Norman Vincent Peale "Sztuka twórczego życia" Oficyna Wydawnicza Logos Warszawa 1996 ISBN 83-86941-08-1 "Książkę tę dedykuję Johnowi M. i Elizabeth P. Allenom - mojemu zięciowi i córce - jako wyraz wdzięczności za ich pomoc przy jej tworzeniu i miłość, którą zawsze mi okazywali." Podziękowania Książka, którą trzymasz w swoich rękach, nie jest dziełem jednej osoby. Wielu ludzi służyło mi swoją pomocą i im pragnę wyrazić szczerą wdzięczność. Nigdy nie napisałbym tej książki bez entuzjastycznej i rzeczowej współpracy mojej sekretarki, Sybil Light. Jestem jej wdzięczny za wszystkie cenne uwagi na temat rękopisu. Wyrażam podziękowania Richardowi H. Schneiderowi, starszemu redaktorowi magazynu "Guideposts", za wnikliwą analizę poruszanych w książce problemów, za interesujący i ważki materiał źródłowy oraz pomoc redakcyjną. Dziękuję mu za cenny wkład do tej książki. Ericowi Fellmanowi, Roccowi Murano i Rickowi Cox, członkom zarządu fundacji Fundation for Christian Living i odpowiedzialnym za magazyn "Plus", pragnę gorąco podziękować za ich rady i wskazówki. Mojemu zięciowi Johnowi Miltonowi Allenowi i córce Elizabeth Peale Allen składam podziękowania za ich wsparcie i mądre rady, jakich cały czas mi udzielali. Gorąco dziękuję mojej żonie, Ruth Stafford Peale, która udzieliła mi wielu cennych uwag redakcyjnych, a swoją wiarą i entuzjazmem podtrzymywała mnie na duchu w trakcie pisania. Dziękuję także Pat Kossmann, starszej redaktorce w wydawnictwie Doubleday Publishers i redaktorce tej książki, za wykorzystanie jej umiejętności, za mądry osąd i entuzjazm, które doprowadziły to przedsięwzięcie do pomyślnego zakończenia. Wszystkim tym osobom, a także wszystkim cytowanym w tej książce, składam gorące podziękowania. Norman Vincent Peale Wstęp Większa część mojego życia upłynęła w niezmąconym szczęściu, lecz, jak to zwykle bywa, pewne lata były mniej udane. Doceniam je, ponieważ smutek i przeciwności są wielkimi nauczycielami. Bez nich nie mógłbym w pełni doceniać moich szczęśliwych lat. Jednak zasadniczo rzecz biorąc, jestem szczęśliwym człowiekiem - nie jestem rozczarowany życiem, nie doświadczam poczucia pustki i apatii. Staram się być bardzo aktywny. Czasami zastanawiam się, czy nie dzieje się ze mną coś złego. Czy to możliwe, abym zachował optymizm w tych czasach, przesyconych atmosferą negatywnego myślenia? Może dzieje się tak dlatego, że naprawdę kocham moją żonę. Pozwólcie, że podzielę się z wami ważnym dla mnie wspomnieniem. Pamiętam, jak pewnego pogodnego październikowego dnia w 1927 roku rozmawiałem ze studentami przed budynkiem Syracuse University Methodist Church. Nagle otworzyły się drzwi i na spotkanie złocistego jesiennego poranka wyszła piękna blondynka. Moje serce zaczęło żywiej bić. Nigdy przedtem jej nie widziałem, nie wiedziałem, jak ma na imię, lecz byłem pewny, że ta dziewczyna jest dla mnie. Przekonanie jej o tym zabrało mi ponad dwa lata. Dzisiaj jesteśmy małżeństwem od sześćdziesięciu lat i mimo wielu przypadków separacji i rozwodów ludzi w starszym wieku nadal jesteśmy w sobie zakochani. Cóż takiego dzieje się ze mną? Z nią? To, że jestem szczęśliwym człowiekiem, jest jednym z głównych powodów, dla których troszczę się o ludzi, którzy nie doświadczają szczęścia. Martwi mnie również, że moi nieszczęśliwi bliźni nie pracują z całych sił, by odmienić swój los. W konsekwencji, nie wykorzystują w całej pełni swojej kreatywności, na czym traci całe społeczeństwo. Dlatego postanowiłem jeszcze raz zrobić coś w tej sprawie. Jednak, cóż ja, jeden człowiek, mogę zrobić? Wygłaszać odczyty? Oczywiście, nadal podróżuję z wykładami, lecz muszę przyznać, że każda mowa przemija z wiatrem w momencie, gdy schodzę z mównicy. Pomyślałem, że mógłbym napisać kolejną książkę. Książka przetrwa dłużej niż mowa. Poza tym wiem, ile dobrego może zdziałać książka, napisałem ich przecież ponad trzydzieści pięć. Książki są jak stary wiersz Longfellowa: Wystrzeliłem strzałę w niebo, Upadła na ziemię, nie wiedziałem gdzie... Długo, długo później, w pniu dębu Znalazłem ją nie złamaną... Wierzę, że gdy dokonujemy wielkiego odkrycia, naszym obowiązkiem, nie zaś jedynie przyjemnością, jest podzielić się nim z innymi. Dlatego na kartach tej książki opisuję odkrycia, które pomogły mi odwrócić bieg mojego życia. Jestem pewien, że ta sama cudowna rzecz może przydarzyć się tobie. Mam nadzieję, że moja książka odmieni twoje życie, a kiedy, czytając, odkryjesz nowy sens, osiągniesz pełnię życia i prawdziwe szczęście, cel, jaki przyświecał mojemu pisaniu, zostanie spełniony. Wierzę, że uda ci się to wszystko osiągnąć, może nawet jeszcze więcej. Z całą mocą pozytywnego myślenia, życzę ci wszystkiego najlepszego. Norman Vincent Peale Rozdział 1 Zasady pozytywnego myślenia zawsze aktualne Pewnego niezapomnianego dnia dokonałem przełomowego odkrycia. Opowiem o nim, ponieważ może ono pomóc każdemu. Dzień rozpoczął się całkiem zwyczajnie. O godzinie dziewiątej rano miałem zajęcia z ekonomii, które prowadził profesor Ben Arneson. Jak zwykle, chyłkiem wślizgnąłem się do sali i usiadłem na wolnym miejscu w ostatnim rzędzie, mając gorącą nadzieję, że nikt mnie nie zauważy. Musicie wiedzieć, że byłem straszliwie nieśmiałym młodzieńcem. Jeśli sam byłeś kiedyś nieśmiały i zakłopotany, na pewno rozumiesz męki, jakie przeżywałem. Z powodu złego obrazu siebie i niskiego poczucia wartości miałem bardzo mało pewności siebie. Na każde wyzwanie reagowałem postawą "nie potrafię tego zrobić". Do tamtego pamiętnego dnia szedłem przez życie robiąc uniki - używając przenośni - raczkując. Aż nagle odkryłem coś wielkiego, coś, co odmieniło całe moje życie. Ku mojemu wielkiemu niezadowoleniu profesor wywołał mnie do odpowiedzi - zostałem poproszony o wyjaśnienie pewnego zagadnienia, które trzeba było opracować na zajęcia odbywające się tego dnia. Ponieważ zawsze ciężko pracowałem i pilnie przygotowywałem się do lekcji, dobrze orientowałem się w temacie. Jednak byłem przerażony na samą myśl o tym, że będę musiał publicznie zabrać głos. Wstałem do odpowiedzi z drżącymi kolanami. Cały czas przestępowałem nerwowo z nogi na nogę, aż w końcu straciłem równowagę. Miałem przykre uczucie, że nie tylko fatalnie przedstawiłem omawiany problem, lecz także zrobiłem z siebie widowisko. Na koniec zajęć profesor odczytał kilka ogłoszeń i powiedział: - Peale, proszę, abyś został w sali. Chcę z tobą pomówić. Cały roztrzęsiony czekałem, aż wszyscy studenci wyjdą. Gdy zostaliśmy sami, zapytałem drżącym głosem: - Chciał pan ze mną rozmawiać, profesorze? - Tak. Podejdź tutaj i usiądź po drugiej stronie biurka - powiedział dr Arneson. Profesor siedział za biurkiem, bawiąc się małą okrągłą gumką do ścierania - unosił ją w górę i w dół - i patrzył na mnie przeszywającym, jak mi się wówczas wydawało, wzrokiem. Cisza stawała się coraz bardziej przytłaczająca. - Co się z tobą u licha dzieje, Peale? - zapytał. - Dobrze sobie radzisz z tym przedmiotem, prawdopodobnie dostaniesz szóstkę. Jednak gdy proszę cię o zabranie głosu, sprawiasz wrażenie okropnie zakłopotanego i mamroczesz coś bez sensu, a następnie opadasz na krzesło z wypiekami na twarzy. Co ci jest, synu? - Nie wiem, profesorze - wydusiłem z siebie żałośnie. - Sądzę, że mam kompleks niższości. - Czy chcesz się go pozbyć i zachowywać jak prawdziwy mężczyzna? Potwierdziłem skinieniem głowy. - Dałbym wszystko, aby pozbyć się nieśmiałości, lecz nie wiem, jak tego dokonać. Twarz profesora złagodniała. - Norman, możesz pokonać nieśmiałość robiąc to samo, co ja zrobiłem, aby uwolnić się od podobnych uczuć. - Pan? - wykrzyknąłem zdumiony.- Czuł się pan tak samo jak ja? - Właśnie dlatego zauważyłem u ciebie te symptomy - odparł profesor. - Jak się panu udało to przezwyciężyć? - zapytałem. Odpowiedział cicho, lecz wyczułem w jego słowach ukrytą moc. - Poprosiłem Boga o pomoc, uwierzyłem, że On może mi pomóc i... rzeczywiście to uczynił. W sali przez chwilę panowała cisza. Profesor wpatrywał się we mnie. - Nie poddawaj się Peale, nigdy nie przestawaj wierzyć w Boga i w siebie - powiedział. Po tych słowach dał mi znak, że mogę odejść, i zaczął zbierać swoje notatki. Przeszedłem przez hall i szerokimi schodami wydostałem się na zewnątrz budynku uniwersyteckiego. Zatrzymałem się na czwartym stopniu od końca. O ile wiem, stopień ten nadal znajduje się w tym samym miejscu. Stojąc na nim wypowiedziałem słowa modlitwy. Jeszcze dzisiaj, siedemdziesiąt lat później, dokładnie pamiętam słowa, które wówczas wypowiedziałem: - Panie, Ty możesz pijaka uczynić trzeźwym, a złodzieja zmienić w uczciwego człowieka. Czy możesz także przemienić takiego biednego, nieśmiałego chłopaka jak ja i uczynić go takim jak inni? Proszę, pomóż mi. Amen. Gdy tak się modliłem na stopniach schodów, nagle doświadczyłem niezwykłego uczucia pokoju. Oczekiwałem, że wydarzy się cud, i tak się rzeczywiście stało. Jednak, jak to się zwykle dzieje w przypadku poważnych życiowych zmian, dokonał się on w ciągu określonego czasu. Kilka dni później inny profesor, który wykładał mój główny przedmiot, zaprosił mnie do swojego biura i wręczył książkę zatytułowaną "The Sayings of Ralph Waldo Emerson" ("Myśli Ralpha Walda Emersona") ze słowami: "Czytaj Emersona, a przekonasz się, jak wielkich rzeczy można dokonać dzięki właściwemu myśleniu". Później jeszcze inny profesor dał mi książkę pt. "Meditations" ("Medytacje") Marka Aureliusza, który nauczał, iż życie człowieka jest takie, jakie są jego myśli. Do końca życia będę wdzięczny moim nauczycielom za to, że starali się pomóc młodemu człowiekowi, który gotów był zadowolić się tym, co nie było dla niego najlepsze. Ponieważ umiałem ciężko pracować, na pewno doszedłbym do czegoś w życiu. Jednak we własnych oczach miałem się za nieudacznika. Myśli człowieka tak silnie determinują jego życie, że nawet pilna praca nie kompensuje niewłaściwego myślenia. Na szczęście, dzięki pomocy moich profesorów, mogłem czerpać z systemu wartości, które po pewnym czasie pomogły mi zapanować nad poczuciem niższości i niewystarczalności. Uczucie ulgi, jakiego doznałem, było tak radosne i cudowne, że musiałem powiedzieć innym ludziom, równie nieśmiałym jak ja, że i oni mogą wyzwolić się ze swej niedoli. Główną myślą, którą mi wpojono, było przekonanie o nieograniczonej mocy pozytywnego myślenia. Stosując zasady pozytywnego myślenia odkryłem, że nawet ja sam, zwykły, przeciętny człowiek, mogę radzić sobie w życiu o wiele lepiej niż przedtem. Wyzwolenie kryjącego się we mnie osobowego potencjału dało tak zdumiewające efekty, że zapragnąłem, by wszyscy zwyczajni ludzie mogli dowiedzieć się o tym, iż mogą stać się nadzwyczajni. Jednak oprócz pozytywnego myślenia odkryłem inną bardzo ważną zasadę, bez której pierwsza ma niewielką wartość. Zasadą tą jest pozytywna wiara. Myślenie stanowi korpus rakiety, wiara zaś jednostkę napędową, która wznosi ją do gwiazd. Myślenie rodzi działanie, wiara powoduje, że wszystko staje się możliwe. W ostatnim numerze "Harvard Business Review" przeczytałem raport, w którym szef oddziału firmy ubezpieczeniowej Metropolitan Life Insurance Company pisze, że agenci ubezpieczeniowi, działający w warunkach ostrej konkurencji, osiągają lepsze wyniki od swoich kolegów działających w warunkach charakteryzujących się mniejszym stopniem rywalizacji. W celu zbadania prawdziwości tej tezy autor artykułu przydzielił sześciu najlepszych agentów ubezpieczeniowych najlepszemu asystentowi od zarządzania. W swym raporcie pisze o następujących rezultatach tego posunięcia: "Niedługo po stworzeniu tego zespołu inni pracownicy agencji ubezpieczeniowej zaczęli nazywać jego członków "superpersonelem", w działaniu zespołowym odznaczali się oni bowiem wysokim |esprit "de |corps. Wyniki pracy zespołu osiągnięte w ciągu pierwszych dwunastu tygodni znacznie przewyższyły nasze najbardziej optymistyczne oczekiwania (...)". Dlaczego tak się stało? Odpowiedź jest prosta. Agenci ubezpieczeniowi wchodzący w skład zespołu wiedzieli, że są uważani za "superpracowników" uwierzyli w to, że są najlepsi, i walczyli, by sprostać temu wyobrażeniu. To, co się stało, przypomina teorię "samospełniającego się proroctwa" głoszącą, że wszyscy ludzie - dorośli i dzieci - stają się takimi, jak się po nich oczekuje. Zobaczmy teraz, co się stało z inną grupą agentów pracujących w tym samym biurze, i których uważano za "przeciętnych". W normalnych warunkach mogliby oni w dalszym ciągu osiągać przeciętne wyniki sprzedaży. Jednak dynamiczna kobieta odpowiedzialna za ich pracę wierzyła, że ona i jej personel są równie uzdolnieni, jak menedżer "supergrupy" i jego pracownicy. Udało się jej przekonać swoich agentów ubezpieczeniowych, że mogą uzyskać lepsze wyniki sprzedaży od tamtych. Wychodząc naprzeciw wyzwaniu, "przeciętni" agenci uwierzyli, że mogą tego dokonać, i zwiększyli sprzedaż bardziej niż ich koledzy "superagenci". Ich szefowa spowodowała, że spełnili jej przewidywania - osiągnęła to poprzez okazanie swojej wiary w ich możliwości. Takie właśnie są skutki wiary. Dokonaj świadomego wyboru, aby wierzyć. Pamiętaj, że pracownicy uznawani za przeciętnych nigdy nie zwiększyliby sprzedaży, gdyby nadal wierzyli w to, że są przeciętnymi agentami. Przykłady takie jak wyżej opisany sprawiają, iż rozumiem, jak dziwnym i skomplikowanym tworem jest ludzki umysł. Niektórzy ludzie są stali i godni zaufania, od dzieciństwa aż do starości. Rzadko popadają w konflikt z sobą. W szkole ludzie ci dostają dobre stopnie, później osiągają dobre wyniki w pracy, dobrze im się wiedzie, niektórym nawet bardzo dobrze. Inni ludzie są mniej zorganizowani i trwonią swoje zdolności tak, że mówimy o nich ze smutkiem: "Bardzo źle skończyli, a kiedyś mieli przed sobą takie wspaniałe możliwości". Jeszcze inni, których życie psychiczne i emocjonalne wydaje się uporządkowane, z czasem stają się ludźmi pozbawionymi wewnętrznego ładu i niszczą jedną okazję po drugiej, pomimo swoich wrodzonych talentów. Jeszcze inni, hojnie obdarowani przez naturę szlachetnymi cechami charakteru, wydają się nie mieć żadnego określonego celu albo brak im zdolności do podejmowania rozważnych decyzji. W końcu przeżywają załamanie psychiczne. Wszyscy słyszeliśmy o wybitnych finansistach z Wall Street, którzy trafili do więzienia, o dygnitarzach, z którymi nikt ważny nie chciał się spotkać, ponieważ wyszło na jaw, że są pozbawieni podstawowych zasad moralnych. Historia jest pełna takich ludzkich wraków, a przecież wielu z tych ludzi, gdyby tylko potrafili sprawować nad sobą właściwą kontrolę, mogłoby stać się wybitnymi przywódcami politycznymi czy dyrektorami wielkich firm. Dlaczego jedna osoba odnosi sukces, a druga doznaje porażki? Dlaczego jeden człowiek mile nas zaskakuje, a drugi sprawia nam zawód? Myślę, że znam odpowiedzi na te pytania. Pozwólcie, że opowiem wam o mężczyźnie, którego poznałem kilka lat temu. Przypomniałem sobie o nim pewnej nocy, którą spędziłem w Columbus, w stanie Ohio, gdzie wygłaszałem cykl odczytów. Z okien mojego pokoju, znajdującego się na dwudziestym ósmym piętrze hotelu, rozciągała się szeroka panorama miasta. Podziwiając widok zauważyłem grupę starych budynków z kamienia, w których, jako dawny mieszkaniec Columbus, rozpoznałem więzienie stanowe. Nigdy nie zapomnę kolegów i koleżanek z czasów mojej młodości, których poznałem mieszkając w różnych miastach stanu Ohio - Cincinnati, Columbus, Bellefontaine, Delaware - i jestem szczęśliwy, iż mogę powiedzieć, że praktycznie wszyscy oni wyszli na porządnych ludzi, a niektórym powiodło się wręcz doskonale. Lecz gdy patrzyłem z góry na gmach więzienia stanowego Ohio, przypomniałem sobie o pewnym mężczyźnie, któremu się nie udało. Był on obdarzony ujmującą osobowością i umysłem tak bystrym, że mógłby ukończyć uniwersytet z wyróżnieniem - był ostatnią osobą, o której pomyślelibyśmy, że skończy w więzieniu. Pochodził z uroczej małej wioski, po skończeniu szkoły został jednym z głównych urzędników miejscowego banku i był powszechnie szanowanym obywatelem. Był człowiekiem sukcesu, który tak przyciągał do siebie ludzi, że uważano, iż powinien kandydować do Kongresu. Mówiło się o nim, że w wyborach będzie się poważnie liczył. Później poślubił piękną i bogatą dziewczynę z Chicago. Ta atrakcyjna para stała się niebawem duszą lokalnego życia towarzyskiego. On ubóstwiał swoją żonę i dawał jej wszystko, czego chciała. Ona najwyraźniej sądziła, iż jej mąż ma większe zasoby finansowe, niż rzeczywiście posiadał. Prowadzili luksusowe życie, jeździli na drogie wycieczki i rejsy i wkrótce jego wysokie wynagrodzenie przestało wystarczać na pokrywanie wydatków. Pewnego wieczoru, gdy pracował sam w banku, przez głowę przemknęła mu myśl, że mógłby przecież "pożyczyć" trochę gotówki. W następnym miesiącu nie planowano żadnej kontroli bankowej. Na giełdzie właśnie zaczęto grać na zwyżkę, a ceny akcji miały wzrosnąć jeszcze bardziej. Nie dawała mu spokoju myśl, że mógłby zainwestować pieniądze banku i szybko na tym zarobić. Później zwróciłby "pożyczone" pieniądze i dysponował większą gotówką. Jednak był człowiekiem uczciwym, honorowym i odrzucił taką myśl. Thomas Carlyle, sławny angielski poeta, powiada: "Myśl jest przodkiem czynu". To głęboka życiowa prawda! Innego wieczoru, gdy mężczyzna sam pracował w banku, powróciła ta sama myśl. Tym razem opór woli był słabszy - wyciągnął rękę i zrobił to, co owa myśl mu podsunęła. Sytuacja na giełdzie nie ułożyła się tak dobrze jak myślał, a rutynową kontrolę bankową przeprowadzono wcześniej niż planowano. "Pożyczka" została odkryta i wielkie żelazne wrota więzienia stanowego zatrzasnęły się za dobrym człowiekiem, który źle myślał. Wiele lat później córka tego bankiera umówiła się ze mną na spotkanie w moim biurze w Nowym Jorku. - Zawsze smuciłam się z powodu mojego ojca - powiedziała. Podziwiałam go i kochałam. Dlatego chcę wiedzieć, czy był słabym człowiekiem. Czy był zły? Znał go pan. Proszę mi powiedzieć, jaki był. - Pani ojciec nie był złym człowiekiem - odpowiedziałem. - Nie uważam też, by jego głównym problemem była słabość charakteru. Był inteligentny, lecz miał problem ze swoim myśleniem. Starałem się pocieszyć jego córkę i jestem szczęśliwy mogąc powiedzieć, że po spłaceniu długu wobec społeczeństwa ten człowiek i jego rodzina na nowo się połączyli. Mówiąc, że człowiek ten miał problem ze swoim myśleniem, uważałem, iż postrzegał świat w kategoriach negatywnych. Niejako z założenia traktował swoją żonę jak delikatnego, wyperfumowanego, pięknego lekkoducha. Gdyby myślał o niej bardziej pozytywnie, zobaczyłby ją taką, jaką była naprawdę - inteligentną i silną. Dowiodło tego jej postępowanie, gdy został skazany i osadzony w więzieniu. Gdyby tak myślał, powiedziałby jej o prawdziwym stanie ich finansów i z pewnością we dwoje poradziliby sobie z tym problemem. Jestem o tym przekonany, ponieważ naprawdę się kochali, a nie ma rzeczy niemożliwych dla dwojga kochających się ludzi. Każdy, kto wybiera niewłaściwą drogę, napotyka problemy. Droga na skróty może wydawać się łatwiejsza i bardziej odpowiednia. Jednak Jezus Chrystus naucza: "(...) szeroka jest brama i przestronna ta droga, która prowadzi do zguby..." (Ew. Mateusza 7,13). Ludzie, którzy czynią zło, zwykle odznaczają się sprytem i niekiedy, na jakiś czas, udaje się im uniknąć konsekwencji łamania prawa. Zasadniczo jednak są głupi, gdyż w końcu zostają złapani, o czym świadczy choćby niedawno ujawniona historia pewnego finansisty z Wall Street, którego kiedyś uważano za jednego z najsprytniejszych inwestorów. Carlyle miał rację: "Myśl jest przodkiem czynu". Pierwsza myśl, jeśli tylko damy jej schronienie w naszym umyśle, stanie się iskrą, która wywoła określone postępowanie. Nasz sukces czy porażka zależy od tego, czy ta myśl jest pozytywna, czy negatywna. Jednak to, co następuje po pojawieniu się pierwszej myśli, jest równie ważne jak ona. Nazywam to "procesem rozważania" - czyli sposobem, w jaki podchodzimy do danego problemu czy nadarzającej się okazji. Na biurku w moim gabinecie stoi miniaturowa replika słynnej rzeźby Rodina "Myśliciel". Zawsze, gdy pojawia się problem, przypominam sobie: "Bądź myślicielem. Przemyśl wszystko dokładnie, dokonaj chłodnej, intelektualnej analizy". Zaklinam samego siebie: "Normanie, na litość boską, pamiętaj, aby nie podejmować decyzji w sposób emocjonalny". Tak, ta maleńka rzeźba uchroniła mnie przed wieloma głupimi posunięciami. Oczywiście miałem również swoje mniej szczęśliwe momenty. Każdy, kto nie chce się do tego przyznać, narobi sobie kłopotów, życie uczy bowiem, iż nawet najbystrzejsza osoba może dokonywać zdumiewająco głupich rzeczy. Jedynym zabezpieczeniem przed popełnieniem błędu jest myślenie - zawsze należy myśleć. Pozwólcie, że opowiem wam historię o tym, w jaki sposób myślenie spowodowało radykalną różnicę w karierze pewnego człowieka. Człowiek ten nazywał się Lee Buck. Jeden z najbardziej przełomowych dni jego życia rozpoczął się pewnego kwietniowego popołudnia 1974 roku. Lee Buck siedział za biurkiem w swoim gabinecie, w biurze firmy New York Life Insurance Company na Manhattanie. W pewnej chwili sekretarka powiedziała, że ktoś z rady nadzorczej chce się z nim spotkać. Lee był podekscytowany. Od dawna czekał na ten telefon. Był pewny, że otrzyma propozycję pracy, o którą starał się od dawna: stanowisko wiceprezydenta firmy odpowiedzialnego za działalność marketingową. Było to jego celem już dwadzieścia lat temu, gdy przyłączył się do firmy jako agent zajmujący się sprzedażą ubezpieczeń. Ciężko pracował i z czasem awansował na obecnie zajmowane stanowisko wiceprezydenta odpowiedzialnego za sprzedaż ubezpieczeń we wschodnich stanach Ameryki. Oczekiwał, że na nowym stanowisku będzie kierował pracą dziesięciu tysięcy agentów sprzedających ubezpieczenia w całych Stanach Zjednoczonych, a więc najważniejszym działem operacji prowadzonych przez New York Life. Był pewny, że członek zarządu wie, iż on jest najlepszym kandydatem na to stanowisko. Biuro jego przełożonego znajdowało się na następnym piętrze, więc by zaoszczędzić czasu poszedł schodami. Gdy był już prawie na miejscu, zatrzymał się i zrobił najważniejszą rzecz, jaką można zrobić. Przystanął na moment, by pomyśleć i pomodlić się. Poprosił o mądrość i wewnętrzny pokój niezbędny do przyjęcia wszystkiego, co może się wydarzyć, i jak najlepszego tego wykorzystania. Po kilku minutach wszedł do dużego, wyłożonego dywanami biura członka rady nadzorczej, w którym ciężkie zasłony tłumiły hałasy dochodzące z Madison Avenue. Siwowłosy mężczyzna uścisnął mu dłoń, wskazał fotel, a następnie oznajmił: - Lee, George zostanie wiceprezydentem odpowiedzialnym za marketing. Ty będziesz wiceprezydentem odpowiedzialnym za sprzedaż ubezpieczeń. Czy zgodzisz się na to? - zapytał. Mężczyzna ten był lekko zdenerwowany, Lee Buck miał bowiem opinię człowieka impulsywnego. Lee spojrzał na niego zaszokowany. Według niego, departament ubezpieczeń grupowych był najmniej ważnym działem, przez wielu uważanym za przybrane dziecko firmy. Zajmowano się w nim sprzedażą grupowych polis ubezpieczeniowych, a wszystkie jego operacje stanowiły jedynie małą część interesów, którymi zajmował się potężny dział marketingu. Czuł, że narasta w nim rozczarowanie i gniew. Lecz było tak tylko przez chwilę. Dzięki wcześniejszej chwili skupienia Lee potrafił odchylić się spokojnie na krześle i powiedzieć: "W porządku". Członek rady nadzorczej był zaskoczony. Rozmawiali jeszcze chwilę o tym, czego można dokonać w departamencie ubezpieczeń grupowych. Chociaż wielu mężczyzn i kobiet uznałoby to za degradację, Lee postanowił potraktować swoje nowe stanowisko jako okazję. Pamiętał o radzie, której udzielił mu doświadczony agent ubezpieczeniowy, gdy rozpoczynał pracę w ubezpieczeniach. "Wykorzystuj każdą okazję, synu", powiedział mu ten doświadczony pracownik. "Po czym poznam, że jakaś sytuacja stanowi okazję?", zapytał wtedy. "Nie możesz tego poznać", usłyszał w odpowiedzi. "Musisz stale próbować różnych możliwości". Lee postanowił spróbować. Analizując możliwości rynkowe, rysujące się przed ubezpieczeniami grupowymi, odkrył nowe perspektywy, które nigdy przedtem nie były dostrzegane. Zainspirował swoich pracowników i osobiście przeprowadził setki rozmów telefonicznych. W ciągu pierwszego roku podwoił wyniki osiągane w poprzednich latach. Po upływie zaledwie kilku lat jego oddział był odpowiedzialny za największą emisję polis ubezpieczeniowych od początku istnienia New York Life. Po czterech latach od przejęcia tego traktowanego po macoszemu departamentu i uczynieniu zeń jednego z najważniejszych filarów firmy Lee został awansowany na stanowisko wiceprezydenta odpowiedzialnego za cały marketing. Jak potoczyłyby się wypadki, gdyby Lee Buck nie zatrzymał się na chwilę, by pomyśleć i poprosić o mądrość? Gdyby poddał się swojemu pierwszemu impulsowi i wybuchnął gniewem, którego wszyscy doświadczamy, gdy czujemy, że niesprawiedliwie nas potraktowano, bardzo łatwo mógłby zamknąć przed sobą drogę prowadzącą na najwyższe szczeble kariery. Jednak Lee zastanowił się przez chwilę; jego dalsza kariera w ubezpieczeniach, która była niejako tego rezultatem, powinna służyć za przykład dla wszystkich młodych mężczyzn i kobiet, którzy mają zamiar poświęcić się karierze zawodowej. Wszystkie moje dotychczasowe rozważania prowadzą do wskazania tego, co skłoniło mnie do napisania jednej z moich najważniejszych książek - książki, która w oczywisty sposób pomogła wielu ludziom. Gdy podejmowałem decyzję, że zostanę duchownym, uznałem, że moim życiowym celem będzie pomaganie ludziom w znalezieniu szczęścia i sukcesu w życiu. Jednak do czasu, gdy napisałem tę książkę, minęło wiele lat od tego pamiętnego dnia, kiedy byłem nieśmiałym, zakłopotanym uczniem drugiego roku Ohio Wesleyan i gdy profesor Arneson zachęcił mnie, abym wierzył w Boga i w siebie. Po zakończeniu nauki w Ohio Wesleyan i w Boston University zacząłem pracować jako duchowny i przez krótkie okresy pracowałem w Berkeley (Rhode Island), Brooklynie i Syracuse. Następnie, w roku 1932, powróciłem do Nowego Jorku, gdzie mieszkam do tej pory. Gdy byłem duchownym w Marble Collegiate Church na Fifth Avenue, jednym z moich przyjaciół był dr John Landale, w latach trzydziestych znany naukowiec, który miał biuro swojej redakcji na tej samej ulicy. - Napisz książkę, która byłaby wykładnią tego, czego uczysz z mównicy - poradził mi. Popatrzyłem na niego bez entuzjazmu. Pomysł napisania takiej książki nigdy nie przyszedł mi do głowy. - Ależ John - odparłem.- Dzisiaj tylko znani naukowcy piszą książki z dziedziny religii i psychologii, a ja w żadnym wypadku nie mogę uchodzić za naukowca. Jednak moje słowa nie powstrzymały Johna Langdalea. Zawsze gdy mieliśmy okazję ze sobą rozmawiać, naciskał na mnie w tej sprawie. W końcu wyjaśniłem mu, że nie znam fachowej terminologii, jaką posługują się naukowcy, i dodałem, że mam wielki szacunek dla nauki, lecz interesuje mnie wyłącznie komunikowanie się z prostym człowiekiem z ulicy. Kontynuując mój wywód, powiedziałem, że owszem, kiedyś trochę pisałem, lecz było to w czasach, gdy pracowałem jako reporter dla gazet. Oczy Johna zaświeciły się, pochylił się do przodu. - Normanie, opowiedz mi o tym. - No cóż, przez trzy lata pracowałem w Findlay, w stanie Ohio, dla gazety "Morning Republican" (później wychodziła pod zmienionym tytułem, jako "The Courier"). Następnie przeszedłem do "Journal" z Detroit, gdzie pracowałem pod kierownictwem Grove'a Pattersona. John Langdale odchylił się do tyłu na krześle i uśmiechnął szeroko. - Tak, słyszałem o nim, Grove Patterson jest jedną z największych postaci w historii amerykańskiej żurnalistyki - powiedział. - Tak, to był naprawdę ktoś - przytaknąłem. - Nigdy nie zapomnę mojego pierwszego dnia w nowej redakcji. Kiedy opowiedziałem mu o mojej pracy dla gazety z Findlay, powiedział: "Zostałeś wyszkolony przez Hemingersów, co? Nie ma lepszych od nich. Miałeś najlepszą szkołę, jaką można mieć". Następnie wyciągnął duży arkusz żółtego papieru i swoim piórem narysował punkt na środku. "Co widzisz?", zapytał. "Punkt", odparłem zastanawiając się, do czego zmierza. "Źle, to kropka", warknął. "Największy środek literacki znany człowiekowi. Gdy zobaczysz kropkę, Peale, nigdy nie pisz już nic więcej". John Langdale, siedzący po przeciwnej stronie mojego gabinetu, roześmiał się. - To rzeczywiście brzmi jak słowa Grovea Pattersona, w porządku. Czego jeszcze cię nauczył? - Cóż, nauczył mnie, bym używał najprostszych słów. Na przykład, zamiast sprokurować - otrzymać. Mówił mi: "Normanie, dla kogo piszesz? Powiedzmy, że masz tu profesora uniwersytetu, a tam robotnika kopiącego doły. Dla którego z nich będziesz pisał?" "Dla robotnika", odpowiedziałem. "Wtedy zrozumie mnie profesor i zwykły robotnik". Grove Patterson pokiwał głową. "Hemingersowie z Findlay dobrze cię nauczyli". Gdy skończyłem swoją opowieść, byłem pewny, że dr Langdale zrezygnuje z nakłaniania mnie do napisania książki naukowej. On jednak zareagował w najbardziej nieoczekiwany sposób. Długimi krokami przeszedł przez pokój, poklepał mnie po ramieniu i powiedział pełnym entuzjazmu głosem: - To wspaniale, Norman. Nadszedł czas, aby ktoś napisał książkę dla zwykłych ludzi. Normanie, ty możesz tego dokonać. Napisz prostym, bezpośrednim, amerykańskim angielskim, największym językiem porozumiewania się, jaki zna świat, a ja opublikuję to, co napiszesz! Byłem zdumiony, że uznany naukowiec mówi w taki sposób. Lecz już zaraził mnie swoim entuzjazmem. Zabrałem się do pisania i... sześćdziesiąt lat później nadal się tym param. Moja pierwsza książka nosiła tytuł "The Art of Living" ("Sztuka życia"), taka książka literacka. Wydanie w twardej oprawie sprzedawano po zawrotnej cenie jednego dolara. Drugą książką była rzecz motywacyjna, zatytułowana "You Can Win" ("Możesz zwyciężyć"). Nie muszę chyba dodawać, iż nadal wierzę, że każdy, kto myśli o sobie, że potrafi, może być zwycięzcą. Później był bestseller, książka zatytułowana "A Guide to Confident Living" ("Przewodnik po życiu nacechowanym pewnością siebie"). Następnie, w latach 1950-1952, starałem się zawrzeć wszystko, czego się nauczyłem przez te lata, w innej książce zatytułowanej "The Power of Faith" ("Potęga wiary"). Gdy pokazałem jej rękopis wydawcy z Nowego Jorku, przeczytał go i prychnął pogardliwie: - Ta książka nie sprzeda się nawet w nakładzie dziesięciu tysięcy egzemplarzy. Moja rada jest następująca: skróć ją trochę, dodaj nieco innego materiału i nazwij ją "How to Live Twenty-Four Hours a Day" ("Jak żyć dwadzieścia cztery godziny na dobę"). Jego propozycja zbytnio mnie nie zainteresowała i, mając tego wszystkiego po dziurki w nosie, na jakiś czas odłożyłem rękopis książki na półkę, gdzie leżała przez rok. Kiedyś Ruth, moja żona, znalazła go, odkurzyła i zaniosła do Myrona L. Boardmana, wtedy wiceprezydenta wydawnictwa. Książka mu się spodobała i w kilka dni później Ruth i ja siedzieliśmy w jego biurze. - Norman, proponuję inny tytuł. Zauważyłem, że w twoim rękopisie cały czas powtarza się pewne zdanie. Spojrzałem na niego pytająco. - Nie jestem pewien, czy wiem, co masz na myśli, Myron. - Nie wiesz - odpowiedział. - Nie sądzę, że jesteś tego świadomy, lecz podświadomie, bez przerwy powtarzasz je. Myślę, że taki też powinien być jej tytuł. Ruth i ja spojrzeliśmy po sobie pytająco. Potem zwróciłem się do Myrona: - Powiedz, jaki, twoim zdaniem, powinien być jej tytuł? Patrzył na mnie przez długą chwilę, a następnie powiedział: - "Moc pozytywnego myślenia" ("The Power of Positive Thinking"). Wtedy pierwszy raz usłyszałem ten tytuł. Tego samego dnia ponownie przeczytałem rękopis i przekonałem się, że stwierdzenie to rzeczywiście pojawiało się tam wiele razy. Myron i Ruth zgodzili się, że nowy tytuł wyraża to samo, co stary "The Power of Faith" ("Potęga wiary"), który zdaniem Myrona interesowałby jedynie ograniczony krąg czytelników. Przystałem na dokonanie tej zmiany, książka ukazała się drukiem i dzisiaj, po trzydziestu ośmiu latach, nadal się ją sprzedaje, chociaż całkowicie nowym odbiorcom. Sprzedaż tej książki na całym świecie osiągnęła poziom dwudziestu milionów egzemplarzy, co sprawia, jak mi mówią, że jest jedną z najlepiej sprzedających się książek wszystkich czasów. Początkowo martwiłem się tym tytułem. Czy czasem nie przeczytałem gdzieś tej frazy i nie zapadła ona w moją podświadomość? Bardzo skrupulatnie to zbadałem, lecz po wielu miesiącach badań przekonałem się, że tytuł "The Power of Positive Thinking" ("Moc pozytywnego myślenia") nie był nigdy przedtem używany. Jako człowiek prostej wiary doszedłem do wniosku, że Wszechmogący Bóg, najlepszy we wszechświecie ekspert w dziedzinie czasu właściwego na wszystko, podsunął mi pomysł tej książki, bym przekazał jej przesłanie czytelnikom na całym świecie. Dlaczego spośród wszystkich ludzi wybrał akurat mnie? Czy nie mógł wybrać sobie lepszego pośrednika? Oczywiście. Zauważyłem jednak, że do spełnienia swojej woli Bóg zwykle wybiera najmniej prawdopodobnego kandydata. A może On wybiera ludzi z przeciętnymi zdolnościami i grubą skórą, którzy potrafią znieść krytykę innych? Tej bowiem, wierzcie mi, miałem bardzo wiele. Niekiedy odnosiłem wrażenie, że każdy erudyta, o jakim słyszałem, i wielu, o których nie miałem pojęcia, atakowało ją. Książkę wyśmiewano jako "zbyt prostą", "przedkładającą umysł ponad materię", "instrument, dzięki któremu można się wzbogacić". Im bardziej moja książka stawała się popularna, tym bardziej ją krytykowano. Uznany naukowy komentator napisał bardzo surową recenzję w modnym magazynie literackim. Ktoś inny nazwał ją "wypaczeniem religii chrześcijańskiej". Zaś bardzo znana postać ze świata polityki wygłosiła bystrą uwagę: "Św. Paweł apeluje, Peale bulwersuje". Naturalnie, chwiałem się pod tymi ciosami. Okazało się jednak, że na jednego wrogo nastawionego krytyka przypadają setki tysięcy zwyczajnych czytelników, którzy pisali mi, że książka odmieniła ich życie na lepsze. Co najważniejsze, wielu powiedziało, że książka pomogła im odnaleźć Boga. Stopniowo fraza "potęga pozytywnego myślenia" przeniknęła do języka, a następnie do całej kultury amerykańskiej, i w końcu stała się znana w świecie. Książkę przetłumaczono na czterdzieści osiem języków. W dalszym ciągu otrzymuję listy od czytelników. Oto kilka przykładów listów, których autorzy wyrazili zgodę na ich opublikowanie: "Drogi doktorze Peale. Bardzo mi Pan pomógł w ciągu kilku ostatnich lat. Pragnę podzielić się niektórymi z tych cudownych rzeczy, jakie spotkały mnie i moją rodzinę... Sądziłem, że sprawi to Panu radość, gdy dowie się Pan, jak pomogły mi zasady pozytywnego myślenia. Na lustrze w mojej łazience umieściłem kartkę z wymienionymi celami. U dołu znajdował się napis "Oczekuj na cud". 1.Jestem obecnie dyrektorem do spraw operacji regionu szóstego. 2. Mój roczny dochód wynosi dzisiaj sto tysięcy dolarów. 3. Mój dom nie ma obciążonej hipoteki. Traktowałem te cele tak, jakby już były zrealizowane i trzymałem się tej wiary w dobrych i złych czasach, pomimo kilku całkiem poważnych trudności. W czerwcu pierwszego roku zrealizowałem cel numer 1. W październiku następnego roku zostałem wiceprezydentem mojej firmy. Moje wynagrodzenie przekroczyło kwotę wskazaną jako cel numer 2. Firma odkupiła ode mnie mój dom, co spowodowało, że jest on wolny od jakichkolwiek obciążeń. (Domyślam się, że powinienem był być nieco bardziej ostrożny formułując cel numer 3; może nie musiałbym się przeprowadzać. Jak mówi stare przysłowie - lepiej bądź ostrożny wygłaszając życzenia, gdyż prawdopodobnie zostaną one spełnione.) Teraz wiedzie mi się nawet jeszcze lepiej. Nasza firma połączyła się z inną. W wyniku tych zmian, w nowo powstałej firmie zostałem mianowany regionalnym wiceprezydentem na północno-wschodnią część Stanów Zjednoczonych i mam jeszcze większy dochód. Na początku tego roku razem z żoną zaczęliśmy dawać dziesięcinę na kościół i proszę zgadnąć, co się stało? Nie straciliśmy tych pieniędzy. Mamy ich teraz nawet więcej niż przedtem. Dawanie dziesięciny naprawdę działa. Piszę o tym wszystkim, ponieważ naprawdę pomógł pan mnie i mojej rodzinie poprzez swoje wykłady na taśmie, przez The Positive Thinkers Club (Klub ludzi pozytywnie myślących), magazyn "Guideposts" i swoje książki. Jeszcze dziesięć lat temu miałem pewne, bardzo złe, nawyki, które omal nie spowodowały rozpadu mojego małżeństwa. Na szczęście dostrzegłem światło. Niech Panu Bóg błogosławi za tak wiele cudownych rzeczy, jakie Pan zrobił dla mnie, dla mojej rodziny i milionów ludzi na całym świecie. Szczerze oddany - Jim McComas." A oto list od innego mężczyzny, którego tak niewiele dzieliło od osobistej tragedii. Drogi doktorze Peale. Po wyjściu z wojska zapuściłem korzenie, ożeniłem się i poszedłem do pracy, aby osiągnąć sukces, zarobić mnóstwo forsy, udowodnić moim teściom, jaką szczęściarą była ich córka wychodząc za mężczyznę mojego formatu, pokazać rodzicom, że ich wyrzeczenia związane z posłaniem mnie do Georgetown University miały sens. Bardzo się spieszyłem. Cóż, sytuacja w mojej firmie nie była zbyt dobra. Ciężko pracowałem, lecz nie wiedziałem czemu, im bardziej się starałem, tym gorzej się wszystko układało. Nie byłem przyzwyczajony do ponoszenia porażek. Nie wiedziałem, jak sobie z nimi poradzić. W tym okresie zacząłem wiele czasu spędzać w miastach położonych na północy stanu - Batavii, Veronie, Hamburgu i Canandaigua. Wszystkie te miejsca łączyło to, że znajdowały się tam tory wyścigowe. Stałem się człowiekiem uzależnionym od hazardu. Następna dekada to była opadająca w dół spirala, prawdziwy koszmar senny. W ciągu tych dziesięciu lat straciłem pracę, mój rachunek bankowy, sprzedałem nasze samochody, a nawet nasz dom, by móc finansować moje uzależnienie. W końcu pojechałem nad brzeg rzeki Genesee. Siedziałem nad wodą i rozmyślałem o przeszłości - o wszystkich okazjach, jakie miałem - i o teraźniejszości. Byłem bez pracy, miałem sto tysięcy dolarów długu, nie dysponowałem żadnymi aktywami i całkiem straciłem wiarę w siebie. Odkryłem, że zadaję sobie pytanie: "Czy świat beze mnie nie byłby lepszy? Czy dla każdego, nawet dla mnie samego, nie byłoby lepiej, gdybym po prostu wszedł do wody i nigdy z niej nie wyszedł?" Z jakiegoś powodu tego nie zrobiłem. Zamiast tego poszedłem na spotkanie anonimowych hazardzistów. Organizacja ta została założona przez byłego alkoholika i była wzorowana na organizacji anonimowych alkoholików. W tym czasie dopiero rozpoczynała działalność na północy stanu Nowy Jork. Anonimowi hazardziści nauczyli mnie, jak zaprzestać uprawiania hazardu, a więc czegoś, co od dawna bez powodzenia usiłowałem zrobić. Równie ważne było to, że uczono mnie wierzyć, iż chociaż robiłem złe rzeczy, ja sam byłem wartościową osobą. Później, pewnego dnia, odkryłem zupełnie "przypadkowo" świat pozytywnego myślenia. W rezultacie lektury pana książek zacząłem w siebie wierzyć i, ku własnemu zdumieniu, zacząłem zdawać sobie sprawę, że nie jestem już dłużej związany z własną przeszłością, że mogę stać się tym, kim chcę być. Anonimowi hazardziści nauczyli mnie, jak zerwać z hazardem. Pan nauczył mnie, jak zacząć żyć. Dzisiaj jestem wiceprezydentem i skarbnikiem firmy ubezpieczeniowej. Mam teraz wszystkie rzeczy materialne, za którymi kiedyś goniłem, piękny dom, pieniądze w banku, mam też rzecz jeszcze cenniejszą od wymienionych - szacunek dla samego siebie. Wiem, że jestem wartościową jednostką, że zawsze miałem w sobie dużo dobra (i Boga), chociaż nie wykorzystywałem wówczas tego, jak powinienem. Szczerze oddany - Michael Feller. Takie listy uczą mnie pokory. Fakt, że ja, który nigdy nie zdobyłem żadnych laurów w nauce, zostałem wybrany, by zakomunikować to proste przesłanie o sztuce pozytywnego życia, jest niewiarygodny. Również początkowa krytyka mojej książki jest zrozumiała. Większość nowych idei została początkowo odrzucona. Taka jest historia całego ludzkiego postępu w nauce - w rzeczy samej nawet naturalna droga dokonywania postępów w każdej dziedzinie działalności człowieka. Najpierw pojawia się opozycja, szyderstwo i podsycany krytycyzm, następnie stopniowa akceptacja, która staje się powszechna, a w końcu uznanie. Ponieważ żyłem w czasach wynalezienia telefonu, samochodu, radia i telewizji, wiem, w jaki sposób natura ludzka reaguje na rzeczy całkiem nowe. Dziewiętnastowieczni eksperci przepowiadali, że pociąg pasażerski poruszający się z prędkością dwudziestu pięciu mil na godzinę spowoduje utratę orientacji jadących nim ludzi. Obawa, że nowo odkryty telefon może w pewnych warunkach śmiertelnie porazić swego użytkownika, budziła swego czasu powszechny lęk. Nie tak dawno temu wielu ludzi lękało się używania kuchenki mikrofalowej z powodu "niebezpiecznego promieniowania elektrycznego". Oczywiście, znaczenie roli myślenia w naszym życiu nie jest niczym nowym. Jak powiedziano - "Człowiek jest taki, jakie są jego najskrytsze myśli..." * (Cytaty z Biblii pochodzą z nowego przekładu Pisma Świętego wydanego przez Brytyjskie Towarzystwo Biblijne w 1975 r. - przyp. tłum.) Wieki temu Gautama Budda powiedział: "Umysł jest wszystkim. Stajemy się takimi, jakimi są nasze myśli". Zaś rzymski cesarz i filozof Marek Aureliusz napisał: "Życie nasze jest takie, jakim uczyniły je nasze myśli". William James, profesor filozofii, psychologii i anatomii na Uniwersytecie Harvarda, działający na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku, powiedział: "Największym odkryciem mojego pokolenia jest, że istota ludzka może odmienić swoje życie poprzez zmianę orientacji swojego umysłu". Naprawdę zdumiewa mnie, jak bardzo współczesna nauka potwierdza pogląd o wielkim walorze pozytywnego myślenia. Dr Christopher Peterson z University of Michigan potwierdza, że uparci pesymiści dwukrotnie częściej chorują na mniej poważne dolegliwości (np. grypę czy zapalenie gardła) niż niepoprawni optymiści. Dr Martin Seligman, psycholog z University of Pensylvania, powiada, że optymizm przynosi różnorodne korzyści, takie jak dobre zdrowie, długowieczność, sukces zawodowy i wyższe wyniki w testach na osiągnięcia. Pesymizm, jego zdaniem, nie tylko powoduje przeciwne efekty, lecz również odgrywa ważną rolę w powstaniu takich zaburzeń psychicznych, jak skrajna nieśmiałość i depresja. "Nasze oczekiwania wpływają nie tylko na to, jak postrzegamy rzeczywistość, lecz również oddziałują na samą rzeczywistość", mówi dr Edward Jones, psycholog z Princeton University. Ze współczesnych odkryć na temat pozytywnego myślenia, dokonywanych każdego dnia, wyłoniła się nowa nauka znana pod łamiącą język nazwą "psychoneuroimmunologia". Zajmuje się ona badaniem wpływu, jaki myśli, emocje i wierzenia wywierają na naszą podatność na choroby. Wydaje się, że naukowcy mają taki sam problem jak ja z wymówieniem słowa "psychoneuroimmunologia", więc, dzięki Bogu, nazywają ją w skrócie PNI. Tak się szczęśliwie składa, że nowa nauka potwierdza również ogromną wartość poczucia humoru. Oczywiście, zawsze w końcu powracamy do Biblii, gdzie w Księdze Przysłów czytamy: "Radosne serce czyni tak dobrze, jak lekarstwo". Jeśli chodzi o znaczenie radosnego usposobienia, dr William Fry, psychiatra z Stanford University, pisze, że śmiech stymuluje wydzielanie hormonów czujności, które uwalniają endorfiny do mózgu. To zaś nie tylko przyczynia się do uczucia zrelaksowania i dobrego samopoczucia, lecz nawet tłumi odczuwanie bólu. Wyobraźcie to sobie! A któż by nie chciał być pacjentem szpitala św. Józefa w Houston, w Teksasie, gdzie pielęgniarki wprowadziły zwyczaj codziennego opowiadania każdemu pacjentowi śmiesznych historyjek. Jestem doprawdy zdumiony, a jednocześnie pełen pokory, widząc, że praktyczna metoda zdobycia lepszego, szczęśliwszego życia, której nauczam i o której piszę od czterdziestu lat, jest obecnie uznaną, naukową teorią wspieraną przez najwybitniejsze umysły naszych czasów. Sytuacja taka sprawia, że dziewięćdziesiąt dwa lata, które przeżyłem w tym cudownym kraju, mają dla mnie tym większą wartość. * Przełomowe zdarzenie może mieć miejsce każdego dnia. Bądź na nie przygotowany. * Od pozytywnego myślenia ważniejsza jest pozytywna wiara. * Pamiętaj, że myśl może cię zniszczyć, lecz może cię również obdarzyć wspaniałą przyszłością. Rozdział 2 Wierzyć znaczy zwyciężać Gdy zaczniesz w siebie wierzyć, będzie to znaczyło, że znalazłeś się na drodze prowadzącej tam, dokąd pragniesz dotrzeć. Głęboka wiara nie jest rzeczą łatwą, odgrywa jednak ważną rolę w życiu. Wiara przychodzi nam łatwo, gdy stykamy się z rzeczami powszechnie znanymi. Naciskamy przycisk i wierzymy, że zapali się światło. Dokonujemy rezerwacji w hotelu i wierzymy, że pokój będzie na nas czekał. Listownie zamawiamy jakiś produkt i wierzymy, że go nam dostarczą. Wydaje się, że prawdziwy problem mamy wówczas, gdy musimy okazywać wiarę w sprawach, które mają dla nas duże znaczenie. Słownik objaśnia, że słowo wiara oznacza "ufność, pewność, poleganie na kimś". Tak, wiara naprawdę czyni ogromną różnicę. Filozof F. W. Robertson napisał: "Wierzyć, to znaczy być człowiekiem szczęśliwym, wątpić zaś, to być zdruzgotanym. Wierzyć, to znaczy być silnym, wątpliwości bowiem pochłaniają naszą energię. Wiara jest wielką potęgą. Człowiek może być szczęśliwy i robić coś, co przedstawia jakąś wartość, tylko o tyle, o ile silna jest jego wiara". Jedna z najwspanialszych obietnic Jezusa brzmi: "Wszystko możliwe jest dla tego, kto wierzy" (Ew. Marka 9,23). Całkiem niedawno, lecąc samolotem, siedziałem obok młodego aktora, który zmagał się z wątpliwościami, czy rozpocząć karierę zawodową w Nowym Jorku. Był bardzo podniecony tym, że on i jego żona mają swoje pierwsze dziecko - małą sześciotygodniową dziewczynkę, jak mi powiedział. "Wiesz, zdecydowaliśmy się wrócić do Minnesoty, skąd oboje pochodzimy. Wiem, że nigdy nie zostanę tam wielkim aktorem, lecz jakoś sobie poradzę. Jakaś rola tu, jakaś tam..." Jego głos słabł, lecz ja dobrze wiedziałem, co ma na myśli. Tutaj w grę wchodziły wartości, które wpojono mu w dzieciństwie. Były one tak ważne, że był gotów zrezygnować z obiecującej kariery, aby ich dziecko mogło się wychowywać w ich atmosferze. Powiesz, że jesteśmy jak małe źdźbła trawy unoszone przez wiatr. Być może. Lecz są też inne źdźbła. W naszym kraju obserwujemy szybki wzrost wiary i zjawisko to ma bardzo szeroką skalę. W jednym z czołowych magazynów napisano: "Od najmniejszej wioski po największe miasto, w telewizji i w życiu prywatnym wiara staje się coraz potężniejszą, poruszającą wszystko siłą". Dlaczego? Ponieważ ludzie ponownie wracają do stabilności, którą zapewnić mogą jedynie niezmienne wartości. Oni ich potrzebują. Wartości potrzebują także ich dzieci. We współczesnych teoriach edukacyjnych filozofia przyzwalania na wszystko znajduje się w odwrocie. Powoli wracają dawne standardy. Marva Collins z Chicago jest jednym z takich niezwykłych nauczycieli. Przygarnęła ona garstkę biednych dzieci ze slamsów i zrobiła z nich szkolnych prymusów, odwołując się do ich dumy i uparcie powtarzając im, że mogą wykonać każde zadanie, jakie zostanie przed nimi postawione. Stale mówiła swoim uczniom: "Nie pozwolę, abyście odnieśli porażkę". Dzisiaj w całym kraju nauczyciele podnoszą wymagania, uczą swoich studentów odpowiedzialności, wymagają ciężkiej pracy i udaje im się to uzyskać. Wiara dostarcza mocy do prowadzenia pozytywnego życia. To ona sprawia, że osiągamy wyznaczone cele. To ona przemienia niepowodzenie w sukces. Ludzie, którzy wierzą, mają osiągnięcia. Niech będzie dla nas przykładem historia Rona Guidry, z drużyny New York Yankees. Ron był jednym z najlepszych miotaczy w pierwszej lidze baseballowej. Musiał jednak zacząć w siebie wierzyć, by osiągnąć tak wielki sportowy sukces. Guidry przeszedł na emeryturę w lipcu 1989 jako jeden z największych graczy wszechczasów, lecz we wczesnej fazie swojej kariery miał okres głębokiego zniechęcenia. Jego pewność siebie została poddana tak wielkiej próbie, że załamał się i postanowił zrezygnować z kariery sportowej. W 1976 roku Guidry został odesłany do drugiej ligi. Kiedy dowiedział się o tej decyzji, był zdruzgotany. Powiedział swojej żonie, Bonnie: "Wracamy do naszego domu w Luizjanie". Guidry mówił poważnie. Spakowali swoje rzeczy i wyruszyli na południe. Musisz jednak wiedzieć, że wspaniale jest mieć dobrą żonę. Pani Guidry nie zrzędziła, ani nie narzekała na męża. Przeciwnie, zachęcała go swoją pozytywną postawą. Gdy tak jechali na południe, po prostu mówiła mu: "Jesteś wspaniałym zawodnikiem. Masz to, czego trzeba, aby być najlepszym". W końcu, gdy zajechali już całkiem daleko na południe i zatrzymali się na stacji benzynowej, pani Guidry powiedziała: "Kochanie, martwi mnie tylko to, że nigdy się nie dowiesz, jak daleko byś zaszedł w wielkiej lidze". "Co powiedziałaś?" zapytał. Wiedziała, że już go zdobyła, gdy bowiem odjeżdżali ze stacji benzynowej, skręcił na północ. Wrócił do drugiej ligi i ciężko pracował. W 1977 roku powrócił do pierwszej ligi. W roku 1978 Guidry został jednogłośnie wybrany do nagrody Cy Younga dla najlepszego miotacza amerykańskiej ligi baseballowej. W jedenaście lat później Guidry miał już na swym koncie wybitne osiągnięcia w baseballu i był czwartym na liście najlepszych miotaczy, jakich kiedykolwiek mieli Jankesi. Gdyby jego żona w taktowny i subtelny sposób nie zaraziła go pozytywnym myśleniem i postawą wiary w siebie, tak by mógł stawić czoło zniechęcającej sytuacji, nigdy nie poznałby mocy, jaką posiadał. Co ważniejsze, Guidry udowodnił swoim postępowaniem, że człowiek sukcesu musi wierzyć. Być może powinienem w tym miejscu zdefiniować słowo "wierzący". Człowiek wierzący w co? Przyszły zwycięzca musi wierzyć w siebie, mieć pewność co do swoich zdolności i wyznaczonych celów. Człowiek sukcesu musi wierzyć w innych ludzi, gdyż bez ich pomocy nie można się wspiąć na żadną drabinę. Taki człowiek musi też wierzyć w swój kraj, który stwarza dla niego możliwości, i musi wierzyć w same nadarzające się mu okazje. Każdy, kto pragnie czynić postępy, musi wierzyć w firmę, w której jest zatrudniony. Ostatecznie zaś cały gmach wiary musi wspierać się na niewzruszonej ufności w pomoc Bożą. Jednym z najlepszych przykładów wiary dodającej siły do pokonania największych przeciwności, jaki znam, jest historia porwania samolotu linii TWA, lot 874, które miało miejsce nad Morzem Śródziemnym w czerwcu 1985 roku. Być może pamiętacie, że kapitanem samolotu był John Testrake, doświadczony pilot, który latał od trzydziestu lat. Kapitan Testrake, jako człowiek silnie wierzący, stanął wobec najtrudniejszego momentu w swoim życiu, gdy lądowano na lotnisku w Bejrucie w Libanie w celu zatankowania paliwa. Porywacze byli tak zdesperowani, że zabili pasażera, Roberta Stethema. Wpadli w prawdziwy szał, kłócąc się z wieżą kontrolną o to, gdzie mogą nabrać paliwa. Pracownicy wieży kontrolnej chcieli, by zatankowali w specjalnie wyznaczonym do tego celu miejscu. Jednak terroryści obawiali się zasadzki i żądali, aby zbiorniki zostały napełnione na pasie startowym. W końcu porywacze zgodzili się na tankowanie w specjalnie wyznaczonym rejonie i kapitan Testrake posadził maszynę ze stu pięćdziesięcioma trzema pasażerami i załogą we wskazanym miejscu. "Napięcie stopniowo narastało. Terroryści przystawili mi lufę pistoletu z tyłu, miałem granat przyciśnięty do twarzy", opowiada. "Ci ludzie byli szyitami - członkami radykalnego odłamu muzułmańskiego, którego wyznawcy wierzyli, że śmierć za wiarę zostanie nagrodzona wspaniałym miejscem w raju. Terroryści byli bliscy histerii. Jeden nieoczekiwany ruch a rejon tankowania zamieniłby się w krwawą łaźnię. Pamiętam, jak się czułem, gdy zbliżaliśmy się do miejsca tankowania. Miałem silne przeczucie, że wszyscy zginiemy, a moja ręka kurczowo zaciskała się na przepustnicy. Musiałem się jakoś uporać z całą tą sytuacją, a jedyny sposób, jaki przychodził mi do głowy, polegał na odwołaniu się do mojej wiary. Dawno temu oddałem Bogu swoje życie. Wiedziałem, że jeśli naprawdę w Niego wierzę, to muszę Mu wierzyć całkowicie. Jeśli On chce, abym żył, porywacz nie naciśnie spustu, ani nie upuści granatu - powiedziałem sobie. Moja ręka na przepustnicy pozostała pewna. Rozluźniony podprowadziłem samolot do rejonu tankowania i wyłączyłem silniki. Kapitan Testrake mówi, że w wierze, która pomogła mu wytrwać w tak przerażających okolicznościach, nie było niczego nowego. Stanowiła ona jego cząstkę, podobnie jak umiejętność pilotowania samolotu, i podobnie jak ona wzrastała wraz z upływem lat. Po siedemnastu dniach terroryści uwolnili pasażerów i krańcowo trudne doświadczenie dobiegło końca. Co mogłoby się wydarzyć, gdyby kapitan nie miał tak silnej wiary? Czy w krytycznym momencie straciłby kontrolę nad sobą, powodując rozbicie samolotu i śmierć pasażerów? Nie chcę nawet myśleć o tym, co mogłoby się stać. Niezależnie od tego, czy znajdujesz się na pokładzie porwanego samolotu, czy w sytuacji tak powszechnej jak kryzys w pracy, to właśnie wiara zadecyduje o zwycięstwie lub porażce. Niedawno przemawiałem na konwencji menedżerów pracujących dla jednej z największych kompanii naftowych w naszym kraju. Ludzie biznesu uczestniczyli w dyskusji panelowej na temat: "Najważniejsze priorytety biznesmena". Dyskusja okazała się fascynująca. Wszyscy jej uczestnicy zgodzili się, że poszczególne priorytety powinny być umieszczone w następującej kolejności: Bóg, rodzina, firma, inni ludzie, Ameryka, wolność gospodarcza, życie jako takie. Pewien przedsiębiorca, z którym później rozmawiałem na temat tej listy, nie zgadzał się z kolejnością priorytetów: rodzina i firma. - Firma powinna znajdować się przed rodziną - upierał się. - Dlaczego? - zapytałem zdumiony. - Jak człowiek bez pracy może zapewnić byt swojej rodzinie? Jak może ją nakarmić? Kupić ubranie? Ogrzać? Zwróciłem mu uwagę, że antropolodzy i socjolodzy, podobnie jak teolodzy, generalnie zgadzają się, że siła społeczeństwa opiera się na solidarności wewnątrz rodziny. - Aby to odkryć, musisz jedynie czytać gazety - powiedziałem mu. - Większość dzisiejszych wichrzycieli i ludzi źle przystosowanych do życia w społeczeństwie pochodzi z rozbitych rodzin, w których brakowało rodzicielskiej kontroli. Rodzina jest dla społeczeństwa najważniejsza. Oczywiście, ktoś może umieścić pozostałe priorytety w innym porządku, lecz, według mnie, większość ludzi, pragnących odnieść sukces, wybierze powyższą kolejność. Ja dodałbym do tej listy inną wysoką wartość, którą jest służenie lokalnej społeczności i pomaganie tym, którym się gorzej powodzi. Ludzie, którzy w nic nie wierzą, znajdują się w niebezpieczeństwie - mogą stać się nieszczęśliwymi, nieprzystosowanymi do życia społecznego osobami. Odkryłem, że najtrudniej stać się człowiekiem sukcesu temu, kto z reguły w nic nie wierzy. Znam wielu ludzi, którzy odnieśli sukces w różnych dziedzinach. Jednak nigdy nie spotkałem wśród nich człowieka, który nie wierzyłby w rzeczy umieszczone na powyższej liście. To prawda, że podobnie jak inni i oni mieli swoje chwile zwątpienia, lecz wszyscy mieli szacunek dla siebie oraz głęboko zakorzenioną wiarę w siebie. Wszyscy mieli jasno sprecyzowane cele. Wszyscy podejmowali uporczywe wysiłki pomimo przeciwności, opozycji, nawet wrogości, by ostatecznie osiągnąć cel, jaki sobie wyznaczyli. Przyjrzyjmy się historii Orville'a Redenbachera, którego prażoną kukurydzę zajadasz ze smakiem. Redenbacher zaczynał jako robotnik rolny na farmie w Indianie, gdzie zarabiał marne grosze za pracę przy uprawie kukurydzy. Później poświęcił czterdzieści lat swojego życia na krzyżowanie ponad trzydziestu tysięcy odmian kukurydzy, by wyhodować odmianę, która była lżejsza i bardziej pulchna niż zwykła kukurydza. (Oczywiście była od niej również nieco droższa.) Jednak przez wiele lat nie mógł jej nikomu sprzedać. Farmerzy nie kupowali jego nasion kukurydzy, ponieważ dawały mniejsze plony z akra. Hurtownicy odprawiali go z kwitkiem, mówiąc: "Ziarno kukurydzy to ziarno kukurydzy. Kto zapłaci więcej za twoją odmianę niż za inne, które mamy na półkach?" Detaliści wzruszali ramionami: "Na rynku jest ponad osiemdziesiąt odmian ziarna kukurydzy. Nie mamy miejsca na jeszcze jedno, szczególnie na takie, które drożej kosztuje". Jednak Orville Redenbacher wierzył, że ma coś, czego konsumenci pragną, i nie poddawał się. Nie ustawał w próbach sprzedaży swojego produktu i w końcu skonsultował się z ekspertem od marketingu, który powiedział mu, by umieścił swoje zdjęcie i nazwisko na słoiku z nasionami. Orville był zdumiony. "Dlaczego mam to zrobić? Przecież jestem tylko śmiesznie wyglądającym farmerem z dziwacznie brzmiącym nazwiskiem". Jednak miał na tyle wyczucia, że uwierzył ekspertowi i poszedł za jego radą. Chwyt handlowy się udał i kukurydza w nowych słoikach przemówiła do ludzkiej wyobraźni. Dzisiaj prażona kukurydza Orvillea Redenbachera jest, zdaniem koneserów, najlepiej sprzedającą się odmianą kukurydzy na świecie. Pewność siebie Orvillea i jego pierwszorzędny produkt doprowadziły go do sukcesu. Czasami jednak naprawdę trudno jest człowiekowi mieć dobre wyobrażenie o sobie. Pamiętam pewnego błyskotliwego menedżera, który w momencie kryzysu w swojej karierze zaprzepaścił prawie szansę swojego życia. Byłem wtedy na konwencji zorganizowanej w miejscowości letniskowej na wybrzeżu Atlantyku i przemawiałem na porannym wykładzie. Spotkanie zorganizowano w wygodnej sali balowej na parterze, której okna wychodziły na ocean. Stojąc przed audytorium mogłem przez wielkie okna dostrzec białe grzywy przybrzeżnych fal i szerokie przestworza niebieskiego oceanu. Był ciepły, parny dzień. Niewygodę zwiększało dodatkowo to, że klimatyzacja nie działała jak należy. Wszyscy zdjęli marynarki i rozluźnili krawaty i nawet ja, mówca, nie stanowiłem wyjątku. Przez cały wykład myślałem o tym, że skrócę moje wystąpienie, wyjdę na plażę i poślizgam się na nartach wodnych. Skorzystałem z pierwszej nadarzającej się okazji. Bawiąc się na falach i nurkując w chłodnej wodzie podpłynąłem do pewnego mężczyzny. Gdy przywitaliśmy się, zapytał nie poznając mnie: - Czy byłeś tego ranka na zebraniu konwencji? - Tak, byłem. Prawda, że na sali było nieznośnie gorąco? - powiedziałem. - Czy słyszałeś wykład Peale'a? - zapytał. - Tak, wysłuchałem go - odparłem. - I co o nim sądzisz? Jego pytanie postawiło mnie w kłopotliwym położeniu. Nie uważałem za stosowne chwalić własną mowę, więc odpowiedziałem mu pytaniem na pytanie. - A ty, co o tym sądzisz? Zaczął mówić, a ja sądząc, że lepiej byłoby nie być obecnym przy tym, jak wyraża swoją opinię, zanurzyłem się w wielkiej fali, która opatrznościowo pojawiła się w tym momencie. Wynurzyłem się właśnie w chwili, gdy on kończył mówić, co myśli o moim wykładzie, i nigdy nie poznałem jego opinii. Wtedy uważając, że lepiej byłoby przyznać się do tego, kim jestem, powiedziałem: - Przyjacielu, muszę ci coś szczerze wyznać. Ja jestem Peale. Wtedy on skrył się w fali. Później, gdy siedzieliśmy na plaży, by się ogrzać, obaj śmialiśmy się z tego zdarzenia. Wtedy ten mężczyzna, wyglądający na człowieka sukcesu, zaczął mówić. Przedstawił się, mówiąc, że jest członkiem rady nadzorczej i wiceprezydentem w firmie, dla której pracuje. Rozpoznałem w niej firmę dobrze znaną w całym kraju. Poprosił, bym zwracał się do niego "Buzz", jego zdrobniałym imieniem. Powiedział, że przeczytał kilka moich książek, a później, po dłuższej przerwie, wyznał: - Chciałbym poprosić cię o radę w osobistej sprawie. Mam poważny problem, który muszę teraz rozwikłać. Zachęcony, by kontynuował, mówił: - Członek rady nadzorczej naszej firmy powiedział mi wczoraj, że są przygotowani, by awansować mnie na prezydenta i dyrektora naczelnego, i że został upoważniony, by mi o tym powiedzieć. - Moje gratulacje - powiedziałem. - To wszystko nie jest takie proste - mówił dalej. Następnie opowiedział mi, że po otrzymaniu propozycji zachował się wymijająco, wyjaśnił, że musi przemyśleć całą sprawę i porozmawiać o tym z żoną. - Dlaczego nie przyjąłeś propozycji? - zapytałem. Zagłębił nogę w piasku, podniósł kilka kamyków i po kolei rzucał w morze. W końcu powiedział cichym głosem: - Wydaje mi się, że nie wierzę w siebie na tyle mocno, by sobie z tym poradzić. - Samoponiżenie, to zdumiewające - zdziwiłem się głośno. - Jeśli rada nadzorcza twojej firmy uważa, że sobie poradzisz, dlaczego jesteś odmiennego zdania? - Problem jest następujący - odpowiedział z wahaniem w głosie. - Wszystko sięga czasów, gdy byłem dzieckiem. Niskie poczucie własnej wartości powodowało, że byłem godny pożałowania, i czasami odnoszę wrażenie, że działa ono nawet dzisiaj. Widzisz, jako chłopiec miałem trochę nadwagi i nie szło mi dobrze w szkole. Nie należałem do drużyny sportowej i nie uczestniczyłem w dodatkowych zajęciach. Byłem nieśmiałym, samotnym dzieckiem. Jednak po studiach dostałem dobrą pracę i zacząłem ciężko pracować. Byłem naprawdę oddany swojej pracy i z całych sił pracowałem. Przypuszczam, że właśnie dlatego mi się udało. A jednak, gdy wczoraj ktoś z rady nadzorczej powiedział, że chcą, abym był szefem firmy, lodowate palce zwątpienia, które pamiętam z czasów dzieciństwa, chwyciły mnie, tak jak wtedy, gdy byłem małym chłopcem, i pomyślałem, że nie będę umiał być takim szefem, jakiego ta praca wymaga. Siedziałem słuchając jego opowieści, a fale uderzały głucho przed nami. Gdy skończył, powiedziałem, że doskonale go rozumiem i że ja sam doświadczałem podobnego uczucia. - Ty? - wykrzyknął zdumiony. - Nie mogę w to uwierzyć! - Dokładnie tego samego - powtórzyłem. - No i jak zwyciężyłeś ten brak poczucia własnej wartości? - Nigdy się go nie wyzbyłem. Zapanowałem nad nim. Obaj pogrążyliśmy się w milczeniu, dumając o złożoności natury ludzkiej i o sile, z jaką zawładnęło nami zwątpienie w siebie sięgające korzeniami okresu dzieciństwa. W końcu cichym głosem zapytał: - Jak zapanowałeś nad tą słabością? - Stałem się człowiekiem wierzącym - odparłem. - Całkowicie oddanym wierzącym. Później, z pewnym wahaniem, dodałem: - Nadal mam momenty słabości, co jakiś czas. Siedzieliśmy na piasku, każdy z nas zatopiony w swych myślach - dwaj dorośli mężczyźni, którzy przenieśli młodzieńcze kompleksy do swojego dorosłego życia. Różniło nas jedynie to, że jeden z nas zaczął wierzyć, co pomogło mu żyć ponad zwątpieniem w siebie. Buzz siedział zgarbiony, z kolanami pod brodą, i wpatrywał się w morze. Wyczułem, że pogrążył się w głębokich myślach. Był pierwszorzędnym menedżerem, niezależnie od tego, czy zdawał sobie z tego sprawę, czy nie. Uczyniły go nim lata doskonałej pracy i w pełni rozumiałem, dlaczego jego firma zaoferowała mu stanowisko prezydenta. Mimo to siedział tutaj skulony i wątpił w siebie. Był bliski popełnienia największego błędu swojego życia. Co mogłem powiedzieć, by pomóc mu w momencie kryzysu, w jakim się znalazł? Jak można przekonać człowieka, że jest rzeczywiście dobry? Samo powiedzenie mu o tym nie wystarczy, życie nauczyło mnie tego w twardy sposób. Nagle spostrzegłem, że poniżające określenie, jakiego użył wobec siebie, nazywając siebie grubasem, nie miało już dłużej zastosowania. Dzisiaj był świetnie zbudowanym mężczyzną, znajdował się w doskonałej kondycji fizycznej, lecz nadal myślał o sobie jako o pozbawionym pewności siebie grubasie. - Buzz - powiedziałem. - Musisz mieć ze sześć stóp wzrostu. Trochę się garbisz i nie okazujesz swojej pełnej postawy. Ile masz wzrostu? Zdumiony tym, z pozoru nie mającym związku z naszą rozmową, pytaniem, odpowiedział mi, że gdy się wyprostuje, ma sześć i cztery dziesiąte cala. - Nieźle - stwierdziłem. - Kawał chłopa z ciebie! Wyświadcz mi przysługę. Wstań i wyprostuj się na pełną wysokość. Zgodził się nieco zakłopotany. - Człowieku, jesteś naprawdę kimś - powiedziałem. - Twój umysł na pewno odpowiada tej imponującej budowie fizycznej. Przypominasz mi jednego z moich najlepszych przyjaciół, nazywał się Rob Rowbottm i mieszkał na Rhode Island. Kiedyś, gdy poniżałem samego siebie tak jak ty, powiedział coś, czego nie zapomnę do końca życia: "Nigdy nie oskarżaj samego siebie". Uczyniłeś mi prawdziwy zaszczyt zwracając się o poradę do mnie, którego nazywają lekarzem umysłu i duszy - kontynuowałem. - Dlatego wypiszę ci receptę. Patrz w lustro kilka razy dziennie. Patrz sobie prosto w oczy i mów: "Słuchaj no ty, jesteś kimś, więc zacznij się zachowywać zgodnie z tym, kim jesteś!" A później wyprostuj się - stój wyprostowany, chodź wyprostowany, myśl jak człowiek wyprostowany, rozmawiaj jak wyprostowany i wierz w wielkie rzeczy. Potem idź i przyjmij tę pracę. Jestem szczęśliwy, iż mogę powiedzieć, że przyjął nowe stanowisko i okazał się bardzo przydatny dla swojej firmy. Wśród ludzi, których spotkałem, Buzz nie był jedynym człowiekiem, który zwątpił w siebie. Być może i ty jesteś jednym z nich. Jeśli tak, to zastosuj ten sam przepis, jakiego użył Buzz. Zadziałał w jego przypadku. Okazał się skuteczny w moim. Jestem pewny, że będzie skuteczny również w twoim życiu, jeśli go użyjesz, zaczynając już teraz. Taką postawę nazywam potęgą optymizmu. Ostatnie badania psychologów, w tym Richarda Lazarusa i Shelley Taylor z University of California oraz Jonathana Browna z Southern Methodist University, wskazują, że pogodny optymizm albo - mówiąc ich słowami "pozytywne wyobrażenia" (postawa, w której ludzie wspominają swoje największe zalety i sukcesy częściej niż wady i porażki) przyczyniają się do dobrego samopoczucia, szczęścia i zdolności do dobrej, wydajnej pracy. Odnoszę wrażenie, że ci, którzy myślą odwrotnie, mają skłonność do zapadania na choroby psychiczne takie jak depresja. Zdaniem tych autorów, cytowanych w artykule z nowojorskiego "Timesa", "pogodny optymizm działa jak samospełniające się proroctwo, powodując, że tym, którzy go przejawiają lepiej się wiedzie w życiu. Kilka z przeprowadzonych badań wykazało, że ludzie mający pozytywne wyobrażenie o sobie pracują dłużej i ciężej, a to z kolei (ich wytrwałość) pozwala im osiągać lepsze wyniki". Wydaje mi się, że powiedziałem to samo trzydzieści pięć lat temu. Jeszcze raz wspomniałem słowa: "Człowiek jest taki, jakie są jego najskrytsze myśli". Muszę jednak podkreślić, że w recepcie na "pogodny optymizm", jaką dałem mojemu przyjacielowi biznesmenowi, Buzzowi, kluczowym słowem jest wiara. W istocie, główną zasadą odnoszenia sukcesów jest bycie człowiekiem wierzącym. Wierz w to, co robisz, wierz w siebie, wierz, że potrafisz wykonać pracę, którą ci wyznaczono. Wierz w ludzi, okazuj, że ich lubisz, służ im. Nie wykorzystuj ich. Z pewnością nikt cały czas nie znajduje się w szczytowej formie. Jednak mimo to wierz w ludzi. Im bardziej będziesz wierzył w ludzi i oczekiwał od nich tego, co najlepsze, tym bardziej będą mieli podświadomą motywację, by sprostać twojej wierze w nich. Będą cię kochali za to, jakimi ich uczyniłeś poprzez okazywanie wiary w ich możliwości. Jeśli zaś tak się złożyło, że jesteś sprzedawcą, ludzie będą kupowali od ciebie, ponieważ cię lubią i ufają ci. Jednak, niezależnie od pracy, którą wykonujesz, wiara w wartość innych ludzi ma istotne znaczenie dla twojego własnego sukcesu. Przekonasz się bowiem, że o własnych siłach nie uda ci się osiągnąć sukcesu. Człowiek sukcesu ma wokół siebie wielu ludzi, którzy w trakcie jego wędrówki podają mu pomocną dłoń. To rodzi pytanie: Jak człowiek sceptycznie nastawiony do życia może zacząć wierzyć? I jeszcze inne pytanie: Czy słowo "wierzący" nie ma zwykle religijnego znaczenia? Obydwa pytania są dobre i z przyjemnością na nie odpowiem. Najpierw na pytanie drugie. Wiesz pewnie, że autor tej książki jest duchownym. Przekonałem się, że wielu ludzi nie traktuje swojej wiary zbyt poważnie. Wierzą w samolot zawsze, gdy dokądś lecą. Wierzą w śniadanie za każdym razem, gdy je spożywają. Ufają budowniczemu czy producentowi, gdy przejeżdżają mostem czy wsiadają do windy. Jednak tak naprawdę nie wierzą w Tego, który może ich podtrzymywać i prowadzić przez życie. Ja nie mam najmniejszej wątpliwości co do Jego obecności i bliskości. Szczerze szanuję ludzi, którzy mają inną wiarę, i jestem otwarty, by wysłuchać osoby, która mówi, że nie wierzy w żadną religię. Jednak żal mi jej. Ta książka jest przeznaczona dla każdego. Została napisana, by pomóc każdej osobie, żyjącej gdziekolwiek, zrealizować swoje marzenia, nadzieje i cele. Lecz muszę powiedzieć, iż, moim zdaniem, wiara religijna bardzo pomaga stać się człowiekiem, który wierzy w siebie. A teraz przejdźmy do pierwszego pytania: Jak stać się człowiekiem wierzącym, człowiekiem sukcesu? Po pierwsze, musisz oduczyć się bycia niewierzącym, a to może być długi proces. Na przykład, kiedy człowiek od niepamiętnych czasów myślący w kategoriach negatywnych postanawia zacząć myśleć pozytywnie, to musi oduczyć się wielu starych nawyków negatywnego myślenia, które w nim się formowały przez lata. Może to być trudne, lecz dzięki Bogu, nie jest to niemożliwe. Odkryłem, że najlepszym sposobem wyeliminowania negatywnych myśli jest natychmiastowe uzupełnianie ich pozytywnymi uwagami. To również nie jest łatwe, lecz jest możliwe do osiągnięcia. Zespół badawczy z Trinity University w San Antonio w Teksasie i z University of Texas badał ludzką zdolność (i jej ograniczenia) do tłumienia myśli. Odkryto, że skoncentrowanie się na danej myśli może zostać zmniejszone poprzez wybranie innego przedmiotu spełniającego rolę "obiektu zakłócającego uwagę" i skupienie się na nim, zamiast na tym pierwszym. Na przykład jeden z moich przyjaciół miał niefortunny nawyk pozwalania na to, by podczas prowadzenia samochodu zły humor pozbawiał go wszystkiego, co było w nim dobre. Jeśli ktoś zajeżdżał mu drogę, wybuchał jak wulkan. Przybrało to takie rozmiary, że jego żona i dzieci bali się z nim podróżować. "W końcu zdałem sobie sprawę, że muszę zmienić swój sposób zachowania", wyznał mi. "Miałem wrażenie, że ciśnienie zawsze mi się znacznie zwiększało, gdy wsiadałem do samochodu. Dlatego musiałem nauczyć się innego reagowania. Kiedy jakiś kierowca zajeżdża mi drogę, szybko robię założenie, że nie zdawał sobie z tego sprawy. Z początku było to bardzo trudne, lecz im częściej to robiłem, tym było mi łatwiej. I wiesz, co się stało? Odkryłem, że ja sam również zajeżdżam drogę innym kierowcom, chociaż przedtem nawet nie byłem tego świadomy. Czasami po prostu nie patrzymy za siebie, gdy zmieniamy pasy ruchu." Dzisiaj ciśnienie krwi mojego przyjaciela jest w normie. Tak, zastępowanie negatywnych przyzwyczajeń może się wydawać strasznie trudne, lecz pomoże ci w tym para skutecznych pomocników-bliźniaków: cierpliwość i wytrwałość. Drugi krok polega na powiedzeniu sobie, nawet jeśli z początku w to nie wierzysz: "Odniosę sukces". Gdy będziesz zdecydowanie powtarzał swoją silną intencję, stanie się ona częścią twojej podświadomości, co z kolei faktycznie pomoże ci stać się tym, kim masz być. Jednak uczynienie tego kroku wymaga zdecydowania i traktowania serio samego siebie. Trzecim krokiem jest stałe powtarzanie, potwierdzanie i afirmowanie postawy wiary. Pomoże ci to wyeliminować negatywne skutki trwałej postawy niewiary, którą od tak dawna praktykowałeś. Ponieważ ludzkie postawy kształtują się długo, już teraz musisz poświęcić się rozwijaniu całkowicie nowej postawy umysłu. Możesz mówić na głos przynajmniej dwadzieścia pięć razy dziennie: "Wierzę, pomóż niedowiarstwu memu". Kolejny krok: Zbierz się na odwagę podjęcia ryzyka. Praktykuj wiarę w to, co niemożliwe, aż rzeczy niemożliwe przemienią się w możliwości, a następnie w rzeczywistość. Pamiętaj, że właśnie w taki sposób zwyciężają ludzie sukcesu. Zawsze gdy myślę o sukcesie, przypominam sobie historię, którą często opowiadam, uczy bowiem ona pewnej ważnej lekcji, której nigdy nie za wiele. Bob był sprzedawcą. Mieszkał na Brooklynie i miał całkiem przeciętną pracę. Był uzdolnionym, dobrym człowiekiem, lecz brakowało mu motywacji i dynamizmu, które prowadzą do wybitnych osiągnięć. Był miłym kompanem, być może trochę zbyt miłym. Nie wiedział jednak, że będzie się musiał zmienić. Bob i jego rodzina zaczęli uczęszczać na moje spotkania. Poproszono go, by był porządkowym; tak dobrze sprawdził się w tej roli - ludzie czuli się jak w domu dzięki jego towarzyskiemu, przyjaznemu sposobowi bycia - że mianowaliśmy go szefem porządkowych. Nie wymagało to zbyt wiele pracy, na sali znajdowało się bowiem tylko 250 miejsc, lecz była ona szczelnie wypełniona w każdą niedzielę. Kiedy Bob wysłuchał mojego wystąpienia o pozytywnej wierze, zastosował je - kiedy mówię "zastosował", tak właśnie myślę. Bob naprawdę zdobył nową życiową motywację. Stał się człowiekiem wierzącym. Zaczął z przekonaniem stosować zasady wiary w swoim codziennym życiu. Szczególnie zaintrygowała go obietnica: "(...) jeśli mielibyście wiarę wielkości ziarnka gorczycy (...) nic nie byłoby dla was niemożliwe" (Ew. Mateusza 17,20). - Czy prawda, Normanie? - zapytał, a gdy zapewniłem go o prawdziwości tej obietnicy, uwierzył w nią, naprawdę uwierzył. Odmieniła ona całkowicie jego życie, zmieniając przeciętnego sprzedawcę i producenta w przedsiębiorczego, entuzjastycznego reprezentanta. Niektórzy ludzie nazywają teraz miłego, towarzyskiego Boba ognistą kulą. Ja sam miałem się niebawem przekonać o prawdziwości tej obietnicy. Zbliżała się Wielkanoc. Tego roku święta wypadały wcześnie, w końcu marca. Bob wpadł, aby się ze mną zobaczyć. - Masz problem, synu - powiedział. Nigdy nie wiedziałem, dlaczego tak mnie nazywał. Nie przeszkadzało mi to jednak. - W tym małym kościele nigdy nie zgromadzimy tłumów na święta Wielkanocy - kontynuował. - Dlaczego tak sądzisz? Przecież kościół jest pełen co niedziela, nawet gdy pada deszcz. Zwróciłem mu uwagę, że będziemy mieli dwa nabożeństwa, lecz on zaoponował: - To się nie sprawdzi. Chcę powiedzieć, że w ten sposób będziemy mogli służyć tylko pięciuset osobom. Rozeszliśmy się nie rozwiązawszy problemu; byłem gotów zostawić wszystko tak jak jest. Mimo że coraz więcej ludzi przeprowadzało się do naszego sąsiedztwa i nie znaliśmy wszystkich nowych osób, zakładaliśmy, że - ponieważ jesteśmy w Nowym Jorku - wielu z nich to katolicy i żydzi, dlatego wielu z nich nie przyjdzie na protestanckie nabożeństwo wielkanocne. Wszystko płynęło utartym torem, aż na kilka dni przed świętami zadzwonił Bob. - Lepiej usiądź na krześle, synku - zaczął. - Mam kilka nowinek, które mogą tobą wstrząsnąć. Podpisałem kontrakt na wynajęcie sali w teatrze, by zorganizować ranne nabożeństwo wielkanocne. - Co zrobiłeś? - wykrzyknąłem przerażony. - Kto cię upoważnił do zrobienia takiego głupstwa? - Wewnętrzne przekonanie - odpowiedział spokojnie. -- Mam wrażenie, jakbym słyszał słowa: "Możesz zapełnić salę. Ja ci w tym pomogę". Nie rozumiejąc, o kim mówi, zaprotestowałem głosem nie znoszącym sprzeciwu: - Tak się składa, że jestem główną władzą w tej organizacji, Bob, i nie powiedziałem ci, abyś starał się mi zaimponować! Lecz on upierał się, że ktoś mu jednak powiedział. - Kto taki? - wybuchnąłem. Bob milczał. - Bob, czy wiesz, ile osób może pomieścić ten teatr? - O tak - odparł. - Na sali jest 2500 miejsc i na każdym miejscu umieścimy jednego człowieka. Gniewnym głosem przypomniałem mu, że Wielkanoc jest już bardzo blisko, że w tym roku wypada w marcu i że może przecież padać deszcz czy śnieg, czy deszcz ze śniegiem. Chciałem, żeby to zabrzmiało naprawdę źle. Jednak wcale nim nie zachwiałem. - Niezależnie od pogody - deszczu, pluchy, śniegu czy silnych wiatrów, nawet huraganu - sala zapełni się ludźmi - odpowiedział. - Miej trochę wiary, bądź wierzący, synu. Do zobaczenia. - I odwiesił słuchawkę. Przechyliłem się do tyłu na krześle, westchnąłem i powiedziałem do siebie: "Cóż, będę musiał zacząć praktykować to, co głoszę". Wierzcie mi, żeby to zrobić, czasami trzeba wiele dodatkowej wiary, dodatkowego zaufania. Opowiadam tę historię, okazała się ona bowiem jednym z najbardziej znaczących doświadczeń mojego życia. Dzięki niemu odkryłem zasadę, którą zawsze starałem się kierować, i gdy to mi się udawało, wszystkie sprawy zawsze dobrze się układały. Gdy zaś od niej odchodziłem, wszystko się psuło. Co się stało w Wielkanoc? W świąteczny poranek obudziłem się po niespokojnej nocy i spojrzałem na zegarek. Było pięć minut po piątej. Wtedy uderzyła mnie myśl o tym teatrze, z jego olbrzymią widownią. Ten głupi Bob mnie w to wszystko wpakował. Zerwałem się z łóżka i podbiegłem do okna. Czy wiecie, co zobaczyłem? Padało i wcale nie był to jakiś mały deszczyk. Lało jak z cebra, słychać było krople deszczu padające w dole na ulicę. Wtedy zadzwonił telefon. Odezwał się znany radosny głos: - Wesołych Świąt Wielkanocy, synu. - Oczywiście, zgadłem, to dzwonił Bob, który w swojej nowej wierze oznajmił: - Czeka nas wspaniały dzień, o którym zawsze będziemy pamiętać. Miało się okazać, że rzeczywiście miał rację, gdyż doskonale pamiętam go jeszcze dziś, gdy piszę te słowa, a przecież to wszystko wydarzyło się w 1926 roku, prawie sześćdziesiąt pięć lat temu! Później, tego ranka, ubrany w płaszcz przeciwdeszczowy i osłonięty parasolem brnąłem przez kałuże do gmachu teatru oddalonego o dwie przecznice od Flatbush Avenue. Ku memu zdumieniu, na parkingu przed teatrem było pełno samochodów. "Ludzie pewnie zostawili je poprzedniego wieczoru", domyśliłem się. Następnie odkryłem, że znajduję się w tłumie ludzi jak strumień wlewających się do teatru. To byli ludzie, których nie znałem - wszyscy starali się wejść do środka, by uciec przed deszczem. Sala była prawie pełna i tłum nadal się powiększał. Poszedłem za kulisy. Patrząc zza kurtyny zauważyłem, że obydwa rzędy balkonów są wypełnione. Wtedy zbliżył się do mnie Bob. Miał łzy w oczach i nie mógł mówić ze wzruszenia. Przynajmniej ten jeden raz nie miał przygotowanych żadnych słów. Zwyczajnie uścisnął moje ręce i poklepał po plecach. Zwrócił się do mnie: - Jak ci się to podoba, synu? - I nie mógł się powstrzymać, by nie dodać - O, wy, ludzie małej wiary. Ja również byłem poruszony. - Nie potrzebowałem żadnej wiary, chłopcze - powiedziałem łamiącym się głosem. - Ty miałeś jej dość za nas obu. - Wyjdź i zacznijmy - rozkazał. - Niech zaśpiewają hymn Onward Christian Soldiers, Marching as to War ("Naprzód chrześcijańscy żołnierze, maszerujcie jak na wojnę"). - Ależ Bob, to nie jest pieśń wielkanocna - sprzeciwiłem się. - Co z tego? - odparł. - Przecież toczymy walkę z niewiarą. Podnieśmy ich i niech naprawdę ruszą z miejsca. Później niech zaśpiewają Faith of Our Fathers, Living Still ("Wiara naszych ojców ciągle żywa jest"). Jestem bardzo wzruszony. Jeszcze raz zaniemówił ze wzruszenia i ja wraz z nim. Poklepaliśmy jeden drugiego po plecach, gdy wspólnie wychodziliśmy na scenę. Porządkowy podszedł do Boba i coś mu powiedział do ucha. On schylił się ku mnie i wyszeptał: - Jack mi właśnie powiedział, że setki osób się nie dostały, cały teatr jest pełen. Nikt więcej by się tutaj nie wcisnął, nawet mysz. - Zszedł ze sceny dodając charakterystyczną uwagę: - Nie dziwi mnie to wcale. Ja jednak byłem zdziwiony i wciąż nie mogłem ochłonąć. To doświadczenie w niezmierzony sposób wzbogaciło moją edukację pozytywnego myśliciela i pozytywnego wierzącego, a może także pozytywnego zwycięzcy. Muszę bowiem wyznać, że to niewiele, co mi się udało w życiu osiągnąć, zawdzięczam temu, iż znałem takich wspaniałych wierzących jak Bob i mogłem na własne oczy ujrzeć jego "teatralny" pokaz pozytywnej wiary. Kończę ten rozdział tezą, którą go rozpocząłem, że człowiek sukcesu to człowiek wierzący. * Wierz w ludzi, nie wykorzystuj ich. * Zastępuj negatywne postawy stałą afirmacją i optymizmem. * Wierz, że otrzymasz to, czego ci potrzeba. * Pozbądź się złego wyobrażenia o sobie - zacznij wierzyć w siebie. Rozdział 3 Usuń "nie" z "nie potrafię" W moim przypadku odkryciu zasady pozytywnego myślenia towarzyszyło porzucenie reakcji typu "nie potrafię". Przez długi czas sądziłem, że tylko ja doświadczam nieszczęsnego uczucia, że "nie potrafię" - gdy staję wobec problemów czy wyzwań życia. Później zdałem sobie sprawę, że wielu ludzi zmaga się z tym samym brakiem pewności siebie. Podejrzewam, że ów syndrom "nie potrafię" powstrzymał od prowadzenia pełnego, szczęśliwego życia więcej ludzi niż jakakolwiek inna poważna choroba. "Nie potrafię rzucić palenia", "Nie potrafię wyzwolić się z długów", "Nie potrafię poradzić sobie z moją pracą." Ileż razy mężczyźni i kobiety przychodzili do mnie ze swoimi problemami i usprawiedliwiali się tą wymówką. Odkryłem, że w większości przypadków to nie palenie, długi czy kłopoty w pracy stanowiły istotę ich problemu. Głównym problemem była ich postawa "nie potrafię". Kiedy uda ci się już pokonać tę paraliżującą działanie przeszkodę "nie potrafię", nic nie będzie ograniczało twoich osiągnięć. Gdy dorastałem w Cincinnati przy Spencer Avenue, byłem żywym amerykańskim dzieckiem i miałem wielu przyjaciół. Byłem jednak nieśmiały i wstydliwy i zwykle paraliżowało mnie uczucie, że "nie potrafię". Gdy grałem w piłkę z rówieśnikami i gdy chwytałem za kij baseballowy, myślałem sobie "nie potrafię" i byłem o tym tak silnie przekonany, że posyłałem piłkę na aut. Gdy stałem wraz z innymi dziećmi na linii startowej do biegu na pięćdziesiąt jardów, patrzyłem na moich silnych, rosłych kolegów i drżałem na myśl, że "nie potrafię". I rzeczywiście, nie udawało mi się wygrać. Każdy w mojej rodzinie zajmował się publicznym przemawianiem i ja również pragnąłem, aby taki był mój zawód. Jednak już sama myśl o tym, by stanąć naprzeciw grupy ludzi, wydawała mi się przerażająca. Nadal pamiętam małą złośliwą dziewczynkę siedzącą w pierwszym rzędzie podczas akademii szkolnej i przedrzeźniającą mnie, gdy starałem się wygłosić krótką mowę. Głośnym scenicznym szeptem powiedziała: "Popatrzcie, jak mu się trzęsą kolana!" Myślę sobie, że gdyby nie George Reeves i dzisiaj trzęsłyby mi się kolana. Na stole w moim biurze znajduje się siedem fotografii osób, które dużo dla mnie znaczą: mojej żony, Ruth; mojej matki i ojca; braci, Boba i Leonarda, Myrona Boardmana i George'a Reevesa. Myron był moim wydawcą, który opublikował książkę "The Power of Positive Thinking" ("Moc pozytywnego myślenia"). George Reeves był moim nauczycielem w czwartej klasie podstawówki, w starej szkole w Cincinnati przy Williams Avenue. Był bardzo surowym nauczycielem i pilnował dyscypliny, podobnie jak wielu nauczycieli w tamtych latach. Pewnego razu sprawił mi lanie rakietą od tenisa, co wtedy było w zwyczaju. Wiele lat później napisałem o tym w rubryce pewnej gazety. W rezultacie około czterdziestu czytelników napisało do mnie, chwaląc się, że i oni również dostali lanie od George'a Reevesa. (Gdy opowiadałem tę historię podczas moich wystąpień w całym kraju, wielu ludzi mówiło mi: "Umieść ją w swojej następnej książce". No i właśnie to czynię.) Pan Reeves, pomimo swojego surowego poglądu w sprawie zasad właściwego zachowania, w bardzo dziwaczny sposób mówił i zachowywał się - czasami robił rzeczy, o których nigdy się nie zapomina. Pewnego dnia podczas zajęć krzyknął: "Cisza!" Wierzcie mi, że gdy żądał ciszy, to ją otrzymywał. Nadal słyszę jego kroki, gdy podchodzi do tablicy i kawałkiem kredy pisze dużymi literami: "Nie potrafię". Strzepując kredę z palców odwrócił się do nas i zapytał: - Co powinienem teraz z tym zrobić? Wszyscy wiedzieliśmy, czego chciał, więc chórem odpowiedzieliśmy: - Wymazać nie z "nie potrafię". Pan Reeves zamaszystym ruchem zmazał "nie" i na tablicy pozostawało jasno i wyraźnie słowo "potrafię". Widzę je dzisiaj równie dobrze jak tamtego dnia dawno temu. Po owej niezapomnianej lekcji poglądowej pan Reeves powiedział swoim donośnym głosem: - Niechaj będzie to dla was lekcja. Nigdy tego nie zapominajcie. Potraficie, jeśli myślicie, że potraficie. - Rozejrzał się po sali, popatrzył na każdego z nas i dodał: - Dlatego zawsze myślcie, że możecie. Taka była jedna z moich pierwszych lekcji na temat mocy pozytywnego myślenia. Skutecznym sposobem przeciwdziałania uczuciu "nie potrafię" którego doświadczamy stając wobec jakiegoś wyzwania, jest natychmiastowe zastąpienie go pozytywną myślą "Ja potrafię". Myśl ta napełni cię pewnością, że odniesiesz zwycięstwo. Oczywiście, takie postępowanie wymaga praktyki. W celu wyeliminowania wszelkich postaw defetystycznych powinieneś opracować własną technikę, która będzie działała w twoim przypadku, a następnie musisz ją sobie cierpliwie przyswajać, aż stanie się twoją drugą naturą. Jak wiesz z opowieści o moich doświadczeniach z pewnym profesorem Ohio Wesleyan University, nie od razu udało mi się wykształcić taką pewność siebie. Wymagało to cierpliwej praktyki. Jednak ponieważ wytrwale pracowałem nad moim problemem wynikającym z nawykowej reakcji "nie potrafię", udało mi się go przezwyciężyć. Ale mimo to czasami doświadczam tej reakcji, gdy mam wstać i zabrać głos czy zasiąść do pisania książki. Moja technika polega na wizualnym przedstawieniu sobie wielkiego słowa "potrafię", napisanego na tablicy wiele lat temu, i na ponownym usłyszeniu silnego głosu George'a Reevesa, który brzmi mi w uszach przez te wszystkie lata: "Potrafisz, jeśli myślisz, że potrafisz. Dlatego myśl, że potrafisz". Oczywiście, będziesz musiał stworzyć własną technikę dla zwalczenia uczucia "nie potrafię" - taką, która w twoim przypadku będzie najbardziej naturalna. Nawet jeśli innym może się ona wydawać dziwaczna, pamiętaj, że powinieneś za wszelką cenę stosować to, co pomoże ci nigdy nie zapominać o tym, że "potrafisz". Wielu ludzi mruczy sobie pod nosem modlitwę. Znam pewnego zawodnika pierwszej ligii baseballa, który, gdy przychodzi jego kolej na odbicie piłki, ściska palcami krzyżyk, który ma w kieszeni. Prawdopodobnie widziałeś, jak miotacze żegnają się wchodząc na płytę boiska. Podczas jednej z moich podróży z odczytami poznałem pewnego błyskotliwego mówcę, który zawsze spotykał się z owacyjnym przyjęciem słuchaczy. Zwróciłem uwagę, że wyciągał on z kieszeni na piersi karteczkę i rzucił na nią okiem przed wejściem na estradę. Byłem bardzo ciekawy, co jest na niej napisane. Tak się złożyło, że pewnego dnia odbywaliśmy wspólnie długi lot, więc zapytałem go o to. - Och! Ta karteczka zawsze dodaje mi otuchy i popycha do przodu, gdy doświadczam tremy i zdenerwowania - odpowiedział. - Założę się, że masz swój własny sposób pokonywania tremy. Mówiąc to, napisał na karteczce następujące słowa: "Zawsze jestem z tobą". Wtedy i ja sięgnąłem do kieszonki i podałem mu moją karteczkę. Było na niej napisane: "Potrafisz, jeśli myślisz, że potrafisz. Dlatego myśl, że potrafisz!" - Hm! - uśmiechnął się mój przyjaciel. - Jesteśmy parą przestraszonych dzieciaków, które nadal potrzebują odrobiny pewności siebie. Zawsze gdy otrzymuję przesyłkę kurierską Federal Express w moim biurze, przypominam sobie pana Reevesa, który zmazał "nie" w wyrazie "nie potrafię". Jestem pewien, że widzieliście wszędzie znajomo wyglądające, firmowe samochody Federal Express w kolorach czerwonym, białym lub fioletowym. Federal Express stworzyła całkiem nową koncepcję dostarczania przesyłek drogą lotniczą w ciągu jednej nocy; dzisiaj tę usługę oferuje wiele dobrych firm, działających na całym świecie. Czy wiecie jednak, że kiedyś, zanim jeszcze "wzbił się w niebo", ten wspaniały pomysł leżący u podstaw Federal Express był bliski śmierci, ponieważ pewni ludzie nie mogli wymazać słowa nie z "nie potrafię"? Wszystko zaczęło się od Fredericka Smitha, który przyszedł na świat w stanie Mississippi, w roku 1944. Mimo że urodził się w bogatej rodzinie, Fred Smith miał trudne dzieciństwo. Jego ojciec zmarł, gdy Fred miał cztery lata, i mały chłopiec cierpiał na chorobę kości, w wyniku której nie mógł biegać i bawić się z innymi dziećmi. Jednak mały chłopiec kochał samoloty i później, gdy poszedł na Yale University, napisał pracę z ekonomii, w której zaproponował dostarczanie przesyłek samolotami w ciągu jednej nocy do niemal każdego miasta w Ameryce. Jego profesor przeczytał pracę, potrząsnął głową, wymamrotał coś w rodzaju "to niemożliwe" i postawił Fredowi niską ocenę. Po skończeniu Yale Fred pojechał do Wietnamu, gdzie odbył ponad dwieście lotów bojowych, zanim w roku 1970 powrócił do świata biznesu. Poprosił ekspertów, by zbadali pomysł, jaki zaproponował studiując a Yale. Eksperci okazali się najwyraźniej ludźmi myślącymi w kategoriach "potrafisz", poradzili mu bowiem, żeby spróbował. W roku 1972 Fred Smith, mający wtedy dwadzieścia osiem lat, rozpoczął coś, co dzisiaj określa się mianem jednej z najbardziej odważnych, graniczących z hazardem decyzji, jakie kiedykolwiek widział świat biznesu. Smith wybrał Memphis, w stanie Tennessee, jako centrum swoich operacji, ponieważ miasto to jest położone w centralnej części Stanów Zjednoczonych. Jego plan wymagał, by samoloty Federal Express latały każdej nocy do Memphis z paczkami pobranymi w stu miastach. W centrum firmy, w Memphis, sortowano przesyłki, które jeszcze tej samej nocy miały być przesłane do miejsc przeznaczenia, gdzie ciężarówki wiozły je do odbiorców. Potrzeba było wiele pieniędzy, aby zakupić samoloty i ciężarówki i zatrudnić personel do wykonania tego zadania. Jednak Fred, będąc pozytywnie myślącym facetem, okazał się dobrym sprzedawcą i znalazł inwestorów przedsięwzięcia, które pewien ekspert finansowy nazwał największą transakcją sprzedaży wszechczasów. Jednak pierwszego dnia, gdy Fred zaczął wcielać swój plan w życie, to jest 17 kwietnia 1973 roku, wszystko wyglądało tak, jakby jego stary profesor z Yale miał cholerną rację. Flotylla Freda składająca się z dwudziestu pięciu samolotów pasażerskich przerobionych na transportowe, przewiozła jedynie osiemnaście paczek. Co gorsza, kryzys naftowy spowodował, że ceny ropy zaczęły rosnąć. Sytuacja nowej firmy była tak trudna, że czasami piloci musieli kupować paliwo lotnicze, używając osobistych kart kredytowych. W ciągu dwóch lat Federal Express przyniosła straty rzędu 24 milionów dolarów. Wielu ekspertów od biznesu przepowiadało jej upadek. "Ten pomysł nie może być skuteczny", upierali się, wskazując na to, co nazywali niepraktycznością całego systemu, szczególnie w warunkach stale wzrastających kosztów paliwa. Przesyłka wysłana z Los Angeles do Seattle musiała być początkowo przewieziona dalej od miejsca przeznaczenia, aż do Memphis, do centrum-rozdzielni, zanim mogła być z powrotem odesłana do Seattle. "Mój pomysł może być skuteczny", upierał się Fred Smith i jeszcze raz zwrócił się do, teraz już nieufnych inwestorów z prośbą o dodatkowe pieniądze. W końcu uzyskał je, zgadzając się płacić bardzo wysoki procent. Trzymał się swojej gwarancji dostarczenia przesyłki następnego dnia, a gdy wreszcie różne firmy dostrzegły przydatność jego usług, Federal Express zaczęła przynosić zyski. Dzisiaj Federal Express jest korporacją o wartości ocenianej na 8 miliardów dolarów, zatrudniającą osiemdziesiąt pięć tysięcy pracowników i dostarczającą ponad półtora miliona przesyłek każdego dnia na całym świecie. Wszystko to stało się możliwe dlatego, że Fred Smith powiedział: "Potrafię!", gdy inni dowodzili, że to niemożliwe. Niestety, dzisiaj wielu młodych mężczyzn i kobiet przyjęłoby ten negatywny, ponury werdykt profesora z Yale i poddało się. Uważam tak, ponieważ często słyszałem od współczesnych autorytetów w dziedzinie edukacji, że są głęboko zatroskani problemami młodzieży szkolnej, wynikającymi z niskiego poczucia własnej wartości i negatywnej postawy. Badacze zgadzają się, że w momencie urodzin dzieci mają normalne poczucie wartości i pewności siebie. Dziecko instynktownie wie, że wszystko, czego pragnie, może uzyskać poprzez płacz i radosne gaworzenie. Dziecko jest naturalnym pozytywnym myślicielem, człowiekiem żyjącym w postawie "potrafię". Przeprowadzone badania wskazują jednak, że gdy dzieci są w czwartej klasie, od osiemdziesięciu do osiemdziesięciu pięciu procent z nich nie ma już poczucia własnej wartości; rozwinęło w sobie prawdziwe wątpliwości co do własnej osoby i stało się ludźmi myślącymi "nie potrafię". Dzieje się tak za sprawą negatywnie nastawionego środowiska domowego, negatywnych postaw w procesie nauczania i negatywnego stosunku do świata. Aby przywrócić dziecku normalną, zdrową, pozytywną postawę umysłu, konieczny jest twardy i trudny proces oduczania się złych nawyków, lecz, na szczęście, można tego dokonać. Problem polega na tym, że niskie poczucie własnej wartości i brak pewności siebie w okresie dzieciństwa może być poważnym utrudnieniem w wieku dorosłym, szczególnie gdy stajemy wobec kryzysu w karierze zawodowej. Czy pamiętasz mężczyznę, którego historię opisałem w poprzednim rozdziale, mężczyznę, który prawie stracił szansę swojego życia, ponieważ brakowało mu pewności siebie, by przyjąć wysokie stanowisko w zarządzie firmy? Słyszę raz po raz podobne smutne historie od ludzi, którzy przyznają się wobec mnie do swojej słabości. Pewnego razu, będąc w podróży z odczytami, zostałem zaproszony na przyjęcie zorganizowane przez lokalne grube ryby - ludzi, którzy pokryli znaczną część kosztów spotkania. Pragnęli oni spotkać się na gruncie towarzyskim z czterema mówcami, którzy przemawiali na spotkaniu. Tak więc ja i trzech pozostałych wykładowców zjawiliśmy się na przyjęciu i z obowiązku ściskaliśmy dłonie przybyłych osób. Pewien mężczyzna zachowywał się bardzo głośno i z przesadną pewnością siebie. Miał na imię Bob. Był najwyraźniej nieco podchmielony i z jakiegoś powodu przyczepił się do mnie. - Oto mądry człowiek, który zna wszystkie odpowiedzi. Jego wysokość pozytywny myśliciel we własnej osobie - wykrzykiwał, wieszając się na moim ramieniu. Inni starali się go odprowadzić na bok, jednak bez większego powodzenia. W końcu powiedziałem: - Słuchaj kolego, nachyl no ucho, to coś ci szepnę. Chcę powiedzieć coś przeznaczonego wyłącznie dla ciebie. - To super - wymamrotał niewyraźnie. - Taki nasz mały sekret? Trzymając go mocno, powiedziałem mu wyraźnie do ucha: - Okey, Bob. Skończ to przedstawienie. Co starasz się ukryć? Pijackie rumieńce na jego twarzy poszarzały. Nagle jakby wytrzeźwiał. - Co powiedziałeś? - bąknął jąkając się. - Dobrze słyszałeś - odparłem. - Chcesz ze mną szczerze pogadać? Przez moment stał niezdecydowany, potem uległ i powiedział cicho: - Tak, Norman. Chcę z tobą porozmawiać. Zwykle nie zdaję się na łaskę i niełaskę pijanych. Jednak tym razem byłem przekonany, że mój rozmówca całkiem wytrzeźwiał. Przyjęcie dobiegało końca, więc wsiedliśmy do taksówki i pojechaliśmy do mojego hotelu. Po drodze powiedział: - Widzisz, w rzeczywistości nie byłem tak pijany, jak to się wydawało. Muszę ci jednak wyznać, że poszedłem tam, aby się kompletnie zalać. - Dlaczego? - zapytałem. - Żeby zapomnieć. - Bob, domyśliłem się, że twoje zachowanie miało na celu ukrycie czegoś. Co cię gryzie? Opowiedział mi o tym, jak ciężko pracował, by objąć wysokie stanowisko w zarządzie dużej sieci domów towarowych. Uważał jednak, że szef ma niezbyt pochlebną opinię o jego umiejętnościach. - Nie nabieraj mnie - zaprzeczyłem. - Jestem pewien, że wiedzą o tym, iż masz odpowiednie zdolności. - Widzisz, problem polega na tym, że największy sklep w naszej sieci przeżywa poważne trudności - kontynuował. - Szefostwo poleciło mi naprawienie sytuacji i doprowadzenie do tego, by ponownie zaczął przynosić zysk. Patrzył przez szybę taksówki przez dłuższy moment, a następnie zwrócił się w moją stronę. - Nie potrafię tego zrobić, Norman. Po prostu nie potrafię. - Bob był bliski płaczu. - Kiedyś w szkole średniej podczas meczu trener posłał mnie na boisko, abym uratował sytuację, a ja wszystko popsułem. To się często zdarzało. Doskonale sobie radzę w normalnej sytuacji, lecz gdy zbliża się kryzys, jak podczas tego meczu czy taki, jaki mamy teraz w jednym z naszych sklepów, wiem, że wszystko popsuję. Jestem dobrze zamaskowanym nieudacznikiem, a gdy znajdę się w tarapatach, gdaczę jak kurczak - powiedział ze łzami w oczach. - Mówiąc szczerze, jestem przerażony, Normanie. Nie chcę odkryć swojej prawdziwej natury biorąc odpowiedzialność za ten sklep. - Bob - powiedziałem kładąc mu rękę na ramieniu. - Powiem ci coś otwarcie. Wiesz kim jesteś? Wielkim oszustem. Spojrzał na mnie ze zdumieniem. - Tak. Okłamujesz samego siebie od szkolnych czasów, mówiąc "nie potrafię, nie potrafię", mimo że cały czas udowadniasz swoim przełożonym, że doskonale wiesz, jak prowadzić firmę, masz świetne wyczucie sytuacji i doświadczenie. Odnoszę wrażenie, że pozwalasz, by przeżycie, którego doświadczyłeś podczas meczu w piłkę, nadało ton całej twojej postawie wobec życia - mówiłem. - Dobrze sobie radzisz w życiu, lecz gdy nadchodzi kryzys, dawne wspomnienie staje się dla ciebie jedynym odniesieniem. Nie okłamuj mnie, mówiąc, że gdy życie cię przyciśnie, gdaczesz jak kurczak, ponieważ wiem, że wcale taki nie jesteś. -Czy masz choć odrobinę wiary, Bob? - zapytałem chwilę później. - Czy wierzysz w jakąś religię, czy też jesteś po prostu poganinem pozwalającym, by jakaś mała demoniczna rzecz zrujnowała ci życie? - Muszę przyznać, że mało mam wiary. - Postaraj się jednak uwierzyć, że twoje kłopoty przeminą. Zdobądź się na to. Przyjmij to zadanie i pokaż wszystkim, co potrafisz. I Bob tak uczynił. W ciągu roku spowodował, że ten sklep zaczął przynosić największe dochody w całej sieci. - Przestałem rozpamiętywać te wszystkie sytuacje, które popsułem - opowiadał mi później. - Zacząłem koncentrować uwagę na moich sukcesach zawodowych, na domach towarowych, które pomogłem rozwinąć, na ludziach, którym pomagałem wspiąć się po szczeblach kariery. I wiesz co, Normanie, wszystkie te dobre rzeczy, które sobie przypominałem, narastały jak wielka fala przypływu, która wymiotła myśl: "wszystko psujesz" z mojego życia. Doskonale rozumiałem Boba, ponieważ byliśmy do siebie bardzo podobni, byliśmy towarzyszami w cierpieniu z powodu doskwierającego nam obu poczucia niższości. Dzięki mojej wierze pokonałem je i wiedziałem, że i on może tego dokonać. Zbyt wielu z nas pozwala, aby jakiś drobny negatywny incydent z przeszłości kontrolował nasze życie. Znam mężczyznę, który ma wspaniały baryton, lecz w ogóle go nie używa. Nie chciał śpiewać w kościelnym chórze i odrzucił ofertę przyłączenia się do lokalnego kwartetu wokalnego. Dlaczego? Gdy był w pierwszej klasie szkoły średniej, obsadzono go w jednej z głównych ról w operetce wystawianej przez jego klasę. W partii solowej jego głos nieco się zachwiał. Słuchacze prawie tego nie zauważyli, lecz on to spostrzegł. Czuł się tak upokorzony, że już nigdy więcej nie zaśpiewał. Gdy koledzy naciskali na niego, wymawiał się: "Ja po prostu nie śpiewam". Pozwolił na to, by nic nie znaczący incydent z przeszłości zrujnował coś, co mogło stać się bogatym, trwałym doświadczeniem. Dobrze znam te przeszkody, te zwodnicze małe nasionka, które prześladują nasz umysł, dopóki nie postąpimy tak, jak Bob, który żyje pozytywnymi wspomnieniami, i na zawsze usunął nie z "nie potrafię". Odkryłem, że ludzie, którzy myślą, że "nie potrafią", potrzebują tego co moja przyjaciółka z Florydy nazywa wsparciem. Ostatnim razem, gdy odwiedziłem tę starszą, lecz bardzo żywotną damę, zadzwonił telefon. Mimowolnie stałem się świadkiem jej rozmowy. "Kochanie, nie martw się", powiedziała do kogoś. "Odwiedzę cię dzisiaj wieczorem i wesprę cię". Po odłożeniu słuchawki powiedziała w swoim obrazowym stylu, charakterystycznym dla wiejskich części Florydy: - Biedna kobieta. Ma wszystkie pieniądze świata, lecz myśli, iż ma okropny okres. Powiada, że nie potrafi zrobić tego, nie potrafi zrobić tamtego. Na pewno potrzebuje olbrzymiej porcji wsparcia. - Powiadasz, że kobieta, którą chcesz wesprzeć, jest bogata? - zapytałem. - Kochanie - do wszystkich zwracała się kochanie - ona tak naprawdę wcale nie jest bogata. Och! Ma wiele posiadłości i dużo pieniędzy w banku. Jednak trzeba mieć w sobie coś, aby być naprawdę bogatym. Ale kiedy się za nią wezmę, przestanie mówić ciągle "nie potrafię". - Co zamierzasz zrobić? - zapytałem. - Kochanie, zamierzam jej po prostu przeczytać fragment z Księgi, w którym jest napisane: "Wszystko mogę w Nim, który mnie wzmacnia" (List do Filipian 4,13). Kiedy stanie się on częścią jej myślenia, zostanie na trwałe podbudowana. Żegnając się z tą starszą damą - praktycznym filozofem z krainy dawnej Florydy - sam miałem poczucie, że doznałem duchowego podbudowania i wsparcia. Lubię ją wspominać, wspomnienie to bowiem wskazuje skuteczną metodę wykorzenienia schematu myślenia "nie potrafię". Pokonaj negatywne myśli i złe wspomnienia pewnością, że potrafisz zrobić wszystko, co dobre. Traktuj siebie jak osobę, która potrzebuje duchowego wsparcia - możesz je otrzymać zastępując defetystyczne myśli i złe wspomnienia całkiem nową postawą myślową. Nazywam ją pozytywnym myśleniem i zapewniam, że gdy ją zastosujesz, doznasz prawdziwego cudu. Moja pierwsza książka na temat pozytywnego myślenia, jak o tym wcześniej pisałem, wywołała mieszane reakcje. Wielu spośród jej obrońców mówiło, że być może książka za bardzo wyprzedza swoje czasy, że idea człowieka myślącego pozytywnie i w ten sposób zmieniającego porażkę w życiowy sukces jest czymś nazbyt nowym. Dziś, wiele lat później, psycholodzy, naukowcy i badacze piszą książki o skuteczności zasad pozytywnego myślenia i korzyściach z nich płynących. Norman Cousins napisał na ten temat kilka książek, poczynając od jego doskonale znanej pozycji "Anatomy ofan Illness" ("Anatomia choroby");€dr Redford Williams, lekarz z Duke University, opublikował książkę pt. "The Trusting Heart" ("Ufne serce"); zaś chirurg Bernie Siegel pracę "Love, Medicine and Miracles" ("Miłość, lekarstwa i cuda"), która stała się bestsellerem. Biolog, Joan Borysenko, napisała "Minding the Body, Mending the Mind" ("Poddawanie ciała kontroli umysłu"). Są to tylko niektóre z książek, jakie ostatnio napisano na ten temat. Pozytywne myślenie jest dzisiaj powszechnie stosowane w szatniach czołowych sportowców. "Trenerzy, sportowcy i psycholodzy sportu są przekonani, że różnica między wygrywaniem i przegrywaniem, w grupie czołowych sportowców, w znacznym stopniu zależy od różnicy w psychicznym nastawieniu", piszą w nowojorskim "Timesie". Robert Kriegel, współautor książek "Inner Skiing" ("Wewnętrzne narciarstwo") i "The C-Zone" ("Strefa C"), pisze w "Timesie", że niezależnie od tego, czy dana osoba jest zaangażowana w uprawianie sportu czy prowadzenie przedsięwzięcia, świetne wyniki może osiągnąć poprzez eliminowanie lęku przed niepowodzeniem, przywoływanie sukcesów i przypominanie sobie uczuć, jakie im towarzyszyły, a następnie obrazowe przedstawianie doskonałego wystąpienia i wyobrażanie sobie zwycięstwa. "Tworzenie psychicznych obrazów pomaga ludziom nabrać pewności siebie i zrelaksować się", powiada. I znowu nie mogę się oprzeć, by nie powtórzyć słów Marka Aureliusza: "Nasze życie jest takie, jakim uczynią je nasze myśli" i słów Gautama Buddy: "Umysł jest wszystkim. Stajemy się takimi, jak myślimy" oraz profesora Williama Jamesa, ojca amerykańskiej psychologii naukowej, który powiedział: "Największym odkryciem dokonanym w moim pokoleniu było, że istota ludzka może przemienić swoje życie poprzez przemienienie postawy swojego umysłu". Dlatego z prawdziwym smutkiem muszę powiedzieć, że niezwykłe możliwości naszego umysłu nie są w pełni wykorzystywane. Często rozmawiałem o tym z późniejszym gubernatorem stanu New Jersey, Charlesem Edisonem, który był synem słynnego wynalazcy Thomasa A. Edisona. Charles i ja byliśmy dobrymi przyjaciółmi. On lubił rozmawiać o swoim ojcu, dla którego miał wielki podziw. Opowiedział mi, że jego ojciec zawsze powtarzał: "Zasadniczą rolą ciała jest przenoszenie mózgu - mózg jest istotą naszego jestestwa". To prawda, gdyż mózgiem myślimy, rozważamy i oceniamy. Poprzez niego mamy kontakt z wielkimi myślicielami historii ludzkości, z genialnymi poetami i artystami. To dzięki niemu pamiętamy, snujemy marzenia, modlimy się i kontaktujemy z Bogiem. Często funkcje te przypisujemy sercu, które w rzeczywistości jest jedynie mięśniem pompującym życiodajną krew. To mózg jest siedliskiem naszego umysłu, a umysł wyróżnia nas jako istoty ludzkie stworzone na podobieństwo Boga. To właśnie umysł paraliżuje nas lub dodaje nam energii. Powodem, dla którego postawa "nie potrafię" jest obecnie tak rozpowszechniona, jest to, iż stanowi ona najłatwiejszy sposób uchylenia się przed przyjęciem wyzwania. Opowiem wam o pewnym figlu, jaki wiele lat temu inżynierowie z działu urządzeń oświetleniowych General Electric płatali nowym pracownikom. Zlecali nowym kolegom zadanie obmyślenia sposobu zamrażania szklanych kloszów żarówek od środka. Wszyscy starzy pracownicy wiedzieli, że jest to niemożliwe. Mieli jednak zabawę, patrząc jak nowy kolega przez całe dnie pracuje nad tym beznadziejnym projektem, dopóki w końcu się nie połapie. Jednak pewien młody mężczyzna o nazwisku Marvin Pipkin nigdy nie dał się na to złapać. I wiecie co? On nie tylko opracował technologię zamrażania żarówek od środka, lecz w trakcie swoich badań odkrył nowy rodzaj żrącego kwasu, który uczynił żarówkę jeszcze mocniejszą. Po prostu nikt mu nie powiedział, że nie można tego zrobić. Innym młodym mężczyzną, który nie pozwolił, by postawa "nie potrafę" go powstrzymała, był narciarz z Colorado o nazwisku Peter Seibert. Podczas służby w armii, na froncie drugiej wojny światowej, omal nie stracił kolana z powodu wybuchu pocisku moździerzowego. Lekarze powiedzieli mu, że już nigdy nie będzie jeździł na nartach. Trzeba w tym miejscu dodać, że Peter był mistrzem w tym sporcie. Okazało się jednak, że był również mistrzem w myśleniu, wewnętrzny głos bowiem stale powtarzał mu: "Nadal potrafisz zjeżdżać na nartach". Kiedy wreszcie stanął na nogach, próbował jeździć na nartach, lecz cały czas się przewracał. "Czy nie mówiliśmy ci!", szydził świat. Jednak Peter w dalszym ciągu myślał: "Potrafię, potrafię". I udało mu się. Po kilku latach wygrał słynny bieg Roche Cup. Później wpadł na pomysł stworzenia nowego ośrodka narciarskiego w górskiej okolicy, którą bardzo kochał. Gdy starał się o pożyczkę na sfinansowanie przedsięwzięcia, śmiano się z niego. "Seibert, to ci się nie uda" - taka była powszechna reakcja. "Lokalizacja, którą wybrałeś, jest dokładnie na drodze prowadzącej do popularnej miejscowości narciarskiej Aspen!" Jednak Peter Seibert wiedział, że nie trzeba słuchać tego głosu szepczącego "nie potrafisz". Dlatego uparcie trwał przy swoim, nie poddawał się i zbudował, dzisiaj już słynny, ośrodek narciarski o nazwie Vail. Zarówno Seibert, jak i Pipkin osiągnęli sukces idąc pod prąd, wbrew utartym wzorcom myślenia, każdy w swojej dziedzinie. Dlatego tak długo, jak długo Bóg pozwoli mi żyć, będę podkreślał niepodważalny fakt, że poprzez zmianę swojego myślenia człowiek może odmienić swoje życie. Zgadza się to ze starą prawdą, mówiącą: "Stajesz się tym, kim miałeś być". Przytoczę tutaj historię pewnego anonimowego telefonu, jaki odebrałem kiedyś w moim biurze w Nowym Jorku. Dzwoniła kobieta. Kiedy poprzez łzy udało jej się upewnić, że to ja jestem przy aparacie, ponownie zaczęła płakać. Po kilku minutach zapytałem: - Skąd dzwonisz? - Z Oklahoma City - wykrztusiła. - Posłuchaj, jesteś na linii już przez dwie minuty i do tej pory nie zrobiłaś nic oprócz szlochania - powiedziałem. - Jeśli wolno mi powiedzieć, jest to bardzo drogie szlochanie. Powiedz mi teraz, co mogę dla ciebie zrobić? - Och! Doktorze Peale, czytam pana książki od wielu lat. Pan jest moją jedyną nadzieją. Widzi pan, właśnie odkryłam, że mój mąż spotyka się z inną kobietą. Nigdy przez myśl mi nie przeszło, że on może to uczynić. Cóż mam począć? - Opowiedz mi o tej kobiecie. Czy wiesz, kim ona jest? - O tak, wiem. Jest młodsza ode mnie i muszę przyznać, iż jest bardzo atrakcyjną kobietą. - Ile masz lat? - Czterdzieści dwa. - Czy ładnie wyglądasz? - Mam czterdzieści dwa lata, już ci powiedziałam - powtórzyła. - I co z tego? - zapytałem. - Czterdzieści dwa lata to nie starość, prawdziwa dama nie powinna tracić atrakcyjnego wyglądu w tak wczesnym wieku. - Cóż, nie chcę się przechwalać, lecz gdy braliśmy ślub, gazety nazwały mnie pięknością z Oklahoma - odpowiedziała. - Czy czasem nie pozwalasz sobie na odrobinę zaniedbania? - podpowiedziałem. - A może uważasz, że jesteś już za stara na przeżywanie romansu? Zapadło długie milczenie, a później niskim głosem wyznała: - No cóż, być może tak właśnie jest. - Proszę posłuchać, droga pani. Ja nie jestem pani spowiednikiem, muszę jednak wychwycić wszystkie pani negatywne myśli. Chodzi o to, aby już teraz zaczęła pani myśleć pozytywnie. Proszę zachowywać się jak niedźwiedzica, która staje się najgroźniejszym z dzikich zwierząt, gdy jej młode znajdą się w niebezpieczeństwie. Inna, młodsza niedźwiedzica, dlatego mniej doświadczona niż ty, stara się odebrać twoje młode. Wyjdź jej naprzeciw i walcz. Jedź do miasta i zrób sobie nową fryzurę, kup kilka pięknych, modnych ciuchów i wystaw za nie rachunek mężowi. Myśl o świetności, o blasku i romansie. Kiedy będzie wracał do domu na obiad, zrób wspaniały posiłek, przygotuj świece i inne nastrojowe akcesoria. Wyobraź to sobie w pozytywnych barwach, przypomnij sobie waszą dawną cudowną relację, pomyśl, że jest ona jeszcze silniejsza niż kiedykolwiek dotąd. - To wszystko ma sens, doktorze Peale - wymamrotała. - Niestety, ja już tego nie potrafię. Myślę, że jest już dla mnie na to wszystko za późno. - Posłuchaj - powiedziałem. - Od jak dawna twoja rodzina mieszka w Oklahoma? Zdumiona tym pozornie nie mającym związku pytaniem, odpowiedziała: - Och, mój dziadek przybył tutaj z Indiany ze sto lat temu. - Czy uczestniczył w tej słynnej "wędrówce farmerów za ziemią" na terytorium Oklahomy? - Tak - rozpogodziła się. - Mówili mi, że był silnym, odważnym pionierem. - To fatalnie - westchnąłem. - Żal mi wielkiej rodziny, która tak zniedołężniała. Kto mógłby pomyśleć, że tak silny dziadek był przodkiem pochlipującej wnuczki, bez przerwy szlochającej i powtarzającej "nie potrafię"? To doprawdy tragiczne, jak nisko może upaść wspaniała rodzina. Moje słowa prawdopodobnie do niej trafiły, ponieważ jej głos nagle stał się bardzo zdecydowany: - Poradzę sobie z tym, doktorze Peale. Dziękuję panu bardzo. - I odłożyła słuchawkę. Stałem trzymając przy uchu brzęczący telefon i zastanawiałem się, czy powiedziałem to, co trzeba. Tak się złożyło, że w rok po tym zdarzeniu pojechałem do Oklahoma City z wykładami i ktoś zadzwonił do mojego pokoju hotelowego. - Mówi niedźwiedzica - odezwał się kobiecy głos. - Niedźwiedzica? - powtórzyłem zdumiony. Wtedy ona się przedstawiła. - Jak się układa? - zapytałem. - Wspaniale - odparła. - Romans męża, o którym ci opowiadałam? To już skończone, stłumione w zarodku. Wszystko jest w porządku. Miałeś rację. Zrobiłam to, co mi poradziłeś, dodałam trochę pozytywnych wyobrażeń i dziś mój mąż jest najlepszym mężem na świecie - dodała jak przystało na lojalną żonę. Nigdy nie widziałem tej kobiety, nie zapamiętałem również jej imienia. Pozostała w mojej pamięci jedynie jako zraniony, przestraszony ludzki głos, który usłyszałem, gdy pierwszy raz do mnie zadzwoniła. Jednak, aby osiągnąć to, co osiągnęła, musiała mieć wytrwałość, wyobraźnię, silną wiarę i stale przejawiać pozytywną postawę. To prawda - była z tej samej gliny, co jej dziadek i udało jej się pokonać przeciwności. Defetystyczne uczucie "nie potrafię" prawie zawsze cofa się przed pozytywnym myśleniem. Znam bardzo niewiele przypadków, gdy nie zakończyło się to sukcesem, wówczas zaś było spowodowane tym, że dana osoba nie miała dość silnej wiary i wytrwałości. Niestety, człowiek może mieć świetne wykształcenie, szkolenie, wielkie zdolności, może umieć ciężko pracować - wszystkie cechy, które prowadzą do sukcesu - a mimo to zachowywać wątpliwości wobec siebie, które, jeśli nie zostaną usunięte w chwili kryzysu, mogą wszystko zrujnować. Postawa "nie potrafię z tym żyć" może prowadzić do śmierci człowieka. Zaś uczucie, że "potrafię", jeśli w porę przyjdzie nam na ratunek, przynosi rezultaty w postaci pełnego radości życia. I tak się też dzieje - ludzie porzucają postawę "nie potrafię", przyjmują postawę "potrafię" i spotyka ich wiele wspaniałych rzeczy. W mojej pracy zawodowej usiłowałem pomagać ludziom wszystkich ras i religii, jak i ludziom nie wyznającym żadnej religii, i doświadczyłem w zamian wiele wyrazów wdzięczności. Jeden z tych, które najlepiej zapamiętałem, miał miejsce pewnego popołudnia w Nowym Jorku, w autobusie jadącym Madison Avenue. Dobrze ubrany czarnoskóry mężczyzna, jadący z małym chłopcem, zwrócił się do mnie po nazwisku. Wstał i zaofiarował mi miejsce w zatłoczonym autobusie. Usiłowałem mu odmówić i podziękowałem za uprzejmość. - Będę jednak nalegał, aby pan usiadł na moim miejscu, ponieważ to panu zawdzięczam sukces, który odniosłem w życiu, i zawsze pragnąłem zrobić coś dla pana - powiedział. - Lecz i tak wszystko, co bym zrobił, byłoby za mało. Z ociąganiem usiadłem, a następnie zapytałem: - Cóż ja takiego dla pana zrobiłem, przyjacielu? W miarę jak autobus jechał Madison Avenue, pasażerów zaczęło ubywać; mężczyzna usiadł obok mnie i opowiedział mi następującą historię. - Wiele lat temu słyszałem pana wykład w naszej szkole średniej. Później powiedziałem panu, że podobał mi się pański wykład na temat pozytywnego myślenia, lecz nie sądzę, abym kiedykolwiek wiele osiągnął. "Czemu nie?", zapytał pan. "Powinien pan to wiedzieć", odpowiedziałem. Lecz pan najwyraźniej nadal nie rozumiał, gdyż skomplementował pan mój wygląd, moją osobowość i inne zalety. W końcu powiedziałem: "Ale przecież jestem czarny". A pan na to odparł: "Tak samo jak Ralph Bunche zastępca sekretarza generalnego Organizacji Narodów Zjednoczonych, który był kiedyś stróżem. Tak samo jak Bill Cosby i Jesse Jackson". I wymieniał pan dalej innych czarnoskórych Amerykanów, którzy osiągnęli sukces w czasach, które dla czarnych były o wiele trudniejsze. Później opowiedział mi pan pewną historię. Była to opowieść o chłopcu, który poszedł do wesołego miasteczka znajdującego się w stolicy pewnego hrabstwa. Jakiś człowiek napełniał tam balony helem i puszczał je w niebo, ku uciesze tłumnie zgromadzonych dzieci. Baloniki miały różne kolory. "Czy myśli pan, że czarne polecą tak wysoko jak inne?", z wahaniem zapytał mały chłopiec. Mężczyzna nadmuchujący baloniki był dobrym i mądrym człowiekiem. "Popatrz tylko, a pokażę ci", powiedział, po czym nadmuchał i puścił w niebo czarny balonik, który wzniósł się równie wysoko jak inne. "Widzisz teraz, że to nie od koloru zależy, jak wysoko szybują - unosi je to, co mają w środku", powiedział mężczyzna kładąc rękę na ramieniu chłopca. Mój towarzysz podróży zamilkł na chwilę i patrzył na swojego syna siedzącego obok. Następnie zwrócił się w moją stronę. - Gdy już skończył pan opowiadać tę historię, dodał pan: "Jeśli wyplenisz ze swojego umysłu wątpliwości na swój temat i pozbędziesz się kompleksu niższości, który w sobie nosisz, jeśli oddasz całego siebie temu, co będziesz robił, to wszystko ci się w życiu ułoży". Zdecydowałem że nie mam nic do stracenia, i posłuchałem pana rady. Uwierzyłem, zapomniałem o wątpliwościach i cały oddałem się nauce i każdej dobrej rzeczy, jak mi się trafiła. W rok później zostałem wybrany na przewodniczącego mojej klasy w szkole średniej, do której uczęszczało 90 procent białych! Zachęcony tym pracowałem jeszcze wytrwalej i dzięki dobrym ocenom uzyskałem stypendium na uniwersytecie i skończyłem studia z wyróżnieniem, a teraz mam dobrą pracę w jednej z czołowych firm. To pan zachęcił mnie do tego, doktorze Peale, i jestem rad, że mój mały chłopak mógł pana poznać osobiście. Oczekuję, że przewyższy swojego ojca. Z radością uścisnąłem dłoń temu młodemu człowiekowi, a gdy dojechaliśmy do mojego przystanku, wysiadłem z autobusu wdzięczny za okazję spotkania jeszcze jednego człowieka, który potrafił przezwyciężyć swoje "nie potrafię". Aby jeszcze mocniej uzasadnić, że filozofia życiowa głosząca, "ja potrafię" działa w każdym przypadku bez wyjątku, niezależnie od rasy czy koloru skóry, pozwólcie, że opowiem o osobie, którą prawdopodobnie oglądaliście wiele razy w telewizji, nie zdając sobie sprawy, że historia jej własnego życia była bardziej dramatyczna niż większość scenariuszy telewizyjnych. Chodzi o Marlę Gibbs, która grała pełną energii pokojówkę w popularnym filmie "The Jeffersons", a całkiem niedawno jedną z głównych ról jako matka jednocząca całą rodzinę w telewizyjnym serialu "227". Poznałem Marlę Gibbs dzięki historii jej życia, zamieszczonej w magazynie "Guideposts" (Drogowskazy). Wierzę, że opowieść ta dobrze ilustruje, co każdy może osiągnąć, jeśli podejmie działanie w oparciu o wiarę. W 1972 roku Marla w żadnym razie nie była człowiekiem sukcesu. Marzyła o zostaniu aktorką, lecz, jak sama mówi, nie potrafiła uporządkować własnego życia i pozwolić sobie na kupno domu. Całe jej życie było długą serią "nie potrafię". - W tamtych latach miałam tyle pewności siebie, co kurczak w lisiej jamie - mówi ze śmiechem. - Wracałam do zdrowia po przebytej nie operacji i nie pracowałam od sześciu miesięcy, poprzednio byłam zatrudniona jako pracownik rezerwacji lotniczych w United Airlines. Co gorsza, Marla Gibbs, matka samotnie wychowująca trójkę dzieci, nie miała gdzie mieszkać. Jej dzieci mieszkały z ojcem, podczas gdy Marla koczowała w mieszkaniu ciotki, gdzie wylegiwała się w łóżku i, jak sama mówi, "gapiła się z poczuciem beznadziejności w ścianę, nie wiedząc, co robić, ani dokąd się zwrócić". - Później, w pewien niedzielny ranek, nie mając nic do roboty włączyłam telewizor, a tam aktor Robert Young i jego żona opowiadali o swojej wierze. Mówili o tym, że z Bożą pomocą możemy skoncentrować nasze myśli na tym, co dobre, i w ten sposób spowodować korzystne zmiany oraz że możemy uzyskać siłę potrzebną do odnowy naszego życia, gdy tylko zmienimy swój sposób myślenia. Marla dowiedziała się też o czymś innym, co było równie ważne: o podejmowaniu kroków w wierze. - Jest rzeczywiście tak, że nie widzimy tego, co spotka nas na naszej drodze - wyjaśnia Marla. - Jeśli uczynimy pierwszy krok, dostrzeżemy następny i następny, aż osiągniemy wyznaczony cel. Jednak gdy Marla uczyniła pierwszy krok, skutki okazały się przerażające. Po powrocie do swojej pracy w liniach lotniczych na pół etatu desperacko szukała własnego mieszkania. Ale te, które oglądała, były albo zbyt drogie, albo nie odpowiadały potrzebom jej córki Angeli i dwóch synów, Jordana i Doriana. - Wtedy usłyszałam słaby wewnętrzny głos - mówi Marla. - "Marla, nie potrzebujesz mieszkania, lecz domu". Gdyby Marla nie była jeszcze osobą wierzącą, odpowiedziałaby pewnie: "ja nie potrafię" i zapomniała o wszystkim. Przecież nie miała nawet zaliczki na dom. Jednak Marla zaczęła myśleć. Pamiętała, że ma odłożoną małą sumkę pieniędzy, i wiedziała o istnieniu specjalnej kasy pożyczkowej dla pracowników United Airlines. To nie było wystarczające, lecz Marla zdecydowała się zrobić pierwszy krok. - Z trzęsącymi się kolanami poszłam do biura zajmującego się obrotem nieruchomościami - relacjonuje. - Choć było to dla mnie dziwne, zaczęła we mnie narastać nowa pewność siebie. Gdy agent nieruchomości zapytał mnie, jakiego domu szukam, zauważyłam, że śmiało opisuję dom, w którym jest wystarczająca liczba pokoi dla dzieci i ogród, w którym można uprawiać warzywa, aby ograniczyć wydatki na żywność. Jednak gdy Marla obejrzała kilka domów, jej pewność siebie została zachwiana. Nieliczne domy, jakie znalazła, zatrzasnęły się przed nią, zanim zdążyła złożyć swoją ofertę. - Przypomniałam sobie słowa duchownego, że gdy jedne drzwi zamykają się przed nami, równocześnie otwierają się inne, lepsze. Cóż, nie miałam zamiaru bezczynnie siedzieć patrząc na te, które przede mną zamknięto. Dlatego szukałam dalej. Postanowiłam, że nawet jeśli mam zedrzeć buty, nie przestanę wierzyć. Podejmując jeden z takich kroków wiary, Marla trafiła do innego agenta nieruchomości. Czekając w jego biurze przeglądała jakieś fotografie domów na sprzedaż. Nagle poczuła, jakby prąd elektryczny przez nią przeszedł. Na jednej z fotografii widniały dwa małe domy stojące na jednej działce. Cena wydawała się w zasięgu jej możliwości. Agent nieruchomości od razu zabrał ją na miejsce, aby mogła je obejrzeć. Wydawały się wprost doskonałe, było w nich dość miejsca dla jej dzieci. A już naprawdę zachwyciło ją to, że na działce był wielki ogród, w którym mogła uprawiać wszystkie warzywa dla swojej rodziny. Był też kosz do koszykówki dla chłopców. Uskładała trzy tysiące dolarów jako zaliczkę i wystąpiła o kredyt hipoteczny do Federal Housing Administration. Umieściła też swoje potrzeby w pudełku na prośby modlitewne, umieszczonym w jej kościele, i czekała. Jednak po kilku tygodniach agent nieruchomości przywiózł jej złe wieści. - Odrzucili twoją prośbę, Marla - uważają, że nie dasz sobie rady ze spłatą długu. Większość ludzi zrezygnowałaby, mówiąc: "Próbowałem, lecz nie potrafię". Lecz nie Marla. Zwróciła się jeszcze raz z listowną prośbą do FHA. - Myślę, że nawet Martin Luther King nie pracował ciężej nad swoim najlepszym kazaniem - mówi Marla. - Na trzech stronach opisałam, jak mogę wychować moje dzieci w tych domach, jak kosz do koszykówki pomoże mi mieć oko na chłopców, jak uprawy w ogrodzie pomogą w domowym budżecie. "Nie martwcie się, że stracę pracę", podkreślałam. "Będę o nią walczyła jak tygrys". Kilka dni później prośba o pożyczkę Marli wróciła zaaprobowana. Stało się jednak coś więcej niż to, że dostali dom. Nowa pewność siebie Marli spowodowała, że zaczęła dostawać małe rólki w programach telewizyjnych. Odkryła, że czuje się bardziej swobodnie i może lepiej interpretować powierzone jej role, była bardziej naturalna, była bardziej sobą. Potem zaproponowano jej, by czasowo odtwarzała rolę pokojówki w pierwszym odcinku serialu "The Jeffersons" ("Jeffersonowie"), opowiadającym dzieje bogatej murzyńskiej rodziny. Na wystawie pokojówka poznaje rodzinę Jeffersonów i pyta, czy naprawdę mieszkają w takim luksusowym wielopiętrowym budynku. Pani Jefferson odpowiada: "Tak, naprawdę tam mieszkamy". "Jak wam się to udało, nikt mi o tym nie powiedział?", zażartowała Marla. Jej pytanie spowodowane wspomnieniami o poszukiwaniu własnego domu spowodowało, że niebawem zaczęła regularnie występować w tym serialu. Tak, Marla Gibbs była bezdomną kobietą, która musiała sama utrzymać rodzinę. Mimo to zmieniła swój negatywny styl myślenia i wyszła ponad postawę "nie potrafię", otwierając swoje życie na działanie niezwykłej mocy. To spowodowało, że znalazła się w grupie ludzi, którzy mówią "potrafię". Znam pewną kobietę, której wiara w siebie była tak ściśle związana z niezachwianym zaufaniem, że mogła pokonać nawet największe przeciwności. Jej życiowym celem było pomaganie innym ludziom, szczególnie osobom cierpiącym, zaś jej wiara w to, że może uzdrawiać, przyniosła pewne wyjątkowe rezultaty. Jestem dłużny tę historię mojemu staremu przyjacielowi, Arthurowi Gordonowi, znanemu pisarzowi. Jest to poruszająca ludzka opowieść o małym chłopcu mieszkającym w Nowym Jorku, który w wieku trzech lat zachorował na paraliż dziecięcy. W tamtych czasach nie wynaleziono jeszcze szczepionki przeciwko chorobie Heinego-Mediny, która została później odkryta przez Salka, i choroba spowodowała, że jego nogi zostały zniekształcone i chłopiec nie mógł się poruszać o własnych siłach. Jego rodzina była bardzo biedna, czasy były ciężkie, więc rodzice zabrali go do szpitala miejskiego w Nowym Jorku i nigdy po niego nie wrócili. Małym chłopcem zajęła się opieka społeczna i w końcu znalazł się w małej społeczności farmerów w południowej Georgii. Tam, pod delikatnymi promieniami słońca Georgii, pośród dorodnych dębów, trafił pod opiekę wspaniałej kobiety, którą wszyscy ludzie nazywali czule Maum Jean. Była prawdziwą świętą. Kochała wszystko, szczególnie małe zranione istoty. Ponieważ była akuszerką, żadna kobieta w okolicy nie chciała bez niej€rodzić. Maum Jean przygotowywała lekarstwa z leczniczych ziół i korzeni i wszystko, czego tylko się tknęła, wychodziło dobrze. Wtedy spotkała na swojej drodze małego chłopca z Nowego Jorku. Bardzo niewiele wiedziała o atrofii mięśni, lecz rozumiała, że jeśli się ich nie używa, zanikają. Dlatego każdego wieczoru masowała jego zdeformowane nogi tak silnie, że prawie krzyczał z bólu. Mówiła mu: "Przykro mi, kochanie, muszę to robić, abyś poczuł się lepiej. Niczym się nie martw. Jeszcze trochę cierpliwości. Zapamiętaj to sobie - będziesz chodził, kochanie. Zobaczysz, że będziesz chodził". Niewiele słyszała o hydroterapii, lecz wiedziała, że bieżąca woda może pomóc sparaliżowanym kończynom. Dlatego kazała swoim wielkim, silnym wnukom zanosić chorego chłopca do wody i sadzać go w niej. Masowała jego nogi, robiła kąpiele wodne i stale powtarzała, że będzie chodził, aż nadszedł czas, gdy chłopiec skończył dwanaście lat. Wtedy oparła go o stary dąb i cofnęła się o kilka stóp mówiąc: - Kochanie, dzisiaj jest dzień, w którym, jak ci mówiłam, zaczniesz chodzić. Chcę, żebyś do mnie podszedł, a ja wyciągnę ręce i złapię cię, gdy się do mnie zbliżysz. - Nie potrafię tego zrobić, Maum Jean! Nie potrafię! - zawołał. Wiesz, że nie potrafię tego zrobić! Moje nogi są martwe! Jej głos, który do tej pory zawsze był delikatny, teraz zabrzmiał stanowczo. - Posłuchaj mnie, chłopcze! Jesteśmy wierzący, prawda? Usłyszałam, że dziś jest ten dzień. Dlatego chodź teraz do mnie, chłopcze! Pełen wahania wysunął jedną nogę naprzód, potem drugą, jedną i drugą, jedną i drugą, i padł jej w ramiona płacząc. Ona również płakała. - Czy nie mówiłam ci, chłopcze? Nie będziesz już więcej potrzebował tych kul! Stopniowo pozbyli się kul, a chłopiec wyrósł na mężczyznę. Wtedy, pewnego dnia otrzymał wiadomość od wnuków Maum Jean. W liście napisano prostymi słowami: "Maum Jean jest umierająca. Chce, abyś przyjechał". Mężczyzna wrócił do maleńkiej wioski, szedł piaszczystą drogą bielejącą w świetle księżyca i stanął przy jej łóżku. Położyła swoją miękką rękę na jego głowie i powiedziała: - Chłopcze, pamiętaj, co ci powiedziałam. Tylko wierz, zawsze wierz. Tak naprawdę, jest to cała prawda zawarta w łupince orzecha. * Stajemy się takimi, jak myślimy. * Bądź pewny siebie, miej wiarę i wytrwałość. * Gdy otwieramy nasz umysł na Niego, możemy zdziałać cuda. * Aby wymazać uczucie "nie potrafię", stale powtarzaj "z Bożą pomocą potrafię, potrafię tego dokonać". A później idź naprzód i zrób to. Rozdział 4 Czy masz wszystko, czego trzeba, by być szczęśliwym? Rodzaj wiary, o którym pisaliśmy w poprzednich rozdziałach, odgrywa ważną rolę w poszukiwaniach prawdziwego szczęścia - czegoś, czego, jak sądzę, wszyscy pragniemy w życiu. Barczysty, krępy facet o twarzy buldoga siedział po przeciwnej stronie biurka. Miał około czterdziestu lat. - Czy można osiągnąć szczęście, doktorze Peale? - zapytał. - Nie jestem szczęśliwy, a bardzo bym tego chciał. Słyszałem, że ma pan wiele praktycznej wiedzy na ten temat. Proszę mi podać jasne, proste zasady, wszystkie niezbędne kroki: pierwszy, drugi, trzeci. Nie chcę wdawać się w długie rozmowy, psychologię, filozofowanie i tym podobne rzeczy. - Ani ja - odpowiedziałem. - Powiem ci wszystko, co wiem na ten temat, po kolei, w punktach, jeden, dwa, trzy. Najpierw jednak musimy ustalić, czy masz wszystko, czego potrzeba, aby być szczęśliwym. - Gdy spojrzałem na niego, przypomniałem sobie o tym, jak moja sekretarka mówiła mi, że stale wydzwania do nas jakiś mężczyzna i nie chce przyjąć odmownej odpowiedzi. Powiedziała mi: - Wyjaśniłam, że jest pan bardzo zajęty i ma niewiele czasu na osobiste spotkania. Jednak ten mężczyzna był wytrwały, naprawdę wytrwały. Nie mogłem powstrzymać się od uśmiechu, tak się bowiem złożyło, że właśnie pisałem artykuł do gazety dla sprzedawców o wytrwałości jako głównym składniku sukcesu. "Będę musiał sprawdzić to, czego nauczam", powiedziałem jej. "Proszę powiedzieć temu wytrwałemu mężczyźnie, że się z nim zobaczę". I oto teraz był on w moim biurze. Widać było, że jest człowiekiem sukcesu, który chciał, aby przedstawić mu sprawę na sposób stosowany w biznesie, po kolei, w punktach: jeden, dwa, trzy. Spodobało mi się to i od początku go polubiłem. Mój sposób podejścia, polegający na zadaniu pytania, czy ma wszystko, czego trzeba, aby być szczęśliwym, bardzo go zdumiał, lecz szybko odzyskał równowagę. - W porządku, może pan mnie pytać o wszystko, jeśli należy to do całego tego procesu. - Cóż - odpowiedziałem. - Nie jestem w tej sprawie żadną wyrocznią. Wiem jedynie, że sam jestem szczęśliwy, i mogę ci powiedzieć, jak do tego doszedłem. Najpierw jednak muszę powiedzieć ci coś bardzo ważnego: nigdy nie znalazłem szczęścia poprzez dążenie do niego jak do samoistnego celu. Owszem, mam listę rzeczy, które nazywam komponentami szczęścia. Czy zechciałbyś je zapisać? Wziął notatnik i ołówek i powiedział: - W porządku, strzelaj. Oto lista, którą nazywam miksturą szczęścia. 1. Duchowe doświadczenie. Jego ręka trzymająca ołówek zatrzymała się. - A co to znaczy? - Po prostu zapisz, co mówię - odpowiedziałem. - Powiedziałeś przecież "żadnych rozmów", pamiętaj, że to ja prowadzę całe to przedstawienie. Uśmiechnął się na moje słowa i wiedziałem, że dobrze się rozumiemy. 2. Głęboki pokój wewnętrzny. 3. Wyciszenie. 4. Radość. 5. Ekscytacja. 6. Zmaganie się. 7. Dobre trawienie. 8. Zdrowie. 9. Ktoś kogo kocham. 10. Ktoś, kto mnie kocha. 11. Suma pieniędzy wystarczająca na pokrycie wydatków. - Oto one - zakończyłem. - Oto moja lista. Możesz iść do kogoś innego i usłyszeć te rzeczy w innej kolejności. Jak, na podstawie tej listy, oceniłbyś siebie - czy masz to, czego trzeba, aby być szczęśliwym? Siedział w milczeniu, studiując listę. - Mogę zaznaczyć punkty jedenasty, dziesiąty i dziewiąty. Mam te rzeczy. Punkt ósmy i siódmy jedynie jako tako. Mam punkt szósty, lecz przy piątym, czwartym, trzecim i drugim powinienem chyba pozostawić puste miejsce. Podsumowując, mój wynik to tylko pięćdziesiąt procent. - Masz jednak dwie inne cechy, które powinny się na niej znaleźć: ciekawość i pragnienie. - Wyjaśniłem, że ludzie, którzy odznaczają się ciekawością i silnym pragnieniem zwykle osiągają cele, jakie sobie wyznaczyli. Wtedy mój gość, który, jak czułem, naprawdę był zainteresowany osiągnięciem szczęścia, przyznał, że moja lista jest "całkiem dobra". Następnie powrócił do punktu pierwszego - duchowego doświadczenia. Najwyraźniej wprawiał go on w zdumienie. - Powiedz mi, co przez to rozumiesz - nalegał. - Mówisz tak, jak byś nigdy nie był w kościele - skomentowałem jego słowa. - Och! Zrezygnowałem z tych rzeczy już w latach... - przez chwilę wahał się, czy o tym powiedzieć - w późnych latach sześćdziesiątych. Z tego, co jeszcze pamiętam, wnoszę, że twoje określenie "duchowe doświadczenie" trąci poszukiwaniem Boga i całym tym religijnym żargonem. - Trafiłeś w dziesiątkę, wszystko się zgadza, lecz tutaj chodzi o coś więcej niż żargon - powiedziałem. - Chodzi mi właściwie o najwyższą formę ludzkiego doświadczenia, w którym umysł napełnia moc, pokój, wyciszenie i to, co nazywa się niewysłowioną radością. Z tego doświadczenia wypływa poczucie zwycięstwa nad tym wszystkim, co do tej pory człowieka zniewalało. - Widząc, że słucha z zainteresowaniem, kontynuowałem. - Być może zainteresuje cię, jak Jezus określił swoją misję na ziemi. Powiedział: "Przyszedłem, aby owce miały życie i miały je w obfitości" (Ew. Jana 10,10). Sięgnąłem po współczesne tłumaczenie Biblii zatytułowane "Good News for Modern Man" ("Dobra Nowina dla współczesnego człowieka") i przeczytałem na głos fragment z Ewangelii Jana 10,10 - werset właśnie cytowany. Brzmiał on: "Przyszedłem, abyście mieli życie i cieszyli się nim w całej pełni". - Czy to właśnie jest szczęście? - zapytał. - Pomyśl - powiedziałem. - Nigdy nie osiągniesz szczęścia, gdy będzie ono celem samym w sobie. Szczęście jest produktem ubocznym poświęcenia swojego życia jakiejś szlachetnej sprawie. W moim przypadku, jak sam się o tym przekonałem, prawdziwe oddanie Chrystusowi w nieuchronny sposób daje poczucie szczęścia. Ten całkiem jeszcze młody, nieszczęśliwy mężczyzna siedział naprzeciw mnie i w zamyśleniu bębnił palcami w blat biurka. Później bardzo miękkim głosem powiedział: - Chcesz powiedzieć, że Jezus jest tym, który może mnie uczynić szczęśliwym? - Właśnie o to mi chodziło - odparłem. - Jeśli będziesz kiedyś chciał się nad tym głębiej zastanowić, chętnie ci pomogę, daj mi tylko znać. Teraz nie potrzebujesz mnie. Przeczytaj Ewangelię Mateusza, Marka, Łukasza i Jana. Później po prostu porozmawiaj z Jezusem i powiedz Mu, że pragniesz żyć tak, jak On. Jeśli to uczynisz w postawie prawdziwego oddania, otrzymasz potrzebną do tego moc, a wraz z nią pojawi się prawdziwa radość. To właśnie rozumiem przez duchowe doświadczenie. Widziałem, że zmierza ku temu, lecz nigdy nie wierzyłem w popychanie ludzi, w przeświadczeniu, że lepiej będzie, gdy przeżycie to w naturalny sposób się w nim rozwinie. Wreszcie mój gość zadał pytanie: - Czy jeśli to zrobię, będę musiał zerwać z tymi złymi rzeczami, które robię? - Zapadała długa cisza. - Może to właśnie moralne zło sprawia, że czuję się tak podle i jestem nieszczęśliwy? Najwyraźniej przekonywał samego siebie, więc siedziałem cicho. W końcu nabrałem dla niego podziwu, przeszła mi bowiem przez głowę myśl, że być może to sam Bóg przejął kontrolę nad naszą rozmową i sterował nią bez odwoływania się do argumentacji i wprowadzania religijnej terminologii. Byłem pod wrażeniem Jego zręcznej metody. Po prostu pozwolił, by ten inteligentny mężczyzna sam znalazł własną drogę prowadzącą do szczęśliwego życia, życia wypełnionego radością i sensem. Na moich oczach zaczął otwierać się na prawdziwe życie. Mężczyzna wstał i obszedł biurko dookoła. Sądziłem, że podchodzi, by uścisnąć mi rękę na pożegnanie, lecz on położył dłoń na moim ramieniu, a w jego oczach ujrzałem łzy. - W każdym razie spotkałem prawdziwego mężczyznę, człowieka wierzącego, który miał dość odwagi, by powiedzieć temu wykolejonemu facetowi, jaki ma wynik, prawdziwy wynik. Widzisz, wiedziałem, że odpowiedź kryje się w wierze, lecz nie chciałem się do tego przyznać. Na pewno byłbym rozczarowany, gdybyś nie skierował mnie z powrotem ku wierze, tak jak to uczyniłeś. Czy jesteście ciekawi, co się stało z tym mężczyzną? Dalszy ciąg jego historii był taki, że znalazł odpowiedź, której szukał, a wraz z nią szczęście, które wypełniło jego pustkę. Sprawiło mu to olbrzymią radość. Nowa wiara ożywiła go. Gdy zboczył z kursu, cały czas podświadomie poszukiwał wiary, chociaż nie zdawał sobie z tego sprawy. Dzisiaj tysiące nieszczęśliwych ludzi znajduje się w podobnym, kłopotliwym położeniu. Oni również mają szansę znaleźć szczęście i sens, które mogą odmienić ich życie, tak samo jak odmieniły życie tego mężczyzny. Niektórzy z moich czytelników mogą sobie pomyśleć: "W przypadku ludzi, o których piszesz, wszystko ułożyło się dobrze, lecz ja jestem zwyczajnym Joe (czy Susie) i dźwigam na swych barkach cały bagaż problemów i trudności powodujących, że nie mogę być człowiekiem szczęśliwym". Takim ludziom mówię po prostu: wybór należy do was. Wielu chciałoby wybrać radość, lecz, niestety ze smutkiem to mówię, sami odmawiają sobie pokoju umysłu i poczucia szczęścia, dlatego że nie pozbyli się problemu cierpienia czy poczucia winy z powodu czegoś, co wydarzyło się wiele lat temu. Noszą w sobie to źródło cierpień, stale mając nadzieję, że może kiedyś ono wyschnie. Niestety, takie rzeczy ot tak, po prostu, nie odchodzą. Musimy wypędzić je z naszego życia. Kilka lat temu odwiedził mnie wysokiej rangi urzędnik kanadyjskiego rządu. Umówił się ze mną na spotkanie w moim biurze w Nowym Jorku. Ten dostojny i pełen rezerwy człowiek, mający znakomite wykształcenie, był odpowiedzialny za skomplikowane zagadnienia techniczne dotyczące jego kraju. Powiedział mi, że jest czytelnikiem moich książek i przyszedł do mnie, ponieważ ma problem, który bardzo dotkliwie mu doskwiera. Podejrzewał, że jego smutek mógł wypływać z tłumionego od dawna poczucia winy. Odniosłem wrażenie, że idealizował swoją żonę - kobietę o silnej osobowości, bardzo kompetentną osobę - która była duszą towarzyskiego życia w ich mieście. - Moja żona była najdelikatniejszą, najmilszą osobą, jaką kiedykolwiek spotkałem, zawsze zwracała uwagę na moje potrzeby - powiedział. - Byłem bardzo zajęty pracą dla rządu i wewnętrznie spięty, ponieważ chciałem dobrze wykonywać swoje zadania i awansować. Niestety, w rezultacie tego napięcia stałem się nerwowy i uszczypliwy - dodał. Powiedział, że kontrolował swoje uczucia w biurze, lecz wieczorami wyładowywał się na żonie i był dla niej przykry. Później za każdym razem ją przepraszał, a ona zawsze mu przebaczała. - Było z nami tak, jak w starej piosence - westchnął. - Pamiętam jej słowa: "Zawsze ranisz tego, kogo kochasz". Pewnego dnia jego żona miała nieoczekiwany atak serca i zmarła w przeciągu dwudziestu czterech godzin. - Byłem zdruzgotany - wyznał. - Byłem do niej tak bardzo przywiązany, że nie miałem pojęcia, jak sobie bez niej poradzę. Później zdarzyło się coś, co często obserwowałem u ludzi o silnym charakterze. Zaczęła w nim narastać myśl zdolna pozbawić go wewnętrznego pokoju i szczęścia. Kiedy spotkał się ze mną, od śmierci jego żony minęło już siedem lat. Jednak myśl, która zakiełkowała jako słabe przeczucie, teraz sterowała nim bez litości, niszcząc cały jego wewnętrzny pokój, całe szczęście, jakie znajdował w pracy, i groziła zrujnowaniem jego kariery. - To, co było kiedyś zaledwie przelotną myślą, urosło do takich rozmiarów, że zapanowało nad tobą i czujesz, iż może cię zniszczyć? - zapytałem. Milczał przez dłuższą chwilę, najwyraźniej zmagając się z samym sobą. - Proszę, wybacz mi niegrzeczność, wybacz, że od razu ci nie odpowiedziałem. Nigdy o tym nikomu nie wspominałem. Lecz tobie to powiem, czuję bowiem, że możesz mi pomóc i w pewnym sensie jesteś mi obcy, dlatego trochę anonimowy - dodał. - Masz rację, a dzięki szkoleniu, jakie odebrałem, potrafię być dyskretny - przerwałem mu. (Nigdy dotąd nie opowiadałem nikomu o tym dziwnym i smutnym zdarzeniu, lecz teraz ten mężczyzna już nie żyje.) Powiedział wtedy: - W okazywaniu nieuprzejmości wobec mojej żony byłem prawdziwym mistrzem. W kilka dni po jej śmierci każda przykra rzecz, jaką zrobiłem i powiedziałem, wróciła do mnie we wspomnieniach. Dzisiaj poczucie winy i żalu tak we mnie urosło, że muszę znaleźć pokój duszy albo zniszczyć samego siebie. - Czy wyznajesz jakąś religię? - zapytałem. - Tak, oboje byliśmy praktykującymi katolikami. Ona była prawdziwym aniołem, świętą, najdoskonalszym chrześcijaninem, jakiego znałem. Oboje regularnie uczęszczaliśmy na mszę. - Dlaczego nie wyznałeś tego na spowiedzi? Nie odpowiedział na moje pytanie i odebrałem to jako znak, że nie chce na ten temat rozmawiać. Nagle zapłakał. - Tuż przed śmiercią szepnęła: "Będę kochała cię całą wieczność i pracowała dla ciebie w niebie" - powiedział złamanym głosem. Nagle poczułem jakiś impuls skłaniający do zadania mu pytania: - Czy chcesz, aby twoja żona była szczęśliwa w niebie? - Och, gdybym tylko mógł jej to zapewnić, byłbym najszczęśliwszym człowiekiem w Kanadzie. - Być może niszczysz jej radość, chodząc ze smutną miną i samobiczując się. Dlaczego nie miałbyś myśleć raczej o jej szczęściu niż o swojej niedoli. Wyobraź sobie swoją żonę całkowicie rozumiejącą twoją głęboką miłość do niej i twoją skruszoną postawę. Pomyśl, że ona ci całkowicie przebaczyła. Jeśli to uczynisz, wierzę, że uwolnisz się od cierpienia i znajdziesz pokój. Doświadczysz szczęścia i ukojenia tutaj na ziemi, a ona będzie doświadczała pokoju i szczęścia w niebie. Moje argumenty przemówiły do niego. Powiedział: - To ma sens. Zrobię, jak mówisz, zrobię to teraz. - Wydawało się, że jest to lekarstwem dla duszy, jakiego potrzebował. Potem zwykle kontaktował się ze mną przez telefon. W jego głosie wyczuwałem nową energię. W końcu ten człowiek stał się pełnym entuzjazmu wierzącym. Powiedział mi, że teraz wie, iż relacja pomiędzy śmiertelnymi ludzkimi istotami a tymi "po drugiej stronie" może być bardziej naturalna, niż do tej pory sądził. - Oczywiście, brakuje mi mojej żony, lecz twoje logiczne argumenty przekonały mnie, że tak naprawdę nie jesteśmy oddzieleni, ale pracujemy wspólnie, i to daje mi ukojenie. Wspomnienie tego zdarzenia spowodowało, że zacząłem myśleć o wielu szczęśliwych ludziach, których znam. Niektórzy znaleźli szczęście na bardzo trudnej drodze. Dla przykładu opowiem następującą historię. Pewnego razu w moim biurze znalazł się prezydent jednego z krajów Ameryki Środkowej wraz z małżonką. Przyjechał do Nowego Jorku w celu przeprowadzenia testów medycznych. Gdy był w szpitalu, jego żona zadzwoniła do mnie mówiąc, że dla prezydenta i dla niej jest bardzo ważne, abyśmy się spotkali. Nie mogłem sobie wyobrazić, dlaczego prezydent wielkiego kraju pragnął takiej rozmowy, lecz moje życie było pełne z pozoru dziwnych doświadczeń, więc zgodziłem się na spotkanie. Gdy ten znakomity mąż stanu usiadł w moim biurze, od razu przeszedł do swojego problemu. - Jestem człowiekiem wierzącym - powiedział. - Niestety, w moim życiu popełniłem rzeczy, których się wstydzę. Zawsze prosiłem o przebaczenie i wierzę, że okazano mi miłosierdzie. Teraz przyjechałem do Nowego Jorku z powodu problemów zdrowotnych, lecz moją prawdziwą chorobą jest choroba duszy. Wypowiedział te słowa nieco nieporadną angielszczyzną, lecz ich znaczenie było dla mnie jasne. Mówił dalej. - Jestem prostym żołnierzem, który w końcu został generałem. Jak wiesz, w naszym kraju często dochodzi do przewrotów i rewolucji. Jako dowódca wydawałem rozkazy, które powodowały śmierć ludzi. Martwię się o moją duszę. Czy Bóg przebaczy mi zło, jakie wyrządziłem? Czy zmiłuje się nade mną? - mówiąc to popatrzył na mnie smutnym wzrokiem. - Czy wydawał pan rozkazy w interesie swojego kraju panie prezydencie, wykonując swój obowiązek? - Szczerze w to wierzę, lecz mimo to widzę nadal tych młodych ludzi. Uderzył pięścią w swoją dłoń. - Wojna to prawdziwe piekło. Żaden porządny człowiek nie powinien mieć z nią nic wspólnego. - Panie prezydencie, szczerze panu współczuję - powiedziałem. - Porozmawiajmy z Tym, który znał ból i cierpienie i który zawsze miał miłosierdzie dla każdej skołatanej duszy. Nagle stała się dziwna rzecz. Prezydent zerwał się na nogi, strzelił obcasami w wojskowym stylu i zasalutował. Nie mnie oddawał honory, lecz komuś niewidzialnemu, kogo obecność bardzo realnie wyczuwało się w pokoju. Znalazł oczyszczenie umysłu, a wraz z tym przyszedł pokój. Później żył przez kilka lat jako życzliwie nastawiony do świata i szczęśliwy człowiek. Wydaje się, że miał to, czego trzeba do szczęścia. Istnieje również inna przeszkoda na drodze do szczęścia, która może być realnym zagrożeniem dla naszego zdrowia. Przeszkodą tą jest uczucie wrogości czy postawa braku przebaczenia. Nauki medyczne wskazują, że wrogość, którą w sobie tłumimy odmawiając innym przebaczenia, może wywołać poważne problemy zdrowotne. Dr Redford Williams, internista i psycholog behawioralny z Duke University Medical Center, pisze: "Wrogość łączy się z ryzykiem zapadnięcia nie tylko na chorobę serca, lecz może również spowodować śmierć z innych przyczyn". Dr Williams i jego zespół badawczy śledzili drogę życiową różnych grup ludzi przez dłuższy okres. W rezultacie przeprowadzonych analiz doszli do wniosku, że uczucia wrogości miały wpływ na zdrowie fizyczne badanych. Jedno z badań rozpoczęto, gdy osoby badane były jeszcze studentami medycyny. Następnie obserwowano ich losy przez dwadzieścia pięć lat. Badacze ustalili, że ludzie, którzy doświadczali wiele wrogości, prawie pięciokrotnie częściej byli narażeni na atak serca, dusznicę czy śmierć z powodu choroby serca niż ci, którzy nie doświadczali tak silnej wrogości. W podobnym, zakrojonym na trzydzieści lat badaniu, które przeprowadzono na grupie studentów prawa, odkryto, że ludzie doświadczający silnych uczuć wrogości cztery razy częściej byli narażeni na śmierć z powodu choroby serca niż studenci, którzy doświadczali mniej wrogości. "Wierzący żyją dłużej", mówi Williams. To prawda. Gniew, niechęć i postawa braku przebaczenia mogą zasiać fizyczne i duchowe spustoszenie w życiu człowieka. Znam pewną kobietę, która sądziła, że ma wszelkie prawo do nienawiści. Pozwólcie, że opowiem, co ją spotkało. Hasula Hanna była ciężko pracującą wdową, która mieszkała w Denver, w stanie Colorado. Jej jedyną radością w życiu była trzydziestopięcioletnia córka Pat - jedyna bliska osoba, którą miała na świecie. Pat przez jakiś czas mieszkała w innym mieście, a później wróciła do Denver i studiowała w szkole biblijnej. Chciała zostać misjonarką. Podczas studiów pracowała na pół etatu i mieszkała z matką. Pewnego wieczoru Pat nie wróciła do domu po pracy. Hasula zaczęła się martwić. Przecież jej córka zawiadomiłaby ją o spóźnieniu. W końcu zakręciła gaz pod kolacją, jaką przygotowała, i zaczęła dzwonić do przyjaciół i, coraz bardziej zaniepokojona, do miejscowych szpitali i na policję. Nikt nie miał żadnych informacji na temat jej córki. Następnego ranka zjawił się policjant, aby zrobić szczegółowy opis Pat, jej samochodu i ubrania, które na sobie miała. Pani Hanna poprosiła członków kościoła, do którego chodziła, aby modlili się za jej córkę. Tego samego dnia do jej drzwi zapukał pastor z innym mężczyzną. W ich oczach widać było ból i Hasula wiedziała, co mają jej do powiedzenia. - Znaleźliście Pat, prawda? - Tak, pani Hanna, znaleźliśmy ją - odpowiedzieli. Ciało Pat znaleziono na poboczu drogi, gdzie zostało silnie wyrzucone z samochodu. Została zgwałcona i zasztyletowana. Pani Hanna zemdlała. Na pogrzebie wykonywała wszystkie formalności jak robot, reagując mechanicznie na tę nie kończącą się kawalkadę żałobników z colleg'u do którego uczęszczała jej córka, kolegów i koleżanek z jej biura i z kościoła. Później, po wielu dniach, w odosobnieniu swojego domu, zaczęła rozmyślać o nieznanym zabójcy jej dziecka. Zaczęła w niej narastać zimna nienawiść, nienawiść silniejsza z każdym mijającym dniem. Nawet w kościele jej myśli biegły ku zemście. Pani Hanna powróciła do swojej pracy w biurze. Pożerało ją pragnienie wymierzenia sprawiedliwości mordercy córki; znała bieżące raporty z gazet i utrzymywała kontakt z policją. W końcu morderca został schwytany podczas próby zabójstwa innej kobiety. Dla ukrycia jego prawdziwych danych nazwę go tutaj Carltonem Moorem. Pani Hanna wpatrywała się w twarz mordercy córki z portretu zamieszczonego na łamach "Denver Post". Później wzięła nóż do otwierania listów i wbiła w jego twarz, drąc gazetę na strzępy. Okazało się, że Carlton Moore wychował się w rozbitym domu - jego ojciec był alkoholikiem, matka osobą niezrównoważoną psychicznie. Miał wysoki iloraz inteligencji, lecz, ponieważ był zaniedbanym i wykorzystywanym dzieckiem, wielokrotnie popadał w konflikt z prawem. Gdy zabił jej córkę, był na zwolnieniu warunkowym dopiero od dwóch miesięcy. W czasie procesu pani Hanna siedziała na sali rozpraw. Gdy Carlton został skazany na karę dożywotniego więzienia, wpadła w szał. Dlaczego on miał żyć, skoro jej córka nie żyła? Wraz z upływem czasu stawała się coraz bardziej zgorzkniała. Była sarkastyczna i miała ostry język. Ledwie zauważyła, że koledzy z pracy zaczęli jej unikać. Małe przedsięwzięcie gospodarcze, w które zainwestowała pieniądze, nie powiodło się. Była coraz bardziej zamknięta w sobie i zaczęła odrzucać zaproszenia na obiady i imprezy towarzyskie. Dwa lata później, gdy była w wieku sześćdziesięciu dwóch lat, jedynym, co w niej jeszcze żyło, była płonąca nienawiść. Po jakimś czasie zrozumiała, że najlepszą rzeczą, jaką może zrobić, jest wybaczenie mordercy córki. Pani Hanna poruszona tym, co usłyszała, poprosiła przedstawiciela organizacji gedeonitów, by odwiedził w więzieniu stanowym więźnia Carltona Moore'a i powiedział mu: Pani Hanna przebacza ci, ponieważ jej też wybaczono. Opowiadała później, że czuła się tak, jakby mówił to ktoś inny, nie ona. Lecz gdy tylko wypowiedziała te słowa, wydało się jej, jakby opuściła żelazną kapsułę i wyzwoliła się od tego, co ją pętało. Pani Hanna tak skomentowała swoje doświadczenie: "Stary Carlton Moore umarł i podobnie uczyniła stara, zgorzkniała Hasula Hanna, kiedy odkryła cudowną moc przebaczenia". Przebaczenie, bezinteresowność, współczucie, wszystko to obudziło ją do nowego życia. Ludzie szczęśliwi - to ludzie, którzy zwykle niczego naprzód nie zakładają. Spotkałem dobitny przykład takiego człowieka podczas niedawnego obiadu. - W jakiej branży pan działa? - zapytałem mojego sąsiada, zajmującego miejsce z boku stołu. - Pracuję w stalowni - odpowiedział. - Gdzie pracujesz? - zapytałem powtórnie. (Człowiek ten był zbyt dobrze ubrany jak na człowieka pracującego w stalowni.) - Och, pracuję w biurze stalowni - wyjaśnił. - Pomagam menedżerom tak, jak potrafię. - Jakie masz stanowisko w firmie? - Jestem jej prezydentem - odpowiedział cicho. Gdy wstał, aby zabrać głos, powiedział słuchaczom: - Działam w przemyśle stalowym i bardzo dobrze mi idzie. Jednak nie robię tego sam. Pomaga mi Bill Jones, który pracuje przy bramie fabryki, i Sam Smith, który sprząta, oraz wszyscy inni ludzie, którzy dla nas pracują. Są oni moimi przyjaciółmi i przez cały czas wspólnie pracujemy. Inną drogą do osiągnięcia szczęścia, chociaż wymagającą szczególnej, wyjątkowej siły, jest stawanie w obronie wysokich wartości, wysokich standardów, nawet jeśli jest to bardzo trudne. Postępowanie takie daje jednak poczucie szczęścia szczególnej jakości. Znałem pewnego młodego komercyjnego artystę mieszkającego w Nowym Jorku. Miał na imię Frank. Frank był doskonałym grafikiem ilustratorem, mającym wszechstronne uzdolnienia i wyjątkowy umysł. Bardzo go lubiłem i uważałem, że ma wprost nieograniczone możliwości. Był tym, kogo nazywamy "yuppie" (młodym zawodowcem mieszkającym w mieście) i znajdował się na drodze na szczyt. Miał on szczególnego rodzaju zabawny, nieco żartobliwy stosunek do ludzi, których nazywał praktykującymi wierzącymi. Jednak fakt, że byłem duchownym, zdawał się mu nie przeszkadzać. Byliśmy przyjaciółmi. Być może dlatego, że byłem także wydawcą magazynu, uważał mnie raczej za kolegę z branży mass mediów. W każdym razie często ze sobą rozmawialiśmy i podczas jednego z takich spotkań Frank wyznał mi, że nie jest człowiekiem zbytnio szczęśliwym. - Och, doskonale sobie radzę finansowo - powiedział. - Jednak nie znalazłem jeszcze tego, czego naprawdę szukam. Prawdę mówiąc, sam nie wiem, co to jest - przechylił się do tyłu z westchnieniem. - Przypuszczam, że może pan to złożyć na karby mojego pokolenia, doktorze Peale. Wszyscy jesteśmy mieszaniną ludzi nie do pary, jak przypuszczam. Nigdy nie popychałem mojego młodego przyjaciela w żadnym kierunku, po prostu delikatnie wskazywałem mu, gdzie może znaleźć odpowiedzi, dawałem do zrozumienia, że religia istnieje od długiego czasu, że wielcy artyści wierzyli, iż były pewne prawdy, które wytrzymały próbę czasu. Nie minęło wiele czasu, a Frank zaczął chodzić do kościoła. Mówiąc szczerze byłem nie tyle zdumiony samym faktem, co reakcją Franka na to, co się stało. Jego reakcja ponownie dowodzi, że ludzie są nieprzewidywalni. To, co mówią, nie zawsze odzwierciedla ich prawdziwe uczucia, mimo bowiem postawy Franka wobec ludzi "praktykujących" był on pod wrażeniem "religii, która ma sens". Został porwany przez to co stało się w końcu jego nową wiarą. "Zaczynam znajdować odpowiedzi" powiedział pewnego dnia, gdy rozmawialiśmy. Frank był myślicielem i stopniowo ulegał fascynacji tym, co nazywał racjonalnością wiary. W końcu stał się człowiekiem wierzącym. Mimo to nowa wiara nie dała mu pełnego szczęścia, dopóki nie zdarzyło się coś, o czym za chwilę opowiem. Wiele rysunków Franka odznaczało się subtelnym erotyzmem. Tego rodzaju grafiki były stale w cenie i w rezultacie Frank doskonale zarabiał. Jednak teraz, z powodu jego nowej wiary, zaczęło mu dokuczać sumienie, szczególnie gdy pracował nad rysunkami o wątpliwej wartości moralnej. Niedługo po duchowej przemianie Franka jego przełożony, Fred, powiedział mu: "Frank dostaliśmy wspaniałe zamówienie i wybrałem ciebie, abyś przygotował rysunki. Ilustracje muszą być nasycone erotyzmem. Frank, zrób wszystko, aby były naprawdę dobre. Ty wiesz, jak to zrobić". Tej nocy Frank zadzwonił do mnie i zapytał, jak można rozstrzygnąć, czy coś jest dobre, czy złe. - Niektórzy przyjaciele mówią, że w takich rysunkach nie ma nic niewłaściwego, że dawny sposób patrzenia na te sprawy jest przestarzały. - Bzdura - odparłem na to. - Słyszę, co mówisz - powiedział. - Jednak chciałbym się dowiedzieć, czy są w tej dziedzinie jakieś zasady, którymi powinienem się kierować. Nie chcę zrezygnować z moich chrześcijańskich przekonań. Zasugerowałem, że może zbadać każdą decyzję za pomocą mojego testu: czuj się z tym dobrze. - Frank, jeśli postępując w określony sposób nie czujesz się dobrze, to znaczy, że to, co robisz, jest złe. Jeśli zaś masz pozytywne uczucia w związku ze zrobieniem czegoś, możesz przyjąć założenie, że jest to słuszne. Frank uznał to za rozsądne rozwiązanie. Kilka dni później przełożony Franka zlecił mu nową pracę. - Włóż w te ilustracje wszystko, co masz, Frank. Wiesz, jak podniecić czytelnika. Zrób, co trzeba! Mówiąc to zostawił Franka siedzącego i dumającego przy desce kreślarskiej. Niezależnie od tego, jakby do tego podszedł, Frank wiedział, że w głębi duszy czułby się źle, gdyby wykonał tę pracę. - Fred, nie mogę tego zrobić - powiedział. Szef popatrzył na niego osłupiały. - Przecież przedtem rysowałeś takie rysunki. Frank odparł, że jego nowa droga życia narzuciła mu nowe standardy etyczne i że może teraz robić tylko te rzeczy, które są zgodne z głosem jego serca. Szef westchnął i powiedział: - Frank, rozumiem i podziwiam twoją szczerość, dlatego zlecę wykonanie tej pracy komu innemu. Jestem pewny, że zrozumiesz, iż przy naszej ograniczonej liczbie pracowników będziemy musieli się rozstać. Bardzo mi przykro. Frank założył płaszcz, poszedł do domu i wyjaśnił swojej żonie, Janet, że został wylany z pracy. - Kochanie - powiedziała obejmując go. - Jestem dumna, że postępujesz zgodnie z własnymi przekonaniami. Gdy dni zamieniały się w tygodnie, Frankowi i Janet zaczęło być coraz trudniej. Zaciskali pasa i modlili się z jeszcze głębszą wiarą. Pewnego dnia zadzwoniono do Franka z agencji zatrudnienia. - Będziemy mieli wspaniałą pracę dla dobrego grafika-ilustratora - powiedzieli mu. - Pewna osoba gorąco nam ciebie polecała. Frank otrzymał pracę i później się dowiedział, że osobą, która go rekomendowała, był przełożony, który go zwolnił. Wstąpił do starej firmy, by się z nim zobaczyć. - Dzięki, Fred - powiedział. - To było bardzo przyzwoite z twojej strony. Dlaczego to zrobiłeś? - Ponieważ cię lubię, Frank, i wiem, że wykonujesz wspaniałą robotę. Oprócz tego... - jakby się zawahał - jesteś prawdziwym człowiekiem, synu. Masz odwagę. Powodzenia, Frank. Frank opowiadał mi: - Naprawdę wspaniale się wtedy czułem. - A następnie dodał: - Wiesz, jest w tym coś dziwnego, w czasie, gdy było nam bardzo ciężko, byłem naprawdę szczęśliwy, tak samo Janet. Biznesmen, urzędnik kanadyjskiego rządu, prezydent środkowoamerykańskiego kraju, wdowa, której córka została zamordowana i artysta-grafik - oni wszyscy odkryli "miksturę szczęścia": * duchowe doświadczenie * wewnętrzny pokój * radość * ekscytację * zmaganie a oprócz tego wszystkiego mieli wiarę i miłość. Rozdział 5 Sprawy mogą źle wyglądać, ale... Czasami cicha, usuwająca się w cień osoba, wywiera na nas nie przemijające wrażenie. Tak właśnie było z Fredem Brownem. Znałem go od ponad pięćdziesięciu lat. Nigdy nie był rozmowny, lecz kiedy już coś powiedział, warto było się nad tym zastanowić. Działo się tak, ponieważ Fred miał duszę myśliciela i był człowiekiem, który bardzo starannie wszystko analizował, zanim cokolwiek powiedział. Gdy przyszedł mu do głowy jakiś pomysł czy idea i chciał się nią podzielić, to mogłeś być pewien, że był to dojrzały owoc. Fred miał bowiem zwyczaj analizowania spraw pod różnymi kątami widzenia. Miał też rzadko spotykany dar dostrzegania możliwości w każdej sytuacji, niezależnie od tego, jak ponuro mogły się przedstawiać fakty. Po raz pierwszy zdałem sobie sprawę z tej zdolności Freda podczas pewnego przyjęcia. Wszyscy siedzący przy stole omawiali pewien projekt dotyczący społeczności lokalnej, w którego realizację byli osobiście zaangażowani. Rozmowa miała trudny przebieg. Przechodziła od złej do coraz gorszej, a każdy z jej uczestników coraz bardziej koncentrował się na różnorodnych trudnościach. W końcu mroczna wizja ostatecznej porażki zawisła nad wszystkimi i zapadliśmy w ponure milczenie. Wtedy Fred Brown odchrząknął. Zwykle oznaczało to, że za chwilę coś powie. Po kilku wstępnych odchrząknięciach wypowiedział jedynie sześć słów, z których najdłuższe miało nie więcej niż dwanaście liter. Swym niskim głosem Fred oznajmił: - Sprawy mogą rzeczywiście wyglądać źle, ale... I to był cały jego komentarz. Nie starał się rozwinąć swojej myśli ani jej bliżej wyjaśnić. Jednak wpływ, jaki na nas wszystkich wywarły jego słowa, był zdumiewający. Wreszcie, przerywając ciszę, pewna kobieta powiedziała: - A może skontaktowalibyśmy się z kimś z korporacji B? Może od nich otrzymalibyśmy jakąś pomoc. - To świetny pomysł - odparł mężczyzna siedzący po przeciwnej stronie stołu. - Jeśli firma B coś zrobi, jestem pewny, że uda nam się uzyskać pomoc od grupy J. - Znam mężczyznę, który ma prawdziwy talent w dziedzinie, w której chcemy podjąć działania - powiedział inny uczestnik obiadu. - Nigdy nie pomyślałem o tym, by poprosić go o pomoc, aż do tej chwili. Jeden po drugim zaczęliśmy patrzeć na całe przedsięwzięcie w pozytywnym świetle, a gdy wieczór dobiegł końca, byliśmy zdumieni, ile nowych pomysłów się pojawiło. I tak projekt zaczął zmierzać ku zaskakującemu sukcesowi. Wszystko, co Fred Brown zrobił podczas tego przyjęcia, polegało na delikatnym wskazaniu na inne, doskonałe alternatywy naszej negatywnej dyskusji. W rezultacie jego słowa przekształciły ponure dywagacje w entuzjastyczne badanie nowych możliwości. Zdarzenie to wywarło na mnie niezwykły wpływ. Dzięki niemu dostrzegłem potężną pozytywną moc, kryjącą się w powszechnie znanym trzyliterowym słowie "ale". Komunikuje ono, że sytuacja, jakkolwiek zła może się wydawać, nie składa się wyłącznie ze złych elementów. Jest jakaś nadzieja. Istnieją różne możliwości. Słowo to stanowi afirmację pozytywnej postawy górującej nad desperacją wynikłą z negatywnego patrzenia na świat. W ten oto sposób z nadchodzącej porażki wyłoniły się największe sukcesy. Jednym z najgorętszych zwolenników filozofii głoszącej "sprawy mogą wyglądać źle, ale..." jest ukochany przez wielu aktor filmowy, Jimmy Stewart. Opowiedział on jednemu z redaktorów magazynu "Guideposts" (periodyku, jaki wydaję wspólnie z moją żoną, Ruth) o tym, jak doszło do powstania znanego filmu "It's a Wonderful Life" ("Cudowne życie"). Emitowany przez wiele stacji telewizyjnych w okresie świąt Bożego Narodzenia, ten wielki film ma głębokie przesłanie. Jimmy Stewart mówi, że ze wszystkich filmów, jakie nakręcił, właśnie ten jest jego ulubionym. Z filmem tym łączy się dziwna historia - jego powstawaniu towarzyszyły pewne niezwykłe rzeczy. Kiedy w 1945 roku druga wojna światowa dobiegła końca, Jimmy powrócił do domu w stopniu generała. Po trzech latach służby w siłach powietrznych stanął wobec niepewnej perspektywy przyszłości. Wypadł z branży filmowej, a jego kontrakt z wytwórnią filmową już dawno wygasł. Stewart nie wiedział, jak ponownie zacząć aktorską karierę. "Byłem tym trochę przerażony", przyznał. Sprawy wyglądały źle, ale... pewnego dnia wielki reżyser filmowy Frank Capra odbył z nim rozmowę na temat pomysłu filmu, który chodził mu po głowie. Frank wydawał się trochę zaambarasowany tym, co miał zamiar powiedzieć. "Cała historia rozpoczyna się w niebie, Jimmy", powiedział z wahaniem. "Pan Bóg mówi jednemu ze swoich aniołów, aby zszedł na ziemię, bo jest tam facet, który ma poważne problemy. No i ta istota niebieska przenosi się do małego miasteczka i..." Jimmy powiada, że Frank Capra przełknął ślinę, wziął głęboki oddech i kontynuował. "Mówiąc krótko, okazuje się, że w miasteczku żyje człowiek, który myśli, że jest typowym nieudacznikiem, i ma zamiar popełnić samobójstwo skacząc z mostu. Bóg posyła na ziemię swojego anioła o imieniu Clarence, który jeszcze nie zasłużył sobie na skrzydła, i ten Clarence skacze do wody, by uratować naszego bohatera. Okazuje się jednak, że anioł nie potrafi pływać, więc człowiek musi ratować anioła i..." W tym momencie Frank Capra zdał sobie sprawę, że cała fabuła brzmi chyba trochę zwariowanie, zatrzymał się i potarł czoło zakłopotany. Tak, sprawy rzeczywiście wyglądały źle, ale... Jimmy opowiada, że prawie zerwał się z miejsca i wykrzyknął: "Frank, jeśli chcesz zrobić film o mężczyźnie, który skacze z mostu, i o aniele, który jeszcze nie zasłużył sobie na skrzydła i który schodzi na ziemię, aby mu pomóc, jestem do twojej dyspozycji!" Rozpoczęła się realizacja filmu "It's a Wonderful Life" ("Cudowne życie"). Jimmy Stewart twierdzi, że "od samego początku w tym filmie było coś szczególnego". Opowiada on historię zwyczajnego człowieka, Georg'a Baileya któremu się zdaje, że wiele w życiu nie osiągnął. Kiedyś marzył o tym, by zostać słynnym architektem, podróżować po świecie, lecz zamiast tego znalazł się w pułapce nudnej pracy w małym miasteczku. Stając wobec kryzysowej sytuacji, w Wigilię Bożego Narodzenia, George Bailey ma uczucie, że wszystkich zawiódł, załamuje się pod presją i skacze z mostu do rzeki. Właśnie wtedy Clarence, anioł stróż, schodzi na ziemię, by pokazać mu, jak jego miasteczko wyglądałoby bez niego. Anioł ponownie przeprowadza go przez życie i wskazuje, że nasze zwyczajne, codzienne wysiłki są naprawdę wielkimi osiągnięciami. Clarence pokazuje George'owi, że jego praca przyniosła pożytek wielu rodzinom, że jego drobne gesty uprzejmości i troskliwe postępowanie zmieniło życie innych, a fale jego miłości rozchodziły się po otaczającym go świecie, czyniąc go lepszym. Jimmy Stewart opowiada, że podczas zdjęć do tego filmu działy się różne rzeczy, jakich nigdy nie doświadczył pracując nad innymi filmami. Na przykład, w jednej ze scen George Bailey zostaje niesprawiedliwie oskarżony o popełnienie przestępstwa. Trafia do małej przydrożnej restauracji, gdzie załamuje się z rozpaczy. Nie wie, że prawie każda osoba w mieście modli się o niego. W scenie mającej oddać najgłębszą rozpacz bohatera Frank Capra zrobił dłuższe ujęcie, pokazujące jak Jimmy ciężko opada na krzesło, podnosi oczy ku górze i wypowiada słowa scenariusza, modli się błagalnie: "Boże... Nie jestem człowiekiem modlitwy, lecz jeśli istniejesz i możesz mi pomóc, wskaż mi drogę. Jestem u kresu wytrzymałości. Proszę, pokaż mi drogę, Boże..." Jimmy Stewart opowiadał naszemu redaktorowi: "Gdy wypowiedziałem te słowa, odczułem wielką samotność i brak nadziei, jakich doświadczają ludzie nie mający się dokąd zwrócić, i moje oczy napełniły się łzami. Załamałem się, zacząłem szlochać. To w ogóle nie było zaplanowane, lecz moc tej modlitwy i zrozumienie, że nasz Ojciec w niebie jest tam, by pomóc ludziom, którzy nie mają nadziei, pogrążyła mnie we łzach". Chociaż nie było to zapisane w scenariuszu, Frank Capra pokochał realizm tej sceny i bardzo chciał zrobić zbliżenie twarzy Jimmy'ego zamiast długiego ujęcia, jakie pierwotnie zrobiono. Jednak wiedział, że ta scena będzie prawie niemożliwa do powtórzenia. Sprawy wyglądały źle, ale..." "Ale Frank i tak otrzymał to swoje upragnione zbliżenie", wspomina Jimmy Stewart. "W następnym tygodniu przez długie godziny pracowaliśmy w studiu filmowym, raz po raz powiększając kadry tej sceny, aż w końcu na ekranie wygląda to jak zbliżenie. Wierzę, że nigdy przedtem nie udało się tego dokonać. Wymagało to tysięcy powiększeń, dodatkowego czasu i pieniędzy. Jednak Frank uważał, że efekt końcowy był tego wart." W końcu, w grudniu 1946 roku, po dziewięciu miesiącach zdjęć i montażu odbyła się premiera filmu. Jednak krytycy mieli różne zdania na jego temat. Jednym się podobał, inni uważali, że zbytnio przypominał styl "Pollyanny". Pod koniec roku 1947 film zszedł z ekranów i został odłożony na półkę. Sprawy mogły wyglądać źle, ale... film nie chciał umierać. Ludzie, którzy go uwielbiali, opowiadali o nim innym. Gdy stacje telewizyjne zaczęły go wyświetlać, miliony Amerykanów, którzy nigdy go nie oglądali, zakochali się w nim. Dziś, po czterdziestu latach od daty produkcji, film "It's a Wonderful Life" został uznany za "amerykański fenomen kulturowy". "Cóż, może rzeczywiście tak jest", powiedział Jimmy Stewart. "Jednak, według mnie, w samym filmie nie ma niczego fenomenalnego. To prosta opowieść o zwyczajnym mężczyźnie, który odkrywa, że godne przeżycie każdego zwyczajnego dnia, z wiarą w Boga i okazywaniem bezinteresownej troski o innych, może złożyć się na naprawdę wspaniałe życie." Teraz rozumiecie, dlaczego za każdym razem, gdy podczas świąt Bożego Narodzenia oglądam ten film, przypominam sobie mojego dawnego przyjaciela Freda Browna. Jak już powiedziałem, miałem szczęście znać Freda przez pięćdziesiąt lat od czasu tego pamiętnego przyjęcia, kiedy po raz pierwszy słyszałem, jak wypowiedział swoją złotą myśl. Zawsze gdy wszystko układało się naprawdę źle i wyglądało na to, że będzie jeszcze gorzej, wsłuchiwałem się w małą serię pochrząkiwań Freda. A później nadchodziła potężna afirmacja pozytywnej alternatywy i zaciskaliśmy pasa, próbowaliśmy, jeszcze raz próbowaliśmy i zawsze sprawy przybierały lepszy obrót. To niezwykłe, że Fred zawsze zjawiał się z tymi swoimi małymi pochrząkiwaniami we właściwym czasie. W pierwszych miesiącach wielkiego kryzysu, tuż po załamaniu się gospodarki w 1929 roku, Fred i ja słyszeliśmy znanego ekonomistę publicznie wygłaszającego opinię, że ten kraj nigdy więcej nie będzie prosperował. Była to dla nas najokropniejsza rzecz, jaką mogliśmy usłyszeć, większość z nas bowiem ledwie wiązała koniec z końcem. Szliśmy z Fredem Brownem po Fifth Avenue i wtedy zadałem mu posępne pytanie: - Co sądzisz o tych wszystkich prognozach, Fred? Odgadłem. Po kilku odchrząknięciach odparł: - Sprawy rzeczywiście wyglądają źle, ale... - Tym razem jednak na tym nie poprzestał. Dodał kilka słów, sześć dla ścisłości, co jak na niego było prawdziwą mową: - Bóg i Stany Zjednoczone jeszcze istnieją. Dzisiaj Fred Brown jest już w niebie, na ziemi bowiem bardzo utrudniał życie szatanowi, który z pewnością musi być uznany za najbardziej negatywnie myślącą osobę. Wierzę, że myśl Freda, która wytwarza w nas tyle pozytywnej mocy, powinna zostać dzisiaj szeroko rozpowszechniona. Jeśli bowiem nie poddamy się trudnościom i po prostu powiemy "Sprawy mogą rzeczywiście wyglądać źle, ale...", poruszymy nasze problemy i nie pozwolimy, by to one nami poruszały. Na szczęście, znalazłem sposób pokazania tego klucza do sukcesu wielu młodym mężczyznom i kobietom oraz kilku starszym osobom. Kilku patrzyło na mnie ironicznie, lecz wielu zaprzęgło te zasady do pracy. Tak się stało z kierowcą taksówki, który pewnego ranka wiózł mnie na lotnisko imienia Kennedy'ego. Odmalował przede mną wszystkie swoje zmartwienia, począwszy od problemów finansowych po plagę szczurów wałęsających się po kamienicy, w której mieszkał. W końcu, przerywając jego negatywną tyradę, powiedziałem: - Sprawy mogą wyglądać źle, ale.... To, co powiedziałem, zrobiło na nim wrażenie, odwrócił się bowiem w moją stronę i zapytał: - Co masz na myśli? Był zdumiony, lecz jednocześnie zainteresowany. - To, że zapomniałeś wspomnieć o swoich aktywach i o możliwościach, jakie masz. - Jakie aktywa? Jakie możliwości? - Cóż, dostrzegam kilka. Masz świetny wzrok, jesteś mocnej budowy ciała, masz dobry umysł; wymieniam tylko kilka najbardziej oczywistych zalet. Gdy dojechaliśmy na lotnisko, pożegnałem go, chwyciłem moje bagaże i nigdy nie myślałem, że jeszcze go kiedyś zobaczę. W kilka lat później zatrzymałem taksówkę na Manhattanie, a jej kierowca okazał się rozmownym człowiekiem. Powiedział mi, że gubernator Nowego Jorku uruchomił program odszczurzania domów mieszkalnych w tym mieście. - Mógłbym mu powiedzieć, jak to zrobić - powiedział taksówkarz. - Jak to zrobić? - zapytałem. - Trzeba nakłaść tłuczonego szkła we wszystkie otwory, tak jak ja to zrobiłem - powiedział. Później opowiedział mi, że gdy pozbyli się szczurów w swoim małym mieszkaniu, wraz z żoną zaczęli czytać w niedzielnych gazetach dodatek o uprawie kwiatów. - Ktoś mi zasugerował, że mogę poprawić swoje życie - powiedział. - W dniach wolnych od pracy razem z żoną jeździliśmy po dzielnicy Queens i w końcu wynajęliśmy mały domek. Nie było to nic wielkiego, lecz zachowałem dodatek niedzielnej gazety z artykułem o uprawie kwiatów i zasadziliśmy kilka w naszym ogródku. Kwiaty poprawiły wygląd naszego domu - moja żona zrobiła z niego prawdziwe cacko. Opowiedział, jaki wpływ wywarło to na ich sąsiadów. Wydawało się, że wszystkie żony nakłoniły mężów do założenia ogródków i naprawienia domów. W rezultacie całe sąsiedztwo uzyskało lepszy wygląd. Jego opowieść skwitowałem słowami: - Zastosowałeś w praktyce zasadę, w którą ja wierzę: Sprawy mogą wyglądać źle, ale... - Hej! - wykrzyknął odwracając się, by spojrzeć mi w twarz. Na szczęście staliśmy na czerwonym świetle. - Wiesz, wiozłem kiedyś taksówką pasażera, który dał mi taką radę. Okazało się, że był to ten sam człowiek. Odbyliśmy wspaniałą rozmowę. Byłem tak podekscytowany spotkaniem z nim, że dopiero gdy uścisnął mi rękę na pożegnanie i odjechał, zdałem sobie sprawę, że nie zapytałem o jego nazwisko i adres. Mogłem mieć jedynie nadzieję, że jeszcze raz się spotkamy i będę się mógł dowiedzieć, jak mu się wiedzie. Trudności i problemy można pokonać jedynie wówczas, gdy staniemy się twardsi od nich. Mój przyjaciel, George Cullum, przedsiębiorca, który wykonał całą infrastrukturę wokół lotniska Dallas-Fort Worth, powiedział mi, że podczas prac nieoczekiwanie natrafiono na warstwę skał. - Jak sobie z tym poradziłeś? - zapytałem. George odparł: - Cóż, staliśmy się twardsi od skał i to wszystko. Malowidła na sklepieniu Kaplicy Sykstyńskiej w Rzymie są dziełem Michała Anioła. Wykonanie tej pracy wymagało, aby artysta malował leżąc płasko na plecach. Taka pozycja stwarzała jednak pewien problem, Michał Anioł miał bowiem kłopoty z plecami i gdy leżał przez dłuższy czas, cierpiał nieznośny ból. W dodatku miał problemy z nosem, które powodowały, że w pozycji na plecach trudno mu było oddychać. I cóż z tego? Michał Anioł malował przez całe dnie leżąc na plecach, dzień w dzień, przez dwanaście miesięcy. W taki sposób powstało największe dzieło sztuki wszechczasów. Artysta stał się twardszy od bólu. Istnieje głęboka prawda mówiąca, że każda niekorzystna sytuacja, jaka może nas spotkać, kryje w sobie odpowiadającą jej korzyść. Przykładem może być stary truizm, że za ciemnymi chmurami świeci słońce. Nawet w najgorszych sytuacjach zawsze występują jakieś dobre elementy. Jeśli jako człowiek pozytywnie myślący, po wytrwałych poszukiwaniach€znajdziesz taką wartość - szukając tego, co dobre, tego, co działa na twoją korzyść, najmniejszego promyka słońca - to lepiej sobie poradzisz z trudnościami, niż człowiek myślący negatywnie, który dostrzega wyłącznie to, co złe. To, o czym myślisz i co sobie wyobrażasz, zwykle przeradza się w fakty. Dlatego zawsze myśl pozytywnie, zawsze miej oczekiwania i nadzieję. Niedawno otrzymałem list od mężczyzny, który podpisał się Walter Harter. Jako młody mężczyzna Walter mieszkał w małym miasteczku w Pensylwanii. Należy dodać, że historia, o której opowiem, działa się w czasach recesji. Walter był prawdziwym pozytywnym myślicielem. Był przekonany o tym, że jeśli się wierzy, nie ma rzeczy niemożliwych - można nawet znaleźć pracę w czasach recesji. Kiedyś udał się na pocztę w swoim miasteczku i poprosił o książkę telefoniczną Nowego Jorku. Otworzył ją i zaczął pilnie wertować. Przeglądając ogłoszenia natrafił na sieć sklepów drogeryjnych z trzystu dziewięćdziesięcioma trzema placówkami w rejonie Nowego Jorku. Zaczął pisać listy do kierownika każdego ze sklepów prosząc o posadę. Nie otrzymał odpowiedzi na żaden ze swoich listów. Niewiele myśląc, postanowił sam pojechać do Nowego Jorku. Pierwszy kierownik sklepu, jaki odwiedził, okazał się sympatycznym mężczyzną. Wyjaśnił mu, że wszystkie podania o pracę są wysyłane do biura kadr znajdującego się przy Park Avenue. Kiedy Walter przybył do biura, było ono zapełnione ludźmi szukającymi pracy. Podszedł do jednego z biurek i powiedział: "Nazywam się Walter Harter. Jestem z Pensylwanii..." Nie udało mu się powiedzieć nic więcej. Uśmiechnięta sekretarka poprosiła go do gabinetu. Tam, za masywnym biurkiem, siedział mężczyzna. Kiedy przedstawiono Waltera, jego twarz się rozjaśniła. "Wszystkie twoje listy są tutaj. Wszystkie trzysta dziewięćdziesiąt trzy. Wiedziałem, że pewnego dnia przekroczysz ten próg." Jeszcze tego samego dnia Walter podjął pracę i po upływie pewnego czasu został kierownikiem sklepu, a później członkiem zarządu. Odniósł sukces, ponieważ myślał pozytywnie i ćwiczył się w wytrwałości. Tak więc, sprawy mogą wyglądać źle, ale... Potęga tej krótkiej, składającej się z pięciu słów frazy kryje się w słowie "ale", ponieważ to właśnie ono decyduje o przejściu od ponurego, negatywnego myślenia do myślenia przepojonego optymizmem. Boby Dylan, sławny pieśniarz kultowy, miał własny, bardzo interesujący sposób wyrażenia tej samej myśli: "Ten, kto nie trudzi się rodzeniem, trudzi się umieraniem". Wspaniała możliwość polega na tym, że mamy wybór. Możemy więdnąć po ciemnej albo rozkwitać po jasnej stronie. Przeprowadzono kiedyś ciekawe badanie przebiegu kariery dwustu dyrektorów z rejonu Chicago. Połowa z nich znajdowała się po cienistej stronie ulicy, druga połowa przeszła na słoneczną stronę. Wszyscy panowie pracowali dla firmy telekomunikacyjnej Bell Telephone z Illinois, która w tym czasie była oddziałem koncernu AT&T. Później macierzysta firma zaczęła pozbywać się współdziałających z nią przedsiębiorstw. Psycholog Suzanne Kobasa, wykładowca University of Chicago, badała dwustu dyrektorów, którzy przechodzili trudny okres w swoim życiu zawodowym. W trakcie badań natrafiła na ciekawe odkrycia, które zostały opublikowane w magazynie "New York Times". Połowa z grupy dwustu dyrektorów zachorowała z powodu silnego napięcia, które towarzyszyło trzy i pół roku trwającemu okresowi transformacji, natomiast druga połowa miała się dobrze. Dr Kobasa wierzy, że dyrektorzy, którzy znieśli napięcie, odznaczali się "silną osobowością, wyraźną świadomością tego, kim są, i traktowaniem nieuniknionych napięć jako wyzwania, a nie zagrożenia". Jestem pewny, że ci ludzie patrzyli na trudności i mówili sobie: "Sprawy mogą wyglądać źle, ale...". Mam przyjaciela, który pracuje w firmie reklamowej przy Madison Avenue. Opowiedział mi kiedyś, że jego praca łączy się zwykle z dużym napięciem. Ludzie znajdujący się pod presją czasami tracą panowanie nad sobą i zaczynają krytykować jedni drugich. Zapytałem go, jak sobie radzi ze słowami krytyki. Odpowiedział mi: - Kiedy byłem młodszy, słowa krytyki naprawdę mnie niszczyły. Każde słowo, jakie słyszałem, mogłem odebrać jak osobisty afront. Czasami przyłączałem się do tego, odpłacając krytyką za krytykę. Kiedy indziej po prostu byłem wściekły. Potem usłyszałem kaznodzieję cytującego fragment Pisma: "I wszystko to przeminęło". Zrozumiałem że to właśnie dzieje się z krytyką, a właściwie z każdą trudną sytuacją. Krytyka przychodzi nie po to, by pozostać, lecz przeminąć. Niebawem minie i zostanie całkiem zapomniana. Ten werset stał się tak ważny w moim życiu zawodowym, że kazałem go wydrukować i umieścić na ścianie mojego biura. On przypomina mi, bym zachowywał zimną krew w obliczu krytyki. Nie wierzę w to, że istnieją beznadziejne sytuacje, w których nie ma jakiejś dającej nadzieję alternatywy. Kiedyś poznałem młodego mężczyznę z Ohio, który w poszukiwaniu możliwości radykalnie odmienił swoje życie. Był on synem mojego starego przyjaciela. Wychowany w małym miasteczku, tak dobrze radził sobie na uczelni, a później w pracy, że przeniósł się najpierw do Columbus, a później do Cleveland. W weekendy przyjeżdżał do domu i razem z przyjaciółmi chodził do kościoła Baptystów. Ten młody człowiek był geniuszem biznesu i stale awansował, aż w końcu znalazł się w Nowym Jorku, na Wall Street. Miał doskonałe wyczucie rynku i bardzo szybko zaczął osiągać znaczne dochody. Mimo osiągniętego sukcesu nigdy nie zapomniał o swoim ojczystym kościele. Później poślubił córkę jednego z szefów wielkiej firmy inwestycyjnej. Ta młoda kobieta lubiła szybką jazdę i często przemykała ulicami miasta czerwonym jaguarem. Ich ślub był wielkim wydarzeniem w dużym nowojorskim kościele. Jeden z obecnych ocenił, że ludzie, którzy przyszli na nabożeństwo w wielkanocną niedzielę i siedzieli w ławkach przy głównej nawie, mieli majątek o wartości miliarda dolarów. Pastor starał się jak najlepiej życzyć młodej parze. - Jeśli Pan domu nie zbuduje, próżno trudzą się robotnicy - powiedział państwu młodym. Młody mężczyzna był pod wrażeniem tych słów i powiedział, że zrozumiał, jakie konsekwencje rodzą one dla małżeństwa. Jego narzeczona była uprzejma, lecz później powiedziała mu: - Och, wielebny musiał nam to wszystko powiedzieć. Na tym polega jego praca. Po ślubie chłopcu z prowincji nadal dobrze się wiodło. Często przesyłał dary pieniężne dla swojego ojczystego kościoła, a jego członkowie w końcu umieścili w kaplicy tabliczkę z brązu na jego cześć. Jednak nieustanne starania żony, by odnieść sukces w kręgach towarzyskich, zaczęły mu zachodzić za skórę. Pewnej nocy, gdy wrócili do domu o trzeciej nad ranem, mieli poważną, drastyczną sprzeczkę. - Precz z moich oczu, ty wsiowy, powtarzający amen, baptysto! - krzyczała. - Jesteś nikim i nigdy nie będziesz kimś! - Tak przynajmniej zacytował ją jej mąż, gdy przyszedł ze mną porozmawiać. - Normanie, gdy osiągnąłem wielki sukces, sądziłem, że od tej pory wszystko będzie wspaniałe - powiedział. - Jednak jest zupełnie na odwrót niż myślałem. To wszystko jest obrzydliwe. Opadł na krzesło stojące przy moim biurku i zaczął bezmyślnie wpatrywać się w swoje buty. Później wyznał mi, że pomimo postawy swojej żony nie może nic na to poradzić, po prostu kocha tę dziewczynę. - Wiem, że w jej wnętrzu kryje się prawdziwy anioł. Przypuszczam, że ona stara się go w sobie zwalczyć. - Całkiem bystra uwaga - powiedziałem. Dodałem też: - Być może to samo dałoby się powiedzieć o nas wszystkich. Wszyscy albo zwalczamy, albo ignorujemy lepsze anioły kryjące się w naszej naturze. Wtedy podałem mu receptę na sukces Freda Browna: "Sprawy mogą wyglądać źle, ale..." - Hm - mruknął. - Myślisz, że powinienem poszukać alternatywnego rozwiązania? - Naturalnie - odparłem. - Ono na pewno istnieje. - Cóż jednak mogę zrobić? - dopytywał się. - Podaj mi kilka przykładów. Szybko postarałem się znaleźć właściwe słowa dla tego inteligentnego mężczyzny, któremu jego sukces utrudnił życie. Następnie dałem mu następujące rady: 1. Przestań traktować priorytetowo wyłącznie siebie. 2. Zrezygnuj z uznawania wielkości za główny cel swojego życia. 3. Myśl pozytywnie o swojej żonie i wyobrażaj ją sobie jako cudowną osobę, którą się stanie. 4. Nigdy nie wdawaj się z nią w sprzeczki, nawet jeśli cię sprowokuje. 5. Módl się za nią we dnie i w nocy. 6. Traktuj ją zwyczajnie, lecz okazuj jej również szacunek i trochę kurtuazji. Bądź jednak ostrożny w sposobie, w jaki będziesz to czynił - bądź wobec niej szczery. Współczesne kobiety bardzo łatwo wyczuwają sztuczność. 7. Razem zaangażujcie się w jakąś formę działalności charytatywnej, np. pracę wśród bezdomnych czy bezrobotnych. 8. Kiedy będziesz czuł, że ona jest gotowa, a będzie, jeśli ty będziesz wiernie przestrzegał poprzednich wskazówek, poproś, by pomodliła się z tobą na głos - to bardzo podnosi na duchu. 9. Stwórzcie tradycję wspólnego chodzenia do kościoła, jeśli ona będzie tego chciała. Jeśli się zgodzi, możecie usiąść wszędzie, tylko nie w rzędzie "miliarda dolarów". 10. Starajcie się rozumieć nawzajem. Stanie się to możliwe, gdy będziecie czytali Ewangelię i wspólnie odkrywali Boga. Wtedy naprawdę wam się uda. Gdy wypisywałem poszczególne punkty, oczekiwałem, że je odrzuci - potraktuje jako mające głęboki sens, lecz niepraktyczne. Nie zrobił tego, słuchał w milczeniu. - Proszę, zapisz to wszystko. Jak ty to nazwałeś, "recepta"? - powiedział. - Przepiszę to sobie. Zrobiłem, o co prosił, a on umieścił karteczkę w wewnętrznej kieszeni kurtki. - Będę ją nosił na sercu - powiedział. - Naprawdę to zrobię, Normanie. Jakiś czas później na własne oczy widziałem rezultaty. Jechałem z miasta na moją farmę, gdy na polnej drodze, biegnącej obok popularnej restauracji utrzymanej w staroamerykańskim stylu zauważyłem tych dwoje spacerujących i trzymających się za ręce. Byli tak sobą pochłonięci, że minąłem ich nie naciskając klaksonu - nie chciałem im przerywać. Oczywiście mąż podjął poważne postanowienie, by poszukać twórczych rozwiązań dla ich psującego się małżeństwa. W rezultacie obydwoje stali się ludźmi szczęśliwymi, osiągnęli to przez "wydostanie się ze swojej skorupy" i pozwolenie, by ujawniły się ich "anioły". Wierzę w to, że w każdym mężczyźnie i kobiecie kryje się lepsza, silniejsza i bardziej atrakcyjna osoba, niż się to wydaje na zewnątrz. Jeśli tylko będziemy na tyle mądrzy, by pozwolić tej superosobie przejąć nad nami kontrolę, nie będziemy się już dłużej czuli wewnętrznie puści. Przeciwnie, staniemy się bardziej pełni życia niż kiedykolwiek dotąd. "Wszystko to są obiecanki cacanki", może ktoś powiedzieć. "Łatwo to mówić, lecz trudno zrobić." Pozwólcie, że opowiem wam o znanym przemysłowcu, który przyszedł do mojego biura. Pewnego ranka znalazłem jego nazwisko w notatniku z terminami spotkań. Nigdy nie zetknęliśmy się i byłem zaskoczony, że chciał się ze mną zobaczyć. Nawet nie podejrzewałem, że o mnie słyszał. Nie przypuszczałem też, że może być potencjalnym wyznawcą mojej życiowej filozofii: "Sprawy mogą wyglądać źle, ale..." Lecz gdy tylko usiadł na krześle wiedziałem, że nie jest szczęśliwy. Od razu przeszedł do rzeczy. Powiedział, że wychował się na farmie, a jego rodziców nazywano konserwatystami w dawnym stylu - byli prezbiterianami starej szkoły, wierzyli w naukę o predestynacji. Było jasne, że kochał i szanował swoich rodziców, powiedział bowiem: - Oni byli solą tej ziemi, mieli prawdziwą siłę charakteru i gorące uczucia. Nigdy nie odszedłem od tego, czego mnie nauczyli. Właściwie powinienem był powiedzieć, że nigdy nie chciałem odejść. Zrobił przerwę, chwilę patrzył przez okno, i powiedział coś smutnego: - A jednak nie jestem takim mężczyzną, jakim był mój ojciec. Oboje, on i mama, są teraz w niebie. Na jego twarzy pojawił się wyraz tak głębokiego smutku, że mogłem naprawdę zobaczyć nieszczęście tego człowieka. Nadal jednak zastanawiałem się, w jakim celu chciał się ze mną spotkać. Zwrócił się ku mnie. - Wiem, że nie jest pan prezbiterianinem, lecz to, co wiem o panu, przekonało mnie, że może mi pan udzielić mądrej rady. - W granicach mojej wiedzy; zawsze starałem się pomagać ludziom. Kierowałem się przy tym zdrowym rozsądkiem i zasadami nauki chrześcijańskiej. Nawiasem mówiąc, uważam te dwie rzeczy za jedno i to samo. Pokiwał głową, a następnie zapytał: - Czy zatem powiedziałby pan, że przyszedłem na świat tylko po to, by przez całe życie być biznesmenem i dodatkowo zajmować się grą na giełdzie? Po zadaniu tego zdumiewającego i nieoczekiwanego pytania odchylił się do tyłu, tak jakby mówił: "To wszystko. W końcu to z siebie wydusiłem." Uśmiechnął się smutno. - Ma pan ciężki kawałek chleba, doktorze Peale. Musi się pan męczyć z takimi facetami, jak ja. - Przeciwnie - odparłem. - Pracuję w czymś, co można by nazwać ludzkim biznesem, i jest to bardzo ekscytujące zajęcie. Ludzie kryją w sobie wielkie możliwości sukcesu, szczęścia i kreatywności. Właśnie dlatego jest dla mnie szczególnym przywilejem, że mogę rozmawiać z panem, mam bowiem wrażenie, że jest pan młodym człowiekiem o wyjątkowych zdolnościach, który w swoim życiu osiągnął wielki sukces. - I właśnie w tym się pan myli - sprzeciwił się. - Nawet jako członek radykalnych ruchów studenckich w latach sześćdziesiątych nigdy nie miałem tego wszystkiego. W środku byłem zawsze prezbiterianinem w starym stylu i tak naprawdę wcale nie miałem do tego serca. Opowiedział mi o swojej "przypadkowej karierze", w trakcie której prawie wszystko się udało, i o tym, że teraz jest jednym z głównych dyrektorów i że świetnie mu idzie na giełdzie. - Mój główny problem, doktorze Peale, polega na tym, że tak zwany sukces nie daje mi szczęścia - powiedział. Popatrzyłem na niego ze zrozumieniem. - Chodzi panu o to, że pomimo tych wszystkich osiągnięć czuje się pan pusty w środku? Siedział w milczeniu, najwyraźniej zastanawiał się. Następnie powiedział: - Chyba trafił pan w sedno. Na zewnątrz udawałem, że wszystko jest w porządku, lecz wewnątrz niczego nie czułem. Widzi pan, mój ojciec był dobrym farmerem. On miał to na zewnątrz i wewnątrz. Był szczęśliwym człowiekiem. Mogłem mu powiedzieć, że idealizuje swojego ojca. - Co takiego miał twój ojciec, co czyniło go tak szczęśliwym? - zapytałem. Siedział w milczeniu, zastanawiając się. Podobało mi się to, że zastanawiał się nad każdym pytaniem, zanim udzielił odpowiedzi. Prawdopodobnie właśnie dlatego odniósł taki sukces. - Przypuszczam, że był to silny charakter - zadumał się. - Miałem wrażenie, że zawsze nad sobą panował. Przeciwności w postaci pogody czy zmian cen płodów rolnych nigdy nie wytrącały go z równowagi. - Prawdziwy człowiek - zauważyłem. - Był nim, to pewne - zgodził się. A następnie, jak to się często dzieje, gdy ktoś się relaksuje i pozwala, aby prawda trafiła do domu, sam znalazł odpowiedź na swój problem. - Teraz to widzę, to oczywiste. Był taki, jaki był, z powodu swojej silnej wiary. Miał prawdziwą wiarę, którą żył każdego dnia. Teraz wszystko łączy się w spójną całość. - Jego głos i wyraz twarzy rozjaśniły się. - Przypuszczam, że muszę doprowadzić do porządku sprawę mojej własnej wiary. - Powiedziałeś to lepiej, niż sam mógłbym to ująć - odparłem. - Pamiętaj, Pan Bóg będzie cię prowadził, jeśli Go o to poprosisz; będzie cię pewnie prowadził, gdy będziesz wierzył i ufał. Lecz nie zapominaj, że On nam zaufał, udzielając wolnej woli. Możemy żyć godnie albo nie, według naszego wyboru. - Tak, w szczurzym wyścigu do osiągnięcia sukcesu pozwoliłem, aby wiara zniknęła z mojego życia. Różnica między nami polega na tym, że ojciec w dobrych i złych chwilach trwał w swojej wierze. Dziękuję panu, doktorze Peale - powiedział wstając i zmierzając do wyjścia. - Dał mi pan to, po co przyszedłem. - Nie, to ty sam znalazłeś odpowiedź - odparłem. - Nie dziwię się, że odniosłeś taki sukces w biznesie i na giełdzie. Analizujesz fakty, a potem na ich podstawie działasz. Już w drzwiach odwrócił się. - Wiesz. Lubię cię. - Dziękuję - odpowiedziałem. - Ja również cię lubię. Lecz jeszcze ważniejsze jest to, że zwyciężyłeś, a twoi rodzice są z ciebie dumni - dodałem. Zatrzymał się. - Są? - zapytał zdumiony. Pomyślał przez chwilę. - To prawda - uśmiechnął się. - Wierzę w to również. Wyciągniemy wartościowe wnioski z tych przykładów, jeśli będziemy pamiętali o podstawowych zasadach: * Nie popadaj w desperację. Wiele sukcesów wyrosło z tego, co początkowo wydawało się porażką. * Zawsze pamiętaj o swoich aktywach i możliwościach. * Nie zapominaj o mocy krótkiego trzyliterowego słowa: "ale". 11) 21) 31) 41. l1.1.1.1.1.1 rI.A.1.a Rozdział 6 Wyjdź poza siebie Chociaż może się to wydać dziwne, osobą, która najbardziej przeszkadza ci w prowadzeniu pełnego, szczęśliwego i uwieńczonego sukcesem życia, jesteś ty sam. Tak, właśnie ty! Dlatego naprawdę mądry jest ten człowiek, który traktuje samego siebie jak swoje najcenniejsze aktywa. Pamiętaj, że możesz być swoim największym przyjacielem lub największym wrogiem. Możesz być dla siebie źródłem zmartwień lub lekarstwem na kłopoty. Dlatego, jeśli czujesz się wewnętrznie pusty, a wielu ludzi doświadcza takiego stanu, uwolnij się od samego siebie, jest to bowiem pierwszy krok w kierunku pełnego życia. Rozpocznij od wyjścia poza siebie. Sposób dokonania tego może być całkiem prosty, na przykład udzielenie pomocy osobie, którą napotkasz. Przypuśćmy, że czytasz tę książkę lecąc samolotem, a osoba siedząca po drugiej stronie przejścia zbyt głośno mówi. Twój towarzysz podróży sprawia wrażenie mądrali - człowieka, który myśli, że zjadł wszystkie rozumy. Im dłużej mówi, tym bardziej cię irytuje. Gdy jesteście w połowie drogi, odkrywasz, że z całego serca nienawidzisz tego mężczyzny, mimo że wcale go nie znasz. Kiedyś przeżyłem taką przygodę. Ten człowiek miał zgrzytliwy, przenikliwy głos, wydający różnego rodzaju dźwięki, i bez przerwy rozmawiał z mężczyzną siedzącym obok niego. W końcu jego towarzysz zniknął - przypuszczam, że znalazł wolne miejsce w innej części samolotu. Zauważyłem to i wstałem, by rozprostować kości. Jednak tak naprawdę chciałem się bliżej przyjrzeć temu dziwakowi, którego bezustanne paplanie działało mi na nerwy. Z każdą chwilą moja niechęć do niego rosła. Gdy szedłem między fotelami, zatrzymał mnie mówiąc: - Hej! Twoja twarz kogoś mi przypomina! "Ojej", pomyślałem sobie, "no i masz, czego chciałeś". - Wszyscy czasami spotykamy ludzi, którzy kogoś nam przypominają - odparłem nieco rozdrażniony. Gdy pośpiesznie zbierałem się do odejścia, chwycił mnie za rękaw. - Ja jednak jestem pewien, że cię znam - upierał się. - Ach, już sobie przypominam. Widziałem pańskie zdjęcie na okładce książki, którą czytałem. Pan jest doktor Peale. Proszę usiąść na chwilę. Potwierdziłem moją tożsamość i niechętnie usiadłem na miejscu zwolnionym przez człowieka, który przesiadł się do innej części samolotu. A później moje |nemezis wprawiło mnie w zaskoczenie. Zamiast kontynuować swoje nieprzerwane paplanie, odwrócił się w moją stronę i powiedział przyciszonym głosem: - To los musiał pana do mnie posłać. - Dlaczego tak sądzisz? - odparłem skonsternowany. Nie odpowiedział mi, lecz wyglądał przez okno. Kiedy odwrócił się do mnie, w jego oczach ujrzałem łzy. Złamanym, zachrypłym głosem opowiedział mi tragedię pewnej rodziny z jego rodzinnego miasta, do którego właśnie leciał. Moje serce napełniło się współczuciem. Okazało się, że mogłem być dla niego źródłem pocieszenia i dać mu kilka słów otuchy. Gdy samolot wylądował i podnieśliśmy się do wyjścia, chwycił moją dłoń mówiąc: - Dziękuję, panu, doktorze Peale, że okazał mi pan tyle troski i dodał mi odwagi do wytrwania. Później zdałem sobie sprawę, że jego głośna, nieprzerwana paplanina była przykrywką dla jego prawdziwych uczuć, formą gwizdania w ciemności. Było to jeszcze jedno doświadczenie, które nauczyło mnie, aby być ostrożnym i nie osądzać innych. Nauczyłem się pamiętać, że każdy człowiek niesie własny ciężar smutku. Przekonasz się, że życie nigdy nie będzie puste, jeśli wyjdziesz poza siebie i skorzystasz z licznych okazji pomagania innym w ich zmaganiach. Martha była sekretarką w dużej firmie ubezpieczeniowej. Pewnego dnia jej szef wrócił z podróży służbowej. Po wejściu do biura zatrzymał się przy biurku Marthy. - Martha, myślałem, przed wyjazdem prosiłem cię, abyś włożyła teczkę z danymi na temat Holdenów do mojej aktówki - krzyknął. - Czy wiesz, jak czułem się zakłopotany nie mogąc jej znaleźć, gdy wczoraj się z nimi spotkałem. Na jej twarzy pojawiły się rumieńce. Wiedziała, że wszyscy w biurze na nią patrzą. - Bardzo mi przykro, panie Jones. Byłam pewna, że włożyłam te dokumenty do pańskiej teczki. Jones bez słowa wpadł do swojego gabinetu. Martha usiadła starając się pokonać uczucie zranienia i upokorzenia. Czuła, jak narasta w niej gniew. Nagle potrząsnęła głową i wzięła głęboki oddech. Nadludzkim wysiłkiem woli przeniosła punkt skupienia myśli ze swojej zranionej dumy na pana Jonesa i jego problemy. Rodzina Jonesa była w bardzo kiepskim stanie, a jego syn był poważnie chory. Kiedy następnym razem rozmawiała z szefem, mogła robić to z całkowitym opanowaniem. Kilka dni później pan Jones przeprosił ją. Okazało się, że teczka była w jego neseserze, ukryta za jakimiś papierami. Kiedy ten młody człowiek przyszedł do mnie po poradę mówiąc, że czuje się wewnętrznie pusty i nieszczęśliwy, zasugerowałem, aby pomyślał o tym, jak może pomagać innym ludziom. Uśmiechnął się drwiąco i potrząsnął głową. - Doktorze Peale, nie jestem duchownym. Jestem zwykłym programistą komputerowym. Nie mam zielonego pojęcia o pomaganiu innym. - Wiesz o tym więcej niż sądzisz - zaprotestowałem. - Jako istota ludzka masz w sobie naturalne współczucie. Musisz tylko pozwolić, aby się ujawniło, gdy będziesz przebywał z kimś, kto ma problemy. Jeśli tak postąpisz, będziesz człowiekiem szczęśliwszym. Właściwie to twój obowiązek, by tak postępować, szczególnie wtedy, gdy czujesz się wewnętrznie pusty i nieszczęśliwy. Dla własnego dobra zrób to, co mówię, a gwarantuję, że twoje smutne uczucia osłabną, a w końcu całkiem znikną. Stanie się tak, gdy mniej będziesz myślał o sobie, a więcej o ludziach, którzy żyją wokół ciebie. Ronald Reagan zawsze sprawiał na mnie wrażenie szczęśliwego człowieka. Cieszył się powszechnym poparciem, mimo że jako prezydent musiał podejmować kontrowersyjne decyzje. Lubili go zarówno demokraci, jak i republikanie, on bowiem naprawdę troszczył się o innych ludzi. Mimo że był obciążony trudnymi decyzjami i obowiązkami swojego urzędu, nigdy nie przestał myśleć o innych. Podam jeden przykład. Trzydziestego pierwszego maja, w dniu moich urodzin, w naszym nowojorskim mieszkaniu zadzwonił telefon. Podniosłem słuchawkę i usłyszałem ten dobrze znany, lekko zachrypnięty głos wypowiadający słowa: "Dzień dobry, Normanie, mówi Ronald Reagan. Życzę ci wszystkiego najlepszego w dniu twoich urodzin. Niech cię Bóg błogosławi". Byłem pełen podziwu, że prezydent, być może najbardziej zajęty człowiek na świecie, nie tylko o mnie pomyślał, lecz zadał sobie trud zadzwonienia do mnie. Uznałem, że to właśnie postawa troski o innych była jedynym wytłumaczeniem jego szczęśliwego usposobienia. Swoim postępowaniem Ronald Reagan zawsze okazywał innym zainteresowanie, troskę i uprzejmość. Senator Bob Dole powiedział mi kiedyś: - Pewnego razu prezydent Reagan zadzwonił do mnie: "Czy mogę coś dla ciebie zrobić?". "Tak. Może pan zadzwonić do mojej matki w Russell, w stanie Kansas. Leży chora w szpitalu i jestem pewien, że telefon od pana sprawi jej wielką radość". Senator Dole opowiadał: - Zadzwonił do niej w ciągu następnej godziny. Wierzę, że naprawdę wielcy ludzie mają tak niezwykłe życie, ponieważ w większości przypadków jest w nich głęboko zakorzeniony nawyk, by zawsze myśleć o innych ludziach i okazywać im uprzejmość. Przypominam sobie, jak byłem kiedyś w Gabinecie Owalnym w Białym Domu razem z Harrym Trumanem, innym znanym prezydentem. Odbywało się właśnie spotkanie jakiegoś komitetu społecznego. Gdy wychodziliśmy, prezydent Truman podawał każdemu rękę i pytał swym nieoficjalnym, nosowym akcentem mieszkańca Missouri: - Czy mogę coś dla ciebie zrobić osobiście? Zebrałem się na odwagę, wyrwałem kartkę z notatnika, który miałem przy sobie, i powiedziałem: - Panie prezydencie, mam małą córeczkę imieniem Margaret. Bardzo pana podziwia i czułaby się zaszczycona, gdyby złożył pan dla niej swój autograf. Prezydent wziął kartkę i popatrzył na nią z namysłem, w jego okularach odbijały się promienie słońca. Była to zwyczajna kartka w linie, najtańszy rodzaj papieru. - Doktorze Peale - powiedział z uśmiechem. - Chyba nie oczekuje pan, że prezydent Stanów Zjednoczonych da swój autograf na takim tanim papierze. Zatrzymał nas w swoim gabinecie, ignorując wszystkich niecierpliwych, czcigodnych interesantów oczekujących w przedpokoju. Otwierał szuflady swojego biurka mrucząc pod nosem: - Gdzie są kartki ze znakiem Białego Domu przeznaczone na bardzo szczególne okazje? Czułem się zakłopotany, że sprawiłem mu tyle zachodu, lecz później inni członkowie komitetu mówili mi, że byli pod wrażeniem jego troski i uprzejmości. W końcu udało mu się znaleźć te kartki i na jednej z nich napisał: "Dla Margaret Peale od jej przyjaciela Harry'ego Trumana". Podziękowałem prezydentowi. - Och, zrobiłbym wszystko dla małej dziewczynki czy chłopca - powiedział z uśmiechem. Później, jak dumny ojciec, dodał: - Sam mam córkę o imieniu Margaret. Nie wierzę, by ktoś uważał Harry'ego Trumana i Ronalda Reagana za ludzi doświadczających poczucia wewnętrznej pustki czy nieszczęśliwych. Każdy z nich miał zdolność zapomnienia o sobie i myślenia o innych, w sposób okazujący im troskę i akceptację. Najlepszym lekarstwem na poczucie wewnętrznej pustki jest zatem takie myślenie i działanie, które wyraża troskę o bliźniego, szczególnie zaś o tych, którzy mają problemy. Zdaję sobie sprawę, że te słowa mogą się wydać bardzo proste, jak lekcja szkoły niedzielnej. Nie bądźmy jednak kompletnymi głupcami i nie zapominajmy o nich tylko dlatego, że są takie proste. Zastosujmy próbę ogniową, by się przekonać, czy metoda ta jest naprawdę skuteczna. A jeśli okaże się skuteczna, to cóż z tego, że jest prosta? Potrzebujesz czegoś, co usunie poczucie pustki i zniechęcenia, skłaniające nas do mówienia "na co to wszystko". Troska o innych - jeśli chcesz, nazwij ją miłością - wypełni znaczeniem i szczęściem to miejsce, w którym teraz jest wielka pustka. Pamiętam dzień, w którym udałem się na czwartkowy lunch do naszego klubu rotariańskiego w Nowym Jorku. Usiadłem obok mężczyzny, który przedstawił się jako rotarianin z innego miasta. Nawiązaliśmy zwyczajną rozmowę, lecz po pewnym czasie odniosłem wrażenie, że mój rozmówca, Joe ma poważne kłopoty. Nie powiedział mi o tym, lecz jeśli jesteśmy wrażliwi na ludzkie uczucia, rozpoznamy smutek i niepokój. W końcu delikatnie dałem do zrozumienia, że wyczuwam, iż coś go trapi, i powiedziałem: - Czy mogę jakoś panu pomóc? Joe westchnął ciężko, przez moment patrzył na swój talerz, a później spojrzał mi w oczy. - Po czym poznałeś, że mam poważne zmartwienie? - Och, po prostu to wyczułem - odparłem. - Wiesz, sądzę, że dam sobie z tym radę - powiedział starając się odsunąć ten bolesny temat. - To ładnie z twojej strony, że proponujesz mi pomoc. Dzisiaj wiem, że wielu ludzi tak postępuje, gdy starasz się im pomóc. Czują się tym skrępowani, nie chcą sprawiać innym kłopotu, grzecznie proszą, aby zostawić ich w spokoju. Jednak jeśli poważnie myślisz, by im pomóc, nie powinieneś przejmować się tego rodzaju odprawą - ludzie będą ci za to później wdzięczni. - Widzisz tego człowieka - powiedziałem wskazując mężczyznę siedzącego w drugiej części pokoju. - Chcę, abyś go poznał, to wspaniały facet. Będziesz mi wdzięczny za tę znajomość. Mężczyzna, na którego wskazałem, George, był z pokolenia wyżu demograficznego; szybko zajął jedną z czołowych pozycji w swojej branży. Miał piękny dom w Westchester, prowadził (właściwie powinienem powiedzieć, że robił to jego szofer) rolls-royca. Był jeszcze czterdziestolatkiem. Znaliśmy się od kilku lat i George był zawsze wobec mnie szczery i otwarty, chyba dlatego, że potrafiłem mu pomóc i nigdy nie plotkowałem na jego temat. Dlatego, gdy sześć miesięcy temu składałem George'owi gratulacje z powodu zdobycia jakiegoś wyróżnienia czy pucharu, potrząsnął przecząco głową: - Normanie, to wszystko jest guzik warte, teraz, gdy tak źle układają się sprawy w moim domu. Tak bardzo zaangażowałem się w robienie interesów, że nie tylko zaniedbałem moją żonę i dzieci, lecz stałem się dla nich naprawdę podły. Joan chce separacji. - Wziął głęboki oddech. - Sądziłem, że jeśli uda mi się zarobić duże pieniądze, ja i moja rodzina będziemy szczęśliwi, lecz teraz jestem człowiekiem godnym litości. W moim wnętrzu jest prawdziwa pustka. - Popatrzył na mnie smutno. - Potrzebuję pomocy. Spotkaliśmy się kilka razy i George zaczął się uczyć, jak uporządkować swoje życiowe priorytety, co to znaczy umieścić wiarę na pierwszym miejscu, następnie rodzinę, własną firmę i firmy innych. Gdy spotkaliśmy się podczas tego lunchu w klubie rotariańskim, George nadal pracował nad naprawieniem swojego życia, lecz ja już wiedziałem, że mu się uda. Po lunchu zapoznałem tych dwóch mężczyzn ze sobą, najpierw jednak na stronie powiedziałem Georgeowi: - Słuchaj, ten człowiek potrzebuje pomocy. Może okazana mu pomoc także i tobie dobrze zrobi. George spojrzał na mnie zdumiony: - Skąd ci przyszło do głowy, że ja mogę mu pomóc? - Wiem, że możesz - odparłem. Wzruszył ramionami, a następnie zwrócił się do mojego partnera, który o kilka kroków dalej czekał, by go poznać. Ci dwaj od razu przypadli sobie do gustu. Zauważyłem, że osoby z problemami zwykle świetnie się rozumieją. W tym właśnie tkwi jeden z sekretów powodzenia klubu anonimowych alkoholików. Bill Wilson, który był jednym ze współzałożycieli tej organizacji, powiedział mi kiedyś, że alkoholikowi może pomóc tylko inny alkoholik. Joe otworzył się przed George'em i powiedział mu, że przyjechał do Nowego Jorku, ponieważ jego syn, Sam, znalazł się w więzieniu za kradzież samochodu. Zaplątał się też w jakąś antyspołeczną działalność (stało się to w okresie buntu młodych, w latach sześćdziesiątych, a jego syn tkwił w tym wszystkim po uszy). George chciał poznać tego chłopca i poszedł razem z Joe do więzienia. Polubił tego młodego mężczyznę i dostrzegł w nim duże możliwości. Wystąpił z prośbą o warunkowe zwolnienie i zgodził się zostać jego kuratorem wraz z innym członkiem klubu rotariańskiego. Z entuzjazmem poświęcił się pracy nad resocjalizacją chłopca. Zadanie to zabierało dużo czasu George'owi, lecz powiedział mi, że trud ten sprawiał mu radość. Oczywiście, wychodził poza siebie pomagając synowi Joe'ego. Dzięki temu George odkrył, że udało mu się lepiej uporządkować własne życie, zaczął okazywać więcej troski o swoją rodzinę i w konsekwencji w jego małżeństwie poprawiło się. Znalazł wielką duchową pomoc w kościele katolickim, do którego uczęszczał, lecz o którym zapomniał prowadząc swoje aktywne życie. Pomagając temu młodemu człowiekowi George zauważył, że sam stał się człowiekiem skoncentrowanym i odznaczającym się wewnętrznym ładem. Na nowo odkrył sens życia, czego rezultatem było uczucie zadowolenia. A co się stało z synem Joe'ego? Gdy opisuję tę historię, jest grudzień, tuż po okresie świąt Bożego Narodzenia. Jedna z kartek, które otrzymałem, jest właśnie od niego. Sam, ten niegdysiejszy buntownik i złodziej samochodów, jest teraz szanowanym i lubianym przez ludzi luterańskim duchownym. I co o tym powiecie? - katolik wychowuje luterańskiego duchownego i odnajduje siebie w trakcie tego procesu. Modelka Sue Miller w wieku trzydziestu siedmiu lat dowiedziała się, że ma raka sutka, i poddała się operacji usunięcia piersi. Przez kilka lat po operacji żyła jak pustelnik. Była w zbyt głębokiej depresji, by wychodzić poza własny dom. Pewnego dnia namówiono ją do wzięcia udziału w pokazie mody. Jej ubrania - w tym pidżamy i kostiumy kąpielowe - miały być pokazywane przez kobiety, które przeszły operację usunięcia piersi. Sue tak opisuje swoje przeżycia podczas pokazu: "Zaczęłam wyczuwać działanie uzdrawiającej mocy. Te z nas, które były modelkami, odczuwały ekscytujący przypływ pewności siebie. Ludzie na widowni zaczęli rozumieć, z pewnym zdziwieniem, że rak piersi nie musi być końcem dobrego, szczęśliwego życia". Pokaz odniósł tak wielki sukces, że Sue rozbudowała go i przeprowadziła w wielu miejsca. Przemieniła go w doroczną galę pod nazwą "A Day of Caring" (Dzień troski). Jednak jeszcze ważniejsze jest, że gdy Sue odzyskała pewność siebie i szacunek dla własnej osoby, zaczęła coraz częściej wychodzić ku innym ludziom. Pomagała w realizacji programu indywidualnej opieki i wsparcia dla każdej kobiety, która trafiała do miejscowego szpitala na operację usunięcia piersi, a nawet uzyskała na uniwersytecie stopień naukowy w dziedzinie związanej ze zdrowiem, by być jeszcze bardziej pomocną. Ponieważ w tak dramatycznym punkcie własnego życia - gdy była fizycznie i psychicznie zniszczona - wyszła poza siebie i zaangażowała się w rozwiązywanie problemów innych, Sue Miller znalazła więcej sensu w życiu, niż widziała go do tej pory. "Może ci się wydawać, że nie masz dość wewnętrznej siły, by poradzić sobie z problemami, lecz naprawdę ją posiadasz", pisze Sue. Carol Sasaski, ofiara gwałtu, uciekła z domu w wieku trzynastu lat. W wieku osiemnastu lat przeszła psychiczne załamanie po tym, jak została w brutalny sposób zgwałcona. Gdy była dwudziestolatką, została zupełnie sama. Była w ciąży, nie miała pieniędzy i była przerażona. Po narodzinach syna utrzymywała się z zasiłku społecznego, lecz nigdy nie przestała marzyć o lepszym życiu dla siebie i swojego dziecka. Wiedziała, że sposobem wydostania się z ubóstwa było skończenie studiów i zdobycie dobrze płatnej pracy. Carol musiała najpierw uzyskać świadectwo dojrzałości w swojej szkole średniej. Następnym krokiem była wyższa uczelnia. Rozmawiała z agencją opieki społecznej na temat sfinansowania części kosztów nauki, z kasą pożyczkową dla studentów i funduszem przyznającym granty na uczelni. Skończyła studia. Potem znalazła tani dom do wynajęcia, tanie przedszkole dla dziecka. Podejmowała się różnych prac i w końcu wyrwała się z tego etapu życia na zasiłku opieki społecznej. "Po raz pierwszy w życiu czułam, że mam kontrolę nad własnym życiem - powiedziała. Zrozumiała, że skoro ona mogła zajść tak daleko, mogą tego dokonać również inne matki żyjące z pomocy opieki społecznej. Carol postanowiła nauczyć kobiety żyjące na zasiłku tego, co sama wiedziała. Dzisiaj Carol ma trzydzieści trzy lata i ponad dwadzieścia tysięcy ludzi uczestniczy w założonej przez nią sieci samopomocy H O M E (Helping Ourselves Means Education - Pomagamy sobie poprzez edukację) - organizacji oddanej wspieraniu biednych w uczynieniu pierwszego kroku do uzyskania finansowej niezależności. Czyż nie jest zdumiewające, że każda osoba, niezależnie od tego, jak bardzo przygnieciona własnymi problemami, potrafi stwarzać i uwalniać dynamiczne siły, które mogą przemienić porażkę w sukces? Zdolność powstania po upadku i umiejętność walczenia z każdą przeciwnością losu pozwoliły Carol Sasaski przejść przez trudny kryzys. Nie zgodziła się na pozycję przegranej. Dzisiaj te same umiejętności przezwyciężania samego siebie motywują Carol do pokazywania innym, jak mogą zrealizować własne cele. Opowiem teraz o innej osobie, która była jedną z najbardziej niezapomnianych postaci, jakie znałem w moim życiu. Człowiek ten stale żył poza granicami własnego życia. Nazywał się Hugh M. Tilroe i był dziekanem jednego z wydziałów Syracuse University. Hugh był potężnie zbudowanym mężczyzną, wielkie było też jego współczucie dla innych. Był tak męski, że powiedzenie, iż był pełen miłości, wydaje się zbyt miękkim określeniem jego wywierającej silne wrażenie osobowości. Lecz on rzeczywiście taki był. Hugh był znakomitym mówcą, tak świetnym, że nawet podejmowano inicjatywy, by został wybrany do Kongresu, lecz on wolał być nauczycielem młodzieży. W końcu jednak znalazł się w łóżku z powodu wylewu. Gdy poszedłem go odwiedzić, przykutego do łóżka, ujrzałem tego olbrzymiego mężczyznę sparaliżowanego i usłyszałem jego zniekształconą mowę. Udało mu się powiedzieć mi, że miał wygłosić odczyt na rozpoczęcie nowego roku szkolnego w pewnej szkole średniej, w Pensylwanii. - Nie mogę tam pojechać - powiedział ze smutkiem. - Nie mogę już więcej polować - Hugh był wielkim myśliwym - nie mogę więcej chodzić na ryby ani przemawiać. Później wracając do siebie powiedział: - Zwyciężę to, zwyciężę, Boże pomóż mi. Wtedy też poprosił, bym go zastąpił i przemawiał na uroczystości rozpoczęcia roku szkolnego. W pierwszej chwili sprzeciwiłem się mu. - Nikt nie może zastąpić Hugh Tilroe'a - powiedziałem. Uniósł się na łóżku i położył swoją słabą dłoń na mojej. - Norman, jedź tam i powiedz tym młodym ludziom, że mają w sobie dość siły, by przezwyciężyć w życiu wszystkie przeszkody, powiedz im to ode mnie. Wstrzymując łzy odparłem, że to zrobię. Później poszedłem do Walnut Park, parku znajdującego się naprzeciw domu profesora Tilroe'a, i płakałem nad tym, że silny mężczyzna zwalił się jak wielkie drzewo. I tak jak to czynią wielkie zwalone drzewa, pozostawił po sobie wielkie puste miejsce na niebie. Gdy wspominam profesora Tilroe'a, myślę o tym, co zrobił dla pewnego wiejskiego kaznodziei, który przeżył głęboki kryzys wiele lat temu. Duchowny ten poślubił piękną młodą kobietę, którą ubóstwiał. Była dla niego ucieleśnieniem doskonałości. Miała jednak pewną fatalną skazę. Inni byli tego świadomi, lecz dla jej męża była zawsze czysta i niewinna. Zawsze powtarzał, że nie jest dla niej wystarczająco dobry, że chyba los wybrał ją dla niego. Jednak pewnego dnia, gdy wrócił do domu, odkrył, że odeszła. W końcu znalazł liścik. "Najdroższy, odchodzę z (tutaj wymieniła nazwisko mężczyzny o podejrzanej reputacji - niektórzy ludzie wiedzieli, że się z nim spotyka). Jesteś najlepszym mężczyzną na świecie, jesteś świętym. Jesteś doskonałym uosobieniem dobroci. Chciałam być dobra, lecz siedzi we mnie diabeł. Nie mogę znieść twojej dobroci i muszę cię opuścić. Spróbuj mi przebaczyć. Na swój własny, nędzny sposób kocham cię. Helen." Mężczyzna był oszołomiony i załamany. Ukrył głowę w dłoniach. Później zdesperowany zaczął chodzić po pokoju. Dostrzegł telefon. Zlodowaciałymi palcami znalazł numer w książce telefonicznej i wykręcił go. Usłyszał w słuchawce silny głos profesora Tilroe'a. Mężczyzna chciał mówić, lecz głos zamienił się w szloch. Tilroe czekał, powtarzając: "Jestem". W końcu duchowny wydusił z siebie, co się stało. Tilroe zachowywał się jak biznesmen. - Zostań tam, już do ciebie jadę - powiedział. - Przyjeżdżam, zrozumiałeś, co mówię? - Znajdował się o pięćdziesiąt mil od niego, mieszkał w północnej części stanu Nowy Jork. Była zima, a warunki na drogach były bardzo trudne. Po dwóch godzinach Tilroe przyjechał na miejsce i powiedział: - Pakuj się. Wyjeżdżamy. Posadził go na miejscu obok siebie i jechał z powrotem, w ulewnym deszczu, po drogach, którymi przybył. Duchowny powiedział mi, że Tilroe poklepał go kilka razy po kolanie swoją wielką ręką, lecz nie rzekł nic, po prostu prowadził, a jedynym dźwiękiem, jaki dawał się słyszeć, był hałas wycieraczek przedniej szyby. W końcu dotarli do domku myśliwskiego profesora Tilroe'a, położonego nad jeziorem Onondaga. Profesor jeździł tam na ryby. Tilroe wziął bagaż, a jego gość wszedł za nim do domku. Profesor rzekł do niego: - Umyj się. Przygotuję coś do jedzenia. W końcu usiedli przy stole, na którym znalazła się jajecznica na bekonie, tosty i kawa. Duchowny nie myślał o jedzeniu i powiedział o tym. - Zjesz to jak grzeczny chłopiec - odparł Tilroe. Tamten posłuchał go. Później ten wspaniały nauczyciel wziął starą zniszczoną Biblię i przeczytał kilka wersetów. - A teraz czas do łóżka, chłopcze - powiedział. Mężczyzna posłuchał bez szemrania i poszedł spać. Tilroe stojąc u jego łóżka pomodlił się. - Teraz zaśnij, chłopcze - powiedział. - Będę siedział i czuwał nad tobą. Kilka razy w ciągu nocy ten smutny człowiek budził się z niespokojnego snu i za każdym razem widział, że Tilroe siedzi przy kominku, z kocem narzuconym na ramiona, by nie zmarznąć. "Gdy widziałem tego olbrzymiego, twardo wyglądającego mężczyznę o wielkim, kochającym sercu, rozumiałem, jaki jest Bóg", powiedział mi duchowny, opowiadając tę historię. I po jakimś czasie znalazł ukojenie, dzięki człowiekowi, który żył dla innych. A teraz wyciągnę za was wnioski. Czy możecie sobie wyobrazić, że Hugh Tilroe doświadczył kiedykolwiek w życiu pustki czy był rozczarowany życiem? Przez wszystkie lata swojego życia był wielkim pozytywnym wierzącym, znał bowiem sekret szczęścia - żył poza samym sobą. Był autentycznym, szczerym przyjacielem swoich bliźnich. Ostatnie dwa pokolenia Amerykanów, z których wielu osiągnęło olśniewający sukces, zastanawiają się, dlaczego nie był on tym, czego oczekiwali. Zdobyli pieniądze i wszystko, co można za nie kupić, lecz nie byli szczęśliwi, w rzeczywistości czuli się wewnętrznie puści. Narzekali, że musieli popełnić jakiś błąd, i chcieli się dowiedzieć, jaki. Najważniejsze jednak i najbardziej optymistyczne jest, że chcą wiedzieć, co mogą w tej sprawie zrobić. Wszystkim, którzy szukają poczucia pewności czy spełnienia w życiu, mówię, że jedną z rzeczy, jakie mogą zrobić, jest odbycie sesji z samym sobą. Zadaj sobie kilka trudnych pytań. Czy żal ci samego siebie? Czy obwiniasz innych o sytuację, w jakiej się znalazłeś? Jeśli tak, będziesz coraz bardziej grzązł we własnym dole desperacji. Wyjdź poza siebie. Pociesz kogoś, kto cierpi. Zbyt często w dzisiejszym zapracowanym świecie pilnujemy wyłącznie własnych interesów i skupiamy uwagę jedynie na samych sobie, zajęci małymi sprawami - listą sprawunków w supermarkecie, raportem sprzedaży, który mamy sporządzić, czy samochodem wymagającym naprawy. W biurze, w klubie, w którym bywamy, często przechodzimy obok ludzi tak, jakby oni w ogóle nie istnieli. Chciałbym zaproponować ci bardzo prosty eksperyment, wykonaj go w ciągu tylko jednego dnia. Uśmiechaj się uprzejmie do każdego, kogo spotkasz. Odpowiedz "cześć", jeśli ktoś cię pozdrowi. Gwarantuję ci, że pod wieczór nie tylko będziesz czuł się o wiele lepiej, lecz poprawisz również swoją reputację. Znałem pewnego człowieka, który był najbardziej popularną osobą w swoim biurze, nie dlatego, że był szczególnie twórczy czy produktywny, czy że hojnie rozdzielał awanse. Nie, był zwyczajnym facetem, kierownikiem średniego szczebla, lecz miał zwyczaj uśmiechać się i witać każdego, kogo spotkał na swojej drodze. Czy wiesz, że sama fizyczna czynność uśmiechania się powoduje, że czujemy się lepiej, a marszczenie brwi wprowadza nas w zły nastrój? Już w dziewiętnastym wieku psychologowie, w tym powszechnie szanowany William James, tak uważali. Z tego powodu niektórzy koledzy wyśmiewali się z nich. Dzisiaj odkrycia naukowe wskazują, że William James i jego zwolennicy mieli rację. Fakty dowodzą, że wyraz twarzy człowieka rzeczywiście wpływa na jego nastrój. Jednym ze współczesnych psychologów, którzy głoszą tę teorię, jest dr Robert Zajonc z University of Michigan. Nie jest on osamotniony w swych poglądach. Psychologowie z Clark University w Worcester, w stanie Massachusetts, na podstawie szeroko zakrojonych badań twierdzą, że jest to prawda: uśmiechowi towarzyszy dobre samopoczucie, marszczenie brwi wywołuje posępny nastrój. Dr Paul Ekman z University of California Medical School wyjaśnia w magazynie "Science" ("Nauka"), że gdy ludzie wyrażają różne emocje w ich organizmach zachodzą odpowiadające im reakcje, np. zmiana pracy serca czy rytmu oddychania. Doktorzy piszą o tym, w jaki sposób zmarszczki napinają mięśnie twarzy, wytwarzając przez to określone reakcje w mózgu. Szczerze mówiąc, nie rozumiem tych wszystkich naukowych terminów, lecz rozumiem, że gdy zachowujesz się jak szczęśliwy, czujesz się szczęśliwy. I vice versa. Inaczej mówiąc, kiedy ogarnia cię ponury nastrój, wyjdź poza siebie. Poznałem kiedyś w Nowym Jorku kierowcę autobusu, który tego dowiódł. W dzisiejszych czasach kierowcy autobusów w wielkich miastach nie są najradośniejszymi osobnikami na świecie. Zgaduję, że gdybym musiał tak jak oni lawirować po ulicach miast, też nie byłbym zbytnio szczęśliwy. Jednak pewnego deszczowego, ponurego dnia, wchodząc do autobusu na Third Avenue w tłumie mokrych, narzekających ludzi, usłyszałem radosny witający nas głos: - Dzień dobry, szczęśliwcy! Rozejrzałem się wokoło i prawie padłem ze zdumienia. Słowa te wypowiedział kierowca autobusu. Ten mężczyzna promieniował radością. Uśmiechał się do nas, mówił, jakie przecznice mijamy, i przypominał pasażerom, by nie zapomnieli uważać na kałuże. Serdeczny nastrój wypełnił mokry, parujący autobus, ponuro wyglądający ludzie zaczęli się uśmiechać, a napięci pasażerowie rozluźnili się. Przygotowując się do wyjścia na moim przystanku, pochwaliłem kierowcę za jego poczucie humoru. Na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech. - Cóż, proszę pana, kiedy rozpoczynam dzień, wiem, że mogę wybrać, czy będę radosny, czy smutny. Są takie dnie, jak dzisiaj, kiedy nie ma właściwie żadnego powodu, by być zadowolonym. Jednak gdy zachowuję się jak człowiek szczęśliwy, moje ciało dostraja się do tego i zaczynam odczuwać radość. "Tak", pomyślałem sobie, gdy zamykał za mną drzwi i jego autobus odjeżdżał, "to szczęśliwy człowiek, który naprawdę żyje poza samym sobą". Gdy wychodzisz poza obszar własnego życia, dzieją się różne dobre rzeczy, mimo że są dnie, kiedy - jak powiedział kierowca autobusu - wydaje się, że nie ma żadnego powodu, aby się cieszyć. Przyznaję, że czasami trudno mi wyjść poza samego siebie. Nigdy nie zapomnę tego dnia, gdy wszedłem na pokład samolotu na lotnisku La Guardia, by wylądować na lotnisku O'Hara w Chicago. Nadal trudno mi uwierzyć, że to się naprawdę zdarzyło. Jednak historia, którą opowiem, jest całkowicie prawdziwa. Gdy tylko usiadłem na swoim miejscu, młody mężczyzna, którego oceniłem na jakieś dwadzieścia kilka lat, usiadł obok mnie. Był kimś, kogo starsi ludzie nazwaliby hipisem: długie potargane włosy, dżinsy, które od miesięcy nie widziały pralki, i porwana marynarka z poprzyczepianymi dziwacznymi emblematami. Zauważył, że odsunąłem się od niego, a gdy rozpostarł gazetę, odetchnąłem z ulgą, że nie chce rozmawiać. Jednak gdy tylko samolot wzbił się w niebo, nagle zmiął gazetę i cisnął ją na podłogę. - Cholerny świat! - burknął ze złością. Cóż, gdy ktoś zachowuje się w taki sposób, jest oczywiste, że pragnie zwrócić na siebie uwagę. Z moich doświadczeń wynika, że zwykle oznacza to, iż pragnie pomocy, niezależnie od tego, czy sobie z tego zdaje sprawę, czy nie. Powiem szczerze, nie byłem w nastroju do wdawania się z nim w rozmowę. Wiedziałem jednak, że muszę wyjść poza siebie. Tak się złożyło, że był piękny dzień, niebo było błękitne z kilkoma chmurkami i złotymi promieniami słońca. Dałem temu wyraz pokazując kciukiem znak OK. - Nie wszystko jest takie złe - powiedziałem. Młody mężczyzna rzucił tylko złe spojrzenie i ponuro gapił się przed siebie. No dobrze, pomyślałem sobie z ulgą, zrobiłem, co do mnie należało. Okazało się jednak, że tak łatwo mi się nie uda. Odwrócił się w moją stronę. - Drogi panie, pan i panu podobni są od tego tak dalecy, że nawet nie wiedzą, która jest godzina. Rzuciłem okiem na mój zegarek i odparłem: - Jest druga dwadzieścia pięć. Zignorował moją uprzejmość i, najwyraźniej zauważywszy moją staromodną fryzurę, naciskał dalej. - Mam na myśli, że wszyscy jesteście jak owce: ubieracie się tak samo, nosicie takie same rzeczy, wierzycie w to, co mówi rząd... Właśnie dlatego jest dzisiaj na świecie taki bałagan. A właściwie, dlaczego nosi pan tak krótko obcięte włosy? - zapytał. - Ponieważ jestem zbuntowany - straciłem nad sobą panowanie. - Nikt nie będzie mi mówił, jak mam strzyc włosy. Nikt. Czy ty różnisz się od innych - mówiłem. - Widziałem tysiące takich jak ty w ciągu ostatniego tygodnia, ubranych w brudne dżinsy, z długimi włosami, pompatycznie wygłaszających te same poglądy, słuchających tych samych antyrządowych przywódców. Naprawdę rozbawiasz mnie do łez. Wziął głębszy oddech, już miał coś powiedzieć, lecz nagle zrezygnował i uśmiechnął się. - Już dobrze. W porządku, dostałeś mnie. Przypuszczam, że jesteś równym gościem. - Uciszył się i zaczął mówić. Podobnie jak większość młodych ludzi był inteligentny i, jak to określił, krytycznie nastawiony do rzeczywistości. Mieliśmy bardzo dobrą rozmowę. Po jakiejś chwili zapadła cisza, a następnie mój rozmówca zapytał: - Proszę pana, czy jest pan naprawdę szczęśliwy, czy też pan udaje, jak większość ludzi w naszych czasach? - Tak - odparłem. - Jestem szczęśliwy, naprawdę szczęśliwy. I przez całe życie żyłem naprawdę. - Więc, jesteś szczęśliwy - drążył dalej. - Jak to osiągnąłeś? W jego głosie wyczuwałem trochę niewiary, jakby rzucone wyzwanie. - Czy chcesz się naprawdę dowiedzieć, czy tylko tak mówisz? Uspokoił się i powiedział: - Tak, naprawdę chcę wiedzieć, ponieważ ty... ty naprawdę wydajesz się szczęśliwy. - No to ci powiem - odparłem. - Lecz nie wdawaj się ze mną w dyskusje. Przyjmij to albo odrzuć. Usiądź mocno w fotelu, bo to, co zaraz usłyszysz, może cię zaskoczyć. Powiem ci krótko: Trzeba wierzyć. Chciałem mu powiedzieć, jaka to ważna sprawa dla każdego człowieka lecz nasz samolot już lądował na pasie lotniska O'Hara. Mój młody towarzysz podróży wyciągnął do mnie rękę i uścisnęliśmy się na pożegnanie. Następnie ku mojemu zdumieniu powiedział: - Daj mi swoją wizytówkę. Wetknął ją do kieszeni marynarki i zaczął się przesuwać w stronę wyjścia. Powiedział też coś niskim głosem, lecz ja byłem czujny i wychwyciłem jego słowa: - Kto wie? Może kiedyś tego spróbuję. Tak się złożyło, że kilka lat później byłem na lotnisku O'Hara w Chicago i czekałem na samolot, gdy podszedł do mnie jakiś mężczyzna i przedstawił się jako pastor z północnej części stanu Illinois. - Spotyka pan tylu ludzi, doktorze Peale, że jestem pewien, iż zapomniał pan o mnie. Czy przypomina pan sobie tego hipisa, który siedział obok pana w samolocie lecącym do Chicago, kilka lat temu, który zapytał pana, dlaczego jest pan taki szczęśliwy? - O tak - odparłem dziwiąc się, skąd ten pastor mógł się o tym dowiedzieć. - Zawsze żałowałem, że nie mieliśmy więcej okazji do rozmowy. Czemu pytasz? Czy znasz tego młodego człowieka? Pastor uśmiechnął się. - Tak, znamy się bardzo dobrze. On pochodził z chrześcijańskiej rodziny, poszedł na studia i stał się prawdziwym buntownikiem, który wyrzekł się swojej wiary. Nie wierzył nawet w samego siebie. Lecz coś, co mu powiedziałeś i sposób, w jaki to uczyniłeś, rozpoczął w nim proces przemiany. Teraz powrócił do wiary. Och, nadal zadaje pytania, lecz mogę ci powiedzieć, że jest szczęśliwy, naprawdę szczęśliwy. W tym momencie moja ciekawość sięgnęła szczytu i chciałem coś powiedzieć, lecz pastor kontynuował: - To ja byłem tym młodym mężczyzną, doktorze Peale - oznajmił z uśmiechem. - Nie winię pana o to, że mnie pan nie poznał. Przyznaję, że wówczas wyglądałem zupełnie inaczej. - Cóż ja takiego powiedziałem? - dopytywałem się. - Wystarczająco dużo - odpowiedział cichym głosem. - Wiesz, byłem wtedy w takim nastroju, że gdybyś wygłosił mi kazanie, zgasiłbym cię tak szybko, jak świeczkę - mówił. - Jednak ty poświęciłeś swój czas, by okazać mi przyjacielską postawę, i powiedziałeś mi prawdę prosto z mostu. A później, gdy się rozstawaliśmy i zapytałem cię o to, co uczyniło cię tak szczęśliwym, odpowiedziałeś, że trzeba wierzyć. To spowodowało, że piłeczka znalazła się po mojej stronie boiska. Skłoniło mnie to do ponownego przemyślenia tego, co kiedyś odrzuciłem. A dziś... uśmiechnął się. - Obaj działamy w tej samej branży. Gdy spieszył się na swój samolot, przyłapałem się na tym, iż dziękuję Bogu za ten impuls, który skłonił mnie do wyjścia poza siebie tamtego dnia, dawno temu, gdy pierwszy raz spotkałem tego młodego mężczyznę. Każdy z nas może oczekiwać zdumiewających rezultatów, gdy chwyta okazje, by pomóc drugiemu człowiekowi. To właśnie sprawia, że czujemy się szczęśliwi. Rozdział 7 Jazda na pustych zbiornikach Stale zwiększająca się liczba mieszkańców naszego kraju wprawia mnie w zatroskanie. Oczywiście, problem ludzi biednych i bezdomnych istniał zawsze, lecz teraz grupą, której on dotyczy, jest pokolenie wyżu demograficznego. Przedstawiciele tej generacji urodzili się między rokiem 1946 a 1964. Wielu z nich to osoby niezwykle utalentowane. Wykorzystują oni swoją mądrość w zawodzie, który wykonują. A jednak większość mówi, że czują się wewnętrznie puści. Uważam ten stan rzeczy za zły i czuję się w obowiązku coś w tej sprawie zrobić. W artykule zatytułowanym "Big Baby Boomers" ("Wielcy przedstawiciele pokolenia wyżu demograficznego"), opatrzonym podtytułem "Pokolenie buntowników odkrywa, co to znaczy być ludźmi w średnim wieku", F. J. Kalm III nazywa niegdysiejszych buntowników nowymi konserwatystami i mówi, że oni się starzeją, są zmęczeni życiem i tradycyjni w swoich poglądach. "Nowi konserwatyści lubią stabilne sytuacje, poczucie bezpieczeństwa, rodzinę. Obniżają długość swoich ubrań i ubierają się w dwurzędowe garnitury. Starają się sprawiać wrażenie zamożnych. Wielu z nich ma siwe włosy." No i co w tym wszystkim złego? Poczekaj chwilę, to jeszcze nie wszystko. Kalm pisze, iż zdaniem psychologa Jana Andrew: "Gdy przedstawiciele wielkiego wyżu demograficznego po raz pierwszy wkroczyli na rynek pracy, każdy z nich oczekiwał podwyżek płac i wszyscy spodziewali się odnieść sukces. Dzisiaj odkryli, że liczba ludzi, którzy naprawdę zdobyli nagrodę, jest bardzo mała". Inni naukowcy, którzy badali przebieg kariery zawodowej tej grupy, powiadają, iż wielu ludzi, którzy odnieśli sukces finansowy, doświadcza wewnętrznej pustki. Liczbę tych mężczyzn i kobiet szacuje się na siedemdziesiąt sześć do osiemdziesięciu milionów, co stanowi w przybliżeniu jedną trzecią populacji naszego kraju. Wszyscy są Amerykanami, ojcami i matkami, niektórzy nawet młodymi dziadkami. To, co wprawia mnie w szczególne zatroskanie, to wszechobecne "poczucie pustki", o którym mówi tak wielu z nich. (Oczywiście znam też pewnych sześćdziesięcio- i siedemdziesięciolatków, którzy narzekają na tę samą dolegliwość.) Oto relacja o trzech spotkaniach, jakie niedawno odbyłem z jedną kobietą i dwoma mężczyznami należącymi do tego pokolenia. Młodą kobietę poznałem w znanej restauracji w San Francisco, gdzie niedawno przemawiałem na otwarciu dorocznej konwencji sprzedawców. Właśnie kończyłem posiłek, gdy podeszła do mojego stolika i podziękowała za wygłoszony przeze mnie wykład. Wyczułem, że chodzi jej o coś więcej niż tylko pochwalenie mnie. - Usiądź, proszę, i napij się ze mną kawy - zaprosiłem ją. Przyjęła moją propozycję i rozpoczęliśmy rozmowę. Okazało się, że kobieta ta jest trzydziestolatką. Opowiedziała mi o swojej firmie i pracy, jaką wykonuje. Zrobiła na mnie duże wrażenie. Później, odstawiając filiżankę kawy, popatrzyła na mnie poważnie i powiedziała: - Doktorze Peale, jestem okropnie nieszczęśliwa. Nie byłem zdumiony. Po sześćdziesięciu pięciu latach służenia ludziom zwykle potrafiłem coś na ich temat powiedzieć. Ukryte emocje ujawniały się w spojrzeniach, ruchach ciała i tonie głosu. - Opowiedz mi o wszystkim - poprosiłem. Wtedy ona zaczęła opowiadać: - Wychowałam się w tradycyjnej żydowskiej rodzinie. Mama i tata byli wspaniałymi ludźmi, kochającymi, prawymi, mocno wierzącymi. Jednak w trakcie studiów utraciłam wiarę. - Utkwiła wzrok w swojej filiżance kawy. - Dostałam się do tego wykształconego środowiska, chociaż niektórzy z kolegów pochodzili z religijnych żydowskich rodzin, jak ja. Ale wykładane przedmioty, profesorowie, seminaria - wszystko było tak negatywne, tak cyniczne, że nie minęło wiele czasu, a wszyscy odeszliśmy od tradycji, w jakiej nas wychowano. - Jej spojrzenie przybrało błagalny wyraz. - Nigdy jednak nie znalazłam niczego na miejsce tego trwałego, dającego satysfakcję uczucia, które czerpałam z mojej wiary, doktorze Peale. Czuję się wewnętrznie pusta, po prostu pusta. - Czy rozmawiałaś o tym ze swoim rabinem? - zapytałem. Zaśmiała się nerwowo. - Oh, on nie zrozumiałby tego - powiedziała. - To miły człowiek. lecz nie miałby nawet mglistego pojęcia, jak mi pomóc. - Westchnęła i wypiła łyk kawy. - No cóż, być może kiedyś to poczucie pustki samo zniknie. Widzisz, moje zagubienie nie jest wyłącznie związane z religią - kontynuowała. - Dotyczy całej tak zwanej... nowej moralności - mówiąc to obejrzała się za siebie. - Jakoś mnie ona nie przekonuje... - Wzruszyła ramionami i przestała mówić. - Cóż, musiałaś studiować na naprawdę wspaniałym uniwersytecie i cały czas przebywać w cieniu tych wyniosłych, wielkich profesorów. Spojrzała na mnie zdumiona. - Rzeczywiście studiowałam na dobrej uczelni, z doskonałą kadrą profesorską. Dlaczego przypuszczasz, że wszyscy moi profesorowie byli tacy wybitni? - Ponieważ jeszcze przed pójściem na studia miałaś kilku naprawdę wielkich nauczycieli, takich geniuszów ducha, jak Izajasz, Jeremiasz i wreszcie sam Mojżesz. A później jacyś profesorowie z uniwersytetu przekonali cię, byś wyrzekła się ich nauczania. Skłania mnie to do myślenia, że nie byli oni "jakimiś tam profesorami". - Uśmiechnąłem się drwiąco. - Czy obalili również nauki Sokratesa, Platona i Arystotelesa? Uśmiechnęła się. - Punkt dla pana. Muszę przyznać, że jest pan bardzo inteligentny. Lubię pana, doktorze Peale. - Muszę odwzajemnić ten komplement: i ja cię lubię - uśmiechnąłem się. - Wyprostowałem się na krześle i popatrzyłem na nią poważnie. - Wiesz, sądzę, że jesteś zbyt inteligentna, by ulec tak misternym umysłom, wyrzekając się wielkich gigantów ludzkiej myśli. Wyglądała na rozbawioną. - Ciekawa jestem, co powie pan na to, że przeniosłam się na chrześcijański uniwersytet? Uśmiechnąłem się szeroko. Nic dziwnego, że ta młoda dama była szefem ważnego departamentu w swojej firmie. - Punkt dla ciebie - odparłem. - Burmistrz La Guardia zwykł mawiać: "Gdy chrześcijanie robią klapę, to jest piękne". Wiesz co, idź do domu i przeczytaj Księgę Rodzaju, Izajasza, Jeremiasza, Ezechiela, Księgę Przysłów i Psalmy. Zapisała tytuły ksiąg w notatniku, który wyjęła z torebki. - Gwarantuję ci, że ich lektura na nowo cię ożywi. - Jednak jest coś jeszcze... musisz zrobić coś więcej, niż tylko je przeczytać. Spojrzała na mnie pytająco. - Wierz w to, co czytasz - powiedziałem z naciskiem. - Pamiętaj, że te księgi podtrzymywały duchowo żydów, chrześcijan i wyznawców innych religii, które opierały się na pismach Starego Testamentu przez wiele tysięcy lat. Gdyby nie były prawdziwe, nie wytrzymałyby takiego sprawdzianu czasu. Przyjmij jeszcze jedną radę od chrześcijańskiego duchownego, młoda damo - dodałem. Spojrzała na mnie wkładając notatnik z powrotem do swojej torebki. Nachyliłem się ku niej i powiedziałem: - Zacznij lubić swojego rabina. Jestem pewien, że to porządny człowiek. Uśmiechnęła się, wzięła torebkę i podniosła się, by odejść - Muszę przyznać, że już czuję się lepiej, doktorze Peale. Lecz... - w tej chwili bolesny grymas zmarszczył jej brwi - nadal czuje się zagubiona. Muszę sobie jeszcze to wszystko przemyśleć. - Nie żałuj czasu - zachęciłem ją. - Im więcej będziesz nad tym rozmyślała i czytała, tym prędzej odzyskasz trwałą, dającą zadowolenie wiarę i pewność siebie. Wstałem i uścisnąłem jej rękę na pożegnanie. - Bardzo chciałbym, abyś znalazła pokój ducha i szczęście. Musisz je po prostu wziąć i uwierzyć - powiedziałem ściskając jej dłoń na pożegnanie. Jakiś czas później otrzymałem list napisany na papierze firmowym jej korporacji. "Zrobiłam to, co pan radził, doktorze Peale i z radością mogę powiedzieć, że powracam do swoich korzeni". Na koniec dopisała: "Powiedziałam mojemu rabinowi o twojej radzie. Nigdy byś nie zgadł, co na to odrzekł: Ten człowiek byłby dobrym rabinem". Uznałem to za duży komplement. Kiedy poprosiłem ją o pozwolenie na zamieszczenie jej historii w tej książce, zgodziła się, lecz poprosiła, by nie podawać jej imienia, z powodów osobistych. Wiele tygodni później pojechałem do Las Vegas, aby przemawiać na ogólnonarodowej konwencji biznesmenów. Wtedy poznałem innego przedstawiciela fali wyżu demograficznego. Gdy po wygłoszeniu odczytu witałem się z uczestnikami zjazdu, podeszła do mnie bardzo młodo wyglądająca para. Byli doprawdy czarujący. Mąż wziął mnie na stronę, położył rękę na ramieniu i powiedział: - Jest pan dla nas jak stary przyjaciel, doktorze Peale. Przeczytałem pańską książkę pt. "The Power of Positive Thinking" ("Moc pozytywnego myślenia"), gdy byłem jeszcze chłopakiem, i naprawdę zastosowałem pana rady. Miałem prawdziwy entuzjazm i wiarę. Muszę się jednak do czegoś przyznać. Po chwili wahania powiedział: - Nasz duchowny zaczął pana krytykować. Powiedział, że z teologicznego punktu widzenia pana nauczanie jest fałszywe i że nie powinniśmy dać się zwieść. Pana książki, powiedział, są wyłącznie książkami o metodach osiąganiu sukcesu, o tym, jak zarobić duże pieniądze czy jak osiągnąć wielkość poprzez własne wysiłki. Posłuchałem jego rady i przestałem czytać pana książki. - Potrząsnął głową. - Być może postąpiłem głupio, gdzieś po drodze utraciłem cały entuzjazm, który miałem wcześniej. Brak mi już tej wiary i pewności siebie, przynajmniej takiej, o jakiej pan mówi. - Popatrzył na mnie bezradnie. - Może taki po prostu jest ten świat, doktorze Peale - pełen wszystkich przestępstw, oszustw popełnianych na Wall Street, szaleństwa, jakie opanowało Bliski Wschód i Amerykę Środkową. Być może nasz pastor miał rację mówiąc, że nie można, jak pan to sugeruje, patrzeć na świat przez różowe okulary. Mam dobrą pracę w dużym mieście, lecz dobrze wiem, że żyję w wilczym świecie. Domyślam się, że powie pan, iż mam negatywną postawę w stosunku do wszystkiego. Właściwie nie mam dla kogo żyć, z wyjątkiem mojej żony, Phyllis, która jest tutaj ze mną - powiedział wskazując na nią. - Phyllis jest wspaniałą osobą i prawdziwym chrześcijaninem. Muszę panu szczerze wyznać, że jestem pusty w środku. Nie sądzę, aby istniało jeszcze cokolwiek, w co można by wierzyć. Moje serce napełniło się współczuciem dla tego młodego mężczyzny. Rzeczywiście wyglądał na pustego wewnętrznie. - Czemu nie pojedziesz do swojego pastora w małym miasteczku, z którego pochodzisz, i nie opowiesz mu o tym, jak pusty się czujesz? - zasugerowałem. - Jestem pewien, że to rozsądny człowiek. Na pewno ci pomoże. Mężczyzna potrząsnął przecząco głową. - Jak mógłbym to zrobić? Przecież to on wylał kubeł zimnej wody na entuzjazm, który miałem. - Och! Jestem przekonany, że wcale nie miał takiego zamiaru - powiedziałem. - Być może, zdawało mu się, że chroni w ten sposób twoją wiarę. Może brakowało mu zrozumienia. Wybacz mu to. Wszyscy raz czy dwa razy skierowaliśmy kogoś na złą drogę. - Położyłem rękę na jego ramieniu. - Zapamiętaj, nigdy nie znajdziesz pokoju, jeśli będziesz żywił postawę niechęci. Doradziłem mu lekturę pisarzy, którzy uczyli ludzi optymizmu. Dzisiaj tamten mężczyzna wydaje się człowiekiem, który wierzy w życie i wartości. Jeśli porównasz nieśmiertelne prawdy spisane przez wielkich świętych z powierzchownym myśleniem typu "muszę dostać to, co mi się należy" i "wykorzystaj innych zanim oni wykorzystają ciebie", które jest dzisiaj takie modne, odkryjesz, że różnica między nimi jest imponująca. Niedługo po spotkaniu młodego mężczyzny natrafiłem na raport w powszechnie szanowanym piśmie "Journal of the American Medical Association". Zwróciłem na niego uwagę, ponieważ był poświęcony ludziom z pokolenia wyżu demograficznego. Zarówno młoda kobieta, którą poznałem w San Francisco, jak i młody mężczyzna z Las Vegas mieścili się w tej grupie. Raport został opracowany przez doktora Geralda Kiermana z Cornell University Medical College w Nowym Jorku i jego kolegów, którzy prześledzili ostatnie pięć lat życia czterdziestu tysięcy ludzi w dziesięciu największych krajach świata. Okazało się, że ludzie z pokolenia wyżu demograficznego od czterech do pięciu razy częściej popadali w stany depresji od tych, którzy przyszli na świat wcześniej albo później. Działo się to w tak uprzemysłowionych krajach, jak Stany Zjednoczone, Szwecja, Niemcy i Kanada. Dr Kierman uważał, że zjawisko to występuje na silnie zurbanizowanych obszarach, gdzie mocne więzi rodzinne, które są głównym źródłem społecznego wsparcia, zwykle słabną. "Można powiedzieć, że depresja jest ceną, jaką płacimy za urbanizację", napisał. Pomyślałem o młodej żydówce i młodym mężczyźnie, chrześcijaninie, którzy pomimo szybkiego dostania się na sam szczyt kariery utracili swoją wiarę. Pragnąłem, by oboje odnaleźli wiarę, która tak silnie zakotwiczała całe pokolenia żyjące przed nimi. Po przeczytaniu raportu American Medical Association wcale nie byłem zdumiony postawą trzeciej osoby, którą poznałem. Mężczyzna ten należał również do pokolenia wyżu demograficznego. Był to trzydziestodwuletni dyrektor przedsiębiorstwa filmowego z Hollywood. Przyjechał do Nowego Jorku, by nadzorować kręcenie epizodów do filmowej wersji mojej książki pt. "The Power of Positive Thinking" ("Moc pozytywnego myślenia"), która miała ukazać się na taśmie wideo i być przeznaczona do użytku domowego, dla firm, kościołów i szkół. Muszę przyznać, że byłem trochę zaszokowany, gdy podczas naszego pierwszego spotkania powiedział: - Wolałbym, aby podczas zdjęć nie używać słowa Bóg. Zastąpmy je słowem dobro. Kiedy się sprzeciwiłem, wyjaśnił: - Pochodzę z rodziny o silnych chrześcijańskich tradycjach. Mój dziadek był duchownym. Muszę jednak szczerze przyznać, że nie porusza mnie całe to mówienie o Bogu. Dlatego nie obciążajmy widzów czymś, w co mnie samemu trudno uwierzyć. Nie mogłem na to się zgodzić. Nie ustąpiłem i zaczęliśmy filmowanie bez dokonywania zmian. Nasz nowy znajomy okazał się prawdziwym profesjonalistą - zadał sobie trud zbadania historycznych korzeni naszych poglądów, by dowiedzieć się, z kim pracuje. Po pewnym czasie nasza wiara poruszyła go i człowiek, który sam nazwał siebie wyłączonym, stał się osobą bardzo żywo zainteresowaną sprawami wiary. Pełen entuzjazmu odkrył, że badania przeprowadzone przez nauczycieli szkół publicznych wskazują, iż prawie wszystkie dzieci przychodzące do przedszkola z pozytywnym nastawieniem i z poczuciem własnej wartości pod koniec czwartej klasy w zdecydowanej większości cechują się negatywnym nastawieniem i brakiem poczucia własnej wartości. Jaka jest tego przyczyna? W ciągu pięciu lat "świat zdążył się do nich dobrać". Dzieci czują się zdruzgotane z powodu stałego poniżania, brutalnej krytyki, wymuszonego współzawodnictwa czy niesprawiedliwego porównywania. Nauczyciele uważają, że nastolatki, które wcześnie rozpoczynają życie seksualne, biorą narkotyki, piją alkohol, uciekają ze szkoły, popełniają akty przemocy i samobójstwa, nie są "złymi" dziećmi, lecz że starają się skompensować sobie niskie poczucie własnej wartości. Poruszony tymi obserwacjami nasz przyjaciel przekonał gubernatora stanu West Virginia i kuratora z tamtejszego wydziału oświaty, aby włączyć do programu przedszkoli i pierwszych czterech klas publicznej szkoły podstawowej zajęcia na temat pozytywnego myślenia. Pomysł okazał się tak wielkim sukcesem i tak wydatnie pomógł w budowaniu zdrowego poczucia własnej wartości u dzieci, że program został przyjęty w szkołach podstawowych w Kentucky, a obecnie planuje się wykorzystanie go również w innych stanach. Wszystko to spowodowało, że ten błyskotliwy młody człowiek, Mark Lambert, który wcześniej określał siebie jako wyłączonego, teraz stał się naprawdę "włączony". To właśnie z powodu ludzi takich jak on piszę tę książkę. Nie mogę przestać kochać ludzi i wierzyć w ich niezwykłe możliwości. Niestety wielu z nich to osoby bardzo nieszczęśliwe. Dobrze o tym wiem, ponieważ piszą do mnie. Smutne listy przychodzą całymi setkami od ludzi w każdym wieku. Oczywiście, wielu z nich to ludzie pozytywnie myślący - przyznaję, że w pewnych sytuacjach "wyłączenie się" jest jedyną właściwą reakcją. Problem w tym, że większość ludzi nie znalazła czegoś, co zastąpiłoby utraconą wiarę czy dawne przekonania. Wielu odniosło "materialny" sukces, lecz mimo to nadal są nieszczęśliwi, ponieważ są "rozczarowani", "niezadowoleni" i "czują się wewnętrznie puści". Niektórzy dodają: "Czy to możliwe, by w ogóle istniał Bóg?" Duża liczba tych ludzi ma dyplomy czołowych uniwersytetów. Są powszechnie uznawani za ludzi wykształconych, filozofów, świetnie zapowiadających się geniuszy finansowych. Mimo to są niezadowoleni, nieszczęśliwi. A wszystko to dzieje się w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej - największym kraju na świecie, mającym najlepszy ze znanych człowiekowi system polityczny i ekonomiczny. Mimo to na tej pięknej ziemi pełnej możliwości wszystko, co ci ludzie mogą powiedzieć, to: "Och, cóż to za piekło!" Kiedy rozmawiałem o tym szczerze z pewnym wykształconym znajomym, potrząsnął głową. - Normanie, świat schodzi na psy i nic nie można na to poradzić, tym bardziej ktoś taki, jak ja czy ty. Zareagowałem na jego słowa jak byk na czerwoną płachtę. Lecz kimże jestem, by myśleć, że właśnie ja mogę coś w tej sprawie zrobić? Cóż takiego właśnie mnie kwalifikuje do tego zadania? Dla wiadomości osób, które zaczęły czytać od tego miejsca, powiem, że żyję w tym wspaniałym kraju od dziewięćdziesięciu dwóch lat. Urodziłem się w pięknej, małej wiosce na południu Ohio, dorastałem w Cincinnati i mieszkałem przez ponad sześćdziesiąt lat w Nowym Jorku. Dobrze znałem różnych Amerykanów. Myślę, że byli to wspaniali ludzie, i nie podoba mi się, gdy słyszę, że ktoś przemawia jak defetysta. Są wśród nich ci, którzy całe życie chodzili do kościoła, odnieśli sukces w interesach, poświęcili się działalności dobroczynnej i innym szlachetnym celom, a mimo to czują wewnętrzną pustkę. Co o nich powiem? Taką osobą był Jack Eckerd z Clearwater w stanie Floryda, który założył jedną z największych sieci sklepów w kraju. W roku 1982 około tysiąca dwustu sklepów należących do Eckerda służyło rodzinom w piętnastu różnych stanach. Jack był twardym facetem, który zbudował swoje imperium dzięki własnej odwadze i determinacji. Oprócz tego wyróżniał się dobrymi uczynkami. W roku 1968 fundacja Jacka i Ruth Eckerdów rozpoczęła organizowanie specjalnych terapeutycznych obozów dla dzieci z problemami emocjonalnymi. Fundacja zaczęła również prowadzić szkolenia dla młodzieży. Jack przewodniczył udanemu programowi rehabilitacji więźniów, umożliwiając im pracę w przemyśle. Był szefem biura General Services Administration za prezydentury Forda i odnosił sukcesy jako polityk w stanie Floryda. Oprócz tego, Ogólnokrajowa Konferencja Chrześcijan i Żydów nadała mu tytuł wybitnego obywatela. Dlaczego jakiś wewnętrzny głos nie dawał mu spokoju: "Przecież tyle masz i tak wiele dokonałeś Skąd to poczucie pustki, Jack ?" - Starałem się odpędzić tę myśl - opowiada. - Nie dawała mi spokoju przez kilka ostatnich lat - doświadczałem poczucia pustki, którego nie zdołały zapełnić ani sukces, ani poświęcanie samego siebie. Jack od wielu lat chodził do kościoła. - Nie brałem wtedy aktywnego udziału w jego życiu. Siedziałem w kościele i planowałem otwarcie nowego sklepu w miejscu, które oglądałem w ubiegłym tygodniu. Byłem w wodzie, lecz nie pływałem. Później Jack został zaproszony na spotkanie studium biblijnego. - Oprócz czytania Biblii, mężczyźni, którzy przychodzili na spotkanie, rozmawiali o osobistych problemach - wspomina. - Gdy omawialiśmy jakiś temat z Pisma, koledzy szczerze opowiadali, jak odnosi się on do trudności, z którymi muszą się borykać. Ich otwartość zdumiała mnie. - Było to zupełne przeciwieństwo mojego świata, w którym wielu przywdziewa pozory twardości - kontynuował swoją opowieść. - Nie ośmielamy się ujawniać naszych prawdziwych uczuć, ponieważ boimy się, że inni to wykorzystają. Lecz ci mężczyźni byli uczciwi i szczerzy. Wywarło to na mnie duże wrażenie. Krok po kroku odkryłem, że i ja sam się otwieram, a gdy wszyscy trzymaliśmy się za ręce podczas modlitwy, doświadczyłem takiego poczucia wspólnoty, jakiego nigdy dotąd nie odczuwałem. - Pewnego ranka studiowaliśmy 1 List do Koryntian, rozdział 13, werset 3: "I gdybym rozdał na jałmużnę całą majętność moją, a ciało wystawił na spalenie, lecz miłości bym nie miał, nic bym nie zyskał". Czytałem te słowa już przedtem, lecz teraz uderzyły mnie. Koledzy zwrócili mi uwagę, że nie ma to znaczenia, iż pomagałem potrzebującym dzieciom, pracowałem nad reformą więziennictwa czy służyłem mojemu krajowi. - Jeśli robiłeś to bez przekonania, żadna z tych rzeczy nie miała najmniejszej wartości - powiedzieli. - Skłoniło mnie to do bliższego przyjrzenia się sobie. Zacząłem dostrzegać w sobie człowieka, który odgradzał się od innych wysokim murem. Jednak ten werset zrobił w nim szczelinę, a gdy kontynuowaliśmy nasze studium, ta szczelina zaczęła się powiększać. Stawało się dla mnie coraz bardziej wyraźne, że jeśli mam osiągnąć pełnię, której poszukiwałem, muszę posiadać miłość, o której pisze św. Paweł. Aby zaś ją uzyskać, musiałem zwrócić się do Jezusa. Była to dla mnie trudna decyzja. Dla kogoś, kto przez całe życie był wojownikiem, decyzja podporządkowania się komuś innemu nie była łatwa. Najtrudniejsze zaś było przejście od samodzielnego podejmowania decyzji do kroczenia za kimś innym. W okresie gdy się nad tym zastanawiałem, poznałem Chucka Colsona, który był szefem organizacji Prison Fellowship. Szybko go polubiłem, więc nie protestowałem, gdy rok później powiedział mi: "Nie mogę zrozumieć was, dyrektorów. Przecież przyzwyczailiście się do podejmowania ważnych decyzji. Jednak gdy trzeba podjąć najważniejszą decyzję, zachowujecie się dwuznacznie. Siedzicie na płocie. W czym jest problem, Jack?" Jack Eckerd powiedział, że wszystko sprowadza się do tego, czy dalej będzie wydawał rozkazy i żył w poczuciu pustki, czy pozwoli, by Jezus przejął kierownictwo w jego życiu. - Poddałem się. Bóg nie uwolnił mnie natychmiast od wszystkich problemów. Nie uderzały pioruny, ziemia nie drżała. Nie doświadczyłem czegoś tak dramatycznego, jak Paweł na drodze do Damaszku. Zacząłem jednak odczuwać głęboki pokój, jakiego nigdy przedtem nie doświadczyłem, a stare puste miejsce, jak wyschnięta studnia w moim wnętrzu, zaczęło się powoli zapełniać. Od tego czasu życie Jacka Eckerda stało się jeszcze bardziej ekscytujące. Odkrył w sobie nowe zrozumienie, empatię i współczucie dla innych. Znalazło to odbicie w jego pracy na rzecz reformy więziennictwa, leczenia narkomanii i opracowywania programów edukacyjnych. Jack odegrał dużą rolę w usunięciu obscenicznych pism ze sklepów należących do jego sieci i stał się jeszcze bardziej aktywny w fundacji i w innych akcjach dobroczynnych. - Stare powiedzenie "urodzić się na nowo" wcale nie jest niewłaściwe - mówi. - Czuję się jak nowy człowiek, mam nową witalność i chęć do życia. Wszystko to sprawia, że każdy nowy dzień jest bardziej ekscytujący od poprzedniego. Teraz skończyłem siedemdziesiąt siedem lat, lecz każdy kolejny rok jest lepszy. Nie chcę przez to powiedzieć, że nie mam problemów i bolączek. Oczywiście, że mam. Lecz znalazłem też moc, bym mógł stawić im czoło. W swojej książce zatytułowanej "The Greatest Risk of All" ("Największe ryzyko") Walter Anderson, wydawca magazynu "Parade", wypowiada bardzo głębokie słowa: "Zapewniam cię, że nie jest możliwe, by istoty ludzkie były pustymi naczyniami. Nikt z żyjących nie był człowiekiem całkiem pozbawionym wiary - mimo tego, co mogli o sobie mówić. W ich sercu mógł być Bóg albo przekonanie, że Boga nie ma, pragnienie bogactwa i władzy, wielkiej kariery, przyjaciół, nauki, zasad - czegokolwiek. Niezależnie od tego, co wybierzemy w życiu, to właśnie w tym kierunku będziemy później zmierzać". Możliwe, że wyjaśni nam to historia, którą kiedyś podzielił się ze mną mój przyjaciel, ojciec Joseph Kelly. Opowiada ona o młodym księdzu, który zaczął wątpić w swoje powołanie. Pewnego popołudnia, w chłodny zimowy dzień, przeszedł obok małego chłopca - bezdomnego, wychudzonego, w podartym ubraniu - skulonego nad otworem kanalizacyjnym pod jezdnią, aby się ogrzać. - Mój Boże! - wykrzyknął ze zgrozą ksiądz. Jeszcze raz spojrzał na drżące z zimna dziecko. - Boże - powiedział z oburzeniem. - Dlaczego na to pozwalasz? Dlaczego nic nie zrobisz w tej sprawie? Czy nic cię to nie obchodzi? I nagle poraziła go myśl, że może nie było przypadkiem, iż na swojej drodze spotkał małego bezdomnego chłopca. Nie istnieje coś takiego jak absolutny brak wiary. Wszyscy w coś wierzymy. Wierzymy w miłość, cnotę i nadzieję albo w nienawiść, zło i beznadziejność. Ludzie szczęśliwi i mądrzy wybierają miłość, cnotę i nadzieję. Muszę przyznać, że miałem wiele doświadczeń z obydwoma rodzajami ludzi w ciągu długich lat mojego życia w Nowym Jorku. Byłem tam i wykonywałem swój zawód w czasie wielkiego kryzysu, drugiej wojny światowej, niespokojnych lat sześćdziesiątych, wojny w Wietnamie - najbardziej tragicznych wydarzeń dwudziestego wieku. Miałem do czynienia z wieloma osobami z pokolenia wyżu demograficznego, z eks-hipisami i złotą młodzieżą ostatnich lat. Opowiem wam o Benie. Ben zawsze chodził do kościoła. Miał długie włosy, potarganą brodę, nosił dżinsy i tenisówki. Idąc do kościoła raczył zakładać marynarkę, lecz nigdy nie widziałem go w krawacie. Chyba nigdy nie nauczył się go wiązać. Ben miał miły charakter, był ujmujący. Niestety, miał przykrą skłonność do nieustannego podawania wszystkiego w wątpliwość. "Dziś rano mówiłeś..." i zaraz chciał wiedzieć, co miałem na myśli i jak to jest możliwe. Ponieważ zawsze miałem szacunek dla ludzi myślących, starałem się cierpliwie odpowiadać na pytania Bena. Najwyraźniej pragnął się uczyć, lecz moje odpowiedzi prowadziły do następnych pytań i Ben stawał się, powiedzmy to otwarcie, nieco męczący. Pytania, jakie zadawał, odnosiły się przeważnie do niego samego, do jego życia. Myślał o tym, jak stać się lepszym człowiekiem i osiągnąć sukces. Odgadłem, że mam oto przed sobą twórczego adepta kilku zasad, które są niezbędne dla osiągnięcia lepszego życia: myślenia, podejmowania prób, pracy i wiary. Mimo to prawie z nienawiścią patrzyłem, jak się do mnie zbliża. Pewnego dnia jechałem samochodem do Allentown w Pensylwanii, gdzie miałem wygłosić odczyt przed wiecem sprzedawców, zorganizowanym w środkowej części stanu Pensylwania. Około drugiej po południu opuściłem moje biuro, by wsiąść do samochodu i pojechać do Allentown. Planowałem, że w czasie drogi ponownie przemyślę swoją mowę i nadam jej ostateczny kształt. Jako mówca jestem spontaniczny i nie zawracam sobie głowy robieniem notatek. Nagle, gdy już usiadłem za kierownicą, usłyszałem znajomy głos: - Hej, doktorku! Poczekaj chwilę. Na pewno zgadliście, kto to był. Ben wetknął głowę przez otwarte okno samochodu i zapytał, dokąd jadę. Później, przez nikogo nie zapraszany, otworzył drzwi i opadł na fotel obok mnie. - Chyba nie masz nic przeciwko temu, że pojadę z tobą? - zapytał beztrosko. - Utniemy sobie miłą pogawędkę. Nie byłem do tego zbyt entuzjastycznie nastawiony, lecz odparłem: - W porządku, Ben. Ale będą nas obowiązywały pewne zasady i musisz mi obiecać, że będziesz ich przestrzegał. Po drodze muszę zastanowić się nad moim wykładem, będziemy jechali około stu mil. Jeśli będziesz siedział cicho w drodze do Allentown, ja będę mówił w drodze powrotnej. - Masz na to moje słowo - zapewnił Ben. Muszę przyznać, że zachowywał się całkiem dobrze. Kilka razy zaczynał mówić, lecz gdy kładłem palec na ustach, ustępował. Kiedy po spotkaniu wyruszyliśmy w drogę powrotną do Nowego Jorku, zaczął mówić i pytał, jak może coś osiągnąć w życiu. Dziwiły go jego powolne postępy. - Przeczytałem wszystkie twoje książki, a mimo to nadal praktycznie niczego nie osiągnąłem. I tak sobie rozmawialiśmy, jadąc w księżycową noc. końcu dojechaliśmy do atrakcyjnie wyglądającej przydrożnej restauracji i powiedziałem: - Ben, zgłodniałem, a jestem pewny, że i ty czujesz głód. Zatrzymajmy się na hamburgera, frytki i duży kawałek jabłecznika. - Fajne miejsce - powiedział ochoczo. Niebawem siedzieliśmy przy bufecie, a Ben ciągle myślał i ciągle mówił, i uczył się, jak to się wkrótce okazało. Nagle silnie walnął pięścią o blat bufetu tak, że wszystkie naczynia podskoczyły i brzęknęły. - Mam to! Mam to! - Inni goście w osłupieniu patrzyli w naszą stronę, a ja wykrzyknąłem: - Co takiego masz? - Znalazłem odpowiedź! - krzyknął. - Przyczyną, dla której nie czynię postępów, jestem ja sam, właśnie ja. - Chłopcze, nigdy nie sądziłem, że w hamburgerze jest taka moc. Później, gdy staliśmy przy samochodzie na parkingu w księżycową noc w New Jersey, Ben powiedział zmienionym głosem: - Normanie (nigdy przedtem nie zwracał się do mnie używając mojego imienia, mówił tylko "doktorku"), pragnę nadać mojemu życiu sens. Chcę poświęcić je innym. Pobłogosław mnie teraz, proszę. Byłem głęboko poruszony jego szczerością. Spełniłem jego prośbę z powagą i radością. - Pomóż mu wytrwać w tym pięknym postanowieniu. Ben mocno uścisnął moją dłoń i powiedział: - Nigdy tego nie zapomnę. Gdy jechaliśmy do domu, zrozumiałem, że spotkało go coś wielkiego. Nie wiem, jak to się stało ani dlaczego. Musiała to spowodować kombinacja różnych rzeczy - nasze rozmowy i dyskusje, i jego zmagania, by przyjąć pomoc. W tamtej pamiętnej chwili znalazł odpowiedź na wszystkie swoje pytania. Ben stał się prawdziwym wierzącym - nie tylko w Boga, lecz również w samego siebie. Przemiana spowodowała, że zaczął pracować w swoim zawodzie, jak nigdy dotąd, wykorzystując ukryte zdolności, których nigdy nie używał. Jego życie stało się pełne wewnętrznej mocy. Pustka została wypełniona. Ben był teraz radosny i podekscytowany. Dla jasności dodam, że miał również przeciwności i zmartwienia, lecz teraz zwyciężał nad nimi. Ożenił się, a firma, dla której pracował, wysłała go wiele mil stąd jako szefa biura w dużym mieście. Ben odszedł z mojego życia, lecz nie z mojej pamięci. Był człowiekiem, który wykorzystywał pięć zasad prowadzących do uwieńczonego sukcesem życia. Te same zasady można zastosować, by osiągnąć pozytywne rezultaty w każdej fazie naszego życiowego doświadczenia. Pamiętajmy jednak, że zasady te muszą spoczywać na trwałym fundamencie wiary. Takie jest znaczenie piątej zasady, bez tej pewności bowiem pozostałe cztery stają się puste. * Myśl. * Próbuj. * Wierz. * Ucz się. * Pracuj. I odnieś sukces w życiu! Rozdział 8 Jak obudzić się do radosnego życia Zawsze starałem się dotrzeć do ludzi, którzy uważają się za wewnętrznie pustych, aby pomóc im odkryć radość uwieńczonego sukcesem życia. Dlatego też stałem się gorącym wyznawcą największego z Badaczy pełnego i zwycięskiego życia, jacy kiedykolwiek chodzili po ziemi. Wyjaśnił On cel swojej ziemskiej misji słowami: "Przyszedłem, aby owce miały życie i miały je w obfitości" (Ew. Jana 10,10). Pełnia jest oczywiście przeciwieństwem pustki. Osobiście przekonałem się, że naśladowanie największego Geniusza i sposobu życia, jakiego nauczał, zdolne jest wypełnić każdą wewnętrzną pustkę. Zastępuje On ją radością i entuzjazmem, w nieograniczony sposób zwiększając nasze możliwości działania i osiągania doskonałości. Pozwólcie, że opowiem pewną wyjątkową historię o tym, jak w pewnym człowieku wypełniona została przytłaczająca pustka. Był chłodny i wietrzny zimowy dzień, grudzień, tuż przed świętami. Ciemności zapadły wcześnie, jak to bywa o tej porze roku. Właśnie przygotowywaliśmy się do zamknięcia naszego biura na Twenty-Nineth Street, na Manhattanie, gdy do mojego gabinetu weszła sekretarka i powiedziała: - W poczekalni jest jakiś mężczyzna. Mam wrażenie, że przeżywa bardzo silny stres. Chce się z panem widzieć. Po chwili dodała: - Jest bardzo elegancko ubrany, lecz muszę przyznać, że trochę się go boję. Sprawia wrażenie człowieka, jak by to powiedzieć, nieco zdesperowanego. Czy mam mu powiedzieć, że nie można panu teraz przeszkadzać? Jeśli wykonuje się pracę polegającą na pomaganiu różnego rodzaju ludziom, a na dodatek działa się w Nowym Jorku, trzeba być przygotowanym na wszystko. Wiedziałem, że lęk nie jest właściwą reakcją. - Wprowadź go - powiedziałem i w rezultacie przeżyłem jedną z najbardziej niezwykłych historii w mojej doradczej karierze. Mężczyzna, który wszedł do mojego gabinetu, miał jakiś dziki błysk w oczach. - Wysłuchałem twojego przemówienia podczas National Realtors Convention (ogólnokrajowej konwencji agentów nieruchomości) w Nowym Jorku, które dzisiaj wygłosiłeś, i powiedziałem sobie: mimo że jest duchownym, ten Peale wydaje się szczerym, rozsądnie myślącym facetem i nie będzie mi opowiadał tych zwykłych niedzielnych historyjek. Po takim wstępie opowiedział mi, że jest alkoholikiem i ma już siebie "powyżej uszu". Przyznał, że w latach sześćdziesiątych należał do ruchów młodzieżowych, a później zbił fortunę na sprzedaży nieruchomości. Dodał, że mimo iż ma wszystko, co można kupić za pieniądze, czuje się wewnętrznie pusty. Kiedy skończył swoją smutną opowieść, powiedziałem: - W twoim młodym życiu jest wiele cierpienia. Jestem pewien, że niedawno przekroczyłeś trzydziestkę. - Mam trzydzieści dwa lata i jestem ludzkim wrakiem. Zmarnowałem swoje życie zmierzając donikąd, zawiodłem we wszystkich sprawach, z wyjątkiem robienia pieniędzy. Czuję się pusty, mówię ci. Odnoszę wrażenie, że znasz rozwiązanie mojego problemu. Na Boga, wyświadcz mi tę przysługę. - Dobrze. Ale pamiętaj, że nie jestem cudotwórcą, daleko mi do tego - zapewniłem go. - Nie znam też sposobu dopomożenia ci, przykro mi to mówić. Wiem jednak, że jest coś, co mogłoby ci pomóc. - Co takiego? - dopytywał się. - Wiara. Silna wiara doda ci sił na co dzień i może spowodować, że twoje życie stanie się lepsze poprzez to, że uczyni lepszym ciebie samego. Zerwał się na równe nogi. - Jesteś taki sam, jak cała reszta tych religijnych fanatyków. Miałem o tobie lepsze wyobrażenie, lecz wszystko, co możesz mi zaproponować, to te bajki, które już słyszałem. - Mówiąc to wyszedł ciężkim krokiem, nie mówiąc nawet do widzenia. Wszystko co mogłem zrobić to pomodlić się w jego sprawie. Pół godziny później sekretarka wsunęła głowę przez drzwi do mojego gabinetu. - On wrócił. Jest jeszcze bardziej zdenerwowany. - Kto wrócił? - zapytałem. - Ten mężczyzna, który wyszedł od ciebie rozgniewany. Kiedy wszedł do mojego gabinetu, zaczął chodzić tam i z powrotem. - Chcę się tylko dowiedzieć, czy oszalałem? Czy zwariowałem? Powiedz mi! Skłoniłem go, by usiadł i opowiedział, co się stało. Opowiedział następującą, całkiem niewiarygodną historię, szczególną jak na zatwardziałego, sceptycznie nastawionego nowojorczyka. Po wyjściu z mojego biura machinalnie skręcił na zachód, w Twenty-Nineth Street, przeszedł Broadway i znalazł się na Sixth Avenue. Przetrawiał w myślach te kilka słów, które mu powiedziałem. Był bardzo wzburzony i zawiedziony. Nie tego oczekiwał - wiara, uwierzyć! Czuł, że opuszczają go siły. Wtedy stało się coś dziwnego. Nagle uliczny tłum wydał mu się przyjazny - poczuł się jednym z tych spieszących dokądś ludzi. Niemal w jednej chwili opuściły go zmęczenie i gniew. Czuł, że wypełnia go niecodzienny spokój. Pochylił się na krześle, na jego twarzy widać było zdumienie. - Co mi się przydarzyło? Czuję w sobie dziwny pokój i harmonię. Co mnie spotkało? Dlaczego? - Nie wiem - odparłem. - Muszę szczerze przyznać, że nie wiem. Bałem się mu powiedzieć, co myślę, lękając się, że znowu go rozdrażnię. - Mogę jedynie powiedzieć, że kiedyś czytałem książkę - nie pamiętam teraz jej tytułu ani kto ją napisał - która opowiadała o mistycznych przeżyciach. - Jakich mistycznych przeżyciach? - Mówiłem przecież, że dokładnie nie pamiętam. Niewiele mogę na ten temat powiedzieć z własnego doświadczenia - mówiłem. - Pamiętam, że gdy moja matka, mieszkająca w małym miasteczku na południu stanu, nagle umarła, stałem przy tym oto biurku i znajdowałem się w stanie prawdziwego szoku. I nagle odniosłem wrażenie czyjejś przyjaznej obecności. Czy była to świadomość, że nie jestem sam na świecie? Nie wiem. Takie odczucia czasem się odnosi. Przeżyłeś coś podobnego. Popatrzył na mnie z uśmiechem. - To było niezwykłe. Miałem wrażenie, że dzieje się ze mną coś dobrego, że wracają mi siły i chęć do życia. Jakie były dalsze losy tego mężczyzny, z którym później miałem kontakt tylko przez krótki czas? Jedna rzecz była znamienna. Ten zatwardziały alkoholik został całkowicie uleczony ze swojej choroby i już nigdy nie miał ochoty na alkohol. Stał się człowiekiem uprzejmym, otwartym i był niestrudzonym pomocnikiem innych ludzi, pełnym entuzjazmu i pogody ducha. Wprost tryskał radością. Ludzie kochali go. Później, pewnej nocy, gdy miał czterdzieści siedem lat, nagle, całkiem nieoczekiwanie umarł. Z tego, co wiem, od momentu tamtego zdarzenia aż do końca życia był człowiekiem szczęśliwym. Niektórzy powiedzą, że jego życie było takie krótkie. Odpowiem im, że ważna jest nie liczba przeżytych lat, lecz ich jakość. Czas, który pozostał mu po tym dziwnym przeżyciu, był wypełniony entuzjazmem, szczęściem i bogactwem doznań. Jedno wiem na pewno - nigdy go nie zapomnę. Pustka w jego życiu została wypełniona. Nigdy już nie miałem podobnego doświadczenia. Jednak zdarzały się mniej dramatyczne przypadki, w których poczucie pustki ustępowało miejsca wyjątkowej pełni życia. Opowiedziałem tutaj tę niezwykłą historię nie po to, by zasugerować, że twoja wewnętrzna pustka musi zostać wypełniona w tak dramatyczny sposób. Stwórca, który uczynił to wszystko, co odkrywają naukowcy, i cuda, na które jeszcze natrafią, rzadko posługuje się "cudownymi" metodami. Mam wrażenie, że oczekuje, iż wykorzystamy cudowną rzecz zwaną umysłem, którą obdarzył każdego z nas, i moc myśli. Znalezienie drogi wyjścia z trudności, pokonanie przeciwności losu i wyrzeknięcie się negatywnej postawy, a następnie zastąpienie wewnętrznej pustki radością i entuzjazmem jest niezwykłym fenomenem życia, który można nazwać cudem, jeśli weźmie się pod uwagę zakres zmian, jakie obejmuje. Potwierdzeniem tego jest jeden z wielu listów, które otrzymałem i które są dla mnie prawdziwym skarbem. Został on napisany przez Vita A. Celendera pracującego w przemyśle kosmetycznym w Pittsburghu. "Drogi doktorze Peale. Wiele lat temu w hotelu w Johnstown, w Pensylwanii, planowałem zadzwonić do pewnego klienta, z którym miałem się spotkać następnego dnia. Czułem się, delikatnie mówiąc, trochę podenerwowany, była to bowiem pierwsza rozmowa handlowa w moim życiu. Wszystko to działo się w połowie lat siedemdziesiątych. Właśnie wyszedłem z okresu, który można by nazwać hipisowską erą mojego życia. Tak się jakoś złożyło, że wpadł mi w ręce egzemplarz Pana pisma "Plus" na temat pozytywnego myślenia. Zmienił on radykalnie kierunek mojego życia. Z jego lektury dowiedziałem się, że skoro słuszność jest po mojej stronie, nikt nie może mi się oprzeć, i uwierzyłem w to. Jeszcze dzisiaj myślę o tym przygotowując się do prezentacji handlowej czy ucząc dzieci pewności siebie w różnych szczególnych sytuacjach. Dlatego chcę panu powiedzieć dziękuję! Doktorze Peale, spowodował Pan ogromną zmianę w moim życiu i mam nadzieję, że także w życiu moich dzieci. Tysiąc razy pragnąłem napisać ten list. Jeszcze raz dziękuję Panu. Vito." Jedną z moich największych radości jest otrzymywanie takich listów. Muszę przyznać, że dostałem ich tysiące, a każdy z nich jest naprawdę zachęcający. Każdy opowiada o radykalnej zmianie, jaka dokonała się w życiu piszącego człowieka - człowieka, który cierpiał, lecz ostatecznie znalazł radość i zamienił swoją wewnętrzną pustkę na bogate, spełnione życie. Pamiętam, że byłem kiedyś gościem programu radiowego na żywo w San Francisco. Nie lubię takich audycji, ponieważ nigdy nie wiadomo, jakie pytania nam zadadzą ani jak na nie odpowiemy. Podczas tamtego programu pewien mężczyzna podniósł się z miejsca i zapytał: - Czy pan jest doktorem Peale? - Tak, proszę pana, to ja. - To na pewno pan? - O ile wiem, to tak. - Czy to pan zawsze mówi o pozytywnym myśleniu? - Nie zawsze. - Wie pan co, nie wierzę w to całe gadanie o pozytywnym myśleniu - kontynuował. - Mam problem, z którym nie potrafię sobie poradzić. Panu też się to nie uda, ponieważ i pan nie będzie umiał go rozwiązać. - Jeśli tak, to czemu pan o tym wszystkim mówi? - zapytałem. - Ponieważ pragnę znaleźć odpowiedź. Oto mój problem: Mam pięćdziesiąt dwa lata i jestem bez pracy. Sam pan wie, że żaden pięćdziesięciodwuletni mężczyzna nie dostanie pracy. Co więcej, nie odznaczam się wielką inteligencją i nie mam dobrego doświadczenia. Brak mi wykształcenia i nikt mnie nie lubi. Co mi pan doradzi? Zapytałem: - Skąd wiesz, że nie jesteś inteligentny? - Kiedy byłem mały, wszyscy powtarzali, że brak mi rozumu. Cała inteligencja w naszej rodzinie przeszła na mojego brata. - Kto ci to powiedział? - Mój brat. - Moim zdaniem mówisz, jak ktoś, kto ma rozum. Więc twierdzisz, że żaden pięćdziesięciolatek nie może znaleźć pracy? Tydzień temu zatrudniłem pięćdziesięciodziewięcioletniego mężczyznę. Widzisz, kłopot polega na tym, że jesteś przytłoczony swoją sytuacją. Jeśli zrzucisz z siebie ten ciężar, na pewno znajdziesz pracę. Następnie podszedłem go z innej strony: - Kto ci powiedział, że cię nie lubi? - Nikt mnie nie lubi. - W tym się mylisz, ponieważ ja cię lubię. Czy lubisz samego siebie? - Nigdy o tym nie myślałem. - Jeśli zaczniesz lubić samego siebie, zrozumiesz, że masz to, co jest potrzebne, aby znaleźć pracę i doskonale ją wykonywać. Słyszałeś pewnie, że mamy kochać bliźniego swego, jak siebie samego. Nie możesz kochać swego bliźniego, dopóki nie zaczniesz kochać samego siebie. W sześć tygodni później dostałem od niego kartkę. Pisał, że ma pracę. - To nic wielkiego, wierz mi. Lecz gdy się do tego wezmę, zrobię z tego wspaniałą pracę! Właśnie tak trzeba myśleć i działać! Weź to, co możesz, i wykonaj swoją pracę najlepiej, jak potrafisz. Wszędzie można spotkać negatywnie myślących, nieszczęśliwych, pokonanych, pozbawionych radości życia, zniechęconych ludzi. Lecz nie musi tak być ani w twoim życiu, ani w twoim kraju, ani w czasach, w których wypadło ci żyć. Dlatego powiedz sobie, swojemu mężowi czy żonie: "Wiesz co, kochanie, począwszy od tej chwili nie będę już dłużej przytłoczony problemami". Oczywiście możesz go przyprawić o chwilowy wstrząs, lecz wkrótce przyzwyczai się do tego. Nie dam się przytłoczyć zmartwieniom - oto właściwa postawa. A kiedy już uwolnisz się od ciężarów, zacznij cieszyć się życiem. Jeśli nie jesteś radosny, możesz się nim stać. Jak? Odpowiedź brzmi: zachowuj się tak, jak byś był radosny. Prawda ta jest jednym z największych praw psychologii, jakie zostały kiedykolwiek ogłoszone. Zatem jeśli jesteś pełen lęku, a pragniesz być odważny, musisz postępować tak, jak byś miał odwagę, a we właściwym czasie ją otrzymasz. Zauważyłem, że wielu ludzi prowadzących puste życie zadowala się przeciętnością. Niestety, dopiero u schyłku swojego życia, czasami gdy jest już zbyt późno, zdają sobie sprawę z tego, co stracili. Znam pewnego człowieka, który miał szczęście i wcześnie znalazł rozwiązanie swoich dylematów odbywając morski rejs oceanicznym liniowcem. Mężczyzna ten nazywa się Peter Grace i jest dyrektorem naczelnym firmy W. R. Grace & Co., wielkiej korporacji o zasięgu światowym, biznesmenem i filantropem. Grace służył trzem prezydentom w różnych komitetach doradczych. Całkiem niedawno był członkiem rady prezydenckiej do spraw kontroli kosztów w sektorze prywatnym - ciała doradczego znanego również pod nazwą Komisji Grace'a. Jednak gdy Peter Grace opowiedział mi historię swojego życia, okazało się, że jako młody człowiek w żadnym razie nie był zainteresowany służeniem innym. Po skończeniu studiów na uniwersytecie w Yale zamierzał oddać się rozrywkom i uprawianiu sportu. Poświęcił się robieniu kariery bramkarza hokejowego, później był kapitanem zwycięskiej drużyny polo, a w końcu został odnoszącym sukcesy graczem w golfa. Na szczęście jego mądry ojciec rzucił mu wyzwanie, aby podjął pracę w jednej z filii jego firmy, działającej na terenie Ameryki Południowej, w Peru. Peter nie miał na to ochoty, lecz po dłuższych rozmyślaniach pewnego zimnego listopadowego dnia 1938 roku znalazł się na pokładzie liniowca wypływającego z zatoki nowojorskiej w kierunku Ameryki Południowej. Opowiadał mi o tym. "Byłem nieszczęśliwy. Czułem, że pogrążyłem się tak nisko, jak lodowa kra w ciężkich wodach wokół portowego nabrzeża. Bezpowrotnie opuszczałem świat zabaw i gier. Na dodatek w ostatniej chwili okazało się, że jeden z moich najlepszych przyjaciół, który miał mi towarzyszyć w podróży, nie mógł popłynąć." Kiedy syreny liniowca zatrąbiły na pożegnanie, a jego dziób skierował się ku szarym wodom Atlantyku, Peter Grace poczuł, że ktoś poklepał go po ramieniu. Odwrócił się i ujrzał przed sobą roześmianą twarz księdza. Kręcące się białe włosy otaczały jego cherubinkowe oblicze, zaróżowione od morskiego wiatru. Zapytał, czy to on nazywa się Peter Grace. Peter potwierdził niechętnie. Ksiądz przedstawił się jako ojciec O'Hara - w tym czasie był on prezydentem Uniwersytetu Notre Dame. Niebawem nawiązali rozmowę i ksiądz, wyczuwając ponury nastrój Petera Grace'a, zapytał, czy mógłby do końca podróży spożywać z nim posiłki przy jednym stole. "Nasz pierwszy wspólny posiłek stał się dla mnie początkiem nowego rodzaju podróży. Nigdy nie spotkałem kogoś takiego, jak ojciec John O'Hara. Jego ojciec był urzędnikiem konsulatu amerykańskiego i ojciec O'Hara wyrastał w Ameryce Południowej, znał tamtejszy język i opowiadał bogatą historię każdego portu, do którego zawijali po drodze. Jednak najbardziej interesowały go moje myśli. Prowadziliśmy ze sobą długie rozmowy po deserze. Wyznałem mu, jak niechętnie opuszczałem moje ekscytujące życie, podejmując się czegoś, co zdawało się nudną robotą. Ksiądz podzielił się również informacjami o sobie. Opowiadał, jak trudno mu przyjmować nowe odpowiedzialne misje." Peter nawet się nie spostrzegł, jak ksiądz zaczął poszerzać jego horyzonty, i niebawem zaczął patrzeć na życie w nowy sposób. "Zacząłem postrzegać nasz statek jak mały świat. Na początku załoga liniowca stanowiła dla mnie jedynie niewyraźne tło, lecz teraz zacząłem patrzeć na nią inaczej. Każdy miał do wykonania określone obowiązki i zacząłem doceniać ich wkład w funkcjonowanie tego małego świata." Peter zrozumiał, że bez takich mężczyzn i kobiet, jak stewardzi podający posiłki, mechanicy z maszynowni, oficerowie nawigacyjni i oficer administracyjny, którzy każdego dnia pilnie wypełniali swoje obowiązki, statek nigdy nie dotarłby do punktu przeznaczenia. Zaczął zastanawiać się nad tym, jaki jest jego własny wkład do tego świata. "Nie dawała mi spokoju pewna biblijna przypowieść. Była to opowieść o trzech sługach, którym ich Pan dał pieniądze, aby je zainwestowali. Pierwsi dwaj pomnożyli to, co otrzymali, i zostali pochwaleni, lecz trzeci zakopał pieniądze i jego Pan go ukarał. Zawsze sądziłem, że obawiał się, iż straci powierzone mu pieniądze, lecz teraz, na skutek rozmów z ojcem O'Hara, spojrzałem na to z innej perspektywy. Trzeci sługa wcale się nie obawiał - po prostu nie chciał wziąć na siebie odpowiedzialności. Zrozumiałem, że to właśnie było przyczyną jego klęski. Wtedy właśnie zgodziłem się przyjąć na siebie własną odpowiedzialność. Ojciec O'Hara był dla mnie prawdziwym darem - pomógł mi znaleźć własne miejsce w świecie, w którym ludzie muszą polegać na sobie wzajemnie. Wiedziałem teraz, że niezależnie od tego, co spotka mnie w nowej pracy w Peru i ile ostatecznie wniosę do świata, będę się czuł o wiele bardziej wypełniony niż gdybym żył pośród gier i zabaw, które pozostawiłem za sobą w Nowym Jorku." Peter nauczył się, jak zamienić swoje puste, chociaż wówczas całkiem dla niego atrakcyjne życie, w bogate, spełnione życie poświęcone służeniu innym. Prowadząc firmę W. R. Grace Peter miał do czynienia z wieloma trudnymi sytuacjami. Peter będzie pierwszym, który przyzna, że stawianie siebie do dyspozycji innym i służenie wyższym wartościom może być bardzo trudne. Jednak wszystko, co jest warte zachodu, jest trudne i wymaga wysiłku woli, wytyczenia celu, określenia zadań do spełnienia, potykania się, upadania, podnoszenia się i odważnego kroczenia naprzód, pomimo wszelkich przeciwności. Peter Grace powie wam również, że nagroda w postaci radości i satysfakcji powoduje, iż warto podjąć wysiłek. Spotkałem wielu ludzi, którzy określali siebie jako wyłączeni i wewnętrznie puści. Czasami przychodzili do mnie, by się spierać i debatować, częściej jednak po to, by znaleźć pomoc. Niektórzy okazywali otwartą wrogość. Pamiętam dobrze jeden taki przypadek. Kiedy po jakimś spotkaniu witałem się z ludźmi, pewien młody człowiek odmówił uściśnięcia mojej ręki. - Czy będę mógł porozmawiać z panem prywatnie? - zapytał. A może, jak przypuszczam, wszystkie terminy ma już pan zarezerwowane - powiedział z ironicznym uśmieszkiem. Był w takim stanie, że wymagał natychmiastowej pomocy. - A może spotkalibyśmy się teraz? - wypaliłem. Opuściłem ludzi chcących się ze mną przywitać, wziąłem go pod ramię i zaprowadziłem do mojego gabinetu. Powiedział, że ma na imię Jim. Poprosiłem, aby usiadł, lecz on gniewnie chodził tam i z powrotem przed moim biurkiem, dając upust swojemu rozczarowaniu kościołem. - Pochodę z południa stanu, tak jak ty - burknął. - Słyszałem wszystkie te nonsensy, jakie wy duchowni głosicie, i powiadam ci - mówiąc to wskazał na moją szyję - mam tego potąd! To, co mówisz, to ta sama stara, nudna gadka! Jesteś jeszcze gorszy od tamtych facetów w moich stronach rodzinnych, bo bluzgasz tą całą mową o pozytywnym myśleniu. - Czy mieszkasz tutaj w mieście? - zapytałem cicho. - Tak, pracuję w centrum. - Czym się zajmujesz? Spojrzał na mnie kątem oka. - Och, mam dobrą pracę - zaśmiał się sarkastycznie. - Czemu o to pytasz? Szukasz finansowego wsparcia? Nie mam nic do zaofiarowania kościołowi. Nigdy mi nie pomógł. Podczas naszej rozmowy inni ludzie próbowali wejść do mojego gabinetu i widziałem, jak moja sekretarka miota się bezradnie. Uznałem jednak, że najlepiej będzie pozwolić, by ten młody człowiek się wygadał. W końcu to zauważył. - Hej! Jak to możliwe, że poświęcasz mi tyle czasu? - No cóż, chociaż sobie z tego nie zdajesz sprawy, instytucja zwana kościołem jest również szpitalem dla ludzi zagubionych i chorych, a odnoszę wrażenie, że jesteś jednym z najbardziej interesujących przypadków duchowej i umysłowej choroby, z jakimi się ostatnio spotkałem. Chcę dać ci dość czasu, abyś wszystko z siebie wyrzucił, a ja - lekarz ludzkiego umysłu i ducha - bym wiedział, jak potraktować ten rodzaj zaburzenia, który, obawiam się, może być śmiertelny. - Czyżbym był dla ciebie tylko zwłokami? - skrzywił się. Starałem się ukryć śmiech. - Zupełnie pomieszały ci się słowa. Przecież zwłoki nie mogą mówić. O nie, mój drogi, ty nie jesteś zwłokami. Jesteś żywym pacjentem, którym chciałbym się zająć. Niestety, najwyraźniej mnie nie lubisz, a gdy się angażuje lekarza, trzeba go lubić, jeśli ma on nam wyświadczyć cokolwiek dobrego. W tym momencie w naszej rozmowie nastąpił przełom, na który cały czas miałem nadzieję. - Na pierwszy rzut oka wydaje się, że twoja choroba polega na zaprzestaniu używania bystrego umysłu. Moje słowa spowodowały, że zatrzymał się na chwilę. Jednak zaraz spróbował z innej strony: - A co z tym całym ględzeniem o grzechu? - Wszyscy jesteśmy grzesznikami, mój drogi, lecz bardziej na miejscu byłoby powiedzieć, że jedyny grzech, jaki u ciebie dostrzegam, polega na tym, że mając tak dobry umysł zachowujesz się jak głupiec. Według mnie, najgorszymi grzechami są nienawiść, niechęć i wrogość. Sądząc z twojej postawy musisz mieć potężne poczucie winy. Przestał chodzić tam i z powrotem i popatrzył na mnie. - Szanuję, a nawet podziwiam twoją inteligencję - kontynuowałem. - Jeśli przyszedłeś tutaj, by krytykować kościół, i chcesz, abym nabrał przekonania, że go nie cierpisz, a jednocześnie masz nadzieję, że coś dla ciebie zrobię, to zapomnij o tym. Nie jestem tym, kogo potrzebujesz. Popatrzył na mnie z otwartymi ustami. - Ty, taki sławny duchowny, dysponujący tymi wszystkimi technikami, mówisz mi, że nie możesz mi pomóc? Kto zatem może? - Wiesz, mam świadomość, że to, co za chwilę powiem, wydać się może uproszczeniem i będziesz miał pokusę, by walczyć z moją sugestią. Mogę jednak odesłać cię do kogoś, kto przywróci ci zdrowie - powiedziałem ze spokojem. - Ten ktoś usunie całą irytację z twojego umysłu i zastąpi poczucie pustki przeżyciem prawdziwego pokoju i zadowolenia. Niestety, ten lekarz jest bardzo drogi. _ Och, o to się nie martw - przerwał mi. Przez chwilę milczałem, a później powiedziałem. - On żąda wszystkiego, co posiadasz. Będzie chciał ciebie, ciebie samego jako zapłaty. Młody mężczyzna popatrzył na mnie, później odwrócił się, podszedł do okna, i stał tam przez chwilę. Następnie odwrócił się i powiedział: - Wiem, o kim myślisz. - Bystry z ciebie chłopak - odparłem cicho. Odwrócił się od okna, podszedł do krzesła stojącego przy moim biurku i opadł na nie. Przez chwilę zdawał się patrzeć na coś dalekiego, później spojrzał na mnie. - Doktorze Peale, miałem wiarę, zanim tutaj przyszedłem. Gdy byłem młodszy, wierzyłem. Lecz gdzieś po drodze, na uczelni, potem w trakcie różnych interesów, utraciłem ją. Choć Jim nie uświadamiał sobie tego, zaczął już odchodzić od swojego negatywnego nastawienia i pustki. W trakcie rozmów, które odbyliśmy w następnych tygodniach, na nowo uporządkował swoje intelektualne i emocjonalne życie. Przestał walczyć z tym, o czym wiedział i czuł, że jest prawdą. Zaczął odnajdywać siebie na nowo. Nauczył się, że wierzenie jest sposobem, dzięki któremu możemy stać się takimi osobami, jakimi powinniśmy być. Zaczął wierzyć w życie, w siebie samego, w teraźniejszość, w przyszłość i swoje związki z innymi ludźmi. Stał się człowiekiem pełnym takiej duchowej witalności, jaką odznaczało się niewielu ludzi, których znałem - zaczął prowadzić wypełnione radością życie. Nadal zachowuje taką postawę, pomimo upływu wielu lat. Niedawno byłem w pewnym mieście na zachodzie kraju i potężny, silny facet podszedł do mnie i poklepał mnie po ramieniu, prawie pozbawiając mnie oddechu. To był Jim. - Ciągle wciskasz ludziom te bzdury, wielebny? - powiedział z szerokim uśmiechem. Mówiąc to wymierzył mi czuły cios, przed którym uchyliłem się na wszelki wypadek. W taki sposób ten "wyłączony" człowiek zaczął naprawdę żyć. Jego wewnętrzna pustka została wypełniona. Miliony ludzi z pokolenia wyżu demograficznego i inni poszukujący w życiu czegoś, w co mogliby wierzyć, zostaną wynagrodzeni za swoje poszukiwania. Przestań walczyć z prawdą... i odkryj niewysłowioną radość życia. Rozdział 9 Uwolnij się od lęku i afirmuj wiarę Pozwólcie, że opowiem wam o czasach, kiedy lęk rzucił swój złowrogi cień na życie w Stanach Zjednoczonych. W okresie wielkiej depresji, w latach trzydziestych, byłem duchownym w kościele przy Fifth Avenue w Nowym Jorku. Sądzę, że mam prawo powiedzieć, iż to wielkie miasto nigdy nie przeżywało smutniejszych czasów. Ludzie przemierzali ulice na próżno szukając pracy. Powszechnie podzielanym przekonaniem było, że nikt powyżej trzydziestki nie może znaleźć zatrudnienia. Osoby niegdyś zamożne teraz ustawiały się w kolejkach do ulicznych garkuchni po miskę darmowej zupy. Kuchnie takie stały na ulicach, które dotąd uważano za najlepsze w mieście. Zamykano sklepy, likwidowano fabryki. Każdy, kto miał szczęście, bo ciągle jeszcze pracował, miał kilkakrotnie obniżane wynagrodzenie. Negatywnie myślący ludzie, którzy zwykle wyłazili z ukrycia w trudnych czasach, wszem i wobec ogłaszali, że nasz kraj nie podźwignie się już nigdy więcej. Pamiętam, że brałem udział w lunchu zorganizowanym przez lokalny klub rotariański, podczas którego mówca, cieszący się w tamtych czasach reputacją najlepszego specjalisty w dziedzinie finansów, obwieścił, że "Stany Zjednoczone nigdy już nie zaznają pomyślności gospodarczej". Od tego czasu mój szacunek dla takich "oracji" był zawsze zmieszany z pewną dozą sceptycyzmu. Ponura, czarna chmura lęku zawisła nad całym miastem. Ponieważ już przedtem adresowałem moje wystąpienia do ludzi potrzebujących, całe tłumy przychodziły słuchać pozytywnych zapewnień, że naród będzie istniał, że każdy z nas musi wierzyć, iż nadejdą lepsze dni. Tak wiele osób prosiło o prywatne spotkania, że trudno nam było porozmawiać z nimi wszystkimi. Byłem zupełnie nie przygotowany, by doradzać ludziom pogrążonym w desperacji - od prawie dziesięciu lat nie miałem żadnego kontaktu z seminarium teologicznym, a w dodatku nie oferowano tam wówczas żadnych kursów z dziedziny nauk psychologicznych. Miałem jednak szczęście, gdyż dwie rzeczy robiłem dobrze: okazywałem ludziom troskę i słuchałem, co mają mi do powiedzenia. Mimo to potrzebowałem pomocy. Udałem się do sekretarza towarzystwa medycznego w hrabstwie Nowy Jork i poprosiłem, by skontaktował mnie z psychiatrą, który jest wrażliwy na problematykę duchową. Niebawem przedstawiono mnie jednemu z największych ludzi, jakich kiedykolwiek znałem. Człowiekiem tym był dr Smiley Blanton, wówczas już starszy pan, który był w tamtych czasach jednym z najbardziej znanych i szanowanych psychiatrów. Smiley Blanton był bardzo inteligentnym mężczyzną; jego oczy błyszczały żywo za szkłami okularów w rogowej oprawie. Opowiedziałem mu o kłopotliwym położeniu, w jakim się znalazłem - o niezliczonych ludzkich problemach i o moim braku odpowiedniego przygotowania. Zapytałem, czy nie mógłby zaofiarować mi jakiejś pomocy. Jego odpowiedź bardzo mnie zdumiała. Zapytał, czy wierzę w moc modlitwy. Następnie powiedział mi, że modlił się od dawna o to by pewnego dnia spotkać pastora, z którym mógłby "stworzyć fuzję dla dobra psychologii i terapii pastoralnej". Później obaj byliśmy z tego powodu krytykowani - on przez innych psychiatrów, ja przez wielu duchownych, w tamtym czasie bowiem między psychiatrami a duchownymi panowała wzajemna nieufność. W każdym razie wspólnymi siłami założyliśmy Institutes of Religion and Health (Instytut religii i zdrowia), który stał się jedną z najbardziej szanowanych klinik psychiatrycznych i ośrodków szkoleniowych dwudziestego wieku (teraz nosi on nazwę Blanton Peale Institute). Dr Blanton przyłączył się do mnie i razem zaczęliśmy doradzać ludziom. Pewnego dnia powiedział: - To, co widzimy u tych ludzi, trudno określić inaczej niż jako epidemię. Oni są chorzy na umyśle i to ujawnia się w całej gamie symptomów fizycznych. - Jakiej choroby jest to epidemia, doktorze? - zapytałem. - To epidemia lęku, po prostu zwyczajnego, starego lęku. Następnie dodał: - Niepokój jest wielką plagą współczesnych czasów. Byłem zaskoczony jego uwagą i zapytałem, czy lęk rzeczywiście powoduje, że ludzie cierpią na fizyczne dolegliwości. Odpowiedział, że lęk może to powodować, a teraz dzieje się to na skalę epidemii. Przypominam sobie słowa, które wypowiedział doktor Blanton: "Lęk jest chorobą najbardziej subtelną i niszczącą ze wszystkich ludzkich chorób". Tego rodzaju teoria, wówczas dla mnie całkiem nowa, była zniechęcająca, biorąc pod uwagę wielki zasięg rozprzestrzeniania się irracjonalnego lęku. Zdesperowany zapytałem: - Co możemy w tej sprawie zrobić? Dr Blanton spojrzał na mnie ze spokojem. Wiedziałem, że jest bardzo wykształconym człowiekiem, prawdziwym człowiekiem nauki. Na początku swojej kariery naukowej współpracował z Freudem w Wiedniu. Później był związany z The College of Physicians and Surgeons (Kolegium lekarzy i chirurgów) w Londynie, a następnie był profesorem na uniwersytecie stanu Wisconsin. - Synu - powiedział. - Na świecie działają dwie potężne siły, a jedną z nich jest lęk. Lęk jest największą siłą ze wszystkich, z wyjątkiem jednej - wiary albo zaufania. Wiara jest najpotężniejszą ze wszystkich sił. Tylko wiara jest silniejsza od lęku. Jeśli będziemy się jej mocno trzymać, jest ona w stanie wykorzenić lęk. Wiara czyni cuda. Dr Blanton urodził się i wychował w górach, w stanie Tennessee. Kształcił się na Vanderbilt University i we własnych oczach "nadal był prostym człowiekiem wychowanym przez wierzących rodziców i mocno ugruntowanym w wierze". - Tylko tchnij w nich wiarę, Normanie, tylko daj im wiarę. Naucz ich, jak wierzyć. To jedyne lekarstwo, które może wyleczyć chorobę lęku. Naprawdę, nigdy w to nie wątp. - Wiara w co, doktorze Blanton? - Ty, duchowny, pytasz mnie "wiara w co"? Oczywiście, wiara w dobrego Boga. Daj mi chwilę, a coś ci przeczytam. - Wziął Biblię leżącą na biurku i szybko otworzył na odpowiedniej stronicy. Uczynił to tak szybko, iż wiedziałem, że ten fragment jest mu dobrze znany. - Przeczytam ci urywek mojego ulubionego psalmu dwudziestego trzeciego: "Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną. Twój kij i Twoja laska są tym, co mnie pociesza". Posłuchaj, jak wielki ładunek myśli jest w tym zawarty - kontynuował dr Blanton przewracając kartki do stronicy, gdzie znajdował się Psalm 34, werset 5. - Tylko posłuchaj tego: "Szukałem Pana, a On mnie wysłuchał i uwolnił od wszelkiej trwogi". Czy zrozumiałeś? Uwolnił mnie nie od niektórych moich lęków, lecz od wszystkich. Właśnie takimi mamy być ludźmi - wierzącymi - i musimy uczynić wierzących z tych biednych ludzi miotanych lękiem. Kiedy uwierzą, odzyskają zdrowie umysłu i ciała. Te słowa wywarły na mnie silne wrażenie, wypowiadał je bowiem człowiek, który z wyróżnieniem ukończył najlepsze szkoły medyczne, ktoś, kto zajmował jedno z czołowych miejsc w dziedzinie psychiatrii, a jednocześnie człowiek trzymający się wiary swojego dzieciństwa i wykorzystujący ją w naukowej praktyce. Mój podziw dla jego postawy nie miał granic, kiedy powiedział: - Potrafimy poznać, kiedy mówią nam prawdę. Jedną z najmądrzejszych i najgłębszych prawd usłyszałem wiele lat temu, w naszej szkółce niedzielnej na wsi. Brzmi ona tak: "Tak więc trwają wiara, nadzieja, miłość - te trzy: z nich zaś największa jest miłość" (1. List do Koryntian 13,13). Kiedy damy taką receptę naszemu pacjentowi, otrzyma wskazówkę, jak odzyskać zdrowie i szczęście. Najwyraźniej prawda ta zdominowała umysł Smileya, pewnego dnia bowiem zadzwonił mówiąc mi, że wysyła do mnie jednego ze swoich pacjentów. "Ten mężczyzna to bardzo religijny człowiek, z dawnej szkoły, dobrze wiesz, że sam należę do tego rodzaju. Żywi on jednak wątpliwości wobec psychiatrów i traktuje ich jak osobliwy rodzaj ludzi, których należy unikać. Gdy mu powiedziałem, że współpracuję z tobą, duchownym, zauważyłem, że zrobiło to na nim wrażenie. Wierzę, że przyjmie on twoją receptę na lęk, gdyż to właśnie lęk jest jego problemem i grozi zrujnowaniem jego życia. Dlatego daj mu wiarę". Kiedy podał mi nazwisko pacjenta, byłem zupełnie zaskoczony. Okazał się nim jeden z czołowych przemysłowców działających w naszym kraju. Powiedzmy, że nazywał się Jones. Kiedy pan Jones zjawił się w moim gabinecie, natychmiast ujawnił swoje menedżerskie umiejętności, jasno opisując swój problem. W całym dotychczasowym przebiegu swojej kariery odznaczał się umiejętnością wnikliwego analizowania problemów i szybkiego podejmowania decyzji. Sądząc po odnoszonych przez niego sukcesach, odsetek dobrych decyzji był w jego przypadku bardzo wysoki. Jednak ostatnio wszystko wskazywało, że jego dawna zdolność podejmowania decyzji opuściła go. Gdy w końcu po wielu trudach i mozołach podejmował jakąś decyzję, nie dawał mu spokoju lęk, że była ona błędna. Powiedział, że jego współpracownicy o tym wiedzą i starają się pomóc mu to ukryć, lecz taki stan rzeczy nie może już dłużej trwać. Jego zdrowie również od tego ucierpiało. Potrzebował pomocy. Na moje pytanie, czy wcześniej miewał lęki, odparł, że gdy był nastolatkiem brakowało mu pewności siebie. Wydawało mu się, że przezwyciężył wówczas ten problem. Kiedy jednak objął swoją wysoką posadę, dawna niepewność powróciła w jeszcze bardziej niebezpiecznej formie niż ta, jaką znał do tej pory. Wypytywałem go o to wszystko pełen współczucia, to bowiem, o czym opowiadał, było również częścią mojej własnej historii. Gdy powiedziałem mu o tym, zapytał: - Jak zatem zapanowałeś nad własnymi lękami? - Wyobrażałem sobie, że usuwam lęk z mojego umysłu, a następnie w jego miejscu umieszczam wiarę. Czyniłem to tak długo, aż upewniłem się, że wiara zajęła swoje miejsce. - To jak w jakimś mechanizmie? - zapytał. - Tak. Wtedy zacząłem żyć w wierze, nadziei i miłości. Czy znasz trzy ważne słowa? - Pewnie. Wiara, nadzieja i miłość. Wypisałem mu "receptę". Przed podjęciem każdej decyzji miał ją przemyśleć i pomodlić się o pomoc, a następnie wierzyć, że ją otrzymał. Potem, kiedy już będzie całkowicie spokojny, miał podjąć decyzję, oddać sprawę w Boże ręce i o niej zapomnieć. - Czy znasz Krafta, tego, który jest właścicielem fabryki serów? - zapytałem. - Tak. To znakomity przedsiębiorca i dobry kolega. - Kraft opowiadał mi, że gdy zaczynał rozkręcać swój interes, osobiście rozwoził ser wozem konnym. Miał wtedy konia o imieniu Paddy. Kiedy rozwoził sery, mówił głośno o swoich problemach, a Paddy strzygł w odpowiedzi uszami. Jeśli miał podjąć decyzję w czwartek do południa, rozmyślał i zastanawiał się nad tym. Później traktował dominującą i stale powracającą myśl jako wskazówkę dla siebie. Kiedyś Kraft powiedział mi: "Decyzje, które podjąłem w taki sposób, okazały się w bardzo dużym procencie decyzjami trafnymi". Pan Jones zauważył: - To ma sens. Spróbuję tej samej metody. Po kilku tygodniach powiedział mi o swoich postępach. Jego lęki w końcu zniknęły i znowu mógł jasno myśleć. Poprawie uległo również jego zdrowie. - Lęk omal nie zrujnował mojego życia, lecz gdy zacząłem żyć wiarą, okazała się ona silniejsza od lęku - stwierdził. Za każdym razem, gdy lęk zapuka do drzwi twojego umysłu, zadaj sobie pytanie, co najgorszego może się wydarzyć. Następnie zastanów się, czy kiedykolwiek coś takiego ci się przydarzyło. Jakie jest prawdopodobieństwo, że teraz się zdarzy? Czy prawdopodobieństwo, że stanie się to co najgorsze, nie jest daleko mniejsze od prawdopodobieństwa, że tak się nie stanie? W czasie wojny wietnamskiej prezydent Nixon poprosił mnie, abym pojechał na front i przemawiał do żołnierzy, bym podtrzymał na duchu naszych chłopców na polu walki i odwiedził rannych w szpitalach. Początkowo wzdrygałem się na myśl o tej misji. Powiedziałem: - Panie prezydencie, czy mogę panu przypomnieć, że jestem już mocno po trzydziestce i że istnieje coś takiego jak przepaść międzypokoleniowa? Odpowiedź prezydenta była charakterystyczna: - Tam, dokąd idziesz, nie ma takiej przepaści między prawdziwymi mężczyznami. - Dobrze, a co powinienem powiedzieć naszym chłopcom walczącym na froncie? - zapytałem. - Powiedz im to samo, co zwykle mówisz w kościele, zwracaj się do nich dokładnie tak samo. Odwiedzając rannych, usiądź przy ich łóżku i pomódl się z nimi. Jego słowa były naprawdę poruszające. I pojechałem. W Wietnamie przygotowano dla mnie bardzo szczegółowy rozkład zajęć. Mój stopień na polu walki odpowiadał randze generała brygady. Przydzielono mi do pomocy pułkownika, dostałem helikopter, abym mógł się sprawnie poruszać, a dwa samoloty eskortowały nas, gdy znajdowaliśmy się w powietrzu. Przemawiałem do żołnierzy w wielu rejonach kraju. Jednak w mojej pamięci najbardziej zapadło nabożeństwo żałobne dla siedmiu żołnierzy piechoty morskiej, którzy polegli na wysuniętym przyczółku frontu. Na wzgórze numer 55 przylecieliśmy helikopterem. Ponieważ zostało ono ostrzelane gęstym ogniem z broni maszynowej, wokół nie było żadnej roślinności. Wzgórze było otoczone workami z piaskiem i innymi rodzajami umocnień. Żołnierze spali w namiotach. Powitał mnie generał Simpson z marines, siwowłosy amerykański żołnierz. Polubiłem go od pierwszego spojrzenia, był bowiem przykładem prawdziwego mężczyzny. Na zewnątrz wydawał się szorstki, lecz we wnętrzu kryło się kochające serce. Zabrał mnie do małej chaty, bym mógł się zapoznać z kapelanami wojskowymi. Cóż to byli za mężczyźni! Spotkałem niewielu im równych. Zapytałem rzymskokatolickiego kapelana: - Proszę księdza, na czym polegają księdza obowiązki? - Dwa razy w tygodniu idę dwadzieścia mil w dżunglę na daleko wysuniętą pozycję i udzielam Najświętszego Sakramentu sześciu żołnierzom. - Czy jest to niebezpieczne? - Tak - odpowiedział. - Lecz to tak już jest. - Czy ksiądz zgłosił się na ochotnika, aby to robić? - Oczywiście, że tak. - Dlaczego? - zapytałem. Jego odpowiedź wyjaśniała wszystko: - Jako pasterz poświęciłem moje życie, aby służyć z oddaniem ludziom, zawsze gdy znajdą się w wielkiej potrzebie. Później generał zawiózł mnie do małego prowizorycznego ołtarza ustawionego na placu, na którym znajdowało się ośmiuset żołnierzy. Wysoko w górze powiewały na wietrze flagi: amerykańska i południowowietnamska. W oddali widziałem bombowce B-52 zrzucające bomby na dżunglę, na domniemane pozycje wroga. Wzgórza widoczne na horyzoncie nosiły takie nazwy, jak: Arizona Territory, Dodge City czy Charley's Ridge. Na koniec mój wzrok spoczął na ośmiu karabinach wbitych bagnetami w ziemię. Na kolbie każdego znajdował się hełm, który symbolizował jednego z ośmiu żołnierzy, którzy zginęli w bitwie, jaka rozegrała się w kanionie Pipestone. Wszyscy widzieliśmy go w oddali. Żołnierze siedzieli na ziemi, zwróceni twarzami w moją stronę. Powiedziałem do generała: - Nie wiem, czy poradzę sobie z tym zadaniem, generale. Nie żyję w tym samym świecie, co ci chłopcy. Jestem cywilem, starszym człowiekiem. - Ja też nie jestem młody, doktorze. To moi chłopcy. - Dał mi do zrozumienia, że jest dla nich kimś w rodzaju ojca. Nawiązując do mojego pytania powiedział: - Pytasz mnie, o czym im powiedzieć? Mów im o Bogu i o nieśmiertelności. Mów o tym także mnie, niektórzy bowiem z tych chłopców za kilka dni sami mogą być martwi. Być może jest to ostatni raz, gdy będą mogli o tym usłyszeć. Miałem okazję powiedzieć tym młodym Amerykanom o największej prawdzie. Gdy mówiłem, zwróciłem uwagę, jak chciwie chwytali każde słowo, jak wsłuchiwali się w każdą sylabę, jakby od niej zależało ich życie. Z całych sił starałem się, by moje przesłanie było Słowem Życia. Chociaż silny wiatr poruszał flagami, wśród zgromadzonych panowała głęboka cisza. Później powstał czarnoskóry sierżant i zaśpiewał pieśń: "How Grat Thou Art" ("Jak wielki jesteś, Boże") - już nigdy więcej nie słyszałem tak wspaniałego jej wykonania. Później żołnierze odśpiewali hymn marines. Padła komenda i zostało udzielone błogosławieństwo. Gdy generał Simpson odprowadzał mnie do helikoptera, wszyscy żołnierze na wielkim placu stali na baczność. Wszedłem na pokład helikoptera. Spojrzałem za siebie i zobaczyłem salutującego generała, a wraz z nim cały pułk. Pomyślałem: "Komu oddają te honory? Z pewnością nie salutują mnie, przecież jestem tylko cywilnym duchownym". Wtedy zrozumiałem, że oddawali honory najgłębszej prawdzie, która została zasadzona w ich myślach i życiu. Gdy stałem w wejściu helikoptera, z całej mocy pragnąłem zachować w pamięci tę scenę. Pragnąłem zachować ją w pamięci na zawsze, tak bym jej nigdy nie zapomniał. Widziałem, jak stali salutując, otoczeni wijącymi się wzgórzami. Nie jestem osobą skłonną do salutowania i na pewno nie jestem żołnierzem. Zrobiłem więc to, co każdy Amerykanin starej daty zrobiłby na moim miejscu. Pomachałem im na pożegnanie. I nagle stała się rzecz zdumiewająca: wszyscy od generała w dół przestali salutować i stali się dawnymi amerykańskimi chłopcami, machającymi na pożegnanie pastorowi, który przyjechał do nich z Ameryki, z ich ojczyzny, by wesprzeć ich duchowo. Gdy usiadłem na moim miejscu i zapiąłem pasy, spojrzałem po mężczyznach znajdujących się w helikopterze. Wszyscy robili to, co ja - ocierali łzy, wszyscy bowiem byliśmy przez kilka chwil pod urokiem nieśmiertelności. Jednym z najbardziej inspirujących ludzi, jakich znałem, był William H. Danforth, założyciel firmy Ralston Purina Company. Napisał on maleńką książkę zatytułowaną "I Dare You" ("Moje wyzwanie dla ciebie"), która wywarła bardzo dobroczynny wpływ na mnie i na wielu innych ludzi. Jako mały chłopiec pan Danforth był bardzo chorowity. Miał jednak szczęście - w jednej klasie miał nauczyciela, który był pozytywnie myślącym człowiekiem. Nauczał swoich uczniów starej amerykańskiej filozofii mówiącej, że mogą być kim tylko zechcą, jeśli będą ciężko pracować, by osiągnąć swój cel, będą mieli silny charakter oraz wiarę w Boga i w samych siebie. Nauczyciel szczególną sympatią darzył młodego Billa Danfortha, w tym małym chorowitym chłopcu wyczuwał bowiem wielkie możliwości. - Rzucam ci wyzwanie, Williamie, byś stał się najzdrowszym chłopcem w tej szkole. Możesz nim być. Rzucam ci wyzwanie, byś stał się tym, kim możesz być - powiedział. Wyzwanie to obudziło w tym wątłym chłopcu chęć do walki. Zaczął stosować wszystkie zasady zdrowego odżywiania i ćwiczeń fizycznych. Nigdy nie palił ani nie pił, nigdy nie przyjmował niczego, co nie budowałoby jego fizycznej siły. W końcu przewyższył wszystkich swoich rówieśników. Pewnego dnia, gdy miał już osiemdziesiąt sześć lat, zabrał mnie na lunch do miejscowego hotelu. Gdy mieliśmy się rozstać, zapytałem, jakie ćwiczenia stosuje, że utrzymuje się w tak dobrej formie. Staliśmy w zatłoczonym hallu hotelowym. - Pokażę ci, zdejmij marynarkę - powiedział. I tam, w tym pełnym ludzi hallu hotelowym, ku radości tłumów, które zebrały się wokół nas, zademonstrował swoje pełne wigoru ćwiczenia, które obejmowały także ćwiczenia wykonywane w pozycji leżącej na podłodze. Razem z nim machałem nogami w powietrzu i robiłem pompki. Tłum nagrodził nas owacją, ponieważ wszyscy ludzie w mieście po prostu go uwielbiali. - Nigdy nie przestawaj mówić ludziom o pozytywnym myśleniu, bowiem, by mieć silne, zdrowe ciało, trzeba mieć trzeźwy, zdrowy umysł - powiedział, gdy się rozstawaliśmy. Na pożegnanie tak mocno uścisnął moją dłoń, że czułem to jeszcze przez kilka minut. Jest faktem nie podlegającym dyskusji, że zdrowy umysł prowadzi do zdrowia fizycznego. Oswald Chambers, wielki szkocki myśliciel, jak echo powtarza tę samą myśl: "Zdrowie to stan równowagi między życiem fizycznym a zewnętrzną naturą. Zdrowie można utrzymać jedynie dzięki wystarczającej wewnętrznej witalności przeciwstawiającej się wpływom zewnętrznym. Wszystko, co znajduje się na zewnątrz mojego fizycznego ciała, jest zaprojektowane w taki sposób, aby pozbawić mnie życia. Te rzeczy, które pozwalają mi być aktywnym, gdy żyję, doprowadzają do rozpadu mojego ciała, gdy jestem martwy. To samo jest prawdą o życiu wewnętrznym - muszę walczyć. W ten sposób powstaje wewnętrzna równowaga, nazywana pozytywną wiarą. W dziedzinie moralności jest podobnie. Wszystko, co nie uczestniczy w naturze cnoty, jest nieprzyjacielem cnoty, która znajduje się we mnie. Od mojego moralnego formatu zależy, czy to pokonam i będę czynił dobro. Natychmiast podejmuję walkę i w tym znaczeniu jestem istotą moralną. Żaden człowiek nie jest z natury cnotliwy i nic na to nie może poradzić, cnotę bowiem można jedynie zdobyć". Lynn Andrews, autorka książki zatytułowanej "Medicine Woman" ("Kobieta lecząca") pisze: "Życiowe siły wylewają się z ciebie przez otwory, jakie robisz we własnym życiu, ulegając różnorodnym uzależnieniom. Najgorsze zaś są uzależnienia emocjonalne, takie jak uzależnienie od smutku, od chaosu, poczucia, że nie jesteś wystarczająco dobra". Carl Simonton, współautor książki pod tytułem "Getting Well Again" ("Jak powrócić do zdrowia"), wypowiada tezę: "Zdrowie jest naturalnym stanem ludzkości. Kiedy jesteśmy w harmonii ze sobą, czujemy się lepiej, odczuwamy więcej radości i jesteśmy zdrowsi. Traktuję leczenie jako system pozytywnego sprzężenia, a chorobę jako formę sprzężenia negatywnego". Wszystko to potwierdza jedynie nasze twierdzenie, że wiele zaburzeń ma źródło w niezdrowych wzorcach myślenia. Właściwe myślenie jest zawsze korzystne dla zdrowia i w naturalny sposób przywraca równowagę. Hipokrates, patron lekarzy żyjący w latach 460 - 370 p.n.e., powiedział: "Naturalna siła uzdrowicielska w każdym z nas jest największą siłą przyczyniającą się do wyzdrowienia". Umysł, poddany właściwej kontroli, może zrobić prawie wszystko. Możesz w myślach wytyczyć sobie drogę prowadzącą przez przeciwności, możesz wymyślić swój sposób rozwiązania problemów. Umysł jest potężnym instrumentem, którego niewielu ludzi używa w całej pełni. Jeśli umysł funkcjonuje w oparciu o zasady wiary, człowiek może dokonywać rzeczy zdumiewających. Niezależnie od tego, ile masz kłopotów i jak trudne może być dalsze kroczenie naprzód, utrzymuj swoje myśli na wysokim, pozytywnym poziomie. Bądź człowiekiem wiary, mocnym pozytywnym wierzącym - i to niezależnie od tego, jak jest ci trudno czy jak beznadziejna może wydawać się sytuacja, w której się znalazłeś. Nie pozwól sobie na to, by uwierzyć w ponurą wyrocznię Samuela Butlera, iż życie jest, jednym długim procesem stawania się zmęczonym", czy poglądowi Sigmunda Freuda, że "naczelnym obowiązkiem istoty ludzkiej jest przeżyć życie". Wierz w to, że życie jest czymś, co można uchwycić w swoje ręce, że można wskoczyć mu na grzbiet i nad nim zapanować. Zawsze pamiętaj, że jest w tobie więcej siły, niż sobie wyobrażasz. Nic cię nie powstrzyma, jeśli postanowisz zapanować nad biegiem spraw. Zaczerpnij ze swoich fantastycznych zasobów wewnętrznej mocy, ponieważ ona znajduje się w tobie i czeka, aż jej użyjesz. "Fantastyczna" to jedyne słowo, które właściwie ją opisuje. Pamiętaj, aby zawsze myśleć, że potrafisz, jeśli tylko myślisz, że potrafisz. Opowiem dla przykładu historię, o której przeczytałem w gazecie. Pewien farmer stał przed stodołą i patrzył, jak mała ciężarówka szybko jedzie przez pole. Za kierownicą siedział jego czternastoletni syn. Chłopak był zbyt młody, by otrzymać prawo jazdy, lecz miał bzika na punkcie samochodów, poza tym wydawało się, że potrafi sobie poradzić. Ojciec pozwolił mu jeździć małą ciężarówką po całej farmie, pod warunkiem, że będzie się trzymał z daleka od dróg publicznych. Nagle ku swemu przerażeniu ojciec dostrzegł, że samochód wpadł do rowu. Szybko pobiegł na miejsce wypadku i zobaczył, że w rowie stała woda, a chłopiec uwięziony pod ciężarówką leży z głową częściowo zanurzoną w wodzie. Ten farmer był niskim człowiekiem. Według relacji zamieszczonej w gazecie miał około stu siedemdziesięciu centymetrów wzrostu i ważył siedemdziesiąt kilogramów. Jednak bez chwili wahania wskoczył do rowu i podniósł ciężarówkę na tyle wysoko, że parobek, który nadbiegł tuż za nim, mógł wyciągnąć nieprzytomnego chłopca. Natychmiast przyjechał miejscowy lekarz, opatrzył siniaki chłopca i stwierdził, że nie doznał on żadnych innych obrażeń. Tymczasem ojciec zaczął się dziwić: podniósł tę ciężarówkę bez zatrzymania się choćby na chwilę i zastanowienia, czy da radę. Z czystej ciekawości spróbował jeszcze raz. Nie mógł jej ruszyć. Lekarz powiedział, że był to cud. Wyjaśnił, że ludzki organizm czasami w sytuacjach krytycznych reaguje uwolnieniem olbrzymiej dawki adrenaliny do krwi, dając nam w ten sposób dodatkowe siły. Było to jedyne wytłumaczenie, jakie mógł zaoferować. Oczywiście, zdolność do wydzielenia dużej ilości adrenaliny rzeczywiście cechuje pewne gruczoły wewnętrzne. Przecież gdyby nie istniały, nie mogłyby zostać uaktywnione. Normalna osoba ma w rezerwie dużo ukrytej energii fizycznej. Jednak doświadczenia takie mówią nam o jeszcze ważniejszym fakcie: farmerowi przydarzyło się coś, co spowodowało tak nieoczekiwany przypływ nadnaturalnej siły. Było to coś więcej niż reakcja fizyczna. Były w to zaangażowane również siły umysłu i ducha. Reakcja jego umysłu, gdy ujrzał, że syn może umrzeć, skłoniła go do skoczenia na ratunek bez żadnego zastanowienia, byle tylko jak najszybciej wyjąć chłopca spod ciężarówki. Takie kryzysowe sytuacje wyzwalają zdumiewające ukryte siły, które możesz nazwać duchową adrenaliną, a gdy określona sytuacja wymaga większej siły fizycznej, ten stan umysłu ją wytwarza. Ludzie, którzy wierzą, czerpią z rezerw ukrytej mocy. Jeden z moich przyjaciół, Beverly Kelly, był dyrektorem działu reklamy w cyrku o nazwie Ringling Bros., Barnum & Bailey Circus. Zapraszał mnie na coroczne otwarcie sezonu w Madison Square Garden i razem szliśmy na przedstawienie. Kiedyś zapytałem: - Bev, czy lubisz swoją pracę? Jego odpowiedź była klasyczna: - To, co robię, to coś więcej niż praca. Wskazując na kopułę cyrku, gdzie występowały "odważne diabły, z największą łatwością bujające w powietrzu" na wysoko umieszczonych trapezach, powiedział: - Przypomina mi to historię, którą powinieneś wykorzystać w swojej mowie czy książce. I opowiedział mi następującą cyrkową historię, która ilustruje tajemnicę sukcesu. Pewien mały chłopiec był pod silnym wrażeniem ćwiczeń na trapezie, wykonywanych wysoko pod kopułą cyrku. Postanowił, że zostanie wielkim artystą cyrkowym. Przeszedł przez cały trening i szkolenie. Wreszcie nadszedł dzień, kiedy po raz pierwszy miał wystąpić przed licznie zgromadzoną publicznością. Spojrzał w górę na trapez i nagle wyobraził sobie, że spada na piach areny. Wpadł w wielkie przerażenie i krzyknął do swojego instruktora: - Nie potrafię tego zrobić. Po prostu nie potrafię! Instruktor dobrze wiedział, że chłopak potrafi. Miał jedynie tremę. Doświadczony nauczyciel powiedział spokojnie: - Potrafisz to zrobić, synu. Posłuchaj, jak to zrobić. Przerzuć serce ponad trapezem, a twoje ciało podąży za nim. Ta historia opowiedziana przez Beva Kelly zawsze mi pomagała, gdy stawałem przed wielką widownią i miałem wygłosić mowę. Pomogła też innym ludziom znajdującym się w sytuacjach kryzysowych: "Przerzuć swoje serce przez poprzeczkę, a ciało podąży za nim". W każdym człowieku kryje się niezwykła moc. Jest to niesłychana, pozytywna siła. To właśnie ta moc uzdrawia nas i zachowuje przy zdrowym umyśle, duchu i ciele. Na zakończenie tego rozdziału chciałbym zacytować kilka mądrych słów z naprawdę wspaniałej książki mojego przyjaciela Bernie S. Siegela, zatytułowanej "Peace, Love and Healing" ("Pokój, miłość i uzdrowienie"). Bernie pisze: "Dotarłem do rdzenia własnej osoby poprzez medytację. Jednak, niezależnie od tego, w jaki sposób tam dotrzesz, będziesz wiedział, że dotarłeś do tego spokojnego, cichego miejsca w centrum twojego jestestwa, gdzie umysł i ciało łączą się ze sobą. Przeżycie to przypomina powrót do domu... A dom jest miejscem, w którym można rozpocząć leczenie - we wnętrzu twojego prawdziwego, unikalnego i autentycznego ja". Osiągnięcie tego, co ma jakąś wartość, jest trudne i wymaga wysiłku woli, wyczucia kierunku, wyznaczenia celów, potykania się, upadania, podnoszenia się i zdecydowanego zmierzania naprzód, pomimo przeszkód. Jednak przezwyciężenie zabijającej radość pustki i zastąpienie jej niezmąconą radością i zadowoleniem jest tego warte. Aby zacząć się zmieniać, zapamiętaj dobrze sześciowyrazowe zdanie. Powtarzaj je wiele razy dziennie, dopóki w nie nie uwierzysz: "Sytuacja może zmienić się na lepsze. Sytuacja może zmienić się na lepsze." ... i czyń tak, aż nadejdzie ten wspaniały dzień, kiedy będziesz mógł potwierdzić: "Sytuacja zmieniła się na lepsze!" Kiedy będziesz myślał o wielkich rzeczach i modlił się do Boga o prowadzenie, dzień zwycięstwa nigdy nie będzie zbyt odległy. Rozdział 10 Więcej na temat uzdrowicielskiej mocy umysłu Nowe odkrycia medyczne, które zostały ogłoszone w ostatnim czasie, wskazują, że zmiana sposobu myślenia pomaga człowiekowi być zdrowszym i szczęśliwszym. Oczywiście, zasady, na które odkrycia te zwracają uwagę, są stare jak świat. Duchowni różnych religii, księża i rabini, nauczali o nich od wieków. Dzisiaj, po wielu latach badań, nauki medyczne umieściły na nich swój znak aprobaty, uznając je za efektywne i praktyczne. W jednym z wcześniejszych rozdziałów wspominałem o nowej nauce zwanej psychoimmunologią. Jest ona tematem artykułu, jaki ukazał się w magazynie "New York Times" (numer z 20 kwietnia 1989 roku): "Psychologowie i immunologowie gromadzą nowe, zdumiewające dowody wskazujące na to, że przemiana stanu umysłu pacjenta może przyczynić się do zwiększenia siły jego systemu immunologicznego. Odkrycia te są pierwszym owocem połączenia psychologii i immunologii - dwóch dziedzin wiedzy, które w przeszłości nie miały ze sobą dosłownie nic wspólnego. Nowa dyscyplina naukowa, która powstała w rezultacie tego mariażu, psychoimmunologia, stara się odkryć związki łączące emocjonalne życie człowieka z wzrostem i spadkiem sprawności jego systemu immunologicznego, stanowiącego odpornościową linię obronną organizmu przeciwko bakteriom, wirusom i komórkom nowotworowym." Raz jeszcze przytoczę słowa wielkiego badacza medycyny Berniego S. Siegela. Cytat pochodzi z jego książki zatytułowanej "Peace, Love and Healing" ("Pokój, miłość i uzdrowienie"). Siegel pisze tam: "Im pełniej rozumiemy, że nasze ciało i umysł stanowią jedność, tym trudniej nam rozpatrywać je w oderwaniu od siebie. To, co znajduje się w naszej głowie, zwykle całkiem dosłownie, rzec by można niejako anatomicznie, przenosi się na nasze ciało. Wszystko, co daje nadzieję, kryje w sobie lecznicze właściwości". Kilka lat temu mój lekarz, Louis Bishop, bardzo dobrze znający powyższe zasady, przysłał do mnie pewnego człowieka, bym udzielił mu porady. Mężczyzna ten dowlókł się do mojego biura, opadł na krzesło i, nieobecny myślami, powiedział przeciągając sylaby: - To zabawne, nie czuję się dobrze, nie jestem w formie. A przecież tak się dziwnie składa, że mamy tego samego lekarza. Przeprowadził rutynowe badanie, a następnie poradził: "Lepiej idź do Normana Pealea". Mężczyzna odchylił się do tyłu na krześle i powiedział z zagadkowym wyrazem twarzy: - A teraz, powiedz mi proszę, dlaczego tak uznany ekspert w dziedzinie medycyny, jak doktor Bishop, miałby odsyłać jednego ze swoich pacjentów do autora książek, a w dodatku duchownego? Moim zdaniem to zupełnie nie ma sensu. W każdym razie, przyszedłem i oto jestem do twojej dyspozycji. - Rzeczywiście wydaje się to dziwne. Doktor Louis Bishop ma wszelkie kwalifikacje, by poradzić sobie z twoim przypadkiem - odparłem. Po krótkiej przerwie dodałem: - Chyba, że chciał, abyś usłyszał coś, o czym może wcale nie chcesz usłyszeć. Przechylił się na swoim krześle i spojrzał na mnie nieco zdziwiony. Siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu patrząc sobie w oczy. Następnie powiedziałem: - Powiedz mi, kogo i dlaczego nienawidzisz. Poczerwieniał na twarzy i po raz pierwszy wyprostował się na krześle, następnie burknął: - To nie twoja sprawa, a poza tym, co to ma wspólnego z moim stanem? - To jest moja sprawa - naciskałem dalej. - Właśnie dlatego doktor przysłał cię do mnie. Znam metody Louisa Bishopa. Najwyraźniej sądzi, że problem odpowiedzialny za twój niski poziom energii i fizyczną niemrawość jest zlokalizowany w twoim umyśle. Chciał przerwać, lecz podniosłem rękę dając znak, że chcę skończyć. - Poza tym, gdy idziesz do doktora Bishopa po diagnozę, zaprasza cię do gabinetu i prosi, byś rozebrał się do bielizny. Moja praca polega na badaniu umysłu. Dlatego, jeśli chcesz powrócić do zdrowia, będziesz musiał odsłonić przede mną swój proces myślenia. Spostrzegłem, że był nieco zaskoczony moimi argumentami. Mój mały wykład zakończyłem słowami: - Kiedy uleczymy twój umysł, to zważywszy na twoje warunki fizyczne, będziesz jednym z najzdrowszych mężczyzn w mieście. W końcu, zrozumiawszy do czego zmierzam, skapitulował, najwyraźniej przekonany o dużym wpływie związku między umysłem i ciałem na nasz stan zdrowia. Opowiedział mi o swojej nienawiści do pewnego człowieka, jego dawnego przyjaciela. Z pociemniałą od gniewu twarzą wylał z siebie olbrzymią ilość resentymentu - potrzebował prawie godziny na wydobycie z siebie tych emocji. Kiedy skończył, natychmiast przeszedł do omawiania kolejnych wrogów, a ja doszedłem do wniosku, że stracił dużą ilość energii fizycznej mając tak wiele obiektów nienawiści. Kiedy jego małe katharsis dobiegło końca, zapytałem: - Czy to wszystko? Przypomniał sobie o jeszcze jednym człowieku, którego ze złością określi jako "S. O. B". Ta sprawa pochłonęła kolejnych dziesięć minut. W końcu odetchnął głębiej i po raz pierwszy, od czasu gdy wszedł do mojego gabinetu, rozluźnił się, o czym też mi powiedział. - Pozbyłem się tego wszystkiego - wyznał. A później zrobił coś dziwnego. Wstał i wyprostował się. Wyciągnął ręce do góry, nad głowę, tak daleko, jak mógł, i wykrzyknął: - Wiesz co? Czuję się dobrze! - Przez chwilę zawahał się. - Naprawdę czuję się dobrze! Odpowiedziałem, że jego pozytywne odczucia były naturalne, uwolnił bowiem swój umysł od całej masy chorobliwych emocji, które dźwigał od dłuższego czasu. Odszedł - wyprostowany, całkiem odmieniony człowiek. Stało się to jednak dopiero po tym, gdy dałem mu do zrozumienia, że nie skończyliśmy jeszcze z jego przypadkiem. - Potrzebujemy przynajmniej jeszcze jednej sesji - powiedziałem. - Wtedy przepiszę "receptę dla twojego umysłu", która pomoże ci odzyskać pełne zdrowie. Nie spierał się ze mną, a gdy wyszedł, powiedziałem mojej sekretarce, by zaplanowała z nim kolejną sesję w ciągu następnych trzech dni. Nie chciałem, by mój "pacjent" miał nawrót choroby. Kiedy zjawił się na kolejną sesję po obiecaną receptę, powiedział mi, że czuje się lepiej, niż się czuł "od dłuższego czasu". - To dobrze - odparłem. Teraz przeczytam ci jedyną w swoim rodzaju receptę. Będziesz zaskoczony, może zły, ale potraktuj ją poważnie. Wierz mi, pomoże ci. Zacząłem czytać: "Przebacz temu, kto wyrządził ci krzywdę. Pomyśl życzliwie o każdej z osób, której nienawidzisz. Jeśli komuś wyrządziłeś zło, spróbuj to naprawić. Gdyby twoje starania zostały odrzucone, zachowaj dobre uczucia dla tej osoby i zapewnij ją o swojej życzliwości. Unikaj popełniania podobnego błędu w swoim postępowaniu. Przyznaj się przed sobą do swoich wad i słabości i próbuj się ich pozbyć." Mężczyzna patrzył na mnie zamyślony. Po dłuższej chwili wstał, pożegnał się i powiedział: - Dziękuję. Nigdy tego nie zapomnę. W kilka tygodni później, kiedy byłem w gabinecie doktora Louisa Bishopa na rutynowym badaniu, ten powiedział: - Czy pamiętasz tego mężczyznę, którego do ciebie wysłałem (wymienił jego nazwisko)? Nie wiem, co mu zaaplikowałeś, lecz to podziałało. Teraz cieszy się dobrym zdrowiem, ma dobrą postawę i jest silny. Cytuję tę historię, ponieważ w obrazowy sposób ilustruje relację pomiędzy zdrowiem psychicznym i fizycznym. Inni, którym przepisałem podobne leczenie, nie odzyskali zdrowia w takiej pełni. Pragnienie poprawy jest w tym przypadku bardzo ważnym czynnikiem - jest potrzebne, by podbudować prawdziwą wiarę. Wiele prawdy kryje się w stwierdzeniu: "Jeśli będziecie mieć wiarę jak ziarnko gorczycy (...) nic niemożliwego nie będzie dla was" (Ew. Mateusza 17,20). Nie chodzi tutaj tylko o intensywność czyjejś wiary, lecz także o jej jakość. Człowiek, którego posłał do mnie dr Bishop, miał zdolność wierzenia. Owa pozytywna wiara czy też oczekiwanie, że sprawy ułożą się lepiej, została uznana za wartościową z medycznego punktu widzenia przez dr. Willarda A. Krehla, emerytowanego profesora medycyny na Uniwersytecie Tomasza Jeffersona w Filadelfii. Pisze on: "(...) nadzieja pacjenta odgrywa ważną rolę w przyjmowaniu wszelkich lekarstw - nawet witamin i aspiryny. Dobrzy lekarze zdają sobie z tego intuicyjnie sprawę i to właśnie jest powodem, dla którego dają swoim pacjentom nie tylko recepty, lecz również słowa zachęty: Właśnie to sprawia, że poczujesz się lepiej". Krehl wspomina, że spotkał kiedyś lekarza, który nosił ze sobą aspirynę w "sześciu różnych kolorach, by wywołać u pacjentów efekt placebo. Jeśli pacjent mówił, że niebieska pastylka mu nie pomogła, dawał mu czerwoną - lub innego koloru - i to mogło pomóc. Nikt nie może ignorować efektu placebo * (placebo - lek obojętny, dany pacjentowi dla osiągnięcia skutku psychologicznego - przyp. tłum). Jeśli uważasz, że coś ci pomoże, masz większe szanse, że tak się rzeczywiście stanie". Dr Krehl, który ma również tytuł doktora w dziedzinie biochemii, powiada: "To oczekiwanie rozciąga się również na choroby nowotworowe, przy których złe nowiny są zawsze traumatyczne. Postawa pacjenta natychmiast staje się negatywna. Człowiek zaczyna się obawiać, że umrze; od twoich uczuć w znacznej mierze zależy to, jak żyjesz. Lekarstwo musi być podawane wraz z silnym duchowym wsparciem", podkreśla dr Krehl. "Pacjent musi rozwinąć w sobie poczucie wiary nie tylko w lekarza i podawane lekarstwo, lecz, co najważniejsze, w samego siebie. Musi sobie powiedzieć: Na Boga, zamierzam zwyciężyć to paskudztwo. Jest to szczególnie ważne w przypadku raka", dodaje. "Wierzę, że silne wsparcie połączone z wiarą w jego skuteczność na pewno nie zaszkodzi, a często może pomóc. Zdrowa komórka jest silniejsza od komórki nowotworowej. Wzmocnienie jej w naturalnym środowisku, w którym istnieje, stwarza większą szansę pokonania komórek rakowych. Tak jak przez niewłaściwe myślenie możesz się nabawić choroby, przez myślenie odpowiednie możesz znaleźć drogę prowadzącą do wyzdrowienia", konkluduje. W artykule zamieszczonym w magazynie "Time" (numer z 12 marca 1990 roku) zatytułowanym "Can the Mind Help Cure Disease?" ("Czy umysł może pomóc w wyleczeniu z choroby?") została omówiona rola emocji w profilaktyce medycznej i w leczeniu chorób. Autorzy wskazują, że "odkrycia współczesnej nauki pozwalają na precyzyjne mierzenie wpływu umysłu na zdrowie fizyczne". W artykule cytuje się między innymi dr. N. Herberta Spectora, neurologa z National Institutes of Health (Narodowego Instytutu Zdrowia), który powiada, że gdy badaczom uda się opracować kliniczne terapie obejmujące jednocześnie umysł i ciało, "w praktyce medycznej dokona się prawdziwa rewolucja". W dalszej części artykułu zostały omówione pozytywne rezultaty zastosowania psychoterapii i relaksacji w leczeniu pacjentów chorych na raka piersi, na nadciśnienie tętnicze czy nawet zwyczajne przeziębienie. Z drugiej strony jednak wskazano na to, że nie wszyscy członkowie społeczności medycznej w pełni wykorzystują te metody, lękając się, że niektórzy pacjenci mogą zrezygnować ze standardowych sposobów leczenia. "Lekarze stąpają po bardzo wąskiej linii, między obiecywaniem pacjentom więcej niż należy a niszczeniem w nich nadziei - powiada Sandra Levy, psycholog z Pittsburgh Cancer Institute (Instytut Nowotworów z Pittsburga). "Wiemy, że zdrowie umysłu pomaga, lecz nie możemy wyjść poza pewne granice." Norman Cousins w swojej ostatniej książce zatytułowanej "Head First: The Biology of Hope" ("Najpierw głowa: biologia nadziei") dokumentuje liczne przełomowe odkrycia w dziedzinie badania związków między umysłem i ciałem. Omawiając relację pomiędzy postawą umysłową a diagnozą problemu zdrowotnego, pisze: "Kolega ze szkoły medycznej opowiadał mi o kobiecie, która poddała się całościowym badaniom i dowiedziała się, że jedna z jej nerek zupełnie przestała funkcjonować. Szok, którego doświadczyła, spowodował u niej natychmiastową głuchotę. Po nieprzerwanej i długotrwałej terapii, trwającej kilka miesięcy, odzyskała słuch. Moich kolegów martwiło to, że utrata słuchu wcale nie musiała wystąpić. Rutynowy sposób, w jaki zakomunikowano jej diagnozę, stał się przyczyną problemu zdrowotnego prawie tak samo poważnego, jak pierwotna choroba. Większość moich pacjentów stanowią ludzie chorzy na raka, lecz mam do czynienia również z innymi poważnymi chorobami. Najbardziej uderzający jest fakt, że pogarszanie się stanu zdrowia chorego nasila się po ogłoszeniu diagnozy. Dlaczego stan zdrowia pacjentów ulega pogorszeniu, gdy zapoznają się z diagnozą? Dlaczego złe wiadomości powodują, że ich stan się pogarsza? Czy to możliwe, że w momencie, gdy przyczepiamy etykietkę do ich symptomów, zdolność organizmu do zareagowania na wyzwanie zostaje w znacznym stopniu zmniejszona (...)? Z tego powodu, zawsze gdy to było możliwe, starałem się umieszczać nowo zdiagnozowanych pacjentów razem z pacjentami, którzy już przebyli podobną chorobę (...) Konkretny dowód, że wyzdrowienie jest możliwe, zwiększa szanse skutecznego leczenia medycznego." Pisząc ten rozdział wybrałem historię o wyleczeniu z nienawiści, ponieważ nienawiść wydaje się najbardziej niszczącym zaburzeniem umysłu. Nic więc dziwnego, że największy z lekarzy, jacy kiedykolwiek chodzili po ziemi i uzdrawiali, uczył ludzi, by się wzajemnie miłowali. Miłość, która jest najlepszą terapią i pomagającym odzyskać zdrowie lekarstwem, jest oczywiście produktem umysłu. Pewien wiejski lekarz, wybitny członek American Medical Association, rozmawiał ze mną o fizycznych skutkach nienawiści. Powiedział mi, że właściwie powinno się ją nazywać chorobą, bardzo złośliwą chorobą. Jeden z jego pacjentów, przykry i zgorzkniały "stary złośliwiec", tak silnie nienawidził, że kolor jego twarzy stał się chorobliwie żółty, a oddech przerywany. Kiedy umarł, lekarz zastanawiał się, czy do świadectwa zgonu wpisać |nienawistność jako przyczynę śmierci. "Pomyślałem, że urzędnicy miejscy uznają mnie za wariata. Jednak rzeczywiście właśnie na to umarł, na |nienawistność". Lekarz ten, który z całą pewnością znał swój zawód, miał rację; także i ja widziałem ludzi więdnących fizycznie, dopóki nie przyjęli większej dawki przebaczenia i miłości. Wtedy postępujący upadek zostawał zatrzymany i żyli w szczęściu przez długie lata. Oto inny interesujący przypadek. Dostałem kiedyś list od młodej kobiety, która z goryczą pisała, że nienawidzi pieniędzy za krzywdę, jaką wyrządziły ludziom takim jak ona, którzy nie mają ich dość. (Została zwolniona z pracy w firmie produkującej samochody.) Nienawidziła ich również za to, co jej zdaniem robiły z ludźmi, którzy mają ich za dużo. Pisała, że Ameryka stała się krajem, w którym dolara czci się jak Boga, i za ten stan rzeczy obwiniała pieniądze. Następnie błędnie zacytowała Biblię. Napisała: "Pieniądz jest korzeniem wszelkiego zła!" (W rzeczywistości Biblia powiada: "Miłość do pieniędzy jest korzeniem wszelkiego zła" (1 List do Tymoteusza 6,10), a to całkiem co innego). Odpisałem jej: "Przestań traktować siebie jak bezbronną ofiarę wyimaginowanego złoczyńcy zwanego pieniądzem. Jeśli tak go spersonalizujesz i tak silnie zaczniesz nienawidzić, z pewnością nigdy go do siebie nie przyciągniesz, twoja podświadomość będzie bowiem zaprogramowana na jego odpychanie i odrzucanie". Zachęciłem ją, by myślała o sobie, że jest wewnętrznie zrównoważoną, inteligentną osobą, której umysł jest w stanie zapanować nad emocjami. "Wycisz się", poradziłem jej. "Bądź obiektywna. Przestań nienawidzić przedsiębiorczości. Myśl o sobie jak o kimś, kto jest zdecydowany usunąć ze swojego umysłu wszystkie chaotyczne i pełne niepokoju emocje. Jeśli tego nie uczynisz, nic ci się nie będzie układać". Gniew jest jedną z wielu emocji, które mogą wywołać problemy natury finansowej. Inną taką emocją jest lęk. Nie tak dawno temu brałem udział w programie radiowym na żywo. W pewnym momencie do studia zadzwoniła jakaś kobieta, mówiąc: - Chciałabym, abyś mi poradził, co mam powiedzieć ludziom, którzy przychodzą do mnie po pieniądze za nie zapłacone rachunki. Strasznie się ich boję. - Droga pani - powiedziałem jej. - Tak się składa, że znam kilku ludzi ściągających długi. Wszyscy mówili mi, jak są zdenerwowani, gdy przychodzą do kogoś do domu, by rozmawiać o rachunkach do uregulowania. Opowiadali mi, że są cali spięci, że język staje im kołkiem i czują na przemian zimno i gorąco. Moja rozmówczyni wykrzyknęła: - Nie mogę wprost w to uwierzyć! - Ależ to prawda - odpowiedziałem. - Poborca należności jest również człowiekiem, wcale nie chce cię nękać ani być dla ciebie nieuprzejmym czy wsadzić cię do więzienia. To zwykły przedsiębiorca, który musi zebrać pieniądze, by w dalszym ciągu sprzedawać towary takim ludziom jak ty. Jego głównym celem jest skłonić cię do wypracowania jakiegoś planu spłaty zobowiązań. Dlatego mam następującą radę. Następnym razem, gdy taka osoba zapuka do twoich drzwi, zmień swoje wyobrażenie tego, jak będzie wyglądała wasza rozmowa. Zamiast postrzegać siebie jako osobę zakłopotaną, rozgniewaną i robiącą uniki, a jego jako wrogo nastawionego i stwarzającego zagrożenie, wyobraź sobie spotkanie z miłą osobą, która ma do wykonania pewną pracę, i drugą miłą osobę, która z jakiegoś powodu nie zapłaciła swoich rachunków. Wyobraź sobie, że oboje pracujecie w przyjacielskiej atmosferze nad wypracowaniem rozwiązania. Na koniec dam ci jeszcze jedną radę: zanim otworzysz drzwi, zmów krótką modlitwę za twojego biednego bliźniego, jest on bowiem prawdopodobnie równie zdenerwowany jak ty. - No cóż, nigdy dotąd nie pomyślałam o modleniu się za osobę egzekwującą zapłatę rachunku. Spróbuję. Pozytywne wyobrażenia są jedną z wielu metod, które mogą pomóc ludziom znajdującym się w finansowych trudnościach. Moja żona, Ruth, i ja opracowaliśmy kilka prostych, lecz skutecznych wskazówek. Pierwsza z nich brzmi: nie wpadaj w panikę. Jeśli odkrywasz, że lęk zaczyna nad tobą panować, wyobraź sobie, że jesteś spokojny. Prosty akt modlitwy stwarza w nas wyobrażenie przyniesienia wszystkich problemów do źródła nieskończonej mądrości, co zwykle podnosi nas na duchu i pociesza. Następnie przeczytaj psalm dwudziesty trzeci. Kiedy dojdziesz do wspaniałych słów: "(...) zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną (...)" (werset 4), powtórz je w myślach przynajmniej dwadzieścia razy. Przypominaj je sobie w ciągu dnia, jeśli poczujesz nawrót niepokoju. Napisz je na kawałku papieru i przyklej taśmą do lustra w łazience, gdzie będziesz je widział każdego ranka. Nasyć nimi swoje myśli. Później, gdy będziesz już panował nad swoimi emocjami, zorganizuj się. Zorganizuj się to ulubiona rada Ruth, jest ona bowiem bardzo dobrze zorganizowaną osobą. Zrób listę swoich długów, wszystkiego, co jesteś komukolwiek winien. Następnie przygotuj listę koniecznych wydatków. Teraz podsumuj wszystkie źródła swoich dochodów, aby zobaczyć, jakimi środkami możesz dysponować. To zdumiewające, że wielu ludzi nie wie dokładnie ani tego, ile są dłużni, ani jakie są ich podstawowe wydatki. Wyobraź sobie, że żyjesz w granicach twoich dochodów, z pewnym dodatkowym marginesem środków na zmniejszenie zadłużenia. Postaraj się żywo wyobrazić sobie taką sytuację. Ostatnia rada brzmi: myśl. Jeśli usiądziesz i naprawdę się zastanowisz, przyjdą ci do głowy pomysły i rozwiązania, które będą mogły wszystko zmienić. Zawsze lubiłem historię Williama Saroyana, opowiadającą o czasach, gdy jako młody pisarz zmagający się z materialnymi trudnościami, zniechęcony i niemal załamany, postanowił zwrócić się o pożyczkę do swojego bogatego wuja mieszkającego w sąsiednim mieście. Za ostatnie pieniądze Saroyan wysłał wujowi telegram. Odpowiedź, którą otrzymał, składała się jedynie z trzech słów: "Zbadaj sobie gŁowę." Kiedy pozbierał się już z szoku po tej, zdawałoby się, ironicznej odmowie, zastanowił się nad radą wuja i stopniowo zaczął odgadywać, co miał mu do powiedzenia: Ty nie potrzebujesz pożyczki. Zajrzyj do wnętrza własnej głowy. Właśnie tam znajdziesz rozwiązanie w postaci nowego pomysłu. Otrzymawszy takie wyzwanie, Saroyan usiadł i stworzył krótkie opowiadanie, napisał je, sprzedał i rozpoczął swoją błyskotliwą karierę dramaturga i powieściopisarza. Pozwólcie, że opowiem jeszcze jedną historię ilustrującą, jak zastąpienie niechęci i nienawiści dobrą wolą spowodowało odzyskanie dobrego samopoczucia. Mój przyjaciel, którego tutaj nazwę imieniem Phil, był wiceprezydentem w zarządzie jednej ze znanych firm produkcyjnych, zlokalizowanej w dużym mieście na środkowym zachodzie Stanów. Phil doskonale wywiązywał się z powierzonych mu zadań i praktycznie spełniał rolę dyrektora generalnego, chociaż oficjalnie nie miał takiego tytułu. Prezydent tej firmy, na którego polecenie mój przyjaciel został awansowany, miał niebawem przejść na emeryturę i ogólnie sądzono, że mój przyjaciel zostanie jego następcą. Jednak, gdy prezydent przeszedł na emeryturę, rada nadzorcza wprowadziła do zarządu świetnie wykwalifikowanego menedżera z zewnątrz i nadała mu tytuł prezydenta i dyrektora generalnego. Phil był tym zdruzgotany. Czuł niechęć wobec "tego nędznego tłumu dwulicowców" (jest to najdelikatniejsze z określeń, jakich użył). Zaczął ich wszystkich nienawidzić, co w końcu wywarło wpływ na jego pracę i spowodowało ogólne pogorszenie stanu zdrowia. Ta ostatnia sprawa stała się przedmiotem troski jego przyjaciół, a Phil miał ich naprawdę wielu. Gdy szedł ulicą, stale myślał o tym, jak został "przekreślony". Często odwiedzał swój klub, gdzie był kiedyś bardzo popularny. Teraz jednak stał się tak nieprzyjemny w obyciu, że nawet starzy przyjaciele go unikali. Z powodu wewnętrznego poczucia obowiązku i lojalności Phil zjawiał się regularnie w firmie i wykonywał w mechaniczny sposób swoją pracę, chociaż brakowało mu dawnej werwy i entuzjazmu. Tak się złożyło, że miałem coś do załatwienia w Philadelphii. Wsiadłem do pociągu, a gdy później poszedłem do wagonu restauracyjnego na lunch, przy jednym ze stołów znalazłem mojego dawnego przyjaciela, Phila. Przysiadłem się do niego i zamówiłem lunch. Phil popijał kawę, filiżanka za filiżanką, zwróciłem też uwagę, że wypala papierosa po papierosie, odpalając jednego od drugiego. - Jak to dobrze, że jesteś abstynentem - powiedziałem. - Gdybyś pił whiskey tak jak kawę, już by cię z nami nie było. Zauważyłem, że ręce mu drżały i kawa czasami się rozlewała. Stan jego zdrowia był żałosny. Znałem go jako człowieka religijnego, więc powiedziałem: - Phile słyszałem o twojej sytuacji. Bardzo mi przykro. Być może los umieścił nas razem w tym pociągu, bo chce, aby znowu ci się dobrze powodziło. Wtedy zaczął opowiadać mi tę nieszczęśliwą historię, używając słów w rodzaju "przekreślili mnie", "hipokryci", "wrogowie", "skunksy". - Posłuchaj, stary druhu, wiem, co cię spotkało. Muszę wysiąść z tego pociągu w Philadelphii, więc przejdźmy od razu do rzeczy. Nie możesz tak dalej postępować, bo zniszczysz siebie. Dokąd teraz jedziesz? - Do domu - odparł. - Wsiadłem do pociągu, abym mógł się nad wszystkim zastanowić. - W porządku. Zastanówmy się razem - powiedziałem. Po chwili dodałem: - Phil, ręka ci drży jak liść osiki. Pijesz kawę filiżanka po filiżance. Nie przestajesz palić papierosów. Załamałeś się. Wszystko na to wskazuje. Powiedz mi, jak się czujesz, bądź ze mną całkowicie szczery. Phil, jesteś moim przyjacielem, chcę to jasno powiedzieć - naciskałem na niego. - Nienawiść i niechęć zrujnują ci życie. Nawet jeśli zostałeś źle potraktowany, nowy prezydent nic w tym nie zawinił. On jest tutaj stroną, która nic nie zawiniła. Phil zgasił papierosa i wzruszył ramionami. - Przypuszczalnie masz rację, Normanie. Zdaję sobie sprawę, że ranię samego siebie. Jednak po prostu nie mogę uwolnić się od tego nastroju. - Cóż, nie jestem lekarzem - odpowiedziałem. - Jednak przeprowadzałem badania nad związkiem łączącym umysł i ciało i wiem na pewno, że jeśli po prostu zaakceptujesz tę sytuację, twój stan się poprawi. Jestem również przekonany, że będzie to dobre dla twojej przyszłej kariery. - Zaakceptować tę sytuację? - zapytał i popatrzył na mnie z niedowierzaniem. - Tak - odparłem. Doradziłem mu, aby poszedł do biura nowego prezydenta i powiedział, całkiem szczerze, że chciałby być mu pomocny. Następnie niech wykona powierzone mu zadanie z całym właściwym sobie poczuciem lojalności, doświadczeniem i entuzjazmem. Phil siedział milcząco, słuchając tych rad, a potem powiedział: - Przypuśćmy, że masz rację. Przecież będzie to bardzo trudne do zrobienia. - Co z tego? - odpowiedziałem. - Jesteś w wystarczającym stopniu mężczyzną, by zrobić trudną, lecz sensowną rzecz. Wjechaliśmy na dworzec w Philadelphi. Pomachał mi ręką. - Dziękuję, Normanie. Spróbuję zrobić to, co powiedziałeś. W tydzień później Phil zadzwonił do mnie, by opowiedzieć, co się stało. Rzeczywiście podszedł do nowego prezydenta. "Bardzo trudno było mi to zrobić. A wiesz, co on mi powiedział? Potrzebuję cię, Phil. Znasz ten biznes jak nikt inny. Bardzo ci jestem wdzięczny". Byłem rozradowany słysząc dawny entuzjazm w głosie Phila. Zakończenie tej historii jest takie, że Phil i nowy prezydent stali się prawdziwymi współpracownikami i, po jakimś czasie, przyjaciółmi. Prezydent wykonywał dobrą robotę, tak dobrą, że po pięciu latach otrzymał ofertę lepszej posady w innej firmie i odszedł pozostawiając wakat. Jak sądzisz, kto został wybrany przez radę nadzorczą na nowego szefa firmy? Phil - otrzymał to stanowisko i dobrze pracował aż do cza u obowiązkowego przejścia na emeryturę. Pewnego dnia, kiedy byłem w jego mieście, zaprosił mnie na lunch. Nadal był człowiekiem aktywnym. - Bardzo wiele ci zawdzięczam, Normanie - powiedział. - Jednak w rzeczywistości wcale nie jesteś taki bystry. Przecież cała ta mądrość, którą się ze mną podzieliłeś, znajduje się w Biblii, a ja o niej całkiem zapomniałem. Obaj roześmialiśmy się. Później szliśmy razem ulicą. Patrzyłem, jak Phil zmierza do swojego biura - silny, zdrowy, myślący twórczo człowiek. Nasze pokolenie o wiele lepiej radziłoby sobie, gdyby kierowało się zasadami zdrowego życia, obejmującymi jednocześnie umysł i ciało. Oczywiście, ćwiczenia fizyczne są bardzo pożyteczne, sam je wykonuję. Należy również brać lekarstwa, które zostaną nam przepisane. Pamiętaj jednak o tym, by zawsze stosować zasady zdrowego myślenia. Zawsze myśl zdrowo. Wielu ludziom wydaje się, że jest to coś nowego. A jednak, czy mądrzy mężczyźni i kobiety żyjący dawno temu nie zdawali sobie sprawy z władzy umysłu nad ciałem? Nigdy nie zapomnę lekarza, który leczył naszą rodzinę, gdy mieszkaliśmy w Ohio, wiele lat temu. Musiało to być naprawdę dawno temu, pamiętam bowiem, że doktor jeździł na wizyty konnym powozikiem. Został wezwany, gdyż uskarżałem się na bóle brzucha spowodowane jedzeniem zielonych jabłek - taki nawyk małego chłopca. Obejrzał mój język, opukał brzuch, a następnie z namaszczeniem wypisał receptę i wręczył mi pigułkę mówiąc, bym od tego zaczął. Na odjezdnym potargał mi włosy mówiąc: - Ból brzucha, synku, nie jest tak zły, jak umysłowy ból w twojej głowie. Dbaj o zdrowie swoich myśli. Zdarzenie to miało miejsce jakieś osiemdziesiąt lat temu, lecz wspomnienie o nim zawsze mi towarzyszyło. Wychowałem się w rodzinie duchownych i lekarzy i pamiętam, że wielu z nich wiedziało o tym, że to, co pacjent myśli, ma wiele wspólnego z tym, co odczuwa fizycznie. A zatem, koncepcja bliskiego związku umysłu i ciała ma długi korowód przodków. Opowiem o innym zdarzeniu, które bardzo dobrze zachowałem w mojej pamięci, ponieważ wierzę, że jeśli uchwycisz myśl w nim zawartą, będziesz lepiej się czuł i cieszył się lepszym zdrowiem. Wiele lat temu, pracowałem dla gazety "Detroit Journal". Pewnego dnia, jak zwykle rano, zajrzałem do gabinetu Grove'a Pattersona i zadałem rutynowe pytanie: - Jak się pan miewa, panie Patterson? - Świetnie, czuję się wspaniale - odpowiedział z wigorem, dodając zaraz: - Gdybym czuł się inaczej, wcale bym ci o tym nie powiedział. Ja zdrowo myślę i zdrowo mówię. Będziesz mądry, jeśli zrobisz to samo. Pamiętaj, że to, co myślisz o swoim ciele, ma wiele wspólnego z tym, jak się czujesz. - Mówiąc to, by podkreślić swoją myśl, podniósł w górę długi palec wskazujący z zabrudzonym atramentem paznokciem. (Jego palec wskazujący zawsze był zabrudzony atramentem.) Trzecie doświadczenie, które przekonało mnie, że człowiek może się cieszyć lepszym zdrowiem, jeśli będzie miał pozytywne myśli, dobrą postawę i sprawował kontrolę nad swoimi wewnętrznymi wrogami, jak nienawiść, lęk i im podobne, miało miejsce pewnego niezapomnianego dnia w Chicago. Wszystko zdarzyło się w starym hotelu Sherman House - wielkim hotelu, który stał na zbiegu ulic Clark i Randolph. Hotelem zarządzał Frank Bering i jego brat Gus. Mężczyźni ci wychowali się razem z moją matką i ojcem w małej wiosce Lunchburg w Ohio. Byli oni bardzo nostalgicznie do tego Lynchburga nastawieni i nigdy nie wystawiali mi rachunków za pokój i posiłki w Sherman House. Naturalnie, zawsze się tam zatrzymywałem w czasie moich częstych podróży do Chicago, gdy przemawiałem na różnych konwencjach. W tamtych czasach Chicago było niekwestionowanym centrum wszelkich ogólnokrajowych konwencji. Gus, późniejszy współwłaściciel, nadal zarządzał hotelem, pomimo osiemdziesięciu siedmiu lat, i nadal był zdrowym, energicznym i w pełni władz umysłowych mężczyzną. Pewnego dnia pojechałem do Chicago, aby przemawiać na konwencji National Standard Parts Association. Będąc w Sherman House, z podziwem przyglądałem się Gusowi, jak poruszał się po hotelu i dyrygował pracą personelu. Zatrzymałem go i zapytałem: - Ile masz lat, Gus? - O co chodzi, czy nie jesteś zadowolony ze swojego pokoju? Czy obsługa nie jest odpowiednia? - Och, jest doskonała, tak jak zawsze. - No więc, cóż to ma za znaczenie, ile mam lat? - I tak wiem, ile masz lat, chodziłeś do ogólniaka z moją matką - odparłem. - To po co poruszać ten temat? - burknął Gus. Później dał mi kuksańca w klatkę piersiową - silny cios - był to jego sposób okazywania sympatii. - Pozwól, że dam ci radę synu. Żyj naprawdę i zapomnij o swoim wieku. Zawsze myśl zdrowo. - Mówiąc to zadał mi jeszcze jeden cios i oddalił się z godnością. Mężczyzna siedzący tuż obok usłyszał naszą rozmowę i zapytał: - Ile lat ma ten człowiek? - Osiemdziesiąt siedem i nadal sam zarządza tym hotelem - odparłem. - Nie mam co do tego wątpliwości. - To niewiarygodne, zupełnie niewiarygodne - mruknął tamten. Teraz już wiesz, jak niewiarygodne rzeczy mogą zdarzyć się każdemu, kto sprawuje pełną umysłową kontrolę nad swoim życiem i stale wysyła zdrowe myśli, by krążyły, wibrowały i pulsowały w jego fizycznym organizmie. Ważną życiową maksymą jest zatem właściwie myśleć i właściwie odczuwać. Wierzę, że pozytywnie myślący człowiek potrafi mocą swojego umysłu wizualnie przedstawiać i afirmować własne zdrowie i żyć o wiele dłużej, niż to skalkulowały towarzystwa ubezpieczeniowe. Wierzę w to, sam bowiem z powodzeniem praktykowałem afirmacyjne metody zachowywania zdrowia i dożyłem wieku dziewięćdziesięciu dwóch lat. Mogę, na przykład, posługiwać się metodą afirmacji do kontrolowania mojego ciśnienia krwi. Ostatnim razem, gdy mierzono mi ciśnienie krwi, wynosiło ono 130 na 70. Metoda afirmacji, jaką z powodzeniem stosuję, została mi polecona przez dr. J. A. S. Sage'a, na którego wywarł wpływ dr Niehmans, powszechnie znany szwajcarski lekarz. Polega ona m.in. na kilkakrotnym powtarzaniu w ciągu dnia zdań w rodzaju: "Żywe komórki mojego ciała zawsze funkcjonują w celowy, inteligentny sposób. Moje arterie, żyły i tkanki są miękkie i elastyczne, jak w czasach mojej młodości. Moje serce jest silne i zdrowe, a ciśnienie krwi utrzymuje się w normalnych granicach". W trakcie stosowania takiej terapii wyobrażam sobie, że całe moje ciało funkcjonuje normalnie - przedstawiam je sobie jako takie, począwszy od głowy, a na stopach skończywszy. Oprócz tego umiarkowanie się odżywiam, regularnie ćwiczę, przeważnie chodzę na spacery i strzegę mój umysł przed wszelką negatywną myślą. Zdaję sobie sprawę, że pisząc o takich metodach wystawiam się na krytykę. Zostałem wychowany w atmosferze surowej naukowej tradycji i musiało upłynąć wiele czasu, zanim doszedłem do takich wniosków. Dzisiaj mogę jedynie powiedzieć, że metody sterowania umysłem, o których napisałem, okazały się skuteczne, i dlatego przekazuję je dalej. Mój przyjaciel, dr Maxwell Maltz, powiedział: "Najważniejszym odkryciem psychologii dwudziestego wieku jest teoria obrazu siebie". Kiedy wizualnie przedstawiamy sobie siebie żyjących w harmonii z prawami zdrowia, metody kierowania umysłem natrafiają na mniejszy opór, wykonując swoją doskonałą pracę w naszych ciałach. Pamiętajmy zatem, że aby żyć długo i cieszyć się dobrym zdrowiem, należy dbać o zdrowie swojego umysłu i aktywnie go wykorzystywać. Można to osiągnąć stając się silnym wierzącym - człowiekiem wierzącym w siebie, w przyszłość, w ludzi, w ciągłą Bożą opiekę. Na tym polega pozytywne myślenie, które usuwa pesymizm. William Clarence Lieb, lekarz medycyny, powiedział mi: "Doświadczenie każe mi uważać pesymizm za główny symptom wczesnego starzenia się. Zwykle pojawia się to wraz z pierwszymi, mniej poważnymi sygnałami fizycznego upadku". Droga do zdrowia to z pewnością zapewnienie dobrej opieki medycznej, brak stresu, ćwiczenia, rozsądne odżywianie się, regularne badania, postawa miłości wobec innych i zdrowa orientacja myśli. Powstanie psychologicznych i psychiatrycznych terapii oraz rozwój religijno - psychiatrycznych ośrodków zdrowia, takich jak Blanton Peale Institute w Nowym Jorku, są ilustracją wpływu postawy myślowej na ogólne zdrowie. Zachęcam cię do takiego uporządkowania swojego życia, abyś zawsze i we wszystkich warunkach potrafił zachować spokój i pokój umysłu. Weź sobie do serca mądre słowa Marka Aureliusza: "Uważam, że spokój nie jest niczym innym jak dobrym uporządkowaniem umysłu. Dlatego stale o niego dbaj i odnawiaj się wewnętrznie". * Pamiętaj o uzdrawiającej sile miłości i przebaczenia. * Kultywuj w sobie dobrą wolę, bardziej niż nienawiść i resentyment. * Zdrowe myślenie i troska o zdrowie fizyczne muszą iść ze sobą w parze. Rozdział 11 Odkryj w sobie moc do powstania Wszystkich ludzi sukcesu, których znałem, łączyło jedno: mieli to, czego trzeba, by przezwyciężać przeciwności. Jaką cechę mam na myśli? Moglibyśmy określić ją jako moc do podniesienia się po doznanej porażce. Nasz kraj stworzyli ludzie, którzy niezachwianie wierzyli, że sprawy mogą zawsze przybrać lepszy obrót. Nawet w okresach trudności, w czasie wojny czy ekonomicznego kryzysu, Amerykanów zawsze charakteryzowało to, że byli z natury ludźmi o pozytywnej postawie i nigdy nie wątpili, że nadejdą jeszcze lepsze dni. I rzeczywiście, lepsze dni nadchodziły. Amerykanom, którzy tak myśleli, udawało się do nich dotrwać, ponieważ wierzyli w przyszłość, podejmowali próby, ciężko pracowali i nigdy się nie poddawali. Każdy musi się nauczyć patrzeć w przyszłość w postawie oczekiwania na lepsze czasy, jeśli mają one rzeczywiście nadejść. One naprawdę nadejdą, jeśli tylko będziemy ich silnie oczekiwać. Postawa pozytywnego oczekiwania, w czystej postaci, ma potężną magnetyczną siłę przyciągania. Oznacza to, że musisz mieć pozytywny stosunek do sytuacji, która dzisiaj może wydawać się ślepą uliczką. Jako przykład niech posłuży doświadczenie, jakie spotkało Tommy'ego Herra, drugiego bazowego w drużynie Minnesota Twins, który opowiadał na łamach magazynu "Guideposts", jak cierpiał z powodu głębokiego "okresu spadku formy", kiedy grał w zespole St. Louis Cardinals. Wszystko zaczęło się 22 kwietnia I988 roku na stadionie Busch Stadium w St. Louis. Ktoś poklepał Tommy'ego po ramieniu i powiedział: - Whitey chcę się z tobą widzieć. "Whiteyem" był Whitey Herzog, legendarny menedżer drużyny Cardinals. Tommy, który od trzech sezonów grał w World Series dla Whiteya i drużyny Cardinals, przez całą drogę do biura zastanawiał się nad tym, czego szef od niego chce. - Kiedy tylko wszedłem do jego gabinetu, wiedziałem, że szykuje się coś wielkiego, ponieważ dyrektor naczelny, Dal Maxvill, stał za Whiteyem, który siedział przy biurku. - Tommy - zaczął Whitey zmęczonym, martwym głosem. - Byłeś doskonałym graczem przez prawie osiem sezonów. Dałeś drużynie Cardinals wszystko, o co poprosiliśmy, ale... Słowo "ale" spowodowało, że Tommy'emu zamarło serce. - Ale - kontynuował Whitey po zaczerpnięciu głębokiego oddechu - wymieniliśmy cię na Toma Brunansky'ego z drużyny Minnesota Twins. Tommy poczuł, jakby na chwilę czas się dla niego zatrzymał. - Starałem się na nowo zdefiniować słowo "wymieniliśmy" - mówił. Dokładnie wiedziałem, co ono oznacza: wymianę, zamianę, pozbycie się kogoś. Pragnąłem przekonać samego siebie, że zostałem poproszony o opinię na temat tego szalonego pomysłu, nie zaś że oznajmiono mi, iż dokonano już transakcji. Dyrektor naczelny próbował mi wyjaśnić, dlaczego takie posunięcie było dobre, zarówno dla zawodników, jak i dla obydwu drużyn, i że Cardinals bardzo potrzebowali zawodnika grającego na prawym skrzydle, posiadającego tak potężne uderzenie, jak Brunansky. Zatrzymałem wzrok na zdjęciu, które wisiało na ścianie, tuż za nim - było to moje zdjęcie - wśród portretów innych zasłużonych graczy, którzy zdobyli mistrzostwo świata dla drużyny Cardinals. Zastanawiałem się, czy teraz Whitey zdejmie je stamtąd. Trzydziestodwuletni Tommy Herr nie mógł uwierzyć w to, że już nie jest jednym z Cardinals. W drużynie Cardinals z St. Louis rozpoczynał swoją karierę i spodziewał się, że w tych samych barwach klubowych ją zakończy. - Jako zawodnik byłem w szczytowej formie. Usłyszałem, że Dal Maxvill kończy spotkanie słowami: "Myślę, że rozumiesz rolę, jaką ma do spełnienia zarząd. Drużyna Twins chce, abyś stawił się na jutrzejszy mecz przeciwko Cleveland Indians w Minneapolis. Powodzenia, Tom". Chciałem po prostu wyjść z tego biura i wylizać swoje rany. Whitey patrzył na mnie pustym wzrokiem. Ciekaw jestem, jakie emocje skrywał? Wiedziałem, że i dla niego nie było to łatwe. Prawie jak na filmie wyświetlanym w zwolnionym tempie podał mi rękę na pożegnanie. Najtrudniejszą rzeczą dla Tommy'ego było powiadomienie żony, Kim, i dzieci o tej zamianie. - Jedziemy do Minnesota - zakomunikował jej. - No cóż, wiem, że musi tak być, Tommy - odparła chwytając oddech. - Wiedziałem, że każdy z nas jest częścią wielkiego Bożego planu, mimo to moje ego otrzymało potężny cios - mówi Tommy. - Przez całe życie odnosiłem sukcesy w sporcie i nie byłem przyzwyczajony, by ktoś kazał mi pakować walizki. Zawsze byłem facetem, którego wszyscy chcieli mieć w swojej drużynie... Pierwszy mecz Tommy'ego w drużynie Twins był prawdziwą katastrofą. Tommy czuł się fatalnie. W końcu udało mu się dobrze odbić piłkę, właściwie nawet cztery razy. Wielki ciężar spadł mu z barków i zaczął czuć się swobodniej, grając na drugiej bazie na stadionie Twinsów. Z czasem polubił miasto Twinsów, doszedł do wniosku, że mają wspaniałych kibiców, i zaczął odzyskiwać dawny entuzjazm. - Nadal odczuwam ból, gdy myślę o tym, co się stało - wyznaje Tommy. - Wiem jednak, że rozpamiętywanie odrzucenia nie jest właściwe. Musiałem przejść nad tym do porządku dziennego i grać w środku pola tak dobrze, jak przystało na weterana, którym jestem. W tej dyscyplinie sportu czas, jaki mamy pod słońcem, jest bardzo krótki. Oprócz tego, przecież Twins zrezygnowali z dobrego gracza, ponieważ chcieli mieć mnie. Postanowiłem, że nie będę się nad tym dłużej zastanawiać. Dzisiaj widzę, że tamta wymiana nie miała charakteru personalnego - konkluduje. - Baseball jest w równej mierze dyscypliną sportową, co biznesem - decyzja dyrekcji Cardinals była decyzją biznesową, decyzją o dokonaniu równej wymiany: jeden dobry gracz w zamian za drugiego. Tak, Tommy Herr pozwolił, by wewnętrzna moc do podniesienia się po otrzymanym ciosie pomogła mu odzyskać równowagę, i w rezultacie znalazł się w tym samym miejscu, w którym był poprzednio, albo nawet jeszcze dalej. Stwórca wyposażył nas w niezwykłą wewnętrzną moc. Jest ona naprawdę wspaniała - każdy z nas powinien o tym pamiętać, kiedy wydaje się, że wszystko wokół się wali. Niezależnie od tego, jak ją nazwiesz - mocą przywracającą do stanu równowagi czy siłą do podniesienia się po upadku - znajduje się ona w każdym z nas, nawet w najgorszych chwilach. Właśnie dlatego sprawy zawsze mogą ułożyć się lepiej; jest to możliwe, ponieważ masz w sobie coś, co może spowodować, że staną się lepsze. Nigdy o tym nie zapominaj. Kiedy staramy się przystosować do niepomyślnego biegu rzeczy, musimy zdać sobie sprawę, że zwykle jest on spowodowany przez nas samych. Jeśli powiadasz, że ktoś inny jest przyczyną twojego problemu, dajesz przez to do zrozumienia, że twój los znajduje się poza twoją kontrolą. To my sami jesteśmy zwykle przyczyną tego, że sprawy przybrały zły obrót. Oczywiście, nie dotyczy to cierpień i tragedii, które znajdują się poza obszarem ludzkiej kontroli. Ja sam, gdy sprawy zaczynają przybierać dla mnie zły obrót, zawsze analizuję swój stan wewnętrzny. Zadaję sobie pytanie: "Co ja takiego zrobiłem, że pozwoliłem, aby mnie to spotkało?" Wnikliwa, inteligentna, uczciwa analiza zawsze doprowadzi nas do odkrycia prawdy. Chciałbym przytoczyć inny przykład z dziedziny sportu. Pamiętam pewnego miotacza baseballowego grającego w wielkiej lidze, który powiedział mi o tym, co robił, gdy był w okresie załamania. (To, co powiedział, odnosi się do każdej osoby. Niezależnie od tego, jaką pracę wykonujesz, zawsze możesz doświadczyć kryzysu.) Ten miotacz był mądrym człowiekiem. W jednym z okresów, kiedy był w doskonałej formie, poprosił, by sfilmowano jego grę. Następnie, oglądając film w zwolnionym tempie, analizował każdy swój ruch - sposób, w jaki stawiał stopy, trzymał piłkę i składał się do rzutu. Kiedy przeżywał kryzys, poprosił o ponowne sfilmowanie swojego występu, aby mógł dokładnie zobaczyć, co zrobił źle. Później w zwolnionym tempie wyświetlił równocześnie obydwa filmy i wnikliwie przeanalizował różnice. Odkrył, że gdy miał okres spadku formy, na polu miotacza stawiał lewą stopę o trzy cale dalej niż wtedy, gdy dobrze rzucał. Pomyślisz sobie, że skoro tak się rzeczy miały, naprawienie sytuacji było rzeczą prostą - miotacz powinien cofnąć lewą stopę o trzy cale. Jednak nasz zawodnik był mądrzejszy. Zadał sobie pytanie, co sprawiło, iż wysuwał stopę do przodu o trzy cale za daleko. Po zastanowieniu, musiał przyznać, że przyczyną tego był strach. Zawodnik obawiał się, że popełni błąd, i wkładał zbyt dużą siłę w wykonanie rzutu, co powodowało, że jego stopa wysuwała się do przodu, naruszając układ ciała w pozycji, w której zwykle rzucał. Chcąc zmienić swoją wewnętrzną dyspozycję, zaczął stosować techniki wyciszenia i uspokojenia umysłu i wyobrażał sobie siebie w stanie wewnętrznej harmonii. Będąc człowiekiem religijnym, pamiętał również o modlitwie. W rezultacie stopa wracała na właściwe miejsce, a piłka była rzucana jak należy. Okres złej formy skończył się. Czy nie byłoby wspaniale, gdybyśmy mogli sfilmować siebie w dobrych i złych okresach, a następnie porównać materiał filmowy? Jednak możesz zrobić "umysłowe" zdjęcie swojego wewnętrznego stanu. Kiedy będziesz w szczytowym okresie życia i wszystko będzie się świetnie układało, zastanów się, co robisz dobrze, i zapamiętaj to, by stało się to naturalną częścią ciebie. Gdy sprawy zaczną iść źle, zadaj sobie szczere pytanie, co robisz źle, a następnie zacznij to korygować. Drogi Czytelniku, być może, kiedy przeczytałeś tytuł "Odkryj w sobie moc do powstania", w twoim sercu pojawiły się wątpliwości, szczególnie jeśli sprawy ułożyły się źle, naprawdę źle. Może zadawałeś sobie pytanie: "Czy kiedykolwiek znajdę w sobie dość mocy do powstania? To niemożliwe, by zacząć wszystko od nowa". Właśnie w tym momencie pętla negatywnego myślenia zaczyna się zaciskać na twojej szyi. Właśnie wtedy jest też odpowiedni czas, by wziąć się w garść i przejąć odpowiedzialność za własne życie. Dokonaj aktu wewnętrznej afirmacji, powiedz: "Ta chwila jest początkiem mojego powstania! Od tej pory będę myślał pozytywnie, będę miał pozytywne wyobrażenia i będę szedł naprzód. Znalazłem się na drodze do odzyskania dawnej świetności i przerośnięcia siebie we wszystkim, czego dokonałem do tej pory. Nie zrezygnuję z tego postanowienia". Odzyskasz utraconą pozycję i osiągniesz jeszcze więcej, jeśli tylko wyobrazisz to sobie w swoim umyśle. Poniższa historia Phyllis Diller (zamieszczona przez Johna McColistera w kwietniowym numerze "The Saturday Evening Post") opowiada, jak ponownie stanęła ona na nogi. "Trzydzieści sześć lat temu najpopularniejszej amerykańskiej aktorce komediowej wcale nie zbierało się na śmiech. Phyllis Diller gospodyni domowa w średnim wieku mieszkająca w Alameda w Kalifornii, znajdowała się na samym dnie. "To było okropne", wspomina. "Mój mąż został zwolniony z pracy. Mieliśmy duże długi hipoteczne. Wiedzieliśmy, że każdego dnia możemy stracić nasz dom. W sklepie spożywczym przestali sprzedawać nam żywność na kredyt, a elektrownia groziła odcięciem elektryczności." Atmosfera napięcia, panująca w domu, stała się nie do zniesienia. Phyllis musiała wyjść, aby sobie to wszystko dokładnie przemyśleć. Spacerowała samotnie po okolicy. Minęła otwarty kościół i pod wpływem impulsu weszła do środka. "Puste kościoły są dla mnie miejscem schronienia", opowiada Phyllis. "Nawet dzisiaj, gdy chcę się oderwać od wszystkiego i poważnie zastanowić nad swoim życiem, odwiedzam pusty kościół. Atmosfera panująca w wielkich katedrach jest naprawdę niezwykła. Pusty kościół jest miejscem, gdzie mogę nawiązać łączność z moim wewnętrznym "ja". Gdy tak dumała w samotności, zrozumiała, że była zdominowana przez negatywnie myślących ludzi i negatywne okoliczności. Wtedy przyrzekła sobie, że już nigdy na to nie pozwoli. "Odniosłam wrażenie, że wydarzyło się dla mnie coś ważnego", mówi. "Oczywiście, w moim życiu nie nastąpił od razu jakiś radykalny zwrot. Jednak nowe postanowienie skierowało mnie we właściwym kierunku. Zaczęłam czytać książki na temat motywacji - naturalnie zastosowanie wszystkich tych porad w praktyce było o wiele trudniejsze. Pierwszy mój krok polegał na tym, iż przestałam pogrążać się w litości dla samej siebie i w negatywnych myślach o tym, jak ciężkie mam życie". "Uzyskałam nowe poczucie pewności siebie", opowiada. "Zaczęłam szukać pracy i dostałam zajęcie w lokalnej stacji radiowej. Pewnie, że czasami byłam przerażona, lecz zawsze patrzyłam wszystkim lękom prosto w oczy i nigdy nie pozwalałam, aby pozbawiły mnie tego, co we mnie najlepsze." Nauczyła się nienawidzić słów "poddaję się". W dwa lata po najgłębszym okresie załamania Phyllis zrezygnowała z posady w rozgłośni radiowej i zaczęła pracować jako komik występujący w monologach. Gdy wręczała wypowiedzenie z dwutygodniowym wyprzedzeniem, szef rozgłośni radiowej obiecał, że zatrzyma jej posadę na wypadek, gdyby jej się nie udało. Bez chwili wahania Phyllis odparła: "Na pewno nie wrócę". Przed pierwszym występem była bardzo zdenerwowana, przerażona i niepewna. Jednak wzięła się w garść, wyszła na estradę i dała z siebie wszystko. Przeszła pomyślnie próbę i podpisała kontrakt na dwutygodniowe występy. Jej monologi były pełne dowcipów na temat, który najlepiej znała - życia gospodyń domowych. Widzowie dosłownie skręcali się ze śmiechu. Wielu przychodziło, by usłyszeć ją jeszcze raz. Właściciel był tak zadowolony, że przedłużył z nią kontrakt. Pozostała tam przez prawie dwa lata." Później Phyllis Diller osiągnęła sukces ogólnokrajowy. "No i co z tego? Nie jestem Phyllis Diller", powiesz. Odpowiem na to, że Phyllis również podobnie uważała, dopóki nie zaczęła stosować zasad pozytywnego myślenia. Wówczas zaczęła wierzyć w siebie i odkryła swoje ukryte talenty, które od dawna czekały na uaktywnienie. Naprawdę nie wiesz, jakie wspaniałe możliwości kryją się uśpione w twoim wnętrzu. Uwolnij je. Dlatego właśnie podaliśmy pięć twórczych zasad: myśl, ucz się, próbuj, pracuj i wierz. I bądź radosny. Zasady mogą odmienić życie ludzi i pomóc im uwierzyć w siebie i w przyszłość. Może nie staniesz się ogólnokrajową znakomitością, lecz sprawy mogą naprawdę ułożyć się lepiej, o wiele lepiej - a przecież wszyscy pragniemy zapewnić sobie lepsze życie i napełnić nasze dni radością. Oto inna historia o mocy do powstania, spośród wielu innych, jakie mógłbym przytoczyć. Została ona opowiedziana przez Dianne Hales w artykule zatytułowanym "Starting Over" ("Nowy początek"), jaki ukazał się w majowym numerze magazynu "McCall's". Jego bohaterką jest Carol, wcześnie owdowiała kobieta, która cierpiała z powodu wielu nieszczęść, lecz odniosła zwycięstwo, stale podejmując próby, ciężko pracując, wierząc i myśląc w pozytywny sposób. "Pewnego chłodnego dnia, w lutym 1981 roku, ciągnik holujący przyczepę wpadł w poślizg na autostradzie i uderzył w przejeżdżający samochód, zabijając kierowcę na miejscu. W tym tragicznym wypadku Carol straciła męża, całe swoje poczucie bezpieczeństwa i wszystkie plany na przyszłość. W wieku czterdziestu dwóch lat musiała zaczynać wszystko od nowa. "Miałam troje dzieci w szkole podstawowej. Nie pracowałam od dwunastu lat. Nie miałam zielonego pojęcia o zarabianiu i zarządzaniu pieniędzmi", wspomina. "Kiedy nocą leżałam w łóżku, starałam się przezwyciężyć paniczny lęk, który chciał mnie pochłonąć. Jednak każdego ranka wstawałam i mówiłam sobie, żeby po prostu stawiać jeden krok za drugim." Carol podjęła pierwszą pracę, jaka jej się nawinęła - sprzedawczyni w sklepie odzieżowym. W weekendy i po nocach studiowała zagadnienia rynku handlu nieruchomościami. "Nie byliśmy zupełnie bez grosza, lecz musiałam zadbać o byt mojej rodziny, a nie miałam czasu, by wrócić na uczelnię i skończyć studia." Gdy tylko uzyskała licencję agenta nieruchomości, Carol zaczęła pracować z niestrudzoną energią, i determinacją woli. Po pewnym czasie została wybrana jako "najlepszy początkujący agent nieruchomości roku" w swoim hrabstwie. "Lęk był moją największą siłą motywacyjną", opowiada. W ciągu następnych pięciu lat stała się jednym z czołowych agentów nieruchomości w swoim stanie. W procesie tworzenia firmy zapewniła nowe życie sobie i swoim dzieciom, i odkryła zdolności, których istnienia nigdy u siebie nie podejrzewała. "Była to najtrudniejsza rzecz, jakiej dokonałam w swoim życiu", mówi. "Dzisiaj jestem silniejszą, mądrzejszą osobą z powodu tego, przez co przeszłam." Wszyscy znamy ludzi, którzy ucierpieli na skutek podobnej straty czy przeciwności losu. Niektórzy, tak jak Carol, powrócili do poprzedniego stanu i znaleźli nowy sens w życiu. Inni, wcale nie doświadczeni przez los bardziej od niej, nigdy ponownie nie stanęli na nogach. Pogrążyli się w postawie użalania się nad sobą, w pijaństwie, zaczęli żyć przeszłością, zapadli w stan głębokiej depresji. Dlaczego jedni ludzie rozwijają się dalej po ciężkim ciosie, a inni ledwie mogą przeżyć? Eksperci w dziedzinie psychologii rozwojowej ludzi dorosłych odkryli wspólną cechę osób, którym udało się dźwignąć po okresie głębokiego kryzysu. "Kluczowe znaczenie ma tutaj poczucie własnej wartości", mówi David Chirbooga, doktor specjalizujący się w psychologii rozwojowej człowieka z University of Texas Medical School w Galveston. "Jeśli poczucie własnej wartości jest nienaruszone, można przezwyciężyć każdą burzę." Bądź maksymalistą. Gdy starasz się zrobić coś, co wydaje się niemożliwe, twoją największą przeszkodą może być niskie poczucie własnej wartości. Jeśli zaś masz niskie mniemanie o sobie, jesteś minimalistą. Nigdy nie bądź minimalistą! Zawsze bądź maksymalistą! Każdy kryje w sobie większe możliwości, niż zdaje sobie z tego sprawę. Rozwiń w sobie pozytywny stosunek wewnętrzny do sytuacji znalezienia się na dnie. Zwykle miałem do czynienia z ponurymi, zniechęconymi ludźmi, którzy mówili: "Jestem na dnie, nie ma dla mnie żadnej nadziei". Jednemu z takich ludzi odpowiedziałem: "Moje gratulacje. Skoro uderzyłeś o dno, to już niżej nie możesz spaść. Od dzisiaj jedynym możliwym kierunkiem jest ruch w górę. Dlatego zacznij myśleć w górę". Człowiek ten posłuchał mojej rady i po jakimś czasie znalazł nowe pomysły, które pomogły mu wznieść się w górę, o wiele wyżej ponad dno. "Dzisiaj jestem właściwie wdzięczny za to, że tam w dole jest dno, które chroni mnie przed jeszcze głębszym upadkiem w przyszłości", mówi. Człowiek ten przemienił dno w jeden ze swoich aktywów! Z długiego okresu, gdy byłem pastorem kościoła w Nowym Jorku, pamiętam, że na nabożeństwa przychodziła zawsze duża liczba gości z innych części Stanów - kupujący, sprzedawcy, specjaliści od finansów, menedżerowie i dyrektorzy generalni - mężczyźni i kobiety, którzy przyjeżdżali do Nowego Jorku z całego kraju. Kiedyś w tłumie zwróciłem uwagę na pewnego człowieka, którego twarz wyróżniała się wśród innych z powodu malującego się na niej wyrazu cierpienia i niedoli. Oceniłem, że mężczyzna ten miał czterdzieści, może czterdzieści pięć lat. Jego twarz nie dawała mi spokoju, ponieważ było to najwyraźniej oblicze bardzo nieszczęśliwego człowieka. On jednak nigdy nie podszedł do mnie, by się przywitać, jak to czyniło wielu gości co tydzień. Tak się złożyło, że pewnego dnia spotkaliśmy się na ulicy i on w trakcie naszej krótkiej rozmowy powiedział: - Chciałbym z tobą porozmawiać. Czy możesz umówić się ze mną na spotkanie? Ustaliliśmy czas, on zjawił się punktualnie i usiadł na krześle, nerwowo ściskając ręce. W końcu odezwał się: - Muszę o tym komuś powiedzieć. Już dłużej tego nie zniosę. Czy nasza rozmowa ma charakter absolutnie poufny? - Całkowicie poufny. Zrobisz dobrze, jeśli wyrzucisz z siebie to, co cię gnębi - odparłem. Wtedy opowiedział mi, że zajmował się finansami w pewnej fabryce położonej daleko od Nowego Jorku, w innej części Stanów Zjednoczonych. Wyznał, że żył ponad stan. Nie obwiniał o to swojej żony, którą bardzo kochał. Odniosłem jednak wrażenie, że ona i jego dwoje dzieci wymyślili sobie, że on może dać im wszystko, czego zapragną. Spowodowało to, że debet na jego koncie stale narastał. - Doktorze Peale, przez całe życie byłem uczciwym człowiekiem, lecz musiałem mieć więcej pieniędzy i, oby mi wybaczono, odprowadziłem je z naszej firmy. - Ile dokładnie "odprowadziłeś"? - zapytałem. Zarumienił się ze wstydu - najwyraźniej trudno mu było rozmawiać o swojej nieuczciwości. W końcu jednak wyznał: - Nieco ponad dwieście tysięcy dolarów. Znam dokładną kwotę, co do centa. Następnie dodał: - Mój szef, prezydent naszej firmy, był dla mnie jak ojciec. To najuprzejmiejszy, najbardziej troskliwy człowiek na świecie. Gdy zacząłem tam pracować, stwarzał mi wszelkie możliwości, a ja okazałem się... - zawahał się - nędznym złodziejem, podłym kanciarzem. - Czy możesz zwrócić kwotę, którą zabrałeś? Pokręcił głową ze smutkiem. - Myślałem o tym, lecz sam jestem w potrzebie. Będę musiał sprzedać nasz dom, a wtedy moja żona i dzieci dowiedzą się o wszystkim. - Wiem już, co należy zrobić - powiedziałem. - Czy znalazłeś dzisiaj w sobie to, czego trzeba, by być ze mną całkowicie szczerym? Jeśli tak, to sądzę, że znajdziesz w sobie moc do powstania, która pomoże ci przejść przez tę trudną sytuację. Postępowanie, które mam ci zamiar zalecić, będzie jednak wymagało od ciebie każdej cząstki człowieczeństwa, którą masz w sobie. Jestem pewny, że masz w sobie tę siłę, widzę bowiem, jak bardzo cierpisz. - Postaram się uczynić wszystko, co mi poradzisz - powiedział niemal szeptem. - W porządku. Oto moja rada. Jedź do domu, a następnie idź do prezydenta swojej firmy, powiedz mu szczerze, co zrobiłeś, i obiecaj oddać każdego centa. Później złóż mu swoją rezygnację. Jeśli człowiek ten jest rzeczywiście taki, jak go opisałeś, to sądzę, że zrobi to, co jest niezbędne dla firmy, lecz pomyśli także o tobie. Pamiętaj jednak, że może być wobec ciebie bardzo surowy. Mój rozmówca wrócił do swojego miasta i opowiedział szefowi o wszystkim, co się stało. Później tak mi zrelacjonował tę rozmowę. - Mój szef po prostu siedział i słuchał całej tej nędznej historii. Gdy skończyłem, długo milczał. W końcu wstał i patrzył przez okno. Później podszedł do mnie, spojrzał na mnie z góry i powiedział swoim uprzejmym głosem: "Bill, biedaku, tak mi ciebie żal. Uczciwemu człowiekowi trudno jest być złodziejem. Musiałeś cierpieć piekielne męki. Oczywiście, oddasz firmie te pieniądze. Zabieram cię z pracy w finansach. Sądzę, że dobrze będziesz sobie radził w sprzedaży. Będziesz mniej zarabiał, lecz będziesz mógł powiększyć swoje dochody o prowizję od sprzedaży. Będziesz musiał obniżyć swój poziom życia, ale trochę skromności może wyjść na dobre tobie i twojej rodzinie. Pamiętaj, że to, co powiedziałem, pozostanie tylko między nami." - I co mu odpowiedziałeś? - zapytałem. - Powiedziałem, że jest najlepszym człowiekiem pod słońcem i że zrobię wszystko, by być dobrym sprzedawcą. Nie mogłem z siebie nic więcej wydusić, byłem zbyt spięty. Dalszy ciąg tej historii jest taki, że Bill spłacił wszystkie pieniądze i dobrze pracował w sprzedaży. Znalazł w sobie moc do powstania, którą w całej pełni wykorzystał. Wierz w to, że potrafisz, potrafisz, potrafisz. Spersonalizuj słowo "potrafię" i powtarzaj je na głos codziennie: "Potrafię, potrafię, potrafię". Sukces kryje się w twoim umyśle. Uwolnij go. Pozwól, by zaczął swobodnie żyć. Wymyśl go, wymódl go, powołaj go do istnienia swoją wiarą. Phyllis Scheider w artykule zatytułowanym "Career Charisma" ("Charyzmat kariery") zamieszczonym w magazynie "Working Woman" ("Kobieta pracująca"), w numerze z maja 1988 roku, analizuje niezwykłą moc pozytywnego myślenia. "Prawdziwi zwycięzcy w biznesie i w życiu, kobiety i mężczyźni, którzy wykorzystali złote okazje zrobienia kariery zawodowej, mają w sobie coś ekstra. Ludzie, którzy odnieśli błyskotliwą karierę, mają pewien specyficzny sposób patrzenia na świat. Powoduje on, że członkowie rady nadzorczej czują, iż potrafią oni doskonale wykonać niemal każdą pracę i że zarażą wszystkich swoich współpracowników tym samym entuzjazmem, tym samym zwycięskim duchem. Ich sukces jest w równej mierze sprawą wewnętrznej postawy, co ciężkiej pracy i talentu. Ludzie ci są optymistami. Ich optymizm jest zdumiewająco potężny i może on być przez nich pielęgnowany. Chociaż Norman Vincent Peale bronił zalet "pozytywnego myślenia" od ponad trzydziestu pięciu lat, dopiero niedawno poważni naukowcy zaczęli badać sposób, w jaki optymizm wpływa nie tylko na zdrowie człowieka i na długość jego życia, lecz także na sukces w karierze zawodowej. Kilka z przeprowadzonych badań potwierdza to, o czym Peale był intuicyjnie przekonany: optymista prawie zawsze ma przewagę nad swoimi mniej entuzjastycznymi kolegami." Zatem myśl pozytywnie o swojej wewnętrznej mocy do powstania po porażce. Takie pozytywne myślenie obudzi siły, które są ukryte w wewnętrznych pokładach twojej natury. * Wierz, że masz sobie dość siły. Nigdy w to nie wątp. * Masz w sobie moc do powstania po porażce - czeka ona na to, by dla ciebie pracować, kiedy tylko będziesz jej potrzebował. * Bądź człowiekiem wierzącym, naprawdę wierz. Rozdział 12 Stara, lecz wiecznie aktualna tajemnica odnoszenia sukcesów W 1931 roku na rynku księgarskim pojawiła się wspaniała książka motywacyjna. Jej autorem był Vash Young, jeden z przedsiębiorców, którzy w tamtych czasach odnieśli największy sukces na rynku ubezpieczeń. Jego książka zatytułowana "A Fortune to Share" ("Szczęście do podziału") stała się bardzo popularną pozycją i była w tamtych czasach bardzo powszechnie czytana. W pewnym okresie mojego życia czytałem ją przynajmniej raz co roku. Później odłożyłem ją na jedną z górnych półek mojej biblioteki, gdzie leżała nietknięta aż do 1989 roku. Pewnego dnia, szukając zupełnie innej książki, natrafiłem na "A Fortune to Share", wziąłem ją z półki, otworzyłem na pierwszej stronicy i zacząłem czytać. Wciągnęła mnie i pochłonęła bez reszty swoją prostą, zdroworozsądkową filozofią sukcesu. Idee w niej zawarte musiały głęboko przeniknąć do mojej świadomości, jest ona bowiem w pewnym sensie poprzednikiem mojej własnej książki, opublikowanej dwadzieścia jeden lat później i zatytułowanej "Power of Positive Thinking" ("Moc pozytywnego myślenia"). Ponieważ większość z was pewnie nigdy jej nie czytała, pozwólcie, że podzielę się myślami w niej zawartymi, gdyż wtedy, ponad pięćdziesiąt lat temu, pomogły one przemienić wiele porażek w błyskotliwe sukcesy. Zasady te, jeśli je tylko zastosujesz, spowodują podobną zmianę w twoim życiu. Vash Young pisał: "Jestem jednym z tych szczęśliwców, którzy odziedziczyli wielką fortunę - otrzymałem swój spadek po wielu latach lekkomyślnego, przeżytego w ubóstwie życia". Wielka fortuna, o której pisał Vash Young, to był nowy pomysł, który zapewnił mu życiowy sukces. Vash opisuje go w następujący sposób: 11) 21) 31) 41. l1.1.1.1.1.1 rI.A.1.a Zacząłem dzielić się własnym życiem z innymi. Cóż to za prosty pomysł! A jednak gdy go zastosowałem, odkryłem, że jest mnie wystarczająco wiele, abym mógł funkcjonować, niezależnie od tego, ile inni sobie ze mnie wezmą Nie jest to taki rodzaj bogactwa, który może zostać narażony na szwank z powodu błędnej polityki banku, załamania na giełdzie czy kryzysu gospodarczego. Człowiek, który przyniósł mi owe niewyczerpane bogactwa, był do mnie zewnętrznie podobny pod każdym względem. W rzeczy samej był on moim poprzednim ja. Porzuciłem bezowocne zmagania i umarłem. Sekcja wykazała, że moje poprzednie ego zmarło z powodu egoizmu, pesymizmu, lęku, zamartwiania się, niezdecydowania, próżnych żalów, duszenia się w sosie tzw. interesów, irytacji, zazdrości, fałszywych pragnień, negatywnego myślenia i innych komplikacji. Moje nowe "ja" przejęło nowe dziedzictwo, nową pozytywną ideę świata biznesu i uczyniło mnie człowiekiem sukcesu w stopniu przekraczającym wszelkie moje oczekiwania. Zacząłem dawać innym samego siebie i wkrótce przekonałem się, że mam tym więcej, im więcej daję. Zaczęli do mnie przychodzić mężczyźni i kobiety, którzy prowadzili wielkie przedsięwzięcia, wraz z sobą przynosząc swoje interesy. Zwykle tak już jest, że gdy człowiek zbyt usilnie goni za pieniądzem, trudno mu go złapać, lecz jeśli dąży do innych, wyższych celów, pieniądze przychodzą do niego, aby się okazało, jakim jest człowiekiem. Dawny Vash Young był sprzedawcą reklam, który nie robił niczego, o czym tutaj warto byłoby mówić. Później został agentem ubezpieczeniowym - zaczynał od zera w tej najbardziej konkurencyjnej z branż. Wszystko wskazywało na to, że czeka mnie przysłowiowych siedem chudych lat. Jeden z moich znajomych dowiedziawszy się, że zrezygnowałem z regularnego wynagrodzenia na rzecz niepewnej prowizji i że mam przy duszy nie więcej niż sto dolarów oraz żonę i córkę na utrzymaniu, bardzo się zaniepokoił. "Vash, jesteś w piekielnie trudnej sytuacji", powiedział. Na zewnątrz moja sytuacja mogła rzeczywiście wydawać się trudna, lecz wewnętrznie znajdowałem się w doskonałym położeniu, ponieważ rzuciłem wyzwanie negatywnemu myśleniu, stanąłem do walki na śmierć i życie i zwyciężyłem w pierwszej potyczce. W życiu nie ma nic lepszego od zadowolenia płynącego z odniesienia zwycięstwa nad samym sobą. To wspaniałe uczucie iść pod wiatr i pokonywać jego siłę, lecz tysiąc razy lepsze jest uczucie towarzyszące zmierzaniu do osiągnięcia jakiegoś wewnętrznego celu, starcia na proch wszystkich twoich dawnych wewnętrznych wrogów (...) Wątpliwości chciały się zakraść do mojego umysłu, lecz zawsze gdy nachodziła mnie jakaś negatywna myśl, zatrzymywałem się (czyniłem to w myślach, chociaż czasami nawet w dosłownym, fizycznym sensie), rzucałem jej wyzwanie i usuwałem z mojej świadomości, dokonując rozsądnego wyboru skoncentrowania się na czymś wartościowym. Taki nawyk może w sobie wyrobić każdy. Początkowo szkodliwe lęki, negatywne myśli i im podobne będą stawiały opór, nie są jednak wystarczająco silne, by odnieść zwycięstwo. Wygnaj je ze swojego umysłu. Zacznij myśleć o czymś pozytywnym." Vash Young tak uczynił i poszedł naprzód po zwycięstwo. Przypuśćmy, że jesteś właścicielem fabryki. Czy wytwarzałbyś jedynie towary, których nikt - ani ty, ani ktokolwiek inny - by nie chciał, nie potrzebował i nie mógł wykorzystać? Czy działając rozmyślnie, tak zarządzałbyś swoją fabryką, by w końcu przyniosła szkody tobie, jej właścicielowi? Pomyśl więc o tym, iż naprawdę jesteś właścicielem fabryki - fabryki myśli. Jest ona zlokalizowana w twoim wnętrzu, a ty sam jesteś zarówno właścicielem, jak i osobą nadzorującą jej funkcjonowanie. W tej fabryce nie może się nic wydarzyć bez twojego zezwolenia. Nic nie może się do niej przedostać - ani surowce, ani półprodukty -jeśli ty nie wyrazisz na to zgody. Nic też nie może jej opuścić z wyjątkiem produktów, które ty sam zaprojektujesz. "Fabryka myśli! To właśnie kryje się w twoim wnętrzu", pisze Vash Young. Dlatego przyjrzyj się swoim produktom. Czy są nimi lęk, zamartwianie się, niecierpliwość, gniew i zwątpienie? Czy jesteś z nich dumny? Czy jesteś dumny choćby z najdrobniejszej ich cząstki? Przecież twoja fabryka może wziąć surowy materiał doświadczeń, połączyć go z wiarą, miłością, odwagą i współczuciem i w ten sposób stać się fabryką, która warta jest tego, by działać. Twoja fabryka myśli powinna wytwarzać pozytywne, przesycone pewnością siebie myśli, które naturalnym biegiem rzeczy prowadzą do pozytywnych rezultatów i prawdziwych sukcesów. Inny znany pionier przemysłu, który wiedział, jak należy kierować własną fabryką myśli - a także dokami stoczniowymi, w których budowano statki, i innymi zakładami, którymi zarządzał - był Henry J. Kaiser. Oto jego pięć zasad sukcesu: Zasada pierwsza: Poznaj samego siebie i zdecyduj, co pragniesz osiągnąć w życiu. Następnie zapisz swoje cele i zaplanuj sposób ich realizacji. Zasada druga: Wykorzystaj potężne moce tkwiące w twojej wierze i energię drzemiącą w twojej duszy i podświadomości. Zasada trzecia: Kochaj ludzi i służ im. Zasada czwarta: Rozwijaj w sobie pozytywne cechy charakteru i osobowości. Zasada piąta: Pracuj! Przystąp zdecydowanie do realizacji swojego planu. Poświęć się całkowicie temu, co pragniesz osiągnąć. Przypomniałem sobie o nich, kiedy po przemówieniu, jakie wygłosiłem na konwencji biznesmenów w Pittsburghu, podszedł do mnie pewien ojciec i poprosił o rozmowę. Nawiązując do wykładu, jaki właśnie wygłosiłem, powiedział: - Doktorze Peale! Mam silne przeczucie, że potrafi pan pomóc mojemu synowi zmienić swoje życie! Gdyby to się udało, byłby to prawdziwy cud. Przypomniałem mu, że nie jestem żadnym cudotwórcą, że stosuję jedynie zasady sprawdzone przez czas i że jeśli będzie się ich przestrzegać, sprawią, iż porażka zamieni się w sukces. - To wszystko, co mogę zrobić - powiedziałem. - To wystarczy - odparł. - Mój syn jest atrakcyjnym, inteligentnym chłopakiem, lecz psuje wszystko, za co się weźmie - każda praca, której się podejmuje, zawsze kończy się niepowodzeniem. Skończył właśnie dwadzieścia dziewięć lat. - Po chwili dodał: - Ukończył studia z wyróżnieniem. Może to wyczerpało całkowicie jego życiową energię. Sam widziałem dobrych studentów, którzy po zrobieniu dyplomu nie dokonali już niczego wartościowego. On jest gotów spotkać się z każdym, kogo mu wskażę. Już był u najlepszych psychiatrów. - Dobrze - zgodziłem się. - Spotkam się z nim, chociaż jestem prostym człowiekiem z prostymi, lecz skutecznymi metodami. Czy twój syn jest wystarczająco wielki, aby docenić prostotę, czy też pociągają go wyłącznie sprawy złożone i trudne? - Nie wiem, może będziesz umiał do niego dotrzeć. Pragnę z całego serca, by ci się udało. - W porządku. Nie przestawaj się modlić, a ja spróbuję mu pomóc. Kiedy jego syn wszedł do mojego gabinetu, okazało się, że jest uprzejmym i bardzo miłym młodym człowiekiem. Chociaż sprawiał wrażenie myślącego, już od samego początku zaczął samego siebie poniżać. - Mój ojciec poprosił cię, abyś się ze mną spotkał, prawda? Ojciec jest jednym z czołowych biznesmenów w naszym mieście. Chce, abym był taki sam jak on, a ja, szczerze mówiąc, nie mam po temu wystarczających zdolności. - Ale na studiach... - wtrąciłem. - Och, to wszystko był jeden wielki fuks - powiedział pośpiesznie. - Po prostu powtarzałem to, co profesorowie chcieli usłyszeć. Nie mam szczególnie twórczego umysłu. Przypuszczam, że do niczego się nie nadaję. - Powiedział to wszystko w ciągu pierwszych pięciu minut naszej rozmowy. - Niskie poczucie własnej wartości - skomentowałem. - Zgadza się. To samo powiedział mi psychiatra i wypisał rachunek opiewający na sto pięćdziesiąt dolarów. - Słuchaj, naprawdę nie chcę wprawiać cię w zakłopotanie - powiedziałem. - Rozmawiamy ze sobą dopiero od pięciu minut, a już na ochotnika podzieliłeś się następującymi negatywnymi wiadomościami o sobie: 1. Nie masz takich zdolności, jak twój ojciec. 2. Studia, które ukończyłeś z wyróżnieniem, to był jeden wielki fuks. 3. Brak ci twórczego umysłu. 4. Do niczego się nie nadajesz. 5. Przyznałeś, że masz niskie poczucie własnej wartości. - Chciałbym, abyś się zastanowił, jako człowiek wykształcony, jak możesz oczekiwać, że odniesiesz sukces w pracy, skoro wszystkie te negatywne wyobrażenia na własny temat pracują przeciwko tobie. Przypuszczam raczej, że podświadomie rywalizowałeś z własnym ojcem i w końcu poddałeś się, zrezygnowałeś z siebie. Czy nie przyszło ci kiedykolwiek na myśl, że powinieneś konkurować wyłącznie z samym sobą? Czy kiedykolwiek pomyślałeś o tym, aby być naprawdę sobą? Dlaczego nie starasz się wykorzystać swoich zalet. 1. Doskonałej budowy ciała. 2. Uprzejmości. 3. Elegancji. 4. Przyjemnego wyglądu. 5. Umysłu świetnie nadającego się do pracy innej od tej, którą wykonuje twój ojciec. Następnie opowiedziałem mu o pięciu zasadach sukcesu Henry'ego J. Kaisera. - To już koniec naszego spotkania - powiedziałem podsumowując jeszcze raz to, co zostało powiedziane do tej pory. - Przykro mi, ale muszę zdążyć na samolot do Nowego Jorku. Chciałbym jednak zobaczyć się z tobą niebawem. - Wyznaczyłem mu termin za dwa tygodnie, mieliśmy się spotkać w moim biurze w Nowym Jorku. - Chciałbym, abyś przed naszą następną sesją znalazł faceta, który jest naprawdę w dołku, i postarał się mu pomóc. Podejdź do niego w taki sam sposób, w jaki ja potraktowałem ciebie. Pragnę też, abyś zastanowił się, co chciałbyś robić w swoim życiu, i powiedział mi o tym, gdy się spotkamy następnym razem. Na naszym następnym spotkaniu powiedział: - Odwiedziłem kolegę ze studiów. Nie widziałem Alvina od studenckich czasów. Powiedział mi, że jest na dnie. Jego ojciec jest profesorem i chce, aby Alvin także został naukowcem. Jak na ironię, najlepszą oceną, na jaką Alvina było stać na studiach, była trójka - przeciętnie - więc ojciec oznajmił, że nigdy nie uda mu się zgromadzić wyników koniecznych do uzyskania profesury. Tak się składa, że Alvin świetnie się zna na muzyce i odkryłem, że chciałby się rozwijać w tym kierunku. Powiedziałem mu, aby był mężczyzną i zaczął robić to, czego chce. Zmusiłem go, by podsumował swoje zalety i przeciwstawił je negatywnym myślom, tak samo, jak ty zrobiłeś ze mną. Zamierzam pomóc temu facetowi stać się kimś - dodał na koniec z entuzjazmem. - A ty, co chciałbyś robić w życiu? - zapytałem. - Cóż, mam przyjaciela, który działa w branży doradztwa personalnego. Wynajduje menedżerów dla różnych firm - specjalistów od rocznych dochodów w przedziale od stu do trzystu tysięcy dolarów - i dobrze mu idzie w tym interesie. Powiedział, że doskonale nadałbym się do tej pracy, polegającej na rekomendowaniu menedżerów dla członków zarządów firm. Chce, żebym się do niego przyłączył i nauczył się tego interesu. Może później sam będę mógł założyć podobną firmę. - Kiedy mi o tym opowiadał był pełen entuzjazmu, lecz później spuścił z tonu i powiedział: - Oczywiście, tata wskaże kciukiem do dołu. - Czy zapomniałeś o radzie, jakiej udzieliłeś swojemu koledze z roku, aby był mężczyzną? - Sam o tym pomyślałem - powiedział z żalem, patrząc w podłogę. Nagle wyprostował się, spojrzał mi w oczy i stwierdził: - Wiesz co, wierzę, że i tak uda mi się tego dokonać! Czy naprawdę uważasz, że mam wszystko, czego potrzeba? Wyobraź sobie mnie znajdującego posady dla dyrektorów wyższego szczebla! Nowy ton jego głosu powiedział mi, że nie może się wprost doczekać, by przystąpić do pracy. Dałem mu następującą radę: - Zacznij wyobrażać sobie, że jesteś jednym z najlepszych ekspertów od rekrutacji personelu w całym kraju. Wierzę, że potrafisz tego dokonać! Z jego reakcji mogłem wyczytać, że udało mi się znaleźć klucz do tego młodego mężczyzny. I rzeczywiście, wkrótce stał się takim, jak sobie siebie wyobraził. Kilka lat później przemawiałem na lunchu dla biznesmenów, zorganizowanym w klubie Duquesne Club, w Pittsburghu. Po zakończeniu oficjalnej części spotkania podszedł do mnie jego ojciec. - Czy przypominasz mnie sobie? - zapytał. Następnie dodał: - Rzeczywiście wygraliśmy los na loterii z moim synem. Dzisiaj jest najlepszy w tym interesie. Żadna firma w naszym mieście nawet nie pomyśli o zatrudnieniu menedżera bez skorzystania z jego pośrednictwa. - Wcale nie jestem tym zaskoczony -- odparłem. Tego samego dnia zadzwoniłem, by spotkać się z tym młodym mężczyzną w jego nowym imponującym biurze. Siedząc za wielkim biurkiem powiedział: - Wiesz co, powiem ci coś o pomysłach, które mi podsunąłeś. - Otworzył środkową szufladę biurka i wyciągnął Biblię. - Myślę, że zaglądasz do tej książki - powiedział. - Bystry z ciebie facet - stwierdziłem. - Te zasady rzeczywiście działają - potwierdził, odkładając książkę z powrotem do szuflady. - Trzymam ją pod ręką - wyjaśnił. Oczywiście, droga prowadząca do sukcesu obejmuje również inne zasady: zasadę myślenia, zasadę ciężkiej pracy, zasadę studiowania. Człowiek, który myśli o swojej pracy, będzie wykonywał ją lepiej i prawdopodobnie zostanie awansowany. Jego przełożeni uczynią go odpowiedzialnym za najważniejsze zadania. Jako przykład opowiem historię bankiera Gatesa W. McGarraha, który był moim bliskim przyjacielem. Gates zajmował jedno z czołowych stanowisk w banku Morgana, działającym w rejonie Wall Street. Był też szefem International Bank, mającego główną siedzibę w Bazylei, w Szwajcarii. Pewnego dnia zapytałem go o to, jak rozpoczął swoją niezwykłą karierę w bankowości, że w końcu został jednym z największych bankierów świata. - To było proste - odpowiedział. - Pochodzę z biednej, lecz religijnej rodziny. Musiałem wcześnie opuścić szkołę i podjąć pracę. Ponieważ chciałem być bankierem, poszedłem do banku w naszym miasteczku i poprosiłem o pracę. Dyrektor banku popatrzył na mnie uważnie. "Czy chcesz naprawdę pracować?", zapytał. "Tak, proszę pana, chcę", odpowiedziałem. "Jedyna praca, jaką mamy, polega na otwieraniu drzwi, zamiataniu podłogi i odkurzaniu mebli", stwierdził bankier. "Oprócz tego, trzeba jeszcze czyścić spluwaczki", dodał. "Większość naszych klientów żuje tytoń. Do zakresu obowiązków należy także sprzątanie toalet i opróżnianie śmietniczek. Ostatni chłopak, którego mieliśmy, był do niczego. No i co ty na to?" "Opisał pan pracę, którą mam wykonywać. Może mi pan zaufać, wykonam ją jak należy", odpowiedziałem z pewnością siebie. Bank otwierano o godzinie dziewiątej rano, lecz wszyscy musieli zjawiać się w pracy o ósmej trzydzieści. Gates przychodził o szóstej. Zaplanował swoją kampanię sprzątania ślubując sobie: "Będę najlepszym sprzątaczem w całym stanie Nowy Jork". Najbardziej niepokoiły go wykonane z mosiądzu spluwaczki. Samo wytarcie nie wystarczało, były nadal umazane. Gates powiedział o tym swojej matce. Doradziła mu, by używał pasty do polerowania mosiądzu, lecz dla banku taki wydatek był nieuzasadniony. W tej sytuacji Gates z dziesięciu dolarów wypłaty, jaką otrzymywał co sobotę, kupował trochę pasty do czyszczenia mosiądzu. Spluwaczki wprost lśniły. Prezydent banku powiedział: "Dobrze pracujesz, Gates. Nigdy nie mieliśmy tak pięknych spluwaczek". Po pracy Gates zadawał wiele pytań innym pracownikom na temat zasad prowadzenia banku. Wykonywał swoją pracę lepiej niż ktokolwiek przed nim. Nie ograniczał jednak swojego myślenia wyłącznie do obowiązków sprzątacza. Myślał i studiował bankowość. Pracował wytrwale i rozumnie, zawsze myślał o tym, co robi i studiował. Pewnego dnia prezydent wezwał go do swojego gabinetu: - Dobry z ciebie chłopak, Gates. Czy możesz wyszkolić innego chłopca, by wykonywał tę pracę równie dobrze, jak ty? Mam dla ciebie lepsze zajęcie. - Będę go kontrolował proszę pana - powiedział Gates. I już był na drodze prowadzącej na Wall Street, do zrobienia wybitnej kariery. Pewna droga do sukcesu jest prosta, lecz wymaga charakteru, odwagi, wytrwałości, mistrzowskiego opanowania niższych prac i gotowości do przyjęcia wyższych. Kończąc swoją opowieść, pan McGarrah powtórzył: - Dumny byłem z tego, iż byłem najlepszym sprzątaczem, ze wszystkich, którzy pracowali w bankach w stanie Nowy Jork. Był przekonany, że dobre wykonywanie każdej pracy, w połączeniu z myśleniem, studiowaniem i wytrwałością prowadzi do ostatecznego sukcesu. Podczas podróży do Europy, w pewnym hotelu spotkałem niemieckiego chłopca, Hansa - o miłej twarzy i dobrej naturze - który już wtedy podjął kilka mądrych decyzji w swoim życiu. Hans pracował w hotelowej restauracji jako pomocnik kelnera. Miał otwartą i entuzjastycznie nastawioną wobec życia osobowość. Był czujny na potrzeby wszystkich ludzi i zawsze gotowy do pomocy, nie tylko dla hotelowych gości, lecz także dla swoich współpracowników. Lubił odpowiedzialność. Z naszych rozmów dowiedziałem się, że Hans ma w życiu konkretny cel. Chciał zostać szefem służby restauracji hotelowej w jednym z wielkich europejskich hoteli. Postanowił sobie, że będzie najlepszym pomocnikiem kelnera, wiedział bowiem, że jest to pierwszy krok do osiągnięcia wymarzonego celu. Wiedział też, że aby zrealizować swój zamiar, musi koniecznie pojechać do Londynu na szkolenie w tej dziedzinie. - Londyn jest bardzo daleki, a ja nie mam wiele pieniędzy - wyznał mi. - Jesteś na właściwej drodze - powiedziałem mu. - Wybrałeś sobie zawód zgodny z własnymi życzeniami i zrobiłeś pierwszy krok wspinając się po drabinie kariery. Wkładasz całego siebie w pracę, którą obecnie wykonujesz. Dałem Hansowi następującą radę: - Wyobrażaj sobie stale, że osiągnąłeś swój cel. Wyobraź sobie, że prowadzisz jedną z najelegantszych restauracji hotelowych w Europie. Wyobraź sobie, jaką wspaniałą pracę będziesz wykonywał! Dałem mu egzemplarz niemieckiego wydania książki pt. "The Power of Positive Thinking" ("Moc pozytywnego myślenia"). - Chłopcze, ty już myślisz pozytywnie - powiedziałem mu. - Chcę jednak, abyś przeczytał tę książkę i nauczył się życiowej mądrości polegającej na świadomym kierowaniu swoim życiem. Kilka lat później, gdy Ruth i ja gościliśmy w eleganckiej londyńskiej restauracji w prestiżowym hotelu, szef kelnerów powiedział coś, co obudziło we mnie dawne wspomnienia o Hansie. Przyjrzałem mu się uważniej, a on uśmiechnął się do mnie. - Doktorze Peale, jestem Hans! Nadal stosuję zasady pozytywnego myślenia - powiedział. Byłem uradowany dowiedziawszy się, że udało mu się przyjechać do Londynu i osiągnąć swój cel. A wszystko to stało się możliwe dzięki wyborom, jakich dokonał! Miałem kiedyś przyjaciela, który pracował w fabryce Ford Motor Company w mieście Dearborn w stanie Michigan, w czasach, gdy Henry Ford prowadził jeszcze aktywną działalność. Opowiedział mi o pewnym robotniku pracującym przy linii montażowej, który był człowiekiem myślącym. Zamiast narzekać na monotonię pracy przy linii produkcyjnej, zaczął twórczo myśleć i sam z siebie wykonywać pewne czynności inaczej niż zalecono, bardziej efektywnie. Pewnego dnia pogrążony w myślach nie zauważył, że obok niego zatrzymał się Henry Ford i przypatrywał się jego metodzie pracy. Pan Ford nie skrytykował go za to, że zmienił proces produkcji, lecz po prostu zapytał: - Dlaczego tak to robisz? Ford zaczął się zastanawiać nad wprowadzoną przez robotnika zmianą i w końcu powiedział: - Odkryłeś lepszy sposób wykonywania tej pracy. Jesteś myślącym i twórczym człowiekiem. Nic dziwnego, że ten robotnik niebawem zaczął awansować. Człowiek pracujący, myślący i dający z siebie wszystko zawsze idzie naprzód. Taka jest pewna droga prowadząca do sukcesu. Gdy byłem w Seulu, w styczniu 1990 roku, zostałem zaproszony przez mojego przyjaciela, pana In Gyung Go, do odwiedzenia prowadzonej przez niego szkoły języków. Uczęszczało do niej siedem tysięcy młodych mężczyzn i kobiet, którzy uczyli się tam ośmiu języków. - Skąd się wzięło tylu studentów języków obcych - zapytałem, będąc pod silnym wrażeniem. Pan Go odpowiedział: - Dzieje się tak dlatego, że młodzi ludzie w Seulu zdają sobie sprawę, iż będą żyli w "międzynarodowym świecie". Mówiąc wprost, pragną iść naprzód i osiągnąć sukces. Wierzą, że jednym ze sposobów dokonania tego jest zdobycie sprawności w posługiwaniu się obcymi językami. Przekonałem się, że atmosfera panująca w tej szkole jest dynamiczna i stymulująca, i doszedłem do wniosku, że działo się tak dlatego, iż każdy uczeń dążył do samodoskonalenia i miał wytyczony jakiś cel. Później spędziłem kilka dni w Tokio z moim dobrym przyjacielem Josephem Dunkle. Joseph był Amerykaninem, który w czasie drugiej wojny światowej walczył w Japonii. Po zakończeniu działań na froncie został w tym kraju i polubił go. Później poślubił Yuki, czarującą Japonkę, i osiedlił się tam na stałe. Joe odniósł duży sukces w branży cukierniczej - założył firnę o nazwie Aunt Stellas Cookies (Ciasteczka ciotki Stelli). Zaspokajał słabość Japończyków do kruchych ciasteczek i wkrótce jego interes bardzo się rozwinął (dzisiaj Joe ma w Japonii sieć sześćdziesięciu sklepów). Joe jest pierwszym Amerykaninem, który zasiada w radzie nadzorczej dwóch japońskich koncernów. Płynnie posługuje się językiem japońskim. Joe jest także prawdziwym myślicielem, który zawsze zastanawiał się nad przyszłością i dyskutował o nowych planach. Gdy podczas mojej ostatniej podróży rozmawialiśmy o gospodarczym sukcesie Japonii, Joe powiedział: - Możesz to przypisać agresywności czy wytrwałości Japończyków. Jednak z moich obserwacji wynika, że w przeszłości także Amerykanie stworzyli swoje bogactwo dzięki entuzjazmowi i ciężkiej pracy. Dzisiaj ograniczają się wyłącznie do gromadzenia bogactwa. Natomiast Japończycy posługują się bogactwem w twórczy sposób. Była to bystra obserwacja. Starsza pani o imieniu Moses urodziła się w roku 1860, na farmie w Greenwich, w stanie Nowy Jork. Następnych siedemdziesiąt pięć lat przeżyła z malarskim geniuszem ukrytym w swoim wnętrzu. W wieku siedemdziesięciu sześciu lat chwyciła za pędzel i uwolniła swój talent. Pod koniec życia namalowała ponad tysiąc nostalgicznych scen o tematyce wiejskiej, z których wiele wystawiano w największych muzeach świata. Jej talent był w niej przez te wszystkie lata, lecz był niewykorzystywany. I dopiero gdy zmianie uległo jej myślenie i gdy odkryła swoje wrodzone zdolności, znalazła poczucie spełnienia w malowaniu. Zmień sposób swojego myślenia. Otwórz umysł na nowe idee i zobacz, jak twoje życie zmienia się na lepsze. * Zapytaj siebie: "Czy mogę oczekiwać sukcesu, jeśli mam negatywny obraz siebie?" * Wypisz swoje zalety, gdy czujesz się bezradny czy zagubiony. * Wykonuj każdą pracę - nieważne jak "mało ważną" - ze starannością i entuzjazmem. * Z wiarą dąż do wytyczonego celu i wyobraź sobie, że go osiągnąłeś. Rozdział 13 Zaufaj swojemu wewnętrznemu cenzorowi We wnętrzu każdego z nas znajduje się wspaniałe urządzenie, które nigdy nie przestawało mnie zdumiewać. Podobnie jak stale emitowany sygnał radiowy bez przerwy przesyła sygnały, które - jeśli tylko ich słuchamy - w nieoceniony sposób poprawiają nasze życie, jeśli zaś lekceważymy je, możemy się rozbić o skały i ponieść sromotną porażkę. Twój wewnętrzny cenzor stale sprawuje silną władzę, nieustannie jest czujny i zawsze opiera się na faktach. Ma on dziwną zdolność wyróżniania właściwej możliwości spośród wielu, które masz do wyboru. Wyraźnie daje ci do zrozumienia, zarówno świadomie, jak i podświadomie, czy określona myśl lub działanie jest dobre, czy złe. Nie zajmuje się on hipotezami w rodzaju "a co jeśli" czy "ale". Nigdy też do niczego nie przekonuje, ani nie usprawiedliwia podjętych decyzji. Jego konkluzje nigdy nie są szare, są wyłącznie białe albo czarne. Twój wewnętrzny cenzor lubi cię i jest na twoich usługach. Pragnie, abyś był szczęśliwy i zawsze osiągał sukcesy. Nie pójdzie jednak na kompromis, ani nie będzie ci przytakiwał, gdy będziesz chciał zrobić coś złego. Nie ustąpi też wtedy, gdy nie będziesz chciał zrozumieć, dlaczego określone postępowanie nie jest w porządku, i będziesz się bronił mówiąc, że przecież wszyscy ludzie tak postępują. Jedynym celem, jaki przyświeca twojemu wewnętrznemu cenzorowi jest ustalenie: czy dana myśl lub czyn są dobre? Wewnętrzny cenzor niezmiennie przesyła takie sygnały, pragnie bowiem ochronić cię przed niepowodzeniem i nieszczęściem, które są konsekwencją niewłaściwego myślenia i złego postępowania. Twój cenzor nie jest niszczycielem wszelkiej radości, przeciwnie, jest jej budowniczym! On działa dla ciebie, nie zaś przeciwko tobie. Jest twoim przyjacielem. Jeśli będziesz posłuszny jego radom i będziesz zawsze akceptował jego mądre wskazówki, doświadczysz tego, co najlepsze w życiu, osiągniesz sukces i będziesz szczęśliwy. A co się dzieje, gdy nie zwracamy uwagi na dobrą radę naszego wewnętrznego cenzora? Wytwarza się w nas niejasne poczucie braku zadowolenia. Może się ono odznaczać małą intensywnością, lecz utrzymuje się stale. Jest to poczucie niezadowolenia z samego siebie, które odczuwamy, gdy popełniamy zło, lub dotkliwe wyrzuty sumienia, które nie dają nam spokoju, gdy mieliśmy możliwości, lecz nie uwierzyliśmy w siebie i pozwoliliśmy, aby okazja przeszła nam koło nosa, a potem żałujemy, że nie mieliśmy dość śmiałości, by z niej skorzystać. Czym jest to, co nazywam cenzorem? Czy jest to sumienie? Nie, uważam, że jest to coś bardziej podstawowego. Ludzkie sumienie często kształtuje się pod wpływem wychowania religijnego, natomiast wewnętrzny cenzor jest aktywny nawet u analfabetów czy ludzi nie wyznających żadnej religii. Niektórzy uważają, że jest to zbiorowe doświadczenie wszystkich naszych przodków, przekazywane z pokolenia na pokolenie, prawie tak jak instynkt. Moim zdaniem nie jest to wyłącznie naturalna cząstka ludzkiej istoty, lecz czy tylko to? W każdym razie każdy z nas zawsze może skorzystać z całkowicie obiektywnego wewnętrznego głosu doradczego. Wrażliwość na dobro i zło cechuje wszystkich ludzi, nawet bowiem najwięksi ignoranci mają w swoim wnętrzu dzwonek, który dźwięczy, kiedy postępują podle, nieuczciwie czy okrutnie wobec swojego bliźniego lub gdy czują strach stając wobec pewnych możliwości. Większość myśli na ten temat, którymi podzielę się w tym rozdziale, zaczerpnąłem od mojego starego przyjaciela i kolegi dr. Smileya Blantona. Smiley zawsze mówił o tym cenzorze, dlatego zacząłem go traktować jako autorytet w tej dziedzinie. Słownikowa definicja tego wyrazu jest następująca: "cenzor - czynnik kontrolujący przejście pewnych treści (np. nie akceptowanych społecznie idei, impulsów, uczuć) z podświadomości do świadomości". Samo słowo pochodzi od łacińskiego wyrazu "censor", oznaczającego jednego z dwóch wysokich urzędników starożytnego Rzymu, przeprowadzających spisy ludności, szacujących majątek rodzin, czuwających nad obyczajami i moralnością dla dobra wszystkich obywateli. Najbardziej znanym i najwybitniejszym z nich był rzymski mąż stanu, Katon Cenzor (żył w latach 234 - 149 p.n.e). Katon znany był ze swojego przywiązania do prostego życia, uczciwości, odwagi, lojalności względem rodziny i kraju, wysokiej moralności, szczególnie w odniesieniu do seksu, oraz umiejętności wytrwania w ciężkich czasach. Jeśli przywiązujesz jakąś wagę do tego, by nie mieć kłopotów będących rezultatem złego postępowania, jeśli cenisz sobie niewysłowione poczucie satysfakcji z powodu tego, że postąpiłeś dobrze, posłuchaj mądrej życiowej zasady: Jeśli pragniesz być człowiekiem naprawdę szczęśliwym, rób tylko to, o czym wiesz że jest słuszne. Sposób ten jest najpewniejszą metodą zagwarantowania, aby wszystko w twoim życiu układało się dobrze. Ludzie, którzy uważają, że pogląd ten jest przestarzały, lub uważają, że mogą swobodnie obrać dowolną postawę w sprawach dotyczących moralności i uniknąć konsekwencji, zawsze odkrywają, że jest inaczej, niż myśleli. Kierowanie się w życiu wypróbowanym systemem moralności nie jest gwarancją słodkiego i szczęśliwego życia, obiecuje jednak ogólne poczucie zadowolenia z własnego życia o wiele pewniej niż naginanie prawa dla własnej przyjemności. Czasami próbujemy oszukać samych siebie, mimo że nasz wewnętrzny cenzor radzi nam, abyśmy czegoś nie czynili. Konsekwencje takiego postępowania są zawsze złe. Nigdy nie zapomnę historii, którą opowiadał kiedyś Iron Eyes Cody, gwiazdor telewizyjny i filmowy, którego być może pamiętacie ze słynnego telewizyjnego programu stanowiącego część kampanii "Keep America Beautiful" ("Zachowajmy piękno Ameryki"). Cody był przebrany za Indianina i płynął kanoe. Gdy tak wiosłował jednym wiosłem, nagle spostrzegł zanieczyszczoną wodę. Irone Eyes miał zwyczaj opowiadania starej indiańskiej legendy o chłopcu, który zignorował głos swojego wewnętrznego cenzora. "Dawno temu indiańscy chłopcy szli na pustkowie, by przygotować się do ceremonii inicjacji wojowników. Jeden z nich udał się w piękną dolinę, pełną zielonych drzew, jasną od kwiatów, aby pościć. Trzeciego dnia, gdy rozejrzał się po otaczających dolinę górach, zauważył wysoki, skalny szczyt, pokryty błyszczącym w słońcu śniegiem. "Zmierzę się z tą górą, aby przekonać się, czy jestem prawdziwym mężczyzną", pomyślał sobie. Założył koszulę ze skóry bizona, zarzucił koc na ramiona i wyruszył, by zdobyć ten szczyt. Gdy znalazł się na szczycie, poczuł się, jakby stanął na krawędzi świata. Miał wszystko u swoich stóp, a jego serce wypełniła duma. Nagle usłyszał szelest. Spojrzał w dół i dostrzegł węża u swoich stóp. Zanim zdążył się ruszyć, wąż przemówił: "Jestem bliski śmierci. Marznę z zimna. Nie mam dość pożywienia i głoduję. Włóż mnie pod swoją koszulę i zabierz na dół, w dolinę." "Nie zrobię tego", odparł młodzieniec. "Ostrzegano mnie przed tobą. Wiem, do jakiego rodzaju węży należysz. Jesteś grzechotnikiem. Jeśli cię podniosę, ukąsisz mnie, a twój jad mnie zabije." "Tak się nie stanie", zapewnił wąż. "Ciebie potraktuję zupełnie inaczej. Jeśli wyświadczysz mi tę przysługę, staniesz się dla mnie kimś szczególnym. Nie zrobię ci nic złego." Młody Indianin wahał się przez chwilę, lecz wąż był bardzo przekonywający i miał piękne znaki na skórze. W końcu młodzieniec wsadził go pod koszulę i zaniósł na dół, w dolinę. Tam położył go delikatnie na trawie. Wtedy wąż zwinął się w kłębek, zagrzechotał, rzucił się i ukąsił go w nogę. "Przecież obiecałeś, że tego nie zrobisz", wykrzyknął młodzieniec. "Przecież wiedziałeś, kim jestem, gdy wkładałeś mnie za koszulę", odparł wąż odpełzając." "Opowiadam tę historię wszędzie, gdzie jestem", mówi Iron Eyes. "Opowiadam ją szczególnie z myślą o młodych Amerykanach, którzy są kuszeni przez narkotyki. Pragnę, aby pamiętali o słowach węża: "Przecież wiedziałeś, kim jestem, gdy mnie podnosiłeś". Niesłuchanie głosu wewnętrznego cenzora może być przyczyną prawdziwej życiowej tragedii. Pamiętajmy, że ma on zawsze na uwadze wyłącznie nasze dobro. Interesującym przykładem tego, co może się zdarzyć, gdy ktoś zwraca uwagę na głos swojego wewnętrznego cenzora, pomimo argumentów, jakie podsuwa świat, jest opowiadanie Donalda Seiberta, który przez wiele lat zasiadał w radzie nadzorczej sieci sklepów J. C. Penney. Historia ta zdarzyła się w roku 1946, kiedy Seibert był młodym mężczyzną, dopiero co zwolnionym ze służby wojskowej po zakończeniu drugiej wojny światowej. Niedawno ożenił się i miał sześciotygodniową córeczkę. Seiber starał się poskładać na nowo swoje życie. Jego mała rodzina znajdowała się w ogromnych tarapatach finansowych i kiedy w maju 1946 roku zaproponowano mu pracę na lato, polegającą na graniu na pianinie w ośmioosobowej orkiestrze, w miejscowości wypoczynkowej położonej nad jeziorem Chautaugua w zachodniej części stanu Nowy Jork, natychmiast skorzystał z okazji. On, jego żona i ich maleńka córeczka przyłączyli się do pozostałych siedmiu członków zespołu w miejscowości Bemus Point. Wszyscy wynajęli na całe lato pokoje w pawilonie położonym w pobliżu sali, w której mieli grać. Właściciel budynku wynajmował go, aby utrzymać własną rodzinę. Sezon letni zaczął się wspaniale. Goście letniskowi przychodzili, by słuchać przebojów w stylu "The Rhythmaires" czy "The Romantic Vocals of Donny Seibert". Jednak w połowie lipca nadciągnęła zimna, deszczowa pogoda i utrzymywała się przez dłuższy czas. Interes szedł tak źle, że właściciele sali nie płacili na czas muzykom grającym w orkiestrze. Właściciel pawilonu, w którym mieszkali, wysłuchał ich ze zrozumieniem i powiedział, że mogą zapłacić czynsz, gdy wszystko się lepiej ułoży. Niestety, pogoda popsuła się jeszcze bardziej. Jeden po drugim muzycy z zespołu uciekali w środku nocy. W końcu został tylko Don i jego rodzina. Mógłby bardzo łatwo zniknąć tak jak jego koledzy i zostawić właściciela pawilonu z nie zapłaconymi rachunkami. - Musisz ustalić, co jest w tym wszystkim dla ciebie najważniejsze. "Rzeczywiście, muszę to zrobić", pomyślał Don. Odwołał się do tego, co mówi mu głos wewnętrzny. Zrozumiał, że przetrwał z rodziną trudne chwile, że żona przeżyła poród, że nie są przecież w sytuacji ostatecznej. Nie może w żadnym wypadku postąpić krzywdząco wobec człowieka, który potraktował go uczciwie. Następnego dnia właściciel domu był zaskoczony, że Don Seibert ciągle tu jeszcze jest. - Ty... ty nie wyjechałeś? - zapytał. - Nie - powiedział Don. - Zostaniemy do końca okresu najmu. Don zapytał, czy nie mógłby zapłacić za wynajęcie pokoju pracując na rzecz ośrodka. Sprzątał pokoje turystów, zmieniał pościel i prał prześcieradła. Mimo to był nadal winien sto pięćdziesiąt dolarów za czynsz. Postanowił więc podjąć pracę w pobliskiej przetwórni soków, gdzie płacono mu siedemdziesiąt pięć centów za godzinę. Musiał wstawać o czwartej trzydzieści rano, aby zdążyć do pracy na czas. Była to ciężka robota polegająca na wyciąganiu spod pras ciężkich płóciennych filtrów do soków i myciu ich. Temperatura dochodziła do stu trzydziestu stopni Fehrenheita, a palce Dona pękały od kwasu zawartego w soku. Jednak odkrył, że z jakiegoś powodu wykonuje tę pracę z entuzjazmem. W końcu października mógł wreszcie spłacić ostatnią ratę należności za wynajem. Właściciel mieszkania miał łzy w oczach. - Nie chodzi mi o pieniądze - powiedział dziękując Donowi. - To takie pocieszające wiedzieć, że na świecie są ludzie, którzy dotrzymują danego słowa - Następnie dodał: - Daleko zajdziesz, synu. Zobaczysz, że daleko zajdziesz. I rzeczywiście, Don Seiber zaszedł daleko. Niedługo potem otrzymał pracę jako sprzedawca butów w sklepie J.C. Penny'ego w Bradford, w stanie Pensylwania. Nadal słuchał głosu swojego wewnętrznego cenzora i awansował na asystenta kierownika sklepu, potem kolejno na wyższe szczeble kariery, aż w końcu został członkiem zarządu. Znam innego mężczyznę, którego nazwę tutaj imieniem Tom. Tom nie słuchał głosu swojego wewnętrznego cenzora. Był szefem sprzedaży w rejonie i pracował w dużej firmie handlującej sprzętem biurowym. Często zapraszał na obiad swoich pracowników, aby móc z nimi swobodnie rozmawiać o interesach. Jednak polityka firmy zabraniała mu płacenia rachunków za obiady jego sprzedawców. Szef sprzedaży z innego rejonu poradził mu, by wpisywał zmyślone nazwiska na rachunkach za obiady. Wewnętrzny cenzor sprawił, że Tomowi nie było łatwo to uczynić, lecz kolega przekonywał: - Przecież wszyscy tak robią. W końcu Tom posłuchał jego rady. - W jednym sezonie wykorzystałem wszystkich graczy drużyny New York Yankees do wpisywania fałszywych nazwisk - opowiadał. Później Tom otrzymał inną atrakcyjną propozycję pracy i zdecydował się ją przyjąć. W nowej pracy zwykle zabierał klientów na obiad. Oczywiście zawsze istniał uzasadniony powód płacenia przez niego rachunków. Jednak dawny nawyk był tak silnie zakorzeniony, że Tom nadal wpisywał fałszywe nazwiska na rachunkach. Pewnego dnia doszło do fuzji firm i inna wielka korporacja przejęła kompanię, dla której pracował Tom. Tom przeszedł do tej korporacji i nadal postępował zgodnie ze swoim zwyczajem. Dokładnie mówiąc do czasu, aż - sześć miesięcy później - wezwał go do siebie jego szef. - Tom, nowy zarząd polecił wewnętrznym kontrolerom sprawdzenie wszystkich naszych operacji finansowych. Wykryto pewne nieprawidłowości dotyczące wydatków na twoim koncie. O co chodzi? Tom przyznał się do tego, co robił, i w takich warunkach nie miał innego wyboru, jak tylko zrezygnować. - Nigdy nie zapomnę tej lekcji - powiedział Tom, który teraz pracuje dla firmy działającej w innej części kraju. - Słyszałem wyraźnie cichy głos wewnętrzny, kiedy zaczynałem wpisywać zmyślone nazwiska. Powinienem był słuchać tego głosu "cenzora" odzywającego się w moim wnętrzu, zamiast słuchać kolegi. Oczywiście, wielu innych nigdy nie zostało przyłapanych. Wydaje im się, że unikną konsekwencji. Jednak ktoś o tym wie! Wie o tym ich wewnętrzny cenzor - on nigdy nie zapomina i stale przesyła ostrzegawcze sygnały. Dlaczego? Ponieważ reprezentuje to, co jest najlepsze w każdej istocie ludzkiej. Z jakiegoś powodu, którego nie znamy, najlepsza cząstka nas samych nie toleruje oszukiwania. Nasz wewnętrzny cenzor może wytwarzać również dobre, bardzo pozytywne uczucia. Zadzwoniłem kiedyś do firmy produkującej urządzenia klimatyzacyjne i zapytałem, czy mogą mi dostarczyć pewien model urządzenia, które, moim zdaniem, było najlepsze na rynku. Moja wysoka ocena urządzenia opierała się na doskonałej klimatyzacji w pokoju hotelowym, w którym zatrzymałem się pewnej bardzo upalnej nocy. Sprzedano mi dokładnie ten model, który sobie zażyczyłem. Firma wysłała do mnie urządzenie wraz ze sprzedawcą. Człowiek ten dał mi bardzo przystępne, rozsądne wyjaśnienie zasad działania urządzeń klimatyzacyjnych w różnych warunkach pogodowych i poinstruował o sposobie kontroli wilgotności powietrza. Wszystko, co powiedział, sprowadzało się do stwierdzenia: "Uważam, że ten model urządzenia klimatyzacyjnego jest najlepszy z dostępnych na rynku, a jego parametry pracy wydają się bardzo dobre. Nie jest on jednak lepszym klimatyzatorem, niż ja jestem człowiekiem, a staram się być porządnym facetem. Nie mam ambicji, aby być najlepszą osobą na świecie, lecz naprawdę wierzę, że jest to dobre urządzenie klimatyzacyjne. Jeśli będzie się pan z nim należycie obchodził, sądzę, że da panu satysfakcję na pięć lat". Spojrzałem z podziwem na tego cichego, wrażliwego, uczciwego człowieka. Jego wewnętrzny cenzor najwyraźniej dobrze funkcjonował. W zasadzie kupiłem raczej jego niż ten klimatyzator. Od tego czasu minęło o wiele więcej niż pięć lat, a urządzenie klimatyzacyjne nadal świetnie działa. Dokonując formalności związanych z zakupem, wdaliśmy się w pogawędkę i pochwaliłem go za jego szczerość. - Cóż, staram się robić to, w co wierzę, że jest słuszne - powiedział, nieco zakłopotany. - To jedyny sposób, w jaki ja mogę zachować szacunek dla samego siebie. Zwrócił uwagę na mój znaczek rotariański i powiedział, że sam jest rotarianinem. Jakiś czas później spotkałem innego członka jego klubu i zapytałem, czy zna tego sprzedawcę urządzeń klimatyzacyjnych. - Pytasz, czy go znam?! Nie mam wyboru, muszę odpowiedzieć, że tak - odparł zagadnięty mężczyzna. - To jeden z najporządniejszych i najbardziej szczęśliwych ludzi, jakich znam. Jest bardzo kompetentnym pracownikiem i wspaniałym sprzedawcą - dodał. Zawsze intrygowało mnie jak Reggie Jackson, słynny gracz baseballowy, pozwolił, by jego wewnętrzny cenzor pomógł mu w trudnej sytuacji, do której doszło przed najważniejszym meczem rozgrywek World Series w sezonie 1973 roku. Reggie był świetnym zawodnikiem grającym w środku pola, w tym czasie występował w barwach klubu Oakland Athletics. Podczas rozgrywek World Series, Reggie otrzymał list z pogróżkami, że zostanie zabity. - W pierwszej chwili starałem się to wszystko zbagatelizować - opowiada. - Jednak później pomyślałem o Martinie Lutherze Kingu, o Johnie i Robercie Kennedych. W ich przypadku zabójstwa też nie miały żadnego sensu. Klub, w którego barwach grał, zapewnił mu opiekę ochroniarzy, a FBI obiecała, że zawsze będzie do dyspozycji, a cały stadion zostanie poddany inwigilacji. - Mimo to, cóż oni mogli pomóc człowiekowi stojącemu samotnie na środku boiska, na wewnętrznej części pola? - mówił Reggie. - Zacząłem sobie wyobrażać tego fanatyka znajdującego się na dachu górującym nad całym obiektem. Trzyma w rękach potężny karabin snajperski. Wie, że najlepiej będzie mnie trafić, gdy będę stał na pozycji odbijającego piłkę i czekał na rzut. Nastawia na mnie celownik optyczny i powoli naciska spust... Reggie zdał sobie sprawę, że nigdy nie będzie mógł grać w piłkę doświadczając takiego silnego lęku. Uczucie to byłoby bardziej paraliżujące niż zerwanie ścięgna mięśnia podkolanowego. Wtedy przypomniał sobie swojego ojca. Jego ojciec prowadził mały warsztat krawiecki w mieście Wyncote, w stanie Pensylwania, w którym dorastał Reggie. Ojciec grywał w półprofesjonalny baseball i nauczył Reggiego wiele o tej grze. Nauczył też swojego syna najważniejszej zasady, gdy przyłapał go na podkradaniu cukierków w miejscowym sklepie. - Postępuj uczciwie ze swoim bliźnim - nie kłam, nie oszukuj ani nie kradnij - a na pewno spotka cię zasłużona nagroda - powiedział małemu Reggiemu. - Prosta filozofia ojca stała się podstawą mojej wiary - opowiada Reggie. - Nie tylko już nigdy więcej niczego nie ukradłem, lecz nauczyłem się wsłuchiwać w ten wewnętrzny głos, który zawsze mi mówił, czy postępuję dobrze czy źle. Reggie opowiada, że rada ojca dała mu poczucie głębokiego wewnętrznego pokoju i przekonanie, że jeśli tylko będzie sprawiedliwie postępował ze swoimi bliźnimi, to spotka go nagroda. Reggie przyznaje, że w trakcie swojej kariery w lidze baseballowej czasami popełniał błędy, tracił panowanie nad sobą, rzucał ze złości czapką czy kijem baseballowym. - W końcu jednak zacząłem dorastać - mówi. - Z roku na rok coraz bardziej lubiłem baseball. Zawsze gdy udawała mi się jakaś zagrywka, miałem poczucie wielkiej, wszechogarniającej satysfakcji. Odkryłem, że istnieje tylko jedna recepta na dobrą grę: grać z całych sił. Jeśli nie udało mi się dobiec do bazy, choć mogłem to uczynić, miałem poczucie, jakbym oszukał samego siebie, własną rodzinę, kolegów z zespołu, właścicieli klubu, kibiców i tego Kogoś w górze. Nie muszę chyba mówić, co Reggie zrobił w związku z otrzymaną pogróżką śmierci. - Gdy przypomniałem sobie o tym, co powiedział ojciec, nagle znalazłem w sobie siłę, by pokonać lęk przed śmiercią, i poczułem głęboki wypełniający pokój. Następnego dnia Reggie stanął na pozycji łapacza, naprzeciw miotacza drużyny przeciwnej, znanego z bardzo silnego rzutu. Kibice dopingowali ich gorąco, a Reggie myślał wyłącznie o piłce. - Gdy wykonałem trzeci zamach, przyszła mi do głowy pewna myśl - opowiada. - Całkiem zapomniałem o groźbie śmierci. Wiedziałem, że tata ogląda w domu mecz w telewizji i że musiał słyszeć o groźbach zamachu na moje życie. Popatrzyłem w stronę, gdzie były ustawione kamery, i pomachałem ręką. Wiem, że odebrał mój sygnał. Innym człowiekiem, który zwraca uwagę na głos swojego wewnętrznego cenzora, jest sędzia Joseph A. Wapner, którego program telewizyjny The "People's Court" ("Sąd ludzi") ma wielu zwolenników. W prowadzonym przez niego programie ludzie przedstawiają pod jego osąd różne autentyczne sprawy. Werdykty Josepha Wapnera opierają się na jego dwudziestoletnim doświadczeniu w pracy sędziego sądów miejskich w stanie Kalifornia i sądów wyższej instancji. Sędzia Wapner należy do grupy mężczyzn studiujących Biblię w synagodze Valley Beth Shalom. Opowiada, że jedno z najżywszych wspomnień w jego karierze ma związek z pewnym fragmentem Księgi Kapłańskiej (19,11), którego urywek zacytował z pamięci: "(...) nie będziecie kłamać, nie będziecie oszukiwać jeden drugiego". - Zdarzyło się to, kiedy byłem sędzią sądu miejskiego w Los Angeles - opowiada. - Pierwszego dnia pracy musiałem osobiście zbadać prawdziwość zeznań oskarżonego. Mężczyzna, którego tutaj nazwę panem Tobinem, został oskarżony o to, że naruszył ograniczenie prędkości jadąc Olympic Boulevard, gdzie prędkość maksymalna wynosiła trzydzieści pięć mil na godzinę. Policjant zeznał, że jechał za cadillackiem pana Tobina z roku 1949 i szybkościomierz jego samochodu wskazywał prędkość sześćdziesięciu mil na godzinę. - Wysoki sądzie - zaklinał się pan Tobin. - Mój samochód nie jest w pełni sprawny. Nie mógłbym przekroczyć trzydziestu pięciu mil na godzinę! Słysząc to policjant głośno się roześmiał. - W porządku - odpowiedziałem panu Tobinowi. - Jeśli poczekasz do czasu, aż skończę inne sprawy, pojadę twoim samochodem. Jeśli nie będzie mógł jechać z szybkością większą niż trzydzieści pięć mil, wygrałeś. Później, w czasie przerwy na lunch, jeden ze strażników sądowych zasiadł za kierownicą tego samochodu, a pan Tobin i ja byliśmy pasażerami. Niezależnie od tego, jak mocno policjant naciskał na gaz, samochód nie mógł przekroczyć prędkości trzydziestu pięciu mil. Przekładnia była zepsuta. Wróciłem do sądu, lekko stuknąłem młotkiem i ogłosiłem werdykt: - Niewinny. Ta sprawa nauczyła mnie pewnej bezcennej lekcji - podobnie jak dawny król Salomon, szukaj prawdy własnymi oczami i uszami, posługując się własnym wyczuciem. Nie ufaj innym, gdy twój zdrowy rozsądek podpowiada ci, że coś jest nie tak. Tak, zdrowy rozsądek może być jeszcze jednym określeniem twojego wewnętrznego cenzora. Innym jego interesującym synonimem jest słowo "odźwierny". Beverly Garland, aktorka z Hollywood, ma swoje własne życiowe motto, którego cały czas używa: "Bądź odźwiernym własnego umysłu". Opowiada, że gdy była dzieckiem, nauczył ją tego jej ojciec. Później używała tej zasady przez całe życie - w karierze aktorskiej, jako matka i kobieta prowadząca interesy. - Jeśli marudziłam, że boję się ciemności lub bałam się poznawania nowych ludzi, tata mówił: "Bądź odźwiernym własnego umysłu". Dzisiaj to powiedzenie może się wydawać przestarzałe, lecz nadal ma sens - mówi Beverly. - Odźwierny jest osobą pilnującą drzwi, kimś kto stoi w drzwiach, wpuszcza ludzi do środka i wypuszcza ich. Tata chciał, abym wyobraziła sobie, że zatrzymuję negatywne myśli (takie jak lęk) w drzwiach, a jednocześnie mówię: "Proszę wejść" do wiary i miłości, i pewności siebie. Jako aktorka, zanim wyszłam przed kamery, musiałam się upewnić, że niepokój został wyproszony za drzwi, a zaufanie we własne umiejętności wpuszczone do środka. Jako matka, gdy obawiałam się o moje dzieci, starałam się nie dopuścić do siebie niepokoju i napełnić swój umysł zaufaniem dającym mi spokój. Oczywiście, często zdarzały się sytuacje, kiedy zapominałam o tych słowach. Jedno takie wydarzenie pamiętam szczególnie wyraźnie. W 1972 roku mój mąż Fillmore Crank i ja otworzyliśmy drzwi do naszego własnego hotelu o nazwie Beverly Garland, położonego w północnej części Hollywood. Było to dla nas obojga całkiem nowe przedsięwzięcie, które okazało się o wiele bardziej skomplikowane i wymagające, niż w swojej naiwności sądziliśmy. Musieliśmy być zawsze gotowi na każde wezwanie, przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Oczywiście zawsze coś było źle. Instalacja wodno-kanalizacyjna się psuła. Były przerwy w dostawie prądu, produkty żywnościowe nie zostały dostarczone na czas, pracownicy dzwonili zawiadamiając, że są chorzy. Kiedyś epidemia grypy pozbawiła nas wszystkich pokojówek. Fillmore dał mi do wyboru: możesz myć podłogi albo robić pranie. Przez dziesięć dni złożyłam tyle prześcieradeł i poszew na poduszki, że mogłabym nimi zakryć całą Kalifornię. Później nastał kryzys energetyczny. Ceny benzyny wzrosły dwukrotnie, a wyjazdy turystyczne do Kalifornii się skończyły. Zastanawialiśmy się, jak zapełnimy nasze łóżka? Co się stanie, jeśli nadal będziemy tracić pieniądze? Co się stanie, jeśli pomysł naszego hotelu nie chwyci? A co, jeśli odniesiemy porażkę? Siedziałam za biurkiem w moim ośmiopiętrowym, liczącym dwieście sześćdziesiąt dwa pokoje hotelu, a dawni nieproszeni goście: lęk i zmartwienie, zaczęli wślizgiwać się do środka. Jednak udało mi się ich w porę złapać. Stanęłam w drzwiach. Stałam w drzwiach mojego umysłu i wyrzucałam lęk pakujący się do środka. Biblia mówi, że "doskonała miłość usuwa lęk" (1. List Jana 4,18). Właśnie w taki sposób należy pełnić rolę odźwiernego. W tamtych czasach, zawsze gdy w naszym hotelu (który teraz jest w rozkwicie, mogę to z radością powiedzieć) pojawiał się lęk i chciał się zarejestrować, po prostu uśmiechałam się i wskazywałam na tabliczkę z napisem "Brak wolnych pokoi". Jej postępowanie miało sens. Tabliczka z napisem "Brak miejsc" - to wspaniały znak, jaki można przed sobą umieścić, kiedy lęk czy inne negatywne myśli starają się wedrzeć do naszego wnętrza. Mój dawny przyjaciel z czasów chłopięcych był mistrzem w pozwalaniu cenzorowi na przejmowanie kontroli nad swoim życiem. Teraz nie ma go już wśród nas. Pamiętam, jak pewnego dnia otrzymałem list od młodej kobiety - nigdy jej nie spotkałem - która pisała, że jest jego wnuczką. Napisała, że nigdy nie poznała swojego dziadka osobiście, lecz wiele o nim słyszała i pragnęłaby dowiedzieć się o nim czegoś więcej. Powiedziano jej, że byłem bliskim jego przyjacielem. Pytała, czy opowiem jej wszystko, co o nim wiem. Nazywał się Forest R. Dietrick, lecz zwykle nazywano go Sport Dietrick i, chociaż był o kilka lat starszy, był moim bliskim przyjacielem, gdy nasza rodzina przeprowadziła się do Bellefontaine, w stanie Ohio. Odpowiedziałem na list jego wnuczki, pisząc, że naprawdę pochodziła z rodziny o świetnych tradycjach. Jej dziadek był wielkim człowiekiem według wszystkich standardów, człowiekiem, który całe swoje życie przeżył w posłuszeństwie względem swojego wewnętrznego cenzora. Był człowiekiem otwartym, uczciwym aż do przesady, o stalowym charakterze, zawsze wychodzącym do ludzi i szczęśliwym, może nawet nieco hałaśliwie. Pierwszy raz spotkałem go, kiedy pracował w pralni chemicznej, gdzie prasował ubrania. Właśnie wróciłem z college'u do domu na wakacje. Ostatni raz, kiedy go widziałem, był prezydentem jednego z czołowych banków w Worthington, w stanie Ohio, na przedmieściach Columbus. To właśnie tam rozegrała się jedna z najszczęśliwszych chwil jego życia i o niej opowiedziałem jego wnuczce. Działo się to w najgorszym okresie wielkiego kryzysu. Franklin D. Roosevelt był wtedy prezydentem i to on wypowiedział jedno z najmądrzejszych zdań, jakie kiedykolwiek wygłosił urzędnik państwowy i mąż stanu: "Jedyną rzeczą, której powinniśmy się lękać, jest sam lęk". W tamtych czasach banki bankrutowały jeden po drugim. Pewnego dnia niektórzy właściciele depozytów w banku w Worthington stali się trochę nerwowi i wycofali swoje oszczędności. To zaniepokoiło innych i niebawem na zewnątrz banku zaczął się gromadzić tłum. Sytuacja taka mogła spowodować lawinowe wycofywanie depozytów bankowych. Sport Dietrick, właściwie oceniając sytuację, wyszedł na zewnątrz, wspiął się na skrzynkę i swoim silnym głosem przemówił do zaniepokojonych ludzi: "Wasz bank zwróci wam każdego dolara, którego nam powierzyliście. Nasza kondycja finansowa jest dobra. Daję wam na to moje słowo". Wszyscy wiedzieli, że jego słowo jest warte tyle, co złoto. Wiedzieli bowiem, że był uczciwy jak mało kto. Sport Dietrick miał coś, co w amerykańskiej historii określa się mianem charakteru. Nikt nie zadał mu nawet żadnego pytania. Ktoś z tłumu zawołał: "Jeśli ty tak mówisz Sport, to w porządku". Ludzie rozeszli się w spokoju. Żaden człowiek nie stracił w banku Sporta ani centa. Nic dziwnego, że zachowałem go w moich wspomnieniach jako jednego z najszczęśliwszych ludzi, których znałem. Sport Dietrick dobry w prawdziwie męskim sensie, przez całe swoje życie. List jego wnuczki skłonił mnie do rozmyślań o innych mężczyznach zgromadzonych w tłumie, jaki zebrał się przed budynkiem banku w Bellefontaine. Wydawało się, że wszyscy oni zwracali baczną uwagę na głos swojego wewnętrznego cenzora. Był wśród nich Bob Cooke, który został później biznesmenem w Los Angeles, John Scarf, który został chirurgiem wykonującym praktykę w Bostonie, był Hike Newell, który odniósł wielki sukces w biznesie w Cincinnati, i był Glen Hill, który w końcu został jedną z głównych postaci na rynku ubezpieczeń w Ohio, i wielu, wielu innych. Jednak moim najbliższym przyjacielem był Sammy Kaufman. Zawsze czekałem na niego na rogu ulicy - razem chodziliśmy do szkoły i razem wracaliśmy do domu po lekcjach. Chociaż było to tak wiele lat temu, nadal pamiętam ten nasz szczególny rodzaj powolnego, jakby toczącego się chodu, którym się poruszaliśmy, i jego potężny uśmiech. Bellefontaine było miastem zamieszkanym przez metodystów i prezbiterian. Nie było wystarczającej liczby żydowskich rodzin, aby mogła powstać synagoga, i Kaufmanowie chodzili do naszego kościoła, do pierwszego kościoła metodystów, w którym pastorem był mój ojciec. Tata był człowiekiem wielkiego serca, prawdziwym chrześcijaninem, który kochał wszystkich ludzi. W rezultacie, nieliczni żydzi i rzymscy katolicy, którzy mieszkali w naszym mieście (a nawet garstka domorosłych ateistów), czuli się swobodnie w jego towarzystwie. Rodzina Sammy'ego była bogatsza od naszej i kiedy zapanowała moda na rowery, jego ojciec natychmiast mu go kupił. Rower ten był czerwonym cackiem, z dzwonkiem i lampką z przodu. Sammy miał dobre serce i dzisiaj wydaje mi się, że jeździłem na tym rowerze tyle samo, co on. Wszystkie nasze wędrówki kończyły się w kawiarniu u Richiego, gdzie jedliśmy czekoladowy deser lodowy z orzechami i wiśnią na wierzchu. Cóż, Sammy poszedł na jeden uniwersytet, ja na drugi, i on osiadł w Cleveland, jako bogaty człowiek - był szefem wielkiej fabryki produkującej swetry. Swetry, które wytwarzał, były dobrej jakości, tak jak Sammy, ponieważ zwracał on zawsze baczną uwagę na swój wewnętrzny głos. Zaopatrywał mnie w te swetry przez wiele lat. Wszystko, co mogłem mu dać w zamian, to były książki, jakie napisałem. Z wnętrza z całego swojego wielkiego serca uznał je wszystkie za dobre. Zawsze gdy byłem w Cleveland albo on w Nowym Jorku, spotykaliśmy się jak za starych dobrych czasów. Ostatni raz widziałem go w Nowym Jorku i zabrałem go na lunch do Metropolitan Club. Było to jedno z tych wzruszających spotkań, jakie znają tylko starzy przyjaciele. Mieliśmy stół przy oknie z widokiem na Fifth Avenue i na Centrał Park. Sammy był trochę szczuplejszy, a ja martwiłem się jego wyglądem. Jednak na jego twarzy nadal malował się ten dawny, wspaniały uśmiech. - Co się dzieje z dzisiejszymi studentami? - dopytywał się Sammy. Było to w czasach, gdy niektórzy palili flagi narodowe i karty powołania do wojska. - Powiadają, że czują się wyobcowani z powodu polityki rządu, mając przy tym na myśli swój kraj, a niektórzy twierdzą, że czują się wyobcowani wobec Boga. Dlaczego? Przecież Ameryka to wspaniały kraj, najlepszy w całej historii świata. Później jednak przyznał, że mogły istnieć jakieś powody tych narzekań i że ludzie ci stanowili jedynie małą część młodzieży. Nawet jeśli rzeczywiście się wyalienowali, naszym obowiązkiem jest sprowadzić ich na właściwy tor. W ten sposób zakończyliśmy nasze spotkanie pozytywną nutą. - Co zamówisz na koniec, Sammy? Swój dawny ulubiony deser lodowy? Ten czekoladowy przysmak z orzechami i wiśnią na górze? - Na jego twarzy pojawił się znany, szeroki uśmiech i obaj zamówiliśmy po jednej porcji deseru. - Nie mów o tym mojemu lekarzowi - powiedział. Gdy skończyliśmy, Sammy wyznał: - Dobrze być znowu z tobą, stary przyjacielu. Ten czekoladowy deser lodowy był doskonały, jednak nie tak dobry, jak ten w kawiarni u Richiego, w Bellefontaine. Czy nie mam racji? To były wspaniałe czasy. Rozstaliśmy się na rogu Fifth Avenue i Sixtieth Street, obejmując się na pożegnanie i strzelając w dłonie. Patrzyłem, jak odchodził w kierunku Plaza Hotel, dopóki nie zginął w tłumie. Szedł wolnym krokiem, całkiem inaczej niż wtedy, gdy w dawnych czasach sunął na "naszym rowerze" po North Detroit Street w mieście Bellefontaine. Odwrócił się, by pomachać ręką na pożegnanie, i ten sam serdeczny uśmiech pojawił się na jego twarzy. Sammy umarł wkrótce potem, lecz dla mnie pozostał na zawsze żywy we wspomnieniach. Miał to, czego trzeba, by być szczęśliwym, autentycznym, miał kochającą naturę, jasny umysł i duszę pełną troski. Był także, na swój szczery sposób, prawdziwym mężem bożym. To właśnie jego silna wiara sprawiła, że był jednym z najbardziej niezapomnianych i najbardziej umiłowanych przyjaciół, jakich miałem w życiu. Cóż jednak robić, gdy zły los czy przeciwności uderzają w nas nie raz, lecz stale? Jak wtedy ufać głosowi wewnętrznego cenzora? Cóż, zobaczmy! Znałem pewnego człowieka, Jaya z Rhode Island, który otrzymał od życia wiele ciosów i podnosił się po każdym z nich. Jednak miał on to, czego potrzeba, by być szczęśliwym, nawet w trudnym położeniu. Był człowiekiem, który uważnie wsłuchiwał się w cichy, wewnętrzny głos. Zaraz po skończeniu studiów Jay otrzymał propozycję pracy w firmie handlowej, która miała przed sobą wspaniałe perspektywy sukcesu. Jednak firma zbankrutowała w ciągu dwóch lat, a Jay stracił pracę. Nie był jednak bez pracy przez zbyt długi okres. Pozbierał się i szybko znalazł inne zajęcie - sprzedaż dla firmy handlującej luksusowymi towarami. Dobrze mu szło, kilka razy był awansowany, zarabiał niezłe pieniądze. Później miał wypadek samochodowy i leżał w łóżku - najpierw w szpitalu, a potem w domu, przez kilka miesięcy. Firma czekała przez trzy miesiące, lecz w końcu trzeba było zatrudnić jego zastępcę, któremu także świetnie szło. Był tak dobry, że firma nie mogła z niego zrezygnować. Jayowi zaoferowano pracę w biurze za połowę wynagrodzenia, jakie otrzymywał w dziale sprzedaży. Przyjął nową pracę z dobrą postawą, słuchając głosu swojego wewnętrznego cenzora, i nadal był człowiekiem szczęśliwym. Powrócił do firmy i tak dobrze przystosował się do pracy biurowej, że awansowano go na stanowisko kierownika i podniesiono mu pensję. Jako człowiek o dobrym charakterze, był popularny wśród przedstawicieli obydwu płci i niebawem rozległy się weselne dzwony. Później firma przeniosła go na stanowisko szefa sprzedaży, podnosząc mu wynagrodzenie i dodając prowizję. Przez kilka następnych lat wszystko dobrze się układało, lecz później przeciwności uderzyły ze zdwojoną siłą. Tym razem były to prawdziwe przeciwności. Jego żona, którą bardzo kochał, zmarła, i Jay został sam. Mężnie zniósł ten cios i rzucił się w wir pracy. Potem popełnił poważny błąd. Inna firma, na której Jay wywarł doskonałe wrażenie, skusiła go taką propozycją pracy, której nie mógł się oprzeć. Czy wtedy słuchał głosu swojego cenzora? Nie wiem. Gdy podejmował nową pracę, nie wiedział, że członkowie jej zarządu ciągnęli z niej tyle, ile się tylko dało. Później sprzedali firmę i sami z niej "wyskoczyli" w odpowiednim momencie. By ograniczyć koszty, nowi właściciele musieli zwolnić znaczną część załogi. Przyjęli zasadę, że wszyscy, którzy podjęli pracę w firmie w ciągu ostatnich trzech lat, muszą odejść, co, jak odgadujecie, objęło także Jaya. Wytrzymał to potężne uderzenie i po jakimś czasie znowu powrócił do siebie. Wówczas pewna firma ubezpieczeniowa zwróciła się do niego z prośbą, by wygłosił mowę na śniadaniu zorganizowanym dla ich pracowników. Chcieli, aby opowiedział o tym, czego się nauczył pracując w sprzedaży. Wszyscy byli pod tak silnym wrażeniem jego metod sprzedaży i pozytywnego podejścia, że zachęcili go, by zaczął pracować w ubezpieczeniach. Jay jeszcze raz się pozbierał i, o ile wiem, nie poniósł już więcej porażek. Jego wspólnicy opowiadali, że Jay był jednym z najlepszych agentów ubezpieczeniowych w firmie. Pierwszy raz usłyszałem o Jayu, kiedy przemawiałem na konwencji zorganizowanej przez jego firmę. - Co dało Jayowi taką zdolność do powstania po otrzymanym ciosie? - zapytałem. - To jego elastyczność, nieugięty duch, pozytywne myślenie i wyznawanie starej zasady, że każdy cios może być przemieniony w podniesienie na duchu - usłyszałem w odpowiedzi. - To porządny facet - powiedziałem. - I pomimo tego wszystkiego, co go spotkało, pozostał naprawdę szczęśliwy. - Nigdy nie myślał o tym, aby się poddać - dodał ktoś inny. Pewien mężczyzna podsumował wszystko, co o nim powiedziano. - Wiecie co chłopcy, zapomnieliśmy o najważniejszej zalecie Jaya. Jay jest człowiekiem, który ma entuzjastyczną wiarę. Pomimo wszystkich przeciwności losu, jakie go spotkały, Jay znał najważniejszy sekret odnoszenia sukcesów. Zawsze dostrajał się do głosu swojego wewnętrznego cenzora. Pamiętaj, że czynienie tego, o czym wiesz, że jest słuszne, przynosi korzyści i zwiększa twoją szansę na odniesienie sukcesu i zaznanie szczęścia. Posiadasz to, czego trzeba, by być szczęśliwym, jeśli zrobisz użytek ze swojej wiary. A jeśli powiesz: "Nie wyznaję żadnej religii", wiedz, że i tak cię lubię. Ty i ja jesteśmy przyjaciółmi. Dlatego wzywam cię, abyś na własny sposób zaczął szukać czegoś, w co mógłbyś uwierzyć, i uzyskał dla siebie najpewniejszą gwarancję sukcesu i trwałego szczęścia. Ty również masz to, czego trzeba, by być szczęśliwym i pewnym siebie, nawet w obliczu niesprzyjających okoliczności. * Pamiętaj, że aby osiągnąć prawdziwe szczęście, należy czynić tylko to, o czym wiesz, że jest słuszne. Rozdział 14 Życie to wiara, pozytywna wiara Po bardzo długim życiu, po prawie siedemdziesięciu latach przemawiania, pisania i głoszenia kazań, doszedłem do pewnej ostatecznej konkluzji, tej mianowicie, że wszyscy, w tym także i ty, Czytelniku, zostaliśmy umieszczeni na tej ziemi w wyraźnie określonym celu. Wierzę, że istnieje naprawdę mądry plan dla naszego życia i że jeśli będziemy go znali i realizowali, będziemy szczęśliwi i mieli poczucie spełnienia. To oczywiście nie zawsze się zdarza. Podczas swojej życiowej wędrówki człowiek może upaść. Uważam, że główną przyczyną porażki jest brak wiary. Ludzie prawdziwie wierzący nie są osobami, które cały czas zawodzą pokładane w nich nadzieje, mają bowiem umiejętność podnoszenia się po upadku. Postawa wiary rzeczywiście powoduje wielką zmianę w jakości naszego życia. Właśnie to jest jednym z powodów napisania tej książki. Pozwólcie, że opowiem wam historię małego portorykańskiego chłopca, który dzięki głębokiej wierze odkrył swoje prawdziwe powołanie w życiu. Juan Antonio Rodriguez urodził się w ubogiej rodzinie w małym miasteczku Rio Piedras. W najlepszych czasach Juan i jego pięcioro rodzeństwa jedli mięso tylko dwa razy w tygodniu. Czasami na stole była wyłącznie kawa. W wieku siedmiu lat Juan orał pole trzciny cukrowej idąc za zaprzęgiem wołów. Jednak Juan miał wierzących rodziców, którzy nauczyli go, że może osiągnąć wszystko, jeśli tylko będzie wierzył. Później mały Juan znalazł pracę jako chłopiec noszący torbę z kijami na pobliskim polu golfowym. Niebawem zorganizował sobie własny "klub golfowy", gdzie grało się kawałkiem rurki, na której końcu umieszczony był kawałek drzewa. Takim urządzeniem Juan uderzał w nakrętki od butelek przesuwając je po wytyczonej trasie. Juan stał się w tej sztuce naprawdę dobry. Kiedyś jeden z mężczyzn, któremu nosił torbę, dał mu zestaw kijów golfowych. W czasie kiedy Juan był w armii Stanów Zjednoczonych, już silnie wierzył, że jego przeznaczeniem jest stać się zawodowym graczem w golfa. Pierwszym jego życiowym celem stało się kupienie domu dla matki, która w owym czasie przeprowadziła się do Nowego Jorku i mieszkała w ubogiej kamienicy. Około roku 1960 Juan, teraz znany jako Chi Chi Rodrigues, zaczął grać w turniejach Professional Golfing Association (Stowarzyszenia zawodowych graczy golfowych). Po trzech latach jego matka przeprowadziła się do nowego domu. Wtedy Chi Chi poznał kogoś, kto nadał nowy wymiar jego już wówczas silnemu systemowi przekonań. Podczas rozgrywek w klubie golfowym Sleepy Hollow w Nowym Jorku Juan poznał nie kogo innego, jak tylko mojego starego przyjaciela dr. Smileya Blantona, który był członkiem jego klubu. - Smiley miał wtedy prawie osiemdziesiąt lat, a ja byłem zaledwie dwudziestokilkuletnim mężczyzną - wspomina Chi Chi. - Lecz gdy szliśmy razem od dołka do dołka, śmiejąc się i rozmawiając, różnica lat, jaka nas dzieliła, przestawała istnieć. Smiley był doskonałym graczem i wiele się od niego nauczyłem. Uczył mnie o życiu i o golfie. Nauczył mnie, że kiedy składam się do strzału, muszę być skoncentrowany na tyczce zatkniętej w dołku, nie zaś na pułapkach z piasku czy sadzawkach wodnych, które mnie od niego oddzielają. "Bądź pozytywny", mówił mi. "Twoje ciało może uczynić tylko tyle, ile obejmie twój umysł, Chi Chi. Jeśli będziesz myślał o rzeczach negatywnych, będziesz zmierzał w ich kierunku. Jeśli jednak pozostaniesz skupiony na wytyczonym sobie celu, na pewno go zrealizujesz". Wiara Chi Chi stała się jeszcze silniejsza i w rezultacie wygrał osiem turniejów organizowanych przez Professional Golfing Association. Później, w roku 1985, skończywszy pięćdziesiąt lat wstąpił do P. G. A. seniorów i od tamtej pory stał się czołowym zwycięzcą w rozgrywkach turniejowych zdobywając tytuł gracza-seniora roku nadawany przez pismo "Golf Digest". Dzisiaj Chi Chi przekazuje ciężko doświadczonym przez życie, biednym dzieciom filozofię wiary za pośrednictwem swojej fundacji o nazwie Chi Chi Rodrigues Youth Founciation z siedzibą w Clearwater w stanie Floryda. - Tłumaczę im, że mogą zastosować tę zasadę do każdego wyzwania, wobec którego staną. Po pierwsze, mówię im, pamiętajcie o tym, by zadbać o swój spokój wewnętrzny. On pomoże wam zachować równowagę i dostrzec wyraźnie każdą trudną sytuację. Musicie pragnąć zwycięstwa. Życie jest pełne niebezpieczeństw i pułapek. Lecz jeśli będziecie patrzyli na tyczkę i szli ku niej z całych sił, będziecie mistrzami we wszystkim, czego się dotkniecie, nawet jeśli nie będziecie za każdym razem wygrywać. Chi Chi realizuje wytrwale plan dla swojego życia. Jest człowiekiem wierzącym. Innym znakomitym sportowcem, który jest entuzjastycznym wierzącym, jest Tommy Lasorda - dynamiczny menedżer drużyny baseballowej Los Angeles Dodgers, grającej w pierwszej lidze. "Trzeba trwać w wierze", pisze w artykule zamieszczonym w lipcowym numerze magazynu "Fortune" (z 1989 roku). "Wygranie w rozgrywkach World Series w 1988 roku było pozytywnym dowodem na to, co można w życiu osiągnąć, jeśli się naprawdę wierzy w siebie. Wszyscy nasi gracze - a mieliśmy ich dwudziestu czterech - wierzyli w siebie. To nieprawda, że jedynie najsilniejszy odnosi zwycięstwo. Wygrywa ten, który chce tylko trochę więcej od następnego i potrafi wytrwać w wierze." Jego obserwacja zgadza się z doświadczeniem mojego starego przyjaciela Johna Galbreatha z Columbus w stanie Ohio. John był jeszcze jednym człowiekiem, który zaczynał jako biedny chłopiec, by w końcu osiągnąć jeden z największych sukcesów w biznesie. - Jak należy postępować, aby odnieść sukces? - zapytał go kiedyś reporter pewnej gazety. - Trzeba wierzyć - odpowiedział John. - Trzeba mieć mocne pragnienie osiągnięcia wytyczonego celu; pracować, pracować i jeszcze raz pracować i nigdy nie tracić wiary. Uwierz w siebie. Uwierz, że jesteś inteligentny i zdolny. Silnie wierz w cel, który wyznaczyłeś sobie w życiu. Postaraj się go za wszelką cenę zrealizować. Niektórzy mogą kręcić na to nosem. "Sama wiara nie wystarczy do odniesienia sukcesu", będą argumentowali. Wielu sportowców olimpijskich i graczy zawodowych wie, że ćwiczenie siły wiary jest równie ważne, jak podnoszenie ciężarów, biegi i przysiady, a nawet ważniejsze od nich. Przykładem może być Elizabeth Manley, sławna kanadyjska łyżwiarka figurowa, która zwykle załamywała się psychicznie w kluczowych momentach, kiedy miała wykonać jakąś bardzo trudną kombinację. Z pomocą psychologa drużyny narodowej ćwiczyła wyobrażając sobie, że bezbłędnie wykonuje potrójne salto, aż uwierzyła, że naprawdę może doskonale je wykonać. W ten sposób zdobyła srebrny medal na olimpiadzie zimowej w 1988 roku. - Doszliśmy do przekonania, że w ścisłej czołówce różnice między zawodnikami - zdobywcami złotego, srebrnego i brązowego medalu - są bardzo niewielkie albo w ogóle ich nie ma. Dzisiaj stało się rzeczą oczywistą, że umiejętność psychicznego przygotowania się do zawodów jest właśnie tym czynnikiem, który powoduje różnicę - powiada Robert Helmick z komitetu olimpijskiego Stanów Zjednoczonych. - Zawodnicy i trenerzy muszą szukać każdego sposobu, aby usunąć myślenie, że można zająć drugie czy trzecie miejsce. Psychiczne przygotowanie się do zwycięstwa polega na wierzeniu i jest to prawdą niezależnie od tego, czy starasz się wywalczyć złoty medal, czy też uzyskać awans w pracy. Zapytaj graczy drużyny hokejowej Boston Bruins, czy wiara sprawia różnicę. W roku 1988 Boston Bruins mieli rozgrywki barażowe z drużyną Montreal Canadiens - zespołem, którego nie udało im się pokonać w rozgrywkach barażowych od czterdziestu pięciu lat. Tak jak poprzednio, zawodnicy Boston Bruins czuli się bezradni. - W drużynie panowała bardzo negatywna atmosfera, gdy rozmawialiśmy na temat pokonania Montreal Canadiens - opowiada Ken Linseman z centrum szkoleniowego drużyny z Bostonu. W celu zmiany niekorzystnej sytuacji zatrudniono dr. Fredericka Neffa, psychologa klinicznego, by obmyślił program psychicznego treningu, mającego pomóc zawodnikom uwierzyć, że mogą zwyciężyć Canadians cztery do jednego i wejść do finału rozgrywek o Puchar Stanleya. "Czy chcesz przez to powiedzieć, że mogę zmienić moje życie, gdy tylko zastąpię negatywne myśli pozytywnymi?", zapytasz. Posłuchajmy tego, co mają do powiedzenia inni psychologowie. Cynthia K. Chandler, psycholog-doradca z Uniwersytetu Stanowego w Indiana, i Cheryl A. Kolander, asystentka profesora na wydziale zdrowia Uniwersytetu w Louisville, w Kentucky, poczyniły pewne interesujące obserwacje, które zostały opublikowane w "Education Digest", w numerze ze stycznia 1989 roku. "Postawa wiary i świadomego czy podświadomego skupienia na określonym przedmiocie powodują określone fizjologiczne i behawioralne reakcje naszego ciała. Pozytywne samoporozumiewanie się jest kluczem do prowadzenia zdrowego stylu życia (...) Studenci, którzy często wypowiadają negatywne uwagi na swój temat, pomniejszają, w ten sposób własną pozytywną energię psychiczną. W co wierzymy i o czego słuszności jesteśmy przeświadczeni intelektualnie, może ostatecznie zamanifestować się w określonym postępowaniu. Zatrzymywanie myśli jest skuteczną odpowiedzią na sprowadzające niepowodzenia myśli i emocje. Za każdym razem, gdy przyjdzie im do głowy negatywna myśl, studenci mogą natychmiast powiedzieć "stop". Komenda ta pełni funkcję sygnału zakłócającego i przerywa strumień samopokonującego myślenia. Ta prosta postawa pomoże nam przezwyciężyć głęboko zakorzeniony w nas nawyk. Zatrzymywanie myśli może przerwać każdą nieprzyjemną refleksję. Może również pomóc w przełamaniu obsesyjnych i pewnych obaw myśli, np. o niepowodzeniu, o własnej nieadekwatności, przerażeniu czy niepokoju, bolesnych wspomnień czy stale powracających impulsów, jak obgryzanie paznokci lub przejadanie się. Zatrzymywanie myśli może być następnie uzupełnione zastępowaniem myśli negatywnych pozytywnymi, które są wyrazem afirmacji i samoakceptacji. Każda negatywna myśl, którą zatrzymamy, może być następnie zastąpiona przez myśl pozytywną. Na przykład: myśl "Jestem takim głupcem" może być wyparta i zastąpiona przez myśl "Jestem inteligentny i mogę tego dokonać" lub "Jestem głupi" może być zastąpione myślą "Nauczyłem się czegoś i dlatego jestem dzisiaj mądrzejszy" Zastępuj myśl "Nie mam tego, czego trzeba do wykonania tego zadania" myślą "Mam w sobie dość odwagi, by poświęcić temu zadaniu to, co mam najlepszego"." Psychologowie powiadają, że takie wyrazy pozytywnej afirmacji powinny być powtarzane kilka razy dziennie - gdy się budzimy, przed zaśnięciem i przy innych okazjach. Czy rzeczywiście możesz wpływać na swoje myślenie i działanie poprzez to, co do siebie mówisz? Zastanów się nad tym. Ludzki umysł jest bardzo złożonym tworem. Nauki medyczne nadal nie rozumieją wszystkich mechanizmów jego funkcjonowania. Podam inny przykład. Chirurdzy i anestezjolodzy odkryli, że pacjenci, którzy zostali poddani całkowitej narkozie, nie pamiętają operacji, lecz zachowali w pamięci wiele z tego, o czym mówiono podczas zabiegu, i miało to wpływ na ich rekonwalescencję. Dr Carlton Evans, anestezjolog z St. Thomas Hospital w Londynie, opisał w artykule zamieszczonym w magazynie "The Lancet" (angielskie pismo medyczne), w numerze z sierpnia 1988 roku, że niektórym znieczulanym pacjentom mówiono rzeczy w rodzaju: "Niebawem poczujesz się lepiej i wstaniesz z łóżka. Zobaczysz, że szybko powrócisz do zdrowia". Evans zaobserwował, że ludzie, którym mówiono pozytywne rzeczy, szybciej zdrowieli i mieli mniej komplikacji od tych, którzy ich nie usłyszeli. I rzeczywiście, w ludzkim umyśle kryje się wspaniała, tajemnicza moc. Z tego powodu nie powinniśmy ograniczać samych siebie, mówiąc, co możemy, a czego nie możemy zrobić, ponieważ "brak nam sił", "jesteśmy ludźmi pozbawionymi jakiegokolwiek znaczenia" czy "nie mamy nic do powiedzenia". Prawda ta dotyczy ludzi w każdym wieku. Dzieci muszą być zachęcane do tego, by myślały w pozytywny sposób. Musimy obudzić w nich marzenia o tym, kim mogą się stać. Trzeba im również dać przykład zwycięskiego ducha. Matka może powiedzieć swojemu dziecku: "Synku, będziesz w życiu kimś. Dokonasz wielkich rzeczy". Jeśli dzieci będą regularnie słyszały te słowa w okresie formowania się ich osobowości, będą przygotowane do stania się takimi, jakimi mogą naprawdę być. Niedawno otrzymałem list od pana Ikea Skeltona, kongresmena ze stanu Missouri. Został właśnie wybrany na czwartą kadencję - jest wybitnym członkiem Izby Reprezentantów Stanów Zjednoczonych. Napisał mi: "Drogi doktorze Peale. Zmartwi się Pan pewnie na wieść o śmierci mojej ukochanej matki. Odeszła, by być z Bogiem. Nigdy nie przestanę być za nią wdzięczny. Była nam prawdziwym przyjacielem i dlatego właśnie piszę ten list, by powiadomić Pana o jej śmierci." Rzeczywiście, znałem panią Skelton. Była silną, dynamiczną, aktywną kobietą - wierzącym człowiekiem i wspaniałą matką. W wieku dwunastu lat Ike przeżył atak paraliżu dziecięcego, który spowodował, że jego lewe ramię zwisało bezwładnie. Na szczęście nogi powróciły do zadowalającego stanu i - z wyjątkiem tego, że nie potrafił poruszać ramionami - chłopiec mógł normalnie żyć. Gdy pogrążył się w czarnej rozpaczy, jego matka powiedziała: "Ike, twoje życie nie zależy od siły twoich ramion i rąk, lecz twojego umysłu i serca. Wierzę, że osiągniesz wszystko, co będziesz chciał". Chłopak bardzo pragnął zostać biegaczem. Kiedy wstąpił do Akademii Wojskowej Wentworth, chciał się zapisać do drużyny biegaczy. Jednak trener powiedział mu: - Synu, bez sprawnych ramion nigdy nie będziesz dobrym biegaczem. Ramiona są prawie tak samo ważne, jak nogi. - Proszę pana, zostanę biegaczem - odpowiedział Ike. Nie udało mu się to podczas pierwszego roku. Nie powiodło się też na drugim. Trzeci rok również zakończył się porażką. Na czwartym roku trener powiedział: - W porządku Ike. Jesteś członkiem naszej ekipy. Później nadeszło wielkie wydarzenie sportowe. Był to rozgrywany co roku mityng sportowy z ich odwiecznym rywalem, drużyną Akademii Wojskowej z Kemper. Ike powiedział: - Trenerze, chciałbym pobiec na dystansie dwóch mil. Wiem, że ten bieg jest najbardziej wyczerpujący ze wszystkich. - Synu - powiedział trener. - Dam ci każdą szansę, o jaką poprosisz, sądzę bowiem, że jesteś naprawdę wielkim sportowcem. Powiem ci jednak szczerze, że nie masz najmniejszych szans nawiązania równej walki w tym biegu. Ale, jeśli tak pragniesz, pozwolę ci pobiec. Przywiążę twoje ręce do tułowia i zrobisz wszystko, na co cię stać. Zawodnicy ruszyli. Po pewnym czasie na linię mety przybiegł pierwszy biegacz. Po nim drugi. Trzeci. W końcu linię mety minęli wszyscy, lecz nie było między nimi Ike'a. Tłum kibiców czekał. W końcu nadbiegł Ike był daleko w tyle, lecz ukończył bieg. A kiedy przekroczył linię mety, wszyscy studenci powstali z miejsc i podbiegli do niego. Nie ponieśli na ramionach zwycięzcy biegu. Umieścili na nich Ikea i pobiegli z nim wokół toru, głośno wykrzykując jego imię. Ike został prawnikiem, a później członkiem Kongresu Stanów Zjednoczonych. Często gdy czynił kolejne postępy w swojej karierze, otrzymywałem telefony od pani Skelton. "Pomóż mi uczynić z niego wielkiego człowieka, jakim może być i jakim wiem, że się stanie", mówiła. I Ike w końcu takim człowiekiem został. Determinacja jego matki pomogła mu stać się tym, kim jest dzisiaj. Przytoczę jeszcze inny przykład, historię Giorginii Reid - "małej starszej pani", by użyć jej własnego opisu siebie - która uczyniła coś, czego nie potrafili dokonać inżynierowie w armii Stanów Zjednoczonych. Pani Reid ocaliła sławną latarnię morską w Montauk, najdalej na wschód wysuniętym skrawku Long Island, której błyskające światło przez dwa stulecia prowadziło statki do zatoki. Ta czcigodna budowla była bliska runięcia do morza. Ziemia, na której ją wzniesiono, ulegała procesowi erozji. Na ratunek latarni wezwano ludzi wyposażonych w wielkie maszyny i tony cementu, lecz budowla nadal powoli osuwała się do morza. Eksperci mówili, że jest jedynie kwestią czasu, kiedy ocean wchłonie tę historyczną latarnię. Pani Reid skontaktowała się ze strażą przybrzeżną i powiedziała, że ma plan, który może okazać się skuteczny. - Czy pozwolicie mi uratować latarnię morską? - zapytała. - Oni gapili się jak oniemiali, a ja dobrze wiedziałam, co sobie myślą: Ona? Przecież to tylko mała starsza pani. No i mieli rację. Byłam mała, miałam tylko cztery stopy jedenaście cali wzrostu i byłam już w wieku emerytalnym. No i co z tego? Dawno temu odkryłam, że niski wzrost nie oznacza, iż nie można wykonać zadania, jakie postawiliśmy naszemu umysłowi. Musiałam im po prostu udowodnić, co można zrobić, przeżywszy w takiej postawie całe życie. Kiedy pani Reid była nastolatką, mieszkała w Nowym Jorku i pracowała na pół etatu w biurze ówczesnego członka Kongresu Fiorello La Guardia, który później został burmistrzem Nowego Jorku. Jego współpracownicy mieli zwyczaj nazywania tego pełnego energii, o gorącym sercu człowieka "małym kwiatkiem" z powodu jego pierwszego imienia i jego niskiego wzrostu (miał zaledwie nieco ponad pięć stóp). - Posłuchaj mnie - powiedział jej kiedyś La Guardia, kiedy razem jechali windą. - Wiem, co mówię. Ufaj Bogu, wierz w siebie, a będziesz mogła dokonać wszystkiego. - Drzwi windy otworzyły się - wspomina pani Reid - i on wyszedł. Mógł mieć nie więcej niż pięć stóp i dwa cale wzrostu, pomyślałam. Wewnętrznie był jednak prawdziwym gigantem. Pewnego dnia w miejscowej gazecie zamieszczono artykuł o trudnej sytuacji latarni morskiej w Montauk. Pani Reid natychmiast pomyślała o własnym sposobie kontrolowania erozji gleby, który ona i jej mąż zastosowali w celu nie dopuszczenia, by ich ulubiony nadmorski domek plażowy zwalił się do morza. Własnymi siłami zbudowali zaporę wspierającą konstrukcję domku i powstrzymującą falę. Wykonali ją z wypłukanej tarcicy uszczelnionej morską trzciną i piaskiem. Trzcina działała jak uszczelka zapobiegająca wydostawaniu się piasku. Puste łodygi wchłaniały wodę deszczową, tworząc miniaturowy podziemny system irygacyjny, a gdy ulegały rozpadowi, plątały się z korzeniami roślin rosnących wyżej i zatrzymywały glebę, jak miliony maleńkich palców. Państwo Reid pracowali wspólnie z naturą, nie zaś przeciwko niej. - Kiedy po raz pierwszy napisałam do straży przybrzeżnej prosząc o pozwolenie na wypróbowanie mojego planu, nie potraktowali mnie zbyt poważnie - wspomina. - Powiedzieli, że nikt nie może powstrzymać wiatru, deszczu i morza. Czy mogło mi się udać, skoro sztuka ta nie udała się inżynierom z armii Stanów Zjednoczonych? Jak mała starsza pani mogła sobie poradzić tam, gdzie silni mężczyźni odchodzili pokonani? Jak mogłam zwyciężyć tam, gdzie przegrała współczesna nauka? Jednak w końcu powiedzieli mi, bym spróbowała. Stosując opracowaną przez siebie metodę, Giorgina Reid i jej mąż przeczesywali wybrzeże Long Island, szukając wypłukanej trzciny morskiej, upychali ją w worki po ziemniakach i zakopywali w tarasach otaczających Montauk Point. Straż Przybrzeżna wspierała ich, pomagała im również okoliczna ludność. Ich metoda sprawdziła się raz jeszcze. Dzisiaj latarnia w Montauk jest bezpieczna. Została zachowana dla teraźniejszości i dla przyszłych pokoleń dzięki "małej starszej pani", która miała w sobie dość siły, aby wierzyć. Wierzących, takich jak Giorgina Reid, są w Ameryce miliony. Jestem przekonany, że na naszej wielkiej ziemi żyje więcej aktywnie działających wierzących niż w jakimkolwiek innym kraju na świecie. Wolność Ameryki i wiara w możliwości, jakie kryją się w jednostce, stwarzają pewien historyczny klimat myślenia, w którym mogą rozkwitać wierzący. Nasi ojcowie - pielgrzymi, którzy przybili do tych brzegów w siedemnastym stuleciu - byli ludźmi wierzącymi. W przeciwnym razie nie porzuciliby swojej ziemi ojczystej, by z nędznym dobytkiem płynąć przez wzburzone wody Atlantyku ku tej mało znanej ziemi. Oni wierzyli w lepsze życie w tym wielkim wolnym kraju. Wierzyli, że będą tam mogli zachować swoją wiarę i budować dla siebie przyszłość. To ludzie wierzący przecierali nowe szlaki prowadzące na zachód, jadąc w wozach osadników przez szerokie prerie, dzielnie stawiając czoło samotności i niebezpieczeństwom czyhającym na pustkowiu. Wielu z nich skończyło w samotnych grobach ciągnących się wzdłuż szlaku. Jednak ci, którzy przeżyli, niestrudzenie szli naprzód, pomimo nieznośnego gorąca latem i zimnych burz zimą. Bez przerwy zmierzali ku lepszym dniom, w które wierzyli. W całej amerykańskiej historii, wierzący ludzie wytyczali drogę. Dzięki temu mamy dzisiaj jeden zjednoczony naród, mieszkający na obszarze rozciągającym się od morza do morza. Ludzie wierzący są wśród nas i dzisiaj, a ich liczba rośnie jak nigdy dotąd. Wielu z nich jest przykładem tradycyjnej amerykańskiej kariery osiągania najwyższych zaszczytów, pomimo bardzo skromnych początków. W pewnym magazynie o ogólnokrajowym zasięgu opublikowano listę stu dwudziestu ludzi zajmujących czołowe miejsce w amerykańskim biznesie. Ludzie z tej listy, których znam osobiście, własną pracą utorowali sobie drogę wzwyż, a każdy z nich był człowiekiem wierzącym - wierzącym w Boga, wierzącym w siebie, w nasz kraj, w swój towar. Wszyscy oni sprawili, że ten świat stał się lepszy dla milionów ludzi. Jednym z nich jest Conrad Hilton, który, mimo że urodził się w biednej rodzinie, stworzył wielkie imperium hotelowe o światowym zasięgu. Conrad Hilton był człowiekiem wierzącym, który codziennie chodził na mszę i przyczynił się do powstania dobrze znanego wizerunku Wuja Sama, modlącego się za ojczyznę podczas ciężkich lat drugiej wojny światowej. Został tam również wymieniony inny człowiek, który był moim przyjacielem. Dewitt Wallace - syn duchownego. Dewitt był oddanym wierzącym, który uczynił z pisma "Reader's Digest" ogólnoświatowy sukces - magazyn ten stał się najbardziej poczytnym periodykiem wszechczasów. Kiedyś Wally i jego żona Lila sami opracowywali swój magazyn i zawozili go do drukarni swoim starym samochodem. Wally początkowo starał się sprzedać swój pomysł wydawcom z Nowego Jorku, ci jednak wyśmiali jego "szaloną ideę". Joyce C. Hall to inny wierzący, który pochodził z biednego domu i dzięki swojemu pozytywnemu stosunkowi do życia stworzył Hallmark - największe wydawnictwo produkujące karty z życzeniami w amerykańskiej historii. Jeszcze innym jest Ray Kroc. Po zupełnie przeciętnej karierze handlowca, w wieku pięćdziesięciu lat, poznał dwóch braci o nazwisku McDonald, stał się entuzjastą pomysłu hamburgera i został pionierem amerykańskich sieci barów szybkiej obsługi. Inny przyjaciel, Dave Thomas, zaczynał jako sierota, człowiek zupełnie pozbawiony środków materialnych. Jego pierwsza praca polegała na zmywaniu naczyń. Później stworzył sieć barów Wendy, inną popularną ogólnokrajową sieć barów oferujących hamburgery. Jeszcze inny przyjaciel, Tom Monaghan, był także sierotą, człowiekiem pozbawionym środków finansowych. To właśnie on założył sieć pizzeri o nazwie Domino's Pizza, która jest także przedstawicielem rynku barów szybkiej obsługi. Dzisiaj pan Monghan jest szczególnego rodzaju misjonarzem - misjonarzem oddanym pomaganiu, by ten wielki kraj stał się jeszcze lepszym miejscem do życia. Tom Monaghan był przez całe swoje życie człowiekiem wiary. Pani Olive Ann Beech, która wcześnie owdowiała, stworzyła potęgę firmy Beech Aircraft Corporation - przedsiębiorstwa lotniczego założonego przez jej męża. Ona również jest uznawana za osobę silnie wierzącą. Wierzy także w siebie i w wielką przyszłość dla linii lotniczych. Kemmons Wilson, jako młody ojciec mieszkający w stanie Tennessee, zabrał swoją rodzinę do Waszyngtonu. Miał duże trudności ze znalezieniem garażu dla swojego samochodu. Podróż stała się prawdziwą udręką, a Kemmons na własnej skórze przekonał się, jak drogie jest zatrzymywanie się w hotelach położonych w centrum miasta. Wtedy przyszedł mu do głowy pewien pomysł - do głowy przychodziło mu wiele pomysłów - Kemmons Wilson był bowiem człowiekiem myślącym. A gdyby tak stworzyć nowy rodzaj hotelu, w którym cała rodzina mogłaby podjechać pod drzwi swojego pokoju i zaparkować samochód bez ponoszenia dodatkowych kosztów garażowania? W ten sposób wpadł na pomysł sieci hotelów Holiday Inn. Pan Willson znalazł sobie wspólnika w osobie Wallace'a Johnsona - innego pozytywnego wierzącego - i razem stworzyli wielką sieć hoteli, która stała się pionierem współczesnych zajazdów dla zmotoryzowanych. Rodzina Marriottów, ojciec i syn, także ludzie wierzący, założyli sławną sieć luksusowych hoteli i restauracji nazwanych ich nazwiskiem. Bill Marriott Senior prowadził kiedyś stragan w Waszyngtonie, gdzie sprzedawał hot dogi i piwo korzenne. Sam byłem wtedy jego klientem. Opowiadał mi później, że zysk z pierwszego dnia pracy stanowiła imponująca kwota piętnastu dolarów. Ludzie, którzy wierzą, są aktywni i mają pozytywny stosunek do życia. Wiedzą, że do wielkiej fortuny można dojść od małego. Wielkie dęby wyrastają z małego żołędzia. Ludzie wierzący są także ludźmi myślącymi. Nigdy nie marnotrawią swojego czasu na uleganie negatywnym emocjom i myślenie, jak wiele im brakuje. Nigdy nie zaśmiecają swojego umysłu negatywnymi myślami. Myślą pozytywnie, wciąż myślą i wierzą. Tak oto przychodzą im do głowy różne pomysły, które okazują się błogosławieństwem dla innych ludzi. Oto masz przed sobą listę entuzjastycznych wierzących, z których każdy dokonał czegoś, co dało pracę tysiącom i pomnożyło bogactwo naszego kraju. Człowiek jednak ma skłonność, by potrząsnąć głową i powiedzieć, że są to inspirujące historie i nic więcej. Ich bohaterami są wybitnie uzdolnieni nadludzie, a nie takie zwyczajne osoby jak on. To nieprawda. Wszyscy zaczynali jako ludzie biedni. Byli zwykłymi obywatelami, lecz każdy stał się niezwykły. Jak do tego doszło? Poprzez myślenie i wiarę, poprzez pracę, doznawanie porażek, podnoszenie się, próbowanie jeszcze raz i jeszcze raz. Także wybitnym człowiekiem, którego dobrze znam, jest mężczyzna, który w młodości doświadczył wielkiej życiowej tragedii, lecz powrócił na scenę w wielkim stylu. Nazywa się on Max Cleland i jest sekretarzem stanu Georgia. Kiedy wybuchła wojna w Wietnamie, Max zaciągnął się do wojska i w stopniu porucznika został wysłany za morza. Niebawem awansował do stopnia kapitana. Pewnego dnia, na skutek wybuchu granatu, stracił obie nogi i prawe ramię. Lekarze martwili się, czy przeżyje, lecz, po wielu miesiącach rehabilitacji, Max powrócił do zdrowia. Mimo to pozostały głębokie emocjonalne i psychiczne rany. Max został wychowany w duchu religijnym i był przygotowany, by sprostać temu tragicznemu, przytłaczającemu doświadczeniu. Potrafił dostosować się do tego nieoczekiwanie narzuconego kalectwa, które mogłoby powalić mniej duchowo i emocjonalnie dojrzałą osobę. Max uznał, że pomimo swojego zmienionego stanu pozostał tym samym człowiekiem w sensie duchowym, że nadal ma niezwykły umysł i ducha, i postanowił to wykorzystać, by zbudować własną przyszłość. Kiedy jego kolega ze stanu Georgia, Jimmy Carter, został prezydentem Stanów Zjednoczonych, wyznaczył Maxa Clelanda na dyrektora departamentu do spraw weteranów. Był to drugi co do wielkości departament rządu federalnego, ustępujący pod względem wielkości i zasięgu działania jedynie Pentagonowi, miał dwieście trzydzieści sześć tysięcy pracowników i budżet wysokości dwudziestu dwóch miliardów dolarów. Departament ten nigdy nie miał bardziej oddanego i aktywnego szefa. Max Cleland odbywał liczne podróże, przeprowadzał inspekcje szpitali dla weteranów i służył zaspokojeniu potrzeb tych, którzy najbardziej odczuli skutki wojny. Kiedy w wielkim stylu wypełnił swój obowiązek, powrócił do rodzinnego stanu, gdzie obywatele wybrali go na sekretarza stanu. Ze swojego biura mieszczącego się w historycznym domu stanowym w Atlancie ten pogromca złego losu zarządza dużym zespołem pracowników i spełnia wiele obowiązków najwyższej wagi. Jego liczni przyjaciele są pewni, że Max, mający dziś jedynie czterdzieści siedem lat, w końcu awansuje na jeszcze wyższe stanowisko. Powodem popularności sekretarza Clelanda i szacunku, jakim się cieszy, jest jego kompetencja. Jako człowiek jest bardzo lubiany i widać, że troszczy się o ludzi. To pełen radości życia mężczyzna o ujmującym, zaraźliwym uśmiechu, mający zdolność budzenia entuzjazmu innych. Umiejętność poradzenia sobie ze skrajnymi fizycznymi przeciwnościami, które spadły na niego nieoczekiwanie, wypływała z jego wiary w Boga. Dzisiaj jego przykład dowodzi, że ludzie wierzący zawsze mogą się podźwignąć. Max Cleland wierzy, że Bóg ma plan dla jego życia i że ma taki plan dla każdego z nas. Granat ręczny zmienił życie Maxa Clelanda. Znałem również innego młodego człowieka; ten zmarnował swoją szansę, a mimo to spróbował jeszcze raz. Gene miał bardzo miłe usposobienie i łatwo nawiązywał przyjaźnie. Bardzo inteligentny, o wysokiej moralności, był uważany za człowieka w pełni godnego zaufania. Zajmował wysokie stanowisko w ubezpieczeniach. Jako człowiek towarzyski, był wszędzie mile widzianym kompanem - on i jego żona Sylvia byli bardzo popularni. W pewnym momencie Gene zauważył, że niektórzy jego potencjalni klienci spotykali się późnym popołudniem w barze hotelowym i w atmosferze ożywionego życia towarzyskiego omawiali, a niekiedy nawet finalizowano różne interesy. Gene nie był wielkim entuzjastą tego miejsca, lecz martwiąc się, że może stracić okazję do zrobienia interesu, zaczął chadzać do baru. Początkowo zamawiał tylko wodę mineralną albo colę. Jednak w atmosferze przepełnionej dobrym humorem pozwolił sobie na wypicie czegoś mocniejszego. Nie minęło wiele czasu, a Gene już tęgo popijał. Wtedy zauważył, że klienci odchodzą od niego do innych agentów. Zmartwiony takim obrotem spraw udał się do starszego kolegi, szefa stowarzyszenia agentów ubezpieczeniowych w jego mieście. - Gene, być może przez to, co powiem, stracę twoją przyjaźń, ale będę z tobą całkiem szczery - powiedział ten człowiek. - Mężczyźni lubią "kumpli od kielicha", ale nasze interesy zależą od szacunku, jakim darzą nas klienci. Przecież to, co robimy, dotyczy ich nieruchomości, ich rodzin, w rzeczy samej ich życia i życia osób, które kochają. Pamiętaj, że klient prędzej czy później odejdzie od agenta ubezpieczeń, jeśli będzie miał wątpliwości co do jego charakteru. - Gene - powiedział ten starszy, doświadczony człowiek - to nie twoje picie ich odstrasza. Widzą, że jesteś sztuczny. Zakładasz maskę dobrego starego kumpla i upijasz się w trakcie tego przedstawienia. Przestań chodzić na późne spotkania w barze hotelowym i zacznij znowu być sobą. Niestety, rada starszego mężczyzny przyszła zbyt późno. Gene uzależnił się od alkoholu, choć jeszcze nie zdawał sobie z tego sprawy. Aby to ukryć, zaczął pić po kryjomu - a przynajmniej sądził, że nikt o tym nie wie - lecz picie w ukryciu bardzo rzadko udaje się zachować w tajemnicy. Jego nałóg stał się tematem plotek i Gene stracił większość swoich kontraktów. Nawet starzy przyjaciele delikatnie go spławiali. Stracił pewność siebie, która zawsze mu towarzyszyła, i bieda zaczęła mu zaglądać w twarz. Jednak Gene był mimo wszystko inteligentnym facetem. Odkrył przyczynę swojego upadku i śmiało rzucił jej wyzwanie. Zapisał się do organizacji zajmującej się leczeniem alkoholików i poddał się rutynowej kuracji. Później przyłączył się do klubu Anonimowych Alkoholików, powrócił do kościoła i skorzystał z terapii religijnej. W rezultacie podjętych działań uwolnił się od nałogu. Inni ludzie zachowali się wobec niego fair - dopingowali go w walce o uwolnienie się z nałogu. Gene zaczął stopniowo powracać do prowadzenia interesów. Ta prawdziwa historia dowodzi, że człowiek może stanąć naprzeciw trudnościom, które sam spowodował i, niezależnie od ich drastycznych rezultatów, może powrócić do zdrowia. Wymaga to jedynie uczciwości, silnego pragnienia, wytrwałości i wiary, że można tego dokonać. Często otrzymuję zamiejscowe telefony od nieznanych osób, które mają poważne problemy. Jedną z nich była inteligentna i błyskotliwa kobieta, która rozpoczęła rozmowę od zadania pytania: - Czy ma pan kilka minut, by pomyśleć o sytuacji, która choć wydaje się trudna, być może zawiera jakieś dobre strony? Spodobał mi się jej sposób podejścia, więc wygodnie usadowiłem się na krześle, patrząc w stronę mojego aparatu telefonicznego, który nie wymagał trzymania słuchawki. - Bardzo proszę, opowiedz mi, co się stało - zgodziłem się. - Nie martw się. Nie zajmę ci dużo czasu i w żadnym razie nie zakładaj, że masz na linii rozgadaną starszą panią. - Droga pani - odparłem - już panią polubiłem. Wcale nie mam zamiaru pani poganiać. Opowiedziała, że jej mąż, zajmujący kierownicze stanowisko, został "czasowo" zwolniony z powodu cięć w firmie. - Zwolnili go na trzy lata przed emeryturą - powiedziała. Wyznała, że ma jednego dolara sześćdziesiąt siedem centów w torebce i dwieście dwadzieścia dolarów na koncie bankowym. Zastanawiałem się, czy nie chce mnie poprosić o pożyczkę, lecz ubiegła moje pytanie. - Słuchaj, nie myśl, że mam zamiar prosić cię o pieniądze. Byłam oszczędna w latach, gdy mieliśmy dobre dochody, i dziś mam znaczne oszczędności. Nie chcę ich jednak naruszyć. Co zrobiłbyś na moim miejscu? - zapytała. - Nie wiem. Na pewno będzie ci potrzebny dobry pomysł. Dlatego musisz rozważyć wszystko dokładnie i w skupieniu. Przerwaliśmy na chwilę rozmowę. Opowiadała mi później, że czuła, iż za chwilę przyjdzie jej do głowy jakiś pomysł. Ja również miałem podobne uczucie. Była człowiekiem wierzącym, przynajmniej to było w porządku. - Jakie uzdolnienia posiada twój mąż? - zapytałem. - Jest wspaniałym handlowcem - odparła. - Czy czasami jest pomocny w domu? - Pomocny?! - wykrzyknęła. - To prawdziwy geniusz! Nie ma rzeczy, której nie potrafiłby naprawić. Wiedziałem, że w dzisiejszych czasach nie trudno jest cokolwiek naprawić i mogłem sobie wyobrazić wszystkich ich sąsiadów, którzy mieli w domu urządzenia wymagające naprawy. Zasugerowałem, aby jej mąż powiedział swoim przyjaciołom i sąsiadom, że zakłada firmę naprawczą. "Przynieś mi, co zechcesz, a oddam ci to jak nowe" - taki slogan reklamowy jej zasugerowałem. - Och! Mąż nie wziąłby pieniędzy od sąsiadów - powiedziała. - Oni byliby szczęśliwi, gdyby ktoś naprawił ich stare krzesło czy stół. Spróbuj, a sama się przekonasz. Poza tym twój mąż ma już świetnego handlowca. - Kogo? - dopytywała się. - Ciebie - odpowiedziałem. Potulnie wyznała: - Wiesz, pomyślałam o tym samym. Kilka miesięcy później "agent" tego mężczyzny zadzwonił do mnie, by powiedzieć, że nowa działalność gospodarcza tak dobrze idzie i daje taką radość, że mąż będzie w dalszym ciągu "naprawiał urządzenia i nigdy nie powróci do swojej dawnej firmy, nawet jeśli po niego poślą". Opowieść ta jest jeszcze jednym przykładem, jak wierzący przemieniają przeciwności losu w sukces. Przypominam sobie człowieka, którego poznałem w Hong Kongu kilka lat temu. Przemawiałem na zebraniu klubu rotariańskiego w sali hotelu Mandarin. Treść mojego wystąpienia była taka, jak przesłanie tej książki - podkreślałem rolę wiary, myślenia i pracy jako podstaw sukcesu. Pewien Chińczyk podszedł do mnie i powiedział: - Całkowicie zgadzam się z tym, co pan mówił. Wiem, że te zasady są naprawdę skuteczne, ponieważ dzięki nim doszedłem od ubóstwa do tego, co mam tutaj w Hong Kongu. W latach pięćdziesiątych był jednym z tysięcy uciekinierów opuszczających komunistyczne Chiny, którzy przybyli do Hong Kongu - kolonii należącej do Korony Brytyjskiej. Szukali tam wolności i nowych możliwości. Przez jakiś czas musieli żyć w prymitywnych warunkach. Rodziny były utrzymywane przez jadłodajnie prowadzone przez organizacje pomocy społecznej. Ludzie tłoczyli się w budach skleconych ze starych pudeł i falistej blachy. Później rząd zbudował baraki, w których w jednym pokoju żyło dziesięć albo więcej rodzin. Człowiek ten opowiadał, że wraz z żoną i czwórką dzieci przyszli pieszo z Szanghaju. - Zagłosowaliśmy na wolność naszymi stopami - powiedział z uśmiechem. - Początki były bardzo trudne i miałem wiele chwil zwątpienia. Na szczęście miałem sposób wygnania przygnębienia z mojego umysłu. Sięgnął do kieszeni i wyjął mały zniszczony egzemplarz Nowego Testamentu. - Ta maleńka książka ma w sobie prawdziwą moc - stwierdził. - Czytałem ją codziennie w trudnych czasach i pewnego dnia natrafiłem na fragment z Listu do Filipian 4,13. Następnie zacytował ten fragment: "Wszystko mogę w tym, który mnie wzmacnia, w Chrystusie". - Później - kontynuował swoją opowieść - odkryłem inny werset z Ewangelii Mateusza 17,20: "Gdybyście mieli wiarę (...) nie byłoby dla was nic niemożliwego". Czytając te wersety zastanawiałem się, czy są rzeczywiście prawdziwe. Wtedy przypomniałem sobie słowa mojego dawnego przyjaciela, które wypowiedział dawno temu: "Tylko wierz... miej wiarę... ufaj Bogu niezależnie od okoliczności". Cóż, kłopotów miałem pod dostatkiem. Usiadłem i pogrążyłem się w myślach. Postanowiłem uwierzyć tej małej książeczce i wypracowałem sobie metodę postępowania. Oto ona, tak jak ją kiedyś zapisałem. Wyjął z kieszeni wytartą kartkę papieru. Przeczytałem słowa napisane ołówkiem, lecz mimo to nadal czytelne: "Wierzyć plus potrafić plus zrobić - równa się - osiągnąć". Powtarzał te słowa kilka razy dziennie. Powiedział mi: - Po prostu nie przestawałem wierzyć i myśleć i po pewnym czasie pomysły zaczęły napływać. Wcielił je w życie i w rezultacie stał się szanowanym i odnoszącym sukcesy biznesmenem. - Wiara czyni cuda - powiedział. Miał rację. Naprawdę je czyni. Podczas pisania tej książki otrzymałem list. Ponieważ doskonale podsumowuje to, o czym czytam w innych listach, chciałbym go tutaj przytoczyć w całości. "30 listopada 1989 roku. Drogi doktorze Peale. Przeczytałam Pana książki dzięki czystemu przypadkowi. Gdybym wiedziała, że jest Pan duchownym, nie tknęłabym Pana książek nawet kijem o długości dziesięciu stóp. Zawsze szukałam czegoś w życiu, choć sama nie wiedziałam czego. Teraz wiem, że szukałam relacji z Bogiem. Podczas moich poszukiwań dotarłam do działu psychologicznego naszej biblioteki publicznej i wybrałam Pana książkę zatytułowaną "You Can If You Think You Can" ("Potrafisz, jeśli sądzisz, że potrafisz"). Zainspirowało mnie to, co Pan napisał! Chociaż sięgnęłam również po książki innych autorów, nie wywarli oni na mnie większego wrażenia. Wróciłam do biblioteki, by wypożyczyć więcej Pana książek, i zauważyłam, że na kartach bibliotecznych były one umieszczane również w dziale "religia". Nie odpowiadało to moim przekonaniom, lecz ponieważ pierwsza książka, jaką przeczytałam, dostarczyła mi takiej zachęty, wypożyczyłam następne. Cóż, jako dziecko wychowywałam się w religijnym domu, to jednak pozostawiło we mnie bardzo wiele goryczy. Nie chciałam mieć nic więcej wspólnego z religią. Kiedy zaczęłam czytać inne Pana książki, pomijałam wszystkie teksty biblijne, przekonana, że moc mojego własnego umysłu będzie wystarczająca. Przepisałam wiele stronic pańskich myśli z różnych książek. Zauważyłam, że po jakimś czasie zaczęłam pisać słowa "Wszystko mogę w Chrystusie, który mnie wzmacnia" u dołu każdej z przepisanych przeze mnie stronic. To wprawiło mnie w zdumienie! Pokazałam wiele tych stronic mojemu kilkunastoletniemu synowi.€On również został nimi zainspirowany. Później, pewnego zimowego dnia, w lutym 1988 roku, zadzwonił telefon i jeden z przyjaciół mojego syna powiedział, że wydarzył się okropny wypadek i że Todd został zabity. Nie mogłam uwierzyć, że to się stało. Todd miał taką pozytywną postawę, takie cele, takie umiłowanie życia. Byliśmy sobie bardzo bliscy. Dom pogrzebowy był pełen ludzi. nastolatki i nauczyciele kochali Todda. Ludzie mówili, że był zawsze szczęśliwy i przyjacielsko nastawiony wobec wszystkich. Jeden z nauczycieli powiedział, że nigdy nie widział, by Todd miał choć jeden zły dzień. Zawdzięczał to Panu, doktorze Peale. Każdego ranka czytaliśmy myśl dnia z Pana książki pt. "Have a Great Day" ("Miej wspaniały dzień")! Później młodzież zaczęła przychodzić do mojego domu. Wszyscy pytali, dlaczego Todd był zawsze taki szczęśliwy, a ja powiedziałam im o pozytywnym myśleniu. Teraz patrzę na życie całkiem inaczej. Jednak nie stało się to w ciągu jednej nocy. Przeczytałam książkę pt. "You Can If You Think You Can" ("Potrafisz, jeśli sądzisz, że potrafisz") około ośmiu lat temu. Teraz wiem, że moja siła pochodziła od Boga, lecz nadal trzymałam się mojej własnej woli. Pewnego dnia wszystko to uległo zmianie. Po prostu nie potrafiłam wykrzesać z siebie wystarczającej ilości "pozytywnego myślenia", by spojrzeć z nadzieją w nowy dzień. Byłam cała drżąca i bałam się, że się rozlecę na kawałki. Uklękłam i pomodliłam się dokładnie w tym miejscu domu, gdzie się akurat znajdowałam. W końcu przyznałam, że On jest źródłem mocy i że właśnie teraz jej potrzebuję. Poczułam dziwny pokój (którego zawsze szukałam) i miłość. Czułam się tak, jakbym słyszała pytanie: "Dlaczego zabrało ci to tak wiele czasu? Przecież byłem u twojego boku przez cały czas". Od tego momentu nic nie było takie samo. Zaczęłam ten długi list od stwierdzenia, że zaznajomiłam się z Pana książkami całkiem przypadkowo. Teraz oboje wiemy, że nie był to przypadek. Pozostaję szczerze oddana, Kay Heitsch." * Wiara daje rezultaty. * Wiara działa nawet w najtrudniejszych okolicznościach. * Odpowiedzią na trudności jest wiara. Wierz w Boga. Wierz w siebie. Wierz w przyszłość. Wierz, że potrafisz. Wierz w ludzi. * Wierz i nie ustawaj w wierze. Rozdział 15 Roznieć w sobie ogień entuzjazmu Życie nie zawsze jest łatwe i przyjemne; daleko mu do tego, często bowiem obfituje w wiele trudnych chwil. Muszę jednak ze smutkiem powiedzieć, że zbyt łatwo pozwalamy, by takie chwile stłumiły nasz entuzjazm - jest to niebezpieczne i ma fatalne skutki dla naszego życia. Entuzjazm jest jedną z tych ważnych cech, którymi odznaczają się ludzie mający wiarę i odnoszący sukcesy. Przejawiają oni entuzjazm wypełniając swoje obowiązki, odnosząc sukcesy w pracy zawodowej i rozwiązując problemy codziennego życia. Oczywiście, wszyscy zostaliśmy obdarzeni entuzjazmem. Jest on równie naturalny jak radość czy uśmiech. Słowo "entuzjazm" pochodzi od greckiego ntheos i znaczy m.in. natchniony przez Boga. Kiedy człowiek nabiera entuzjazmu, cała jego osobowość promieniuje światłem - jego umysł staje się bystrzejszy, zwiększa się intuicja, nasileniu ulega również siła życiowa i zdolności twórcze. Entuzjastycznie nastawiona osoba odznacza się silną motywacją i wywiera wpływ na innych. Filozof A. B. Zu Tavern napisał kiedyś: "Zanim woda przemieni się w parę, musi dojść do punktu wrzenia. Silnik nie drgnie ani cala, dopóki wskaźnik temperatury nie wskaże 212 stopni Fehrenheita. Człowiek pozbawiony entuzjazmu próbuje poruszyć mechanizm życia za pomocą letniej wody. Takie postępowanie spowoduje tylko jedną rzecz - silnik zgaśnie. Pamiętaj, że entuzjazm przypomina ładunek elektryczny zawarty w baterii, jest jak energia w powietrzu, jak ciepło w ogniu, jest oddechem we wszystkim, co żyje. Człowiek sukcesu ma w sobie ogień entuzjazmu. Dobra robota nie została nigdy wykonana przez kogoś o zimnej krwi, ponieważ, aby cokolwiek wykuć, potrzebna jest wysoka temperatura. Wszystkie wybitne osiągnięcia opowiadają historię jakiegoś płonącego entuzjazmem serca". Kiedy zastanawiam się nad nowymi odkryciami dokonanymi w ciągu ubiegłego roku, odkrywam, że w każdym przypadku stali za nimi entuzjastyczni ludzie. Weźmy dla przykładu Billa Bowermana, słynnego trenera biegaczy pracującego na University of Oregon. Od roku 1948 do roku 1973 szkolone przez niego ekipy zdobyły dwa tytuły N. C. A. A., dwa razy zajmowały drugie miejsce, przez dziesięć sezonów były niepokonane w turniejach dwustronnych i przez szesnaście tych lat znajdowały się w grupie dziesięciu najlepszych drużyn w kraju. W roku 1971 amerykańskie stowarzyszenie trenerów lekkoatletycznych przyznało Billowi Bowermanowi tytuł trenera roku. Gdybyście poznali go osobiście, dowiedzielibyście się, że zawsze był człowiekiem pełnym entuzjazmu. Jednak w jego życiu był tak trudny okres, że niewiele brakowało, a utraciłby cały swój zapał. W połowie lat pięćdziesiątych Bill zaczął interesować się butami do biegania, jakich używali członkowie jego drużyny. W tamtych czasach biegacze torowi nie mieli zbyt wielkiego wyboru obuwia sportowego. Wielu cierpiało z tego powodu na sztywność goleni, bóle stóp, skurcze nóg, ból kolan i pleców. Analizując sposób biegania, Bill doszedł do wniosku, że potrzebny jest nowy rodzaj butów sportowych - butów z mocniejszym usztywnieniem pięty i lżejszą podeszwą, która dawała by jednak biegaczowi większe poczucie równowagi i przyczepności. Wieczorami, gdy jego żona zmywała naczynia po kolacji, a trzej synowie odrabiali prace domowe, Bill siedział przy stole w kuchni i projektował nowy rodzaj buta sportowego, który jego zdaniem byłby doskonały. Kiedy był już usatysfakcjonowany swoim projektem, przesłał go do czołowych firm produkujących sprzęt sportowy. Wszyscy go odsyłali. Niektórzy uważali, że nowy projekt jest zbyt ryzykowny, inni twierdzili, że wytwarzają buty doskonałej jakości. Pewien człowiek powiedział mu zgryźliwie, że skoro producenci butów nie mówią mu, jak ma trenować swoich zawodników, on nie powinien im mówić, jak mają robić buty do biegania. Wszystkie niepowodzenia spowodowały, że Bill się zniechęcił, a jego entuzjazm dla sprawy stworzenia nowych butów do biegania rozpłynął się w powietrzu. Jednak gdy kilka dni później zwracał się do nowych członków ekipy ze słowami zachęty i motywacji, uważniej wsłuchał się we własne słowa: "Chcę, abyście dali z siebie to, co najlepsze. Nie tylko dlatego, by zdobyć medal, lecz także z powodu tego, co próbowanie z całych sił uczyni dla was samych. Pamiętajcie, że zwycięstwo polega na daniu z siebie wszystkiego, na co nas stać". Kiedy skończył mówić, zdał sobie sprawę, że wygłosił tę mowę na temat entuzjazmu również dla samego siebie. "Postanowiłem, że za wszelką cenę doprowadzę do wyprodukowania takich butów, nawet gdybym miał je zrobić osobiście", opowiada. I tak też się stało. Korzystając z rad miejscowego szewca, zrobił wykroje z brązowego papieru, z jakiego są wykonane torby sklepowe. Następnie wyciął wierzchy butów z białej koźlej skóry, wzmocnił je nylonem, zamocował w podeszwie zdejmowane kolce i skleił to wszystko razem mocnym klejem. Kiedy prototyp był gotów, wręczył parę nowych butów jednemu ze swych najlepszych biegaczy. Ten nałożył je, przebiegł jedno okrążenie i nie chciał ich zdjąć, ponieważ obawiał się, że już ich więcej nie dostanie. Bill Bowerman entuzjastycznie kontynuował pracę nad nowym projektem. Któregoś dnia, aby otrzymać podeszwę o strukturze wafla, wykorzystał nawet maszynkę do wafli swojej żony. We wczesnych latach sześćdziesiątych wspólnie ze swoim dawnym studentem i doskonałym biegaczem, Philipem Knihtem, założył własną firmę. Takie były początki firmy Nike produkującej słynne buty biegowe. W styczniowym numerze magazynu "Guideposts" z 1988 roku Bill Bowerman powiedział nam: - Mając siedemdziesiąt sześć lat nadal czuję w sobie ochotę pobiegnięcia w wyścigach, jakie są przede mną. Jestem bardzo zajęty prowadzeniem firmy Nike, pracuję nad wyhodowaniem nowej miniaturowej rasy bydła na mojej farmie i pomagam zaprojektować specjalne obuwie dla inwalidów. Czuję się podekscytowany na samą myśl o tym, że odpowiednio wykonane buty mogą pomóc inwalidom chodzić, a może, w pewnych przypadkach, nawet biegać! Właśnie taką postawę nazywam prawdziwym entuzjazmem! Nie mam na myśli hałaśliwego, płytkiego, przesadnego entuzjazmu, ale raczej silną, pozytywną, w pełni kontrolowaną motywację. Taki entuzjazm może przejawiać cicha, myśląca, panująca nad sobą osoba tak samo, jak ekstraweryczni, pełni wigoru osobnicy. Ktoś mądrze powiedział: "Świat należy do entuzjastów, którzy potrafią zachować zimną krew". Jeden z poprzednich prezydentów Stanów Zjednoczonych miał właśnie tego rodzaju osobowość. Odznaczał się on entuzjazmem, który najlepiej można byłoby określić jako silną determinację. Ten człowiek w coś wierzył. Był z tego gatunku Jankesów, którzy zbudowali nasz kraj: jego gospodarkę, ducha przedsiębiorczości, kult ciężkiej pracy, postawę uczciwości i religijnej wiary. Prezydent, którego mam na myśli, nazywał się Calvin Coolidge. Niektórzy ludzie mogą się uśmiechać ironicznie słysząc to nazwisko, ponieważ przez wiele lat człowiek ten był niesprawiedliwie krytykowany. Krytykowano go głównie z powodu jego postawy rezerwy i dystansu, mimo to Coolidge był człowiekiem inteligentnym i zdecydowanym, znanym ze swojej nowoangielskiej prostoty i osobistej prawości. Jako wiceprezydent za kadencji Warrena Hardinga nie został splamiony oskarżeniami o korupcję wysuwanymi przeciwko urzędnikom jego administracji. Kiedy Harding zmarł w sierpniu 1923 roku, Coolidge objął urząd prezydenta. Wybrany ponownie w 1924 roku, cieszył się silnym poparciem i wybrał odpowiednich ludzi do swojego gabinetu. Pozwoliło mu to stworzyć silną, zorganizowaną na modłę biznesową, administrację. To prawda, że "cichutki Cal" był spokojnym człowiekiem. Miał jednak osobowość, w której entuzjazm funkcjonował pod chłodną kontrolą umysłu. Coolidge był jednym z nielicznych polityków, którzy oszczędnie posługiwali się słowami. Jego mowy były krótkie, zwięzłe i konkretne. Mówił to, co chciał powiedzieć, i nic więcej. Od razu pozyskał sobie sympatię wielu ludzi tym, że nie mówił zbyt wiele. Przed obraniem kariery polityka Coolidge był prawnikiem mającym praktykę w Norihhampton, w stanie Massachusetts. Jego biuro znajdowało się w centrum, przy tej samej ulicy, przy której stał jego dom. Coolidge nigdy nie jeździł samochodem do biura - to byłoby zbyt kosztowne, a on był człowiekiem oszczędnym. Każdego ranka, dokładnie o tej samej porze, szedł z domu do biura. Jego codzienna trasa przebiegała obok domu, w którym mieszkał jego przyjaciel Hiram. Kiedy Coolidge przechodził obok, Hiram wychylał się przez ogrodzenie swojej posesji. Przez dwadzieścia lat ich rozmowa przebiegała niezmiennie: - Cześć, Cal - mówił Hiram. - Cześć, Hiram - odpowiadał Cal. - Miły poranek - zauważał Hiram. - Miły poranek - przytakiwał Cal. Później Coolidge został wybrany na zastępcę gubernatora, na gubernatora, a następnie wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych. Potem wybrano go na prezydenta i wyjechał z Northampton na kilka dobrych lat. Kiedy czas jego prezydentury dobiegł końca, Coolidge powrócił do Northampton, do swojej praktyki prawniczej. Odkurzył meble w swoim gabinecie, przygotował biuro do pracy i pewnego ranka ponownie poszedł dawną drogą ze swojego domu do kancelarii prawniczej. A tam wychylając się przez ogrodzenie czekał na niego stary przyjaciel Hiram. - Cześć, Cal - powiedział Hiram. - Cześć, Hiram - odpowiedział Cal. - Miły poranek - zauważał Hiram. - Miły poranek - przytaknął Cal. Wszystko przebiegało dokładnie tak, jak zawsze. Później jednak nastąpiło coś bardzo nieoczekiwanego. Hiram, ten mrukliwy mieszkaniec Nowej Anglii, dodał: - Nie widziałem cię tutaj ostatnio, Cal. - Nie było mnie w mieście, wyjechałem na jakiś czas - odparł Cal. Okres sprawowania urzędu gubernatora i prezydenta dobiegł końca. Życie biegło teraz tak samo jak dawniej. Calvin Coolidge przyjął je takim, jakie było. Miał w sobie ten cichy, głęboki entuzjazm. Był entuzjastą Stanów Zjednoczonych i amerykańskiego stylu życia. Bronił czegoś. Jednak nie brał siebie samego, Cala Coolidge'a, zbyt poważnie. Był spokojnym, chłodnym entuzjastą. Miał w sobie dynamizm, lecz znajdował się on pod kontrolą. Jednym z celów przyświecających mi podczas pisania tej książki było wskazanie na wielką wartość entuzjazmu, szczególnie dla tych, którzy pragną osiągnąć w życiu coś wartościowego. Zgadzam się z B. C. Forbesem, który powiedział: "Entuzjazm jest najistotniejszym elementem śmigła poruszającego ludzkim samolotem, jest siłą, która czyni zeń prawdziwego cudotwórcę. Jego owocem są śmiałość i odwaga, i uprzejma pewność siebie, pokonująca zwątpienie. Entuzjazm wzbudza w nas niewyczerpaną energię i jest źródłem wszelkich dokonań". Jakże smutno jest przejść przez życie i nigdy nie doznać poruszenia emocji, nigdy nie popaść w ekscytację, nigdy nie być entuzjastycznym, zawsze być zblazowanym. Kiedy czujemy się wyłączeni i wewnętrznie puści, pozbawiamy samych siebie intensywnej radości, której, w swoim jakże krótkim życiu, może doświadczyć każda istota ludzka. A przecież wszyscy możemy wyrwać się ze stanu nudnego letargu i zacząć naprawdę żyć. Będzie to możliwe, gdy staniemy się ludźmi otwartymi na zmiany. Walt Whitman, nieśmiertelna postać amerykańskiej literatury, powiedział kiedyś o sobie: "Gotowałem się na wolnym ogniu, byłem ledwie ciepły. To Emerson doprowadził mnie do stanu wrzenia". To bardzo trafny opis człowieka obdarzonego licznymi talentami, lecz pogrążonego w stanie bezczynności, dopóki ogień entuzjazmu nie zapłonął w jego duszy i nie zachęcił go, by stał się tym, kim mógł! Taka życiowa postawa jest rozwiązaniem dla tego "wyłączonego" i wewnętrznie pustego pokolenia. Jego przedstawiciele przyznają, że odnieśli finansowy sukces, lecz czują się wewnętrznie puści i niezadowoleni i szukają sensu swojego istnienia. Trudno doprawdy zrozumieć, dlaczego człowiek, pełen życia i witalności, jest pozbawiony entuzjazmu, mimo że żyje w ekscytujących czasach, w których nawet powietrze wydaje się pełne marzeń, planów i cudownych idei. Tacy ludzie przypominają mi smutne słowa Thoreau: "Nikt nie jest tak stary, jak ten, kto wyrósł już z entuzjazmu". Aby stać się zwycięzcą, człowiek musi wierzyć i odznaczać się prawdziwym entuzjazmem. Sir Edward Appleton, noblista, którego eksperymenty i odkrycia naukowe przyczyniły się do tego, że możemy przesyłać serwisy informacyjne na cały świat, został kiedyś zapytany o sekret swoich niezwykłych osiągnięć. Miał na to pytanie gotową odpowiedź: "Zawdzięczam to mojemu entuzjazmowi". Następnie dodał: "Cenię entuzjazm wyżej od profesjonalnych umiejętności". Tak wysoka ocena entuzjazmu jest zrozumiała, ponieważ niewielu naukowców wytrzymałoby twardy reżim badawczy, nie kończący się trud i harówkę, i powtarzające się rozczarowania, które towarzyszą odkryciom naukowym, gdyby nie mieli nieograniczonego entuzjazmu. Entuzjazm jest siłą, która podtrzymuje chęć pracy, aż wytyczony cel zostanie osiągnięty. Przypomina mi to słowa Waltera Chryslera, wybitnego przedsiębiorcy, który kiedyś powiedział: "Człowiek może odnieść sukces we wszystkim, co do czego ma nieograniczony entuzjazm". Oczywiście wspominam także słynne i często cytowane słowa Ralpha Waldo Emersona: "Bez entuzjazmu nie da się osiągnąć niczego wielkiego". Jeśli Walter Chrysler i Emerson mieli rację mówiąc o znaczeniu entuzjazmu, to następnym logicznym pytaniem, które się nasuwa, jest: "Jak może wykrzesać w sobie ten entuzjazm ktoś, komu go po prostu brakuje? A co z kimś, kto poniósł porażkę, może nawet wiele razy, i nie ma serca, by podjąć kolejną próbę powrotu na scenę? Albo jak człowiek znudzony życiem może nagle wzbudzić w sobie entuzjazm? Co odpowiedziałbyś ludziom, którzy przychodzą z takimi pytaniami? Czy masz dla nich jakąś radę?" Nie traktuję tej sytuacji jako beznadziejnej. Ponieważ od wielu lat zajmuję się pisaniem książek na temat pozytywnego myślenia, często stawiano mi podobne, cyniczne i negatywne zarzuty. Mam na nie odpowiedź i postaram się przedstawić ją tutaj w przystępny sposób. Moje rady są praktyczne i naprawdę można je zrealizować. Wiem to ponieważ wielokrotnie obserwowałem ich działanie we własnym życiu. Wiedziałem też, że gdy ludzie rozczarowani naprawdę chcieli je wypróbować, stawali się ponownie aktywni. Przezwyciężali ponury stan ducha i stawali się entuzjastyczni, podekscytowani i pełni wewnętrznej motywacji. Moje rady są skuteczne, pod warunkiem, że się ich spróbuje. Wielokrotnie obserwowałem ich skutki zmieniające ludzkie życie. Jeśli ich posłuchasz, tak jak to zrobili inni, na pewno spowodują w twoim życiu pozytywne rezultaty. Jedna z metod wymaga notatnika o większym formacie. Musi to być duży notatnik, ponieważ będziesz potrzebował wiele miejsca. Zacznij w nim zapisywać wszystkie swoje aktywa. Być może odpowiesz na to: "O nie! Doktorze Peale, niech pan da spokój. Wie pan, że czytam tę książkę, ponieważ jestem w dołku. Doznawałam jednej porażki po drugiej,jaki sens miało to wszystko? A teraz każe mi pan wypisać wszystkie moje aktywa. Jakie aktywa?" Wiem, jak się czujesz, pamiętaj jednak, że zadałem sobie trud napisania tej książki po to, aby pomóc ci lepiej postępować i lepiej żyć. Dlatego wypisz wszystkie swoje aktywa, a następnie ponumeruj je. Pomyśl, jak połączą się ze sobą, gdy pozwolisz sobie na odrobinę entuzjazmu. 1. Żyję - gdybym był martwy, nie mógłbym napisać tych słów. 2. Mogę oddychać. 3. Mogę chodzić. 4. Mogę jeść. 5. Mam dach nad głową. 6. Potrafię czytać. 7. Mam sprawny umysł. Wiem o tym, ponieważ nadal mogę myśleć. Następnie idź o krok dalej i wypisz wszystko, co przychodzi ci do głowy. Uważnie przeczesuj swoje życie, dopóki nie natrafisz na aktywa, o których nigdy przedtem nie pomyślałeś. 8. Świeci słońce. 9. Pada deszcz. Czy to nie jest wspaniałe? Deszcz był tak potrzebny. 10. Zmartwienie, które mnie gnębi, uczyni mnie jeszcze silniejszym, kiedy obmyślę sposób jego przezwyciężenia i pozbędę się go. Czy nie wierzysz w to, że sporządzenie listy aktywów uczyni cię osobą pełną entuzjazmu? Pozwól, że opowiem ci o człowieku, który przyszedł do mnie w chwili głębokiego rozczarowania. Znajdował się na dnie, był zdesperowany. Zadzwonił do mojego biura z północnej części stanu i powiedział, że jestem jego ostatnią nadzieją. Kiedy zjawił się na spotkanie, chodził tam i z powrotem po pokoju, aż w końcu opadł na krzesło i zakrył twarz dłońmi. - Och! Doktorze Peale! Był pan tak uprzejmy godząc się na spotkanie ze mną, kiedy wszystko już zostało stracone, kiedy nie pozostało mi dosłownie nic. Usiadłem zastanawiając się nad tym, co powiedział. Następnie wziąłem duży żółty notatnik i pośrodku kartki narysowałem pionową linię. Jedną kolumnę oznaczyłem jako "aktywa", drugą jako "pasywa". - Po stronie aktywów nie będziesz musiał niczego pisać - zauważył. - Cóż, zaraz się przekonamy - odparłem. - Jest mi bardzo przykro, że pana żona umarła. Spojrzał na mnie zdumiony. - Ależ nie! Bogu dzięki, ona żyje i cieszy się dobrym zdrowiem. Skąd przyszedł panu do głowy taki pomysł? W kolumnie aktywów napisałem: "Żona nie umarła, lecz żyje i ma się dobrze". Następnie powiedziałem tak smutnym głosem, jak mogłem: - Przykro mi słyszeć, że spalił się pana dom. - Kto ci powiedział, że mój dom spłonął. Z moim domem jest wszystko w porządku. - Przykro mi słyszeć, że twoja firma przeżywa poważne trudności. - Skąd wytrzasnąłeś te wszystkie idiotyczne pomysły - najeżył się - o mojej żonie, która umarła, o domu, który się spalił, i o firmie przeżywającej trudne chwile? - Przecież sam mi powiedziałeś, że wszystko jest stracone - odparłem. Okazało się, że kilka jego inwestycji nie wypaliło, a pewne "cele" nie zostały jeszcze zrealizowane. Skończył pięćdziesiątkę i ponure myśli zaczęły mu się tłuc po głowie. Praktykował negatywne myślenie przez długi czas. W rzeczywistości okazało się,że był szanowanym bankierem w mieście całkiem znacznej wielkości. Siedział naprzeciw mnie, myśląc o tym wszystkim, i nagle jego oczy zaczęły błyszczeć. - Daj mi tę kartkę - powiedział. - Byłem głupcem. Mogę przecież zapełnić kolumnę aktywów w taki sam sposób, jak ty. - Zaczął bazgrać na niej wymieniając takie aktywa, jak "dwoje zdrowych dzieci", "przyjaciele" itp. Następnie zapytałem go: - Czy chodziłeś kiedyś do kościoła? - Chodzę na nabożeństwa w każdą niedzielę - odparł. - Jeszcze nie zrozumiałeś, o co mi chodzi? - zapytałem. Ze skruchą wyznał: - Może powinienem zastanowić się, jak być lepszym wierzącym, pełnym entuzjazmu, praktykującym swoją wiarę. Musiał tego dokonać, ponieważ nigdy go już więcej nie zobaczyłem, a obiecał, że do mnie wróci, jeśli znowu znajdzie się w depresji. Otrzymałem również od niego wiele entuzjastycznych listów. Dlatego aby obudzić w sobie entuzjazm, powinieneś rozpocząć od wymienienia swoich aktywów. Pamiętaj, że możesz wymienić przynajmniej dwa: "żyję" i "potrafię czytać". Musisz mieć także trochę pieniędzy, ponieważ kupiłeś tę książkę, i trochę wiary, przynajmniej w niektórych ludzi (przynajmniej we mnie), ponieważ ją czytasz. Zapewniam cię, że piszę tutaj o solidnych faktach: możesz mieć entuzjazm, możesz być podekscytowany, możesz widzieć przed sobą przyszłość, możesz, możesz, możesz. Dokonaj aktu wewnętrznej afirmacji, powiedz: mogę, mogę, mogę. Następnie powiedz: "Zrobię to, zrobię to, zrobię to". I naprawdę to zrób, zrób to teraz. Innym sposobem nastawienia się na entuzjastyczny tryb pracy jest metoda nazwana przeze mnie techniką "tak jakby". Została ona po raz pierwszy opisana przez profesora Williama Jamesa, jednego z twórców współczesnej psychologii. James nauczał, że osoba pragnąca nauczyć się lepszego sposobu myślenia może postępować tak, jakby już go opanowała. Jeśli człowiek będzie stale postępować "tak jakby", rzeczywiście stanie się taki, jak postępuje. Na przykład, jeśli jesteś osobą lękliwą, a pragniesz być odważny, postępuj jak człowiek odważny. Jeśli będziesz wystarczająco długo postępował tak, jak byś był odważny, w końcu staniesz się człowiekiem odważnym. Jeśli jesteś osobą chłodną, lecz bardzo pragniesz okazywać innym troskę, to konsekwentnie postępuj tak, jakbyś był osobą troskliwą. Przez stosowanie tej techniki do momentu, aż troskliwa postawa stanie się twoim nawykiem, w końcu staniesz się osobą naprawdę troskliwą. Zatem jeśli widzisz, że jesteś pozbawiony entuzjazmu, rozkojarzony, stale narzekasz lub mówisz "mam już dość przejmowania się tymi wszystkimi ludźmi", możesz poprzez wytrwałe stosowanie metody postępowania "tak jakby" przemienić samego siebie w pełną entuzjazmu osobę. To prawda - wizerunek własnej osoby, pielęgnowany przez długi czas, w końcu staje się rzeczywistością. Pewien młody chłopak, który wychował się na farmie w stanie Illinois, odkrył tę metodę przez przypadek. Postanowił przenieść się do Chicago, aby tam znaleźć ciekawą pracę i zrobić karierę. Początkowo pracował jako sprzedawca w różnych sklepach, lecz nic mu nie wychodziło. W końcu wylądował w aptece położonej w południowej części Chicago. Jednak i ta praca nie była dla niego zbyt obiecująca. Był znudzony i nie zwracał uwagi na to, co myśli sobie o nim jego szef, który, jego zdaniem, był zbyt dla niego surowy. W końcu zdecydował się zrezygnować z tej pracy. Zorientował się jednak, że zrobi tym tylko przyjemność szefowi, który byłby zadowolony, gdyby odszedł. Lepszym sposobem zemsty byłoby świetne wykonywanie pracy przez kilka tygodni, a następnie złożenie rezygnacji. Czy wtedy szefowi nie będzie przykro, że go stracił? I tak młody sprzedawca z entuzjazmem rzucił się w wir pracy. Czekała go jednak niespodzianka. Zanim zdążył zawiadomić szefa o swojej rezygnacji, ten, pod wrażeniem jego nagłej poprawy, dał mu podwyżkę. Młody człowiek zaczął czerpać radość ze swojej pracy, nocami uczył się farmacji i w 1901 roku otworzył własną aptekę na południu Chicago. Nie różniła się ona niczym od setek innych aptek w tym mieście. Teraz entuzjazm stał się jego drugą naturą. Klienci zauważyli coś wyjątkowego, czego nie można było dostrzec na witrynie wystawowej czy na półkach - szczególną atmosferę panującą w jego sklepie. Nasz młody człowiek miał coraz więcej klientów. Jedna z ulubionych metod pracy młodego farmaceuty polegała na tym, że gdy jeden z okolicznych klientów dzwonił z prośbą o dostarczenie do domu zamawianych leków, w czasie rozmowy dawał znak pomocnikowi i powtarzał na głos nazwy leków. Później, gdy w dalszym ciągu rozmawiał z klientem, pomocnik szybko wybiegał z przesyłką. Rozmawiali w najlepsze, gdy nagle klient przerywał rozmowę mówiąc: "Och, przepraszam, ktoś dzwoni do drzwi". Był zaskoczony widząc, że chłopiec dostarczający zamówienia stoi przed drzwiami z dopiero co zamówionymi lekarstwami. Entuzjazm farmaceuty zainspirował jego pracowników. Niebawem otworzył drugi, a potem trzeci sklep. W końcu przerodziły się one w jedną z największych sieci aptek w Stanach Zjednoczonych. Zapytacie, jak się nazywał ten entuzjastyczny młody farmaceuta? Charles R. Walgree, Senior. Możesz potraktować zasadę postępowania "tak jakby" wzruszeniem ramion, uznając ją za nierealistyczną czy za teorię wymyśloną przez jakiegoś dawno zapomnianego profesora lub za nieaktualny czynnik, który przyczynił się do sukcesu firm, jakie powstały ponad siedemdziesiąt lat temu. Powstaje pytanie, czy metoda ta jest skuteczna także dzisiaj? Przyjrzyjmy się zatem jej działaniu. Niedawno odwiedziłem szefa poważnej firmy inwestycyjnej znajdującej się w rejonie Wall Street w związku z interesującą nas obu sprawą, która nie dotyczyła inwestycji. Zostałem przyjęty w zewnętrznych pomieszczeniach biura przez asystenta prezydenta, młodego trzydziestoletniego mężczyznę o miłej powierzchowności, najwyraźniej inteligentnego człowieka. Kiedy czekałem na spotkanie z jego szefem, wciągnął mnie w rozmowę. Zapytałem, jaka sytuacja panuje aktualnie na rynku, na co odparł, że obecnie jest trochę gorzej, chociaż gospodarka nadal znajduje się w dobrym stanie, pomimo całego narzekania. Myślał pozytywnie i wierzył, że rynek jest wystarczająco silny, a sytuacja ulegnie poprawie. - Po tym, co mówisz, wnioskuję, że jesteś optymistą, czy tak? - zapytałem. - O tak, rzeczywiście jestem optymistą - odpowiedział. - Przed tym krajem są wspaniałe czasy, mój szef podziela ten pogląd. Wtedy pojawił się prezydent i zaprosił mnie do swojego gabinetu. - Przyjemnie było z tobą porozmawiać - powiedziałem do młodego mężczyzny, wchodząc do biura szefa. Potem, gdy drzwi się zamknęły, powiedziałem prezydentowi: - Ma pan tutaj bardzo inteligentnego młodego człowieka. Ponury nastrój panujący na Wall Street nie dostał go w swoje ręce. Jest naprawdę człowiekiem pozytywnie myślącym. Prezydent spojrzał na mnie zdumiony. - On człowiekiem pozytywnie myślącym? - wydusił z siebie. - Przecież to jeden z najbardziej negatywnych pracowników, jakich tutaj mamy - to prawdziwy artysta posępności. - Uśmiechnął się ironicznie. - Musiał odegrać tę scenkę dla autora książki "The Power of Positive Thinking". Powiedziałem mu tydzień temu, że jeśli nie wykrzesze z siebie trochę prawdziwego entuzjazmu, będę musiał go zwolnić. Lecz on ma rodzinę i nie chcę pozbawić go środków do życia. Gdy później wychodziłem z biura, powiedziałem do mojego młodego znajomego: - Mam biuro w centrum miasta. Wpadnij do mnie, chciałbym z tobą porozmawiać. Pojawił się w kilka dni później, a wtedy zasugerowałem mu, że powinien popracować nad swoim optymizmem. Okazało się, że pochodził z rodziny, której źle się powodziło w czasie, gdy dorastał. Jego rodzice byli bardzo negatywnie nastawieni do życia, atmosfera pesymizmu wypełniała dom rodzinny i chłopiec w naturalny sposób nim przesiąkał. - To prawda, że odegrałem dla pana całą tę scenkę, kiedy zjawił się pan u nas - wyznał. - Wiem, że moja praca jest zagrożona i jestem gotów zrobić wszystko, by ją ocalić. Poklepałem go po plecach i powiedziałem o zasadzie postępowania "tak jakby". - Po prostu dalej odgrywaj to, co przede mną udawałeś - doradziłem mu. - Wyrażaj się o wszystkim pozytywnie, z lekkim optymizmem, lecz - w tym miejscu się uśmiechnąłem - unikaj przesady, ponieważ wtedy cała sztuczność wyjdzie na jaw. Kilka miesięcy później miałem okazję rozmawiać z moim przyjacielem, który był szefem tego młodego człowieka. - Słuchaj, on sobie teraz świetnie radzi - powiedział. - Myślę, że powoli staje się jednym z najlepszych znawców rynku. Wyzbył się całego swojego negatywnego myślenia - pewnie wziął sobie do serca moje ostrzeżenie. - To bystry facet - zgodziłem się z nim. Nasz młody znajomy przełączył się na entuzjastyczny tryb pracy. Człowiek tak inteligentny, jak profesor William James, który był uosobieniem zarówno naukowca, jak i człowieka pragmatycznie myślącego, na pewno nie polecałby jakiejś metody bez zweryfikowania skuteczności jej działania. Zawsze doradzałem innym metodę postępowania "tak jakby", sam się nią posługiwałem z dobrym skutkiem i dlatego wierzę w jej skuteczność. Ostatnio otrzymałem list od pewnej pani, który wskazuje na to, że podobne zasady afirmacji można zastosować w odniesieniu do problemów zdrowotnych i do większości ludzkich sytuacji. "Drogi doktorze Peale. Kilka miesięcy po tym, jak zostałam poddana poważnej operacji, nadal czułam się bardzo sama i pozbawiona energii. Nie miałam dość siły, by przygotowywać sobie posiłki, a przepracowanie dnia w pracy stawało się dla mnie coraz trudniejszym zadaniem. Kiedy czytałam Pana książeczkę zatytułowaną "Renew Your Energy" ("Odnów swą energię"), byłam zniechęcona, niemal zdesperowana. Sugerowano tam metodę pewnych pozytywnych aktów afirmacji i zachęcano do codziennych ćwiczeń. Proponowany plan zrobił na mnie dobre wrażenie, lecz wydawało mi się, że nie będę miała dość sił, aby zacząć. Kiedy ktoś mnie pytał: "Jak się czujesz?" odpowiadałam: "Mam dobre i złe dni" albo "Nie jestem dzisiaj tak silna, jakbym chciała". Pewnego dnia postanowiłam jeszcze raz przeczytać Pana książeczkę. Kiedy rozmyślałam o tym, co Pan napisał na temat znaczenia pozytywnej postawy dla zdrowia, przypomniałam sobie przyjaciela, który cierpi na całkowitą ślepotę i ma zaawansowaną cukrzycę. Gdy ktoś go pytał: "Jak się masz?", zawsze odpowiadał z szerokim uśmiechem: "Czuję się wspaniale, nie mogłoby być lepiej!" Kiedy zastanowiłam się nad moją własną sytuacją, postanowiłam mówić ludziom - i rzeczywiście tak myśleć - coś w rodzaju: "Czuję się lepiej" albo "Z każdą minutą czuję się lepiej". "Jednak - spierałam się sama ze sobą -jeśli będę tak postępowała, ludzie nie będą wiedzieli, jak źle się naprawdę czuję." Później jednak powiedziałam sobie: "Czego bardziej pragniesz: współczucia czy wyzdrowienia?" Za zgodą mojego lekarza zaczęłam codziennie odbywać spacery. Stopniowo wydłużałam trasę, aż w końcu spacerowałam przynajmniej przez dwadzieścia minut dziennie i w tym czasie pokonywałam dystans jednej mili. Podczas spacerów realizowałam Pana plan. Oddychałam głęboko i cytowałam zasady dobrego zdrowia, które zapamiętałam. Głośno oznajmiałam drzewom, ptakom i niebu, że mam wspaniałe zdrowie. W ciągu miesiąca przytyłam dziesięć funtów i stałam się silniejsza. Niebawem nie odczuwałam już bólu w piersi, nie miałam krótkiego oddechu i byłam w stanie wykonywać normalne codzienne prace i nie odczuwać przy tym zmęczenia. Zdałam sobie sprawę, że zaczęłam robić prawdziwe postępy, kiedy stałam się otwarta, by mówić o moim zdrowiu w pozytywny sposób i wyobrażać sobie, że jestem zdrowa, nie zaś chora. Dziękuję Panu za podzielenie się tymi zasadami dobrego zdrowia. W moim przypadku okazały się bardzo skuteczne. Szczerze oddana, Kathleen D. Wright." Zasady te są naprawdę skuteczne, na własne bowiem oczy widziałem wiele przypadków, kiedy postawa entuzjazmu w twórczy sposób zastosowana w leczeniu przynosiła rezultaty w postaci lepszego samopoczucia. Potwierdzają to ostatnie odkrycia nauk medycznych. W raporcie zamieszczonym w magazynie "Newsweek" (numer z 7 listopada 1988 roku) czytamy: "(...) pozytywny stan umysłu wywiera korzystny wpływ na zdrowie i długość ludzkiego życia. Jedno z badań przeprowadzonych pod kierunkiem psychologa Sandra Levy z Pittsuburgh Cancer Institute wykazało, że czynnik o nazwie radość - oznaczający psychiczną elastyczność i wigor - był drugim co do ważności wskaźnikiem czasu przeżycia w grupie pacjentów z powracającą chorobą nowotworową piersi (pierwszym była długość okresów wolnych od choroby). Przez całą ostatnią dekadę prowadzono intensywne badania nad związkiem umysłu i ciała. Psycholog z University of Pensylwania, Martin Seligman, nazywa obecne czasy złotym wiekiem, w którym od dawna podejrzewane relacje między ciałem a umysłem zaczynają być analizowane w sposób naukowy". Wyżej opisane "elastyczność i wigor" są rezultatem entuzjazmu. Entuzjazm jest jedną z cechą, którą obecnie bardzo wysoko ceni się w świecie biznesu. Pewien dyrektor, z którym jadłem lunch, wypowiedział następującą uwagę na temat mojej książki zatytułowanej "Enthusiasm Makes the Difference" ("Entuzjazm sprawia różnicę"). - Jako pracodawca umieszczam entuzjazm na czele listy cech, jakich wymagam od moich potencjalnych pracowników - powiedział i po chwili dodał: - Właściwie jest to najważniejsza cecha. - Umieszczasz ją przed profesjonalnymi umiejętnościami i znajomością know-how? - dopytywałem się. - Tak. Jest ona naprawdę najważniejsza - odpowiedział. - Widzisz, człowiek może zdobyć profesjonalne umiejętności przez studiowanie i doświadczenie. Jeśli zaś chodzi o entuzjazm, to albo ma się go w swojej naturze, albo nie. Jaka szkoda, że entuzjazmu nie można sobie przyswoić tak jak innych umiejętności - podsumował z tonem smutku w głosie. - Moim zdaniem w tej akurat sprawie się mylisz - zaprotestowałem myśląc o metodzie postępowania "tak jakby". - Jestem przekonany, że entuzjazm może być cechą nabytą, że można się go nauczyć. - Bardzo w to wątpię - odpowiedział Bill i dla zilustrowania swojej myśli opowiedział o jednym z kierowników średniego szczebla w jego firmie, który "bardzo go martwił". - Ten człowiek ma doskonałe wykształcenie - powiedział - jest absolwentem dobrej politechniki. Na studiach miał bardzo dobre wyniki i jest świetnym specjalistą w swojej dziedzinie, że nie wspomnę o bogactwie jego wiedzy i doświadczeniu. Lecz, spójrzmy prawdzie prosto w oczy, w jego college'u nie nauczono go niczego o relacjach międzyludzkich, facet jest zimny jak ryba. Wiesz - spojrzał z zagadkowym wyrazem twarzy - gdyby ten człowiek miał choć trochę entuzjazmu, już dawno awansowałby na czołowe stanowisko w naszej firmie. Ludzie z mniejszym wykształceniem, lecz mający więcej entuzjazmu, szybciej pną się w górę i cały czas wyprzedzają tego biednego faceta. Gdyby nie jego wiedza, już dawno bym go zwolnił. - Och! Nie rób tego - powiedziałem. - Zamiast tego rozpal w nim ogień. Tak się złożyło, że dyrektor, z którym rozmawiałem, regularnie chodził do kościoła, więc zapytałem: - Czy ten człowiek chodzi do kościoła tak jak ty? - O ile wiem nie - odparł. - Postaraj się rozniecić w nim ogień, naprawdę wzbudź w nim płomień - zasugerowałem. - Wiem, że można je w sobie wykrzesać, nawet jeśli człowiek jest zimny jak ryba. - Następnie powiedziałem mu o pewnym duchownym, działającym w jego mieście, który był znany jako osoba "pełna wewnętrznego ognia" - człowiek tryskający entuzjazmem i radością życia. Tak się złożyło, że wiedziałem, iż kiedyś on sam cierpiał z powodu wewnętrznej słabości i życiowych porażek. Później jednak jego życie uległo radykalnej zmianie i teraz wierzył, że każdy człowiek, niezależnie od tego, w jak złym stanie się znajduje, może doświadczyć podobnego ożywienia swojej osobowości. Najwyraźniej zaskoczony moją sugestią, przyjaciel pogrążył się w myślach. Następnie powiedział: - W porządku. Pomysł jest wart tego, by spróbować. W niedzielę, zgodnie z planem, on i jego żona zaprosili tego mężczyznę wraz z jego żoną na lunch do swojego klubu. W ich zaproszeniu był jednak ukryty pewien haczyk. Przed lunchem mieli razem iść do kościoła. Pracownik przyjął zaproszenie. Mój przyjaciel tak mi później zrelacjonował to, co się stało. "Dour z właściwym sobie brakiem zainteresowania opadł na kościelną ławkę. Słowa pastora, że wszyscy ludzie mogą stać się bardziej szczęśliwi i zadowoleni z siebie, nie wywarły na nim najmniejszego wrażenia. Jednak gdy wyznał, że sam był kiedyś martwy od karku w górę, zauważyłem, że mój pracownik się ożywił, i wyczułem u niego cień zainteresowania. Twarz mówcy jaśniała pozytywnym światłem, gdy opisywał, jak można się stać bardziej entuzjastyczną, dynamiczną osobą. "Nie głoszę jakiejś teorii, mówię wam o faktach!", twierdził. Przemawiał w takim rzeczowym, przyjacielskim stylu, że mój kolega, najwyraźniej zainteresowany, słuchał z uwagą. W czasie lunchu powiedział: "Wiesz, ten człowiek miał w sobie coś. Naprawdę coś w sobie miał". Co się później stało z tym pracownikiem? Wraz z żoną wrócili do tego kościoła w następną niedzielę i w kolejną. Pastor zauważył go i zaprzyjaźnili się. W końcu w jego życiu dokonało się to samo duchowe i umysłowe odrodzenie, które miało miejsce w życiu duchownego, który ze słabego człowieka o chwiejnej osobowości przemienił się w osobę wywierającą silny wpływ na innych. Ten niegdyś pozbawiony entuzjazmu, chociaż wykształcony pracownik przemienił się w pełnego wigoru, zdolnego przywódcę, który oprócz mocy swojego umysłu dysponował teraz także siłą osobowości. Szybko awansował na wyższe stanowisko i pociągnął za sobą innych. Kilka lat temu jego dawny szef (tak, z powodu zmiany, jaka dokonała się w tym pracowniku powstał inny oddział firmy) i ja rozmawialiśmy o nim i o tym, jak bardzo się zmienił. - Nie uwierzyłbym, że to możliwe - powiedział mój przyjaciel, potrząsając głową ze zdumienia. - To pierwszy znany mi facet, który zdobył entuzjazm, chociaż się z nim nie urodził. Nie mogłem zostawić tych słów bez słowa komentarza. Każdy rodzi się z entuzjazmem. Czy widziałeś kiedyś niemowlę pozbawione entuzjazmu albo małe dziecko? Wszystkie dzieci przychodzą na świat z pozytywnym nastawieniem - to są pełni wigoru mali ludzie. Jednak nauczyciele mówią, że gdy dzieci są w czwartej, piątej klasie, wiele z nich, być może nawet osiemdziesiąt procent, staje się osobami myślącymi negatywnie, a ich naturalny entuzjazm słabnie, w niektórych przypadkach znika na zawsze. Pokiwał głową, a ja wiedziałem, że rozumie, co mam na myśli, ponieważ on sam miał wnuczki. Odkrywcza wiadomość polega na tym, że każda osoba może stać się entuzjastycznie myślącym człowiekiem. Każdy z nas posiada możliwości, aby być wolną, radosną, pełną wigoru i odnoszącą sukcesy istotą ludzką. Pozwól, aby naturalny entuzjazm, w który zostałeś wyposażony, wytrysnął na zewnątrz. Niezależnie od tego, co będziesz robił, pilnuj, aby nie zgasł w tobie ogień entuzjazmu. Pamiętaj także o słowach, które wypowiedział Thoreau: "Nikt nie jest tak stary, jak ten, kto wyrósł już z entuzjazmu". Postępuj tak, jakbyś miał w sobie entuzjazm, a niebawem jego twórcza moc da o sobie znać poprzez twoje ciało, umysł i ducha i polepszy twoje życie. Drogi Czytelniku, zawsze myśl pozytywnie i entuzjastycznie wierz. W tym tkwi sekret życia! Zakończenie W ten sposób wspólnie dotarliśmy do końca książki. Dziękuję ci za to, że doczytałeś ją do końca. Wspólnie przeanalizowaliśmy pewne ważne pytania i odpowiedzi, które mają zasadnicze znaczenie dla dobrego samopoczucia i osiągnięcia szczęścia. Być może, czasami miałeś odmienne poglądy niż autor i dochodziłeś do odmiennych wniosków. Autor przez całe życie pracował nad rozwiązaniem poruszanych tutaj problemów i odkrył, że w jego przypadku pozytywna postawa umysłu dawała o wiele lepsze rezultaty od negatywnego myślenia. Odkrył również, że pielęgnowanie w sobie entuzjazmu bardzo poprawia jakość naszego życia. Książka, którą trzymasz w swoich rękach, opowiada o tym, dlaczego tak się dzieje. Co więcej, wskazuje na to, jak wydobyć ze swojego wnętrza autentyczny entuzjazm i cieszyć się każdym nadchodzącym dniem, nawet takim, który przynosi trudności. Metodę tę nazwaliśmy sztuką twórczego życia. Przekonasz się o jej sile, gdy we własnym życiu zastosujesz zasady opisane w tej książce. Zastosowane w codziennym życiu, okazują się one naprawdę skuteczne. Nie snuję tutaj fantazji, nie jestem też marzycielem. Jestem bardzo praktyczny. Na kartach tej książki naszkicowany jest pewien sposób myślenia i życia, który pozwolił jej autorowi, całkiem przeciętnemu Amerykaninowi, osiągnąć szczęście i poczucie spełnienia w życiu. Spowodują to samo w twoim życiu, jeśli tylko w nie uwierzysz i zastosujesz w praktyce. Jesteśmy zadowoleni, że nauka w wielu dziedzinach potwierdziła dużo wcześniej wypowiadane twierdzenia o wielkiej skuteczności pozytywnego myślenia. Dla podsumowania tego, co przeczytałeś, przypomnijmy, że podkreślam następujące zasady: 1. Jak zacząć prowadzić radosne życie? 2. Jak być człowiekiem pozytywnie myślącym? 3. Jak naprawdę uwierzyć w siebie? 4. Jak pozbyć się reakcji "nie potrafię"? 5. Jak uwierzyć w to, że osiągnięcie szczęścia jest zawsze możliwe? 6. Jak pamiętać o małym słowie "ale", kiedy sprawy układają się źle? 7. Jak wzmacniać wiarę, wielkiego nieprzyjaciela lęku? 8. Jak zawsze pamiętać o leczniczej mocy umysłu? 9. Jak nie zapominać o tym, że mamy w sobie siłę do ponownego powstania? 10. Tajemnica sukcesu jest prosta i możliwa do zrealizowania. 11. Jak praktykować postawę pozytywnego wierzenia? 12. Nie musimy doświadczać wewnętrznej pustki, możemy wypełnić nasz umysł mocą pozytywnej wiary. 13. Jak zacząć postrzegać własne zalety i traktować je jako swoje aktywa? 14. Docenianie wewnętrznego cenzora i konieczność wsłuchiwania się w jego głos. 15. Jak rozniecić w sobie ogień entuzjazmu i stale go w sobie podtrzymywać? Pozdrawiam was gorąco! Niech Bóg wam błogosławi, każdego dnia, przez całe życie. Norman Vincent Peale 11) 21) 31) 41. l1.1.1.1.1.1 rI.A.1.a