że jeżeli nie przyjadę natychmiast, to mogę rozminąć się z własnym szczęściem. Nie mogłem więc pozwolić, żeby jakiś Kanadyjczyk zagrodził mi do niego drogę... - szepnął żartobliwym tonem. - Aldona przywiązała się do ciebie. Opisywała mi nieomal każde twoje słowo, uśmiech, dobry czy zły nastrój. Twoje odczucia, reakcje i widzenie świata. Pokochałem cię już od pierwszych opisów twojej urody, chociaż może nie zdawałem sobie w pełni z tego sprawy. Dopiero, gdy pojąłem, że mogę ciebie stracić, rzuciłem wszystko i jestem... - Czy ten tort... ten tort z frędzelkami odgrywa w tym wszystkim jakąś rolę? - zaśmiałam się krótko, dotykając wargami jego policzka. - Mówiłem przecież, że hołduję tradycji. Jeśli do tej chwili jeszcze ci się nie oświadczyłem, to tylko dlatego, że nie rozpakowałem bagażu, w którym znajduje się pierścionek. - Jesteś aż tak pewny, że go przyjmę? - szepnęłam, uszczęśliwiona. - Nie mam żadnych wątpliwości - usiłował zajrzeć mi w oczy. - Jesteśmy sobie przeznaczeni, czy nam się to podoba, czy nie... - roześmiał się cicho, przygarnął mocniej do siebie. - Gdy tylko wszedłem do przedziału, wiedziałem, że to ty. Wyglądałaś dokładnie tak, jak opisywała niejednokrotnie Aldona. Może tylko piękniejsza... - Nie przesadzasz z tą urodą? - usiłowałam być skromna. Uczucie szczęścia zapierało mi oddech. - Siegrid, nim zjemy po kawałku zaręczynowego tortu, chciałbym się upewnić, czy mogę liczyć na zaplanowany przeze mnie termin ślubu, w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia, w kościele Jezuitów? - Tylko nie to! - krzyknęłam, wyswobadzając się z jego ramion. Z przerażeniem patrzyłam w jego zdumioną twarz. - Tylko nie to, Albrechcie... - powtórzyłam z zabobonnym lękiem. - Co się stało, Siegrid? - lekko przybladł. - Wszystko ci wyjaśnię. To długa historia... - serce waliło mi nieprzytomnie. Chwyciłam go za rękę i pociągnęłam za sobą do salonu. Wydał mi się w tej chwili jeszcze piękniejszy, jakby nawet trochę inny i weselszy, chociaż nikłe słońce przedzierało się z trudem przez muślin firanek. Albrecht rozejrzał się uważnie po wnętrzu. Bez słowa podszedł do kominka, podrzucił szczapy takim ruchem, jakby od dawna tu mieszkał, wiedział o każdej rzeczy i sprzęcie. - Jak się sprawuje biała królica? - zapytał serdecznym tonem, jak o starego przyjaciela. - A dziewczyneczka, która cię w początkach tak przestraszyła? Dalej się jej boisz? - I o niej wiesz także? - ucieszyłam się, że Albrecht wie o wszystkim, czuje się już tu jak pan domu. - Od niepamiętnych czasów. Jeszcze za życia pani Eleonory nawiedzała dom. O tym wszystkim pisała mi także Aldona... - Myślisz, że to nie moje fantazje i przywidzenia? - Wierzę, Siegrid, że z chwilą śmierci przechodzi się jedynie w inną formę życia, ale nie umiera się całkowicie... Oczywiście, mogę się mylić... - zastrzegł się z rozbrajającym uśmiechem. - Kiedyś się przekonamy... - Albrechcie, cały czas intrygowało mnie, czym się zajmujesz, jaki masz zawód... - zapytałam nieśmiało, bo tak naprawdę nie miało to już dla mnie większego znaczenia. Kochałam go po prostu takim, jakim był. - Nie mam pełnych wyższych studiów, jeśli o to ci chodzi, Siegrid. Próbowałem wszystkiego po trochu, z psychologią i prawem włącznie. W rezultacie udało mi się wydać książkę... Pierwszy egzemplarz mam w bagażniku, będzie dedykowany tobie. Następna książka drukuje się już we Włoszech. Może uda się dorzucić ją do prezentu ślubnego? - roześmiał się z zadowoleniem. Z uczuciem tajonej radości i wzruszeniem patrzyłam na jego nieliczne piegi, na rozchodzące się promieniście wokół młodych oczu zmarszczki, na dorodną, męską sylwetkę. - Czy są jeszcze jakieś pytania, Siegrid? - zmarszczył z namysłem i udaną powagą brwi. - Tak - skinęłam głową, - chciałabym dowiedzieć się, czy znasz prawdziwą historię, która wydarzyła się w domostwie wkrótce po tym, gdy zostało zbudowane przez mego prapradziada? Od dłuższej chwili siedzieliśmy przed kominkiem na baranich skórach, trzymając się za ręce. Szukaliśmy swoich oczu, wymienialiśmy nieśmiałe pocałunki. - Wiele razy prosiłem panią Eleonorę, by zdradziła sekret. Zaczynała, ale nigdy nie dopowiadała... Nic nie pomagały moje i Aldony prośby, żeby pozwoliła nam poznać zakończenie... - zamyślił się. Stojący stary zegar wybił głębokim, poważnym tonem kwadrans i zaraz po tym rozległy się nieoczekiwanie dźwięki pozytywki. Nie miałam pojęcia o jej istnieniu. - Boże... - szepnęłam, wpatrując się ze zdumieniem w jego złociście połyskującą tarczę. - Przecież on dotychczas milczał. - Zapewne twój pradziad chce dać znak, że jest tu, czuwa nad tobą i popiera twój wybór - uśmiechnął się obejmując mnie ramieniem. - To jakaś chyba włoska melodyjka? - dodał, gdy przebrzmiały jej dźwięki. Ciarki przeszły mi po skórze, krtań ścisnęło wzruszenie. - Więc opowiem ci teraz historię mego pra-pradziada - odchrząknęłam, wpatrując się w płonące szczapy. - Znam ją, Siegrid, tylko do momentu, gdy przywiózł z Włoch dziewczynę imieniem Francesca. Zamieszkała w domu jego rodziców, a domostwo miało być niespodzianką, ślubnym prezentem. Francesca miała je ujrzeć dopiero wówczas, gdy po ceremoniach ślubnych mąż przeniesie ją na rękach przez próg. Była to śliczna opowieść, z dziesiątkiem przeróżnych szczegółów, opisów strojów i przygotowań do uroczystości. Pani Eleonora urywała zazwyczaj w miejscu, gdy do pokoju, w którym ubierano oblubienicę w suknię i welon, wdarł się pan młody i z zachwytem wykrzyknął: "jakaś ty piękna, Francesco!" - I to wszystko? - Chyba tak... - zamyślił się. - Może jeszcze czasem dodawała, że całe nieszczęście wynikło z tego, że pan młody zobaczył swoją przyszłą żonę w ślubnym stroju wcześniej niż należało. Starzy górale czasem szeptali o tym ślubie dziwne i straszne rzeczy. Każdy z nich dodawał coś od siebie. Pani Eleonora zapewniała nas, że to wszystko bajdy, a prawdy nigdy nie zdradziła... - To ja ci teraz powiem, czego dowiedziałam się z rodzinnych przekazów i dlaczego tak się przeraziłam, gdy wspomniałeś o ślubie w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia. - Popatrzyłam mu w oczy. Były uważne i czułe w wyrazie. Zdałam sobie sprawę, że pokochałam je już wówczas, w pociągu. - Zatem, zaślubiny tych dwojga miały się odbyć w kościółku, choć może wówczas jeszcze drewnianej kaplicy ojców Jezuitów na wzgórzu, w bożonarodzeniowy wieczór, drugiego dnia świąt. Panna młoda, dziecko prawie, otulona w welony aż po koniuszek zgrabnego noska, przyodziana w góralski, biały kożuszek, zasiadła w saniach u boku mego pradziada, Eutropiusza, w paradnym stroju. - Co za wspaniałe imię... - wtrącił z przejęciem Albrecht. Ściągnięciem brwi dałam mu znak, żeby siedział cicho. Starałam się wiernie odtworzyć opowieść mojej prababci. - Za nimi ustawił się długi rząd sań z całej okolicy. Po bokach sań zatknięto płonące pochodnie. Dwóch młodych górali na białych koniach, z powiewającymi przy końskich chomątach wstążkami, otwierało weselny orszak. Konie ruszyły ostro stromą, kręto prowadzącą drogą nad urwiskiem. W dole, z zamarzniętego potoku sterczały ośnieżone głazy i plątanina krzewów w białej szadzi. Śnieg skrzył się pod końskimi kopytami, połyskiwała w blasku płonących pochodni bogato zdobiona srebrem uprząż. Gdzieś z końca korowodu niosło się w mroźnym powietrzu rzępolenie skrzypiec, radosne pohukiwanie górali, dobiegały jakieś przyśpiewki. Sanie podjeżdżały koliście, z fantazją, pod uroczyście oświetlony kościółek, hojnie wyposażony przez mego pradziada. Zaprzęgów tłoczyło się tak wiele, że z trudem mieściły się na stromym wzgórzu. Odbyła się długa, uroczysta msza święta. Młodzi wymienili obrączki, pradziad uchylił rąbka welonu i złożył pocałunek na ustach Franceski, górale huknęli, intonując pieśń weselną, i wreszcie opuszczono kościół. Pradziad Eutropiusz, przy skocznych dźwiękach góralskiej kapeli, wyniósł Francescę do sań na rękach, żeby nie zgubiła w kopnym śniegu delikatnych, włoskich pantofelków zdobionych perełkami. Otulił w saniach troskliwie baranicą, zajął miejsce obok roześmianej żony i tym razem sam ujął lejce. A że był ogromnym, barczystym mężczyzną, Francesca obok jego ramienia wyglądała jak delikatny biały motyl, trzepoczący się w zwiewnych welonach. Orszak ruszył ostro, po kawalersku. Noc była ciemna, bezksiężycowa, prószył drobniutko śnieg. Jedynie płonące pochodnie rozświetlały wąską, krętą drogę nad urwiskiem. Państwo młodzi jechali na przedzie. Za nimi z gwizdem, jazgotem dzwonków i pohukiwań, reszta sań. Ktoś, na znak, że państwo młodzi dojeżdżają do swojej jarzącej się światłem siedziby, strzelił ostro z bata. Konie się spłoszyły, uskoczyły raptownie w bok na wyślizganym śniegu i runęły w przepaść. Pradziad na rękach wniósł do domu Francescę w zakrwawionym, wlokącym się po ziemi welonie. Nie żyła już. W parę dni później, po ceremoniach pogrzebowych, zamknął domostwo, oddał klucze rodzinie i od tej chwili słuch po nim zaginął. Nikt nigdy nie dowiedział się niczego o jego późniejszych losach. W rodzinie jedni opowiadali, że zaciągnął się pod włoskie sztandary, inni twierdzili, że zamknął się w klasztorze i tam bezimiennie dożył swoich dni. Krążyły nawet pogłoski, że w największą śnieżycę wyruszył o świcie w Tatry i już z nich nie wrócił... Długą chwilę milczeliśmy, wpatrzeni w trzaskające na kominku brzozowe szczapy. Albrecht ujął moją twarz w obie dłonie. - Ty, Siegrid, odmienisz historię tego domostwa, uczynisz je szczęśliwym. Obiecuję ci to... i... - nie dokończył zaczętej myśli. Przerwał ją ostry dzwonek telefonu. Niechętnie oswobodziłam się z jego ramion, podeszłam do wrogiego mi w tej chwili aparatu. Odezwał się Ryszard. - Sprawdzam czy jesteś i czy można cię teraz odwiedzić. Dzwonię z automatu na poczcie. Muszę koniecznie zobaczyć się z tobą. Czasu mam niewiele. Chcę jak najszybciej ruszyć z powrotem do Bukowiny, gdzie odwiozłem siostrę. Tam przenocuję i o świcie ruszę z powrotem do Warszawy... - tłumaczył w pośpiechu zmęczonym głosem. - Chciałbym jednak z tobą porozmawiać. - Przyjeżdżaj natychmiast. Czekam. Wróciłam do salonu z mieszanymi uczuciami. Wizyta Ryszarda wypadła w najmniej odpowiedniej chwili, przerwała piękny moment, niszcząc niepowtarzalny nastrój chwili. Słowo "porozmawiać" skojarzyło mi się natychmiast z Parszywcem. Albrecht spojrzał na mnie pytająco. - Coś nie tak?... - obserwował mnie bacznie. - Telefonował mój przyjaciel. Przyjechał samochodem z Warszawy. Przywiózł na Bukowinę swoją bliźniaczkę i chce zaraz wracać... - Przyjaciel? - popatrzył na mnie uważnie. - Bez obawy - uśmiechnęłam się blado, - należy do mniejszości seksualnej. Chcesz go poznać? - Wrócę lepiej do domu. Aldona wkrótce nadejdzie. Nie powiem jej, że byłem u ciebie. Gdy zobaczę, że twój gość odjechał poproszę, aby zaprosiła cię do nas. Powiem, że bardzo chciałbym poznać cię osobiście. Odkąd tu się zjawiłaś, już sobie ciebie upatrzyła na moją żonę - objął mnie i pocałował w policzek. - Któregokolwiek mężczyznę zobaczyła przy tobie, umierała ze strachu, że się zakochasz, wyjdziesz za mąż, nim ja wrócę... Mnie się też jej niepokój zaczynał udzielać. - A ja głupia, o wszystkim myślałam, tylko nie o tym, że jesteś jej bratem - roześmiałam się. - Posądzałaś mnie o romans? Przytaknęłam ze skruchą głową. - No widzisz, jak pozory mylą. - Właśnie... - zgodziłam się, błądząc myślami wokół czekającej mnie rozmowy z Ryszardem. - Siegrid, bardzo mnie wzruszyła twoja opowieść i nawet rozumiem opory związane z datą ślubu. Co proponujesz? - A ty? - podniosłam na niego oczy i wiedziałam, że zawsze będę się z nim we wszystkim zgadzała. - Może za jakieś dwa tygodnie, gdy tylko zdążę załatwić potrzebne formalności? - W żadnym wypadku! - krzyknęłam impulsywnie, zapominając o tym, co przed chwilą pomyślałam. - Listopad to nieszczęśliwy miesiąc do zawierania małżeństw. Byłoby w nim więcej łez niż uśmiechów. To czas umarłych i deszczów. - Uszom własnym nie wierzę... - pokręcił głową. - Zupełnie jakbym własną siostrę słyszał. Dawniej mnie to bawiło, sam ją nawet czasem prowokowałem, wymyślając różne przesądy i wróżby, ale w żadnym wypadku nie chcę mieć żony uzależnionej od planet, gwiazd, wróżb i przepowiedni. Nasze losy w ręku Boga i nic ponad to. - Wcale nie jestem uzależniona. To tylko tak na wszelki wypadek - zapewniłam, - ale jeśli chcesz mieć ślub w listopadzie, to niech będzie w listopadzie... - dodałam potulnie, sama się sobie dziwiąc. Ryszard przywitał mnie serdeczniej niż zwykle, wręczył bukiet ułożony z jakichś egzotycznych kwiatów, nazywając go z uśmiechem "kapustą". Rozejrzał się po domu, oznajmił, że to, co z niego zrobiłam, przeszło jego najśmielsze oczekiwania, a mnie znalazł w wyjątkowo dobrej formie. - Patrząc na ciebie, Izabell, znajduję tylko jedno określenie: rozkwitłaś od środka. Nigdy przedtem nie widziałem takiego blasku w twoich oczach, czegoś zupełnie nowego w rysach twarzy. Jesteś jakby prześwietlona słońcem. - Jestem po prostu szczęśliwa - skwitowałam z zadowolonym uśmiechem. Uczynił nieokreślony ruch dłonią, coś jakby cień przebiegł po jego, w tym momencie poważnej twarzy. Zasiedliśmy za stołem w kuchni, bo tam właśnie chciał wypić ze mną filiżankę herbaty. Czułam, że coś go nurtuje, ma jakąś do mnie sprawę i nie wie, od czego zacząć. - Coś mi chcesz powiedzieć, prawda? - uśmiechnęłam się zachęcająco. Przytaknął głową obracając nerwowo w palcach łyżeczkę do cukru, chociaż nie słodził herbaty. - Tak między nami mówiąc, to Gacek prosił, żebym z tobą porozmawiał. Zabrakło mu odwagi. Bardzo ciebie polubił, traktował już nieomal jak bratową, a tu nagle taka przykra, bolesna historia... - Czy coś się stało z Parszywcem? Ostatnio dziwnie się zachowywał... - zaniepokoiłam się. Z miny Ryszarda wynikało, że ma do przekazania jakąś dramatyczną wiadomość. - No, właśnie... - zająknął się nie wiem, jak ci o tym powiedzieć. Obaj czujemy się winni... A tak naprawdę, to właśnie Parszywiec prosił Gacka, żeby z tobą porozmawiał. Gacek z kolei zwrócił się do mnie i w rezultacie... - odsuwał i przysuwał do siebie filiżankę z niedopitą herbatą. Rozlało się jej trochę na spodeczek. - O co właściwie chodzi? Czyżby groziło mu kalectwo? Poczułam ogromny żal i współczucie dla Parszywca, którego bardzo lubiłam. Jednocześnie byłam w takim nastroju ducha, że cały świat, łącznie z przestępcami, przytuliłabym do serca. - Z nogą akurat wszystko w porządku. Złamanie goi się jak potrzeba, nie ma dotąd żadnych komplikacji, tyle tylko, że... podniósł wreszcie na mnie zatroskane oczy pełne współczucia. Było w nich coś ze wzroku zranionej sarny. - Izabell, ta suknia ślubna, którą miałaś kupić... - zająknął się - to znaczy, musiałaś już ją zapewne kupić, to ona z pewnością jest bardzo droga... - Chcesz powiedzieć, że zbyt się z tym wydatkiem pośpieszyłam? - poczułam coś jak ulgę. Reszty sama się domyśliłam. - No, właśnie - odetchnął głęboko - Parszywiec postanowił nie wracać do kraju. Nie widzi tu swojej przyszłości. - Raczej nie widzi tutaj swojej pielęgniarki - uzupełniłam, i wcale nie było mi przykro. - To już wiesz? - Domyślałam się tego od czasu pobytu w Warszawie. - I co? - patrzył na mnie z wyrazem smutku i zadumy. - I nic - wzruszyłam ramionami. - Życzę Parszywcowi dużo szczęścia. Możesz powtórzyć to Gackowi, a on niech przekaże dalej... Myślę, że stało się dobrze. Nie zniosłabym przy sobie na dłuższą metę mężczyzny, który nie ma odwagi cywilnej, a przy tym jest nie mniej uparty ode mnie. Dziś już wiem, że nie byłoby to najszczęśliwsze małżeństwo... - uśmiechnęłam się do niego promiennie. - Izabell, odżyłem! - odetchnął z widoczną ulgą i twarz mu się rozpogodziła. - Myśl o tym, że sprawię ci ból, dręczyła mnie przez ostatnie dni. Nawet posprzeczałem się z Gacuniem, któremu także, jak Parszywcowi, zabrakło cywilnej odwagi, żeby ci samemu o tym powiedzieć. - To widocznie u nich rodzinne - roześmiałam się, - a jeśli chodzi o suknię ślubną... - zawiesiłam głos. Ryszard wpadł mi natychmiast w słowa, jakby najszybciej chciał mieć tę sprawę z głowy. - Parszywiec zobowiązał się pokryć wszelkie koszta związane z wydatkami, jakie poniosłaś w związku ze ślubem... - Idiota! - wykrzyknęłam z irytacją i śmiechem. - Jeszcze jeden dowód, że nie bylibyśmy dobraną parą. Parszywiec już nasiąkł najgorszymi, według mnie, cechami zachodnimi, a wkrótce zatraci najlepsze swoje, narodowe. Okropność... - pokręciłam z niesmakiem głową. - Możesz powiedzieć Gackowi, że wkrótce coś prześlę Parszywcowi. Nie rachunek z magazynu, a zawiadomienie o moim ślubie. - Co ty mówisz? Nie żartujesz przypadkiem? - zdumiał się Ryszard. - Jak to się stało? - Zwyczajnie. Spotkałam miłość mego życia i to wszystko. Za jakieś dwa tygodnie chciałabym was obu widzieć na moim weselu. Mówię ci, Ryszard, suknia bombowa, nie mówiąc już o panu młodym. Kocham go zupełnie nieprzytomnie i po wariacku. I z taką samą wzajemnością... - uzupełniłam, żeby nie było już żadnych komentarzy. Ryszard zerwał się z krzesła, chwycił mnie w ramiona i autentycznie się wzruszył. Głos mu drżał, gdy wreszcie wydukał: - Uwielbiam cię, Izabell. Twoje szczęście będzie i moim szczęściem. Jego słowa zabrzmiały teatralnie i patetycznie, ale z pewnością płynęły z serca. Ryszard reagował zazwyczaj trochę jak kobieta i z aktorską przesadą. Stałam przy furtce, dopóki nie odjechał białym fordem. Potem wbiegłam szybko do sypialni przebrać się w najpiękniejszą sukienkę kupioną w Warszawie z myślą o jakiejś szczególnej okazji, jakby w przeczuciu, że wkrótce nastąpi. Starannie przeczesałam włosy. Przebacz, Francesca... - szepnęłam do lustra, odkładając szyldkretowy grzebień na inkrustowany blat włoskiej toaletki. Z okna obserwowałam, jak pani Aldona biegnie przez trawnik w kierunku żywopłotu. Otworzyłam szeroko okno, wyjrzałam w rudziejący krajobraz. - Pani Egi! - wołała łamiącym się głosem. - Leoncjusz przyjechał! Prosimy na skromny obiad. - Już biegnę! - odkrzyknęłam, powracając przed lustro. Chciałam jeszcze nałożyć platynowe klipsy z brylancikami, przerobione z babcinych kolczyków. Szukając ich, wróciłam myślami do rozmowy z Ryszardem, do tchórzliwego Parszywca i uświadomiłam sobie, że cała ta historia mogłaby zakończyć się całkiem inaczej, gdyby nie złamana noga, pierogi z kapustą i moja wyprawa do Warszawy po ślubną suknię. Nadprzyrodzony czas wszystkie te sprawy zsynchronizował w sposób magiczny i jednoznaczny. Może znudzony swoją wiekuistością chciał dla rozrywki spłatać figla i nie pozwolił mi rozminąć się z własnym szczęściem? Raz jeszcze chciałam przeciągnąć grzebieniem po lekko zwichrzonych włosach. Sięgnęłam odruchowo w miejsce, gdzie odłożyłam przed chwilą grzebień. Nie było go tam. Leżał na podłodze. Nikły promyk słońca rozbłysnął w srebrze misternej oprawy. Wpatrywałam się przez chwilę w widomy znak od Franceski. - Dziękuję ci, Francesca - szepnęłam w przestrzeń, podnosząc go z pietyzmem. Położyłam delikatnie obok różowego flakonu z Murano. Tkwiła w nim biała, ostatnia i nadwiędła róża z ogrodu pani Aldony. Albrecht stał pośrodku tak dobrze znanego mi pokoju. Smugi słońca przedzierające się przez koronkę firanki przydały mu blasku, rozbłysły rdzawym refleksem w krótko przyciętych włosach. Zdążył już widocznie napalić w kominku. Pachniało płonącymi żywicznie szyszkami. - Jesteś wreszcie! - uśmiechał się do mnie oczami pełnymi błękitu zmąconego szarością. - Jestem... - powtórzyłam jak echo. - To wy się znacie? - dobiegł gdzieś zza moich pleców zdumiony, pełen niedowierzania szept pani Aldony. - Od dwu tygodni, z pociągu... - dotarło do mnie ciepłe brzmienie jego głosu. Zbliżył się powoli, z rozwartymi szeroko ramionami. Szłam ku nim jak w dziwnym, hipnotycznym śnie. Nieziemsko lekka, szczęśliwa do granic ludzkich możliwości. Zamarł ogień w kominku. Rozstąpiły się ściany domostwa. Realny świat przestał istnieć. Tylko my dwoje, zapatrzeni w siebie, szliśmy ku sobie, poruszając się powoli niczym w filmie puszczonym w zwolnionym tempie. Ufnie i z oddaniem wtuliłam się w jego ramiona tak, jakbym przybiła do właściwego portu, gdzie nic złego już nie groziło. Wiedziałam, że nikt i nic nas nie rozdzieli, że jesteśmy sobie od wieków przypisani, do ostatniego oddechu na tej ziemi. Słowa nie były potrzebne. Trwaliśmy tak w ciszy, jakby poza czasem, z bijącymi jednym rytmem sercem przy sercu. Bóg był z nami. Tylko skądś tam, z przestrzeni spoza czasu, dotarło słowo: Amen - wypowiedziane z przejęciem przez panią Aldonę, żegnającą się szeroko znakiem krzyża - symbolu miłości i cierpienia. Obory - Zakopane, 1997