Irena Zarzycka Królewski lot Powieść Część pierwsza Tom Całość w tomach Zakład Nagrań i Wydawnictw Związku Niewidomych Warszawa 1995 Podstawa edycji: Irena Zarzycka, "Królewski lot", Towarzystwo Wydawnicze "Rój", Warszawa 1933 Tłoczono pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni Zn, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 Przedruk z wydawnictwa Wrocławska Oficyna Wydawnicza "Astrum", 1992 Pisała K. Kruk Korekty dokonał St. Makowski `ty I Pan Klaudius, zamieszkujący niewielką, podmiejską osadę, oddaloną od Warszawy o dwadzieścia pięć minut drogi koleją, znany był jako profesor, ale więcej jeszcze jako dziwak. Tego człowieka nikt, nigdy i nigdzie nie widział uśmiechniętego, ożywionego lub rozmawiającego. Poza wykładami na uniwersytecie, gdzie mówił z konieczności, milczał jak głaz, i na wszelkie nagabywania machał ręką w sposób wyrażający jak najgłębszą pogardę dla ludzi, którzy tracą czas na przelewanie z pustego w próżne. Dzień w dzień, pogoda czy słota, profesor z nie okrytą, krótko ostrzyżoną, szpakowatą głową, chudy, wysoki, trochę zgarbiony, potężnymi krokami zdążał na pociąg do Warszawy o godzinie ósmej, na stacji przekładał bilet miesięczny z teki do kieszeni, sprawdzał zegarek i wsiadał do wagonu. O jego szarym, długim palcie chodziły wśród studentów żartobliwe pogłoski, że zrobione było z sierści wielbłąda, którego Noe litościwie przygarnął do Arki. Pana Klaudiusa znali wszyscy, on nie znał nikogo. Nie miał też zwyczaju odpowiadać na uprzejme ukłony sąsiadów lub wieloletnich towarzyszy podróży, co jak i on musieli jeździć do Warszawy do pracy. Okularów nie nosił, oczy miał wąskie, przedziwnie niebieskie, a z chudej, żółtawej, starannie wygolonej twarzy sterczał spiczasty, duży nos i miało się wrażenie, że profesor zawsze z jednakowym zainteresowaniem go podziwia. Dzień w dzień, bez względu na pogodę, od godziny piątej do szóstej spacerował po łąkach i zaroślach wzdłuż toru kolejowego, potem letnią porą, póki się zupełnie nie ściemniło, siedział w ogródku przy ulach, których miał trzy. W zimie zaś czas ten spędzał przy psiej budzie. Potem wracał do domu, zjadał obiad, zapalał fajkę i zabierał się do pracy. Pisał i czytał do późnej nocy. Żona jego łatała pilnie budżet domowy stołowaniem kilku studentów i urzędników, wynajmowała też stale jeden pokój, mieszcząc się z rodziną w dwóch pozostałych, i robiła co mogła, by zapewnić byt trojgu dorastającym dzieciom. Najstarszy syn, Leszek, był na agronomii. Rosły, dobrze zbudowany, elokwentny, gdy zachodziła tego potrzeba, uważany był przez matkę za "następcę tronu" i od czasu do czasu szpikowany morałami w rodzaju: "Ucz się dobrze, synu, żebyś mógł być podporą matki, bo nie mam nikogo na świecie, ojciec był i jest niedołęgą". Najmłodsza, Imogenka, prześliczny, złotowłosy i błękitnooki aniołek, chuchany i pieszczony przez matkę, siostrę i brata, Imogenka, zwana pieszczotliwie Ineczką lub Żeniusią, nad której głową krążyły wciąż troskliwe uwagi: "Ineczka, nie wychodź, bo chłodno, dostaniesz kataru; Żeniusia, bój się Boga, kaszlesz; Żeniusia, znów jesteś bez apetytu" itp., Ineczka, która miała lalki i zabawki, cichutka, anielsko posłuszna, idealnie grzeczna. I, wreszcie, Adrianka, czyli Ari, którą matka odebrała z szóstej klasy, a odebrała dlatego, że Ari była "skończonym osłem" i przynosiła na cenzurach kolekcje dwójek, mimo zgodnej opinii profesorów, że Adrianna Klaudius jest wyjątkowo inteligentna i nie mniej zdolna, ale w tym samym stopniu leniwa i uparta. Ale nie tylko niechęć Ari do książek skłoniła profesorową do zrezygnowania z dalszego kształcenia córki. Skonstatowała, że dziewczynka jest "nienormalna", złośliwa i ma "złe instynkty", postanowiła więc te okropne wady gruntownie wykorzenić. Każde słowo, każdy czyn Ari były rozpatrywane przez pryzmat zawiedzionych ambicji i niechęci do córki. Zauważyła więc profesorowa, że Ari nigdy nie podziela jej trosk i zmartwień, a w najcięższych (według matki) chwilach błyska białymi, zdrowymi zębami w uśmiechu, który wiecznie zdenerwowanej kobiecie wydawał się przekorny. Adrianka pasjami lubiła błyskotki i gdyby jej na to pozwolono, przypięłaby do sukni wszystkie broszki, a na szyję zawiesiła wszystkie naszyjniki, jakie były w domu. Z taką samą pasją wpinała we włosy kwiaty i zielska i przeglądała się w lustrze ze śmiechem radości... co w oczach Klaudiusowej nie zapowiadało nic dobrego na przyszłość. Ari poza tym była najwyraźniej histeryczką. Kiedyś w sąsiednim domu zabijano wieprza. Adrianka usłyszała przeraźliwy kwik, wybiegła na ulicę, wróciła jednak momentalnie z dzikim krzykiem, zatykając sobie uszy palcami, rzuciła się na łóżko i krzyczała wciąż konwulsyjnie. Miała wtedy trzynaście lat. Takie same mniej więcej historie urządzała, ilekroć zabijało się drób na obiad. Dostała parę razy w skórę, ale to nie pomagało. Wyleczył ją przypadek. Profesor był wtedy chory, matka zaś wyjechała z Żenią do krewnych, gdyż były to święta Bożego Narodzenia. Ari, już czternastoletnia dziewczynka, została z ojcem w domu i pilnowała go troskliwie całe dwa dni. Trzeciego dnia wieczorem miała wrócić matka. Rano, jak zwykle, przyszedł doktor i rzekł: - No, dziś chciałbym, żeby profesor w południe wypił szklankę rosołu z kury, trzeba profesora wzmocnić. Ari to usłyszała i zbladła. Służąca wybrała się gdzieś, korzystając z nieobecności groźnej i wiecznie gderającej pani domu. Kto więc zarżnie kurczaka? Leszek "wypuścił się" do Warszawy, a i z sąsiadów nikt nie chciałby pewnie w niedzielę, w trzeci dzień świąt, zarzynać kury. Chwilę stała przy oknie, patrząc na zaśnieżony ogródek, potem wzięła nóż kuchenny i poszła do kurnika, blada, z zaciśniętymi ustami. W końcach palców czuła jakiś przejmujący chłód, za to wzdłuż krzyża przebiegały raz po raz jakby strumienie gorącej wody. Mimo to, na pozór zupełnie spokojnie, chwyciła kurę, ścisnęła ją kolanami i zamknęła oczy. Ostry ból wrócił jej przytomność. Kura leżała na ziemi nieżywa, z palca Ari sączyła się krew. Pociemniało jej w oczach, oblizała spieczone wargi, podniosła kurę z ziemi i poszła do kuchni. Owinąwszy skaleczony mocno palec, zabrała się do roboty. Na godzinę drugą podała ojcu rosół. Profesor popatrzył na jej owiązaną rękę, potem na nią. - Kto zabił kurę? - Adrianka Klaudius i niech jej Bóg wybaczy to morderstwo - rzekła z uśmiechem. Nie odpowiedział, wypił, a potem znowu rzekł grubym, dudniącym głosem: - Smakowało mi lepiej niż kiedykolwiek w życiu. Zaś Ari spojrzała na niego zdumiona: ojciec powiedział całe długie zdanie i to na temat jedzenia. Niesłychane! Ten wypadek długo został jej w pamięci. Kiedy nadchodziła wiosna, Ari przeciągała co chwila swoje chude, wątłe ramiona i zamiast odrabiać lekcje, cienkim, bardzo miłym głosikiem śpiewała nikomu nie znane melodie; strofowana ostro przez matkę, spuszczała głowę i rumieniła się. Jeżeli przy tych perorach był obecny i ojciec, Klaudiusowa wylewała swą gorycz na niego, wyrzucając mu jego bierność w stosunku do córki, ale on według zwyczaju milczał jak grób. To znowu Ari, pod byle jakim pozorem, wybiegała do ogródka, stamtąd przez płot na pole i wracała późnym wieczorem, czasem przemoknięta do nitki, ale z twarzą jak zorza, oczyma jak gwiazdy i ustami nabrzmiałymi krwią. W dnie pogodne nie można się było jej dowołać, znosiła do pokojów całe pęki zielska i kwiecia i widać było, że coś ją aż podrywa. Byle tylko z domu! A z daleka słyszano jej cienki głos, jak krzyczała z radości, przewracając się na pobliskiej łące, lub jak śpiewała wracając do domu. Latem Ari była jak ptak: śpiewała, śmiała się, biegała, skakała po ogrodzie i pokojach, gdy jej matka nie pozwoliła odejść poza obręb parkanu. Gdy zaś to pozwolenie uzyskała, znikała rano, a wracała wieczorem, rzucała się na szyję swojej matce, bratu, siostrze, nawet ojcu, mokra od rosy, pachnąca zielenią, słońcem i wiatrem. Ojciec wobec takiego wylewu czułości był jednakowo milczący i nieruchomy, ale oczy jego nie widzące nikogo, dłużej zatrzymywały się na chudej postaci córki i wtedy stawały się jeszcze bardziej niebieskie. Matka gderała: - Nie wstyd ci, Ari? Matka krwawy pot z pracy wylewa, a ty uganiasz jak pies nie wiadomo gdzie, wracasz nieprzytomna. Co się z tobą dzieje, dziewczyno? - Nic, mamusiu, jestem szczęśliwa. - Naturalnie, wałkoniu wstrętny, serca nie masz, pastwisz się nade mną tak, jak twój ojciec, całe życie. Żadną miarą bystre oczki Ari nie mogły dostrzec tego pastwienia się. Że milczał i nie wtrącał się do spraw domowych, to trudno, taką miał naturę. Za to mamusia gadała za wszystkich. Ale kiedy zaczynały żółknąć liście brzóz i czerwienić korale jarzębiny, Ari przycichała jakby, oczy jej nabierały wyrazu tęsknoty i rozmarzenia, uśmiech był leniwszy i leniwsze ruchy, całymi godzinami siedziała zadumana, wpatrzona w opadające liście i kolorowe astry. To wszystko skłoniło panią Klaudius do złożenia na barki szesnastoletniej dziewczynki jarzma ciężkiej pracy domowej. Pewnego dnia powiedziała jej dobitnie: - Dosyć marnowania czasu i dość mego wstydu. Do szkoły więcej nie pójdziesz, jesteś dorosła i darmo mej krwawicy jeść nie możesz. Zajmij się domem. Dam ci do pomocy dziewczynę i truć się więcej nie myślę, muszę jeszcze żyć dla Imogenki, bo ojciec też jest do niczego i dzieckiem się nie zajmie. Ari zbladła tak, że jej cera przypominała przez chwilę płatek kory brzozowej, w szarych, wąskich, wydłużonych oczach błysnęły łzy, ale opanowała się natychmiast i rzekła z uśmiechem: - Dobrze, mamusiu. Są chwile, w których najbardziej wyrozumiałe i postępowe matki nie mogą zrozumieć swych dzieci. Wystraszonym wzrokiem patrzą na ich czyny, przeczulonym słuchem łapią tony i słowa, wyrywające się z głębi duszy, którą, zdaje się, same ukształtowały, a jest im zupełnie jakby nieznajomym światem. Serca matek biją wtedy na alarm żalem i trwogą. A to wszystko jest przecież takie proste. Dzieci są młode, bystrzejszy mają wzrok, bo rozjaśniony najwspanialszym darem, jaki dał ludzkości Bóg: darem młodości. Tak samo przecież kwitną dzisiaj bzy, jak sto lat temu i tak samo opadają liście, ale młodość rzuca na rzeczy powszednie welony czaru, które kiedyś dopiero czas rozwieje. Młodość każe kochać, szukać i walczyć. Matki nie mogą zrozumieć ani tej niepohamowanej żądzy walki, ani gorączki poszukiwania nowych form, które zamkną te same uczucia, jakie niegdyś przeżywały serca dziś już obrócone w proch. Hasłem młodości jest bunt, a bunt pachnie czerwonymi różami i bezkresem pól, oddychających miłością, pod żarem południowego słońca. Szumi to słowo jak ocean, jak ocean ciągnie. Jakżeby cudownie było, gdyby młodość trwała wiecznie i ludzie, jak bogowie Olimpu, mogli się nie starzeć. Ale pierwsze zmarszczki rzucają na duszę cień, a choćby nikły on był jak pajęcza nić, powoli, powoli oplącze ją swoim tumanem. I to jest tragizm życia, że wtedy zapomina się o swoich wiosennych porywach i we wszystkim co nowe, co inne - doszukuje zła. Tak było właśnie z panią Klaudius: nie mogła zrozumieć starszej córki i zaczęła z nią walczyć. Życie w małej rodzinie profesora ułożyło się teraz w ten sposób, że Leszek miał same prawa, Żenia same przywileje, a tylko Ari wszystkie obowiązki, które jednak spełniała z uśmiechem. I ku zdumieniu ludzi, córka profesora kopała i uprawiała niewielki ogródek, hodowała drób i karmiła prosiaki, chodziła na targ i sprzątała pokoje. I przy tych wszystkich zajęciach śpiewała od rana do nocy i żartowała bez końca, i śmiała się, jakby spotykało ją co godzinę nowe szczęście. I nikt nie wiedział, że Ari jest po prostu zakochana w swojej młodości i słońcu. Leszek i Żenia przywykli do tego, że siostra im usługuje, ale kochali ją, jak to się mówi, po swojemu. Leszek przywoził jej z czytelni książki, które czytała bez wyboru do późnej nocy, leżąc na swoim małym łóżeczku w kuchni (służąca była bowiem na przychodną), Żenia zaś dbała, aby Ari ubierała się przyzwoicie. i projektowała jej sukienki, ale Adriankę trudno było gustownie ubrać, choćby dlatego, że uroda dziewczynki miała oryginalny, swoisty typ i nikt nie umiał powiedzieć, czy siedemnastoletnia Ari jest brzydka czy ładna. Chuda, a przez to wydawała się wyższa, niż była w istocie. Długonoga, główkę miała małą i kształtną, ale zeszpeconą włosami obciętymi krócej, niż potrzeba. Włosy te ciemne raczej niż jasne, o czerwonym w słońcu połysku, zaczesywane do góry, odsłaniały całe czoło, inteligentne i ładne. Brwi słabo zarysowane, bardzo wąskie, i oczy bardzo wydłużone, których dolne powieki tworzyły zupełnie proste linie, kąciki zaś ich zewnętrzne, podniesione do góry, nadawały całej twarzy charakter Japonki. Usta małe, o dolnej wardze cokolwiek wydatniejszej. Nos Ari odziedziczyła po ojcu, był bowiem cienki, suchy, prawie nieznacznie zadarty, ale nie za duży. Cera blada, anemiczna. Ale kiedy Ari uśmiechała się i spod ledwo różowych warg błysnęły zdrowe, równiutkie i niepokojąco białe zęby, zaś w oczach błysnęły światła, wtenczas z całej twarzy bił taki czar i wdzięk, że Ari mogła się nawet wydać ładna mimo zapadniętych policzków. Stołownicy Klaudiusowej od czasu, jak Ari została w domu, mieli zawsze stół ubrany kwieciem lub zieleniną, a ponadto przyjemność patrzenia na zręczną dziewuszkę, która podawała zgrabnie i prędko. A czyniła to, jakby usługiwała komuś bliskiemu, starając się po prostu odgadywać myśli. Wesoły jej uśmiech kazał zmęczonym ludziom zapominać o kłopotach i troskach przynajmniej na czas posiłku. Ojciec milczał jak zwykle i nie wtrącał się do niczego, także jak zwykle. Któregoś dnia zobaczył Ari przy swych ulach. Kręciła się tu i tam i widać było, że ma wielką ochotę wsadzić ciekawy nosek do środka. Wtedy pan Klaudius ze swą zwykłą, śmiertelnie poważną miną, poszedł do pokoju, wziął z biurka "Żywot pszczół", z apteczki flakonik amoniaku, wrócił do Ari, wręczył jej oba przedmioty i usiadł na swojej ławeczce. Odtąd Ari pokochała pszczoły jeszcze więcej i gdzie znalazła wolne miejsce w ogródku, sadziła kwiaty, by owady nie traciły czasu na dalekie drogi, a poza tym, w gorliwym zapale biegała co dzień prawie kilometr, gdzie wonnie kwitła gryka i koniczyna, rwała ukradkiem całe naręcza i stawiała w kubłach i starych garnkach wonne bukiety w pobliżu uli. Stołownicy i sąsiedzi serdecznie lubili zaharowaną, a śpiewającą dziewuszkę i w żaden sposób nie mogli się w niej doszukać wad, o których opowiadała matka. I choć Imogenka była śliczna i wdzięczna jak kwiat, zupełnie jawnie adorowali małą gosposię, co sprawiało przykrość profesorowej i drażniło ją, bo dopatrywała się w tym złośliwości ludzi w stosunku do siebie. Wylewała więc żółć na Adriannę. - Jesteś bezwstydna kobieta, niezadługo zaczniesz się chłopom na szyję rzucać... Tak, tak... przymilaj się ludziom, oczerniaj matkę i siostrę... to cała twoja radość. Ari śmiała się cichutko, bo miała czyste sumienie. Z czasem to ten, to ów z gości, często w ciemnym korytarzu pocałował lub objął dziewczynkę, ona zaś nie broniła tych pieszczot, bo ich potrzebowała. Oddawała pocałunki ufnie i serdecznie, szczęśliwa, że ktoś, choć na moment jest nią zajęty. Nie zazdrościła Żeni, kiedy ta przyjmowała swoich gości jak mała królewna i błyskała w rozmowie inteligencją i dowcipem. Nie zazdrościła, gdy Żenię odprowadzała do domu eskorta studentów i uczniaków ku dumie matki; i nie zazdrościła, gdy Żeniusia wybierała się do kina lub teatru, bo nawet na zazdrość czasu nie miała. W małej głowie tyle krążyło różnych myśli, ile motyli uwija się nad pachnącą łąką w słoneczny dzień, a wszystkie myśli równie były jasne i kolorowe jak motyle. Raz tylko, gdy rodzina zebrała się przy kolacji, Adrianka, nalewając herbatę, rzekła: - Patrzcie, patrzcie... Oto spracowane ręce Adrianki Klaudius, czy nie są stworzone do pieszczot i pocałunków, takie są śliczne!! Pani Klaudius wypuściła wtedy z ręki widelec, którym nabierała właśnie szynkę z półmiska i spojrzała na Ari takim wzrokiem, że dziewczyna pożałowała gorzko swojej szczerości, jak zresztą zwykle. Imogenka roześmiała się głośno. Leszek powiedział: - O, o! A profesor na moment podniósł głowę znad talerza tartej rzodkwi ze śmietaną (profesor mięsa nie jadał), ale że bieg jego myśli został zmącony, świadczył fakt, że zaczął szukać serwetki, którą już miał pod brodą, zaś pani Klaudius, gdy ochłonęła, rzekła mocno poirytowanym głosem: - Widzę, że za mało masz jeszcze pracy, skoro przychodzą ci do głowy takie idiotyczne myśli. A ty, Marku, siedzisz jak kłoda, nie zwrócisz uwagi córce, która pastwi się nade mną. Trzeba sumienia nie mieć, by na moje barki składać odpowiedzialność za prowadzenie takiego dziwoląga. Ładny z ciebie ojciec. Nie uśmiechaj się, Ada, nie doprowadzaj mnie do wściekłości. Profesor znów podniósł głowę znad talerza i machnął ręką. Ari prysnęła do kuchni, ale późnym wieczorem, gdy Klaudius według swego zwyczaju wychodził popatrzeć na niebo, podszedł do leżącej w łóżku córki i rzekł swoim ponurym, grubym głosem: - Myj ręce w gorącej wodzie i smaruj na noc gliceryną. Ari bez słowa owinęła szczupłymi ramionami ojcowską szyję i pocałowała go w ucho. ** ** ** W tym czasie, kiedy Ari skończyła dziewiętnaście lat, wyprowadził się od Klaudiusów lokator, stary emeryt, a jego miejsce zajął student, leśnik. Ten nowy lokator był młody, bardzo przystojny i bardzo wesoły. Całymi wieczorami z jego pokoju dobiegał gwar i śmiech, w dzień natomiast nie było go w domu, tak że Ari nigdy nie miała sposobności obejrzeć go dokładnie, a wobec tego, że pokój cały dzień był wolny, spędzała w nim każdą wolną chwilę, zwłaszcza w niedzielę, i gorączkowo czytała książki, jakich całe stosy poniewierały się po stole, pod stołem, na półce, na szafie, nawet pod łóżkiem. Którejś niedzieli już o piątej po południu była wolna, zasiadła na starej, dobrze wysłużonej kanapie i chwyciła pierwszą lepszóą książkę z brzegu. Była to "Miłość w przyrodzie". Ari wyciągnęła z kieszeni pajdę chleba i kawałek cukru. Oparła książkę o wałek, rozciągnęła się na brzuchu i zaczęła czytać, pogryzając to chleb, to cukier. Mijały minuty, w pokoju ściemniło się mocno, skrzypnęły drzwi i na progu stanął Jacek Zeler, niewidzialny lokator Klaudiusów i właściciel książki, którą Ari czytała. Zdumiony patrzył na smukłą sylwetkę panny. Nieznajoma leżała podpierając głowę pięściami, a w zębach trzymała długą skórkę chleba, chwiejącą się melancholijnie w miarę oddechu. Podszedł na palcach do stołu i jak mógł najciszej usiadł na krześle, obserwując zaczytaną. Zauważył, że panna jest chuda, ale ma cudowne proporcje, że jej bardzo długie, ciemne i puszyste rzęsy są zawinięte do góry jak u dziecka, a usta blade, rozchylone i kuszące. Nogi w płytkich i sfatygowanych pantoflach nie są może klasyczne, ale prościutkie, długie i przedziwnie miłe. Takie dziewczęce, kochane, drgające życiem nóżki, którym ślicznie byłoby w jedwabnych pończoszkach i pantofelkach z wysokimi obcasami, gdzieś w ruchu, w tańcu; zaś głowa, żeby nie była tak surowo ulizana, jak u starej panny, mogłaby wzbudzić większe zainteresowanie. Wreszcie nie wytrzymał i chrząknął, przekręcając jednocześnie kontakt stołowej lampki. Bo było coś niepokojącego w ciszy tego pokoju i tej postaci. Skoczyła na równe nogi, chleb wypadł na otomanę, książka z hałasem frunęła pod stół, sama zaś dziewczyna, oblana purpurą, oddychała gwałtownie, nie mogąc przemówić słowa. - Niech się pani nie boi, przepraszam, nie myślałem, że tak wystraszę. - Nie, nie, to ja przepraszam, ale strasznie lubię czytać. Proszę nie mówić mamusi. I nim Jacek zdążył odpowiedzieć, uciekła, a on został, rozbawiony i mocno zaintrygowany. Tego wieczoru nie miał gości, jak zwykle, ale nie wyszedł z domu. Koło godziny ósmej zapukał do pokoju Klaudiusów. - Proszę. Profesorowa siedziała przy stole i czytała gazetę, Imogenka haftowała jakieś batysty, Leszek świecił nieobecnością. - Przepraszam, że przeszkadzam. Czy nie mógłbym poprosić dziś o herbatę? Wyjątkowo zostałem w domu i jestem bez kolacji. - Ależ z przyjemnością, zaraz każę przygotować. - Może ja pomogę w tych przygotowaniach. - Co znowu? Proszę, niech pan siada i zjemy razem kolację. Imogenko, pan Zeler, a to moja córka, pierwsza uczennica. Żenia podała gościowi małą, wypieszczoną rączkę i zarumieniła się leciutko, a Jacek szarmancko ucałował podaną dłoń i zasiadł koło panienki, z przyjemnością patrząc na jej anielską buzię. Jednocześnie zaś myślał, że to nie ta, którą zastał w swoim pokoju. - Ari! - zawołała profesorowa. - Zaraz, mamusiu, idę - zabrzmiał głos. "Aha, to pewnie będzie tamta" - pomyślał Jacek, patrząc jednocześnie na Żenię, która zagaiła rozmowę. - Pan mieszka u nas już trzy tygodnie, a zachowuje się jak niewidzialny duch. - Jestem szalenie zajęty, proszę pani, i stołuję się w bratniaku. Wracam późno, a gdy czasem wcześniej, to zawsze przybłąka się do mnie paru kolegów, i jakoś nie miałem do tej pory sposobności złożyć wizyty moim miłym gospodarzom. W tej chwili od progu zabrzmiał miły głos: - Słucham, mamusiu. Jacek spojrzał w tym kierunku i poznał intrygującą go osóbkę. "Aha, to ta. Nazywa się więc "Aria" lub "Arianna"... fiu!" - gwizdnął w myśli. - Ari, podasz nam wszystkim herbaty, tylko prędziutko. Ari zaś na widok Jacka zbladła mocno i patrzyła nań wystraszonymi oczyma. Chłopcu żal się zrobiło biedactwa. Wstał więc i rzekł swobodnie: - My także nie znamy się jeszcze. Zeler jestem. Skinęła głową i nie podała nawet ręki, spłoniona i zmieszana. Zniknęła za drzwiami, a Klaudiusowa uważała za stosowne wyjaśnić: - Ona jest zawsze nieobliczalna, taki dzikus. Kiedy nieobliczalna panna przyszła znowu, niosąc na tacy herbatę i jakieś ciasto, Jacek flirtował już w najlepsze z Imogenką i kokietował mamę. Ari cichutko nakryła do stołu, na biały obrus rzuciła kilka świerkowych gałązek, matce przysunęła stołeczek, a przechodząc koło Żeni, położyła pieszczotliwie rękę na jej puszystych, złotych kędziorach. I wtedy wzrok Jacka spoczął na niezbyt białej, ale wąskiej dłoni o długich palcach, węższych ku końcowi. Mimo że dłoń owa była szczupła, rysowały się na niej słodko cztery dołeczki u nasady palców. Jacek poczuł gwałtowną chęć, by ta przekobieca, nerwowa dłoń spoczęła choć na krótką chwilę na jego czuprynie. Jakaż musi być miękka i giętka! - Czy poprosić tatusia? - Poproś, tylko prędko, bo herbata stygnie. Za chwilę wszedł profesor, mruknięciem odpowiedział na powitanie Jacka i wszyscy siedli do herbaty. Jacek czuł się doskonale, jak u siebie w domu, i mimo że pozornie zajęła go całkowicie Żenia, na co profesorowa patrzyła przychylnym okiem, nieznacznie obserwował "Arię" czy "Ariannę". Od razu odczuł, że Imogenka jest rozpieszczonym kotkiem domowym, Ari zaś osobą drugorzędną. Zaintrygowało go też pytanie mruka profesora, wypowiedziane głębokim, przyciszonym basem do Ari: - Smarujesz? - Smaruję, tatusiu - odparła z figlarnym uśmiechem. "Co i komu ona smaruje?" - pomyślał, ale oczywiście ten ciekawy temat przemilczał, natomiast zwrócił się do Ari z uprzejmym pytaniem: - A pani zapewne chodzi do szkoły razem z siostrzyczką? - Nie chodzę wcale, bo byłam osioł i zhańbiłam nazwisko zacnego rodu Klaudiusów, a w domu też można się wiele nauczyć. - O, zapewne, nawet więcej niż w szkole, trzeba tylko dużo czytać - odparł wesoło i mrugnął przy tym znacząco. Adriankę znowu oblała krew i aż oczy na moment przymknęła. A wtedy Jackowi przyszła do głowy myśl, że gdyby ją pocałował, w ten sam drażniący sposób przymknęłaby oczy. I myśl owa dręczyła go już do końca wizyty. A siedział jeszcze z godzinkę przy stole, zajęty rozmową z Imogenką i mamą Klaudius. Ari zaś nieznacznie sprzątnęła puste szklanki i zniknęła w kuchni. Zasypiając tego wieczoru, Jacek zastanawiał się nad pytaniem, czy owej pannie na imię Aria czy Arianna, a może w ogóle Bronisława czy Agata, i co i komu ona smaruje. Do kuchni wpadła Żenia. - Ari, Ari, jestem zakochana! - Na to się rycyny nie bierze. W kim? - W Jacku... co za przemiły chłopiec! - Aha, tak. Ma nawet apetyt i artystyczną czuprynę. - I jaki elokwentny, nie masz pojęcia. - Pojęcia nie mam, za to jedną szklankę więcej do zmywania. - Kiedy ty wiecznie błaznujesz, a mamusi się także podobał. - Widziałam, mamusia zyskała jeszcze jednego adoratora. - No, Ari... - Żeniuśka, już jestem poważna jak śmierć na chorągwi i oświadczam, że kto by śmiał powiedzieć, że Imogenka Klaudius z domu Klaudiusów nie jest najpiękniejszą i najwdzięczniejszą panną i dziewicą na obu półkulach ziemi, ten będzie musiał szczekać pod stołem jak pies i do końca życia będzie musiał nosić spuchniętą gębę z wyciśniętymi na niej palcami Jacka Zelera, najmilszego onej panny rycerza... No, no, Żeniusia, nie obrażaj się, jesteś taka śliczna i mądra, że chyba by ślepiów nie miał, a ma... pod hajrem»* ma; nawet jedno lewe, drugie prawe. Pod hajrem - żargonowo: pod słowem honoru. Żenia wybuchnęła śmiechem i poszła spać. Ari jeszcze godzinkę gwizdała jak szpaczek, a potem wyciągnęła spod poduszki książkę i dom zaległa cisza. Upłynęło parę dni i co dzień rano Ari, sprzątając mały pokoik lokatora, myślała o jego właścicielu i stawiała w wazonie zielone, świerkowe gałązki, co dzień świeże. A miało się już ku wiośnie, i była właśnie w swoim dziwacznym nastroju. Aż któregoś rana, gdy zamiatała gruntownie wszystkie kąty, do pokoju niespodziewanie wszedł Jacek. - Dzień dobry, to pani sprząta co dzień mój pokój? - Ja - szepnęła zmieszana i chciała uciekać, ale przytrzymał ją za ręce. - O nie, teraz sobie porozmawiamy. - Ależ ja nie mam czasu... mamusia... - Mamusia przed kwadransem wsiadła do pociągu i jedzie do Warszawy, a ja już od dawna czekam na sposobność zobaczenia pani samej. Proszę tu usiąść koło mnie grzecznie i odpowiadać. Jak pani ma na imię? - Adrianna - i roześmiała się. - Co pani smaruje? Otworzyła szeroko oczy. - Co smaruję?... Aha, ręce! - Po co? - Bo mam bardzo ładne, tylko zniszczone. - Pani ma ręce piękne, ale nie tylko ręce. Cała jesteś śliczna, Ari, tylko stanowczo musi pani przytyć, maleńka. - Niech mi pan pozwoli odejść, już muszę koniecznie. - Dlaczego? - Nie wiem, jestem niespokojna i denerwuję się, a mnie nie wolno urządzać takich eksperymentów, muszę pracować. - Ja też jestem niespokojny, Ari. Pani jest dziwnie denerwującą dziewczyną, taka szalenie denerwująca. - Tego mi nikt jeszcze nie mówił. - To powiedzą nie raz... I nikt pani jeszcze nie pocałował? - Owszem! Bardzo nawet lubię, gdy mnie całują, bo wiem, że w ten sposób dziękują mi, że jestem zawsze wesoła i nie terkoczę jak zepsuty zegar, ale śmieję się. - A gdybym ja teraz panią pocałował? - Tobym się zdziwiła i pomyślała, że nie jest pan taki mądry, na jakiego wygląda. Proszę puścić moje ręce, bo naprawdę nie mam czasu. - Kiedy znów panią zobaczę? - Nie wiem. Cały dzień pana nie ma w domu. - Ale wieczorem jestem. Niech pani przyjdzie do mnie wieczorem. Otworzę drzwi, nikt nie będzie słyszał, porozmawiamy swobodnie. - Dobrze! - uśmiechnęła się - to będzie moja pierwsza przygoda. - Pani szuka przygód? - Tak, bo na to, myślę, Bóg stworzył życie, byśmy je ze wszystkich stron poznawali i szukali w nim tego czegoś, co jest bardzo misternie ukryte... To tak, jakby w ciemnym pokoju zapaliło się lampę, oświecając wszystkie kąty. Wtedy człowiek się nie zestarzeje, jest mu wciąż i wszędzie jasno. A ja nie chcę, nie mogę się zestarzeć. Popatrzył na nią chwilę w milczeniu, wreszcie rzekł poważnie: - Ari, jesteś mądra, daj rękę i będziemy przyjaciółmi. - Jacku, jesteś nie mniej mądry, ale więcej przedsiębiorczy. Masz moją rękę i będziemy przyjaciółmi, a wieczorem wypalimy fajkę pokoju i posolimy wnętrzności nasze solą braterstwa. Rozeszli się ze śmiechem. Późnym wieczorem, gdy już mieszkańcy białego domu nie mogli zwrócić uwagi na wycieczkę Adrianki, gdyż spali od godziny (ojciec z Leszkiem w jadalni, a matka z Żenią w pokoju sypialnym), Ari wysunęła się z kuchni, zamknęła drzwi na klucz i poszła do frontu. Tu było otwarte. Jacek stał w progu swojego pokoju, skąd na korytarz płynęła blada smuga światła. Ari ujrzała dwie wyciągnięte ku niej ręce, które objęły ją wpół. Cichy klekot drzwi i Ari siedziała już na pamiętnej kanapie. Godzina jedenasta. - No i co, Ari, zaczęła się twoja przygoda? - Tak, o czym będziemy rozmawiali? Myślę, że nie o pogodzie i nie o drożyźnie. - Choćby o tobie, Ari. Pamiętasz ten wieczór, w którym cię poznałem? Tu, na kanapie, leżałaś taka zaczytana. - Z nie dojedzonym chlebem i wspomnieniem cukru w ustach. Tak, pamiętam. Strasznie lubię czytać, szczególnie o podróżach. Lubię i poezje, czasem sobie myślę, że i ja potrafiłabym napisać wiersz. - Nie próbowałaś nigdy? - Owszem, ale zresztą to głupstwo, nie mówmy o tym. - Dlaczego? Pomówmy. Powiedz, Ari, skąd bierzesz siły na tę pracę, o jakiej ludzie mówią? Widzisz, zasięgnąłem o tobie ścisłych informacji. I skąd siły na uśmiech, który tak niestrudzenie i ślicznie rozjaśnia twoją buzię? - Widzi pan, ja sobie zawsze myślę tak: trzeba szukać szczęścia w tym, co mnie otacza. Kiedy idzie wiosna, tak jak teraz, jestem szczęśliwa, że mam oczy i uszy, że widzę, jak drzewa zaczynają pękać i szeptać sobie na ucho o miłości; kiedy pracuję w ogrodzie, jest mi dobrze, znajduję szczęście w samym fakcie wysiłku. Moje mięśnie żyją, czuję wszystkie. Drżą i prężą się tak, jak wiosną drzewa. Kiedy znów mam robotę w domu, myślę sobie, jak ładnie jest, kiedy na białym obrusie zazielenią się gałązki świerku, a ponad nimi leci nieuchwytna para z gorących potraw. To jest takie śliczne, że i pracy nie szkoda, by zobaczyć taki widok. Lub gdy słońce zaleje posprzątane czysto pokoje i człowiek myśli sobie, że jest ptakiem w ciepłym, przytulnym gniazdku. Kiedy mamusia na mnie krzyczy, a czyni to z zasady, z urzędu, z przyzwyczajenia, ze względu na swoje nerwy i w ogóle z braku laku, nie mogę być smutna, nie mogę się krzywić, bo jedna smętna twarz ludzka psuje harmonię otoczenia. Ja muszę się uśmiechać, bo moje myśli lecą wciąż gdzieś w słońce i szukają radości tak, jak pszczoły miodu. I tak po kropelce zbieram słodycz życia, najdrobniejsze okruszki i chcę być jak ul pełen pachnącego miodu, a wtedy niech przyjdzie, kto chce, i pije ten wonny, ciężki, słodki płyn - radość życia. - Ari! - szepnął Jacek, a wzruszenie dławiło go za gardło - przecież ty jesteś poetką. - Nie, ja jestem mała, szara pszczółka, tylko, wiesz, w tym domu mi ciasno... ciasno!... - Ari, przebacz mi. Kiedy prosiłem, żebyś do mnie przyszła, myślałem sobie: ot, jest oryginalna, ciekawa, podoba mi się, będę ją całował i pieścił. Teraz mi wstyd. Jesteś małą królewną. Wprowadzasz do tego pokoju dziwny nastrój, jakby tu zapachniały kwiaty. Ari, powiedz coś jeszcze, widzisz, tak rzadko spotyka się w kobiecie przyjaciela, z którym można być szczerym, a z tobą muszę mówić zupełnie szczerze. Ty jesteś morowa, no, morowa! - Czy Żenia nie jest morowsza? - Żenia? - lekki rumieniec okrył jego twarz. Z Żenią spotykał się teraz co dzień w mieście. - Widzisz, Ari, panna Żenia jest rozpieszczonym małym kociakiem, wyjdzie za mąż i albo będzie tego szczęśliwca zdradzała, albo nie, ale nie ukaże mu nowych światów, nowych horyzontów, nie potrafi być ciągle inna, ciągle nowa. Tak mi się zdaje, zresztą może mylnie. - Na pewno mylnie. Żenia jest kochane, słodkie maleństwo, pragnie mieć swój dom i w nim królować. - A ty, Ari? - Ja chcę, by mnie kochali wszyscy, a za mąż pewnie chyba nie wyjdę wcale, bo myślę, że jak mam żyć z małżonkiem zacnym jak pies z kotem lub jak para pantofli pod łóżkiem, lub że mamy się nie odczuwać i nie rozmawiać wzajemnie... brr... nie chcę o tym myśleć. - Wiesz, ja to samo. Nie mam zamiaru się żenić, bo nie chcę być związany. Kobietę poznaje się, gdy żyjemy z nią pod jednym dachem, gdy przeżywać trzeba z nią razem troski i radości, ale to następuje dopiero po ślubie i wtedy trach! Jedno rozczarowanie po drugim. Ale dość o tym, Ari. Powiedz mi coś jeszcze, powiedz coś ciekawego. No! Objął ją delikatnie i przyciągnął do siebie. Patrzyli sobie prosto w oczy. Mały promień lampki poprzez jedwabny klosz rzucał złotawy cień na zarumienioną twarzyczkę Ari. Jej usta były teraz mocno czerwone i pełne i Jacek zadrżał cały przejęty gorącym pragnieniem złożenia pocałunku na tych słodkich, uśmiechniętych ustach. A wtedy Ari zaczęła mówić cichutko, tak właśnie, jakby brzęczała w słońcu złota pszczoła: - Była noc. Noc czerwcowa, gorąca... niespokojna, rozkoszna... mdlejąca. Szmerów pełna, wzdychań i tęsknicy, a po niebie krążył bladolicy, bladolicy, tajemniczy, cichy księżyc. - Rozełkały się w krzewach słowiki, gaj się zaniósł od dziwnej muzyki, jakieś serca sprężone zamarły, jakieś usta w całunku się zwarły, rosa w kwietne opada kielichy, a hen... płynie bladolicy, cichy księżyc. - Przez szpalery pachnące i ciemne, przez szpalery omglone, tajemne, ktoś pospiesza, słychać wiew oddechu. W nieuchwytnym roztopiony echu ktoś do skrytej podąża altany, a po niebie idzie cichy, szklany księżyc. - Zaszlochały purpurowe róże, drgnęły głosy w słowikowym chórze, ros kropelki na ziemię upadły, złote gwiazdy z zazdrości pobladły, a w altanie, gdzie dwa drżące cienie, widzi róże, harfy i płomienie - księżyc. - Świt już wstaje i modli się łzawie ros milionem dzwoniących po trawie, a świt wstaje i ognie już pali, ognie krwawozłociste na fali. Słońce płynie w purpurowej łodzi, a tam gaśnie, a tam już zachodzi księżyc. - Dawno śpiewa w obłokach skowronek, śpi dziewczyna na puchach koronek; słodkiej nocy znikły srebrne cienie. Znika z serca cichutko wspomnienie, pierzcha urok miłosny jak złodziej, bo tam gaśnie, bo tam już zachodzi księżyc! W miarę jak mówiła, przez twarz jej przelatywały jakieś błyski, jakieś łuny, a rzęsy szeroko rozwartych powiek lekko drżały. Gdy skończyła, wolno przymknęła oczy, opierając jednocześnie przechyloną w tył głowę o poręcz kanapy. Jacek wpatrzył się w jej omgloną wzruszeniem twarz. Słodko, mocno przytulił usta do gorących małych ustek i w ciszy przez moment słychać było tylko niespokojny łopot serc. - Ari, na miłość boską, doprowadzasz mnie do szału - wyjąkał. - I dlatego właśnie już idę - wstała energicznie z kanapy, przeciągnęła się i nim Jacek zdążył zaprotestować, znikła jak myszka. On tymczasem wciąż siedział na kanapie i przeżywał cudowne chwile wzruszeń, jakimi go oplotła, omotała owa niepozorna dziewczyna. Zeler był przyzwyczajony do flirtów i flircików, bo z upodobania zawracał głowy pensjonarkom i koleżankom, co mu się z racji jego postawy i urody udawało bez wysiłków. Kochał się w każdej ładniejszej pannie na śmierć i na zabój przez trzy, cztery dni, a potem wynajdywał znowu coś nowego. Zdarzało się, że raz i drugi, i trzeci sprytniejsze dziewczyny potrafiły go trzymać w niewoli dwa i trzy miesiące, ale niech która napomykała o małżeństwie, Jacek mówił w duchu "moje uszanowanie" i robił z całą gracją»* zwrot w tył. Gracja (łac.) - wdzięk, wytworność, szczególnie w ruchach ciała. Ari nie była ładna, a wobec Żeni gasła zupełnie. A przecież zaszumiało mu w głowie od jej obecności i zdziwiony poczuł, że ciągnie go do niej siła nieprzeparta, którą lękał się sam wobec siebie nazwać miłością w zrozumieniu, że ta miłość może być dla niego klęską, na co jako żywo nie miał ochoty przystać, bo lubił czuć się panem sytuacji. Upłynęło parę tygodni. Przez ten czas Żenia zdążyła rozkochać się w ślicznym i swawolnym chłopaku. On zaś nie był głazem i przyjmował dowody miłości z wdziękiem, płacąc za nie hojnie czułymi spojrzeniami, pachnącymi słowami i pieszczotą. No bo właściwie dlaczego nie brać, kiedy dają, w jakim celu grać rolę ascety»* wobec ślicznego, zakochanego dziecka? A pomimo to całe dnie, nawet podczas uroczych sam na sam w kinematografach czy cukierni z Imogenką, żył oczekiwaniem wieczoru i chwili, kiedy leciutko stukały drzwi, a w progu stawała uśmiechnięta Ari. Potem siadali przytuleni do siebie na kanapie i dziewczyna wciągała go w wir swego błyskotliwego humoru, rzucającego blask na ich serdeczne, przyjacielskie rozmowy, syciła go swoją nieustanną radością życia, zamazywała nerwowymi palcami troski i zagadnienia męczące, których jest niemało w życiu młodego i biednego studenta. Asceta (grec.) - człowiek wyrzekający się dobrowolnie wszystkich uciech życia. Wizyty owe stawały się jednak coraz rzadsze. Wiosna była w całej pełni i Ari do późna pracowała w ogrodzie, a skoro świt musiała wstawać, nie miała więc czasu dla siebie. Tęskniła jednak do tych szeptem prowadzonych poufnych pogawędek i do gorących pocałunków Jacka. W tym czasie przytyła, nabrała zdrowej cery, a przez to i wyładniała. Zmianę zauważył Leszek i ojciec. Leszek raz zażartował: - Ari, robisz się apetyczna jak młoda gąska. Czy nie jesteś zakochana? - Do nieprzytomności. Kocham i jem, jem i kocham, i tyję, a wobec tego mam zamiar dawać moim indykom do tuczenia miłość zawijaną w kartoflane liście. Środek niekosztowny, a jak myślę, skuteczny. Profesor, znowu korzystając z chwili, gdy nikt nie widział, przytrzymał na chwilę rękę Ari w swojej i rzekł ponurym basem: - Jesteś zdrowa, co? Ari przytuliła buzię do ojcowskiej, wielkiej dłoni i odpowiedziała z dziecięcym, serdecznym uśmiechem: - Zupełnie zdrowa, tatusiu. Ari zaś była po prostu szczęśliwsza niż dawniej. Wreszcie w końcu maja, po dwóch tygodniach nieobecności, udało się Ari znów odwiedzić Jacka. Czekał na nią drżący i zdenerwowany jak nigdy. - Ari! Chwała Bogu. Co ty robisz! Dlaczego nie przychodzisz? Ja pracować nie mogę, myśleć o niczym. Cały dzień czekam na ten wieczór. - Ja też czekam, Jacku, a czy myślisz, że krasnoludki za mnie wszystko zrobią? Ty, stary zrzędo, jeszcze mi wymówki robisz! - Nie robię, tylko mi przykro, że jesteś dla mnie taka chłodna. Może gdzieś jaka nowa przygoda? Roześmiała się głośno. - Ba, żebym to miała, ale ta pierwsza jeszcze się nie skończyła, a nim się skończy, czuję, że będę miała co nieco uszy nadwerężone. - Czego ty się śmiejesz, dziewczyno, ty nie jesteś kobieta, ale strzyga, nie masz za grosz sentymentu. - Kup mi dwa kilo w prezencie, a będę płakała na zawołanie, ale słowo ci daję, że nie do twarzy mi ze łzami. - Ari, przestań żartować. Przecież ja jutro wyjeżdżam. Ari! To nasz ostatni wieczór. Uśmiech zgasł jak zdmuchnięty. - Cooo? Dlaczego? - Dostałem posadę, na razie na czas wakacji, na próbę. A potem nie wiem, czy jeszcze będę tutaj u was mieszkał. Choroba wie, gdzie człowieka zaniesie po te kilka groszy. Widzisz, zbladłaś. Żal ci, Ari, moja kochana. - Jacek! Tak mi było dobrze z tobą. Jakże teraz sama zostanę, kto będzie mieszkał w tym pokoju? - głos jej zadrżał żałośnie. Otarła łzy wierzchem dłoni i uśmiechnęła się: - Nie trzeba być mazgajem, chłopcze. Co tam! Wszystko głupstwo. Pojedziesz, zobaczysz nowych ludzi, nowe twarze. A od czasu do czasu pomyśl o mnie. - Ależ ja ciebie kocham, Ari. - No, no... Zdaje się, że ty Imogenkę też kochasz, ale to nic, wcale się nie dziwię. - Głuptas jesteś, nie pleć, opowiedz mi co. - Nie mam natchnienia, bo... no, bo nie. Gdzie dostałeś posadę? - Na wsi, w majątku na Wileńszczyźnie. - A co tam będziesz robił? - Zdaje się, że liczył bydło, ludzi i pieniądze. Sam jeszcze nie wiem dokładnie. Ari, przyślę ci adres, napisz do mnie, taki będę ciekawy, co się z tobą dzieje. - Ja nie lubię pisać listów, kiedy bowiem list dochodzi do adresata, myśli i uczucia w nim zawarte tracą swoisty zapach nastroju, wietrzeją! Lepiej mówić ot tak, z ust do ust. - A jeżeli inaczej nie można jak tylko listownie? - To wcale nie pisać, nie rozmazgajać się w czułościach, które czasem są już i nieaktualne. - To znaczy, że ja wyjadę, ty o mnie zapomnisz i wszystko w porządku, tak? - Nie. Adrianka ma dobrą pamięć. Jacek, nie stwarzaj pogrzebowego nastroju, bo to nie leży ani w moim, ani twoim charakterze. - Ari, ja chcę wiedzieć, czy mnie kochasz... - Jacek! - ... i chcę coś od ciebie na pamiątkę. Ari, pomyśl, nie zobaczymy się długo, długo... Objęła go wpół i patrzyła serdecznie. - Kochany, cóż ci dać? Zawsze będę o tobie myślała i wspominała, i tęskniła, ale nie mam nic takiego, co bym ci dać mogła. - Masz! - No, co? - Daj mi siebie, Ari. Ten pierwszy i ostatni może raz na pożegnanie. Daj mi siebie, Ari. Długą chwilę trwało milczenie, Ari stała z opuszczonymi rękami i otwartymi szeroko oczyma pod wrażeniem, że w śliczną melodię ich sielanki wkradł się zgrzyt. Potem powiedziała zupełnie spokojnym tonem: - Chcesz mnie unieszczęśliwić? - Nie, ale ciebie chcę. Tak pięknie mówisz o radości życia, o miłości. Jesteś teraz taka cudowna, wciąż myślę o tym, nie będę miał spokoju, jedyna, kochana moja! I tulił do siebie, i całował gorąco, i szeptał do ucha coraz namiętniej. Ari zaś bladła, to znów płonęła, nie wiedziała zupełnie, co się z nią dzieje, miała wrażenie, że porywa ją i wchłania ogień, a w głowie szumiało jej tak jak wtedy, gdy Leszek spoił ją na Boże Narodzenie winem i zupełnie tak samo obejmowała ją słodka omdlałość, ale resztkami świadomości wiedziała i to, że musi bronić się za wszelką cenę. Odepchnęła go z wysiłkiem. - Jacek, nie chcę, nie... Gdy pokocham... Jacek! - Aha! Więc mnie nie kochasz? - Nie na tyle, by wiązać w ten sposób swoje młode życie z twoim... nie znam cię jeszcze Jacku... nie męcz mnie. I nie patrz na mnie tak, jakbym popełniła zbrodnię, no, mówię ci, nie patrz na mnie... Niegodziwcze! I pierwszy raz od czasu znajomości Jacek ujrzał ją płaczącą, a wtedy od razu skrucha rzuciła go przed nią na kolana. - Ari, Adrianko, nie płacz, już będę spokojny, no, Ari. Matka usłyszy, widzisz, co robisz? Nie tak sobie wyobrażałem pożegnalny wieczór. - Jacek, nie miej do mnie żalu, pomyśl tylko, co powiedziałaby moja matka, siostra? Ja nie mogę tylko siebie brać pod uwagę, bo jestem zależna od rodziców. Zresztą, nie wiem, czy nie spotkam w życiu kogoś, dla kogo będę gotowa ponieść największe ofiary. No, pocałuj mnie i nie męczmy się oboje, bo to nie ma sensu. I weź jeszcze pod uwagę, że ja nie chcę wszystkiego czaru miłości i wszystkich tajemnic życia wychylać od razu. Tuliła jego głowę i raz po raz całowała w oczy. Wreszcie Jacek rzekł z zawziętością: - Chcesz, bym sobie w twojej obecności w łeb strzelił? - A pozwolenie na broń masz? Nie bądźże dzieckiem, chłopcze, co za głupstwa. - Ari! - Jacek, dobranoc. Moja elokwencja też ma granice. - Nie puszczę cię stąd. - Jacek, miejże litość nade mną, pomyśl nie tylko o sobie. Robimy wrażenie pary wariatów, targujesz się ze mną o dowód miłości, jakie to brzydkie. Jacek, miłość to nie partia szachów. Tak wygląda, jakbym ja tobie, a ty mnie chciał dać mata. - Ja wiem tylko jedno, że cię kocham i że musi spełnić się to, o czym tyle czasu marzyłem; choćby... choćby kosztem małżeństwa. - Aha! Więc szach królowej. - Nie rozumiem cię, Ari, co ty za komedie ze mną grasz, nie mogę zrozumieć. - A ja nie mam ochoty wychodzić za mąż z musu. Zrozumiesz, gdy pokochasz naprawdę, tymczasem dobranoc, nie strzelaj się, bo narobisz huku. Wskoczyła na parapet i wybiwszy szybę, zniknęła w mroku nocy. A gdy w kuchni myła okaleczoną twarz i ręce z krwi, uśmiechała się przez łzy, które ciurkiem płynęły i płynęły, mieszając się z wodą, i myślała jedno: "Ale wygrałam tę partię. Winszuję ci, Ari, pierwszej przygody". Nazajutrz rano Zeler przyszedł pożegnać profesorową i panienki. Był blady i wzruszony. - Bardzo nam będzie pana brakowało, Jacku - rzekła Klaudiusowa. - Niech mi pani wierzy, że ja daleko więcej mam czego żałować - odpowiedział. Imogenka była zapłakana. Długo całował obie jej rączki. Zaś Ari wyszła z kuchni różowa od gorąca, uśmiechnięta, w białej chusteczce na głowie i rzekła po prostu: - Do zobaczenia, panie Jacku, proszę do nas wrócić. Jackowi na jej widok krew uderzyła do twarzy. Ari wydała mu się teraz stokroć jeszcze droższa i bardziej pożądana, a cudna jak nigdy, tym więcej, że odczuwał jej wyższość. Podszedł do niej i pochyliwszy nieco głowę w głębokim ukłonie, pocałował ją w rękę i szepnął: - Przebacz mi, Ari. Uśmiechnęła się tylko, ale kiedy odwrócił jeszcze od progu głowę i spojrzał na nią, zobaczył w rozszerzonych, jakby niewidzących oczach, wyraz takiej tęsknoty i smutku, że po prostu chciał krzyknąć: "Ari, chodź ze mną!" Opanował się jednak. Ciężko zatrzasnęły się drzwi. Ari stała jeszcze wciąż nieruchomo, po bladej twarzy płynęły wolno łzy, a słońce rzucało ostry blask na jej głowę i migotało w słonych kroplach. Pani Klaudius ze zdumieniem patrzyła na córkę. Wreszcie na palcach podeszła do niej i pocałowała mokrą twarzyczkę, mówiąc cicho: - Nie trzeba płakać za chłopcem, Ari, to nie wypada. - Ja nie za chłopcem płaczę, mamusiu, a zresztą już mi przeszło - i uśmiechnęła się do matki ciepłym uśmiechem i to nieokreślone "coś", co wisiało nad głowami trzech kobiet, a urodziło się w załzawionych oczach Adrianki, znikło bez śladu. I ani matce, ani Imogence nie przyszło na myśl, że stojąca przed nimi roześmiana dziewczyna ma w duszy cień. ** ** ** Wkrótce potem, bo już w niespełna dwa miesiące, w opustoszałym pokoiku zamieszkał nowy lokator, pan inżynier Wiktor Karbowski. Ten znów miał posadę w tutejszej fabryce i zanim zamieszkał u Klaudiusów, jeździł do pracy z Warszawy. Pan Karbowski miał trzydzieści cztery lata, był zrównoważony, pewny siebie i wiedział, czego chciał. A chciał właśnie zakończyć kawalerski tryb życia, założyć ognisko domowe, mieć dzieci i dać swojej matce miłą i kochającą synową. Idąc do pracy, musiał co dzień przechodzić koło małego, milutkiego domku i starannie utrzymanego ogródka, z którego biła odurzająca woń kwiatów i dolatywał wesoły pobrzęk pszczół i miły dziewczęcy głos, biorący często nawet górne "c". Czasem przez sztachety dojrzał smukłą kobiecą sylwetkę, migającą szybko między zielenią. Pewnego razu, spiesząc po pracy na kolej, spojrzał wedle zwyczaju do ogródka i zainteresował go miły obrazek: Na dużej wiśni pełnej owoców siedziała dziewczyna na gałęzi jak ptak i jak ptak gwizdała niefrasobliwie, zrywając purpurowe jagody do koszyka. Długie nogi w ciemnych pończochach chwiały się w takt melodii i te nóżki po prostu wzruszyły inżyniera, bo w ogóle miał słabość do ładnych nóżek. Przystanął, panna spojrzała na niego, uśmiechnęła się przyjaźnie i Karbowski nie mógł już odejść, więc odezwał się uprzejmie: - Szczęść Boże, miłej pracy. Ładne owoce w tym roku. - No, z owoców mamy dopiero wiśnie, ale te rzeczywiście ładne i będzie z nich pyszna nalewka. - Ala pani może spaść i zrobić sobie krzywdę. - Mogę, ale gdyby tu weszła moja mamusia, zacna profesorowa Klaudius, niebezpieczeństwo byłoby większe, a i widok nie tak ciekawy, prawda? - roześmiała się. - Proszę wejść do ogródka, poczęstuję pana wisienkami. Inżynier wszedł i potem wszystko poszło jak po maśle. Zamieszkał u Klaudiusów i rozkoszował się ciepłą obecnością młodych dziewcząt. Ale Ari wywierała na niego większe wrażenie, bo widział w niej materiał na żonę. Żenia, która szybko pocieszyła się po wyjeździe Jacka, zaczęła teraz podkochiwać się w Wiktorze i skonstatowała ze zdumieniem, że elegancki, poważny pan nie ukrywa wcale swojej sympatii do siostry. To ją rozdrażniło, chciała mu się przypodobać, ale każda ich rozmowa kończyła się sprzeczką i Wiktor traktował Imogenkę jak rozgrymaszonego dzieciaka. Często przychodził na herbatę i pogawędkę do stołowego pokoju; z panią Klaudius rozprawiał o drożyźnie, o polityce, z Leszkiem o jego studiach, z Żenią chronicznie się sprzeczał, a właściwie przekomarzał, i nigdy nie prawił jej komplementów, do jakich była przyzwyczajona. Tylko z Adrianką nie miał sposobności pogadać, bo rzadko siedziała razem ze wszystkimi przy stole i rzadko wtrącała swoje zdanie do rozmowy, a jeżeli to uczyniła, to nikt tego nie mógł brać serio, bo Ari "błaznowała". Raz zwrócił się do niej Wiktor, by rozstrzygnęła spór: - Panno Adrianko, kto z nas ma rację? Panna Żenia twierdzi, że mężczyzna jest tyranem, a kobieta niewolnicą i dlatego mała Żeniusia postanowiła za mąż nie wychodzić, by tą nieszczęsną niewolnicą nie zostać; według mojego zdania to wy, piękne panie, jesteście twardymi despotkami i z rozkoszą pijecie nasz ból i cierpienie. Ari roześmiała się i już matka utkwiła w nią groźne oczy w obawie, że niepohamowany języczek znów jakieś głupstwo palnie, gdy tym razem Ari rzekła: - Ani Żenia, ani pan nie macie racji, bo któż tu mówi o niewolnictwie. Nie jesteśmy, dzięki Bogu, w Turcji, zniknęły też czasy srogich Amazonek. Mężczyzna jest zbudowany tak, że może orać i uprawiać swoją działkę życia, choćby w pocie czoła, kobieta zaś jest jak kwietny krzew, stworzony ku radości jego oczu i serca. Jedno i drugie powinno przeznaczenie swoje spełniać. Otwórzcie uszy wasze, bo mądre są słowa moje, koniec! Alleluja! Szlus... Kwiatami możecie mnie nie obrzucać. Matka, która słuchała z natężeniem, pokręciła przy końcu głową. Ta dziewczyna będzie chyba całe życie żartować. Pan Klaudius cały czas patrzył na zegarek, a potem mruknął przyciszonym basem: "Dobrze". Ale czy to się stosowało do Ari, czy do zegarka, tego nikt odgadnąć nie umiał. Tylko Wiktor skłonił głowę w ukłonie i rzekł poważnie: - Panno Adrianko, pani jest mądra dziewczyna. - Aha, wiem o tym doskonale, ale słyszę, niestety, pierwszy raz. - Ale zapewne nie ostatni. - Hm... być może, ale boję się, że gdy to będę za często słyszeć, to przestanę wiedzieć. - Pani studiowała filozofię? - Przeważnie dzieła, w jaki sposób najlepiej prać Radionem. Nie, proszę pana, ja mam swoją własną filozofię: cieszę się, że żyję, że mamy w kuchni zlew i wodociąg, a także i światło elektryczne zamiast wonnych lamp naftowych; cieszę się, że mamusia kupiła mi pantofelki na wysokich obcasach i cieszę się, że to u nas mieszka taki wspaniały, godny człowiek, który pierwszy ogłosił światu, że Adrianka Klaudius jest mądra panna. Roześmiali się wszyscy, tylko profesorowa rzekła sucho: - Za dużo mówisz, Ari. Panienka westchnęła, otarła się jak kot o ramię ojca i wyszła do kuchni. A Wiktor zauważył: - Panna Ari jest niebywale oryginalna i sympatyczna. I niedługo po tej rozmowie, pewnego poobiedzia, ku niebotycznemu zdumieniu profesorowej, Karbowski poprosił ją o chwilę sam na sam i oświadczył się o rękę Ari. Oczywiście dostał błogosławieństwo i kiedy poszedł lekko wzruszony do swojego pokoju, pani Klaudius wytarła nos i resztki łez i zawołała córkę. - Ari! Pan inżynier Karbowski oświadczył się o twoją rękę. - Cooo? Nie może być. A to heca, mamusiu! Ja myślałam, że on już jest całkiem poważny i rozumny. - Chciałabym, żebyś w tak decydującej chwili przestała się śmiać. Ja życzę sobie, żebyś została jego żoną i uważam cię od dziś za narzeczoną Wiktora. - Ależ, mamusiu, ja go nie kocham, ja go nie chcę. - A kogóż ty kochasz i dokąd myślisz siedzieć mi na karku? - Na razie nikogo nie kocham, a w domu chyba nie przeszkadzam. - Przeszkadzasz i proszę cię, bez grymasów albo precz z domu. Żeniusia Bogu dziękowałaby za takie szczęście, za takiego człowieka. - Ja bym też Bogu dziękowała, gdyby mi ładnego chłopca zesłał, ale tego to mi przecież mamusia ofiarowała. - Zamilcz i bądź posłuszna, bo przysięgam ci, że pożałujesz. I zaraz tego wieczora kazała Ari zanieść herbatę do pokoju Wiktora; dziewczyna wzięła tacę i poszła. Przed drzwiami zatrzymała się na moment, by odzyskać równowagę, ale jakoś nie mogła tego dokazać i kiedy otworzyła drzwi, była tak blada i drżąca, że szklanka dzwoniła na tacy. Wiktor skoczył ku niej, odebrał tacę i postawił na stole. Korzystając z tego, Ari zrobiła w tył zwrot. Karbowski jednak zatrzymał uciekającą i pocałował delikatnie dłoń. To ujęło Adriankę, uśmiech jej stał się raźniejszy. - Panno Ari, pani straciła humor. Czemu? Proszę się mnie nie lękać. Uczynię wszystko, co będzie w mojej mocy, by panią uszczęśliwić. Pani nie ma pojęcia, ile czuję dla niej szacunku. Adrianka liczyła w myśli: Kocha, lubi, szanuje! Szanuje... Zaczyna od szacunku... jest poważny jak śmierć i powinien mieć w tej chwili na głowie cylinder... I co by to było, gdyby przy tym cylindrze i z tą miną trzymał w garści marchew? - twarzyczka jej pojaśniała od figlarnego wewnętrznego śmiechu. Karbowski ciągnął dalej! - I podziwiam panią za jej pracę. Czasem doprawdy przykro mi, że te piękne ręce takie są umęczone. - Mnie praca nie męczy. To przyjemnie wiedzieć, że jest się komuś potrzebną. - Pani jest stworzona do roli żony i matki. - Na razie doskonale czuję się w roli pomocnicy mamusi. - Myślę, że teraz, jako narzeczeni, poznamy się lepiej, Ari. - Ja pana już poznałam doskonale, a mnie pan nie pozna nigdy. - Dlaczegóż to? - Bo ciągle jestem inna. Proszę spojrzeć uważnie, czy taką Ari pan kiedy widział? Podeszła do niego bliżej i przechyliwszy nieco głowę na ramię, popatrzyła mu w oczy słodko, gorąco, zalotnie, a tęsknie. Białe zęby błysnęły drapieżnie. Wiktor zmieszał się. Przebiegł go dreszcz. - Nie, takiej nie widziałem jeszcze i nie spodziewałem się ujrzeć. Ale pani jest dziwna dziewczyna. Proszę już tak nie patrzeć, bo nie jestem z drzewa. Niech mała Ari usiądzie na chwilkę, czasem mam wrażenie, że te smukłe nóżki są na sprężynkach. Siadła na kanapie i uczuła bolesny skurcz serca: "Tu niegdyś z Jackiem..." Ta nowa przygoda zapowiadała się "rzewnie". - Pani jest śpiąca? - Nie, tylko tak zrobiło mi się smutno. - Smutno pani? Pani jest uosobieniem radości, werwy, humoru... Czegóż to smutno, malutka, czy naprawdę nie chciałabyś zostać moją żoną? - Nie wiem sama, czego chcę, może tylko być kochaną i kochać, ale zdaje mi się, że to nie wszystko jeszcze. Śni mi się świat, śni mi się morze dalekie, szumiące. Chcę zobaczyć ludzi i nowe miasta, i nowe stosunki, i wielkie lasy, i kwiaty jak motyle, a motyle jak kwiaty. Chcę się modlić nad wielką, wielką wodą i śpiewać w odwiecznym, szumiącym borze. - Pani jest zupełnie inna wśród ludzi niż tutaj, tak w cztery oczy. - A nie powiedziałam, że jestem coraz to nowa? - zaśmiała się. - A teraz muszę już powiedzieć dobranoc. - Chwileczkę. Przecież to jest nasz wieczór zaręczynowy, proszę dać rękę. Podała, trochę zdziwiona, a on wsunął jej na palec pierścionek ze wspaniałym brylantem. Wrażenie zatamowało jej oddech. - Oj!... Brylant - westchnęła przeciągle. - Podoba się pani? Bardzo mnie to cieszy... - Czy podoba?... Jestem nieprzytomna. Nie wiem, czy by nie wypadało zemdleć... - Nie, niech pani nie mdleje, nie wiem, jak ratować mdlejące damy... - Oo! Ari awansowała na damę. Nie będzie mi pan chyba brał za złe, że tego wspaniałego pierścionka nie będę co dzień nosiła przy pracy. Nie, naprawdę, Ari, nie fiknij koziołka, bo inżynier się rozczaruje, ojej, ojej, dziękuję i muszę uciekać, no, dobranoc... - Dobranoc pani, ale... Ari!... - Aha! Rozumiem. Tak jest w powieściach i na filmach: on jej kładzie na drżącą dłoń pierścionek, a ona podaje mu usta, ale ja tego nie uczynię, nie mam jednak nic naprzeciwko, by pan prawa narzeczonego zdobywał. Podała mu obie ręce, ale nim nawet owe ręce zdążył pocałować, już jej nie było. Karbowski został w odległości trzech kroków z miną bardzo niewyraźną. Ogarnęło go zdumienie i zachwyt. - Ależ ta mała jest czarująca! - krzyknął i obejrzał się wystraszony dźwiękiem własnego głosu. Nie wiedział sam, jak się to stało, że teraz dzień w dzień odnajdywał w narzeczonej nowe zalety, nowe ponęty, i zaczął dla niej na dobre tracić głowę. Ślub wyznaczony był na czerwiec, a on już w marcu liczył dni do owej chwili. Na pani Klaudius wymógł, że w dzień zabierał ją to do teatru czy do kinematografu, to znów na koncert, a potem, kiedy znaleźli się razem w domu, Ari urządzała drugie przedstawienie: śpiewała, tańczyła, parodiowała gwiazdy i wywróciła zupełnie do góry nogami poglądy Wiktora, bo przecież dawniej nie znosił filmu, a rewie go nudziły. Teraz śmiał się i śpiewał razem z Ari, zaczął flirtować z Żenią i nawet z panią Klaudius. W małym domku kwitło, zda się, samo szczęście. Ani razu jednak nie miał sposobności powiedzieć Ari, że ją kocha, nie ośmielił się też pocałować jej, choć coraz częściej i uporczywiej o tym myślał. Wreszcie, w pewną majową noc siedzieli oboje na ławeczce w ogródku. Matka szczęśliwa, że wydaje za mąż choć jedną z córek na razie i to właśnie tę, która nie ma w ręku żadnego fachu ani wykształcenia, dyskretnie się ulotniła, Imogenka poszła do koleżanki wypłakiwać swój żal i zawód, a profesor odmaszerował na spacer przy księżycu. Narzeczeni siedzieli cicho, bo wieczór był cudowny, ciepły i pachnący, gdy Ari zaczęła sennie: "Kiedy zakwitną bzy,@ niedługo już, niedługo,@ kiedy zakwitną bzy,@ pójdziemy - ja i ty -@ w pachnących drzew aleje,@ w liliowych snów zawieje@ miesięczną jasną smugą@ niedługo już... Niedługo.@ Będziemy wolno szli,@ kędy się woda szkli@ i śmieje do miesiąca@ lilia wzruszeniem drżąca.@ A my srebrzystą smugą@ będziemy wolno szli@ niedługo już... Niedługo.@ Będziemy pytać róż,@ jak w starej, złotej baśni,@ będziemy pytać róż@ co szepcą w nocną głusz.@ A krople chłodnej rosy@ osrebrzą nasze włosy.@ My w cichej brodząc jaśni@ będziemy słuchać róż@ jak w starej, złotej baśni.@ Aż wreszcie przyjdzie czas,@ że coś się zbudzi w nas@ i krew uderzy w lice@ i zdradzi tajemnicę,@ że pocałunek miły.@ I będziesz z całej siły@ całować w cudny czas,@ poczekaj, już nie długo."@ - Jak to ślicznie powiedziałaś, Ari! - pierwszy raz nazwał ją po imieniu. - Naprawdę jesteś rozkoszna i ciągniesz jak magnes. Ari zaś pomyślała, że inżynier zepsuł nastrój niepotrzebnymi słowami i poczuła szacunek i wdzięczność dla ojca, który potrafił nie mówić. Pomyślała jeszcze, że narzeczony jest mało subtelny i że Jacek, och, gdyby tu był Jacek!... Oczywiście nie powiedziała tego wszystkiego, tylko głosem grzecznej, zdziwionej dziewczynki rzekła trochę przeciągle: - Oo! - I spojrzała uśmiechniętymi, kocimi oczami na mężczyznę, który nie wiedział, jak się chwyta najpiękniejsze momenty księżycowych nocy. A on patrzył na nią długą chwilę i powiedział przyciszonym głosem i tonem, jakby odkrył coś niesłychanego. - I pomyśleć sobie, że taka czarująca dziewczyna jest moja. Przecież ja cię naprawdę kocham, Ari. Jestem zakochany we własnej narzeczonej niby sztubak. "I żeby mi oświadczyć, że kocha, musi układać całe długie zdanie, jaka szkoda, że nie jest sztubakiem" - znów uśmiechnęła się ironicznie myśl Ari. - Taaak? Pan mnie kocha?? Patrzcie państwo, niebywałe! Przechyliła głowę na ramię i mrużąc oczy, spytała ciszej: - I doprawdy mocno? Wtedy dopiero Wiktor zapomniał o równowadze wytwornego narzeczonego, objął dziewczynę wpół i całując raz po raz powtarzał: - Mocno... mocno... mocno! Nie przypuszczał nawet, że w tej chwili Żenia, która wróciła z wizyty, płacze w objęciach strapionej profesorowej. - Mamusiu, ja umrę, ja nie wytrzymam, ja nie mogę. Siedzą, na pewno teraz całują się, bo on już trzymał ją za rękę. A ja! A ja!... - Żeniusiu najmilsza, i ty wyjdziesz za mąż, i tobie znajdę chłopca. - Nie chcę chłopca. Chcę tego. Wiktora, taki cudny w smokingu i taki poważny... i... i... och, mamusiu, jaka ja nieszczęśliwa... i... i ten pierścionek... i on jest taki mądry! - Będziesz miała jeszcze mądrzejszego. - Ja chcę tego. Och, ta Ari, ta kokietka bez serca! Nie cierpię jej! I dlatego, kiedy Ari, jak zwykle, na noc przyniosła siostrze kwiaty na stolik i chciała ją pocałować, Żenia odwróciła się do niej plecami i syknęła: - Odejdź ode mnie! Odejdź! ** ** ** We wtorek, przed ślubem, Ari pojechała do Warszawy po pantofle i różne drobiazgi. Wracała o dwunastej w południe i chodziła po peronie, czekając aż podstawią pociąg. Myśli jej krążyły uparcie koło osoby ojca, który w ostatnich czasach dziwnie się zestarzał i wyglądał, jakby go coś dręczyło. Często Ari łapała jego wzrok uporczywie w nią wlepiony. Pytać nie śmiała, on mówić nie potrafił... Częściej więc tylko niż dawniej przytulała w przelotnej pieszczocie główkę do jego ramienia. "Mój drogi, kochany milczek" - pomyślała serdecznie i podeszła do zegara, chcąc zobaczyć, ile jeszcze minut do odejścia pociągu; nagle wszystka krew zbiegła jej do twarzy, upuściła paczki na ziemię; naprzeciwko szedł Jacek. Jacek we własnej osobie. Na razie z daleka nie poznał Adrianki, zobaczył tylko, że jakaś pani czy panna zbiera paczki, skoczył więc pomagać i dopiero gdy z bliska spojrzał w jej twarz szepnął: - Ari. - Właśnie ta sama, Ari. Co się z tobą działo, Jacuś? Ale nie odpowiedział, tylko wlepił w nią urzeczone oczy i szeptał: - Ari, moja Ari, jak ty się zmieniłaś. - Podobno. Nie stójmy tak, bo ludzie się gapią, chodźmy tu na bok. Wskoczyła lekko na stojącą przed budynkiem stacyjnym platformę, a Zeler stanął blisko, tak blisko, że dotykał jej ciała ramieniem. - Dlaczego nie napisałeś ani słowa, nie pokazałeś się u nas? - Nie mogłem przyjechać. Na posadzie tkwiłem do października, potem zachorowała i umarła mi matka, trzeba było pojechać do domu i pozałatwiać tysiące spraw. Potem znów powróciłem na posadę, gdzie jestem obecnie. Dziś rano wpadłem do Warszawy, bo mam parę dni, a właściwie dwa tygodnie urlopu. Teraz właśnie wybrałem się do was... ale czego się tak dziwnie śmiejesz, co ci jest, Ari? - Mnie? Nic! Pojutrze mój ślub. Może przyjdziesz? O godzinie piątej. Odstąpił krok, mocno pobladł i milcząc patrzył na uśmiechniętą dziewczynkę, która nie wiedziała, że w tej właśnie chwili zburzyła cały gmach rojeń, jego najmilszych, wypieszczonych snów. - No jak, chłopcze, będziesz? - Nie, serdecznie dziękuję, nie lubię przedstawień. Więc pocieszyłaś się, co? - Tak niby! A gdzie zamieszkałeś, Jacuś? - Chcesz mi złożyć wizytę? Zbytek łaski. Zresztą, jeżeli ci to sprawi przyjemność, proszę. Hotel Europejski, pokój nr 40. - Fiu, fiu... Hotel Europejski... - No, Ari, życzę ci nowych przygód i szczęścia, pozdrów rodzinę. Żegnam - odszedł szybko. Tego dnia Ari po powrocie do domu była zupełnie normalna i nic nie zdradzało walki, którą toczyło małe serduszko; dopiero nazajutrz przed wieczorem, gdy Wiktor pojechał do Warszawy na noc, dostała silnych wypieków i rodzina zauważyła, że Ari nie chodzi tak lekko i zwinnie jak zawsze. Jej kroki stawały się coraz powolniejsze, jakby dziewczynie zabrakło sił. Zaniepokojona matka spytała: - Adrianko, czy ty nie masz gorączki? - Nie wiem, mamusiu - głuchym, nieswoim głosem odparła. - Chodź no tu do mnie. Podeszła posłusznie i chciała przyklęknąć przy fotelu, nagle wykonała kilka nieokreślonych ruchów głową i ustami i upadła jak długa. Imogenka krzyknąła przeraźliwie, Leszek chwycił wodę ze stołu, matka trzęsła leżącą i wołała: - Ari, co tobie, co za komedie, Ari! - głos jej dygotał. Na progu pokoju stanął profesor, przez chwilę patrzył marszcząc brwi jakby nie rozumiał, o co chodzi, potem twarz mu się dziwnie skurczyła, podszedł szybko do wciąż nieruchomej córki, odsunął wszystkich i wziąwszy ją na ręce, zaniósł na otomanę. Teraz zaczął nacierać jej skronie wodą kolońską i wachlować twarz ręcznikiem, wszystko bez słowa. Wreszcie Ari otworzyła oczy, popatrzyła chwilę i uśmiechnęła się. - Już dobrze? - rzekł ojciec i wszyscy usłyszeli, że jego głos nie drży wprawdzie, ale ma wysoki, śmiesznie wysoki ton. Wymownym gestem usunął rodzinę z pokoju i został przy córce sam, delikatnie gładząc jej twarzyczkę. Ari westchnęła i znowu uśmiechnęła się srebrnymi od łez oczyma. - Dziękuję ci, dobry tatusiu. - Ari, słoneczko, śpij - wykrztusił. - Nie, wolę na ciebie patrzeć. Nie myślałam, żeś taki dobry. Machnął ręką i patrzył bez przerwy na bladą, lecz uśmiechniętą twarz, wreszcie rzekł, jakby z trudem: - Nie jesteś szczęśliwa. - W tej chwili bardzo, tatusiu. - Śpij, córeczko. A kiedy usnęła z głową przytuloną do jego dłoni, obejrzał się ostrożnie wokoło i pocałował lekko zaróżowiony policzek córki. Leszek jednak, zerkając przez uchylone drzwi, ujrzał to i w jego sercu zbudziła się dla "nudnego starego" tkliwość. Wszedł na palcach. - Tatusiu - Leszek zwykle mówił "ojcze" - rozstawię tu swoje łóżko dla tatusia, a sam pójdę do Wiktora. Klaudius skinął głową. A gdy ucichły w domu szmery, zdjął córce pantofelki, rozpiął jak najostrożniej sukienkę i okrył pledem, po czym siadł na rozstawionym łóżku i tak przesiedział do świtu. Nazajutrz Ari wstała zdrowa, tylko bardzo blada, z oczyma ciemno podkrążonymi. Wzięła się do pracy i śpiewała głośno, pakując skromną wyprawę do walizek. Żenia chciała jej pomóc, Ari jednak nie pozwoliła, zamknęła się w sypialni na klucz i słychać było tylko stuk otwieranych i zamykanych szuflad. O godzinie trzeciej wyszła do stołowego pokoju ubrana w nową, popielatą sukienkę i przywitała się ze stołownikami, składającymi jej serdeczne życzenia. Obiad podawała dziś specjalnie zgodzona kobieta. Ari wyszła do ogródka i błądziła chwilę między krzakami bzów. Tu ją zastał Wiktor, który przyjechał z rodzicami. Goście siedzieli w jego pokoju, zamienionym w ten dzień uroczysty na salonik. - Ari, jak ślicznie wyglądasz, chodź przywitać się z rodzicami. Weszła uśmiechnięta, przywitała się spokojnie i usiadła obok przyszłego teścia. Wiktor był wyraźnie wzruszony i nie spuszczał oczu z miłej twarzy narzeczonej, rozmawiającej swobodnie i wesoło. Wreszcie przyszła po córkę profesorowa. - Ari, przyszedł fryzjer, czas się ubierać. Nucąc cichutko, usiadła przy toalecie i kiedy gorące żelazka fruwały koło jej głowy, spoglądała nie w lustro, tylko w okno, dopiero gdy Żenia dotknęła jej ręki i powiedziała drżącym głosem: - Ari, już jesteś uczesana, ubieraj się, na co czekasz? - zerwała się z krzesła i wybuchnęła śmiechem: - Żeniu, widziałaś coś podobnego?... Przecież ja jestem zupełnie inna Ari. - Ale teraz jesteś taka jakaś, no bo ja wiem?... Nie umiem określić, chyba że ładna. - Ładna? Adrianko, córko znanego przyrodnika, siostro słynnej z urody Imogenki o złotych lokach, nie kryj wstydliwie twarzy, albowiem jesteś ładna... Żeniu, a teraz na chwilę zamknij drzwi z tamtej strony, bo chcę otulić ciało w jedwab. Gdy niezadowolona z tego obrotu sprawy Żenia wyszła, Ari, przekręciła klucz w zamku, wyciągnęła spod łóżka małą walizeczkę i wrzuciła tam odłożone na bok w szufladzie sztuki bielizny, kilka sukienek i swoje stare pantofelki sportowe. Zdjęła ostrożnie z wieszaka ślubną suknię, owinęła w papier i włożyła do walizki z welonem. Otworzywszy szufladę Imogeny, odsypała trochę pudru do swojej małej, od dnia kupna pustej puderniczki, odłamała kawałek pomadki do ust i ołówka do brwi. To wszystko schowała w swojej torebce. Przeliczyła pieniądze, miała wszystkiego dwadzieścia złotych. To były jej oszczędności. Wyjęła jeszcze z szafy płaszczyk i sportowy granatowy berecik. Naciągała go przed lustrem ostrożnie, żeby nie zburzyć fryzury. Cały czas śpiewała głośno i słyszeli ją dobrze w saloniku. - Jakże ta Ari się guzdrze - narzekała Klaudiusowa - muszę jej przecież welon upiąć. - Mocno zdenerwowana podeszła do drzwi. - Ari! - Zaraz, mamusiu, jestem rozebrana. - Pośpiesz się, co ty wyprawiasz? - No już, w tej chwili, suknię włożę i już... za kwadrans będzie mamusia mogła mi pomóc. Klaudiusowa wróciła do salonu. Wtedy Ari cichutko otworzyła drzwi z klucza, palto na ramię, walizeczkę w rękę i wyszła przez okno na puste podwórko. Wprawdzie tu mógł ją kto zobaczyć z kuchni, ale okna kuchni były zasłonięte żółtymi storami i przy szybkim działaniu nie groziły niebezpieczeństwem. Z podwórka przez nieduży parkanik wydostała się na pole i ruszyła w stronę Warszawy, nie drogą koło toru i nie szosą, ale przez pole i pastwiska. Tymczasem po kwadransie pani Klaudius weszła do sypialni. Córki nie było. Ślubna suknia też zniknęła. Może więc Ari ubrała się nareszcie i jest w jadalni lub ogródku? Zaczęły się niespokojne nawoływania, potem płacz profesorowej. Ari znikła jak kamień w wodę. Zapadł mrok. Poodjeżdżały taksówki z warszawskimi gośćmi, odjechali bez pożegnania oburzeni rodzice Wiktora. Klaudiusowa leżała na kanapie z głową obłożoną mokrymi ręcznikami i bez przerwy jęczała: "Taki wstyd, taka hańba". Wiktor siedział przy stole z głową ukrytą w dłoniach, blady jak trup, i milczał. Milczało i rodzeństwo Ari. Tylko Imogenka nie spuszczała wilgotnych oczu z twarzy Karbowskiego. Profesor Klaudius bez przerwy chodził z rękoma w kieszeniach najpierw po mieszkaniu, potem po ogródku, wreszcie, koło dziewiątej, wszedł znów do pokoju i usiadł przy biurku. Na kupie książek, na samym wierzchu, leżał "Żywot pszczół", a na nim, jakby rzucona od niechcenia, pąsowa, pachnąca róża. Profesor wziął kwiat do ręki, powąchał machinalnie i wśród nieruchomej ciszy zaczął przewracać kartkę za kartką. Wolno, systematycznie. Wszystkie oczy zawisły na nim niespokojnie, wyczekująco, a on wciąż przewracał i przewracał stronice. Nagle pochylił się całym ciałem nad książką. Na marginesie, czerwonym ołówkiem wypisane były słowa: "Nie martw się, tatusiu, mój przyjacielu, żyję, jestem zdrowa i wesoła. Ari." I wtedy, po raz pierwszy w życiu, dzieci i Wiktor zobaczyli, jak twarz profesora zadrgała, a usta rozchylił ciepły, wesoły uśmiech. To był widok tak nieoczekiwany, że wszyscy skoczyli do niego, on bez słowa wskazał palcem margines, wstał i nie zatrzymany zniknął za drzwiami. Wiktor przeczytał. Łuna zalała jego energiczne, męskie szczęki. Chwilę jeszcze stał bez ruchu, potem wziął kapelusz i palto, skłonił się obecnym i wyrzekł zmienionym głosem: - Żegnam państwa. Po czym, przygarbiony, wyszedł. Nikt nie powiedział ani słowa. Żenia jednak skoczyła do drzwi, dopędziła Wiktora przy furtce i chwyciła go za obie ręce. - Wiktor, nie odchodź tak, spójrz na mnie, obiecaj, że wrócisz, ja umrę bez ciebie - mówiła rozpaczliwie, cała drżąca. Karbowskiego ogarnęło szalone zdumienie. - Ależ, panno Żeniu! - Ja Bogu dziękuję, że ona uciekła, ja nie miałabym ani chwili spokoju, wiedząc, że jesteście stale we dwoje, że się kochacie, ja ją znienawidziłam przez pana. - Imogenko, nic nie rozumiem, co to ma znaczyć? - Co to ma znaczyć? Och, ślepy... ślepy... ślepy!... - I wybuchnęła płaczem. Wobec tego Wiktor wziął ją pod rękę, chociaż stawiała gwałtowny opór, i zaprowadził do mieszkania. - Proszę pani, panna Żenia jest tak zdenerwowana, że nie ma sensu, by została w domu. Pani pozwoli, że zabiorę ją do Warszawy, pójdziemy się gdzieś rozerwać, zanocuje u moich rodziców, a rano przyjedzie. Pani Klaudius momentalnie ogarnęła sytuację i możliwości z niej wypływające, więc zezwoliła chętnie. Za godzinę młodzi jechali sami w przedziale i Żenia, korzystając z tego, przytuliła się do Wiktora. - Niech się pan nie martwi. Ja za parę dni dostanę maturę i też będę dorosłą panną, strasznie chcę być jak najprędzej mężatką. - Czy to mają być oświadczyny, panno Żeniu? - spytał ubawiony lekko. - A choćby. Czy ja nie jestem ładniejsza od Adrianki? - Pani jest dziecinna, Żeniu. Kochałem Ari, ona uciekła od ołtarza prawie, więc mam pocieszyć się małą siostrzyczką? - Ale pan musi i mnie pokochać, bo ja chcę... Niech pan mnie pocałuje na zgodę. Inżynier, bardzo zmieszany, przebierał palcami w kieszeni palta. Ze zdziwieniem poczuł jakiś mały pakiecik. Wyjął, otworzył, w świetle lampy błysnął wspaniały brylant. Imogenka patrzyła zaniepokojona w zmienioną twarz Wiktora. - I tak się cieszyła z tego pierścionka, tak jej było ładnie z tą piękną, ozdobioną dłonią - rzekł jakby do siebie. - Wiktor, zapomnij, ja cię tak bardzo kocham i ty mnie pokochasz, ja wiem - przytulała się serdecznie Imogenka. - Zobaczymy, Żeniu, teraz jestem tylko strasznie zmęczony, och, jak zmęczony tym wszystkim. - Zaraz pan o tym "wszystkim" zapomni, już ja się postaram. Poszli do restauracji, a potem na dancing i Żenia "starała się" tak niezmordowanie, że Wiktor, który miał urlop przeznaczony na podróż poślubną, zaprosił panienkę na ten czas do Otwocka, gdzie rodzice jego mieli swoją willę. Żenia wróciła do domu rozradowana i opowiedziała wszystko matce i Leszkowi. Matka ucałowała śliczną buzię pieszczochy i rzekła wśród łkań: - Może Bóg zwróci jego serce ku tobie i będziesz szczęśliwa. Taki zamożny chłopiec. Gdybyście się pobrali, zatarłaby się plama na naszej rodzinie przez tamtą bezwstydnicę zrobiona. Leszek jednak skrzywił nos. - Mnie nie imponuje wyprawa Żeni po męża. Nie wiem też, czy ojciec będzie zadowolony. Klaudiusowa skoczyła jak furia. - Ojciec? Co tu ojciec ma do gadania? Co robił dla was przez całe życie, czy zatroszczył się kiedy o co? Czy nie zatruł mi życia, wprzęgając w jarzmo pracy?... A jego pupilka, Ari, co zrobiła? I ty śmiesz mnie ojcem straszyć? - Ja powiedziałem tylko swoje zdanie. - Swoje zdanie będziesz miał wtedy, gdy będziesz na swoim chlebie, tymczasem jesteś u mnie, smarkaczu, i moją krwawicę pijesz. Leszek trzasnął drzwiami i wyszedł wściekły, myśląc, że jednak Ari jest zuch dziewczyna. ** ** ** Adrianka zaś w ów tragiczny dzień przymaszerowała do Warszawy koło dziewiątej i od razu poszła do hotelu, a przypuszczając, że Jacka jeszcze nie zastanie, rzekła śmiało do portiera. - Proszę o klucz od pokoju nr 40, do pana Zelera. Trzeba tam zanieść tę walizkę, a ja mam na niego i na tatusia poczekać. Portier spojrzał na szczupłą figurkę i dziecinną twarzyczkę panienki, zawołał chłopaka, by wziął walizkę i dał mu klucz. Ari pewnym krokiem ruszyła za pikolakiem.»* Gdy została sama, odsunęła walizkę w kąt i rozciągnąwszy się na tapczanie odpoczywała. Potem wyjęła z walizki swoją ślubną suknię i zaczęła się ubierać wolno i starannie. Suknia była bardzo dobrze uszyta, obciskała miękko smukłą gigurkę Adrianki, a jej lekko kremowy połysk rzucał na twarz Ari ciepły, matowy cień. Z welonu Ari udrapowała sobie na ramionach szal, przypudrowała twarz, poczerniła brwi i pociągnęła usta czerwienią, myśląc jednocześnie, że brylant bardzo by do tej toalety pasował. Okręciła się kilka razy przed lustrem uśmiechnięta, a potem usiadła na tapczanie i bawiła się swymi lakierowanymi pantofelkami. Pikolo, pikolak (wł.) - chłopiec usługujący w kawiarni, hotelu, restauracji. Jacek tego dnia pił z kolegami z okazji ślubu Ari. Nie chciał o niej myśleć, o tej fałszywej dziewczynie, o której cały rok marzył po to, żeby przyjechać na jej ślub z kim innym. To przecież było okropne. Ta słodka, poetyczna dziewczynka. Pił więc na umór. Wreszcie koledzy postanowili go odprowadzić, widząc, że nie tylko jest porządnie wstawiony, ale i zdenerwowany okropnie. Odwieźli go do hotelu. Jacek pożegnał ich i poprosił o klucz. - Klucz już wzięty, przyniesiono wa... Ale Jacek nie czekał na wyjaśnienie, tylko gnał po schodach. Z łoskotem otworzył drzwi. W pokoju było ciemno. Drżącą ręką przekręcił kontakt i krzyknął. Przy lustrze stała uśmiechnięta, biało ubrana dziewczyna, spowita gazą jak obłokiem. - Ari! To ty, Ari? Ty tutaj, dziś - dyszał ciężko, a mózg jego pracował usilnie: "Nie jestem przecie pijany, nie jestem pijany". Adrianka podeszła do niego. - Tak, Jacku, to ja, Ari - rzekła cicho. - Gdzie mąż? - Nie mam jeszcze męża - brzmiała odpowiedź cichsza niż poprzednia. Długie milczenie. Wreszcie: - Ari, z tego pokoju nie można wyskakiwać oknem, za wysoko. Położyła mu dłonie na ramionach i roześmiała się cichutko. - Szkoda by było sukienki, nie wyskoczę. Przytulił ją do piersi z całej mocy i nie mógł zdobyć się nawet na szept, bo miał wrażenie, że cały świat trzyma w ramionach, że zdobył jakieś niewysłowione szczęście, o jakim tylko bajki szepczą uśmiechnięte, że wystarczy jednego słowa, by urok spłoszyć i wszystko zniknie. Zapachniał mu ogród słońcem zalany. - Nic nie mówisz, Jacku? - Nie mogę, nie mogę! Nie wiem, co mówić, co myśleć. - Najlepiej nic, chłopcze. Jeżeli możesz zabrać mnie z sobą, to zabierz. Sama nie wiem, czy dałabym sobie radę. Przyszłam do ciebie, boś mi najmilszy i zdaje mi się, że cię kocham. - Zabiorę cię, jedyna, czy chciałabyś wyjechać jako moja żona? - Nie, Jacku, nie mogę, a właściwie... nie chcę. - Nie chcesz? Więc jak? - Nijak. Po prostu jadę z tobą, tam przecież mnie nikt nie zna. Jeżeli nie masz odwagi powiedzieć "to jest dziewczyna, którą kocham", możesz mówić "to moja siostra". Widzisz, chłopcze, ja nie mogę się jeszcze wiązać, ja jeszcze muszę poznać świat i trochę siebie samą. - Będzie, jak chcesz, Ari, ale w głowie mi wiruje, nie mogę uświadomić sobie, że jest wszystko tak, jak mówisz, że jest przy mnie Ari, do której tyle czasu tęskniłem. - Oho! Tęskniłem. - Ari, ty jesteś strasznie podobna do Japonki, gdybyś jeszcze miała wystające kości policzkowe i włosy, o tak - chwycił pełną garścią za ufryzowane, miękkie jak puch włosy i podniósł do góry. - Noo! Boli! - To nic, powinnaś jeszcze dostać w skórę za te wszystkie awanturki, jakie wyprawiasz, ty moja uśmiechnięta gejszo. Masz jakiś dowód osobisty lub coś w tym rodzaju? - Mam dowód. - Więc jutro jedziemy. Miałem tu zostać jeszcze z dziesięć dni, ale wolę już z tobą, tam, w las. - Jutro nie, pojutrze. - Czemu? - Mam interes do załatwienia. - Dobrze! Siadaj, kochana, tu, bliżej mnie. Dlaczego uciekłaś narzeczonemu? - Bo go nie kochałam. Zlękłam się tego długiego życia we dwoje i kłamstwa. - A mnie kochasz, Ari? - Teraz tak, ale nie wiem, czy jutro i później... dlatego nie wychodzę za ciebie. Ale na razie przynajmniej chcę być z tobą. - Już mi wszystko jedno, co zrobisz, bylebyś była obok mnie i błyskała tymi perełkami. - Ale żebyś wiedział, jaka Ari głodna! Ojej! Ojej! Poderwał się z krzesła, zadzwonił. - I dopiero teraz mi to mówisz, dziewczyno? - Przecież dotychczas nie dałeś mi przyjść do słowa. Gdy kelner zastawił stół i młodzi zasiedli naprzeciwko siebie, oboje uśmiechali się patrząc na siebie, tknięci jednakową myślą: "To nasza weselna uczta". Milczeli wzruszeni, wreszcie Zeler rzekł zdławionym głosem: - Ari, wydaje mi się, że to wszystko jest snem i ty w swojej cudnej, jakby ślubnej sukience, rozwiejesz się jak mgła. Usiądź przy mnie... bliżej jeszcze. O tak. - To jest właśnie moja ślubna sukienka, Jacku. Włożyłam ją dlatego, że dziś przecież wchodzę w zupełnie inne życie. Rzuciłam dom. Zaczęłam swoją nową przygodę. Jacek nalał wina w kieliszki i patrząc w głąb na moment poważnych i zadumanych oczu dziewczyny, szepnął: - Za nasze szczęście, Ari. Wypili i pocałowali się mokrymi od wina ustami. Potem Adrianka z humorem opowiadała mu historię swego narzeczeństwa, wreszcie rzekła: - A teraz, Jacuś, szykuj sobie locum»* w hotelu, bo jestem już śpiąca, i czuję, że nim dojedziemy do twych lasów, połknę cię w ataku ziewania. Locum, lokum (łac.) - miejsce, pomieszczenie dla kogoś. - Ari, jak to, nie pozwolisz mi zostać z tobą? - Byłbyś w niebezpieczeństwie, chłopczyku... Ogarnia mnie wojowniczy nastrój i nie wiem, czy nie nabrałabym ochoty spróbowania na przykład boksu. Bądź dżentelmenem i odejdź. Pokręcił serwetką, policzył muchy przylepione do papieru, popatrzył na lśniący puch włosów Ari i rzekł zrezygnowany: - Dobrze, Ari, to ja już sobie pójdę. Przytuliła mu nosek do policzka. - Dziękuję ci, kochany, jesteś dobrym chłopcem. On zaś przechylił jej głowę w tył, zanurzając znów palce w ciepłym jedwabiu kędziorów. - Ari, czesz się tak zawsze. Cudnie wyglądasz i... bądź spokojna, nie będziesz potrzebowała wyskakiwać oknem i kaleczyć łapek. Przyrzekam. Nazajutrz Ari z samego rana poszła do uniwersytetu, gdzie wykładał jej ojciec, i dała woźnemu list z prośbą o doręczenie profesorowi. W liście napisała krótko, by ojciec czekał na nią o godzinie drugiej w cukierni, gdzie zwykle pijał herbatę. Nie bała się tego spotkania i kiedy o umówionej godzinie przyszła, zastała ojca spokojnie czytającego gazetę. - Jestem, tatusiu, nie gniewaj się i nie martw o mnie. Wszystko jest w porządku, tylko, hm... - chrząknęła i zaczerwieniona skończyła prędko - daj mi trochę pieniędzy, tatusiu. Uśmiechnął się, co ogromnie dziewczynkę wzruszyło, i wyciągnął sto złotych. - Więcej nie wziąłem. Pisz na uniwersytet, a przyślę. - Dziękuję, jesteś mądry i kochany, tatku. Pieszczotliwie pogładził jej ręce, złożone na stoliku. - A tam... piekło, wiesz? - Domyślam się. Wypijemy razem herbatę, dobrze, tatuś? Popatrz, co za komiczna sytuacja. Każę podać. Uśmiech ojca znowu ogromnie poruszył Adriankę. Nie zwracając uwagi na obecnych, przytuliła usta do jego wielkiej czerwonej dłoni (profesor stale miał jakby zmarznięte ręce) i szepnęła: - Dałabym życie, by cię zawsze widzieć uśmiechniętym, tatuśku. Mruknął coś niezrozumiałego. Wypili herbatę. Ari pocałowała ojca w rękę i policzek, on spokojnie przesunął palcami po jej ramieniu i dziewczyna wyszła. Od progu jeszcze raz odwróciła głowę, profesor skinął głową i jeszcze raz leciutko, leciutko się uśmiechnął. ** ** ** Ponieważ pociąg do Wilna wychodził wieczorem, więc tego jeszcze dnia wyjechali z Warszawy. W pociągu był tłok i nikt specjalnie nie zwracał uwagi na młodą parę. W sobotę raniutko byli już w Wilnie. - A teraz, moja królewno, pojedziemy do hotelu troszkę odpocząć, a ja wpadnę do znajomych. Widzisz, w sobotę zwykle przyjeżdża tam nasze auto majątkowe, moglibyśmy zamiast tłuc się autobusem i bryczkami, wygodnie zajechać Essexem. Koło pierwszeju wpadł do hotelu. - Ari, załatwione, za godzinę jedziemy we dwójkę do siebie, tylko się nie wystrasz, bo tam okropne odludzie. Za to lasów, ile chcesz, wszystko do dyspozycji dla mojej pani. Przed siódmą zajechali do Jackowego pałacu. Auto szofer zabrał do dworu, oni zostali we dwoje przed małym, z grubych bali zbudowanym dworkiem, okrążeni gęstym borem, co teraz gorzał w blaskach zachodu. Ari milczała, ale usta jej drżały podejrzanie i powieki zatrzepotały. - Jacku! Tu jest przecież wspaniale. Zupełnie jak gdzieś na tajemniczej wyspie. I tak słodko pachnie, i tyle słońca i ciszy. Jacku! - A widzisz! A teraz wejdziemy do pałacu. Wziął ją pod rękę, ale jakby sobie coś przypomniał, puścił ramię dziewczyny, natomiast nim się spostrzegła, na rękach zaniósł do wnętrza chaty. - Chłopcze, zwariowałeś. Przecież ja coś niecoś ważę. - Widzisz, mała, w Ameryce jest taki zwyczaj, że mąż wnosi swoją świeżo upieczoną małżonkę do domu. To niby na szczęście. - Bardzo miły zwyczaj, o ile kobieta nie waży więcej niż osiemdziesiąt kilo. Wybuchnęli śmiechem i spacerowali z izby do izby. - Widzisz, mieszkam jak król. Mam trzy pokoje i kuchnię, więc przywiozłem sobie królową. - Królewnę - poprawiła przekornie. - Niech będzie, ale ja wiem, że tu zostaniesz ze mną na zawsze i zgodzisz się być królową. - Może... może... Rozglądała się ciekawie. Właściwie te trzy pokoje to była jedna wielka izba poprzedzielana cienkimi przepierzeniami z pojedynczych desek. Zdziwił Adriankę ogromny piec z gliny, tylko pobielony, oraz bardzo małe, ale śliczne okna. - A powiedz mi, gdzie tu masz kuchnię i coś "do zjeścia", to zrobię kolację. - Kuchnia po drugiej stronie sieni, chodź, malutka. Kuchnia, a właściwie sam piec, przeraziła Adriankę. Była to landara,»* zajmująca pół izby, ziejąca czarną w głębi czeluścią. Z jednej strony wyższa, z drugiej niższa. Na niższej leżały jakieś pstrokate szmaty i poduszki. Landara (niem.) - przenośnie: duże, nieprzytulne pomieszczenie. - Rany boskie, Jacuś, A to co? - Tam na górze śpi parobek od koni - objaśnił Jacek ze śmiechem - zimą zwykle włazi tam kto może. A tu - wskazał ręką otwór - piecze się chleb oraz wstawia garnki z jedzeniem, żeby nie wystygły, bo zasadniczo palą tu tylko rano i wieczorem. - O Jezu, a te drzwi? - Spiżarnia. - Może tam jest co dobrego, chodźmy. Szperali zgodnie po półkach i Ari znalazła parę jajek, suchy ser, kartofle, pół bochenka czarnego chleba i trochę śmietany. - No, jeść, chwała Bogu, jest co, ale pić? - Krowa jest, ale nie wiem, jak ją doić. Moja dziewucha gdzieś znikła. Pomaszerowali do obory i Jacek wyprowadził krowę na podwórze. - Widzisz? Nazywa się Bukietka. Co dzień ta idiotka, Franka, gna ją na pastwisko do dworskich krów i wieczorem przyprowadza, a dziś krowa w oborze, Franki nie ma, cholera wie, gdzie się podziała i co zrobiła z mlekiem. Skocz no, Ari, do kuchni, po wiaderko, spróbuję wydoić. Przyniosła żądane naczynie. Jacek uklęknął przy krowie, ale mimo gwałtownych manipulacji ani kropla mleka nie poleciała. Wstał więc, ocierając zroszone czoło. - Czekaj, ja spróbuję - rzekła Ari. - Ależ, co robisz, Ari, nie właź pod krowę, bo cię kopnie. Ari, masz stołeczek. Ari, lepiej zostaw, proszę cię. Krowa stała spokojnie, tylko ogonem machała zawzięcie, opędzając się przed rojem much. - Bądźże cierpliwy, Jacuś. - Po co ją za ogon ciągniesz, kobieto? - Jak to po co? Bo mnie nim po głowie trzepie. Potrzymaj ty, a ja będę doić. Jacek, doceniając ważność chwili, posłusznie zawisł u krowiego ogona, ale krowina wzięta we dwa ognie zirytowała się. Męczą, szczypią, jeszcze i od much nie dadzą się obronić. Kopnęła wiaderko, wywróciła Adriankę, zadarła ogon i pognała do obory przy akompaniamencie czyjegoś grubego, spazmatycznego śmiechu. Jacek i Ari obejrzeli się. Przy ogrodzeniu stał gruby, niski jegomość i ryczał. - Ależ miałem przedstawienie, niech was... no! Cha, cha, cha... a Bożeż ty mój miły. Panie Jacku z pirogami! Tom się uśmiał. - To starszy gajowy - szepnął Zeler i podszedł do gościa. - Przywiozłem Adriankę, to jest siostrę, i chcieliśmy sobie zrobić kolację. Ari, pan Jaśmień. Ari podała grubasowi rękę i uśmiechnęła się do niego. - O, ależ to dziecko szczupłe, widać, że z miasta. Przepraszam, ale widok był taki, że pęknąć. Niech państwo pozwolą do nas, gdzież to dziecko będzie u pana spało? Żona już wyrychtuje spanie. Ja tu niedaleko przecież, może kilometr, prawda, Jacusiu? - Dziękuję serdecznie, to pójdziemy, Ari. - Pewnie, jeść mi się chce i spać. - O, biedactwo, a trzebaż było od razu do nas zajechać. Byłem akurat we dworze, wypłacałem pensję wozakom za pana, a szofer powiada, że pan Jacek wrócił z jakąś panienką, tak i sobie pomyślałem, że to pewnie siostra. Miał pan wrócić później. Ale przepraszam, to ja sobie jutro święto robię i pokażę panience nasz las. - Bardzo się cieszę, ale teraz to mi się jakoś nogi plączą. - Ot, kociak biedny. Z pana też gagatek, Jacek, po nocy dzieciaka włóczyć. - Przecież jeszcze zupełnie jasno i ja mam już dwadzieścia lat. - Rany boskie, jakaś pani szczupła! No, my tu zaraz panią wypasiemy, zaraz będzie panienka ładniejsza. Przez drogę Ari dowiedziała się, że Jaśmień jest warszawiakiem, a jego żona tutejsza, że bardzo chciałby zobaczyć swoje rodzinne miasto, w którym nie byli już piętnaście lat. I tak całą drogę gawędząc, doszli do ładnego, drewnianego dworku. Ari była do tego stopnia skołatana i zmęczona pierwszą w życiu podróżą, że mało widziała, co się wkoło niej dzieje i nie brała udziału w rozmowie. Tylko gdy Jaśmień opowiedział żonie o niefortunnej próbie dojenia krowy, roześmiała się i rzekła: - Wolałabym już słonia doić, przynajmniej ma ogon maleńki. Półprzytomnie dała się gajowej rozebrać i położyć do sianem pachnącego łóżka i zasnęła zaraz jak kamień. A kiedy otworzyła oczy, gospodyni kręciła się już koło stołu i ustawiała na nim miski. - No, niech panienka wstaje, trzeba podjadłszy trochę, ot i kartofelki gotowe! Ari ubrała się, zjadła z apetytem gorące kartofle z mlekiem i odezwała się do gospodyni: - Czy nie mogłabym pani pomóc w czymś? - A gdzież tam. Panienka powinnaś jeść i spać, i znowu jeść. Ja się tutaj trochę obrządzę z żywiołą i pójdziemy z tobą zrobić porządek u pana Jacka. Więc Ari wyszła przed dom i owionęło ją gorące, żywiczne powietrze lasu, wyciągającego ku słońcu spragnione ramiona. Roześmiała się głośno, radośnie i pobiegła wąską dróżką przed siebie, a siadłszy na kępie mchu, niby na poduszce z aksamitu, oczarowanym wzrokiem wodziła po smukłych jak świece sosnach, zieloniutkich świerkach, po brzozach jak leśne nimfy drżących w ulewie blasków rozpuszczonymi kędziorkami seledynowych włosów. Westchnęła przeciągle i wyciągnęła się na wznak zachwycona i rozmarzona. Jej uśmiechnięta twarzyczka była w tej chwili jedną wielką modlitwą dziękczynienia. Bór ciągnął się na przestrzeni szesnastu kilometrów kwadratowych, stary, ciemny, o niesłychanie gęstym poszyciu. W niektórych miejscach niepodobieństwem było przejść, tak ciasno splątały się gałęzie drzew, gdzieniegdzie znów między stuletnimi sosnami i dębami były maleńkie, usłane grubym i złotym od słońca mchem polanki. A gdzie okiem sięgnąć, wśród leżących na ziemi starych gałęzi, zwalonych konarów i ogromnych kłód, butwiejących już i porosłych mchem, lśniły granatowo setki, tysiące i miliony jagód, gdzieniegdzie rozjaśnionych płatami poziomek, które dopiero zaczęły się rumienić, lub też uśmiechały się całe kępy konwalii i bladolila dzwoneczków. Ptactwo czyniło niesamowity hałas tysiącem różnorakich głosów i trzepotem skrzydeł. Ari siedziała długo milcząca, ale z twarzą jak właśnie to słońce, co przeciskając się przez gałęzie, wiąże drzewa, mchy, jagody, i kwiaty złotymi wstążkami. Potem wstała i szła przed siebie w bór, w mgły duszącej, żywicznej woni, w tajemniczy szum, między gdzieniegdzie jaśniejące brzozy, a serce zaczęło się w dziewczynie rozprężać, trzepotać gwałtownie i Ari poczuła jakiś ostry, przeszywający ból, tak jak wtedy, kiedy w przeddzień ślubu zemdlała. Jednocześnie ogarnął ją niesamowity, paniczny lęk, że umiera. Przycisnęła ręką serce i pobladłymi ustami szepnęła: - Boże dobry, Boże dobry, ja nie chcę umrzeć. Ja nie mogę umrzeć, ja nie mogę teraz umrzeć. Boże dobry. Co by powiedział tatuś? - usiadła znowu, ale ból i strach nie ustępował. Wyciągnęła się więc i oparła głowę na posłaniu z mchu, całym wysiłkiem woli powstrzymując opadające powieki. A gdy rozszerzonymi oczyma wodziła po złocistych, słonecznych plamach, ujrzała na kępce trawy małą jaszczurkę, która szmyrgała to tu, to tam, i czerwoną biedronkę, i niewielkiego, czarnego motyla, który przysiadł na łodyżce liliowego dzwonka, i przez jej zaniepokojoną główkę przebiegła cicho kojąca myśl: oto mizerne te stworzonka całym swym organizmem chłoną tylko radość życia, nie boją się niczego, bo nie myślą o tym, co może się stać. Gdy je nastraszyć, to uciekną i znowu będą mizerne, nikłe ciałka w słońcu wygrzewać. Czy nie najlepszą ucieczką przed śmiercią jest po prostu zaprzestać o niej myśleć, zupełnie tak, jakby w ogóle nie istniała, a tylko wszystkimi nerwami chłonąć czar chwil, które się przeżywa? I cóż jest śmierć? Czy może taki cichy, bladozielony sen, prześwietlony blaskiem księżyca? Jeżeli tak, to przecież nie warto się lękać, tylko Ari nie lubi śnić, nie... Ari lubi się śmiać i śpiewać, i gonić motyle, i zbierać jagody. Całe masy! Dużo... dużo...! A potem spojrzeć w lusterko, zobaczyć śmieszne czarne ząbki. Długą chwilę obserwowała stworzonka i rozmyślała statecznie, i goniła oczyma ptaki z takim zajęciem, że zapomniała zupełnie o bólu i przykrej chwili nieoczekiwanego lęku, a potem już znowu uśmiechnięta, skierowała się w stronę leśniczówki, skąd dobiegało porykiwanie krów, wracających z pastwiska na przerwę obiadową. Gospodyni kiwała na nią i wołała: - Prędzej, chodź, panienka, zaraz będzie świeże mleczko. Ze dwie godziny jeszcze Ari kręciła się po leśniczówce, obserwując pracę gospodyni, która chodziła "koło żywioły" i poganiała dziewczęta. Zobaczyła, jak potem na wielką miskę nalała kwaśnego mleka, a na drugą wysypała od rana w piecu stojące kartofle i jak gospodyni z dziewczętami i czwórką pyzatych i umorusanych chłopaków w wieku od lat trzech do dziesięciu zasiadła przy stole. Głowy skłoniły się nad miskami, łyżki blaszane dźwięczały rytmicznie. Ari dostała kubek ciepłego mleka i kawałek razowego chleba z miodem. Jadła z apetytem, siedząc na podwórzu, i myślała, że jest jej okropnie, ale to okropnie dobrze. Potem dom zaległa cisza. Gospodyni poprawiła chusteczkę na głowie i rzekła: - A teraz idziemy z panienką do gajówki. - Do której gajówki? - No, do pana Jackowej, pierw my tam byli mieszkawszy, potem mąż wybudował ten dom, a tam i zostało próżne, dopiero pan Jacek, jak przyjechał, tak i zamieszkał, bo dwór po "bolszewnikach" rozwalony, zostali tylko czworaki, a w czworakach mieszka pan zarządca i pan nadleśny, i służba. Pani dziedziczka jest za granicę wyjechawszy. Cóż, panienko, ten majątek duży bo duży, ale prawie same lasy. Ziemi ornej niewiele. Było przedtem, ale chłopów na wojnę pobrali, nie miał kto orać, nie było czym siać, taj pozarastało wszystko do cna. Niemcy i "bolszewniki" wyniszczyli naród, że strach. No, ale z lasu idą pieniądze, idą. Tu i ptactwo, i zwierzyna wszelaka, i drzewo. Doszły do gajówki. Adrianka ogarnęła spojrzeniem skromny domeczek i uśmiechnięte oczy pociemniały ze wzruszenia. To jest jej własność. Tu będzie królowała, tu jej ptaki na dzień dobry zaśpiewają o nieskończonej dobroci Boga, którego istnieniu zaprzecza Jacek. Ari jednak wie, że tam, poza błękitną kotarą nieba, haftowaną białym jedwabiem delikatnych chmurek, jest taki dobry, uśmiechnięty Władca, którego trzeba strasznie kochać, który błyski jutrzenki w motyle skrzydła wczarował, a świat cały dobrotliwie otulił zieloną zawieją drzew i słońcem zawiązał, i który słyszy, jak bije serce Ari przeogromną wdzięcznością i przyjmuje to tak, jak najgorętszą modlitwę. Gospodyni tymczasem zajrzała do obory i spiżarni. - A ot, dziewucha leń, krowa nie ma świeżej ściółki, w stajni gnój. Potałach,»* psiakrew, już ja jej nagadam. Potałach, patałach - potocznie: człowiek źle, niedbale, niezdarnie wykonujący jakąś pracę; partacz. Do wieczora wszystko było przygotowane i urządzone. Ari brała czynny i gorliwy udział w pracy i gospodyni dziwiła się, że chuderlawa, mizerna panienka tak dzielnie macha widłami przy zmienianiu krowie ściółki, że zamiata ślicznie podwórze i w brudnej, zatęchłej spiżarni robi porządek i błyska drobnymi zębami, i śpiewa niezmordowanie. - A ot i wszystko. Teraz, panienko, dziewuchę za łeb, niech krowy pilnuje, a po wszystko do nas schodzi, co potrzeba. Parę kurek kupisz i kurczaków i jeść co będzie, kartofle są u nas, marchew i cebula, a i pan Jacek ma tu za studnią parę zagonków. Z głodu nie umrzesz, tyle że bez ludzi będzie się przykrzyć. To i schodź, panienka, do nas, to i raźniej będzie. Pan Jacek pierwszy u nas był, a teraz to chyba panienka będziesz nam najmilsza. Ja jutro od rana przyjdę zaglądać, to i parę kurczaków zniosę. Teraz już pójdę. Musi będzie więcej jak osiem. Słońce nisko. Nie wychodź w las, bo się możesz stracić. Dobranoc, panienko. Skinęła głową i odeszła, prosta, silna, tęga. Ale już poza chruścianym ogrodzeniem dogoniła ją Ari i objąwszy za szyję, ucałowała serdecznie. - Dziękuję, że pani taka dobra. Jaśmieniowa wzruszyła się, przytuliła małą główkę i nieśmiało pogładziła po zburzonych włosach. - A to nic! Toż głupstwo, dziecko, jest przynajmniej gębę do kogo otworzyć, no, uciekam, pan Jacek jedzie. Jacek jechał konno i z daleka już machał czapką, ujrzawszy Ari. Biegła więc ku niemu roześmiana, a on zeskoczył z konia i chwycił ją w ramiona. - Ari, moja najmilsza, jakże ci tu było, moja maleńka, bardzo smutno? Zatrzymali mnie dziś dłużej niż zwykle, ale cały czas o tobie myślałem. - Smutno? Mnie? W lesie? Co znowu! Cudownie było. Chodź prędziutko, umyjesz łapy i kolacja. Szła obok niego pewna siebie, wesoła, jakby tu mieszkała od lat. Podczas gdy mył ręce, nakryła do stołu i postawiła jajecznicę, obok chleb, masło, mleko i usiadła na ławce, nucąc z cicha i przechylając głowę do taktu. - Ari, ja jestem zupełnie nieprzytomny. Wyobrazić sobie, że odtąd dzień w dzień będę cię tak tutaj widział i słyszał. Gdyby dzwonki konwalii, które postawiłaś na stole, mogły śpiewać, miałyby właśnie taki głos, jak twój. - One właśnie śpiewają, a ja im tylko pomagam. Ale ty jedz, nie gadaj. Co robiłeś dziś cały dzień? - Więc jeść czy mówić? - Trochę jedz, trochę mów. - A zatem, bycza jajecznica, takiej tu nie robią, pilnowałem wozaków, co taszczą drzewo do tartaku, liczyłem pnie i wozy, sprawdzałem kwity... chleb lepszy niż zwykle, a jutro od rana jedziemy z leśniczym i nadleśnym na rewizję, bo znów z lasu drzewo buchnięto... i cały czas myślałem o mojej dziewczynce. - Bardzo chwalebnie, to teraz pójdziemy na spacer, tylko zawołam tę twoją nadworną damę, bo się zjawiła, i pokażę jej, jak trzeba zmywać. Wszystkie miski i naczynia musiałam piaskiem szorować. W tej chwili Ari usłyszała przeraźliwe ujadanie psa i porykiwanie krów wracających z pastwiska do domu. Grubas, zwany Franusią, darł się przeraźliwie: - Bukietka, kudy? Kudy? Bukietka, chaliera, kudy? Przy akompaniamencie takich rozpaczliwych krzyków uparta krowa, która dla Franusi absolutnie i widocznie szacunku nie miała, została wegnana w obręb podwórka i chodziła teraz majestatycznie, obwąchując ganek i drzewa obok niego rosnące. Pies ujadał bez przerwy i skakał obok Jackowego konia, z filozoficznym spokojem skubiącego trawę. Młodzi stanęli na ganeczku i Jacek krzyknął: - Franka, a gdzieżeś ty łaziła, gdy mnie w domu nie było, co? - Panok, ja nigdzie, ja tylko była do taty zaszedłszy wczoraj, taj zanocowała tam. - Kazałem ci domu pilnować, pies też włóczył się cholera wie gdzie. - Nie krzycz, panok, nie gniewaj, czaho krzyczeć zaraz? - Bierz się do krowy, smarkata, konia napaść i napoić, bałagan w domu zastałem. Franusia zerknęła spod oka na Adriankę i myślała sobie, że teraz mniej będzie przyjemne życie, gdy licho nadało panią, ale "pani" śmiała się głośno, aż oczy mrużyła. - Jacek, a to z ciebie władca, cha! cha! cha! Umrę, patrzcie państwo, jaki ważny. - Cicho, Ari - trącił ją łokciem - podrywasz mój autorytet. - Co ci podrywam? Och, ty dzieciaku stary. Przynieś mi płaszczyk, chłodno się zrobiło. Podeszła do Franusi, stojącej z otwartymi ustami. - Niech Franusia wydoi krowę i przecedzi mleko, tam w kuchni wszystko przyszykowałam. Kolację zjeść, stoi na piecu, i pomyć garnki i talerze w gorącej wodzie gałgankiem, opłukać w zimnej wodzie i wytrzeć do sucha ściereczką, potrafisz? - Dlaczego nie, dobrze, pani. Ari wsunęła rękę pod Jackowe ramię i weszli w las, który teraz zupełnie inaczej wyglądał niż we dnie. Cisza tu była ciemna i głęboka, wśród której nie ucho, lecz wrażliwe serce Ari łowiło bicie miliona innych drobnych, lecz niewidzialnych gołym okiem serduszek, i pulsowanie olbrzymiego serca ziemi, i niewypowiedziane słowa miłości, i modlitwę wieczorną lasu, od którego biła potęga i moc krzepiąca, i tajemnica, której nie ogarnie ludzki rozum, tajemnica bytu. Pod nogami młodych trzaskały gałęzie. Ten cichy trzask wracał dziewczynie świadomość, bo kiedy tak szła, zdawało się jej, że jest jednym z tych drzew ogromnych, patrzących Bogu w twarz potężnymi konarami, i jedną z tych istot, których miliony ruszało się teraz w mroku nocy. Dusza Ari stopiła się teraz w modlitwie z duszą lasu, na skrzydłach mroku biegła w bezkres, w nieskończoność, i złote gwiazdy całowała siostrzanymi całunkami. Ramię Jacka zaciskało się coraz silniej wkoło wiotkiej kibici dziewczęcia. Usłyszała gorący szept: - Kochana, kochana - a deszcz pocałunków spadł na jej oczy i usta. Owinęła mu szyję ramionami i stali tak nieruchomo pod drzewami dobrotliwie otulającymi młodą miłość pachnącym cieniem. Leciutko, leciutko, od drzewa do drzewa wionął szmer: - Młodzi... młodzi... - Kochają! - Kochają... kochają... - Otulmy naszą siostrzyczkę ciepłym płaszczem mroku. Wypłoszmy z gęstwi tajemniczych lęk. Siostrzyczka, maleńka nasza siostrzyczka niech kocha tak jak my, w spokoju. I Ari rozumiała ten szept i było jej strasznie, strasznie, strasznie dobrze. - Wróćmy, Ari, już późno. Z żalem zawróciła i pomyślała, że ogromnie chciałaby poczekać, aż w tej ciemnej świątyni Anioł Stróż lasu zawiesi srebrną lampkę, i do rozmarzonej duszy wkradł się nieznaczny cień żalu do Jacka, że przerwał modlitwę jej serca. Gdy byli już niedaleko gajówki i Ari usłyszała ujadanie psa, zapytała: - Czy to twój pies, Jacuś? On ma mnóstwo pcheł. - To nie pies, to suczka. Dostałem go od jednego z gajowych zimą i nazwałem Kolą. - A dlaczego nie ma budy? - Na cóż jej buda, śpi na werandzie. - A jeżeli deszcz pada albo zimno? - Psu nie zimno, a jak zmoknie, to kataru nie dostanie. - Hm! Jednak ja każę jej budę zrobić. A jak się nazywa konik? - Klaczka, dziewczynko, Lady. - Aha, taka arystokratyczna, angielska, ślicznie. Nauczysz mnie konno jeździć, Jacek? - Z rozkoszą, laleczko. - Nie mów na mnie laleczka... ja jestem księżniczka Ari. Chodzę po lesie, a za mną białe pawie i wspaniały chart, i paziowie. Ty jesteś paź. Kola! Kola! Koleczka, chodź tutaj, psinko. Czekaj, my się tu zagospodarujemy, nie damy sobie krzywdy zrobić. Pies stał przed panienką, z głową przekrzywioną na bok, machał ogonkiem i był zdziwiony. Czego ta długa osoba od niego chce? Szczekał urywanie, zupełnie niezdecydowany, jak ma się zachować wobec tego nowego człowieka. Adrianka śmiało położyła rękę na dużej głowie psa. Oblizał się. Dotknięcie było ciepłe, miękkie. Paluszki Ari łaskotały przyjemnie miejsce koło ucha, gdzie go zwykle zajadle gryzły pchły. Ogon zaczął wykonywać ruchy żwawsze i Kola nabrała ochoty przekonać się, jak smakuje ta delikata, ciepła dłoń, więc niby niechcący, niby zupełnie przypadkiem musnęła ozorem rękę Adrianki. Panienka klękła na ziemi, Kola cofnęła się przestraszona, ale zaraz poczuła znowu miękkie, ciepłe dotknięcie i przyjemne łaskotanie koło uszu i pyska, potem na piersiach. Westchnęła i przewróciła się na wznak, pokazując wszystkie zęby. - Zostaw, Ari, pchły cię oblecą. - To nic, ja ją jutro wykąpię i wyczeszę, prawda, pieseczku, mały, malutki, kochany pieseczku, taka śmieszna mordeczko i te uszyska klapiaste, i ten ogonek, taka chorągiewka na wiwat. Kola słuchała melodii ludzkiego głosu i pierwszy raz uświadomiła sobie, że to jest bardzo miłe, wobec czego, kiedy Ari wstała i weszła na ganek, Kola podskoczyła i trąciła pyskiem kolana dziewczynki, szczekając. "Czy to już? Jaka szkoda". Ari roześmiała się i trzymając rękę na kudłatym łbie psa, weszła do pokoju. Jacek zapalił lampę, Adrianka usiadła na ławce, a pies rozciągnął się u jej nóg. - Widzisz, Jacek, jaka przyjaźń? Powiedz, co ona umie? - Podawać łapę. - Więcej nic? - Nie, nie chciało mi się uczyć, a teraz już za późno, ma osiem miesięcy. Ari, jak tu dziś ślicznie, te konwalie tak pachną. - No, widzisz. Kładź się spać, chłopcze, ja jeszcze zajrzę do kuchni i też pójdę. Pani leśniczyna, czy leśniczówka, urządziła mi sypialnię jak migdał. - Ona się nazywa Jaśmieniowa - rzekł Jacek uśmiechnięty. - Piękne nazwisko, no, dobranoc, kochanie. - Ari! - A co? - Nic, tak mnie chłodno całujesz. Nie posiedzisz ze mną, nie pogadasz? - Ależ dobrze! Zaraz przyjdę! Tylko myślałam, że pan chce spać, zaraz przyjdę; czy z gitarą, czy z fortepianem na plecach władcę do snu kołysać? - Ari, wariacie! Poszła do kuchni, gdzie zastała Franusię śpiącą z głową na stole. Grubas chrapał przerażająco. Na jej grubej, pyzatej twarzy śniły rozkosznie muchy. Wszystko było zmyte porządnie. Ari poklepała dziewczynę po ramieniu. - Franusiu, już możesz iść spać. Gdzie nocujesz? - W stodole. - No, to zmykaj. Dałaś psu jeść? - Nie, zabywszy. - Jutro nie trzeba "zabywać". Pies też od czasu do czasu musi jeść. Dobranoc, miła. - Dobranoc. Adrianka nakarmiła psa, ten zaś omal miski nie połknął. Wróciła potem do Jacka, który cały czas niecierpliwie chodził po izbie, nie mogąc się doczekać "swojej maleńkiej". Nerwy miał napięte jak struny. Ari jest jego, tylko jego... Zaraz tu wejdzie... tup, tup... chodzi po kuchni, mówi do psa. Jaki pieszczotliwy głos, jaki giętki... Zaraz tu będzie. Dlaczego tak marudzi? Jacek zgrzytnął zębami. Uparciuszek, uparciuch mały... Już skrzypnęły drzwi! - Chodź prędzej, gosposiu malutka! Za Adrianką nieśmiało, boczkiem wsunęła się Kola. Dotąd nie wolno jej było wchodzić do izby, toteż dreptała cicho tuż przy nogach pani. Kiedy zaś ta usiadła przy Jacku, Kola zwinęła się w kłębek pod ławką, dotykając nosem stóp dziewczynki. - Jestem już. Gitarę i fortepian zaraz niewolnicy wniosą. Och, Jacku, jaka ja szczęśliwa! - Dobrze ci ze mną? "Ze mną" powiedział, gdyż nie zdawał sobie sprawy z tego, że nie on (jak mu się zdawało) jest osią zainteresowania Adrianki. Był głęboko przeświadczony, że jego osoba prędzej czy później stanie się dla Ari całym światem, że po to przyjechała tutaj pomijając wzgardliwie możliwe sądy, opinie, by żyć dla niego i dawać mu pić czar swojej obecności. Było to zasadniczo błędne, ale Jacek, znając kobiety, nie znał miłości, dotąd nie spotkał się z nią jeszcze twarzą w twarz, nie umiał wyjść na jej spotkanie. Ari zaś odpowiedziała swobodnie: - Dobrze, Jacku. Mnie ze wszystkim dobrze. Zresztą, jak tu może być źle, tak blisko Boga? - Bóg jest daleko, dziewczynko, a może nie ma Go w ogóle? - Och, ty śmieszny! Nie ma? Spójrz w okno: patrzy na ciebie złotymi oczami gwiazd i śmieje się, żeś taki niemądry. Tam, w lesie, cały czas był koło nas. Nie, Jacku, nikt nie zdoła we mnie wmówić, że Go nie ma. Cała wiedza, cała potęga myśli ludzkiej nie jest w stanie oddać czaru księżycowej nocy; nie uczyni tego ani muzyka, ani malarstwo. Nie wypowie najbardziej giętki język. To wszystko będzie lepszą czy gorszą fotografią. Zbyt bowiem trudno jest pochwycić szmer anielskich skrzydeł, a bicie serca mówi ci o tym. - Masz bujną wyobraźnię, Ari, lecz cię kocham za to. A teraz powiedz mi coś ładnego, jakiś wierszyk. Adrianko, księżniczko, tak przyjemnie czuć pod ręką twoje giętkie jak u kota ciało i patrzeć w błyskające zęby, i słuchać twego głosu. - Kiedy na poczekaniu... bo ja wiem? - milczała długą chwilę. Księżyc wszedł teraz cały w okno i rozpylił w izbie srebrną mgłę blasku. Ari zgasiła lampę. Jacek westchnął i położył głowę na kolanach siedzącej nieruchomo dziewczyny. Stopa Ari lekko dotknęła kudłów psa, zwierzę zaś odczuło to dotknięcie jak pieszczotę i przeciągnęło się rozkosznie. Delikatna dłoń panienki jak srebrny motyl przesuwała się miękko po twarzy i czuprynie chłopca. Oczy rozwarte szeroko łowiły blask srebrnego miesiąca. Jacek wziął tę dłoń i przycisnął do ust. Więc położyła mu na czuprynie drugą rękę i siedziała jasna cała od księżycowej poświaty, uśmiechnięta. Wreszcie, pochyliwszy się nieco, zaczęła: - Śpij, synku! Bo oto słonko znużone i senne do skrytej w chmurach odeszło świetlicy. Wrota się za nim zamknęły promienne, złocone blaskiem królewskiej źrenicy. A gdy już słonko idzie do spoczynku - śpij, synku! Śpij, mały! Oto i łąka, spowita w welony mgły opalowej, słodko sobie drzemie. A z boru słychać modlitewne dzwony... miesiąc całuje srebrem senną ziemię... Wkoło tak cicho... Świat spoczywa cały... Śpij, mały. Śpij, synku! Pracę kto skończył, niech śmiało spoczywa, niech śni o szczęściu, które sobie tworzy. W łańcuchu życia niech splata ogniwa, przy blaskach nowej, budzącej się zorzy. Niech zbiera siły do trwania, do czynu. Śpij, synu! I dawno już ucichł jej słodki, senny głos, a Jacek wciąż trzymał ciepłą dłoń przy ustach i nie podnosił głowy. Wreszcie sama Ari targnęła go lekko za czuprynę i dmuchnęła w oczy. - No, władco, czas spać! Niewolnicy już chrapią. Nim odeszła, długo tulił ją do piersi i patrzył błagalnie w oczy, i coś szeptał drżącymi ustami. Ari jednak położyła mu palec na ustach, uśmiechnęła się i... znikła w sąsiednim pokoju. Kola poszła za nią ze spuszczonym ogonem, niezbyt pewna, czy nie zostanie sromotnie wyrzucona za drzwi. Kola przecież pragnie tylko czuć małą stopkę między kudłami. Zaraz pchły mniej dokuczają. Podniosła łeb do góry i węszyła niespokojnie, co to pachnie w powietrzu. Adrianka wzięła ją za obrożę i wyprowadziła do sieni. Podesłała jakieś stare worki i głaszcząc zmierzwione kudły zwierzęcia mówiła: - Śpij, pieseczku. Jutro pani wykąpie, potopimy pchełki i będziesz spał przy łóżku, dobrze? I na spacer pójdziemy daleko na pole, w słońce. I piesek będzie taki stary pieszczoch. No, spać. Kola merdała ogonem i nie protestowała. Lepiej przecież tu, na czymś miękkim, niż na dworze, gdzie wcale nie ma spokoju. Byle sroka, byle głupi kot sen płoszy. Więc gdy Ari zniknęła za drzwiami, Kola oblizała się smakowicie na wspomnienie głosu pani, ziewnęła i schowała nos w okolice puszystego ogona. Jacek słyszał, jak Ari zamykała drzwi na haczyk. Klamek tu zasadniczo brakowało. Do nastawionych uszu chłopca dobiegał każdy szelest z sąsiedniej izby. Dziewczyna, nucąc cicho, rozbierała się. Wreszcie zaszeleściło siano. Jacek zaczął chodzić po pokoju, krew uderzyła mu do głowy i przesłaniała oczy mgłą. Wreszcie nie wytrzymał: - Ari, czy mogę cię jeszcze pocałować na dobranoc? - Powiedzieliśmy sobie dziś dobranoc sto razy. Poza tym chciałabym panu zwrócić delikatną uwageczkę, że pan musi wstać rano, że Ari jest trochę "zmachawszy" i że tego całowania trzeba i na jutro co nieco zostawić. Skoro nie możesz zasnąć, to licz do tysiąca i z powrotem po łacinie. Radykalny środek na bezsenność. Salem alejkum.»* Moja jest utrudzona za bardzo wiele mnóstwo i dobre duchy twego wigwamu sypią już na oczy twej niewolnicy mak. Salam alejkum (arab.) - pokój z tobą; powitanie, pozdrowienie u mahometan. Zacisnął zęby, ale musiał się uśmiechnąć. Po czym z determinacją położył się spać. W dobrą już godzinę potem odezwał się: - Ari... - Co? - Śpisz? - Śpię! Bardzo śpię. - Aha! No, dobranoc. - Dobranoc po raz setny i pierwszy. O godzinie szóstej budzik poderwał Adriankę. Ubrała się piorunem, zapukała do Jacka. - Jacuś, wstawaj. Już czas. - Już, już, najdroższa. Jak spałaś? - Niesłychanie. Kola też. Ubieraj się prędko, bo robię śniadanie. - Chodź mnie pocałować. - Właśnie o tym myślę! Takiego zaspanego kota całować! Ubieraj się, smyku. I pobiegła do kuchni na gwałt gotować śniadanie. Nakarmiła Frankę i psa, który nie odstępował jej nóg. A gdy usłyszała, że Jacek chodzi po izbie, przyszła do niego różowa, mokra od rosy i chłodna, z wielkim pękiem dzwonków. - Ari, najśliczniejsza, nie mogłem się ciebie doczekać. - O, przecież miałam poranną wizytę ministrów, musiałam wydać rozkazy na dzień dzisiejszy. Trudno, życie księżniczki udzielnej to nie romans. Bierz mnie pod rękę i idziemy na śniadanie. - Gdzie ty mnie prowadzisz? - Do lasu, nakryłam pod świerkami, czy nie przyjemniej? Ranek był rześki, słoneczny, pachnący. Las wyglądał, jakby się przed chwilą umył i Jacek nie miał siły po prostu odejść od tego zaimprowizowanego stołu, zrobionego z niewielkiej beczułki, przykrytej prostym, szarym płótnem. - Ari, jeszcze nigdy w życiu śniadanie mi tak nie smakowało. - No chyba. Nigdy w życiu nie siedziałeś przy królewskim stole, ale teraz znikaj. Zanim go jednak wyprawiła, wciąż i wciąż wynajdywał pozory, by mieć ją przy sobie, tulić i całować. Ostatecznie odjechać musiał. Dziewczynka zaś, przy pomocy Franusi, która odprowadziła krowę, zabrała się do roboty. Kola, wygrzewając się na słońcu, śledziła każdy ruch pani i gdy ta podchodziła bliżej, od razu przewracała się na grzbiet i zamiatała ogonem ziemię. Ari bystrym spojrzeniem ogarnęła swój pałac. Wszystko było w porządku, wobec czego zasiadła do pisania listu: "Mój kochany, dobry Tatusiu. Mieszkam w głębi starego boru, mam krowę, będę miała kury i kurczęta. Dużo słońca i jagód. Jestem zdrowa i bardzo szczęśliwa. Mam też psa, który nic nie umie, tylko podawać łapę i szczekać. Zdaje się, że do polowania byłby niezły, bo to kombinacja wyżła i kundla. Ma osiem miesięcy. Szkoda, że ciebie, tatusiu, tu nie ma, takie cudne motyle! Widziałam też ul w pniu starego dębu. Tatusiu, bór to cudowna rzecz, a życie - jeszcze cudowniejsza. Jesteś bardzo mądry, że mało mówisz: słowa czasem są zupełnie niepotrzebne. Kocham cię, Tatusiu. Konia mam też. Pisz do mnie poste restante. Wilno. Całuję z całej siły. Twoja Ari" Zakleiła, zawołała Kolę i pobiegła na jagody, a jej głos mieszał się z głosami ptaków i leciał hen do Bożych stóp. ** ** ** Tak upłynął Adriance pierwszy tydzień, podczas którego żyła jak we śnie, spędzając dnie od wschodu do zachodu słońca w lesie. Z jakąś dziką pasją przedzierała się przez najbardziej niedostępne miejsca, obejmowała smukłe pnie sosen, tarzała się we mchu i goniła motyle, próbowała naśladować głosy ptaków i śmiała się, gdy sfałszowała. Jaśmieniowa przyniosła jej w prezencie dwie nieśne kokoszki i dwa kurczaki, a któregoś dnia zabrała ją ze sobą na targ i Ari wróciła z całą menażerią.»* Kupiła bowiem trzydzieści sztuk drobiu i dwa małe prosiaki, ku wielkiemu niezadowoleniu Franusi. Jacek śmiał się tylko z gospodarskiego zapału Adrianki, ale wcale jej to z tropu nie zbiło. Gdy wracał o szóstej do gajówki, wybiegała naprzeciwko roześmiana, śpiewająca, z twarzą w rumieńcach i zarzucała mu na szyję nagie i złote już od słońca ramiona. Ten uścisk serdeczny był mu nagrodą za całodzienną tęsknotę. Jedli kolację i Ari wyciągała go na spacer mimo oporu. Czasem irytował się. Menażeria (franc.) - dzikie zwierzęta w klatkach obwożone na pokaz; tu: różne gatunki zwierząt domowych. - Ari, czy nie możesz tej włóczęgi odbyć we dnie, gdy jesteś sama, tak mi dobrze posiedzieć z tobą w domu. - We dnie swoją drogą, a wieczorem swoją drogą. To zupełnie co innego chodzić solo, a co innego z kimś kochanym. Świat ma wtedy jeszcze większy urok. Ale Jacek tego nie odczuwał i Adrianka zrozumiała, że pod tym względem pogodzić się ze sobą nie mogą. Co dzień też przed nocą powtarzała się ta sama historia, że chłopak szedł spać wściekły i zdenerwowany "niezrozumiałym", według niego, oporem Adrianki. Kola była nieodłącznym cieniem swojej pani, lekceważyła Jacka, a ogonem nie raczyła kiwnąć w stronę Franusi. Teraz nie spała już w sieni, ale na ziemi przy łóżku Adrianki. Kola została wykąpana. To było w jej życiu zdarzenie zupełnie wyjątkowe i mimo całej swej grozy, w skutkach przyjemne. Gdy Ari, z pomocą Franki, zanurzyła psa w szafliku pełnym dobrze ciepłej wody z naftą i zaczęła szorować mydłem, wył przeraźliwie i wyrywał się tak, że obie z trudem go utrzymały... Po chwili jednak, gdy zauważył, że nic go specjalnie nie boli, natomiast nie czuje przykrych ukłuć i swędzenia, uspokoił się; patrzył tylko żałośnie i piszczał cichutko: a może już dosyć tej dziwnej pieszczoty. Wreszcie Adrianka wylała na niego z góry całą zawartość wielkiej konwi, napełnionej wodą z lizolem i operacja była skończona. Pies został owinięty w stare płótno i derkę, i ułożony wygodnie na nowym sienniczku w kącie pokoju. Przed nim postawiono miskę mleka. "A, jeżeli tak, to co innego" - pomyślał. Wylizał miskę i zasnął. Na drugi dzień nie czuł do Ari śladu żalu, a gdy mu czesała kudły, oblizał szerokim ozorem raz i drugi uśmiechniętą buzię pani. Kilka dni po tej operacji Jacek siedział z Ari na ganeczku. Kola oparła pysk o jej stopy i drzemała. Zbudził ją gwałtowny ruch, podniosła pysk i patrzyła zaniepokojona, co się dzieje, dlaczego ci ludzie wykonywali takie niespokojne ruchy, kto chce zrobić krzywdę pani? Warknęła groźnie i weszła za Jackiem, który wniósł Adriankę, mimo jej oporu, do swojego pokoju i położył na łóżku. - Nie pójdziesz stąd, Ari, nie pójdziesz stąd! - Jacek, puść mnie w tej chwili, słyszysz? Trzymał mocno obie ręce dziewczyny i przycisnął usta do jej ust. Kola w tej chwili zaczęła szczekać głośno, wściekle, oparła przednie łapy o krawędź łóżka i hałasowała bez przerwy. Jacek chwycił ją za kark, ale Kola umknęła w bok ciałem, natomiast zęby jej wpiły się w Jackową dłoń. Krzyknął. Ari wstała i rzekła cicho i pieszczotliwie: - Chodź, Koleczka, dobry piesek, kochany piesek! Wyszły obie na dwór i spacerowały wśród szumiących drzew długo, długo. Ari płakała i w tę noc pękła pierwsza niteczka, łącząca jej serce z sercem Jacka. Nazajutrz jednak wszystko poszło zwykłym trybem i Zeler jechał do pracy żegnany słodkim uśmiechem i pocałunkiem. ** ** ** Mijały dni. Dojrzały już zupełnie jagody i ucichł w borze gwar ptactwa, bo nadszedł lipiec. Ari zdążyła zaprzyjaźnić się serdecznie z Jaśmieniową i powoli, po pierwszym odurzeniu czarem przyrody, zaczęła wglądać w życie ludzi miejscowych. Ze zdumieniem zauważyła, że kobiety tutejsze są traktowane jak coś w rodzaju zwierząt pociągowych. Na ich barkach spoczywa całkowita praca i wszystkie troski. Mężczyźni są nieprawdopodobnie leniwi i zacofani. Ukłuły ją boleśnie słowa jednego gajowego, którego spotkała w leśniczówce, a który był znany jako awanturnik. - Kobieta i ryba głosu nie ma. Jest w domu jak pies podwórzowy. Dobra, to dobrze, a nie, to baty. A jak całkiem się nie nada, to strzelać w łeb, a od kary zawsze się i wykręci. Popatrzyła na niego wtedy z odrazą i rzekła spokojnie: - Bardzo ciekawe zdania pan wygłasza. U nas jednak o kobiecie myślą inaczej. Niech pan jednak nigdy nie mówi tak przy swych dzieciach, bo gdy dorosną, to nie uszanują człowieka, który nie potrafi uszanować matki swoich dzieci i za to im kary też nie będzie. Ponieważ Jacek był wolny dopiero od szóstej, Ari czas ten spędzała albo w lesie, albo u Jaśmieniowej, której uparła się pomagać w pracy na polu i w ogrodzie warzywnym. Tutaj właśnie słuchała historii, od których włosy jej stawały dęba. Więc ten to gospodarz zabił matkę swojej żony i jej towarzyszkę staruszkę, by zagrabić grunt. Żonę wygnał z domu i sprowadził kochankę, którą dzieci zmuszone są nazywać mamusią. A sędziowie nie umieli dowieść mu winy. Ten znów gajowy traci wszystkie pieniądze na wódkę i dziewczyny, a żona, sama jedna bez służącej, z daleka od ludzi, wśród lasu, uprawia ziemię, orze, sieje, zbiera, wychowuje troje małych dzieci i z głodu i przepracowania zdycha, bo od męża grosza nie dostaje, i w ogóle nic prócz kułaków i obietnic śmierci od niego nie ma. Ten znów, gdy żona urodziła mu czwarte dziecko, zbił ją do utraty przytomności i musiała uciekać tegoż dnia z maleństwem w las, bo chciał ją zabić, przez kochankę podjudzony. Dziecina umarła. Ona została i żyje wciąż pod grozą jego pięści. - Jezus, Maria! Dlaczego te kobiety nie porzucą takich drabów? - A gdzież pójdą, panieneczko? Żeby bez dzieci były, ale tak, któż to dzieci zostawi draniowi niegodnemu? - A sąd? - Sąd się w te sprawy nie miesza, zresztą tu, widzisz, jest tak: zaniesiesz sędziemu pud»* miodu, a jajów, a masła, to i winy nie masz. Na skargę wyżej nikt nie pójdzie, bo naród ciemny, szkół mało. Zbierali na szkołę coś trzy razy, potem w miasteczku to przepiwszy i koniec. Pisali ludzie podanie o szkołę. Podanie w starostwie ginie i koniec. Panieneczko, nie żyć tu człowiekowi. My tej Polski czekali jak zbawienia. Jak usłyszeli o Legionach,»* to się chłopaki we wsi puścili jak charty ze smyczy. Pieszo lecieli do Warszawy samej, Niemców i bolszewników się nie bali. Panienko, we wsi, skąd pochodzę, to będzie stąd z dziesięć kilometrów, jeden ojciec w stodole syna za nogę wiązał, a ten wierówkę (litew. - sznur, postronek) przegryzł, taj i uciekłszy w Legiony. A jak tu Legiony przechodziły, to ludzie na środku drogi klękali i płakali, a głód był wtedy i nędza, strach... po tych giermańcach i bolszewnikach. To my wrzos suszyli, tłukli i placki z niego piekli, a dla Legionów siano w dwie godziny się znalazło. A teraz, panienko, cóż: nędza, podatki, żyć nie ma z czego, bo sołtys bierze dla siebie, urzędnik dla siebie, a naród ciemny nie sprawdzi, które słusznie, które nie. A jak tu z Wilna kto przyjedzie sprawdzić, ho, ho, panienko, w urzędach zakręcą, zabajtlują, jeden drugiego trzyma i cicho sza, a ty, narodzie, cierp dalej. Pud (ros.) - dawna rosyjska jednostka ciężaru równa 40 funtom, czyli 16,387kg. Legiony - Legiony Polskie w I wojnie światowej, formowane z oddziałów strzeleckich Józefa Piłsudskiego. Te historie nie dawały Ari spokoju. Czuła swą bezradność i niemoc. Bolało ją to i męczyło bez miary. Gdyby mogła, oddałaby całe swoje uśmiechnięte serduszko skrzywdzonym ludziom. Czasem, przytulona do Jackowej piersi, szeptała mu cichutko o tych swoich kłopotach, w błogiej nadziei, że on przecież coś pomoże, on taki duży i silny, ale Jacek zakazał jej kategorycznie zaprzątać sobie głowę podobnymi sprawami. - Jaceczku, przecież ty możesz zająć się chociaż tą gajową, co sama mieszka, przecież nie można tylko o sobie myśleć. - Maleńka, nie rób ze mnie opiekuna uciśnionych, ja myślę o tobie i o sobie, to starczy. Niech każdy dba o siebie, zresztą nie lubię się z chamstwem bratać. Wobec tego Ari już nigdy nie nalegała, a za to poszła do nadleśnego i przedstawiła mu całą sprawę. Nadleśny przyjął ją nadzwyczaj uprzejmie i obiecał pomóc. Jacek jednak zrobił Adriance awanturę. - Mówiłem ci, że masz te historie omijać, to nie są twoje sprawy. Ja nie chcę, rozumiesz, ja nie chcę, byś zajmowała się tym. Nie lubię tego. - Jacku, pół tonu niżej. Uważam, że nie masz prawa rozciągać nade mną jakiejś kurateli i bardzo cię proszę, pomyśl nad tym, gdy będziesz sam. Teraz przeproś tu w obie rączki i więcej nie gadaj. Nadrabiała miną, bo w głębi duszy czuła do Jacka żal.I mimo że stosunek młodych był ciągle taki sam, mimo że Jacek co dzień wracając do domu zastawał swą "królewnę" w pachnącym kwiatami pokoju, roześmianą i śpiewającą, mimo że tulił, pieścił, całował, nie mógł od niej otrzymać nic więcej, choć miał pewność, że jest kochany. Ale Ari zaczęła powoli otwierać oczy na to, czego wpierw nie potrafiła dostrzec. Przekonała się więc, że Jacek jest niedelikatny, mimo całej swojej miłości. Czasem, gdy zmęczona zasnęła przed jego powrotem, budził ją dla najbłahszej przyczyny, choćby dlatego, by go pocałowała lub poszukała mu chusteczek czy kołnierzyków. Mówił na przykład wieczorem: - Ari, kochanie, zbudź mnie jutro o piątej, przed szóstą muszę wyjechać. Ari czuwała, zrywała się o czwartej, by wszystko było przygotowane, a gdy zaczęła go budzić o piątej, ciągnęło się do siódmej. Na pukanie odpowiadał "zaraz, zaraz" i leżał jak najspokojniej. Adrianka zaś była zła i oburzona. Takie postępowanie wydawało się jej niemęskie. Wieczory były śliczne i Ari zawsze miała ochotę pospacerować i popatrzeć w gwiazdy, on jednak zatrzymywał ją w domu. Takich drobiazgów narastały góry i Adrianka coraz częściej myślała o tym, że nie będzie miała odwagi zostać z Jackiem na zawsze. Coraz częściej zastanawiała się, czy uczucie, które żywi do Jacka, jest naprawdę miłością. Chodząc po lesie, wodziła w krąg rozmiłowanymi oczyma i było jej dziwnie przykro, że człowiek, przy którego boku żyje, nie potrafi czuć tak jak ona, której się zdawało, że jest cząstką tego wspaniałego świata, że szum drzew i świergot ptaków nosi w sercu. Że cała jest przesiąknięta miłością do otoczenia, tak jak ziemia o poranku mgłą i rosą. Wszystko dla niej było niezmiernie ważne i cenne, jak samo istnienie. Ale te myśli i refleksje chowała poza niezmiennym, słodkim i wesołym uśmiechem i on to był największym darem, jaki mogła ofiarować tym, którzy ją otaczali. Któregoś dnia pojechała z nadleśnym do Wilna i przywiozła sobie list i paczkę od ojca. List przeczytała dopiero w domu. "Droga Ari. Pamiętaj, że w głębi takich dużych litewskich lasów są trzęsawiska, musisz uważać. Jagody można suszyć, są zdrowe i pożyteczne w zimie. Jeżeli chcesz, żeby krowa dawała dużo mleka, musi być nie tylko odżywiona, ale i utrzymywana sucho i czysto. Kur przekarmiać nie należy, dawaj im jeść rano i w południe po trochu, resztę dozbierają, za to kurczaki muszą dostawać dużo i często. Nie dawaj zgrzanemu koniowi wody, niech najpierw przegryzie sianem, a za godzinę, dwie, dopiero wody. Owsa trzy kilo dziennie, jeżeli koń pracuje. Pamiętaj, Ari, że tylko głupcy uważają konia za bezrozumną, żyjącą maszynę i kto nie potrafi uszanować pracy i duszy końskiej, zdolny jest do wszelakiego zła. Ty to rozumiesz, prawda, Ari? Gdyby cię ugryzła żmija, zalej zaraz ranę amoniakiem. Bardzo chciałbym widzieć te motyle i te pszczoły, córeczko. Zwróć uwagę na mrowiska, Adrianko. Mrówki są mądrzejsze niż ludzie, bo się w granicach swojego państwa i rodziny nie pożerają wzajemnie. Psa możesz jeszcze wszystkiego nauczyć, ale niech czuje twoje przywiązanie. Najlepiej lekcja wypadnie przy jedzeniu. Bądź stanowcza, mów krótko, zwięźle, ale nie bij: pies ma więcej czasem ambicji niż człowiek. I nie patrz na ludzi, Ari, patrz w słońce, obserwuj życie, naturę, ucz się słuchać i rozumieć mowę lasu i pól, będziesz mądra. Pisz do mnie. Posyłam ci sto złotych i skrzynkę czereśni. U ciebie ich zapewne jeszcze nie ma. Uszyj sobie sukienkę z tego materiału. Będzie ci ładnie w zielonym. Jedz dużo miodu i mleka. Smutno mi, Ari, bez ciebie. Marek Klaudius" Ari przeczytała list z bijącym sercem, a po jej wzruszonej twarzy płynęły duże, czyste łzy miłości. Kiedy drżącymi paluszkami rozwinęła paczkę i zalśnił w jej rękach bladozielony woal i różowy batyst, krzyknęła z radości. Połowę czereśni zaniosła zaraz do leśniczówki, musiała oczywiście pochwalić się i materiałem, z którego Jaśmieniowa postanowiła uszyć jej sukienki. Jackowi z dnia na dzień bardziej wrastała w serce ta ruchliwa, świergocąca osóbka, nie wyobrażał sobie chwili, w której mogłaby odejść. Było mu z nią nie tylko strasznie dobrze, ale i wygodnie. Upajała go czarem swojej postaci, potrafiła rozmarzyć poezją, potrafiła dogodzić i usłużyć, ale sam nie umiał zajrzeć w głąb jej duszy i pomyśleć, czy też Ari nie potrzebuje czegoś więcej, jak tylko pieszczoty. Widząc ją zawsze roześmianą i śpiewającą, nad niczym się nie zastanawiał. Poza tym pragnął jej coraz goręcej, coraz boleśniej. I uczucie to rosło jak fala i szumiało w nim, i zalewało mu oczy. Gdy był w domu, nie pozwalał Adriance oddalać się nigdzie, chciał wciąż trzymać ją w ramionach mocno zwartych i czuć sprężyste, choć szczupłe ciało i falowanie drobnych piersi. Ale najczęściej uciekała i śmiała się z daleka jak dziecko, któremu udała się psota. Jacek uważał Adriankę za swoją własność. Kochał ją, ona go kochała, a więc, rozumował, była jego. Jego i niczyja więcej. Jej uśmiechy, jej pieszczoty należą do niego, a skoro zdobył taki skarb, musi go pilnować, by niczyje oczy, niczyje usta nie piły z tego źródła szczęścia. I na tym tle doszło do przykrego dla obojga nieporozumienia. Pewnego dnia Jacek wrócił do gajówki wcześniej niż zwykle i nie zastał Adrianki. Franusia krzątała się w kuchni, pogryzając dla osłodzenia pracy i samotności niesamowicie zielone jabłka. - Gdzie panienka? - spytał. - Panienka dawno wyszedłszy do boru, pewnikiem na porębę. Poszedł więc na ową porębę. Długo łaził między pniakami i całą masą drzew i gałęzi, tarasujących drogę, wreszcie ujrzał zgubę. Siedziała na wywróconej kłodzie, a na ziemi, prawie u jej stóp, para wyrostków. Znał ich, byli to chłopcy ze wsi, którzy pracowali przy okorowaniu drzewa. Zamiast pilnować swego zajęcia, wlepili szeroko otwarte oczy w panienkę, która coś opowiadała, żywo gestykulując. Jacek stanął za stosem gałęzi. Był niemile zdziwiony. A potem usłyszał łagodny śpiew, zobaczył uśmiechnięte twarze chłopaków i Adrianki, która śpiewała razem z nimi "O, mój rozmarynie, rozwijaj się". Sam nie wiedział, dlaczego ogarnęła go wściekłość. Krzyknął ostro: - Ari! Odwróciła bystro głowę. - Serwus, Jacuś, tak wcześnie dziś? Do widzenia, chłopcy. Pamiętajcie, że gdy się śpiewa przy pracy, robota lepiej idzie. Skacząc przez pniaki, dobiegła do Jacka i spojrzała zdumiona. - Cóż to za mina, Jacuś, miałeś jakąś przykrość? - Jeszcze się pytasz? Co ty wyprawiasz, Ari, wdajesz się w jakieś dysputy z chamami, kompromitujesz mnie, demoralizujesz tych i tak głupich chłopaków. Ja sobie nie życzę tego, rozumiesz? Ja tego nie zniosę, jak przyjdą po wypłatę, zbesztam jak psów. Chodź do domu. - Oo, oo, Jacek! Istotnie, chodźmy do domu jak najprędzej. Słońce źle ci działa na głowę. - Bardzo cię proszę, bez ironii. Chciałbym, żebyś uszanowała moje tutaj stanowisko - mówił dygocącym z pasji głosem i wiedział jednocześnie, że cała jego gadanina sensu nie ma, ale coś go kusiło, by wszcząć awanturę, by wyprowadzić Adriankę z równowagi, zgasić jej filuterny uśmieszek. - Ależ, Jacuś, nie udawaj obrażonego sułtana. Nie robiłam nic złego. Mieli takie znudzone, posępne twarze. Zaczęliśmy rozmawiać, od słowa do słowa rozmowa poszła śmielej, opowiedziałam im coś niecoś o Warszawie, spytałam, czy umieją co śpiewać, no i zaśpiewaliśmy tę piosenkę, a tobie zazdrość, że nie śpiewają przy tobie, co? Jeżeli chcesz, mogę zorganizować chór i orkiestrę, by ci co dzień defilowała przed oknami na dzień dobry, mogę też kazać strzelać na wiwat z moździerzy. - Głupia jesteś ze swoimi dowcipami. Przystanęła, otworzyła oczy jak mogła najszerzej, silny rumieniec opłynął jej twarz, chrząknęła raz, drugi, wreszcie z ust dziewczynki padły poważne, pełne wyrzutu słowa: - Jacku, jesteś gorzej niż niemądry, jesteś niedelikatny. Głupotę można człowiekowi wybaczyć, chamstwa w stosunku do kobiety nigdy. I nie odwróciwszy już ani razu głowy w jego stronę, szybko, bardzo szybko pobiegła do gajówki. Jacek nie gonił jej. Szedł wolno ze zwieszoną głową i przygryzał usta. Spokój panujący w lesie drażnił go jak jeszcze nigdy. Pragnął teraz wichury, deszczu, grzmotów: byłyby doskonałym obrazem stanu jego duszy. Czuł się znacznie niższy i słabszy moralnie od Adrianki i widział swą niemoc i bezsiłę w postępowaniu z nią. Ona zawsze zrobi to, co zechce, tylko wyłącznie to, co zechce... Świadomość owej słabości budziła w nim uczucie bardzo zbliżone swą barwą do nienawiści. Gniótł rączkę szpicruty i myślał, że gdyby mógł tak zgnieść, zabić, zabić Adriankę, byłoby mu lżej na duszy. Wszedł na ganek, koło nóg zaczęła mu się plątać Kola. Sam nie wiedząc, co robi i dlaczego, kopnął ją z pasją. Zaskomlała rozpaczliwie, a Jacek trzasnąwszy drzwiami izby, usiadł na ławce i oparł czoło na ręku. Za chwilę weszła Ari, spokojna, ani śladu gniewu czy przykrości nie było już na jasnej twarzy. Zaczęła nakrywać do stołu i uśmiechała się do Koli, chodzącej za nią krok w krok. - Koleczka też zaraz dostanie jeść, cham, cham... strasznie merdamy ogonkiem i jesteśmy bardzo zaintrygowani, co tam jest pod pokrywką. Jestem niebywale inteligentna i wiem, że przed jedzeniem trzeba się pani spytać o zdrowie i wszelką pomyślność, czy tak? - mówiła Adrianka, gdy pies wspinał się do jej kolan i trącał mordką ręce. - Mogłabyś nie terkotać, Ari, głowa mnie boli - rzekł mrukliwie Jacek. Podeszła na palcach i lekko pocałowała go w czoło. - Widzisz, mały, od razu wiedziałam, że jesteś niezdrów, zjedz obiad, pościelę ci łóżko. Na to już nie umiał znaleźć odpowiedzi. Dostał w skórę moralnie, jak mały, niegrzeczny chłopczyk, teraz chciało mu się płakać. Adrianka zaś, idąc do kuchni, uśmiechała się, a w oczach jej migotały wesołe, chytre błyski. I ona miała świadomość swego zwycięstwa. Teraz czuła dla Jacka litość, ale mimo to pogładziła kudłaty, psi łeb i szepnęła: - Koleczka, jesteś pomszczona. Obiad zjedli w milczeniu, potem Adrianka, nie zwracając uwagi na wciąż nachmurzonego Jacka, poczesała przed lustrem włosy, poprawiła kwiaty, wypadające z glinianego dzbanka i wyszła na podwórze. Podszedł do okna i śledził jej każdy ruch. Zdejmowała właśnie z płotu poduszki i kazała Franusi zanieść je do izby, potem ujrzał, jak przeskoczyła poza ogrodzenie i przytuliła głowę do końskiej szyi, a potem ruszyła w las i znikła mu z oczy. Jacek w tej chwili nie miał do niej ani żalu, ani urazy, ani złości, czuł tylko jedno, że bez Ari życie nie ma dlań uroku. I kiedy wróciła i uśmiechnęła się do niego już od progu, podszedł do niej trochę nieśmiało i całując obie dłonie szepnął: - Nie gniewaj się na mnie, Ari. - Skąd znowu, co za pomysł? Czy chcesz czystą chusteczkę do nosa? `ty €€I (c.d.) €€ €€€€€€€**€€€€€€€**€€€€€€€** €€ 3 3 64 0 2 108 1 ff 1 74 1 Niedzielę zwykle spędzali razem od rana do wieczora. Jacek w głowę zachodził, jak dobrze znała las i tysiące rzeczy, na które przedtem nigdy nie zwrócił uwagi, choć był leśnikiem z zawodu. Ale gdy on las traktował jako teren swojej pracy, dla Ari był on jej świętym umiłowaniem, był najwspanialszym kościołem, cząstką jej duszy. Adrianka niczego się tu nie bała, a wszystko pragnęła zobaczyć, trzymała dłoń na pulsie zielonego olbrzyma i piła stąd niewyczerpaną radość i moc. Wszystko ją interesowało i wszystko było "cudowne i najważniejsze". Tu gniazdko wrzeszczącej sójki, tam gołębia, który ma młode. Tu znalazła gniazdko jarząbka, w tej dziupli jest ul, na tym drzewie siadywały głuszce. W tej kotlince widziała starego zająca z małymi zajączkami i bardzo żałowała, że nie może się z nimi pobawić. Do tego źródełka jelenie przychodzą pić, tamtędy dzik prowadzi swoje małe. Stara biegnie przodem, a małe (no, nie są takie znów bardzo maleńkie) dyrdają gęsiego za nią, prędko, prędziutko. Tam znowu jest trzęsawisko. Jutro będzie pogoda lub jutro będzie deszcz. Jacek słuchał tego szczebiotu i pytał zdumiony: - Skąd ty to wszystko wiesz, dziewczyno? Śmiała się w odpowiedzi, a raz rzekła: - Las pokochał Adriankę i co dzień daje nowe lekcje. Widzisz, Jacek, jak sobie sama tu chodzę, to zaraz muszę sobie wyobrazić, że jestem Indianinem, szukam śladów. Uczę się chodzić cicho, tak cicho, że liść nie zaszeleści mi pod nogami. Umiem stać bez ruchu parę godzin, ale wtedy oczy mam szeroko otwarte. Tatuś mi napisał: "patrz w las, w słońce, będziesz mądra". Jestem mądra, ale jeszcze za mało, bym umiała pomóc ludziom, którzy są nieszczęśliwi. Jacek pominął tę uwagę milczeniem. Na gorące prośby Ari zaczął ją uczyć konnej jazdy, ale nim jako tako nauczyła się jeździć, nabiła sobie niejednego guza. Raz wsiadła ze wspaniałą miną, poprawiła się na siodle i skierowała w stronę szerokiej duchty.»* Jacek szedł za nią. Tymczasem koń z angielską flegmą (oprócz imienia miał w sobie coś niecoś angielskiej krwi) odwrócił się i szedł do stajni. Ari szarpnęła go za cugle, manipulowała kolanami, pies ujadał i skakał wkoło jak opętany, koń też kręcił się w miejscu i ani rusz nie myślał jechać tam, gdzie chciała pani. Duchta albo dukt (z łac.) - prosta droga w lesie powstała przez wycięcie drzew. - Uderz go szpicrutą! - zawołał Jacek. I Ari z bólem serca uderzyła. Wtedy koń przysiadł na tylnych nogach i jak się nie zerwie, jak się nie puści cwałem przez duchtę. Dziewczyna oniemiała, szpicrutę wypuściła z ręki, nogi ze strzemion, beret spadł jej z głowy. Trzymała konia za szyję i krzyczała, skacząc w siodle jak piłka. - Prr... stój! Ja...cek... mów do ko...ko...nia, mów do koonia... prr, prrr... oj, panie Jaśmień, mówcie do konia. Jacek i Jaśmień bez tchu pędzili za niesforną Lady, ale "mówić" do niej nie próbowali. Tymczasem koń zrzucił Adriankę na zakręcie i z dumnie podniesioną głową wmaszerował w cień stajni. Mężczyźni dopadli Ari. Siedziała na ziemi rozcierając kolana. Nos jej krwawił, a twarz uwalana ziemią mogła wzbudzić przerażenie. Ale śmiała. - Jeszcze się śmieje, smarkata. Nigdy ci nie pozwolę siąść na konia, takiego strachu nam napędziłaś. - Ja się bałam nie mniej od was obydwóch, a ty nie bądź taki ważny, pan Jaśmień lepiej mnie nauczy. Więc pan Jaśmień spojrzał z triumfem na Jacka i mimo nawału pracy znalazł dla pupilki chwilę czasu i "nauczył lepiej". Ari jeździła bez zarzutu, ale zawsze śmiali się wszyscy, gdy leśniczy przypominał: - Jak to było, panieneczko: mówcie do konia! Mówcie do konia! Ale nie tylko tę przygodę miała Adrianka, nim wżyła się w las i jego tajemnice. Któregoś dnia szła zbierając jagody. Pochłonięta pracą, potknęła się i upadła prosto na ogromne mrowisko, a że nogi zaplątały się biedactwu w krzaki, więc dłuższą chwilę nie mogła się podnieść. Zanim wstała, mrówki oblazły ją dokumentnie. Zostawiła więc jagody i krzycząc biegła do leśniczówki. Jaśmieniowa załamała ręce, a potem zajęła się gorliwie ofiarą. Ostatecznie nic się Adriance nie stało, ale cały dzień krążyła za nią arcynieprzyjemna woń amoniaku, którym obficie wysmarowała ją Jaśmieniowa. Któregoś znowu dnia, brodząc w gęstwi, natrafiła niedaleko wyrębu na małą płaszczyznę, pokrytą cudownym, szmaragdowym mchem. "Jakże to będzie wspaniale poleżeć sobie na tej szmaragdowej pierzynce" - pomyślała i weszła nie zważając, że pod nogami jest jakoś bardzo miękko i że powierzchnia zdradliwie się ugina. Jeszcze krok i Ari wpadła do połowy łydek, i mimo rozpaczliwych wysiłków nie tylko nie mogła nóg wyciągnąć, ale pogrążała się coraz bardziej. Taka rozpaczliwa groza przejęła dziewczynę, że zamiast szukać krzaków lub drzew, za które mogłaby chwycić, krzyczeć zaczęła wniebogłosy, cała oblana zimnym potem. - Ratunku! Boże... Ratunku... Na pomoc! W głowie jej szumiało: "Zginę i nikt nie będzie wiedział, tatuś się zmartwi... Jacek... nie zobaczę słońca i lasu, i tatusia... nikt mnie nie znajdzie... tatusiu... tatusiu..." Z daleka dochodził monotonny, spokojny stuk siekier, słońce całowało korony drzew. Dzięcioł obojętnie kuł dziobem, coraz to inne drzewo, tu i tam wrzasnęła sójka, gwizdała niefrasobliwie wilga. Świerszcze zgodnym chórem nuciły pieśń o letnim południu. Ari zamknęła oczy. Poczuła znów ból w sercu i przekonanie, że umiera, obezwładniło ją zupełnie, a przecież całym wysiłkiem woli i nerwów pragnęła się bronić. Jęczała głucho: "Boże, ratuj mnie!" Wtem do jej nastawionych śmiertelną trwogą uszu, dobiegł spokojny, męski głos: - Puść no, panienka, Boga, a chyć się krzaka. Zupełnie oszołomiona zdumieniem, otworzyła oczy i spojrzała na przeciwległy brzeg. Stał tam szczupły, stary wieśniak i spokojnie palił machorkę. Ten spokój tak podziałał na półprzytomną dziewczynę, że przestała płakać i uważnie rozejrzała się dookoła siebie, a dostrzegłszy jakąś zwisającą gałąź drzewa, póty pracowała wszystkimi mięśniami, póki jej nie chwyciła i przyciągnęła do siebie. Z pomocą gałęzi wydobyła się na brzeg, oczywiście bez pantofli, i zupełnie wyczerpana usiadła pod drzewem, a wieśniak, kręcąc sobie nowego papierosa, mówił z drugiego końca bagna: - Tak, tak, Bogu nie trza głowy zawracać; żeby On miał tak na wszystkie rojsty»* patrzeć, to by na ziemię spoglądać czasu nie stało Mu. Rojsty (litew.) - miejsce niskie, bagniste, pokryte mchem, mokradło; mszar. Ari wstała i patrzyła na niego ciekawie, a on szedł ku niej brzegiem bagna. - Dziękuję panu, gdyby nie pan, utonęłabym. - Toż co? Głupstwo. Masz, panienka, rozum? Człowiek się sam musi ratować, bo od Boga rozumu dostał. Ja i na wojnie byłem. Skąd panienka? - Z gajówki. - No to teraz biegnijże do chaty, a najedz się dobrze, to i febra minie, po strachu. Do widzenia pannie. - Dziękuję, do widzenia. Nie powiedziała Jackowi o tej przygodzie, bo nie chciała narażać się na gderanie i wymówki, pochodzące z troskliwości, ale nudne i dość imperatywnie (łac. - rozkazująco) czynione. Ari tego nie cierpiała. To jej psuło smak każdego niebezpieczeństwa, w którym się czasem znajdowała. I dzisiejsza przygoda miała w sobie coś, co Adriankę zajęło i zostawiło po sobie cierpki, ale przyjemny obrazek. Postanowiła to ukryć na dnie duszy i nie pozwolić, by Jacek rozgrzebał wszystko i polał zimnym tuszem. Nazajutrz poszła do wyręby niedaleko bagna, myśląc, że może uda jej się spotkać oryginalnego zbawcę i porozmawiać z nim. Siadła więc sobie pod śmigłą, pachnącą żywicznie sosną i wyskubując spomiędzy trawy czerwieniejące poziomki, spoglądała w dal po porębie. A tu robota wrzała. Jedni ścinali drzewa, inni piłowali i składali dłużyce. Na drodze stały jednokonne wozy, a koniska były wynędzniałe i chude. Pospuszczały beznadziejnie łby ku ziemi i w drzemce brykały po zielonych łąkach młodości; przeciągły okrzyk: nu! nu! budził je z marzeń; na wozy składano ciężar i koniska ruszały, wyginając z wysiłku grzbiety w pałąk. W uszy, niby bolesne ukłucia, padały wciąż owe gromkie, a mdłe "nukania". Waliły się wspaniałe, potężne, a proste jak świece drzewa o zielonych, lśniących koronach, które w godzinie śmierci miłośnie całowało słońce, a lekki wiatr mówił im o tajemnicy drugiego istnienia w obliczu przeogromu błękitnych wód lub chaosu miast. Potnieli przy pracy ludzie o leniwych, zmęczonych ruchach, wytężały nadwątlone latami mięśnie zwierzęta. Ari zaś myślała ze smutkiem: "A oto jest życie". Lecz w miarę jak siedziała zapatrzona w blask słońca na siekierach i piłach, oćma melancholii znikała powoli z jej duszy. Przecież na miejscach tych olbrzymów wyrosną młode, nowe, zieloniutkie, a ginące kolosy dają nie tylko byt dziesiątkom ludzi, ale i schronienie. Pomyślała też, że lepiej pracować tu, na świeżym powietrzu, niż w cuchnących fabrykach, które stworzyła cywilizacja, ale które, dając chleb dziesiątkom, odbierają go tysiącom. I miarowy stuk siekier wydał się Adriance potężną pieśnią, sławiącą czyn i moc ludzkich dłoni. Uśmiechniętymi ustami zaczęła śpiewać na nutę znanej legionowej piosenki coś, co jej się teraz nasunęło na myśl: "Sosno, sosno, wielka, zielona!@ A jak zetną cię, niebożę,@ w świat pojedziesz hen na morze,@ sosno zielona!@ Sosno, sosno dumna, pachnąca!@ Srebrne dzwony tobie dzwonią,@ ludzie się przed tobą kłonią,@ sosno pachnąca!@ Pójdziesz w świat, sosno królowo!@ Wiatr za tobą wieść uniesie@ o tych ludziach, o tym lesie,@ sosno królowo!@ Lesie, lesie! Lesie zielony!@ Rośnij w górę hen do słońca,@ w tobie Boga moc krzepiąca,@ lesie wonny, lesie zielony!"@ Śpiewała pełną piersią, a jej słodki, wysoki sopran o dziecinnym brzmieniu, drżał srebrnymi skrzydełkami ponad całą porębą. Ludzie podnosili głowy i uśmiechali się, słuchając ciekawie. Oczy ich śledziły szczupłą postać w jasnozielonej sukience. Ari chodziła po zalanym słońcem kraju wyręby, gdzie bujnie rosły poziomki, i co chwila przysiadała, by zerwać pachnące jagody. I znowu wstawała, i wyglądała z daleka jak motyl. Ten i ów z młodszych robotników zaczął nucić melodię pod nosem, ten i ów jął pogwizdywać. Ari to dosłyszała i śpiewała jeszcze donośniej, chodząc między drzewami. A siekiery i piły mimo woli jęły poruszać się w takt melodii, zaś kilka śmielszych głosów basowych pomrukiwało wraz z Adrianką. Wtedy weszła między pracujących. - Pomagaj, Boże - rzuciła wesoło. - Daj, Panie Boże - odpowiedział zgodnie chór. - Uważaj, panienko, ażeby cię drzewo nie uderzyło. - E, nie, uważam. Czy mogę tu posiedzieć? - A dlaczego nie? Ładne jagódki, prawda? - Bardzo ładne. Może pan chce spróbować? Nie zwracając uwagi na zafrasowaną minę robotnika, wsypała mu z dzbanka pełną garść i roześmiała się. - Może kto jeszcze chce? Bardzo dobre. Ten i ów wyciągnął nieśmiało brudną rękę i dzbanek opustoszał. - Panienka ładnie śpiewa, lepiej się pracuje - rzekł jeden młody. - A no, to mogę wam jeszcze coś zaśpiewać. Spojrzeli po sobie zdumieni, potem na Adriankę popatrzyli. Strasznie dziwna osoba. Ale ona już śpiewała jedną po drugiej znane ludowe i wojskowe piosenki. I znów buch_buch waliły rytmicznie siekiery, trzeszczały gałęzie, skrzypiały piły, ale ludzie uśmiechali się. A gdy odchodziła, wołali za nią: - Przyjdź tu do nas jeszcze, panienko. I tak w słońcu, powoli, dojrzewała dusza Ari. Do małej gajówki często przychodziły w odwiedziny kobiety, które poznała u Jaśmieniowej i o których niedoli słyszała. Przychodziły wypłakiwać tu swój ból i nędzę. Ari zaś nie brała już wszystkiego tak jednostronnie i impulsywnie, jak z początku, ale podchodziła uważnie, jak za tropem, do źródeł niedoli, przekonując się, że czasem winna jest nie tylko osoba krzywdząca, ale i krzywdzona. I wtedy zaczęła dawać kobietom rady serdeczne. Uczyła je porządku i ładu, o którym nie miały pojęcia, pokazała, jak się gotuje proste, a jednak różnorodne potrawy. Usiłowała je przekonać, że samą rozpaczą nic nie wskórają, że powinny urządzić dom tak, by ich mężom było najlepiej we własnym domu. I te lekcje zaczęły skutkować. Gdzie nie mogła pomóc radą, tam pomagała sercem lub pieniędzmi. Wszystko opisywała ojcu, bo Jacek pod tym względem zupełnie zrozumieć jej nie mógł. Dziwił się i ruszał ramionami, czasem mówił: - Ari, ty chcesz koniecznie bawić się w dobrą wróżkę, jak widzę, ale mnie to nie zajmuje. Nie lubię wtrącać się w cudze sprawy. I tobie też z całego serca odradzam... Ari gładziła mu czuprynę i wzdychała. Nie lubiła być własnym adwokatem. I tak w głębi borów zastała Adriankę pora żniw. II W domu państwa Klaudiusów po ucieczce Ari było ponuro i cicho. Teraz dopiero wszyscy zauważyli, czym była taka jedna blada dziewczynka. Matka, mimo całego swego oburzenia, tęskniła do niej tak, jak i stołownicy i rodzeństwo. Ale nie mówiło się o nije zupełnie, za to myśleli wszyscy. Ogródek zarósł chwastem, w pokoju nie miał kto stawiać co dzień świeżych kwiatów. Imogenka, gdy przytulała głowę do poduszki, wzdychała. Na jej nocnym stoliczku wazonik był pusty, a poduszki i kołderka nie pachniały bzem. Ari przedtem zawsze rozpylała na pościel wodę kwiatową, a bieliznę, własnoręcznie dla Ineczki prasowaną, perfumowała leciutko, by mała, złotowłosa siostrzyczka cała była jak kwiat pachnąca. Imogence teraz się nie chciało samej tego robić i o ile dawniej uważała, że wszystko, co się koło niej dzieje, jest zupełnie naturalne, teraz zrozumiała, że to była tylko dobra wola nieładnej, ale kochającej siostry. Brak im było wszystkim i wiecznego "głupiego" błaznowania Adrianki. Profesor dłużej niż kiedykolwiek siadywał w ogródku przed ulami i bardzo tęsknił. Czasem ni stąd ni zowąd podnosił głowę i słuchał. Była cisza, brzęczały pszczoły, a jemu wydawało się, że to Ari tupocze po pokoju: tup... tup... tup... Ari sprząta, Ari śpiewa, modli się do słońca śmiechem. Ale kroki cichły i znów nie było córki. Brzęczały pszczoły, a pies siedzący u stóp pana uderzał miarowo ogonem w ziemię i łapał muchy, a co złapał, zmiętosił ją jęzorem, wypluł i patrzył panu w twarz mądrymi, żółtymi oczyma: "Widzisz, jakie ja sztuczki potrafię? No, pochwal mnie". I profesor rozumiał wymowę psich oczu, bo kładł dużą, czerwoną dłoń na gładkiej i lśniącej sierści i przypominał sobie, jak to Adrianka bawiła się z psiakiem, kiedy był malutki. Pies wyrósł, jest duży, mądry, ale dziewczynki nie ma. Wszystkie jej listy umiał na pamięć, ale nosił przy sobie, bo to była cząstka jej duszy i teraz już lepiej niż kiedykolwiek wiedział, jak bardzo córka go kochała. Imogenka, mimo tęsknoty za siostrą, z całą perfidią uwodziła Wiktora. Stroiła się jak lalka, co dzień inaczej. Nie zostawiała go nigdy w towarzystwie kobiet od siebie ładniejszych. Przez cały niemal miesiąc, który spędziła u jego rodziców, zręcznie naśladowała Adriankę, była czynna, ruchliwa, nie zmęczona i kochająca tak, że Wiktor topniał jak wosk w słońcu, zwłaszcza gdy siedząc w hamaku, szyła i haftowała jakieś tiule, jedwabie i koronki, mówiąc z zalotnym uśmieszkiem: - Żebyś ty wiedział, jak mi ładnie w tej koszulce. Który mężczyzna nie pragnie takich cudów zobaczyć! Wiktor też myślał, że ma wielką ochotę, zwłaszcza, że namawiali go rodzice. - Ożeń się z nią, jest elegancka, ładna, będzie dobrze reprezentowała dom, kocha cię. On się jeszcze bronił, jeszcze ociągał, bo od czasu do czasu napadała go tęsknota za Adrianką, która choć nie była taka ładna i elegancka, za to miała "coś". Wreszcie Żenia, widząc, że Wiktor jeszcze się waha, postanowiła działać ostro, bo to zdobywanie już ją zmęczyło. Któregoś więc lipcowego wieczora, na parę dni przed końem urlopu Wiktora, państwo Karbowscy pojechali do Warszawy do teatru, a Wiktor odwoził ich samochodem i wracał szybko, bo wybierał się z Żenią na zabawę ogrodową w miejscowym parku. Żenia zaś, jak tylko auto z Karbowskimi zniknęło za bramą, zaczęła chodzić po wszystkich pokojach, jęcząc głośno, aż zwróciła uwagę służby i pokojówka spytała: - Co panience jest? - Głowa mnie boli, niedobrze mi, och, och, proszę mi przynieść herbaty. Więc podano jej herbatę i omawiano w kuchni sprawę choroby. - Rano była zdrowiuteńka. - Żeby nie tyfus, tyfus nagle chwyta. - Może od słońca. - Ojoj! To się nasz pan zmartwi. Nie ma szczęścia do żeniaczki. Jedna mu zwiała, a druga, co nie daj Boże, zemrze. - Tfu! Niech Andzia odpluje i odstuka w suche drzewo, taka piękna panienka. I podczas gdy w kuchni Andzia pluła i odstukiwała, Żenia herbatę wypiła, ubrała się w najładniejszy na gołe ciało szlafroczek i położyła się na kanapce naprzeciw lustra. Z ramienia i piersi zsunęła niebieski, puchem obszyty negliż i przyjrzała się. Była cudna z tymi złotymi, rozburzonymi włosami i lśniącym ciałem. Przyciemniła jeszcze powieki, ukarminowała dyskretnie usta, osypała pudrem twarzyczkę i z biciem serca słuchała trąbki samochodowej. Nareszcie. Dreszcz ją przebiegł. Zamknęła oczy i udawała, że śpi. Wiktor wszedł do salonu, Imogenki nie było, w ogrodzie też nie, spytał się więc pokojówki. - Panienka zachorowała i poszła do siebie. - Zachorowała? Co jej się stało? - Nie wiem, proszę pana, ale bardzo jęczała i narzekała na głowę. Mocno zaniepokojony pobiegł do pokoju Żeni. Zapukał. Nie było odpowiedzi. Ruszył klamką, drzwi były otwarte z klucza, wszedł więc. Paliła się tu tylko nocna lampka, w jej różowym świetle ujrzał śpiącą, cudną jak marzenie... Jedwab, przylegający do ciała, podkreślał linie jej zgrabnej, pełnej figury, a nagie ramię i pierś dziewczęcia, lśniąca, gładka i biała, zasłoniła mu Adriankę i wszystko, co nie było Żeniusią. Przyklęknął przy "śpiącej" i wtulił usta w ciepły, biały atłas. "Obudziła się", krzyknęła lekko, zaczęła naciągać szlafroczek, ale przy tym szamotaniu odsłoniło się i drugie ramię i noga aż po udo. I wtedy nie mogła się już wyrwać z silnych, męskich objęć. Zgasło światło. Na zabawę ogrodową już nie pojechali. Gdy rodzice wrócili z teatru, Wiktor oświadczył im, że jutro rano jedzie prosić o rękę Żeni, co przyjęli z zachwytem. Wiktor jednak, znalazłszy się sam, usiadł na ulubionym fotelu i palił jednego za drugim papierosa. Nie mógł się nie ożenić z Imogenką, bo na to nie pozwalało mu pojęcie o honorze. Ale przychodziły refleksje, że teraz całe życie będzie miał przy boku śliczną, i wiele od siebie młodszą kobietę, która posiadając wszystkie zalety pani domu, razem ze swoją urodą i miłością, może stać się nudna, gdyż nie ma w sobie tych niespodzianek, które posiadała Ari i nie jest taka subtelna, jak siostra. Było mu w tej chwili ciężko, bardzo ciężko. Adrianka, bardziej niedościgła niż gwiazdy, co mrugały doń z ciemnego nieba, była tu gdzieś obok niego w pokoju, a on nie mógł jej zamknąć w ramionach. Po prostu czuł jej oddech, czuł jej uśmiech, troszkę kpiący, i miał wrażenie, że to z niego właśnie się śmieje... Ari, daleka Ari, była gdzieś blisko, a jednak nieuchwytna jak mgła. Jakby umarła. Zacisnął wargi w bolesny grymas. Ari, Ari kochana, naprawdę kochana z tą swoją długą, szczupłą figurką, z chudą buzią, opromienioną uśmiechami. Tych uśmiechów było tyle. Każdy inny, każdy nowy. Przypomniał sobie i liczył w pamięci, i nie przypuszczał nawet, że nie on jeden będzie tak liczył i wyczarowywał w marzeniach uśmiechy Adrianki. Czy ją kiedy zobaczy? A gdy nawet zobaczy, to co z tego? Skończyło się wszystko. Jest teraz Żenia. - Ha, trudno, klamka zapadła - westchnął i położył się spać. Leżąc pomyślał, jak też zachowa się Imogenka przy śniadaniu po tych dzisiejszych łzach. Jest taka młoda, młodziutka i naiwna. To pierwsze przeżycie może być dla niej bardzo ciężkie. Była taka strasznie zawstydzona, płakało biedactwo. Spotkało go jednak rozczarowanie. Imogenka zjawiła się wystrojona, pachnąca, zalotna jak zwykle, a to trochę niemile uderzyło Karbowskiego. Wytłumaczył to sobie jednak, że Ineczka jest tylko bardzo zakochana i stara się swoje szczęście i miłość okazać. ** ** ** W pierwszych dniach sierpnia Żeniusia została panią inżynierową. Zamieszkali tuż przy fabryce, w ładnie umeblowanych trzech pokojach. Pani Klaudius była w siódmym niebie i jedynie myśl o starszej córce nie przestawała jej dręczyć. Co ona robi, gdzie się podziewa, czy Boże broń, nie weszła na złą drogę? Profesor napisał do Ari krótko i węzłowato o doniosłym fakcie w rodzinie i Adrianka wraz z Jackiem śmiała się serdecznie z Wiktora, że tak szybko się pocieszył. Nastała pora żniw. Ari ze zdumieniem ujrzała, że w polu nie pracują mężczyźni, tylko wyłącznie kobiety i w pocie czoła żną zboże sierpami. Pomagała więc Jaśmieniowej i myślała, że to istotnie jest barbarzyński kraj. Zauważyła też dziwne (według jej opinii) zjawisko w stosunku do niej samej. Oto wszyscy ci prości ludzie, którzy dziewczynę otaczali, zwykle surowi i spracowani, prześcigali się nawzajem, by jej usłużyć, okazać serce i tkliwość. Sama Jaśmieniowa, zapracowana jak wół w jarzmie, znalazła zawsze chwilkę czasu, by wyręczyć Adriankę w pracy domowej, której mała gosposia miała i tak niewiele. Leśniczy, surowy i despotyczny nawet dla własnej żony, wpadał co wieczór do gajówki, by przynieść "dziecku" jarzyn z dworskiego ogrodu lub pierwszych borowików, które znalazł w swej włóczędze po lesie, lub pokazać ubitego jastrzębia. Czasem zabierał Adriankę konno na objazd lasów i z zapałem odpowiadał na setne pytania dziewczyny. Leniwa Franusia starała się, by jej pani miała jak najwięcej wolnego czasu, a gajowi, którzy często zbierali się u Jacka, przynosili "panience" jabłka, orzechy, miód. Ari, będąc w rodzicielskim domu na ostatnim miejscu, doszła do przekonania, że tu, w tym zapadłym kącie, jest pierwszą osobą i ze śmiechem kazała się Jackowi nazywać "księżniczką". Przyczyna tej ogólnej sympatii była przecież zupełnie prosta. Ludzie zmęczeni ciężkimi warunkami życia i z natury nieprawdopodobnie leniwi, lubili patrzeć na rozpromienioną twarz Ari, na jej zapał, z jakim brała się do każdej roboty, na jej ustawiczną radość. Często mówili do Jacka: - A to udała się panu siostra, co to będzie za żona... za gospodyni! Ten mąż będzie miał raj w domu... W gajówce aże pachnie, tak czysto i miło. Dziewczyna, która przy pracy śpiewa, to skarb. Jacek więc rósł w dumę i szczęście, że ten skarb dla niego jest przeznaczony. Ari jednak dzień w dzień przyglądała mu się baczniej i więcej rzeczy niemiłych w chłopcu dostrzegała, ale wiedziała też, iż nie znaczyło to, by Jacek się zmienił, nie! On był zawsze taki sam jak dawniej, ale kiedy tam, w małym pokoiku widziała go tylko jednostronnie, teraz miała sposobność patrzeć drobiazgowo i dokładnie. - Jacuś, znów jesteś nie ogolony, cóż ty myślisz, że jestem garnek nie umyty, żebyś mnie wiechciem szorował? - Nie chce mi się, Ari, przecież i tak jestem ładny i podobam ci się. - No tak, ale wolę cię ogolonego. Wyciągała go na spacer. - Chodź, chłopcze, pokażę ci, gdzie położyłam mrówkom zdechłą myszkę. - Nie chce mi się, maleńka, co to ciekawego? - Ale przecież nic nie robisz? - Jak to nie robię, leżę i patrzę na ciebie. Stanowczo sfery zainteresowań mieli różne. Jacek do niczego się nie zapalał, niczym się nie entuzjazmował, Ari przeciwnie: ją zajmowało wszystko i na każdy objaw życia natury patrzyła miłośnie. Czasem przez myśl jej przebiegło: "Gdyby tak był ktoś, kto by mnie rozumiał, ktoś kochany". Ojciec ją rozumiał, ale Ari pragnęła podświadomie kochać kogoś więcej i goręcej niż Jacka, bo coraz częściej zastanawiała się, czy kocha Jacka tak jak dawniej. Nie mówiła sobie "nie". Ale już się zastanawiała, już pytała, a to było groźne. Zwykle po obiedzie o godzinie szóstej siadała obok niego i kładła mu głowę na ramieniu, to noskiem tarła o jego policzek lub całowała delikatnie. A kiedy chwytał ją mocno w ramiona i gniótł w gwałtownym uścisku, szepcząc gorące, błagalne słowa, parskała śmiechem i uciekała. - Więc czemu mnie drażnisz, Ari, zlituj się, co wyprawiasz? - Nic, kokietuję cię. - Dlaczego? - Bo lubię. I to było wszystko. Jacek zaś patrzył na nią jak wilk; ale nie poświęcił ani chwili czasu na rozmyślanie, co robić, aby ten niezrozumiały opór przełamać. Był zarozumiały i zdawało mu się, że już sam fakt jego obecności wystarczy, by Adrianka kochała go. Jego troskliwość o kochaną była też specjalnego gatunku. Mówił jej na przykład: "Ari, dbaj o siebie, powinnaś być zdrowa". Ale nie powiedział, jak to Ari ma "dbać" o siebie. Gdy czasem stłukła sobie kolano lub podrapała się, był zły i krzyczał: "dlaczego nie uważasz", ale na tym się kończyło. Ari zaś czasem pragnęła bardzo, by Jacek wszystko to czynił jakoś inaczej, choć też nie zdawała sobie sprawy, jak. Czasem przy stole ziewał głośno i szeroko. Ona wiedziała, że to ze zmęczenia, ale wiedziała i to, że można sobie "paszczękę" zakryć. - Ojej, Jac, myślałam, że to się walą mury Jerycha, a to mój chłopiec ziewa. - Ari, proszę cię, bez uwag, zresztą to nie salon. - Aha! Padam do nóżek, powieś się, ani pisnę, bo jak bez uwag, to bez uwag. I wiedziała to także, że niekoniecznie trzeba przy kochanej kobiecie chodzić z szelkami dyndającymi po łydkach. - Jacuś, porteczki gubisz. - Ojej, wielkie rzeczy. - Wielkie nie wielkie, nic nadzwyczajnego nie zobaczę, ale nie do twarzy ci tak. Bądźże elegancki. - Przecież nikogo nie ma. - A ja to pieprz? - Ty jesteś moja słodka Ari. - Więc twoja słodka Ari zaklina cię w imię wszystkich tureckich świętych, byś nie wstępował w ich ślady i nie uczył mnie na pamięć szczegółów męskiej garderoby. Ari szalenie lubiła las podczas deszczu, kiedy ze wszystkich gałęzi kapała jej za kołnierz woda, mrówki ustawały w pracy, a ptaki piszczały między gałęziami. Wśród szumu drzew grał smętnie i monotonnie deszcz. Raz, po długich prośbach, wyciągnęła Jacka na wędrówkę. - Popatrz, posłuchaj, dzięciołowi deszcz nie przeszkadza w pracy. A tu, widzisz? Jest mrówcza droga, same sobie wydeptały, szeroka, co? Teraz pusta, bo wszystkie poszły spać. Słyszysz, co drzewa mówią? Szu, szu, deszcz szumi, a ptaszki piszczą: oj, mokrro, mokrro! A osika woła: ss... ss... słońce, słońce! A wrona: krach, krach, będzie krach! Bo wrony są złośliwe. Widzisz srokę? Skacze, ogonkiem trzęsie i śmieje się: ha, ha, hi, hi, hi, bo ona taka wiecznie zadowolona. Cicho, uważaj, tam siedzi jastrząb, chodź bliżej, żebym tak miała flowerek.»* On sobie siedzi i myśli, że w taką pogodę nie można robić interesów. Kantor zamknięty. A to piszczą jarząbki. Widzisz, jak dużo surawiszek.»* Usmażę ci. Flower - broń palna małego kalibru, używana m.in. do polowania na drobne ptactwo. Surawiszki, surowiatki - rodzaj grzyba. - Ari, patrzę na ciebie, słucham i podziwiam, ale moknę. Chodź, powiesz mi to wszystko w domu. - Nie chcę jeszcze iść do domu, tak przyjemnie. - Tobie, ale mnie nie. No, wracamy. Podreptała ze spuszczoną głową. ** ** ** Któregoś dnia upał był taki, że zdawało się, ziemia stopnieje. Ari siedziała w lesie śród jagód. Dokoła niej kołysała się na gałęziach cisza. Gwar ptactwa zamilkł zupełnie i tylko od czasu do czasu zakwilił jastrząb. Dziewczyna czuła dziwny niepokój, z którego nie umiała sobie zdać sprawy. Ten upalny dzień czynił wrażenie, jakby się w nim coś czaiło. Więc kiedy zaniosła obiad Jackowi, szepnęła mu pieszczotliwie: - Chłopcze, wróć dziś wcześniej do domu, boję się, pewno będzie burza. - Tak? To moja odważna panna boi się burzy? - Troszeczkę. - Za godzinkę będę w domu, a może poczekasz? - Dobrze, pójdę trochę w pole, zawołasz mnie. Ale po drodze z kantoru zauważyła, że wielki dąb, tuż przy bramie stojący, ma szerokie, wygodne konary. Zamiast chodzić po polu w upał, który dziś ją specjalnie męczył, może sobie posiedzieć tam jak w altance. Wdrapała się więc po płocie na olbrzyma i rozsiadła się jak w gnieździe, mając stąd rozległy widok na ogród warzywny i pola. Ludzie kręcili się w pobliżu, ale podwórze było puste. Szerokie szmaty pól miały barwę piaszczystych wydm. Ari patrzyła w dal i pomyślała, że dobrze by było mieć skrzydła i bujać tak pod lazurową tonią. Jacek wyszedł wreszcie z czworaków i skierował się do ogrodowej furtki. Stamtąd wychodziła właśnie dorodna, choć trochę klocowata dziewucha z koszem w obu rękach. Jacek o coś zapytał. Ona postawiła kosz na ziemi, a oparłszy się o furtkę, śmiała się zalotnie. Zeler wziął ją pod brodę, coś mówił, potem objął, potem pocałował. Ari poczuła gorący dreszcz. Wreszcie dziewucha pobiegła naprzód, ukazując czerwone, grube nogi i wpadła do stodoły. Za nią podążył Jacek. Ari na moment zamknęła oczy i zacisnęła zęby. Jednak wrodzone poczucie humoru kazało jej wnet roześmiać się cichutko. Mruknęła tylko do siebie. - Jacuś po kwaśnych winogronach pocieszy się rzepką... phi! I otarła zwilgotniałe oczy. Za kwadrans Jacek znów pojawił się na dziedzińcu i wyszedł na drogę energicznym krokiem. Za nim, oglądając się ostrożnie, wylazła dziewucha i strzepywała siano ze spódnicy i włosów. Ari nie wytrzymała, parsknęła śmiechem tak donośnym, że dosłyszał go Zeler i niespokojnie rozglądał się wkoło. Ari zlazła z drzewa, siadła na płocie i śmiała się bez przerwy. - Ari, ty?... Ty jesteś tutaj? - Nie, nie tutaj, jestem teraz tam, na polu. Masz okropnie nieinteligentne oblicze w tej chwili. Idziemy do domu? - Idziemy! Ale co to za głupi pomysł łazić po drzewach wobec ludzi. Co o tobie pomyślą? Bardzo cię proszę, nie urządzaj takich przedstawień. - Dobrze. Ostatni mój występ. Ale ty też powinieneś na stodole wywiesić kartkę z napisem: "Osobom obcym wejście wzbronione. Lornetki na składzie". Zaczerwienił się po białka. - Ari, nie myśl, że... Ari, przecież... - Chodź, chodź, nie gadaj tyle. Będziesz mi dziś pomagał obiad gotować. Szła szybko naprzód, a on za nią zły, zmartwiony i nieszczęśliwy. Gdy znaleźli się w gajówce, Ari swoim zwyczajem nalała w miednicę wody, podała mu ręcznik i wyszła karmić kury. Umył ręce i siadł na ganku. Adrianka zdejmowała suchą już bieliznę ze sznurów między drzewami rozpiętych. Śledził jej ruchy i podziwiał smukłość nóg, strzelistość ramion i piersi. Wydawała mu się znów zupełnie nowa i nieznajoma. Dawna chuda i blada Ari znikła. Teraz widział pięknie zbudowaną, giętką jak stal dziewczynę, błyskającą w słońcu nagimi, brązowymi ramionami. Stała do niego tyłem, wznosząc się na palce, przy zdejmowaniu większych sztuk; rytmicznie opadały i pięły się w górę krągłe, sprężyste ramiona. Włosy, związane z tyłu wstążką, rozpryskiwały się jak zdmuchnięte przez wiatr chmurki. Jacek patrzył, patrzył... i czuł jakąś nieogarnioną bolesną tęsknotę do tej dziewczyny, która przecież stała tuż obok niego ze stosem pachnącej wiatrem i słońcem bielizny i uśmiechała się. - Otwórz mi drzwi, Jacek, bo rozsypię wszystko. Rzuciła pakę na łóżko, a Jacek delikatnie i bardzo nieśmiało odgarnął jej włosy z czoła i z oczu. - Uff, "zmachawszy" się, ale to przyjemne. Teraz będę maglować. - Nie będziesz maglować, pójdziemy na spacer. - Oo! Święto! Pirsza klasa. A gdzie? - Przed siebie. Chcę z tobą porozmawiać. - Na temat amatorskiego przedstawienia? Dziękuję, danke, merci. Nie jestem artystycznie usposobiona. - Ari, ja muszę się wytłumaczyć. - Po co? Z czego? Komu? Mnie? A cóż to, czy ja jestem patronką błądzących lub damą z komitetu obrony moralności? Jacek, wiesz, powiem ci tak po sztubacku: nie nalewaj. Co było, stało się, koniec. Chodź na grzyby, maślaków jak maku. I nie dała mu dojść do słowa do samego wieczora. Koło godziny ósmej ściemniło się od razu, jakby ktoś na niebo zarzucił czarną płachtę. Potem zadudniło z daleka i zaczął padać deszcz. - Burza idzie - szepnęła Ari. W tej chwili zamigotała słabo błyskawica i znów zaturkotało z daleka ponuro. Ari poszła policzyć kury w kurniku, zaprowadziła Jackowego konia do stajni, rozpaliła ogień i obierając grzyby niespokojnie zerkała na niebo. Ale burza krążyła jeszcze wciąż gdzieś daleko. Jacek pocieszał: - Widzisz, nawet burza nie chce ci robić przykrości i omija gajówkę. Już i krowa wróciła z pastwiska, i kolację zjedli, a burza kołowała w oddali, wobec czego Ari zdecydowała, że pójdzie spać. Podeszła do Jacka i całując go w czoło, rzekła: - Dobranoc, chłopcze. Przytrzymał ją za ręce. - Nie zamykaj się, Ari, na haczyk. Zawsze będziesz trochę spokojniejsza, gdyby istotnie burza nadeszła. - Dobrze. Zniknęła za drzwiami, zrzuciła już sukienkę, gdy cała izba stanęła na sekundę w białym płomieniu, a jednocześnie potężny huk wstrząsnął drewnianym domkiem. Adrianka krzyknęła przeraźliwie i wtuliła głowę w poduszki. W tej chwili poczuła mocne ramiona Jacka i jego głos wrócił biedactwu przytomność. - Ari, taka dorosła kobieta, żeby się bała grzmotów, wstyd! - Wiem, że wstyd, ale nie mogę sobie tego wyperswadować. Wziął ją na kolana i przycisnął do piersi puszystą główkę. Za oknami teraz rozpętało się całe piekło. Drzewa jęczały i skrzypiały, wicher tagrał świat na strzępy. Raz po raz jasność olśniewająca zalewała izby, raz po raz waliły pioruny. Ale Jacek błogosławił burzę. Dzięki niej miał sposobność tulić Adriankę. A tak dawno nie trzymał kochanej postaci w ramionach. Była dla niego serdeczna, lecz ta serdeczność nie miała już zapachu czerwonych róż, jak ongi, gdy przychodziła do jego małego pokoiku. Całował teraz oczy i usta dziewczynki, jej odkryte ramionka i szyję. - Moja najdroższa, moja najcudniejsza Adrianko! Przecież ja szaleję za tobą. Dlaczego męczysz mnie od tak dawna, Ari?... Kochasz mnie chyba? Niemożliwe, byś nie kochała. - Nie wiem, czy cię kocham, chcę, żebyś ty kochał tylko. - Jak to, Ari? Dlaczego? Co się z tobą stało? Czy to dzisiejsze głupstwo? - Nie... Och, jak grzmi... Jacek, nie mówmy o tym. Nie mogę teraz myśli zebrać. - Już przechodzi, Ari. Nie bój się, obejmij mnie za szyję i zamknij oczy. Dobrze tak? - Dobrze, Jacuś. Burza istotnie słabła, jednak chłopiec nie myślał wcale rozluźnić objęcia. Adriance było cicho i dobrze w ciepłym uścisku i myślała sobie, że tylko od jej jednego słowa zależy, by w tych ramionach zostać na zawsze. Jednak tego "na zawsze" z Jackiem bała się, gdyż coś jej wciąż mówiło, że nie tak wygląda prawdziwa miłość. Miłość, którą każdy człowiek przeżywa tylko raz, która jest nieodgadnionym misterium dwóch dusz, ich najwspanialszą modlitwą za dar życia. Jakże często ludzie mylą się i biorą przywiązanie, przyjaźń, wreszcie sympatię, za ten królewski dar. A kiedy poniewczasie poznają swój błąd, jest już za późno. Siwieją włosy, oczy tracą blask, a serce zdolność czerpania szczęścia. Ari była za młoda, by mogła tę świadomość zaczerpnąć z życia. Ale miała intuicję, miała instynkt, taki sam jak ten, który każe królowej pszczół lecieć w błękity, by tam ją znalazł kochanek. I jak ten, który kwiatom na noc korony stulić każe. - Ari, powiedz mi, o czym myślisz? - Sama nie wiem. Właściwie nic nie myślę, mam ochotę spać. - To zaśnij, tak u mnie na rękach. Milczeli chwilę oboje. Na niebie jęły mrugać gwiazdy. Ucichło już zupełnie. Ari zsunęła się z kolan Jacka i otworzyła szeroko okno. - Jacku, czujesz jak pachnie? - Tak, odświeżyło się, ładnie jest. Jakaś ty śliczna, Ari. Spojrzała na niego bacznie, uderzona nienaturalnym brzmieniem głosu i przelękła się. - Strasznie tu duszno, Jacku, może wyjdziemy trochę na ganek. Nie masz ochoty? - Nie, dziś zostanę z tobą, Ari. Już tak dawno czekam na ciebie, kochaną... jedyną... - Puść mnie, Jacek, ręce mi połamiesz! Puść mnie w tej chwili, jeżeli nie chcesz, bym rankiem wyjechała stąd na zawsze. Nie bądź ordynarny. - Wszystko mi już jedno... Za tyle czasu męki... Za całą moją miłość... Ari! Broniła się rozpaczliwie, wreszcie syknęła: - Odejdź, odejdź precz! Nie jesteś w stodole. Wyprostował się. Stanęła do niego twarzą w twarz z rozwianymi włosami, z rozdartą na ramieniu koszulą. - Proszę cię, wyjdź. Nie jesteś wart zaufania, nie jesteś dżentelmenem. Pięściami miłości nie kupisz. - Ari, nie masz prawa robić mi wymówek. Nie możesz żądać od młodego mężczyzny, by włożył habit zakonny, gdy jest z kochaną kobietą. To jest głupia gra, którą płacę nerwami i zdrowiem. - Tak, Jacku, ja wiem, zrobiłam głupstwo, że tu z tobą przyjechałam. Ale zrobiłabym stokroć większe, gdybym wtedy za ciebie wyszła. - Dlaczego? Pomyślała chwilę, spojrzała w okno, skąd uśmiechało się do niej zahaftowane gwiazdami niebo, wreszcie rzekła cicho: - Sam mnie nazwałeś kiedyś królową pszczół, złotą pszczółką. Ale z gromady, w której ona szuka sobie kochanka, odpadłeś. Nie dopędzisz mnie nigdy, za słabe masz skrzydła, Jacku. I znów jestem sama, i nie wiem, jak długo będę jeszcze krążyć samotnie... Ale chciałam, naprawdę chciałam, byś mnie dogonił. - Ari, czy to wszystko, co masz mi do powiedzenia? - Tak, Jacku. Wyszedł bez słowa. Ari długo jeszcze siedziała przy oknie, zapatrzona w to tu, to tam spadające gwiazdy i modliła się w duchu. - Daj mi, Dobry Boże, pokochać... Daj mi pokochać tak prawdziwie, mocno, z całego serca. Wreszcie zaczęło świtać, Ari wciąż siedziała nieruchoma i machinalnie kreśliła coś czerwonym ołówkiem po parapecie okna. I tak jak czerwone listeczki rosły wyrazy: - Daj mi pokochać, Dobry Boże Panie, coś na świat rzucił zieloną zawieję drzew, coś wyhaftował jutrzenki błyskanie w motyle skrzydła, a ogień, co tleje w Twych Świętych oczach, w złotość zmienił ciemną gwiazd, Wielki, Święty, zmiłuj się nade mną... A gdy słońce wzeszło, oświetliło czerwono główkę Adrianki, śpiącej na oknie, z twarzą wtuloną w łokieć. I obudził ją Jacek zaniepokojony zbyt długą ciszą w sąsiednim pokoju. Ponieważ nie chciał wchodzić, zajrzał dyskretnie przez okno i ogarnęło go takie wzruszenie na widok tej małej, orzechowej łepetynki, że miał ochotę wytłuc się za nocną awanturę. Stał i patrzył, i nie mógł się odezwać. Ta kochana, słodka głowa, to jest głowa Adrianki, która mu dziś wyraźnie dała do zrozumienia, że go nie kocha, a on nie ma siły, by ją za to znienawidzieć. I stoi jak sztubak, i boi się obudzić, i z tęsknotą czeka spojrzenia tajemniczych oczu. Słońce grzało coraz mocniej. Jacek chrząknął i delikatnie dotknął jedwabistych kosmyczków, których fale porozkręcała wilgoć nocy teraz leżały żałośnie rozsypane koło uśpionej twarzy. - Ari, malutka... - szepnął. Nie poruszyła nawet noskiem. - Adrianko, głowa cię zaboli - rzekł głośniej. I wtedy otworzyła oczy, była zdumiona, potem roześmiała się. - Ładnie spędziłam noc. Oj, wszystkie gnatki mnie bolą. Która godzina, Jac? - Z Bożej łaski dziesiąta, księżniczko. - Co? I dopiero teraz mnie budzisz, człowieku! Śniadanie jadłeś? - Nie. To jest... piłem tylko mleko. - Dlaczego? - Nie miałem apetytu. - Zaraz przyjdę, czekaj na mnie. Ubrała się i umyła piorunem. Pocałowała Jacka serdecznie, zjedli razem śniadanie i odprowadziła go potem do dworu. Jackowi się zdawało, że noc była tylko przykrym snem, ale Ari myślała co innego, bo po załatwieniu wszystkich czynności napisała do ojca krótki list: "Kochany mój Tatusiu. Skończyły się już moje wakacje i pierwsza lekcja życia. Jestem wciąż ta sama Ari, Tatusiu, tylko chciałabym z Tobą porozmawiać. Chciałabym też mieć teraz jakąś posadę. Czy nie pomożesz mi w tym, Tatuśku? Potrafię dużo rzeczy. Jestem silna i zdrowa, i żadnej pracy się nie wstydzę. Do domu przecież wrócić nie mogę. Muszę być samodzielna. Pomóż mi, Tatusiu. Twoja Ari" ** ** ** Upłynął tydzień. Pogoda się zepsuła. Deszcz lał całymi dniami i całe dnie Jacek teraz przesiadywał w domu. Nie wspominali jednak ani słówkiem o burzliwej nocy. Tylko któregoś popołudnia Jacek zaczął chodzić po izbie nerwowymi krokami. Palił przy tym co niemiara papierosów, ale milczał. - Jacuś, masz jakieś zmartwienie?... Powiedz mi, będzie ci lżej. - Co ciebie obchodzą moje zmartwienia? - rzekł z goryczą. - Sam wiesz, że bardzo. Tylko co ja zrobię, że nie potrafię z tego powodu robić z buzi maski tragicznie konającego cielęcia, nie potrafię też chlipać w chustkę do nosa. - Ari, słuchaj. Za dwa najdalej tygodnie przyjedzie tu mój starszy brat z żoną. Dostałem list. Czy decydujesz się nareszcie przyjąć moje nazwisko do tego czasu? - Nie, Jacku. - Adrianko najdroższa, czy ty rozumiesz, jaką sobie stwarzasz sytuację? - Nie stwarzam, bo wyjeżdżam. - Gdzie? Kiedy? Co? Wzięła go za rękę. - Daj mi odejść spokojnie, Jacuś. Kończy się lato, idzie jesień, czas chłodu i pożegnań. Wolę, żeby moja pierwsza miłość usnęła sobie cicho i ładnie, niż zginęła w szamotaniu i walce. Nie mówię ci: zapomnij o mnie. Przeciwnie, pamiętaj o mnie, bo to ładne wspomnienie i dla mnie, i dla ciebie. Oboje młodzi jesteśmy i mamy czas szukać naszych drugich połówek duszy. Obojgu nam będzie jakiś czas ciężko. Jacuś, co tobie, no, kochany, bądź mądry... I jeżeli uważasz, że wyrządziłam ci krzywdę, przebacz mi. - Nie mam ci nic do przebaczenia. Odtrącił jej ręce szorstko i wyszedł. Nie było go w domu całą noc. Rano przyszedł zbiedzony, mokry, ale spokojny. Spojrzał na bladą z niewyspania i troski Adriankę i rzekł cicho. - Daj mi gorącej kawy, Ari. Podała jak mogła najprędzej i usiadła z daleka. Jej uśmiech zgasł. - Kiedy chcesz jechać? - zapytał. - Jak tylko dostanę list od ojca. - Jedź, Ari, ale wiedz o tym, że złamałaś mi życie. Chciała coś odpowiedzieć, lecz nie znalazła słów. I w niej coś się załamało... Zakryła twarz dłońmi i płakała. Jacek patrzył uporczywie na pochyloną głowę dziewczyny, potem odstawił gwałtownie szklankę i wyszedł, trzasnąwszy drzwiami. Franka otwierała usta szeroko ze zdumienia; nie mogła zrozumieć, co się w tym domu dzieje. Koło południa wpadła Jaśmieniowa i na widok zmienionej Ari krzyknęła: - A cóż to, chora jesteś, panienka? - Nie wiem sama, niedobrze mi, serce boli. - A Bożeż ty mój mileńki, dzieci mnie się śniły, wiedziałam, że coś niedobrego! Kładź się, panienka, ja tu zaraz wszystko zrobię. Ułożyła drżącą i bladą dziewczynę, otuliła ciepło. - Zaraz plitkę»* rozpalę, ziółeczków naparzę. Obruszona jesteś, nic, tylko obruszona. Franka, leć do mnie i powiedz Hance, żeby ci ziółeczków z siniej torebeczki dała. Plitka, plita (gwar.) - płyta, tafla kamienna; na Żmudzi oznacza cegłę; tu: kuchenny piec kaflowy. Za godzinę Adrianka była napojona, zakryta troskliwie po sam nosek, a Jaśmieniowa gładziła jej rozsypane włosy. - Pośpij sobie teraz, pośpij, ja tu posiedzę chwilę. Tymczasem całkiem niespodziewanie wpadł Jacek, zaalarmowany przez Frankę. Ari już spała, Jaśmieniowa zabierała się do odejścia. - Dobrze, że pan przyszedł, tylko nie trzeba panienki budzić, niech się wyśpi. Takie chucherko, lada co zaszkodzi. I poszła. Jacek zaś usiadł na krawędzi łóżka i patrzył na śpiącą. Więc to już ostatnie dni. Ari odchodzi i zostawia go samego. Czy nie umiał jej kochać? Czy nie była mu najdroższa i najbliższa? Dlaczego nie potrafił jej do siebie przywiązać, nie wiedział. Adrianka chciała go może widzieć innym. Jakiż on ma być? Nie widzi w sobie żadnych wad. Tyle kobiet szalało za nim. Właściwie to nie były jeszcze kobiety, ale i Ari nie jest jeszcze dojrzałą kobietą. Czy był czas, gdy go kochała? Może! Lecz Jacek czuł, że to jeszcze nie była miłość, do jakiej Ari jest zdolna. I ogarniał go coraz większy żal. Obudziła się. - Jacuś, jesteś już? - Jestem, malutka. - Gniewasz się na mnie? - Nie mam za co. - Może i masz, ale już mi daruj. - Lepiej ci, Ari? - Lepiej. Zapanowało długie milczenie. Żadne z nich nie wiedziało, co mówić. Do izby z wrzaskiem wpadła Kola i z rozpędu od razu skoczyła na łóżko swej pani. - Kola! Brudasie jeden, patrz, coś zrobiła z pościelą... Szoruj mi zaraz na ziemię! Idź do pana, do pana, no, hulaj. Kola, bardzo zawstydzona, niepewnym krokiem podeszła do Jacka i położyła mu pysk na kolanach. Pogłaskał ją. - Swoją drogą, Ari, muszę ci pogratulować: pies pod twoim kierunkiem ogromnie wyinteligentniał. Franusia też. - Będziesz miał po mnie pamiątkę. Rozmowa wlokła się, utykała, to rwała zupełnie. Wreszcie Jacek powiedział Adriance dobranoc i poszedł do swojego pokoju. Tak było jeszcze dwa dni. Był dla Ari grzeczny, ale nic ponadto. W owej grzeczności czaił się jednak wrogi cień. Wreszcie Ari pojechała z leśniczym do Wilna i przywiozła sobie list od ojca: "Droga Ari. Wszystko przygotowane. Przyjeżdżaj do mnie. Jestem w Krakowie i czekam cię. Nie dźwigaj sama bagażu, pamiętam cię wątłą. Śmiej się, Ari. Marek Klaudius" Na odwrocie koperty był adres. Ari na chwilę zrobiło się ciemno w oczach. Więc to już. Już koniec. Przyjechała do domu i wolniutko jęła zbierać i składać swoje rzeczy. Potem wyszła do lasu. Dzień był pogodny. Słońce zachodziło spokojnie i majestatycznie. Ari załzawionymi oczyma obejmowała las, który był teraz zaczarowaną krainą złota i purpury... las w jesiennych szatach. Przepych barw, dyskretna woń tęsknoty, na pajęczynach rozbłysłych tęczami kołysze się smutek, ale uśmiechnięty smutek. I Ari bierze to wszystko w serce. I płacze nie tylko dlatego, że musi stąd odjechać, ale że jest tak cudownie. Wrzosy kwitną. Zrywa więc cały olbrzymi pęk, wszystkie odcienie fioletu. Serce czuje po prostu w gardle, ogarnia ją uczucie tak olbrzymiego, niewytłumaczonego żalu, że musi stanąć, bo ćmi jej się w oczach. Oparła głowę o pień brzozy. Wkoło niej cicho i sennie kapią jak łzy kolorowe liście. Adrianka żegna miłośnie każdy liść osobno. W tysiącu chwil, które przyjdą, już ani jednej nie będzie takiej jak ta teraz właśnie, choć mogą być podobne. Ale każda chwila ma swoją odrębną duszę i gdy umiera, zostaje tylko wspomnienie, a wspomnienie jest mgłą. Ari w tej chwili kocha Jacka i cierpi, że musi go skrzywdzić, lecz jednocześnie tęskni do tego czegoś, co czeka na nią nie wiadomo gdzie. Ari jest stworzona do miłości i miłość owa prędzej czy później ogarnąć ją musi. Słońce stacza się coraz niżej. Adrianka wciąż stoi o brzozę oparta i patrzy przed siebie, i modli się do liliowych wrzosów, do miedzianych i czerwonych, i cytrynowych płatów, które wciąż bez ustanku padają i padają; do ledwo widocznego płomienia, który wykwita w chmurach po zachodniej stronie nieba. Ogarnia ją już mrok. Idzie do domu, a pod jej stopami monotonnie szeleszczą liście. Jacek czekał na nią w progu gajówki. Przywitali się w milczeniu. Franusia podała kolację. Ari przez ten czas porozstawiała bukiety wrzosów, potem usiadła naprzeciw chłopca i patrzyła na niego. - Nie smakuje ci zupa, Jacuś? - zagadnęła. - Owszem. - A dlaczego nie jesz? - Apetytu nie mam. No, co słychać w Wilnie, Ari? - Nic prawie nowego. Dostałam list od tatusia. Płomień krwi oblał Jackową twarz, serce zadrgało mu boleśnie. - Tak! Więc to już! - obcym głosem rzucił po dłuższym milczeniu. Usiadła obok niego, położyła mu głowę na ramieniu, wzięła jego chłodną dłoń w swoje ciepłe i giętkie dłonie. - Jacuś, wyjadę pojutrze, odwieziesz mnie do Wilna, dobrze? I proszę cię na wszystko, nie bądź smutny, nie bądź zachmurzony... Patrz, jakiego ślicznego wrzosu narwałam. Nie wyrzucaj go, on ci będzie o mnie mówił. A wiesz, co? O tak: "Dzwoniłem elfom do tańca@ w niejeden przedwieczór złoty,@ posłuchaj, tobie zaśpiewam@ cichą piosenkę tęsknoty@ jak to na lasy, na łąki@ chodziła Ari po dzwonki.@ Jak wodą spłynęły dzionki,@ - jej nie ma! Zostały dzwonki."@ - A teraz nie będziemy już mówić o moim wyjeździe. Zagramy sobie w szachy albo w karty. - Dobrze - powiedział bez zapału. A gdy już ustawiła figurki na szachownicy i zrobili parę pierwszych posunięć, Jacek zrzucił nieoczekiwanie wszystko na ziemię, chwycił czapkę i wybiegł na dwór. Nie poszła za nim, nie wołała. Posprzątała wszystko porządnie, zapakowała potem swoją walizkę i w ubraniu położyła się na łóżku. Oczywiście zasnąć nie mogła. Koło godziny czwartej usłyszała szczekanie Koli. Pobiegła do kuchni i jak mogła najprędzej rozpaliła ogień i postawiła herbatę. Huknęły drzwi od sieni. Jacek wszedł do swojego pokoju i słyszała, jak chodził tam i z powrotem; potem skrzypnęła ławka, widocznie usiadł. Zakaszlał raz i drugi. Ari niecierpliwie dokładała smolne drzewo. Wreszcie woda zaczęła szumieć, a że była już wieczorem gotowana, więc Ari nie czekała dłużej, nalała szklankę, wcisnęła cytryny i cichutko wsunęła się do Jackowej izby. - Może masz apetyt na gorącą herbatę? - rzekła z uśmiechem. - Ari, nie śpisz? - Owszem, prawie że śpię - przysunęła mu szklankę i pogładziła zziębniętą twarz. - Widzisz, jak zmarzłeś. Pij zaraz, ty dzieciuchu. Wypił posłusznie, a potem rzekł z goryczą, dziwnie nie licującą z jego młodą, świeżą twarzą. - Miło ci uprzyjemniam ostatnie dni pobytu, prawda? - Głupstwo, Jacuś, mamy jutro cały dzień do przeprosin wzajemnych, wobec czego radziłabym wyspać się. - Ari, kochanie moje - objął ją i całował gorąco - czy wrócisz kiedy do mnie? - Nie wiem nic, Jacku. Śpij spokojnie, chłopcze. Nazajutrz poszła pożegnać nadleśnego i z radością stwierdziła, że obietnicy dotrzymał i zajął się jej protegowaną. Jaśmieniowa, uderzona niespodziewaną nowiną, rozpłakała się i długo tuliła Adriankę w ramionach, nie mogąc słowa znaleźć na wypowiedzenie swego żalu. Przed wieczorem do gajówki wpadł Jaśmień. - A cóż to znowu pani wyprawia, dlaczego odjeżdżać, źle tu było? Polowania nadchodzą, panno Adrianko! Jak można? - Kiedy muszę. Już i tak za długo odpoczywałam. Niech pan pozdrowi wszystkie lasy ode mnie i niech pan sam o mnie pamięta. - Pamiętać to będziemy wszyscy. Ale naprawdę, tak ni stąd, ni zowąd. Jakby mnie kto chojakiem po łbie wygrzmocił. I zasiedział się z młodymi do jedenastej, przy czym obiecał wpaść jeszcze rano. Zostali sami. Jacek uklęknął przed Ari i położył głowę na jej kolanach. Mówić nie mógł, ona też nie. Ale w milczeniu owym byli bliżsi sobie niż kiedykolwiek. I tak jak pierwszego wieczora, trzymała mu rękę na głowie, a on jej drugą dłoń tulił do ust. - Jacku - szepnęła. - Co? - Pamiętaj o mnie i bądź dobry dla ludzi. - Dobrze. - I nie gniewaj się na mnie. - Dobrze, Ari. - I... i... i nie zakochaj się prędko w innej. - Och, Ari, głuptas jesteś! To nasz ostatni wieczór, Adrianko. - Ostatni. - Kiedy cię tu przywiozłem, tak sobie wszystko inaczej wyobrażałem! - Bo nigdy się tak nie dzieje, jak człowiek sobie wyobraża. Najlepiej nic w rojeniach nie budować, wszystko, co ma przyjść, przyjdzie samo i tak. Późno poszli spać, bo ciężko im było oderwać się od siebie, zwłaszcza że Jacek czuł, że Adrianka nie wróci tu już nigdy. Zbudził dziewczynkę ruch i gwar na ganku. Okazało się, że wszyscy gajowi przyszli ją żegnać. Zajechało auto ze dworu. Adrianka, bardzo blada, wyszła przed dom i uderzyło ją niemile wycie Koli, uwiązanej przy szopie. Ale Jacek tłumaczył, że uwiązać ją trzeba, bo w przeciwnym razie poleci za samochodem. Ari podawała kolejno rękę ludziom, z którymi się już zżyła. Przybiegła i Jaśmieniowa, i parę znajomych kobiet. Gajowi w prostych, niewyszukanych słowach życzyli Adriance szczęśliwej drogi i wszystkiego dobrego w życiu. Widać było, że ją kochają i szczerze żałują. Jaśmieniowa płakała głośno. Franka buczała w stodole. Jacek tylko patrzył i dziwił się, co za urok rzuciła taka jedna niepozorna osóbka na całe otoczenie. Wreszcie Ari wsiadła do auta z Jackiem i wychyliła zalaną łzami twarzyczkę w stronę zebranych. - Zostańcie z Bogiem. Nigdy o was nie zapomnę. - Jedź z Bogiem - zabrzmiał chór i auto ruszyło. Przytuliła się do Jacka. Las szybko uciekał, uciekały znajome drogi tak, jak przeżyte dnie. Migały puste pola, zagajniki, które tak dobrze znała i lubiła... Wszystko uciekało w przeszłość. Adrianka jeszcze mocniej przycisnęła głowę do piersi Jacka i płakała, płakała. Jacek wrócił do gajówki późnym wieczorem. Na dworze mżyło i wiał chłodny wiatr, ale Franusia dobrze była wytresowana przez swą panią i w izbie panowało przyjemne ciepło, buchające od napalonego pieca. Kola leżała zwinięta w kłębek przy ławce, na której zwykle siedziała Adrianka. Wrzos pachniał ledwo wyczuwalnie i w glinianym garnczku na stole czerwieniły się korale jarzębiny. Nic się nie zmieniło, Ari tu jeszcze była, jeszcze drżało echo piosenek, które śpiewała, jeszcze spomiędzy gałązek wrzosu i jarzębiny wyglądał jej uśmiech. Jacek usiadł na łóżku i patrzył na lampę oświetlającą stół. W blasku tej lampy jakim pięknym połyskiem roztopionej miedzi lśniły zawsze włosy Adrianki! Kola podeszła do pana i stanąwszy na tylnych łapach, dotknęła wilgotnym nosem Jackowego policzka i zaskomlała przejmująco. "Co się dzieje z panią, dlaczego jej nie ma jeszcze"? - dziwiła się Kola. I podnosiła błagalnie do góry pyszczek, i siadała, i znów wspinała się, opierając natarczywie łapy o ramiona zamyślonego posępnie chłopca. Wreszcie wypadła na dwór i zaczęła wyć rozpaczliwie. Gdy Jacek zmożony wrażeniami odchylił kołdrę, by się wreszcie położyć, zauważył, że na poduszce leży biały welon Ari i przypięta do niego karteczka: "A jeśli rankiem wspomnisz o mnie, a jeśli rankiem -@ - jutrzenką bladą błysnę skromnie przed twoim gankiem,@ a jeśli wspomnisz o mnie czasem w południa ciszę -@ - wiatrem przylecę, co tu lasem lekko kołysze.@ Jeśli o zmroku wspomnisz o mnie, jeśli o zmroku -@ - łzą wielką, czystą przeogromnie stanę ci w oku.@ - A zaś wieczorem przyjdę do cię, cichym wieczorem@ piosenką lilij, co w tęsknocie lśnią nad jeziorem."@ Przeczytał uważnie raz, drugi. Schował kartkę do portfelu, a welon pod poduszkę i przytulił głowę do poduszki z przeciągłym westchnieniem. Popłynął szereg dni, które były dla Jacka nieustanną, męczącą wędrówką po gęstym lesie wspomnień. Błąkał się w nim i gubił, i nie mógł znaleźć drogi wyjścia. Sposępniał, zmizerniał, stracił apetyt, a męczył się tym więcej, im bardziej teraz, z oddali, rozumiał, dlaczego nie mógł zdobyć Ari na zawsze. Zaczął patrzeć na świat i otoczenie jej oczyma, przez pamięć o niej chciał kochać to, co ona kochała. Jakżeby teraz chętnie chodził z nią podziwiać grę barw jesieni, jak bardzo chciał, by pokazała mu "zdechłą myszkę, którą włożyła do mrowiska" lub "zaczarowaną" brzozę na pagórku. Ale to wszystko była już bezpowrotna przeszłość. Nieraz, gdy jeszcze byli razem, wymawiał jej: - Jesteś egoistką najbardziej zachłanną, jak sobie można wyobrazić, bo wszystko, co czynisz, czynisz dlatego, by cię otoczenie twoje kochało. Zdobywasz tę miłość, bo chcesz chodzić w jej aureoli, a ty kochasz siebie. Ari zaś rzadko tłumaczyła się z tego zarzutu, raz mu tylko powiedziała: - Jestem egoistką. Bardzo ładnie. Czy tobie z tym jest źle, czy źle jest tym, co mnie kochają? Sama zdolność wykrzesania z siebie uczucia już jest szczęściem. Taką mnie Bóg stworzył, chcę, by ludziom ze mną i koło mnie było dobrze, bo nie znoszę smutku. Tak. Egoizm godny potępienia, więc potępiaj mnie, Jacuś, i przestań kochać, jeżeli możesz, no! Teraz uważał, że ta kokieteria, mimowolna czy świadoma, była jedną z jej zalet, bez niej Ari nie byłaby zupełna, tak jak kwiat bez woni. Musiała być kochana, bo na to została stworzona, na osłodę i radość ludzkich oczu, męskich serc. Tak jak Ewa. Wreszcie smutną ciszę gajówki zakłócił przyjazd starszego brata Zelera z młodą, elegancką żoną. Pani Marysia była bardzo przystojna i zalotna. Od razu poczuła się u Jacka jak u siebie w domu. Co prawda mocno grymasiła na niewybredne życie i utyskiwała, że zmizernieje z głodu. Pełno jej było w każdym kącie, wszystko oglądała i krytykowała. Z punktu zraziła do siebie Franusię i Jaśmieniową, a nawet Jaśmienia, przybierając względem nich pański, wyniosły ton. Jacek, bardzo dla niej uprzejmy, cierpiał teraz stokroć gorzej niż wtedy, gdy był tylko sam ze swą tęsknotą. Zbyt jaskrawo rzucała się w oczy różnica między Adrianką i panią Marysią. Nawet gajowi do niego mówili: - Ej, panie Jacku, ładna bo ładna ta bratowa, ale Boże strzeż! Panienka urodą nie grzeszyła (Ari nie uchodziła za ładną na wsi, pojęcie urody na wsi i w mieście jest bardzo różne), a przecież jak spojrzała, a jak się roześmiała, to by człowiek za nią w ogień i wodę gonił. Teraz to i niemiło chodzić do gajówki. Kiedyś Jacek z bratem wyszli na jarząbki. Przyłączył się i Jaśmień i szczęśliwym trafem ubili pięć sztuk, w tym sam Jaśmień aż trzy. Przytroczył je do pasa i rzekł do Jacka: - Wie pan co? Każę je żonie wypatroszyć i prześlę panu, a pan niech je pocztą dla naszej kochanej panienki wyekspediuje. Ach, co to za słodkie dziecko, ta panna Ari - zwrócił się do starszego Zelera. - Myśmy tu wszyscy pana siostrzyczkę pokochali jak rodzoną córkę. - Moją siostrę? Pannę Ari? - zdumiał się brat Jacka, ale w tej chwili poczuł, jak na jego ramieniu zaciskają się Jackowe palce. Uśmiechnął się więc dyskretnie i milczał, a Jaśmień popatrzył w las i dorzucił: - Potrafiła człowiekowi wmówić, że na świecie jest dobrze. Ot, takie małe słoneczko. Dopiero gdy bracia zostali sami, Jacek został wzięty na spytki: - Coś ty sobie za siostrę tu wykombinował, hę? - To delikatna sprawa, Toniu, długo by o tym mówić. - Nie masz do mnie zaufania? - Do ciebie tak, ale wybacz, do twojej żony nie. - Uprzedzony jesteś, to bardzo dobra i miła kobieta. - Ja nie przeczę, ale... - No, jeżeli "ale"... to możesz być spokojny, że zachowam dyskrecję. Do późnej nocy siedzieli bracia w kancelarii ku oburzeniu pani Marysi. Wreszcie Antoni spytał: - Nie masz jej fotografii? - Nie. - Szkoda. Bardzo ciekawy typ. Ja na twoim miejscu nie puściłbym jej od siebie. - To się tylko tak mówi, Antku. - A swoją drogą bardzo chciałbym ją poznać. Teraz Jacek znalazł temat do rozmów z bratem i było im obydwu bardzo miło. Z opowiadań Jacka wyrastała w oczach Antoniego jakaś cudowna, słoneczna wizja i bardzo pragnął, by jego Marysieńka choć w części była do tamtej podobna. Ale Marysieńka właśnie coraz namiętniej grymasiła i narzekała na "wściekłe nudy" i na "zakazane mordy", tak że po dwutygodniowym pobycie Antoni musiał zrezygnować z dalszych spacerów i polowań. Żegnając się z bratem, serdecznie powiedział mu: - A jednak, Jacku, jesteś szczęśliwy. Takich wspomnień pozazdrościłby ci niejeden. Ba! Ja sam na pierwszym miejscu. Widzisz, często w marzeniach urabiamy sobie ideał kobiety, a potem spotykamy coś zupełnie odmiennego, żenimy się i jest niby całkiem dobrze. Tymczasem ta wyśniona przechodzi gdzieś bliziutko, czujemy ją niemal. A zakwita komu innemu. Nam zostaje tylko tęsknota, która od czasu do czasu puka do serca i przypomina, że istnieje. Tyś księżniczkę twych marzeń miał w ramionach, a to już dużo. I Jacek znów został sam. A gdy któregoś dnia spadł pierwszy śnieg i ubielił świat, Jacek usiadł do pisania listu. "Ari najmilsza! Nie wiem, gdzie jesteś i co robisz, ale chciałbym Ci powiedzieć, że dziś w nocy spadł pierwszy śnieg. Pierwszy śnieg, Księżniczko. I przypomniał mi twoją bajkę o białych pawiach, wiesz, tę: "Raz ktoś księżniczce cud urody darował białe pawie trzy"... Ari, chciałbym Ci tyle, tyle napisać o mojej tęsknocie. Lecz tylko wciąż nasuwają mi się te słowa, i te jedynie: Ari najmilsza, spadł pierwszy śnieg!" Oparł głowę na rękach i zapłakał. III Po przyjeździe do Krakowa Adrianka wzięła z dworca dorożkę i kazała się wieźć na Planty pod wskazany adres. Otworzyła jej jakaś staruszka. - A do kogo to panienka? - Do tatusia, to jest, chciałam powiedzieć, do pana profesora Klaudiusa. - Ach, to pani? Proszę, proszę bardzo. Profesor wspominał, ale ja myślałam, że to będzie dziecko, a to taka duża panna. Niechże się pani rozgości. Tu łazienka, a tu pokój profesora. A to będzie pani pokoik. Walizkę na krzesełku... tak. Proszę mi dać palto. Profesor się ucieszy. Zalana potokiem słów, Ari czuła się nad wyraz nieszczęśliwa i była rada, gdy staruszka oświadczyła, że kapusta na pewno będzie przypalona. - Ojej, to trzeba czym prędzej przełożyć w inny garnek! - krzyknęła Ari, myśląc jednocześnie, iż zupełnie nie przepada za przypaloną kapustą. - To pani wybaczy, że zostawię ją samą, bez opieki? - Ależ naturalnie - odparła z głębokim entuzjazmem. I gdy staruszka podreptała w stronę kuchni, Ari wyciągnęła z walizki mydło, ręcznik i czystą bieliznę i zniknęła w łazience. Po godzinie zjawiła się w pokoju i zamiast gospodyni zastała ojca. Z krzykiem zawisła mu na szyi, zaś Marek Klaudius otoczył ramionami smukłą postać córki i pomyślał, że za wszystkie trudy i znoje życia zapłatą jest taka chwila. - No co, malutka, zdrowa jesteś? - spytał wreszcie. - Tak, tak, tatuśku. Ale co ty robisz tu, w Krakowie? - Mam cykl wykładów na uniwersytecie. - Aha. Tatusiu, ja ci podam obiad, dobrze? Skinął głową uśmiechnięty. Pobiegła do kuchni i zastała staruszkę siedzącą na krześle z miną pełną rozpaczy i oburzenia. - Widziała pani coś podobnego? Cesi jeszcze nie ma. Kto poda obiad? Okropność. - Ależ, proszę pani, nie ma się czym przejmować. Ja to zrobię. Właśnie przyszłam prosić, by mi pani pozwoliła. - Przecież to nie wypada, stanowczo nie wypada... gość! - Głupstwo, ja nie jestem taki ważny gość znowu. Co można brać na stół? - Ale nie wypada, stanowczo nie wypada... Zupę można brać... żebym wiedziała, że pani przyjedzie... A co pani woli, sznicle czy "koklety"? Bo ja dziś kazałam zrobić "koklety", ale jak pani woli sznicle... zupę do tej wazy, proszę pani. Ale to stanowczo nie wypada... Ari zagryzała usta, by nie śmiać się głośno. Z błyszczącymi oczyma podawała ojcu najpierw zupę, potem "koklety" i przypaloną kapustę. I obserwowała dyskretnie staruszkę, która miała z siedemdziesiąt lat, wspaniale zrobione kolorki i brewki czarne, a włosy wysmarowane też na smolisto czymś lepkim i lśniącym. W tych to misternie w warkoczyk uplecionych i w obwarzanek zawiniętych włosach chwiała się figlarnie błękitna kokarda. Przy granatowej taftowej bluzce jak sztandar powiewał różowy gazowy żabot. Staruszka gadała bez przerwy, przy czym gestykulowała tak zawzięcie, że Ari wciąż usuwała cichaczem sprzed jej miejsca różne przedmioty w obawie, by to wszystko nie frunęło w powietrze. Wreszcie obiad się skończył i Ari powiedziała: - Proszę pani, ja bym strasznie chciała się przespać. Czy mogę iść do swojego pokoju? - O tak, naturalnie, ja też jestem śpiąca. Bo to, widzi pani, człowiek tak spracowany, wszystkiego musi sam dopatrywać. Taki tłumok nie wróci na czas, moja pani. Jakie to czasy! Gdyby to moja mamusia widziała! - Ale pani ma wyjątkowe szczęście, że mamusia tego nie widzi - oświadczyła Ari z bardzo poważną miną. Wzięła ojca pod rękę i skinęła uprzejmie gospodyni. - Dziękujemy za smaczny obiadek, niech się pani zaraz położy i zdrzemnie, to świetnie robi na cerę i na kiszki - po czym wyszła, prowadząc profesora, który szybko mrugał powiekami. Gdy znaleźli się sami, Adrianka usiadła obok ojca na staroświeckiej kanapie i spytała: - Czy ona ci co dzień tak trzeszczy nad głową? - Uhm - mruknął. - No, to będę musiała to antyczne oblicze nieco uciszyć. Czy jesteś zadowolony, że przyjechałam? - Ty wiesz, Ari. Trzeba, żebyś się przespała. - Dobrze. No, pocałuj mnie jeszcze, tatusiu, i naprawdę przestań mówić, bo oka zmrużyć nie mogę. Uśmiechnął się i wziął gazetę do ręki. Ari w niespełna kwadrans spała już smacznie, zaś profesor palił fajkę i był szczęśliwy, że ma znów przy sobie ukochane stworzenie. W parę dni potem Adrianka poszła z ojcem objąć posadę sekretarki przy bibliotece uniwersyteckiej. Idąc ulicą omal nie skakała z radości. Gdy usiadła przy małym biurku, miała wrażenie, że cały Kraków do niej należy. Pracy było dużo, ale Ari nie męczyła się wcale, gdyż wkładała w zajęcie swój ogromny zapas radości. Najmilsze jednak były wieczory. Ojciec przychodził po nią i oboje maszerowali nad Wisłę. Nie mówili do siebie wcale. Zresztą, jeżeli nawet zawiązywała się rozmowa, to słychać było tylko głos Adrianki. Po spacerze wracali do siebie, witani piskliwym sopranem gospodyni. - "Jezosie", Maryjo, na taką pogodę bez "galaszy"! Zdrowie można stracić całkowicie. Zresztą dywan... Żeby to moja mamusia widziała! Ten dywan dostałam od mojego "konkorenta". Fi! Żebym tak chciała przyjmować od każdego. - To by pani miała skład dywanów - przerwała Ari. Ale nim zasiedli do kolacji, musieli wysłuchać tuzin emocjonujących historii. Tak było dzień w dzień. W niedzielę rano był spokój, bo panna Józefa chodziła do kościoła i tkwiła tam cztery godziny. A gdy zjawiała się w progu, Ari trącała ojca łokciem w bok i szeptała: - Zaraz będzie operetka. Panna Józefa wycierała zamaszyście nogi i wchodząc do pokoju wołała donośnie: - Ale żebyście państwo wiedzieli, jakie ksiądz Izydor miał głębokie kazanie! Ja mówię, on powinien być za życia "kandyzowany" absolutnie. Przy tym ręce jej rozłożone szeroko wykonywały cały szereg ruchów, grożących całości sprzętów, a w każdym razie słuchaczy. - Ależ, panno Józiu, on się nazywa Dezydery. - No, to wszystko jedno. Ale kazanie było głębokie. - A talerze panny Józi wzniosłe - śmiała się Ari. ** ** ** Po obiedzie profesor z córką wychodził na spacer i wracali dopiero późnym wieczorem. Klaudius był nieustannie prowokowany i atakowany przez Adriankę, więc chcąc nie chcąc, musiał odpowiadać na jej pytania. Musiał się uśmiechać i skonstatował, że to jest zupełnie miło mówić do kogoś, kto słucha uważnie, że dobrze jest w najprostszych słowach wyjawiać myśli przed dwojgiem zapatrzonych w ojcowskie usta oczu, przed taką małą, słodką kobietką, prócz której nie miał na całym świecie ani jednego przyjaciela. I z wolna Adrianka poznała historię ojca i zrozumiała, dlaczego nie lubił ani mówić, ani śmiać się. Był studentem uniwersytetu. Wychowany przez dziadków w małym, skromnym dworku, kochał ponad wszystko przyrodę. Był wesoły, rozmowny, marzył o podróżach w kraje podzwrotnikowe. Kobietom jednak się nie udzielał, bo go nużyły towarzyskie rozmówki, męczyły cztery ściany salonu. Wszystkie wolne chwile spędzał na wycieczkach. Podczas wakacji brał plecak z najpotrzebniejszymi rzeczami i w towarzystwie kilku kolegów włóczył się po cygańsku po lasach i górach. Był wtedy bardzo szczęśliwy. Dziadkowie umarli, został mu niewielki mająteczek, który kochał całym sercem. Wówczas weszła mu w drogę kobieta, która prócz urody miała niezwykły spryt. Oczarowała go bardzo szybko, zrujnowała jeszcze szybciej. Majątek trzeba było sprzedać. Zamieszkali w Warszawie w jednym pokoiku. Wmówiła w niego, że jest kretynem i niedołęgą. Wreszcie uciekła z jego uczniem, którego kochał jak syna. Po długich staraniach dostał rozwód. Był już wtedy profesorem gimnazjum. W parę lat później ożenił się po raz drugi z matką Ari. Póki nie było dzieci, stosunki między małżeństwem były względnie przyjazne. Marek jeszcze od czasu do czasu myślał o podróży w nieznane, dalekie kraje, ale coraz częściej oblewano go zimną wodą. - Zwariował! Przyzwoitej sukni nie mam, a podróży mu się zachciewa. Do teatru wyciągnąć go nie można. Pewnie chcesz, żebym się z tobołkiem za tobą włóczyła? Nauczył się więc nie zwierzać ze swoich marzeń serdecznych. I tak rok za rokiem urodził się Leszek, Ari i Żenia. Profesorowa winę za niedostatek zwalała na barki męża, zatruwając mu życie ciągłymi wymówkami. Marek Klaudius zamknął się w sobie, zamurował i... przestał marzyć. Gdy Ari kiedyś, przytulona do kolan ojca, słuchała jego urywanych zdań, wybuchnęła: - Ach, tatusiu! Jaka szkoda, że nie ożeniłeś się ze mną, z nas byłaby cudowna para. Wtedy profesor po raz pierwszy głośno się roześmiał i od tej chwili czynił to nie raz ku przeogromnej radości Ari. A gdy przyswoił sobie tę umiejętność, w ten, a nie w inny sposób okazywał swoje zadowolenie. Niebieskie oczy profesora gorzały młodzieńczym blaskiem, gdy puszysta głowa córki dotykała pieszczotliwie jego policzka. Czuł się młodym, wesołym chłopcem sprzed lat, tym samym, co z nosem utkwionym w pomiętą mapę wchłaniał zapach lasów podzwrotnikowych. Panna Józia nadziwić się nie mogła zmianie, jaka zaszła w lokatorze i długie gozdiny spędzała przyciśnięta do dziurki od klucza. O czym oni mówią? Z czego się śmieją? Czasem ogarniała ją wściekłość. Panna Józia bowiem miała specjalną pasję do wietrzenia tajemnic. Znała cały Kraków, wiedziała, gdzie kto brał ślub, gdzie kto się rodził i chrzcił, wiedziała o każdej uroczystości familijnej bliższych i dalszych sąsiadów, liczyła namiętnie ślubne i nieślubne dzieci. Ale o swych lokatorach nic konkretnego dowiedzieć się nie mogła, była więc niepocieszona. Zaś tym dwojgu było razem tak dobrze! Czasem Ari na prośbę ojca notowała swoje wiersze. Profesor z nabożeństwem składał karteczki do teki i uśmiechał się tajemniczo. - Po co chowasz, tatusiu, te głupstewka? - Na pamiątkę, Adrianko. - Jesteś nadzwyczajny. Ale zbliżały się święta Bożego Narodzenia i oboje radzili, co robić. Profesor orzekł, że bez Ari do domu nie pojedzie, Ari znów nie chciała "robić piekła". Aż na parę dni przed Wigilią Ari wracając z profesorem z biura, spytała: - Tatuś, czy chcesz koniecznie słyszeć w święta głębokie kazanie panny Józi i jeść przypalone "koklety"? - E, nie bardzo. - Czy jesteś dosyć silny, by wrócić w krainę młodości? Spojrzał zdziwiony i milczał. - W takim razie bierzemy plecaki, kupujesz mi buty i idziemy pieszo do Zakopanego. - Adrianko! ** ** ** Kraków spał jeszcze cicho, zasypywany miękkimi płatkami śniegu, tulącymi się najmiłośniej do strzelistych wież kościelnych. Wisła wchłaniała z westchnieniem niezliczone tajemnicze pocałunki zimy. Profesor i Adrianka byli już daleko poza miastem. Za nimi został sen królewskich grobów i hejnał Wieży Mariackiej. Szli w krainę skał i smreków. Jakże cudny wydawał się świat profesorowi. Dla Ari było to wszystko nowe i nieznane, ale dla niego był to naprawdę powrót w krainę młodości. Opadły zeń wszystkie troski i kłopoty dnia codziennego, dusza przybierała barwę błękitu czystego nieba. Jak dobrze jest żyć i patrzeć na dalekie, coraz węższe drogi w obramowaniu postrzępionych lasów, na rozległe, niepokalanie białe przestrzenie, o których się wie, że za parę miesięcy trysną fontannami zieleni. Wróble czynią gwałt i rejwach. Ari nie może wytrzymać, by nie wytłumaczyć ojcu ich rozmowy. - Patrz no, tatuś, ten duży, gruby, ma "głębokie" kazanie, całkiem jak ksiądz "Izydor". Powiada: "Moi kochani, kiedyśmy tu się już zebrali, to trzeba pomyśleć o jedzeniu, bo to wróbel nie najedzony nie ma szyku..." I teraz wszystkie się drą: - "Wisz, gdzie pszenica?" - "Wiem". - "Wisz, gdzie owies?" - "Wiem". - "Powiedz, powiedz, powiedz". A on piszczy: "Drap, drap, drap". To znaczy: "Podrapcie się w głowę, bo ja wiem dla siebie". I zwiał. Profesor uśmiechnął się, a potem nagle zaczął piszczeć: - Drap, drap... drap... - Tatuś wróbla udaje? Profesor Klaudius? Zgroza! - A wiesz, co to znaczy? - Nie. - Podrap się w łepek, bo ja jestem głodny i trzeba pomyśleć o gorącym obiedzie. Rozpalili pod lasem ognisko, ugotowali herbatę, zjedli chleba z wędzonką i czekoladę i ruszyli dalej. Co to były za wspaniałe święta. Ari do końca pamiętała swą pierwszą wycieczkę z ojcem. Prysnął zły czar, jaki lata rzuciły na jego duszę. Gonił się z córką, skakał, lepił bałwana, sypał Adriance śnieg za kołnierz... I zgodził się z nią, że życie jest piękną krainą, tylko trzeba umieć po niej chodzić. Całe dnie byli w marszu, który przecież wcale ich nie męczył, i nieraz Ari mówiła: - Ach, tatusiu, jak mi żal ludzi, którzy muszą jechać pociągiem. My przynajmniej możemy stanąć i usiąść gdzie chcemy, wszystkiego dotknąć, wszystko obejrzeć dokładnie, a oni co? W jednym ze schronisk spotkali większą grupę turystów. Byli to studenci, paru artystów malarzy, dziennikarz z Krakowa i jakaś zabójcza sportsmenka. Niepodobna było uniknąć znajomości. Panowie głośno wyrażali zachwyt nad świetną "formą" Adrianki. W tym schronisku upłynęła im noc wigilijna. O spaniu nikt nie myślał. Gdzie okiem sięgnąć, ponad głowami, lśniło złoto gwiazd, u stóp słał się puszysty dywan śniegu. Ciemne wieżyce gór o najróżnorodniejszych kształtach pięły się w górę do gwiazd. Zaczęło prószyć lekko, leciutko. Właściwie padał nie śnieg, ale srebrny pył. Ari z ojcem stała przed chatą, oboje mocno wzruszeni. Naokoło cisza, taka cisza, że dziewczynce marzyło się granie organów hen w niebie, przy Jezusowej kolebeczce. Cisza, która niemal zatrzymuje bicie serca. Ari nie wiedziała nawet, że po jej twarzy płyną łzy. Zaczęła cichutko: "Lulajże, Jezuniu, lulajże lulaj.@ A Ty Go, Matulu, w płaczu utulaj."@ Wysoki, czysty głosik przeniknął do wnętrza chaty. Wszyscy po cichu wyszli na dwór i kończyli chórem refren. "Gwiazdami nabitą masz kolebeczkę@ i skrzydła anielskie za poduszeczkę."@ Wyciągnęła Ari, a chór kończył: "Lulajże, Jezuniu, lulajże, lulaj". A potem już tylko mruczeli zgodnie, gdy dziewczynka coraz nowe dorzucała strofki: "Koszulkę utkaną z nitki pajęczej@ wstążeczki dziergane z pasemek tęczy.@ Świat cały Cię dzisiaj lula bezkreśnie,@ uśmiechnij się do nas, Jezusku, we śnie."@ Skończyła. Panowie otoczyli ją i dziękowali serdecznie. Profesorowi zwilgotniały oczy. - Ale gdzie pani nauczyła się tych słów? Początek znamy, ale koniec? - indagowała sportsmenka. - To tak sobie, wykombinowałam. Przecież Pan Jezus na ziemi w żłobie raz się tylko urodził. Teraz w niebie Mu lepiej, czy nie? - No oczywiście. W każdym razie pani ma fantazję. - Chrypkę, zdaje się, też - dodała Ari i weszła do schroniska, bo śnieg padał coraz gęściej. A Jacek Zeler spędzał Wigilię u swojego brata. Był trochę pijany i ciągle do pani Marysi mówił: "Ari". Pani Klaudiusowa i Leszek zostali wraz z młodymi Karbowskimi zaproszeni na Wilię do Otwocka i tam siedzieli parę dni. Któregoś wieczoru Żenia, przeglądając gazetę, krzyknęła głośno i pokazała matce artykuł "Święta w Zakopanem". Autor w barwnym felietonie opisywał życie towarzyskie w uzdrowisku, a specjalną uwagę zwrócił na turystów, którzy Wigilię spędzali pod gołym niebem, przy czym szczegółowo i obrazowo mówił o małym schronisku i jego chwilowych gościach. Pani Klaudius czytała z wypiekami na twarzy: "Był między nami i znany uczony, profesor Klaudius, wraz ze swą śliczną córką, Adrianną. Może nigdy zasypane śniegiem góry nie słyszały w świętą noc tak słodkiego dziewczęcego głosiku. W każdym razie nam, zawodowym włóczykijom, śpiew panny Adrianki wydał się harfą aniołów. O siódmej rano ruszyliśmy w dalszą drogę". - Ach, więc to tak! - krzyknęła z kolei pani Klaudius. - To on nie może do domu na święta przyjechać i w sekrecie przede mną robi spiski z tą awanturnicą! No, ja mu za ten pasztet podziękuję. Wiktor mitygował: - Ależ, mamo, nie ma się czemu dziwić. Profesor jest zawsze przepracowany, więc taka podróż najwyżej dobrze mu zrobi. - To nie chodzi o podróż, tylko o Adę. Dlaczego robi przede mną tajemnicę, że są razem? Świństwo, skandal! - Ze mną ojciec nigdy nie jeździł - mruczała Żenia. Wiktor tylko brwiami ruszył. Myślał o Adriance. ** ** ** A ojciec z córką wrócili do Krakowa w doskonałych humorach, zdrowi, silni, wypoczęci. Ari zasiadała znowu przy swym biurku w bibliotece i namyślała się chwilami, czy napisać do Jacka, czy nie. Poradziła się ojca, ten zaś krótko i węzłowato powiedział "Nie!" Usłuchała. Do tej pory nie zawierała żadnych znajomości. Studenci bywający w bibliotece kłaniali się Adriance z wyszukaną uprzejmością, rozmawiali z nią, jak tylko była okazja, ale niestety, Ari nie chciała tracić czasu na rozmowy. Odprowadzających też znalazłoby się wielu, ale zawsze w porę przy wiotkiej figurce panienki wyrastała wielka figura profesora. Tymczasem po powrocie z wycieczki już w parę dni zjawił się w cichym mieszkaniu panny Józefy młody dziennikarz, którego Ari w górach w noc wigilijną poznała. Przyszedł bardzo nieśmiały i zmieszany, gdyż nie był pewny, czy go za drzwi nie wyrzucą. Oczywiście przyszedł z prośbą: "Czy pani nie byłaby taka dobra przepisać mi tę kolędę, którą śpiewała w schronisku, bo bardzo mi się to podobało i chciałbym mieć pamiątkę". Ari z nadzwyczajną uprzejmością oświadczyła mu, że kolędy nie pamięta. Gość został na herbacie i od tej pory bywał niemal codziennie, przynosił kartki do kin i teatrów, zaproszenia na bale i wieczorki, z których Ari nie korzystała. Zawiązała się jednak między młodymi nić sympatii, a i profesor polubił nieśmiałego wielbiciela córki. Panna Józefa roztrąbiła po całej kamienicy, że panna Ari ma "konkorenta". Wszystko byłoby dobrze, gdyby profesora nie gnębiła myśl, że w połowie marca musi wrócić do Warszawy i Adriankę tu zostawić. - Nie martw się tylko, tatusiu, ja sobie dam radę. Przebidujemy jakoś zimę, a wakacje nasze. Brykniemy w świat. Profesorowi jednak bardzo trudno było się "nie martwić" i wyjechać z myślą, że jego dziewczynka zostanie zupełnie sama. Rozmawiając więc z dziennikarzem, prosił: - Opiekujcie się tu moją dziewczynką razem z panną Józią. Nie dajcie jej krzywdy zrobić. Pan Tolek przyrzekał uroczyście, panna Józia machała rękami. - Co pan myśli, że ja młodej dziewczyny nie potrafię upilnować? Za kogo mnie pan profesor ma? Ja, chwalić Boga, miałam siedemnastu "konkorentów" i uchowałam się panienką do dziś dnia. Ten jeden to mi dywan nawet przyniósł, a co to było "gruchu" w całej kamienicy, Jezosie Maryjo, wszystkie panny mi zazdrościły. A ja nic, jak ta skała! Nadszedł dzień wyjazdu. Ręce panny Józefy zawadzały o wszystkie sprzęty i ściany, a język latał jak na sprężynach. Tolek z Adrianką ulokowali profesora w przedziale. Ari uśmiechała się przez łzy i wołała: - Ale Wielkanoc nasza, tatusiu! Powiewał wielką chustką; Ari czekała, póki biały płatek nie wsiąknął w dal, potem zawróciła energicznie. - Dokąd pani idzie? - spytał Tolek. - Do zajęcia. - A co pani będzie robiła wieczorem? - Pewno będę płakała. - To ja mogę przyjść z kolegą? - Niech się pan spyta panny Józi, nie mnie. Ona też jest jeszcze panienką. Gdy w godzinę potem siedziała przy swoim biurku, nie mogła się uśmiechać. Ze strachem myślała o tym, że jest sama, że nie ma nikogo bliskiego sercu, lękiem przejmowała ją perspektywa opieki panny Józefy. I Adrianka, taka rezolutna w otoczeniu ludzi jej bliskich, taka energiczna i śmiała, gdy czuła poza sobą czyjeś kochające ramię lub kogoś, komu była potrzebna, zdrętwiała formalnie wobec uczucia ogromnej samotności. "Komu ja tu jestem potrzebna?" - myślała rozpaczliwie. Tego wieczora nie przyszedł po córkę profesor, ale za to zjawił się Tolek w towarzystwie zapowiedzianego kolegi. Adrianka zobaczyła, jak czatowali przy wyjściu. Ubrała się więc i wysunęła cichutko innymi drzwiami od podwórza i poszła do domu sama. Zaś dwu "galopantów", jak się wyrażała panna Józia, próżno mierzyło chodnik przed biblioteką. Ari, chcąc uniknąć zajmującej dyskusji ze swoją gospodynią, zamknęła swój pokój na klucz. Obydwa łokcie oparła na stole i bródkę ulokowała na pięściach. Żeby choć Kola była tutaj ze swym zimnym, świecącym nosem i puszystym ogonem. Żeby choć Kola... Ogarnęła ją fala tęsknoty za cichą gajówką i Jackiem. Las już otwiera pomału oczy i nasłuchuje, z której strony idzie wiosna. A Jacek? "Mój chłopcze kochany, czy ty jeszcze pamiętasz?" O, jak bardzo Ari pragnęła, by nie zapomniał, jak bardzo tęskniła do mocnego oplotu Jackowych ramion. Przez cały czas, który spędziła z ojcem, mało myślała o Jacku, całą duszą oddana tatusiowi, ale teraz? Jak wolno, jak ponuro płyną godziny, przesiąknięte świadomością, że najdroższy człowiek z każdym obrotem kół pociągu coraz dalej i dalej odsuwa się od Adrianki, a serce mu krwawi. Człowiek, któremu ofiarowała młodość. "Tatusiu mój najmilszy, tylko się nie smuć" - szepnęła. Jakby to było dobrze opowiedzieć wszystko Jackowi. Gwałtowny dzwonek przerwał rozmyślania. Usłyszała piskliwy głosik panny Józefy: - Panna Adrianka? Dawno już wróciła, pewno śpi. Co to za złe wychowanie budzić samotne panienki po nocy. No, jak mówię, że śpi, to śpi. Po nocy "konkorentów" nie przyjmujemy! Takiego gruchu narobić, no! Ari wyszła szybko na korytarz. Przy drzwiach zamkniętych na łańcuch wymachiwała rękami panna Józia, z tamtej zaś strony stał bardzo zakłopotany Tolek. - Niechże pani łańcuch zdejmie - rzekła Ari. - A rzeczywiście, ładnie pani zaczyna się prowadzić. Dziewiąta godzina. Chłopców wpuszczać! - Panno Józiu, niech pani odmaszeruje do pokoju, bo tu zimno i dostanie pani boleści jak moja prababcia. Łupieżu też. Odsunęła łańcuch i wpuściła przyjaciela. Panna Józia mrucząc gniewnie, podyrdała do kuchni. - Taki byłem o panią niespokojny - mówił dziennikarz, siadając przy Adriance. - Pani mi to naumyślnie zrobiła, ale nie wiem za co, bo jestem naprawdę oddany pani całym sercem. Pani jest taka malutka księżniczka, nad którą czuwać trzeba. Nie żądam przecież nic w zamian. - Pan jest kochany chłopiec i bardzo dziękuję za wszystko, co pan dla mnie robi, ale dziś było mi tak smutno, że chciałam zostać sama. - A ja przyszedłem pani zaproponować, by jutro zechciała ze mną odbyć maleńką wizytę. Mam pewną znajomą malarkę. Mężatka. Zbiera się u niej cały młody świat literacki i artystyczny. To jest nie tylko piękna kobieta, ale i mądra. Opowiadałem jej o mojej "księżniczce Nefris" i koniecznie chce panią poznać. Ręczę, że zostaniecie przyjaciółkami. Towarzystwo, przemiłej zresztą, panny Józi nie może pani wystarczyć. Trzeba poznać ludzi, panno Ari. Pokochają panią wszyscy, mała księżniczko. Po co takie słodkie uśmiechy chować w czterech ścianach? Pójdziemy jutro do pani Tereni, dobrze? - Dobrze, Tolku! Wtoczyła się panna Józia. - Jeszcze rozmowy? Skandaliczne. Ja będę dziś spała w tym pokoju. Jak mi profesor kazał pilnować, to pilnować. Ja jestem solidna osoba, więc niech pan sobie już idzie. - Panno Józiu, ale ja w nocy okropnie chrapię - rzekła z głęboką troską o sen gospodyni Adrianka. - Ja też chrapię, to najzdrowszy sen właśnie. - Tak, ale ja się w nocy budzę i krzyczę. - To bardzo nieprzyzwoicie. Jezosie Maryjo, też przywyczki warszawskie! Ale ja panią odzwyczaję. - I w dodatku mam wrażenie, że jestem trochę lunatyczką. - Będę pani zamiast herbaty gotować rumianek - rzekła niebywale krótko troskliwa opiekunka. Ari opuściła bezradnie ręce i spojrzała na krztuszącego się w ataku śmiechu Tolka, który zainterweniował natychmiast: - Ależ, panno Józieczko! Dwie osoby w takim małym pokoiku? - O, bardzo proszę, nie jest mały. Czasy ciężkie i nie mogę całego mieszkania opalać, bo trudno. Zresztą jak opieka, to opieka. Niech się pan wynosi i skończona rzecz. Ari z miną pełną rozpaczy pożegnała Tolka i natychmiast położyła się spać. Długo jednak zasnąć nie mogła, gdyż panna Józia rozprawiała z braku cierpliwych słuchaczy z sobą. Wreszcie młody organizm zwyciężył i Ari przestała słyszeć monotonne dźwięki panieńskiego szczebiotu. Dobrze po północy obudził ją hałas. Otworzyła oczy: panna Józia stała tyłem do nocnej lampki (dlaczego stała właśnie w ten sposób, tego Ari nigdy się nie dowiedziała) i z rozmachem pucowała swoje czarne półbuciki, co chwila upuszczając szczotkę na ziemię. - Co pani robi? - krzyknęła Ari. Panna Józia ruszyła tylko ramionami. - Przecie nie mogę iść rano do kościoła w brudnych trzewikach. - Ale dlaczego pani to robi po nocy? - Bo mi się dopiero teraz przypomniało. I tak przez cały czas, który Ari przemieszkała pod dachem panny Józi i w jednym z nią pokoju, co noc powtarzała się ta sama historia. Nazajutrz do biblioteki przyszedł Tolek. - Panno Ari, idziemy prosto do pani Tereni. ** ** ** Ari zawsze potem wspominała chwilę, w której stanęła na progu olbrzymiego, pełnego światła i luster pokoju, zarzuconego miękkimi różnej wielkości poduszkami. Kilka par oczu obrzuciło ją ciekawym spojrzeniem. Z tapczanu podniosła się szczupła, wysmukła, o leniwych kocich ruchach kobieta i wyciągnęła do Ari obie ręce, mówiąc spokojnym głosem: - Bardzo się cieszę, że pani przyszła. Tolek opowiadał nam o pani cuda. Adrianka roześmiała się. - Pan Tolek jest dziennikarzem, blaguje więc zawodowo. Jestem mu jednak wdzięczna, że mnie do pani przyprowadził. Tu jest prześlicznie. W chwilę potem obie siedziały na tapczanie i Ari mogła podziwiać nową znajomą, jej wpaniałe czarne, kręte włosy i szaropiwne oczy, jej wykwintną, oryginalną urodę jakiegoś zamorskiego kwiatu. Rozmowa potoczyła się szybko; prócz pani Tereni było jeszcze kilku młodych panów. Wszyscy oni czuli się tu widocznie jak u siebie w domu. Takie samo wrażenie robił Tolek. Ari na razie była onieśmielona i przez to milcząca, ale później, w panującej tu atmosferze beztroski i swobody, odzyskała humor i z talentem naśladowała swą rozkoszną gospodynię. Opowiadała też o wycieczce w góry. Wśród serdecznej i wesołej pogawędki upłynął Adriance wieczór. Do domu przyszła po dwunastej i od razu musiała przywołać na pomoc całą elokwencję, zasypana gradem wyrzutów. Ale wizyta u Tereni wprowadziła ją w taki doskonały humor, że ostra paplanina panny Józi nie zepsuła jej snu. Tylko o godzinie drugiej otworzyła oczy i westchnęła boleśnie, widząc, jak gospodyni czyści namiętnie trzewiki. Pani Terenia zaraz na drugi dzień zatelefonowała do biblioteki. - Panno Ari, czekamy dziś na panią z kolacją. Nie ma żadnego "ale", proszę koniecznie przyjść. I Adrianka poszła. Tak jej tam było dobrze i wesoło między ludźmi, z których każdy wydawał jej się studnią mądrości. Tolek miał rację: Ari i Terenia zostały nierozłącznymi przyjaciółkami, spędzając razem każdą wolną chwilę. Ani się obejrzała, jak wrosła w niewielkie, lecz dobrane kółko przyjaciół malarki. I o ile pani Teresa była w nim panującą łaskawie monarchinią, to Ari stała się małą ulubioną księżniczką. Teresa była chłodna, pewna siebie, wyrafinowana i opanowana. Żyła dla siebie i dla swojej sztuki, żyła, aby być piękną i uwielbianą. Była tak spokojna wewnętrznie, jak toń jeziora w pogodny dzień. Nigdy się niczemu nie dziwiła, na wszystko, co działo się koło niej, patrzyła z uśmiechem kpiącego pobłażania. - Każdy chce żyć - mówiła leniwie. Obojętnie przyjmowała hołdy, uwodziła na zimno, nie wkładając w tę grę ani okruszyny serca. Prawdziwe uczucie miała tylko dla męża, ale i jemu pozwalała się łaskawie uwielbiać. Sama sobie była Bogiem i religią. O wszystkim umiała pięknie i zajmująco mówić, nic więc dziwnego, że dla Adrianki stała się alfą i omegą mądrości. Teresa istotnie miała mózg i on jej życiem kierował, Adrianka zaś żyła sercem. Może dlatego zimna pani Teresa pokochała Adriankę i umiejętnie rozszerzała horyzonty myślowe małej księżniczki. I tak się utarło w przyjacielskim kółku, że Ari nazywała Teresę "cesarzową Teń_teń", a nazwa ta weszła w życie, Adrianka zaś została "księżniczką". Chodziły razem do teatru i na koncerty, czytywały dzieła o sztuce, urządzały wieczory literackie, a poza tym wszystkim bawiły się, tańczyły, śpiewały. ** ** ** Dni migały jak drzewa oglądane z okien pociągu. A przecież Adrianka miała chwilami wrażenie, że zadusi ją tęsknota, nienazwana, nieokreślona... Ari tęskniła do przestrzeni, do natury i do miłości. Sama sobie z tego sprawy zdać nie umiała, tylko coraz częściej pisała i wysyłała swoje wiersze ojcu, z którym nie udało się jej spędzić Wielkanocy, gdyż profesorowi wypadł właśnie ważny kongres, na którym był prezesem. Naokoło leśniczówki zazieleniły się wesoło brzozy. Zakwitły jabłonie i wiśnie. Las rozgorzał młodą radością i młodym słońcem, a Jacek, patrząc na roześmiane drzewa, wspominał i liczył w pamięci uśmiechy Adrianki. Kończył się maj. W duszy Ari szumiały wspomnienia ubiegłego roku. Pobladła, zeszczuplała i Tolek z niepokojem spoglądał na zmianę, jaka zaszła w dziewczynie. Wreszcie nie wytrzymał: - Ari, tobie stanowczo nie służy całodzienne ślęczenie w bibliotece. Kiedy masz zamiar wziąć urlop? - Toleczku, ja bym sobie brała sześć razy w tygodniu, tylko mi nie chcą dać. - Postaraj się, Ari, zmienić posadę na mniej męczącą. - A może ty mi ofiarujesz stanowisko sekretarki? - Żebym to był ministrem, księżniczko, a ty dziennikarką, już bym cię do nas wpakował. Ari myślała chwilę, potem wyjęła z szafy swój ostatni wiersz. - Przeczytaj, kochany ministrze, jak ci się podoba? Przeczytał i chwycił się za czuprynę. - Ari! Gwałtu, to twoje?... To ty?... - Przeważnie! Panna Józia pomagała bardzo niewiele. Ucałował obie ręce dziewczyny. - Co za odkrycie, Ari! Przecież ty masz talent, ty powinnaś pisać, kobieto. Poezje są mało popłatne i szkoda takie perełki rzucać w gazetach, ale spróbuj jakiś felietonik, księżniczko! - Nie potrafię! - Głupstwo. Spróbuj tylko! Ja też od razu nie potrafiłem. - No, ale o czym? - O czym chcesz, malutka, byle dużo humoru, trochę trafnych spostrzeżeń, pomyślisz? - Pomyślę. Długo myślała. Pisanie prozą przychodziło jej trudniej. Słowa zawsze wiązały się rytmicznie w takt uderzeń wzruszonego serca. Jej żywiołem była piosenka, ale tak?! Jakoś nie szło i nie szło. Ostatecznie "wygryzmoliła" coś na temat wakacji, a Tolek promieniejący dumą złożył felieton w redakcji. Adrianka sama nie mogła zorientować się, jakim cudem dostała stałą posadę w redakcji. Tolek szalał z radości, gdyż pracowali w jednym pokoju. Ari znalazła się w otoczeniu kilkunastu osób i tak jak niegdyś w domu kokietowała wszystkich uśmiechami i słonecznym usposobieniem, pragnąc tylko tego, by ją polubili. Zresztą niepodobna było jej nie polubić, taki czar płynął od tej szczupłej figurki o nieskazitelnych liniach, od oczu słodko patrzących i ust roześmianych. I zdawało się, że stworzona jest cała tylko do pieszczoty, jak miękki, młody i rozkoszny kociak... Piorunem zaznajomiła się z całą redakcją, od chłopców roznoszących gazety do redaktorów włącznie. Żaden woźny nie nalewał herbaty z taką wprawą, jak to czyniła Ari, gdy ci byli zajęci i śniadanie opóźniało się. Od czasu gdy Ari "zakwitła", jak mówił Tolek, w biurze, na wszystkich biurkach stały kwiaty. Ari znów czuła się dobrze, ponieważ była potrzebna tym zapracowanym, zgarbionym nad papierami ludziom. Gdy wchodziła rano do biura zaróżowiona od szybkiego marszu i szalonych skoków po schodach, uśmiechnięta, jakby ją co dzień nowa, radosna spotkała niespodzianka, wszystkie spojrzenia koncentrowały się na na jej skromnie ubranej postaci. A gdy świeżym, jakby w rosie majowej obmytym głosem wołała "dzień dobry", wszystkie usta rozchylał serdeczny uśmiech. - Czego się pani tak cieszy, Adrianko? - pytał to ten, to ów. - Bo takie cudne słońce. Albo: - Bo pada taki miły deszcz, co pachnie polem. Redaktor cenił jeszcze u Ari wielkie zdolności dziennikarskie i humor, w jaki umiała przyodziać najpoważniejsze zagadnienia. Jedna tylko okoliczność nie dawała jej spokoju: czerwiec się kończył, a przeszło dwa tygodnie nie miała wiadomości od ojca. Wreszcie, po naradzie z Teresą, postanowiła jechać do Warszawy. - Ale wiesz co, Ari - mówiła Terenia - nie chciałabym puszczać cię samej. Jesteś taka wrażliwa, możesz mieć tam nieprzyjemności od rodziny. Jeżeli ojciec twój jest chory, nie dadzą ci spokoju. - Sama nie pojedziesz, Adrianko, nawet nie myśl o tym. Od czego masz mnie? - dodał Tolek. Ari owinęła szyję chłopca ramionami i ucałowała serdecznie w same usta. Dziennikarz zbladł i przez chwilę wyglądał jak nieżywy. - Co ty robisz, Ari, co ty robisz? - wyszeptał. - Moje biedactwo, nie wie dotąd, jak się ta czynność nazywa! W języku literackim to: "padłam ci w ramiona i podałam usta purpurą nabrzmiałe", a po mojemu: pocałowałam za to, że jesteś dobry. - Ari, nie przesadzaj, żaden mężczyzna nie jest dobry. Jest tylko chytry, jedzie z tobą, bo mu to sprawia przyjemność. Za to się nie dziękuje. Przyzwyczaj się wreszcie wszystko brać, a nic z siebie nie dawać, dzieciaku - uśmiechnęła się Teresa i z macierzyńską tkliwością poprawiła przyjaciółce loczek spadający na oko. Noc przed wyjazdem spędziła Ari u Tereni, która stanowczo nie zgodziła się, by panna Józia swą bezsensowną paplaniną budziła dziewczynę. Adrianka siedziała w nocnej koszulce na tapczanie i kręciła papiloty, Teresa patrzyła uważnie. - Wiesz, Ari, jesteś pierwszą kobietą w moim życiu, której ślicznie jest w takiej upapierowanej głowie - rzekła wolno, robiąc jednocześnie "szpagat" baletowy. - Wiem, mówił mi to już Jacek - westchnęła Ari. - I nie tęsknisz już do niego? - Czasem trochę, więcej tęsknię do lasu. Ach, Teń_teń, strasznie chciałabym się zakochać. - No a Tolek? - Tolek? O, ja go bardzo kocham, smutno mi, gdy on jest smutny, ale to zupełnie co innego. Nie umiem ci, Teń_teń, tego określić, wiem tylko, że gdy zakocham się naprawdę, cały świat przestanie mnie interesować. - Bardzo źle. Mężczyźnie można ofiarować pocałunek, uśmiech, kawałeczek serca, trochę sentymentu i... dość. Resztę zostawić dla siebie. On i tych drobiazgów należycie ocenić nie potrafi, bo nie jest ich wart. Zresztą ciebie świat nie przestanie interesować, bo o ile cię poznałam, to ciebie ciągle coś ponosi i rwie. Jedni to nazywają "tęsknotą do czegoś lepszego", a ja mówię po prostu: temperament. Masz temperament i dlatego odeszłaś od Jacka, że ci nie wystarczał. Musisz mieć koło siebie ruch i ludzi, musisz być kochana i pieszczona, musisz się śmiać i wiecznie czymś zajmować. Powiedzenie: "w cichym kątku, byle z nim" jest śmieszne i wcale ci nie odpowiada. Zresztą to nie tylko moje zdanie, ale i wszystkich chłopców, wspólnych naszych znajomych. Jesteś urodzoną kokietką w każdym ruchu i uśmiechu, wcale ci tego nie mam za złe, ale wcale się nie dziwię, że chłopcy głowy za tobą tracą. (W tym miejscu założyła sobie nogę na szyję). - Wcale nie tracą - odważyła się pisnąć Adrianka. - Możesz to powiedzieć pannie Józi, ale nie mnie, obrzydliwa kokietko. Przecież ty i do mnie oczy przewracasz. - No, bo ja lubię, gdy mnie lubią. - Jesteś mały głuptas i kładź się spać. Dobranoc - i ucałowała Adriankę. - Dobranoc, Teń_teń, Kleopatro, pantero przewrotna. - I nie siedź długo, Ari, w Warszawie, bo będziemy tu tęsknić do ciebie. Odeszła, Ari zaś patrzyła zachwyconymi oczami na śliczne, kocie ruchy przyjaciółki. Tolek całą drogę troskliwie czuwał nad Adrianką, by się nie zmęczyła, by nie stanęła w przeciągu, by w porę zjadła i wypiła. "Jacek tego nie umiał" - myślała Ari. Taką pełną serca opiekę dawał jej dotąd tylko ojciec. Przyjechali do Warszawy w południe i poszli prosto do sekretariatu uniwersyteckiego, gdzie dowiedzieli się, że profesor po ciężkiej operacji żołądka leży w klinice. Adrianka nie miała kropli krwi w twarzy, gdy ją towarzysz wprowadzał po szerokich schodach szpitalnych do separatki, w której leżał profesor. - Tolek, ja wejdę sama, poczekaj. - Dobrze! - rzekł cicho, a serce ściskał mu żal i trwoga o kochaną dziewczynę. Ari ostrożnie otworzyła drzwi. Ojciec leżał na szerokim, wygodnym łóżku pod oknem i czytał gazetę, więc twarzy jego nie mogła zobaczyć od razu. W pokoju nie było nikogo więcej. Na palcach podeszła do łóżka, a potem przyklękneła, szepcząc: - Tatusiu, czy gazeta więcej cię interesuje niż Adrianka? Papier z szelestem upadł na kołdrę, wymizerowaną, żółtą twarz chorego oblał rumieniec. - Ari! Słoneczko moje! Przycisnęła usta do zapadłych policzków, loki jej rozsypały mu się po oczach i ustach. Nie mówili do siebie nic długą, długą chwilę. - Dlaczego nie pisałeś, tatusiu, żeś chory? - Po co? - Jak to po co? Byłabym od razu przyjechała, żebyś tak samotnie tu nie tkwił, brzydki tatusiu. A wiesz, że teraz pracuję w redakcji i piszę felietony? - Wiem! O! - i pokazał palcem na gazetę i na artykuł Ari. Łzy błysnęły w oczach dziewczyny. - Ale ty już prędko wyzdrowiejesz, prawda? - Prędko, Ari. Nie ma nic groźnego. - Widzisz, ty milczku! Tyle czasu byłeś bez swojej Ari, a ja tak się niepokoiłam. - Nie byłem bez ciebie. - Jak to? Z trudem wydobył spod poduszki małą książeczkę bez oprawy i podał córce. Ari spojrzała na tytuł i zdrętwiała: "Droga do słońca - poezje Ari Klaudius". - Tatusiu!... Tatusiu! - szepnęła zbielałymi wargami. - No, głupstwo, zbierałem wszystkie twoje poezje, dałem do oceny i wydałem. Dobre są, Ari! Tylko jeszcze nie przyszły z oprawy. Za jakieś dwa tygodnie ukażą się w księgarniach. - Tatusiu! Ja zwariuję chyba. Czy może wejść Tolek? - Aha, ten twój "parasol i przy pogodzie"?! Niech wejdzie - uśmiechnął się profesor. Wybiegła na korytarz. - Tolek, chodź prędko, prędko. Tatuś ci coś pokaże. Usiedli przy łóżku oboje. Twarzyczka Ari zapłonęła wypiekami. Była odurzona i widokiem ojca, i niespodzianką. Trzymała w obu dłoniach rękę ojca i nie spuszczała z jego twarzy błyszczących oczu. Tolek opowiadał profesorowi o pannie Józi, o pani Tereni, o redakcji, o wszystkim, co miało coś wspólnego z Adrianką. Profesor słuchał i uśmiechał się. Nagle spytał: - A gdzie ty będziesz dziś nocowała, Ari? - Chyba w hotelu, tatusiu. - Pieniądze masz? - O, myślę, że mi starczy. - To ja teraz zostawię państwa samych i pójdę zamówić pokój dla Ari. Za jakieś dwie godzinki przyjdę - rzekł Tolek. Pożegnał profesora i poszedł, czując, że tym dwojgu teraz najlepiej bez świadków. I mimo woli złapał się na zazdrości: co by za to dał, żeby Ari jego choć w połowie tak kochała, jak profesora. - A... Imogenka tatusia nie odwiedza? - Imogenka ma córeczkę, jest zajęta. - A mamusia? - A matka też przy Imognece, ale czasem zagląda. - No, a Leszek? - Leszek na praktyce. - Tatusiu, więc jak mogłeś milczeć? Co ci na mózg padło? Ja się stąd nie ruszę, póki nie wstaniesz. - O nie, Ari, ty wrócisz do pracy. Ja dam sobie radę sam. W tej chwili otworzyły się drzwi i na progu stanęła pani Klaudiusowa z Wiktorem. Adrianka zacisnęła tylko mocno palce na dłoni ojca i otrzymała nawzajem długi, krzepiący uścisk. Wstała i bez trwogi patrzyła na matkę, tylko z jej twarzy zniknął rumieniec. Profesorowa podeszła do chorego. - Nie spodziewałam się zastać tu twojej córki - wycedziła. - Jestem nie tylko córką profesora Klaudiusa, ale i córką pani profesorowej Klaudius, z czego mam chyba prawo być zadowolona. Daj mi się pocałować, mamusiu, i nie gniewaj się, bo nie warto. Tatusiowi najlepiej zrobi nasza zgoda - pochyliła się i pocałowała rękę matki. W tej chwili podszedł Wiktor. - Panno Adrianko, bardzo się cieszę, że widzę panią zdrową i wesołą. Pani Klaudius odsapnęła i nie mogła jakoś zdobyć się na gest odpychający córkę. Ari zwróciła się do szwagra. - Ja też jestem zadowolona. Winszuję panu córeczki. - Ach, co to za przepiękne dziecko! Wykapana Imogenka. A jakie mądre! - wykrzyknęła profesorowa szczęśliwa, że może wybrnąć z mocno kłopotliwej sytuacji. - No, ja sobie wyobrażam ten ósmy cud świata. A jak się czuje Żeniusia? - Żeniusia? Ach, to jest męczennica, jak zresztą każda matka. Z takim maleństwem wciąż utrapienie, a ona taka delikatna. Zapracowane biedactwo! Na matkę też, prawdę mówiąc, za młoda jeszcze. - Nie ma służącej? - Cóż znowu? Jest! Niańka też. - Więc właściwie co Żeniusia robi, skoro przy takiej kruszynie jest niańka, jest mamusia, no i ona? - Co ty możesz o tym wiedzieć? Ty od takich obowiązków uciekłaś, a Żenia się poświęciła. Ona jest czymś w społeczeństwie, ty pasożytem, o swojej tylko wygodzie myślącym. Żeby nie obecność chorego ojca, Adrianka wiedziałaby, co odpowiedzieć, ale nie chciała denerwować profesora, uśmiechnęła się więc słodko. - Mateczko, i pasożyty Pan Bóg stworzył, niechże sobie żyją w spokoju. Jak się pan czuje w roli ojca? - Dobrze, Ari. Myślę, że powinna pani sama nasze bobo zobaczyć. Byłbym bardzo szczęśliwy. Porozmawialibyśmy. Ach! Ari nawet nie przeszło przez myśl, jak gorąco, jak całą duszą zapragnął Wiktor napić się spokoju i uśmiechu, którym promieniowała dawna narzeczona. Porozmawiać z nią, popatrzeć w mądre, wesołe oczy. W domu królowała znudzona i ciągle od czasu ciąży nieszczęśliwa Imogenka. Dla niego nie było tam miejsca. Żenia wyobrażała sobie małżeństwo jak salę balową. Nie obchodziły jej sprawy męża, tak jak i jego nie obchodziły sprawy gałganków i ploteczek. Żenia chciała się bawić i korzystać z przywilejów młodej mężatki: bywać, przyjmować, flirtować. Dziecko stanęło teraz na przeszkodzie, bo musiała sama je karmić. Stąd były wieczne kwasy i nieporozumienia. Wiktor, żeniąc się, marzył o cichym cieple domu i przytulnych ramionach kobiecych, w których znajdzie odpoczynek po pracy. Wszystko się rozsypało w proch. Żenia wkrótce doszła do przekonania, że Wiktor jest śmiertelnie nudny; on zrozumiał, że jej nie kocha. Wszystko to chciał teraz powiedzieć Adriance i jeszcze raz w życiu szepnąć słowo "kocham cię". Patrzył więc na jej już znowu zaróżowioną twarz i czekał z biciem serca (jak dawno nie biło mu takim przyspieszonym tętnem!) na odpowiedź. Tymczasem padła ona z ust matki. - Co ty, Wiktorku, mówisz? Żenia mogłaby dostać ataku nerwowego. Co by ludzie powiedzieli? Ja jestem matką, muszę przebaczyć i przebaczyłam. Ale Adrianka nie może wejść do domu Żeniusi. Bądź co bądź jest skompromitowana. Żenia ze względu na swoje stanowisko musi się z tym liczyć. - W takim razie, panno Ari, pani mi zrobi tę łaskę i zechce pozwolić, bym jej złożył wizytę. Gdzie pani mieszka? - Jeszcze nigdzie, bo niedawno przyjechałam, ale mój kolega dziennikarz poszedł zamówić dla mnie pokój w hotelu. Pani profesorowa groźnie łypała oczyma w stronę zięcia i męża. Klaudius jednak oglądał jedyną muchę na suficie, Wiktor zaś zapatrzony był w Adriankę. - Na jak długo pani przyjechała? - To zależy od tatusia. W każdym razie parę dni zostanę. - Czy będzie pani dobrą i grzeczną dziewczynką, czy zadzwoni pani do mnie do biura? - Owszem, zadzwonię. A teraz, tatuśku, zdaje się, że Tolek puka, więc idę - podeszła do drzwi i mówiła swobodnie, otworzywszy je do połowy: - Jakiś ty punktualny, Toleczku, poczekaj chwilkę, muszę się pożegnać. Pocałowała sztywno podaną dłoń matki, długo tuliła głowę do piersi ojca, wreszcie wyciągnęła rękę do Wiktora. - Więc tymczasem do widzenia. Tatusiu, będę jutro u ciebie od rana. Stuknęły drzwi. - Jak mamusia mogła zrobić Adriance taką przykrość? Żenia na pewno byłaby rada siostrę zobaczyć. Nie widzę nic zdrożnego w postępowaniu Ari. Pracuje na siebie, od nikogo nic nie chce, kocha ojca i was wszystkich. Dzielna dziewczyna. - Mój Wiktorze, bez uwag. Ja nie chcę, by moja czysta jak łza Żeniusia narażała się na ludzkie uśmiechy. Ja też Adriankę kocham, ale niech wie, że jest między nami pewna różnica. Panna, która uciekła z domu i nie wiadomo gdzie się włóczyła, nie może być przyjmowana pod naszym dachem. Wy, mężczyźni, jesteście bez ambicji: dostałeś od niej moralnie w twarz i patrzysz na nią jak w obraz. Żeniusi by serce pękło. Nie wart jesteś takiej żony. Profesor stanął i obrócił twarz do ściany. Wiktor niecierpliwie ruszył ramionami. - No, jakże się ojciec czuje? Co mówi doktor? - spytał. - Nieźle, ale będę musiał wyjechać do uzdrowiska. - To ojcu tylko dobrze zrobi. Nie będziemy dłużej męczyć, mamusiu, profesora. Jedziemy. Kazał swemu szoferowi odwieźć Klaudiusową do domu, sam zaś został w Warszawie. Nie miał teraz odwagi stanąć wobec Żeni. Zdradziłby się każdym słowem, że myśli o innej. Żeby choć córka kochała go tak, jak Ari kocha profesora. Taka miłość wynagrodzi wszelakie gorycze i zawody. Siedząc w kawiarni, myślał o maleńkiej, różowej laleczce i obiecywał sobie wychować ją tak, by mu przyjaciółką była. Adrianka wieczorem liczyła pieniądze i kombinowała, że nie będzie jadała obiadów, by ojcu za te pieniądze kupić co dzień świeże kwiaty. IV Adrianka powróciła do Krakowa po tygodniowej obecności w Warszawie całkiem już o zdrowie ojca spokojna. Pytała się przecież doktorów i chirurga. Byli dla niej bardzo serdeczni i oznajmili, że śmiało może jechać, ponieważ ojciec teraz zdrowszy jest niż był kiedykolwiek. W redakcji powitał ją wrzask: - Wiwat, wiwat! W górę naszą księżniczkę!... Podobno poezje wydajemy, Tolek pisał. Brawo! - Najmłodsza literatura... poezja w pieluszkach! Wiwat! Ściskali ją za ręce, szarpali, ciągnęli na wszystkie strony. - Bójcie się Boga, chłopcy, możecie takie eksperymenty urządzać z manekinem, ewentualnie z tomem moich poezji, ale ja chcę żyć. Tolek, jeżeli jesteś moim rycerzem, rozpędź ten motłoch i utoruj mi drogę do biurka. Nie mniej serdecznie powitała ją Terenia. - Ale ty, szumowino jedna, nie mogłaś kartki napisać przez cały tydzień?! - Nie mogłam. Cały czas siedziałam u tatusia. I wyobraź sobie, ciągle przychodził mój eks_narzeczony, a obecny szwagier. Był czuły i słodki, i w ogóle rzewny nie do pojęcia. Ale on naprawdę jest bardzo miły. Mówił, że zapomnieć mnie nie może... - I dlatego ożenił się z twoją siostrą. Ty mu wierz! Wszystko to krętacze i łgarze, nie warto się rozczulać. Jeżeli mu jest źle, sam sobie winien. - I Teń_teń... wyszły w druku moje poezje. Pani Teresa fiknęła koziołka. (Była niebywale zwinna i lubiła takie gwałtowne ruchy mimo swego spokoju). - Nie może być! Co mówisz, dlaczegoś mi nigdy nie mówiła, że piszesz? - Bo ja sama nie wiedziałam, że to coś warte, dopiero Tolek i tatuś... - Tolek? A to gad! I nawet mi nie pisnął. - Bo go o to prosiłam. - Masz co twojego przy sobie? - Mam, wzięłam sobie z introligatorni. - Dawaj zaraz, pokaż mi. Czytaj po kolei. A gdy Ari skończyła, Terenia ucałowała ją mocno. - Szumowina jesteś, brzdąc jesteś i nic więcej. Powiedz mi, jak masz zamiar spędzić wakacje. - Nie wiem jeszcze, może mnie redakcja wyśle jako korespondentkę do jakiej miejscowości kuracyjnej, może do Krynicy lub Zakopanego, a może nigdzie. Zresztą praca mnie nie męczy, męczy mnie za to panna Józia. No i tęsknię do lasu. - Przede wszystkim, Ari, skończ z tą arcymiłą Józią. Mąż mój, jak wiesz, wyjechał na cały miesiąc do Francji. Jestem sama, zamieszkaj u mnie. Pomyśl, co to będzie za raj. Będziemy dokazywały jak pensjonarki, to raz, a następnie "malaria" urządza dziesięciodniową wycieczkę dwoma autami do Czech. Chcesz jechać? (I zrobiła "świecę" na dywanie). - Ach! Teń_teń! Adrianka udała się do redaktora z prośbą o wydelegowanie jej na tę wycieczkę. - Ależ bardzo chętnie, panno Ari. Pani jest, zdaje się, z nimi zżyta, będzie się swobodniej czuła, niż gdyby jechał ktoś inny. Tylko biedny nasz Toluś przez ten czas osiwieje z tęsknoty. Ja oczywiście też. - Nie, pan osiwieć nie może. - Dlaczego? - Przecież redaktor ma samo czoło... od nasady nosa aż do karku. - Widzicie, państwo, co to za złośliwość! - To nie złośliwość. Ja uwielbiam ludzi o wysokich czołach. - Tak? Tolek ma także takie wysokie? - Któż wam powiedział, że go uwielbiam? - O, to się widzi, to się czuje. - Macie bardzo ostry wzrok, dostrzegając nawet to, co w ogóle nie istnieje. Ale o co chodzi? Jeżeli wam zrobi przyjemność moje wyznanie, to wiedzcie, że nie tylko uwielbiam Tolka, ale szaleję za nim. No, zupełnie głowę tracę! I żeby tego niebezpieczeństwa uniknąć, jadę w świat. Ale gdy wpadła do Tereni, krzyczała już od progu: - Wiesz, Teń_teń, życie mi brzydnie, wszyscy mi tylko Tolkiem oczy wykłuwają. Czy ja wyglądam na zakochaną? - Po raz setny mówię ci, żeś głuptas. Podejrzewają, że jesteś kochanką Tolka i bardzo chcieliby przekonać się, że tak jest istotnie. To ma pieprzyk, rozumiesz? Swoją drogą, każdy pragnąłby zająć miejsce Tolka przy twym boku. - Aha! Że też ludzie muszą koniecznie kimś się zajmować. Więc jestem kochanką Tolka. Boże miły jak tu im zrobić zawód, tym poczciwcom troskliwym! A może tak naprawdę zaproponować Tolusiowi? - śmiała się Ari. - Każdy chce żyć, wiadomo, a ciężko jest żyć nie przyzwyczajonemu - odparła filozoficznie Teresa i stanęła na głowie, strzygąc powietrze nogami. ** ** ** W dzień wyjazdu przed redakcją zatrzymały się oba auta. Wycieczkowicze przybrali nadzwyczajne pozy, zaś fotograf biegał jak opętany, by uchwycić odpowiedni moment. Z redakcji wypadła Ari z bukietem kwiatów. Towarzyszyli jej wszyscy koledzy i koleżanki. Tolek kroczył ze zmartwioną miną. Adrianka żegnała się uprzejmie ze wszystkimi i mrugała na Teresę. Terenia wietrzyła jakiś kawał w powietrzu. Już Ari ulokowała się w aucie, już motor zaczął warczeć, a odprowadzający wywijać rękami. Tłum gapiów oblegał ulicę. Nagle Adrianka jednym susem wyskoczyła z auta i rzuciła się na szyję Tolkowi, i wyciągnąwszy jednocześnie jedną ręką wielką chustkę z jego kieszeni, przyłożyła ją do oczu. Chłopiec zdrętwiał i zaniemówił, ale usłyszał szept Adrianki: - Pocałujże mnie, gapiu jeden, parę razy, a mocno. Z determinacją uniósł panienkę w ramionach i obsypał pocałunkami, po czym posadził w aucie i pędem pognał do swojego pokoju, za nim koledzy i redaktor. Samochody zniknęły w tumanach kurzu. Adrianka trzymała Teresę za obie ręce i zanosiła się od śmiechu. - Co chcesz, teraz przestaną się męczyć domysłami. Mają pewność. Widziałaś te miny? Nie mniej rozbawieni byli i pozostali towarzysze podróży. Zwłaszcza jedna młodziutka malarka postanowiła skorzystać z okazji i bardzo gorąco przytulała się do swego sąsiada. Adrianka całą drogę była nieprzytomna z radości, śpiewała więc, aż się rozlegało i gotowa była całować każde napotkane drzewo. Na postojach wszyscy odczuwali lekkie znużenie, ona jedna była wciąż jak iskra. Jeden z obecnych maił przy sobie gitarę hawajską, inny organki. Rozpinano nocą namioty, grano i śpiewano niezmordowanie. Któregoś wieczoru, gdy czar letniej nocy odurzył wszystkich i rozbudził struny sentymentu, pani Teresa, wyciągając się leniwie, rzekła do Adrianki: - Mogłabyś nam coś zadeklamować, wiesz? - Dobrze, właśnie przyszedł mi na myśl wiersz o samochodzie. - Słuchamy, Adrianko, słuchamy. - Zdzisiu, brzdąkaj na gitarze, będzie mi raźniej, no, zaczynamy: "Obłąkany samochód. Z drogi! Precz z drogi! Bo już nie mam oczu,@ mam tylko serce stalowe i nerwy.@ Pędzę jak wicher, bez końca... bez przerwy.@ Z drogi! Na polnym szaleję roztoczu.@ Rzeki są dla mnie - niby szklane mosty.@ Gęstwie - jak szmaty na strzępy rozdzieram.@ Przez przepaść lecę jak kozica prosty,@ łańcuch gór w szosę pode mną się zwiera.@ Szosom się z ramion wyrywam westchnieniem,@ samemu sobie jestem tylko cieniem,@ samego siebie dopędzić nie mogę,@ zgubiłem oczy! Zgubiłem gdzieś drogę.@ Kiedyś...już dawno - władcze ludzkie dłonie@ serce mi gniotły boleśnie i twardo,@ dyszałem zemstą i dziką pogardą,@ skry miałem w oczach i tęsknotę w łonie.@ Aż raz, gdy miastu wyrwałem się z gardła,@ dal mi cudowna ramiona rozwarła,@ dal wonna niebem... zielenią... i miodem...@ A księżyc łysy stróżował nad grodem.@ Pachnącym świeżą zielenią i miodem.@ Wparłem się piersią w gąszcz, źrenicą błysłem,@ a serce we mnie grało jak organy:@ pod niebem sennie na drzew szczyty zwisłem.@ ... Poczułem, żem jest w ziemi zakochany.@ W ziemi, pachnącej zielenią... szerokiej,@ pełnej tajemnic, pełnej niespodzianek@ ziemi. A nagle! Spomiędzy firanek@ ciemnej gęstwiny oczy we mnie wwierca@ potwór! Wilkołak! Zagląda do serca,@ drze serce blaskiem - urokiem... Tęsknicą@ przepala nerwy! Gasi moje oczy@ zieloną, straszną, ognistą źrenicą,@ ziemię jak piłkę pod nogi mi toczy.@ Naprzód! I zieleń piersią oszalałą@ zmiażdżyłem. Pędzę przed siebie jak szatan,@ jak oślepiony bezskrzydły lewiatan!@ Z drogi mi! Z drogi precz, bo nie mam oczu!@ Mam tylko serce stalowe i nerwy,@ i muszę gonić wiatr ciągle... bez przerwy!@ Z drogi! Na polnym szaleję roztoczu,@ szosom się z ramion wyrywam westchnieniem,@ samemu sobie jestem tylko cieniem,@ samego siebie dopędzić nie mogę:@ straciłem oczy... zgubiłem gdzieś drogę.@ Czasem krew ciepła na serce mi tryśnie,@ prosię lub kura pod koła się ciśnie,@ ślepe ze strachu, jak ja wobec dali.@ Dławię się, tykam dal, a ona pali@ me biedne, biedne urzeczone serce!@ Aż kiedyś... prędzej daj to, Wielki Boże!@ Pod moje koła dostanie się morze,@ pierś moją bryzgiem słonej wody chluśnie;@ urok zgasi... i tęsknota uśnie.@ Opadnę na dno cicho z lekkim pluskiem,@ Kędy syreny krążą srebrnołuskie,@ A gdy już poznam dna morskiego mapę,@ będę je wszystkie przewoził na "gapę"."@ Długą chwilę nie odezwał się nikt, tylko Ari poczuła na swojej dłoni czyjeś gorące usta. - Cóż ciebie przyparło, Julek - roześmiała się i dopiero teraz wszyscy od razu odzyskali mowę, zasypując Adriankę pochwałami. - Ależ, Ari, na Boga, przecież powinnaś się kształcić, masz talent - odezwał się zawsze najpoważniejszy z całej gromadki Julian. - Phi! Talent! A mnie potrzebne pieniądze. Za talent nie można się kształcić. Zresztą, dzieci drogie,kto wie, czy gdybym była strasznie mądra, potrafiłabym tak coś od niechcenia sobie sklecić. - Bzdury! - krzyczał Zdzisław. - Jesteś i tak mądra, bo umiesz się śmiać. Wolałbym osobiście, żebyś umiała kochać, ale pod tym względem jesteś rybą. - Poczekam na rybaka, który mnie złowi. - Od jutra wstępuję na specjalne kursy rybołówstwa. - Bardzo chwalebnie. Myślę, że ci to dobrze wpłynie na ślepą kiszkę, i na oczy, bo malarstwo nieszczególnie. Dobranoc, aniele. I zniknęła w damskim namiocie. Nie uszło jednak uwagi małego kółka, że Julian bardzo poważnie zajęty jest Adrianką i przez cały czas trwania wycieczki dokuczano mu, że zajął miejsce Tolka. On jednak nic sobie z tego nie robił. Postanowił zdobyć serce Ari i ruszył odważnie do szturmu. Ale wycieczka się skończyła i jesień z oddali zdmuchiwała liście z drzew, a w ich przyjacielskim stosunku nie zaszła żadna zmiana. Julek był na równi z Tolkiem codziennym gościem panienki. Razem chodzili do teatrów, razem na spacery i jeden drugiego pragnął zdystansować. Adrianka obydwóm okazywała gorącą sympatię i śmiała się w duszy, i czekała... i marzyła. `ty V "Przez olbrzymie teleskopy w miarę rozwoju techniki będą mogły ludzkie oczy oglądać setki planet, o których ujrzeniu nie śnili ojcowie i praojcowie nasi. Ale czy jest, czy będzie kiedykolwiek maszyna pomnażająca tak siłę ludzkiego wzroku, iżby ujrzeć on mógł Krainę Śmierci? A ona przecież, tajemnicza i cicha, leży daleko bliżej niż Księżyc, Mars czy Jowisz. Wiatr z tej to krainy przynosi nasiona kiełkujące w duszy ludzkiej, rozrastające się we wspaniałe, niewidzialne drzewa, które szumią... Tak właśnie szumi tęsknota. Turysta, myśliwy, przyrodnik bez obawy kroczą w kraje nieznane, dzikie, czasem wrogie. Ale jakim lękiem ścina się ich serce, gdy pomyślą o drodze tam... w Nieznane. A czy to nie wszystko jedno? Podróż i podróż. Życie jest podróżą, cudowną, pełną tajemniczych, niespodzianych przygód, dłuższą lub krótszą, a hen, na końcu czeka Śmierć, ta nieznana, niezbadana kraina, której się nie boję. Nie boję się dlatego, że jestem ciekawy. Tyle w moim, stosunkowo niedługim, życiu miałem pożegnań, tyle rozstań, że jeszcze jedno pożegnanie, ostatnie, nie przyniesie mi chyba więcej bólu niż wszystkie poprzednie. Dlatego ja naprawdę zupełnie nie boję się śmierci, ale i nie mogę jej znaleźć. Brnę przez życie na oślep, bez opamiętania. Jak szaleniec zdobywam je dla swych władczych stóp, depczę jak wąską miedzę. A jednak nie mogę trafić do owej krainy, która jest dla mnie tak samo ciekawa, jak podzwrotnikowe puszcze. Tylekroć serce pękało mi z bólu, a jednak wyżyłem. Tyle widziałem cudów, tyle dziwów, a jeszcze do Śmierci nie dorosłem, nie dojrzałem. Jestem zielony... zielony jak majowa trawka. Wiem tylko jedno: że nie rozsypię się w pył nicości, nie zginę, będę. Muszę być. Bez możności powrotu, ale będę. Nie mówię też: "nie chcę żyć", ale mówię: "chciałbym umrzeć", bo w mej duszy rozrosło się już potężnie drzewo tęsknoty i szumi... szumi! A czymże jest tęsknota, jeśli nie pragnieniem odgadnięcia "Nieodgadnionego", jeśli nie pragnieniem zdobycia progów Krainy Śmierci, gdzie musi być wieczny spokój. Spokój jest jedynym prawem tego kraju - to wiem - i dlatego nieście mnie wichry życia w dal, ku mojej wymarzonej, białej i cichej ziemi." Stefan Kryski, kapitan marynarki handlowej, przestał pisać i zapatrzył się w toń oceanu. Statek pruł leniwie bezkresny ogrom fal i tonął w słońcu i ciszy. Od czasu do czasu ktoś z załogi westchnął sennie. Słońce wchodziło w krew szponami nieprawdopodobnego lenistwa. Nawet muchy łaziły jak spite. Nie chciało się ludziom myśleć, nie chciało się nawet marzyć. - Halo, Stef... czy śpisz? - Żebym to mógł. Masz jakiś projekt, Wiktorku? - Na razie nie. Pisałeś coś? - E, głupstwo, tak sobie coś od rzeczy. Zbliżamy się do Buenos Aires. Dostaniemy pewno listy i gazety... - Spodziewasz się jakiegoś pełnego tęsknoty listu i to cię tak rozbiera? - Ja? Któż do mnie pisze? Siostra od czasu do czasu. Ale ona, biedactwo, mało ma tego czasu, zajęta jest domem i matką. Ty co innego - list od żony. - Nie wiem, czy będzie bardzo słodki. Żenia darować mi nie może tej podróży, a ja, przyznam ci się szczerze, też nie tęsknię bardzo. Ej, Stef, pokręciło nam życie plany. Byłem już taki zmęczony i teraz odczuwam tylko wielką wdzięczność dla ciebie, żeś mnie z sobą zabrał. - Tak, ta słoneczna cisza i ta samotność czasem dobrze człowiekowi robi. Choć są chwile, w których dokucza. - Mnie nie, ja nie przeżywałem takich burz jak ty, nie uciekałem od bolszewików, nie szalałem z kobietami, nie rozbijałem nosa po wszystkich krańcach świata. Byłem chuchany i dmuchany w domu, parę awanturek miłosnych, jakie miałem, należało do dobrego tonu. Pracowałem w ciszy i spokoju, potem ożeniłem się nie tak, jak chciałem. - Mój drogi, 99 procent mężczyzn kocha się w jednej kobiecie, a żeni z inną. Ja szczęśliwie uniknąłem złotych kajdanek. Kochałem wszystkie kobiety we wszystkich częściach ziemi, ale jakoś nie natrafiłem na swoją, nie wzięła mnie żadna. - Tak! Mnie jedna wzięła, mocno wzięła, ale cóż, ja nie umiałem jej wziąć. Zresztą to jest typ, który sam sobie wystarcza. Ma urodę, ma sławę, cóż jej po szarym, przeciętnym inżynierku. Ona idzie w świat z uśmiechem i piosenką na ustach i nawija sobie wielbicieli na paluszki. - To jakaś wampirzyca. - Nic podobnego. Raczej dziecko. Kobieta_dziecko. Mały, roześmiany ptaszek. - Wiktor, ty jesteś poważnie zadraśnięty. - Jeśli chcesz wiedzieć, to tak. Nie mówiłem ci tego nigdy, bośmy ten temat omijali. Uciekłem od niej, od ustawicznej myśli o niej, od ludzi, którzy mimo woli ciągle mi ją przypominali. Z każdej wystawy księgarskiej śmiała się do mnie. Co dzień, mówiąc żonie dzień dobry, do niej tęskniłem. I to jest najboleśniejsze, że dopiero, gdym ją stracił bezpowrotnie, poznałem, że kocham ją jak nikogo na świecie. - Któż to jest, na Boga? - Siostra mojej żony. Poetka i humorystka, Ari Klaudius. - Czy to ta, co miała odczyt w Gdyni, gdyśmy wyjeżdżali? - Ta sama. - Szkoda, że nie byłem. Młoda? - Teraz może mieć najwyżej dwadzieścia sześć lat. - Mężatka? - Nie. Zapanowało milczenie. - Nie masz ochoty wykąpać się, Wiktor? - Owszem. - No to buch do wody. Odświeżeni, siedli znów na pokładzie. Obydwaj pragnęli wrócić do przerwanej rozmowy. W pustce, zapełnionej od przeszło czterdziestu dni tylko wodą i słońcem, rzadko niehumorem oceanu, przyjemnie było poczuć między sobą cień kobiety. Ale Stefan nie miał odwagi poruszać bolesnych strun kolegi szkolnego, którego nieoczekiwanie spotkał w Gdyni. Wiktor zawsze był poważny i małomówny, wzbudzał szacunek kolegów i profesorów. Stef, w gorącej wodzie kąpany, brał udział we wszystkich burdach, ale z Wiktorem łączyła go zawsze szczera sympatia. Wreszcie nieśmiało spytał: - Nie masz jej fotografii? - Nie. Mam tom jej poezji. - Możesz mi pożyczyć? - Owszem. Są w mojej kajucie, przyniosę ci. - Po co? Zejdziemy razem. ** ** ** Ta serdeczna rozmowa przyjaciół była powodem, że Adrianka Klaudius mieszkająca z ojcem w Krakowie w dwóch cichych, pełnych słońca i kwiatów pokoikach, przyniosła sobie kiedyś z redakcji list, który czytała z wypiekami na twarzy. "Stało się tak, że pewnego razu statek nasz, noszący piękne imię "Dal", padł, niekoniecznie z rozkoszą, w chłodne objęcia fal. Raz, drugi raz na bok, i jeszcze raz, i znów to samo od początku. I wszystkie szuflady, buty moje (a co najważniejsze, mego przyjaciela, szczura lądowego) woda z miednicy, w której wyżej wspomniany przyjaciel mył sobie oblicze, usmarowane powidłami, książki, listy itd., itd. - wszystko razem skotłowało się na środku kabiny i zaczęło pływać od łóżka do kanapy i od ściany do ściany. Czytała pani "Tajfun" Conrada? To właśnie coś w tym rodzaju. Silny sztorm, a my z ładunkiem rudy; to znaczy, statek prawie pusty, bo ładunek, a z nim środek ciężkości, gdzieś zupełnie na dole. Ja zaś, choć jestem krępy i tęgawy, niestety, nie mogę służyć jako równoważnik. No i zmókł zupełnie list mój, pisany do pani hen na oceanie, pod złotym słońcem i sinolazurowym niebem. Pisany do pani w przystępie dobrego humoru list, co do którego mocno namyślałem się wczoraj, czy go wysłać, czy nie. (Ja też czasem myślę). Ale że nie należy nigdy cofać się przed wykonaniem raz powziętego planu, więc ów list przepisałem na czysto (czego nigdy nie czyniłem w szkolnych wypracowaniach i dlatego obrywałem dwóje). Kochana, słodka panno Ari. Pomysł napisania do pani listu powziąłem przed chwilą, po przeczytaniu po raz dziesiąty tomu pani poezji, a powstał w sposób tak żywiołowy, że oprzeć się tej chęci nie mogłem. Najgorsze zaś jest to, że nie mogę sobie wyobrazić, jak pani wygląda. Ale pani mi to daruje, prawda? Tak samo, jak zawsze cała płeć piękna darowywała mi wszelkie moje nietakty i shockingi.»* A ja za to daruję pani ten słodki cykl o "markizie", który pół godziny temu przeglądałem. Przecież pani jest tam przebajeczna, rozbrajająca, dla mnie, człowieka, który od pięciu dni nie widzi nie tylko takiej czy innej "markizy", ale nawet lądu. Nic, prócz szarego, rozdeszczonego, to znów złotosinego nieba, wichury, bałwanów (tych morskich, tych innych mam też na statku) i słonych bryzgów wzburzonego oceanu, który od dni pięciu już nas kołysze i rzuca bez przerwy, a który u normalnego śmiertelnika w przeciągu owych dni pięciu wykołysałby i żołądek, i serce, i duszę, i wreszcie życie, i jakiekolwiek chęci do życia, a co dopiero do pisania listów do nieznajomych. A czy pani pływała już kiedy na morzu? Może na jednym z naszych kochanych polskich statków? Na nich bowiem co rok jeżdżą jakieś literaty. Bo to dziś morze, że go w Polsce niewiele, weszło w modę. Dlatego też pewnie Berlin czule się w jego stronę uśmiecha. I Hel, i Jastarnia, i Orłowo, i Gdynia, i pchły kaszubskie, i same Kaszuby (zaś ale może nie?). Tylko Kaszubki "z powodu linia" w modę wejść nie chcą. I wędzone flondry (czy flądry), i morskie bałwany, i takież pasażerskie statki. A już specjalnie wilki morskie. Shocking (ang.) - rażący, niestosowny, wywołujący zgorszenie. Panno czy może już teraz pani Ari! Widziałem już dużo rzeczy. Przeszedłem w życiu czyściec i piekło. Uciekłem od bolszewików, walczyłem na wszystkich naszych i cudzoziemskich frontach, a mimo to, a może właśnie dzięki temu, jestem jej poezjami wzruszony. W pani poezjach czuję kobietę, ta "markiza"... Och, naprawdę, niech mi pani znajdzie taką, ale żywą, dla mnie. Bo przejechałem pół świata wzdłuż i wszerz, pół świata tam i z powrotem, a takiej "markizy" nie spotkałem ani jednej. Marynarze są dziś w modzie. Na ustach wszystkich: nie damy "korytarza", "dar Pomorza", "nasze polskie morze", "nasi marynarze". Ale to wszystko ogólniki. Niechże się mniej mówi, więcej robi w tym kierunku "sercowym". Niech pani, słodka Ari, zaopiekuje się marynarzem, tym bardziej że on sam oddaje się jej w opiekę. Za czasów wojny były "mateczki chrzestne" dla "tułaczy_żołnierzy". A marynarz pędzi takie tułacze życie od chwili postawienia pierwszy raz nogi na statku, aż do grobu, gdzieś hen - na dnie morza czy oceanu. Niechże więc pani będzie taką "morską mateczką", bo pani swym charakterem tak bardzo się do tego nadaje.I niech mi pani odpisze, ale tak po kobiecemu, ciepło i serdecznie. Niechże ja mam za te wszystkie trudy i znoje życia, za walkę z przepotężnym żywiołem od czasu do czasu jakieś jasne i lazurowe chwile, pełne szczęścia i słońca. Całuję mocno rączki pani i czekam. Stefan Kryski P.S. Adres na kopercie." Adrianka przeczytała raz drugi i trzeci. Serce jej mocno biło. Więc tam gdzieś w dali - oddali jest człowiek, który nie znając jej, myśli o niej. Poczuła do niego wielką sympatię i wielki zapał do natychmiastowego odpisania. A jeśli to on jest tym jednym i jedynym, do którego tęskniła całe życie? Adriance nie było teraz źle. Nie miała zbyt dużo pieniędzy, ale za to sympatię ludzi. Matka, od chwili kiedy Ari wypłynęła na widownię jako poetka i ulubiona prelegentka, przestała się dąsać. Zbyt zresztą pochłonięta była Żenią i jej czteroletnią Lilusią. Żenia bawiła się, zostawiając troskę o dziecko matce, służącej oraz Adriance, dla której Lilusia była ósmym cudem świata. Kiedy przyjeżdżała do Żeni, całe dnie spędzała z maleństwem i z przykrością myślała o Wiktorze i jego podróży, i o siostrze. A przecież Imogenka, piękna lalka, kochała córeczkę. Tylko nie mogła się nasycić nigdy zabawą i użyciem życia. Jeszcze bowiem do tej pory troska o dziecko nie zapukała do jej serca ani razu. Lili chowała się ślicznie i zdrowo. Życie więc rodzinne siostry było jedyną chmurką na niebie Adrianki. Bywały czasem i inne, ale przelotne. Zbyt zuchwałą naturę miała, by się nimi mogła truć. A teraz zajrzała do jej duszy tęsknota miłości. I Ari odpisała to, co czuła, i tak, jak czuła: "Wieczór - pora wytchnienia, ciszy, odpoczynku. Puk, puk. Nieśmiało pukam do pana pokoju, a pan teraz zapewne siedzi przy kominku. (Na statku jest kominek?). I po dziennym znoju odpoczywa. Wchodzić bez zaproszenia, rzecz podobno zdrożna. Ale już weszłam, trudno. I pytam, czy można? O, jaki pan zabawny. Podsuwa krzesełko! Na krzesełkach tylko damy siadają z wizytą, a ja nie jestem damą. Jestem zwierciadełko. Małe zwierciadło bajki. W oczach mam ukrytą odwieczną radość życia. Moje ciemne loki pachną, nie perfumami wprawdzie, ale borem. Borem niewydeptanym, tajemnym, głębokim, co się modli i do słońca tęskni wieczorem. Umiem też moc piosenek i ciągle się cieszę (może dlatego wszyscy mówią, żem dziecinna). Grzebykiem swej fantazji przędzę marzeń czeszę i co dzień jestem nowa i codziennie inna. Niech pan nie patrzy na mnie tak, jak na kobietę, względem której odgrywać trzeba dżentelmena, choć w duszy diabli biorą. Bo mam tę zaletę, że nie jestem kobietą. Ja jestem dziewczynką. No, niech się pan odsunie trochę od kominka i tam mi zrobi miejsce. Siedzę u stóp pana. Dzionki życia mojego kwitną tak jak kwiaty i jak kwiaty, więdnące, strącają swe puchy, rozpływając się w nicość pachnącym oddechem. Żegnam je, jak witałam, pogodnym uśmiechem, bo na dnie serca chowam pachnące okruchy dzionków życia mojego, co kwitną jak kwiaty. Tak. Na pierwszy raz dosyć, czy nie ładna bajka? Jutro znów przyjdę tutaj, ale też przed nocą. U stóp pana usiądę, żywa bałałajka, sama nie wiem dlaczego, sama nie wiem po co? Dobranoc, pan jest senny i zmęczony może. Więc już nie chcę przeszkadzać i zaraz uciekam. A panu do snu pewno cicho szumi morze, Krzyż Południa złociście przyświeca z daleka. Ojej! Jakże pan ziewa. No, już się wynoszę. Niech mi pan teraz grzecznie "dobrej nocy" powie i zniknę jak mgła w słońcu. Ale przedtem proszę: niech mnie pan choć leciutko pogłaszcze po głowie. Synku morski, nie wiem, jak wyglądasz, ale bądź pewny, że wpadłeś w dobre ręce. Postaram się ciebie po macierzyńsku pokochać. Bądź zdrów, noś wełniany szalik podczas wilgoci i nie wycieraj brudnych rąk o ubranko. Księżniczka Ari" Jeszcze tego samego dnia wysłała list i ponieważ ojciec miał zebranie, poszła do Tereni podzielić się z nią wzruszeniem. - Aha, więc zyskałaś, Ari, nowego wielbiciela. Współczuję Tolkowi i Julianowi. Nie pozostaje im nic innego, jak zakochać się we mnie - powiedziała Teresa spokojnie, zakładając sobie jednocześnie nogę na szyję. - Ach, Teń_teń, myślę, że oni obydwaj dawno zrezygnowali. - Ja nie myślę. Mężczyzna nigdy nie rezygnuje, czeka tylko odpowiedniego momentu. Ale, księżniczko, czy nie masz w przygotowaniu jakiego nowego kawału? - Hm, na razie nic mi się nie klei. - Szkoda wielka, najwyższy czas. Zaczynamy się nudzić. - Jestem trochę przepracowana, ale pomyślę. ** ** ** Od czasu, jak Ari została dziennikarką, Kraków bardzo często miewał sensacje, tryskające humorem artykuły, do których tematy pomysłowa panienka zbierała w dość oryginalny sposób. Kiedyś, na przykład, poznała niezamożną dziewczynę, pracującą w charakterze guwernantki w bardzo bogatym domu. Jej chlebodawczyni systematycznie zatruwała życie służbie dzięki swemu niesłychanemu skąpstwu i nieludzkiemu traktowaniu podwładnych. Ari więc zaprosiła panienkę do siebie na herbatkę i tu ułożyła plan batalii. - Niech pani, z łaski swojej, napisze do swojej jaśnie oświeconej to, co ja podyktuję... - Ale ja się boję! - Strach biorę na swoje sumienie, proszę pisać: "Szanowna Pani! Doktor polecił mi niezwłocznie położyć się do łóżka z powodu grypy. Ponieważ nie chcę, by Sz. Pani była poszkodowana, przysyłam zastępczynię, która zajmie się dzieckiem na czas mej nieobecności. Z poważaniem Aniela Bielska" - A teraz niech pani idzie do swojej mamusi i niech się pani dobrze bawi. - A jeśli stracę posadę? - Dostanie pani inną. Do zobaczenia. Ari ubrała się w skromne sportowe paltko i beret i poszła pod wskazany adres. Po załatwieniu formalności z lokajem stanęła wobec pani domu, wystrojonej blondynki o wyniosłej, ironicznej twarzy. - Czego sobie panna życzy? Ari uśmiechnęła się i pomyślała: "Żebym ci tak powiedziała, czego sobie życzę, to by mnie bardzo szybko lokaj wyniósł za drzwi". - Przyniosłam list od panny Bielskiej. Pani przebiegła oczami pismo i zaczerwieniła się. - Skandal! Co za wychowanie, ona do mnie pisze jak do równej sobie, "z poważaniem". Niesłychane! - Oczywiście, powinno być: "z głębokim szacunkiem" - powiedziała z bardzo poważną miną Adrianka. Pani obrzuciła ją spojrzeniem przymrużonych oczu. - Jak się pani nazywa? - Amelia Klinn. - Co? Klin? - Wyjątkowo przez dwa n, proszę jaśnie pani. To "jaśnie" bardzo mile uderzyło panią dyrektorową. - Panna zna swoje obowiązki? - Owszem. - Może zostać. Teraz niech się rozbiera i idzie do dziecka. Adrianka spędziła z ową pięcioletnią dziewczynką całe przedpołudnie. Zadzwoniono w fabryce na obiad. Zjawił się pan domu, elegancki młody mężczyzna. Zasiedli do stołu, przy czym jaśnie pani nie uważała za stosowne przedstawić guwernantce męża, wobec czego Ari podeszła do gospodarza i wyciągnęła rękę. - Pan mnie jeszcze nie zna, nazywam się Amelia Klinn i zastępuję chwilowo poprzednią guwernantkę. - Bardzo mi przyjemnie - rzekł pan Gerner i uścisnął podaną rączkę. Jego małżonka zaczerwieniła się z wściekłości. Po obiedzie, w czasie którego Ari, zupełnie nie zwracając uwagi na panią domu, jadła z nadzwyczajnym apetytem, pan Gerner otworzył duże pudełko czekoladek i podał żonie. - Poczęstuj, Ewo, naszego gościa i Laleczkę. - Ach, to zostawimy na podwieczorek - rzekła pani, zamykając pudełko. Gerner spojrzał na "pannę Klinn" i zarumienił się. Dojrzał w jej oczach coś dziwnie niepokojącego, coś, co zakrawało na szalone ubawienie. Jednocześnie Ari oświadczyła: - Na podwieczorek daleko lepiej smakuje dobra kawa ze śmietanką, taka, jaką piłam zwykle u księżnej Marii. Czekolada natomiast wspaniale podnosi urok i smak obiadu. Żeby Terenia mogła zobaczyć minę Ari i jej głos usłyszeć, zrobiłaby z zachwytu "szpagat" baletowy. Pan Gerner skwapliwie podsunął "pannie Klinn" pudełko. Jego żona zzieleniała. Ari wzięła dwie czekoladki, jedną dała Laleczce, drugą zjadła i biorąc dziecko za rękę, skinęła uprzejmie głową i wyszła z pokoju. - A to numer! - wybuchnęła pani Ewa. - Bardzo miła panienka - oświadczył ubawiony Gerner - a przytym śliczna. Upłynęły trzy dni, w czasie których irytacja trzęsła biedną Gernerową. Guwernantka bowiem przy całej słodyczy w obejściu miała niesłychanie pański ton i cała służba patrzyła na nią z niebywałym szacunkiem. Ari ubierała się wyszukanie elegancko, a nawet, o zgrozo, perfumowała się i co wieczór brała gorącą kąpiel. - Czy pani wie, że zabroniłam guwernantkom używać mojej łazienki?! - krzyczała Ewa. - Nie wiedziałam, że jest jeszcze łazienka osobna dla guwernantek - odparła spokojnie Ari. - Nie ma wcale. Co za skandaliczne wymagania! - O! Niechże się pani nie unosi. Każde wzruszenie fatalnie odbija się na przewodzie pokarmowym, a przez to i na cerze. Wobec tego, że nie mam łazienki, poproszę o codzienne zwolnienie mnie na godzinę wieczorem, bym skorzystała z kąpieli u mej przyjaciółki. - Pani jest arogantka, pani zapomina, że jest służącą. - O, skądże znowu. Tylko chcę być godna swej chlebodawczyni - odparła Ari i wyciągnąwszy srebrną papierośnicę (pożyczoną od Tereni), podała ją Ewie. - Pani będzie łaskawa, najlepsze francuskie papierosy. Ewa wytrzeszczyła oczy, chciała coś powiedzieć, nie mogła. Trzasnęła drzwiami i wyszła. Ale zaraz na drugi dzień rano Laleczka oświadczyła przy śniadaniu: - Mamusiu, dlaczego wczoraj trzasnęłaś drzwiami? Pani mi mówiła, że tego robić nie trzeba, bo jak ja trzaskam, to mówi: "Laleczko, bądź damą. Dama nigdy nie trzaska drzwiami". Ewa zakrztusiła się, jednak przemilczała, bo na śniadaniu miała swoje siostry, ale zemściła się i ruszając nosem, wycedziła: - Fu! Strasznie czuć te tanie perfumy. To nasza służba ma taki ordynarny zwyczaj. Cóż! Plebs zostanie plebsem. Ari wyciągnęła z kieszeni maleńki flakonik i oglądała uważnie. - Istotnie, nawet nie zauważyłam, że kosztują tylko osiemdziesiąt złotych. Ale tych samych perfum używa panna Ari Klaudius i od niej właśnie ten flakonik dostałam. Wszyscy przy stole znieruchomieli i wlepili oczy w kryształowy lilipuci drobiazg, rozpylający wokoło czar subtelnej woni. - Skąd, skąd pani zna pannę Klaudius? - Najtrudniej, podobno, jest poznać siebie samego, jednak ja to uczyniłam. Jestem właśnie panną Ari Klaudius i bardzo mi było przyjemnie spędzić kilka dni w arystokratycznym domu pani, jaśnie pani Gerner. Bardzo żałuję też, że muszę go opuścić, ale z tęsknotą czekają na mnie w redakcji - skłoniła się z wyszukaną elegancją i wyszła majestatycznie, zaraz jednak za drzwiami puściła się pędem do pokoju Laleczki, chwytając przygotowaną walizkę i pojechała do redakcji. Nazajutrz Kraków tarzał się ze śmiechu, czytając artykuł "Guwernantka jaśnie oświeconej", tylko nazwiska delikwentki Ari nie podała. Rzecz prosta, do prywatnego mieszkania Ari przyjechał Gerner, zaklinając, by nadal nie robiła z tego użytku. Adrianka postawiła warunek, że panna Bielska będzie traktowana po ludzku. Gerner przyrzekł i długo konferował z żoną, która wobec obawy kompromitacji godziła się na wszystko. W ciągu ubiegłych trzech lat Ari była już i ekspedientką, i girlaską,»* i pokojówką, co wywoływało w skutkach burze śmiechu. Girlsa (ang.) - tancerka zespołu rewiowego. Teraz siedziała przytulona do Tereni i z oczyma utkwionymi w dal mówiła: - Jakoś mi się nic nie chce... Ten marynarz... Tereniu, czy nie uważasz, że czas by mi było już wyjść za mąż? - Uważam, że szkoda cię. Poczekaj, aż spoważniejesz. Zresztą słuchaj: ani Tolek, ani Julian w złoto nie opływają. Wyjdziesz za jednego z nich i będziesz biedę klepać. - Ja za żadnego z nich nie się nie wybieram. - No więc poszukaj sobie takiego, który otoczy cię dostatkiem, żebyś nie potrzebowała biegać po redakcjach za parę złotych. - Tereniu, czy pieniądze dają szczęście? - Szczęście nie, ale foremkę na szczęście. Zresztą za golca cię nie wydam. Masz! Już twoi niewolnicy są. I obie kobiety cały wieczór spędziły na wesołej rozmowie. Tylko mąż Tereni, patrząc uważnie na Adriankę, powiedział: - A ja wam, moi najmilsi, oświadczam, że nasza Ari ma zamiar puścić nas wszystkich kantem. Coś wisi w powietrzu. Istotnie, coś wisiało ponad orzechową główką księżniczki. I kiedyś, gdy siedzieli wszyscy razem u Tereni, Julian zauważył: - Czuję, że nasza mała ma jakąś tajemnicę, którą nie chce się z nami podzielić. Adrianka skinęła główką i rzekła krótko: - Podzielę się z wami, owszem. Chcecie posłuchać? "Pytacie, czemu taka zadumana chodzę i milcząca?@ Nie wiem, czy wam potrafię dać jasną odpowiedź:@ może nie zrozumiecie mnie lub zrozumiecie inaczej...@ - Oto czekam na swoje szczęście... tak dawno... tak dawno...@ Czekam. I wiem, że przyjdzie do mnie już niedługo...@ Wierzcie mi, każdy człowiek musi mieć swoje własne szczęście,@ na które czeka długo, długo i z tęsknotą.@ Czasem zwątpi... A wtedy szczęście na pewno nie przyjdzie,@ więc trzeba czekać... czekać cierpliwie i wierzyć...@ A oto ja teraz chodzę zadumana i milcząca,@ bo wiem, że idzie do mnie... idzie... jest już w drodze@ takie jasne, roześmiane, dziwne moje szczęście,@ którego nie znam prawie, nie znam wcale, jednak już je kocham.@ O tak! Podejdzie do mnie oczekiwane, lecz znienacka@ i delikatnie pocałuje prosto w serce.@ Rozkwiecą mi się wtedy w duszy snów przecudnych łany,@ i uśmiech, który senny w rzęs zasłonie drzemie,@ płomieniem tryśnie gorącym i wszystko tak cudnie rozjaśni,@ że ludzie przy tej jasności grzać będą skostniałe serca@ i będą śmiać się. I pomyślą, że jednak życie jest piękne@ i że warto żyć, choćby dla samej radości czekania@ na ono rozsłonecznione, gorące i tajemne szczęście.@ Więc chodzę sobie cicha i pogodna, bo w głębi mam zorzę@ przeczuć tajemnych... uśmiechów... leciutkich takich uśmieszków,@ że ono pachnące i złote bliżej jest z każdą godziną -@ - i będę wam wszystkim mogła pokazać wielkie, złote szczęście!"@ Nikt się nie odezwał, gdy skończyła, tylko Julian spuścił głowę i uparcie oglądał małe, czarne pantofelki Adrianki. Widział już oczyma wyobraźni, jak owe miłe i kochane nóżki szły, szły coraz dalej w nie znane nikomu drogi. I wszyscy odczuli dziwny smutek. Adrianka liczyła teraz dni gorączkowo, niespokojnie i czekała. Czekała tak bardzo na to "coś", co - wierzyła - przyjdzie ku niej, hen, znad oceanu. Nie mogła się sama sobie nadziwić, dlaczego tak jest, dlaczego nie oblewa jej rumieniec, gdy słyszy kroki wiernego Tolka lub spokojnego Juliana, lub Zdziśka, który jej sto razy na godzinę mówił o miłości i prosił, by go całowała na uspokojenie w czoło? I wreszcie przyszedł list. "I oto sam nie podaję u góry ani miejsca, ani daty, tak jak moja Ari, Mateczka. Ocean to przecież nie Kraków ani Warszawa. To jest coś, czego nie można streścić w kilku słowach ani uchwycić, ani określić. Ocean!! Co wieczór przyświeca nam Krzyż Południa, a we dnie kąpiemy się, toniemy w słońcu. A co Pani teraz porabia, moja przesłodka Mamusiu? Karnawałuje? Tak. Bo to jutro tłusty wtorek, a u nas słońce, słońce... słońce. Mamusiu, ten wierszyk... Jakaś ty strasznie miła. Więc usiądziesz u mych nóg co dzień i będziesz mi przygrywać. Czy do snu? Właściwie to ja przecież powinienem u drogich nóżek Księżniczki siedzieć, w oczy jej patrzeć i pięknie grać. Ale, Mamusiu, jestem taki niemuzykalny. Próbowałem wszystkich instrumentów, nic z tego... Jeszcze na bębnie jako tako wychodzi, ale co to jest bęben?! Tak mi się dziwnie zrobiło po otrzymaniu Twego listu, Mateczko, zupełnie jakbym poczuł na oczach dotknięcie kobiecych słodkich ustek. I tak mi się zdaje, że będę najposłuszniejszym synkiem na świecie. Tylko pisz do mnie, Księżniczko. Chciałbym Mateczce napisać coś ciekawego, co by ją zajęło, ale cóż. Naokoło wody oceanu. Żebyś Ty mogła zobaczyć ocean. Cudowny! Przwpiękny. Błękitno_lazurowo_ultramarynowy. Zawsze inny, a zawsze pełen piękna i uroku. Niezgłębiony jak ludzka dusza, niezbadany, jak powinna być kobieta, wieczny jak miłość. Bo miłość przecież się nie kończy, zmieniają się tylko czasem jej obiekty. My tu żyjemy wszyscy jak żywe wzory cnót ewangelicznych, czasem marzą nam się Ewy. Mnie osobiście od paru tygodni odwiedza mała dziewczynka, co ma ciemne loki, pachnące borem. A czy Mateczka kocha bór? Ja o mały włos nie zostałem dyplomowanym inżynierem leśnym. Że jednak zawsze mi się w życiu wszystko przewraca do góry nogami, więc jestem kapitanem statku. Ale ile to razy słyszę po prostu szum drzew, mała Księżniczko! Jest u nas na statku mój przyjaciel, który Mamusię zna. Dużo, dużo o niej rozmawiamy. Najlepiej czynić to wieczorem. Księżniczka Ari siada wtedy między nami i uśmiecha się do nas. Tylko! Ach, Mateczko, jaki już jestem stary koń, mam czterdzieści lat skończonych, mocno przerzedzoną czuprynkę i dużo w życiu zawodów. Czy to Mateczki nie zrazi? Kiedyś lubiłem się bawić, szaleć, kochać... Teraz jakoś nie chce mi się już nic, a Mateczka podobno jest pełna werwy i humoru. Niechże mnie uraczy tym eliksirem, jakim jest radość życia. A teraz całuję najmilsze łapięta i liczę na palcach dni do otrzymania poczty. Mateczko, nie pozwól, bym musiał buty zdejmować. Stef" ** ** ** Otoczenie Adrianki szybko zauważyło zmianę, która zaszła w panience. Zamyślała się coraz częściej, oczy jej wtedy przybierały barwę toni morskiej, a usta rozchylał półuśmiech oczekiwania, tak jakby czegoś nasłuchiwała. Profesor Klaudius przesuwał pieszczotliwie dłoń po kędziorkach córki. - Ari, przydałaby się jakaś wycieczka. Zmęczona jesteś. - Nie, tatusiu, tylko tak... Nie mogę zresztą brać teraz urlopu. Terenia burczała: - Idź do doktora, brzdącu. Czegoś ci brak. Ewentualnie męża. - Pewno. Dam ogłoszenie urzędowe w "Monitorze". Koledzy nalegali: - Ari, urządź znowu jaką eskapadę, konamy z niecierpliwości. - Obiecuję wam to. Słowo księżniczki. A między dalą oceanu, między słonecznymi, to znów mglistymi portami a redakcją kursowały listy, coraz dłuższe, coraz serdeczniejsze. Wiązały się złote nitki sympatii i tęsknoty. Po nich, jak po zaczarowanym moście, szło serce ludzkie ku sercu. Wiktor wiedział, że przyjaciel koresponduje z Adrianką, czytał nawet pierwszy list do Stefana i mówili z sobą o niej często i dużo. A od chwili, kiedy Wiktor zwierzył się ze swej miłości do Ari, było mu lżej. Odetchnął, jakby mu spadła z piersi męcząca zmora. Z każdą taką rozmową było mu lepiej. Ari pogrążała się cicho w kolorową, zmienną toń, zostawiając po sobie tylko błękitne, uśmiechnięte smugi rozmarzenia. Odchodziła, nie zatrzymywana, w czyjeś spragnione objęcia, gdzie zapewne, Wiktor czuł, będzie jej dobrze. Teraz już tylko tego pragnął. Niczego więcej. Gdy raz ujrzał, jak Stefan czytał list, zarumienił się, Wiktor zrozumiał, że naprzeciwko siebie ma rywala. Zazdrość szarpnęła nim, ale tylko na chwilę. "Nie mogę przecież robić z siebie wariata - pomyślał - nie będę szedł z motyką na słońce". ** ** ** Minął karnawał, przyszła wiosna i maj. Adrianka była zapracowana. Jako sekretarka naczelnego redaktora dnie całe siedziała kamieniem w biurze. Ojciec wyjechał na wykłady semestru letniego do Lwowa. Było jej teraz nieznośnie pusto i smutno, zwłaszcza gdy dłuższy czas nie dostała listu od Stefana. Chwilami ogarniała ją apatia, to znów niepohamowane wybuchy dobrego humoru. Szła wtedy do Tereni, dzwoniła do chłopców, piła, tańczyła, śpiewała i była anielska dla Tolka. W takich dniach nawet Zdzisław otrzymywał pocałunek w czoło. Wreszcie w końcu maja przyszedł znowu list. "Moja Ari, Księżniczko! Listy mamy dostać aż w Las Palmas, więc za dwa, trzy tygodnie. A tak już czekam na nie. I co w nich będzie? Moc smutków, a może więcej jeszcze radości. Jakoś tak mi się dotąd zawsze w życiu układa, że gdy czekam radości, spotyka mnie smutek. I odwrotnie. Więc moja Mamusia upiła się "do nieprzytomności", żeby zobaczyć, jak to się widzi świat po pijanemu? No i co? Jakie skutki? Ja nic jeszcze o tym nie wiem. Ale nie radzę maleństwu tych eksperymentów, bo to niezdrowo. Swoją drogą humorek Mamusia ma. Ten kawał z balonikami i drugi z ciastkami był znakomity, choć według mnie ten drugi trochę ryzykowny. A gdyby tak maleństwu naprawdę ktoś krzywdę zrobił? Niechże Mamusia zaraz weźmie pióro w łapkę i obieca grzecznemu synkowi, że będzie jeszcze od niego grzeczniejsza, bo się niepokoję. Ja wciąż o Księżniczce myślę i tęsknię. I czekam listów i fotografii. Całuję drogie, podobno cudne łapięta. Uwielbiam u kobiety piękne ręce i czekam fotografii. Moja, moja Matuleńko błękitna. Twój Stef" Wiktor nie pytał Stefana teraz nigdy, co Adrianka pisze, ale sam Kryski kiedyś po otrzymaniu korespondencji i gazet chwycił się za głowę. - Gwałtu, Wiktor, ależ to szalona dziewczyna! - Kto? Jaka, która? - Jak to która? - tu zarumienił się. - Panna Ari. - Bo co się stało? - Dostała gażę i była, jak pisze, w "świetnym humorze". - Kiedy ona była nie w humorze? - westchnął Wiktor. - Szła z dwoma kolegami przez park Jordana i wpadł jej w oko jegomość sprzedający baloniki. Podeszła i zakupiła wszystkie, a potem szach, szach scyzorykiem i cały kolorowy bukiet rozsypany frunął w górę. Dzieciarnia podobno o mało ze skóry nie wyskoczyła. - Ba - westchnął po raz drugi Wiktor. - Już jak bym widział zadowoloną minę Ari. - Ale to nie wszystko. Parę dni potem była na jakimś koncercie i rzuciła w śpiewaka ciastkiem z kremem. - Zwariowała! - Pisze, że nie mogła dłużej patrzeć na męczarnie publiczności. Siedziała w pierwszym rzędzie i dotąd ma uszy spuchnięte. Obaj mężczyźni patrzyli na siebie w milczeniu. - Stefan, siadaj natychmiast i pisz do niej. Niech nie robi głupstw. Adrianka czytała krótki list ze śmiechem. Nie omieszkała powiedzieć Teresie, że marynarz z dalekich wód zaczyna jej prawić morały, ale w duszy była temu rada. Niepokoi się o nią. Kochany chłopiec. - No widzisz, Ari, jakie to gady ci mężczyźni? Jeszcze nie ujrzał swej najmilszej, ale już chce okazać się panem i władcą. Napisz mu, niech fląder i rekinów pilnuje, a nie ciebie. - Kiedy to przyjemnie! - O! o! o! Gorzej! O! Całkiem niedobrze. Adrianko, szklankę zimnej wody. Niewolnico! - Poczekaj, poczekaj, jak ten Nieznany przyjedzie powozem, zaprzężonym w sześć tresowanych krokodyli i z foką na koźle, to sama zapragniesz zostać jego niewolnicą. Teego dnia napisała do ojca. "Tatuśku kochany. Jestem zdrowa, nic nowego nie zbroiłam, ale słuchaj: zdaje mi się, że jestem zakochana. Czy to leczyć tak jak katar, czy jak chorobę zakaźną?" A profesor odpisał: "Moja mała Ari. Ja też jestem zdrowy i za tydzień wracam do Krakowa. Każ sobie puścić krew lub przystaw pijawki. Jeśli choroba od razu nie przejdzie, to znaczy, że przeszła w stan chroniczny. Marek Klaudius" Ari z radością powitała powrót ojca i układali sobie razem plan wakacji, gdy zupełnie niespodziewanie otrzymała list z Gdyni, zaadresowany znajomym pismem. Pobladła. Ręce jej drżały, gdy wolno otwierała kopertę. Od Stefana. Więc jest w kraju, więc się zobaczą, spotkają, poznają. A to poznanie tyle razy sobie wyobrażała. Profesor spod oka obserwował córkę, wreszcie mruknął: - To nieuleczalne - i zabrał się do swych książek. Ari czytała: "Mamusiu, Księżniczko moja najmilsza. Najpierw dziękuję Ci za list i za różę, tym bardziej, że bez kolców. Dziwi mnie tylko jedno, jej zapach. Bo żeby róża polna i różowa? Żeby jeszcze złota, no to rozumiem. I w dodatku "L'or" szalenie lubię. Ale tyle lat już nie stykałem się z zapachem tych perfum. A teraz, Ari, jestem w Gdańsku, ale że mi się wszystkie plany poprzewracały do góry nogami (jak zawsze), więc zamiast na urlop za parę dni wyruszę znów na morze i, Księżniczko, nie zdążę Ciebie zobaczyć. I znów będę tęsknił i liczył dni. Dokąd pojadę, może do Warrk~oping, a stamtąd aż do Lul~ea, gdzie to słońce obecnie wcale nie zachodzi, bo noc wygląda tak jak dzień podczas zaćmienia słońca. Jest dzień, a słońca nie widać. Jest noc i północ, a dzieci bawią się na ulicach, bo kiedy jest owa "noc" to właśnie nie wiadomo, a w każdym razie nie mogą zorientować się dzieci. Więc, Ari słuchaj mnie. Muszę cię zobaczyć przed wyjazdem, a sam ruszyć nie mogę. Adrianko, przyjedź, przyjedź prosto do stoczni gdańskiej. Czekam i tęsknię, tęsknię i czekam. Depeszuj i przyjeżdżaj. Całuję łapki. Stef" - Tatusiu. Jadę jutro do Gdańska. - Dobrze, dziecko. - A teraz chodźmy do kina. Ale gdy wrócili oboje w doskonałych humorach, służąca wręczyła profesorowi depeszę: "Przyjeżdżajcie natychmiast. Klaudiusowa". Ari opuściła bezwładnie ręce. I znów twarzyczka przybrała barwę kory brzozowej. Nawet usta jej pobladły. Długą chwilę nie mogła zdobyć się nawet na szept. Profesorowi drżały ręce. "Biedna Ari" - pomyślał. - Tatusiu, jedziemy zaraz, dzisiaj, tak? - Tak, dziecko. Kiedy siedząc już w wagonie, Adrianka słuchała monotonnego stuku kół, myślała uporczywie: "Nie zobaczę Stefa, nie zobaczę Stefa. Od Jacka odeszłam sama. Teraz między mną a moją miłością staje przeznaczenie". Nie rozmawiała zupełnie z ojcem o tym, co mogło stać się w domu, nie chciała go niepokoić. Gdy zadzwonili do znajomych drzwi mieszkania inżyniera, otworzyła im sama Klaudiusowa, zmęczona, z zapłakanymi oczyma: - Lili umierająca. Żenia od zmysłów odchodzi. Profesor zawrócił z progu. - Dokąd idziesz? - spytała żona. - Do doktorów znajomych, wiem, co robię. Ari tymczasem klęczała przy łóżeczku dziecka, które patrzyło na nią nieprzytomnie. Żenia siedziała skurczona, zmięta i szlochała. - Ari, ja przeklinam każdą chwilę, którą spędziłam bez Lilusi, na tańcach i zabawach. O, żeby się wróciły... Ari, ratuj! Niech ona nie umrze, moja maleńka. Już nigdy od niej nie odejdę, nigdy, Ari. - Co doktor powiedział? - Szkarlatyna. - Przede wszystkim, Żeniu, idź się umyć, przypudruj się i przestań spazmować. Musisz być spokojna, a wszystko będzie dobrze. Lilusia zlęknie się, gdy spojrzy na swoją zwykle taką ładną mamusię. Ja dziecka nie odstąpię. Możesz być pewna, Żeniu. Wiktor przyjechał? - Przyjechał. Jest w gabinecie. - No więc zrób się podobna do człowieka, bo "moja pani, żebym pani nie znała, to bym nigdy pani nie poznała, tak się zmieniłaś", jak mówiła panna Józia. Lili będzie zdrowa. - Ari, na pewno? - Na pewno. - Bo ja bym nie przeżyła jej śmierci. Wciąż bym myślała, że to ja, ja sama jestem winna. Zamiast się cieszyć, że ją mam, latałam po balach. Nie czuła, że matkę ma, a teraz... Och, Ari, czym jej to wynagrodzę? - Uśmiechnij się, Żeniu, i pomyśl, że masz być dla niej spokojna. Idź już. Siedziała długo, długo przy kruszynie i śpiewała jej po kolei wszystkie swoje piosenki, potem nosiła owiniętą w kołderkę po pokoju, aż Lili usnęła. Żenia zapukała do gabinetu. - Proszę - rzekł Wiktor, nie odrywając rąk od czoła. - Wiktorku. Przyjechała Ari i ojciec. Ari jest u Lilusi, może pójdziesz się przywitać. Bez słowa przeszedł koło niej. Na palcach wchodząc do pokoju, ujrzał Adriankę. Klęczała przy łóżeczku. Lili spała. - Adrianko - rzekł cicho Wiktor. Wstała. Podała mu obie ręce. - Długo cię nie było, Wiku. Ale głowa do góry i jeśli mnie trochę lubisz, zajmij się Żenią. Ona jest bardzo biedna. Mój chłopcze, niechże teraz będzie spokój, zrób to dla Lilusi. Trzymał jej ręce i wpatrywał się w zbiedzoną podróżą i zmartwieniem twarz dziewczyny. Nie miał też nic do powiedzenia. Chciał tylko długo, jak najdłużej trzymać te znane, smukłe dłonie w swoich, patrzeć w szare, ciemne, tajemnicze oczy. - Zrobię wszystko, co chcesz, Adrianko. Nadszedł profesor. Kilku doktorów otoczyło dziecinne łóżeczko. Żenia łkała w objęciach Wiktora. Ari spokojnie słuchała wskazówek znakomitości. Upłynął długi szereg męczących dni i nocy. Żenia instynktownie szukała oparcia w ramionach męża, a on znalazł dla niej słowa pełne czułości, gdyż widział jej żal, rozpacz, zgnębienie. A zresztą, tak chciała Ari, która przez cały ten czas nie opuszczała pokoju dziecka. I Lili wyzdrowiała. Za to, ku zgrozie wszystkich, położyła się Adrianka. Ponieważ nie miał kto się nią zająć w domu, bo Lili jeszcze była rekonwalescentką, więc odwieziono dziewczynkę do szpitala. Tu czuwał przy niej profesor i jego koledzy. Przyjechał Tolek i Terenia. Cały Kraków był poruszony wieścią o niebezpiecznej chorobie popularnej dziennikarki. Tylko Kryski płynął znów ku chłodnym brzegom Szwecji, od portu do portu i przeżywał jeszcze jeden zawód w życiu. Nie mógł zrozumieć postępowania Ari. Po jej cudnych, słodkich listach - takie brutalne zerwanie. Czasem namyślał się: "A może napisać do Wiktora, spytać o nią? Może do niej samej jeszcze?" Porzucił jednak obydwa zamiary. Bawiła się widać tylko dla fantazji. Trudno, trzeba zapomnieć. Ale zapomnieć nie jest tak łatwo, jak płynąć po cichej, gładkiej toni w słoneczny dzień. ** ** ** Gdy Ari wreszcie zwyciężyła chorobę, był już prawie koniec sierpnia. Ojciec wywiózł ją na wieś, w okolice Krakowa - i tam odpoczywała. Co dzień prawie odwiedzali ją koledzy, co dzień przyjeżdżała autem Terenia. Adriance było dobrze. Powoli odzyskiwała humor i rumieńce, oczy jej znów błyszczały jak dawniej. I nikt nie wiedział, że Ari pogrzebała swą radosną, pełną wzruszeń miłość do człowieka, którego nie widziała. Kiedy Adrianka pierwszy raz po chorobie stanęła na progu redakcji, zrobiono jej owację, jakby naprawdę była udzielną księżną. Zarzucono jej stół kwiatami. Ona jednak wolałaby ujrzeć tam jedną szarą kopertę. Wreszcie po długim namyśle zdecydowała się napisać i wytłumaczyć mu wszystko. Terenia była temu przeciwna. - Nie bądź głuptasem. To jego obowiązkiem było dowiedzieć się o ciebie, dlaczegoś nie przyjechała. Pamiętaj, Ari, nie wyciągaj nigdy pierwsza ręki do zgody z mężczyzną, bo nie są tego warci. Ale Ari nie wytrzymała i napisała. Tymczasem okazało się, że Kryski widocznie odjechał na innym statku, bowiem "Dal", z braku dobrej koniunktury,»* stała w porcie. Koniunktura (średniow. - łac.) - splot okoliczności; sytuacja, położenie. Więc Ari zaniechała dalszych prób. Machnęła pozornie ręką na ten cały "wariacki romans" i rzuciła się, jak nurek, w toń pracy. Tylko tam gdzieś, w mroku serca, czatował żal. Tylko czasem w chwilach zamyślenia marzyło się Adriance to, co mogło być, a nie było. ** ** ** Zima upłynęła jak i poprzednie. Ari miała znów parę odczytów w Krakowie i Warszawie, zrobiła wraz ze swoją paczką parę kapitalnych błazeństw. W połowie maja, ponieważ Teresa z mężem wyjeżdżała za granicę, zaproponowała przyjaciołom: - Wiecie, chłopcy, co? Bierzemy sześciotygodniowy urlop, a prócz tego trochę forsy i jedziemy całą kupą gdzieś w jakieś odludzie. Myślę, że i tatusia zaangażuję na tę podróż. Projekt został przyjęty z entuzjazmem. Postanowiono jechać w połowie czerwca. Ari już piłowała redaktora dzień w dzień. Nie mógł się oprzeć jej słodkim prośbom. Dostała urlop, Tolek też. Prócz nich wybrał się jeszcze Zdzisław, Julek, koleżanka Ari, dziennikarka, pani Kazimiera z mężem i siostrą, no i profesor. - Ale chciałbym wiedzieć, dokąd jedziemy? - zapytał Tolek na parę dni przed wyjazdem. - Przecież żadne z was nie pomyślało o tym. - To właśnie jest cymes.»* Ja szoferuję i jadę po najlepszych szosach. Wpadnie nam w oko jakaś miejscowość, wysiadamy, rozpakujemy manatki i powstaje osada - tłumaczył Zdziś. Cymes (żydow.) - przysmak, rarytas; coś dobrego. - Wspaniale, a zatem jedziemy na Pomorze! - krzyknęła Ari. - Będziemy uprawiać propagandę i zbierać tematy, przynajmniej ja, do felietonów. Wyruszyli wczesnym rankiem, dużym ciężarowym redakcyjnym autem. Zdzisiek wiózł nieodstępną gitarę, powierzywszy ją na czas drogi pieczy Adrianki. Jechali bez pośpiechu, często zatrzymując się po drodze. Budzili sensację we wszystkich miasteczkach, a im dalej wrzynali się w dawne terytorium niemieckie, tym zdumienie poczciwych, przyzwyczajonych do ciszy i porządku mieszkańców, było większe. W jednym z miast, już na Pomorzu, natrafili akurat na dzień zbiórki dla bezrobotnych. Gładko uczesane, płaskostope dziewoje chodziły po ulicach z puszkami, ale ofiarność publiczna była bardzo pożałowania godna. Właśnie cała paczka wędrowców siedziała na tarasie dużej cukierni i opychała się ciastkami z bitą śmietaną. Ari bystro obserwowała dwie panienki z puszkami, chodzące od stolika do stolika bez skutku. Wtedy Ari przysunęła się do Zdziśka i coś mu zaczęła szeptać. Roześmiał się, uderzył w struny: "Wędrujemy borem, lasem, choć nawali kicha czasem!..." - zagrzmiał młodym, silnym tenorem, a przyjaciele podchwycili. Tego było potrzeba Adriance. Dla dodania animuszu sobie i śpiewającym klaskała w ręce i przytupywała zamaszyście. Sami nie wiedzieli, jak zaczęli się świetnie bawić i im widoczniejsze było niesamowite zdumienie audytorium, tym większy zapał śpiewających. Twarze pochylone nad kuflami piwa jęły się szeroko uśmiechać. Panie, na razie okropnie zgorszone, słuchały teraz, kręcąc w takt głowami. Wtedy Adrianka chwyciła z wieszaka jakiś pierwszy lepszy męski kapelusz i z czarująco słodką miną zaczęła obchodzić stoliki. Jak miasto miastem - czegoś podobnego obywatele więcej i mniej brzuchaci nie widzieli. Zaczęły brzęczeć dziesięcio_ i dwudziestogroszówki, ale wyrazy zdumionych oblicz były tak kapitalne, że Julian czym prędzej chwycił za szkicownik, a Tolek za notatnik. A potem Adrianka podeszła do zamienionych w dwa słupy soli kwestarek, wsypała całą zawartość kapelusza do puszek, ukłoniła się z wyszukaną gracją i stuknąwszy palcami w powietrzu, zawołała: "Voil~a" (franc. - oto wszystko). Śród grobowej ciszy audytorium i gromkiego śmiechu przyjaciół powiesiła na miejscu kapelusz i usiadła kończyć swoje ciastko. Jeszcze tego dnia Tolek wysłał do Krakowa artykuł, wzbogacony szkicami Juliana, i redaktor miał okazję nie żałować ani redakcyjnego auta, ani urlopów pracowników. Wreszcie "wędrowna trupa", jak nazywał całe towarzystwo profesor, stanęła w Chojnicach. Uderzająco czyste i uderzająco zniemczone miasteczko. Ponieważ samochód trzeba było na parę godzin odesłać do garażu dla generalnego zrewidowania, żywa i wesoła jego zawartość, łaziła całą paką po mieście, oglądając ładnie dekorowane zielenią domki i sensacyjne napisy na szyldach. Zatrzymali się wreszcie na chodniku i zadarłszy manifestacyjnie w górę podbródki podziwiali napis, lśniący z daleka: "Największy interes specjalny". Radość swą musieli objawić dość głośno, gdyż wkoło momentalnie zebrał się tłum, nie przyzwyczajony do podobnych niespodzianek. Życie w pomorskich miasteczkach płynie jak wąska, leniwa rzeczułka. O godzinie ósmej, dziewiątej ojcowie i mamy siedzą przykładnie w domu, piją czarną, żytnią kawę, przegryzając plackami kartoflanymi. Po obiedzie mają zwyczaj wstąpić gdzieś na kufelek piwa, bez żadnych wybryków i nadzwyczajnego ożywienia. Do południa gładko uczesane panie chodzą z koszyczkami w tę i ową stronę, panowie siedzą "w interesach". Ludzi wałęsających się dla przyjemności nie ma. Do wycieczkowiczów zbliżył się majestatycznie policjant. - Co tu jest "los"? Doch zaś ale proszę nie robić kupy na ulicy. Ordnung (niem. - porządek) musi być, zaś ale nie? - Ordnung jest ordnung, panie szanowny, ale bo to, widzi pan, u mojej cioci było pranie - wyrecytował głębokim głosem Zdzisław. - A u nas zlew się zatkał - dodała Ari żałośnie. - I pewno będzie wojna - pokiwał głową Tolek. Policjant wybałuszył oczy: - Co? Was? - Panie szanowny, czy w tym "specjalnym interesie" można dostać bogatą żonę, nie wie pan przypadkiem? - A po czemu u was skarpetki? - Czy tu można sobie przefasonować nos? Ofiara obowiązku i bezlitosnych kpiarzy stała z opuszczonymi rękami. - Co jest "los", co za żarty, proszę mi zaraz raus z ulicy, nie? Zaś ale wszystkich na komisariat dam, nie? Rozejść się, bo protokół wyrychtuję! Profesor Klaudius czuł się bardzo nieszczęśliwie. Co za dzika sytuacja! Czegoś podobnego jeszcze nie przeżywał. Pociągnął córkę za rękaw. - Chodźmy, Ari. - Dobrze. Już się rozchodzimy, ale niech nam pan powie, gdzie tu można się najeść. - Aha! No ja, teraz rozumiem. Państwo szuka restauracji, nie? No to pójdziecie prosto, nie? Zaś potem pierwszą ulicą na prawo, nie? - No to bardzo dziękujemy. Niech pan pozdrowi od nas swoją żonę. - Ja jestem kawaler. - O, o! Szkoda, no, ale w takim razie niech się pan pokłoni swojej babci i wszystkim ciociom. Bardzo nam było miło pana poznać, nie? Pan jest szalenie uprzejmy! - Tu Ari potrząsnęła ręką policjanta, i wszyscy ruszyli w przeciwną stronę. Policjant został na chodniku, przechylił głowę na bok i przejrzał się w szybie wystawowej, potem energicznym krokiem odmaszerował na swój posterunek i cały czas myślał, czy wypada mu się śmiać, czy martwić. W restauracji podano towarzystwu kartę i Julian głośno czytał potrawy: - Chleb ilustrowany. - Ooo! - zabrzmiał chór. - Zalany drób! - Widzisz, Ari, tu, na Pomorzu, nawet drób bywa nalany, a ty mi od pijaków wymyślasz! - krzyknął Zdzisław. - Rosół z wkładką! - Ooo!! - Gęś z modrą kapustą... no, co każemy dawać? - Wszystko, coś przeczytał, po kolei. Kelner trochę się dziwił, ale podawał. A goście jedli, tylko w pewnej chwili profesor mruknął: - Na deser trzeba rycyny. ** ** ** Gdy wyjechali z Chojnic, było już niedaleko zachodu. Zdzisław kołował autem w tę, to w tamtą stronę. Jechali naprzód, zawracali, potem znów gdzieś boczną szosą. I tak zastała ich noc, gdzieś przed jakąś karczmą. Ponieważ mowy nawet nie było, by gospodarz mógł wszystkich wygodnie rozmieścić, przeto panowie zrezygnowali ze snu, na korzyść pań i całą noc grali w karty i rozpytywali gospodarza o okoliczne miejscowości. Wyruszyli o ósmej rano i przed dziesiątą stanęli na upatrzonym miejscu. Wysypali się z auta. Przed nimi wiatr kołysał i marszczył srebrnozieloną toń wielkiego jeziora, którego końca nie było widać. Wsiąkał gdzieś w pagórki, pokryte młodym, iglastym lasem. Na przeciwległym brzegu jeziora falowało zboże, to hen w górze, na wysokości kilkudziesięciu metrów, to znów nisko, tuż nad jeziorem. Cały teren był powyginany łagodnie, ale wyraźnie. O kilkanaście metrów w lewo i prawo od miejsca, na którym stali, widać było małe, murowane domki. - Tom was przywiózł, co? Cisza jest, spokój jest, letników, chwalić Boga, zdaje się, nie ma; las jest i woda jest, więc i grzyby i ryby, i mąka i łąka, i pagórki i ogórki, bo widzę ludzkie osiedla. Trzeba się więc teraz rozejrzeć, rozpytać i zamieszkać. Adrianka patrzyła na wodę uśmiechnięta, i odpowiedziała: - Tak! Zdaje się, że będzie nam tu dobrze. W jej głosie drżała nuta wzruszenia. Ruszyli ławą w stronę osiedla. Po dokładnym rozejrzeniu się w sytuacji doszli do przekonania, że będą mieli "rajskie życie". Panowie wynajęli sobie umeblowany pokój u właściciela zajazdu. Pokój duży, nadzwyczaj czysty, o solidnych meblach. Bowiem był to "salon" gospodarza. Adrianka z ojcem zamieszkała w sąsiednim zaraz domu, należącym do rodziny jednego ze strażników granicznych. Koleżanka Ari wraz z siostrą i mężem dostała locum u miejscowego nauczyciela, który podobno często i gęsto lubił sobie popijać, ale mieszkanie miał duże i ładne, co na Pomorzu jest rzeczą zupełnie powszednią. Tam ludzie nie umieją gnieździć się byle jak, spać na byle czym, nawet po zapadłych wsiach, i to na Adriance, która dosyć w życiu swym oglądała kurnych chałup, zrobiło szalenie miłe wrażenie. Od razu poczuła się swojsko i swobodnie. Raziła ją tylko mowa tutejsza, upstrzona w zastraszający sposób niemczyzną. Przez wszystkie ubiegłe lata od czasu pobytu u Jacka nie miała w wakacje takiej ciszy ani takiego wewnętrznego spokoju. Ponieważ urlop mogła brać tylko czterotygodniowy, więc ojciec, widząc, jak jest zawsze zapracowana, zmuszał ją, by jechała do Krynicy lub Nałęczowa i oddawał pod sumienną opiekę lekarzy. Niepokoił go stan serca Ari. Wprawdzie była to tylko nerwica, ale on swą pociechę chciał widzieć zdrową i spokojną. Tym razem uległ prośbie córki. - Tatuś, ja mam dosyć ludzi, dosyć wrzasku, dosyć deptaków. Chcę mieć słońce i las, i wodę, i chcę raz zrzucić ten szyld, jakim jest moje nazwisko i zawód. Pierwszych parę dni całe towarzystwo spędziło prawie ciągle razem. Jeździli łódkami po jeziorze, biegali jak smarkacze po lesie, nad wyraz szczęśliwi, że mogą się nie krępować. - To jest bezludna wyspa i my obejmujemy ją w wieczyste posiadanie - tłumaczył Zdzisław. Potem każdy zanalazł pole i przedmiot swego zainteresowania. Julian całe dnie łaził z wędką, Zdzisław znalazł gdzieś jakąś chabetę, zdatną pod wierzch, i jeździł na placówki straży granicznej. Przy tej sposobności od razu ze wszystkimi się zaprzyjaźnił, grał z nimi w piłkę nożną, organizował chóry od ręki i śpiewał wszystkie najnowsze piosenki, jednym słowem był w swoim żywiole. Koleżanka Ari brała słoneczne kąpiele, spała, jadła i haftowała. Jej siostra "wkuwała", gdyż miała zdawać egzaminy, była studentką prawa. Mąż zaś nic nie robił, tylko "odpoczywał". Profesor całe godziny siedział nad brzegiem jeziora i patrzył, jak ryby, oddychając, kręgi na wodzie czynią, jak mewy i rybitwy kołują w powietrzu, by nagle rozpruć spokojną lub sfalowaną toń w pogoni za zdobyczą. Kurzył sobie fajkę, uśmiechał się z zadowolenia i zapominał o całorocznej orce. Adrianka zaś, jak dorwała się do łódki, to już nic z nią nie było można zrobić. Pogoda czy niepogoda, Ari machała wiosłami zawzięcie i śpiewała z radości, której nie mogła pomieścić dziewczęca pierś. Woda! Woda! Raz groźna, szumiąca, gniewa się, obryzgując brzeg ołowianymi strugami, przewala się z boku na bok, skacze w górę, woda szalona, w jakiejś niepohamowanej złości. To znowu, przekorna, pluje wokół białą pianą, mocuje się z łódką, niecierpliwi. Albo srebrna jak szkło tuli do siebie promienie słońca i cicha jest, nieruchoma, ale żywa. Gra lśniącą piersią jak harfa zaczarowana pieśń o słonecznej ciszy. Albo w purpurę, złoto i fiolet strojna otwiera słońcu bramę zachodu i jest jak królowa królowych: piękna i tajemnicza. Ogarnia ramionami złotą kulę i zamyka się w mroku i chłodzie nocy. Adrianka pokochała jezioro i stało się ono jakby cząstką jej duszy. I zdawało się chwilami dziewczynie, że ta wielka woda także ją kocha, a czasem marzył się Ari ocean i ten ktoś na oceanie. Tolek włóczył się za Adrianką jak cień, że aż w końcu zaczęła przed nim uciekać. Chciała być sama. Cieszyć się, rozmawiać z lasem i wodą. Lubiła podczas wichury płynąć łódką i borykać się z naporem fal, czuć niebezpieczeństwo tuż, tuż koło siebie i walczyć, wytężając muskuły, by zziajana, spocona, ale zwycięska, przybić do brzegu. A Tolek omal nie płakał, widząc te wycieczki. Bał się o kochaną dziewczynę, wiedział, że nie umiała pływać. - Panie profesorze, niechże pan jej zabroni dziś jechać. Wszyscy rybacy zostali w domu. - Ona tak lubi. - Ale może utonąć. - Ona nie utonie. I tak było zawsze. Więc Tolek z rozpaczy zaczął asystować studentce, myśląc, że może ten manewr zrobi na uparciuchu wrażenie. ** ** ** Aż wreszcie nadszedł pewien dzień. Ari, jak zwykle, wyjechała na jezioro od rana. Pogoda była cudna. Nagle zupełnie niespodziewanie zmarszczyła się tafla wody, zbałwaniła. Zagrzmiało raz i drugi, jezioro zaczęło skakać jak opętane. Ari była o kilometr od domu. Mowy nawet nie było, by dojechała łódką, w której woda już chlupała porządnie. Wiatr wciąż znosił łódkę na bok, Ari zupełnie nie mogła utrzymać kierunku. Pomdlały jej ręce. Tymczasem zaczęło grzmieć coraz potężniej. Ari postanowiła dobić do brzegu, zostawić łódkę i pieszo pognać do domu. Zbierając ostatki sił, machała zawzięcie wiosłami, przemoczona do koszuli. Deszcz lał bez przerwy gęsty i grubokroplisty, ale jej było gorąco. Bała się. "A jeśli utonę?" - myślała. Jakże była maleńka wobec tego ogromu spiętrzonych, czarnych mas wody, które waliły w tył łódki i szarpały ją napastliwie jak głodne psy. A jeżeli łódka się napełni wodą przed dobiciem do brzegu? Jakże okropnie bała się Ari takiej samotnej, nie opromienionej niczyim kochającym spojrzeniem śmierci. "Ja nie chcę zginąć, ja jeszcze muszę dużo zobaczyć, muszę kochać. Madonno, broń mnie! Trzeba mi coś po sobie zostawić tu, na ziemi - drżały rozsypane myśli dziewczyny. - Żeby tu był tatuś ze mną". A potem, wciąż uparcie, z zaciętymi zębami wiosłując, jęła ogarniać gorączkowym wzrokiem fale i postanowiła walczyć. Ale dla otuchy śpiewała sobie "Pod Twą Obronę" i uczuła ulgę. Strach ją opuścił prawie zupełnie. "Pokonam cię, wodo, pokonam. Jesteś cudna, jesteś kochana, nie zrobisz krzywdy Adriance". Zmniejszała się coraz bardziej przestrzeń dzieląca ją od białych, w cieniu drzew ukrytych domków. Nareszcie brzeg. Chciała wyskoczyć, wiatr zachybotał łódką i Ari wraz z wiosłem utknęła nosem w wodę. Szczęście, że to już był brzeg i płytko. Podniosła się, zaklęła sobie na rozgrzewkę i wpierając nogi w piasek, zaczęła ciągnąć łódkę na brzeg, by jej woda nie zniosła na środek. Wtem usłyszała za sobą niski, bardzo miły męski głos: - Cóż to, mała, wpadłaś do wody? Uciekaj, dziecko, do domu, bo się zaziębisz. Już ja tę łódkę wyciągnę. Obróciła się, zapominając w zdumieniu o tym, że jest burza i deszcz, a z niej też woda ocieka strugami, i spojrzała na mówiącego. Był to mężczyzna średniego wzrostu, dobrze i mocno zbudowany. Spod gęstych, czarnych, szerokich brwi patrzyły na Adriankę przerażone piwne oczy. - Przepraszam bardzo, nie wiedziałem... wziąłem panią za kogo innego. Tak z tyłu nie spostrzegłem, bardzo przepraszam... - mówił okropnie zakłopotany. Gdy bowiem "mała" obróciła się i wyprostowała, od razu uderzył go jej strój i twarzyczka zupełnie różna od wszystkich, które tu stale widywał i znał dobrze. - Ależ proszę bardzo, cieszę się, że jeszcze jest ktoś, komu wydaję się "małą" - mówiła uśmiechnięta. - Może jakoś razem damy radę temu pudłu. Oczywiście "dali radę". - Niechże pani, na miłość boską, pędzi do domu, można się śmiertelnie zaziębić. - Nic mi nie będzie. To była przygoda. Mam przedsmak burzy na morzu i jestem zadowolona. Dziękuję za pomoc, do widzenia panu. Kłusem puściała się wzdłuż brzegu. W połowie drogi spotkała Tolka z parasolem. Na jej widok upuścił parasol. Przemknęła obok niego, śmiejąc się głośno, a zanim nieszczęsny wielbiciel złapał parasol i wrócił, Ari już się przebierała. Gospodyni nalewała herbatę i zwróciła się do wchodzącego Tolka: - Zaś pan nie może narzeczonej pilnować? Jeny! Jeny! Będzie choroba doch z pewnością. O jeny! Zaś ale tak zmoknąć, nie? Od samego rana była wyjedzona, bez obiadu do tej pory. Ja już mam z tą panienką. Jeny! Jeny! A Tolek za to słowo "narzeczona" pokochał poczciwą panią Gretę razem z jej mężem i dziećmi do siódmego pokolenia włącznie. Nie mógł się tylko doczekać, kiedy Ari nareszcie skończy to przebieranie. Tymczasem cała paczka zebrała się już w pokoju profesora, więc ulżył sobie przynajmniej tym, że barwnie opowiedział zgromadzonym, jak wyglądała Ari. - Bo ja zawsze profesorowi mówię: nie puszczać jej samej na jezioro - odezwała się pani Kazimiera - jeszcze kiedy będzie nieszczęście. - Paniusieczko, jeżeli ma być, to i nie na jeziorze będzie - odparł profesor z flegmą. Weszła Ari, różowa, z błyszczącymi oczyma, usta miała tak czerwone, jakby je specjalnie i długo malowała. Na głowę, na biedne rozmoczone loki założyła biały szal i zawiązała go tak jak turban, spinając na środku lśniącą broszką. Ciepła, flanelowa, biała z pąsowym szlakiem sukienka jeszcze więcej podkreślała oryginalną urodę panny. - Ari, jak mi Bóg i profesorek miły, tyś powinna zostać ósmą żoną Sinobrodego. Już morowszej Turczynki nie widziałem! - krzyknął Zdziś. - Może i zostanę, w każdym razie, kochanie, ty haremu»* pilnować nie będziesz. Tolek jest do tego jedyny z parasolem. Harem (tur., z arab.) - żony, nałożnice muzułmanina. - No a co ja będę w takim razie robił? - Będziesz uczył siedem żon gry w piłkę nożną. - Bardzo piękna rola. Dzieci, warto by dziś urządzić jaką tańcówkę albo co. Na dworze ziąb, wichura. - Brawo! Brawo! Dancing. A kogo zaprosimy? - Tylko naszych gospodarzy i gospodynie. Zdzisław pognał do nauczyciela poprosić o wypożyczenie na wieczór sali rekreacyjnej. Julian przywlókł swój patefon. Zabawa przeciągnęła się do czwartej rano. Na drugi dzień cała osada o niczym innym nie mówiła, tylko o tym, że "te, co są z miasta przyjedzone, urządzili wej taką muzykę i tańce, jeny, jeny!" Ari spała do dziesiątej. Poszła potem pocztą wysłać felieton, a za nią "Wielki Nieodstępny", jak przezwała Tolka. W samych drzwiach natknęła się na nieznajomego, który nazwał ją "małą". Przelotnie spojrzeli na siebie. Adrianka odczuła nagły skurcz serca, coś w niej zadygotało. "Po co ten Tolek przylazł za mną?" - pomyślała zupełnie bez przyczyny. Nieznajomy zrobił jej miejsce w drzwiach, usuwając się na bok, i wyrzekł półgłosem: - Dzień dobry pani. - Dzień dobry panu - odpowiedziała i weszła do małego pokoiku poczty. Gdy wracali, Tolek spytał: - Czemu jesteś taka blada, Ari? Może serduszko boli? - Nie! - krótko odpowiedziała. - Znasz tego pana? - Znam. - Od kiedy? - Od wczoraj. - Tak? Gdzieś go poznała? - W wodzie. Ale, Toleczku, czy to takie ważne okropnie? - No, nie! Ale ja tylko przez ciekawość. Ma bardzo inteligentną twarz. - Prawda?! - z zapałem podchwyciła Ari. - Adrianko! - Co? - On ci się podoba! - rzekł Tolek smutno. - Szalenie. Prawie zupełnie tak jak ty - po czym kategorycznie oświadczyła, że chce zostać sama, ponieważ musi "zebrać myśli". - Już ja się domyślam. Będziesz "zbierała" w towarzystwie tego pana. - Więc dla równowagi idź, czyń to samo z panną Jasią. Usiadła nad jeziorem. Słońce grzało mocno. Adriance w duszy było jakoś strasznie szeroko, strasznie pusto i smutno. Przypomniała sobie "ocean" i "Stefa". Przecież, o ile kogo kochała w życiu, to tylko tego, nigdy nie widzianego. Więc czemu teraz takie dziwne uczucie tęsknoty do człowieka, z którym zamieniła parę słów, dla którego była zupełnie obojętną, jedną z tysiąca jej podobnych? Co to jest, co to jest? Aż straciła spokój. Czuła, że jest zdenerwowana, a siedzenie i rozpamiętywanie tego, co przeżywa, jest groźne ze względu na otoczenie i na ojca. Ari nie wolno marszczyć czoła, bo jest złotą pszczółką. Poderwała się z miejsca i szła szybko, szybko, brzegiem jeziora, potem na duży pagórek i zbiegła w las. A tu mocno pachniała żywica i było zupełnie cicho. W dole błyskało szafirem drugie jezioro, wąskie i długie. Słońce rzucało setki srebrnych cekinów, rozpryskujących się po wodzie. Adriance nagle przyszła na myśl zwrotka piosenki. "Przy cichym słonku i przy pogodzie@ srebrne panienki tańczą na wodzie,@ wiatr ich leciuchne plącze sukienki...@ Tańczą na wodzie srebrne panienki."@ Wracała już wolniejszym krokiem, wiedząc, że i tak na obiad zdąży. Stołowali się wszyscy razem u właściciela zajazdu. Już zeszła z górki nad jezioro, gdy usłyszała, że ją ktoś woła: - Ari, Ari! Obejrzała się; był to "Wielki Nieodstępny". Biegł ku niej, wywijając kapeluszem. - Szukam cię wszędzie. Już wiem, kto jest ten pan... ** ** ** Manewrowała tak, by widzieć, kiedy Stefan Kryski będzie wychodził z domu, położonego tuż nad jeziorem. Nareszcie jest! Z wędką na ramieniu. Idzie w stronę lasu brzegiem jeziora. Ari płynie prawie równolegle z nim, ale w pewnej odległości. Potem wyprzedza go, skręca łódką w prawo i kieruje do brzegu. Są teraz blisko siebie. On kłania się jej i mówi spokojnym, niskim głosem: - Dzień dobry pani. Adrianka blednie, ale wnet odzyskuje równowagę. - Dzień dobry. Pan na ryby? - Tak. Korzystam z pogody, choć ja chronicznie nie mam szczęścia. - Doprawdy? Proszę zatem wziąć mnie z sobą, ja przyniosę szczęście. Niech pan siada, pojedziemy. - No, jeżeli pani łaskawa. Ale uprzedzam, że ja będę wiosłował. Nie przywykłem, by piękne panie mnie woziły. Pani daruje, że do tej pory nie przedstawiłem się pani, ale nie było sposobności. Kryski jestem. - A mnie na imię Ari... - Jak? - natężone oczekiwanie zabłysło w oczach mężczyzny. - Ari Żukowska. Czemu pan się tak zdziwił? - Tak sobie. To imię dużo mi przypomina wesołych i smutnych chwil. Pani tu jest w towarzystwie tych panów z Krakowa, prawda? I jeszcze są tu dwie panie. - Aha! Jest z nami i profesor Klaudius, a reszta to "malaria". Tylko pani Kazimiera jest dziennikarką z zawodu. - Klaudius? Czy to nie ojciec tej dziennikarki. - Tak. Bardzo się cieszę, że pana poznałam. Moi koledzy nie chcą mnie z sobą brać na dalsze wycieczki, bo mam niby chore serce. A tak strasznie lubię z kimś tak się włóczyć, pan wie, po najgorszych wertepach. Wobec tego muszę pana skusić i zaangażować do mej przybocznej gwardii w charakterze kapitana. - Rozkaz, księżno! - O! Dlaczego księżno? - Któż może mieć przyboczną gwardię? Zresztą do pani twarzyczki jakoś ten tytuł dobrze pasuje. - O, jaki pan miły! - Gdzież tam miły. Jestem stary, nudny dziad. - Ani pan nie jest stary, ani nudny. Jest pan daleko milszy od moich kolegów. - Pani mnie przecież nie zna. - Ja tak na oko. Dokąd mnie pan wiezie? - Wedle rozkazu i życzenia na "wertepy". Dopłyniemy tam do tej łączki i zaprowadzę księżniczkę w terytoria jej nie znane. - Morowo, kapitanie. Czuję, że będę musiała szykować order. - Proszę spojrzeć na prawo. Jak ślicznie podrywa się w górę stado dzikich kaczek. Przechyliła głowę i patrzyła z zachwytem: szur, szur... szur... trzepoczą skrzydła jak garść liści rzuconych w powietrze, rozsypują się ptaki i znów w dali opadają na wodę. Maszerowali potem przez gęste zagajniki. Ari jednak nie mogła w myśli nie porównać Stefa z Jackiem na niekorzyść Jacka. Jak bajecznie Kryski czuł las, jak umiał podchwycić wszystko, co może czarować duszę człowieka. Niby takie nic. Niby jedna, jedyna brzózka u podnóża góry, zarośniętej tylko krzakami. Jedna brzózka, a wokół niej podmokła łąka pokryta, zasypana bielą wełnianek i żółtych lilii wodnych. Ari sama nie zauważyłaby nawet uroku tego obrazka, ale z nią był Stef. - Księżniczko, proszę tu stanąć... nie, z tego miejsca lepiej, o tak, teraz... i popatrzeć tak pod słońce. - Cudne to jest. Ale, wie pan, trochę jakby smutne, czy nie? - Dużo rzeczy, księżniczko, właśnie dlatego jest pięknych, że smutnych. Spacerowali, a czas leciał i kiedy wsiedli, by jechać z powrotem, była czwarta. - Co pani robi wieczorem? - Przeważnie włóczę się z kolegami, ale może pan ma lepszy plan. - Nie wiem, czy lepszy, za to trochę inny. Ot, po prostu, chciałbym księżnę porwać do siebie, by poznała moją matkę i siostrę. Będą bardzo szczęśliwe. Mam radio. - Dobrze! Przyjdę o siódmej - rzekła Ari. I Stefan, "stary chłop", któremu wszystko w życiu szło na opak i który przysiągł sobie, że po ostatniej historii miłosnej z Ari Klaudius nie będzie zwracał na kobiety uwagi, Stefan Kryski z bijącym sercem spoglądał na drzwi i na zegar. Jego siostra i matka również, tak były spragnione wieści ze świata na tym odludziu, gdzie mieszkały prawie od trzech lat, nie mogąc się zżyć z otoczeniem. Pochodziły z okolic Krakowa. Po śmierci męża pani Kryska przeniosła się z córką do brata, który był tu inspektorem budowlanym, miał własny domek z ogrodem i żył starokawalerskim, spokojnym, uregulowanym życiem. Po roku umarł, zostawiając siostrze skromny dobytek. Pani Kryska miała prócz tego niewielką emeryturę po mężu. Nie była przyzwyczajona do luksusu, ale tęskniła do dużego miasta, do ludzi. Zresztą, schorowana już i zmęczona pracą całego życia, nie mogła ruszyć się stąd i zaczynać na nowo wszystkiego. Parę minut po siódmej ktoś zapukał. - Proszę! - zawołały trzy głosy. Weszła Ari, mocno zarumieniona. W ręku trzymała gitarę. Powitano ją serdecznie jak dobrą znajomą. Potem już buzia się panience nie zamykała. Trzepotała jak wiatrak o wszystkim naraz. O Krakowie i Warszawie, powtarzała zabawne wielkomiejskie ploteczki, opowiadała anegdotki, podniecona jak nigdy jeszcze. Stefan uważnie jej się przyglądał, wreszcie wziął do ręki gitarę. - Pani gra? - Trochę, Zdziś mnie nauczył. - Niech nam pani co zaśpiewa - rzekła nieśmiało panna Zenia. - Dobrze. Stefan pomyślał: "Co za bajeczna prostota i naturalność". Poprawiła się na krześle. - Najpierw naszą wspólnie ułożoną wycieczkową piosenkę. Muszę tylko dodać, że auta już nie mamy. Pojechało z powrotem do Krakowa. "Wędrujemy borem, lasem,@ choć nawali kicha czasem..."@ I tak jedną po drugiej, jedną po drugiej. Trzy pary oczu zawisły na uśmiechniętej twarzyczce, na policzku Ari, gdzie tworzył się mały dołeczek. Ari nie miała koncertowego głosu, ale bardzo świeży, bardzo miły i czysty, ot, taki sobie dzwoneczek radości. Po dziesiątej zaczęła się żegnać. Stefan postanowił ją odprowadzić. - Księżniczko, czekamy, czekamy pani. Co wieczór będziemy czekali. - Dobrze, proszę pani. Mnie tu z paniami jest daleko milej niż tam w moim pałacu. Całując serdecznie Zenię, Ari oświadczyła z uśmiechem rozpieszczonego dziecka: - Myślę, że zostaniemy przyjaciółkami, prawda? - Kiedy ja jestem straszny głąb, nie znam się na formach towarzyskich, nigdy nie bywałam nigdzie. Od lat siedzę przy mamusi i pełnię funkcję generalnej gospodyni. Mamusia chora, nawet chodzić nie może sama, nie miałam czasu nabrać ogłady. - Ech, to wszystko jest blaga i głupstwo. Mnie pewno jeszcze więcej brakuje dobrych manier, niż się pani wydaje. Wiem tylko, że nie należy w pokoju pluć na dywan, wiem, że nie wypada rzucać kremowym ciastkiem w niesympatyczne oblicze, tak jak uczyniła jedna moja znajoma. Dobranoc. Wzięła gitarę pod pachę i wyszła ze Stefanem. - Jaki wspaniały wieczór. Czy nie miałby pan ochoty pójść jeszcze nad jezioro? - Owszem, myślę tylko, że będą się o panią niepokoić. - O! Już wszyscy przywykli do moich dziwactw. Jaka miła jest pana mamusia. - To samo pewno mówi teraz o pani do Zeni. Zeszli nad jezioro. Fale uderzały lekko o brzeg. Stefan spod oka spoglądał na panienkę: była taka cicha teraz i uśmiechnięta. Chciałoby się człowiekowi otulić ramionami jej smukłą, wiotką postać i patrzeć w ciemne, zadumane oczy, marzyć o czymś, czego nie ogarnie ludzki rozum. Odpoczywać po całej szarpaninie życia. To samo czuł zawsze, czytając wiersze i listy Adrianki Klaudius. Kiedy ją sobie wyobrażał, przychodziła do niego taka właśnie panienka jak ta, co milcząc, idzie obok niego, a czasem taka, jaką widział dziś u siebie, rozśpiewana, dzwoniąca śmiechem i dowcipem, migocąca dwoma białymi klejnotami rąk. Ach, te ręce! Czy Ari Klaudius miała też w rzeczywistości takie ręce, proszące o pocałunki? Wizja tamtej i ta żywa zlały się w całość, która wołała "kochaj mnie". Ale Stefan bał się już miłości. - Dlaczego pan nic nie mówi? - Nie chcę księżniczki nudzić. Cóż ja mogę takiemu rozpieszczonemu dziecku wielkiego miasta powiedzieć ciekawego? - Pan źle o mnie myśli, sądząc z pozoru. Nie wiem, czy dziecko wielkiego miasta z taką rozkoszą pławiłoby się w wodzie, jak pan miał sposobność zauważyć. - To tylko fantazja. - Ee, bo się rozgniewam i pójdę sama. - Czy nie mówiłem, że jestem nudny? - Ciekawa jestem, jak w taką noc wygląda morze. Pan jest przecież marynarzem. Niech mi pan opowie o morzu. - Byłem marynarzem. Teraz jestem bez posady. Morze, księżniczko, różnie wygląda. Nie mam krasomówczego talentu, nie potrafię o nim mówić pięknie i zajmująco, jak pani o wszystkim. W pogodną noc, gdy się płynie i słychać tylko warkot maszyn i szum fal, można je określić jako "zapomnienie". Wchłania w siebie wszystkie myśli, wszystkie smutki. Jest tylko nieskończony, szumiący cień u stóp i drugi, cichy i nieodgadniony nad głowami. Czy pani nie chłodno? - Nie. Kapitanie, proszę mnie wziąć z sobą jutro na spacer od rana, dobrze? - Rozkaz, księżniczko. Potem niewiele już ze sobą mówili. Jedno i drugie czuło, że nie może oprzeć się potędze czaru, który wiąże z sobą serca. Ari przed owym uczuciem nie chciała uciekać, dla niej to było szczęście. Stefana brał lęk i zdziwienie, że tak nagle, tak od razu zaczął przegrywać. Każde spojrzenie Adrianki i każdy jej uśmiech był nową klęską. Przyszedł do domu zły na siebie i na Adriankę. Otworzył biurko i przeglądał po kolei listy panny Klaudius, ale spomiędzy liter wyglądała ciągle twarzyczka ze słodkim dołkiem na lewym policzku. - Coś niesamowitego, jak ta księżniczka przypomina mi tamtą. Co za dziwny zbieg okoliczności. Rano postanowił uniknąć spaceru z panienką. Wziął wędki i poszedł nad wodę, ale tu niespodzianie zastał Adriankę w towarzystwie trzech panów. Grali w karty. Nim zdążył pomyśleć o odwrocie, zobaczyła go i rzuciła karty na ziemię. - Panie kapitanie, proszę tu przyjść w tej chwili. Nie wypadało uciekać. Podszedł. - Panowie, oto mój nowy kapitan gwardii. Kapitanie, oto twoi koledzy. Równaj front! Ustawili się rzędem i po kolei ściskali rękę Kryskiego. - A teraz możecie wracać do zajęć, ja sama zaznajomię kapitana z obowiązkami i regulaminem. Tolek, przynieś mi szal, powiedz ta... powiedz profesorowi, że poszłam na spacer z panem Kryskim i pewno spóźnię się na obiad. - Księżniczka jest, jak widzę, niesłychanie imperatywna. - O, tak. - Dlaczego pan tak starannie omijał dotąd nasze miłe towarzystwo? My jesteśmy naprawdę kochani chłopcy - rzekł Zdzisław. - Nie chciałem się narzucać, ale teraz skorzystam. Tu życie jest bardzo ciężkie, choćby dlatego, że nie ma po prostu z kim słowa zamienić. - Mam wrażenie, że mało pan skorzysta z naszego towarzystwa. Widzę to po minie Ari. - Moi chłopcy, tylko nie narzekajcie. Słodzę wam życie cały rok, a teraz... - ... Postanowiła pani osłodzić skromnemu samotnikowi. Jakie złote serduszko - uśmiechnął się Stefan. - Ona pana "uwiądnie" w trzy dni. - Zdzisiek, bez dowcipów. - Chcesz, żebym płakał po tej stracie, chcesz, żebym się powiesił, utopił? Dobrze, ale pamiętaj, że cię będę po śmierci straszył jako upiór. - Dobrze, przyjdź, a ja cię będę prowadziła na łańcuszku: "Autentyczny żywy upiór. Za jedyne 25 groszy połyka własną głowę". Przybiegł Tolek z szalem. Ari owinęła się nim malowniczo. - Idziemy, kapitanie. Salem alejkum, chłopcy. - Alejkum salem. Niech Allach strzeże twego serca i żołądka. - Allachowa twego rozumu, Zdzisiuniu. Odeszła z kapitanem. Chłopcy patrzyli osowiale. - Żebym tak połykaczem noży został, jeżeli ten kapitan nie sprzątnie nam Adrianki - rzekł Zdzisław. A Julian, patrząc na wodę, odparł: - Ktoś ją kiedyś sprzątnąć musi, ale ona i tak jest nasza Ari księżniczka. Idę na ryby. Gdy dobrze spóźniona wróciła na obiad, profesor popatrzył na nią uważnie, pogładził roztrzęsione loki. - Złota pszczółko, zaczął się twój królewski lot! - Tak, tatusiu, i nie gniewaj się, że teraz rzadko będę z tobą. - Wiem, Ari. ** ** ** Jak cudownie, jak radośnie płynęły teraz Adriance dzionki. Zupełnie niby bańki mydlane, coraz to innymi kolorami tęczy grające. Pogoda na ogół dopisywała, chodziła więc Adrianka ze Stefanem na dalekie spacery. On wynajdywał coraz to piękniejsze uroczyska, zakątki rzadko przez ludzi odwiedzane. Podziwiała jego kulturę artystyczną, tak jak on musiał podziwiać jej miłość swobody i natury. Ari przywołała wszystkie swoje najładniejsze uśmiechy, wszystkie najczarowniejsze spojrzenia. Była teraz jak łąka w słońcu miodem pachnąca. Całą kobiecość skoncentrowała, by rzucić ją do stóp kochanego człowieka. Teraz już nie analizowała. Wiedziała, że go kocha. Gdy czasem wziął ją mimo woli za rękę, drżała pod tym dotknięciem i bladła. Nie pytała siebie, za co i dlaczego właśnie jego spomiędzy wszystkich młodszych i piękniejszych wybrała. Tylko Stefan trzymał się dzielnie. Gdy wieczorem patrzył na Adriankę, siedzącą u stóp matki, to znów tańczącą, rozgadaną, rozdokazywaną, tryskającą werwą i humorem, z całej mocy bronił się, by nawet w myśli nie nazywać jej "moje kochanie". Ale matka jego i siostra tylko tak o niej mówiły. Wiedział tylko, że przebywa w towarzystwie dziewczyny, o której nic nie wie, której pragnie aż do bólu. Więc choć Ari w mózgu i sercu czyniła mu szalony wir, mówił sobie: "Baczność! Trzymaj się, to kokietka". A przecież każdego nowego jutra, każdego nowego spaceru czekał z gorączkową niecierpliwością. Dla niej szukał najcudniejszych zakątków, tylko z nią mógł całymi godzinami obserwować loty dzikich kaczek, bo wiedział, że wtedy zapłoną jej oczy. Tylko dla niej i z nią mógł godzinami pływać po jeziorze, by znaleźę białe łabędzie z młodymi. On to kochał, ale z radością widział, że i dla niej każdy nieudolny jeszcze ruch łapek małego kaczątka, każdy wzlot wielkiego białego ptaka, każdy żałosny jęk derkacza był źródłem nowego szczęścia. A przecież chciał tylko tyle, by tej czarującej dziewczynie było dobrze. Powoli, powoli Adrianka zaczęła wyciągać go na zwierzenia, więc opowiadał o swych podróżach i tysięcznych niebezpieczeństwach, na jakie był narażony, zawsze jednak w ten sposób, by stanąć w jak najmniej korzystnym świetle. Ale to tylko bardziej brało Adriankę. Dla niej był bohaterem, któremu działa się krzywda. Kiedyś spytała go pół żartem, pół serio o ostatnią miłość. - Ostatnią moją miłością była Ari Klaudius. Może zresztą tylko marzeniem o miłości. - A gdyby pan ją spotkał? - Nie wiem, księżniczko, czy czułbym się szczęśliwszy niż teraz. Przecież wiem dobrze, że ani ja dla niej, ani ona dla mnie. Poznałem panią i jestem bardzo oddanym adiutantem. Z panią mówię o wszystkim, tak jak ze starym druhem i mam pewność, że choć nieraz nudzę, to jestem zrozumiany. Wobec pani młodych przyjaciół, którzy, jak widzę, potracili dla księżniczki głowy, jestem bardzo stary, bardzo szary, nie umiem prawić słodkich słów. - Ja wcale nie chcę słodkich słów. Gdy pan opowiada, jestem z panem wszędzie. Nocuję w tym obrzydliwym, dusznym, noclegowym domu na gołej desce, jadę na dachu w mroźną noc przez zimną, okrutną Rosję i oglądam chińskie pagody, patrzę na bezkresny piasek pustyni, o Stef! Spojrzał na nią bacznie, uderzony dźwiękiem głosu tak zawsze dziecięco świeżego. Oczy miała zamglone łzami. - Pani jest bardzo wrażliwa. - Zdaje się, że tak. Niech pan jeszcze coś opowie. - Myślę, że będę musiał księżniczce pokazać zaczarowane jezioro - powiedział po długiej chwili milczenia. - Zaczarowane? - Tak. Jest tu takie. Sam je wynalazłem i siedziałem często i długo. Ma ono dziwny urok. Po prostu mówi do duszy. Nad nim trzeba marzyć o miłości. - Proszę mnie tam zaprowadzić. - Dobrze, ale księżniczka weźmie ze sobą gitarę. - Tak - szepnęła Ari. Szli teraz pod górkę. Ari dźwigała wielki bukiet dla pani Kryskiej. Zdyszała się trochę. - Czy mogę wziąć księżniczkę pod rękę? Znowu tylko szept: "tak!" i oczy spuszczone. Ale kiedy poczuła jego muskularne twarde ramię, kiedy oparła się o niego pierwszy raz od czasu ich znajomości, zbladła mocno, zadrżała. Musi, musi powiedzieć, że go kocha, że chce utonąć w tych ramionach i nie odchodzić nigdy. - Co pani jest? Zmęczone biedactwo? - Nie... tak... ja sama nie wiem. Serce mu zaczęło dzwonić. Och, ile trzeba mieć odwagi, by prowadzić taką wiotką kruszynę, a nie zgnieść jej w uścisku. Nie wolno, nie wolno. Ari i Tolek! Przecież ich coś z sobą łączy. - Panno Ari, niech mnie pani nie kokietuje, niech pani przestanie na mnie patrzeć, to naprawdę nie wypada. - A ja chcę. - Wiem, że maleństwo jest kapryśne, ale dużo rzeczy można chcieć, a nie wolno czynić. - Pan się mnie boi. - Tak jest. Poszła naprzód, zostawiając go parę kroków za sobą. Potem odwróciła się nagle. - Pan mi mówił, że korespondował z Ari Klaudius. Cóż pan jej pisał? - Ot tak, wszystko, co czułem. Starałem się tylko zawsze jak najstaranniej ukryć swą nudną, smutną naturę. Pisałem na wesoło, nie chcąc, by się nużyła jeremiadami,»* ale to bardzo subtelna kobieta. Z kłębka pogmatwanych, niby ot tak beztrosko rzucanych zdań, szybko wyciągnęła niteczkę wątku. Pani też to potrafi. Jeremiada - skarga, narzekanie, biadanie. - Dlaczego pan przestał do niej pisać? - Prosiłem raz, by przyjechała do Gdańska. Bardzo pragnąłem ją poznać. Chciałem całować tylko jej ręce. Nie przyjechała, nie dała znaku życia więcej. - Profesor mi opowiadał - rzekła drżącym głosem Ari, że panna Klaudius wybierała się właśnie do Gdańska i bardzo się z tego cieszyła. Ona lubi podróże. Ale dostali depeszę, że mała siostrzenica jest umierająca i pojechała tam. Potem sama zachorowała na szkarlatynę. Panie Stefanie, co panu? Przystanął i stał blady z przymkniętymi oczami. Nie mógł wykrztusić ani słowa. "Więc to tak? Biedna, biedna Ari Klaudius. A teraz jest na jej miejsce inna. Tamta go kochała może, a ta się nim bawi może. Co robić, co robić teraz?" Ten spacer trwał krócej niż zwykle. Ari wsunęła rękę pod ramię Stefana i powiedziała: - Chodźmy do domu, Stef, czekają na mnie z obiadem. - Adrianka Klaudius też tak skracała moje imię - nagłe bolesne wspomnienie. - Stef! Pan ma śliczne usta. - Oho! Zaczyna się seria nowych żarcików. - I strasznie miłe spojrzenie. No, niechże pan teraz nie liczy mew, tylko popatrzy na księżniczkę. Czy jestem miła? - Tak! ("Moja Ari też była taka, taka bliska, taka kochana" - myślał). - No więc proszę przyjąć do wiadomości, że nie zobaczy mnie pan całe trzy dni. Spojrzał z niepokojem. - Dlaczego? - Jedziemy na wycieczkę do Gdyni. Niech się pan cieszy, że przestanę go wyciągać na włóczęgi i... do widzenia. Widzę już moją gwardię, biegnę do nich. Przystanęli. - Wesołej zabawy, księżniczko. Proszę zabrać z sobą coś ciepłego, tam może być chłodniej niż tu. - Dziękuję! Do zobaczenia, kapitanie. Po koleżeńsku uścisnęli sobie dłonie. Rozeszli się. Ona do swoich, by im oznajmić, że ma ochotę jechać do Gdyni, on do domu. Było mu nieznośnie przykro. Całe trzy dni! Całe trzy dni nie słyszeć jej radosnego głosu, nie widzieć jej minek, jej uśmiechów. Znowu sam. Zapomniał w tej chwili nawet o Ari Klaudius. Chłopcy przyjęli projekt Ari z zachwytem (ten stały zachwyt był jednym z punktów regulaminu gwardii), choć nieraz już morze widzieli. Ale Ari była tu pierwszy raz. I gdy stanęła na brzegu i wytężyła oczy w dal, zdławiło ją poczucie, że jest taka bardzo, bardzo maleńka wobec masy tego życia, jakie zawiera w sobie morze. Czymże są jej kłopoty i radości wobec onej potęgi, co z hukiem wartuje u granic lądu, na którym kręcą się podobne jej mrówki? Czy potrafi kiedykolwiek podziękować Stwórcy za ten cud i za to, że ma oczy? Czy potrafi wyrazić melodię, jaką tworzy szum fal i gra jej rozkołysanego jak morze serca? "A wkoło taki spokój i harmonia,@ słońce się wodzie kochaniem uśmiecha,@ wiecznością dźwięczy cicha monotonia,@ szelestów fali. Jakieś siwe echa@ błądzą w przestrzeni. Czy echa prabytu?@ Błądzą, szeleszczą i czekają świtu@ nowego słońca. Tu nic się nie zmieni.@ Tu będzie zawsze potęga Przestrzeni.@ Daj mi raz, Boże, zadrgać orlim lotem@ hen! Ponad światem! Niech w głowie zaszumi@ rozpęd szalony raz jeden. A potem@ niech mi gra fali bicie serca stłumi,@ serca, co było jak wulkan gorące,@ serca, co czuło i morze, i słońce!"@ I ten szept Adrianki był jej jedyną w tej chwili modlitwą. A potem przyszła tęsknota. Tęsknota do człowieka, który, wiedziała, umiał czuć tak jak ona. Nie wiedziała natomiast, że i Stef włóczył się samotnie nad jeziorem, po lesie, deptał ścieżki, którymi chodzili razem i wciąż myślał tylko o tym, że z małą księżniczką było mu stokroć milej, a wszystko wokół miało zupełnie inny urok, oglądane przez pryzmat szarozielonych oczu wesołej panienki. I jedno już tylko teraz miał pragnienie: "wróć, mały, roześmiany skowronku, wróć, zalotna, kapryśna księżniczko!" Ari wróciła niby taka sama, jak zwykle niefrasobliwie wesoła, ale teraz każde uderzenie serca było już tylko tęsknotą i wołaniem: Stef! Stef! Ponieważ przyjechali wieczorem, więc zobaczyła go dopiero rano. On sam wyszedł na jej spotkanie. Wyciągnęła impulsywnie obie ręce i krzyknęła zdławionym głosem: - Och, Stef! Jakie cudne było morze i jak źle bez pana. Dłużej niż zawsze dotąd przytrzymał opalone łapki w swoich. - Księżniczko! I mnie było bardzo, bardzo pusto i niedobrze. Nie kłamał wcale. - Idziemy na spacer? - Oczywiście! - Prowadź, kapitanie. Szli milcząc kawał drogi aż do małego, zacisznego lasku. - Może usiądziemy? - zaproponowała Ari. Nie oponował. Leciutko oparła się o niego ramieniem. Chciało jej się płakać. - Niechże mi pan powie coś miłego. - No to niech pani spojrzy na ten wąwóz. Czy nie cudowny? Była pani w Szwajcarii? - Nie. - Zupełnie podobny miejscami krajobraz. Tu raz szedłem nocą, tym wąwozem. Zabłądziłem i wlazłem na niemiecką stronę. Słyszę szwargot strażników. Ciemno, nosa własnego nie widać, a według określeń pani, jak u Murzyna w żołądku po czarnej kawie w ciemną noc. Nie znałem jeszcze tych stron dobrze. No, myślę sobie: niech mnie teraz capną. Tu Szwaby, a z drugiej strony moje rodzone Polaki mogą mnie ustrzelić, jak się będę ku nim zbyt gwałtownie pchał. Przeleżałem w krzakach do świtu, a potem z pomocą Bożą i znajomego strażnika wróciłem do domu. Niech pani uważa, to jest perkoz dwuczuby. Musi dziennie zjeść trzy razy tyle ryb, ile sam waży. Ale Ari uderzyła pięścią w mech. - Nie chcę perkoza, i nie chcę wąwozu, i nie chcę pana... - i rozpłakała się. Stefan od razu zapomniał o całym świecie. - Ależ księżniczko Ari. Maleństwo! Co się stało? Może nieporozumienie z narzeczonym? Podniosła głowę. - Z jakim znowu narzeczonym? - Z panem Tolkiem. - Tak, właśnie! Z narzeczonym, z mężem, z teściową, z sześciorgiem dzieci i z królem hiszpańskim. Niech pan sobie idzie, nie chcę pana widzieć. - Dobrze - wstał, ukłonił się i poszedł w stronę granicy niemieckiej. Ari zerwała się też i pędem pobiegła do domu. Umyła się, uczesała, wzięła gitarę i poszła do pani Kryskiej. - Księżniczka przyszła. Nareszcie. A gdzież Stef? - Nie wiem, poszedł sobie, nie cierpię go. - Aha! Sprzeczka. Oj, księżniczko, nie bałamuć mi syna. Chodzi już jak potłuczony od okna do okna; niech tylko Ari później wstanie. - Ja też, proszę pani, chodzę jak potłuczona, a on nie daje się zbałamucić. Panna Zenia wybuchnęła śmiechem. - Miałaś rację, mateczko. Tu się najwyraźniej coś święci. W każdym razie ja mojej księżniczce nie dam zrobić krzywdy. - Damo dworu, pani jest w każdym calu czarująca. Co mam zaśpiewać? - Piosenkę o białych pawiach - zawołały obie panie. "Raz ktoś księżniczce cud urody@ darował białe pawie trzy.@ I poszła z nimi na ogrody,@ piękna księżniczka, pawie trzy.@ Chodziła z nimi po murawie,@ od rana aż po mroku ćmy@ i pieszcząc swoje dziwne pawie,@ śpiewała poprzez łzy.@ O, pawie!@ O, moje białe, białe pawie!@ Tęsknotę sercu memu ścielą,@ zaczarowały mnie swą bielą@ i sny srebrzyste śnię na jawie,@ o, pawie!@ Gdy na spoczynek szła księżniczka,@ a za nią białych pawi sznur,@ dwór patrzył smutno w pani liczka@ i w dziwnych pawi biały sznur.@ A gdy zasnęła cała w bieli@ i przy niej pawie w krasie piór@ drzemały cicho przy pościeli,@ księżniczce nucił chór."@ Panna Zenia objęła Adriankę i śpiewały razem: "O, pawie!@ O, dziwne białe, białe pawie!@ Tęsknotę sercu pani ścielą,@ zaczarowały ją swą bielą.@ I sny srebrzyste śni na jawie,@ o, pawie!"@ Po śniadej twarzy panny Zenony płynęły łzy. Jak dawno pożegnała już swój srebrzysty sen. W pokoju było cicho. Pani Kryska ukołysana śpiewem, drzemała. Panny siedziały, nie zapalając lampy. Wszedł Stefan. Na widok Ari chmurną twarz przebiegł płomień. Staruszka otworzyła oczy. - Coś ty znowu przeskrobał, włóczykiju? Przeproś zaraz nasze słoneczko. - Ja przepraszać bardzo lubię i uczynię to z przyjemnością, ale swoją drogą księżniczka jest rozpieszczony wielki kaprys. Ucałował obie ręce panienki, a ona pochyliła twarz tak nisko, że musnęła policzkiem czoło Stefana. Gorąco mu się zrobiło i żeby coś powiedzieć, żeby ukryć wzruszenie, rzekł: - Czy mamusia zauważyła, jakie piękne ręce ma to "słoneczko"? - Ja dużo jeszcze rzeczy zauważyłam. Zeniusia, podaj herbatkę. Stefan usadowił się koło Ari i szepnął: - Pójdzie księżniczka jutro nad "zaczarowane"? - Pójdę! - krzyknęła podskoczywszy na krześle. - Słuchaj, Stef, ty mi Adrianki po żadnych dziurach nie prowadzaj. Siedzielibyście ot, tutaj sobie, ja wielu rzeczy nie dosłyszę, możecie i tak wszystko co trzeba powiedzieć, - Ależ, mateczko! - Nie zawracaj głowy, osłodź pani herbatę. Gdy Stefan, jak zwykle, odprowadził Adriankę, nie wrócił do domu. Poszedł prosto drogą zalaną księżycową poświatą i z góry widział jezioro tak ciche i srebrzyste jak sen dziecka. Serce Kryskiego zalała fala bezbrzeżnej tęsknoty. Znów, jak ongiś, doznał pragnienia śmierci i poczuł się takim tułaczem, takim samotnikiem, że go to niemal dusiło. Było coś niesamowitego w srebrnej ciszy uśpionego jeziora, jakby mu ono wyrwało wszystkie nerwy. Przypomniał sobie balladę Ari Klaudius, a właściwie jedną tylko jej zwrotkę: "A tuman jasnych postaci@ krąży w szalonym tanie,@ śmieje się srebrnym śmiechem.@ Mgły drgają srebrnym echem@ i tłumy jasnych postaci@ na rozelśnionej połaci.@ Oczy mnie bolą... bolą... bolą...@ Wszędzie srebro... srebro... srebro!@ Za swoją srebrną dolą@ idę... płynę!"@ Jego dolą i niedolą, nie wiadomo kiedy, stała się Adrianka. Błyskotliwa, radosna laleczka, którą sobie wyczarował, czytając listy innej. Odejdzie. A on będzie spoglądał przez długi szereg nocy na tę wodę sam, na wodę, która we dnie ma kolor oczu Adrianki. Nie wie, kto ona, ale wie, że bez niej trudno mu będzie żyć. I choćby go nawet kochała, bo przecież czasem patrzy tak miłośnie, tak urocznie, to czy ma prawo związać swoje tułacze życie z jej młodym, radosnym, gwarnym życiątkiem? Teraz jest bez posady, nie wiadomo kiedy i gdzie wyruszy. Nigdy nie chciał robić kariery, choć tysiąckrotnie miał sposobność. Jego koledzy są na stanowiskach, umieli łapać chwile odpowiednie. On nie. Trudno! Jest już za stary, by zmienić sposób myślenia. Za stary! Postanowił zejść na dół i wrócić brzegiem jeziora. Schodził z góry między dwoma łanami zboża, zamyślony. Wtem, tam na dole, w łódce na brzeg wyciągniętej, ujrzał dwie osoby. Ari! To sukienka i biały szal Ari. Serce mu zastygło na moment. Ari siedziała wtulona w ramiona męskie. Pot wystąpił na czoło Kryskiego. To nie Tolek, więc znów inny. Każdy krok sprawiał mu ostry, dojmujący fizyczny ból. Zaciskał zęby. Siedzieli odwróceni do niego tyłem. - Tatusiu, tak mi ciężko stąd odjeżdżać. To jest moje jezioro. Ja jestem jego księżniczką. - Tak, Ari. - I znów do pracy, do tego pisania. Coś przecież robić trzeba. Ale teraz... teraz wcale mi się nie chce. - Wiem, córeczko. - Imogenka pisze, że jest im z Wiktorem bardzo dobrze z Lilusią. Całe szczęście, że mu wywietrzałam z głowy. Oj, tatuś!... Tęskno mi! - To dobrze, Ari. Czujesz, że żyjesz. Tęsknota jest twórcza. Pod Stefanem ugięły się nogi. Nie mógł zrobić ani kroku dalej. Spojrzał na jezioro, na księżyc, na miedzianolitą główkę Adrianki i szepnął tylko: - Boże Dobry! Boże Dobry! Położył się w trawie mokrej od rosy i płakał, jak parę lat temu Jacek Zeler. ** ** ** Rano Adrianka wrzuciła przez okno pęk chabrów do pokoju pani Kryskiej i zawołała: - Dzień dobry! - Witaj, księżniczko, jak to, nie wejdziesz do nas? - Damo dworu, Zenono, czy nie będzie to wbrew ceremoniałowi pałacowemu, jeśli wejdę przez okno? - Ceremoniał dworski każe zasadniczo wchodzić kominem, no ale tym razem jakoś prawidła etykiety obejdziemy. Cała cnotliwa ludność osady ze zgrozą ujrzała pannę wchodzącą oknem do obcego mieszkania. - A gdzie pan Stef? - Robi porządek w swoim pokoju. Zawołam go. - O, dobrze. Chcę pójść wcześniej i wcześniej wrócić, by tu przyjść wieczorem z ta... z panem profesorem Klaudiusem. Zenia uśmiechnęła się leciutko. - Będziemy czekać niecierpliwie, jak zawsze. Pani musi bardzo lubić profesora? - O tak, zupełnie jak ojca. Zenia znów się dyskretnie uśmiechnęła i wyszła, bo właśnie zjawił się Stefan. Podszedł do Adrianki i ucałował obie jej ręce długo i mocno. Ze zdziwieniem zauważyła, że jest bardzo blady i bardzo wzruszony. Głos mu drżał, gdy zapytał niby wesoło: - Jakże, księżniczko, idziemy nad "zaczarowane"? - Tak, tak! - A gitara jest? - Jest. - No to jedziemy łódką. Księżniczka będzie grała i śpiewała, a ja, pokorny niewolnik, u wiosła i steru. Pojechali. Woda była lekko wzburzona i słońce łamało się na niej w miliony złotych stokrotek. Ari uśmiechnięta pokazała znów wszystkie ząbki i dołeczek na lewym policzku. Skośne oczy lśniły spod zawiniętych w górę rzęs jak dwie pokusy: "Przy cichym słonku i przy pogodzie@ srebrne panienki tańczą po wodzie,@ wiatr im rozwija, plącze sukienki,@ tańczą! Wciąż tańczą srebrne panienki."@ - Księżniczko, masz oczy jak morze. - Ooo! I jeszcze co? - I usta jak maki! - Jestem nieprzytomna. I jeszcze co? - I ręce jak dwa białe, do lotu zerwane łabędzie. - Kapitanie, czuję bliskość zaczarowanego jeziora. - Ja też. Tam wysiądziemy i pójdziemy pieszo. - Czy mogę kapitana wziąć pod rękę? - Służę. Szli przez mały lasek, potem szeroką piaszczystą drogą w dół i w dół, aż do lasu dużego, zarosłego paprocią i mchem. - Teraz już niedaleko. Księżniczka zmęczona?! - Tak - szepnęła. Wiedziała, że idzie w mrok jakiejś tajemnicy, jakiegoś Nieznanego. Ogarniało ją takie wzruszenie, że zupełnie słabła. Przystanęli. Spojrzała w oczy Stefana mocno, gorąco, błagalnie, wargi jej drgnęły. - Co mówisz, księżniczko? - szepnął Stefan i wpatrzył się w najcudowniejsze, zamglone oczy. - Nic, tak tylko. - Chodźmy - rzekł krótko, uciekając przed zawrotnym pragnieniem. Jeszcze parę kroków i stanęli nad małą, szmaragdową, niemal okrągłą tafelką. Dookoła niej wspinał się na pagórki las sosnowy, młody, o poszyciu z wrzosów. Słońce oświetlało wspaniale, lecz nie ostro szklane lustro. Białe nenufary nadsłuchiwały pieśni miłosnej błękitnych i srebrzystych ważek. Długą chwilę stali w milczeniu, patrząc na wodę. Miało się wrażenie, że duch jeziora krąży wokół i kołysze się na liściach lilii i trzyma palec na ustach. - Boże, jak tu cudnie. - A widzisz, księżniczko. - A teraz chodźmy z drugiej strony, tam na wrzosy. Ari po drodze urwała parę nenufarów i wpięła we włosy. Potem usiedli obok siebie. - Ładnie mi w tych kwiatach? - Ślicznie. Westchnęła. Wyciągnęła się we wrzosach, położyła głowę na kolanach Kryskiego. Znieruchomiał. - Dlaczego pan wciąż odwraca głowę, Stef. Nie chce pan patrzeć na mnie? - Chcę, ale nie mogę. I nie chcę wierzyć oczom księżniczki. Znów ogarniało ich skrzydłami opiekuńczymi milczenie i tylko oczy oczu szukały z tęsknotą. - Dlaczego pan wierzyć mi nie chce, Stef? - Nie wolno mi. - Czy pan wciąż jeszcze kocha Ari Klaudius? - Tak. Odsunęła się od niego i gryzła źdźbło trawy. - Przecież ja już za dziesięć dni wyjeżdżam - powiedziała żałośnie i rozpłakała się. Klęknął przy niej, objął jak małe dziecko i tuląc do piersi, mówił zapatrzony w drgające usteczka: - Moje małe, najmilsze, moje słoneczko! Nie płacz. Taka mądra osóbka, taki wisus w spódnicy, płacze? Ari Klaudius maśli się? Otworzyła oczy. - No więc jak jest z tą Klaudius, czy to ja... czy nie ja? - Ty, moja najsłodsza, ty, coś takie listy kochane do mnie pisała. Ty jedyna, jedyna. - A widzisz! - i zawiązała ręce na jego szyi. Wracali pod rękę. - Ari moja, co ja tu będę robił bez ciebie, najmilsza? - Nie pozwól mi odjechać. - Tego mi zrobić nie wolno, Adrianko. Nie wolno mi zabierać cię tylko dla siebie i zakopać w takiej dziurze, to byłaby zbrodnia. - A nie będzie zbrodnia, gdy każesz umierać mi z tęsknoty? - Nie, Ari, będziesz żyć, będziesz się śmiać i śpiewać, będziesz słoneczkiem dla otoczenia. Ja jestem szczęśliwy, że mam twoje serduszko, Ari. Nigdy tak nie kochałem. Będzie mi świeciło do końca życia wspomnienie o tobie, maleńka. - Nie mów tak, ja chcę być z tobą. - Będziesz ze mną, Ari, serduszkiem. Nie mówmy już o tym, księżniczko. Wieczorem siedzieli obok siebie szczęśliwi, roześmiani. Pani Kryska uśmiechała się też z czułością, patrząc na głowę Ari przytuloną do ramienia Stefana. Teraz już całe dnie od rana do wieczora spędzali razem, najczęściej nad "zaczarowanym" jeziorkiem. Ari chciała wynagrodzić Stefanowi swą miłością całą mękę i wszystkie zawody życia. Oplatała go ramionami, całowała oczy i usta, nazywała najczulszymi, pieszczotliwymi imionami. - Ari, jeszcze żadna kobieta nie całowała mnie tak jak ty. - Żadna cię tak nie kochała jak ja. Zresztą skończyłam wyższą akademię sztuki całowania. - Wariat jesteś. - O, Stef. Nie pozwól mi odejść, Stef, ja zostanę z tobą. - Miałabyś do mnie wieczny żal, żem cię wyrwał z tego środowiska, nic w zamian nie dając, a tego bym nie przeżył. - To walcz o swoje szczęście. - Najmilsza, jestem już za stary. Teraz walczyć mogą tylko młodzi. Jeżeli nawet dostanę posadę, to nie taką, bym ci mógł zapewnić wszystko, czego potrzebujesz. - Ja tylko ciebie chcę. - To ci się zdaje, Ari, na razie, a potem? Nie, dziecko, ty musisz mieć wkoło siebie ludzi, którzy cię kochają, ruch, gwar, muzykę. Mnie wystarczy życie, jakie prowadzę. Zresztą rozjaśniłaś je, słoneczko. - Stef. Nie chcę być bez ciebie, będę wciąż beczała. - Bądź odważna, Ari, bądź nadal radosna i wesoła. Bóg cię na to stworzył, maleńka, byś pozwoliła się kochać. Ari płakała żałośnie w ramionach ukochanego. W wigilię odjazdu do późnej nocy siedziała u państwa Kryskich. Zenia i staruszka wyszły dyskretnie. - Ari, bądź szczęśliwa, bądź wesoła i pamiętaj o mnie. Jesteś moim najświętszym kochaniem. Przycisnęła różowy, mokry od łez policzek do jego dłoni i zaczęła mówić: "A jednak przyjadę, powrócę do ciebie,@ gdy ty po pracy utrudzoną głowę,@ na piersi pochylisz. Gdy skrzydła krepowe@ smutku cię dotkną, powrócę do ciebie.@ Przyjdę cichutko, tak w szarą godzinę.@ Jasnym nad tobą zawisnę uśmiechem.@ Z falą jeziora szumiącą przypłynę@ i słów serdecznych spowiję cię echem.@ Ilekroć serce silniej ci zabije,@ zadrży boleśnie tęsknoty udręką,@ przyjdę kochaniem, co w tobie ożyje,@ przyjdę wesołą, znajomą piosenką.@ Bo gdyby drzewa tak mocno szumiały,@ jak ja cię kocham, to ich szum potężny,@ brzmiący rozgłośnie jak organ mosiężny,@ zgłuszyłby chyba mowę ziemi całej.@ A gdyby słońce paliło tak mocno,@ jak ja cię kocham, nie znalazłbyś cienia@ i próżno szukał przed żarem schronienia@ i próżno czekał na ochłodę nocną.@ Z błysków szkarłatnych słońca o zachodzie@ ułożę słowo "kocham" tajemnicze@ i niech się lekko kołysze po wodzie,@ patrząc na ciebie, jak szczęścia oblicze.@ Gwiazdy chcę zrywać jak pachnące kwiecie,@ a gwiazdy pachną, wiesz? Miłością złotą.@ Boś ty jest jeden jedyny na świecie moim@ kochaniem, szczęściem i tęsknotą.@ Pamiętaj o mnie! Księżniczki serduszko@ jak małą muszlę trzymasz przecież w dłoni,@ a gdy zasypiasz, złóż je pod poduszką:@ do snu ci bajkę o szczęściu zadzwoni.@ Jestem wciąż z tobą.@ Nic to że nas dzieli przestrzeń.@ Wszak serce ma skrzydła jak ptaki.@ I wiem, że nawet czas go nie spopieli:@ za tobą pójdzie hen, w słoneczne szlaki.@ I wiem, że znowu, że już, już niedługo@ do twojej piersi przytulę się drżąca,@ a serca nasze wzlecą jasną smugą cichego@ szczęścia, hen w górę! do słońca!@ Kocham cię! Wierzę, iż nad mą tęsknotą@ czuwają wiernie drogie oczy twoje@ i gdy znów usta z ustami się splotą,@ świat zniknie... będziesz ty i ja! Nas dwoje!"@ I splotły się gorąco ich usta w długim, bolesnym pocałunku pożegnania. Stefanowi serce na strzępy targał żal, wyć mu się chciało z rozpaczy, a musiał milczeć, musiał wykrzywiać usta do śmiechu, gdy stał półprzytomny w oknie i widział, jak całe towarzystwo winduje się ze śpiewem na ciężarowe auto. Adrianka była kredowo blada. Siedziała obok ojca i przytuliwszy mu głowę do ramienia, przymknęła oczy. Zawarczał motor. Odjechali. A Stefan wciąż widział śmiertelnie bladą twarzyczkę z zamkniętymi oczami. Parę dni chodził zupełnie jak nieprzytomny. Wychodził na drogę do lasu i oglądał się, czy Ari nie biegnie za nim. Podczas wichury zdawało mu się, że Ari idzie koło niego, a wiatr rzuca jej rozburzonymi lokami. Ona tak lubiła słuchać szumu rozigranych drzew, rozszalałych fal! Czasem, gdy wychodził z domu w chłodniejszy dzień, nagle stawał. - Że też nie wziąłem z sobą ciepłego pledu dla maleńkiej. A potem, gdy już wracał, przypominał sobie, że "maleńkiej", która była taka wysoka prawie jak i on, nie ma już. I gryzł palce z tęsknoty. I nie było przed wspomnieniami ucieczki. ** ** ** Ari zaś w mieście, w wirze pracy bladła, cichła. Jej radosny uśmiech z każdym dniem błękitniał, rozwiewał się w cień. Teresa, niespokojna o przyjaciółkę, wymyślała chłopcom od niedołęgów. - Zajmijcie się nią. To jest melancholia, trzeba ją rozruszać. - My już na głowie stajemy. Redaktor dał jej podwyżkę, ja gitarę, Julian swoje złamane serce, a ona nic - tłumaczył Zdzisław. Terenia zaczęła u siebie urządzać wieczorki. Zapraszała samych młodych, wesołych chłopców i poleciła im wyprowadzić Adriankę z chorobliwego stanu. Ari tańczyła, żartowała, uśmiechała się i... gasła w oczach. - Głuptasie, głuptasie skończony! Chorować z miłości! To jest zwyrodnienie, perwersja, to po prostu nieprzyzwoicie. Puknij się, Ari, palcem w czoło, niech on tam sobie choruje, ty się ciesz. Grunt się nie przejmować. Zbrzydniesz, postarzejesz. - To dobrze, wtedy on nie będzie mojej urody żałował dla siebie. Czasem w trakcie najweselszej rozmowy Ari urywała i patrząc szeroko otwartymi oczyma w dal, mkówiła miękkim, pełnym tęsknoty głosem: - Tam, nad jeziorem, teraz wschodzi księżyc, kołysze się na falach. Albo: - I tam już liście spadają cichutko złote i czerwone. Jak słodko muszą szeleścić pod nogami. Wreszcie przed Bożym Narodzeniem Ari dostała list od Stefana. Dzięki poparciu jakiegoś dawnego kolegi otrzymał posadę leśniczego w lasach państwowych. Mieszka sam w dużym, pustym domu, zupełnie prawie odcięty od świata. Do najbliższego przystanku autobusowego ma piętnaście kilometrów, ale jest szczęśliwy, że już nie siedzi bezczynnie. Zresztą kocha las. "I, Ari, moja cudowna bajko. Chwilami zdaje mi się, że byłaś tylko wizją. Ale nie! Wiem, że jesteś, bo kocham cię i tęsknię do ciebie. Może się kiedy zobaczymy, Ari. Bądź wesoła, bądź radosna. Tego potrzebują od ciebie wszyscy, a pierwszy twój ojciec. Niewart jestem ciebie, kochanie, ale czczę ciebie i twoją miłość jak Boga." Adrianka pokazała list ojcu i szepnęła: - Tatuś, pojadę. - Niech ci Bóg błogosławi, dziecko. ** ** ** Mróz był siarczysty. Adrianka wysiadła z autobusu, rozpytała się dobrze o drogę do leśniczówki. Co tam głupie piętnaście kilometrów! Nie miała innych bagaży, jak tylko pudło z gitarą, do którego włożyła parę drobiazgów. Droga była zupełnie prosta i wyraźna, choć lekko przyprószona śniegiem. Ari wyciągała raźno nóżki, żeby nie zmarznąć. Naokoło było biało, cicho i pusto, tylko skrzypiał śnieg pod jej lekkimi nóżkami. Kiedy ujrzała leśniczówkę, duży, biały, murowany domek, zrobiło jej się tak ciemno w oczach, że musiała oprzeć się o drzewo. Spojrzała na zegarek. Godzina czwarta. Wolno, wolniutko wstępowała po kilku stopniach do drzwi wejściowych. Dzwonek jest. Zadzwoniła raz, drugi, trzeci. Cisza. Gdzieś z podwórza wylazł chłopak. - Zaś pani do kogo? - Do pana Kryskiego. - Pan Kryski jest doch wyjedzony do starszej pani. - Jak to jest stąd daleko? - Będzie zaś z piętnaście kilometrów od szosy. - A do szosy? - Ze trzy. - Nie masz tu konia, chłopcze? - Nie, pan jest na konia wyjedzony. - A rower masz? - Swojego nie mam bynajmniej, ale mogę go używać, to jest brata rzeczywiście. - Pożycz mi go. - O, ja się boję, doch żeby to był mój, ale zaś bratów, nie? - Pan Kryski ci go własnonożnie przywiezie. Masz tu dziesięć złotych, dawaj rower. Podrapał się w głowę. - Ja dam, nie? Ale bynajmniej jak co, to pan mi zapłaci? - Bądź spokojny. - No ja, ja! Jest dobrze! Wydostał z komórki jakiś stary, ochwacony gruchot, który skrzypiał i jęczał przy każdym ruchu. Ari wsiadła z rozmachem i pojechała. Co parę obrotów rower zataczał się jak pijany z boku na bok, coś mu tam rzęziło i chrapało w kołach i w kierownicy. Wysypała się raz i drugi, i trzeci, utknęła nosem w śnieg, zgubiła rękawiczkę, oberwała spinki od botów, rozdarła palto, przeklęła rozkoszną maszynkę siedemdziesiąt siedem razy. Ale jechała z trzaskiem, skrzypem i fantazją. Gitara, obijając się o rower, wydawała też jęki żałosne. Zaczęło się szybko ściemniać, Ari przebierała nogami ile tylko miała siły, ale okropnie marzły jej ręce. Wreszcie, ostatkiem sił goniąca, dojechała do znajomego domku. W oknach się świeciło. Zlazła z roweru i ciągnąc go za sobą jak psa za ogon, doszła do drzwi, zapukała: - Zeniusia, ktoś puka, pewno Stef. - Idę, mamusiu. Otworzyła drzwi i cofnęła się przerażona. W drzwiach stała okropnie rozczochrana, ośnieżona, czerwona i zmarznięta Adrianka. - Ari.. Ari... to pani? - Nie mam pewności. Trzy razy grzmotnęłam razem z tym gruchotem w śnieg i nie wiem, co ze mnie zostało. - Jezus Maria, mamo, Ari przyjechała! - krzyknęła Zenia, chwytając Adriankę w mocny, serdeczny uścisk. - Dziecko drogie, w takie zimno, Panno Święta, na rowerze... jak ty wyglądasz, Ari! - załamywała ręce staruszka i z trudem podniósłszy się z fotela, ściągała z dziewczyny palto. - Zeniusia, herbaty... ściel łóżko... wody zimnej do rąk i nóg! Ach, maleństwo, maleństwo! - Nie mogłam inaczej, tęskniłam! Ale pan Stef może będzie zły. - Ten twój Stef to skończony idiota. Ale i tobie nic nie brakuje. Trzeba było depeszować. - Chciałam zrobić niespodziankę. - Będzie niespodzianka, jak ci nos odpadnie - zrzędziła staruszka, wchodząc już w upragnioną rolę teściowej. - Przecież ja byłam już i w leśniczówce. Wzięłam tam rower i przyjechałam tu. Myślałam, że wszyscy tam mieszkacie. Ale to jest nie rower, tylko piekielna maszyna. Kobiety zamilkły i patrzyły na Adriankę w niemym przerażeniu. - W imię Ojca i Syna! Taki szmat drogi po mrozie piechotą tam, potem tu na tym pudle... - wyszeptała Kryska drżącymi ustami. Nagle ostro krzyknęła: - Kładź się w tej chwili do łóżka, smarkata jedna! Coś podobnego! Kładź się w tej chwili! - i wyczerpana opadła na fotel, mówiąc bez przerwy: - Moja kruszyna, moje biedactwo złote! Dla takiego włóczykija, tyli szmat drogi. Potłukłaś się. Za moich czasów panny na rowerach nie jeździły, ale tutaj bachor koszulę w zębach trzyma, majtki mu opadają, a na rowerze przebiera. Ale ty, w taki psi czas. Zeniusia, przyłóż ciepłą fajerkę do nóg. Do herbaty trzeba dolać spirytusu... co robisz? To denaturat. Boże Wszechmogący, coś podobnego! Nic cię nie boli? - Nie, proszę pani - a jednocześnie pomyślała, że gderanie staruszki sprawia jej przyjemność, nie tak jak panny Józefy. - Pani, jaka tam pani jestem dla ciebie! Nie kocham cię pewno mniej niż swoje rodzone dzieci. - Ja wiem, mamusiu! Staruszka zwlokła się z fotela i stukając laską, podeszła do łóżka, pocałowała gładkie czoło dziewczyny. - Ja w twoim wieku miałam już czworo dzieci, a ty jesteś taki głuptas, że nieraz mam ochotę wsypać ci z piętnaście rózeg. - To może już jutro. Dziś mnie i tak wszystkie boki bolą. Jak raz grzmotnęłam o drzewo, to świat mi zaczął w oczach fokstrota tańczyć. A gdzie jest pan Stef? - Poszedł do stolarza, który mu narty robi. Powinien zaraz nadejść. - Nie mówcie mu, że przyjechałam. - Dobrze. - Ale.. ale, niech mamuśka zacznie z nim o mnie rozmawiać, niech ja na własne uszy usłyszę, co on o mnie myśli. - Bardzo rozmowny to on nie jest, ale spróbuję. A ty leż spokojnie, zgasimy światło tutaj. Nawet nie zauważy. Ari leżała cichutko. W głowie jej szumiało. Zaraz, za chwilę usłyszy najdroższy głos, spojrzy w poważne, rozumne, smutne oczy. Jak to będzie? Jak to będzie? Podejdzie z tyłu na palcach i zasłoni mu rękami oczy. I każe zgadnąć. Albo tylko po prostu stanie w drzwiach. O Boże! Za jakieś pół godziny usłyszała pukanie. Przez pokój przebiegła Zenia. - Teraz to Stef - powiedziała cicho. - Teraz otwiera drzwi. Głos Stefana: - Jeszcze nie śpicie? Co tu robi ten gruchot, może Gustaw po mnie przyjechał? - Przyjechał, ale nie po ciebie, do sklepu. - Mówiłem, żeby na tym rowerze nie jeździł. Jeszcze sobie kiedy kark skręci. - Chodź, Stef, do mamy, napijesz się herbaty. - Z przyjemnością. Fatalna pogoda. Wicher i śnieg. Przeszedł przez pokój. Zenia krzątała się w kuchni. Wszystka krew spłynęła Adriance do serca. Przycisnęła je dłonią. Potem cichutko otworzyła pudełko z gitarą, wyciągnęła białą piżamę z jedwabnej flaneli, zgarnęła włosy w tył, po omacku upudrowała rozpaloną twarz, ubrała się. Lekko przegarnęła palcami struny. - Wie mama, przed chwilą miałem wrażenie, że słyszę gitarę Adrianki. Co tam robi, maleństwo? - Ładne maleństwo, kobieta jak sosna. Ma pewno ze dwadzieścia osiem lat. - Ale nie wygląda na tyle. Zresztą mamo, to jest typ, który się nigdy nie zestarzeje. Ona będzie wiecznie młoda, jak ziemia, i kwitnąca. - Hm, jeżeli się nią tak zachwycasz, to czemu nie ożeniłeś się z nią? Ja Boga o to prosiłam. Dziewczyna jak żywe srebro. - Właśnie dlatego. Co ona by tu ze mną robiła w tej pustce? A teraz ciekawym, co robi? - Pewno śpi. - Wątpię. W mieście nie kładą się spać o tej porze. Śmieje się, tańczy! Pamiętasz, mamo, jak nam tańczyła? Taka wysmukła, taka zgrabna! Jak ładnie fruwały ponad ziemią jej proste, smukłe nóżki! - Pamiętam. Widzę też, że wzięła cię porządnie. - O tak! - A na początku byłeś strasznie kamienny, aż mi było żal biedactwa. - Wiesz, mamo, zrazu obserwowałem ją z podziwem, jak dzieło sztuki, i chciałem podziwiać jedynie i czcić, jak się czci piękną rzeźbę lub obraz. Sama wiesz, nie pozwalałem sobie w stosunku do niej na żadną poufałość. Zachwycałem się każdym jej uśmiechem, ruchem, spojrzeniem, wiedząc, że nie mam na nic więcej prawa. Na punkcie rączek Adrianki byłem też zupełnie zwariowany. Czy miałem prawo, czy mogłem choć na moment przypuszczać, że poczuje do mnie większą sympatię? Przemknęła przede mną jak tęczowy motyl i zniknęła. Musiałbym chyba być barbarzyńcą, by dotknąć tych cudownych, lśniących skrzydełek. Związać jej wspaniały słoneczny poranek z moim zmierzchem. I nie żałuję tego, co uczyniłem, tylko... - potarł czoło dłońmi. - Tylko co? No mów, mów dalej, to ci ulży. - Tylko mi tak strasznie pusto i źle bez niej. Ona tam gdzieś kwitnie jak rajski kwiat, a ja mam jedynie wspomnienie i świadomość, że gdybym był młodszy, sprytniejszy w życiu, mógłbym jej powiedzieć: "Zostań ze mną. Rób co chcesz, baw się, śmiej, flirtuj, z kim chcesz, ale zostań ze mną". Staruszka spojrzała w uchylone drzwi i uśmiechnęła się leciutko, widząc twarz Adrianki, wysmarowaną pudrem, niby twarz pierrota.»* Ari przecież czyniła to bez lusterka, po ciemku. Pierrot (franc.) - pajac, błazen występujący w charakterystycznym białym kostiumie, z ubieloną twarzą. - O czym myślisz, synku? - Jak zawsze, o niej. Przegrałem, mamo, fatalnie. Ona teraz może już i śpi. Ciekawym, czy i przez sen się uśmiecha? - Nie, nie śpi teraz. Wysypała zapewne całe pudło pudru na twarz i będzie śpiewała. Podniósł głowę i spojrzał na matkę z milczącym zdumieniem. - Patrzysz na mnie jak na wariatkę, ale jestem przytomna, upewniam cię. "Gwiazdami nabitą masz kołyseczkę@ i skrzydła anielskie za poduszeczkę..."@ Zerwał się z krzesła, palce kurczowo zacisnął na poręczy i nie mógł ruszyć kroku naprzód. Od progu szła Ari. Na ciemnych strunach drżały białe palce. "Lulajże, Jezuniu, lulajże, lulaj,@ świat cały miłością swoją otulaj."@ - Ari! - tęsknota, ból, radość jęknęły w głosie Stefana. - Stef! - Gitara! Na miłość boską, uważajcie! - krzyknęła pani Kryska. Ale gitarę w samą chwilę chwyciła Zenia, bo Adriankę mocno trzymał Stefan. Wtedy pani Kryska zaczęła z hałasem wycierać nos, mówiąc jednocześnie: - Tak! Zenusia, zasuń rolety. Długo tak myślicie stać? Ari, wracaj do łóżka. - Nie, mateczko, już odpoczęłam, ja chcę tutaj. - To okryj się pledem, jeżeli nie zachorujesz po takiej wariackiej podróży, to widać, że Bóg czuwa nad szalonymi. Wreszcie Stefan odzyskał przytomność, usadowił ukochaną na otomanie, owinął pledem, a sam usiadł przy niej i oparł głowę o słodkie, młode i krągłe ramię dziewczyny. - No, niech mamusia spojrzy, jaki to pieszczoch. - Ari... już tak dawno! - Ty się, koniu stary, na niej nie opieraj, bo wiedz o tym, że na tym trzeszczącym rupieciu z twojej pustelni właśnie ona przygalopowała - rzekła Zenia. - Adrianko, maleństwo, jak mogłaś? - szepnął Stefan z oczami pełnymi łez. - A co miałam robić, nocować z tym rozkosznym chłopczykiem, co mi "zaś, ale, doch", bynajmniej się nie podobał? - Ari! Całym życiem nie spłacę ci tego. - Spłacisz, Stef. Przede wszystkim musisz dać do reperacji moje boty, bo pogubiłam sprzączki. Po herbatce pani Kryska i Zenia dyskretnie zniknęły. Stefan klęknął przed Adrianką. - Nie boisz się pustki i głuszy? - Nie! - I nie będziesz żałowała? - Ani myślę. - I chcesz zostać ze mną? - Koniecznie! - Adrianko! A panna Zenia ścieląc łóżka, śpiewała półgłosem. Podniosła głowę znad białej góry poduszek. - Ach, mamo! Jakie cudowne będą święta w tym roku! - O tak, dziecko. I jeśli Bóg da doczekać, i następne, już zawsze. Stefan nie będzie smutny. - Trzeba koniecznie jutro od rana postarać się o choinkę i słodycze. Nazajutrz cały dzień w trzech pokojach pani Kryskiej panował ruch i bieganina. Pogoda była mroźna, ale słoneczna, więc Stefan poszedł z Adrianką nad zaczarowane jezioro. Było teraz białe zupełnie. Wszędzie wkoło panowała kamienna, biała cisza. Tylko drzewa, z których wiatr pozrzucał puch śniegu, stały ciemne i surowe. - Jeziorko śpi... - szepnęła Ari. - Moje serce też spało, a obudziłaś je. - Kochany! Chodźmy stąd, nie trzeba mu przeszkadzać. Przyjdziemy tu na wiosnę. - Dobrze, Ari. Szli dość szybko. Naokoło nich iskrzył się w słońcu śnieg. Martwe, wielkie jezioro, otoczone nagimi pagórkami, miało w sobie jakąś surową powagę. Lecz im dwojgu żaden krajobraz nie mógł się teraz wydać piękniejszy. W domu już od progu uderzył ich zapach zieleni. W stołowym pokoju Zenia ubierała choinkę świeczkami, które podawał jej... pan profesor we własnej osobie, a przy tym okropnie fałszywym basem śpiewał: "Przybieżeli do Betlejem..." - Tatusiu! - wrzasnęła Adrianka, rzucając mu się na szyję. - Byłem niespokojny, jak zajechałaś - mruknął. - Zreszą tu jest zdrowy klimat. Po Wilii siedzieli wszyscy prawie do północy, snując projekty na przyszłość. Wreszcie pani Kryska dała hasło do rozejścia się. Ona z córką miały nocować w pokoju stołowym, profesor z córką w sypialni, zaś Stefan w swoim dawniejszym. Zgasły światła. Mieszkanie zaległa cisza. Adriance głośno pukało serce. Tam za ścianą jest Stefan. Nie mogła zasnąć. Wreszcie po cichutku wstała. W pokoju nie było zbyt ciemno, bo do okien zaglądała pogodna, mroźna, księżycowa noc. Ari zamknęła oczy, przygryzła wargi i nacisnęła klamkę sąsiednich drzwi. Nie skrzypnęły. Przy łóżku paliła się słabiutkim płomieniem nocna lampka. Stefan leżał na wznak, jedną rękę trzymał na oczach, druga spoczywała na kołdrze. Adrianka zamknęła drzwi za sobą bezgłośnie, ale pod jej bosą stopą skrzypnęła podłoga. Zamarła w bezruchu. Stefan odwrócił głowę na bok i ujrzał Adriankę. Jej twarz była tak biała jak jej nocna koszulka. Widząc, że Stefan milczy, podeszła szybko i ukląkłszy przy łóżku, wyszeptała: - Chciałam ci coś podarować na Gwiazdkę, Stef, więc przyszłam. Zresztą myślałam, że... że... że ci tu zimno w tym pokoju bez pieca. Gdy spotkali się przy śniadaniu, krwawy rumieniec oblał twarz Adrianki. Jemu zaś na ten widok zalała duszę bezbrzeżna tkliwość, wzruszenie, jakiego nie doznał nigdy jeszcze w ciągu różnorakiego życia. Pochylił głowę nad jej drżącymi dłońmi. - Szczęście moje - szepnął. Uśmiechnęła się, Po śniadaniu profesor zasiadł z panią Kryską do jakiegoś nadzwyczajnego pasjansa, Zenia królowała w kuchni. Stefan został z Adrianką sam. Siedzieli na kanapie naprzeciw choinki. Ari przycisnęła główkę do ramienia Stefana, a jego dłoń położyła sobie na policzku. - Ari, wiesz, o czym myślałem wczoraj, gdyś przyszła? Boże! Co za rumieniec! Aż dekolt poróżowiał. Adrianko, ja naprawdę przy tobie skołowacieję. Przecież ty jesteś przeurocza. - Dobrze, ale o czym myślałeś? - Właśnie o tym, że za ścianą leży w łóżeczku smukła, różowa, aksamitna dziewczyna, sen wszystkich moich nocy i dni. Myślałem, że każdym uderzeniem pulsu wołam ją do siebie. I widzisz, przyszłaś! Czy teraz żałujesz, żeś mi się dała na Gwiazdkę? - Och, Stef! ** ** ** Minęły święta. Ari nie pokazywała się w redakcji ani u Tereni. Nikt nie wiedział, gdzie jest i co się z nią dzieje. Profesora też nie było. Wreszcie redaktor otrzymał list, przeczytał i zawołał do swego gabinetu Tolka i innych kolegów Adrianki. - Macie. To jest najlepszy jej kawał. Wyszła za jakiegoś pustelnika i będzie mieszkała w lesie! Wśród ogólnego wrzasku Tolek kiwał głową i rzekł ze smutkiem: - Ten kawał sporządzała przez całe lato. Wreszcie profesor znowu pojawił się w Krakowie i odbywszy długą konferencję z Teranią, zaczął wraz z nią zwiedzać wszystkie sklepy. Kupował i kupował bez końca. - Całe życie oszczędzałem dla mojej pszczółki, niech teraz nic jej nie brakuje. Chłodny, ponury dom w lesie szybko zmienił się w przytulne, pachnące gniazdko. Pani Kryska wynajęła swój domek nad jeziorem i wraz z córką zamieszkała przy synowej. Teraz odpoczywała naprawdę. A Stefan, patrząc z bałwochwalczym uwielbieniem na lśniącą główkę Adrianki, myślał: "Oto jest dusza mego życia. Oto jest krew mojego serca". ** ** ** Profesor Klaudius siedział nad stołem zarzuconym gazetami, w których umieszczano felietony Ari, i czytał list: "I, Tatusiu, jest mi tak strasznie, bajecznie dobrze. Las jest biały, bielusieńki, a oczy Stefa czarne i słodkie, a Twoje jak fiołki. Stef mówi, że ja mam oczy zupełnie jak morze, dlatego też często je zamykam, by patrząc w nie, morskiej choroby nie dostał. Choć niby marynarz, powinien być odporny, ale dla pewności lepiej zamknąć. Prawda, tatusiu? Pokój masz już przygotowany i naucz się nowego pasjansa. Uczę się jeździć na nartach. Nic trudnego, prawie że umiem. Tydzień temu bowiem, jak się wysypałam, to ze trzy kwadranse kreśliłam nogami w powietrzu futurystyczne rysunki, a wczoraj jedne głupie dziesięć minut i... wstałam! No! Przywieź sobie narty bezapelacyjnie. I wiesz, jak mi się tu świetnie pisze. Podwyższyli mi nawet honorarium, że to niby takie morowe artykuły. Umiem już od razu odróżnić ślady zająca od śladów naszych sanek i ślady naszego psa od psa gajowego, który ma tylko trzy nogi (pies, nie gajowy). W ogóle z tymi nogami to tu krucho, niewiasty mają przeważnie albo dwie lewe, albo dwie prawe, ale za to solidne, podstawowe. Dlatego mniej tu jest w sumie upadłości niż w innych częściach kraju. Moja gwardia przysyła mi serdeczne listy i książki. Terania parę cudnych obrazów, jasne więc jest, że nie zapomnieli o Adriance. Ach, tatusiu mój najukochańszy, jakie cudowne jest życie! Posłałam mamusi dwa zające własnoręcznie upolowane. Właściwie strzelał Stef, bo ja miałam ręce zajęte: trzymałam palce w uszach. Ale za to niosłam ubitą zwierzynę do domu. Tatusiu, wyobraź sobie w tej chwili zająca, zatykającego uszy palcami. Wiesz, kiedy by tak zrobił? Kiedy by Ari do niego strzelała. Przeczekałby, aż wystrzelam wszystkie naboje, a potem machając ogonkiem, rzekłby: "I po co robić tyle huku?" Bardzo też jest mi przykro, że celując z łuku do szyszki, trafiłam we własny pantofel, ale ponieważ strzała drewniana, więc był tylko siniak. Ale Stef mi zrobi prawdziwy, wielki łuk i prawdziwe strzały. Stef wszystko umie. Tatuś! Jak dobrze jest żyć, patrzeć na lód i śnieg, i wiedzieć, że ponad tym jest słońce, które już niedługo rozpęta całe morze zieleni; jest księżyc, co wodzie do snu srebrnym grzebieniem włosy czesze i bajki przy tym opowiada dziewczynie, co się w nim kochała, a teraz śpi na dnie jeziora w bursztynowej grocie. Są gwiazdy, co się sercom uśmiechać każą i marzyć, a ponad, ponad tym wszystkim - jest Bóg! Mój Bóg, któremu co dzień gwiazda porankowa@ uśmiechów słodkich jasność nad czołem zapala,@ u stóp Mu sennie leży cicha noc majowa,@ a głos dźwięczy jak pieśni słowikowej fala.@ Mój Bóg się w puchy wiśni otula kwitnące,@ w kryształowych toniach lico przegląda słoneczne@ i w lilie dzwoni ciche, nad wodami śpiące,@ w oczach ma miłowania krynice przedwieczne.@ Mój Bóg w każdej kropelce rosy brylantowej@ i w każdym calu pieśni od pola... od lasu,@ jasny i uśmiechnięty w zorze purpurowe@ patrzy i przesypuje złoty piasek czasu.@ Całuję Cię w oczki. Twoja Ari P.s. I, Tatusiu, przywieź mi książkę o małych dzieciach. Czy myślisz, że tylko Imogenka może być mamusią? P.s. I Stef mówi, że chciałby cały świat uściskać i ucałować. Nie wiesz, czy mam być zazdrosna, czy udawać wobec tego zboczenia lodowiec? Konie na przystanku autobusów będą czekały od rana. Urządzimy Ci orkiestrę powitalną, Agnieszka co dzień tłucze przynajmniej jedną szklankę, pozwolę wytłuc w dzień twojego przyjazdu cały tuzin. Bardzo miły dźwięk. Stef stoi nade mną i całuje w głowę, więc ja Ci kawałek tego pocałunku odstępuję. Spróbuj, jaki słodki. Ari Kryska. (Jak to ślicznie brzmi: Ari Kryska. Ach, Tatusiu!)."