Maria Dunin_kozicka Ania z Lechickich Pól Cz. III Miłość Ani Tom Całość w tomach Zakład Nagrań i Wydawnictw Związku Niewidomych Warszawa 1995 Tłoczono pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni Zakładu Nagrań i Wydawnictw Związku Niewidomych, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 Przedruk z wydawnictwa "Dom Książki Polskiej", Warszawa 1932 Pisała K. Pabian Korekty dokonały K. Markiewicz i E. Chmielewska `tc Dom prof. Tarszów Pani Jadwiga Tarszowa siedziała przy biurku w swym studio i czytała z uwagą jeden z wielu listów, nadesłanych jej przez redakcję pisma ludowego, w którym pracowała od szeregu lat. Prowadziła bowiem dział odpowiedzi, zasycany przez licznych czytelników, darzących redakcję bezgranicznym zaufaniem wobec nieustannych dowodów, że nigdy przez nią w błąd nie byli wprowadzeni. Poruszało się tu przeróżne sprawy, od szkolnych, majątkowych, wojskowych, inwalidzkich począwszy, a kończąc na sercowych i najbardziej intymnych. Dookoła pani domu, pochylonej nad ćwiartką papieru, stały pod ścianami i tuż przy biurku mniejsze i większe szafy, przepełnione książkami, piętrzącymi się również na stołach w pozornym nieładzie, usprawiedliwionym częstym po nie sięganiem wytrawnej pracowniczki. Na grubym tomie encyklopedii umieściła się niby żywy przycisk, kotka faworytka i oplótłszy przednie łapki pręgowatym ogonkiem, wpatrywała się zmrużonymi zielonymi ślepkami w nieruchomą jasną głowę swej pani. Te krótko przycięte włosy nie przywodziły na myśl owych nieujarzmionych ongi, bladowłosych warkoczy, sięgających aż po pięty i zbytnio ciążących tej samej, ale młodzieńczej wówczas główce panny Wisieńki. Koń, ruch i pole były jej żywiołem, gdy sadziła wtedy przez ugory i miedze litewskie, osłonięta falującym płaszczem rozplecionych w biegu warkoczy, których żadna wstążka nie zdołała utrzymać w karności. Dziś ironizujące życie przykuło ją do fotela, dając do ręki cięte pióro zamiast junackiej szpicruty. Twarz jeno pozostała równie pogodna i różowa, jak w tych minionych latach, kiedy to całe otoczenie zwało pannę Jadzię "Wisieńką", a choroba nie zdołała przyćmić wrodzonej wesołości i żywości usposobienia. Szelest odwracanej kartki wyrwał rozpieszczoną kotkę z posągowej nieruchomości. Sprężonymi pazurkami pociągnęła leciutko wełniany rękaw pani domu, przypominając w ten sposób o swej obecności. - Leila! Nie przeszkadzaj! - odezwał się miły głos, z nutką pozornej srogości. - Widzisz, że jestem zajęta. Muszę zatelefonować do M. S. Wojsk., bo to sprawa biednego inwalidy. Przysiadłaś mi sznur od telefonu, ale co to ciebie obchodzi! Leila, słusznie tak nazwana, gdyż niejednego już Hassana zdradziła, ziewnęła na to oświadczenie, wykazując doskonałą obojętność na kwestie, które jej pani rozstrzygała z niemałym nakładem dobrej woli i umiejętności. Po telefonicznej rozmowie pani Jadwiga napisała wyczerpującą odpowiedź i zarubrykowała ją w liczbowej księdze, leżącej przed nią, po czym wzięła następny list do ręki. Po chwili wesoły uśmiech pojawił się na jej ustach, lecz w miarę czytania rosnące zakłopotanie przyćmiewało go stopniowo. List zawierał następujące wynurzenie: - "Ukochana Redakcjo naszego "Pielgrzyma Ludowego"! Zacna Przewodniczko tysiącznej ludzkości! Zwracam się i błagam z gorącą prośbą do Redakcji o radę, która będzie miała znaczenie dla mnie nawet na równi z moim życiem. Mam 26 lat i mam dwie narzeczone. Jedną wybrało moje serce, a drugą - moja rodzina. Pierwsza jest uboga i pracuje w fabryce, przez co rodzice moi jej nie chcą. Druga natomiast jest bogata, ale ja jej wprost nienawidzę! Rodzice grożą mi wydziedziczeniem, a ja wtedy stracę około 15 tysięcy złotych. A jeśli się ożenię, to ta, która za mną wprost przepada, zdecydowana jest na wszystko i sama zginie! Muszę jeszcze się przyznać, że jestem po zapowiedziach, z tą której nie kocham, z namowy rodziny. Więc co mam robić?! Co mam począć, nieszczęsny?! Ukochana Redakcjo! Poradź mnie biednemu..." - Rzeczywiście, biedne chłopczysko! - wyrwało się półgłosem pani Jadwidze. - Powinien iść za głosem serca, ale zbyt daleko zabrnął. Przecież zerwanie po zapowiedziach jest na wsi skandalem. Jedyna droga chyba, to... - zatopiła się w myślach nad rozwikłaniem tego trudnego problemu, gdy nagle wyostrzony jej słuch złowił dźwięk dzwonka w przedpokoju. Stereotypowe "pani wyszła z domu" nie miało prawa obywatelstwa u prof. Tarszów, nie tylko dlatego, że "pani" wychodziła istotnie nadzwyczaj rzadko, ale i z tego powodu jeszcze, że każdy gość był tu mile widziany, a koło przyjaciół składało się z ludzi, którzy zawsze mieli coś ciekawego do powiedzenia. Po krótkiej tedy chwili Zuzia, wieloletnia służąca profesorostwa, wszedłszy do studia niemal bezszelestnie i zwinnie, oznajmiła przyciszonym głosem: - Pani Alfredowa Przedborowa - i podała bilet wizytowy. - Co ty mówisz?! Pani Przedborowa?! Ależ to nadzwyczajne! Co za niespodzianka! - wykrzyknęła z radosnym zdumieniem pani Jadwiga i tak impulsywnie sięgnęła po laskę, leżącą na stole, że Leila, spłoszona tą gwałtownością, w dwóch susach znalazła się na szafce z książkami, skąd popatrywała ciekawie na niezwykle żywe ruchy swej pani, dźwigającej otyłą nieco postać z fotela, podpierającej się laską i podążającej z możliwą szybkością w stronę salonu. Tu dopiero nastąpił wybuch serdeczności z obu stron. - Droga pani! Nareszcie przypomniała sobie pani o naszym istnieniu! - zabrzmiał głos pełen wyrzutu, stłumiony natychmiast wielokrotnymi uściskami. - Najmilsza pani Jadwigo! Przecież tak niedawno przeniesiono męża pani z Wilna do Warszawy. - Ale są poczty i to od czasów króla Cyrusa! A tu nic i nic! Dwa listy i głuche milczenie, a tak zżyliśmy się w Truskawcu w czasie tego niedługiego urlopu pana Alfreda. - Proszę darować wygnańcom. Życie pochwyciło nas w niemiłosierne swe tryby i na nic nie mamy czasu. Do tego stopnia walka o byt przygłusza inne pragnienia. Nie mówmy jednak o tym. Kochana pani domyśla się, że to jest moja córka, Ania? - Oczywiście. Niechże cię ucałuję, miły paziku w loczkach! - zaśmiała się szczerze pani Jadwiga, tuląc młodą dziewczynę do piersi, przy czym filigranowość Ani wystąpiła tym bardziej na jaw w tym uderzającym kontraście. - Podobna jak dwie krople wody do fotografii, pokazywanej mi przez państwa w Truskawcu, ale za to nie przypomina zupełnie swych rodziców - tu profesorowa odsunęła się nieco od dziewczęcia, przypatrując się jej z życzliwym uśmiechem: - Tylko kolor oczu pana Alfreda - czyniła dalej swe spostrzeżenia - ale rysy zgoła inne. Tajemniczy uśmieszek wykwitł na ustach Ani i zgasł tak szybko, że widzowie tej sceny mogliby sądzić, iż ulegli złudzeniu. - Może usiądziemy - zaproponowała pani Vera. - Kochana gospodyni domu tak jest przejęta naszym widokiem, że muszę wchodzić w jej rolę, a widzę, niestety, że boska Naftusia nie uzdrowiła chorej nogi. - Litewski upór! - dorzuciła wesołym tonem pani Jadwiga, opierając się mocno na lasce i siadając powoli na kanapie obok swego gościa. - Nie straciła pani humoru, najmilsza Litwinko! Jaką jednak siłę posiadają więzy duchowe! Nie widziałyśmy się trzy lata, a wydaje mi się naprawdę, że rozstałyśmy się dopiero wczoraj. Gdy przeczytałam w "Kurierze", że profesor Józef Tarszo objął katedrę na Uniwersytecie Warszawskim, tak mi żywo stanęły w pamięci nasze rozmowy, wycieczki, przygody truskawieckie, że postanowiłam zaraz odwiedzić państwa. - Mamusia zadręczyła przynajmniej dziesięć telefonistek, zanim dostała adres państwa - odezwała się Ania przekornie. Szybkie i sprężyste kroki dały się słyszeć w przedpokoju i po chwili pan domu wszedł do salonu. Był to niewysoki, szczupły blondyn o niezmiernie wyrazistej twarzy i piwnych oczach tak pełnych życia, iż szkła, które stale nosił z powodu krótkiego wzroku, zdawały się być reflektorami tej tryskającej werwy. Jasne włosy, uczesane "na przedziałek", zdradzały indywidualistę w każdym calu, gdyż z widocznym przymusem ulegały szorstkim wpływom szczotki, tworząc - jakby dla zaznaczenia własnej woli - nieposkromiony wicherek nad czołem. Ubrany starannie, ale bez przesady, szczery i prawdziwy w każdym ruchu i słowie, wywarł na Ani pociągające wrażenie. Szedł przez salon z wyciągniętymi rękami, gdyż wrodzona mu żywość chciała, by w ten sposób przyspieszyć chwilę powitania bardzo dlań miłego i nieoczekiwanego gościa. - Droga pani Vero - rzekł, całując jej ręce. - Jakież dobre bogi panią tu przyniosły? Często mówiliśmy o państwu, ale wyznam szczerze, że nie mieliśmy nawet adresu państwa w ostatnich czasach. Ktoś mówił mi, że pan Alfred zmienił posadę, ale dokładniejszych wskazówek dać nie umiał. - Ta ostatnia posada tak się nam dała we znaki, że lepiej o tym nie mówić - powiedziała pani Vera, zaczerwieniwszy się lekko pod wpływem przykrych wspomnień. - Wszystko to już przeszło i znajdujemy się obecnie w jakiejś pomyślniejszej fazie losu, ponieważ mój mąż został radcą rolnym przy ambasadzie polskiej w Paryżu i wkrótce mamy tam wyjechać. Tymczasem jednak pracuje w Ministerstwie Rolnictwa. Wybierał się do państwa razem z nami, ale przeszkodziło mu ważne posiedzenie. - Jakże się cieszę, że pan Alfred zdobył stanowisko, jakie słusznie mu się należy wobec jego rozumu i wiedzy fachowej. Pewien jestem, że praca jego na obczyźnie przyniesie korzyść Państwu Polskiemu. Ta jednak pomyślność i tamte przykrości nie tłumaczą mi wcale, dlaczego najłaskawsza pani urwała nagle korespondencję z jej niegodnymi sługami? - tu profesor przycisnął ręką szkła, które miały stałą tendencję do zsuwania się ze szczupłego, rasowego nosa, a to z powodu zbyt gwałtownych ruchów głową. Trudno i darmo! Szkło nie jest źrenicą i odwrotnie. - Józiu! - zgromiła męża pani Jadwiga. - Czy ty się nie domyślasz, że ta młoda osoba, która spogląda na ciebie okiem rozbawionym, a tak szafirowym, jak najpiękniejszy bławatek - to jest... - Ania! Czyli panna Ania, przepraszam! - wykrzyknął pan domu, który już na pierwsze słowa żony obrócił się w stronę dziewczyny i witał ją bez słów całą gamą uśmiechów i spojrzeń. - Jaka malutka rączka - mówił dalej wesoło, ujmując wyciągniętą doń rękę Ani. - Czy tu się zmieści pocałunek wąsatego profesora? A nóżka jak u Kopciuszka? Królewicz z bajki nie miałby wiele kłopotu z nałożeniem na nią zgubionego pantofelka. A na ślubie jedlibyśmy i pili, i weselili się całą duszą, prawda panno Aniu? - Na pewno. Na gorycze będzie zawsze dość czasu - odparła swobodnie. - Świetnie. Już widzę, z kim mam do czynienia. Czyż nie można było wyręczyć mamusi i napisać kilka słów na kartce do Wilna, donosząc wiernym przyjaciołom, co porabiacie i jak się wam powodzi? - przekomarzał się z Anią, wpatrując się w nią z widocznym upodobaniem. - Nie przypominam sobie, abyśmy otrzymywali z Wilna jakieś wiadomości. Trzeba przyznać, że Litwa okazała się w tym wypadku nie lepszą od Ukrainy - podkreśliła dziewczyna z przekorą tak pełną wdzięku, że zachwycony profesor roześmiał się na cały głos, odrzucając w tył głowę i wciskając szkła na nos, a pani domu oznajmiła uprzejmie: - Wobec takiego zrównania Kresów, zapijmy tę sprawę herbatą - i podniosła się z kanapy, ze starannie ukrywanym wysiłkiem, co jednak nie przeszkodziło Ani skoczyć ku niej i podać jej rękę. - Dziękuję, powiewny motylku - rzekł profesor serdecznie, podtrzymując żonę silnym ramieniem - ale na takim skrzydełku trudno się oprzeć - tłumaczył z rozbrajającą szczerością. - Jestem bardzo silna w ręku - zapewniała Ania gorliwie. - Nawet tatuś mi to przyznaje. Wchodzili wszyscy do jadalni, gdzie krzątała się Zuzia, szczupła blondynka o bladym czole i płowych włosach, surowo w tył zaczesanych. Ruchy jej były tak lekkie, że nie słychać było odgłosu stąpania, a cała obsługa przy stole zdawała się spływać na gości bez jej współudziału. - Panie pozwolą, że przedstawię im naszego siostrzeńca - powiedziała pani Tarszowa. - Usiądź, Carlo, obok Ani i staraj się, by twej sąsiadce niczego nie brakowało. Wysoki, bardzo przystojny brunet podszedł do pani Very i pocałował ją w rękę, po czym skłonił się przed Anią i usiadł naprzeciw niej. Życzliwy półuśmiech, z utajoną w nim rzewnością nadał małym ustom dziewczyny tyle podbijającego, dziecięcego wyrazu, że szafirowe oczy chłopca, obramowane długimi, czarnymi rzęsami, spoczęły na niej z mimowolnym zachwytem. - Jaki on podobny do Adama - myślała Ania z rozrzewnieniem, które starała się opanować. - Oczy i wzrost, nawet profil przypominają mi tego biedaka, który był dla mnie tak prawdziwie po bratersku dobrym, a który już dawno leży na cmentarzu w Zakopanem, jak to wiem z listów Marysieńki. Ciekawam, czy i ten jest równie wartościowy, jak tamten? - podniosła oczy i spojrzała uważnie na Carla, jak gdyby chcąc przeniknąć go na wylot, ale wejrzenie jej oparło się o zasłonę z rzęs, poza którą migotało coś nieprzeniknionego. - Czy jest on równie delikatnym w obejściu jak Adam? - rozmyślała jeszcze. - Rysy jego nie są tak subtelne jak tamtego, a usta i zęby mają w sobie coś wilczego. Nie! Jaka ja jestem zabawna! Czy mam prawo tak ostro sądzić z pierwszego wrażenia? Nie. Teraz patrzy na mnie. Doprawdy przypomina zupełnie Adama. - Więc państwo stracili nadzieję powrotu do siebie? - zagaił rozmowę pan domu, przysuwając do pani Very wspaniale usmażone konfitury. - Nie traci się nadziei do końca życia, zwłaszcza gdy tak się kochało ziemie kresowe, jak my! - odparła żywo. - Zgodziłabym się na tę tułaczkę i walkę o byt, na to pognębienie jednej klasy społecznej, gdyby ci władcy Rosji dali naprawdę szczęście narodowi. Ale jeśli miliony bezrobotnych rzucają na obu półkulach groźne pytanie, czy powinien istnieć system, nie mogący wyżywić niewolników kapitalizmu, to czyż nie mają do tego samego prawa głodni niewolnicy sowieccy?! Komunizm w Rosji nie dał przez siedemnaście lat swego istnienia żadnych realnych dowodów swej doskonałości. - Pani tak sądzi? A ja uważam, że bolszewicy mają wielką zasługę, ponieważ nauczyli pracować tych, którzy umieli dawniej tylko wydawać i myśleli tylko o sobie. Robotnikom źle się nie dzieje. Pani informacje są mylne. - Głos Carla miał ton narzucającej się pewności. - Za to twoje są pierwszorzędne - rzekł profesor niechętnie. - Et, Carlo, daj spokój! Występujesz zawsze z jakimiś nadzwyczajnymi teoriami - zaśmiała się pobłażliwie pani domu. - Ja tylko wypowiadam moje najgłębsze przekonanie, ciociu - odparł bez wahania młodzieniec, przy czym drwiący uśmieszek błąkał mu się po wargach. - Czy on tak myśli naprawdę, czy też przemawia przezeń duch przekory? - rozmyślała Ania, patrząc nieznacznie na swego sąsiada. - Co do mnie, to nikt nie może zarzucić mi próżniactwa, ani wstecznictwa - mówił bardzo żywo profesor - a twierdzę jednak, że uniform komunistyczny, standaryzowany człowiek, spopielała radość życia - budzą we mnie takie przerażenie, iż wolałbym odebrać sobie życie, niż żyć w takich warunkach. Zgadzam się z Sandersonem i uznaję tylko życie twórcze, najeżone niebezpieczeństwami, płonące entuzjazmem, życie aktywne, radosne, dionizyjskie, gardzące monotonią i szablonami. Budzenie wiary w postęp ideałów ludzkości, pomnażanie indywidualnych sił twórczych - oto są teorie tego wielkiego pedagoga, jakie i ja wyznawałem od lat najmłodszych. - Czyż znajdzie się człowiek, który by się nimi nie zachwycał?! - przemówiła Ania, wpatrzona w profesora. - To prawda! - dorzuciła z zapałem jej matka. - Dlatego buntuję się przeciw doktrynerom rosyjskim, którzy głodnym i zobojętniałym ludziom pozwolili na jedno tylko uczucie: Troskę o piatiletkę! Krótki dźwięk dzwonka wmieszał się do ciekawej rozmowy towarzystwa. - Pacjenci się złażą - jęknął komicznie profesor. - Plaga mego życia! Ale dziś niech trochę poczekają. - Proszę mu nie wierzyć - zaprzeczyła wesoło żona. - Bez swoich chorych i bez klinik żyć by nie mógł na pewno, a pacjenci kochają go jak najlepszego przyjaciela i wierzą mu bezgranicznie. - Nie chwal mnie, Wisiu, bo wobec ciebie jestem partacz, cyrulik z Pacanowa! Ładny mi profesor uniwersytetu, który nie może wyleczyć chorej żony! - Jeszcze nie wynaleziono sposobu wprawienia zdrowego nerwu na miejsce chorego - pocieszała męża pani Jadwiga. - Zobaczysz, że i tego doczekamy się w obecnej dobie wspaniałego rozkwitu techniki i wynalazków. - Ponieważ jestem dzieckiem tej epoki, proponuję rodzicom, że polecę samolotem do Grenoble, zamiast wlec się antycznymi pociągami, ale nie zgadzają się, niestety! - odezwała się Ania, patrząc na matkę. - To pani jedzie do Grenoble na uniwersytet? - zainteresował się milczący dotychczas Carlo. - Mam tam paru kolegów z gimnazjum i zazdroszczę im prawdziwie tego życia studenckiego, tak różnobarwnego, ciekawego i nie dającego się nawet porównać z tutejszą szarzyzną - skrzywił usta z wyrazem wyższości. - Hm! - sarknął popędliwie pan Józef. - Może zazdrościsz im egzotycznego próżniactwa, bo i ja mam swoje i pewne wiadomości o tym ich życiu. Błysk urazy z pięknych oczu Carla był jedyną odpowiedzią na ostrą replikę wuja, gdyż liczył się z jego zdaniem i niechętnie wdawał się z nim w dysputy, gdyż był zawsze pobity w takich razach. - Muszę się usprawiedliwić z mego zacofania - przerwała zmącony chwilowo nastrój pani Vera. - Od czasu naszych ciężkich przeżyć w Bolszewii Alfred miewa zawroty głowy, a chcemy odbyć tę podróż we troje, aby się nacieszyć wrażeniami Ani wobec takich cudów natury, jak Hemmering i Alpy, które będzie oglądała po raz pierwszy w życiu. Z Paryża pojedzie do Grenoble już sama. - A tu na złość, panna Ania to indywidualistka pierwszej klasy, jak gdyby była moją rodzoną córką - śmiał się profesor, zwracając głowę z błyszczącymi szkłami na nosie w stronę dziewczyny i ogarniając ją ciepłym spojrzeniem. - Co, miła panienko? Oj, te loczki, kręcące się niesamowicie w różnych kierunkach, wiele mówią mi o charakterku, o którym tyle słyszałem w Truskawcu od rozkochanego tatusia i od ośmielającej się krytykować matki. Proszę się przyznać, panno Aniu, staremu psychologowi. - Staremu? - powtórzyła dziewczyna z miną, wyrażającą mocniejszy protest, niż słowa. - Ja tu widzę stokroć więcej intuicji, niż lat. Przyznaję jednak najchętniej, że nęci niemożność spróbowania własnych sił. Może to leży w naturze człowieka i - ptaka? - Pięknie - zdecydował pan domu. - Prorokuję, że pani przywiezie za rok dyplom z Grenoble, co nie każdemu się uda - tu spojrzał z lekką złośliwością na Carla. Pani Vera popatrzyła na zegarek: - Nakarmili nas, czas do domu, czas! - oznajmiła z wrodzonym sobie humorem. - Ach! Jakiż on miły! - zachwyciła się nagle, widząc burego kotka, który wdrapał się po nodze pana domu na jego plecy i oparłszy się łapkami o jego głowę, zaczął lizać ucho, mrucząc przy tym pieszczotliwie. - To synek Leili, Hassanek - wyjaśniła pani Jadwiga z zadowoleniem. - A oto jego matka. Patrzcie! Obejrzała nas wszystkich swymi zielonymi ślepkami i zdecydowała się na wybór. Już jest na kolanach Ani. Widocznie, Aniu kochana, lubisz zwierzęta, gdyż one czują przez skórę swoich przyjaciół. - Istotnie - potwierdziła pani Vera. - Kiedy byłyśmy czas jakiś w Przymilepkach u stryjenki naszej, Przedborowej, to Ania zasłynęła tam jako opiekunka psiego i kociego rodu. Zaśmiali się wszyscy chórem, a dziewczyna głaskała kotkę wzdłuż grzbietu z miłą dla niej czułością. Wtem Leila wydała pisk bólu i zeskoczyła z kolan Ani, która spojrzała gniewnie na Carla: - Jak pan mógł przycisnąć jej tak ogonek?! - zawołała z oburzeniem. - Biedne zwierzątko, słabsze od pana. Fe! Wstyd! - i uderzyła go lekko, ale niechętnie, po ręku. - Masz, na co zasłużyłeś, Karolu - rzekł poważnie pan domu, rzucając porozumiewawcze spojrzenie na żonę, uśmiechającą się z przymusem i nie wiedzącą, jak załagodzić to drobne wprawdzie, ale niemiłe dla niej zajście. - Niestety, musimy państwa kochanych pożegnać - tu pani Vera wstała od stołu. - Alfred na pewno już na nas czeka i będzie miał po raz setny powód do przekomarzania się z nami na temat naszej niesłowności. - Szkoda - powiedziała z żalem pani Jadwiga. - Nie wyczerpaliśmy jeszcze ani jednej kwestii do głębi, a mamy ich tyle do omówienia. - Więc jeśli państwo pozwolą, to pojutrze wybierzemy się do nich na jakąś godzinkę po obiedzie - zaproponował pan domu, całując ręce gości na pożegnanie. - Na cały wieczór - poprawiła go pani Vera, przy czym głos jej miał tak mile proszące tony, że ujęci tym oboje Tarszowie przyrzekli chętnie swą bytność. - Ja osobiście wybieram się jednak do państwa Przedborów na godzinkę, a do ich córki na resztę wieczoru - zażartował pan Józef. - To będzie moja nagroda za... Za co, panno Aniu? - wpatrzył się w nią z przyjacielskim uśmiechem. - To już my wiemy, panie profesorze - odcięła się rezolutnie. - A innym nic do tego! - rzucił, śmiejąc się już na cały głos i poprawiając niesforne szkła na nosie. - Słowem, jesteście świetnie dobrane, ostre kasztany - zakonkludowała pani Vera. - Mieliśmy taką czwórkę przed opuszczeniem naszej drogiej Czereszeńki. Chodźmy już, Aniu, bo nie zdecydujemy się nigdy na rozstanie z tym domem. W taksówce matka wychwalała z żywością zalety swych truskawieckich przyjaciół, czemu Ania raz jeden przytaknęła. Zajęta bowiem była odtwarzaniem w myśli postaci i słów dawno przebrzmiałych zgasłego przedwcześnie Adama, którego istotnie lubiła i ceniła, a którego Carlo przypominał jej tak wyraźnie, podobny do niego dziwnym trafem. Pan Alfred czekał na swoje panie w pensjonacie na Krakowskim Przedmieściu, gdzie Przedborowie chwilowo zamieszkali. Na widok wchodzących do pokoju pani Very z Anią, przestał muskać szczotką starannie utrzymane małe wąsiki i odwróciwszy się od lustra, przed którym stał wyprostowany, oznajmił z niezadowoleniem w głosie: - Mam dla was nowinę, moje drogie, ale nie z tych przyjemnych. - Co się stało? - zapytały obie, stropione i przyzwyczajone już do zdradzieckich niespodzianek losu. - Mój szef oświadczył dziś na posiedzeniu, że zatrzymuje mnie w Warszawie do grudnia. - Cóż będzie z Anią? - wykrzyknęła pani Vera. - Przecież wykłady na uniwersytecie w Grenoble rozpoczynają się pierwszego listopada. - Przeznaczenie, mamusiu. Widocznie sądzone mi było, że pojadę sama - rzekła z tajonym zadowoleniem Ania, zdejmując kapelusz i jesionkę. - Wcale mnie to nie zachwyca - oponowała matka. - Dziękuję ci, Fredziu - zwróciła się do męża, pomagającego jej rozebrać się z płaszcza. Usiadła na fotelu i splotła z zakłopotaniem ręce: - Nie jestem zacofana, ale uważam, że młoda dziewczyna, jadąca po raz pierwszy przez całą Europę sama, może być narażona na różne powikłania, chociażby wskutek nieznajomości języka niemieckiego. Wolałabym, abyś poczekała na nas, moja Aniu. - Za nic, mamusiu! - wykrzyknęła gorączkowo. - Według mego zdania rodzice powinni rzucać dzieci w wir życia, jak kaczęta na wodę. Niech sobie radzą jak umieją! Niech giną, jeśli są niedołęgami! W taki sposób młodzi się wyrabiają, nieprawdaż, tatusiu? - Pewnie. Im więcej głupstw wyczynią, tym większej nabiorą mądrości - poparł ją na pół żartobliwie. - Widzę, że jak zwykle - przegłosujecie mnie. Ale jeśli się na to zdecyduję, to pod warunkiem, że dasz mi, Aniu droga, słowo, iż z nikim obcym nigdzie nie pójdziesz i nie dasz się nigdzie zaprowadzić, chociażby ci to proponowała najbardziej pociągająca z wyglądu kobieta. Rozmawiałyśmy z tobą niejednokrotnie o zasadzkach życia i wiesz dobrze, co mam na myśli. - Matka obawia się, że cię uśpią, a potem obudzisz się dopiero w haremie sułtana, niby nasza podolska Rokbolanka - żartował pan Alfred, obejmując córkę ramieniem i stając z nią przed żoną. - Kto wie? Może wynikłoby z tego entente cordiale pomiędzy Turcją a Polską? Co, Vero? Wierzę w talent dyplomatyczny naszej córki. Waham się nawet, czy nie należałoby jej poświęcić dla tak wielkiego celu? - Nie bagatelizujcie moich przestróg dla dowcipu - oburzyła się pani Vera. - Jeśli mamy mówić serio, to chyba wierzysz w to, moja kochana, że naszej Ani nikt wbrew jej woli nigdzie nie zaprowadzi i w pole nie wyprowadzi! - Wielkie rzeczy podróż do Grenoble! - uspokajała matkę Ania. - Oczywiście, że Krzysztof Kolumb dokonał daleko trudniejszej imprezy! - zgodziła się pani Vera z pewnym rozdrażnieniem. - Mamusiu! - dziewczyna zarzuciła matce ręce na szyję. - Bardzo dziękuję mamusi za tyle troskliwości - wodziła ustami po jej policzku, obdarzając lekkimi pocałunkami - ale proszę mi zaufać, proszę chcieć w to uwierzyć, że dam sobie radę w każdym wypadku. - Dobrze. Niech i tak będzie. Zaznaczam tylko, że mowy być nie może o samolocie. Powiezie cię przez Europę antyczna lokomotywa zamiast motoru fruwającego ptaka, mój nowoczesny Ikarze! - głos pani Very brzmiał tak niezłomnie, że Ania spojrzawszy przelotnie na ojca i nie widząc w nim tym razem sojusznika, przyjęła ten wyrok z rezygnacją, odkładając ziszczenie swych marzeń do jakiejś pomyślniejszej chwili. List z podróży Grenoble, pensjonat Laurin, 28 października 1928. Najdrożsi Tatusinkowie! Wczoraj po południu stanęłam szczęśliwie w Grenoble i natychmiast wysłałam do Was kartkę (jak to zresztą czyniłam przez cały czas podróży), abyście byli o mnie spokojni. Dziś, obiegłszy miasto, które jest czarujące, zasiadam do długiej z Wami pogawędki. Tatusiu kochany! Uznajmy się za pokonanych! Miałam przygodę! A Ty, Matko przewidująca, triumfuj, ale nie drżyj, bo Twoja Ania zdała celująco egzamin życiowy. Zaczynam od początku. Czy nie domyślacie się, że Wasza dzielna podróżniczka goniła resztkami sił w chwili, gdy żegnała Was wszystkich na dworcu w Warszawie? - Jeśli nie - to doskonale się zakonspirowałam. Przypomnijcie sobie te różne "wyczyny", obmyśliwane przez Michasia, przez Pawełków z Bisią, jak również przez kochanych państwa Przedborów i ich przyjaciół, którzy wszyscy razem prześcigali się w wynajdowaniu coraz to nowych rozrywek ku uczczeniu odjeżdżającej przyszłej studentki. Nie dziwcie się tedy memu zmęczeniu. W dodatku mój wagon przepełnił się podróżnymi po paru godzinach jazdy. O! jak wielką mieliście słuszność, nastając, bym wzięła sleeping do Wiednia. Czemuż Was nie usłuchałam? (Triumfuj znów, Matko!) Gdybyście byli zobaczyli Waszą Anię, skuloną w kąciku, wytrącaną nieustannie z upragnionej drzemki ciągłym ruchem i gadaniną jadących - rozpłynęlibyście się z żalu nad Waszym małym uparciuchem. Tak wygląda ta sprawa z Waszego punktu widzenia, bo co do mnie, to uważam, że noc chociaż niemiła, skończyła się jak wszystko na tym świecie, a ja dojeżdżam do Wiednia tak zaciekawiona nowym miastem, że postanowiłam - korzystając z parogodzinnego postoju - objechać samochodem tę stolicę wygnanych ceremoniałów i dworskiej świetności. Co do niemczyzny, to Król_Przypadek usłużył mi jak gnom w bajce, gdyż kierowca taksówki był Ślązakiem cieszyńskim, najprzychylniej dla Polski i dla Polaków usposobionym. Wypytywał mnie o nasze stosunki w kraju, a w zamian dużo opowiadał o przedwojennym Wiedniu i obwoził po całym mieście, zatrzymując się przed wspanialszymi gmachami, muzeami, pomnikami itd., dając mi wyjaśnienia z talentem doskonałego cicerona. Oczywiście nie będę Wam tego powtarzała, bo Wiedeń znacie lepiej ode mnie. Powiem tylko, że nie starczyło mi czasu na obiad. Wróciłam tedy do pociągu przesycona wrażeniami (Wiedeń jest śliczny!), ale - z pustym żołądkiem. O przejeździe przez Semmering nie będę się również rozpisywała. Cudne i basta! Po fali ciemnych zachwytów przyszła nareszcie fala głodu i osłabienia. Baczność, Mamusiu! Zaczyna się prolog do "przygody"! Zrobiło mi się słabo. "Skłoniłam główkę na ramię", jak to się mówi w sensacyjnych powieściach i przymknęłam oczy. Siedzący w tym samym coup~e, jakiś łysy pan o wytwornych manierach, dyskretny admirator, śledzący mnie bacznie od Wiednia (zauważyłam to pomimo Semmeringu!) i lubujący się, jak mi to później wyznał, widokiem "nieskazitelnej świeżości wrażeń", otworzył szybko drzwi, potem okno na korytarzu i zaczął machać chustką, pragnąc odświeżyć powietrze, przesycone dymem z cygar. Och! te cygara austriackie! Okropność! Byliśmy tylko we dwoje w coup~e. Tak, Mamusiu! Enfin seuls! (Wreszcie sami!) Musiałam być strasznie blada, gdyż dystyngowany mój współtowarzysz podróży przemawia do mnie po niemiecku, po francusku, podsuwa mi poduszkę wagonową pod głowę, a wreszcie czuję pod nosem sole trzeźwiące. O, zgrozo! Może to jakieś usypiające specyfiki!... Otwieram oczy i czynię ręką łuk, wytrącający nieszczęsny flakonik gdzieś w kąt wagonu. Jak na przypuszczalną ofiarę haremu, bronię się wcale dobrze. - Non, non, monsieur, merci. Je d~eteste cette odeur_l~a! (Nie, nie, dziękuję panu. Ja nie znoszę tego zapachu!) Proszę, jeśli pan łaskaw dać mi wodę kolońską. Ot, tam! - wskazujący paluszek do góry. - Na siatce w torebce podróżnej. To mnie ogromnie orzeźwiło i poczułam się lepiej. - Mademoiselle! - mówi zachęcająco mój elegancki opiekun. - Może by pani po prostu coś zjadła! Widzę, że od Wiednia, vous d~egustez les paysages, ale nic więcej pani w ustach nie miała. - A la bonheur! - odpowiadam. - Zdaje mi się, że pan dobrze mi radzi. Proszę więc kazać mi przynieść herbatę i sandwicze. - "Spałaszowałam" taką porcję, że nawet Mamusia byłaby zadowolona i siły mi wróciły. Zamiast wody kolońskiej dostałam lusterko. Bon! Rumieńczyk na twarzy, wygląd świetny, bodaj to młodość, mój wiecznie młody Tatusiu! A teraz - spać, spać! Rzuciłam przelotne spojrzenie na mego towarzysza i ujrzałam niepokojące iskierki w jego ciemnych oczach. Uważajcie, kochani! Tu już jest clou sensacji! Mój wzrok był jak gdyby biczem, który rozpętał jego wymowę: - Mademoiselle! Pani jest pączek różany, wiośniany! Vous ~etes une petite f~e~e mignonne, une f~e~e charmante! (Pani jest małą milutką czarodziejką, czarodziejką czarującą!) Jedźmy razem do Paryża! Zapraszam panią na czarującą wycieczkę, jakiej pani nie pożałuje. Zwiedzimy wszystkie osobliwości tego miasta_ Lumi~ere, a potem odwiozę panią, dokąd pani rozkaże, nawet na koniec świata. - Pan się pomylił w adresie, mój panie! - wybuchnęłam tak impulsywnie, a z moich oczu strzeliły takie błyski oburzenia, że mój przygodny, ale znać wytrawny Don Juan, zgasł w okamgnieniu. - Przepraszam panią - wyrzekł z powagą. - Pomyliłem się istotnie - tu pocałował mnie w rękę z szacunkiem, ale wyrwałam ją natychmiast, gdyż nie ostygłam jeszcze z gniewu. - Niech mnie jedno tłumaczy - mówił dalej przekonywająco. - Czy pani sądzi, że pani pierwszej zaproponowałem taką eskapadę? A przecież nigdy nie spotkała mnie odmowa! Lekkość obyczajów teraźniejszej młodzieży upoważnia do wielu rzeczy i fałszywego kroku, jaki popełniłem przed chwilą, za co błagam panią o przebaczenie. Ma pani we mnie rzetelnego przyjaciela, pełnego szacunku dla takiego uroczego wyjątku w ogólnej regule. - Mój panie! Bez komplementów! Moje przebaczenie zależy od dalszego postępowania pana. Nie wiem dotychczas z kim mam zaszczyt mówić? Mamusiu! Tatusiu! On się zaczął śmiać! Czyż to nie oburzające?! Czyżbym wyglądała, jak zaperzony kogucik wobec tego słonia?! To prawda, powściągnął natychmiast swoją niewczesną wesołość i przdstawił mi się z całą powagą: - Edouard Lorenz, dyrektor Międzynarodowego "Touring Clubu" w Genewie. Jechaliśmy wciąż tylko we dwoje. Spać mi się chciało okrutnie, ale walczyłam mężnie z ogarniającą mnie sennością. Nie mogłam się otrząsnąć z niemiłego wrażenia. Skruszony admirator zauważył to bez trudu: - Mademoiselle! Jak mam panią przekonać o zupełnej zmianie mego zapatrywania na panią? Proszę gorąco, niech pani zaufa mi i tak weźmie moje słowa, jak je wypowiadam. Pani jest przemęczona. Za dwie godziny mamy rewizję na granicy szwajcarskiej w Buks, czyli druga już noc nie przespana. Dojeżdżamy do Insbruku. Wysiądźmy tu. Zawiozę panią do świetnego, znanego mi dobrze hotelu, prześpi się pani, wypocznie, a jutro, o piątej wsiądziemy do pociągu i - dalsza droga. - Doskonała myśl, z tą tylko zmianą, że - wysiądę sama, a pan pojedzie dalej. Proszę o adres hotelu. - Westchnął tak, że mi się go żal zrobiło, ale słowo dane Mamusi, trzymało mnie na uwięzi. - Nie ma pani do mnie zaufania, princesse (księżniczko) Finette! Zasłużyłem na to, niestety! - Pożegnaliśmy się bardzo serdecznie, obiecując pisywać do siebie. W hotelu la g~erant (kierownik) mówił po francusku na szczęście. Spałam rozkosznie do południa, a po obiedzie, z którego nawet Pantaleon mógłby być słusznie dumny, zwiedziłam stolicę Tyrolu. Cudne miasteczko, śpiące jak dziecko w kolebce pod strażą szczytów górskich, co niby troskliwe nurse's w białych czepkach ze śniegu, czuwają nad jego ciszą. Powietrze boskie. Widziałam sławne figury z brązu w starej katedrze i myślałam, że Mamusia słusznie się nimi zachwycała. O jedenastej w nocy wsiadłam znów do pociągu, pełna męstwa wobec ewentualnych przygód, ale nie miałam już żadnej. Teraz, gdy tak dokładnie wszystko opisałam, waham się z twierdzeniem, kto miał słuszność: Tatuś, czy Mamusia? Miałam wprawdzie "przygodę", ale wyszłam z niej zwycięsko, nieprawdaż? A więc - oboje Tatusinkowie mieli słuszność. Wracam do mej podróży. Po rewizji w Buks spać już nie mogłam, wyczekując niecierpliwie Szwajcarii Słowackiego. Wschód słońca oświetlał czarujące widoki alpejskie. Pociąg grzmiał, pędząc po mostach, zawieszonych nad przepaściami, lub znikał w tunelach, wylatując znów jak czarny żuk na wolne przestrzenie, gdzie błękitniały jeziora i stały rozsiane domy w czerwonych kapturkach z dachówki. W oddali wodospady jak srebrne wstążki przecinały górskie zbocza. W Genewie zatrzymałam się w pensjonacie, zaleconym mi przez Tatusia. Wałęsałam się po mieście i stanęłam przed wspaniałą siedzibą Ligi Narodów, myśląc zuchwale: - Czyż słowo zdoła kiedy powstrzymać miecz? - Przez Dijon i Lyon dojeżdżam wreszcie do Grenoble. Z okien wagonu poznaję się po raz pierwszy z ziemią francuską. Sprawia na mnie wrażenie wielkiego kraju_ogrodu, gdzie już niczego dodać nie można, bo całość doszła do szczytu współczesnej kultury. Patrząc na tę doskonałość, oceniałam tym bardziej wysiłek i wartość tego, czego dokonaliśmy od czasu niepodległości Polski. I my mamy talent organizacyjny, i my możemy powiedzieć sobie ze spokojną dumą, że w wyścigu ogólnej pracy bierzemy udział niemały, a przy tym mamy jeszcze tyle, tyle do zrobienia! List już tak długi, a myśli tłoczą się jedna za drugą i ręka posuwa się niepowstrzymanie po papierze. O ile w tak krótkim czasie zdołałam wyczuć utajonego w murach "ducha" Grenoble, to miasto to jest siedliskiem turystów i studentów, niby nasz stary pamiątkowy Kraków. Leży ono w dolinie Izery, a na horyzoncie potężny ma puklerz z łańcucha Alp Belledonne. Piękne Muzeum Sztuki, mieszczące w sobie bibliotekę, zawierającą 300.000 tomów, ciekawy pod względem architektury, bo pochodzący z XV wieku Pałac Sprawiedliwości (tłumaczę dosłownie), ratusz miejski, Brama Św. Laurentego, coś niby nasza Brama Floriańska, równie archaiczna, uniwersytet, katedra - oto najważniejsze zabytki Grenoble, nadające mu charakter historycznego miasta. Wracając do mych osobistych spraw, to mieszkam w "pensjonacie Laurin". Właścicielka tej instytucji, starsza pani, obciągnięta w brązową aksamitną suknię, hermetycznie pod szyją zapięta, twarz ma pooraną zmarszczkami, gładkie brązowe włosy, zwinięte w olbrzymi węzeł w tyle głowy i do tego wszystkiego - tajemniczy uśmiech Giokondy. Czy Tatusinkowie widzą ją z oddali? Lubi ciskać wykrzyknik: - Tiens! C'est vrai~ment bizarre! (To naprawdę dziwaczne!) - Wiadomości jej historyczno_obyczajowe co do Polaków są minimalne, żeby nie powiedzieć - żadne! Podczas pierwszego obiadu spytała mnie z zaciekawieniem, czy w Polsce jadają kalafiory? - Och! Madame! - wypaliłam bez namysłu. - O każdej porze roku i to codziennie! - Tiens! C'est bizarre! - bąknęła, zdumiona naprawdę. - Czyżby to była narodowa potrawa? - Oui, madame! Na równi z ziemniakami i marchwią - odparłam w szowinistycznym zapale. Proszę sobie wyobrazić, drodzy moi, że je się tu wszystko na jednym talerzu, a po każdej potrawie aksamitna Gioconda podsuwa kolejno wszystkim biesiadnikom półmisek, zapraszając uprzejmie: - D~ebarrassez vos assiettes, s'il vous pla~it! (Proszę opróżnić swoje talerze!), a my zsuwamy posłusznie resztki jedzenia, nie mówiąc przy tym, że to jest naprawdę "bizarre". Jakąż świętą zgrozą zapałałoby oblicze naszego kochanego Dorofteja, gdyby ktoś mu powiedział, że jest kraj na świecie, gdzie "pany" tak się zachowują przy stole. Ale - co prawda - nie są to "pany", tylko biedni "etudianci" (studenci). Oczy mi się kleją, więc ściskam Was gorąco. Z daleka staliście mi się jeszcze droższymi, niż z bliska. Hola, ho, panno Aniu! Bez tych sentymentalizmów! Odeślijcie, proszę ten mój list Pawełkom. Serdeczne pozdrowienia wszystkim moim kochanym. Dobranoc. Wasza Ania "Etudianci" w Grenoble "Pension Laurin", w którym ulokowała się Ania, zajmował piąte piętro skromnej kamienicy. Nie znano tu takiego luksusu, jak pokój osobny, każdy z nich bowiem przeznaczony był dla dwóch lub trzech mieszkańców. Współlokatorką Ani była również Polka, panna Danka Sławińska, z czego Ania nie była z początku zadowolona, gdyż chodziło jej o nieustanną wprawę w obcych językach. Wkrótce jednak tożsamość celu i podstawowa cecha samodzielności zadzierzgnęła między dwiema studentkami coraz mocniejszy węzeł wzajemnego porozumienia. Obie pragnęły iść przez życie o własnych siłach, obie uczyły się z zapałem i studiowały pilnie wydział literacki na sławnym uniwersytecie w Grenoble. Ta była wszakże pomiędzy nimi różnica, że Ania występowała zawsze jako rzeczniczka ładu społecznego o zdemokratyzowanych podstawach, wówczas gdy Danka, wychowana przez uwielbiającego ją, a bardzo liberalnego ojca, rzucała rękawicę całemu dotychczasowemu ustrojowi. Rozmarzone jej oczy, o łagodnym wyrazie oswojonej sarenki i pogodna, ładna twarzyczka tworzyły taki kontrast z wywrotowymi teoriami, sypiącymi się potoczyście z ust drobnych i mocno pąsowych, że spostrzegawczość Ani określiła nową koleżankę mianem "przemiłej anarchistki", co jej często powtarzała ze śmiechem. Danka się nie obrażała, przeciwnie - wznosząc na Anię śliczne czarne oczy o wilgotnym połysku i wydmuchując zgrabne kółeczka dymu z cienkiego papierosika, przyznawała szczerze: - W tym żarcie jest duża część prawdy, moja droga! Sąsiedni pokój zajmowała trzecia Polka, Madzia Grajewska, przystojna brunetka, istny mól książkowy, tak przy tym dobra i uczynna, że porównanie jej do Madzi z "Emancypantek" Prusa nasuwało się co chwila rodaczkom. Doszło wreszcie do tego, że cudzoziemcy "etudianci", mieszkający w pensjonacie, zaznajomili się z działalnością literacką "du fameux Prousse" i psychologią jego bohaterki. Towarzyszką Madzi w jej sypialni była Daisy, młodziutka, urocza Angielka o kasztanowatych włosach, różanej cerze i stylowym profilu, tak bajecznie zdolna, że przyjechała ze swej wyspy jako stypendystka na studia uniwersyteckie w Grenoble. Wieczorami cały pensjonat gromadził się przy wspólnym obiedzie, gdzie niefrasobliwy, młodzieńczy humor i radość życia triumfowały nad niewyszukanym menu nowożytnej Giocondy. Ania szybko zaaklimatyzowała się w nowych dla siebie warunkach i już po tygodniu wielojęzyczny gwar, jaki witał je z Danką, gdy wchodziły do jadalni po całodziennej pracy, zdawał się być czymś dawno znanym i naturalnym. - Bonsoir, mademoiselle Annie! Comment ~ca va, mademoiselle Danka? (Dobry wieczór, panno Aniu, jak się miewa panna Danka?) Dlaczego panie tak się dziś spóźniły? Czyżby księgi mądrości, w jakich panie stale toną, zawierały w sobie więcej magnesu, niż towarzystwo takich czarujących kolegów, jak my? - żartował wesoło Raymond, młody Francuz, nerwowy, kochliwy, bardzo przystojny brunet, typ południowca. Danka przyjęła to spostrzeżenie dość chłodno, gdyż lekceważenie mężczyzn, jako niższych od kobiety leżało w jej programie życiowym, co nie przeszkadzało jej bałamucić kolegów i cieszyć się w duchu wrażeniem, jakie jej uroda na nich wywierała. Odpowiedziała tedy spokojnym tonem, przeciskając się pomiędzy krzesłami a ścianą i dążąc do swego miejsca: - Zaczytałyśmy się po prostu w listach z domu - usiadła obok Raymonda i rozkładając na kolanach serwetę, mówiła dalej: - Ja dostałam długą epistołę od ojca, a Ania od przyjaciół z Warszawy. - Musi się w tym kryć jakiś cichy admirator z Polski, pas vrai, mademoiselle Annie? (nieprawda, panno Aniu?) - dokuczał żartobliwie drugi kolega, młody Amerykanin, Rodney, niewielkiego wzrostu, znany sportowiec, wybitny jako umysł i charakter, ale pozbawiony zupełnie zmysłu estetycznego, o czym świadczyły dziwnie niegustowne i źle dobierane do ubrań krawatki. - Mówiący ma rację - rzucił krótko towarzysz Raymonda, Samuel, góral francuski, nie wstydzący się swego pochodzenia, ale przeciwnie, ceniący w należytym stopniu swą głęboką inteligencję i pracowitość. Obdarzał Anię szczerą sympatią i wyróżniał ją spośród koleżanek, toteż i teraz patrzył na nią z przyjaznymi błyskami w oczach. - Da liegt der Hund begraben (Tu jest pies pogrzebany) - rzekł z naciskiem Fritz, Niemiec z Prus Wschodnich, zaborczy, agresywny, trawiony nieustanną gorączką polityczną z powodu traktatu wersalskiego, "korytarza" i "polskiego morza". Pracowitość Ani wzbudzała w nim szacunek, ale jej narodowość kładła tamę wszelkiej przyjaźni. Spojrzał jednak na dziewczynę z mimowolnym uśmiechem, gdyż wszelkie aluzje do miłości i zakochania tworzą w młodzieńczych latach teren prawdziwie międzynarodowy. - Oh! La, la, la! Mademoiselle Anie?!Co znaczą te róże alpejskie na naszej Jungfrau?! - wykrzyknęła swawolnie Daisy, widząc rumieniec Ani, która chętnie dałaby sobie klapsa za ten niepotrzebny objaw wrażenia. Dostała bowiem list od profesorowej Tarszowej, a w dopisku ukłony od Carla dla "niezapomnianej pogromczyni dzikich instynktów". Zła była na siebie i na niego, i na kolegów, podejrzewających ją o jakieś amory, gdy w rzeczywistości opanowana była całkowicie myślą chlubnego dyplomu. - Takie róże zakwitają na policzkach innych dużo częściej, niż na moich - odcięła się jednak natychmiast, rzucając wieloznaczące spojrzenie na Rodney'a i na śliczną Angielkę, która od pierwszej chwili zapałała niezwykłą sympatią do mądrego Amerykanina. Rodney zaśmiał się krótko i szczerze, ukazując białe, zdrowe zęby: - Nie zaczepiajcie Polek! - rzucił ostrzegawczo. - Wiadomo, że są arcydzielne. A któż nam dał Pułaskich i Paderewskich?! - Nie starczyłoby nam dnia i nocy na wyliczanie wielkich mężów i kobiet polskich! - oświadczył ze zwykłą swemu narodowi, przesadną kurtuazją, młody Chińczyk, Lao-Ming. Ania polubiła go szczerze, gdyż był opanowany, rozumny i kulturalny. Był to syn mandaryna, potomek starej, cesarskiej dynastii Mingów. - Słusznie - potwierdził Raymond, skłaniając głowę wytwornym gestem w stronę koleżanek Polek. - Może dalibyście nareszcie spokój tym wszystkim uprzejmościom! - zaprotestował arbitralnie Rodney. - Pogimnastykujmy lepiej nasze umysły. Mam dziś dla was pyszny temat do dyskusji. - Słuchamy! Słuchamy! - buchnął gwar ożywiony, a oczy zebranych błysnęły ciekawością, gdyż młody Amerykanin posiadał istotny dar wynajdywania niebanalnych tematów. - Uwaga zatem! - Rodney poprawił się na krześle i mówił, gestykulując żywo: - Stawiam na wadze szklankę, ważę ją z idealną dokładnością. Jest! All right! Teraz wpuszczam do środka muchę, która fruwa w powietrzu, zamiast usiąść na ściankach. Compris?! Politechnicy, literaci, prawnicy i ty, przyszła doktorko medycyny - tu spojrzał na Madzię - wstępujcie w szranki dyskusji i udowodnijcie, czy waga wykaże większy ciężar szklanki wobec takiego pasażera, czy też nie? - Co za głupstwo! - zaoponował, śmiejąc się Lao-Ming. - Rozwiązanie nasuwa się samo. Żartujesz sobie z nas, Rodney! - Hola! - wykrzyknęła Ania przekornie. - Mucha bije skrzydłami i zgęszcza powietrze w szklance. Jeśli mowa o "idealnej" wadze, to oczywiście, musi jej przybyć. - Nie bierzemy w rachubę kwestii, czy mucha zechce latać w powietrzu, zamiast usiąść sobie wygodnie na szklance? - wyraziła powątpiewanie Danka. - Nikt jej nie zmusi do fruwania, a wówczas cała dyskusja upada. - Czyżby i muchy były anarchistkami? - zapytał z udaną zgrozą Rodney. Zaśmiali się wszyscy chórem, nie wyłączając sprawczyni tej wesołości. - Przecież mucha znajduje się w szklance, więc czy siedzi, czy fruwa, waga musi się zwiększyć - orzekł sucho Fritz. - Wy, Polacy, zdolni jesteście jako poeci, ale brak wam systematyczności w rozumowaniu. - Istotnie, kolego! Najczystszą naszą poezją czynu jest Gdynia, która prawdziwie wyrosła z niczego - zgodziła się z nim pozornie Ania, z drwiącymi ognikami w szafirowych oczach. - Do czasu! - zmełł przez zęby Fritz półgłosem. Wieczorny "diner" się skończył, a resztki skromnego deseru zgarnięte były na półmisek wedle planu skrzętnej gospodyni, która we wszystkich dysputach nie brała nigdy udziału, wodząc natomiast kontemplacyjnym okiem po mieszkającej u niej młodzieży. Ci obcy przeważnie "etudianci" stanowili dla niej jakby kupony do renty o dość wysokim oprocentowaniu. Jedyny Raymond cieszył się większymi jej względami, ponieważ jako syn zamożnych rodziców, wymagał więcej i płacił drożej. - Pan już nas opuszcza, monsieur Raymond? - zapytała, podkreślając wyraźnie mniemany żal z tego powodu. - Oui, madame - zbył ją krótko, ale grzecznie, student i rzuciwszy półgłosem kilka słów niemal do ucha Samuela, skłonił się wszystkim i wyszedł z jadalni. Gęsta, czarna czupryna przyjaciela_górala chwiała się demonstracyjnie i protestująco w czasie błyskawicznej utarczki z Raymondem, a oczy jego wpatrzone były teraz z przygnębieniem w drzwi, za którymi zniknął elegancki i przystojny młodzieniec. - Znów poszedł grać w karty - Rodney uderzył pięścią w stół z gniewem i zdziwieniem jednocześnie. - I po co on tu właściwie przyjechał? Samuel targnął niecierpliwym ruchem zmięty jak zwykle kołnierzyk. - Spytaj lepiej po co ja (podkreślił) tu jestem? Mam go powstrzymywać od tego strasznego nałogu i zobowiązałem się do tego wobec jego rodziców, a nie wiem doprawdy, jak mam się brać do rzeczy?! Wszystkie moje wywody i przedstawienia trafiają na grunt tak lekkomyślny, że - tu rozłożył ręce - że jestem bezradny! Pełen troski wewnętrznej opuścił pokój, zapomniawszy nawet o obowiązkowym ukłonie dla zebranych kolegów, z których kilku już wyszło. - Nasi także potrafią, niestety, grać w karty i próżnować - skonstatowała Danka, siedząca już na małej kanapce w rogu. Marzycielskimi oczyma patrzyła gdzieś w przestrzeń, przed siebie i paliła z wdziękiem cienkiego papierosika. - To wstyd! - powiedziała surowo Ania. - Czyż oni nie rozumieją, że my tu wszyscy przedstawiamy nasze ojczyzny, że od naszego zachowania się zależy pojęcie obcych o nas, jako o narodzie i Państwie? Raczej u siebie, w kraju, mogą grzeszyć w ostateczności lekkomyślnym postępowaniem, ale tu, na obczyźnie - nigdy! Zgadzam się zupełnie z Danką, która pomimo swego "anarchizmu" twierdzi zawsze toż samo! Lao_ming skinął głową potakująco: - Najlepsza dyplomacja, to zbliżenie młodzieży za granicą. Większe da to wyniki, niż Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Obcowanie młodych ze sobą, wspólne przeżycia, biedy, radości, czar lat młodzieńczych opromienią te nasze wspomnienia i uczynią je mostem, przerzuconym pomiędzy różnymi narodowościami. Wierzę, że gdy usłyszę w podeszłym wieku o jakichś kwestiach Polski, rozpatrywanych na forum międzynarodowym, to serce zabije mi sympatią dla narodu, którego urocze i dzielne przedstawicielki zmuszają mnie do szacunku dla ich ojczyzny - tu skłonił się z ogromną i szczerą uprzejmością przed Danką, Anią i Madzią, których wyraz oczu był dostateczną odpowiedzią na to uznanie. - Przede wszystkim należy znieść granice - rzuciła Danka łagodnie. - Z rywalizacji poszczególnych państw wynika wojna, a przyznacie, że taka usankcjonowana rzeź, to barbarzyństwo! - nacisnęła kilka razy rewolwerek_zapalniczkę, która chronicznie się zacinała, wywołując dowcipy kolegów, że "la belle Polonaise" (piękna Polka) mało ma ognia. - En avant, Danka! (Naprzód, Danka!) - zaśmiała się Ania srebrzyście. - Zobaczycie, moi drodzy, jak ona zaraz zburzy cały dotychczasowy światopogląd, niby Galileusz swym wiekopomnym: "E par si mouve"! (A jednak się kręci!) - Ja tylko nie znoszę niewoli w całym znaczeniu tego słowa - oznajmiła Danka, strzepując lekko popiół z papierosa - a człowiek jest dla mnie celem sam w sobie i centrum stworzenia. Co mnie obchodzą najpiękniejsze teorie, jeśli wśród nich człowiek jest nieszczęśliwy? - Zgodzę się chętnie, że droga do porozumienia polsko-niemieckiego nie idzie przez Genewę i przez Ligę Narodów, ale przez zbliżenie się młodzieży tych dwóch krajów na gruncie międzynarodowym - odezwał się nagle Fritz z przekonaniem. - Pewien jestem, że gdybyśmy odrzucili szowinistyczne "racje stanu", to przyznalibyście mi słuszność, gdy twierdzę, że tak zwany "korytarz" jest krzywdą dla Niemiec, że żaden naród na świecie nie pozwoli, aby go tak przecięto na dwie połowy i że anulowanie tego nonsensu historycznego byłoby pierwszym krokiem do zgody sąsiadujących naszych krajów. - Tak? - rzuciła Madzia opanowanym, ale mocnym głosem. - A jakież były wasze podstawy moralne, gdy ćwiartowaliście Polskę wspólnie z Austrią i Rosją, korzystając z naszej słabości i urządzając "rozbiory" naszej ojczyzny? - Wasi królowie byli lennikami naszych cesarzy - uniósł się Niemiec. - Ach! To tak dawno było! Czy warto o tym mówić? - machnęły ręką lekceważąco. - A zresztą czy to prawda? Kronikarze bujają nawet współczesnych, cóż dopiero mówić o potomności?! Zresztą Grunwald - to dość silny argument co do naszej samoistności. - Byliście od wieków agresywni - zabrała głos Danka, nie unosząc się wcale i wygłaszając tak łagodnie piorunujące zdania, że Lao_Ming starał się ukryć dyskretnie mimowolny uśmiech. - Jakież to potworne, taka agresywność w centrum kultury Zachodu i Wschodu! Fritz wyprostował się dumnie: - Jesteśmy najkulturalniejszym narodem na świecie, bo nasza kultura przenika nie szczyty, ale cały naród! - wykrzyknął z uniesieniem. - W czasie ostatniej wojny mieliśmy identycznie świetne pielęgniarki dla swoich rannych i dla obcych. - Co wam nie przeszkadzało znęcać się nad więźniami - skonstatowały trzy głosy dziewczęce, brzmiące unisono. To powiedzenie zabolało snadź Fritza, gdyż zawołał nagle z rozpaczą: - Co wy mówicie?! Boże Święty! - Ten wykrzyknik przytoczony był po polsku. Dziewczęta spojrzały na siebie i zrozumiały się wzajem doskonale. Ileż razy ten butny Niemiec, pochodzący z Prus Wschodnich, słyszał wśród miejscowej ludności polskiej ten bolesny zwrot do Stwórcy, że aż tak dobrze go zapamiętał? - Dość tej dysputy - zaproponowała Ania stanowczo. - Zboczyliśmy z drogi zgody i wyrozumiałości na jakieś niepotrzebne manowce. Chodźmy lepiej na spacer przed snem i jutrzejszą pracą. Dobrze? Lao-Ming skłonił się, wyrażając swą zgodę, Fritz zaś wyszedł ostentacyjnie, z twarzą pociemniałą od gniewu. We czworo zeszli ze schodów i podążyli w stronę Place Grenette, będącego właściwym centrum życia w Grenoble. Nieustanny ruch tramwajów, autobusów i przechodniów nadawał przylegającym doń ulicom wygląd niezmiernie ożywiony i wesoły. Tu znajdowały się również dwie kawiarnie: "Taverne des Dauphins", koncentrująca życie większości studentów i "Favorite", wytworniejsza, uczęszczana przez zamożniejszych spośród nich. Przechodząc obok pierwszej, dziewczęta rzuciły z ciekawością spojrzenie do wnętrza, gdzie zobaczyły poprzez obłoki dymu Raymonda, grającego w karty z paczką kolegów. - Czy poznajecie naszych rodaków? - spytała gniewnie Ania. - Ładnie się popisują! Wstyd mi dziś było za swoich, gdy ten Amerykanin natrząsał się nad Raymondem. - Nie wysłałabym nigdy dzieci swych za granicę na studia - rzekła Madzia stanowczo. - Zbyt wiele tu pokus, a nie wszyscy mają silną wolę! - Zgadzam się z tobą - przytaknęła jej Danka. - Spójrzcie na tego "Bertusia", czyli Wojtka po prostu! Lekkoduch, w szaro_różowych, modnych pantalonach, z fajeczką w ustach, zadumany nad taką, lub inną rozgrywką, nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo szkodzi Polakom. Co sobie myślą o nas cudzoziemcy, widząc takich "Rom", "Fred", "Paul", "Thad" i jak tam jeszcze ich przezywają, kartograjów i próżniaków?! - Czy mogę dowiedzieć się, co panie tak oburza? - zapytał delikatnie Lao_Ming, wyczuwając muzykalnym uchem niezadowolenie w głosach koleżanek. - Proszę nam darować. Byłyśmy naprawdę niegrzeczne, rozmawiając w nieznanym języku - zwróciła się doń Madzia - ale co pan mówi na te studia karciane?! Tam, w Polsce, niejedno biedne matczysko od ust sobie odejmuje, byleby syna wykierować na dyplomatę, lub inżyniera, a on w taki marny sposób wyzyskuje jej dobroć i poświęcenie! - wstrząsnęła się z oburzeniem. Milczenie kulturalnego Chińczyka było dowodem, że potakuje w cichości krytycznym uwagom młodej studentki, ale nie wypowie na głos zdania, potępiającego jej rodaków. Ania z Danką również przycichły i pociągnęły Madzię za rękaw, sygnalizując w ten sposób koniec tej niemiłej rozmowy. Obchodzili tedy Place Grenette, nie zamieniając słowa, lecz napawając się świeżym powietrzem i ostygając powoli. Koło katedry Notre Dame skręcili na most przez Izerę, wiodący do wyżej nieco położonej dzielnicy La Tronche, siedliska bogatych Amerykanek i Angielek, przyjeżdżających na studia z własnymi automobilami. Jarzyła się ona od świateł elektrycznych, rozsypanych jak gwiazdki na ciemnym tle nocy. Humory poprawiły się znacznie, a doznane niedawno ujemne wrażenie poszło kędyś w niepamięć wobec rześki i czujnej potęgi młodości. Gwarzyli wesoło, powracając do odległej jeszcze "Pension Laurin". - A teraz - rzekł syn mandaryna uprzejmie - zapraszam panie do słynnego "Express Baru", nawiedzanego z takim zapałem przez szoferów, dorożkarzy i studentów. Przypatrzymy się tam różnym typom miejscowym i poznamy samorodny dowcip Gallów. Uraczymy się przy tym szklanką pysznej czekolady i słodkimi rogalikami za śmieszną cenę półtora franka. - Pyszna myśl - zgodziła się Ania - tylko zastrzegamy sobie prawo równości przy likwidowaniu rachunku. Lao_Ming uczynił gest przeczący: - Cienie mych przodków wyrzekłyby się mnie, jako ich potomka, gdybym okazał się tak mało rycerskim dla kobiet! - oznajmił z taką powagą, że dziewczęta, nie chcąc go urazić, już mu się nie sprzeciwiały. - Zrewanżujemy się jutro ładnym albumem z koleżeńskimi fotografiami - szepnęła koleżankom Danka i weszli wszyscy do przepełnionego i zadymionego lokalu. "Tourn~ee" po Francji Wrodzona praktyczność Ani przy wysoce rozwiniętym zmyśle estetycznym sprawiła, że po niejakim czasie dziewczyna zaczęła myśleć o zmianie dotychczasowego lokalu. Uważała bowiem, że pani Laurin brała zbyt wygórowane ceny wobec minimalnych wygód, jakie dawała, a jej codzienna propozycja: - D~ebarassez vor assiett~es! (Opróżnijcie talerze!) - i brudne talerze do następnej potrawy - wzbudzały w niej wstręt niepohamowany. Dzięki swej wymowie i rzeczowym argumentom potrafiła zbuntować Madzię z Danką i wszystkie trzy przeniosły się do "Protection de la Jeune Fille", instytucji na pół dobroczynnej i opiekuńczej, a rozpowszechnionej w całej niemal Francji, znajdującej się w Grenoble pod opieką księdza staruszka. Było tu zacisznie, czysto i tanio, gdyż I i II piętro przeznaczone dla zamożnych "etranżerek" przynosiły dochód, umożliwiający niskie bardzo ceny dla studentek, zamieszkujących III piętro. Dom o miłym wyglądzie stał w głębi, poza hiszpańskim podwórkiem z kolumnadą, obrośniętą dzikim winem, a z sali jadalnej widać było mały ogródek z kwiatowymi klombami. Na lewo od wejścia znajdowała się kancelaria księdza, przez którą przechodziło się wieczorem do wnętrza domu, przy czym godzina dziesiąta była terminem ostatecznym i studentki musiały się legitymować ze swego powrotu przed ascetycznym opiekunem. Ta wszakże nieufność i więzy jak gdyby reguły klasztornej wzbudziły protest nie tylko "łagodnej anarchistki", ale i nie znoszącej takiego skrępowania Ani. Postanowiły tedy rozmówić się z zacnym staruszkiem - tak wymownie przedstawiły mu zaufanie rodziców, którzy wyprawili je same na studia za granicę, jak również solidność swych charakterów, jakiej dały dowód przez cały miesiąc od kiedy tu się przeniosły, że rozczulony ksiądz dyrektor wydobył z sutanny klucz i wręczył go "pracowitym Polkom" z zapewnieniem, iż najzupełniej im ufa. Omal nie rzuciły się na szyję "poczciwego księżunia", zapewniając z przejęciem, że chodzi im tylko o możliwość późniejszego powrotu z teatrów i koncertów. Pomimo tego zwycięstwa warunki pobytu zepsuły się nieco dla Ani, gdyż współlokatorka i koleżanka uniwersytecka, Sophie, truła jej życie swą niedelikatnością i brakiem kultury. Była to córka bogatych mieszczan z Bordeaux, przystojna szatynka, zapamiętała sportsmenka, lubiąca imponować i grzesząca niesłychanie zarozumiałością. Ojciec jej był przemysłowcem włoskiego pochodzenia, matka zaś Niemką i znać taki konglomerat narodowości wydobył na jaw ujemne cechy każdej z nich. Z jej postępowania można by wnioskować, iż jest w pokoju sama, gdyż czytywała do późna, świecąc lampę elektryczną, zajadając stosy cukierków, którymi nigdy towarzyszki nie poczęstowała i wstając bardzo wcześnie, przy czym bezceremonialne trzaskanie drzwiami stawało się nieodzownym "leit-motivem" tej wysokiej i silnej dziewczyny. Ania walczyła z początku z tymi objawami brutalności, ale wkrótce zaprzestała wszelkich upomnień wobec zupełnej ich bezcelowości. Nie mogąc przenieść się do innego pokoju, gdyż wszystkie były zajęte, starała się okazać, że dzikie zachowywanie się koleżanki nie sprawia jej żadnej przykrości. Zmizerniała jednak i pobladła w skutek krótkości snu i niepokoju wewnętrznego, tak że Raymond, z którym często się widywała, podobnie jak z innymi kolegami z "Pension Laurin", załamał kiedyś ręce na jej widok z żalem: - Czy warto było nas opuszczać, mademoiselle Annie? - powiedział serdecznie. - I gdzież są te różyczki alpejskie na bledziutkich policzkach? Już teraz nasza figlarna Daisy nie wymawiałaby ich pani. - Odpocznę w czasie świąt - odparła Ania wymijająco. - W czasie świąt? Tiens! Świetna myśl! Muszą panie do nas przyjechać. Tak, tak! Zaraz napiszę do matki i dostaną panie najuprzejmiejsze zaproszenie. Mamy samochód, będziemy urządzali wycieczki, Francja taka piękna, zobaczy pani! Ten pobyt w małym miasteczku, Digne, gdzie mieszkali rodzice Raymonda, wywarł na Anię wpływ niezapomniany. Dziwiła się tylko - ze zwykłą sobie przenikliwością - jak ludzie tego pokroju, co oboje gospodarze domu, mogli mieć syna tak biegunowo przeciwnej ideologii. Państwo Montess byli działaczami społecznymi w najpiękniejszym tego słowa znaczeniu, a Raymond, zawsze wyelegantowany, ładny laluś, brał życie ze strony li tylko epikurejskiej. - Jakaś psychologiczna zagadka - dzieliła się Ania przyciszonym głosem swymi spostrzeżeniami z Danką i Madzią, gdy wieczorem układały się do snu w dużym pokoju, przystrojonym w tiulowe firanki i stare, wygodne meble. - Pomyślcie dobrze, moje drogie! Wszakże pani Montess jest redaktorką pisemka dla dzieci, w którym stara się wpłynąć na nie w kierunku hartowania ciała i ducha. Prócz tego prowadzi ochronkę dla biednych sierotek, dając im prawdziwie macierzyńskie serce. Chodzę tam z nią codziennie, więc umiem to ocenić. Jej mąż, jako świetny doktor jest na czele kliniki w Digne i każdy jego pacjent wchodzi do tego zakładu z przekonaniem, że znajdzie się pod opieką mądrego przyjaciela i że w domu byłoby mu gorzej, niż tu, gdzie stosują wszystkie najnowsze metody leczenia! - Byłam tam raz z doktorem - wtrąciła Madzia swoją uwagę. - Ach! Gdybyście widziały te oczy chorych, wzniesione z rozczulającą wiarą i zaufaniem na pana Montess, to powiedziałybyście sobie na pewno, że nie ma piękniejszego zawodu na świecie, niż lekarski. - Entuzjastki! - mruknęła Danka, która na pół rozebrana, wysunęła zgrabne nogi w jedwabnych pończochach i przypatrywała się sobie w zawieszonym naprzeciw olbrzymim lustrze, odbijającym jej wgłębioną w fotel, dziewczęcą postać. - Chcesz się przedstawić gorszą niż jesteś naprawdę - strofowała ją Ania. - Wiem doskonale, że pomimo flirtu z Raymondem, cenisz więcej jego rodziców, aniżeli tego bawidamka. - Nie zastanawiałam się nad tą kwestią - oznajmiła Danka z zalotnym w stronę lustra uśmiechem. - Niech żyje wolność przekonań i postępowania! - Zawsze chcesz być wierna sobie - podkreśliła Madzia żartobliwie. - Ale wiecie, co zauważyłam? Po pierwsze, że Francuzi są szalenie oszczędni. Pamiętacie jak pani Montess pytała Anię, czy ziemniaki, sprowadzane przez jej ojca z Poznańskiego do Francji, będą ścisłe, ponieważ taki gatunek wymaga mniej masła niż sypki? - Mają rozum. Dlatego jest we Francji tylu drobnych rentierów, a u nas pracownicy nie myśleli o zabezpieczeniu starości, aż dopiero teraz, przymusowo, od kiedy powstał Z.U.P.U. - Z tym się zgadzam. A po wtóre - wydaje mi się, że pani Montess przyjęłaby z otwartymi ramionami naszą Anię jako synową! - Ładnie bym się ubrała! - zaprotestowała Ania z werwą. - Dobre masz oko, córko Eskulapa - przytaknęła Danka. - Nawet Raymond coś mi o tym lekko napomknął. - I cóż, kochanie? Zachęcałaś go do tego kroku, czy też odradzałaś? - spytała rozbawiona Ania. Roześmiały się wszystkie trzy z młodzieńczą beztroską. - Pani Montess - prawiła dalej Madzia, wsuwając się pod kołdrę - wysławiała wczoraj przede mną wielkie zalety Ani, jako "ewentualnej" pracowniczki na polu społecznym. Et ~ci, et ~ca, jaka ona mądra, a jak podchodzi do zagadnień społecznych, a jak ujmuje niesprawiedliwości klasowe, a jak wczuwa się w dolę sierocą! Tu rzewny i pełen nieuchwytnego wdzięku uśmiech okolił usta Ani, znikając tak szybko, jak się ukazał. - Słowem - ciągnęła Madzia, nie dostrzegłszy tego odblasku dawnych przeżyć koleżanki - tak pięknie oświetliła duchowość Ani, że powinnyśmy być dumne z naszej towarzyszki. - Ba! - Danka, leżąca już w szerokim, niskim łóżku, zapaliła na dobranoc ostatniego papierosika i wydmuchnęła w górę kilka kółeczek dymu. - Przeszła ona znakomitą szkołę i może istotnie ujmować wszelkie zagadnienia klasowe na mocy własnego, nie zanadto miłego doświadczenia. Poza tym Ania jest naprawdę pierwsza klasa! Śpijmy już, moje kochane, co? - Dobranoc - rzekła Ania, gasząc lampę przy łóżku. - Lubię bardzo nasze rozmowy z państwem Montess i doskonale czuję się w ich towarzystwie. A jakie to ładne z ich strony, że wychowali Samuela i kochają go jak drugiego syna! - Rozkoszne mamy święta - potwierdziła Madzia z zapałem. - Uhm! - mruknęła Danka, wtulając ładną twarzyczkę w batystową poduszeczkę pod głowę. Radość trzech koleżanek wzrosła jeszcze, gdy pewnego dnia pan Montess zaproponował im, że wobec kończących się ferii świątecznych, ofiarowuje całej gromadce swój samochód, którym powrócą do Grenoble, odwiedzając po drodze Monte Carlo i Rivierę francuską. Ta wycieczka samochodem przez Francję, rozsłonecznioną i ukraszoną lazurem Śródziemnego Morza, wyryła się Ani na zawsze w pamięci. Jechali w pięcioro z Raymondem i Samuelem, śpiewając z radości i zachwytu chóralnie piosenki francuskie, jak jacyś utalentowani "revellersi", promieniując młodzieńczą werwą i niepohamowaną, samorzutną wdzięcznością za życie, za istnienie. Monte Carlo wywarło na Ani oszałamiające wrażenie. Wykwintne piękno, rozsiane tu na każdym kroku, harmonizowało idealnie z jej estetycznymi wymogami, myśl zaś, że w tym przybytku czarów natury i sztuki, ludzie odbierają sobie życie, straciwszy niejednokrotnie poprzednio honor - psuła jej nastrój. Stojąc wraz z towarzyszami wycieczki na tarasie Kasyna, gdyż do salonów gry nie pozwolono im wejść ze względu na młode lata, Ania przypatrywała się ciekawie wspaniałym limuzynom, zatrzymującym się przed frontowymi drzwiami, wysiadającym z nich wystrojonym damom i wytwornym panom, obserwując ten świat "high life'u", tak zblazowany, a tak biegunowo różny od ich młodzieńczej świeżości i nie dającej się nabyć za żadną cenę, wrażliwości na piękno życia. Powrót do Grenoble odbył się równie wesoło, jak cała ta urocza wyprawa i trzy koleżanki zabrały się natychmiast do sumiennej pracy na uniwersytecie. Państwo Alfredowie przyjechali do Paryża dopiero przy końcu stycznia i pani Vera stęskniona za Anią odwiedziła ją wkrótce w Grenoble. Zamieszkała, oczywiście, w pokoju dla "etrenżerek" na I piętrze w "Protection", a gdy przeszły pierwsze chwile radości i sypiących się gradem zapytań i odpowiedzi, rzekła spokojniejszym już nieco tonem: - Przywożę ci, Aniu, serdeczne pozdrowienia od pani Dory Worthy. Czy przypominasz ją sobie? - Doskonale, mamusiu. Byłyśmy razem w Zakopanem. Ale gdzie mamusia ją poznała? - U stryjenki Konstancji. Nie mówiłam ci jeszcze, że przed naszym wyjazdem do Paryża zboczyliśmy do Przymilepek na parę dni. Stryjenka w podeszłym już wieku, a wiesz jak tatuś kocha ją i szanuje. Kto wie, ile życia jej pozostało? Ogromnie była nam rada, a niespodzianka udała się znakomicie, bo nie telegrafowaliśmy o konie. Zastaliśmy u niej państwa Januszów Worthy, którzy niedawno przenieśli się na stałe do Brzeżan i już zdołali pozyskać sobie ogólną sympatię. - Jeśli mąż jest tak miły i kulturalny jak żona, to nie dziwię się temu wcale - powiedziała Ania, nalewając wodę do miednicy. - Niech mamusia trochę umyje się po podróży, bo zaraz przyniosą pierwsze śniadanie. Wszystko "naszykowane", jak mawiał kochany Doroftej, wedle upodobań mamusi. - Wolę wykąpać się, a tymczasem umyję tylko ręce - i pani Vera wprowadziła w czyn swoje słowa, mówiąc dalej: - Oboje są siebie warci. Przypadliśmy sobie wzajemnie do gustu, bo sympatia i antypatia odczuwają się tak szybko i nieomylnie jak prąd elektryczny. Na drugi dzień pojechaliśmy do państwa Januszów na kolację i chociaż to może zabawne, ale mieliśmy uczucie, że się znamy od dawna. Co prawda tatuś żartował ze mnie, że moja sympatia do pani Dory rozwinęła się na tle zachwytów nad tobą. Tu Ania roześmiała się z zadowoleniem i pokiwała główką na dowód, że ten sposób zdobywania serca jej matki nie jest dla niej rewelacją. Pani Vera zaśmiała się również: - Złoty mój Fredzio! Musi dowcipkować, bo inaczej zachorowałby na pewno! W tej chwili zgrabna służąca w czarnej sukience i białym fartuszku wniosła na tacy "petit d~ejeuner" (śniadanie), do którego pani Vera zabrała się z niekłamanym apetytem, co nie przeszkadzało wszakże dalszej ożywionej rozmowie z córką. Po kilku dniach pobytu w Grenoble i zaznajomieniu się z kolegami i koleżankami Ani, zaprosiła wszystkich do siebie na herbatkę oczarowując młodzież niezwykłą swą inteligencją i wesołością. Toteż odprowadzili ją całą paczką na dworzec, gdy nadszedł dzień powrotu jej do Paryża, a po odejściu pociągu unosili się długo nad zaletami towarzyskimi "de madame Alfrede", której nazwisko polskie było dla nich tak trudnym do wymówienia jak gdyby głoski zmieniły się w kamienie, przeszkadzające ongi Demostenesowi w jego krasomówstwie. - Matka pani młodsza od nas wszystkich - rzekł Samuel z przekonaniem. - Jakie to żywe usposobienie, jak lotna fantazja i młodzieńczość uczuć. Wśród gwaru potwierdzających to spostrzeżenie, zadźwięczały nagle przejmujące słowa Ani: - Co do uczuć mojej matki, to nie możecie znać ich głębi i szlachetności. Ale opowiem wam scenę z mego dzieciństwa, która wyryła się w mej pamięci na całe życie. Idźmy wolno do domu. Teraz na ulicach pusto, przeszkadzać nam nie będą. Posłuchajcie. Pożar dworu, dzikie bandy żołnierzy i chłopów pastwiących się nad pięknymi meblami, rozpacz ojca, gdy stwierdził, że wykryto bezcenne klejnoty z ściany jadalni, ryk tłumu jako wyraz jego zachwytu nad znalezionym skarbem, niezachwiany spokój matki, wobec widma ruiny i nędzy, jej oczy pełne miłości, zwrócone na ojca i pocieszające go: Żyjesz, więc nic nie jest straszne! - wszystko to przesuwało się przed oczami zasłuchanych towarzyszy dziewczyny jak obraz wstrząsający w swej grozie. I skąd wzięły się takie mocne, bezpośrednie wyrazy w ustach tej powściągliwej "mademoiselle Annie"? Dziwili się temu młodzi, dziwiła się temu i Ania, ochłonąwszy ze wzruszenia, tylko Leo_ming, najwytrawniejszy ze wszystkich psycholog, zrozumiał, że głębokie uczucia, tajone w sercu, nie rozdrabniające się na co dzień, wyjawić się musiały w formie rzadkiego, ale tym silniejszego odruchu szczerości. Wielkanoc miała Ania spędzić z rodzicami w Paryżu, ale lubiąca ruch Danka powzięła zamiar podróży po Francji. - Ułożyłam świetny plan - namawiała koleżanki. - Zobaczycie, że niezbyt drogo będzie nas to kosztowało, a kto wie, czy kiedykolwiek tu powrócimy? Trzeba korzystać z każdej sposobności, aby poznać obce kraje. Puchar życia należy ciągle podnosić do ust, bo inaczej zawarte w nim wino ulotni się nie dając nikomu wesela! - Mówisz wyjątkowo rozsądnie - zadecydowała Madzia, której umysł przepojony dobrocią i umiarem, zwalczał często buntownicze zapatrywania koleżanki - jedźcie we dwie z Anią, bo co do mnie, to medycyna nie pozwala mi na takie urlopy. Nie pomogły namowy i prośby Ani. Madzia twarda była w swych postanowieniach, szczególnie tam, gdzie wchodził w grę obowiązek, a ponieważ brat finansował jej studia zagraniczne, więc pragnęła jak najrychlej przestać być dla niego ciężarem. - Widzę, że cię nie przekonam - ustąpiła wreszcie Ania z żalem. - Szkoda! Państwo Alfredowie powiadomieni o projekcie córki, wyrazili ochoczo swą zgodę i przysłali "flotę pomocniczą", jak pisał pan Alfred, dodając na końcu listu: "Rad jestem niezmiernie, że moja dziewczynka wzbogaci swój umysł zapoznaniem się ze starą kulturą i przeszłością wielkiego narodu. Przy swej spostrzegawczości wrażenia Twoje nie będą papierowe i szablonowe, ale w najwyższym stopniu twórcze. Tylko proszę Cię gorąco, dziecko kochane, odżywiaj się dobrze i nie przemęczaj się za bardzo w czasie Waszej podróży. Zwiedzanie bowiem wymaga więcej siły niż życie codzienne, a Ty na pewno skłonna będziesz bardziej do przysyłania nam pięknych upominków z wycieczki, aniżeli do użycia "floty pomocniczej" dla własnej wygody. Prosimy o częste kartki z drogi, ponieważ chcemy towarzyszyć Wam w myśli i razem z Wami przeżywać raz jeszcze to, co kiedyś wywołało i w nas podziw i zachwyt. Ściskamy Cię najserdeczniej. Twój kochający Tata." Skoro dzień i godzina wyjazdu stały się wiadome, to koledzy i koleżanki postanowili urządzić przedsiębiorczym turystkom owację kwiatową na dworcu. Stawili się wszyscy w komplecie. Madzia ofiarowała cukierki, co wszyscy zebrani uznali za pomysł znakomity i dlatego zjedli je na poczekaniu wspólnie z wdzięcznymi turystkami. Pociąg wreszcie ruszył wysyłając ku niebu puszyste zwoje dymu i gwizdał po łobuzersku (tak się przynajmniej rozbawionej młodzieży zdawało). W Avinionie, gdzie był pierwszy etap podróży, zajechały do jakiegoś niesamowitego hoteliku, w którym nie było klamek, ani zasuwek u drzwi. - Jakoś na to poradzimy - rzekła Ania rozglądając się po skromnym nad wyraz pokoju. - Przywiążemy sznurek do klamki, a potem owiniemy go dookoła ręki. Gdyby ktoś w nocy chciał drzwi otworzyć, to będzie musiał sznurek pociągnąć i obudzi nas z wszelką pewnością. Nie warto się nad tym zastanawiać. Chodźmy lepiej zwiedzać miasto. - Masz słuszność - zaśmiała się Danka. - Zresztą wierzymy obie w przeznaczenie. Jeśli zapisano w księdze wyroków, że mamy tu być zamordowane albo okradzione, to i klucz nam nie pomoże! Zwiedziwwszy wszystkie osobliwości miasta, leżącego nad Rodanem i będącego w XIV wieku w ciągu lat siedemdziesięciu siedzibą papieży, stały na moście zwanym Papieskim i opierając się o balustradę, zapatrzone w piękny Pałac Papieski, nasuwający tyle myśli o zmienności losów ludzkich, dzieliły się uzbieranymi wrażeniami. - Sądzę wszakże - mówiła Danka, otwierając srebrną papierośnicę - że nie ma człowieka, który by wiedział na pewno, co się dzieje na tamtym świecie. Nie pomogą mu w tym wypadku ani fiolety, ani nawet amaranty! Zdaje mi się, że Stwórca musi patrzeć na ludzi tak pobłażliwie, jak gdyby to były gromady mrówek, uwijających się na wszystkie strony i to nie wiadomo z jakiego powodu. - Zapożyczyłaś się u Sudermanna, ale jeśli wierzymy, że te mrówki mają nieśmiertelne dusze, to sprawa inaczej wygląda. - Zazdroszczę tym, którzy tak na ślepo, bez zastrzeżeń i wahań wierzą we wszystko, co nam religia podaje - westchnęła Danka. - Ale, niestety, w nas młodych pokutuje duch krytycyzmu. Zdaje mi się, że i ty również nie jesteś wolna od niego? - Może - rzuciła krótko Ania i zaproponowała: - Wracajmy do domu. Trzeba zjeść jakiś "dinner" (obiad), bo już późno, a przy tym musimy zabarykadować się na noc. Radzę przysunąć do drzwi krzesło, postawić na nim miskę i dzbanek, ale tak wycelować, aby za lada trąceniem spadł na podłogę i narobił hałasu. Jak myślisz? - Jako wódz tej wyprawy, mianuję cię ministrem wojny. Środki obrony należą do ciebie, ja zaś będę dźwigała odpowiedzialność przed historią w razie zwycięstwa "szczura" hotelowego! - rzekła Danka wyniośle, po czym obie wybuchnęły śmiechem z tak młodzieńczym rozradowaniem, jakie daje w tych latach zamienione w rzeczywistość marzenie. Na drugi dzień rano Ania obudziwszy się po nocy przespanej snem kamiennym, obiegła wzrokiem pokój i zaczęła wołać głośno: - Danko! Patrz! Ależ to bajeczne! - Co się stało? - spytała sennym głosem Danka, która wytrzeźwiawszy nagle, sięgnęła pod poduszkę. - Patrz! - Ania skierowała swój mały paluszek w stronę drzwi. - Dzbanek na podłodze, ja mam czerwoną pręgę od sznurka na ręku - a pomimo to - spałyśmy jak zabite! - Ale pieniądze są na miejscu, a to najważniejsze. "Szczur" hotelowy uląkł się łoskotu przewróconego dzbanka. Ministrze! Przyznaję ci "Order Złotego Lwa". - Dziękuję, wodzu i nie omieszkam pochwalić się nim przed naszymi kolegami po powrocie do Grenoble. - Swoją drogą, nie chcę powtarzać już tego ryzyka - tu Danka ziewnęła, ukazując drobne, białe zęby. - Będziemy zajeżdżały do "Protection de la Jeune Fille" wszędzie, gdzie się ta zacna instytucja znajduje. Szkoda zaginionej kartki Samuela, ale nie wskrzesimy "minionych mar"! - Wstawajmy, ubierajmy się i jedźmy dalej! Nie bądź leniuchem, Danko! - i Ania wyskoczyła z łóżka, dając dobry przykład koleżance, wyciągającej się rozkosznie na miękkiej pościeli! W Nimes zastały gorączkowe ożywienie z powodu mającej się odbyć walki byków, poszły tedy z ciekawości na to widowisko. Stare budowle, sięgające czasów rzymskich, wśród których znajdowała się imponująca rozmiarami arena walki, wzbudziły w nich podziw dla minionej kultury całych pokoleń, przed wiekami w proch już zmienionych. Nad głowami widzów lazurowe niebo zdawało się być jakimś nieważkim kloszem, osłaniającym ten cudny zakątek od srogich wichrów północy. Obie podróżniczki usiadły w pierwszych rzędach amfiteatru, chłonąc wzrokiem obraz malowniczy, a tak dla nich nowy. Oczy ich mieniły się doznawanymi wrażeniami, twarzyczki pociągały żywą inteligencją wyrazu, tak, że jeden z torreadorów, grupując się wraz z innymi na arenie, rzucał płomienne wejrzenia w stronę interesujących cudzoziemek, a idąc do walki, posłał im efektowny gest ręką, jak gdyby chciał podkreślić, że zwycięży lub zginie - tylko dla nich! Przedstawienie skończyło się porażką biednych zwierząt. Cała widownia ryczała z uciechy i zapału, a dziewczęta wstając z miejsca i przeciskając się przez podniecone tłumy, krytykowały bezwzględnie to lubowanie się w rozlewie krwi. - To wynik klimatu - twierdziła Ania. - Południowcy mają gorącą krew. Dlaczego tacy Szwedzi, na przykład, nie znają podobnych uciech? Mentalność różnych narodów jest jakby odbiciem natury, wśród jakiej wyrośli. - Zgadzam się z tobą, moja droga. Poznańskie i mazowieckie chłodne równiny nie usposabiają do podobnych wyczynów. - Ale za to Kresy dawnej Rzeczypospolitej mają stokroć więcej rozmachu i fantazji. Znów wpływ bujnej roślinności i piękna krajobrazów - mówiła Ania, rada z każdej sposobności, by podnieść zalety drogiej dla niej ziemi ukrainnej. - Wiesz, że to ciekawe - żartowała Danka - Hiszpania ma swego byka, Francja już tylko koguta, Anglia wyścigi konne, Niemcy zaledwo "Schweinfest"! Idąc tak dalej na wschód, powinno się napotykać coraz mniejsze zwierzęta w roli bohaterów narodowych. - A ty powinna byś otworzyć sklepik z pomysłami i sprzedawać je po pięć albo dziesięć franków od sztuki, moja Danko. Masz fach w ręku i to nie byle jaki! - tu zaśmiały się obie z taką miłą wesołością, że przechodnie zdawali się dzielić ją mimo woli z nimi. Istotnie te dwie młodzieńcze główki tworzyły ciekawy kontrast nie tylko dlatego, że jedna z nich była brunetką, druga zaś blondynką, ale również z powodu jakby zmiany psychologicznej usposobień. Czarne oczy Danki powleczone były mgłą rozmarzenia, jej pąsowe usta miały wyraz prawdziwie kobiecy, podczas gdy szafirowe źrenice Ani pałały wolą i energią, a twarz jej tchnęła życiową werwą. Dalsza podróż odbywała się pomyślnie, tylko gdy Danka, wchodząc do "Protection de la Jeune Fille" rozpoczynała swą przemowę od słów: - Nous sommes deux pauvres ~etudiantes! (Jesteśmy dwie biedne studentki!) - Ania musiała udawać kaszel, aby nie zdradzić się śmiechem, do tego stopnia to twierdzenie wydawało się jej komicznym wobec ich eleganckich kostiumów, walizek podróżnych, zaondulowanych starannie włosów swej towarzyszki i własnych złocistych loczków, wymykających się spod zawadiackiego beretu. Wszędzie jednak przyjmowano dziewczęta z miłym uśmiechem i najlepszą wolą, tak że ta parutygodniowa wycieczka została w pamięci obydwu, jako nieprzerwana smuga słonecznego promienia. W Tuluzie, nad Garonną, oczarowane były Pirenejami, u stóp których leży to miasto. Wrażenia te jeszcze się wzmogły w Pau, gdzie olbrzymy górskie, urągające wiosennemu słońcu swymi białymi czapami na łysych głowach, zdały im się bliższe i posępniejsze. Stojąc przed aleją, wiodącą do Zamku w Pau, Ania wykrzyknęła ze zdumienia, iż ujrzała wreszcie na jawie pałac wróżek, widywany dotychczas tylko na obrazkach w jej dziecięcej biblioteczce. Danka zachwyciła się łożem Joanny d'albert i orzekła, że warto było wydać na świat Henryka IV, którego wielkopomną zasługą było znane powiedzonko: "Souvent femme varie, bien fol qui s'y fie!" (Często kobieta zmienna jest i lekkomyślny ten, kto jej wierzy!) - albowiem zawiera się w nim głęboka i najprawdziwsza synteza stosunku mężczyzny do kobiety. W Lourdes modliła się Ania żarliwie, klęcząc u stóp Opiekunki swego smutnego dziecięctwa. Wpatrując się w Jej posąg z marmuru, przypominała sobie ów sen proroczy, gdy się Matka Boża ukazała jej na łące ukwieconej i ogrzała osierocone serduszko słodkimi słowami pociechy. Tu było Jej Królestwo ziemskie, gdzie nie w sennym marzeniu, ale na jawie spłynęła z zaświatów, aby zsyłać proszącym i nieszczęśliwym ukojenie i łaski niebiańskie. Z podziwem i czcią prawdziwą śledziły oczyma z Danką sanitariuszy i sanitariuszki, którzy dźwigali na noszach chorych i paralityków, przenosząc ich z dworca do groty cudownej. Była to młodzież z najstarszych rodzin francuskich, poświęcająca się dobrowolnie tej szczytnej i ciężkiej posłudze dla ulżenia doli zbolałym bliźnim. Przez Bayonnes pojechały dwie podróżniczki do Biarritz, a stamtąd elektryczną kolejką do St. Jean de Luz na granicy Hiszpanii, której wpływy odbiły się tak wyraźnie na miejscowej architekturze. Jechały brzegiem oceanu, a potężny rozgwar Atlantyku towarzyszył im w tej drodze, przywodząc na myśl Krzysztofa Kolumba, którego duch zdobywcy rwał się poprzez szumiące przestwory wodne, wiedziony genialną intuicją, że tam daleko, za siniejącym krańcem horyzontu, znajdują się nowe, nieznane lądy. W Bordeaux stubarwne życie ukazało im obraz wręcz odmiennny od dotychczasowych. Ten port handlowy nad rzeką Garonną, posiadający oprócz ruin rzymskiego amfiteatru i uniwersytetu z wieku XV warsztaty okrętowe, fabryki szkła, beczek, likierów, win, chemikalii, konserw, zajmujący się wywozem wina, zboża, ryb i wyrobów bawełnianych - wrzał pracą, tętnił ruchem, nie kończącym się, rzekłbyś, ani we dnie, ani w nocy. Przez Clermont_ferrand, leżące już we Francji środkowej, powróciły dziewczęta do Grenoble, nie zawiadamiając kolegów o dniu przyjazdu i z jedną tylko Madzią przegadały noc całą, pokazując jej fotografie, opowiadając przygody, nie żałując wykrzykników zachwytu, to znów na przemian gorących zapewnień współczucia, że wyrzekła się dobrowolnie takiej jasnej i niezapomnianej chwili w życiu. Z niedalekiej dzielnicy włoskiej dolatywał jednocześnie śpiew męski i przygrywanie na mandolinie. - Jakaż olbrzymia różnica pomiędzy Francją a nami! - kończyła Ania swoje wywody. - Nie ma tu ani wylewów rzek, gdyż są wszystkie uregulowane, ani też dróg nieszosowanych, ani nieużytków, leżących odłogiem. Wszystko jest wykonane, udoskonalone, zrobione. Szczęśliwi obywatele mogą korzystać z dobrodziejstw cywilizacji, podczas gdy u nas, w Polsce, spóźniliśmy się z tą robotą o jakiś wiek przynajmniej. - Tłumaczy nas niewola i rządy zaborców - ujęła się żywo Madzia. - No, i lenistwo słowiańskie - dodała lekkim tonem Danka. - Toteż powiem wam szczerze - ciągnęła dalej Ania, patrząc w dal z takim wytężeniem, jak gdyby widziała tam jakiś cel określony - że teraz gdy ujrzałam na własne oczy tak wysoką kulturę u obcych, zrozumiałam rolę naszej młodzieży, która zajmie przecież z czasem kierownicze stanowisko w Polsce. Powinna ona wyjeżdżać na Zachód, aby się zapoznać z urządzeniami innych krajów, a powróciwszy urobić sobie ręce po łokcie, byleby kraj swój doprowadzić do najwyższego rozkwitu. - Myśl nie jest nowa! - rzuciła Danka od niechcenia. - Żółkiewscy i Sobiescy toż samo czynili przed wiekami. - Chodzi właśnie o to, aby ich naśladować! - zawołały obie. - Nie opowiedziałyśmy ci jeszcze, Madziu, naszej ostatniej, bardzo miłej przygody. Wyobraź sobie, wsiadamy do wagonu trzeciej klasy, jak zwykle i zastajemy tam cały oddział strzelców francuskich, z których kilku tęgo podhumorzonych. Pociąg w biegu, my szalenie zmęczone, siadamy więc skromnie na ławce. Danka przymyka oczy i w jednej chwili zasypia. Główka jej mimo woli skłania się na ramię "chasseura", który pewien jest, że to zachęta do czynu i chce ją całować! Ja zrywam się z ławki, chwytam go za rękę, wszyscy w śmiech! - Robi się hałas piekielny, bo jeden z żołnierzy zaczyna grać na harmonijce - przerywa koleżance Danka. - Otwieram oczy i słyszę perorującą Anię, z podniesioną do góry ręką i rumieńcami oburzenia na twarzy. - A gdyby tu była wasza córka, albo żona, moi panowie? Czy radzi byście byli z takiego zachowania się dzielnych wojaków francuskich? - Trafiło im to do przekonania, bo w wagonie uczyniło się cicho, jakby makiem siał! - triumfowała Ania. - Zaczęłyśmy opowiadać im o Polsce, że przecież razem wojowaliśmy przeciw Niemcom w czasie wielkiej wojny i że teraz jesteśmy ich sprzymierzeńcami. Przejechaliśmy tak parę stacji i większość oddziału wysiadła. Zostało tylko pięciu strzelców, którzy nas uprosili, abyśmy położyły się na ławce, a sami wyszli na korytarz. Budzimy się z rana, wypoczęte i przykryte żołnierskimi płaszczami. Prawda, jakie to ładne z ich strony? - Poczęstowałyśmy ich winem i cukierkami i rozstaliśmy jak starzy przyjaciele - dokończyła Danka. - Idźmy i my za tym przykładem, bo to już świta - Madzia zerwała się z krzesła. - Dobranoc, moje drogie. Zachwycona jestem waszą podróżą i waszą umiejętnością radzenia sobie w każdej okoliczności! Nastały gorące dni letnie i zżyta już z sobą grupa "etudiantów" oddawała się często sportowi pływackiemu, chodząc razem do pływalni w Grenoble. Tylko Fritza wśród nich nie było wcale, a stało się to z następującego powodu. Pewnego dnia - było to w maju - Ania z Danką, przyszedłszy na studiowaną przez nich "Facult~e de Lettres" (kurs literacki), dostrzegły z daleka na mapie, wiszącej w auli uniwersyteckiej, jakieś dziwne, czerwone wykresy. Zaciekawione, podeszły bliżej i stanęły jak wtryte, nie chcąc wierzyć własnym oczom. - Cóż to za prowokacja! - szepnęła przez zaciśnięte zęby Ania. - Koledzy! - zwoływała studentów impulsywna Danka. - Czyż wy tego nie zauważyliście?! - wskazywała palcem napis czerwonym ołówkiem na powojennej mapie Europy, gdzie Alzacja i Lotaryngia z jednej strony, a Pomorze i Poznańskie - z drugiej, włączone były przez nieznanego dowcipnisia do Rzeszy Niemieckiej, a na tak sztucznie powiększonym jej obszarze biły w oczy wyzywające słowa: - Deutschland ~uber alles! (Niemcy ponad wszystko!) Uczyniło się zbiegowisko i gwar wykrzykników. Sangwinistyczni Francuzi wpadli w gniew nie do opisania i wygrażali nieznanemu zwolennikowi rewizji traktatów. Włosi dowcipkowali na temat ich rządu, który miał zupełną słuszność, opuszczając w czasie wojny tak zachłannego sprzymierzeńca. Jeden z Japończyków, o którym wiadomo, że od urodzenia nigdy się nie śmiał, nie mógł powstrzymać tym razem nikłego uśmiechu, przy czym biel jego zębów, odbijająca od ciemnej twarzy, stała się jeszcze jaskrawsza. - Patrz! - szepnęła Danka do Ani. - Czy widzisz, jak apatyczny Staś się obudził? - Nareszcie. Bardzo mu z tym do twarzy. Młody, wysoki brunecik zabrał głos istotnie, przemawiając do kolegów z oburzeniem. Był to Staś Orsak, syn bogatych przemysłowców z Ukrainy, którego rodzice stracili znaczną fortunę w czasie rewolucji rosyjskiej. Chłopak nie mógł przeboleć tej zmiany losu, tym bardziej, że źle im się w Polsce wiodło i że wszystko, co dawniej mieli, zdobyte było li tylko pracą ojca. Małomówny i blady stronił od życia koleżeńskiego, ucząc się natomiast po całych dniach sumiennie, ale bez cienia zapału. Koledzy dowcipkowali na temat jego nazwiska, "Orsac", dowodząc, iż kryje w sobie wory złota, jakie staną się na pewno jego udziałem. Danka z Anią, poznawszy się z nim na wykładach, moralizowały go często, wytykając pesymizm w tak młodym wieku. Wszystko to chłopak przyjmował w jednaki, milczący sposób, uśmiechając się niby, a właściwie krzywiąc usta na prawo, albo na lewo. Tym dziwniejszą była raptowna zmiana w jego nastroju. - Koledzy! - mówił podniesionym głosem. - Apeluję do waszej szlachetności. Wiecie przecież, że sto lat z górą Polacy walczyli o swoją wolność, nie ulegając gwałtowi zaborców! Dziś, gdy szablą i krwią ją zdobyli, czyż pozwolicie, aby w ten sposób ranił ktoś nasze uczucia narodowe?! - Tu uczynił gest, jak gdyby chciał zerwać mapę ze ściany. - Masz zupełną słuszność, Orsac! - powiedział spokojnie Dick, młody Anglik, przyjaciel Rodney'a. - Stoję po waszej stronie. Pójdziemy natychmiast do rektora. Te mapy muszą być zdjęte, gdyż i w drugiej sali widziałem te same efektowne projekty. Huczne oklaski przyjęły te słowa, po czym obydwaj wyszli. - Ciekawam, czy on znów wpadnie w swoją beznadziejną ponurość? - powiedziała "łagodna anarchistka" do Ani. - Ja mu się tak bardzo nie dziwię, gdyż cała moja natura wzdryga się przed gwałtem! - A ja myślałam, że rewolucja wyrwała mu brutalnie cały zapał młodzieńczy z z duszy, ale jeśli stać go na uczucie narodowej godności, to ma skąd czerpać pociechę. Myślę jednak, niestety, że po tym wybuchu powróci do dawnej apatii, z jakiej na pewno otrząśnie się tymczasem. Rektor kazał wprawdzie usunąć mapy, ale wrzenie trwało jeszcze czas jakiś, bo poznano w czerwonym napisie rys ręki Fritza i tak odeń stroniono, że opuścił Grenoble i pojechał do Vaterland'u (ojczyzny). Tymczasem zażyłość Dicka z międzynarodowym gronem kolegów, wśród których Ania z Danką rej wodziły - rosła z dnia na dzień. Młody Anglik był najmłodszym synem bogatej rodziny i starszy brat jego miał zostać po śmierci ojca właścicielem całego majątku - jemu zaś - wedle ustroju angielskiego - przypadała w udziale praca i zdobycie stanowiska własnymi siłami. Dick nie uważał jednak siebie za pokrzywdzonego, wręcz przeciwnie - chlubił się tym mądrym systemem brytyjskim, zaprawiającym młode pokolenie do walki z życiem i broniącym inteligencji od zdeklasowania. - Gdyby mi było ciężko, albo gdybym zachorował beznadziejnie, to starszy brat zawsze mi pomoże, a dom rodzinny będzie przytulnym gniazdem dla zniedołężniałego członka rodziny - upewniał słuchaczy, gdy po długo trwającej kąpieli w pływalni wyciągali się na piasku, grzejąc plecy na rozkosznym słońcu Południa i chłonąc wzrokiem piękny krajobraz alpejski, roztaczający się przed nim. - Szkoda, że w Polsce więcej rządzimy się pod tym względem sercem, niż rozumem - wyznała Ania, podpierając budkę obiema rękami. - Rodzice dzielą sumiennie najmniejszy majątek pomiędzy wszystkie dzieci, a wynikiem tego bywa często upadek całej rodziny i owo "zdeklasowanie się" kulturalne, o jakim kolega wspomina. - Mademoiselle Annie! Bardzo mnie zaciekawia, co pani będzie robiła po powrocie do kraju? Czy można spytać o plany na przyszłość? - tu Dick obrzucił dziewczynę przenikliwym i jednocześnie pełnym sympatii wejrzeniem. - Ania jest tajemnicza i zwierza się chyba samej sobie i to do rękawa! - objaśniła go z udaną powagą Danka. - Będę pracowała, ale jak, nie wiem sama - odparła krótko. - Byleby tylko nie w takiej instytucji, jak Armia Zbawienia, albo coś w tym rodzaju! - wybuchnął śmiechem Rodney przy zgodnym wtórze swawolnej Daisy. - Szkoda byłoby tych ślicznych rączek, które by już z zasady nie znały manucure i figlarnych loczków, zmienionych w cnotliwe pasma przyklepanych włosów! - Mylicie się - protestowała Ania z uśmieszkiem. - Może bym i chciała zdobyć stanowisko w pracy społecznej, ale pomimo to pozostałabym kobietą wytworną. To jest obowiązek wobec własnego przemysłu i handlu. - Dotychczas mademoiselle Danka wygłaszała "epatujące" zasady - powiedział wesoło Lao_ming. - Czyżby to było zaraźliwe? - i zaśmiał się dyskretnie. - Ja radziłbym pani wstąpić do filmu - odezwał się przekonywująco Raymond. - A ci Anglosasi nauczyliby panią pływać jak ryba, nurkować jak łódź podwodna i skakać do wody z wdziękiem nimfy. Dodajmy do tego tę zgrabną postać o kształtach miniaturowej Venus, a otrzymamy - gwiazdę filmową pierwszorzędnej wartości! Dobrze radzę, ma foi! - Protestuję - zawołał Rodney energicznie. - Zbyt to męczące! Lepiej wyjść za jakiegoś milionera amerykańskiego i stać się jego "kosztowną" kobietą. My to lubimy, a żona jest u nas cackiem, które świadczy swym wyglądem o stopniu powodzenia finansowego męża. Tak, tak, Ameryka to zgoła odmienny świat pojęć i nastawienia psychologicznego, niż wasza stara Europa. Tempo naszego życia nie daje wprost czasu na pogłębienie myśli. Pieniądz - to bóstwo. Dążymy do dobrobytu - za wszelką cenę i dumni jesteśmy z nieprzebranych bogactw naszych Stanów. Ślizgamy się po powierzchni etyki, nie rozmyślając nad jej podstawami. Brak nam wyczucia odpowiedzialności za kradzieże, lub zbrodnie. Odsiedziałeś karę? All right! Idź z Bogiem i szukaj pracy! Nikt ci nie wytknie, że poznałeś się z więzieniem. To twoja osobista sprawa. Zlikwidowana? All right. Jesteś znów uczciwym człowiekiem. - Przede wszystkim, jakim prawem jeden człowiek zamyka drugiego do więzienia? - rzuciła pytanie Danka i rozmarzonymi oczyma powiodła z wyrzutem po obecnych. Wszyscy zaśmiali się chórem, a z ust Madzi i Daisy padły niemal równocześnie impulsywnie wypowiadane słowa: - Rzeczywiście, jesteś anarchistką, Danko! - To potrąca o zagadnienie wolności człowieka - odezwał się Samuel. - Walczyła o nią rewolucja francuska i nie na próżno. Sądzę jednak, że prawdziwie wolnym człowiek jest tylko w kręgu własnego ducha, o ile udoskonali go do możliwie najwyższych szczytów. - Tak - przyznał z mocą Lao_ming. - Dlatego boli mnie bezmiernie apatia duchowa mego narodu. Jesteśmy tak liczni, a nasza cywilizacja sięga tak odległych wieków, że powinniśmy zająć dominujące stanowisko na kuli ziemskiej. Tymczasem Japończycy, liczebnie daleko od nas słabsi, wysuwając się na czoło żółtej rasy, rozszerzają swe panowanie, zdumiewają wynikami świetnej organizacji i patriotyzmu, dążącego świadomie i za wszelką cenę do wielkości ich państwa. Ach! Gdybym mógł obudzić mój naród z tylowiekowego uśpienia, gdybym mógł wydobyć na jaw z duszy jego wszystkie ukryte tam zalety i skarby kultury i przełamać konserwatyzm, który nas skuwa - życiem własnym zapłaciłbym chętnie za rozkwit trzystumilionowego narodu - oczy Lao_minga tchnęły głębokim entuzjazmem, odczutym i zrozumianym przez grono jego kolegów. - Przede wszystkim - zabrał głos Samuel z wielką powagą - my młodzi, będziemy musieli zabrać się do zupełnej przebudowy pojęć o wojnie, aby ta krwawa, bezlitosna rzeź, to uprawnione morderstwo, stało się tak nie do pomyślenia, jak w naszych czasach - wojna religijna. - Zgadzam się. Ale - z drugiej strony, kto przestaje walczyć, ten przestaje żyć! - wykrzyknął Rodney. - Toteż walka powinna przenieść się na inne pola. Niech się nie objawia krwawo na pobojowiskach, ale niech wystąpi jako szlachetna rywalizacja ras na polu ekonomii, albo w obrębie poezji, ekspansji duchowej, techniki, wynalazków. Niech się objawia w takiej walce o wpływy kulturalne, jaką teraz widzimy pomiędzy Anglią i Ameryką, niech się stanie walką ducha i umysłów narodu, ale nie bójką apaszów, uzbrojonych w noże, no i w nieco od nich straszniejsze trujące gazy! - Ja już to kiedyś mówiłam - wtrąciła skromnie Danka. - Masz rację, Samuelu - oświadczył Dick po namyśle. - Przypominam sobie teraz, że czytałem nową książkę niemiecką, w której autor wysuwa podobne tezy. Kończy ją zdaniem: "Wojna ulatywała w powietrze przy szyderczym chichocie dzieci" - co oznacza zapatrywanie następnego po nas pokolenia, a w jednym z rozdziałów wydaje taki wyrok na sierżanta, chełpiącego się tym, że podłożył tajemnie minę pod kwitnące miasteczko nieprzyjacielskie, mające być zmienione za jednym przyciśnięciem jego palca w fontannę wylatujących gruzów i krwawych szczątków ludzkich: "Kapitan trzema celnymi strzałami z rewolweru zgasił życie w chełpiącym się przed chwilą sierżancie i rzekł pogardliwie: - Oto twoje ordery i twoja nagroda. Kilka stóp w głąb pod ziemią. Tam będziesz spoczywał i tylko to ci się należy!" - Ależ w takim razie ten sierżant był nieszczęśliwą ofiarą swego obowiązku - zaprotestowała Ania. - Dobrze powiedziane: po męsku. Nie uprzedziłem was, że dzieje się to wszystko podczas fikcyjnej rewolucji w Niemczech i występują tu raczej symbole, niż ludzie. - Jeśli tak, to przyklaskujemy wszyscy autorowi. Dobrze byłoby, gdyby Fritz przejął się jego poglądami. Ale, niestety, to bardzo wątpliwe. Cisza nastała po tych słowach. Nad dysputującymi sklepiało się czyste niebo, owiewało ich rześkie powietrze, a potężny łańcuch Alp Belledonne nurzał się w zalewie pogodnego słońca. - Rozjedziemy się za parę miesięcy - zaczął Dick przyjaźnie. - Każdy z nas pójdzie swoją drogą przez życie. Szkoda jednak byłoby stracić tę łączność duchową, z jakiej słusznie jesteśmy dumni. Obiecajmy więc sobie, że kto z nas pierwszy się zaręczy, ten zawiadomi o tym kolegów. Oto moja ręka, że przyjadę na ślub, nawet z głębi Australii, dokąd mam zamiar się udać, jako kolonista. - Ja stawię się również wobec tego, że Chiny są bliżej Europy - zobowiązał się chętnie Lao_ming. - Z Ameryki to przecież jeden skok! Furda! Liczcie na mnie - wykrzyknął Rodney, na którego Daisy spojrzała w tej chwili wymownie, jak gdyby, pytając, czy zabierze ją z sobą? - Z Europy jeszcze prędzej przyfruniemy samolotem - żartował Raymond. - Nie zastrzegaj się, Rodney! Nie wiadomo, kto pierwszy uwikła się w sidła Hymenu! - W każdym razie uniesiemy do grobu wspomnienia tej naszej Międzynarodówki, która postawiła sobie jako hasło pokojową współpracę narodów - zawołała Ania, zrywając z głowy niebieski czepek kąpielowy i powiewając nim w powietrzu na kształt zwycięskiego sztandaru. Grzmot oklasków pokrył jej słowa, wykazując trafność, z jaką uderzyła w strunę, dźwięczącą tak silnie w duszach zgromadzonych na obczyźnie "etudiantów". Powrót do kraju Jesień była w pełnym rozkwicie, gdy Ania po roku spędzonym w Grenoble, z uzyskanym chlubnie dyplomem w kieszeni, przyjechała do Paryża. Państwo Alfredowie czekali na nią na dworcu, a ujrzawszy z daleka w oknie wagonu młodą dziewczynę, uśmiechającą się i powiewającą ku nim małą rączką, uczuli radosne drżenie serc, kochających to przybrane dziecko z takim oddaniem jak gdyby to było ich własne. Ania zbiegła ze schodków wagonu, skoczyła na peron i zarzuciła obie ręce kolejno na szyję ojca i matki, ściskając ich serdecznie. - I cóż, małe kaczątko? - śmiał się z zadowoleniem pan Alfred. - Jakże wypadła próba rzucenia cię na wodę? - Świetnie, tatusiu! Umiem pływać jak korek, nurkować jak doświadczona żaba i brodzić jak stara czapla. Z tego widzi tatuś, że powinnam dać sobie radę w życiu. - Ja tylko widzę, że przybył ci nowy zupełnie talent krasomówstwa - stwierdziła pani Vera. - Wyrobiłaś się w tych dysputach z różnojęzycznymi kolegami. - Ach, mamusiu! To najmilszy okres mego życia. Cóż to za porównanie z klasztorem?! Szli we troje do samochodu, który zawiózł ich do wykwintnego Hotel-pension "Lumi~ere", gdzie państwo Alfredowie umieścili się w niewielkim, lecz eleganckim apartamenciku. Szalony ruch na ulicach i jezdniach Paryża wywarł na Ani z początku oszałamiające wrażenie. Zdawało się jej, że werwa i ożywienie całego świata skoncentrowały się na bulwarach i placach tego miasta-olbrzyma, będącego syntezą ducha i umysłowości Gallów. Dzieliła się tymi spostrzeżeniami z rodzicami, którzy słuchali jej z zadowoleniem i uwagą. - Witam cię w tych progach, mała dziewczynko, jako osobę dojrzałą, która skończyła pierwszy etap swego młodzieńczego życia - powiedział serdecznie pan Alfred, gdy weszli do pokoju, przeznaczonego dla Ani. Leżała tu na sofie, rozpostarta szeroko, śliczna, różowa sukienka. - Może wypluskasz się trochę w łazience po podróży - zaproponowała pani Vera - a potem ustroisz się w te paryskie szmatki i zejdziemy razem na d~inner (obiad). Sądzę, że będzie lepszy, niż u "aksamitnej Giocondy"! Ale pospiesz się, kochanie, bo już mało mamy czasu do sakramentalnej godziny obiadu. - Tak mi z wami dobrze - rzuciła Ania zamiast bliższych wynurzeń i schwyciwszy swoją skórzaną torbę podróżną, zniknęła za przyległymi drzwiami. Po niedługiej chwili pojawiła się znów w pięknym, ale zbyt obszernym kimonie matki i ująwszy lekko palcami powiewną różową żorżetę, rzekła z uznaniem: - Śliczna! Poznaję gust mego tatusia, bo mamusia jest raczej filozofką, niż strojnisią. Nieprawdaż, tatusiu? Proszę na chwilę odwrócić się plecami, a w okamgnieniu będą gotowa. - Rzeczywiście, korzystam z naszego pobytu i chodzę do Sorbony - zaśmiała się pani Vera, nie dotknięta bynajmniej żartobliwą uwagą córki. - Wiesz co radziliśmy? Oto zostaniesz z nami przez ten rok w Paryżu i poświęcisz się studiom artystycznym. Wyobrażam sobie z jakim zapałem będziesz zwiedzała przepiękne muzea paryskie! A może zechcesz brać lekcje śpiewu? Możemy sobie na to obecnie pozwolić, aby nasza córeczka zaznała, choć przez czas jakiś, radości jaśniejszego życia. Ania, nie odpowiadając wręcz na propozycję matki, rzuciła śpiesznie okiem na zegarek: - Mamusiu! - zawołała srodze niby zakłopotana. - Ależ my się spóźnimy na ten sakramentalny obiad, jeśli dłużej będziemy omawiały plany na przyszłość! - Prawda! - tu pani Vera wstała żywo z kanapy. - Zapomniałam, że zaraz po obiedzie jedziemy do Wielkiej Opery. Śpieszmy się! - wsunęła rękę pod ramię dziewczyny i wyszły obie z pokoju. Za nimi podążał pan Alfred, myśląc z lekkim uśmiechem: - Mała coś knuje. Hm! Bądźmy dyskretni i nie naciskajmy na nią. Sama powie, co postanowiła w odpowiedniej chwili. A wtedy - zobaczymy! Miesiąc pobytu w Paryżu przemknął Ani z tak zawrotną szybkością, że wprost straciła poczucie czasu. Przy wrodzonym zamiłowaniu do piękna, czuła się w swoim żywiole, gdy przechodząc w Luwrze z jednej sali do drugiej, przyglądała się rozwieszonym tu arcydziełom sztuki malarskiej, ucząc się sama, na czym polega natchnienie i talent artysty. Pan Alfred, jako wytrawny znawca, lubił śledzić postępy córki w nowej dla niej dziedzinie i towarzyszył jej przy zwiedzaniu tych lub innych zabytków, uprzedzając ją przy wejściu: - Zastanów się dobrze, mała dziewczynko i wybierz w tej sali najpiękniejsze płótno lub rzeźbę. Gdy odpowiedź zgadzała się z jego własnym sądem, cieszył się szczerze. Na niedzielę jeździli zwykle do Wersalu. Tu Ania marzyła o czarodziejskim obrazie, jaki tworzą bijące "wody Wersalu". Nie było jednak tak wielkiej uroczystości, aby je mogła zobaczyć. Przedborowie zaś ulegali w tej rezydencji królewskiej atmosferze krwawych przeżyć, jakie dotknęły w czasie Wielkiej Rewolucji zdetronizowanych władców i wyższe warstwy społeczne Francji. Własne wspomnienia napływały ku nim z oddali, ale nie tak już jaskrawe, przysłonięte mgłą czasu, rzewne, lecz nie bolesne. Gdy kiedyś pani Vera ze zwykłą prawdomównością skonstatowała tę zmianę wewnętrzną, Ania przerwała zapadłe po jej słowach milczenie: - Zdobycie stanowiska własną pracą i wartością osłodziło wam, kochani tatusinkowie, stratę gniazda rodzinnego. Ja się temu wcale nie dziwię. Co do mnie jestem zdania mojego kolegi z Grenoble, Dicka, który twierdził, że "home" swój nosi w sercu i że wydobywa go i przystraja tam, gdzie życie go rzuci. - Ideologia, aczkolwiek piękna, ale odmienna od mojej - zaznaczył pan Alfred. - Nasze gniazda na Ukrainie miały kilkuwiekową tradycję, czego nie da się powiedzieć o takich wędrownych "home". Wracajmy teraz do Paryża. Chcę ci pokazać, jak to miasto, jedyne w świecie, przedstawia się w nocy. Istotnie widok był czarujący i Ania, siedząca w samochodzie pomiędzy rodzicami, napawała się świetlnymi efektami przeróżnych reklam, srebrzystą falą reflektorów, oświetlających wspanialsze gmachy, wzmożone tętnem życia i ruchu na Place de l'Op~era (Plac Opery), gdzie tak było jasno, jak gdyby elektryczność zmieniła się w słońce. Okrzyk zachwytu wyrwał się jej mimo woli, gdy ujrzała na ciemnym tle nieba świetlny łuk Arc de Triomphe (Łuk Triumfalny) skąpany w blaskach silnych reflektorów i, zda się, zawieszony w powietrzu. Inny to był obraz, niż we dnie, kiedy przesuwał się tu długi sznur samochodów, podążających w jedną i w drugą stronę i ginących kędyś w perspektywie Pól Elizejskich. Wrodzona przedsiębiorczość Ani ciągnęła ją wszakże do samodzielnych wycieczek. Lubiła więc ogromnie "łazikować" po Rue de la Paix (Ulica Pokoju), gdzie wielkie Domy Mód i jubilerskie sklepy prześcigały się w urządzaniu wystaw, przykuwających oczy i wywołujących westchnienie z piersi. Przed magazynami, zajmującymi kilka pięter, stały na trotuarach stoły z wysortowanymi materiałami, sukniami, bielizną, drobiazgami itd., a wszystko było tak ładne i tanie, że mimo woli wciągało w sieć zakupów, aż do zupełnego wypróżnienia sakiewki. - Szczęściem, nie miałam przy sobie większej sumy, bo wydałabym wszystko, do ostatniego centyma - opowiadała dziewczyna rodzicom ze śmiechem. - Te sprzedające panienki takie są miłe, uprzejme, a tak umieją zachęcić do kupna i z takim smakiem dobrać bluzkę do kostiumu, berecik do pończoszki, a bucik pod kolor, a torebkę odpowiednią do całości, że groziła mi ruina. Zwiedziła również Ania "Dom dla Studentek" fundacji Rockefellera, gdzie całe urządzenie było pierwszorzędne, wedle ostatnich wymagań techniki higieny. Wspaniały hall, apartamenciki z łazienkami, sale biblioteczne i sportowe. Regulamin tej instytucji wywołał uśmiech na jej ustach, gdy przeczytała, że studentki mają obowiązkowo wracać do domu o dwunastej w nocy, a w święta i niedziele wolno im przedłużać ten termin do pierwszej po północy. - Co powiedziałby na takie herezje nasz zacny księżunio z "Protection"? - myślała, rozbawiona i pochwalająca jednocześnie taki liberalizm. - Dziewczyna powinna być tak wychowana, aby odpowiadała za swoje czyny i o dziesiątej i o drugiej w nocy! - snuła dalej w cichości swoje postępowe teorie. Pewnego dnia pan Alfred, wróciwszy z ambasady polskiej do domu, oznajmił od progu, czekającym nań żonie i córce: - Mamy niespodziankę! Ministerstwo Rolnictwa wzywa mnie do Warszawy na parę miesięcy. Oczywiście, jest to związane z moją pracą we Francji, dokąd znów mam wrócić po upływie tego terminu. Siwe oczy pani Very błysnęły niekłamaną radością: - Bardzo się cieszę z tego projektu. Zatęskniłam za kochaną Warszawką! Kiedyż jedziemy, Fredziu? - Za tydzień. Muszę tu jeszcze skończyć układy w sprawie dostarczania rolnikom francuskim naszych ziemniaków. Francję trapi "choroba ziemniaczana", jakiej my w Polsce nie znamy. Ale może ty, Aniu, wolałabyś zostać w Paryżu i doczekać się naszego powrotu? Co, jak myślisz? - wpatrywał się w nią przenikliwie. - O, nie, tatusiu! Przyznam się teraz, że uzbierałam trochę pieniędzy i sądzę, że wystarczy mi na bilet trzeciej klasy do Warszawy. Rodzice tak hojnie mnie zaopatrywali w mamonę, a życie było tanie w "Protection de la Jeune Fille". Pan Alfred nie mrugnął nawet okiem, chociaż przeleciało mu przez głowę: - Nie myliłem się. Ma plan gotowy! - ale pani Vera spojrzała zdziwiona: - Zastanów się, Aniu! Chcesz opuścić Paryż, a nie wiadomo, czy będziesz mogła kiedykolwiek w życiu skorzystać jeszcze z możności zapoznania się z tymi skarbami, jakie w sobie kryje. Jesteśmy przecież tak bardzo zależni od najbłahszej z pozoru okoliczności, że nie robię nigdy projektów na dłuższą metę. Kto wie, co nas spotka jutro, pojutrze, za tydzień?! - Tym razem sądzę jednak, że nasz powrót nie ulega wątpliwości - rzucił pojednawczo pan Alfred. - Niech Ania jedzie, jeśli ma ochotę. - Doskonale się wszystko układa - powiedziała Ania z zadowoleniem i zerknęła na ojca figlarnie. Szafirowe jej oczy zdawały się słać niemą pochwałę: - Jak to przyjemnie mieć takiego mądrego tatusia, który coś przeczuwa, a na wszystko się zgadza! - Ej, ty mała! - zaśmiał się nagle bez widocznego powodu pan Alfred, a piękna twarz jego rozjaśniła się blaskiem wiecznej młodzieńczości, której tajemnicę i trwałość posiadają li tylko niepospolici ludzie. - Wyznam wam teraz, że przemawiał przeze mnie rozsądek - mówiła żywo pani Vera, przyciągając do siebie Anię i obejmując ją czule. - Wolę, że jedziesz z nami, maleńka! - Mamusia tak do mnie się zwraca, jak gdybym była jeszcze tą małą dziewczynką, która z tobołkiem w rączce stanęła nieśmiało na progu jadalnego pokoju w Czereszeńce. Ależ mamusiu, ja już jestem starą panną, naprawdę! - Co ty pleciesz, moja Aniu! - obruszyła się na te słowa matka. - Więc lubisz te wspomnienia dziecięce? - Lubię, mamusiu. Dziś, kiedy patrzę na nie z oddali, widzę dopiero jakie to wszystko było z waszej strony cudowne! - tu dziewczyna urwała nagle i musnęła przelotnie ramię pani Very swymi złotymi loczkami. Na dwa dni przed wyjazdem Przedborów z Paryża przyszedł do nich list od stryjenki Konstancji, która w dość rzadkich, ale stałych odstępach podtrzymywała korespondencję z synowcem. List ten zawierał smutną wiadomość: "Drodzy moi! - pisała pani Konstancja. - Wiecie dobrze, jak bardzo rada jestem, że los okazał się dla Was łaskawszym i że Fredzio ma takie stanowisko i uznanie, na jakie w zupełności zasługuje. Nie mogę jednak powstrzymać się od uczucia żalu, iż tak daleko ode mnie jesteście. Zdrowie moje tak się pogorszyło od paru miesięcy, że nie wiem, czy zobaczymy się jeszcze na tym świecie. Moja choroba serca rozwija się szybko i zmienia mnie do niepoznania. Gdzież moja dawna energia i pracowitość?! Ledwo się włóczę o kiju po domu, a najczęściej leżę na szezlongu, to wszystko mnie męczy. Przypominam sobie ze zdumieniem, że był czas, gdy zrywałam się z łóżka o piątej rano i biegałam do gospodarstwa, jeździłam w pole i myślałam o każdej najdrobniejszej sprawie! W tej chwili przyszło mi do głowy Twoje ulubione powiedzenie, Vero kochana: - Buł kiń, taj zjizdylsia! (Był koń i zjeździł się!) - Da się to do mnie świetnie zastosować w obecnym stanie rzeczy. Nie żałuję bynajmniej życia, chociaż zdaję sobie sprawę, że i ja jestem na "wsiadanem", jak to określał po żołniersku mój ukochany Wacław przed śmiercią. Nie jestem nikomu naprawdę potrzebna, a takie zeznanie nie przywiązuje człowieka do istnienia. Nie przeczcie, moi drodzy! Wierzę, że macie dla mnie serdeczne uczucie, że pożałujecie mnie szczerze, gdy odejdę, ale to nie jest to, za czym tęsknię i co urwało się z chwilą śmierci mego Wacława. Myślicie pewno o Romusiach? Jeszcze rzadziej widuję ich, niż poprzednio, tak są zajęci i skłopotani ciężkim stanem interesów. Wyobraźcie sobie, że otrzymaliśmy od rządu naszego pożyczkę zbożową na doprowadzenie zrujnowanych na kresach gospodarstw do stanu przedwojennego. Wielu z ziemian - a między nimi Romusiowie i ja - skorzystaliśmy z niej bardzo chętnie, nie przeczuwając, że uwiążemy sobie kamień do szyi. Pożyczkę dano nam w złotych, a teraz przewalutowano ją na funty szterlingi, bo w Anglii ją zaciągnięto. Od tego czasu funt angielski wzrósł podwójnie w cenie, słowem pożyczka ta zamiast pomocy, stała się ruiną dla wielu majątków. I ja nie dałabym sobie rady, gdyby nie dochody z młyna i z moich kamienic we Lwowie. Czy uwierzycie, że list ten piszę już od dwóch dni, odpoczywając po kilku linijkach, do tego stopnia drży mi ręka. Powiedzcie sami, czy warto żyć w takich warunkach? Ja - taka czynna i samodzielna - muszę dziś patrzeć bezsilnie, jak moje pomocnice gospodarują w moim domu, a wszystko dalekie jest od doskonałości. Poczciwa Teofila pielęgnuje mnie po całych nocach, gdyż miewam straszne duszności, a po całych dniach jest w polu, ujada się z parobkami, pilnuje stodoły, wydaje obroki itd. Chyba łaska Boska podtrzymuje ją na siłach, bo pojąć trudno, jak może obywać się bez snu i znaleźć czas na wszystko! Kończę już, drodzy moi, najserdeczniejszymi uściskami, życząc Wam zawsze gorąco powodzenia i jasnych dni po tylu ciężkich przejściach. Wasza całym sercem Konstancja." Pani Vera czytała ten list na głos, a wzruszenie jej potęgowało się z każdym niemal słowem. Mąż jej słuchał w milczeniu, opuściwszy nisko głowę. Ani było przykro, że stryjenka nawet jednym słówkiem o niej nie wspomniała, ale uczucie to splatało się nierozdzielnie ze szczerym żalem nad tragedią położenia tej osamotnionej, bezwładnej, a ongi tak samodzielnej kobiety, co dziewczyna, podobna z wielu cech do gasnącej pani z Przymilepek, mogła lepiej od wielu innych ocenić. Pani Vera złożyła list i machinalnie wsunęła go do koperty, mówiąc zdławionym nieco głosem: - Oczywiście, Fredziu, ty zostaniesz w Warszawie, bo jesteś do tego zmuszony, a my z Anią jedziemy od razu przez Lwów do stryjenki. Jak to szczęśliwie, że ten list zastał nas jeszcze w Paryżu. - Tak, moja droga. Na wszelki wypadek postaram się w Warszawie o kilkudniowy urlop, a ty dasz mi znać telegraficznie, jaki jest stan zdrowia stryjenki. - Będziemy ją pielęgnowały - ciągnęła dalej pani Vera, której wrodzona zaradność szukała już wszelkich sposobów ulżenia złemu. - Przecież Truskawiec pomaga na serce. A może trzeba będzie pojechać z biedaczką do Nauheim? Jest dość zamożna, aby się ratować. Wszakże jeździłyśmy do Frankfurtu i wynik okazał się znakomity. - Tak, mamusiu, ale wtedy stryjenka chciała się ratować, a teraz straciła odporność duchową, poddała się zupełnie chorobie. Biedna! Jak jej musi być źle na świecie! - Podtrzymamy ją - oświadczył z mocą pan Alfred, idąc do biurka i dostając z szuflady papier listowy. - Napiszę do niej i zaraz list wyprawimy. Pani Vera przesunęła rękę po głowie męża z dyskretną pieszczotą: - Wierzę, mój Fredziu, że słowa, płynące z takiego serca, jak twoje, przyniosą biedaczce wielką pociechę. I ja się dopiszę, gdy skończysz. A ty, Aniu? - Ja również - zgodziła się dziewczyna po krótkim namyśle. Pan Alfred podniósł głowę, schyloną już nad białą ćwiartką papieru i zajrzał córce w oczy: - To twój obowiązek - powiedział niemal surowo. - Byłaś tam jako wygnanka i doznałaś gościnności w jej domu. Ania zaczerwieniła się, gdyż wrażliwość na najlżejszą nawet uwagę leżała w jej charakterze. Wytrzymała tedy spojrzenie ojca śmiało, gotowa już "zaciąć się", gdyby żądał od niej jakiegoś wyjaśnienia, ale pan Alfred uważał snadź, że jego słowa wystarczą, bo zabrał się spokojnie do szybkiego kreślenia wyrazów, jakie dyktowało mu prawdziwe przywiązanie do żony zmarłego stryja. Pani Vera, której wrodzona subtelność pomogła w lot do zorientowania się w ukrytych motywach tego starcia pomiędzy mężem a córką, chodziła po pokoju myśląc sobie, że kierowanie Anią należy bezwzględnie do przeszłości i że chcąc zachować cień jakiś wpływu na nią, trzeba patrzeć odtąd na wszystkie jej decyzje z punktu widzenia "nowoczesnej dziewczyny", z czym trudno matce się zgodzić, ale co należy uznać, jako nie dający się zwalczyć prąd wieku. Ania, z rumieńcami na twarzy, z błyszczącymi niepokojąco oczyma, siedziała na kanapie, w pozie umyślnie niedbałej i patrzyła przed siebie odporna i nieprzenikniona. W zmąconej istotnie na pozór cichej atmosferze, skrzypiało tylko pióro, biegnące równomiernie po papierze i dawał się słyszeć lekki szelest kroków, chodzącej tam i z powrotem, zamyślonej pani Very. Taniec koło Złotego Cielca Pani Vera z Anią przyjechały z Warszawy do Lwowa rano, a ponieważ pociąg do Brzeżan szedł dopiero po południu, więc postanowiły zajechać na kilka godzin do hotelu, wykąpać się, odpocząć i zobaczyć się z "ciocią Ewelcią", która ściągała zawsze ze wsi na zimowe leże do Lwowa. Powitanie z tą zacną przyjaciółką stryjenki Konstancji było z obu stron radosne i nad wyraz serdeczne. Po pierwszych jednak uściskach i wykrzyknikach zachwytu nad urodą Ani, która staje się "coraz ładniejsza", pani Holsztyńska splotła ręce ze smutkiem: - Czy panie wiedzą, że Tunia jest bardzo chora? Stan serca groźny. Nie chciała trwożyć państwa i napisała do was prawdę niedawno i to pod moim naciskiem. - Wiemy i dlatego przyjechałyśmy tu wprost z Paryża. Dziś jeszcze jedziemy do Brzeżan. - Aha! Panie kochane zostaną u mnie naturalnie na obiedzie. Czym chata bogata, tym służę. Będziemy miały barszczyk różowy, kaczki z Hulajpola, kalafiory, czego śmiejesz się, Aniu? I ciastka od H~oflingera. - Ciocia zbankrutuje, jeśli takie bale codziennie się odbywają! O, w Grenoble daleko było skromniej u naszej "Giocondy" - i Ania przedstawiła w krótkich, ale ciętych słowach charakterystyczne cechy pensjonatu i wyniesienia kalafiora do roli potrawy narodowej, co wywołało chwilowe rozweselenie trzech kobiet. Wracały jednak nieustannie do sprawy zachwianego stanu zdrowia pani Konstancji, ubolewały nad jej osamotnieniem, wyrażały nadzieję, że się jeszcze podźwignie, mając tak niespożyty organizm, to znów poruszały inne tematy - zagranicę, stosunki ekonomiczne w kraju (pani Holsztyńska szamotała się również w pętach pożyczki angielskiej!), ziemniaczane plany pana Alfreda, Paryż... - To mi przypomina Romusiów - przerwała ciocia Ewelcia. - Mają oni prócz Miłodworu duży majątek w Małopolsce wschodniej, na granicy dawnego Podola rosyjskiego. Wzięli więc ochoczo pożyczkę zbożową, ale zamiast postawić zniszczone przez wojnę budynki, pojechali do Monte-Carlo, zawadzając w powrotnej drodze o Paryż, wedle programu uwielbianej Loreczki. Tunia, zaślepiona w tej trójce pieszczochów losu, twierdzi wszelako, że oni świetnie się rządzą, tylko, niestety, wszystko się przeciw nim sprzysięga! Biedacy, naprawdę! Ale czas wielki na obiad - tu pani Holsztyńska dźwignęła się z krzesła i małymi kroczkami, żywo, podeszła do dzwonka, naciskając go kilkakrotnie. - Nie! - zmieniła decyzję. - Pójdę sama do kuchni, bo te nasze służące do wszystkiego, to plaga społeczna. Inaczej było u mnie przed wojną w Hulajpolu, inaczej, kochane panie! Proszę darować mi wszelkie niedokładności powojennego systemu - i podreptała żwawo, znikając za drzwiami. Po obiedzie, który nie świadczył bynajmniej o kłopotach finansowych pani domu, gdyż był wyborny, podano kawę, wniesioną przez tę samą, zmieniającą się tylko po drodze z kucharki w pokojową, "plagę społeczną", zwaną - jakby na żarty - Felicją. - Nie proszę pań do salonu, bo tam nie ma słońca. Wypijemy ten arabski nektar tu, przy stole. Ależ, Felicjo, trzeba zmieść obrus i zabrać talerze przed podaniem kawy - strofowała pani domu anemiczną brunetkę z przypieczonymi filutkami nad czołem i bardzo godną miną. - Jaś - pani nikt nie dogodzi! Jaś - pani nie może pamiętać, że tu nie ma lokajów i służby, tylko ja jedna na wszystko! - odpowiedziała z porywającą wymową przemiła osoba. - Felicja za dużo mówi. Proszę zebrać talerze i zostawić nas same. Skarbnica domowej wiedzy opuściła pokój bez zbytniego pośpiechu, mrucząc pod nosem jakieś nie bardzo pochlebne uwagi, a pani domu zaśmiała się po jej wyjściu: - Przewrócone w głowie! Ach, jaką ja miałam służbę w Hulajpolu przed wojną! Mój służący, Tomasz, wyprostowany jak gdyby kij połknął, z baczkami na suchej twarzy, ugrzeczniony, pracowity, myślał tylko o swojej robocie i o dogodzeniu swym chlebodawcom. - A nasz kochany Doroftej, mamusiu! Przecież on za przywiązanie do nas życiem własnym zapłacił! - powiedziała Ania z odcieniem rozczulenia. - Dziś to się nazywa służalstwem, sponiewieraniem człowieka itd. At! Bóg wie co! Głupstwa! - krytykowała gniewnie pani domu, robiąc maszynką papierosy. Pani Vera rzuciła okiem na zegarek w bransoletce na ręku: - Mamy pół godziny do odejścia pociągu. Droga pani Ewelino! Bardzo przepraszamy, ale musimy panią kochaną pożegnać. Dziękujemy za tak szczerą gościnność. Ciocia Ewelcia ściskała panią Verę i Anię, powtarzając kilka razy: - Niechże Ania jutro telefonuje do mnie, jak się Tunia miewa. Nie zapomnij, Aniu, nie zapomnij! Będzie na pewno jakaś okazja do Brzeżan. Dobrze? - Może ciocia liczyć na mnie - odparła Ania pewnym głosem. - Gdyby, broń Boże, stan był groźniejszy, to ciocia również podąży za nami do Przymilepek. Na stacji w Brzeżanach Ania dojrzała z dala Walka, stojącego na peronie, w zbyt obszernej nań burce, z czapką przekrzywioną jak zwykle na prawe ucho i z szyją wyciągniętą w stronę nadjeżdżającego pociągu. Jego bystre oczy wyłowiły od razu zapowiedzianych gości, a nogi w wyszczotkowanych "fajno" butach podskoczyły raźnie ku pani Verze, zwracającej ogólną uwagę - podobnie jak i Ania - elegancją paryskich kostiumów. - Całuję rączki pani radczyni. Całuję rączki panience - mówił szybko, zdyszanym głosem. - Ja ledwo na pociąg trafił! Dopiero com odwiózł księdza Opata, który był u naszej pani marszałkowej z Panem Bogiem! - Co?! - wykrzyknęły obie struchlałe. - Czyżby tak źle się czuła? - Ja wezmę walizki. Nie trzeba tragarza. Idź sobie, Moszku! Ta, proszę pani radczyni, dochtory gadają, że tej nocy nie przetrzyma, a będzie jak wola Boska! Nasza pani marszałkowa krzepka w sobie. Mnie się ta wierzyć nie chce, żeby jej się oczy zamknęły na wieki! My jej wszyscy teraz służymy, bo tam we dworze rozgardiasz, goście najeżdżają, a panna Teofila mało się nie urwie, tyle ma roboty! Wsiedli do antycznego szarabanu, który zakołysawszy się na zbyt wysokich resorach, potoczył się majestatycznie wśród dwóch szeregów starych wierzb, obrzeżających drogę do Przymilepek. Obie kobiety, przejęte do głębi niespodziewanym pogorszeniem w stanie zdrowia stryjenki Konstancji, jechały w milczeniu, uczciwszy serdecznym wspomnieniem opustoszałą wskutek śmierci generałowej Waligórskiej willę w Brzeżanach, w której tak gościnnie bywały przyjmowane, a której białe sztachety migały z dala na tle jesiennych barw miasteczka. Brama w Przymilepkach była szeroko otwarta. Walek wjechał w nią tak misternie, że lekko tylko zaczepił o nią kołem szarabanu. Zaszeleściły zwiędłe i opadłe liście pod kopytami flegmatycznych cugantów. Z drzwi ganku wyskoczyła panna Teofila i przypadłszy do rąk pani Very, jęła całować je wielokrotnie, przerywając sobie tę czynność wykrzyknikami i słowami żalu: - Ach! Proszę pani radczyni! Pani marszałkowa przyjęła już Oleje Święte! Nieszczęście! Taka dobra pani! Taka cierpliwa, jak ten anioł z nieba! I panienka przyjechała?! Wyrosła, chwała Bogu! I taka ładna! Jutro mają przyjechać państwo Rzeczyccy z jakimś profesorem! Ale czy nasza pani do jutra dożyje?! Ach! Proszę pani radczyni, ja już nie wiem, na jakim świecie jestem! Konie ciągle w ruchu, a u mnie pola nie poorane! Ładny będzie urodzaj, mój Boże! Pani Vera uczyniła wielki wysiłek dyplomacji i zręczności, aby nie obrażając gadatliwej, ale wiernej pomocnicy, wysiąść z szarabanu i wejść do domu. Prócz krótkiego powitania nie mogła umieścić ani jednego słowa w tym potoku wyrazów o tak różnorodnej treści. Zdziwiły się obie z Anią, że duży przedpokój tuż za gankiem wjazdowym zmieniony został w jadalnię, ale panna Teofila, wyładowująca się bez przerwy, objaśniła im to natychmiast: - Pani marszałkowa tak się oszczędza, mój Boże! I dla kogo?! Tamta połowa domu zamknięta i nie opalana. A wszysko przez te okropnie niskie ceny zboża i przez te angielskie dobrodziejstwo! Ja zawsze mówię, że... - Panno Teofilo! Anastazja prosi masła do kolacji - przerwała te wynurzenia Sofijka, która stanąwszy przed chwilą na progu improwizowanej jadalni, zdecydowała się nieśmiało na to krótkie zdanie. - Dobry wieczór panience - dodała, uśmiechając się mile do Ani, która odpowiedziała równie uprzejmym pozdrowieniem. - Lecę! Lecę! - zakrzyknęła panna Teofila. - Ach! Mój Boże! Biedna moja głowa! - Jakie to szczęście, że panie przyjechały! - zabrzmiał głos pani Marty, wchodzącej z drzwi gościnnego pokoju. - My już tu wszystkie upadamy na siłach! Biedna, kochana nasza marszałkowa! I kto by się tego spodziewał?! Wczoraj rano tak się cieszyła, otrzymawszy depeszę o przyjeździe pań! Ona tak panią radczynię zawsze kochała! - strojna dama podała rękę przybyłym z uprzedzającą grzecznością. Pani Vera przywitała się chłodno, gdyż z pamięci jej nie uleciały jeszcze genialne wysiłki pięknej pani, zmierzające po kryjomu do usunięcia jej z Przymilepek, gdy innego dachu nad głową nie miała. Oczywiście, dziś, wobec stanowiska pana Alfreda, warunki zmieniły się biegunowo i warto było obdarzać światową blagą lekceważoną dawniej wygnankę. - Chciałabym zobaczyć stryjenkę - powiedziała żywo. - Czy wolno? - Naturalnie, że pani wolno! - przytaknęła z zapałem pani Marta. - Przecież pani jest najbliższą krewną. Pani marszałkowa przeniosła się do tego pokoju na lewo - wskazała ręką, której długie paznokcie lśniły od różowego lakieru. W tej chwili Hermisia wysunęła się cicho z sypialni chorej i podeszła do pani Alfredowej: - Osłabienie serca - szeptała, witając się prędko. - Od paru dni śpiączka, ale chwilami poznaje wszystkich. - Niech pani sobie wyobrazi, że pani Wierciochowa chciała tu nami rządzić - uniosła się pani Marta. - Jakim prawem?! Krytykuje nas i doktora z Brzeżan, który ciągle dojeżdża i ratuje chorą z całą sumiennością! Starłyśmy się dziś rano i dzięki Bogu, poszła do siebie. Panna Hermisia uchyliła drzwi bezszelestnie i pani Vera wsunęła się na palcach do pokoju krewnej. Marszałkowa leżała na szezlongu, gdyż nie pozwoliła przenieść łóżka ze swojej sypialni. Wychudzone jej ręce poruszały się niespokojnie na kołdrze. Głowa była w tył odrzucona, a przez niedomknięte powieki widniały białka oczu, co sprawiało makabryczne wrażenie. Usta na pół otwarte miały bolesny wyraz. Fala bezmiernego współczucia i żalu przepłynęła przez serca pani Very i stojącej tuż za nią Ani. Dopiero teraz pojęły obie siłę przywiązania, jakie łączyło je z tą umierającą stryjenką. Tak. Niepodobna było się łudzić. Pani Konstancja odchodziła z tego świata wśród cierpień fizycznych i walki mocnego organizmu ze zbliżającą się ku niej śmiercią. Wtem - powieki chorej uniosły się wolnym ruchem, a oczy błądzące mętnie po stojących przy niej osobach, rozjaśniły się nagle błyskiem świadomości. - Vero! - wyszeptała, obracając z wielkim trudem sczerniałym od gorączki językiem w ustach. - Jakże... się... cieszę... - Chwała Bogu! Nasza pani zdrowieje! - sypała słowami panna Teofila, która jak duch jakiś zjawiła się przy łożu chorej. - Tu jest proszek, a tu woda do popicia. Niech pani marszałkowa połknie, to od razu lepiej się uczuje! - i nad wyraz zgrabnym i silnym ruchem uniosła głowę pani domu w górę zbliżając do jej ust lekarstwo i szklankę. - Gdyby... nie ona...- pani Konstancja wskazywała na Teofilę oczyma - nie byłoby komu podać... mi... szklanki... wody... Śpią... - Niech stryjenka będzie spokojna. Panna Teofila może odpocząć, a my z Anią na przemian przesiedzimy tę noc przy stryjence i wody nie zbraknie - pani Vera uśmiechnęła się z rozczuleniem. - Nigdy się na to nie zgodzę - wołała, kręcąc głową protestująco Teofila. - Pani marszałkowa do mnie przywykła i nikt jej nie dogodzi. Najwyżej do dwunastej panie mogą mnie zastąpić, a ja przyłożę się trochę. To mi zupełnie wystarczy. Ja snu prawie nie potrzebuję! A teraz lecę do krowiarni - i wyszła z pokoju szybkimi i zadziwiająco cichymi krokami. Powieki pani Konstancji zsunęły się nagle na oczy, twarz znieruchomiała, a broda wysunęła się naprzód, tworząc obraz jakiejś kamiennej martwoty. - Oto czym jest człowiek - myślała Ania, wpatrzona w ten dogasający szczątek dawnej energicznej, czynnej kobiety. - Co czyni teraz Duch, gdy otaczająca go cielesna powłoka wniwecz się już rozpada? Czy trudno mu zerwać więzy ze wszystkim, co ziemskie i błahe? Hermisia, która przed chwilą weszła na palcach, nachyliła się do ucha pani Very i Ani, mówiąc półgłosem: - Proszę na kolację. Zapadła znów w śpiączkę i przez jakiś czas może sama pozostać. Cztery kobiety zasiadły do stołu w nowej jadalni i w milczeniu zabrały się do spożywania jakiejś skromnej potrawy, przyniesionej z kuchni przez Sofijkę. - Nigdy sobie nie wyobrażałam - przerwała ciszę pierwsza pani Marta - żeby taki arystokrata, jak pan Rzeczycki, mógł być do tego stopnia impertynencki dla kobiety! Wczoraj przyjechał tu młodszy brat pana Romana, pan Henryk. Wchodzi do tej samej jadalni, w której teraz jesteśmy, spotyka mnie, wychodzącą z pokoju pani marszałkowej i zapytuje, przymrużywszy po pańsku oczy: - Właściwie, kim pani jest i co pani tu robi?! - a wiedział doskonale, że ja tu jestem i jak się nazywam, bo z polecenia pani Konstancji pisałam do niego kartkę przed kilku dniami, gdy się zaczęło pogorszenie. - Cóż pani na to? - spytała pani Vera, wzruszywszy ramionami z pogardą. - Miał za swoje, bo palnęłam bez namysłu: - Pielęgnuję ciotkę pana, której nikt z państwa nie pielęgnuje! - Doskonale - oceniła pani Vera bezstronnie. - Nie pojmuję przyczyny takiego brutalnego zachowania się. Pani Marta wygięła złośliwie usta: - Hm! Ja się trochę domyślam... Ale rodzina może być zupełnie spokojna. Ja się niczego nie spodziewam. Jestem przecież obca, chociaż pani marszałkowa była dla mnie zawsze jak matka. Spojrzenia pani Very i Ani spotkały się i zrozumiały w okamgnieniu. Takie tematy, gdy pani tego domu jeszcze żyła, budziły w nich sprzeciw duchowy. W tej chwili gwałtowne ujadanie za drzwiami odwróciło uwagę zebranych w inną stronę. - Wypuścili pieski na swobodę - powiedziała Hermisia. - Biedne stworzenia! Teofila zamyka je na cały dzień, bo stale mamy kogoś obcego, a pani marszałkowa już niejeden raz musiała zwracać cenę nowych spodni za stare! Drzwi, wiodące do dalszych pokoi, otworzyły się nagle i przysadkowata postać niewieścia wpadła do jadalni, zamykając je hałaśliwie. - Dobry wieczór - rzuciła z jawnym lekceważeniem, ale dojrzawszy panią Verę, potoczyła się ku niej z oznakami gwałtownej sympatii na pyzatej twarzy. - Kochana pani Vero! Jakże miło mi panią znów tu zobaczyć! Muszę koniecznie sprowadzić tu Halszkę. Ona jest wprost wielbicielką pani talentu literackiego! Cóż to za przepyszne tłumaczenia! Pani jest autorką i to genialną, ale nie zwykłą - tłumaczką! Tff! - żona weterynarza wydała syk pogardy dla nieobecnych, dzięki Bogu, tłumaczek. - Dobry wieczór pani - padła obojętna odpowiedź, zawierająca w sobie tylko nieodzowne wyrazy. - Idę do pani marszałkowej - powiodła okiem dumnie i wyzywająco po Marcie i Hermisi. - Nasza przyjaźń dwudziestoletnia zmusza mnie do tego pomimo niegrzeczności, jakich tu doznaję. Ale niech tylko wyzdrowieje! O wszystkim się dowie! Wtedy - zobaczymy! - i z tą miłą pogróżką na ustach zniknęła za drzwiami sypialni, gdzie biedna pani domu, pogrążając się coraz bardziej w odmęty nadaremnej walki o istnienie, leżała bez ruchu wśród mąk duszności, nie dbając o przyziemne intrygi życia. - Dziwię się, że pani nie postawi jej na właściwe miejsce - orzekła impetycznie pani Marta. - Jako tak bliska krewna, ma pani do tego prawo! - Nie korzystałam z tych praw, gdy mieszkałam tu stale, tym bardziej więc nie chcę mieszać się do stosunków wewnętrznych w domu mojej krewnej, która przecież żyje - odparła Vera głosem tnącym jak wyostrzona stal, pomimo pozornego spokoju. - Jakież to wszystko okropne - myślała Ania ze wstrętem. - Zupełnie jak w "Interesach familijnych" Kraszewskiego. Mniej interesują się umierającą, niż własnymi sprzeczkami. I to na jakim podłożu?! Przygłuszony łoskot konwi z mlekiem, stawianych na podłodze w kuchni, oznajmił powrót panny Teofili z krowiarni. Miarowe warczenie puszczonej w ruch wirówki dało się wnet słyszeć, a za chwilę wszędobylska gospodyni zjawiła się w jadalni, otoczona gromadką poszczekujących radośnie psiaków, które poznawszy od razu Anię, rzuciły się ku niej, wspinając się na jej kolana i szczekając z tym większym animuszem. Dziewczyna głaskała kolejno łebki wiernych przyjaciół, mówiąc prosząco: - Cicho, Lordzik! Uspokój się, Bączku! Macie tu cukier, tylko przestańcie wyprawiać takie hałasy! Wasza biedna pani chora. Śpi. Rozumiecie?! Gretusia! Ty jesteś najgłośniejsza ze wszystkich! Chrup sobie ten kawałek cukru, ale zamknij pyszczek, moja droga! Śnieżek! Podrzesz mi suknię! Precz z łapkami! - Pani marszałkowa nic nie słyszy - westchnęła Teofila i skrzyżowała ręce na podołku, spoglądając z rozczuleniem na psy, które już nieco uspokoiły się po pierwszym wybuchu zadowolenia i rozłożyły się dookoła Ani. - Pójdę teraz i trochę się prześpię - ciągnęła dalej. - Nie rozbieram się od miesiąca, zmieniam tylko bieliznę i sukienczynę i wio, do roboty. Pani marszałkowa miewa po północy straszne ataki. Wypręża się cała, jęczy, trzęsie głową, całkiem nieprzytomna. Po prostu - konanie. A potem wraca do siebie na to, by znów tak okropnie cierpieć. Mówią, że to zatrucie kwasami, bo i artretyzm przyplątał się do tej męczennicy. Ja mówię, proszę pani radczyni, po co to życie przedłużać jakimiś zastrzykami i lekarstwami, kiedy już widać, że pani nasza zachorowała na śmierć, a wtedy nie godzi się sprzeciwiać woli Bożej? Pani Vera wstała: - Dobrze, moja Teofilo, proszę być spokojną, że dopilnujemy naszej chorej - i skierowała się w stronę sypialni pani Konstancji. Za nią szła cicho Ania. Marszałkowa zdawała się spać, na pozór, ale ciężki oddech i skrzywione boleśnie usta, zdradzały wewnętrzną walkę organizmu, skazanego już na zagładę. Siedząca na fotelu żona weterynarza, podniosła się na widok pani Very i zaczęła coś szeptać, pragnąc widocznie urozmaicić pielęgnowanie rozmową, ale pani Alfredowa położyła palec na ustach tak zdecydowanym gestem, że oddana przyjaciółka zamilkła. Ania usiadła na małym stołeczku i wpatrzyła się w leżącą bezwładnie stryjenkę. - Jak ona, biedaczka, się męczy - myślała z żalem. - I dlaczego to każą nam modlić się: "Od nagłej i niespodziewanej śmierci, zachowaj nas, Panie!" Przecież taki prędki koniec bez mąk przewlekłej choroby - to szczęście dla siebie i dla otoczenia. Trzeba być tylko na tę śmierć zawsze przygotowaną. Około północy wsunęła się bezszelestnie Teofila, tak wypoczęta i rześka, jak gdyby całą noc bez troski przespała. Marszałkowa jęła już zdradzać oznaki niepokoju, drgawki przebiegały wychudzone ciało, a niedomknięte powieki z widniejącymi spoza nich skrawkami oczu, wywierały tak straszne wrażenie, że pani Vera spojrzała mimo woli na Anię z niepokojem. Panna Teofila podsunęła rękę pod ramię chorej, przytuliła ją do siebie i kołysała lekko i pieczołowicie. Marszałkowa rzucała się w jej objęciach, głowa jej miotała się na wsze strony, a z piersi wydzierały się jęki. - Tak jest co noc - szeptała panna Teofila, nie przestając czynić swych uspokajających ruchów i wskazując głową drzwi do jadalni. - Proszę, niech pani radczyni już idzie do siebie i panienkę weźmie z sobą. To zanadto przykre dla młodych oczu. W milczeniu opuściły sypialnię chorej, a gdy znalazły się w gościnnym pokoju, Ania powiedziała, ocierając nieznacznie łzy: - Módlmy się, mamusiu - uklękła przy łóżku, zatapiając twarz w dłoniach. Na drugi dzień wstały obie wcześnie, sądząc, iż obiecany przyjazd państwa Rzeczyckich nastąpi o rannej godzinie. Trzeba jednak było czekać na nich do jedenastej, a pani Konstancja, która po przełknięciu jakichś nowych, podniecających proszków, czuła się nieco trzeźwiejsza, użyła tego czasu na dokonanie rannej toalety, aby nie przerazić ukochanych "Romusiów" swym rozpaczliwym wyglądem. Trąbka samochodowa dała wreszcie znać o przybyciu oczekiwanych gości. Pani Vera wyjrzała przez okno, nie chcąc zabierać od razu drogiego czasu witaniem się z przybyłymi. Prócz obojga bratanków profesor Ławiński wchodził do ganku. Pani Vera znała go dobrze, gdyż asystował zawsze przy wszystkich operacjach, jakie przed kilku laty przechodziła marszałkowa, gdy obawiano się o charakter, prześladującego ją uporczywie, nowotwora. Weszli we troje do pokoju chorej i drzwi zamknęły się za nimi szczelnie. Po jakimś czasie Teofila wpadła do pokoju pani Alfredowej i załamała z rozpaczą ręce: - Mój Boże! Ja taka jestem oddana naszej pani, nie dojem, nie dośpię, a tylko co pani Romanowa złajała mnie tak, jak gdybym była najgorsza! - Ty nie masz prawa odchodzić od pani ani na jedną chwilę, rozumiesz?! Jak ty śmiesz panią rzucać i wysypiać się, kiedy my tobie powierzyliśmy opiekę nad naszą ciotką?! - i oczy jej aż palą się ze złości, a rękami wymachuje na wszystkie strony. - A to dlatego, proszę pani radczyni, że wczoraj wieczorem przespałam się trochę i powiedziałam, że to "pani Przedborowa została przy chorej". A na to pani Romanowa z gniewem: - Pani Przedborowa nie umie pielęgnować, a ty umiesz i zapamiętaj to sobie, żebyś ani krokiem od chorej nie odchodziła! Więc ja przedstawiam: - A któż pójdzie do krowiarni i kto wyda obrok i zapasy na obiad Anastazji i... - Niech sobie wszystko przepada! - krzyczy pani Romanowa - a ty siedź kołkiem przy pani marszałkowej i basta! - Dobrze, niech przepada, ale gdyby nasza pani wyzdrowiała, to niechże do mnie nie ma żalu, że to ja jej wszystko pomarnowałam! A teraz sługa musi słuchać i ja strasznie panienkę proszę, żeby panienka wzięła klucze od szaf i od spiżarni i wydała Anastazji i obiad wymyśliła, bo panienka lepiej to zrobi jak - pokręciła niechętnie nosem - jak ta elegantka ze Lwowa i jak panna Hermisia. Idę już - i zostawiwszy pęk kluczy na stole, wyszła przyśpieszonym krokiem z pokoju. Ania poszła za nią zabrawszy uprzednio klucze, a pani Vera usiadła w małej jadalni, oczekując na wyniki badania profesora. Wtem drzwi od sypialni marszałkowej otworzyły się nagle i pan Roman ukazał się na progu. Pani Alfredowa porwała się z krzesła, dążąc ku nim spiesznie z pełnym niepokoju pytaniem na ustach, ale nagle stanęła jak wryta. Oczy wykwintnego siostrzeńca pani domu ciskały na nią gniewne i niechętne spojrzenia, a wyraz twarzy był po prostu wrogi. - Dzień dobry panu - wymówiła machinalnie, podając rękę. - Dzień dobry. Po co pani tu przyjechała? Te wizyty obecnie są zupełnie nie na czasie. Ciocia prowadzić z panią rozmów nie może. Sama pani to widzi. Teofila i Hermisia dadzą sobie radę bez obcych osób. Zresztą - doktor zabrania wszelkich odwiedzin, gdyż stan jest groźny. Natychmiast wywieszam na tych drzwiach kartę, zabraniającą wszystkim wstępu. Pani Vera odrzuciła w tył głowę ruchem, w którym oburzenie grało nie mniejszą rolę od zranionej dumy: - Pozwolę sobie przypomnieć panu, że gdy jeździłam z ciotką pana do Frankfurtu i spędzałam z nią najcięższe chwile po operacjach, kiedy nie wiedziano, czy ten nowotwór nie jest przypadkiem rakiem - wówczas nie byłam niepotrzebną "obcą osobą"! Stwierdzam również, że najbliżsi krewni ciotki pana unikali starannie współudziału w tych tragicznych momentach jej życia, w obawie przed możliwością złośliwej infekcji. Zmieszany pan Roman bąknął niewyraźnie jakieś usprawiedliwienie, na które wzburzona i dotknięta do żywego pani Alfredowa nie zwracała żadnej uwagi, mierząc tylko szlachetnego "Romusia" piorunującym wzrokiem. Drzwi znów skrzypnęły cicho i profesor Ławiński wyszedł od chorej. Zobaczywszy panią Verę, ucieszył się szczerze i przycisnął z szacunkiem do ust jej dłonie. - Droga pani! Jak się pani zamartwiać musi stanem marszałkowej, której okazywała pani tyle bezgranicznego oddania i serca. Tak, tak! Dziwne są wyroki losu! Wtedy uratowaliśmy ją, chociaż groziły jej męki nadludzkie, a dziś - tu umilkł i rozłożył ręce na znak, że rozum jego jest bezsilny wobec zbliżającej się katastrofy. Łzy zalśniły w siwych oczach pani Very, co widząc profesor dodał serdecznie: - Nie upadajmy na duchu. Zaordynowałem środki heroiczne. Kto wie?! Organizm wyjątkowo silny, może i tym razem wyskoczy z biedy! - Panie profesorze! Wierzę, że tylko pan uratować ją może. Tymczasem zaś myślę, że nie zaszkodzę chorej, jeśli wejdę do niej na chwilę? Nieprawdaż? Profesor obrzucił zdumionymi oczami dawną znajomą, a następnie wzrok swój przeniósł na stojącego w milczeniu siostrzeńca pacjentki. - Pani miałaby jej zaszkodzić?! Z czyjej że to głowy wyszło podobne głupstwo? - rzekł szorstko. - Proszę wejść - dodał, otwierając drzwi. Pani Alfredowa wsunęła się ostrożnie do sypialni, gdzie zastała tylko panią Lorę, siedzącą w pewnej odległości od chorej ciotki, ale mówiącą do niej słodkim głosem: - Widzisz, ciotuś najdroższa, co ty z sobą uczyniłaś! Teraz my ciebie bierzemy w ręce i musisz nas słuchać. Zobaczysz, jak dobrze ci będzie. "Heroiczny środek", wprowadzony do gasnącego organizmu za pomocą zastrzyku tak go podniecił, że pani Konstancja, rozpromieniona i uśmiechnięta, wsłuchiwała się w słowa drogiej Lory, przytomna i daleko silniejsza na pozór. Usłyszawszy szelest, zwróciła głowę w tę stronę i na widok żony mężowskiego synowca, odezwała się ciepło: - Wejdź, moja droga. Pani Vera uklękła przy stryjence, wzięła obie jej schorowane ręce w swoje miękkie dłonie i, nie spuszczając oczu z jej wymizerowanej twarzy, powiedziała serdecznie: - Bardzo mi przykro, kochana stryjenko, że muszę zaraz wyjechać. Przyszłam się pożegnać i życzyć z całego serca powrotu do dawnego zdrowia. Do widzenia, droga, najlepsza stryjenko! - ucałowała ze wzruszeniem jej ręce, powstrzymując całą siłą woli łzy, dławiące ją w gardle. Bystre, czarne oczy chorej patrzyły na klęczącą synowicę uważnie. Znała Verę zbyt dobrze, aby nie wiedzieć, że spotkała ją w jej domu jakaś wielka przykrość. Ale kto ją wyrządził, kto zranił do tego stopnia ambitną i wrażliwą kobietę, że zdecydowała się na opuszczenie jej w ciężkiej chorobie?! Tego nie wiedziała. Powiodła wzrokiem po uśmiechniętej anielsko Lorze i po stojącym przy niej Romusiu, który przed chwilą wszedł do pokoju po odbytej konferencji z profesorem. Nie! Przecież oni tacy szlachetni, tacy kulturalni nie mogliby niczym Very zadrasnąć. A więc kto?... Chyba Marta! Ona tak często koloryzuje i przesadza. Ale że Vera bierze to do serca?!... Każdy ma wady. Tak. Zbyt jest drażliwa, chociaż taka dobra. - Jedź, moja droga i - wracaj prędko, dobrze? - powiedziała czule. Pani Vera nakreśliła mały krzyżyk w powietrzu nad głową chorej i zerwała się z klęczek. Bała się, że jeszcze chwila, a wybuchnie nieutulonym płaczem. - Do widzenia, stryjenko! - rzuciła z trudem i wybiegła z pokoju. Za nią podążył pan Roman, niepewny co dalej uczyni. - Jedziemy razem, panie profesorze. Proszę chwilkę poczekać, idę po Anię - odezwała się prosząco, widząc, że samochód Rzeczyckich zajeżdża przed ganek. - Zgoda - odparł profesor, zdumiony tym nadzwyczajnym obrotem rzeczy. Ania dysponowała w kuchni obiad Anastazji, która wobec choroby pani domu lekceważyła najwidoczniej swoje kulinarne posłannictwo. Nagłe pojawienie się matki, jej słowa: - Jedziemy zaraz, Aniu! - jej wzburzona twarz, na której łzy pozostawiły ślady - wszystko to zaskoczyło ją do tego stopnia, że znieruchomiała w pierwszej chwili. Dopiero powtórne, niecierpliwe wezwanie pani Very: - Pośpiesz się dziecko! - wyrwało ją z oszołomienia, skłaniając do prędkiego wyjścia z kuchni, gdzie Anastazja, mieląc słowa wedle zwyczaju, jak sprawna maszynka, pomrukiwała pod nosem: - Żeby teraz wyjeżdżać, kiedy nasza pani umiera?! Także coś! Także coś! Nie rzuciwszy nawet okiem na kłaniającego się pana Romana, w niedopiętym płaszczu i kapeluszu w ręku, wskoczyła pani Vera do samochodu tak gwałtownie, jak gdyby paliło się jej pod stopami. Profesor usiadł obok niej z całym spokojem i papierosem w ustach. Nie pojmował wprawdzie, co zaszło, ale znając panią Verę, z góry przyznawał jej słuszność. Ania spóźniła się nieco, gdyż musiała z błyskawiczną szybkością wrzucić rozpakowane rzeczy do walizki podróżnej, z którą przebiegła obok pana Romana z taką miną, jak gdyby nie było go wcale na ganku. Jak on może pozwolić na to, aby mamusia w ten sposób opuszczała Przymilepki?! Przecież jasne jest, że ktoś tu mamusię skrzywdził, a on jej nie broni?! Czyżby już zapomniał, jak mamusia poświęcała się dla jego ciotki wtedy, gdy oni oboje z panią Lorą trzymali się na uboczu z obawy wzruszeń i przez ostrożność?!... Samochód ruszył z miejsca, przejechał przez bramę sprawnie i rozwijał całą szybkość na wyciągniętej na kształt białej taśmy szosie do Brzeżan. Pani Vera mocowała się z sobą, postanowiwszy opanować się po doznanym wzburzeniu. Ania, siedząca pomiędzy nią a profesorem, wsunęła rękę pod ramię matki, pragnąc zaznaczyć tym ruchem swoją bezwzględną z nią solidarność. Profesor palił papierosa i milczał obserwując niekiedy spod oka przytuloną do wyściełanego boku auta milczącą kobietę. Wreszcie, uznawszy, iż odpowiedni moment już przyszedł, odezwał się przekonywająco: - Rad jestem, że droga pani trochę się uspokoiła. Bywają wypadki, gdy my, lekarze, odstąpimy chorego, a Pan Bóg poda rękę i uzdrowiony pacjent drwi z nas w żywe oczy! Może i tu tak się skończy, czego pragnę serdecznie, ze względu na zacną marszałkową i na pani szczere dla niej uczucia. - Szkoda, że rodzeni siostrzeńcy tego uczucia dojrzeć nie mogą! - wyrwały się z ust pani Alfredowej gorące słowa protestu. - Nie przejdzie mi nawet przez gardło, o co mnie posądzają! - Mamusię?! - ten krótki wykrzyknik Ani świadczył o jej bezgranicznym oburzeniu. Szafirowe oczy zapłonęły gniewem i zawziętością. Spokojny ton głosu profesora nie uległ zmianie. Bagatelizował pozornie zachowanie się Rzeczyckiego, które w gruncie rzeczy ostro potępiał: - Niczemu się nie dziwię, gdyż będąc tak często wzywanym na konsylium do zagrożonych śmiercią, widywałem już nieraz przeróżne skoki, wyprawiane w tej decydującej chwili dookoła Złotego Cielca. Tu - w tym wypadku - wskazał papierosem poza siebie - zawstydzą się, gdy przeczytają testament. - Ja go znam - przyznała się pani Vera z prostotą. - Tym bardziej. Nie warto mówić o tym - z udanym lekceważeniem cisnął wypalonego papierosa za okno samochodu. - Dokądże panie teraz jadą? - zapytał innym głosem. - Ja tylko do Brzeżan, a stamtąd koleją do Lwowa, gdyż państwo Romanowie oczekują niecierpliwie na powrót swego auta. - My również do Brzeżan. Mamy tu przyjaciół, państwa Januszów Worthy i do nich zajedziemy. Nie mogłabym wprost oddalić się od biednej stryjenki, chociaż nie wolno mi jej pielęgnować. Będę przynajmniej blisko niej i o wiadomości częste daleko tu łatwiej. - Już wjeżdżamy do Brzeżan - stwierdził profesor. - Niechże pani teraz kieruje szoferem. Czasu mam dość do pociągu. Odwieziemy panie na miejsce. 3 3 64 0 0 108 1 ff 1 74 1 "Dworek" i śmierć marszałkowej Na odgłos samochodowej trąbki pani Dora Worthy, wracająca do domu z pola, gdzie przeorywano kartoflisko, spojrzała mimo woli w tę stronę, a widząc, że piękny Citro~en Rzeczyckich wjeżdża w ich bramę, stanęła na miejscu zaciekawiona. Towarzyszący jej duży pies, jakiś mieszaniec St. Bernarda z pospolitym kundlem, noszący dumne imię "Sułtana", jął natychmiast ujadać ochrypniętym, głuchym basem, a drugi, maleńki i zwinny ratlerek rzucił się na spotkanie nadjeżdżającego pojazdu z taką pasją, że omal nie dostał się pod opony samochodowe. - Niech pan uważa! - wyrwał się okrzyk przestrachu z piersi Ani, wołającej do szofera. - Pan go przejedzie! Ostrożnie! - Filutek! Filutek! Wracaj! Do nogi! - zabrzmiał jednocześnie głos pani domu, pełen trwogi o faworyta. Śpiesznym krokiem podążyła ku gankowi, przed którym wysiadały pani Vera z Anią, rzuciwszy profesorowi ostatnie: Do widzenia. Na ich widok śniada i szczupła twarz pani Januszowej rozjaśniła się szczerym zadowoleniem. Wyciągnęła obie ręce do przybyłych, witając się z nimi serdecznie. - Kochana pani Doro - zagaiła rozmowę pani Vera, nieco zakłopotana. - Nie wiem, czy państwu to dogadza, ale proszę o gościnność na parę dni. - Chyba pani nie wątpi, że sprawi to nam prawdziwą radość - padła natychmiastowa odpowiedź, wzmocniona jeszcze blaskiem dobroci, jaką zalśniły czarne, wymowne oczy pani Worthy. Proszę, niechże panie wejdą i rozbiorą się z tych płaszczy, których szyk paryski wzbudza we mnie zazdrość niepohamowaną - uśmiechnęła się, wyczuwając subtelną naturą, że "coś jest nie w porządku!" i pragnąc rozwiać te chmury swym przyjaznym nastrojem. - Czy pani wie, że stryjenka Konstancja jest umierająca? - spytała pani Vera, zatrzymując się w drzwiach saloniku. Głos jej się załamał i w nagłym odprężeniu nerwów rozpłakała się na dobre. - Słyszałam o tym - powiedziała ze smutkiem pani domu. - Mamusiu! - szeptała Ania, obejmując wpół matkę i prowadząc ją do kanapy. - Proszę usiąść i uspokoić się. - Pan Roman Rzeczycki nie pozwala mamusi pielęgnować chorej! - wyjaśniła z miną, świadczącą aż nadto wymownie o jej wewnętrznym przekonaniu. - To niepojęte! Ależ pani marszałkowa jeszcze żyje i tak bardzo panią lubiła! - Nieprawdaż? - pani Alfredowa ocierała łzy i pod wpływem pocieszających słów Ani, szeptanych jej wciąż do ucha, wracała do równowagi. - Sądzę, że w ciągu paru dni sytuacja się wyjaśni. Albo stryjenka zwycięży chorobę, albo też... - A przez ten czas będzie pani wśród osób życzliwych i ceniących panią głęboko - zapewniła z ujmującą prawdą w głosie pani Dora. - Może by się pani kochana trochę położyła i wypoczęła, a ja przy pani posiedzę? Zgoda? Panno Aniu! Oto są drzwi do gościnnego pokoju. Proszę tam mamusię zaprowadzić, a ja skoczę na chwilę do kuchni, bo ta moja "kamerjera" takiego nawarzy nam bigosu, że do ust go nie weźmiemy. Zaraz wracam - i, obdarzywszy swych gości miłym uśmiechem, wyszła szybko z saloniku. - Są jednak dobrzy ludzie na świecie - orzekła Ania poważnie, wchodząc z matką do przyległego pokoju. - Będzie ci tu wygodnie, mateńko. Połóż się, a ja przykryję cię tym pledem i porozmawiamy rozsądnie. Szkoda twej irytacji z powodu "szlachetnego Romusia". Machnąć na to ręką i basta. "Grunt się nie przejmować!" - Pani Vera uśmiechnęła się leciutko. - Taki system filozoficzny jest wzmacniający istotnie - powiedziała żartobliwie, patrząc na córkę z miłością. - Widzę, że jesteś znów dzielną Verą, mamusiu, a ponieważ nasza uprzejma gospodyni już wkracza w te progi, więc żegnam się z paniami i idę na pocztę telefonować wedle obietnicy do cioci Ewelci. Do widzenia zatem. - Proszę zajść do mego męża i przyprowadzić go z sobą, panno Aniu - zaproponowała pani Dora. - Wobec tak miłych gości może rozstać się nieco wcześniej z swymi papierzyskami, chociaż powtarza mi często: - Szanuj moją kancelarię, Doro kochana! Nie wydrapiemy się bez jej pomocy z długów, w jakie wleźliśmy dzięki temu "Dworkowi"! - Ale mają państwo za to własny dach nad głową, z czego prawdziwie się cieszę i winszuję państwu - rzekła pani Alfredowa serdecznie. - Oj, żeby ta "własność" nie stała się ciężarem ponad siły - wróżyła Ania tajemniczo. - Ale już naprawdę uciekam - i wymknęła się z pokoju. Obie pozostałe kobiety wdały się w pogawędkę tak szczerą i zajmującą, jaka może powstać jedynie na tle rzeczywistej sympatii i pokrewieństwa duchowego. Tematy nasuwały się same i nie wyczerpane do dna ustępowały innym, równie ciekawym wypadkom z życia dwóch rodzin, które wojna dotknęła w okrutny, chociaż zupełnie odmienny sposób. Pan Janusz Worthy, znany adwokat w Tarnopolu, został wzięty do niewoli przez wojska rosyjskie i przebył na Syberii w obozie jeńców długie, bo siedem lat trwające, wygnanie z kraju. Przez cały ten czas żona jego nie traciła nadziei, że mąż żyje pomimo braku wieści. Była pewna, że wiara jej utrzymuje go przy życiu, więc nie dała się zachwiać przypuszczalnej jego śmierci. Promienna nić ufności, wysnuta z kochającego serca, łączyła ją z człowiekiem, jak gdyby żywcem zagrzebanym w dalekich tajgach Sybiru i przechodzącym udręczenia niewoli, a następnie okrucieństwa bolszewickich satrapów. Zrujnowana doszczętnie przez wojnę, poprzestawała na najmniejszej, nie tracąc nigdy pogody usposobienia i powtarzając spokojnie: - Wszystko to się zmieni, gdy Janusz powróci! Przyjaciele i rodzina, usiłujący z początku rozwiać te optymistyczne mrzonki "dla jej własnego dobra", zamilkli z czasem, widząc, że Dora jest niezachwiana w swym dziwacznym mniemaniu. Życie ją przekona! - mawiali z żalem. Toteż, gdy po traktacie ryskim, pewnego słotnego dnia jesiennego zbiedzony, wynędzniały i niepodobny do siebie podróżnik zadzwonił do drzwi skromnego mieszkania pani Dory, gdy poszedł słuch, że: - Janusz powrócił! - zdumieli się wszyscy, wydając po raz ostatni słaby krzyk niedowiarstwa, tylko ona jedna nie zdziwiła się wcale. Jej uczucie i męstwo były wynagrodzone. Zabrali się oboje do pracy, do odbudowania dawnego życia w nowych i ciężkich warunkach, nie posiadając zupełnie mebli, bajecznie w owym 1921 roku drogich ani mieszkania, za które trzeba było płacić jako "odstępne", neapolitańskie wprost sumy. Przezwyciężali wszystko z pogodnym uśmiechem na ustach, gdyż - byli razem. - Wiedzie się nam tak pomyślnie - kończyła pani Dora swe opowiadanie - a szczególnie tu, w Brzeżanach, że mogliśmy zaawanturować się aż do tego stopnia, by nabyć ten śliczny "Dworek", koło którego przechodziłam tyle razy, idąc do naszego dawniejszego mieszkania i rozmyślając: - Czy będziesz do mnie należał, wyśniony domku?! Mamy co prawda hipotekę obciążoną, ale i to się ureguluje powoli. Janusz ma ogromne zaufanie i dobrą klientelę. Ale oto i on z panną Anią. Przepraszam kochaną panią, lecę do kuchni i raz, dwa, zrobię pyszną leguminę - zerwała się z krzesła i zniknęła za drzwiami, wiodącymi do dalszych pokoi. Tymczasem Ania stała z panem Worthy przed domem i opowiadała mu swoje wrażenia, których słuchał uważnie, trzymając w ustach cygaro. Rodzina Worthy'ch pochodziła z Anglii, ale było to tak dawno, że spolonizowała się zupełnie i uważała Polskę za swoją prawdziwą ojczyznę. Walory jednak rasy anglosaskiej musiały ostać się nienaruszone wśród tyloletniej domieszki krwi słowiańskiej, a może było to wynikiem osobistego ustroju duchowego, ale pan Janusz posiadał wszystkie dodatnie cechy marynarza, nie będąc nim nigdy i nie zastanawiając się nawet nad tymi rysami swego charakteru, które stanowią o sile, lub o słabości człowieka. Otóż z natury rzeczy wynika, iż żadne niebezpieczeństwo i żadna przygoda, chociażby najgorzej kończąca się, nie może i nie powinna dziwić śmiałego żeglarza. Tajfun, burza, rafy podwodne, rozbicie okrętu, mielizna, śmierć na tonącym statku - wszystko to jest przewidziane, zwyczajne, codzienne. Podobnie rzecz się miała i z panem Januszem. Jego pogodna gotowość do odpierania dziwacznych i niespodziewanych ataków życia, nie mąciła się nigdy, nawet w tragicznych latach wieloletniej niewoli. Jak wytrawny szermierz, nie tracący przy tym humoru, starał się zwalczyć je w grze otwartej i nad wyraz uczciwej. Toteż zaufanie, jakim się cieszył, było tak mocne, jak bazaltowe skały, a ogólna sympatia prawdziwa i zasłużona. - Podoba mi się ogromnie ten "Dworek" - prawiła Ania z ożywieniem. - Te kolumienki są śliczne, dach popielaty niby siwy gołąbek, tylko protestuję przeciw kratom w oknach. Okropne! Przypomina więzienie! - Ale praktyczne - stwierdził pan domu, pociągając cygaro z amatorstwem. - Poprzedni właściciele musieli chyba ukrywać miliony w kasie, że się tak solidnie okratowali? Pan Janusz cisnął niedopałek cygara w gęstą trawę pod starym kasztanem. - W naszym domu takich skarbów się nie znajdzie. Meble nawet posiadamy tylko niezbędne, bo to wszystko stanowi obciążający "aparat". Tu Ania przytaknęła żywym skinieniem głowy. - Tego poglądu nabrałem w czasie mej niewoli - ciągnął dalej pan Worthy, zbliżając się wraz z Anią do domu. - Po co mam być niewolnikiem starych mahoni i antycznych czeczotów, jak pan Ryszard Horodelski, kiedy w razie jakiejś zawieruchy społecznej - co nie daj Boże!, mówiąc nawiasem - weźmiemy z Dorą walizki do ręki i opuścimy ten dworek bez żalu. - A ja żałowałabym go jednak - wyznała dziewczyna z prostotą. - Jest taki miły, staroświecki, a ten krajobraz wokoło, te góry, pokryte lasem, zielonym na wiosnę, rudawo-żółtym, jak gdyby spalonym od żaru słońca w jesieni, tyle mają w sobie uroczej ciszy, że chętnie leżakowałabym tu, jak w Zakopanym. Weszli do wnętrza domu, gdzie zastali w salonie panią Verę, którą pan Janusz powitał z ujmującą serdecznością. Ania zdołała już wyłuszczyć mu po drodze przyczyny ich nagłego pojawienia się w "Dworku", przy czym nie żałowała czarnych kolorów dla odmalowania postępku pana Romana. O ile bowiem zacinała się w upartym milczeniu, gdy wyrządzano jej niesłuszną krzywdę, o tyle czuła w sobie potrzebę wybuchu, jeśli ktokolwiek bądź ośmielił się zadrasnąć przybraną matkę. - Uprzedzam cię, Doro - zwrócił się pan domu do wchodzącej w tej chwili żony - że spotkałem z rana Horodelskiego na Rynku i zaprosiłem go do nas na obiad. Przyprowadzi z sobą Jerzyka, który się gdzieś zawieruszył w Brzeżanach. Pani Dora zmrużyła lekko oczy, uśmiechając się do męża: - W porę mi to mówisz, mój drogi! Mamy najwyżej kwadrans do obiadu. Całe szczęście, że mam kaczki na lodzie. Idę wydać odpowiednie rozkazy memu sztabowi kuchennemu - tu brzęknęła kluczykami, zabierając się do wyjścia. - Czy przyjmie mnie pani na adiutanta? - spytała Ania przymilnie. - Nieźle znam się na kuchni i może się na coś przydam. - Najchętniej się zgadzam. Chodźmy, miły mój pomocniku. Żałuję teraz, że nie mam córki, bo taka wiosna w domu odświeża steranych ludzi - i uśmiechnąwszy się do siebie przyjaźnie, zniknęły za drzwiami. - Co się teraz dzieje z tym "nadzwyczajnym" Jerzykiem? - spytała pani Vera dla podtrzymania rozmowy z panem domu, który zasiadł wygodnie naprzeciw niej na fotelu. - Poznałam go przed kilku laty w Przymilepkach i sprawił na mnie wrażenie obiecującego młodzieńca. - Bo też tak jest w istocie - odpowiedział pan Janusz. - Jeśli pani do wrodzonych zalet doda jeszcze najstaranniejsze wychowanie, to rezultat musi być znakomity. Wprawdzie ojciec zarzuca mu straszny upór, ale nie zawsze ma rację. Stary despota nie może zapomnieć dotychczas samowoli, z jaką syn przeniósł się z Zurichu, gdzie go umieścił, do Liverpoolu, w Anglii, tłumacząc w liście, że chce praktykować w tamtejszych dokach i że jedynie Anglicy znają się pod tym względem na rzeczy. Ryś piorunował, groził wydziedziczeniem jedynaka, wzywał mnie do Pańskiego Brzegu, chcąc z moją poradą układać testament, w co nie bardzo wierzyłem. Pocieszałem ukradkiem panią Elizę, którą po raz pierwszy w życiu widziałem zapłakaną. Skończyło się na tym, że ojciec postawił Jerzemu za warunek, aby po ukończeniu studiów w Liverpoolu, był choć parę lat w Oxfordzie, skąd właśnie przyjechał teraz na krótkie wakacje. Chyba przez snobizm wymagał tego, bo w jakim że celu inżynier morski ma przebywać w tej pepinierze polityków brytyjskich? Chodzi mu widocznie o znajomości z arystokracją miejscową, co może przydać się młodzieńcowi w karierze, o jakiej marzy dumny papa. Znam prócz tego inne, ukryte zamiary i śmiać mi się chce na myśl, jakiego figla może spłatać mu życie, nie liczące się zgoła z naszymi planami! To na pozór tajemnicze zdanie było dla Very przejrzyste, gdyż zacny weredyk, generał Waligórski, stanął jak żywy przed jej oczyma. Wpatrzyła się w tą miłą dla siebie wizję, podnosząc kąciki ust w lekkim uśmiechu i odtwarzając w pamięci głos dawno zgasły, wymawiający z humorem: - Podminowana fortuna - Loreczka. Mądry i śliczny jedynak Jerzyk - małżeństwo! Horodelscy są lepsi we własnym mniemaniu od Rzeczyckich! - Otóż i oni - powiedział pan Janusz, wstając śpiesznie z fotela. - Przepraszam panią, muszę otworzyć zamknięte drzwi ganku - i podążył na spotkanie dawnego, szkolnego kolegi. `tc "Dworek" i śmierć marszałkowej 3 3 72 0 2 108 1 ff 1 74 1 (c.d.) Para karych Anglików w błyszczących szorach, zaprzęgniętych do eleganckiego powozu, odjeżdżała właśnie do stajni, przesuwając się przed oknami salonu, którego drzwi do przedpokoju były otwarte, a słowa powitania i rozmowy dochodziły do uszu pani Very wyraźnie. Uśmiechnęła się znów, ale tym razem nieco złośliwie, gdyż na oznajmienie pana domu, iż zastał po powrocie z kancelarii niespodziankę w "Dworku", o czym się zaraz kochani goście przekonają, zabrzmiał wykrzyknik starszego Horodelskiego: - Cóż to być może?! Ciekawym! Po chwili pan Ryszard wszedł do saloniku i, zobaczywszy w nim panią Alfredową, siedzącą we wdzięcznej i jednocześnie swobodnej pozie na kanapie, stanął jak wryty. Trwało to wszakże przez jedno mgnienie oka, do tego stopnia był naprawdę opanowany światowo. Ruszył ku niej z uprzejmym wyrazem twarzy, z wyciągniętą na powitanie ręką, skonstatowawszy w lot, że ta wykwintna dama, ubrana z pierwszorzędnym smakiem, nie jest już zgoła tą biedną, przygnębioną wygnanką, kręcącą korbą od centryfugi i jeżdżącą po zakupy z Przymilepek do Brzeżan. - Niepotrzebnie się wtedy uniosłem - mignęła mu przez głowę scena w Przymilepkach, podczas gdy mówił głośno, z dobrze zrobioną serdecznością: - Dzień dobry pani radczyni. Raczej nie "dobry", ale dla obojga zły i smutny! Pani marszałkowa - tu rozłożył obie ręce i skrzywił desperacko usta, na znak, że Bóg tylko jeden wyratować ją może. - Bywają cuda - dodał. - Wierzmy i módlmy się! Oto wszystko! - Dzień dobry pani - rzekł z kolei Jerzy, składając na dłoni pani Very ciepły i szczery pocałunek. - Jakże rad jestem z naszego spotkania. Czy panna Ania również tu przyjechała? - Gospodaruje z panią Dorą, ale zaraz obie się zjawią - objaśniła pani Alfredowa, patrząc na młodego Horodelskiego uważnie. - Widzę ogromną zmianę w panu - dodała ze zwykłą prawdomównością. - Dojrzał pan i wyrobił się duchowo. A wie pan, po czym to poznaję? Oto ma pan wyraz niezachwianej uczciwości w oczach. Gdybym była młodą dziewczyną, to przy moim uwielbieniu "prawdy" oddałabym panu moje serce, a w każdym razie - przyjaźń. - To ostatnie i dziś byłoby dla mnie prawdziwym zaszczytem - skłonił się ujmująco, a wrażliwe ucho pani Very dosłyszało w jego tonie szlachetne prawdziwe dźwięki. - Jak się masz, Jerzy? - powiedziała serdecznie wchodząca do pokoju pani domu. - Czy poznajesz tę dorosłą pannę, która podobnie jak ty kończy jeden zakład naukowy za drugim, chlubiąc się teraz dyplomem z Grenoble? - Pani studiowała w Grenoble? - wykrzyknął młodzieniec, witając się z Anią radośnie. - Jakże można było nie uprzedzić mnie o tym?! Byłbym skoczył do Francji na Święta Bożego Narodzenia! - Ładny mi skok przez La Manche! - śmiała się dziewczyna. - Tego wyczynu nie praktykowano dotychczas w całym sportowym świecie. A przy tym jeździłam w czasie Świąt do rodziców mego kolegi, Francuza. Przemili ludzie i tacy uspołecznieni. - Zajmuje panią ta strona życia? - interesował się Jerzy, siadając obok Ani i wpatrując się w nią z tak nieukrywaną przyjemnością, że w oczach pana Janusza, obserwującego tych dwoje, zalśniły iskry humoru. Rzucił przelotne spojrzenie na "Rysia", którego ściągnięte brwi wskazywały na utajoną wewnętrzną burzę. Pani Dora zagaiła ogólną rozmowę, oczywiście na temat choroby i możliwości wyzdrowienia marszałkowej, co jedynie w tym stanie rzeczy mogło przykuć uwagę Horodelskiego, istotnie do pani Konstancji przywiązanego. Wśród smutnych horoskopów padały od strony okna pojedyncze, pełne świeżości i młodzieńczego zapału wyrazy: - Oxford! - Grenoble! - Regaty wioślarskie! - I my mieliśmy pływalnię! - Kolega Chińczyk! - Był nawet Murzyn! - Cywilizowany, czy nie?! - Bardzo! - Cudowne czasy! - Współpraca pokojowa! - Przyszłość w młodych! Ach! tak! Nagle pan Ryszard sięgnął ręką do pugilaresu w kieszeni marynarki i przejrzał go zakłopotany na pozór: - Starzeję się chyba! Miałem zostawić ważny dokument w biurze, a widzę, że noszę go przy sobie. Musimy zaraz jechać do domu, Jerzy - i wstał zdecydowanym ruchem z fotela. - Co?! - zawołali protestująco oboje gospodarze. - A obiad?! A moje kaczki z borówkami?! Nie da się pan skusić?! Dajże spokój Rysiu! Przywieziesz ten dokument o godzinę później! Wielkie nieszczęście! - Obowiązek przede wszystkim - tu pan Horodelski przyłożył uroczyście rękę do serca. - Żegnamy się, Jerzy. - Niech nam pan przynajmniej Jerzego zostawi - rzekła wojowniczo pani Dora. - Czy to ładnie zawodzić przyjaciół? - Odwieziemy go naszymi bystrymi cugantami - dorzucił jej mąż, ciekawy jak Ryś będzie dalej lawirował wśród napotykanych raf podwodnych. - Najchętniej - zgodził się młodzieniec tak szybko, że usta jego ojca zacięły się złowrogo, jak gdyby przeczuwał grożące niebezpieczeństwo. Jego plany! Jego cele! Jego wyśnione zamiary, miałyżby runąć w przepaść i z ręki tej wdzięcznej (to przyznawał), ale nie wchodzącej zgoła w rachubę - dziewczyny?! Nie. - Każda godzina twego pobytu zbyt jest droga dla chorej matki, abyś mógł się tak rozpraszać - orzekł tonem, nie dopuszczającym sprzeciwu i zaczął się żegnać z całym towarzystwem. W ciemnych oczach syna iskry buntu zastąpiły na chwilę ową niezachwianą uczciwość, która oczarowała matkę Ani. Chciał już postawić kwestię na ostrzu noża, ale wrodzony takt nakazał mu poddanie się despotyzmowi ojca. Jednocześnie dojrzało w nim z nagła mocne jak śmierć postanowienie samodzielności. Tak. Cóż u licha, czyż nie potrafi zdobyć własnego grosza?! Byleby skończyć Oxford, a potem da sobie radę! Woli zrzec się całej fortuny rodziców, jeśli ma tak ciągle chodzić na pasku! Dziedziczyć potrafi byle głupiec! Zdobyć coś w życiu - to dopiero zasługa! Żegnał się w milczeniu. Za to pan Ryszard dawał mu przykład światowej uprzejmości i wyrobienia, znajdując dla każdego trafne słowo i pełen kurtuazji uścisk ręki. Modny jego kapelusz, wzniesiony ponad głową, powiewał jeszcze za bramą, gdy wyjeżdżone świetnie karosze niosły po szosie elegancki powóz i siedzących w nim dwóch mężczyzn w stronę ich domu. - Zdaje mi się, Doro - zwrócił się do żony rozweselony pan Worthy - że jesteś zupełnie w prawie wpisać te zmarnowane kaczki na rachunek panny Ani. - Doprawdy? - rzuciła dziewczyna z niewinną miną. - A czy pan wydaje taki sąd jako adwokat, czy też jako psycholog? - patrzyła nań z udanym zaciekawieniem roztrząsając niby kwestię akademicką. - Naturalnie jako psycholog. Na mocy dedukcji prorokowałbym jeszcze wiele innych rzeczy, ale jestem głodny! Chodźmy na obiad. Służę łaskawej pani - i otworzył szeroko drzwi przed panią Verą. Minął dzień przeplatany na przemian trwogą, to znów nadzieją polepszenia stanu zdrowia marszałkowej, w miarę powrotu wysyłanych posłańców. Kartki, pisane ręką Teofili, donosiły bezładnie o wszystkim. A więc - pani Marta nie wyjechała i dalej sprzeczała się z panią Pauliną, która wlatywała do chorej o każdej porze dnia i nocy. Państwa Romanów nie było w Przymilepkach. Wydali rozporządzenia, polecili wzywać doktora z Brzeżan, albo zatrzymać go na całą noc przy chorej, a sami podążyli samochodem do Lwowa i tam czekają na wieści. Panna Hermisia również pojechała do Lwowa, bo jej rodzony wuj zachorował i wezwał ją telegraficznie. - Wszystko na mojej skołatanej głowie - kończyła Teofila - bo przecież nie mogę rzucić gospodarstwa na łaskę Boską i fornalską! Niech sobie pani Romanowa gniewa się na mnie, a ja wiem sama, co mam robić, aby pani nasza była dopilnowana i żeby złodziejstwo tu się nie rozhulało! Całuję rączki wielmożnej pani i panny Ani, i pani Worthy. Szkoda, że pań tu nie ma, ale tak już widać sądzone, abym miotała się pośród nieżyczliwych. Wierna do zgonu sługa, Teofila. Na trzeci dzień przed południem Walek zajechał przed kuchenne drzwi "Dworku" i zeskoczył z małej bryczuszki, stanąwszy przed wracającymi ze spaceru paniami. - Już nasza pani nie żyje - powiedział, całując ich ręce kolejno i jak to zwykle bywa u chłopa, na pół rozżalony, a na pół dumny, że on pierwszy jest zwiastunem nie byle jakiej wieści. - Kiedyż umarła? - spytały wstrząśnięte do głębi. - Umarła dziś o szóstej rano, a męczyła się niby dusza w czyśćcu! Na pewno pójdzie wprost do nieba, bo dobra była i sprawiedliwa! Daj jej, Panie Boże, wieczne odpoczywanie! Amen! - tu Walek złożył pobożnie ręce i nastała chwila milczenia, w czasie którego modlitwa za umarłą uleciała również do Boga z piersi trzech kobiet. - Państwo Rzeczyccy nie będą mieli nijakiego kłopotu, bo trumnę dawno sobie sama nieboszczka pani kupiła i stojała ona na strychu, nad lamusem. Ino zdjąć i fertig! - Każę zaraz zaprząc konie i pojedziemy pomodlić się przy zwłokach - powiedziała pani Dora z prawdziwym smutkiem i objąwszy panią Verę i Anię, uściskała je serdecznie. Na gościńcu, tuż przed bramą przymilepską, spotkały pana Horodelskiego, który wychylając się z powozu, wołał stroskanym głosem: - Szkoda naszej marszałkowej! Wielka i niepowetowana szkoda! Jadę odczytać złożony u mnie testament zmarłej i proszę usilnie - tu zwrócił się do pani Alfredowej - aby pani, jako jedna z najbliższych krewnych, była obecna przy tym. Obydwa powozy zajechały przed dwór w Przymilepkach, gdzie byli już zgromadzeni wszyscy, którzy brali większy lub mniejszy udział w życiu pani Konstancji. Brakło tylko pani Lory i Loreczki, zaziębionych podobno poważnie. Pan Ryszard uroczyście rozciął podłużną kopertę i wyraźnym, mocnym głosem zaczął odczytywać ostatnią wolę tej, która rządziła tyle lat w tym miejscu i która, umierając samotnie, na ręku oddanej sługi, troszczyła się o innych, cierpiąca i smutna, ale wyzuta z wszelkiego egoizmu. Pani Vera, oparta głową o ścianę, słyszała jak przez sen, wyliczanie uczynionych przez zmarłą zapisów. Ukochany siostrzeniec brał, oczywiście, lwią część fortuny, ale i młodszy brat mógł sobie łzy otrzeć rentowną kamienicą we Lwowie. Pani Marta i Hermisia dostawały po parę tysięcy dolarów, Wierciochowe - cenne broszki i zegarki na pamiątkę, Jerzy Horodelski sznur pereł, Teofila szmat ziemi i złote monety na wystawienie chałupki, najdroższe Lora i Loreczka resztę pięknych kosztowności. "Żonie mego synowca, Alfreda Przedbora, Verze, zapisuję mój pierścień brylantowy, podarek Wacława i proszę, aby go zawsze nosiła, a w jakiejś ciężkiej godzinie życia uważała go jako ratunek dla swej rodziny", - czytał donośnie pan Ryszard, rzucając okiem na stojącą bez ruchu obdarowaną. Nawet psy dostały krowę, aby miały swoje własne mleko i nie były od nikogo zależne. Wspaniały obraz Juliusza Kossaka dostał się panu Ryszardowi, "jako dowód prawdziwego uznania i szczerej przyjaźni". Wreszcie cała służba domowa i folwarczna otrzymała całoroczną pensję i ordynarię. Pani Verze ogromnie było przykro, że w ostatniej woli, świadczącej o niepośledniej dobroci nieboszczki, jedna tylko osoba została pominięta, a była nią - Ania. Nie dziwiłaby się tej wyraźnej obojętności, gdyby wiedziała jak złośliwą bajkę wyssały z palca dwie Wierciochowe, szepcząc tajemniczo do ucha marszałkowej i to pod zaklęciem dozgonnego milczenia, że ta, niby to "nadzwyczajna dziewczyna", miała się kiedyś spotkać z Jerzykiem Horodelskim na cmentarzu, tuż przy grobowcu pana marszałka i nie tylko śmiać się tam i flirtować, ale kusić go do pocałunków! Ktoś im to powiedział z oburzeniem, ktoś tak wiarygodny, że i pani marszałkowa powinna im wierzyć, nie pytając o nazwisko informatora, bo raczej umrą, niż go zdradzą. Psychologia nie była silną stroną zacnej pani Konstancji, więc choć się z początku wahała, ale podejrzenie zapadło wreszcie do jej serca i wpłynęło na oziębienie dobrych stosunków z Anią. Wbrew przekonaniu pani Very córka jej nie miała za złe marszałkowej, że pominęła ją w testamencie. Przecież była tylko przybraną córką Przedborów, nie łączyły jej z tym rodem węzły krwi, a więc decydować mogła o wszystkim jedynie sympatia, a jej nie wyczuwała Ania od pewnego czasu u gościnnej, ale chłodnej dla niej stryjenki. Inaczej rzecz się miała w stosunku do jej rodziców. Ze względu na nich dziewczyna zmartwiła się szczerze rozporządzeniem zmarłej. Że też ona nie pomyślała o jakimś najskromniejszym, ale stałym zabezpieczeniu starości rodzonego synowca ukochanego męża, wypędzonego w świat z własnego domu, skazanego na tułaczkę i zawieszonego na wątłej niteczce zdrowia! Bo cóżby z nimi się stało, gdyby choroba dopełniła i tak już pełny kielich cierpienia?! Nie mogli również liczyć na emeryturę wobec starszego już wieku pana Alfreda. A wreszcie - przecież dopiero od roku jest na urzędzie państwowym. Tak rozmyślała Ania, stojąc we framudze okiennej, z dala od wszystkich, nie jako członek rodziny, ale jako widz słuchając uważnie czytanego na głos testamentu. Postanowienie, jakie powzięła jeszcze w Grenoble, wydało się jej tym bardziej jedynym wskazanym i racjonalnym celem życia. Ma dyplom nauczycielski i wyszuka sobie w Warszawie odpowiednią posadę. Głos pana Ryszarda urwał się wreszcie, a on sam trwał długą chwilę w efektownym i skupionym milczeniu. Skończyła się jednak i ta pauza pomiędzy śmiercią a życiem i zapanował gwar w salonie przymilepskim. Krewni i domowi witali się z przybyłymi paniami, a młodszy Rzeczycki, znany ze swej szorstkiej nieco otwartości, szepnął na ucho pani Worthy, śmiejąc się drwiąco: - Nie zazdroszczę Romanowi przeprawy z boską Lorą, gdy powie jej komu dostał się ten wspaniały brylantowy pierścień! Miała na niego chrapkę, nieboraczka! - Doprawdy?! - pani Dora zmierzyła mówiącego oburzonym spojrzeniem. - Więc nawet tego im zazdroszczą?! Moim zdaniem Przedborowie warci byli większej nagrody za to wszystko, co przeszli. Trumna ze zwłokami marszałkowej stała w kapliczce, dokąd natychmiast podążyły pani Vera z Anią. Niespodziewany widok uderzył ich oczy przy wejściu. Stryjenka Konstancja przybrana była w habit zakonny, różaniec oplatał jej złożone ręce, a twarz jak wykuta z marmuru, nosiła odblask nieziemskiej wprost słodyczy i spokoju. Uklękły obie do modlitwy. Wiele spraw i rysów charakteru zmarłej wyjaśniało się teraz Ani, nie mogącej oderwać wzroku od pogodnego oblicza nieboszczki. Więc dlatego przebaczała wszelkie urazy?! Dlatego pojechała do pani Pauliny i nawiązała z nią znów przyjacielskie stosunki, chociaż raz, doprowadzona do ostateczności jej impertynencką uwagą: - Wdowa łazi z wizytami, a biedny pan marszałek w grobie leży! - wymówiła jej swój dom! Ach! Tak. Dlatego była cierpliwa "jak anioł" w tej ostatniej, męczeńskiej chorobie! W duszy cichej zakonnicy należącej do Trzeciego Zakonu, nie mogło być miejsca na niskie strony natury ludzkiej. Może dlatego nie broniła mamusi? - rozważała. - Przecież i siebie nigdy bronić nie chciała. Podobieństwo duchowe do wdów i matek rycerskich w dawnej Polsce nasuwało się znów dorosłej pannie z tak nieprzepartą siłą, jak wówczas, gdy jako mała dziewczynka, zetknęła się po raz pierwszy w Przymilepkach z tą kobietą w żałobie, ale tchnącą energią i chęcią do pracy. - Umarła samotna, na ręku opłaconej sługi! - ta myśl nie mogła opuścić rozżalonej pani Very. Smutno przeszedł ten dzień w "Dworku", gdzie postać zmarłej i jej nieznane nikomu zakonne śluby, przejmowały wszystkie umysły i serca. Pani Vera zawiadomiła męża depeszą o zgonie krewnej, Ania zaś poświęciła aż trzy telefoniczne rozmowy z ciocią Ewelcią zanim jej wszystko dokładnie opowiedziała. Następnego dnia rano pani Alfredowa, obudziwszy się nagle, spojrzała mimo woli na łóżko Ani i wykrzyknęła z przestrachem: - Co ci jest, dziecko?! Czy nie przeziębiłaś się czasem, klęcząc tak długo na zimnej posadzce w kaplicy?! Masz takie rozpalone policzki! Ania, wsparta na łokciu i patrząca w dal dziwnym wzrokiem, odpowiedziała drżącym nieco głosem: - Zdrowa jestem, mamusiu. Tylko miałam straszny sen! - wstrząsnęła się cała nerwowo. Pani Vera wyskoczyła z pościeli, usiadła na łóżku córki i objęła ją czule. - Cóż to za sen? Ale ty drżysz, Aniu! Mów, dziecino! - Śniło mi się, mamusiu, że stryjenka Konstancja stanęła przy moim łóżku, w czarnej, powłóczystej sukni i w koronkowym welonie na głowie. Pamięta mamusia tę fotografię stryjostwa, kiedy to byli przyjęci razem z innymi pielgrzymami na audiencji papieskiej w Rzymie? Więc tak mi się ukazała i przemówiła łagodnie: - Ja teraz wiem, Aniu, co kto wart i kogo kochać należy. Odpuść mi, proszę cię bardzo, jeśli kiedykolwiek źle o tobie myślałam i jakąś przykrość ci wyrządziłam. - A ja wyszeptałam z wielkim trudem, bo mi gardło ścisnęło ze wzruszenia: - Odpuszczam stryjence wszystko z całego serca i proszę niech stryjenka daruje, jeśli nie byłam taka dobra i serdeczna, jak to było moim obowiązkiem, ale źli ludzie nas poróżnili. - I wtedy, mamusiu, stryjenka pochyliła się nade mną, mówiąc: - Chodź ze mną, Aniu! Tam, gdzie jestem, daleko lepiej, niż tu, na tym waszym ludzkim świecie! - i położyła mi dłoń na ramieniu i ciągnęła ku sobie. - Niechże Bóg broni, abyś nas miała opuścić, dziecko kochane! - padł trwożny okrzyk z piersi pani Very, tulącej Anię do siebie. - Wyrwałam się, mamusiu i tłumaczyłam: - Ja nie chcę, stryjenko! Jestem potrzebna moim rodzicom! Nie pójdę za stryjenką! Chcę żyć! - i obudziłam się cała drżąca, bo ta ręka stryjenki była zimna jak lód! - i silne dreszcze przebiegły przez ciało dziewczyny, tulącej się do matki z rzadką u niej tkliwością. Pogrzeb pani Konstancji odbył się ściśle wedle wskazówek, zawartych w testamencie, czyli nad wyraz skromnie. Cała okolica brała w nim udział w słusznym przekonaniu, że oto prowadzą do grobu jedną z ostatnich matron epoki, w której cnoty domowe kobiety były jej najszczytniejszym celem. Nieobecność w takiej chwili pani Lory i Loreczki była, oczywiście, szeroko omawiana. Szeptano sobie na ucho ze zgorszeniem i z drwiącym uśmiechem, że widocznie te panie unikają smutnych wrażeń, tak szkodliwych na piękną cerę. Jerzy ujrzawszy Anię, podszedł do niej i już nie odstąpił w pochodzie za karawanem, do którego zaprzęgnięto ulubione kasztany zmarłej, aby odwiozły swą panią na miejsce wiecznego spoczynku. Na cmentarzu w Czerwonnej rozwarły się żelazne drzwi rodzinnego grobowca Przedborów i pani Konstancja spoczęła obok swego ukochanego Wacława. Nie czekając na koniec ceremonii, Przedborowie wraz z Worthy'mi wycofali się z tłumu zebranych i odjechali do Brzeżan, skąd przez Lwów udać się mieli wprost do Warszawy. Pożegnanie z państwem Januszami było tak przyjacielskie i serdeczne, jak gdyby sprawdziły się tu słowa poety: - Znali się krótko, lecz wiele! - Nie wiem, kiedy się zobaczymy? - mówił pan Alfred, wychylając się z okna wagonu do stojących na peronie Worthy.ch. - Dwór w Przymilepkach przestał dla nas istnieć, więc chyba czasem, z rzadka, przyciągną nas tu groby zmarłych. - "Dwór" nie istnieje, ale "Dworek" będzie miał zawsze szeroko otwarte podwoje dla miłej waszej trójki - pośpieszyła zapewnić ze szczerą dobrocią pani Dora. - Oczywiście! - dorzucił jej mąż stanowczo. - Zapraszamy państwa do siebie latem, w czasie urlopu. Przekonacie się, jakiego mam świetnego ogrodnika i rządcę w osobie mojej żony. Po całych dniach grzebie się w ziemi, a wstaje o świcie. Ale za to jakie hoduje truskawki, a jakie melony! A sałatki, jarzynki, kurczaki, prosiaki. Po takim używaniu muszę jechać do Iwonicza na kurację odchudzającą. - Odjazd! - rzekł służbowym tonem konduktor i zaczął zamykać drzwi wagonów. Pociąg gwizdnął ostro i zaczął wolno odjeżdżać. - Dziękujemy! Przyjedziemy na pewno! - wołały pani Vera z Anią, wychylone przez okno. - Do widzenia! Żegnajcie! Na własnym gospodarstwie Pani Alfredowa miała również swoje plany na przyszłość, których nie ujawniała przed mężem i córką. Życie odsłoniło wobec niej prawdy, godne wytrawnego mędrca, których odblask padł na jej własną duchowość, pogłębiając ją i rozszerzając horyzonty myślowe. Starała się wyrobić w sobie chłodną odporność na wszelkie niespodzianki losu, co szło jej trudno z powodu wrodzonej impulsywności. Nie wierząc już w życie bez trosk, jakie dawniej było jej udziałem, studiowała gorliwie w Sorbonie, powodowana myślą, że w razie przeniesienia męża z Paryża do Polski, albo utraty posady - zorganizuje w Warszawie kursy języka francuskiego. Toteż po żmudnej całorocznej pracy uważała miesięczny pobyt w Warszawie za zasłużony urlop. Wyszukała dawnych przyjaciół i znajomych kresowych, odwiedzała ich, zabierając niekiedy z sobą Anię, którą chciała przedstawić jako dorosłą pannę. Ale z tą upartą dziewczyną trudna była sprawa. Przepadała gdzieś, wymawiała się od "nudnych wizyt", spóźniała się czasem na obiady, a gdy pan Alfred zwrócił jej na to delikatnie uwagę, pocałowała go, mówiąc: - Nie mogłam przyjść wcześniej. Proszę mi wierzyć, tatusinku kochany. Jakiś dziwny odcień zakłopotania w jej głosie sprawił, że mądre oczy przybranego ojca obrzuciły ją długim wejrzeniem, chcąc wyłowić z głębi skrytej duszyczki istotną tego przyczynę. Ale Ania już opowiadała, śmiejąc się, że spotkała na ulicy Dankę z Bertie'm Drohomireckim. - Czyżby to był nasz Wojtek? - domyślił się pan Alfred. - Naturalnie, tatusiu. Koledzy tak go przechrzcili w Grenoble. Grywał tam w brydża z niezwykłym zapałem, a do mnie zwracał się per "Mademos.relle". Nie uznaje widocznie przybranej córki swych wujostwa. Proszę się temu nie dziwić, bo należy w Warszawie do klubu "Select", gdzie razem z innymi członkami wertuje księgi heraldyczne, wyszukując z benedyktyńską cierpliwością, kto kogo rodzi. Słyszał coś o ochronce, gdzie byłam i to mu nie w smak! - A tymczasem biedna moja kuzynka uwzięła się, aby go wykierować na dyplomatę. Zapracowuje się i odmawia sobie wszystkiego, a ten laluś gra w karty! - oburzał się Przedbór. - Nie spodziewałem się, że jest aż tak głupi! - Cóż porabia Danka? - spytała pani Vera. - Ma posadę sekretarki w jakimś zagranicznym biurze, a w przerwach flirtuje z chłopcami. Teraz przyszła kolej na "Bertusia", jak go nazywałyśmy. Nie mogła przebaczyć mu na obczyźnie tej miłości dla damy pikowej, a pogodziła się z nim w kraju. Tak byli sobą zajęci, że musiałam dotknąć jej ramienia, aby mnie spostrzegła. Poszliśmy razem Nowym Światem, a Danka zwróciła w moją stronę głowę z szelmowskim uśmieszkiem, mówiąc: - Nie dziw się Aniu, ja go nawracam! - Takie nawracanie kończy się często przy ołtarzu - prorokowała pani Vera, dodając na widok postawionych przed córką sznycli: - Wyschły zupełnie, ale to twoja wina, bo przed godziną były doskonałe. - Dobre są - stwierdziła Ania niedbale. - A co do tego "ołtarza", nie zgadzam się z mamusią. Dla nowoczesnych kobiet "dawny" mężczyzna już się skończył. My nie zachwycamy się wcale Don Juanami, spódniczkarzami, elegancikami zawracającymi oczy, jak Bertie. Nie! "Nowy" mężczyzna, ten, któremu oddałybyśmy nasze zaufanie i serce, musi zmienić zasadniczo i mieć zgoła inne nastawienie do nas. Zamiast blagi i okłamywania - bezwzględna uczciwość, panowie! - Chciałabym widzieć cię zakochaną, moja Aniu. Wówczas dopiero przekonasz się, jak dalece teoria mija się z rzeczywistością. - Czyżbym doprawdy straciła głowę, aż do tego stopnia?! - postawiła dziewczyna pytanie raczej sobie, niż matce. - Miłość zabija krytycyzm - dowodziła pani Vera przekonywująco. - Może jednak będziesz tak szczęśliwa, żę trafisz na człowieka istotnie wartościowego. - Może - rzuciła Ania przeciągle, zajęta widocznie jakąś myślą, gdyż spojrzawszy na zegarek w bransoletce na ręku połknęła śpiesznie kompot i zerwała się z krzesła: - Muszę iść. Wrócę późno. Do widzenia tatusinkom. - Ależ, Aniu! - wykrzyknęła matka protestująco. - Państwo Tarszowie zaprosili nas dziś na herbatę i ja przyrzekłam im w twoim imieniu, że stawimy się obie. - Jakże mamusia mogła coś obiecywać, nie poradziwszy się ze mną? - spytała Ania niezadowolonym głosem. - Stało się. Daruj mi mój nietakt, ale teraz, proszę cię, zrób to dla mnie, przebierz się i chodźmy. - Przykro mi, ale nie mogę. Dałam słowo, że przyjdę tam, gdzie na mnie czekają, a mamusia wie dobrze, że nie zawiodłam nigdy czyjegoś zaufania - dziewczyna sztywniała w coraz większym uporze i skonstatowawszy powtórnie godzinę na zegarku, rzuciła z tajonym wzburzeniem: - Doprawdy spóźnię się! Proszę mnie nie zatrzymywać! - wybiegła z pokoju. - Co za samowola! Nigdy nie ustąpi! - gniewała się pani Vera, stając przed mężem. - Powiedz sam, Fredziu! Czy ty rozumiesz, co się z nią dzieje? Nie tylko ucieka przed obcymi, ale nie chciała pojechać nawet do Malinek, gdy Pawełkowie tu byli i gwałtem wprost ją do siebie ciągnęli. Co to być może?! - Dowiemy się, gdy przyjdzie pora - odparł swobodnie pan Alfred, poprawiając krawat przed lustrem. - Tymczasem zamiast Ani - ja z tobą pójdę do tych miłych Tarszów. Czy jesteś zadowolona? - Ach, Fredziu! - pani Vera przytuliła się do męża z ogromną miłością. - Dopóki ty żyjesz, będę zawsze ze wszystkiego zadowolona! - I pragniesz gorąco, aby ta "samowolna, nieznośna", a tak szczerze przez ciebie kochana, Ania, zdobyła z czasem takiego towarzysza życia, jak ja! - żartował pan Alfred, całując mocno żonę. Państwo Tarszowie zatrzymali upragnionych gości na kolację, a zdziwienie całego towarzystwa na widok ukazującej się w salonie Ani - było niezmierne. - Chociaż już jest dziewiąta, ale wiedziałam, że zastanę tu mamusię! - śmiała się. Jej rozpromieniona twarzyczka, świadcząca o jakimś pomyślnym wydarzeniu, urok młodzieńczości, połączonej z doskonałym humorem nadawały jej tyle porywającego wdzięku, że nie tylko Carlo zapomniał o swej roli flirciarza z urzędu, ale i profesor zamiast rozmawiać dalej z panią Verą, przysiadł się do jej córki, zarzucał ją pytaniami, dowcipkował na temat "etudiantów" w Grenoble i bawił się najwidoczniej znakomicie. - Tak więc, panno Aniu - mówił wesoło - zjazd międzynarodowy w Polsce jest w zupełności od pani zależny. Proszę tylko wybrać przyszłego towarzysza życia, naznaczyć dzień ślubu, a my - mężowie nauki i wielcy politycy, wyciągniemy z tego utylitarne konsekwencje. Rodney powinien nam wyrobić pożyczkę dolarową w Ameryce, Dick - ma przytrzeć nosa Lloyd George'owi i otworzyć kredyt w Banku Angielskim, Lao_ming ze swymi Chińczykami runie jak burza na bolszewików i zmiażdży ich tak, że powrót do Czereszeńki stanie się równie łatwym, jak podróż z Warszawy do Milanówka! Dalszych projektów nie będę zdradzał, gdyż duszą powodzenia jest - sekret! - tu położył palec na ustach. - Z tych wszystkich planów najtrudniejszym do realizacji jest ów przyszły mąż - wmieszała się do rozmowy pani Vera. - Ania ma pod tym względem bardzo skomplikowane zasady, których również nie zdradzę. - Doprawdy?! - rzucili jednocześnie, ale z odmienną intonacją dwaj mężczyźni. - Dobre wychowanie i skromność dziewczęca nakazują mi nie przeczyć słowom matki - rzekła Ania z udaną pokorą, głaszcząc Leilę, która umieściła się na jej kolanach i mruczała, zadowolona. - Podyskutujemy kiedyś o tym, dobrze, panno Aniu? - szeptał kusząco Carlo. - Twierdzę na mocy dedukcji, że ta nasza mądra studentka wyrobiła sobie z pewnością zdrowe przekonanie w tej palącej kwestii - orzekł żywo profesor, wodząc po zebranych wzrokiem tak nakazującym, jak gdyby rzucał im rękawicę w razie przeciwnego zdania. - Jaka to szkoda, że państwo nie zostają na stałe w Warszawie - żaliła się pani Jadwiga. - Cóż znaczy ten miesiąc?! Widziałyśmy się zaledwie trzy razy. - Tak, Warszawa pochłania, a czas leci jak na skrzydłach - przyznał pan Alfred. - I któż by powiedział, że już jest dwunasta?! - Ba! - potrząsnął głową profesor. - Dokazaliśmy cudu, zamykając cały rok studiów córki pana za granicą w trzygodzinnej pogawędce. Wszystko na świecie da się podciągnąć pod teorię "względności". Nieprawdaż? - Nawet nasza wizyta, prawdziwie wiejska - osądził pan Alfred wesoło. - Może byśmy się już pożegnali i opuścili ten arcygościnny dom, Vero? Co, jak myślicie, moje gadulskie? - Wedle rozkazu - zaśmiały się obie, a pani Vera dodała: - Niestety ostatnia to bytność nasza w tym domu przed powrotem do Francji. Bardzo to nieładnie, mój Fredziu, że ostrzysz swój dowcip na rozlewności uczuć kobiecych. W kilka dni później, gdy data wyjazdu była już ustalona, a pani Alfredowa zajęła się pakowaniem niektórych rzeczy, Ania weszła nagle do ich apartamenciku w pensjonacie, chociaż nie spodziewano się jej tak wcześnie. - Jak to dobrze, Aniu, że przyszłaś - odezwała się matka z zadowoleniem. - Nie lubię zostawiać wszystkiego na ostatnią chwilę. Może więc i ty weźmiesz się do pakowania. - Ja już nie pojadę do Paryża, mamusiu. Wyszukałam sobie posadę i zostaję w Warszawie. - Głos dziewczyny był radosny, a oczy lśniły triumfem. - Co?! - wykrzyknęli jednocześnie przybrani rodzice, a pan Alfred dodał po chwili. - Zuch z ciebie, córeczko! Opowiedz_że nam teraz jak to się stało? Ania podbiegła do matki, stojącej przy otwartej walizie, ujęła ją za rękę i posadziła na szezlongu obok męża, po czym usadowiła się na kolanach pana Alfreda, obejmując go za szyję i mówiąc pieszczotliwie: - Nie ważę zbyt wiele, przypomnijmy sobie dawne zwyczaje w Czereszeńce, dobrze tatusiu? Kochamy się zawsze we troje, a więc - słuchajcie. Od dawna już marzyłam o tym, aby stać się samodzielna i mieć własne, zarobione pieniądze. Wiemy z doświadczenia, jak wszystko jest w życiu niepewne. - Dziś tatuś ma świetną posadę, jutro może ją stracić! - Toteż rad jestem, że moja mała dziewczynka chce liczyć tylko na siebie i bierze się do pracy, w której wykaże swoje wartości. - A ja przeciwnie - martwię się, że z nami nie pojedziesz. Może to bardzo rozsądne z twej strony, ale przecież i ja wiedziałam, że w naszych warunkach będziesz zmuszona pracować zarobkowo. Chciałam tylko oddalić trochę tę chwilę, bo nie łudź się, Aniu, że pójdziesz po różach. Nie! Będą i ciernie. Czasem zawistne koleżanki, intrygi, plotki, albo znów szef bez głowy, albo nadmierny wyzysk pracy, albo... - tu pani Vera urwała ściskając mocno dłoń Ani w swojej. - Wszystko będzie dobrze, mamusiu - śmiała się dziewczyna, pochylając się do matki, aby ją ucałować. - Jak tu nie wierzyć w przeznaczenie?! Szukałam posady nauczycielki, a wpadła mi w ręce praca społeczna. Wolę to, ale zaczynam od początku. Miałam naznaczoną godzinę spotkania z pewnym wdowcem, mającym jednego synka i spóźniłam się o pięć minut, bo mamusia zatrzymała mnie namawiając na wizytę do państwa Tarszów. - Szalenie się z tego cieszę! - podjęła żywo pani Vera. - Wdowiec, może w dodatku przystojny i młody?! To dopiero wzięliby cię na języki, dziecko! - Doprawdy, mamusiu, nic mnie taka opinia nie obchodzi, bylebym była spokojna we własnym sumieniu. Spóźniłam się o pięć minut, a wdowiec był rzeczywiście miły i młody. Kto wie? Może zostałabym z czasem jego żoną i moi kochani rodzice mieliby starość wygodną, gdyż posiadał on piękny majątek w Kaliskiem. - Niechże mnie Bóg broni od tego, aby nasz dobrobyt i spokój były wynikiem twego zaprzedanego życia - rzekł porywczo pan Alfred. - Tego rodzaju plany przekreślam raz na zawsze! - tu uczynił odpowiedni i mocny ruch ręką. - Dlaczego zaraz brać tę sprawę tragicznie? Przecież pan Raszyc mógł mi się podobać, a on sam bardzo wymownie spoglądał na mnie i wyrażał żal, iż podpisał umowę z inną panienką przed chwilą. Nie warto jednak o tym mówić. Stało się i basta! Szłam Mazowiecką zawiedziona i w złym humorze, gdy nagle otarłam się w tłumie przechodniów o panią Adelę Sarnecką, z którą werandowałyśmy razem w Zakopanem. Ucieszyła się bardzo i zaczęła mnie wypytywać, co porabiam, a potem opowiadała o sobie. Dobrze jej się powodzi, gdyż została dyrektorką instytucji społecznej "Pomoc Najbiedniejszym". Szuka właśnie kierowniczki działu opieki nad dziećmi bezrobotnych. Tu jej przerwałam szybko: - A ja szukam posady! - Doskonale. Ma ją pani zapewnioną u mnie. Proszę przyjść jutro do naszego biura i tam omówimy wszystkie warunki. - Odprowadziłam ją do domu, a potem wstąpiłam do państwa Tarszów... - I dlatego byłaś w tak świetnym nastroju! - dokończyła pani Vera. - Oczywiście. Nastrój ten nie opuszcza mnie od tego czasu, gdyż mam już kontrakt w kieszeni, opiewający, iż panna Anna Przedborówna ma dostawać miesięcznie dwieście pięćdziesiąt złotych i obiad w kuchni dziecięcej. - Gdzie będziesz mieszkała? - zatroskała się matka. - Może u Tarszów znalazłby się pokoik? Albo nie! Wiem! - klasnęła w dłonie, uradowana. - Pani Krystyna Domańska mówiła mi, że chętnie odnajęłaby... Czego się śmiejesz, Fredziu? - Bo ta mała wszystko już sobie obmyśliła, nie radząc się ani mnie, ani ciebie. Musimy się z tym pogodzić. No, mała dziewczynko, wyłuszczaj dalej swoje poczynania! - Tatuś jest jasnowidzem, jak Ossowiecki. A więc - nie chcę być sublokatorką, wolę być panią własnego domu i znalazłam sobie mieszkanko na Żoliborzu, bo tam najtaniej. Kuchenka, łazienka, pokoik i przedpokoik - wszystko jak dla lalek, ale słoneczne i czyste, bo dopiero co wykończone. - Tu ośmielę się zapytać, jakże będzie z meblami, moja przedsiębiorcza córko? Chyba weźmiesz je na raty, bo innego sfinansowania tej sprawy nie widzę. - Nie, tatusiu. Raty, to niby kajdany, dobrowolnie na siebie włożone, a ja nie znoszę przymusu. Miałam trochę zaoszczędzonych pieniędzy, bo tatuś nie pozwolił mi na kupienie biletu z Paryża do Polski, więc cały ten "kapitał" wyłożyłam na urządzenie własnego gospodarstwa. Mój inwentarz składa się z łóżka polowego, dwóch krzeseł, stolika bambusowego i minimalnej ilości sprzętów kuchennych. Dobre to na początek, a z czasem będzie coraz piękniej, gdyż urządzę to mieszkanko jak cacko, przeznaczając na to część swego wynagrodzenia. A teraz, proszę pomyśleć, że w razie gdyby tatuś, broń Boże, stracił posadę, to rodzice zajeżdżają wprost do mnie, ja was witam z radością, oddaję wam pokoik, a sama przenoszę się do kuchenki. Cóż, czy nie obmyśliłam wszystkiego przezornie? - Bajecznie! - stwierdził pan Alfred i podnosząc do ust małą rączkę córki, złożył na niej długi pocałunek. - Tatuś mnie pasował na samodzielnego człowieka, a mamusia?... - Ja?... Będę za tobą tęskniła, Aniu. Usiądź tu, między nami, na szezlongu. Ot tak, doskonale. A teraz powiedz mi, córeczko, co zrobisz w razie jakiegoś przeziębienia, albo choroby. Samotna w tym upragnionym mieszkanku, bez służącej, bez opieki?... Nie, to nonsens doprawdy! - Po co stawiać takie ponure horoskopy? - śmiała się dziewczyna, zaglądając matce w oczy przymilnie. - Dlaczego mam się koniecznie przeziębiać! Nie bój się, matulko! Nawet i w takim razie jakoś sobie poradzę. Tymczasem jutro zapraszam was na herbatkę. Zaraz po obiedzie urządzimy tę wyprawę na Żoliborz, bo tam wśród niezabudowanych placów trudno się zorientować. Od jutra zaczynam również moje urzędowanie, więc ten dzień pierwszy grudnia będzie pamiętnym w historii mego życia. Skoro nazajutrz Przedborowie z Anią wysiedli na przystanku tramwajowym na Żoliborzu, rzadkie latarnie na wytyczonych tu ulicach nie były jeszcze zaświecone, a mrok słał się przed ich oczyma, gęstniejąc z każdą chwilą. Nowa dzielnica Warszawy, odcięta dawniej od miasta z powodu znajdującej się na jej obszarze twierdzy rosyjskiej, zabudowywała się teraz z szybkością iście amerykańską. Wobec przepełnienia w stolicy, i horrendalnych "odstępnych" za lada kącik, można było uzyskać z łatwością pożyczki budowlane, więc zarówno olbrzymie, koszarowe domy, jak i małe, jednorodzinne wille z ogródkami wyrastały tu jakby na drożdżach. Chaos tych budowli, rozrzuconych na pustych placach w niezrozumiałym dla widza nieładzie, wywarł na pani Verze przykre wrażenie. - I ty masz wracać sama na to pustkowie? - mówiła niespokojnie. - Ależ napadną na ciebie i obrabują, a kto cię obroni? - Czy mamusia widzi te niskie szare domki przed nami? - Ania wskazywała ręką. - To są baraki miejskie dla bezdomnych. Stamtąd pochodzi znaczna część moich pupilów, których matki będą do mnie przychodziły po ubranka i paczki. Nie przeczę, że ich ojcowie to burzliwy żywioł, ale pewna jestem, że mogłabym przechadzać się wśród nich nawet o dwunastej w nocy, a nikt mnie palcem nie ruszy. Proszę być spokojną, matulko! Zresztą już dochodzimy do mojej bramy. Teraz proszę zawrócić na lewo, czwarta klatka schodowa. Dobrze. Już jesteśmy. Na pierwszym piętrze, tatusiu. Oto moje drzwi - Ania z rozradowaną miną otworzyła je dużym kluczem, zapraszając rodziców do wnętrza uprzejmym gestem. - Podobasz mi się w roli gospodyni - mówił pan Alfred, wchodząc. - Ale wiesz, mała, że gdybym chciał się rozłożyć w tym "hallu", to musiałbym z pewnością nogi skurczyć! - A łazienka?! - powiedziała Ania takim tonem, jak gdyby usłyszała przed chwilą największy komplement. - Prawdziwie dwuosobowa, - osądził - jeśli jedna osoba do niej wejdzie, to druga musi siedzieć w wannie, bo nie zmieściłaby się inaczej! - Tatusiu! - wołała dziewczyna ze śmiechem. - Na tym polega cały nowoczesny komfort. Maksimum udogodnień na minimalnej przestrzeni. Mam elektryczność, gaz, a tu szafa w murze, a tu mała spiżarka, a tu alkóweczka na łóżko polowe! No, prawda, że idealny rozkład? Co, tatusinkowie kochani? Rozbierajcie się, proszę. Wieszak w "hallu". Chodzili oboje za nią po tym jej minimalnym królestwie, zachwyceni energią i przedsiębiorczością młodej dziewczyny, która dobrowolnie wstępowała w szranki pracy i zdobywania wszystkiego własnymi siłami, a czyniła to z zapałem, świadczącym o prawdziwości jej upodobań. - Siadajcie, moi kochani - zapraszała Ania, przysuwając dwa świeżo nabyte krzesła i stawiając pomiędzy nimi stolik. - Zaraz rozgrzejemy się gorącą herbatą. Są i ulubione ciastka mamusi. - Umilkła, nasłuchując: - Zdaje mi się, że ktoś puka do drzwi - rzekła i pobiegła otworzyć. Uśmiechający się do siebie Przedborowie posłyszeli okrzyk córki: - Michaś! Michaś! Skąd się tu wziąłeś, braciszku drogi?! Ależ to nadzwyczajne! Tatusiu! Mamusiu! - weszła do pokoju, ciągnąc za sobą brata, obładowanego paczkami. - Kochani wujciowie dotrzymali tajemnicy! Wiwat! - huknął Michaś na cały głos i, złożywszy szybko pakunki na łóżku, porwał siostrę w objęcia. Ściskał ją, powtarzając: - Aniątko moje złote! Oby ci się szczęściło na tym nowym gospodarstwie! - po czym zanurzył rękę do jednej i drugiej kieszeni futra, wydobywając kolejno różne przedmioty: - Masz łańcuch bezpieczeństwa! Na pewno o tym nie pomyślałaś, prawda?! Zamek angielski do drzwi! Zaraz ci to przykręcę! Lampeczka elektryczna kieszonkowa! A tu od wujcia Fredzia pudło czekoladek wedlowskich. Od cioci Very twoje ulubione "krówki" śmietankowe! Tu masz zapasy solidniejsze, a tu - ostrożnie - serwis herbaciany i talerzyki! Nie dziękuj mi, siostruniu! Wszystko to było już kupione i przygotowane, gdy z rana pojawiłem się u twych rodziców w pensjonacie. Ja tylko ofiarowałem się jako posłaniec z zamkiem "yale" i z łańcuchem niklowym! - Znów ktoś puka! - rzuciła Ania gorączkowo i skoczyła ku drzwiom. - Wnoszą jakąś sofę - wołała od progu. - To chyba pomyłka? - Ależ nie - protestował pan Alfred swobodnie. - To tylko mój egoizm! Wyobraź sobie, Michasiu, że jestem zaproszony przez twoją siostrę do jej mieszkanka w razie gdybym został bez posady. Ale na czym wyciągnę te moje długie nogi - o to nie zatroskała się wcale. Rozporządź się teraz, obojętna córko, gdzie mają umieścić ten mebel? - Tatusiu! - mówiła Ania po odejściu tragarzy. - Marzyłam zawsze o takiej sofie. Szeroka, niska, z trzema wałkami dokoła, kryta angielskim kretonem w różyczki! Śliczna! I jak tatuś to odgadł! - Uważam widocznie na twoje słowa. Musiałaś kiedyś o tym wspominać, albo pokazałaś mi w witrynie jakiejś firmy meblowej. Ale - szepnął tajemniczo - czyżby to była godzina czarów?... Słyszę pukanie. - To dziwne, bo i ja je dosłyszałem - krzyknął Michaś i skoczył do przedpokoju ochoczo. Za chwilę ukazał się z powrotem, dźwigając wspólnie z posłańcem lustrzaną szafę. - Moje drogie Aniątko! - tłumaczył zdyszanym nieco głosem. - Patrz, jakie to piękne czeczoty! Pamiętasz - nasi rodzice mieli coś podobnego w swojej sypialni. Kolega sprzedawał, uważasz, biedny chłopak, bez posady. Kupiłem jeszcze taką samą toaletkę. Zaraz ją przyniesiemy. To dobry uczynek. Czy ci się podoba? - Jakże mogłaby mi się nie podobać? Dziękuję ci, Michasieńku. Ale jeśli tak dalej pójdzie, to nie będę miała żadnej zasługi w urządzeniu tego mieszkanka. - Już koniec - zdecydowała pani Vera pocieszająco. - Tylko dla mego spokoju trzeba, żebyś miała tu telefon, dziecko kochane! W ten sposób nie będziesz odcięta od świata i znajomych, a w razie choroby będziesz mogła sprowadzić jakąś pomoc. Zgódź się na to, Aniu, dobrze? Przyjmujesz ten podarunek od matki? - Zanadto mnie psujecie - rzekła dziewczyna ciepłym głosem. - Któż dopilnuje instalacji telefonu? Jestem w biurze do czwartej, a o tej godzinie już mroczno. - Wszystko omówione! - wyrwało się Michasiowi niedyplomatyczne zdanie, ale na widok uśmiechu siostry, zawołał: - Jutro będę tu o ósmej, a tymczasem lecę na dół, bo tam na podwórzu stoi toaletka na wozie. - Zbiegł pędem po schodach. - Zobaczycie, jak tu będzie pięknie za rok. Nie poznacie tych skromnych pokoików - zapewniła Ania, wyglądając ciekawie przez okno. - Już zdjęli z wozu. Ależ to naprawdę antyk. Jaki ten Michaś dobry! Strasznie lubię czeczoty! - Sprowadzimy jeszcze dywany, co przyjechały z nami z Czereszeńki. Rozwiesisz je na ścianach, ułożysz na posadzce, a tym jedwabnym cieniutkim okryjesz łóżko polowe i będziesz miała iście "pałacowe" urządzenie! - doradzał pan Alfred. - Świetnie! Dziękuję tatusiowi! Wieczorami będę haftowała firanki z markizety i małe serwetki pod filiżanki z herbatą. Tak, tak. Musi tu być przytulnie i estetycznie. Przeznaczę na to dużo pieniędzy, bo trzeba jeszcze dokompletować te czeczoty. Mam obiad, a bez kolacji można się obejść. - Protestuję! - zakrzyknął ukazujący się w progu Michaś stentorowym głosem. - Ależ to przedpokój! - irytował się, nie zmieniając tonu. - Co za ciasnota! Nie wiadomo, jak się wykręcić. Niech pan uważa, panie kochany - ostrzegał posłańca - bo jeśli zbijemy lustro, to będzie zły omen! - Byleby dola była, to i lustro nie straszne - odrzekł statecznie człowiek w czerwonej czapce. - Kto by tam wierzył w takie przesądy! - Dlaczego nie żenisz się Michasieńku? - spytała znienacka Ania, gdy posłaniec, obdarowany hojnym napiwkiem, wyszedł z mieszkania. - Przecież to twój obowiązek społeczny przelać wszystkie twoje nieporównane zalety serca we własne dzieci! Znam dziewczynę, godną ciebie bezwzględnie. Nazywa się Madzia. Michał spłonął tak gwałtownie, że fala krwi zaróżowiła mu białe czoło, aż po złotą linię czupryny. - Nie trafiłem widocznie na swoje przeznaczenie - wykręcał się zmieszany, a siostra myślała, patrząc nań serdecznie: - Kocha zawsze Krzysię. Nie może zwyciężyć tej beznadziejnej miłości. Czymże jest owa "miłość", silniejsza od naszej woli i charakteru? Czy i ja ulegnę z czasem jej czarom?!... - Wróćmy lepiej do ciebie i do twych planów - zaczął Michaś, ochłonąwszy z wrażenia. - Słyszałem, że masz zamiar się głodzić dla jakichś ostatecznych celów!? I ty sobie wyobrażasz, że Pawełkowie, nie mówiąc już o Bisi - pozwolą ci na takie szaleństwo?! Możesz być pewna, że co tydzień dostaniesz paczkę z różnymi smakołykami wiejskimi i że Bisieńka wyprawiać ją będzie z rozradowaną twarzą. A jeśli chcesz toczyć walki nawet i z tak błahego powodu, to... Ania zamknęła mu usta swymi małymi rączkami: - Bój się Boga, Michasiu! Nie podnoś głosu! Tu ściany cienkie, nowoczesne i sąsiedzi gotowi mnie posądzać o jakieś awanturnicze usposobienie! Nie mam zamiaru walczyć o paczki, mój drogi. Jestem gotowa przyjmować je z równą skwapliwością, jak wysyłająca stacja nadawcza, czyli kochana Bisieńka. No, cóż, uspokoiłeś się, Demostenesie? A więc pomóż mi ugościć was pierwszą herbatką na własnym gospodarstwie. Rozpakuj talerzyki, filiżanki, masz tu ściereczkę, umyj je... Nie! Do tego się nie nadajesz, braciszku! - Sądzę, że lepiej weź mnie do pomocy - żartowała pani Vera, odbierając Michałowi delikatny serwis. - Mężczyzna nie skończył się jeszcze do tego stopnia, aby mógł stać się zgrabną pokojówką. Palcie sobie papierosy z wujem, a my wam wszystko podamy, panowie świata! Pierwszy śnieg grudniowy okrył powierzchnię ziemi powłoką, gdy po paru dniach Ania wracała późnym wieczorem do swego mieszkania. Odprowadziła przed chwilą rodziców na Dworzec Główny i rozstała się z nimi na dłuższy przeciąg czasu. Schowawszy hardy nosek w ciepły fokowy kołnierz, biegła szybko przez niezabudowane place na przełaj, a ostry wicher dął jej wprost w oczy i ciężkie chmury przewalały się po niebie, zwiastując niechybnie opady. Prócz niej - żaden krok uliczny nie mącił posępnej ciszy, tylko światła z okien koszarowego domu, będącego "jej domem" obecnie, błyszczały z dala. Drobne paluszki Ani wyczuwały klucz od zatrzasku w kieszonce futra, a myśli jej układały się radośnie, gdyż oto była panią swego losu i dążyła na jego spotkanie z podobną ufnością, że z tych wszystkich zmagań wyjdzie zwycięsko. "Pomoc Najbiedniejszym" Sala o trzech weneckich oknach, w której urzędowała Ania, była tak olbrzymia, że mały pokoik utworzony z przepierzeń drewnianych w jednym z jej kątów, sprawiał wrażenie kajuty oficerskiej na pustym jakimś pokładzie opuszczonego statku. W tym to pokoiku siadywała Ania codziennie, mając przed sobą moc spraw bieżących do załatwienia. Warunki higieniczne nie przedstawiały się tu zadowalająco, wobec tego, że z jednej strony buchał ku niej żar z blisko stojącego piecyka żelaznego, z drugiej zaś - wiał mrożący chłód z nie opalanej sali, wdzierając się przez odsuwane w przepierzeniu okienko, naprzeciw którego znajdowały się w dodatku drzwi wejściowe z klatki schodowej. Pomimo to dziewczyna tak polubiła swą pracę i tak się nią przejęła, że nie odczuwała, rzekłbyś, lecących z dwóch stron odmiennych prądów, wkładając w tą nową dla niej robotę całą energię, inicjatywę i dobrą wolę. Zajęcia Ani były różnorodne i dające jej możność samodzielnej decyzji, co właściwie najwięcej jej dogadzało. Prócz rachunków, sprawozdań miesięcznych i prowadzenia własnej kartoteki, miała jeszcze powierzone sobie zakupy na mieście - bucików i odzieży dla dzieci, rozdawanie paczek i załatwianie petentek w biurze. Godziny przyjęć oznaczone były ściśle od jedenastej do pierwszej przed południem, ale wobec napływu coraz to większej ilości żon, dotkniętych klęską bezrobocia mężów, dwie te godziny wydłużały się często do trzech, zmuszając Anię do intensywnej gorączkowej pracy po rozejściu się interesantek. Po upływie krótkiego względnie czasu duchowa strona Ani przeobraziła się mocno w tych nowych warunkach. Z niewinnego dziecka, jakim była dotychczas, zmieniała się w człowieka doświadczonego, dla którego życie nie ma tajemnic. Proces ten dojrzewania duchowego był nie tylko gwałtowny, ale nawet brutalny, tak że w początku oszołomił dziewczynę. Było to podobnym do wyniesienia pączka kwietnego na wicher siekący, z tą jeno różnicą, że kwiat nie mógł osłonić się przed zwiędnięciem, podczas gdy Ania po chwilowym wstrząsie spojrzała nieulękle w odsłoniętą twarz życia i postanowiła łagodzić jego okrutne poczynania. W stosunku do kobiet, udających się do niej z prośbą o pomoc, dziewczyna przybrała postawę, jaką dyktowała jej intuicja, a jaka została odczuta i oceniona przez grono zgorzkniałych, niesfornych i często buntowniczych petentek. Oto nie zeszła do nich z piedestału własnej wyższości i czystości duchowej, ale stanęła z nimi w jednym rzędzie, jak dobra, rozumiejąca ich niedolę przyjaciółka. Toteż pomimo ścisłego przestrzegania przez nią różnych prawideł przy udzielaniu pomocy i energicznego "trzymania w ręku" wygadanej gromady, to wydziedziczone i obarczone troskami kobiety darzyły ją zaufaniem i wiarą w jej sprawiedliwość. Przy tym pracowitość i szybkość decyzji nowej urzędniczki wzbudzały w nich podziw dla niej. - Tak młodziutko wygląda w swoich loczkach, jak gdyby na pensję chodziła, a rozum ma niby stara! - gwarzyły często półgłosem. Hałaśliwe rozmowy w godzinach przyjęć utrudniały często Ani porozumiewanie się z interesantkami i dopiero jej donośne i ostrzegawcze: - Proszę ciszej! - tłumiło na czas jakiś bujność rozgwaru, aż do chwili gdy nieokiełznane wychowaniem temperamenty, wybuchały znów potokami skarg i złorzeczeń. Korzystając z przejściowego zacisza, Ania zadawała pytania stojącej przed jej okienkiem młodej kobiecie z dzieckIem na ręku. Schludność jej ubogiej odzieży dodatnio o niej świadczyła. - Nazywam się Apolonia Gwiazda - mówiła przygasłym głosem. - Lat mam 25. Mieszkam kątem na Żoliborzu w barakach. Strasznie bieduję, proszę pani. Dziecko karmię i ani grosika zarobić nie mogę. Sama jestem na świecie sierota! Ania zapisywała te szczegóły na kartce, z której wciągała je potem do kartoteki, gdzie każda petentka miała swoje miejsce. - Stan cywilny? - spytała, podnosząc szafirowe oczy na petentkę. - Panna z dzieckiem - odparła rzeczowo, bez cienia zmieszania. Ania przyjęła to równie spokojnie do wiadomości. Minął już czas, gdy podobne wyznania i jeszcze drażliwsze obnażanie ukrytych stron życia, budziły w niej niesmak, połączony z tajonym zawstydzeniem. Obecnie stała już na stanowisku opiekunki wszelkiej niedoli i słuchała wynurzeń swych pupilek, postawiwszy na straży rozum z jednej, a serce - z drugiej strony, aby tym łatwiej odróżnić kłamstwo od prawdy. - Gdzież jest ojciec dziecka? - spytała znów przyjaźnie. - At! - machnęła ręką desperacko. - Nacieszył się mną i porzucił! Co mu tam, chłopu! Im zawsze lekko na świecie! - Powinien dawać na dziecko - wyjaśniła Ania surowo. - Kto go tam znajdzie! Szukaj wiatru w polu! - westchnęła. - Znajdziemy na to radę - mówiła dziewczyna pocieszająco. - Dziś jeszcze oddam tę kartkę naszej wywiadowczyni, która będzie u pani i sprawdzi wszystko na miejscu. Taki mamy regulamin, porządek znaczy. Proszę przyjść do mnie za dwa dni o tej samej godzinie. Dam pani wtedy kartkę do higienistki z poleceniem, aby dziecko dostało codziennie mleko, a pani obiad w naszej kuchni. Prócz tego skieruję panią do naszego radcy prawnego, a ten zajmie się sprawą pani, znajdzie ojca tego maleństwa i zmusi go do płacenia zapomogi. Wszystko będzie zrobione, niech się pani nie martwi. - Pożegnała stroskaną "pannę z dzieckiem" uśmiechem, mówiąc rzeczowo: - Następna! A cóż to się dzieje z tym waszym biedactwem, moja pani Sztubowa?! - zawołała mimo woli, widząc, że dziecko owinięte w chustę i tulone przez matkę do piersi, ma zaropiałe oczęta i jęczy żałośnie. - Ja bardzo proszę pannę Anię o kartkę do doktorki - kobiecisko chlipało, pociągając głośno nosem. - Już mnie taka jedna powiedziała, co się na tym dobrze zna: Wszystko to bez to, że wasz mąż chory i już! Ania przysłuchiwała się w milczeniu, tylko jej oczy mieniły się odblaskami współczucia i buntu przeciw temu bezmyślnemu okrucieństwu życia. Napisała szybko żądaną kartkę, podając ją przez okienko zapłakanej kobiecie i już miała przystąpić do wysłuchania następnej petentki, gdy nagle drzwi wejściowe rozwarły się na oścież i niska kobiecina w podartej spódnicy i brudnej chuście na głowie wpadła do sali. Przepychała się przez gromadę zdziwionych towarzyszek, wołając świszczącym z powodu braku przednich zębów głosem: - Pozwólcie mi dojść do okienka! Kartka od pani dyrektorki do panny Ani! - powiewała skrawkiem papieru w powietrzu, jej małe oczka sypały skrami triumfu, a nos gruby i nieco zadarty węszył już naprzód upragnione zwycięstwo. Ania przeczytała kartkę i zarumieniła się niezadowolona. Podparła jedną ręką policzek, aby kobiety nie dostrzegły jej wzburzenia, drugą zaś przerzucała kartotekę, szukając teczki owej przedsiębiorczej "Agnieszki Soszyny", która potrafiła rozczulić do tego stopnia miękkie serce pani Adeli, urzędującej w tej samej kamienicy na pierwszym piętrze. Wszakże odmówiła dziś rano tej natrętnej babinie palteczka i bucików dziecięcych, a teraz miała je wydać. Jej autorytet doznał porażki, a przecież księga wykazuje, że Soszyna doznała pomocy większej może, niż inne. Dostała jednak z szafy wymienione przedmioty i wręczyła je rozpromienionej petentce, żądając jednocześnie od niej pokwitowania w odpowiedniej rubryce. Głos Ani był tnący, gdy przemówiła: - Drugi raz już się to pani nie uda. Dziś jeszcze pokażę pani dyrektorce spis rzeczy wydanych pani. Proszę się usunąć. Następna! Nie pchajcie się tak na miłość boską! Po kolei! Przecież załatwię każdą z obecnych! Pani Agnieszka schwyciła bez słowa podzięki buciki i ubranie i wypadła z sali, trzaskając na pożegnanie drzwiami. Wnet podniósł się gwar nie do opisania. Baby przekrzykiwały się wzajemnie, oburzając się na podstępną akcję towarzyszki. - Takiej to dobrze! - wołały. - W dziewięciu opiekach bierze, co się da! Cięgiem do domu różności nanosi! Kochanek jej takoż doskonale zarabia i dba o nią, lepiej od męża! Z takim jęzorem nie zginiesz! Gdybyśmy tak ciągle łaziły do tych opiek, jak ona, to i my byśmy więcej miały, ale człowiek swój honor ma i dokuczać tak dobrym ludziom nie chce! I czasu brak proszę pani! Lepiej chwycić jakąś robotę i grosz przynieść do domu! - podniecały się, rozżalone. - Proszę ciszej! - padły nakazujące słowa Ani, która wyszukawszy odpowiednią teczkę z nazwiskiem stojącej przy okienku kobiety, dostała z niej obszerny wywiad i przebiegała go szybko wzrokiem: - "Stanisława Banachowa, mężatka, lat 32, czworo dzieci. Mąż, były murarz, dogorywający na gruźlicę. Mieszka przy Wolskiej 10, w suterynie piwnicznej, ciemnej i wilgotnej. Wyprzedali się z rzeczy, więc brak pościeli i odzieży. Buciki niezbędne, gdyż z tego powodu dwoje dzieci nie chodzi do szkoły. Najmłodsza córeczka ma usychającą nóżkę. Bierze dla wszystkich tylko dwa obiady w naszej kuchni dla dorosłych". Decyzja Ani zapadła błyskawicznie, a głos jej miał ciepłe tony, gdy wyjaśniała: - Dostanie pani cztery kartki na obiady dla dzieci. Proszę jutro przyjść z nimi do doktorki, aby zbadała stan ich zdrowia. Dla najmłodszej dziewczynki otrzyma pani mleko i paczkę żywnościową dziesięciokilową prócz obiadu. Tu są potrzebne kartki, a tu kwit na odzież. Dzień rozdawnictwa oznaczony. Przyjdzie pani do mnie o tej samej porze. Zbiedzona kobieta patrzyła na Anię takimi oczyma, jak gdyby widziała przed sobą anioła, a dziewczyna czując intuicyjnie, że w tym wypadku pomoc nie pójdzie na marne, rozważała nad sposobem odsunięcia dzieci od ojca gruźlika. Może umieścić go w jakimś szpitalu?... Trzeba pomówić o tym z panią Adelą... Wtem zadźwięczał telefon. Ania przyłożyła słuchawkę do ucha i poznała głos pani Tarszowej. - Dzień dobry, Aniu. Życzę ci powodzenia w nowej pracy. Wiem o zmianie w twym życiu od mamusi, która przed wyjazdem telefonowała do mnie. Proszę cię najserdeczniej, uważaj nas za swych przyjaciół i przychodź do nas w każdą niedzielę i święto na obiad. Jutro czekamy cię z upragnieniem, a tymczasem pa, kochanie! Nie chcę przeszkadzać ci, a i sama jestem bardzo zajęta moją zwykłą korespondencją. Do zobaczenia tedy, do jutra. - Dziękuję pani. Bardzo się cieszę i stawię się na pewno. Mam w tej chwili moc interesantek do załatwienia, więc muszę odłożyć naszą rozmowę do jutra. Do widzenia drogiej pani i dziękuję raz jeszcze za pamięć o mnie. - Odłożyła słuchawkę i z miłym uczuciem, jakie wywołują w nas zawsze dowody przyjaźni ludzkiej, podeszła znów do okienka. - Babciu! - zawołała żywo, widząc siedzącą na ławce pod ścianą staruszeczkę, która przed chwilą znać weszła do sali. - Babcia ma pierwszeństwo przed wszystkimi. Proszę do mnie. Czego babcia sobie życzy? Siwiutka, przygarbiona postać, owinięta w kraciastą chustę, podniosła się z trudem, a po twarzy jej, pooranej zmarszczkami przeleciał cichy uśmiech. Szła wolno, suwając nogami i dysząc ciężko, gdyż miała silnie rozwiniętą chorobę serca, o czym Ania dowiedziała się pierwszego dnia swego urzędowania, w chwili nagłego ataku, który omal nie zgasił słabo tlejącego życia mężnej starowiny. Była ona bowiem opiekunką dwojga wnucząt, pozostałych po jedynej córce zmarłej na gruźlicę i trzęsła się nad tymi pisklętami, zdobywając dla nich dach nad głową i pożywienie z rozczulającą zapobiegliwością. - Przyszłam dowiedzieć się, kiedy panna Ania będzie rozdawała paczki, bo u mnie wszystko już się wyczerpało, a dzieciska otwierają dziobki i nie mam co im włożyć! - żaliła się, pewna, że ta dobra panienka w loczkach znajdzie na to radę. Jeśli wtedy, gdy jej stare serce tak okropnie łomotało w piersiach, ratowała ją i pogotowie sprowadziła telefonicznie i zeszła sama ze schodów, aby zobaczyć, czy dowiozą ją wygodnie do domu w karetce, to i teraz nie opuści jej na pewno. Istotnie - Ania odpowiedziała natychmiast: - Proszę brać tymczasem obiady z kuchni dla dzieci, a paczki będą dopiero za tydzień. Tu są czasowe kartki do kuchni. Niech babcia odpocznie sobie zanim wyruszy z powrotem do domu. - Widząc, że babcia Brzozowska osłania ręką ucho, aby lepiej dosłyszeć słowa "dobrej panienki", Ania wychyliła się przez okienko i zawołała na cały głos: - Moje panie! Uciszcie się trochę, bo nasza babcia przygłucha i trudno mi się z nią porozumieć. Można oczekiwać na higienistkę i doktorkę, nie przeszkadzając interesantom. - Kobiety przycichły na krótką chwilę, a potem huczały dalej, jak pszczoły w ulu i trzeba było jeszcze parokrotnego wezwania, aby je opamiętać. W ten sposób rozpatrywało się różne sprawy i młoda urzędniczka wtajemniczała się w domowe życie i nędzę moralną i materialną petentek. O drugiej po południu szła do kuchni dla dzieci, odległej o parę domów zaledwie, ponieważ o tej godzinie bywał tam ruch największy. Obowiązkiem jej było sprawdzanie jakości pożywienia, co też czyniła sumiennie, jedząc ten sam obiad co dzieci, nad którymi czuwała. Postanowiła nawet, że w razie przyjazdu rodziców do Warszawy, nie zmieni trybu życia, chyba - jako wyjątek - w niedzielę i święta przyjmie zaprosiny tatusinków. Kuchnia dla dzieci mieściła się w salce, uderzającej czystością i zastawionej stołami. Za nią - była właściwa kuchnia z imponującymi kotłami, w których warzyła się strawa. Pomimo tak wielkich ilości, potrawy były smacznie przyrządzone i Ania wspominała często klasztor, gdzie tłumaczono matkom uczennic, że dla stu dziewczynek trudno starannie ugotować, a jednak w tej skromnej kuchni dla bezrobotnych dokazywano tego cudu codziennie i to nie dla stu, ale dla ośmiuset dzieci. Sprężyną ciężkiej tej pracy była zarządzająca kuchnią pani Maria Góralska, tak oddana idei polepszenia bytu wydziedziczonym, że nie uważała wcale za bohaterstwo przebywanie tu od szóstej rano do siódmej wieczorem bez przerwy, ani też ważenie nie tylko wszystkich produktów, ale i każdego grosza, zanim się go wydało. - Grosz społeczny - rzecz święta - mawiała z całą prostotą. - A cóż to znaczy? - pytała Ania żartobliwie, wskazując palcem na kluski z serem, przyniesione jej przez uśmiechniętą zarządzającą tak obficie okraszone skwarkami, że tworzyły jakby złocistą skorupkę. - Czyż to nie jest marnotrawstwo i jakieś wstrętne przywileje?! - Ależ nie! - oburzała się pani Maria. - W tym znajduje się połowa mojej porcji. Nie chcę utyć, panno Aniu, bo nie mogłabym stać całymi godzinami przy kotłach. Serce miałoby zbyt wiele roboty. A przy tym pani taka szczuplutka, taka zmęczona tym ujadaniem się z niektórymi pupilkami, że aż mi przykro, gdy na tą twarzyczkę spojrzę. O! już pani kaszle! Ach, panno Aniu, zaraz przyniosę szklaneczkę mleka. Drapie w gardełku, prawda? Mamy dziś ryż z mlekiem i cynamonem. Czy pani to lubi? - Smakuje mi wszystko, co pani przyrządzi - odpowiedziała Ania serdecznie. - Ale oto wchodzi panna Mela, zdyszana, czapeczka na bakier, jak zwykle. Dzień dobry pani, proszę siadać przy moim stoliku. Cóż pani dziś zdziałała? Wywiadowczyni "Pomocy Najbiedniejszym", panna Mela Wieszczykówna, przecisnęła się pomiędzy stołami i weszła za barierkę, gdzie znajdowały się pani Maria i Ania. Była to młoda, o chłopięcej urodzie, szczupła brunetka, córka stolarza, która dzięki wybitnym zdolnościom posiadała maturę gimnazjalną. Z jej postawy tryskała energia i chęć do czynu, podniecona wspomnieniami strasznej nędzy i głodu, jakie przeszła z całą rodziną w czasie okupacji niemieckiej w Warszawie, a jakich ostatecznym wyrazem była śmierć jedynego i ukochanego brata. Toteż jej spojrzenie bywało chwilami posępne, chociaż sunąca wieczyście taśma filmowa życia przynosiła jej coraz to nowe wrażenie, unosząc w przeszłość dawne tragedie. Odczuwała też dobrze każdą ludzką niedolę, nosząc w sobie świadomie mocne rozgoryczenie do wybrańców tego świata, którzy dzięki łapczywości, z jaką gromadzili dokoła siebie majętności i pieniądze, ponosili teraz - wedle jej zdania - winę za bezrobocie i zachwianie się równowagi ekonomicznej we wszystkich państwach Europy. - Wracam z Okopowej - rzekła, zrzucając z głowy czapeczkę i potrząsając czarną, gładką czupryną. - Pani tam jeszcze nie była, panno Aniu, nieprawdaż? Okropny widok! Proszę sobie wyobrazić ogólną salę, poprzedzielaną deskami, gazetami, szmatami, czym kto ma... W takich sztucznych klitkach mieszczą się całe rodziny. Tam - przychodzą na świat dzieci, tam - umierają często pokotem, bo zaraźliwe choroby hulają bez przeszkód. Jaka tam panuje moralność! Boże! - wzniosła oczy, pełne buntowniczego wyrzutu, do góry. - Nawet fantazja Dantego nie zdołała stworzyć obrazów takiego piekła! Nie mogę pojąć, jaka ziemia nosi bogaczy, którzy wiedzą przecież doskonale o tym przybytku skrajnej, odrażającej nędzy i nie spalą go, nie zmiotą z powierzchni... - tu urwała, gdyż zabrakło jej tchu. - Nie przerobimy świata, panno Melu! - odezwała się łagodząco pani Maria. - Niechże się pani posila, a ja wracam na swój posterunek do kotłów, bo widzę, że dzieci zaczynają się schodzić na obiad. - Jakie one miłe - stwierdzała Ania, zajadając ryż ocukrzany i popijając mlekiem. - Jak łatwo przyjmują kulturę. Widzi pani, wchodzą do sali, kłaniają się nam grzecznie, myją ręce przy umywalni, zasiadają wokoło stołów i czekają, aż im pani Maria da znak, że mogą podchodzić do barierki z miseczkami w ręku. - Tak! Tak! - wybuchnęła panna Mela. - A potem wracają do domów i wpadają znów w atmosferę kłamstwa, pijaństwa, kradzieży, wszelkiej niemoralności! Materiał świetny, prawda! I cóż z tego?! Zepsuje się w tych strasznych "ogniskach rodzinnych"! Ach! Gdyby można było oddzielić te młode stworzenia od zdegenerowanych rodziców, wznieść mur chiński, aby się nigdy z nimi nie zetknęli - wtedy całe to pokolenie byłoby dla Polski uratowane! - Mieszkam na Żoliborzu, więc poszłam kiedyś do baraków tamtejszych - opowiadała Ania swoje wrażenia. - Każda rodzina ma tam pokoik z kuchenką, ogródek przed oknem i słońca w bród. Szukałam jakiejś dziewczyny do posługi, ale na razie nie znalazłam, a teraz sama palę w piecu, sprzątam i dobrze mi z takim systemem. Doszłam do takiej wprawy, że jedną zapałką podpalam z rana stos węgli w piecu. Wywiadowczyni spojrzała na towarzyszkę pracy z dobrotliwym uśmiechem, nadającym jej wyraz prawdziwej kobiecości: - Naprawdę, panno Aniu, dziwię się czasem, że osoba pochodząca ze sfery ziemiańskiej, może być tak porządnym człowiekiem, jak pani! - wyznała otwarcie. - A ja się dziwię ogromnie, że osoba tak rozumna jak pani, może uzależniać wartość człowieka od klasy społecznej - odparła Ania pogodnie. - No, no! Dobrze powiedziane. Nie będziemy się spierały, chociaż... Ale dajmy temu spokój. Z radością przypatruję się tym dzieciakom. Ta czysta salka pociąga je widocznie. Niektóre skończyły już obiad, a pomimo to nie odchodzą. Rozmawiają, śmieją się, wyrabia się w nich uczucie koleżeństwa. Ach! - zacisnęła dłonie. - Rozstrzelać tych pijaków, co im życie dali! Oto jedyny, radykalny środek! - Bolszewik z pani, panno Melu - żartowała Ania, nie przejmując się wcale krwiożerczością towarzyszki. - Jakiś mędrzec orzekł, iż nie ma rzeczy trudniejszej na świecie, niż poprawianie tego świata. Do widzenia, pani Mario, wracam jeszcze do biura. - Ja również - oznajmiła Mela. - Pójdziemy razem. - Doskonale. Mam dla pani kilka wywiadów, oddam je pani zaraz. Oto są. Idąc ulicą, rozmawiały dalej o sprawach bieżących. - Przyszła dziś do mnie nowa petentka, Apolonia Gwiazda, panna z dzieckiem. Zdaje mi się, że to uczciwa kobieta i bardzo nieszczęśliwa. Chciałabym, aby pani jak najprędzej to sprawdziła - mówiła prosząco Ania. - Jutro rano będę u niej. Panna z jednym dzieckiem, to nie dziwota! Znam takie, co mają ich czworo i wybrnąć nie mogą z chaosu, w jaki wprawia je pytanie o ojców tych bachorów. Tak, panno Aniu! Poprawić świat - to istotnie zadanie ponad siły jednego pokolenia. - Ale każde usiłowanie w tym kierunku jest piękne. No, już jesteśmy u celu. Idę do siebie po teczkę i muszę pokazać ją pani Adeli. To niemożliwe po prostu, ile ta Soszyna nabrała! - Spryciarka! - potwierdziła Mela. - Wiem, że w kilku opiekach zaopatruje się we wszystko. - Chciałabym uzyskać audiencję u naszej dyrektorki jak najprędzej - wyznała Ania poufnie. - Śpieszno mi do domu, ponieważ dziś, w sobotę zabieram się do gruntownych porządków w moim mieszkaniu. Froteruję posadzkę, szoruję kafelki w łazience, ścieram kurze, na zakończenie kąpię się w rozkosznej ciepłej wodzie, a potem śpię długo, nie nakręcając budzika i wstaję w niedzielę późno. Cały tydzień proletariacki, a niedziela burżujska - żartowała, wzbudzając w przysłuchującej się pannie Meli równie wesoły nastrój. Po chwili Ania wchodziła do Zarządu, mieszczącego się na pierwszym piętrze. Sala była tu równie obszerna jak na górze, ale nie posiadała owego pokoiku_kajuty, lecz przedzielona została barierą, za którą pracowały przy biurkach dyrektorka, jej sekretarka i urzędniczka, zajmująca się umieszczaniem sierot w różnych zakładach albo przedszkolach, wysyłaniem dzieci na kolonie letnie i organizowaniem półkolonii w czasie wakacyjnym. Ania zbliżyła się do dyrektorki, pogrążonej w księgach. Na dźwięk słodziutkiego głosu sekretarki, oznajmiającej przyjście "panny Ani", oderwała wzrok od rachunków i uśmiechnęła się życzliwie do młodej kierowniczki Sekcji Dziecięcej. Stanowczy profil i wypukłe czoło pani Adeli znamionowały inteligencję i umiejętność tworzenia coraz to nowych, szeroko zarysowanych planów. Wykonanie ich bywało natomiast dalekim od ideału, tak z powodu jej niesystematyczności jak i zbyt wielkiej skali obmyślanych projektów, nie dostosowanych do szczupłych funduszy instytucji. - Pani ma zupełną słuszność, panno Aniu - przyznała po wysłuchaniu sprawozdania o nadmiernej pomocy, udzielanej Agnieszce Soszynie. - Marteczko! - zwróciła się z wyrzutem do sekretarki. - Dlaczego nie uprzedziłaś mnie o tym? Znasz przecież te kobiety doskonale. - Kiedyż ona tak gorąco prosiła, a ja nie umiem odmawiać - tłumaczyła się Marteczka, patrząc na swą przełożoną ze służalczym przywiązaniem w oczach. - Pani unosi się sentymentalizmem, a teraz zabraknie mi odzieży dla istotnie potrzebujących - wybuchnęła Ania z urazą, spoglądając na koleżankę biurową niechętnie. Wzrok Marteczki daleki był również od słodyczy, z jaką przemawiała do dyrektorki. - Nie sprzeczajcie się, moje panny - łagodziła to zajście pani Adela. - Pracujecie w jednej instytucji i powinnyście sobie wzajemnie pomagać. Proszę bardzo, żeby to nowe nieporozumienie było już ostatnim. - Dobrze, proszę pani - odpowiedziała natychmiast Marteczka, a wyraz jej zielonkawych oczu stwierdzał dobitnie, że tylko dla ukochanej przełożonej czyni tak wielkie ustępstwo. - Nie wtrącam się nigdy do spraw panny Marty - rzekła Ania spokojnie, ale z energią - i proszę szczerze, aby naśladowała mnie pod tym względem, a wówczas nie będzie powodu do zamącania harmonii między nami. - Podajcie więc sobie ręce na znak przymierza - zawyrokowała dyrektorka, obrzucając dziewczęta życzliwym spojrzeniem, w którym jednak bezstronny widz dostrzec mógł łatwo obok uznania dla Ani gorącą irracjonalną sympatię dla oddanej sekretarki. - Dziwię się pani Adeli - rozmyślała tymczasem trzecia urzędniczka pani, Szczucina, przypatrująca się nieznacznie tej scenie. - Faworyzuje Marteczkę i stawia ją wyżej od tamtej pracowitej i sumiennej dziewczyny, która ma w sobie tyle godności. Nadskakiwania i obłuda przynoszą snadź lepszy plon, niż prawdziwa wartość. - Przytrę ci jeszcze rogów, zarozumiała panno - obiecywała sobie złośliwie Marteczka, wystukując pilnie jakiś list na maszynie. Zazdrosna była o uznanie, jakie Ania zdobywała z dniem każdym dzięki swej inicjatywie i bystrości umysłu. Prezes instytucji nie mógł się jej dość nachwalić, a i pani Adela zdziwiła się kiedyś po przeczytaniu sprawozdania: - Kiedy ona ma czas na to wszystko?! - powiedziała z zachwytem. O, nie, moja panno! Od pani Adeli wara! Swego stanowiska przy niej nie oddam nikomu! Raczej ty stąd wylecisz, była milionerko z Ukrainy! - Do widzenia, panno Aniu - mówiła dyrektorka uprzejmie. - Proszę być spokojną. Nie popełnię już więcej takiej niesprawiedliwości wobec pupilek pani i nie będę wierzyła ich łzom i zaklęciom. - Oby tak było! - pomyślała Ania, żegnając się czule ze wszystkimi. - Pani Adela jest roztargniona, a jej sekretarka lubuje się w podsuwaniu mi patyków między szprychy. Trudno! Muszę jakoś sobie radzić, bo pokochałam tę pracę - i opuściła biuro, podążając spiesznie do przystanku tramwajowego. Nazajutrz, wedle ułożonego z góry programu, Ania pojechała do kościoła Pp. Kanoniczek na mszę "próżniaków", a następnie udała się nie do kuchni dziecięcej, jak poprzedniej niedzieli, ale do profesorostwa Tarszów. Drzwi otworzył jej Carlo, wykwintnie ubrany i nad wyraz uprzejmy. Zdjął z niej foki, przyklęknął na jedno kolano, aby ściągnąć boty i wyraził dyskretny podziw na widok "tak maleńkich i tak ślicznych nóżek". Ania przyjęła ten komplement z nieprzeniknionym wyrazem twarzy i stanąwszy przed lustrem jęła poprawiać loczki i pudrować nosek, nie zwracając pozornie uwagi na ładnego chłopca, który stanął tuż za nią i wpatrywał się w jej odbicie w tafli lustrzanej. - Wyglądamy jak typowa para bohaterów szablonowej powieści - myślała dziewczyna, chowając puderniczkę do sakiewki. - Ja blondynka, on brunet, szafirowe mamy "źrenice" i usta jak malowanie. Ależ on jest podobny do Adama, szczególnie kiedy milczy. Nadzwyczajne! - Czy to ktoś dzwonił, Karolu? - zabrzmiał nagle tuż przy nich głos profesora, który stąpając po miękkim puszystym dywanie perskim, leżącym w salonie, zbliżył się do drzwi niepostrzeżenie. - Pani już jest, panno Aniu? - ucieszył się szczerze, podając jej rękę na powitanie. - Jak ładnie nasza społeczniczka wygląda! Tak to lubię! Mądrość działaczki polega na tym, aby nie zapomniała, że urodziła się jako "płeć piękna", "płeć wdzięczna", a nie jako stwór jakiś niesamowity! - Widocznie są przekonania, tkwiące zarówno w mózgach anglosaskich, jak i słowiańskich - mówiła Ania, stojąc naprzeciw pana domu. - Toż samo wypowiadał często mój kolega z Grenoble, Rodney, ostrzegając mnie przed wyglądem bojowniczek z Armii Zbawienia, czy też innej podobnej instytucji. - Nie grozi to pani, złotowłosa rusałko! A teraz, chodźmy do jadalni. Moja żona czeka tam na panią i na obiad, który ma być dziś wyjątkowo udany. Słyszałem coś o indyku! Chwała Bogu, bo ta wieczna cielęcina zbrzydła mi okrutnie. - Szli wolno przez salon, a Carlo podążał za nimi, przeglądając się w każdym napotkanym kolejno lustrze. - Pozna dziś pani naszą siostrzenicę, Weronkę Kuleszankę, stale u nas mieszkającą i pracującą w Czerwonym Krzyżu - informował gościa profesor. - Tak? - zdziwiła się Ania. - Byłyśmy kilka razy u państwa, a nigdy z nią się nie spotkałam. - Miała wówczas urlop miesięczny, a wieczorami fruwa nie wiadomo gdzie. Jest tajemnicza i nie zdradza się nigdy z najniewinniejszym projektem. Ot, słabostka ludzka, równie dobra, czy zła, jak każda inna. Poza tym tęga dziewczyna i wartościowa - mówił ściszonym głosem, otwierając drzwi do następnego pokoju. Pani Jadwiga siedziała już na swoim miejscu przy stole jadalnym, a Zuzia, stojąc przy kredensie w batystowym fartuszku i czarnej sukience, nakładała ostrożnie do cienkiego kloszyka borówki z gruszkami. Pod oknem młoda osoba w ciemnej jedwabnej sukni trzymała Hassanka na obu rękach, jakby niemowlę wyjęte z kołyski i przemawiała doń prosząco: - Wycią_ą_gnij łapki! Ot, tak! Jeszcze więcej, jeszcze! Dobrze. A teraz sku_u_urcz łapki! No, Hassanku, sku_u_urcz łapki! Świetnie! - pochwaliła, gdy eksperyment udał się w zupełności. Ania domyśliła się od razu, iż musiała to być owa Weronka i epitet "tęga", zastosowany do niej przez profesora w znaczeniu duchowym, stał się jednocześnie symbolem jej fizycznym. Była to bowiem osóbka niska i tak pełna, że obwodem swym przewyższała na pewno Anię trzykrotnie. Na tym korpusie, niepokojącym swą otyłością, wznosiła się główka młoda i ładna, a nogi i ręce były zgrabne pomimo nadmiernego rozszerzania się kształtów. Ten gwałtowny kontrast z nakazaną przez modę eteryczną "linią", nie odbierał Weronce snu, humoru, ani też - co najgorsza - apetytu. Lubiła pasjami słodycze i pochłaniała je w takich ilościach, jak gdyby skazana była na dietę odżywczą. Zbawienne przestrogi wuja leciały mimo jej uszu, trafiając w próżnię, co w ogóle było charakterystyczną cechą jej ustosunkowania się do życia. Pełna wrodzonej energii i werwy zdawała się chwilami przemawiać do losu, niby bokser do przeciwnika: - No, dalejże! Wychodź! Zobaczymy, kto kogo położy na obie łopatki! - W tej walce zawsze niemal Weronka była zwycięzcą, gdyż nie przejmując się zbytnio, deptała buńczucznie wszelkie przykrości, odrzucając je na bok, a wieczorami, po pracy, szła "pohulać" do znajomych, do kina, do teatru, lub jako widz, na dancingi. Śmiech Ani, podziwiającej wyczyny Hassanka, odwrócił na chwilę uwagę kobiet od czworonogiego cyrkowca, który rad z tego, dał susa na miękką kanapę. - Dzień dobry, Aniu kochana - przywitała ją z radością pani Jadwiga. - Poznajcie się z moją siostrzenicą Weronką. Obie pochodzicie z Ukrainy, więc nić sympatii pomiędzy wami już zadzierzgnięta. - Mam nadzieję, że nie tylko z tego powodu - żartowała Weronka, ściskając pulchną rączką maleńką dłoń Ani. - Nasze osobiste walory przyczynią się jeszcze bardziej do utrwalenia związku przyjaźni. Zuziu! Można już podawać obiad. Zasiedli wszyscy do stołu, Carlo obok miłego gościa. Profesor jął rozpytywać dziewczynę o szczegóły organizacji wewnętrznej w instytucji społecznej, gdzie pracowała. Ania opowiadała żywo, charakteryzując kilkoma słowami zarząd, koleżanki, petentki i cały system opiekowania się bezrobotnymi. - Słowem - pompa ssąco_tłocząca! - rzuciła z humorem Weronka. - Coś podobnego jak w naszym Czerwonym Krzyżu. Nie widać początku i końca w tej wiecznej robocie! Panno Aniu! Jeszcze pasztecik do zupy. Pysznie się dziś udały, co nie zawsze się zdarza. Korzystajmy z przyjemnej okazji. - Smakosz z ciebie, Weronko! - zaśmiał się profesor. - Jeśli pani chce się dowiedzieć, gdzie w Warszawie najlepsze lody, a gdzie czekolada, albo bezy z kremem - to proszę zapytać o to moją siostrzeniczkę. Że nie zawiedzie zaufania - ręczę. - Ach, wujaszku! - odcięła się bez wahania. - Dobry smak - to inteligencja podniebienia. - Pięknie określasz pospolite łakomstwo - rzekł pan domu ze śmiechem. - Przyznaję jednak, że dziś wypróbuję chętnie moją inteligencję na tym wspaniałym indyku, który Zuzia wnosi w tej chwili do pokoju. - Moja inteligencja przechodzi w tym kierunku piątkę - wyznała Ania żartobliwie. - W naszej kuchni dla dzieci jadamy skromnie, chociaż czysto i zdrowo. - To obojętne, co się przełyka, byleby nie czuć głodu, - zdecydował Carlo niedbale. - Tylko "słodkojady", wydające pensję na ciastka, mogą roztrząsać podobne kwestie. - Jeśli stosujesz to do mnie, to pamiętaj, że w towarzystwie nie mówi się nigdy o obecnych z przekąsem. To kardynalna zasada dobrego wychowania - ostrzegła go lekkim tonem Weronka, po czym nie zmieniając wcale głosu, przerzuciła się na inny temat: - Ogromnie mnie zaciekawia nasza Wystawa Krajowa, mająca być tego roku w Poznaniu. Muszę tam koniecznie pojechać, chociażby na lokomotywie z palaczem. - Po cóż tak niewygodnie? Pewna jestem, że będą na Wystawie pokazy Czerwonego Krzyża, który wyśle tam różne swoje oddziały, a między nimi znajdziesz się i ty, jako kierowniczka pielęgniarek. - Moja ciociu! To widłami pisane na wodzie, a ja przywykłam liczyć tylko na siebie i na własne siły. Mogą wysłać kogoś innego, a Wystawa będzie piękna i muszę się nią nacieszyć. - Mam inne zdanie - rzekł Carlo tonem nie dopuszczającym sprzeciwu. - Nie cieszę się wcale tą kolosalną imprezą, ale smucę się, że wyrzucamy tyle pieniędzy na luksus. Polska jest zbyt na to uboga, aby dopłacać miliony za wątpliwą przyjemność popisywania się przed obcymi. Tu już wszyscy zakrzyczeli młodzieńca: - Jak możesz tak mówić?! Taka Wystawa Krajowa to przegląd generalny wartości ekonomicznych i organizacyjnych narodu, który dopiero od dziesięciu lat jest gospodarzem we własnym kraju. Irytujący uśmieszek nie schodził z warg Carla, który skorzystawszy z chwilowej, a ożywionej wymiany zdań na ten temat pomiędzy Tarszami i Weronką, szepnął do ucha Ani: - Pokolenie 63 roku. Zawsze te same ideały i mrzonki. Porywanie się z motyką na słońce, jeśli nie w dawnej, to w nowej formie! Dziewczyna doznała niemiłego wrażenia, ale nie miała czasu na odpowiedź, gdyż wciągnięto ją do ogólnej rozmowy, która nie ustawała do końca obiadu. Po czarnej kawie profesorostwo wymknęli się do radiowego pokoju, aby tam urządzić rozmarzające posiedzenie z Morfeuszem. Weronka usiadła wygodnie na kanapie i przytuliwszy Hassanka do łona, zamknęła powieki, rzucając uprzejmie pozwolenie: - Rozmawiajcie, moi kochani. Najlepiej się drzemie przy dźwiękach młodych głosów, po indyku i waniliowym kremie w dodatku. Pomimo to milczeli dłuższą chwilę. Potem zaczęli mówić o miłości. Właściwie temat ten poruszył Carlo, Ania zaś odpowiadała powściągliwie na jego coraz natarczywsze pytania. Czy się kochała już kiedy? - Nie. - Dlaczego?! Taka śliczna, urocza, maleńka pani nie została nigdy zraniona strzałą Amora?! To niemożliwe, nieprawdopodobne! - Ale prawdziwe - twierdziła dziewczyna poważnie. - Mogłabym pokochać tylko takiego człowieka, który by mnie kochał nad życie i któremu wierzyłabym bez zastrzeżeń. A takiego dotychczas nie spotkałam. Flirtów miałam dość, ale wszakże to marny "ersatz" istotnego uczucia. - Pewno chciałaby pani mieć bogatego męża?! To jest dążeniem wszystkich teraźniejszych panien. - O, nie! Moim typem jest człowiek, który sam, własnymi zdolnościami i energią dobije się stanowiska, który sięgnie po najwyższe zaszczyty, w słusznym przekonaniu, że dzielnością swą na nie zasłużył. Z takim chciałabym iść przez życie. Na jego ramieniu wsparłabym się z całą ufnością. Wśród młodzieży jedni uprawiają sport, inni zaś politykę, tych trzecich spotyka się rzadko. - Wyraz szafirowych oczu Ani potwierdzał wypowiadane przez nią myśli, ale sceptyczny chłopak przesiewał je przez sito własnych, specyficznych poglądów, a gdy Ania po pożegnaniu się z gospodarzami domu schodziła ze schodów, nie odwracając głowy, stał długo w drzwiach otwartych, śledząc ją wzrokiem bez przerwy i myśląc uparcie: - Śliczna jest i nie szablonowa! Czy potrafię ją w sobie rozkochać?! Czy też to mi się nie uda?!... Rzeka płynie Dzień rozdawnictwa paczek w "Pomocy Najbiedniejszym" był dla Ani dniem wytężonej, gorączkowej pracy. Zawiadomienia, wysyłane przez nią o tej upragnionej wieści, zataczały szerokie koła i docierały wszędzie, tak że w dniu oznaczonym już od szóstej rano tworzyły się olbrzymie kolejki na schodach przed zamkniętymi jeszcze drzwiami Sekcji Pomocy Dzieciom, chociaż Ania wypisywała na kartach różne dni i godziny. Każda z petentek chciała być pierwsza, drżąc z obawy, że w przeciwnym razie nie otrzyma tej manny z nieba. Jeśli miano w domu kogoś chorego, to zwlekano go z łóżka i wyprawiano do "Opieki" w nadziei, że wzruszy serce urzędniczki i rychło dostanie zdobycz. Gdy wreszcie Ania zjawiła się o zwykłej godzinie, witał ją chór niecierpliwych głosów: - Dzień dobry, panno Aniu! Nareszcie! A my już tak długo czekamy! - Nie biorąc do serca tego niesłusznego wyrzutu, dziewczyna stawała w swym pokoiku przed okienkiem i wydawała kwity, na których kobiety gryzmoliły swój podpis, stwierdzający odbiór paczki. Tu wychodziły na jaw różne pretensje, chęć oszustwa i kłamstwa. - Panno Aniu - lamentowała z wyrzutem młoda, wysoka brunetka, wcale nieźle odziana. - Dlaczego mam kwit na dwie paczki, kiedy jestem matką trojga dzieci? - Tak proszę pani - odpowiadała grzecznie urzędniczka, nie podnosząc głosu - ale pani zapomniała, że trzecie dziecko pani niedawno umarło, co stwierdziła nasza wywiadowczyni. Brunetka odchodziła, zmieszana i mamrocząca niewyraźne tłumaczenie spoza ciepłej chustki, okrywającej jej ramiona i szyję. - Proszę pani - skarżył się rozdrażnionym tonem młody mężczyzna, umorusany węglem, o spojrzeniu złym i nieszczęśliwym zarazem. - Dlaczego nie dostaliśmy zawiadomienia? Przecież mamy jedno dziecko, a ja jestem bez pracy. - Istotnie, proszę pana. Ale niech pan sobie przypomni, że żona pana wysłała dziecko na wieś do siostry. Nieprawdaż? - wyjaśniła Ania łagodnie. Gdy strona formalna została ukończona, przechodzili wszyscy gromadnie do drugiego okienka, przez które widniały stosy papierowych torebek, złożonych w kątach pokoiku. Dziesięciokilowa paczka składała się z 37kg mąki, 27kg cukru, 17kg ryżu, 17kg kaszy krakowskiej, 27kg Herkulo, 17kg smalcu. Ania kręciła się wśród większych i mniejszych torebek, podnosząc je wprawnie z podłogi i wręczając kolejno oczekującym, a czyniła to z taką szybkością, że kobiety podziwiały ją i starały się pomóc jej nakazując sobie wzajemnie ciszę, aby gwar nie mącił wysiłku fizycznego i sprawności pamięciowej, jakiej dawała tak oczywiste dowody. Jeśli zdarzały się jakieś reklamacje, odkładała je na dzień następny, aby nie powstrzymywać roboty. Takich dziesięciokilowych paczek wydawała od #/9#3 po południu około 300, czyli do 3000 kilogramów, nic więc dziwnego, że wytężone mięśnie tak ją bolały, że nie mogła rozprostować rąk wieczorem. Stary, poczciwy woźny, Grzegorz, mający wnuczkę w wieku Ani, użalał się nad jej wysiłkiem, szepcząc: - Och, Jezu kochany! Takie to drobne, a takie robotne! Toż te rączki malusieńkie poodpadają! - Chciał jej pomagać, ale orientował się pomału, dawał Herkulo zamiast drobnej kaszy, a w rezultacie brakło torebek do rachunku i tylko kłopot wynikał stąd dla Ani. Nagle - w najgorętszej chwili rozdawnictwa, gdy do zebranych przypłynęły jeszcze nowe petentki z późniejszymi terminami, do sali wbiegła wysoka, koścista szatynka, o szorstkich, krótko uciętych włosach i różowej, pospolitej twarzy. Sekretarka pani kierowniczki! Panna Marteczka! - przeszedł szept zdławiony. Kobiety usuwały się, popychając się wzajemnie, a młoda urzędniczka dotarłszy do okienka, podała Ani kartkę: - Proszę wydać Zofii Szafranowej dwie paczki - oznajmiła stanowczo. - Ależ ona u mnie nie zapisana - protestowała Ania, biorąc kartkę do rąk. - Mam paczki wyrachowane i dałam już na nie kwity. - Rozkaz pani dyrektorki! - podkreśliła z oczyma błyszczącymi złośliwością. - Niech pani kręci, jak się podoba! - wyleciała z sali. Ania wydała paczki z ciężkim sercem, gdyż w rezultacie jedna z zawiadomionych musiała być poszkodowana i awantura ze złorzeczeniami i spazmami nie mogła ominąć wykonawczyni trudnych poleceń. Wreszcie wszystko było skończone. Kobiety się rozeszły, Ania zaś sprawdziła ilość pozostałych paczek i po umyciu rąk poszła z westchnieniem ulgi do kuchni dziecięcej na obiad. Było już blisko piątej, więc barszcz czerwony i kasza ze skwarkami czekały na nią w piecyku, ciepłe i smaczne, jak zwykle przyrządzone. Zastała tu Melę, wracającą z jakiegoś dalekiego wywiadu. Usiadły tedy przy małym stoliku i zajadając z apetytem, jęły rozmawiać o sprawach, które obie traktowały entuzjastycznie. - Jestem przeciwna paczkom - mówiła Ania z przejęciem. - Chodzi nam wszakże o dożywianie dzieci, a w tym wypadku dzieje się im często krzywda. Pijak mąż zmusza żonę do oddania mu paczki, którą przehandlowuje na wódkę, albo sprzedaje za pół ceny. Tylko obiady, wydawane na miejscu, tu, w naszej kuchni, przynoszą korzyść zgłodniałym dzieciakom. - I takie dobre obiady. Ten barszcz jest wspaniały po prostu, nieprawdaż? Co do paczek ma pani słuszność, panno Aniu. Znam doskonale to środowisko niższych warstw społecznych i sama zeń pochodzę, więc powiem pani, że wydaje ono dwa typy mężczyzn. Jedni zapracowują się dla rodziny, wpadają w gruźlicę, umierają młodo i zostawiają żonę i dzieci w nędzy, bo gdy się im dobrze działo, to z lekkomyślnością polską nie odłożyli grosza na czarną godzinę. Drudzy - to notoryczni pijacy, hultaje pogrążający rodzinę w odmęt biedy i zgnilizny moralnej. Ileż pracy przed nami, aby tych pierwszych nauczyć oszczędności, a tych drugich... - Na nich znalazła pani sposób niezgorszy, panno Melu! Wystrzelać ich i basta - przypomniała Ania bardzo poważnie, chociaż z oczu jej padł blask wesołości. - Zasługują na to. Ale wie pani, umieściłam nareszcie tą małą Karolkę, o którą tak się martwiłam. Biedactwo! Rodzice umarli na gruźlicę, a ona została na bruku. Nalatałam się tyle, że trzeba będzie podzelować buciki, ale mała już w "Naszym domu" pod opieką marszałkowej Piłsudskiej, a tam świetnie jest wszystko zorganizowane. - Bardzo się cieszę i winszuję pani - uśmiechnęła się Ania życzliwie. - Wracając do naszych petentek, nie ma pani wyobrażenia, jak u niektórych brudno! Te garnki, ta podłoga, ta pościel! Wstrętne po prostu! - opowiadała dalej Mela z ubolewaniem. - Znakomity pomysł miała pani Adela, postanowiwszy wysyłać do tych "gospodyń" miejskich osobę, która by razem z nimi doprowadzała mieszkanko do wzorowej czystości, a nawet do estetycznego wyglądu. - Byleby ten pomysł się ziścił - wtrąciła się do rozmowy pani Maria. - Z naszymi finansami zawsze krucho. Swoją drogą jak może być czysto w izbie, zajmowanej przez cztery rodziny? Kryzys mieszkaniowy w tej warstwie jest najostrzejszy. - Marzę o ślicznym pokoiku z łazienką - wyznała zadumana Mela. - Ale to się nigdy nie sprawdzi. Muszę utrzymywać starych rodziców, a nasze warunki mieszkaniowe są więcej, niż skromne. - Czy podobałby się pani taki plan, panno Melu? - spytała Ania serdecznie. - Jutro sobota. Zjemy wcześniej obiad, a potem zapraszam panią do siebie. Użyje pani rozkoszy ciepłej kąpieli w przemiłej łazience, zjemy niezłą kolacyjkę z wiejskich zapasów, wreszcie - przenocuje pani u mnie na miękkiej angielskiej sofie. Cóż, czy zgoda? - Ależ naturalnie. Szalenie się cieszę na taką zabawę - krótkowzroczne, ale duże niebieskie oczy wywiadowczyni błysnęły radością. - A na czym pani się prześpi? - zatroskała się nagle. - Mam łóżko polowe, tak wąskie jak kołyska co prawda, ale trzeba się tylko ułożyć pośrodku i nie ruszać do rana, a śpi się pysznie! Higieniści całego świata byliby olśnieni, gdyby ujrzeli na własne oczy system porządkowania, stosowany nazajutrz przez obie dziewczyny w mieszkanku na Żoliborzu. I tym razem, jak co tygodnia, kafelki łazienki i kuchni zapoznały się dokładnie z bielidłem i szczotką, a ochocze tanga i fokstroty na suknach doprowadziły posadzkę do blasku weneckich luster. Zaróżowione i wesołe gwarzyły jednocześnie bez przerwy. Mela zwierzała się Ani z swej miłości, beznadziejnej, niestety! Jej chłopiec był poważnie chory na gruźlicę. W przystępie uczciwości zrywał z nią nieraz, a potem wracał, gdyż bez jej widoku żyć nie mógł. - Pobierzcie się - doradzała Ania praktycznie. - Taka rozterka duchowa jest wprost nie do zniesienia. - Ach! - westchnęła Mela. - Jestem zbyt dumna, aby mu to zaproponować, a on zbyt uczciwy, by na to przystać - tańczyła z zapałem na suknach, gibka, szczupła i wysportowana. - Już dość, panno Melu - powstrzymała ją Ania ze śmiechem. - Można by się ślizgać na tej posadzce. A teraz myjemy ręce i bierzemy się do kolacji. - Cudnie tu u pani - zachwycała się Mela, obiegając wzrokiem estetyczne, acz jeszcze niekompletne urządzenie pokoju. - Dopiero za kilka miesięcy będzie naprawdę ładnie, gdy przystroję ten swój kącik wedle obmyślanego planu - to mówiąc Ania zastawiała stolik przed kanapą talerzykami z szynką, masłem, pieczywem i ciastkami, wyrobu niezrównanej Bisieńki, o której istnieniu gość, oczywiście, nie miał najlżejszego pojęcia. - Jak to wszystko ślicznie podane, a jakie smaczne! - unosiła się wywiadowczyni. - Jaka pani szczęśliwa, że jest u siebie. - O, tak! My, nowoczesne panny, cenimy niezależność - oświadczyła Ania z mocnym przekonaniem, nalewając herbatę. Po kąpieli Mela ułożyła się z rozkoszą na olbrzymiej sofie i spojrzawszy na obrazek Matki Boskiej zawieszony na kilimie, pochwaliła jego artystyczne wykonanie. - To mój ulubiony wizerunek Najświętszej Panny - rzekła Ania poważnie. - Wspomnienie z "kraju lat dziecinnych". Mam zawsze wrażenie, że jestem pod dobrą opieką. - Ja na to patrzę tylko z punktu malarskiego - przyznała się Mela otwarcie. - Religia, to dobry, a nawet konieczny przewodnik dla prostaczków, którzy nie mają innych ideałów. Nowoczesnemu inteligentowi wystarczy w zupełności etyka. - Wie pani, co przychodzi mi na myśl? Oto - kardynalna różnica pomiędzy miastem, a wsią. Miejski proletariat jest raczej ateistyczny, wieśniak zaś pobożny. Dlaczego tak się dzieje, nie wiem, ale nawet tu, w tej chwili mamy potwierdzenie mego spostrzeżenia. Pani - dziecko miasta - w nic nie wierzy. Ja - dziecko wsi - wprost przeciwnie. - Bo pani była zawsze szczęśliwa - (tu rzewny uśmiech, jaki zjawiał się przelotnie na ustach Ani, gdy ktokolwiek mimo woli potrącił o strunę jej dziecięctwa, przemknął i tym razem po jej twarzy). - Pani obracała się wśród Dobra, Piękna i Sprawiedliwości, jak panią uczono. Ale gdyby pani widziała od dziecka, jak Zło triumfuje na każdym kroku, jak Dobro jest podeptane, jak zwierzę ludzkie góruje nad człowiekiem, to - pewna jestem - że i pani straciłaby wiarę w jakąś Istotę Najwyższą, która na taki niepojęty stan rzeczy pozwala - stwierdziła Mela z goryczą. - Panno Melu kochana! Gdyby pani zrozumiała dlaczego świat został stworzony, a człowiek przechodzi na nim różne udręki, to rozwiązałaby pani zagadkę, męczącą na próżno najtęższe umysły wszystkich narodowości! - roześmiały się obie, Ania zaś mówiła dalej, podpierając się ręką na poduszce i patrząc na koleżankę szafirowymi oczyma: - Miałam niedawno taki wypadek: zjawiła się u mnie dziewczyna, prosząca o zasiłek i tuląca małe zawiniątko do piersi. Taka była miła i tak porządnie wyglądała, że zaczęłam z nią serdecznie rozmawiać. Okazało się, że ojciec, zamożny gospodarz wiejski, wypędził ją z domu "za grzech", jak mówiła ze szlochem, kołysząc to zawiniątko, piszczące na różne tony. - Potwór! - krzyknęła Mela z oburzeniem, podskakując tak na sofie, że sprężyny jęknęły. - Wrzuca ją w otchłań wielkomiejskiego zepsucia! Cóż się z nią dzieje? - Proszę być spokojną. Umieściłam ją tymczasem u pani Leokadii w Domu Noclegowym dla kobiet bezdomnych, a sprawę jej powierzyłam pani Tarszowej, która od wielu lat zajmuje się korespondencją z czytelnikami wiejskimi i często jest rozjemczynią w sporach rodzinnych. Ona da sobie radę z tym surowym wyznawcą moralności, który nie uznaje najpiękniejszej cnoty przebaczenia. W każdym razie widzi pani sama, jaka przepaść dzieli poglądy wsi a miasta. Tu moje pupilki przyznają się obojętnie: jestem panną z dzieckiem, tam - wykroczenie dziewczyny ściąga drwinki, szyderstwo, bezwzględne potępienie. - Zgadzam się - potwierdziła Mela. - Któż lepiej ode mnie zna wnętrza tych "gniazd rodzinnych"?! Jakże często ojciec suchotnik, albo pijak, matka radzi sobie z nędzą jak może, a dzieci, rozumiejąc przedwcześnie ujawnione tajemnice życia, uczą się go na przykładach, nasiąkając za młodu zepsuciem i cynizmem. Ilekroć na to wszystko patrzę przy okazji moich wywiadów, wrę cała z żalu, gniewu, rozpaczy! Jak to przerobić, jak walczyć z takim okropnym ustrojem społecznym?! - tu Mela rzuciła się na poduszki i, umieściwszy splecione ręce pod głową wbiła oczy w sufit. - I ja również pokochałam moją pracę - mówiła Ania z zapałem. - Uczę się odróżniać prawdziwą nędzę od symulacji i kłamstwa. Staram się wpoić w moje petentki zaufanie do siebie i wdzięczność dla naszej instytucji. Pamiętam, jak kiedyś, przy mojej pierwszej komunii, uczono mnie, że trzeba przyozdobić swoje serce kwiatkami miłosierdzia i miłości bliźniego. Wydaje mi się, że te kwiatki dopiero teraz rozkwitły we mnie na stałe. Mela wyskoczyła nagle spod kołdry i podbiegłszy do Ani okryła ją pocałunkami, wołając w przerwach: - Pani sama jest kwiatem! Najmilszym! Najśliczniejszym! I skąd się w pani to wzięło?! Pani mnie godzi z ludźmi, z życiem, pogodzi mnie pani nawet z Panem Bogiem, jeśli będziemy się częściej widywały! - Panno Melu! Dość już wariacie! - śmiała się Ania. - Zapraszam panią najchętniej, ale dopiero po Świętach Bożego Narodzenia. Wyjeżdżam na parę dni do znajomych na wieś niedaleko Warszawy. - Cieszę się już naprzód - wołała Mela, wskakując z powrotem na sofę. - Ale śpijmy już, bo widzę, że moja wielka działaczka ma coraz mniejsze oczka. - A tak - mówiła Ania sennym głosem. - Ledwo przyłożę głowę do poduszki, a wnet Morfeusz przychodzi. Kocha mnie widocznie tak jak pani. - Jak wszyscy - poprawiła wywiadowczyni i przekręciła kontakt lampki elektrycznej, podarowanej siostrze przez Michasia. Na Święta Bożego Narodzenia Ania pojechała do Malinek wraz z Michasiem. Kryzys, wskutek niskich cen, na produkty rolne, odbijał się również na budżecie Pawełków, którzy wykreślili zeń różne pozycje, nie wpadając bynajmniej w długi dzięki przezorności w latach pomyślnych. Prześcigano się tu w dogadzaniu najmłodszej siostrzyczce, która oznajmiła, że chyba zaraz ucieknie, bo nie tylko rozleniwi się, ale w dodatku "straci dobrą formę" i nie będzie mogła tak intensywnie pracować. Słuchano opowiadań Ani o działalności "Pomocy Najbiedniejszym" ze szczerym zajęciem, wtajemniczając się w system opieki nad bezrobotnymi i charakterystykę pracowniczek, które wszystkie przesuwały się jak żywe przed oczyma słuchaczy wobec spostrzegawczości i żywości stylu świeżo upieczonej działaczki. Bisieńka wpatrywała się w swoje ukochane Aniątko wzrokiem osoby podziwiającej cud zmartwychwstania, gdyż siwizna jaka osnuła jej głowę, była wynikiem łez i rozpaczy nad zaginioną i zmarłą pewno gdzieś w obcych stronach dziewczynką. Tym bardziej radowała się teraz, oceniając tężyznę i wartość duchową odzyskanej wnuczki pana Wojciecha. - Jakby on się cieszył! - powtarzała w myśli nieustannie. - Jaki byłby dumny, mój Boże! Dlaczego nie dożył tej chwili? - westchnęła mimo woli. - Jakże ona podobna do matki! - rozmyślała dalej. - Odziedziczyła jej wdzięk i urodę w połączeniu z silną wolą dziadka. Tymczasem nowy przybysz odwrócił uwagę zebranych od Ani, gdyż młoda wiejska dziewczyna wniosła do salonu malutkiego synka Pawełków noszącego imię Dominik, na pamiątkę nieżyjącego ojca pani Krzysi, a przezwanego przez Ninię komicznym spieszczeniem Miki. Ciocia z Warszawy wzięła uśmiechniętego malca na ręce i, kołysząc go lekko, jęła śpiewać mu piosenkę wywołującą u Bisi, Pawełka i Michasia przemijający błysk rozrzewnienia w oczach. Zbłękitniała im postać matki, z tygla życia ulotniły się łzy i ból, spowodowane jej tragiczną śmiercią, a w pamięci został tylko czarowny obraz słodkiego macierzyństwa. Ania nuciła, patrząc czule na siostrzeńca: Śpij, laleczko, śpij maleńka, luli, lalko, luli,@ niech cię do snu ma pieszczota czym prędzej utuli!...@ - Śpij, Miki! - groziła mu Nini, a widząc, że szeroko rozwarte oczka małego lśnią odblaskiem słońca, zaglądającego do pokoju, dotknęła nagle paluszkiem jego powieki, chcąc widocznie zgasić światełka, przeszkadzające zasnąć "Mikiemu". Zdumiony w pierwszej chwili, uciął w następnej taki koncert, że wyniesiono go czym prędzej, a wierna Nini dreptała przy boku niani pytając strwożonym głosikiem: - Czy boli tak Miki?! Ja nie chciałam tobie zrobić wawy! Nie, nie! - Prawdziwa kobieta - wykrzyknął z patosem Michaś. - Zrani, uderzy, nawet zabije człowieka moralnie, a potem zapewnia, jak ta mała dziewczynka, że nie uczyniła tego naumyślnie - i zląkłszy się, że ktoś z obecnych zauważy w tym koncepcie pewną analogię do jego własnej sytuacji, powiódł po zebranych badawczym spojrzeniem. Na próżno się jednak obawiał. Żart jego przebrzmiał, zdawało się, bez wrażenia, tylko Ania odezwała się poważnie: - Dziś dopiero rozumiem, jak bardzo byliśmy szczęśliwi w dziecięcych latach, my - a teraz nasi następcy: Nini i Miki. Przecież takie słoneczne początki życia to rzecz trafu i dług zaciągnięty od pierwszej chwili istnienia. Należy go spłacać wydziedziczonym, jeśli chcemy być w porządku sami z sobą. Pawełek z Krzysią porozumieli się wzrokiem i zaczęli mówić kolejno: - Właśnie chcieliśmy ci zaproponować, Aniu, że weźmiemy pod naszą opiekę jakąś ubogą rodzinę. - Ty nam ją wyszukasz, siostrzyczko, nieprawdaż? Musi to być dobry materiał, jak to określasz, bo nie znamy głupszej roboty, niż ta, która idzie na marne. - Świetnie! To się dopiero Mela ucieszy! - Ania klasnęła w dłonie.- Aż mi pilno jej to powiedzieć! Obładowana smakołykami wiejskimi powróciła dziewczyna do swego mieszkanka. Fala radości ją objęła, gdy przekręciwszy klucz w zatrzasku, weszła do wnętrza. Jest u siebie, w swoim własnym kącie, gdzie tylko jej wola decyduje o wszystkim. Nieporównane uczucie cichego zadowolenia napełniło jej serce. Rozebrawszy się, usiadła na ulubionej sofie, zaświeciła lampeczkę, stojącą na wałku i jęła odczytywać listy i życzenia świąteczne, wyjęte przed chwilą ze skrzynki na drzwiach wejściowych. Pomiędzy innymi pani Tarszowa dopominała się o bytność Ani w najbliższą niedzielę. Poszła więc, oczywiście. Znów Carlo jak gdyby stojący na czatach, drzwi jej otworzył. - Dzień dobry, panno Aniu. Jaki pani ma radosny wyraz oczu. Pewnie się pani świetnie bawiła u tych znajomych na wsi? Może był tam jakiś zajmujący chłopczyk? - przyklęknął i ściągał jej boty. - Był istotnie! - odparła dziewczynka z figlarnym uśmiechem, myśląc o Mikim. - Hm! To może pani przywiozła zaręczynowy pierścionek? Nie? Paluszki wolne, a takie śliczne, takie różowe, aż chciałoby się je schrupać! - i schyliwszy głowę, pocałował piąty paluszek Ani, która wybuchnęła swawolnym śmiechem. - Z jego strony nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo, zapewniam pana. Cóż pan robił przez Święta? - Jeździłem do familii. Nudy. Dom mnie wcale nie interesuje. Przy tym - brakowało mi kogoś - tu spojrzał na Anię spod rzęs, trzymając obie jej ręce w swych dłoniach. - Doprawdy? Któż był tą szczęśliwą? - dopytywała się z uśmiechem. - Może Weronka?! - rzuciła filuternie, patrząc szeroko otwartymi oczyma w jego na pół ukryte pod powiekami źrenice. - Gdybym tak mogła zajrzeć do dna jego duszy - myślała. - Czy on udaje tę płytkość upodobań, czy też z jego słów przeziera prawda?! Czując coraz mocniejszy uścisk rąk Carla i nie zważając na to, że zachwyt ładnego chłopca był jej miłym, wyrwała mu swoje maleńkie dłonie: - Chodźmy do jadalni - rzekła i poszła naprzód. Domowi powitali ją z zadowoleniem. - Czy to ładnie, panienko - zagaił profesor z udanym marsem na czole - opuścić nas na wigilię i przełożyć jakichś nowych znajomych wiejskich nad przyjaciół swych rodziców? Zwykły, tajemniczy w takich razach, uśmieszek zaigrał na twarzy dziewczyny: - A może nie są to nowi znajomi? - rzuciła w formie pytania i podeszła żywo do choinki. - Śliczna! - obchodziła ją dookoła przyglądając się rozwieszonym cackom. - Szukajcie a znajdziecie - profesor zacierał ręce wedle swego zwyczaju. - Jest tam ukryty prezencik dla pani! Widzicie?! Już go ma! Ach, te kobiety! Co ujdzie ich spostrzegawczości?! - W tym wypadku nie było to zbyt trudne wobec kartki z moim imieniem. Dziękuję kochanym państwu. Szalenie mi się podoba ten flakonik na kwiaty, cięty jak w rubinie! Postawię go przed fotografią rodziców i będzie zawsze napełniony świeżymi kwiatami w lecie. Jakże państwo spędzili Święta? Obiad przeszedł w wesołym nastroju przy ożywionej i dowcipnej rozmowie. Carlo był uprzedzający dla sąsiadki, przysuwał jej półmiski, a raz nawet pogłaskał ją skrycie po rączce, o stół opartej, która wszakże cofnęła się natychmiast. Po skończonym obiedzie szepnął jej natarczywym tonem: - Proszę bardzo, chodźmy do salonu. Dziewczyna po chwilowym wahaniu skinęła głową i wymknęła się z jadalni do następnego pokoju. Tu - wziąwszy śpiącą Leilę na ręce, usiadła z nią na dywanie. Carlo tuż obok na fotelu. Nieco schylony w stronę Ani, przypatrywał się jej z lubością: - Pani jest zupełnie podobna do koteczki, taka giętka i drobna. - Mam również pazurki i potrafię udrapać, jeśli mnie rozdrażnią. Radzę więc panu być ze mną ostrożnym. - Myślę, że na sobie ich nie doświadczę. A te kosteczki takie cieniuchne, takie nęcące! Połknąłbym je w oka mgnieniu! - Przy takiej łapczywości zadławiłby się pan nimi! - Ania bawiła się z Leilą, mruczącą z zadowolenia, głaskała jej grzbiet, a chwilami rzucała na chłopca figlarne spojrzenia. Nowość sytuacji bawiła ją, sprawiając jednocześnie przyjemność, jakiej doznaje każda kobieta na widok uwielbienia mężczyzny. - Rączki pani jak lilijki - ciągnął dalej Carlo schlebiającym tonem. - Tylko rosę z nich spijać, niby z kielicha róży. Nigdy pewno nie zaznały ciężkiej pracy. Dziewczyna wzniosła do góry maleńką rączkę, która była istotnie biała i różowa, jak koncha: - Myli się pan - oświadczyła. - Oto wczoraj jeszcze ta ręka szorowała kafelki w łazience, a przed Świętami rozdała trzy tysiące kilo żywności ubogim. Nie jest więc ona tak delikatna i rozpróżniaczona, jak się panu wydaje. Chłopak zerwał się z fotela i usiadł obok niej na dywanie. Chciał ją objąć, ale Ania odsunęła się, udając, że nie dostrzega jego manewrów. - Z pani to taki dziki kot, który się wszystkiego boi! - rzekł ze złością. - Czegoż mam się bać? Przecież pan jest siostrzeńcem pani Tarszowej. Nie lubię tylko czułości osób, które mało znam i których zamiarów względem siebie przeniknąć nie mogę! - obróciła główkę w stronę Carla i zerknęła nań rozbawiona. - Czyż mógłbym panią skrzywdzić? Takie misterne stworzonko z saskiej porcelany?! - ujął jej rączkę i pocałował każdy paluszek kolejno. - Chciałbym panią obudzić - westchnął żarliwie. Jest jak kot, dobierający się do myszki - pomyślała Ania. - Dostaniesz ty zaraz po łapkach! - Obudzić! Z jakiegoż to snu? - zapytała głośno, szeroko otwierając szafirowe oczy. Carlo się zdumiał: - Czyżby była aż taka naiwna? - spojrzał na nią niedowierzająco. - Cóż to za idylla?! - dał się słyszeć ironiczny głos Weronki, która stanęła niepostrzeżenie na progu. - Bawiliśmy się Leilą - odparł niedbale Carlo, przesuwając raz ostatni i pierwszy zarazem po grzbiecie kotki. Wstał z dywanu i usiadł nachmurzony na kanapie. Ania, tłumiąc śmiech, przemawiała do swej czworonogiej przyjaciółki: - Schowaj pazurki maleńka! Ja ci nic złego nie zrobię, kochanie! Odgłos szybkich kroków doleciał słuchu obecnych, za chwilę profesor wszedł do salonu i zakrzyknął wesoło: - Gdybym był malarzem, napacykowałbym zaraz obraz pod tytułem: "Dwie kotki". Powodzenie zapewnione, moneta również. Ale ponieważ jestem tylko skromnym profesorem, więc nie porywając się na artystyczne produkcje, zapraszam was wszystkich do kina, a potem do Ziemiańskiej na czekoladę z ciastkami. Wprawdzie lichy ze mnie kinoman i jeszcze marniejszy słodkojad, ale... - Ale wujaszek lubi dogodzić ułomnościom bliźnich - skończyła z humorem Weronka, wsuwając rękę pod ramię profesora. Ania skoczyła z drugiej strony i tak poszli we troje do przedpokoju. Carlo szedł za nimi, pogrążony w niepokojących rozmyślaniach. W sidłach ptasznika Przy pracy czas leci szybko. Ania nie spostrzegła się, kiedy właściwie minęła zima i skute lodem place na Żoliborzu okryły się niską zielenią trawy. Od pobliskiej Wisły szło świeże tchnienie, niebo rozbłękitniło się na dobre, a majowe słońce było jakby odmłodzone i silniejsze w gorącości promieni od bladozłotej jesiennej swej tarczy. Ania wstała wcześnie i postanowiła przelecieć się do biura pieszo. Dziś właśnie miała ważny dzień rozdawnictwa bielizny, odzieży letniej i bucików dla dziatwy, wyjeżdżającej na kolonie letnie. Po sumiennych poszukiwaniach znalazła firmę polską przy Mokotowskiej, która w porównaniu z innymi stawiała ceny najniższe i dawała warunki spłaty najdogodniejsze. Finanse bowiem "Pomocy Najbiedniejszym" cierpiały na chroniczną anemię, toteż pani Adela wyprawiała często Anię do Centrali instytucji, gdzie udawało się jej zdobywać nowe zasiłki od skąpego, ale mającego do niej wyraźną słabość prezesa. Idąc szparko przez niezabudowany Żoliborz i wchłaniając pełną piersią świeże powietrze, Ania cieszyła się wiosną, chociaż miasto odejmowało jej jeden z największych powabów, czyli świergot ptactwa, zastępując go natomiast hukiem i dzwonieniem przejeżdżających tramwajów. Myślała jednocześnie o wczorajszym liście Marysieńki Ojrzewskiej, która zapadłszy ciężko na zdrowiu, wyjechała do Szwajcarii, aby walczyć dalej o życie. Uległa w tym razie prośbom męża, wiedząc dobrze jakim ciosem byłaby śmierć jej dla niego. Sama bowiem zniechęciła się do życia, jakie od ślubu niemal wiodła, zmieniając wciąż klimat i sanatoria, będąc rzadkim gościem we własnym domu. Przy tym wywróżono jej kiedyś z ręki, że umrze gdzieś poza domem, a szczęśliwa w miłości - żyć chciała wbrew uporczywemu przeczuciu prędkiego końca. - "Czy przypominasz sobie Aniu droga - pisała - jak w Zakopanem przed moim ślubem jeździliśmy w marcu na Cyrle we troje z Adamem? - (tu mignęła nagle przed Anią twarz Carla, tak podobna do zgasłego jej przyjaciela z rysów, a tak odmienna w wyrazie). - Zbieraliśmy tam lśniące jak ametysty krokusy. Widzę teraz jeszcze to śnieżne pole, zalane słońcem i usiane kępkami liliowych dzwonków, świadczących o rwącej potędze wiosny, która spod śniegu wychyliła się ku słońcu". - Biedna Marysieńka! - rozmyślała dziewczyna posuwając się raźno naprzód. - Że też nie ma zupełnego szczęścia na ziemi?! A ten Adam tak dobry, tak szlachetny! Nie zobaczy już nigdy krokusów. Nie zazna upojenia odwzajemnionej miłości. - I znów słowa listu rysowały się przed nią wyraźnie: - "Czy nie zakochałaś się nareszcie, Aniu złota, bo chciałabym przed śmiercią doczekać się wiadomości o szczęściu Twym we dwoje." - Tu postać kuzyna Tarszów zjawiła się przed jej oczyma, jakby na jawie. Anna uśmiechnęła się do tego obrazu: - Czy jesteś mi przeznaczony? - dumała rozglądając się jednocześnie wśród dudniących po jezdni autobusów, przelatujących samochodów, turkocących dorożek i wypatrując najbezpieczniejsze miejsca do przejścia na drugą stronę ulicy. Myśli jej fruwały dookoła Carla, który przez kilka ubiegłych miesięcy poczynił snadź znaczne postępy w opancerzonym serduszku dziewczyny. Czy on naprawdę tak jest nią zachwycony, jak to okazuje? A może chce ją tylko rozkochać i taką "jednostkę oryginalną, nie poddającą się łatwo", zaliczyć do szeregu gąsek, albo koleżanek, które uległy już jego powabom, jak to nieraz podkreślał ironicznie profesor Tarszo? Istotnie - dumny jest ze swej urody i nie przebiera w środkach, aby dojść do celu, ho, ho! - Ania podniosła głowę z wyrazem stanowczości. - Przyjmuję walkę i zobaczymy, mój panie, kto pierwszy wyzna swą miłość. Przeszła szybko Plac Muranowski i wpadła w zgiełk Nalewek. Zaczęto otwierać sklepy. Charakterystyczny szwargot izraelitów brzęczał na każdym kroku. Paszcze rozwartych bram ukazywały podwórza kamienic, zabudowanych w czworokąt, w których mieściły się różnorodne, bogato zaopatrzone dziedziny handlu. Każde niemal okno, nie mówiąc o szyldach sklepowych, reklamowało się efektownymi napisami: "Hurtownia zabawek dla dzieci", "Wytwórnia bielizny damskiej i męskiej", "Pokój do śniadań", "Fabryka trykotaży", "Wykwintne płaszcze damskie i męskie", "Fabryka parasoli", "Fabryka guzików", "Hurtownia jedwabi", "Wytwórnia kapeluszy", "Wytwórnia zeszytów szkolnych", itd. Moloch handlu królował tu niepodzielnie, scentralizowany w tej jedynej dzielnicy i narzucający się z tego przepełnionego źródła niby polip z mackami, rozpostartymi na kupiectwie całego kraju. Rozmyślania dziewczyny przybrały mimo woli inny charakter. Istne państwo w państwie! - osądziła. - Są działacze, którzy nawoływują w dobrze pojętym zamiarze dźwignięcia handlu polskiego: - Kupujcie tylko u swoich! - Cóż to pomoże, jeśli będziemy zasilali detal pieniędzmi polskimi, kiedy ten handel spłacił już haracz obcemu hurtowi?! Opuściwszy pulsujące specyficznym tętnem Nalewki, Ania weszła na Bielańską, gdzie nieprzerwany szereg firm izraelickich kusił oczy przechodniów umiejętnym doborem wełen i jedwabi, dodatków do strojów niewieścich, wstążek, trykotaży, pończoch jedwabistych, kolorowych paciorków i w ogóle tego wszystkiego, co Moda po wsze czasy narzuca kobietom, podobnie jak natura, strojąca kolibra w barwne upierzenie. Zaglądając przelotnie do każdej wystawy i oceniając spryt kupiecki w przedstawianiu zalet towaru, dziewczyna przeszła całą tę handlową arterię miasta i, stanąwszy na chwilę u jej wylotu na Plac Teatralny, obrzuciła ten zgoła inny od poprzedniego widok zachwyconym spojrzeniem. Lubiła to "serce artystyczne" stolicy, ten Ratusz, dawny pałac Jabłonowskich, przerobiony po pożarze w 1863 roku, w stylu renesansu francuskiego, tę kolumnadę Wielkiej Opery i Teatru Narodowego, gdzie dojrzewało i krystalizowało się przez tyle lat tak wiele talentów. - Cóż za kardynalna różnica! - myślała Ania, zawracając na Senatorską. - Tam u tych obcych przybyszów, których mózg jest od wieków zaprawiony do kalkulacji, bije puls życia handlowego i króluje pieniądz wyłącznie. Tu zaś u prawnych właścicieli tej ziemi, osiadłych na niej również od wieków, Duch Narodu przejawia się wybitnie w życiu intelektualnym. Można by zadać pytanie, co jest bardziej władczym na dłuższą metę: Duch, czy Mamona? Przyśpieszyła kroku, gdyż rozpoczynała się już dzielnica uboższa, a dotarłszy wreszcie do końca Leszna, gdzie umieściła się "Pomoc Najbiedniejszym", weszła szybko na schody, przejęta już tylko myślami o czekającej na nią robocie. Kobiet zebrało się mało. Przyszły te, które chciały zobaczyć się z higienistką, albo zapisać dzieci na letnie kolonie, czym zajmowała się pani Szczucina. W ciągu tych kilku miesięcy Ania zdołała wychować swoje pupilki, uświadamiając je co do znaczenia godzin i czasu. Pod względem punktualności stawała się nieubłagana, zamykając wszystkie sprawy wewnętrzne w godzinach przyjęcia, co jej panna Marteczka brała za złe, uważając, iż trzeba zawsze i o każdej porze załatwić petentkę. Czas jest materiałem w rękach człowieka. Rozciągliwy i sprężysty zarazem, przybiera podobnie jak woda, taką formę, jaką mu podsuwają. Toteż gdy sekretarka pani Adeli, nie uznająca rozkładu w pracy, siadywała w biurze do jedenastej w nocy, wywołując tym żale i uznanie dyrektorki, Ania mieściła wszystkie swoje zajęcia ściśle w godzinach biurowych. A zajęć tych miała niemało. Sprawozdania miesięczne z kupowanej i wydawanej odzieży i paczek, obiadów, prowadzenie kartoteki i ksiąg z przychodem i rozchodem odzieży, wciąganie w nie kwitów, co było nieodzowne, gdyż zdarzały się sceny z kobietami, przysięgającymi, że nigdy nie dostały z tej Opieki ani jednej szmacinki i dopiero kwit własnoręcznie podpisany, ujawniał ich kłamstwo - wszystko to zajmowało sporo czasu i wymagało szybkiej orientacji. Dopiero przed jedenastą zaczęły schodzić się kobiety, ponieważ ta godzina była wyznaczona na zawiadomieniach. Odsunęła się tafla w okienku i głowa Ani w nim się ukazała. Szafy były otwarte, a na półkach widniały stosy granatowych sukienek, bielizny, fartuszków, ubranek i bucików dziecięcych. - Czego pani najwięcej potrzebuje? - spytała uprzejmie pani Niezgodziny, stojącej przy okienku. Była to dozorczyni lichego domu na Woli, wdowa, obarczona sześciorgiem dzieci nieustannie na świat przychodzących, pomimo stwierdzonej dokumentalnie śmierci małżonka. - Co mi panienka da, to wszystko wezmę - odrzekła pokornie, wycierając nosek rocznemu, wątłemu chłopcu, trzymanemu na ręku. Ania pochyliła się nad teczką, aby skontrolować stan ofiarowanej dotychczas pomocy i ukryć jednocześnie uśmiech, wymykający się na usta. Przypomniała sobie bowiem okropną scenę, jaką ta potulna kobiecina urządziła jej przed miesiącem, żądając krzykliwie dwóch paczek i wyprawki dla bliźniąt. Tymczasem Mela skonstatowała przy wywiadzie, że bliźnięta dawno umarły. - Które z dzieci jedzie na kolonie? - badała dalej. - Proszę pani, troje starszych jedzie, a troje drobiazgu zostaje - Sz, sz, cicho bądź! - uspokajała kapryszące dziecko. Ania już była przy szafie i, wydobywszy z niej odpowiednie do wieku ubrania, podała je troskliwej matce: - Mogę wydać pani dwa komplety bielizny, dwie nowe sukienki, dwie pary pończoszek, a dla chłopca noszone już, ale porządne ubranko. - Dobrze, proszę panienki. A buciki? - przypomniała jękliwym tonem. - Otrzymaliście je niedawno. Widzę to w waszej teczce. - Już się zdarły, liche były, proszę panienki. - Niech pani je przyniesie. Dam do podzelowania, a nowych wydać nie mogę. Pani jest dozorczynią, ma pani jaki taki grosz, a my pomagamy najbiedniejszym. Pani wie o tym, nieprawdaż? - Wiem, proszę panienki. No, to niech tam już i tak będzie! - i odsunęła się od okienka z dwoma już zawiniątkami na ręku. Po katastrofie z bliźniętami była wygładzona, uśmierzona, jak morze po burzy. Miejsce jej zajęła Hofmanowa z dużym chłopczykiem w aparacie, dźwiganym przez nią z trudem, gdyż był już duży. Gruźlica kości odjęła biedactwu możność ruchu, a warunki życiowe, wśród których wzrastał, nie przyczyniały się do polepszenia jego stanu. Ojciec porzucił matkę, która była wysoka, koścista, sepleniąca i niepowabna. Wziął sobie młodą, urodziwą dziewczynę, wydającą tak lekkomyślnie zarabiane przez niego pieniądze, że dla tamtych nie zostawało nigdy grosika. Bieda wkradała się przez drzwi i okna, a walka z nią leżała na wątłych ramionach starszej córki, Małgosi, nie mogącej fizycznie podołać dźwiganiu chorego brata i gospodarowaniu w izdebce, podczas gdy matka chodziła na dniówki. Ania litowała się ogromnie nad tą opuszczoną rodziną, zaopatrując ją hojniej od innych, nad którymi nie ciążyło tyle udręczeń. - Jakże zdrowie Małgosi? - spytała niespokojnie, wiedząc od Meli, że ta nieszczęśliwa dziewczyna rzuciła się pod tramwaj, chcąc w ten sposób uciec od nędzy i niedoli, jakich końca dojrzeć nie mogła. Śmierć jednak odwróciła się od jej szaleństwa, a los zesłał ciężkie poranienia cielesne. - Z Małgosią? - powtórzyła niechętnie Hofmanowa. - At! Dzięki Bogu lepiej jej, ale nie chce nic robić! Chandra napadła! A ja sama muszę i chłopca nosić i strawę warzyć i przepierkę brać do domu, bo z głodu chyba zdechniemy! - Tak źle nie będzie - pocieszała ją Ania. - My tu zawsze pani pomożemy. Proszę zanieść Małgosi ładną, nowiutką sukienkę. Przyda się na letnisku, dokąd ją nasza dyrektorka wyprawia. A dla Stasia mam płaszczyk i sportowe ubranie. Ktoś mi przysłał bezimiennie. Prawda, jakie eleganckie? - Dziękuję panience. - Hofmanowa nachyliła się do Ani, szepcąc: - Mąż ciągnie Małgosię do siebie, żeby tamtej - zacisnęła usta - jeszcze lżej było! I co ja wtedy pocznę sama jak ten palec, z kaleką w domu?! Ani to żyć, ani umierać, mój Boże! - Małgosia nie porzuci pani - stwierdziła stanowczo Ania, obiecując sobie, że zapuka do serc i kieszeni zamożnych koleżanek z klasztoru mieszkających z rodzicami w Warszawie. Ulitują się przecież nad takim położeniem i zgłoszą jakąś stałą pomoc. Tymczasem Hofmanowa odeszła, a gdy Ania podniosła oczy, ujrzała przyzwoicie ubraną i inteligentnie wyglądającą kobietę w średnim wieku. Była to Teodora Chodakowska, wdowa po urzędniku pocztowym, matka dwóch dziewczynek, uczęszczających do szkoły państwowej i chłopca, który po śmierci ojca z rozpaczy truł się na cmentarzu. Pogotowie go odratowało, ale spalony kwasami przełyk musiano zastąpić sztucznym i mały desperat został na całe życie niedołęgą, ponieważ nie mógł się dobrze odżywiać i stale cherlał. - Ja tu z wielką prośbą do panienki - rzekła pani Teodora błagalnie. - My wszystkie wiemy, że panienka bez rady nikogo nie odpuści, więc i mnie pożałuje. Moja młodsza dziewczynka z niemieckiego ma ciągle dwóje. Jeszcze gotowa zostać w tej samej klasie na drugi rok, a ja już wzdycham do tego, żeby one mnie pomagały. Więc ja proszę panienkę bardzo serdecznie, może jakaś przyjaciółka panienki zechce dawać jej korepetycje bezpłatnie? Bo płacić, to ja nie mam skąd, naprawdę! - Dobrze - rzekła Ania. - Proszę przyjść za dwa dni. Już ja kogoś wyszukam. Po rozejściu się kobiet dziewczyna ujęła słuchawkę telefoniczną i połączyła się z Ninetką. Ona jest dzieckiem Marii - myślała. - Na pewno dopomoże mi w tych różnych trudnościach... - Dzień dobry, Ninetko! - zaczęła śpiesznie, posłyszawszy stereotypowe: "Hallo" w słuchawce. - Mówi Ania Przedborówna. - Ania?! Dlaczego nie przyjdziesz do mnie? Niedobra! - padła odpowiedź. - Przyjdę koniecznie, ale tymczasem zapytuję cię, czy nie chciałabyś dawać korepetycji niemieckiego języka pewnej ubogiej, ale zdolnej dziewczynce? - Korepetycje? Hm! Widzisz, moja droga, jestem szalenie zajęta. Nie mam nigdy chwili czasu na potrzebne sprawy. Kiedyż znalazłabym ten czas na zbyteczne? - Ale co ty porabiasz, moja kochana? - Ja! Mam bardzo ciekawą pracę. Opiekuję się najbiedniejszymi rodzinami i dziećmi. Ninetko droga! Ty nie wiesz, nie domyślasz się nawet, co wokoło ciebie się dzieje! Ile niedoli, ile łez i krzywdy ludzkiej! - Aniu najmilsza! Nie mów mi o tym. Nie psuj nastroju. Mam dziś występować w żywych obrazach na korzyść bezrobotnych właśnie i muszę ładnie wyglądać. Ze smutkiem mi nie do twarzy. - Ninetko! Wiem, że jesteś przewodniczącą związku naszych koleżanek z klasztoru. Wprowadź mnie tam na zebranie. Jesteście zamożne i możecie dużo robić dobrego, przyczynić się do ulżenia tym, którzy tylko dzięki trafowi, nie są na waszym miejscu. - Co za teorie, ma ch~ere! Czyżbyś była socjalistką?! Żartuję, Aniu! Owszem - chętnie cię wprowadzę, ale później, w jesieni. Teraz - widzisz - jest zielony karnawał, a potem wyjeżdżam z rodzicami na całe lato za granicę do Bretanii, nad brzegi oceanu. - Dziękuję ci, Ninetko, ale oni czekać nie mogą! Szkoda! Poradź mi, która z was zainteresowałaby się moimi biedakami? Pójdę do niej najchętniej. - Nie wiem, doprawdy! One wszystkie tak są zajęte! - No to żegnam cię, Ninetko. Trudno. Będę sobie jakoś dalej radziła. - Do widzenia, Aniu droga. Przyjdź koniecznie we wtorek o piątej. Poznasz moc chłopców, bo to dzień naszej tygodniowej herbatki. Dobrze? - Dobrze, dobrze - odrzuciła Ania z roztargnieniem, biedząc się w jaki sposób zdobyć upragnione korepetycje. Szczęśliwy pomysł błysnął jej nagle w głowie i zatelefonowała w tej sprawie do drugiej wywiadowczyni, panny Klary Potockiej, która nie będąc skoligaconą ze znaną hrabiowską rodziną, rada jednak była ze swego nazwiska i posiadała gruntowną znajomość obcych języków. Odpowiedź wypadła zadowalająco i Ania ucieszyła się, że mała jej protegowana dostanie się w pewne ręce. Wtem zadźwięczał telefon. Ania, jak gdyby przeczuciem tknięta, skoczyła doń z błyskawiczną szybkością. - Dzień dobry, maleńkiej pani. Czy poznaje pani głos? Jeśli pani ma wolny wieczór, to może spotkamy się o piątej koło Zachęty i pójdziemy spacerem do kina? Czy zgoda? - Zgoda - odparła Ania chętnie. - Ale teraz nie mogę dłużej z panem rozmawiać, gdyż mam tu pełno interesantek - i powiesiła słuchawkę, wracając natychmiast do przerwanych zajęć. I znów kolejno zwierzały się jej wszystkie kobiety ze swych trosk i ciężkiego bytowania, a ona nie pozwoliła odejść żadnej z nich bez wyczerpania poprzednio wszystkich możliwych środków pomocy. Wyrobiła już sobie znajomości w innych instytucjach opiekuńczych stolicy, znano ją wszędzie i ufano, że poleca tylko sprawdzoną i rzeczywistą niedolę. Tak załatwiała różne sprawy petentek, aż wreszcie zamknęły się drzwi za ostatnią i dziewczyna mogła wykończyć rachunki, co jej zajęło sporo czasu, tak że dopiero o czwartej zrzuciwszy czarny fartuch i umywszy starannie ręce, pobiegła do kuchni dziecięcej. Obiad przełknęła śpiesznie, a gdy wbrew zwyczajowi, wstała z krzesła z zamiarem prędkiego opuszczenia sali, Mela i pani Maria zakrzyknęły domyślnie: - Jak to?! Już pani odchodzi?! Chyba śpieszy się pani na jakąś randkę?! - Może - uśmiechnęła się Ania, poprawiając przed lusterkiem szerokoskrzydły, niebieski kapelusz, w którym było jej bardzo do twarzy i pudrując lekko hardy nosek. - Żegnam panie! - pożegnała się ze swymi koleżankami i podążyła na umówione miejsce spotkania. Carlo wyelegantowany i piękny czekał na nią. Uchylił kapelusza, a twarz jego rozjaśniła się zadowoleniem, które nie było wcale udanym, gdyż Ania cała w bieli i w niebieskim gazowym obłoku na jasnych loczkach, wyglądała istotnie jak symbol wiosny. - Dzień dobry, maleńka! - wstrząsnął mocno jej rączką, aż syknęła z bólu, ale odparła natychmiast, bagatelizując jego poufałość: - Dzień dobry, olbrzymie! - Do Zachęty już nie pójdziemy - mówił arbitralnie. - Zamknięto ją dziś wcześniej, niż zwykle. Spacerkiem, powolutku, gawędząc mile, obejrzymy fotografie w różnych kinach, a wtedy wybierzemy najciekawszy film, moja maleńka. - Nie jestem wcale "pana maleńką" - zaprotestowała dziewczyna żywo - i proszę tak do mnie nie mówić. Nie jestem i nie będę nigdy czyjąś własnością. - O, gdybym tylko chciał, byłaby pani moją na zawsze - rzucił Carlo zarozumiale. - Nie spierajmy się, bo zepsujemy całą przyjemność - odparła z powabnym spojrzeniem, myśląc w duchu: - Muszę ciebie przerobić nieznośny chłopcze! Muszę cię nauczyć, jak piękną jest miłość rycerska, subtelna. Szli przez ruchliwe ulice, rozmawiając z ożywieniem, a przechodnie spoglądali na nich z życzliwym uśmiechem, mniemając na pewno, że to idzie para zakochanych. Na jakimś rogu spotkali kwiaciarkę z fiołkami. Carlo sięgnął po jeden bukiecik, ale Ania powstrzymała go: - Dziękuję panu. Proszę nie kupować. Zwiędną zanim powrócę do domu. - W rzeczywistości nie chciała narażać go na wydatki, przesadzając nawet pod tym względem. Poszli dalej, a młodzieniec wrócił do przerwanej rozmowy: - W tym tygodniu były moje imieniny, a pani nie złożyła mi życzeń. Dlaczego? - Bo nie chciałam pana psuć zanadto. I tak ma pan wysokie pojęcie o sobie. Dostał pan na pewno góry kwiatów i życzeń od podbitych swych ofiar?! Moje skromne życzenia zginęłyby w tym natłoku, a ja lubię być wyróżniana. - Maleńka! - oczy Carla zwróciły się ku niej z cichą pieszczotą. - Wie pani dobrze, że to nieprawda. Ileż w pani jest sprzeczności i bogactwa upodobań - zauważył nagle, widząc, że jego towarzyszka zatrzymała się przed wystawą sklepową, pochłonięta widokiem wytwornych strojów niewieścich. - O, bo mój charakter jest kopalnią niespodzianek dla ludzi! - zaśmiała się, nie odwracając oczu od wykwintnych okazów mody. - Najśliczniejsze są kobiece dessous - rzekł młodzieniec z naciskiem. - Cóż pan o tym może wiedzieć? - Ania oblała się gwałtownym rumieńcem. Carlo zmienił natychmiast temat: - Czy widzi pani ten napis na kinie: "Modna Żona". To będzie zabawne i pouczające dla pani na przyszłość. Chodźmy na ten film, dobrze? - Doskonale. Sądzę, że mąż tej żony będzie również znakomitym wzorem dla pana. Weszli do kina "Colosseum". Carlo kupił bilety i czekoladki. Ania nie próbowała nawet zwracać mu pieniędzy, jak to z początku czyniła, gdyż młodzieniec obrażał się za to, a przy jego zmiennych nastrojach taki zły humor psuł całą zabawę. Akcja salonowej komedii była już w toku, gdy weszli i usiedli w przyciemnionej sali. Po chwili uczuła ramię Carla opasujące ją nieznacznym, delikatnym ruchem. Niesmak i uraza, połączona z silnym wrażeniem, jakiego doznaje zawsze młoda dziewczyna wobec pierwszych objawów nieznanej dotąd miłości - wstrząsnęły nią do głębi. Nie chcąc jednak wyrządzić przykrości swemu towarzyszowi, odsunęła się tylko, szepcząc cichutko: - Ja tego nie lubię - i wpatrzyła się w migocące na ekranie obrazy, usiłując opanować wewnętrzne wzburzenie. - Dlaczego pani taka drażliwa, maleńka? - rzucił półgłosem niemal do ucha Ani, a jego gorące dłonie ujęły obie jej rączki i podniosły je do ust, lgnących do nich w milczeniu. Dziewczyna oderwała je niezadowolona, szepcąc powtórnie: - Proszę nie być tak sentymentalnym! Gdy światła zajaśniały w czasie przerwy, Carlo rzekł głośno: - Widzi pani - wskazał oczyma młodą parę, siedzącą przed nimi. - To są kochankowie. - Skąd pan o tym wie? Czy to pana znajomi? - Nie. Ale w kinie nie widuje się narzeczonych, tylko kochankowie mogą być tak czule do siebie przytuleni - to mówiąc przycisnął ramieniem lekki rękawek Ani, która znów się odsunęła, żartobliwie kiwając główką: - Aha! Rozumiem! Może więc i o nas takie zdania krążą wśród publiczności - śmiała się ironicznie. Carlo zacisnął usta i do końca przedstawienia zachowywał się wzorowo. Gdy wśród szalonego ścisku opuszczali wreszcie salę kinową, dziewczyna wsunęła rączkę pod ramię swego towarzysza i wznosząc nań oczy pełne kokieteryjnego wdzięku, powiedziała miłym głosikiem: - Dziękuję panu bardzo za tę wielką przyjemność, nie życzę panu jednak takiej "modnej żony". Pysznie się ubawiłam, naprawdę. A pan? - Ja również - bąknął nieszczerze Carlo. - To dobrze. A teraz proszę mnie odprowadzić do przystanku tramwajowego. Mam dziś proszoną herbatkę u przyjaciółki mamusi, pani Elżbiety Stahlowej, która również pochodzi z Ukrainy i mieszka obecnie w Warszawie z córką, Liną, mądrą, miłą i silną duchowo. Proszę sobie wyobrazić, że ona... Ale ja to panu opowiem innym razem. Śpieszmy teraz, bo moja "Zetka" nadjeżdża - i pociągnęła go w stronę przystanku. - Nie pójdzie pani - rzekł młodzieniec despotycznie. - Ja nie chcę. Proszę iść ze mną do cukierni na ciastka - przycisnął mocno jej rękę do boku i ruszył naprzód w przeciwnym kierunku. - Cóż to za ton?! Nie jestem pańską niewolnicą! - zawołała oburzona i, wyślizgnąwszy mu się zgrabnie, dobiegła do przystanku i wskoczyła na platformę tramwaju. Carlo za nią podążał, wołając głosem, nie znoszącym sprzeciwu: - Ale pani przyjdzie na obiad do wujostwa pojutrze? - Przyjdę, bo ich lubię - odpowiedziała wesoło. - A mnie? Czy także? - pytał z błyszczącymi oczyma, stojąc przed platformą wagonu. - Może - rzuciła z powabnym uśmiechem, unoszona już w dal przez odjeżdżającą "Zetkę". I znów tej niedzieli, jak zwykle, Carlo otworzył drzwi Ani, gdy zadzwoniła do profesorostwa Tarszów. - Pani jest naprawdę przecudna! - krzyknął z zachwytem, widząc dziewczęcą postać w różowej sukience i dużej panamie z girlandą drobnych różyczek. Porwał ją nagle w objęcia i uniósł w górę, oszołomioną, zdumioną, a usta jego obsypały pocałunkami delikatne ramionko. Kapelusz Ani spadł na podłogę, ona zaś szamotała się wzburzona w silnych objęciach siostrzeńca Tarszów, czując jednocześnie, że jest pod urokiem męskiego, gorącego uczucia. - Co pan robi? Jakże tak można! Proszę mnie postawić na ziemi! - broniła się półgłosem w obawie, że profesor może wyjść do przedpokoju, a ujrzawszy taką scenę, ją - nie zaś Carla - posądzi o agresywne działanie. Panny mają obecnie tak fatalną opinię. Przyciszony ton miał wszakże stanowczość i siłę, co oprzytomniło rozgorączkowanego młodzika, który uległ żądaniu dziewczyny. Stojąc przed lustrem i poprawiając stargane loczki, Ania mówiła od niechcenia: - A to dopiero pan mnie zaskoczył. Umiem zrobić z siebie taki "kamyczek", że tatuś nie mógł podnieść mnie z ziemi, a pan tej sztuki dokazał! Proszę również o moją panamę, leżącą na podłodze. O wiele lżejsza ode mnie - ukrywała doznane wrażenie, aby nie wbijać w dumę ładnego chłopca. - Ależ pani jest lekka, leciuteńka jak piórko, jak motylek, jak puszek! - unosił się Carlo, zapatrzony w gościa wujostwa. - Nie wolno tego powtarzać, rozumie pan?! - pogroziła mu palcem, on zaś schwycił obie maleńkie rączki całował je i powtarzał: - Kiedy ja lubię tylko tak postępować, jak mi się podoba! Ania wyrwała ręce i poszła do jadalni, gdzie po chwili przyszła Weronka: - Dzień dobry, panno Aniu. Obiad się dziś spóźni, bo w gabinecie wuja odbywa się konsylium z kolegą jego, przybyłym z Anglii. Podobno jest nadzieja na poprawę zdrowia cioci. Zresztą - zobaczymy. Może pani porozmawia tymczasem z Carlem w salonie, bo odpoczywałam dziś po tygodniowych trudach i jeszcze się nie zaondulowałam. Pani się nie gniewa na mnie, nieprawdaż? Dziewczyna zapewniła, że nie przyszło jej to nawet do głowy i weszła do salonu, trochę niespokojna co do zachowania się Carla, którego bezwzględność w dogadzaniu swym zachciankom poznała przed chwilą. Usiadła na kanapie, młodzieniec zaś przed nią na fotelu, który przysunął tak, że kolanami dotykał kolan Ani. Zmieszana - starała się odsunąć, gdy nagle towarzysz jej przyklęknął przed nią, tuląc usta do nóżki: - Śliczna jesteś - szeptał zdławionym głosem. - Cudna, moja maleńka! - i całował nóżkę zapamiętale. - Jak pan może tak się zapominać?! Raz już panu mówiłam, że nie jestem pana maleńka, tylko swoja własna! - odpychała go gwałtownie, nie mogąc uciec, gdyż zamknął jej przejście pomiędzy ciężkim stołem a sobą. - Jeśli zechcę, to będziesz moja - szeptał, nie zmieniając pozycji. - To jeszcze bardzo mało, że pan chce - podkreśliła. - Ale czy ja zechcę? Dość już tego! Rozumie pan?! - podniosła głos i znać po niej było, że nie cofnie się nawet przed wywołaniem profesora z gabinetu, co mogło nastąpić jako mimowolny wynik zasłyszanej przezeń głośnej sprzeczki w salonie, a co nie leżało bynajmniej w planach jego siostrzeńca. Zły i nachmurzony podniósł się z ziemi, odtrącił fotel nogą i ruszył ku drzwiom do jadalni, rzuciwszy Ani drwiącą przestrogę: - Nie trzeba być taką drażliwą! Dziewczyna została sama. Oparła głowę o miękkie plecy staroświeckiej kanapy i przymknęła oczy. Była bardzo zmęczona i wstrząśnięta duchowo. Co to wszystko znaczy? - myślała. - Do czego on dąży? Czuła jeszcze ciepło pocałunków Carla i to ją rozmarzało, a jednocześnie zdawała sobie sprawę z niejasności jego postępowania. Czyżby jej nie szanował?! Ale za co? Dlaczego? Przecież szanują ją i uznają jej pracę i hart wewnętrzny tacy wybitni ludzie, jak przybrany ojciec, jak profesor Tarszo, jak prezes "Pomocy Najbiedniejszym" i wielu, wielu innych. Można kochać i całować "swego chłopca", ale tylko wówczas, gdy ta wzajemna miłość zawiera w sobie zżycie się dusz, a to stawiała najwyżej. Nie wyczuwała również u Carla harmonii pomiędzy wartościami psychicznymi i fizycznymi, co ją mocno zrażało. Czyżby miała być zabawką w rękach pustego młodzika?! Nie! Na to nie zgodziłaby się nigdy. Może lepiej zerwać, przeboleć i zapomnieć?!... - tu oczy Carla z rozkochanym wyrazem zjawiały się przed Anią błyszczące i czarowne zarazem. Nie! Tam jest prawda na dnie! - myślała w nagłym przypływie nadziei, że wszystko dobrze się skończy i że ona potrafi skierować kapryśny nurt jego miłości na dobrą, jedyną drogę: wierności i sławy. O, tak, sławy dla niego! Będzie pracowała, zbierze pieniądze, wyprawi go za granicę, niech tam studiuje, niech rozwija zdolności artystyczne, patrząc na dzieła mistrzów architektury. A może, może - wyrobi mu stypendium?!... Ma przecież tyle znajomości i to wpływowych, a ludzie ją lubią... Wtem drzwi od gabinetu skrzypnęły, a na progu ukazała się pani Jadwiga, podpierająca się, jak zwykle, laską, ale idąca ku Ani z rozpromienioną twarzą: - Przepraszam cię, moje dziecko, żeś tak długo czekała, ale obiecują mi, że będę biegała, jak dwunastoletnia dziewczyna! Wiesz pewno, że mieliśmy tu konsylium z... - Wiem - przerwała Ania, całując serdecznie panią domu w rękę. - Jakże się cieszę! Daj Boże, aby się to ziściło jak najprędzej, droga pani! - Idę do jadalni. Zuziu! Zuziu! Można już obiad podawać! - wołała z daleka. Z przedpokoju dochodził gwar rozmowy profesora ze sławnym kolegą uniwersyteckim, potem dał się słyszeć odgłos zamykanych drzwi i pan Józef wpadł do salonu, zacierając ręce i uśmiechając się do swych myśli. - Witam naszego kochanego gościa - mówił, ściskając rękę Ani. - Chodźmy do stołu, bo z tej wielkiej radości zjadłbym konia z kopytami! Obiad przeszedł szybko wśród dowcipnych utarczek słownych Weronki z panem domu, którym dopomagała Ani, nadrabiająca humorem wobec wyraźnego chłodu Carla. Młodzieniec udawał, że jej nie widzi, że się nią serdecznie nie interesuje i że go ta obca panienka nic nie obchodzi. Po czarnej kawie wstał i zaczął się żegnać. - Dokądże wyruszasz? - spytała zdziwiona pani Jadwiga, gdyż weszło to już w zwyczaj, że niedzielne popołudnia poświęcane były wyprawom Ani z jej siostrzeńcem do Zachęty, albo do kina. - Muszę odwiedzić chorego przyjaciela mego ojca - powiedział Carlo obojętnie. - Przyjaciel ojca?! - Hm, hm! - profesor kręcił głową podejrzliwie. - Któż to jest, ciekawym? Na pewno ma ładną córkę, i to tłumaczy twój nagły samarytanizm. - Owszem, bardzo ładna i ogromnie mi się podoba - przyznał młodzieniec, obserwując nieznacznie, jakie wrażenie te słowa wywierają na Ani. - Wuj posądza mnie o jakąś - powiedzmy łagodnie - blagę, a ja gotów jestem wymienić nazwisko chorego. Jest to pan Tadeusz Sławiński, z którym ojciec mój kolegował na politechnice lwowskiej. Leży obecnie w Szpitalu Dzieciątka Jezus i nie wiem, czy podźwignie się z ciężkiego swego stanu. - Tadeusz Sławiński?! Czyżby to był ojciec tej koleżanki pani z Grenoble, "łagodnej anarchistki", o której nam pani tyle opowiadała? - spytał profesor. - Tak. Nie wiedziałam, że ma tak wielkie zmartwienie. - Ona jest istotnie bardzo ładna i taka niezwykła, jako inteligencja i sposób bycia - myślała. - Więc żegnam państwa - skłonił się Carlo wszystkim, przebiegając oczyma po zebranych, nie wyłączając tym razem Ani, po czym wyszedł z pokoju. Dziewczyna patrzyła w ślad za nim szeroko rozwartymi oczyma. - I ja również uciekam - zaśmiała się Weronka, podnosząc się z krzesła. - Nie pytam dokąd, bo wiem, że to tajemnica. Cicho wszędzie, głucho wszędzie, co to będzie? - zaśpiewał dość czysto. - Opuścił nas, ale nasza miła dziewczynka zostanie ze starymi. Dobrze, panno Aniu! - Chętnie - przystała. Nie miała dziś ochoty na wizyty i wolała nie ruszać się z miejsca i zostać w tej życzliwej atmosferze. Opanuje się i wróci do równowagi, gdyż ostatnie posunięcie Carla wzburzyło ją na nowo. - Świetnie. My się trochę prześpimy, a pani posłucha radia, albo przeczyta świeże dzienniki. Potem napijemy się razem herbatki, miła panienko i dzielna społeczniczko! A zatem - kłaniamy się pięknie. Wyszli z jadalni. Ania przeszła do radiowego pokoju i, nałożywszy słuchawki, postanowiła oderwać myśl swą od zdrajcy, przysłuchując się ciekawemu odczytowi dr. Wacława Lipińskiego o nowoczesnej Polsce. Myśl jednak odmawiała jej posłuszeństwa i biegła za Carlem, stwarzając niepokojące obrazy, w których ten ładny chłopak i urocza Danka byli, oczywiście, głównymi bohaterami. Czas wszakże nie powstrzymywał swego biegu pomimo udręczeń zamyślonej Ani i punktualna Zuzia nakryła w odpowiedniej chwili stół kolorowym obrusem, rozstawiając na nim talerzyki i ciastka. Gospodarze domu zasiedli wraz z gościem do herbaty, gdy nagły dzwonek w przedpokoju wywołał krzyk pana Józefa: - Tam do licha! Zapomniałem na wieki! To moja chora z prowincji. Zuziu! Nie nalewaj mi herbaty. Idę do gabinetu. Wprowadź tam tę panią. Nie potrwa to długo. Starzeję się, to pewne. Zapowiedziała się listownie przecież. Źle z nami panie Józefie! - i gderząc sam na siebie, przeszedł przez salon i zamknął drzwi od gabinetu. - To nie jest wynik starości, ale radości z powodu opinii i kuracji, zalecanej przez kolegę z Anglii - osądziła pani Jadwiga. - Tak się ucieszył, że przestanę być zawalidrogą i kaleką, iż o wszystkim innym zapomniał. - Pani - zawalidrogą! - wykrzyknęła Ania z zapałem. - Nie wolno pani siebie poniżać. Pani jest tak pożyteczna, taka po prostu niezbędna swoim wiejskim korespondentom! I do kogoż oni by się udawali w różnych troskach i zawiłych sprawach, gdyby pani im zabrakło?. - Nie ma ludzi niezastąpionych, droga moja - wyznała z lekkim odcieniem melancholii w głosie profesorowa i zmieniwszy nagle ton wytężyła słuch, dodając: - Ktoś przyszedł do nas i to ktoś bliski, gdyż dostał się przez wejście służbowe. Wtem - wraz z otwierającymi się drzwiami od korytarza, zabrzmiał głos Carla, mówiącego uprzejmie: - Proszę wuja - i dwaj mężczyźni weszli do jadalni. W niższym, idącym naprzód, Ania poznała od razu Edmunda i na ten widok nieoczekiwany oblała się łuną rumieńca, a chcąc ukryć wzruszenie, oparła się łokciami na stole, wcisnąwszy piąstki pod brodę, aby pohamować mimowolne drżenie. Edmund zbladł jak ściana, przy której zatrzymał się nagle. Wprawdzie Tarszowie wspominali mu i to nie raz jeden o przemiłej pannie Przedborównie z Ukrainy, ale czyż mógł przypuszczać, że pod tym nazwiskiem ukrywa się córka jego Alinki? Zarozumiały uśmiech pojawił się na ustach Carla, który - oczywiście - przypisał wstrząs Ani swej czarującej osobie. Jego poprzednia uraza rozwiała się w oka mgnieniu, zmieniając się w czuły nastrój. Tylko pani domu nie podejrzewając rozgrywającego się tuż obok niej dramatu wspomnień, powitała krewnego uradowanym wyrazem oczu, gdyż lubiła go szczerze i zachwycała się jego nie gasnącą miłością do zmarłej żony. - Jak się masz, Edmundzie? - powiedziała ciepło wyciągając doń rękę. - Dlaczego tak długo u nas nie byłeś? Źle dziś wyglądasz. Czyżby ataki sercowe znów cię dręczyły? - powiodła z niepokojem oczyma po twarzy gościa, na której ciężkie przeżycia zostawiły ślad głęboki. - Różnie bywa, droga Wisiu - odparł wymijająco, pochylając się nad jej ręką i starając się opanować całą siłą woli. - Przedstawiam ci, Aniu, mego kuzyna Edmunda Starżyca, z którym łączą mnie najmilsze wspomnienia młodości - rzekła pani Jadwiga tonem uprzejmej gospodyni. Opuszczone powieki dziewczyny podniosły się na te słowa, a jej szafirowe źrenice spojrzały na mężczyznę. - Nie znam pana - mówiły mu chłodno. Zapatrzone w Anię, lśniące zawsze jak brylanty czarne oczy Edmunda, mieniły się tragicznym wyrazem. Ten żywy obraz jego niezapomnianej żony, tak bliski, a tak niespodziewany, wywoływał w nim ból, ostry jak pchnięcie sztyletem, wskrzeszając jednocześnie zamarły czar jego jedynej, mocniejszej od śmierci miłości. Skłonił się tedy Ani w milczeniu, z daleka, gdyż dzielił ich stół jadalny i na ponowne zaprosiny pani domu usiadł obok niej naprzeciw panny Przedborówny usiłując prowadzić zwykłą rozmowę. Po chwili jednak tortura stała się nie do zniesienia, gdy śmiech dziewczyny perlisty i lekki, wywołany dyskretnym opowiadaniem Carla, zabrzmiał w pokoju. Śmiech tak łudząco podobny do śmiechu tamtej, ukochanej, która pod koniec życia, z jego tylko winy, śmiać się już nie umiała. Porwał się nagle z krzesła nie bacząc na zdziwienie kuzynki: - Gdzie Józio? Mam pilną sprawę do niego. Carlo spotkał mnie na ulicy i zaciągnął do was na chwilę, ale nie mam czasu na tak długie wyczekiwanie. Tarszowie zdołali przywyknąć do dziwactw i nagłych przeskoków w usposobieniu Edmunda, tłumacząc je dramatem, który złamał go w pełni męskiego wieku. Tym niemniej przeto jego zachowanie się w towarzystwie było zawsze poprawne, a sposób rozwiązywania niemiłych nawet kwestii - gładki. Cóż dziś mu się stało, że tak ostro przystępuje do celu? - Józio dziś wyjątkowo zajęty - rzekła łagodnie pani Jadwiga. - Pacjentka zamówiła się listownie pomimo niedzieli. Nagły wypadek, ale to nie potrwa długo - uspokajała go, wyczuwając intuicyjnie jego niezwykłe podniecenie. Edmund usiadł powtórnie ze zwieszoną głową i splecionymi na kolanach rękoma, sprawiał wrażenie, iż przysłuchuje się opowiadaniu kuzynki o jakiejś parze, kojarzącej się w ich rodzinie. Echa rozmowy młodych dolatywały go również. Mówili o chorym przyjacielu ojca Carla, o jego córce. - Czy była w szpitalu? - pytała Ania. - Była. - A może pan wrócił zakochany? - Nie. To nie mój typ! - Doprawdy?! A przecież przed dwoma godzinami twierdził pan, że się panu ogromnie podoba! - tu gardłowy śmieszek, trochę zbyt głośny i nienaturalny zawibrował w jadalni. - Ona się zmusza do wesołości - pomyślał Edmund mimo woli. - Przeżywa rozterkę duchową podobnie jak i ja. A ta kochana Wisia nie domyśla się nawet tragedii wspomnień, jaka nas dwoje męczy. Widocznie Przedborowie zataili przed nią pochodzenie Ani. Gorący szept Carla towarzyszył jego rozmyślaniom: - Chciałem wzbudzić w pani zazdrość, maleńka! - We mnie?! - padł ironiczny na pozór wykrzyknik dziewczyny. - Cóż mnie to obchodzi?! - usiłowała śmiać się z całą swobodą. - On ją bałamuci - snuły się dalej myśli w głowie Edmunda. - Po co? W jakim celu? Przecie wiemy wszyscy w rodzinie, że w programie tego nowoczesnego młodzieńca nie leży wcale obarczanie się ubogą żoną i dziećmi. Przedborowie stracili fortunę, więc... To podobieństwo sytuacji sprzed lat olśniło go nagle. Wszakże ta dziewczyna przeżywa to samo, co ongi jej matka! Własna młodość zalała mu serce, jak rwąca rzeka. I on nie chciał żenić się z Alinką! Oto jest źródło późniejszych nieszczęść!... Uczuł lekki zawrót głowy i przymknął powieki, ale opanował się po chwili. Spokojny głos Ani, rozmawiającej z Carlem o jakiejś ciekawej sztuce teatralnej, na którą wybierali się razem, podziałał nań jak chłodna woda. - Czyżbym ja, człowiek wytrawny, nie potrafił ściągnąć sobie cugli, wówczas, gdy ta mała tak dobrze nad sobą panuje?... - myślał, nie odpowiadając na pytania zadawane mu przez panią Jadwigę, która nagle oznajmiła z westchnieniem ulgi: - Otóż i Józio! - Rad jestem prawdziwie, że cię widzę nareszcie, kochany Edmundzie! - wołał profesor z daleka, śmiejąc się do gościa twarzą, oczyma i szkłami, migocącymi w blaskach zachodzącego słońca. - Ja również, mój drogi. - Edmund wstał śpiesznie i podążył na spotkanie pana domu. - Mam do ciebie ważny interes. - Ależ proszę cię, chodźmy do mnie - zapraszał profesor, obejmując przyjacielsko kuzyna żony i obrzucając go fachowym spojrzeniem. - Źle mi wyglądasz! No, no, nie wymkniesz mi się. Zaraz cię wybadam dokładnie. Opuścili jadalnię. Pan Józef rzucił przed tym Ani parę uśmiechów, Edmund nie popatrzył na nią wcale. Zaledwie drzwi od gabinetu zatrzasnęły się za nimi, gdy pani Jadwiga przemówiła gorąco, zwracając się wyraźnie do Ani: - Przykro byłoby mi, dziecko kochane, gdybyś fałszywie osądziła mego kuzyna. Może cię razi jego sposób bycia, ale upewniam cię, że to człowiek wielkiej kultury, esteta w każdym calu. Zmieniły go do tego stopnia tragiczne przejścia przed kilkunastu laty. Dochodziły nas w Wilnie niejasne słuchy o jego zmarłej jakoby przedwcześnie, ubóstwianej żonie, o zupełnym zerwaniu z jej rodziną. Podobno zaginiona córeczka tej żony miała być przyczyną rozłamu pomiędzy kochającą się parą. Przebąkiwano nawet, że wina w tym była po stronie Edmunda, ale ja w to nigdy nie wierzyłam. Prawda, że wadą jego była zawsze chorobliwa wprost ambicja i zarozumiałość, które odziedziczył po swoim ojcu, a moim krewnym. Daleko tu wszakże do nikczemności, jaką byłoby pozbycie się umyślnie dziecka ukochanej kobiety. Co do mnie, to przyznam się wam szczerze, że imponuje mi głęboka, niezmienna, wierna poprzez grób miłość tego nieszczęśliwego człowieka do zgasłej żony. Przecież on żyje po dziś dzień tak, jak gdyby Alinka wczoraj umarła! Zamknął się w swym pięknym apartamencie, zawieszonym dziełami sztuki. Ranki spędza na pracy, gdyż sam prowadzi własną fabrykę skór w Warszawie, poza tym nikt go nie widuje nigdy na zabawach, w kawiarniach, na liczniejszych zebraniach. Bywa jedynie często w teatrze i to ukryty w głębi loży, aby go nie śledziły niedyskretne spojrzenia. Może sobie pozwolić na taką fantazję, bo jest bardzo zamożny, a na zdobytej przezeń fortunie, nie znajdziesz najlżejszej skazy. To mu wszyscy przyznają. - Ciocia wygłosiła prawdziwie sejmowe przemówienie, apoteozując wuja Edmunda - zauważył Carlo z uśmiechem, wykazującym ostrą linię ust i białe zęby. - Przeoczyłam jeszcze jego hojność, mój drogi. Wiem, że interesuje się szczerze małymi, bezdomnymi sierotami i nie odmawia nigdy pomocy w tym razie. - Świetnie! Niech się pani do niego zwróci - poradził Ani, słuchając w głębokim milczeniu opowiadania pani Jadwigi i wodzącej przez cały czas palcem po arabeskach obrusu. Strzepnęła zeń jakąś okruszynkę i odparła, wznosząc oczy na młodzieńca: - Dziękuję panu za radę. Powiem o tym naszej dyrektorce - a myśl jej pracowała usilnie: - Czyżby w sercu tego człowieka bezwzględnego, który przed laty nie zawahał się oderwać jej od matki i umieścić w ochronce dla sierot - istniały wyrzuty sumienia?! Czyżby dlatego opiekował się bezdomnymi dziećmi?!... - Mam do was ogromną prośbę - mówiła dalej profesorowa serdecznym tonem. - Zachowajcie przy sobie to, co usłyszeliście o intymnych sprawach mego kuzyna. Nie darowałby mi nigdy tej niedyskrecji i zerwałby z nami wszelkie stosunki, a to sprawiłoby mi wielką przykrość. On taki samotny, taki opuszczony! Nie ma nikogo bliskiego na świecie, a w nasze serca wierzy i ufa nam rzeczywiście. Wyczuwa najwidoczniej, że jesteśmy mu oddani i że cenimy go tak, jak na to zasługuje. Nawet Weronka, która urodziła się na Ukrainie i była dzieckiem, kiedy Edmund się żenił, nie wie o przyczynach jego załamania się duchowego i sądzi, że śmierć ubóstwianej żony jest tego powodem. Dzisiejsze zachowanie się Edmunda zerwało pieczęć milczenia z moich ust, ale wiem, że mnie nie zdradzicie. - Przyrzekamy najsolenniej dotrzymanie tej tajemnicy, ciociu kochana - odezwał się Carlo z wyjątkową szczerością, gdyż miał dla ciotki istotny szacunek i lubił ją więcej od innych krewnych. Ania pochyliła głowę w milczeniu, składając w ten sposób zapewnienie swej dyskrecji, a rozżalenie zacnej pani Jadwigi nad dolą kuzyna doszło znać w tej chwili do tego punktu, kiedy to emocjonalne wartości biorą górę nad rozumowaniem, gdyż wybuchnęła powtónie: - Jakże to ciężko żyć pod zarzutem złego czynu, gdy się go w rzeczywistości nie popełniło, a tylko pozory gniotą człowieka! Czy ktoś z tych, którzy potępili Edmunda, zastanowił się przez jedną chwilę nad jego męczarnią?! Nad jego złamanym szczęściem?! Nad utraconą weń wiarą ukochanej kobiety?! Nie! To są katusze, jakich opisu nie znajdzie się nawet w piekle dantejskim! Muszę opowiedzieć wam jedną scenkę z życia mego kuzyna, a pewna jestem, że wzruszycie się nią oboje. Pewnej nocy, dobrze już po dwunastej, zadźwięczał telefon przy łóżku Józia. Pewny, że wzywają go do chorego, który dnia tego przeszedł ryzykowną operację, chwyta z trwogą słuchawkę, ale zdumiewa się słysząc głos wylękniony służącego Edmunda: - Na miłość boską, panie profesorze, nasz pan umiera! Atak sercowy! - Zaraz przyjeżdżam! - woła Józio, zrywa się z łóżka na pół ubrany, gdyż tak się położył, przewidując możność katastrofy z operowanym pacjentem, wyjaśnia mi w dwóch słowach co się stało i leci do Edmunda. Zastaje leżącego i jego żonę, jedynych opiekunów tego samotnego człowieka, płaczących i zrozpaczonych. Przywiązanie do tego kuzyna odziedziczyli jako tradycję rodzinną po nieżyjącej już ciotce, a długoletniej wiernej służącej matki Edmunda, która uwielbiała do końca życia swego "panicza" i cuda im opowiadała o jego dobroci i szlachetności. - Jagusia! - przemknęło przez głowę pochylonej nad stołem Ani. - Zacna, kochana staruszka! - i obraz zielonych pól, widniejącej z dala ochronki, i wózek, na którym jechały wtedy razem - jawił się przed nią z dziwną wyrazistością. - Oboje Marcelkowie przyjęli Józia z takim uniesieniem, jak gdyby Pan Bóg wstąpił w ich progi - mówiła dalej pani domu - i zaprowadzili go do sypialni chorego, gdzie nigdy nie byliśmy, pomimo, iż odwiedzamy czasem Edmunda w jego ślicznej willi przy Filtrowej. Józio stał minutę oszołomiony, zdumiony tym, co ujrzał, a potem wyrwał mu się mimowolny okrzyk: - Zaświećcie więcej światła! - Wyobraźcie sobie duży pokój wyklejony ciemnym jakimś, niby aksamitnym odbiciem, a na ścianie naprzeciw łóżka - olbrzymi portret żony mego kuzyna w równie ciemnych ramach, nie różniący się kolorem od ścian pokoju. Postać Alinki w białej powiewnej sukni, z perłami na szyi, z falą puszystych złotych włosów nad czołem i promiennymi fiołkowymi oczyma, z rękoma wyciągniętymi przed siebie tak jak gdyby szła na powitanie kogoś bardzo drogiego, występuje z ciemnego tła sypialni z tym większym złudzeniem, że ukryte nad portretem światło elektryczne, oświetla ją tylko, pozostawiając resztę pokoju w mroku. Jest to jedno z najudatniejszych dzieł Pochwalskiego, dość wam powiedzieć! Józio był pod tak silnym wrażeniem, że dopiero po chwili opanował się i zaczął ratować leżącego bez ruchu biedaka. Okazało się, że cierpi na anginę sercową. Gdy dzięki zastrzykom i kompresom atak zaczął mijać, Edmund wyszeptał jakby do siebie: - Myślałem, że na koniec już pójdę do niej i wszystko jej wytłumaczę! - Będziesz żył - powiedział mu Józio serdecznie. - Nie powinieneś tu spać. Zabijasz się, bracie! - Po co mnie ratowałeś? - szepnął jeszcze chory z wyrzutem. -I teraz przenocuję z tobą - mówił Józio wbrew tym słowom - tylko zatelefonuję do Wisi. Ona tam na pewno oka nie zmruży, niepokojąc się o ciebie. Pani Jadwiga zamilkła na chwilę, wzruszona wspomnieniem tej sceny. Ania osłoniła ręką czoło i oczy, aby ukryć wrażenia, jakie przepełniały jej serce. Całe smutne dziecięctwo powróciło nagle do niej, zapożyczając jaskrawości barw od mocnego kolorytu słyszanej opowieści. Pomarszczona jak zimowe jabłuszko, zacna twarz Jagusi, odwożącej ją do ochronki, pierwszy tam nocleg i gorąca, rozpaczliwa modlitwa opuszczonego dziecka, nadaremne wyczekiwanie ubóstwianej matki, tęsknota szarpiąca małe serduszko, dzień imienin, róże ofiarowane przez starego ogrodnika, ta droga widziana z pierwszego piętra ochronki, ta droga pusta i beznadziejnie smutna, chociaż wiodąca do Warszawy, a wreszcie ucieczka pod strzałami i wyjazd na Ukrainę; wyjazd - przekreślający bezwzględnie możność ujrzenia matki - wszystko to wirowało dookoła niej, zmieniając się z szybkością podobną tej, z jaką umierający widują niekiedy całe swe, ubiegłe życie. - Widzę, Aniu, że wzruszyłaś się dolą mego kuzyna - odezwała się pani Jadwiga serdecznym głosem. - Ach, tak! - wydarł się szept z ust dziewczyny. Nie mogłaby przemówić ani jednego słowa prócz tego krótkiego westchnienia, z którym uleciał nadmiar wrażeń, rozsadzających jej serce. Pojmowała Edmunda lepiej od innych. Wszakże on był moralnym sprawcą śmierci jej matki i za takiego siebie uważał. Naznaczył też sobie okrutną karę, patrząc nieustannie na obraz ukochanej kobiety, zdającej się pytać go: - Dlaczego stałeś się moim zabójcą, gdy ja z taką miłością szłam ku tobie?!... Straszne to, straszne! Ania zadrżała i pochyliła niżej główkę. - Wie ciocia, że to jest po prostu bajkowe, niesłychane! - unosił się Carlo. - Będę teraz zupełnie innymi oczyma spoglądał na wuja Edmunda. Więc istnieje mężczyzna, który tyle lat kocha jedną i to w dodatku nieżyjącą już kobietę?! Ależ to wykopaliskowy jakiś rycerz z Romansu Róży, czy coś podobnego! - Wolałabym, abyś innym tonem o tym mówił - zauważyła niezadowolona pani Jadwiga. - Dla was, młodych, nie ma widocznie stałości w uczuciach. - Ależ, ciociu kochana - tłumaczył się siostrzeniec, podnosząc do ust rękę profesorowej. - Ciocia mnie nie zrozumiała. Mówimy chyba jakimś innym językiem. Ja naprawdę jestem zachwycony wiernością wuja. Jest w tym coś chorobliwego, ale i wzniosłego zarazem. - Przytoczę ci tylko zdanie mego męża - powiedziała dość surowo pani Jadwiga. - Tylko duma powstrzymała Edmunda od odebrania sobie życia - zwierzył mi się pod świeżym wrażeniem spędzonej u niego nocy i dostrzeżonych katuszy, jakie przechodzi. - A może to kara, jaką sobie sam zadaje? - dodał zamyślony. Od tego czasu przyjaźń nasza z moim kuzynem zacieśniła się ogromnie, chociaż nigdy nie zaprosił nas do sypialni i nie pokazał nam cudnego portretu żony. W ogóle mowy nie było o jego przejściach małżeńskich, tylko Józio leczy go i poprawił trochę stan serca, nakazując mu wszakże różne ostrożności i spokój. - Wyobraźcie sobie, Edmunda już nie ma! - wołał profesor, wpadając jak huragan do jadalni i przysuwając sobie krzesło z łoskotem. - Ależ to dziwak! Przyłożyłem mu słuchawkę do serca, a on mi się wyrywa: - Zostaw to, Józiu! Śmierć i żona od Boga przeznaczona - mówi. Nagle zbladł i runął na sofę. Dość miałem kłopotu zanim uśmierzyłem straszne bóle sercowe. Napoiłem go lekarstwem i błagam: - Poleż jeszcze! Uspokój się. Czym ty się tak wzruszyłeś, u licha?! Gdzie tam! Poleżał pięć minut i nagle zerwał się. - Ja już muszę iść. Nie zatrzymuj mnie, proszę. - Wziął laskę, kapelusz i drzwi za sobą zatrzasnął. Miałem wrażenie, że uciekł po prostu. Ale dlaczego?! Dlaczego?! Co mu się stało?! - wodził kolejno wzrokiem po zebranych, jak gdyby z głębi ich oczu próbował wyłowić tajemnicę zachowania się kuzyna. - Pani ma dziś oczy, jak dwa granatowe jeziora! - napadł na Anię, gdy przyszła na nią kolej obserwacji. - Nie mogę odgadnąć, co pani myśli? - Na pewno nic ciekawego - odrzuciła, przymuszając się do lekkiego tonu. - O, nie! Wie pani - młodzież rwie się zwykle za kulisy teatru, tak jak gdyby tam znajdowały się jakieś skarby, większe od przedstawianych na scenie. Złudy to młodości, którym i ja ulegałem. Ale teraz pragnąłbym gorąco dostać się za kulisy tego opancerzonego serduszka i zobaczyć na własne oczy, co się tam kryje? Ja sądzę, że skarby Aladyna - rubiny, szmaragdy, brylanty, szafiry, aż oczy bolą od wspaniałości różnorodnych uczuć. Tak, czy nie, panno Aniu? - Pewno - tak! Szkoda rozwiewać bajkę, tak pięknie wysnutą z fantazji profesora medycyny - zgodziła się Ania z wdzięcznym spojrzeniem. Państwo Tarszowie zaśmiali się głośno, z czego korzystając Carlo szepnął do ucha dziewczyny: - Wszystko to będzie moje! Nieprawdaż? - A teraz, dajcie mi herbaty - rzekł wesoło profesor. - Chyba na nią zasłużyłem, jak myślicie?! W kilka dni po tej niedzieli, brzemiennej w tak doniosłe dla Ani wydarzenia, dziewczyna szła prędko przez Warecką, zdążając na Nowy Świat, aby "14_stką" dostać się na Żoliborz. Wstąpiła bowiem po godzinach biurowych do szewca, który tanio i solidnie dostarczał jej obuwia dla dziatwy. Wtem - ujrzała z dala idących po przeciwnej stronie ulicy Dankę z Carlem. Ulica tak była wąska, że wyraz ich oczu i twarzy był dla niej zupełnie widocznym. Rozkochany wzrok młodzieńca, tak dobrze znany Ani, spoczywał teraz z uwielbieniem na wzniesionej ku niemu twarzyczce jej koleżanki z Grenoble, która żywo coś mu opowiadała. Nie spostrzegli Ani i poszli dalej, zajęci li tylko sobą, wyodrębniając się wśród przechodniów urodą i elegancją postaci. Ania, z sercem bijącym tak mocno, że zdawało się jej niepodobieństwem, aby snujący się koło niej ludzie tego nie słyszeli - stała na miejscu jak wryta, odprowadzając tę szczęśliwą parę wzrokiem, w którym zdumienie walczyło o lepsze z bólem nagłego zawodu. Była chwila, gdy chciała pobiec za nimi, dogonić ich, spojrzeć temu zdrajcy w oczy i napawać się jego zmieszaniem. Ale duma nałożyła wnet pęta na ten odruch zazdrości. Z ciężkim westchnieniem odwróciła się wreszcie i poszła szybko przed siebie, nie widząc nikogo, wzburzona i zapatrzona w głąb własnego serca, ściskającego się boleśnie pod wpływem natarczywych pytań: - Którąż z nas on kocha?! Którą z nas oszukuje?! Na Nowym Świecie wpadła na jakiegoś dystyngowanego mężczyznę, który przypatrywał się przed chwilą wystawie obrazów i ruszył właśnie w stronę Krakowskiego Przedmieścia. Zderzenie było nagłe i szybkie, ale pomimo to ostry ból jaki zalśnił gwałtownie w czarnych oczach przechodnia i jego znana twarz, oprzytomniły Anię. - To Edmund! - pomyślała. - Co za dziwne spotkanie! Jak silnie kochał on moją matkę, skoro moje podobieństwo do niej wywiera na nim tak szalone wrażenie! Jakże innym jest od swego siostrzeńca! - i mimowolny szacunek dla tak niezłomnego uczucia zakradł się do jej duszy. Biegnąc szybko, obejrzała się poza siebie. Edmund stał na miejscu, śledząc ją wzrokiem, przebijającym się przez gromady przechodniów. Ta analogia położenia wywołała na ustach zbolałej dziewczyny sarkastyczny uśmieszek, malujący jej zmieniony pogląd na sprawy miłości. - Przed chwilą ja tak samo goniłam oczyma mego niewiernego "ukochanego", teraz zaś ten dotknięty człowiek ściga wzrokiem widmo swojej utraconej miłości! Zupełnie jak w "Orlandzie Szalonym" Ariosta. Pary kochanków gonią się wzajem w zaczarowanym lesie i znaleźć się nie mogą, tak niefortunnie poumieszczali swe najgorętsze uczucia - rozważała ze smutkiem wskakując do tramwaju i jadąc do domu. Tej nocy Ania płakała długo i boleśnie. O, miłości, miłości, jakże gorzki twój posmak! Jesteś jak topielisko umajone zielenią. Wabisz i nęcisz, a potem - wciągasz na dno otchłani i lepką, czarną mazią rozczarowania zasłaniasz wzrok ludzki, niezdolny już dojrzeć radości życia! Walczyć z tobą należy i pokonać cię, zanim wbijesz ostatni grot w znękane serce ofiary! `tc Ogniwa wspomnień Nadszedł czerwiec, wakacje były w pełni i zaczęły się urlopy, wskutek czego zajęcia Ani w Biurze powiększyły się znacznie. Jednocześnie napływ petentek skurczył się do minimum, gdyż lato dawało im źródła dorywczego zarobku. Jedne sprzedawały w ogrodach miejskich irysy, albo lody i ciastka własnego wyrobu, inne znów obnosiły po alejach syfony z sodową wodą w wiadrze, napełnione lodem, niektóre handlowały kwiatami i jarzynami, a najszczęśliwsze wyjechały na wieś do zamożniejszych rodzin chłopskich. Ania spotykała często swoje pupilki w roli przygodnych handlarek i zatrzymywała się zawsze przed nimi, rozpytując się życzliwie, jak się im powodzi. Sprytne babiny nie poprzestawały na odpowiedzi, ale obdarzały "dobrą panienkę" kwiatami i owocami, czyniąc to w porywie bezinteresownej niby wdzięczności, na co dziewczyna zgodzić się, oczywiście, nie mogła i co ją w rezultacie drogo kosztowało. Najpierwsza dostała urlop panna Marteczka, za nią opuściła zajęcia biurowe pani Szczucina, dyrektorka zaś spędzała wakacje w mieście i Ania, przejmująca kolejno robotę każdej z nich, mogła z nią w danej chwili porozumiewać się telefonicznie. Był to raczej dyżur na stanowisku, obejmujący wszakże różnorodne pola działalności, a do pomocy została - ku radości Ani - panna Mela, bo druga wywiadowczyni pławiła się już w słońcu na Podkarpaciu. Tarszowie rozkoszowali się aromatem i ciszą lasów w Puszczy Białowieskiej, gdzie ich krewny miał dobrą posadę i odpowiednie mieszkanie. Straciła tedy Ania teren, na którym widywała się dotychczas z Carlem, wobec którego była umyślnie powściągliwsza i chłodniejsza pomimo, iż nie napomknęła mu ani jednym słówkiem o pamiętnym dla niej spotkaniu na Wareckiej. Drażniło to i podniecało zarozumiałego młodzieńca, nie mogącego pojąć, dlaczego Ania odmawia mu tak uparcie pójścia z nim do kina, albo na spacer. Nie wiedziała dziewczyna, że jej słowom i całemu postępowaniu przygląda się z ukrycia gość Tarszów, niewidziany przez nią, a przesiadujący często w czasie niedzielnych obiadów w radiowym pokoju. Tarszowie nie pojmowali wprawdzie motywów takiego zachowania się Edmunda, ale współczując mu prawdziwie, radzi byli, że dobrze mu w ich domu, jak zapewniał tych zacnych ludzi, patrząc im w oczy z niemą prośbą. - Jeszcze jedno dziwactwo - wzruszył ramionami profesor, gdy był sam na sam z żoną. - Dobrze przynajmniej, że nie szkodliwe dla jego zdrowia, tak jak to nieustanne obcowanie z wizją zmarłej Alinki! Cóż by szkodziło mu zjeść z nami obiad? - Nie i nie, kochany Józiu! Nie lubię obcych - tłumaczył mi krótko. - Dajmy mu spokój. Jeśli woli przysłuchiwać się naszym rozmowom z daleka, to zostawmy mu swobodę pod tym względem - uśmiechnęła się dobrotliwie pani Jadwiga. - Musimy tylko zachować to dla siebie, bo ci młodzi tak są zawsze pochopni do krytyki, że... - Gotowi wziąć go za wariata! - dokończył profesor, krzywiąc usta niechętnie. - Szczególniej nasz Karolek daleko jest miłosierniejszy dla siebie, niż dla innych, upewniam cię, kochanie. - Nie lubisz go - powiedziała z żalem pani Jadwiga - a wierz mi, że jest daleko lepszy, niż ci się wydaje. Cóż on temu winien, że kobiety przewracają mu w głowie i zachwycają się jego urodą? - No, no! - uniósł się profesor. - Niech on tylko nie zawraca Ani w głowie, bo potrafię osadzić go na miejscu! Żenić się nie może i nie chce - w tym wypadku - dodał z naciskiem - bo przekonasz się, jak dobrze sprzeda tę swoją urodę. - Józiu! Sprawiasz mi przykrość. Może zmienimy temat rozmowy? - zachmurzyła się pani Jadwiga, co widząc mąż usiłował pocałunkami naprawić chwiejącą się tak rzadko pomiędzy nimi harmonię. Od chwili niespodziewanego ujrzenia Ani u Tarszów stan duchowy Edmunda uległ męczącemu rozdwojeniu. Ciągnęło go ku dziewczynie jej nadzwyczajne podobieństwo do ukochanej żony, a irracjonalna uraza do tej córki Alinki, która się stała mimowolną przyczyną rozbicia jego szczęścia - odpychała go od niej. Przemogła wreszcie chęć napawania się zmartwychwstałymi jakby z przeszłości głosem, śmiechem i postacią najdroższej istoty, zaklętej w tym jasnowłosym dziewczęciu, opowiadającym wesoło przy obiedzie u Tarszów o swych przygodach, albo rozczarowaniach w pracy. Dzielność biła z każdego jej słowa. Umiejętność radzenia sobie w tej, lub innej okoliczności życia, powściągliwość w okazywaniu uczuć, wyraźna niechęć do skarg i narzekań - czyniły ją niezmiernie podobną do mentalności tego nie skarżącego się nigdy, samotnego mężczyzny, który siedząc na kanapie w radiowym pokoju, łowił wytężonym słuchem, każdy odcień głosu i słowa ukochanej ongi pieszczoszki swej żony, tak niepodobnej do niej z charakteru, a tak przypominającej wszystkimi niemal cechami fizycznymi. Wbrew woli Edmunda, a ku jego szczeremu zdziwieniu, rosła w nim sympatia do niecierpianej przedtem pasierbicy. - Muszę państwu opowiedzieć zwyczajną moją przygodę - mówiła Ania w czasie ostatniego obiadu przed wyjazdem Tarszów na letnisko. - Czy mają państwo ochotę do wysłuchania tej ciekawej historii? - Z największą przyjemnością - zakrzyknęli wszyscy. - A więc - siedzę wczoraj w naszym biurze, na pierwszym piętrze, na miejscu dyrektorki i przepisuję na maszynie wykaz rozchodów, aby pójść z tym do Centrali i uzyskać nowe zasiłki pieniężne. Okna poroztwierane, upał szalony i pustka w lokalu, bo Mela poszła z jakimś wywiadem, a woźnego naszego posłałam z pilnym listem. Wtem drzwi uchylają się bardzo wolno i do pokoju wsuwa się człowiek o strasznym wyglądzie, chociaż jeszcze młody. Chudy, wysoki szatyn, zarośnięty, oberwany, koszula na piersiach rozchełstana, a z ust leci ślina. Przeraziłam się, ponieważ sama byłam, ale nadrabiam miną i pytam bardzo grzecznie: - Czego pan sobie życzy? - A on już jest przy mnie i podaje mi papiery: - Jestem biedny student medycyny. Proszę, niech to pani przeglądnie. Może pani mi pomoże. Cierpię na epilepsję, miewam ataki, doktorzy wysyłają mnie do sanatorium w Kalwarii na kurację, ale nie posiadam pieniędzy na bilet kolejowy. - Wpatruje się we mnie błagalnym wzrokiem, drży cały, słania się i pada wreszcie na ławkę. Przyznam się państwu, że gdybym miała przy sobie własne pieniądze, to bez wahania dałabym mu je na ten bilet, do tego stopnia żal mi było sponiewieranego człowieka, ale już kilka razy "nabrano" mnie, jak to mówią, więc przez ostrożność biorę z sobą minimalną kwotę. Tym energiczniej zaczęłam telefonować na wszystkie strony. W naszej Centrali nie było prezesa, ale sekretarz upewnił mnie, że dostanę na pewno zapomogę dla mego protegowanego, gdyż prezes ma wielkie do mnie zaufanie. Nie poprzestałam na tym. Telefonuję do pani Adeli, która skierowuje mnie do swego męża, twierdząc, że on może wyrobić temu nieszczęsnemu studentowi darmowy przejazd koleją. Przez cały ten czas epileptyk nie spuszcza mnie z oka, wreszcie straszne jęki wydzierają mu się z piersi, piana toczy się z ust, a urywany szept wstrząsa mną aż do łez prawie: - Pójdę sobie... Atak nadchodzi... Nie chcę przerażać pani... Taka młoda... - Wychodzi, kulejąc, chwytając się za drzwi. - Ale pan wróci! - wołam za nim. - Proszę być pewnym, że zdobędę dla pana bilet. Proszę przyjść za godzinę. - Dolatuje mnie w odpowiedzi jakiś jęk z klatki schodowej, jako potwierdzenie. Chwytam słuchawkę, telefonuję do męża pani Adeli, z szalonym przejęciem opowiadam tę okropną scenę, gdy nagle głośny śmiech dźwięczy w moich uszach. - Mała entuzjastko! - woła pan Sarnecki! - Ależ to panią łatwo nabrać! To żaden student ani epileptyk, tylko pospolity oszust! Od kilku miesięcy żeruje w ten sposób na dobroci ludzkiej i mógłby pojechać do Kalwarii nie raz jeden, ale przynajmniej kilkanaście! - To być nie może! Pan się myli! - protestuję. - Więcej go pani nie zobaczy, kochana panno Aniu! - śmieje się znów pan Sarnecki. - No i co dalej? - spytali wszyscy zaciekawieni. - No i nie przyszedł - wyznała dziewczyna wśród ogólnej wesołości. - Dobry aktor - osądził profesor. - Minął się z powołaniem. Szkoda. - Najprzykrzej mi było wyjaśniać tę sprawę, gdy sekretarz prezesa zadzwonił do mnie, oznajmiając, że pieniądze na bilet są już gotowe i czy ma je przysłać do biura? - To pyszne! I cóż pani na to powiedziała? - dopytywał się Carlo. - Prawdę! - odrzekła Ania z tak podbijającą szczerością, iż ukryty w przyległym pokoju kuzyn profesorowej, wstał, zbliżył się na palcach do drzwi i wychyliwszy się ostrożnie, rzucił spojrzenie na córkę swej żony, odwróconą plecami do niego. - Jak się masz, Edmundzie! - wykrzyknął impulsywny profesor, zapominając o niedawnej rozmowie z żoną. - Jak to dobrze, że przyszedłeś. Chodźże do naszej miłej kompanijki. Pani Jadwiga, walcząc pomiędzy chęcią do śmiechu a współczuciem dla kuzyna, kłaniającego się wszystkim z pochmurną twarzą w milczeniu, wskazała mu miejsce obok siebie, a jej mąż, uprzytomniwszy sobie nagle istotny stan rzeczy, natarł z tym większym temperamentem na Weronkę: - Dlaczego jesteś taka nie w humorze?! Czyżby krem u "Gajewskiego" był gorszy, niż zwykle? - Wuj mnie ma za jakiegoś wstrętnego łakomczucha! - broniła się siostrzenica. - Prócz dobrego smaku, mam jeszcze dobre serce i dlatego nie mogę się otrząsnąć z przykrego wrażenia. Dowiedziałam się dziś, co to jest "modne małżeństwo". - Królowa Bona umarła! - roześmiał się głośno. - Niech wuj posłucha, a może wtedy nie będzie drwił ze mnie! Byłam dziś przed obiadem u mojej koleżanki biurowej. Ze zdziwieniem widzę małego, ślicznego chłopczyka, czytającego bajki dla dzieci. - Któż to jest? - pytam. - A to Stefanek, syn mojej kuzynki, zamężnej od niedawna po raz drugi. Ojczym nie znosi tego biednego malca, więc oddalił go z domu do krewnych, ale wszędzie zawadzał, był niepotrzebny, wzięłam go tedy do siebie. I tu nie jest mu dobrze, bo mam tylko jeden pokój z kuchnią, a lubię bridża i gości. Musi czasem biedaczek drzemać w kąciku, nim się rozejdą. Płacą mi hojnie za niego, a pani wie, jak niskie są nasze pensje! Taki przy tym milutki i grzeczny, że nie sprawia mi żadnego kłopotu. Chodzi do przedszkola i taki jest pilny. - Lubię dzieci, więc poszłam do tego wygnańca, pogłaskałam go po jasnej główce i zapytałam serdecznie: - Jakże tam, Stefku, idą ci lekcje?! - Malec westchnął: - Ach, proszę pani, lekcje to żaden kłopot, ale życie jest ciężkie, proszę pani! - Zadławiło mnie w gardle! Czyż dziecko ośmioletnie powinno mieć takie myśli?! Ja - Weronka uderzyła pulchną rączką w blat stołu - gdybym była na jego miejscu, nie spojrzałabym nawet w stronę takiego niegodziwego ojczyma! Nie przebaczyłabym mu nigdy! Pani Jadwiga nie śmiała poruszyć głową, Ania ze spuszczonymi oczyma mieszała łyżeczką bardzo dokładnie zimny ryż ze śmietaną i z sokiem, Carlo rzucał błyskawiczne, złośliwe spojrzenia na imponującego mu rozumem i stanowiskiem wuja Edmunda, który z zaciśniętymi ustami patrzył przed siebie na dachy sąsiednich kamienic. Tylko nie znająca jego przeszłości Weronka i pan domu, rad, iż może wypowiedzieć się w sprawie, będącej podstawą tragedii cenionego przezeń kuzyna, ścierali się ostro. - Nie przebaczyłabyś?! A więc pozwól sobie powiedzieć, że jesteś "de nomine" chrześcijanką! Pogańska w tobie dusza z czasów kamiennych bożków! - A wuj toleruje zło. Modne rosyjskie teorie! Powinna być kara za winy, bo jakaż byłaby różnica pomiędzy życiem cnotliwym, a występnym?! Grzech jest daleko barwniejszy, niż cnota, a więc proszę, używajcie sobie, moi kochani! - Przebaczenie nie jest restytucją, moja droga! To jedynie postawa moralna poszkodowanego wobec drugiej strony, i dlatego nie może ono zetrzeć winy tak, jak ścieramy plamę na ceracie! Tylko z pracy duchowej nad sobą i z cierpienia wytryska źródło, oczyszczające winowajcę. - Niech wuj nie potrąca o wyrzuty sumienia! To zbyt piękne dla takiego potwornego egoisty. - Cóż pani na to mówi, panno Aniu? - zwrócił się profesor do dziewczyny, chcąc przerwać rosnącą zaczepność Weronki. - Ja?... Przebaczyłabym - odparła cicho, nie podnosząc oczu. - Ja również - dodała żywo pani Jadwiga. - Byłem tego pewien! - wykrzyknął radośnie i spojrzał na Edmunda w nadziei, że te słowa przyniosą mu ulgę. Zdumiał się, spostrzegłszy wzrok, jakim ogarniał pochyloną nieco jasną główkę Ani. - Nareszcie znalazł się ktoś, kto wyrwał biedaka z tej długoletniej apatii - pomyślał zadowolony szczerze. - Winszuję wam, moi państwo! - rzuciła z uniesieniem Weronka, wstając od stołu. - To, co mówicie, jest niemoralne! Dziękuję cioci za obiad - i wyszła z jadalni. - Gdybym miał córkę, to chciałbym, aby była taką, jak pani, najmilsza, "mała dziewczynko"! Przepraszam, ale z serca mi się to wyrwało! - i pan Józef zerwał się z krzesła, obiegł stół dookoła i na rączce Ani złożył szczery pocałunek. - Dla mnie to drogie wspomnienie, bo tatuś zawsze tak mnie nazywa, a przy tym wiele wolno tym, którzy prawdziwie mnie kochają - powiedziała Ania, uśmiechając się do swych przyjaciół i nie myśląc nawet, że słowa te Carlo dobrze zapamiętał, przełożywszy je, oczywiście, na swoją tonację. - Ostatni to nasz wspólny obiad przed wakacjami - mówiła pani Jadwiga. - Chociaż i rada jestem, że wyjeżdżamy do lasów białowieskich, ale nie wiem jak obejdę się bez naszej przybranej córeczki w ciągu tych paru miesięcy? - Wiecie co? - zaproponował profesor. - Mam ochotę popełnić jakieś szaleństwo na pożegnanie. Funduję wam samochód i - jazda do Wilanowa! Ale i ty musisz z nami jechać, Edmundzie! - Dobrze - zgodził się patrząc na Anię z cieniem uśmiechu. Wstali wszyscy od stołu, przygotowując się do wycieczki, podczas gdy Zuzia zbiegała już po schodach na ulicę, mając nakazane sobie trafny wybór maszyny i szofera. W parę dni po wyjeździe Tarszów Ania zastała w swej skrzynce pocztowej niewielką kopertę zaadresowaną maszynowym pismem. Rozcięła ją i przebiegła szybko wzrokiem następujące zawiadomienie, również na maszynie odbite. "Za spokój duszy św. p. Aliny z Orlińskich Edmundowej Starżycowej odbędzie się nabożeństwo żałobne w kościele Pp. Kanoniczek w dniu 20 czerwca br. o godzinie 9 rano, o czym donosi Mąż." - Zwolnię się - pomyślała Ania - i będę w kościele. Pomodlę się za moją biedną mamuchnę - obracała kartkę bristolu w ręku i westchnęła przypomniawszy sobie smutki i łzy dziecięctwa. - To ładne i wzruszające, że on ją tak kocha - przyznała cicho. - Czy Carlo byłby zdolny do tak wielkiego i stałego uczucia? - zadała pytanie, na które odpowiedź przedstawiała się jej mglisto i niewyraźnie. Następnego dnia zjawiła się w kościele tak wcześnie, że chłopak zapalał dopiero świecę przy głównym ołtarzu. Usiadła w jednej z ostatnich ławek i rozglądnęła się dokoła. Osób było niewiele, a wśród kilku pobożnych, wchodzących z ulicy na tę mszę ranną, znajdował się i Edmund. Stanął pośrodku, dojrzał od razu Anię i patrzył na nią niepewnie. Wyglądał dziś źle, był mizerny i blady. - A przecież, pomimo wszystko co się stało, łączy nas dawna, entuzjastyczna miłość do zmarłej - pomyślała dziewczyna i jakby podświadomym ruchem usunęła się w głąb ławki. Odgadując jej nieme przyzwolenie, skłonił lekko głową w poważnym ukłonie i usiadł obok niej, zatopiwszy twarz w dłoniach. Tak przetrwał całą mszę świętą, w czasie której córka modliła się gorąco, prosząc Opatrzność o spokój pozagrobowy dla tej, co spokoju za życia nie miała. Po skończonym nabożeństwie wyszli oboje i połączeni mimo woli wspólnością pamięci i uczucia dla drogiej istoty, zamienili znów nieznaczny ukłon, jakby przelotny znak rodzącego się porozumienia. Ania, widząc nadjeżdżający tramwaj, żywo pobiegła ku niemu i wskoczyła na stopień ostatniego wagonu, a mąż jej matki stał przed kościołem, patrząc w ślad za nią i myśląc: - Pojechała do biura. Ciężko pracuje, dostatków nie ma, życie bezbarwne, a jednak zawsze taka pogodna i wesoła! Szczęśliwa! Wsiadł do czekającego nań samochodu i kazał się wieźć do fabryki, a w drodze jeszcze rozważał z gnębiącym go nieustannie żalem: - Gdyby nie wypadki wojenne, Alinka żyłaby w tej chwili, mieszkalibyśmy we troje z tą małą, sądzę, że przywiązałbym się do niej, bo wyrosła na dzielną i miłą dziewczynę... Tymczasem - wszystko jest inaczej. Nie ma mojej Alinki, a jej córka pozostanie dla mnie obcą, chociaż odpuszcza mi winy - i nagle błyskawiczna myśl przeszła go jak ciężki wyrzut sumienia: - Skrzywdziłem nie tylko matkę, ale i córkę, bo gdyby została przy nas, to nie potrzebowałaby tak ciężko pracować na chleb powszedni! Luksusowy Rolls Royce zatrzymał się przed fabryką skór, Edmund wysiadł zeń i wśród ukłonów stróża przy bramie i woźnego w przedpokoju, wszedł do swego gabinetu, prześladowany nową zmorą przeszłości, szepcącą mu zjadliwie do ucha: - Nie będziesz miał nigdy za życia spokoju, bo jakże zdobędziesz przebaczenie zmarłej?!... Groby milczą i człowiek nie wynalazł jeszcze sposobu porozumiewania się z ich mieszkańcami... - Oszaleć można! - jęknął i nacisnął gwałtownie dzwonek, stojący na biurku i łączący go z sekretarzem, który wpadł po chwili z plikiem papierów w ręku. Dyrektor i właściciel przedsiębiorstwa słuchał uważnie jego raportu, pogrążając się z ulgą w szczegóły interesów, nie cierpiących zwłoki. Na wulkanie Lato było w owym roku wyjątkowo upalne, co Anię męczyło, a chociaż w nawale pracy przemknęła jej czasem myśl, dlaczego Carlo nie odzywa się wcale, ale postać jego zeszła raczej na plan drugi wobec wiru różnorodnych w biurze zajęć, którym dziewczyna oddała się całą duszą, znajdując w tym do pewnego stopnia samoobronę przed uczuciem, wywołującym w niej tyle bolesnych wątpliwości. Pewnego dnia wszakże zadźwięczał przeciągle telefon, a w słuchawce odezwał się głos tak ciepły i serdeczny, że serce Ani zadrżało z radości: - Czy maleńka pani ma dla mnie wolny wieczór dzisiejszy? - Owszem - rzuciła krótko, trzymając się mocno na wodzy. - Świetnie! Więc może spotkamy się koło Zachęty, jak zwykle, a potem pójdziemy na daleki spacer, chociażby do Zoologicznego Ogrodu. Tęskno mi było za maleńką! Przepraszam, że tak długo nie dawałem znaku życia o sobie, ale wyjaśnię wszystko za parę godzin. - Dobrze. Do widzenia tedy, bo strasznie jestem zajęta i sama w biurze. - Powiesiła śpiesznie słuchawkę, nie zabrała się jednak do przerwanych rachunków, tylko patrzyła gdzieś w dal rozmarzonymi oczyma, nie widząc szarych, wysokich ścian kamienicy i skrawka błękitnego nieba, przykrywającego to beznadziejnie smutne, miejskie podwórze. Dopiero głos koleżanki wyrwał ją z zadumy. - Przyszła kryska na Matyska! - powiedziała Mela tonem Pytii, wyjawiającej tajemnice Przeznaczenia i wpatrując się w Anię z niepokojem. - Co to znaczy? - spytała dziewczyna nie orientując się z początku w słowach wywiadowczyni. - To znaczy, że i pani nie uszła od sideł Amora i że pragnęłabym gorąco, aby w tym wypadku pomyślniej się wszystko skończyło, niż u mnie - pokiwała smutnie głową. - I ja miewałam takie krótkie telefoniczne rozmowy, a potem radosny uśmiech i oczy, tęskniące za szczęściem. - Czyżby nowe jakieś powikłania? - zainteresowała się Ania serdecznie, rada jednocześnie, iż może odwrócić od siebie uwagę. - Mój chłopiec gdzieś się zawieruszył i nie daje znaku życia. Napisał do mnie, że jego choroba galopuje jak szalona i że najlepiej będzie, jeśli zapomnę o nim i wykreślę go ze swego życia na zawsze. Oczywiście - to niepodobna! Męczę się... nie śpię po nocach... cierpię... - tu otarła szybko łzy z oczu i mówiła dalej, wstając z krzesła: - Jedyna rada to zapomnieć o sobie, a myśleć o innych. Pójdę zaraz pieszo na daleki wywiad i sprawdzę, czy ta straszna nędza jest prawdą. Ten Franciszek Modny, ojciec trojga dzieci, leżących w łóżku z matką suchotnicą wobec braku sukienek i obuwia - to jakiś męczennik, sądząc z całego opisu! Idę więc, panno Aniu kochana, zobaczymy się na obiedzie. Do widzenia. Wyszła, uśmiechnąwszy się do ulubionej koleżanki przyjaźnie, a Ania pochyliła jasną głowę nad ogromną księgą i zatonęła w żmudnych rachunkach miesięcznych. Brzęk otwieranej klamki u drzwi wejściowych zmusił ją do spojrzenia w tę stronę. Do sali wsunął się mężczyzna niski, krępy, o niezdrowej, uderzająco bladej cerze, ubrany w strzępy jakiegoś odzienia, wydającego odór stęchlizny i nędzy - słowem istny łachman ludzki. Za nim szedł woźny Grzegorz, zachęcając biedaka i popychając go z lekka: - Proszę wszystko opowiedzieć pannie Ani, to na pewno rada i pomoc się znajdzie. To pan Franciszek Modny - dodał tonem objaśniającym. - Co?! - wykrzyknęła Ania zdumiona. - Nasza wywiadowczyni poszła do pana przed chwilą. Czyż nie spotkaliście jej, Grzegorzu? - Ja byłem na górze - rzekł stary - i schodząc na pierwsze piętro, zobaczyłem tego pana, stojącego przed drzwiami biura i drżącego ze zmęczenia i głodu, jak mi wyznał, biedaczysko. - A ja nie znam wywiadowczyni - bąknął nieśmiało człowiek w łachmanach i złożył ręce, jak do modlitwy, wpatrując się w młodziutką urzędniczkę niby w obraz cudowny: - W pani moja ostatnia nadzieja - wyszlochał. - Od tygodnia żyjemy suchym chlebem, rozmoczonym w wodzie. Nawet na trumny nie mam już co sprzedać - i zatoczywszy się z osłabienia, padł na ławkę przy ścianie. - To okropne! - szepnęła Ania, wzruszona do głębi. - Dam panu zaraz trzy kartki na obiady do kuchni dziecięcej. Pieniędzy, niestety, ofiarować nie mam prawa, dopóki nie wróci nasza wywiadowczyni. Oto są kartki. Proszę - wyciągnęła doń małą delikatną rączkę, dziwnie odbijającą od muskularnej, brudnej dłoni nędzarza, nie mającego pod strzępami odzienia - nieodzownej przecież koszuli. Człowiek pochwycił kartki i nagle osunął się na kolana przed Anią: - Dziękuję, aniele Boży - mówił urywanym głosem. - Ale jakże przyniosę te obiady, kiedy nie mamy już żadnego naczynia? Wszystko sprzedane, wszystko! I cóż mi po życiu, kiedy żona umiera, a ja nie mam grosza na lekarstwo i doktora! - Zgiął się wpół i, przylgnąwszy głową do bariery, jęczał głucho. - Niechże pan tak nie rozpacza - pocieszała go Ania, sięgając po leżącą na stole torebkę. Miała w niej zaoszczędzone pieniądze, które chciała dziś zanieść do Pko i złożyć je na książeczkę, jak zwykle. - Dam panu tymczasem moje własne pieniądze, a gdy uzyskam dla pana pomoc z naszej instytucji, pan mi je odda. - Wydobyła dwudziestozłotowy papierek i podała go nędzarzowi, który wyprostował się nagle i z oczyma świecącymi chciwością, wyrwał go z dłoni dziewczyny i ukrył na piersiach w jakiejś niewidocznej skrytce. Ania patrzyła nań z głębokim politowaniem. Do czego może dojść człowiek?... I on przecież spodziewał się czegoś od życia i miał prawo do jego dobrodziejstw podobnie jak inni, a tymczasem cóż ono dało temu nieszczęśnikowi? Rada była, że w dniu kiedy nadzieja szczęścia zabłysła jej na nowo, ulżyła choć trochę ciężkiej doli jednego z wydziedziczonych. - Niech panią Bóg wynagrodzi, śliczna panienko, niech odda pani stokrotnie za mnie - bełkotał prędko, oglądając się poza siebie. - Lecę do domu. Niech się żonisko ucieszy, że poratowanie będzie miała, a dzieci raz się najedzą do syta! - i wybiegł z sali raźnym krokiem, zgoła niepodobnym do trwożnego stąpania, jakie towarzyszyło jego ukazaniu się w biurze. - Oj, panienko! - rzekł frasobliwie Grzegorz. - Coś mi się widzi, że ten Modny to komedie jakoweś nam tu sprawił. Pod pachy go prawie brałem, taki był osłabiony, a teraz - patrzcie go jaki zuchowaty! Szkoda tych dwudziestu złotych, na które panienka dobrze się napracuje! - kiwał głową żałośnie. Ania się rozgniewała: - Wstyd, Grzegorzu, być tak podejrzliwym. Widać, że Grzegorz nigdy nie był w takim strasznym położeniu. Radość dodała mu siły i basta! Proszę mi teraz nie przeszkadzać, bo muszę wszystko skończyć do obiadu. Potem już nie wrócę. Możecie biuro posprzątać, zamknąć na klucz i pójść do domu. Pochyliła się znów nad rachunkami, sprawdzając kolumny cyfr i wypisując u dołu wyniki dodawania, a stary woźny patrzył na nią spod krzaczastych brwi i myślał z rozczuleniem, że każdy młody jest ślepy, jak te małe kociaki i oczy otwierają mu się dopiero wtedy, gdy starość za pasem; a cała jego mądrość psu na buty się nie zda, bo prawdziwe życie odpłynęło daleko. Westchnął. O zwykłej porze weszła Ania do kuchni dziecięcej i zastała już tam Melę, rozczerwienioną i poprawiającą sobie włosy przed lusterkiem, wydobytym z torebki. Ujrzawszy koleżankę, witającą się z panią Marią, podniosła na nią oczy pełne gniewnych blasków i rzuciła impetycznie: - Żeby tego Modnego szlag trafił! To dopiero cygan, niegodziwiec! Prawdziwie "modny" oszust. - Co się stało? - spytała Ania niespokojnie, przybliżając się do wywiadowczyni i siadając przy stoliczku. - A nie spodziewał się mnie tak prędko, kochaneczek i nie przygotował się na moją wizytę - opowiadała Mela ironicznie. - Ta umierająca żonusia przysmażała właśnie kartofelki na słonince, a dzieci - ani śladu! Mężusia też nie było w domu, poszedł zapewne "na rozdobędę" i wróci z plonem, bo fantazję łgarską ma niepoślednią, sądząc z jego podania do naszej instytucji. Uf! Zmęczyłam się jak koń dorożkarski i wszystko nadaremne! Tylko żoneczka usłyszała kilka słów prawdy, udekorowanych w odpowiedni sposób! - Ten Modny był w biurze wkrótce po wyjściu pani - odezwała się Ania spokojnie. - Dałam mu kartki na obiady dla dzieci, ale z pewnością nie pokaże się tu nigdy. - Oczywiście - przyznały obie z panią Marią. - W porę wykryty podstęp! - Niekoniecznie "w porę" - pomyślała Ania. - Padłam ofiarą komedianta, jak słusznie twierdził poczciwy Grzegorz. Nauczka na przyszłość. Poproszę jutro starego, aby trzymał język za zębami co do mojej hojności, bo Mela wyśmieje mnie, albo pożałuje, a to zawsze niemiłe! - jadła przyniesione jej kalafiory, okraszone suto masłem z bułeczką, a myśl o bliskim spotkaniu z Carlem zastąpiła wszystkie inne. - Dlaczego pani taka dziś milcząca, panno Aniu? - odezwała się w tej chwili wywiadowczyni. - Mam wrażenie, że niedługo będziemy się dziś cieszyły pani obecnością, nieprawdaż? Cóż to, pani już odchodzi? - dodała, widząc, że koleżanka wstaje z krzesła i podaje jej rękę na pożegnanie. - A druga potrawa? Pani będzie głodna, kochanie. - Nie mam apetytu. Taki straszny upał - tłumaczyła Ania z bladym uśmiechem. - Zmykam. Proszę uścisnąć ode mnie panią Marię. - Szczęść Boże! - padł cichy szept Meli wraz z serdecznym potrząśnięciem drobnej rączki towarzyszki, która szybko przeszła przez salę jadalną i zniknęła za drzwiami. Wydostawszy się na ulicę, dziewczyna spojrzała na zegarek i przyśpieszyła kroku. Przygoda z Modnym zajęła jej sporo czasu, rachunki musiały być wykończone, a chciała być punktualną wobec dawno niewidzianego Carla. Przechodząc koło jakiejś kosmetycznej wystawy, ujrzała w lustrze odbicie swej zgrabnej postaci w biurowej sukience z granatowym paskiem i białym odwiniętym kołnierzykiem. Sukienka była skromna, ale spod ciemnego kapelusza lśniły złociste loczki i wyglądała rozpromieniona twarzyczka, oczy zaś były tak wyraziste i piękne, jak najcenniejsze szafiry z bajki. Uśmiechnęła się do siebie, nabierając pewności, że i w tych codziennych szatkach spodoba się swemu chłopcu. Nie zastała go jednak na umówionym miejscu przed Zachętą i zawiedziona w swych pragnieniach poszła dalej do Pko, aby złożyć tam swoją pensję. Po ukończeniu tej sprawy postanowiła wracać tą samą drogą, z tym wszakże zastrzeżeniem, iż na Carla wyczekiwać nie będzie. To jego rola, ale nie jej - oburzyła się wewnętrznie. Z daleka jednak spostrzegła młodzieńca, przechadzającego się przed Zachętą, a znała go tak dobrze, iż wyczuła od razu niepokój, jaki nim miotał z powodu znacznego jej opóźnienia. Radość, tryskająca z oczu Carla i zalewająca twarz jego falą młodej krwi w chwili, gdy ją ujrzał znienacka, obudziła w sercu dziewczyny podobne uczucia. Przywitali się jak stęsknieni za sobą zakochani, nie widzący dookoła siebie przechodniów i ruchu ulicznego. Carlo wpił usta w rączkę Ani, która po raz pierwszy nie usiłowała przerwać tego objawu jego miłości, ale poddawała mu się chętnie. - Byłem na wystawie w Poznaniu, czyli na "Pewuńci" - rzekł wreszcie młodzieniec, biorąc Anię pod rękę i idąc z nią w stronę Alei Jerozolimskich. - Coś wspaniałego, naprawdę! Najdłużej zatrzymałem się w sali, gdzie były rozwieszone plany sławnych architektów polskich. Wpatrywałem się w nie z zazdrością. Czy będę mógł im kiedyś dorównać?! - Proszę stanąć do jakiegoś konkursu - namawiała Ania. - Pan taki zdolny. Gdyby pan spędził czas jakiś w Paryżu, albo we Włoszech, to dopiero roznieciłoby fantazję i twórczość. Ja dopiero w Paryżu zrozumiałam, czym jest artyzm na wielką skalę. Co krok spotyka się tam pomniki architektury i sztuki, oddycha się po prostu atmosferą piękna - i zaczęła opowiadać towarzyszowi różne swoje wrażenia. Louvre, Tuilleries, katedra Notre Dame, Wielka Opera, Wersal - przesuwały się kolejno w barwnym opowiadaniu spostrzegawczej dziewczyny, umiejącej oświetlić jednym nieraz słowem piękno, ukryte w martwych na pozór kamieniach i płótnie. Carlo słuchał z zajęciem, rzucał pytania, dowodzące jak interesowała go ta rozmowa, gdyż architektura była może jedynym tematem, obchodzącym go naprawdę. Tak doszli do Zoologicznego Ogrodu, przyjrzeli się różnym zwierzętom, i, zmęczeni, usiedli na ławce. - Wyprawia mnie pani do Paryża i Rzymu - powrócił Carlo do kwestii, omawianej przed chwilą. - Ja sam wiem, że to byłoby dla mnie świetne! Ale - westchnął - nie mogę nawet marzyć o takiej podróży. Ojciec mój jest chemikiem w Przeworsku, skromną ma pensję i trzech synów do wykształcenia. Matka umarła przy urodzeniu najmłodszego mojego brata, a panna Julcia, nasza dawna bona, głowi się wciąż nad tym, w jaki sposób z jednej złotówki wykręcić dwie, albo trzy! Czyż można w takich warunkach myśleć o studiach za granicą? - skończył, rozgoryczony. - Pewnie, że nie. Ale są inne drogi do zdobycia wiedzy. Przecież może pan dostać stypendium za najlepszą pracę konkursową - dodawała mu otuchy. - Czyż tylko bogaci mają się kształcić? Wybitny talent znajdzie poparcie. Niech się pan zaraz bierze do kreślenia jakiegoś wspaniałego planu. Dobrze? - spojrzała nań przymilnie. - Pani ma oczy, jak niebo, takie lazurowe i śliczne! - wziął jej rękę i całował długo i czule. - Ach! Gdybym miał zawsze taką Beatrycze przy sobie, to doszedłbym do wielkiej sławy! - Beatrycze?! A może Danka byłaby lepszą ode mnie? - wpatrzyła się weń badawczo. - Danka?! - skrzywił się lekceważąco. - Nie! Dobra do flirtu, do zabawy, ale nie nadaje się zupełnie na towarzyszkę życia. Co innego taka mądra, dzielna, maleńka pani! - przyciskał raz po raz usta do ręki Ani, która zgadzała się na to ze słodkim poczuciem, że ten płytki chłopak nie spycha rozmowy na błahe tematy, co odczuwała zawsze boleśnie, ale poddaje się jej uszlachetniającemu wpływowi. - Chyba nikt nie może tak pana zrozumieć, jak ja! - powiedziała wreszcie. - Moje życie jest także ciężkie. Rodzice stracili na Ukrainie ogromny majątek i jakaż czeka ich starość? Żałuję, iż nie jestem mężczyzną, gdyż dałabym im wtedy spokój i dobrobyt pod koniec ich życia, ale i teraz podzieliłabym się z nimi ostatnim groszem - to mówiąc, śledziła twarz Carla, ale wrażenia swych zwierzeń dojrzeć na niej nie mogła. Milczeli chwilę. - Wie pani - odezwał się nagle - jedźmy na tych kręcących się karuzelach. To takie zabawne! Człowiek porwany jest w tym wirującym obrocie i cały świat wiruje razem z nim dookoła! - Dziękuję panu. Nie chcę stanowczo. Nawet patrzenie w tę stronę wywołuje u mnie zawrót głowy, a cóż dopiero jazda. A przy tym ten cielęcy zachwyt publiczności i krzyki jadących nie są bynajmniej w moim guście. - W takim razie chodźmy z powrotem do miasta i wstąpimy do jakiegoś kina - zaproponował, nadąsany z lekka, gdyż w szczerym sprzeciwie Ani upatrywał obrazę dla siebie. - Dobrze. Czy pan chce pojechać tramwajem, czy też pójdziemy pieszo? - zajrzała mu w oczy z uśmiechem, chcąc rozchmurzyć towarzysza. - Możemy powtórzyć nasz spacer - odparł łaskawie i wsunął rękę pod ramię Ani, czego bardzo nie lubiła, ale na co zezwoliła tym razem dla uniknięcia sprzeczki. Zeszli do kina, gdzie rozpoczęły się zwykłe manewry zdobywczego młodzika, ukrócone natychmiast przez towarzyszkę, która zapowiedziała tonem, nie znoszącym odmowy, iż wyjdą z sali, jeśli to dłużej potrwa. Carlo, znając jej upór, musiał poddać się jej woli, obiecując sobie wynagrodzić tę wstrzemięźliwość przy pierwszej możliwości. Po przedstawieniu młodzieniec odprowadził Anię na Żoliborz. Przy tramwajowym przystanku podała mu rączkę: - Dobranoc panu i dziękuję za miły wieczór. Już późno, niech pan wraca do miasta. - O, nie! Wieczór taki piękny. Księżyc świeci dla zakochanych. Odprowadzę panią do domu. - To chyba nie dla mnie świeci, bo nie jestem wcale zakochana. Carlo spoważniał i chciał ją objąć: - Pani się poślizgnie na tych wertepach! - rzekł troskliwie. - Znam tu każdy kamyczek - pobiegła naprzód w obawie przed natrętną czułością chłopca, który rzucił się za nią w ślad, dogonił i, chwyciwszy za rękę, zatrzymał brutalnie: - Dlaczego jesteś taka dzika, maleńka! Nie mogę cię oswoić. - Wątpię bardzo, czy pan to potrafi! Proszę się nie zapominać i nie mówić do mnie zbyt poufale! - Ja go chyba nigdy nie przerobię - myślała z rozpaczą. - Potrafię wszystko, co zechcę i jestem przyzwyczajony robić tylko to, co mi dogadza - mówił kapryśnym tonem, biorąc Anię pod ramię. - A teraz chodźmy. - Mnie zaś dogadza mój pogląd, że ze wszystkimi mężczyznami jestem na stopie koleżeńskiej, a jedynie mój narzeczony będzie miał inne prawa do mnie. Wytrwała mu się, ale trzymał ją niby w kleszczach. Milczeli oboje. - Dobranoc - powiedziała z westchnieniem ulgi, gdy stanęli przed jej domem. - Widzi pan, w jakich ja mieszkam koszarach? - Widzę. Ależ ja jestem taki zmęczony, maleńka. Nóg nie czuję. Siły opuściły mnie zupełnie. Pomyśl, ile kilometrów przeszliśmy dzisiaj. Błagam cię, proszę gorąco, pozwól mi wejść do twego mieszkanka i odpocząć choć mały kwadransik - głos jego był taki miękki, a zachowanie się pełne nagłej pokory. Ania wahała się. Prawda, że przeszli dziś kilometrów sporo i ona sama odczuwa straszne znużenie. Może zgodzić się na jego prośbę? Cóż w tym może być złego? Nawet w Zakopanem, gdy była o wiele młodsza, przyjmowała nieraz w swoim pokoiku Adama i innych młodzików, a przecież zachowywali się wobec niej zawsze z największym szacunkiem, chociaż przegadali nieraz do północy. Więc i on z pewnością uszanuje to, że będą sami, we dwoje i będzie jej wdzięczny za zaufanie. Słowem, obdarzała wyczekującego Carla taką subtelną delikatnością, jakiej ten zarozumiały i zepsuty młokos nie posiadał wcale. Z trudem przeszła jej przez gardło ostatnia przestroga, mogąca być ubliżeniem dla szlachetnego mężczyzny i wypowiedziana dlatego miłym głosem: - Dobrze. Ale proszę mi dać słowo honoru, że pan się będzie zachowywał po dżentelmeńsku. - Ma pani moje słowo honoru, maleńka - zapewnił śpiesznie. Weszli na schody. Ania otworzyła drzwi swojego "home" i przekręciła kontakt w mikroskopijnym hallu. Jasność oświetliła wnętrze, a przez rozwarte po dwóch stronach drzwi, widać było haftowane firanki u okien, dywany perskie na ścianie i na podłodze i meble czeczotowe, nadające ton staroświecki temu, lśniącemu wykwintną czystością mieszkanku, do którego wszedł Carlo, zachwycony jego wyglądem: - Ależ ty masz smak pierwszorzędny, maleńka! - osądził z uznaniem i zaczął przyglądać się poduszkom, haftowanym przez Anię, leżącym na sofie, jak barwne, uwiecznione igłą na szarym płótnie, róże, słoneczniki, irysy i maki. Ania, rozpromieniona i czarująca, krzątała się już przy kuchence. Postawiła imbryk z wodą na gazie, przygotowała ciastka i sucharki z Malinek i usiadła wreszcie na sofie, wysuwając małe nóżki przez całą jej szerokość, tak była okrutnie zmęczona. Tymczasem Carlo, obejrzawszy fotografie rodziców i znajomych maleńkiej pani tego maleńkiego domu i rzuciwszy pochlebne, acz banalne uwagi o szlachetności ich rysów, stanął w kącie pod piecem i wpatrzył się w uroczą postać dziewczęcą, spoczywającą na tle nie banalnego zgoła otoczenia. W oczach jego rósł płomień, niepohamowany wolą, pierś oddychała szybko, drżał cały i pochylony naprzód lekko, wyglądał jak ryś, gotujący się do skoku na upatrzoną ofiarę. - Czy mogę pocałować tę cudną nóżkę, maleńka? - spytał zdławionym głosem, przybliżając się o krok jeden. - Nogi nie są do całowania, ale do chodzenia - odparła żartobliwie, strwożona jego postawą i rozgorzałym wzrokiem, ale nie okazująca tego pozornie. - Niech pan lepiej powie, czy się panu podobały fotografie zakopiańskie? - Nie wiem! Pani mi się szalenie podoba, maleńka! - i, zbliżywszy się jeszcze, wyciągnął do niej ręce gwałtownie, chcąc ją objąć i tulić do siebie. Dziewczyna nastawiła swoje małe, lecz silne rączki, jak puklerz obronny: - Danka więcej się panu podoba niż ja. O! słyszy pan? Gotuje się woda - wstała, chcąc umknąć do kuchenki, ale szalejący młodzieniec chwycił jej ręce, przytrzymał na miejscu i objął uściskiem ramion... - Pan jest niepoprawny... Czy tak zachowuje się dżentelmen?... - wyrzucała mu Ania, szamocąc się z nim uparcie. Wtem - korzystając z odpowiedniej chwili, Carlo wpił się w jej usta, tak że oddech straciła, a potem, oderwawszy się od nich, szeptał głucho, namiętnie: - Kocham cię, kocham, moja maleńka! - I nie boi się pan trudności życiowych, jakie pan weźmie razem ze mną? - pytała, nieufna. - Niczego się nie boję! Wszystko pokonam, bo cię kocham, kocham nad życie! - i, uklęknąwszy na dywanie, obsypywał gorącymi pocałunkami jej nóżki. Ania osunęła się na kanapę. Nogi pod nią drżały. Oddychając gwałtownie, Carlo przytulił głowę do jej kolan, a ona gładziła jego czarną, rozwichrzoną czuprynę, myśląc radośnie: - Wyznał mi swoją miłość. Zwyciężyłam. A teraz - pójdziemy razem na wyżyny, mój miły, bo ty jesteś brylant, ale nie oszlifowany zupełnie! - Wzburzenie chłopca zaczęło się jej udzielać, atmosfera stawała się jakaś naelektryzowana. - Dlaczego ty drżysz, maleńka! Taka jesteś cudna w tej chwili. Czy i ty mnie kochasz tak szaleńczo, jak ja ciebie! - pytał natarczywie i znów pochylił głowę, tuląc się policzkiem do nóżki - zadrżał i przycisnął do niej usta. Ania zastanowiła się, badając dno własnego serca. Czy to jest rzeczywiście miłość, to, co odczuwa dla tego ładnego, ale rażącego ją często młodzieńca, któremu brakło subtelności i delikatności w obejściu. Stracił matkę w dziecięctwie, może w tym tkwi przyczyna? A więc - chyba to miłość, skoro znajduje dlań zawsze usprawiedliwienie. - Gdybym pana nie kochała, to nie zlitowałabym się nad pana zmęczeniem i nie pozwoliłabym wejść do mego "home" - powiedziała słodko. W tej chwili, wrząca od dawna woda, zasyczała, wybiegłszy na gazową kuchenkę. Ania zerwała się błyskawicznie, rada, iż przerwie niepokojącą sytuację: - Zapomnieliśmy o herbacie, a ja tak jestem jej spragniona - wykrzyknęła, uciekając z objęć Carla do kuchenki. Ten wstał, urażony w swej dumie męskiej, że dziewczyna wyżej stoi charakterem i opanowaniem od niego. Strzepnął ręką spodnie i z nasępionym wyrazem twarzy, zbliżył się do czeczotowej toaletki, wziął z niej grzebień Ani i przesunął nim kilka razy po zwichrzonej czuprynie, myśląc jednocześnie: - Chciałem ją w sobie rozkochać, a tymczasem sam się zakochałem. Jaka ona zrównoważona. Nigdy nie straci głowy. Trudno z nią dojść do celu, jak ja z tego wybrnę?! Et, jakoś to będzie! Ależ ona milutka! - patrzył na Anię, zaróżowioną, z błyszczącymi oczyma, krzątającą się przy herbacie. - Niech diabli porwą te wszystkie komplikacje życiowe. Gdyby była "heritierą" z Ukrainy, to skończyłoby się wszystko gładko. Błogosławieństwo rodzicielskie, ślub, Veni Creator, uczta weselna i, tak dalej. Ten zwariowany Lenin przewrócił własność niby chochoła ze słomy. Szkoda! - Proszę na herbatkę - zapraszała uprzejmie młoda gospodyni, sadzając gościa przy stole, tak ustawionym, iż musiał zająć miejsce naprzeciw niej. - Dlaczego maleńka tak ode mnie ucieka? - zapytał czule, przykrywając dużą męską ręką białą dłoń Ani. - Ja wcale nie uciekam, tylko wolę pana en face, niż z profilu - zaśmiała się, spokojniejsza znacznie w swej fortecy, oddzielona od ataku stołem i kanapą. - Herbata osłodzona. Może pan skosztuje to ciastko - wskazywała palcem. - Pysznie! Głodna jestem okropnie - zatopiła drobne, nieco rzadkie ząbki w arcydziele Bisi. - Wie pan - mówiła dalej - nic nie żałuję, że moi rodzice wszystko stracili. - Doprawdy? - powiedział Carlo, nie rozumiejąc do czego zmierza. - Ależ tak! Wyszłabym za jakiegoś bogatego sąsiada i nie poznałabym pana, który mi się podoba - figlarny uśmiech przemknął po ustach. - Nie uwierzyłabym może w czyjąś bezinteresowną miłość. A teraz, w tak ciężkich warunkach, oddam bez zastrzeżeń me serce temu, który chce mnie wziąć bez grosza i wierzyć będę w jego uczucie dla mnie. Muszę wierzyć - dodała, ze zbudzoną nagle czujnością wobec milczenia chłopca. Obrzuciła go uważnym spojrzeniem. Carlo mieszał łyżeczką herbatę i podnosił ją chwilami do ust wolno: - Oczywiście. Pani ma słuszność. Moim pragnieniem jest, aby żona tylko mnie wszystko zawdzięczała - rzekł z przekonaniem. - A druga rzecz - to honor. Honor, czyli wysubtelniona uczciwość. Zapytuję więc pana otwarcie, jak stoi sprawa z Danką? Wiem, że ją pan często widuje. Czy się w niej kochał? Może pan zaangażował się wobec niej? - Ależ nie, nigdy! Ona mnie nudzi. To nie jest mój typ. Rażą mnie jej skrajne poglądy, a przy tym nie lubię brunetek. Pani jest stokroć od niej ładniejsza. Dziewczyna podsunęła mu lukrowane sucharki z Malinek. - Proszę spróbować swoje ząbki na tych wytworach domowych. - Świetne! Z pani daleko trudniejszy orzech do zgryzienia. - Nic dziwnego. Życie było moim nauczycielem i brałam od dziecka porządne cięgi. Wyrobiłam się, mój panie! Skończyli herbatę. Carlo odsunął ciężki stół z łatwością, zbliżył się do Ani i podniósł ją do góry, tuląc zapamiętale do piersi. Dziewczyna nie wyrywała się wcale, była niby posąg kamienny, wyczuwając intuicyjnie, że każdy jej ruch podnieciłby zepsutego łatwym powodzeniem chłopca. Ostudzony nagle, postawił ją na ziemi, z czego korzystając skoczyła do przedpokoju i wróciła za chwilę, trzymając w ręku kapelusz i laskę gościa, które wręczyła mu z najmilszym uśmiechem: - Już późno. Dobranoc panu - oświadczyła, dygając wedle zasad klasztornych. Carlo spojrzał na zegarek: - Dwunasta! - wykrzyknął zdumiony. - Bramy pozamykane. Chyba pozwolisz, że przenocuję tu u ciebie? - Owszem, bardzo proszę. Zostawiam panu moje mieszkanie, ale sama natychmiast wychodzę. - Żartujesz, maleńka. Więc żegnam cię - ujął w obie ręce jej główkę i przycisnął spragnione usta do jej małych, różowych usteczek, zaciskających się nagle i nie oddających pocałunku. - Już dość - odepchnęła go nareszcie, nie mogąc złapać tchu. - Proszę sobie iść - chciała go się pozbyć, nie wiedząc, czy zahamuje ten szał. - Chcę, żebyś mnie nie tylko kochał, ale i szanował! - Ale jutro mogę przyjść, maleńka? - prosił gorąco, zatrzymując się jeszcze w drzwiach wejściowych. - Dobrze. A teraz naprawdę żegnam pana. Jestem strasznie zmęczona - i leciutko przymykała za nim drzwi, nie chcąc go urazić, a jednocześnie nie dać siebie skrzywdzić. Usiadła na sofie, wyczerpana tą walką. Zaczęła rozmyślać nad wszystkim, co przeszła. Uważała Carla za swego narzeczonego, ale powoli też przyszła refleksja i wróciła poprzednia nieufność. Słyszała nieraz w Zakopanem, jak młodzi chłopcy wyśmiewali się z gąsek, uważających każdy pocałunek za wstęp do małżeństwa. Wady Carla były dla niej widoczne, daleką była od zaślepienia, więc może i ten zarozumiały chłopak drwić będzie z jej uczuć, a tego nie zniosłaby i wyrwałaby je własnymi rękami z serca. Chociaż będzie to dla niej nad wyraz ciężkim, ale jutro musi postawić tę sprawę jasno - obiecywała sobie z energią. A wtem - nowa myśl przeszyła to buntownicze serce: Może na Carla napadli bandyci?! Słychać często na Żoliborzu o jakichś porachunkach nożem i pałką. Może wzięli go za kogoś innego? A może obrabowali z pieniędzy?! - skoczyła ku oknu, wychyliła się przez nie, ale żaden gwar podejrzany nie mącił ciszy nocnej. Długo jeszcze trwała w tej samej postawie, chłodząc twarz rozpaloną rześkim powiewem od Wisły i uspokajając się stopniowo. Następnego dnia była niedziela. Upał był nadzwyczajny. Pomimo to poszła do kuchni dziecięcej na obiad, śliczna w różowej sukience, promienna i rada z życia. Obawy pierzchły wraz z nocą, a pozostało wrażenie szalonej, pochlebiającej młodej dziewczynie miłości. Chociaż więc rozumiała, że po takich scenach miłosnych nie powinna Carla przyjmować sama w swym mieszkaniu i walczyła z sobą, uważając, że należy zatelefonować do niego, aby nie zjawiał się na Żoliborzu, tylko spotkał się z nią w jakiejś cukierni, ale przeważyła obawa, iż urazi go śmiertelnie i wszystko zginie, zgaśnie. Żal jej było stracić szczęście w pączku, więc przyszedłszy do przekonania, że potrafi utrzymać zakochanego na wodzy, a siebie jest pewna - wróciła pieszo do domu. Znużona bezsenną nocą, ułożyła się na sofie, jak kotka i zasnęła prędko. Obudził ją dzwonek, a wraz z jego brzmieniem spłynęła na nią świadomość nieuniknionego starcia. Otworzyła drzwi. Carlo w granatowym ubraniu, piękny, jak nigdy dotychczas (tak się przynajmniej dziewczynie zdawało!) wziął obie jej rączki i podniósł do ust, odwróciwszy dłońmi do góry. - Moja maleńka jest dziś czarująca - powiedział głosem, zwiastującym już podniesioną temperaturę uczuć. Ania zdjęła kapelusz z wieszaka: - Przejdźmy się - zaproponowała. - Nad Wisłą tak ślicznie i chłodniej, niż w ogrzanych murach. - Ależ przeciwnie. Na dworzu upał szalony, a tu - miło i chłodno. Siedźmy w domu - zdecydowanymi ruchami podszedł do sofy i rozsiadł się na niej, nie wypuszczając z ręki małej dłoni Ani. - Usiądź przy mnie, maleńka. Jakie ty masz oczy, cudniejsze, niż wszystkie drogie kamienie! Jakie piękne linie sobolowych brewek! Ty nie masz nawet pojęcia, ile w tobie jest uroku! Po prostu jesteś mój typ, jaki każdy mężczyzna spotyka raz tylko w życiu. Jeśli się z nim rozminie - nie zazna już nigdy szczęścia! - to mówiąc, wpatrywał się w Anię oczyma ciemnymi, jak toń burzliwa i niezgłębiona. Usta jego otwierały się już, by czarować ją nowym miłosnym zaklęciem, gdy dziewczyna odezwała się nagle głosem stanowczym, w którym dźwięczała bezwiedna godność: - Ślicznie mówisz i bardzo prawdziwie. Chciałabym jednak wiedzieć, czy pragniesz rzeczywiście nie rozminąć się ze mną i przejść razem przez całe życie, czy też bawisz się tylko chwilowo moim uczuciem? Carlo milczał, obejmując za to Anię coraz mocniej, pomimo iż usuwała się od niego w kąt sofy. Całował ją gwałtownie, nie dając jej przyjść do słowa, nie zwracając uwagi na jej urywane protesty i wzrok, którym usiłowała powstrzymać jego zapędy. Arbitralny i nie znający hamulca, gdy szło o zaspokojenie kaprysu, uważał dziewczynę za swoją własność, z którą uczyni to, co mu się spodoba. Przycisnął ją tak mocno, że poruszyć się nie była w stanie. - Mógłbym ciebie teraz obezwładnić - chełpił się. - Jesteś tak słaba, tak bezbronna, tak dziewczęca i czysta z tymi niewinnymi opuszczonymi powiekami! Aniu! Bądź moją! - wybuchnął z niepohamowaną namiętnością. - Ta miłość dopiero jest prawdziwa, która nie potrzebuje stuły i sakramentu! - tulił ją do siebie coraz mocniej, coraz zapalczywiej. - Gdzież twoje słowo honoru?! - zawołała oburzona i zraniona do głębi. Skupiła wszystkie siły fizyczne i odepchnęła twarz jego, tak uporczywie bliską, z głęboką pogardą. Zaskoczony hardą postawą, jakiej się nie spodziewał, Carlo rozplótł z gniewem ramiona, porwał się z sofy i zaczął chodzić po pokoju nerwowo. - Przepraszam cię, maleńka - rzekł pokornie, zatrzymując się przed Anią, która jakby zamarła w bezruchu, pozostała na swym miejscu, stanowcza i opanowana. - Mam ciebie dość - przemówiła wolno, a wyrazy te padły z jej ust spokojnie, bez uniesienia. Carlo wpatrywał się w nią zdumiony. Jakaś ściana rosła pomiędzy nim, a tym dzieckiem, znającym tajemnice życia tylko powierzchownie, ale nie zgłębiającym ich nigdy do dna. Chciał przełamać ten niepochwytny opór: - Gniewaj się na mnie! - krzyknął gwałtownie. - Wyłaj mnie! Bij! Ale nie bądź tym martwym posągiem, bo doprowadzisz mnie do utraty zmysłów! - schwycił się obu rękami za głowę, biegając po małym pokoiku niby zwierz w klatce. Nagle skoczył ku drzwiom, zerwał kapelusz z wieszadła, znów wrócił i usiadł naprzeciw Ani, magnetyzując ją wzrokiem w milczeniu. Dziewczyna nie odzywała się również. Zdawało się, iż jej szeroko otwarte oczy, zapatrzone w jakąś daleką przestrzeń, nie widzą tego człowieka, który był dla niej wczoraj jeszcze tak bliskim. Nie poruszyła się wcale, gdy ciężkimi krokami, z wahaniem, doszedł do drzwi wejściowych i zatrzasnął je za sobą z pasją. Była sama w pokoju, a marzenia jej rozwiały się jak dym z wygasłego ogniska, ścielący się po ziemi w czarnych, dławiących skrętach. Nie miała siły płakać, tylko jak podcięte drzewo upadła na sofę i leżała tak w zupełnej prostracji, blada, cicha i nieruchoma. Wakacje w "Dworku" Skoro przeszło pierwsze wrażenie gryzącego bólu i rozczarowania, Ania postanowiła nie przyjmować więcej Carla. Jak gdyby dla dopomożenia jej w walce rozumu z sercem, Michał zjawił się niespodziewanie z powodu interesów służbowych w Warszawie. Spędzali tedy całe wieczory w kinach, albo w teatrach, a ta rozmaitość wrażeń i żywa serdeczność starszego brata złagodziły nieco ostrość cierpienia, leżącego na dnie serca dziewczyny. W skrzynce pocztowej znalazła bilet wizytowy Carla, co świadczyło o jego chęci odzyskania zachwianej weń wiary Ani. Pewnego dnia, gdy była sama w biurze, wykończając ostatnie sprawozdanie, gdyż termin powrotu Marteczki, a jej urlopu się zbliżał, ktoś zapukał do drzwi i Carlo wszedł do sali. Gwałtowna łuna zabarwiła policzki dziewczyny, gdyż ostatnia jego wizyta stanęła jej jaskrawo w pamięci. Uśmiech zadowolonej próżności był niemą odpowiedzią na ten zdradliwy rumieniec i wyświeżony Carlo pewnym już krokiem zbliżył się do patrzącej nań w milczeniu pracowniczki. - Dzień dobry pani - rzekł, całując rękę, podaną mu sztywnie. - Odesłałem wczoraj pożyczone mi do czytania książki tu, do biura, ponieważ nie zastałem pani na Żoliborzu. - Otrzymałam je. Dziękuję panu. Kuzyn mój przyjechał na kilka dni z Gdyni i bawiliśmy się świetnie - wyjaśniła Ania ożywionym sztucznie głosem. - Widzę, że pani dotychczas jest pod jego czarem - rzucił Carlo uszczypliwie pod wpływem nagłej zazdrości. - Rzeczywiście, jest mi bardzo drogi - przyznała szczerze, co podnieciło jeszcze bardziej zarozumialca, otwierającego już usta, aby przeprowadzić jakieś, daleko idące plany, gdy wtem zadźwięczał telefon, umieszczony na ścianie. Najprostsza doń droga wiodła tuż obok młodzieńca, siedzącego przy biurku, lecz Ania, pewna iż nie uniknie niesmacznych zaczepek, okrążyła pokój dookoła i z przeciwnej strony zbliżyła się do aparatu. Rozmowa była urzędowa i krótka. Carlo wysłuchał jej z zaciśniętymi gniewnie ustami, po czym wstał, skłonił się Ani z daleka i wyszedł, nie przemówiwszy słowa na pożegnanie. Dziewczyna usiadła machinalnie przy swoim biurku, ale zabrać się do pracy nie mogła. - Nie przyszło mu nawet do głowy, aby mnie przeprosić za takie zachowanie się w moim mieszkaniu. Czymże go do tego upoważniłam? - roztrząsała z goryczą. - Słyszał przecież tyle razy, jak ciężko pracuję, jak poważnie zapatruję się na moje obowiązki. Czyż to nie było dowodem, że i miłości nie potrafię traktować lekko?! Dlaczego on właśnie stanął na mojej drodze? Mogliśmy się pokochać, być szczęśliwymi, a teraz muszę grzebać własnymi rękami to uczucie, jakie we mnie rozdmuchał! - westchnęła smutno, gdyż zrozumiała, iż nie jest łatwo oderwać serce pomimo trzeźwości rozumowania i zmusiła siebie do skupienia się nad rozpoczętym sprawozdaniem. Marteczka spóźniła się o cały tydzień, ufna w pobłażliwość pani Adeli, która na jej listowną prośbę w tej sprawie, wyraziła natychmiast swą zgodę. Ania zdała jej wszystko w największym porządku i tegoż samego dnia wieczorem wsiadła do pociągu lwowskiego, zadepeszowawszy poprzednio do państwa Worthy, iż przyjmuje ich wielokrotne i serdeczne zaprosiny. Na dworcu w Brzeżanach ujrzała z daleka pogodną twarz i bystre oczy pana Janusza, szukającego ją wzrokiem w oknach wagonów. Spokojne zharmonizowanie, jakie biło z każdego jego ruchu, wywarło na niej od razu sympatyczne wrażenie. - Cieszymy się bardzo, że przynajmniej panią będziemy mogli gościć u siebie - rzekł, witając się z nią przyjaźnie. - Gdzież rodzice pani spędzają urlop? - pytał, kierując się ku wyjściu. - Nie chcą przyjeżdżać do Polski ze względu na koszty podróży i już są w małej wioseczce pod Biarritz, gdzie rozkoszują się powietrzem morskim, plażując zapamiętale. Jakże się miewa pani Dora? - Przemęczona robotami w ogrodzie i w polu, czemu oddaje się równie zapamiętale. Stworzyła i ona plan swej "piatilietki", której dotychczasowymi wynikami pochwali się przed panią na pewno. - Jakie to bystre i dobrane koniki - pochwaliła Ania, wskakując do lekkiego powoziku Worthy'ch, podczas gdy tragarz stawiał jej walizkę na koźle. - To są faworytalne "Maćki" mojej żony. Przekona się pani, jakim szparkim truchcikiem zawiozą nas do niej. Pani Dora stała na ganku w towarzystwie Sułtana, machającego przyjaźnie ogonem na widok wysiadających z wolantu - swego pana i jasnowłosej panienki, którą poznał natychmiast, a którą pani domu objęła przy powitaniu macierzyńskim uściskiem. Ania wyczuła ten miły dla niej nastrój i odpowiedziała równie serdecznie. - Gdzież jest Filutek? Dlaczego mnie bojkotuje? - spytała, głaszcząc kędzierzawą sierść Sułtana, wpatrującego się w nią mądrymi oczyma. - Już go nie ma. Padł ofiarą własnego temperamentu, przejechany przez jakiś samochód na ulicy. Bardzo go żałowaliśmy. Ale wejdźmy do domu. Zaprowadzę panią do gościnnego pokoju, bo zapewne chce się pani odświeżyć i przebrać po długiej podróży. - Marzę o tym - zaśmiała się Ania, będąca już pod wpływem pogodnej atmosfery, cechującej "Dworek". - Obiad będzie za pół godziny - rzekła pani Dora, gdy przeszedłszy przez duży salon, znalazły się w pokoju, znanym Ani z zeszłorocznego kilkudniowego pobytu tu z matką. - Czy wystarczy tego czasu, abyś uczyniła się piękną, kochana panno Aniu? - Może tylko "Aniu"? - zaproponowała dziewczyna bardzo miło. - Najchętniej, droga moja. będę sobie wyobrażała, że to moja własna córka spędza urlop w domu. A więc pa, kochanie. Nie przeszkadzam i - czekamy. Zmiana otoczenia i nowość wrażeń przysłoniły chwilowo ból wspomnień, drzemiących jednak uparcie na dnie zamkniętego serca dziewczyny, pluskającej się pośpiesznie i myślącej tylko o tym, aby się nie spóźnić na oznaczoną porę. Gdy w lekkiej błękitnej sukience weszła do jadalni, zastała już tam pana domu siedzącego przy nakrytym stole przed ogromną porcją białych i różowych rzodkiewek, serka umajonego zielenią trybulki, czarnego chleba i żółciutkiego masła. W salaterce piętrzyły się kruche listki sałaty, oblanej wiejską śmietaną, a na kredensie leżał na półmisku rozkrojony wspaniały melon, łechcąc powonienie niezrównanym aromatem. - Czy to rezultat owej "piatilietki", o której wspominał mi mąż pani przed chwilą? - spytała wesoło Ania, wchodzącą do jadalni panią Dorę. - Sąsiednie państwo mogłoby przejąć od pani tak znakomite metody. Czytałam niedawno nowelę wybitnego sowieckiego literata, gdzie bohater pragnąc olśnić swą ukochaną, mówi do niej: - Przyjdź do mnie wieczorem, a ja cię ugoszczę herbatą z prawdziwym cukrem i gotowaną fasolą! - Różne są maniery uwodzenia - skonstatował pan Janusz wśród ogólnego śmiechu. - My, kobiety, dawno już odkryłyśmy, że droga do serca męża prowadzi przez żołądek, ale stosowanie tego do rozmarzonej kochanki, może być tylko w krainie głodu - dokończyła pani Dora, rozlewając na talerze jarzynową zupę. - Proszę sprawdzać wartość tych jarskich delicji - rzekł gościnnie pan domu, przysuwając do Ani rzodkiewki i dając sam przykład. - Tym bardziej, że obiad nie będzie długi - zachęcała z kolei pani Dora, podając gościowi serek. - Będziemy mieli tylko kurczęta z sałatą i melon na leguminę. - Czyli maksimum witamin i minimum puryn, tak fatalnych dla artretyzmu - żartował pan Janusz, smarując chleb masłem. W tej chwili dało się słyszeć cieniutkie miauczenie pod stołem. - Będziesz miała kosteczki. Zaczekaj cierpliwie - przemówił wesoło gospodarz, schylając się do kotki, ciągnącej go delikatnie pazurkami za białe spodnie i patrzącej nań z przekrzywioną na bok główką. - To nasza nowa lokatorka - objaśniła pani Dora. - Spadła widocznie z dachu i pozostało jej to kalectwo. Nazywamy ją Masia_krzywulka. Przyszła pod nasz próg w zimie i żałosnym miauczeniem prosiła nas o gościnność. - Trudno było odmówić - zauważył właściciel "Dworku", wybierając dla Ani przyrumienione skrzydełko kurczęcia. - Jacy wy jesteście dobrzy ludzie! - wyrażały w milczeniu szafirowe oczy dziewczyny, wzniesione na państwa Worthy. - To zamiłowanie do zwierząt przypomina mi stryjenkę Konstancję - powiedziała głośno. - Jak ona lubiła te swoje pieski! Co się dzieje w Przymilepkach? Czy państwo Rzeczyccy mieszkają tam stale? - Nie ma już "państwa" Rzeczyckich, są tylko "hrabiowie" Rzeczyccy - uśmiechnął się pan Janusz. - Hrabiowie?! - powtórzyła zdumiona Ania. - Słyszałam nieraz, jak się stryjenka Konstancja chlubiła tym, że ten stary ród polski nie potrzebuje świeżo nabytych tytułów. - Siostrzeńcy innego widocznie są zdania. Zwalili stary dwór ciotki i wznieśli natomiast jakiś nieudany twór architektury. - Cóż to dziwnego? - podjęła jego żona, wzruszając lekko ramionami. - Wykwalifikowany architekt rozpoczął budowę. Zmienił go wkrótce mniej zdolny kolega, poddający się kapryśnym wymaganiom Loreczki, grającej pierwsze skrzypce w rodzinie, a skończył nareszcie podrzędny majster wedle wskazówek pani Lory, zrozpaczonej, że nieustanny brak gotówki staje na przeszkodzie urzeczywistnieniu planów jedynaczki. - Toteż, patrząc na to dziwo, można by wygłosić jedyne pospolite, ale trafne w tym wypadku zdanie: - Ni pies, ni wydra! - zakonkludował pan Janusz, stawiając na podłodze obiad dla faworytki, która jęła go natychmiast chrupać z wielkim apetytem. - Zbieraj talerze i podaj melon! - komenderował służącą, pragnąc przynajmniej w czasie posiłków dać nieco wytchnienia żonie. - Zdaje się, że panna Loreczka jest w moim wieku? - spytała Ania. - Tak, kochanie. Trudno sobie jednak wyobrazić jaskrawsze przeciwieństwo zewnętrzne i wewnętrzne, jakie pomiędzy wami zachodzi. Uroda jedynaczki Rzeczyckich jest nadzwyczaj oryginalna. Wysmukła postać efeba z miedzianą, prawie gładko zaczesaną czuprynką, a stroje wytwornej kobiety. Ten kontrast wpływa podniecająco na mężczyzn. - Jakież ma oczy ta nowoczesna Circe? - rzuciła dziewczyna z niewinną minką. Worthy parsknął śmiechem i pogroził Ani palcem, a żona jego odpowiedziała, uśmiechając się mimo woli: - Czasem szare, a czasem zielone. Zależy to od humoru i nastroju rozpieszczonej panny. Słyszeliśmy, że całą ubiegłą zimę spędziła z rodzicami w Warszawie i wstąpiła do "Związku Pracy Społecznej Kobiet", sypiąc hojnie pieniędzmi na filantropijne cele tej instytucji. Zdobyła też podobno ogromne stosunki i wpływy w decydujących sferach. - Chyba tym pocieszają się hrabiowie Rzeczyccy, bo chcąc sprostać filantropijnemu rozmachowi jedynaczki, kawałkują swoje majątki na Kresach, sprzedając w braku innych nabywców - Żydom. - Jakże oni mogą uszczuplać w ten sposób polski stan posiadania i w dodatku na kresach?! - oburzyła się szczerze Ania, w której oczach mignęły błyski sprzeciwu. - Co powiedziałaby na to stryjenka Konstancja?! - Mają za swoje! Dzienniki lwowskie podniosły tę sprawę i w całej naszej prasie był hałas okropny. Teraz już to ucichło. - Cóż się dzieje z Teofilą? Czy służy jej zdrowie, bo na pewno zapracowuje się w Przymilepkach dla ukochanych siostrzeńców swej pani? - interesowała się dziewczyna. - Przepyszny ten melon, Doro! - skonstatował mimochodem pan Janusz. - Teofili nie ma już w Przymilepkach - oznajmił wielką nowinę. - Pani Lora wymówiła jej służbę, posądzając niesłusznie o jakieś nadużycia. Jest na wsi, w chacie Sofijki ze swoją krową i pieskami marszałkowej, biedząc się nad znalezieniem nowej posady. - Ależ to straszne! - wykrzyknęła zdumiona Ania. - Przecież stryjenka umarła na jej ręku! Najprostszym obowiązkiem państwa Rzeczyckich jest dać tej zasłużonej kobiecie opiekę w ich domu do śmierci! - Za dużo wymagasz, moja Aniu! Oni nawet piesków ciotki nie chcą - mówiła z żalem pani Dora. - To są doskonali egoiści, idący w życiu po linii najmniejszego oporu. Z prawdziwą przykrością myślę o nich, gdyż ceniłam i lubiłam tak szczerze zmarłą marszałkową, że o jej najbliższych nie wyrażałabym się ujemnie, gdyby na to nie zasługiwali. - Nie spodziewa się nawet pani, kogo dziś u nas zobaczy - zmienił temat rozmowy pan Janusz, chcąc odwrócić uwagę żony od drażniącego ją zawsze postępowania sąsiadów. Był bowiem pełen delikatnych względów i uprzejmości dla niej, jak gdyby pragnął wynagrodzić jej te lata, kiedy nie mógł otaczać jej swoją opieką. - Jerzy Horodelski ma przyjechać wieczorem i zabawi w "Dworku" parę dni wedle długoletniej tradycji wakacyjnej. Oczy dziewczyny błysnęły zadowoleniem: - Mam o nim bardzo miłe wspomnienie. Doskonale się z nim rozmawia. Czy skończył już Oxford? - Wkrótce składa ostateczne egzaminy i otrzyma dyplom z wydziału humanistycznego. - Rodzice bardzo są z niego dumni i mają zupełną słuszność - stwierdziła pani domu z przekonaniem. - Nie tylko wyróżnia się niezwykłą inteligencją, ale walory jego moralne wzrastają z każdym rokiem. Nasze budujące się państwo zyska w nim pracownika wysokiej klasy. Znać na nim wpływ opanowanych Anglików, których spokojna państwowa twórczość tak daleka jest od "hurra_patriotyzmu". - Doprawdy? Zobaczę go z przyjemnością - rzekła Ania swobodnie. - Byleby tylko nie zatrąbiono mu zbyt szybko do odwrotu! - wyraził żartobliwie obawę pan Janusz, zapalając cygaro po skończonym obiedzie. - Masz rację, mój drogi. Czy pamiętacie zeszłoroczne kaczki? - zaśmiała się pani Dora. - Całe szczęście, że nie mówiliśmy mu o przyjeździe naszej "córeczki". - Ho, ho! Stary Ryś słyszy, jak trawa rośnie! A przy tym rozumie on dobrze, że syn jego może się spotkać z panną Anią na wspólnej platformie duchowej, skąd - dla człowieka jego pokroju - jeden skok tylko do zaczarowanego ogrodu miłości. Cóżby się stało wtedy z wycackanymi planami papy co do małżeństwa jedynaka z piękną Loreczką?! Nagły cień zasępił twarz rozweselonej Ani, której wzmianka o miłości przypominała zbyt wiele. - Może być zupełnie spokojny! - oznajmiła pogardliwie. - Daleka jestem od myśli o zakochaniu się, a tym bardziej o małżeństwie! - W takim razie chodźmy się przespać - zakonkludował pogodnie niewzruszony w stoicyzmie życiowym pan domu. - My starsi nawykliśmy do tego flirtu z Morfeuszem, a pani, chociaż młodziutka, ale po tak męczącej podróży, nie odepchnie go również z pewnością. W kilka godzin potem Ania siedziała z panią Dorą na ławeczce nad stawem, w cieniu olch niebotycznych i śledziła uważnie opowiadania o przebiegu robót już dokonanych według planu owej sławnej "piatilietki". Dziewczyna słuchała z zajęciem, napawając się jednocześnie urozmaiconym i pięknym, podgórskim widokiem. Poza zielonością łąk i żółciejącymi plamami ścierniska rozpoczynały się faliste wzgórza, pokryte lasem. Sierpniowy krajobraz oddychał spokojem na kształt pracowitego gospodarza, którego trud miał się ku końcowi. Nastrój ten przesączał się do starganej niedawnymi wstrząśnieniami duszy Ani, kładąc się jak zwiewne, tęczowe warstwy pomiędzy nią a sprawcą jej rozczarowania. Wtem - klakson samochodu rozdarł ostro powietrze. - Jerzy przyjechał - oznajmiła radośnie pani Dora, mająca niezaprzeczoną słabość do tego dzielnego chłopca, a może knująca coś w głębi przyjacielskiego serca. Ania zamyślona milczała. Cichy urok wsi małopolskiej wskrzesił w jej pamięci dziecięce lata w Malinkach i utraconą niedawno Czereszeńkę. Po chwili dwie męskie postacie zarysowały się na początku alei, wiodącej do domu ku wielkim olchom, pod którymi siedziały dwie kobiety. Z każdego ruchu młodego Horodelskiego, wyższego i szczuplejszego od pana Janusza, tryskała młodzieńcza energia, połączona z wytworną prostotą Europejczyka. Szary, letni garnitur zdradzał wielkomiejskiego krawca i uwydatniał zbrązowiałą od słońca cerę młodzieńca. Opowiadał coś żywo towarzyszowi, który śmiał się, paląc wedle zwyczaju ulubione cygaro. - Trudno uwierzyć - szepnęła pani Dora do Ani - że ten czarujący chłopak jest synem tego nieznośnego pyszałka i zamrożonej pani Elizy! Nie było na to żadnej odpowiedzi, gdyż panowie już się zbliżyli. Jerzy podniósł do ust rękę pani domu, a po koleżeńsku uścisnął małą dłoń Ani, mówiąc: - Znów spotykamy się w tym kochanym "Dworku". Nie umiem wyrazić, jak dobrze się czuję, gdy znajdę się tu, u państwa. - To zrozumiałe. Chyba pan wierzy w promieniowanie dusz? - spytała go młoda dziewczyna, podnosząc nań szafirowe oczy, z przedziwnie głębokim wyrazem. Jerzy zapatrzył się na nią w milczeniu. Po chwili rzekł z przekonaniem: - Oczywiście, wierzę. Jakże może być inaczej, gdy barometr naszego drogiego gospodarza stoi wieczyście na pogodzie, a najzacniejsza jego małżonka nie powie nikomu raniącego słowa, chociażby ponosiło ją wzburzenie z powodu sabotażu jej "piatilietki". Roześmieli się wszyscy wesoło. - Oj, ten sabotaż! - pokręciła głową pani domu. - Nie przypominajcie mi go proszę, bo nastawiłam się teraz na miłe tylko wrażenia. Posłuszni goście i uprzejmy mąż zastosowali się zupełnie do woli gospodyni. Cały wieczór przeszedł tej, różniącej się wiekiem, ale intelektualnie zgranej czwórce, na ożywionej gawędzie, a podczas jarskiej rzetelnie kolacji ilość witamin w nęcących kulinarnych wytworach, rywalizowała dzielnie z odpowiednim apetytem zebranych. - Już dziesiąta - oznajmił pan Janusz, spoglądając na zegar, wiszący w jadalni. - Pora iść na spoczynek, bo jutro sobota, dzień najgorętszy dla Dory. Za to w niedzielę urządzimy wycieczkę do lasu, na grzyby. Panna Ania idzie pod skrzydło mej żony, a ty, Jerzy, znasz już swój pokój w tamtej połowie domu. Powstali wszyscy, mówiąc sobie wzajemne "dobranoc". - Bardzo lubię poczytać trochę w łóżku - powiedziała Ania, zwracając się do pana domu. - Czy mógłby pan dać mi jakąś ciekawą książkę? - Służę pani - uprzedził go śpiesznie w odpowiedzi młody Horodelski. - Jeśli panią interesują zagadnienia społeczne, to przyniosę pani zaraz dzieło Sinclaira pod tytułem: "Król Węgiel". Mam je z sobą w walizce. Może jest nieco tendencyjne, ale warte przeczytania bezsprzecznie. Nazajutrz po rannym śniadaniu, przy którym zebrali się wszyscy, pani Dora oznajmiła gościom: - Moi drodzy. Janusz idzie za chwilę do kancelarii i wróci dopiero na obiad. Ja, od piątej, popędzam swoich "sabotażystów" i mam prócz tego dniówkowych w ogrodzie. Zabawiajcie się tedy sami. Przelewam na ciebie, Jerzy, moje obowiązki. Myśl o tym, aby Ania przyjemnie czas spędziła. - Dziękuję za zaufanie - skłonił się młody żartobliwie. - Proponuję spacer na te wzgórza za łąką państwa. Widok stamtąd na miasto i okolicę prześliczny, a droga wśród żywicznej woni świerków bardzo miła. - Doskonały pomysł - zgodziła się od razu dziewczyna. - Uprawiam z zapałem sport pieszy i często z Żoliborza dostaję się w ten sposób na drugi koniec miasta. Chodźmy więc, panie Jerzy. Do widzenia państwu - i wyszła wraz z towarzyszem z jadalni. Gdy wkrótce gospodarze znaleźli się z kolei na dziedzińcu przed domem, ujrzeli już w oddali młodych przy rowie, otaczającym ich posiadłość. Jasne ubranie Jerzego i niebieska sukienka Ani odcinały się jak dwie barwne plamy na tle ogólnej zieleni. Młodzieniec był już po drugiej stronie i przeciągnął rękę do towarzyszki, pragnąc ułatwić jej przejście. Snadź dziewczyna musiała opowiadać mu coś bardzo zajmującego, gdyż stali tak dłuższą chwilę, trzymając dłoń w dłoni, po czym Ania przeskoczyła rów zgrabnie. Poszli dalej. - Czy chcesz się założyć ze mną, Doro - rzekł z półuśmiechem pan Janusz, wskazując końcem cygara na oddalającą się parę - że plany starego Rysia mocno są zagrożone w tej oto godzinie?! - Przyjmuję ten zakład i wygram go chociaż niechętnie - odparła żona, śledząc wzrokiem dwie wysmukłe sylwetki, dochodzące już do łagodnej falistości wzgórza. - Tyle razy mówiłeś, że stary Ryś "nie da się nabić w butelkę". - Trwam przy swoim - zaciągnął się cygarem, podążając ku bramce, do której odprowadzała go pani Dora wedle codziennego zwyczaju. Pożegnali się tu i każde udało się do swej pracy. Tymczasem Jerzy z Anią dotarli wreszcie do szczytu lesistego wzgórza i rozłożyli się tam pod jednym ze strzelistych świerków. - Jak tu cudnie! - zachwycała się dziewczyna. - Jak malowniczo wygląda z góry miasto i te stare kościoły! - Niech pani zwróci uwagę na rozległość i dal perspektywy. Lubię tę okolicę. Słusznie nazywają ją polską Szwajcarią - tu spojrzał na towarzyszkę, zdziwiony nagłym jej milczeniem. Rozweselenie Ani zgasło. Widok tych pysznych drzew i wycieczka we dwoje nasunęła na myśl Ogród Zoologiczny w Warszawie i pamiętną tam rozmowę z Carlem, gdy całował jej ręce, siedząc z nią na ławce. Oczy jej były przyćmione smutkiem, który wyczuł subtelny towarzysz. - Pewno jakaś sprawa uczuciowa - pomyślał i, chcąc ją wyrwać z kręgu przykrych wspomnień, odezwał się żywo: - Panno Aniu! Jak się pani podobał "Król Węgiel"? Dziewczyna wstrząsnęła się lekko. Ton koleżeńskiej dobroci, tak bardzo był przez nią ceniony, rozwiał złe mary. Odpowiedziała weselej: - Mało przeczytałam, bo oczy kleiły mi się do snu, ale poruszono tam kwestie palące, aktualne, nad którymi i ja często się zastanawiałam, szukając wyjścia z tego błędnego koła niesprawiedliwości społecznych. - Pani tak mówi, jak osoba, która dotknęła tych spraw nie w literackim opracowaniu, ale w życiu - rzekł Jerzy, zdumiony słowami, jakie padły z ust tak młodziutko wyglądającej dziewczyny. - Od grudnia pracuję w instytucji społecznej, gdzie mam powierzony sobie dział opieki nad bezrobotnymi i ich dziećmi - wyjaśniła z prostotą. - Doprawdy? - uniósł się lekko na łokciu, zmieniając postawę wpół leżącą na siedzącą i wpatrywał się w towarzyszkę z zajęciem. - Musi pani stykać się z prawdziwą nędzą, ale i z towarzyszącymi jej przejawami. - O, tak! Nie może pan sobie wyobrazić, jak z początku odczuwałam to wszystko. W pierwszych chwilach po objęciu posady, gdy zetknęłam się z bezgranicznym okrucieństwem życia, kiedy gromady nieszczęśliwych kobiet odkrywały przede mną swe troski i nędzę, gdy do tych skarg wplątywały się chęć wyzysku, oszustwo i kłamstwo - wychodziłam nieraz z biura znużona, zmaltretowana, ale rada jednocześnie, że walczę o jakąś lepszą dolę ludzkości. - Oczy Ani gorzały, policzki zaróżowiły się. Znać było, iż temat ma dla niej pierwszorzędną wagę. - Jaki ładny ten zapał pani! - wyrwało się Jerzemu mimo woli, a w głosie jego znać było, że te słowa nie są zdawkowym komplementem, ale dowodem szczerego uznania. - Gdyby kanon życiowy miłości bliźniego - ciągnął dalej - nie był papierowym, ale żywym, to stałby się źródłem żywej etyki, głoszonej czynami - nie słowem. - Wtedy zniknęłoby to wszystko, co przeszkadza urzeczywistnieniu państwa Bożego na ziemi - dokończyła Ania z przekonaniem. - Ale daleko jeszcze do tego. - Tak. Dziś jest kolosalna różnica pomiędzy tym, co się mówi, a tym co się robi - przyznał młody, nie odrywając od towarzyszki oczu. - Głosimy piękne zasady i na tym poprzestajemy. Rzadko bardzo widzieć się daje czyn, zespolony harmonijnie ze słowem. - To prawda - dziewczyna zadumała się, gdyż przemknęła jej przez myśl koleżanka z klasztoru, Ninetka, "dziecko Marii", obwieszona medalami, a nie znajdująca chwilki czasu, aby wczuć się w niedolę bliźnich. - Wie pan - podjęła urwaną na chwilę nić rozmowy - sądzę jednak, że dobrze jest tak, jak jest. Gdyby świat był od razu doskonały, to nie byłoby pola do walki, a kto nie walczy, ten przestaje żyć. - Nie byłoby przede wszystkim możności doskonalenia się wewnętrznego, co jest właściwym i najwyższym celem człowieka. Zdanie to wykuł mi w duszy mój mistrz i przyjaciel, profesor Andrzej Szaruga, który w tej chwili stanął mi żywo w pamięci. - Dlaczego "w tej chwili"? - uśmiechnęła się figlarnie Ania. - Czyżbym była podobna do tego sławnego, poważnego uczonego? - i potrząsnęła jasnymi loczkami. To pytanie rozbawiło Jerzego. - Nie - odparł wesoło. - Coś innego miałem na myśli. Czy zna pani okolice Krakowa? Nie? Szkoda, bo są przecudne. Jednym z najpiękniejszych miejsc, jakie znam, jest klasztor kamedułów na Bielanach. W maju kwitną tam w lasach białe konwalie tak obficie, że tworzą naprawdę śnieżny kobierzec. Miejscowa legenda twierdzi, że tam właśnie szatan kusił Chrystusa, nęcąc go rozległością widoku na świat, leżący u stóp tej góry klasztornej. - Jak pan świetnie opowiada. Zdaje mi się, że tam jestem i tulę do twarzy pachnące dzwoneczki konwalii. To moje najulubieńsze kwiaty. Więc, cóż dalej? - Jak się z nią miło rozmawia - pomyślał młody, głośno zaś rzekł: - Był to zwykły cel naszych niedzielnych pieszych wycieczek z profesorem Szarugą. Rozłożeni na trawie w owym legendarnym miejscu, patrzyliśmy z góry w złoto_siną dal i rozmawialiśmy jak dobrzy przyjaciele, jak my z panią w tej chwili. Powstawała wówczas niepodległa Polska. Mój mistrz wskazywał mi nowe drogi: - Jesteśmy po tamtej stronie barykady - mówił - i dawne hasła straciły wartość. Nasze pokolenie doszło do celu, a teraz wy, młodzi, macie przed sobą nowy cel i nowe hasła, niemniej piękne od dawnych. Twórzcie silną, mocarstwową Polskę, rządzącą się tak, aby mogła zająć poczesne miejsce w gromadzie ludów! - Starczy nam tej roboty na całe życie! - zapaliła się Ania. - O, tak. Zabiorę się do niej wnet po skończeniu Oxfordu. Nie straciłem kontaktu ze swym profesorem i wpadam zawsze do Krakowa, ilekroć jestem w kraju. Omawiamy wtedy różne sprawy, a ja przypominam sobie te chwile, kiedy byłem młodziutkim chłopcem i piłem wprost słowa, płynące z ust tego szlachetnego przyjaciela młodzieży. Wprowadził on mnie w nowy świat ducha, gdzie dobra etyczne są największym dobrem człowieka. - "W każdej trudnej okoliczności życia - radził mi - postaw sobie przede wszystkim pytanie: Czy ta droga jest uczciwa? i to rozstrzygnij. Bo wśród tysiąca, jedna jest tylko uczciwa, wszystkie inne wiodą na manowce" - zamilkł. - Jacy oni są również inni - przemknęło przez głowę dziewczyny, która postawiła w myśli ładną twarz Carla i jego brutalne zachowanie się zdobywcy obok wytwornej postaci i prostoty koleżeńskiej Jerzego. Oceniając siostrzeńca Tarszów krytycznie, czuła zarazem, iż nić wysnuta z jej serca nie była jeszcze zerwana i to ją męczyło. Towarzysz jej odwrócił wzrok od szarzejącego w oddali pasma gór i mówił dalej: - Duchowa praca nad sobą, to ciężki trud i nie podołałbym sam temu zadaniu. I znów on podał mi rękę i nauczył panowania nad sobą. Byłem popędliwy, gwałtowny. - Staraj się naśladować Anglosasów - powtarzał mi nieraz. - Oni swej zimnej krwi zawdzięczają panowanie nad światem! - Więc nie ma pan żadnej wady, żadnej skazy? - zapytała Ania przekornie. - Pozostał mi upór - zaśmiał się szczerze. - Dzięki Bogu! - odetchnęła z pozorną ulgą. - Ja także jestem szalenie uparta, a w dodatku zawsze mi się wydaje, że mam słuszność. - Mnie także - powiedział rozbawiony Jerzy. - Ładna z nas para zarozumialców! - wybuchnęli oboje śmiechem. - Muszę wyznać, że ten, który siedzi naprzeciw mnie i potrząsa złotymi loczkami, przypomina mi raczej wróżkę Dobrótkę, mój ideał lat chłopięcych - tu zapatrzył się z uśmiechem w dziewczynę, a jego orzechowe źrenice wyrażały rosnącą sympatię. - No, no! - Ania pokręciła jasną główką. - Czyżby ten ideowy profesor dawał panu również lekcje zgrabnych komplemencików? - i nie czekając na odpowiedź wdzięcznego ucznia, zerwała się z miejsca. - Niech pan spojrzy, gdzie jest słońce? Zagadaliśmy się. Wracajmy do domu. - Rzeczywiście - uznał to Jerzy, rzuciwszy okiem na zegarek. - Już koło pierwszej. W każdym razie stawimy się punktualnie na obiad. Szli wolno przez las, rozmawiając z ożywieniem, a zadzierzgnięty pomiędzy nimi węzeł duchowego porozumienia, zaciskał się coraz bardziej. Obiad w "Dworku" przeszedł w najweselszym nastroju. Niewymuszone dowcipy i żarty padały, jak race wśród ogólnego śmiechu zebranych. W czasie zwykłej, poobiedniej drzemki gospodarzy, młodzi leżakowali nad stawem, pod olchami, opowiadając sobie wzajemnie zabawne epizody z życia studenckiego. Po kolacji, będącej nowym triumfem pomysłowości jaroszów, rozeszli się wcześnie na spoczynek, gdyż nazajutrz mieli zerwać się o świcie, aby urządzić imprezę grzybową. Ania upojona wiejskim powietrzem, zasnęła prędko. Jerzy zaś stanął przy otwartym oknie w swoim pokoju, myśląc o pannie Przedborównie, oczarowany podświadomie tą dziewczyną nowoczesną i postępową w najlepszym tego słowa znaczeniu. Nazajutrz, przed obiadem, parskając wesoło "Maćki" zajechały bystro na dziedziniec "Dworku", kierowane energiczną ręką Jerzego, siedzącego na koźle. Obok niego, spoza kosza uzbieranych borowików, wyglądała roześmiana twarzyczka Ani. Dwa jeszcze kosze, pełne leśnej zdobyczy, przytłaczały nogi usadowionych w wolancie państwa Worthy. Humory były świetne, apetyty znakomite. Wtem Jerzy osadził rozbiegane Maćki i krzyknął zdumiony: - Bazyli! Co ty tu robisz? Czy ktoś w domu zachorował? Wszyscy zwrócili głowę za jego przykładem i ujrzeli znany dobrze powóz i karosze z Pańskiego Brzegu, stojące przy stajni. - Wszyscy zdrowi, proszę jaśnie pana. List oddałem służącej - wyjaśnił stangret, zdejmując liberyjną czapkę. - A widzisz? Przepowiedziałem to! - szepnął pan Janusz do żony. Wysiedli przed gankiem. Jerzy rzucił lejce nadbiegającemu fornalowi, wziął kopertę z rąk służącej, rozerwał ją śpiesznie i przebiegł list oczyma, a chociaż brwi jego ściągnęły się lekko, powiedział spokojnie: - Ojciec wzywa mnie do powrotu. Wyjeżdża dziś jeszcze w pilnej sprawie do Zakopanego i pragnie, abym mu towarzyszył, bo czuje się niezbyt dobrze. Muszę, niestety, podziękować kochanym państwu za serdeczną gościnność i za najmilsze chwile, jakie tu spędziłem - podszedł do pani Dory i schylił się do jej ręki, chcąc ją ucałować. - Jak to?! - wykrzyknęła, zmartwiona. - Nie zjesz nawet obiadu z nami, Jerzy? - Nie ma czasu. Możemy nie zdążyć na pociąg lwowski. Skoczę na chwilę do swojego pokoju, aby wrzucić moje rzeczy do walizki i z żalem pożegnam państwa - tu oczy jego spoczęły na Ani, która milcząc przez cały czas, głaskała łeb Sułtana. - Pewien jestem - rzekł półgłosem pan Janusz, gdy Jerzy opuścił ganek - że Loreczka jest w Zakopanem i stary Ryś wiezie do niej syna pod jakimś wymyślonym pretekstem. Wie on dobrze, że... Kroki powracającego gościa zamknęły mu usta. Jerzy ukazał się na ganku, pożegnał serdecznie gospodarzy i podszedł z kolei do Ani: - Do widzenia, panno Aniu - powiedział krótko, wyciągając do niej rękę. - Do widzenia - powtórzyła, jak echo, podając mu swoją dłoń. Stali tak chwilę bez słów, oni - którzy mieli sobie tyle do powiedzenia w ciągu tych paru dni, spędzonych razem w "Dworku". Ptaszek ucieka Ania powróciła do Warszawy, orzeźwiona wakacjami w "Dworku" i wypoczęta, ale z ukrytym cierniem w sercu. Przez cały ten miesiąc Carlo nie dał znaku życia, a i w skrzynce pocztowej nie znalazła słówka od niego. - Widocznie nie kocha mnie prawdziwie, tylko udaje miłość, aby mnie w sobie rozkochać - pomyśLała ze smutkiem. - Tym bardziej muszę pokonać uczucie, tlejące w duszy i mocniejsze, niż sądziłam. Nazajutrz poszła do biura. Pani Adela, mająca daleko ważniejsze sprawy na głowie, aniżeli kontrolowanie urlopów, powitała ją okrzykiem zdziwienia: - Już pani wróciła, panno Aniu? - i, nie czekając na odpowiedź, mówiła dalej szybko, energicznie, jak osoba chcąca pozbyć się części przynajmniej kłopotów: - Jak to dobrze! Będzie pani miała do rozwikłania rachunki z zakupów, poczynionych w nieobecności pani. Nie mogę poświęcać im tyle czasu, a pani jest tak sprytna i zaradna, że przedstawi mi je w logicznym zestawieniu. Przecież musimy wyrachować się przed Centralą z każdego metra materiału i z każdego grosza, a tu dojść niepodobna do ładu! - Jakież to były zakupy? - zapytała Ania zdziwiona i niezadowolona. - Robiliśmy wyprawki do przedszkoli, gdyż inaczej nie chciano przyjmować naszych dzieci. Moc pracy spada na panią, bo nasz rok budżetowy kończy się w październiku, więc trzeba ułożyć budżet na rok następny i zdać sprawozdanie z wydatków roku ubiegłego. Cieszę się, że pani nabrała siły podczas urlopu. Buzia różowa, w oczach energia. Da pani sobie radę! Podczas tego dialogu Marteczka pisała na maszynie i tylko wypieki, rosnące na jej twarzy, zdradzały bunt wewnętrzny z powodu wywyższenia koleżanki w jej obecności tak, jak gdyby ona źle i nieumiejętnie wszystkim się zajmowała. Ania poszła na drugie piętro i, otworzywszy drzwi wejściowe do sali, ujrzała gromadę kobiet, siedzących na ławkach. Dużo tu było nieznanych twarzy, ale dawne petentki otoczyły swą opiekunkę, wołając chórem: - Jak to doskonale, że pani wróciła do nas, panno Aniu! Okropny tu bałagan bez pani! Jedne dostają za dużo, a inne wcale nic. Była taka jedna, co nie miała dzieci dla przedszkola, a zabrała fartuszki i ręczniki, bo w domu się przyda! Ale pani się poprawiła! Ślicznie pani wygląda! Chwała Bogu! - Dzień dobry! Dziękuję paniom za tak serdeczne powitanie. Byłam na wsi, gdzie bardzo mi dogadzano. Cieszę się, że jesteśMy znów razem. Weszła do kajuty i stanęła od razu, jak wryta. Obrazowy skrót złego gospodarowania pod tytułem: "groch z kapustą" - był tu idealnie zastosowany. Książki kwitowe, schowane zwykle w biurku, wyglądały spod rozrzuconych na nim fartuszków i resztek szarego i różowego perkalu. Kurz nie był od dawna starty. Na półce, gdzie dawniej leżały systematycznie złożone płaszcze, zwieszały się teraz odcinki ręczników i szarego płótna, a znaczna ich część walała się również pod oknem. Niektóre darowane płaszcze pocięto na bambosze dla dzieci, nie troszcząc się wcale o ich wartość użytkową, jako okrycia na zimę. Przy stole pani Workowa, nowo przyjęta pracowniczka do krajania odzieży dziecięcej, zagłębiała z wielką wprawą duże nożyce w różowym perkalu, posuwając go coraz dalej bez względu na to, iż wycięte fartuszki spadały na brudną podłogę. - Widać, że Grzegorz miał także urlop! - pomyślała Ania i zaznajomiła się z krojczynią, po czym wzięła się energicznie do porządków, oznajmiwszy przez okienko petentkom, iż wśród takiego nieładu nie jest w stanie po prostu załatwiać spraw bieżących. Zajęta układaniem w szafie fartuszków, mających być uszytymi przez matki w domu, nie spostrzegła Marteczki, która weszła szybko do kajuty i stanęła tuż przy niej, szepcąc niemal do ucha wzburzonym głosem: - Jaka ta pani Adela niesprawiedliwa! Użala się przed panią na nieład, jak gdybym to ja była tego przyczyną, a ja pracuję do jedenastej w nocy! Nikt mi nie płaci za te dodatkowe godziny. Zarabiam grosze w porównaniu z pensją pani dyrektorki! Ale rzeczywiście - rozejrzała się dookoła - tu jest straszny nieporządek. Ania pominęła milczeniem złośliwe uwagi co do pani Adeli, gdyż wyczuwała fałsz Marteczki, tylko spytała rzeczowo: - Od kogo dostanę rachunki, wykaz rozdanych sztuk i ilość pozostałych metrów? - Pani Workowa ma to wszystko pod swoją kontrolą. Tak jestem zapracowana na pierwszym piętrze, że nie wiem, co się tu dzieje - i niezadowolona, iż nie udało się jej wyciągnąć Anię na krytykę postępowania zwierzchniczki, wybiegła z kajuty, przecisnęła się przez tłum kobiet i zniknęła za drzwiami. W kuchni witano Anię z radością, nie mogąc się dość nacieszyć jej zdrowym wyglądem. Mela była mizerna, gdyż nie skorzystała z urlopu, wziąwszy na ten miesiąc jakieś zastępstwo ze względu na ciężkie finansowe warunki rodzinne. Po skończeniu obiadu i przyjacielskiej gawędki, Ania wróciła do biura. Czekała ją ogromna praca, z której była zadowolona, gdyż dawało jej to możliwość zwalczania wizji, napływających ku niej z kątów jej mieszkanka. Pogrążyła się tedy w wyliczeniach i rachunkach, przedstawiających zdumiewające luki, powstałe wskutek niesystematyczności krojczyni. W niedzielę rano po mszy św. u Pp. Kanoniczek, Ania poszła do koleżanki z Grenoble. Jeszcze w "Dworku" wyczytała w dzienniku ogłoszenie żałobne o śmierci pana Sławińskiego, więc zaraz po przyjeździe telefonowała do instytucji, w której pracowała Danka. Odpowiedziano jej, iż wymówiła posadę i mieszka obecnie przy ulicy Ossolińskich. Ania weszła na wspaniałe, marmurowe schody i zadzwoniła pod wskazanym numerem, dziwiąc się mocno, że ludzie zajmujący tak piękny lokal, bawią się wynajmowaniem pokoi. Elegancka młodsza wprowadziła ją do pokoju "jaśnie panienki", która siedząc przy stole w liliowej pidżamie, zajęta była spożywaniem pierwszego śniadania. Ujrzawszy Anię, porwała się z krzesła, zbliżając się do niej szybko, całując serdecznie i mówiąc: - Jaka ty dobra jesteś, że nie zapominasz o mnie, Aniu kochana. Siadaj, proszę cię bardzo. A może napijesz się ze mną czekolady? Zostało mi to przyzwyczajenie z Grenoble. - Dziękuję, jestem po śniadaniu. Ależ ty wspaniale mieszkasz! Jakie wykwintne meble! Co za elegancja w podaniu tej czekolady! To moja słaba strona. Powinna byś zamówić swój portret w tym otoczeniu i w tych pastelowych jedwabiach. - Ona nie jest wcale przygnębiona po tak ciężkim przeżyciu - myślała ze zdziwieniem. - Mogłabym to uczynić, gdybym chciała - odrzekła Danka, naciskając kilkakrotnie oporny zawsze rewolwerek i zapalając wreszcie papieros. - Jakaś dobra wróżka czuwa nade mną, gdyż jestem w swoim własnym mieszkaniu. Zdumione spojrzenie Ani było jedyną odpowiedzią na tę nowinę. - Tak - mówiła Danka łagodnym swym głosem, założywszy nogę na kolano i oparłszy się na niej łokciem. - Mam szansę życiową, ot, kaprys losu. Przyjaciółka mej matki, samotna po śmierci męża i bezdzietna w dodatku, zbliżyła się do nas w czasie choroby ojca, przywiązała się do mnie i zapisała mi tę kamienicę i gotówkę w banku, uważając mnie za swoją córkę. Potrzeba serca kobiety, rozumiesz? "Matka, która nie rodziła". Jesteśmy tak biegunowo odmiennych przekonań, że łączyć nas może tylko wzajemne uczucie i zaufanie. Moja przybrana matka jest bardziej katolicka, niż papież i teraz jest w kościele na sumie, ale wierzy, iż nie zawiodę jej nigdy pod względem etycznym i może być tego pewną - wydmuchnęła parę kółeczek dymu w górę. - Winszuję ci, moja droga - powiedziała Ania z życzliwością w głosie. - Dziwisz się pewno, że nie zastajesz mnie w żałobie, ale to była wola mego ojca. Wiesz, jakim był filozofem. Prosił mnie gorąco, abym natychmiast po jego śmierci, wróciła do życia. - Pamiętaj, Danko - mówił - że nie chcę stanowczo banalnych dowodów żalu, krepy, welonów i czerni ubrania. Niech czyny twoje będą pięknym wyrazem pamięci o ojcu, który ciebie wychował. Szkoda jednego grosza na wstrętne "pleureuses'y" (krepa u dołu sukni). - Ale pomimo to widzę czarny kapelusz z welonem i czarny płaszcz na wieszadle - stwierdziła Ania mimo woli. - Ustąpiłam pod tym względem kochanej mej opiekunce. - Danko! - błagała mnie ze łzami w oczach. - Nie ściągaj na siebie potępienia ludzkiego! Taka jesteś młoda. Powinnaś dbać o swoją opinię. Powiedzą, że nie masz serca! Zrób to dla mnie, córeczko! - I ty, wolny ptak, zgodziłaś się na taki kompromis? - uśmiechnęła się Ania przyjaźnie. - Nic się nie dziwię, bo podstawą było tu nie wyrachowanie, ale uczucie. - Zawsze jesteś "pierwsza klasa" - mówiła "łagodna anarchistka" z uznaniem. - Rozumiesz, że wobec tak doniosłych zmian, porzuciłam biuro. To nie jest praca dla kobiety! Biuro, jak chciwy polip, wysysa jej zdrowie i siły. - A tak marzyłaś dawniej o samodzielności! Zresztą, cóż mają począć niezamężne kobiety, albo te, których mąż nie zarabia tyle, by wystarczyło na wszystko? - Muszą, niestety, iść na pastwę tego Molocha. Co do mnie, to wstępuję do politechniki, na architekturę. Będę mogła z czasem rysować w domu plany i zarabiać w ten sposób, gdyż nie wyzbyłam się pragnienia samodzielności. - Wyjdź za mąż za jakiegoś architekta i wówczas zwiążesz tę kwestię najlepiej dla obu stron - rzuciła Ania swobodnie, śledząc jednak nieznacznie wyraz twarzy koleżanki. Oczy Danki błysnęły żywiej, lecz odpowiedziała bardzo logicznie: - Nie znamy naszej przyszłości, opieramy się tedy na tym, co przeszłyśmy obie z tobą. Przecież w naszych oczach zdewaluowały się pieniądze, a dochody spadły do zera. Kto wie, co nas czeka i co się stanie w razie jakiejś wojny, albo przewrotu? Może ten mój fach będzie jedynym źródłem utrzymania dla mojej opiekunki i dla mnie? - Wszystko możliwe - zgodziła się Ania. - My, pokolenie wojenne, ustosunkowujemy się nieufnie do życia. Przewidujemy więcej zawodów, niż pomyślności, ale nie truchlejemy przed walką i dobijamy się uparcie zwycięstwa. - Szczególniej takie dzielne istoty, jak ty - podkreśliła Danka serdecznie. - Opowiedz mi o sobie. Czy zawsze pracujesz w tej instytucji społecznej? Szkoda, że tak rzadko się widujemy, ale teraz każdy pochłonięty własnymi sprawami. Potoczyła się rozmowa, utrzymana w życzliwym i ożywionym tonie, a tak interesująca dla zżytych z sobą koleżanek, że Ania musiała wziąć taksówkę, aby zdążyć na obiad do Tarszów. Punktualność jej okazała się w tym razie zbyteczną, gdyż Zuzia, która jej otworzyła drzwi, powiedziała ze zdziwieniem: - Już panienka powróciła? Nie było przecież telefonu od panienki! Nasi państwo wyjechali na spacer z panną Weronką i z bratem pana Karola. Spóźnią się pewno na obiad. Ania powiesiła swój płaszcz i kapelusz i poszła do jadalni. Zastała tu jakąś nieznaną, ale bardzo miłą staruszkę w czarnym, koronkowym stroiku na siwych włosach i przedstawiła się jej uprzejmie. Starsza pani była gadatliwa, lubiąca młodzież, więc wkrótce zapoznała gościa dokładnie ze swym "curriculum vitae". Była matką ojca Weronki, który z bogatego ziemianina ukraińskiego, stał się w Polsce rządcą niewielkiego folwarczku na głuchej prowincji. "Kochani Józiowie" zaprosili ją na parutygodniowy pobyt w stolicy, za którą wprost przepadła w młodości. Za chwilę wszedł do jadalni Carlo, wystrojnoy i pachnący najmodniejszymi perfumami. Widział z daleka Anię przez wpół otwarte drzwi swego pokoju i zdążył już przywdziać maskę, jaka odpowiadała jego zamysłom. Podał rękę gościowi z tak grzeczną obojętnością, jak gdyby to była mało znana osoba. - Jakże pani spędziła wakacje? - zapytał uprzejmie. - Świetnie. Zapomniałam o wszystkim, co pozostało za mną. W tej chwili babcia Kuleszyna, spojrzawszy na ścienny zegar, wyszła prędko do radiowego pokoju, aby usłyszeć polecony jej przez "Józia" odczyt, z którego miała zdać mu sprawozdanie, gdyż byli oboje zapalonymi wielbicielami radia. Dziewczyna wysunęła się natychmiast z jadalni, ale Carlo nie skapitulował i poszedł w ślad za nią do salonu. Tu - objął ją, zanim się spostrzegła, pytając czule: - Pójdziemy dziś do kina wieczorem, nieprawdaż, maleńka?! Wyślizgnęła się mu, jak węgorz, mówiąc chłodno: - Dziękuję panu. Mam inne plany na wieczór. Wtem zadźwięczał dzwonek. Ania skoczyła do przedpokoju, roztworzyła drzwi i wnet radosne okrzyki i powitania doszły do uszu zamyślonego siostrzeńca. - Przedstawiam pani - mówił donośnie profesor - brata Karola, Zbigniewa, który jadąc do Krakowa na studia rolnicze, zaczepił o Warszawę, nieznaną mu wcale. Obwozimy go po stolicy, a teraz wracamy z Jabłonny przez wspaniały most Poniatowskiego. To nasza przyjaciółeczka, Zbyszku, panna Ania, o której tyle słyszałeś od nas. Ślicznie pani wygląda. Nie ma to jak "wieś spokojna, wieś wesoła"! Przeszli wszyscy do jadalni i usiedli naokoło stołu. Babcia zjawiła się dopiero po skończonym odczycie, co zharmonizowało się szczęśliwie z wniesieniem wazy przez Zuzię. Ani podobał się Zbyszek, przystojny blondyn, wesoły i naturalny, rozmawiała więc z nim dowcipnie i z ożywieniem, nie zwracając uwagi na Carla, który powrócił do roli grzecznego i obojętnego siostrzeńca gospodarzy. Podczas obiadu wszedł nagle Edmund, przywitał się ze wszystkimi i usiadł obok pani Jadwigi, mówiąc weselszym nieco tonem: - Dostanę filiżaneczkę czarnej kawy, nieprawdaż, Wisiu? - rzucił spojrzenie na Anię. - Odpoczęła i lepiej wygląda - pomyślał z ulgą. - W nagrodę za twoje przyjście - dostaniesz nawet dwie! - oznajmiła kuzynka wesoło. - Protestuję! - krzyknął energicznie profesor. - Co powie na to serce, mój kochany! Rozmowa stała się ogólną i czarna kawa przeciągnęła się dłużej niż zwykle. Dzwonek w przedpokoju zawibrował raz i drugi, wywołując okrzyk pana Józefa: - Żegnaj, Morfeuszu! Schodzą się różni znajomi, aby uczcić tę pierwszą niedzielę po naszym powrocie z urlopu. - Goście?! - rzekł Edmund, wstając śpiesznie. - Zmykam przed nimi! - i ukłoniwszy się zebranym, wyszedł z jadalni. - Zuziu! Herbatę i owoce podasz do salonu - rozporządziła się pani Jadwiga. - Chodźmy, moi drodzy. Pomożecie mi w przyjęciu dawno niewidzianych przyjaciół. Proszę naprzód, droga babciu. - Uczynił się ruch w pokoju, który opustoszał wkrótce. Tymczasem Edmund dostał się przez korytarz do radiowego i usiadłszy tam na sofie, widział przez amfiladę pokoi, salon i zgromadzone w nim towarzystwo. Osób wciąż przybywało, gwar potęgował się z każdą chwilą, a wśród ruchliwego tego zebrania mignęła chwilami brązowa sukienka Ani z wyglądającą spod krótkiego bolerka, jasnoróżową bluzką. Pani domu wezwała ją nagle skinieniem ręki i schyliwszy się jej do ucha, szepnęła: - Moje dziecko! Poślij Zuzię po ciastka, bo nie spodziewałam się tylu gości i obawiam się, że może zabraknąć. Dziewczyna wymknęła się zaraz, na korytarzu spotkała Zuzię, powtórzyła jej to zlecenie i wracała przez jadalnię, gdzie zobaczyła Carla, przymykającego ostrożnie drzwi do salonu. Postanowiła nie unikać starcia, ale przeciwnie - wyjaśnić ostatecznie sytuację. Młodzieniec zbliżył się do niej. Przyśpieszony, gorący oddech musnął jej policzki i jakby porwana huraganem znalazła się w jego objęciach, przytulona do serca. - Tęskniłem za tobą! - szeptał głucho, namiętnie. - I ty myślałaś cały czas o mnie, na pewno! Musisz być moją, Aniu! Kochaj mnie, kochaj! Dziewczyna odchyliła się wstecz, aby nie mógł dosięgnąć ustami jej twarzy i odpychała go wyprężonymi rękami: - Nie mogę ciebie kochać tak, jak ty chcesz, ani tak, jak ja bym chciała - powiedziała z żalem i smutkiem. Carlo zrozumiał jej myśl i ramiona opadły wolno. Mógłby usunąć ten smutek, ale nie chciał, stworzywszy od dawna inne zupełnie projekty. Myśl o nieodwołalnej przegranej wzbudziła w nim brutalny gniew, który zeszpecił jego regularne rysy. Grymas, w jakim tajona pasja znajdowała swe ujście, skrzywił pąsowe usta, a z szafirowych oczu biła śmiertelna obraza. Jakże zmieniła się ta ładna twarz chłopca! Więc takie jest rzeczywiste "dno" jego duszy?! Tak wygląda jego żarliwa miłość?!... Dziewczyna wpatrywała się w niego pociemniałymi ze wzruszenia oczyma. Spojrzenia ich zetknęły się z sobą błyskawicznie, aby tym dobitniej wyrazić bunt odrębnych, a najtajniejszych myśli. Wnet jednak Carlo odwrócił się od Ani i uczyniwszy dobrze stosowany gest lekceważenia, zaczął chodzić po jadalni, nie mogąc opanować rozszalałych nerwów. Ania usiadła przy stole, gdyż nogi pod nią drżały, podparła się łokciem i powtarzała sobie z niemą rezygnacją: - Teraz już wszystko skończone! Wszystko... na zawsze... Tymczasem Edmund, niewidoczny świadek tej sceny, przechodził przez równie silne uczucia, jak mocujący się z sobą burzliwie dziewczyna i chłopiec. Jadalnię zaległa cisza, wśród której odbijały się wyraźnie monotonne kroki chodzącego Carla. Ścisnąwszy głowę obiema rękami, jak gdyby powstrzymując w ten sposób myśli i uczucia, przewalające się w jego całej istocie - Edmund usiłował wybrać jasną drogę pośród tego chaosu. Słyszał od Tarszów, że Carlo ma się żenić z bogatą panną. Jakże ten nicpoń śmiał postępować tak bezczelnie z jego córką?!... Słowo to wypłynęło z jakichś nieznanych mu głębin, lecz przedostawszy się do jego świadomości, uznane przezeń zostało, jako jedyne prawdziwe i odpowiadające rzeczywistości. Przecież, żeniąc się z Alinką, brał na siebie obowiązek ojca względem jej dziecka i brał je z całym zeznaniem tego, co czyni i z dobrą wolą. Rozkochany w matce, zawinił tylko lekceważeniem cierpienia dziewczynki, usuwając ją chwilowo z drogi ich życia. Jakże wysoką cenę nałożyło mu ono za tę wymarzoną podróż poślubną z umiłowaną kobietą! I teraz jeszcze, w tej oto chwili mści się na nim zaciekle, jak gdyby chcąc dorzucić nowe ogniwa do długiego szeregu dni, pełnych cierpienia. Rozprawić się z tym marnym siostrzeńcem, zmusić go, aby na klęczkach przeprosił Anię - oto był cel, do jakiego rwał się w duszy, czując jednocześnie z rozpaczą, iż nie ma żadnego prawa do wystąpienia w obronie panny Przedborówny. I ona traktowała go jak obcego, darowując mu winę wspaniałomyślnie. - Czy nie przeszkadzam? - usłyszał nagle głos Zbyszka, który pchnąwszy drzwi salonu, wbiegł do jadalni i stanął, niepewny, co ma uczynić, gdy zobaczył brata sam na sam z tą przemiłą dziewczyną. - Ależ przeciwnie. Bardzo proszę - mówiła Ania z bladym uśmiechem, wskazując miejsce obok siebie przy stole. - Szukałem pani, bo nie skończyliśmy naszej dysputy. Co prawda nie znam paryżanek, które pani tak wychwala, ale nie mogę sobie wyobrazić, aby istniały na świecie kobiety bardziej urocze od naszych warszawskich syrenek! Na pewno oberwę przed wyjazdem od jakiegoś męża lub ojca, bo oglądam się niemal za każdą spotkaną na ulicy do lat pięćdziesięciu włącznie! - zaśmiał się głośno. Starszy brat zatrzymał się nagle i stanął naprzeciw siedzących. Twarz jego była chłodna, wyraz oczu zawzięty: - Radzę ci, mój drogi, bądź z tymi syrenkami ostrożny! - przestrzegł z ironią. - Teraźniejsze panny nie chcą miłości bez pierścionka - i, utkwiwszy przez chwilę oczy w Ani, jak gdyby chciał podkreślić, że ją ma na myśli, wyszedł z jadalni przyśpieszonym krokiem. Nie orientujący się w sytuacji Zbyszek wziął to powiedzenie jako żart, wcale udany i roześmiał się mówiąc: - Mądre panny! Nie chcą przyjmować oblubieńca z pustymi rękami! - tu spojrzał na dziewczynę i umilkł nagle. Chociaż niedoświadczony i młody wyczuł po krótkim namyśle, iż najlepiej postąpi, zostawiając ją samą, co też uczynił niezwłocznie. Ania, dla której nawet światło żarówek było zbyt natarczywym świadkiem wobec brutalnego wyłuskania jej uczuć, rzuciła się w paru skokach do przyległego radiowego pokoju. Ciemno tu było i tylko jasna smuga od lampy w jadalni, odbijająca się w lśniącej posadzce, rozjaśniała nieco kąt jeden przy oknie. Zatrzymała się tuż za otwartymi drzwiami i podniosła rękę do oczu. Były wilgotne. Jak to dobrze, że nikt jej nie widzi! Musi zapanować nad sobą. Tak. Za chwilę wróci do salonu z pogodną twarzą. Tylko ta uśmiercona zbyt gwałtownie młoda miłość - to jej dolega niemiłosiernie. Ale teraz wyrwie z serca to uczucie i rzuci za siebie na szeroki szlak życia. Nie odwróci się nawet ku wspomnieniu, bo szkoda każdej jej myśli dla niegodnego! Niegodny! Tak! Szafirowe oczy Carla, ze znanym dobrze rozkochanym wyrazem, zajrzały ku niej spoza tego odpędzanego wspomnienia i dziewczyna westchnęła cicho. Ktoś ujął ją delikatnie za rękę, a głos, brzmiący ciepło i głęboko, zapytał: - Czy pozwolisz mi odwiedzić siebie, Aniu? Dziewczyna wstrząsnęła się cała. To Edmund! Skąd się tu wziął - nie myślała. Chłoszczący atak życia obalił mury wrodzonej skrytości i słowa Edmunda potoczyły się wprost do serca. Rozumiała coraz lepiej, ile on cierpiał, gdy stracił miłość jej matki. A przecież to ona była mimowolną przyczyną tego dramatu. Że jej matka przechodziła również udrękę - nie wątpiła już wcale. Ze szlachetnością natury, skłonnej do upatrywania winy przede wszystkim w sobie, zezwoliła krótko: - Dobrze. Proszę przyjść! - i wybiegła z radiowego pokoju, dążąc do salonu. Tu - pożegnała się z panią Jadwigą i po angielsku wymknęła się z mieszkania profesorostwa. Orzeźwiający chłód jesiennego wieczoru wpłynął kojąco na jej potargane nerwy. Podążyła pieszo do biura, usiadła tam przy maszynie i wydostała z szuflady brulion sprawozdania za rok ubiegły. Już miała uderzyć palcami w klawisze, gdy nagle zadźwięczały jej w uszach namiętne z początku, raniące przy końcu - słowa Carla. Przeżyła jeszcze raz całą tę scenę, po czym skupiwszy wolę, zmusiła siebie do pracy. Stukała maszyna, wprowadzana w ruch biegłymi palcami dziewczyny, ukazywały się na papierze litery i cyfry, aż wreszcie robota była wykonana. Ania spojrzała na zegarek. Jedenasta. Dzięki Bogu! Mniej godzin do świtu. Zbiegła ze schodów i pojechała na Żoliborz z sercem lżejszym o jeden przynajmniej ciężar odrobionej pracy. Edmund u Ani Skoro Ania otworzyła drzwi mężowi swej matki w najbliższą sobotę po południu, pierwszym uczuciem, jakiego doznała, było zakłopotanie. Po krótkim uścisku dłoni, odezwała się tonem uprzejmej pani domu: - Proszę do moich salonów - i poszła naprzód, a gość znalazłszy się w tym jej "home", gdzie wszystko świadczyło o artystycznych upodobaniach właścicielki, rzekł z prawdą w głosie: - Masz nadzwyczajne poczucie piękna, Aniu. Miło tu u ciebie. Czy to ty malowałaś te świetne głowy arabskie na poduszkach? Pyszne! - wskazywał ręką na sofę. - Nie. Przysłała mi je Halka, która jest obecnie w Algierze razem z córeczką i mężem, inżynierem drogowym, wysłanym tam przez rząd francuski. Za rok mają powrócić do kraju. Ale proszę siadać - umieściła się na czeczotowej kanapce, stojącej w niszy, Edmund zaś usiadł wygodnie na takimże fotelu, pokrytym niebieską, jedwabną materią w srebrzyste kwiaty. Jego patrycjuszowska głowa sprószona lekko siwizną, rysowała się pięknie na wzorzystym tle dywanu perskiego, zawieszonego na ścianie. - Ogromny ma talent - przyznał, nie odrywając wzroku od malowidła. Zamilkli oboje. Przeszłość stanęła między nimi, rzucając smutne obrazy na ekran myśli. Wreszcie dziewczyna otrząsnęła się z zadumy i sądząc, że najwłaściwszą odpowiedzią na pojednawczy krok Edmunda będzie wtajemniczenie go w dzieje rodziny, zaczęła mu je opowiadać. - Więc Malinki powróciły do was. Rad jestem z tego naprawdę. Czy Pawełkowie mają dzieci? - Mają chłopca i dziewczynkę. Nini starsza jest o parę lat od braciszka, który nazywa się Miki. - Nini i Miki. Bardzo ładne imiona. Może znajdzie się ktoś, co ułoży dla nich operę komiczną? - Lekki uśmiech rozjaśnił poważną twarz gościa. - A Bisia? Czy żyje - spytał po chwili wahania. - Gospodaruje zawzięcie w Malinkach. Michaś jest inżynierem w Gdyni. To już wszyscy. Można przypatrzeć się ich fotografiom, gdyż, oczywiście, zmienili się bardzo. Stoją razem z moimi przybranymi rodzicami i znajomymi na tej niziutkiej szafce. - Chętnie - powiedział Edmund. Wstali i zbliżyli się do niej. Ania, unikając wciąż osobistego zwrotu do gościa, ponieważ nie chciała go urazić, a nie wiedziała istotnie, jak ma go nazywać - podawała mu kolejno różne fotografie, dodając przy tym nieodzowne wyjaśnienia. Edmund przyglądał się im w milczeniu, chociaż szlachetne, rozumne, a nawet piękne niektóre twarze, urozmaicone dziecięcym wdziękiem najmłodszego pokolenia, zmuszały go do wydania pochlebnego sądu, co też czynił w cichości. Wtem - przykra myśl powstała w nim błyskawicznie. - Nie widzę tu nigdzie twej matki - powiedział żywiej. - Czyżbyś nie miała jej fotografii? W takim razie zechciej przyjąć jedną ode mnie. Mam ich kilkanaście. - Dziękuję bardzo. Dostałam od Pawełka odbitkę ślicznego portretu, znajdującego się w Malinkach, ale schowałam ją do biurka. Zwróciłaby na pewno uwagę obcych, bywających u mnie, a odpowiadając na ich pytania, nie chcę kłamać i nie chcę wyjawiać prawdy. - Ona ma słuszność - pomyślał Edmund. - Wciąż ten sam logiczny, a jakże raniący wynik starych powikłań życiowych. Wrócili na dawne miejsca i usiedli naprzeciw siebie, krążąc coraz szybciej myślami po orbicie przeszłości. - Ty nie wiesz, Aniu, jak ona ciebie szalenie kochała! - wyrwało się mimo woli z piersi mężczyzny i jak gdyby ten wybuch usunął zaporę, nałożoną na jego wewnętrzne przeżycia, słowa popłynęły z ust jego, tak smutne i mocne zarazem, iż wstrząsały do głębi spokojną na pozór dziewczyną. - Po powrocie ze Szwecji moja Alinka była już tylko matką, drżącą o swoje dziecko. Kobiety kochającej - nie stało! Przywiozłem ją od Michasia do domu w zupełnej prostracji. Ogłuszona nieszczęściem, bolejąca ponad wszelką miarę, jęczała cicho: - Wszystko to twoja wina! - nadaremnie starałem się wytłumaczyć, że to był fatalny zbieg nieprzewidzianych okoliczności, że uczynimy wszystko, aby ciebie odszukać i że znajdziemy na pewno. Moje słowa tyle miały wartości, co groch rzucany o ścianę, może ich nawet nie słyszała... Wytężyłem całą swoją energię, aby cię znaleźć, przyprowadzić do matki i powiedzieć jej: - Oddaję ci twój skarb najdroższy. Kochaj mnie teraz! - Przykro mi wyznać ci, Aniu, że pod jednym względem zawiniłem wobec ciebie istotnie, ale - wyprostował się z nagłą decyzją - tylko ty jedna na świecie słyszysz tę moją spowiedź. Musisz tedy wiedzieć o wszystkim... - Proszę nie mówić. Ja już wiem o tym od dawna - przerwała mu bardzo łagodnie. - Wiesz? - spojrzał jej bystro w oczy i wyjmując z bocznej kieszeni paczkę wycinków ze starych gazet, położył przed nią na stole. - Patrz! Użyłem wszystkich moich stosunków i wpływów, poruszyłem niebo i ziemię, aby odszukać zaginioną dziewczynkę! Przepatrz to, proszę - nalegał silnie. Ania rzuciła okiem i przeczytała: - "Zrozpaczony opiekun poszukuje zaginionej Ani Pobóg, blondyneczki ze złotymi loczkami..." - oddała mu całą paczkę: - Uwierzyłabym nawet bez tych dowodów - powiedziała niemal serdecznie. - Gdzież zaszyliście się z waszą ochronką?! - wybuchnął boleśnie. - Byliśmy na Wołyniu, w prawdziwej głuszy, gdzie ani dzienniki, ani wieści ze świata nie dochodziły. - Więc dlatego starania moje nie odnosiły żadnego skutku. Rozumiem teraz. Po jakimś czasie matka twoja przyszła do wniosku, że "tylko grób może tak milczeć" i niechęć jej ku mnie rosła z każdą chwilą. Starałem się to przełamać - na próżno. Dzieliła nas jakaś ściana, wyższa codziennie. Wówczas to, nie mogąc znaleźć sobie miejsca, w podświadomej chęci oddania życia za życie, w potrzebie ekspiacji, wstąpiła do szpitala, jako pielęgniarka rannych żołnierzy. - Umilkł i zwiesił głowę na piersi. Ania również milczała, wciśnięta w kąt czeczotowej kanapki. Zdawało się jej, że popełnia niedyskrecję, przechodząc z Edmundem przez to piekło jego udręczeń. Nie śmiała prawie odetchnąć, a on po chwilowej przerwie, mówił dalej: - Przepaść między nami rozszerzała się nieustannie, aż wreszcie znieść tego nie mogłem. Rzuciłem się do nóg Alinki, przysięgałem, że w całej tej katastrofie nie było premedytacji z mej strony, całowałem jej ręce, kraj jej sukni ze skruchą i - nie przekonałem jej wcale. Umarła nieprzejednana - dokończył szeptem, jakby tylko dla siebie. We wrześniu mrok zapada wcześnie. Beznadziejnie smutny ton zwierzeń mężczyzny harmonizował z narastającą szarą godziną. - Mogłem wprawdzie zachwiać jej pewność, gdybym dał jej tę plikę ogłoszeń, ale tego nie uczyniłem. Zgasłaby ostatnia iskierka nadziei pojednania się z ukochaną kobietą, gdyby dowiedziała się o zmianie twego nazwiska. Nie uwierzyłaby mi, że motywem była tu przesadna ambicja, lecz nigdy zła wola! - Ale ja w to wierzę - powiedziała Ania żywo. Im bardziej zagłębiała się w ten dramat starganej miłości, tym stawała się wyrozumialszą, skłonniejszą do zgody. Edmund wstał, usiadł obok niej na kanapce i przycisnąwszy do ust jej małą rączkę, rzekł po chwili ze wzruszeniem w głosie: - Dobra jesteś, Aniu. Dziękuję ci za te słowa. Ponieważ masz przybranego ojca, który lepiej ode mnie wywiązał się ze swych obowiązków, więc mów do mnie: wuju. Dobrze? - Dobrze - odparła bez namysłu. - Jeszcze mam jedną prośbę do ciebie. Może zechcesz rozweselić moją samotność i przychodzić do mnie na obiady we czwartki? - Chętnie - zgodziła się natychmiast. - Nie znasz kompromisów - uśmiechnął się zadowolony. - Wszystko, albo nic, nieprawdaż? Ale - jak postąpimy z Tarszami? Zdziwią się, gdy posłyszą, że mówię do ciebie po imieniu. - Możemy unikać rozmowy przy nich. A w ogóle - to nasza tylko, wyłącznie nasza sprawa. - I ja tak myślę - potwierdził. - Muszę już ciebie opuścić. Mamy dziś o szóstej posiedzenie handlowców, a ja tam jestem w zarządzie. - Wstali oboje. Ania przykręciła kontakt i fala różowego światła spod abażuru u góry, spłynęła na nich łagodnie. - Wyjdziemy razem - powiedziała, odprowadzając gościa do przedpokoju i sięgając po jesionkę, którą podał jej z wrodzoną kurtuazją. - Dokądże idziesz? - zapytał, gdy schodzili razem po schodach. - Może pozwolisz, abym ciebie odwiózł na miejsce? Przyjechałem tu samochodem. - O nie, dziękuję bardzo, ale idę bliziutko, na baraki żoliborskie, a tam samochód wywołałby najgorsze uczucia u tych biedaków, nie mających często na kawałek chleba. Wyszli za bramę. Piękna limuzyna stała przed domem. Edmund ucałował rączkę dziewczyny, mówiąc serdecznie: - A więc do widzenia, Aniu, do czwartku. - wsiadł i odjechał. Ania zaś poszła w stronę drewnianego osiedla dla bezrobotnych i bezdomnych obywateli Polski. Znalazła się wkrótce w olbrzymiej świetlicy, ciepłej i jasno oświetlonej, gdzie przy stołach, ustawionych pod ścianami, zebrane tu dzieci zajadały smaczne kanapki, przysłane im z Rady Ministrów po wczorajszym festynie. Kierowniczka świetlicy, pani Stefania, entuzjastka najczystszej wody, z którą Ania poznała się, zaglądając czasem do swych petentek na barakach, klaskała w tej chwili w ręce, wołając z całej siły: - Dzieci, uciszcie się! Mam wam coś do powiedzenia! Radosny gwar ustał na chwilę i wszystkie dzieci utkwiły oczy w panią Stefanię, która wyciągnęła do nadchodzącej Ani ramiona. - Jakże się cieszę, że pani przyszła, kochana panno Aniu! Czy pani widzi, jaki bal mają dziś nasze dzieci? Prawda jak ślicznie wyglądają te kanapki?! Ale, moje drogie dzieci, spójrzcie na te okna. Tam, za nimi, porozpłaszczały sobie noski i buzie inne biedne dzieci, dla których zabrakło już miejsca w naszej świetlicy, bo i tak jest was tu około trzystu. Pomyślcie dobrze, co mamy zrobić z tą resztą pysznych kanapek, jakie leżą przede mną na tacy?! Czy dać każdemu z was jeszcze po kawałku, czy też podzielić je między tamtymi, głodnymi waszymi rówieśnikami?! Oni patrzą na was z zazdrością. - Podzielić! Podzielić! Oddać tamtym dzieciom - wołały chórem dziewczynki i krzyczeli jeszcze głośniej chłopcy, wywijając w zapale rękami. - Dobrze. Zrobimy tak, jak postanowiliście. Panie Babanty! - zwróciła się do woźnego. - Proszę wprowadzić obce dzieci i ustawić je szeregami. Trzeba je policzyć, abym wiedziała jak mam je obdzielić tym podarunkiem od naszych wychowańców. - Spojrzała na Anię z radością. Po skończonym rozdawnictwie dzieci zabrały się do odrabiania lekcji, a pani Stefania z Anią przeszły do małego pokoiku obok świetlicy. - Winszuję pani - odezwała się dziewczyna serdecznie. - Widocznie ziarna rzucane tak wytrwale przez panią na tę twardą opokę, zaczynają kiełkować. - Widzę to sama, ale wątłe to kiełki i mnóstwo pracy czeka mnie jeszcze. Otoczenie, wśród jakiego przebywają młode latorośle, nie sprzyja ich duchowemu rozwojowi. Czy pani uwierzy, że nieraz mężczyzna tak wali swoją kobietą o ścianę, że po drugiej stronie tego drewnianego przepierzenia spadają z gwoździ obrazki u sąsiadów? - W każdym razie jedni i drudzy są u siebie. Lepsza drewniana przegroda, niż wspólna sala, jak na Okopowej. - Naturalnie. Ale przede wszystkim chciałabym wyrwać z tych duszyczek chęć otrzymywania czegoś "za darmo". To upadla ludzi i odbiera im wiarę w swoje własne siły. Na dowód prawdy mych słów, opowiem pani małą scenę z początków naszego "Osiedla", kiedy to zakładano pod świetlicę kamień węgielny. Na tę uroczystość miała przyjechać marszałkowa Piłsudska, jako opiekunka "Osiedla", prezydent miasta Słomiński, marszałek senatu Szymański z żoną i przedstawiciele Walki z Bezdomnością i Bezrobociem. Było to latem, przemówiłam więc do zgromadzonych dzieci: - Słuchajcie mnie uważnie! Będziemy tu mieli gości, którzy pragną waszego dobra, kiedy stawiają dla was taką dużą i jasną salę. Musimy ich ładnie powitać. Niektórzy spomiędzy was mają śliczne kwiaty w ogródkach. Rozbiegnijcie się tedy i przynieście mi po kilka kwiatków. W parę chwil potem dzieci wróciły, znosząc mi całe naręcza kwiatów pospolitych wprawdzie, ale świeżych i barwnych. - Dziękuję wam, kochane dzieci - powiedziałam, biorąc od nich pachnące wiązanki. - Stójcie teraz ładniutko i słuchajcie, co macie uczynić, gdy przyjadą nasi goście. Ja wam rozdam te kwiaty, a wy... Ach, panno Aniu! Zaledwo wymówiłam słowo "rozdam", gdy te same dobre i posłuszne dzieci, które spełniły przed chwilą moją prośbę, zmieniły się nagle w stado dzikusów, wrzeszczących zajadle: - Mnie! Mnie! Mnie! - i wyrywających sobie wzajemnie kwiaty, z których zostały wkrótce poszarpane łodygi i płatki. Widzi pani, czym jest słowo "rozdam"! Przeklęty to wyraz, który powinien być skreślony ze słownika działaczy społecznych! Dlatego też wmawiam nieustannie w nasze dzieci, że za wszystko, co tu otrzymują, powinny odpłacać się społeczeństwu w przyszłości. Stworzyłam gromadę "świetlicowych dzieci", od których rozchodzi się wpływ na inne. Zanim Ania zdążyła przytaknąć tym poglądom ze szczerym uznaniem, gdy młodziutka dziewczyna, ubogo, nie czysto ubrana weszła do pokoju i stanęła przed kierowniczką. Twarz jej była smutna i blada. - Co powiesz mi, moje dziecko? - spytała bardzo życzliwie pani Stefania. - Proszę pani, nie mogę nigdzie dostać posady służącej. Wszędzie pytają mnie o bliższy adres, a kiedy powiem, że mieszkam w barakach, to zakrzykują, machając rękami: - Z baraków?! Niechże Bóg broni! My nie wpuścimy stamtąd dziewczyny do naszego domu! - I co mam robić, proszę pani? Jacy my nieszczęśliwi, że przystało do nas: Dzieci baraków, dzieci Żoliborza! - Dam ci zaraz bilecik do pani Leokadii, która prowadzi Dom Noclegowy dla kobiet bezdomnych. Powiesz, że to ja ciebie przysyłam. Tam bywa dużo porządnych dziewcząt szukających pracy i możesz śmiało dać adres każdej pytającej cię o to pani domu - tłumaczyła Ania, skreśliwszy wprawnie kilka słów na bilecie wizytowym i wręczając go uradowanej dziewczynie. - Dziękuję pani z całego serca - powiedziała z rozjaśnioną miną i ukłoniwszy się dwóm opiekunkom wydziedziczonych, opuściła świetlicę. - Żałuję tych, a nie dziwię się tamtym - rzekła pani Stefania, obejmując Anię serdecznym wejrzeniem. - Baraki mają, niestety, ustaloną opinię. W każdym razie pragnę gorąco, aby z moich wychowańców powstał zastęp uczciwych Polaków. A teraz, kochany mój gościu, przejdźmy do sali. Dzieci skończyły już przygotowania do lekcji jutrzejszych i może zechce pani posłuchać naszego chóralnego śpiewu. - Gotowa jestem przyłączyć się do niego, jeśli pani pozwoli - zaśmiała się Ania. - Śpiewałam jak ptaszek w dziecięcych latach, ale teraz nie mam czasu na kształcenie swego głosu - mówiła, wchodząc do wielkiej sali z kierowniczką, zwołującą swoje stadko: - Zaśpiewajmy teraz, dzieci.! Stańcie przede mną pośrodku naszej świetlicy. Doskonale. Zaczynam - i dźwięcznym, czystym głosem zanuciła: - Wedle mego ogródeczka, mój Boże... ale z gromady śpiewaków wyrwał się nagle jeden piskliwy ton i rozległy się tłumione chichoty i śmiechy. Pani Stefania, nie wyprowadzona bynajmniej z równowagi, rzuciła donośnie: - Lidka! Chodź do mnie natychmiast. Ładniutka brunetka, o cygańskiej urodzie i długim czarnym warkoczu, wysunęła się naprzód i przystąpiła do kierowniczki, wskazującej jej ręką drzwi: - Znowu to samo. Przeszkadzasz innym. Wyjdź! Śpiewy odbyły się we wzorowym porządku, a gdy dzieci, zabrawszy książki, rozeszły się do domów, pani Stefania zwróciła się do Ani: - Ta mała krnąbrna Rosjanka dużo mi sprawia przykrości. Ale my, ludzie ze stepów ukraińskich, nie dajemy tak łatwo za wygraną. Przy tym chcę, aby Rosjance było dobrze u nas, wobec tego, że nam źle było, gdy oni nami rządzili. Ubierajmy się, moja złociutka i chodźmy, gdyż śpieszno mi bardzo do mojej starej matuli i do siostry, którą sprowadziłam niedawno z Bolszewii. - Odprowadzę panią do tramwaju - zaproponowała Ania. - Lubię przejść się przed snem i całą długą nocą. - Idę tak czasem do przystanku, jak tank oblepiona dziećmi - mówiła po drodze pani Stefania. - Deszcz, wiatr, śnieżyca, a one biegną przy mnie. - Zimno, wracajcie do domów! - Nam z panią ciepło! - odpowiadają ze śmiechem. Prawda, że wkładam duszę w tą moją pracę, ale takie słowa wynagradzają mnie hojnie. Albo na przykład, jedna z dziewczynek, ot, ciemne stworzenie, zapytała mnie niedawno po roku przychodzenia do świetlicy: - Pani kierowniczko! Jaki pani miała cel w życiu, kiedy pani zaczęła żyć? - Innym znów razem tłumaczyłam dzieciom, że nie należą one do "najbiedniejszych", że są istoty, daleko bardziej godne pożałowania, niż one. Są dzieci, nie mające ładnej "gwiazdki" od pani marszałkowej Piłsudskiej, ba! nie wiedzące nawet, co to jest drzewko wigilijne! - Pani kierowniczko! A kiedy będziemy zbierali na biedne dzieci, tak jak pani kierowniczka nas pouczała?! - pytali mnie z wielkim zajęciem i porobili sami różne ozdoby na choinkę, oddali część własnych skromnych cacek i wysłali to do bardzo ubogiej szkoły na prowincję, skąd nadeszły do nich listy dziękczynne od tamtejszych dzieci i kierownika. To są wszystko ogieńki ducha na trzęsawisku. Ale oto przystanek, droga panno Aniu. Dziękuję pani za towarzystwo i proszę z góry o dopomożenie mi w rozdawnictwie ciast i zapasów świątecznych na Boże Narodzenie. - Najchętniej. To moja specjalność - przyrzekła Ania, żegnając wsiadającą do tramwaju entuzjastkę czynu i wiary w człowieka. Dnie bez słońca Nawał pracy zmusił Anię do przesiadywania w biurze wieczorami. Mela zachodziła do niej często na pogawędkę o różnych bieżących sprawach, związanych z ich instytucją. Pewnego wieczoru Ania powitała koleżankę słowami: - Proszę sobie wyobrazić, panno Melu, że wczoraj były imieniny pani Adeli! - Doprawdy? Ależ ja nic o tym nie wiedziałam. - Ja również. Dziś z rana dostałam wymówkę od naszej dyrektorki, że tak ją zawiodłyśmy. Czekała na swoje urzędniczki z kolacją, a przyszła tylko Marteczka. - Dlaczegoż nas nie uprzedziła?! To dopiero koleżeński postępek! - Rzeczywiście. Poszłam więc do niej i spytałam, dlaczego tak się dziwnie znalazła, kiedy właściwie, jako sekretarka, powinna była zorganizować wspólne odwiedziny naszej zwierzchniczki, a nawet jakiś wspólny upominek? Odpowiedziała mi żartobliwie, iż nie przyszło jej na myśl, abyśmy o tak ważnym dniu zapomniały. Może więc dziś pójdziemy z panią do dyrektorki i złożymy jej nasze życzenia. - Ależ najchętniej. Przecież to... W tej chwili zadzwonił telefon. Ania przyłożyła słuchawkę do ucha i po jej twarzy zaczęły przesuwać się kolejno zdziwienie i oburzenie. - Proszę mi wierzyć - mówiła w odpowiedzi - że ja pannie Marteczce żadnej awantury nie wyprawiłam... Co?! Szlochała?!... Ależ przyjęła moją uwagę żartobliwie. Nie myślałam, aby zwykła rozmowa mogła wywołać atak sercowy!... - powiesiła słuchawkę i zwróciła się do Meli. - Cóż pani na to?! Mam znów wymówkę z jej powodu. - A to histeryczka! - zawołała wywiadowczyni z gniewem. - Przyjaciółki pani w niej nie ma. Każdej z nas szyje buty! Proszę się jej wystrzegać! - Wiem o tym - odparła Ania spokojnie. - Ale pewna jestem, że pani Adela ocenia moją sumienność i pracę, stojąc wyżej i lekceważąc plotki swej przeczulonej sekretarki. - Fałszywej, niech pani doda. Słodka, jak miód, a diabła ma za skórą! - Chodźmy przejść się - zaproponowała Ania, składając porządnie książki rachunkowe i chowając je do szuflady. - Ta niespodziewana przykrość zepsuła mi humor. Ruch i świeże powietrze dobrze mi zrobią. Wkrótce znalazły się na Lesznie. W tej dzielnicy miasta przechodniów było niewiele, rozmawiały tedy spokojnie. - Spotkałam przed paru dniami znajomego pani, tego przystojnego bruneta. Szedł z bardzo ładną panną i zajęci byli sobą nadzwyczajnie - powiedziała Mela, która długo rozważała, czy ma ostrzec Anię i doszła do przekonania, iż jest to jej obowiązkiem. - Nic mnie to nie obchodzi! Dawno o nim zapomniałam - odparła dziewczyna z pozorną obojętnością. - Tak? - Mela spojrzała nieufnie na towarzyszkę i szły obie w milczeniu, zajęte własnymi myślami. Ania uprzytomniła sobie brutalność Carla, którego duchowe chamstwo wydobywało się na jaw po doznanej porażce, jątrzącej go, oczywiście. Gdy przyszła na zwykły obiad do Tarszów, wyczerpana po nadmiernej pracy i pani Jadwiga z babcią użalały się nad jej bladością, czyż nie zapytał z sarkazmem: - Może zakochała się pani we mnie i stąd pochodzi ta interesująca bladość? Wywiadowczyni zaś myślała: - Widzę, iż nie tylko ja, ale i ta dzielna i urocza dziewczyna przełknęła sporą dozę piołunu. Że też szczęście w miłości tak jest trudne do osiągnięcia! Najwidoczniej zmartwienia nie chodzą nigdy w pojedynkę, gdyż Ania po powrocie do domu, wyjęła ze skrzynki list od Marysieńki Orżewskiej, która pisała: "Droga moja Aniu! Czuję, że umieram pomimo zapewnień całego mego otoczenia. Wiozą mnie do Warszawy i twierdzą, że wyratują na pewno, chociaż marzę o śmierci, bo jakież stwarzam życie ukochanemu mężowi! On szaleje z rozpaczy, jest moją najczulszą pielęgniarką, a zawsze ma dla mnie słowo otuchy. Będę w Szpitalu Wojskowym, przyjdź do mnie jak najprędzej. Całuję Cię mocno. Twoja Maryś" Po tej hiobowej wieści sen odbiegł od powiek Ani. Więc sprawdza się to, co przyśniło się szczęśliwej narzeczonej przed ślubem w Zakopanem! Oto jej najdroższy Janek woła i zaklina: - Nie odchodź ode mnie! A ona musi odlecieć w zaświaty. Pomimo, iż była uboga i chora, nie wyrzekł się swej miłości, nie uląkł się walki ze śmiercią. Pracował tylko dla utrzymania życia wielbionej kobiety. Takim bywa prawdziwe uczucie mężczyzny! Porównała je z miłością Carla, odczuwając z ulgą, że więzy łączące ją z nim dawniej, rozluźniają się coraz bardziej. W najbliższą niedzielę wstała wcześnie i pojechała do Szpitala Ujazdowskiego. Wprowadzono ją natychmiast do "separatki", w której leżała młoda pułkownikowa. Miło było i zacisznie w tym pokoju, nie przypominającym zgoła celi szpitalnej. Górne szyby w oknie zasłonięte żółtą firanką, były na pół otwarte, fala ciepła szła od kaloryfera. Białe lakierowane ściany, takaż umywalnia, krzesła i stół z koszem złocistych chryzantem składały się na całość wesołą i świeżą. Na białym łóżku, stojącym pośrodku, leżała chora, przykryta żółtą, jedwabną kołdrą, przywiezioną znać z domu. Rysy jej były zawsze piękne, a marmurowa białość twarzy i zamknięte powieki nadawały jej wygląd posągu. Szelest kroków obudził jej czujność. Spojrzała przed siebie i na widok przyjaciółki radosny błysk zapalił się w oczach. Dopiero teraz stwierdziła Ania, jak powiększyły się te oczy, jasnoniebieskie, podłużne, z takim dziwnym wyrazem... Serce zakołatało jej trwożnie, ale zbliżyła się do chorej z uśmiechem na ustach. - Jak to dobrze, że przyszłaś, Anuśko! - odezwała się Marysieńka, wyciągając spod kołdry białą jak alabaster rękę o wychudzonych, długich palcach. - Taka jesteś radosna, pełna życia, że i we mnie budzisz nadzieję. Ach, nie! Nie pozwalam siebie całować! Uściśnijmy się tylko za ręce, dobrze? Siadaj, Anuśko? - Kiedyż przyjechałaś? - spytała Ania, zwalczając mężnie wzruszenie. - Wczoraj. Mój Janek przywiózł mnie i pojechał do Wilna. Jutro powróci. Wszyscy, oprócz mnie, łudzą się, że wyzdrowieję. Pożegnałam swój dom, przywiozłam to, w czym chcę leżeć w trumnie. Czy wiesz, że oślepłam w Wilnie, ale tu już widzę daleko lepiej. - Szkoda, że nie przyjechałaś wcześniej - powiedziała Ania, w którą wstąpiła na te słowa nadzieja. - Szkoda. A tobie, Anuśko, jak układa się życie? Czy nie zakochałaś się jeszcze? Czy zaznałaś choć trochę szczęścia? Tak chciałabym usłyszeć to od ciebie przed śmiercią. - Nie natrafiłam na taką miłość, jaką ty znalazłaś - wyznała Ania z żalem. - Nie warto o niej wspominać. - Ale jeszcze natrafisz, Anuśko. Ja to czuję. Przekonasz się kiedyś sama. Zaczęły rozmawiać o dawnych, zakopiańskich wrażeniach, wspominały Adama i czas szybko leciał. Wreszcie Ania zerwała się, spojrzawszy na zegarek. - Muszę iść zaraz. Spóźnię się na obiad proszony. Do widzenia, Marysieńko. - Zostań chwileczkę. Nabrałam ochoty do życia przy tobie. Nowe siły we mnie wstąpiły. Nie całuj mnie, Anuśko i przyjdź jak najprędzej. Ania odeszła, smutna, ale z iskierką otuchy, że ta silna natura przezwycięży i tym razem śmierć czyhającą na nią od dawna. Tak jednak czuła się samotna w swej wielkiej trosce, że skoczywszy do taksówki, pojechała do kościoła Zbawiciela. Uklękła tu przed ulubionym obrazem Matki Boskiej i pogrążyła się w żarliwej modlitwie. Błagała o zdrowie fizyczne dla przyjaciółki i o zdrowie duchowe dla siebie. Niech jak najprędzej zginie w jej sercu nawet ślad złej miłości! Kiedy weszła do Tarszów, okazało się, że obiad będzie spóźniony ze względu na leguminę, nie chcącą "rosnąć", co kucharkę wprowadza w stan bliski zemdlenia. Pani Jadwiga zajęta była pilną korespondencją, profesor z Edmundem rozmawiali w gabinecie, a w salonie babcia Kuleszyna "zatrzymała" Anię ku swej radości. Lubiała bowiem tę młodą dziewczynę, w której nowoczesność szła w parze z hartem, dobrocią i miłą powierzchownością. Musiała tedy usiąść przy staruszce, chociaż wolałaby zaszyć się w jakiś kącik, gdyż wychudzona szyja i ramiona Marysieńki ciągle stały jej w oczach. Zamyślona i milcząca odtwarzała w wyobraźni Cyrle, słońce i ich troje, zbierających krokusy na śniegu. Już Adam, a za nim Marysieńka odchodzą w nieznane... Babcia tymczasem monologowała z przejęciem: - Kochani Józiowie proszą, abym została jeszcze tydzień w Warszawie. Zacności ludzie! Taka im jestem wdzięczna, bo i co ja widzę na tej prowincji?! Tu pasie się cielę, a tam idzie z dumną miną pani aptekarzowa! A ja tak lubię ruch, życie i młodzież. Dlatego mam i dla pani tyle sympatii, panno Aniu, bo solidna z pani dziewczyna, nie tak jak ten Karol, czy też Carlo, jak go tu modnie przezwano. Ania uśmiechnęła się lekko. Wiedziała dobrze, jakie były motywy tej obopólnej niechęci. On był endekiem, a ona wielbicielką Piłsudskiego. To już wystarczało, aby skakali sobie wzajemnie do oczu, ale oprócz tego on twierdził, że taka starowina jest poza życiem i nie może wydawać sądów, ona zaś miała mu za złe, iż nie dokończył dotychczas studiów i nie doszedł do niczego w swoim wieku, a chciałby wszystkimi rządzić. Nie odezwała się jednak wcale, a babcia mówiła dalej: - Ten zarozumialec upatrzył sobie bogatą pannę i chodzi do niej w konkury. Wszyscy bardzo się z tego cieszą, bo to ma być ładna i wykształcona dziewczyna, córka przyjaciela ojca tego Carlusia. Była nawet w Grenoble, na uniwersytecie i ma odziedziczyć po kimś tam ogromną kamienicę i kapitały. Dobrze to mówią, że bierze zawsze nie zasłużony, ale szczęśliwy! Ania wstrząsnęła się nieznacznie, myśląc z odrazą: - A więc układa plany małżeńskie z Danką, a jednocześnie szaleje za mną. To dopiero pojęcie honoru! - i uczuła prawdziwy wstręt do tego "fanfarona". W tym momencie Zuzia pojawiła się w salonie i przeszła do gabinetu, zapraszając wszystkich na obiad. Po chwili profesor z Edmundem witali się z Anią, przy czym znać było postęp w przyjaźni zakonspirowanego "wuja" z córką jego żony. Całe towarzystwo usiadło, jak zwykle, dookoła stołu w jadalni i talerze z zupą były już postawione przed zebranymi, gdy Carlo wszedł do pokoju. Skłonił się wszystkim z bijącą w oczy pewnością siebie, mówiąc: - Przepraszam ciocię za moje spóźnienie, ale byłem w Zachęcie - usiadł na swoim miejscu i rozłożył serwetę na kolanach. - Sam, czy we dwoje? - spytała dowcipnie Weronka. - Naturalnie, że we dwoje. To daleko przyjemniej, szczególnie wtedy, gdy towarzyszka zwraca ogólną uwagę dystynkcją i wdziękiem - spojrzał złośliwie na Anię. Dziewczyna nie okazała żadnego wrażenia. Cień rumieńca nie zabarwił twarzy, bledszej niż zazwyczaj po wzruszeniach, jakich doznała u chorej przyjaciółki. - Mieliśmy na Ukrainie furmana, który zachwycał się zawsze nowym koniem ze stada - żartowała Weronka. - Czyżby to był również twój system, miły kuzynie? Edmund obrzucił przelotnym spojrzeniem siedzącą naprzeciw niego Anię, a potem rzekł chłodno: - Życzę ci szczerze, Karolu, używając porównania Weronki, abyś pozostał już przy tym ostatnim koniu, bo zmieniając często, możesz natknąć się na takiego, co kopnie cię nogą z całej siły - tu smagnął pogardliwym wzrokiem siostrzeńca. - Ależ tak... tak... Wuj dobrze mi radzi... - bąkał Carlo. Poczerwieniał z gniewu i przełykając na pozór swobodnie zupę, myślał strwożony: - Czyżby ten stary trubadur podsłuchał nas, albo podpatrzył?! Ładna historia! Gdyby się Danka dowiedziała o moich zalotach do Ani, to miałbym kłopot nie lada! Przecież wmawiam w nią, że jest moją pierwszą i jedyną miłością! Profesor złapał w przelocie wzrok Edmunda, a ponieważ cenił go istotnie, pewny był, iż takie potraktowanie wspólnego ich siostrzeńca, miało bezsprzecznie podstawę. - Coś ten nicpoń zbroił! - myślał. - Ale co?! - Intuicyjnie skierował oczy ku Ani i zdziwił się nieco. - Zanadto wpatruje się w obraz katedry wileńskiej, zawieszony na przeciwległej ścianie! - rozważał uporczywie, aż wreszcie jego wytrawny umysł odtworzył jakiś zarys prawdy, wystarczający, aby spojrzał niechętnie na Carla. - Co oni mają jemu do zarzucenia? - dziwiła się w myśli urażona pani domu. - Biedne chłopczysko! Zwierzał mi się wczoraj ze swej szalonej miłości do Danki. Kocha ją od tak dawna i niespokojny jest, czy mu nie odmówi, a ja również jestem przejęta tą sprawą. Nastrój towarzystwa uległ zmianie na gorsze. Ania pod pretekstem zmęczenia wieczorną dodatkową pracą, wstała zaraz po skończonym obiedzie i, pożegnawszy się, wyszła z jadalni. Ubierała się szybko w przedpokoju i już położyła rękę na klamce od drzwi wejściowych, gdy nagle Carlo cichymi krokami wysunął się nie z salonu, ale z korytarza i w oka mgnieniu był przy niej. - Nie pozwolę pani wyjść, dopóki nie pocałuję - szeptał gorąco, oparłszy się plecami o drzwi i przesuwając ręką po fokowym rękawie. - Pani jest taka aksamitna, jak młoda koteczka! Zawsze urocza, maleńka! - Więc pan myśli, że ja sobie nie poradzę? - spytała lodowatym i podniesionym tonem, a Carlo, obawiając się nadejścia jednego z wujów, otworzył drzwi z przesadną galanterią, usiłując pocałować rączkę, którą wyrwała mu w uniesieniu i zbiegła jak strzała w dół, nie oglądając się poza siebie. "Fanfaron" stał chwilę bez ruchu. - Zacałowałbym ją czasem na śmierć, a czasem zbiłbym na kwaśne jabłko! - syknął z pasją i nieopanowanym gestem zamknął drzwi wejściowe. W dwa dni potem Ania odwiedziła znów chorą przyjaciółkę. Stan jej pogorszył się znacznie. - Widzę cię, jak przez mgłę, Anuśko! - żaliła się urywanym głosem, z trudem zbierając myśli. - Okazało się, że jestem chora na nerki - opowiadała przebieg badania, mając teraz nadzieję wbrew rzeczywistości. - Janek przyjeżdża dziś dopiero razem z moją matką. - Ale już teraz na pewno cię wyratują, bo wiedzą co ci dolega. - Tak, tak! Może Pan Bóg mnie wysłucha i uzdrowi dla mego Janka. Wiesz, Anuśko, straciłam wiarę. Taki miałam żal do Boga!... Byłam w Padwie u świętego Antoniego... - Nie mów tak dużo, Marysieńko. Zmęczysz się niepotrzebnie. - To nic... nic... Siostra, czuwająca przy mnie, namówiła mnie do spowiedzi i komunii świętej. Lepiej się teraz czuję... taka jestem rada... Zapukano do drzwi. - To sygnał siostry, abyś już wyszła... Pocałuj mnie, Anuśko. Może to już ostatni raz?... - Dlaczego tak mówisz. Wiesz przecież, że będziesz zdrowa. - Ania mówiła zdławionym głosem, powstrzymując szloch w gardle. - Tak, tak!... Daj mi wody... Takie mam pragnienie... Siostra ukazała się na progu i Ania, pocałowawszy przyjaciółkę, wyszła miotana nadzieją i zwątpieniem na przemian. Zaledwo przyszła nazajutrz do biura, gdy telefon zadzwonił przeciągle. - Panno Aniu! - usłyszała w słuchawce głos pułkownika Orżewskiego, nabrzmiały bólem. - Marysieńka dziś w nocy umarła... - Umarła? - powtórzyła jak echo. Zadrżała i nogi się pod nią ugięły. - Tak. Pogrzeb odbędzie się jutro o dziesiątej rano z kościoła na Powązkach na cmentarz wojskowy. Wiem, jak pani kochała Marysieńkę... - tu nagle głos się urwał. Głęboki ból ściskał serce Ani, łzy napływały do oczu, ale hartowny duch pokonał wzruszenie. Tłum kobiet czekał na nią, jak zwykle. Nachyliwszy się nad biurkiem i przekręcając klucz w zamku szuflady, otarła szybko chustką oczy, wyjęła książki i stanęła przy okienku, gotowa do pracy. Za konduktem żałobnym szła Ania z dala, bezbrzeżnie smutna. Pułkownik wyprostowany i osiwiały prowadził pod rękę matkę, słaniającą się z rozpaczy i odprowadzającą na wieczny spoczynek już trzecie swe dziecko. Z drugiej strony podtrzymywał ją syn, młody lotnik, ostatnia i jakże krucha podpora osamotnionej starości. Kondukt wszedł na cmentarz wojskowy i postępował aleją, wysadzaną akacjami i brzozami, chwiejącymi bezlistne gałęzie, niby ostatnie pożegnanie ziemi. Małe, liczne krzyżyki Niemców, poległych na wojnie, świadczyły o prawdziwym braterstwie ludów - po śmierci. Potem - witał siostrę legionisty - legionista z kamienia, przykładający rękę do daszka czapki, ten, który razem z bohaterskim jej bratem "ujrzeli pierwsi światło Wolności". Na tle szarego, posępnego nieba rysowały się ciemne śmigi na grobach lotników, składających ofiarnie swe młode życie dla potęgi mocarstwowej Polski. I oni zdawali się witać siostrę kolegi, mającą spocząć wśród nich na wieki. Złożono trumnę do grobu. Ania przyklękła z daleka, modląc się gorąco za duszę jedynej przyjaciółki. Nie chciała rozjątrzać wstrząsającego bólu rodziny, więc nie podchodząc do niej, odeszła z cmentarza. Po tej ciężkiej stracie życie wzięło dziewczynę w mocne karby. Stosunki finansowe "Pomocy Najbiedniejszym" psuły się coraz bardziej, gdyż czerpała ona zasiłki pieniężne nie tylko od rządu, ale i z dobroczynności publicznej, a wobec kryzysu i bezrobocia dochody malały. Rozdawnictwo płaszczy odbyło się w atmosferze podnieconej. Staranne przesiewanie petentek było koniecznością, wywołującą pogróżki i krzyki. Niektóre błagały ze łzami o ratunek, a trzeba było im odmawiać, z powodu niedostatecznych środków pieniężnych. W tych warunkach zbliżało się Boże Narodzenie. Ania zabiegała niezmordowanie w Centrali o paczki świąteczne i uzyskała wreszcie termin stanowczy dnia 20 grudnia. Kiedy dnia tego zjawiła się wcześnie w biurze, tłum kobiet powitał ją rozpaczliwym okrzykiem: - Co to będzie, proszę pani! Zaglądamy przez okienko, a paczek nie ma! Dziewczyna weszła do kajuty, i zastała tam pustkę. Zasunęła okienko i ujęła słucjawkę, telefonując do Centrali. Odpowiedziano jej stamtąd, że pieniądze wysłano do dostawcy. Ten zaś oświadczył na telefoniczne pytanie Ani, iż pieniądze otrzymał, ale zaliczył je na poczet zadłużenia u niego "Pomocy Najbiedniejszym", wynoszącego parę tysięcy złotych. Ania wybuchnęła gorąco: - Jak pan mógł zrobić taki zawód?! Czy pan nie rozumie, co to jest głód i bieda? W ostatniej chwili przed świętami?! Solidny kupiec tak nie postępuje! - i nie słuchając usprawiedliwień, zawiesiła słuchawkę, po czym odsunąwszy okienko, powiedziała spokojnie: - Proszę się rozejść do domów. Dziś paczek nie będzie. Po ciszy, pełnej osłupienia, nastąpiła gwałtowna reakcja. Wściekłe okrzyki, jakie zabrzmiały w powietrzu, mogły równie dobrze pochodzić z piersi dzikich Zulusów. Podniecenie wzmagało się z każdą sekundą. Zawód i perspektywa głodnych Świąt rozpaliły pierwotne natury do czerwoności. Te zrozpaczone matki i żony wyły, jakby gromada hien: - Słyszycie! My mamy zdychać z głodu, a te dobrodziejki o sobie na pewno nie zapomniały! Podłe burżujki! Dla siebie mają pieniądze, a dla nas, to figa! - wrzasnęła z zawziętością Agnieszka Soszyna. - Panna Przedborówna jakie ma futro! Widzicie?! To pewno za nasze pieniądze! Za naszą krzywdę! One wszystkie sprawią sobie wesołe Święta, aż ha!!!! Ania, siedząc przy biurku w kajucie, myślała: - Gdyby to się stało w czasie rewolucji, rozszarpałyby mnie na pewno! - Wstała i otworzywszy drzwi, weszła w tłum petentek, miotających się, jak w gorączce. Na jej widok podniecenie opadło z lekka. - Ja słyszę każde wasze słowo - powiedziała chłodnym, spokojnym głosem. - Proszę was, moje panie, rozejdźcie się bez tych hałasów, a ja wam dam znać przez kuchnię, kiedy zdobędę dla was paczki. Uprzedzam, że jeśli mnie nie posłuchacie, to przestanę troszczyć się o was - i chciała już zawrócić do swego pokoiku, gdy przystanęła, zdumiona wystąpieniem jednej z petentek. Była to pani Dolejowa, żona stolarza z baraków, suchotnica, matka czworga wątłych dzieci. Cicha, spokojna, zawsze czyściutko ubrana, wydobyła taki głos z piersi, jakiego spodziewać się po niej byłoby trudno: - Jak wy możecie tak posądzać pannę Anię?! - wołała z uniesieniem. - Czy już zapomniałyście, jak zawsze wysila się dla nas? Bądźcie pewne, że i teraz coś takiego obmyśli, że będziemy miały paczki przed Świętami! Jak wam nie wstyd?! Te słowa ostudziły znacznie wzburzenie i kobiety zaczęły rozchodzić się wolno, pomrukując niechętnie, że "Dolejowa jest lizus i nie wiadomo, jak się to skończy z tymi paczkami?!" - Oto jak się przedstawia wdzięczność tłumu! - stwierdziła Mela, wysłuchawszy przy obiedzie opowiadania Ani. - Nie dziwmy się temu, bo człowiek skrzywdzony przez życie łatwo wychodzi z równowagi i musi być podejrzliwy. - Ja się wcale nie dziwię, tylko myślę, że trzeba zdobyć te paczki własnymi siłami - odrzekła Ania. - Pożyczam Centrali pięćset złotych i wiozę je zaraz jako zaliczkę do innego dostawcy, z którym rozmówiłam się już telefonicznie. Kiedy 23 grudnia kobiety się zeszły i nastąpiło rozdawnictwo paczek, cisza była zupełna. Każda z petentek starała się ułatwić zadanie "dobrej, jak anioł, pannie Ani", której tylko Mela pomagała w tej pracy, gdyż wszystkie urzędniczki były już na urlopach. Rozpromienione kobiety życzyły "Wesołych Świąt" kochanej swej opiekunce, zapomniawszy o dzikiej scenie, jaką jej niedawno urządziły. Wyczerpana ciężką pracą i śmiercią przyjaciółki, Ania postanowiła spędzić dzień wigilijny w samotności i ciszy i pojechać dopiero wieczorem do Tarszów na wspólną wieczerzę. Ale po powrocie na Żoliborz zastała list pani Stefanii: "Droga panno Aniu! - pisała. - Przypominam, moja Złociutka, daną mi obietnicę. Jutro, od ósmej rano, mam rozdawnictwo świątecznych zapasów w Świetlicy. Upadam na siłach, po prostu nie mogę utrzymać się na nogach, bo dziś cały dzień osiem samochodów woziło do "Osiedla" dary pana Jana Synejko dla naszych pupilów, a ja to wszystko musiałam przyjmować i układać na stołach. 8 tysięcy strucli, 3 tysiące makowców, 3 tysiące paczuszek z cukierkami, 4 tysiące wianków kiełbasy, 2 tysiące kilo słoniny. Co pani na to?! Góry leżą na stołach. Nocuję tu, w pokoiku, bo to przecież skarby dla naszych biedaków. Warto handlować z bolszewikami, kiedy ten pan Synejko może sobie pozwalać na takie gesty! Nieprawdaż? Więc całuję serdecznie i czekam niecierpliwie, kochanie! Oddana szczerze S. K." Po tym powtórnym rozdawnictwie Ania nie mogła również utrzymać się na nogach. Musiała użyć fortelu, telefonując do pani Tarszowej, że wyjeżdża na parę dni do znajomych na wieś, a ponieważ pisała dawniej do Malinek, iż na tak krótki urlop nie warto opuszczać Warszawy, więc dostała od Bisi paczkę świąteczną, zawierającą prócz listów i życzeń, wyjątkowo smacznie przyrządzone mięsiwa i ciasta. Wypoczywając na swej ulubionej sofie, dziewczyna oddawała się myślom, związanym z niedawnymi przeżyciami w jej działalności społecznej. Rozumiała teraz, jaką wielką prawdę zawierały dzieje Hola Warnera w "Królu Węglu" Sinclaira. I on poświęcał się dla wyzyskiwanych robotników, pracował w pocie czoła, jak oni, pragnął zbadać do dna ich sytuację życiową, ich biedę, ich krzywdy społeczne!... A oni - uwierzyli potwarzom, rzucanym celowo przez zarząd kopalni na tego najwierniejszego swego orędownika, gotowi byli obrzucić go kamieniami, wyrzec się go na zawsze!... Jakiż ogromny przedział leży pomiędzy klasami!... Znieść go należy bezwzględnie, znieść tak, aby w umysłach ludzkich nie zostało po nim najlżejszego bodaj śladu... - I w moich oczach - rozważała dalej, patrząc z daleka przez okno na szare niebo, wieszczące opady śniegowe - stary świat padł w gruzy. A teraz - wszystko się wali na obu półkulach, wszystko drży i nikt nie jest pewien jutra. Życie stało się podobnym do orkanu na morzu. Tu - wznoszą się potworne fale, wielkie jak góry wodne, a tam - powstają równie potworne głębiny. I na naszym globie - jedni palą nadmiary bogactw ziemi, a drudzy - umierają w męczarniach głodu. Gdzież jest zatoka, do której zawinąć mogą skołatane okręty ludzkości?! W przystań? Jak nastawić mentalność ludzką, aby objawiła się jej nowa, nieznana Prawda, nowy system społeczny, powściągający rozkołysany ocean życia?!... Czyżby krył się w aktywnym ustosunkowaniu się do zasady... Majątek egoistyczny jest zbrodnią?! Dwa dni wypoczynku przemknęły błyskawicznie, a gdy po świętach Ania stanęła raźno do pracy, nie spodziewała się, iż gradowe chmury były nie tylko na niebie, ale zbierały się również nad jej młodocianą głową. Na posterunku Koniec starego roku i początek nowego był dla Ani nad wyraz miły. Otrzymała moc listów od rodziny i przyjaciół z życzeniami pomyślności, zdrowia i szczęścia. Wieczór sylwestrowy spędziła w Teatrze Narodowym z Edmundem, w jego parterowej loży, a gdy wskazówki zegarów obwieściły północ i jeden z artystów wygłosił ze sceny odpowiednią przemowę do zgromadzonych, wuj rzekł przyjacielskim tonem: - Niechże ten rok, który zaczął się w tej chwili, będzie dla ciebie przełomowym, moja Aniu. Pragnę najszczerzej, aby wydzwonił ci tę "godzinę szczęścia", jaką każdy z nas słyszy raz w życiu. - Dziękuję bardzo i życzę wujowi równie szczerze zdrowia i spokoju - powiedziała z miłym uśmiechem, czując, iż stosunki z mężem jej matki wygładzają się coraz bardziej. Po skończonym przedstawieniu Edmund odwiózł ją wykwintną limuzyną na Żoliborz, a gdy otwierała drzwi od mieszkanka, ujrzała w skrzynce bielącą się kopertę. Był to list od pana Worthy, który po złożeniu życzeń noworocznych donosił, co następuje: "Jerzy uzyskał już dyplom i wrócił z Anglii do Polski. Na Boże Narodzenie przyjechał do domu, ale z bombą w kuferku! Jego ojciec wpadł do mnie o ósmej rano. Moja żona korzystając z dnia świątecznego, była jeszcze nie ubrana, ale co to go obchodziło! - Czy ty wiesz, że Jerzy ma już posadę?! - wybuchnął, przystępując od razu do rzeczy i nie siadając wcale. - Gdzie? - W Gdyni. Jest inżynierem portowym, rozumiesz?! Także kariera! I po co ja go kształciłem w Z~urichu i w Anglii? Przy moich wpływach i swoich dyplomach mógł dostać wysokie stanowisko w Ministerstwie w Warszawie, a on się mnie nie poradził, rozumiesz mnie?! - Rozumiem. Urwiesz mi guzik przy marynarce, mój drogi. - Z tobą nie można nigdy rozmawiać serio! - ofuknął mnie kolega szkolny. - Mylisz się, Rysiu! Winszuję ci takiego dzielnego syna i twierdzę to najpoważniej. - Dzielny?! Ależ on jest uparty, jak diabeł! Pamiętasz, jak z Z~urichu przeniósł się do Liverpool na studia inżynieryjne, bo tylko jeden Anglik na świecie wie, jak należy budować okręty! A teraz znów wynalazł sobie posadę, jaka jemu dogadza i basta! Gubię się w domysłach, czy to wrodzona samowola, czy też wpływ jakichś postronnych?! - i obrzuciwszy mnie nieufnym spojrzeniem, pożegnał się i wypadł śpiesznie z "Dworku". Jerzy był u nas i opowiadał nam o swych planach, które nas zachwyciły. Myśli o założeniu w Gdyni klubu sportowego dla kolegów urzędników i o sobotnich wieczorach dyskusyjnych na aktualne tematy. Każdy członek klubu musiałby bezwarunkowo zabierać głos w dyskusji. Niech bąka, niech jąka, ale niech wyrabia w sobie zdanie o zagadnieniach państwowych i ogólnoludzkich. Mówiliśmy i o pani, kochana panno Aniu. Jerzy zapisał sobie adres pani i ma odwiedzić Ją podczas najpierwszej bytności swej w Warszawie. Dora wyrywa mi pióro z ręki, gdyż i ona chce podzielić się z panią różnymi wrażeniami, kończę tedy, całując maleńkie i dzielne rączki serdecznie. Oddany przyjaciel Janusz Worthy" Ten list był ostatnim jasnym promykiem w styczniu nowego roku. Pomimo że sprawozdanie Ani z jej przeszłorocznej działalności uzyskało pochwałę zarządu i prezesa, gdyż ceny zakupów odzieży, wykazane przez nią, były najniższe, dziewczyna czuła przykrą dla niej zmianę w nastroju pani Adeli. Gdy przyszła raz wcześniej do biura, zobaczyła na schodach Marteczkę z panią Workową, znoszące z góry paczki żywnościowe, będące przecież pod jej zarządem. Na jej zdziwione spojrzenie Marteczka wyjaśniła słodziutkim głosikiem: - Pani Adela kazała wszystko przeważyć, bo kobiety żaliły się, że waga nie jest dokładna. - Dlaczegoż mnie o tym nie mówiły ani słowa? - zaprotestowała Ania. - Proszę się nie martwić, kochana panno Aniu. Dotychczas nie brakuje ani jednego deka - uspokajała ją sekretarka. - Ja myślę! Zawsze przeważam - mówiła Ania, wzburzona, lecz panująca nad sobą. Po kilku dniach pani Adela poleciła jej, aby składała raporty z ilości przyjmowanych przez nią petentek. Tu już Ania zatrwożyła się poważnie. Ktoś kopał pod nią dołki, a ona - była bezsilna. Pewnego dnia, gdy przedstawiła dyrektorce konieczność zakupów odzieżowych, wyczuła, iż pani Adela jest podminowana. Odpowiedź, jaka padła z jej ust, była wprost niepojęta: - Proszę się tym nie kłopotać. Jutro pomówimy o tej sprawie. Ania spędziła noc bezsennie. Nowa jakaś zmiana zarysowywała się w jej życiu, a ona truchlała przed niespodziankami losu, towarzyszącymi jej tak wiernie od lat dziecięcych. Nazajutrz dyrektorka wezwała do siebie Anię: - Ponieważ chcemy zwinąć dział odzieży, więc proponuję pani stanowisko inkasentki w Centrali. Będzie pani pracowała przy komisariacie policji państwowej, zbierając pieniądze na cele naszej instytucji. Robota łatwa, a wynagrodzenie nie ulegnie zmianie. Może pani korzystać również z obiadów w kuchni dziecięcej. Serce zamarło w dziewczynie. Odbierano jej ukochaną pracę. Zżyła się ze swymi biednymi petentkami i z ich niedolą, jaką starała się łagodzić w miarę możności. Więc tak wynagradzano jej sumienność, jej ideowe postępowanie, zapał, inicjatywę? - Szkoda, że pani dyrektorka dopiero teraz wymawia mi posadę, kiedy tak trudno o jej znalezienie - powiedziała wszakże spokojnie. - Jeśli pani moja propozycja nie dogadza, to może pani dostać trzymiesięczne odszkodowanie - podjęła zwierzchniczka chłodnym tonem. - Radzę jednak namyśleć się, gdyż dziś sto rąk wyciąga się po najmniejszy zarobek! - Już się namyśliłam i przyjmuję - rzekła Ania nie mniej obojętnie. - Komu i kiedy mam zdać cały mój dział? - Mnie. Ile czasu potrzebuje pani na uporządkowanie rachunków i zdanie mi odzieży? - Tydzień. Czy mogę wrócić do siebie na górę? - Proszę - zezwoliła pani Adela, rada, że wszystko poszło tak gładko. Nie upłynęło dziesięciu minut, gdy Marteczka wpadła do kajuty Ani, która siedziała przy biurku, trzymając się dzielnie, chociaż serce jej biło na alarm po tym nagłym, doznanym ciosie. - Panno Aniu! Jak mi żal, że pani od nas odchodzi - szczebiotała przymilnie. - Nie wiedziałam o tym, doprawdy. Niech mi pani wierzy. Ale jaka pani Adela fałszywa! Mówiła komuś podobno, że dobierze sobie taką kierowniczkę odzieżową, jaka będzie jej dogadzała. Zdaje mi się, że ma na myśli swoją kuzynkę. Ania zmierzyła sekretarkę chłodnym wzrokiem: - Sądząc z zachowania się pani względem naszej dyrektorki, byłam pewna, że pani jest jej szczerze oddana. - Jakże mogę jej być oddaną, kiedy tak jest niesprawiedliwa. Za dwie godziny pracy dziennie naznaczyła sobie pięćset złotych miesięcznie, prawie tyle, ile wynosi moja kwartalna pensja i to za dwanaście godzin codziennego harowania! - skarżyła się Marteczka, przekona, iż koleżanka nie powtórzy jej słów zwierzchniczce. Ania milczała, pogrążona we własnych rozmyślaniach, a ofiara losu postała jeszcze chwilę i opuściła szybko kajutę, wracając do siebie. Nowy prezes Centrali, pan Rzepa, mający swoich protegowanych do ulokowania, przedstawił Ani ostre warunki umowy, dodając, iż jeśli nie zbierze wymienionej w niej sumy, to będzie zwolniona z miejsca bez odszkodowania. - Nie mogę podpisać takiej umowy, nie znając terenu nowej pracy. Porozumiem się z panią Adelą i zasięgnę jej rady - odparła Ania stanowczo. Pan Rzepa zmiękł, bo tylko dzięki protekcji pani Adeli dostał tę rentowną posadę, więc zaproponował lżejsze warunki, przyjęte tym razem przez Anię. Zdanie rachunków i odzieży było tak wzorowe, że twarz dyrektorki mieniła się na przemian uznaniem i zdziwieniem, a ponieważ wszystkie petentki urządziły jej znakomicie wyreżyserowaną scenę, dowiedziawszy się o pozbawieniu ich dotychczasowej opiekunki, więc zaproponowała serdeczniejszym tonem: - Rozstajemy się z panią tylko na krótko, panno Aniu. Rozdawnictwo paczek zostaje nadal przy pani za dopłatą dwudziestu złotych miesięcznie. Niech się sprawy pieniężne wyklarują, a powróci pani do nas na pewno. - Po co ta komedia? - myślała Ania niechętnie. - Wiem już prawdę od faworytki. Komisariat, w którym miała rozpocząć nową pracę, mieścił się na przeciwległym do Żoliborza krańcu miasta, co wymagało godzinnej jazdy tramwajem w zimowe mrozy. Była to cała podróż, a gdy ją skończyła i weszła do wnętrza starej, drewnianej budy, z grzybem w podłodze, zastała w niej cztery stopnie powyżej zera, tak była nieuleczalnie przewiewna. Kilku policjantów, kulturalnie wyglądających, sekretarz i urzędnik cywilny przedstawili się nowej inkasentce, zziębniętej i wahającej się, czy ma pozostać w futrze i botach, a jeden z nich, którego sympatycznie znać usposobiła jej powierzchowność, rzekł, dobierając słów ostrożnie: - Radziłbym pani jak najprędzej stąd umykać. To nie jest odpowiednie miejsce dla tak młodziutkiego stworzenia! Dużo się pani tu nasłucha i napatrzy scen nadto już jaskrawego życia. - Trzeba się ze wszystkim w życiu zapoznać, aby móc odróżnić występek od prawdziwej nędzy, ale dziękuję panu za tę życzliwą uwagę. - Chciałbym, żeby się pani trochę ogrzała w "dyżurce", jedynym ciepłym kącie w tej naszej budzie. Niestety, w tej chwili jest zajęta, ponieważ dyżurny policjant spisuje tam protokół. No, dzięki Bogu! Wyprowadzają z niej przestępców, złapanych w nocy. Proszę iść za mną - i wprowadził Anię do małego pokoiku, gdzie piec buchał żarem. Tymczasem dwaj policjanci skierowali gromadkę pijaków, nożowców i jedną dziewczynę uliczną przez salę, w której Ania miała pracować, do pokoi dla zatrzymanych. Skrzyżowały się wejrzenia mętów społecznych z czystym wzrokiem ideowej działaczki społecznej, wstrząśnIętej do głębi atmosferą moralną i przejmującym chłodem, jakie tu zastała. Uciekłaby w jednej chwili z tego posterunku bezpieczeństwa publicznego, gdyby nie dwa motywy! Twarda konieczność zarobkowej pracy i jaśnIejsza od niej myŚl przysporzenia funduszów dzieciom bezrobotnych i ich matkom, do których przywIązała się szczerze. Nowy jej obowiązek polegał na propagandzie idei "Pomocy Najbiedniejszym" i na rozesłaniu do wszystkich posesji w tej dzielnicy miasta list do lokatorów, zachęcając ich do najmniejszej składki, począwszy od 20 groszy miesięcznie. Ułożyła sobie już przedtem cały plan działania, zaczęła tedy wertować księgi policyjne, aby zaznajomić się ze stanem posiadania mieszkańców, należących do tego komisariatu. Ponieważ było to na peryferiach stolicy, więc znajdowały się tu fabryki i fabryczki, wille i domki z ogródkami, trzypiętrowe kamienice, wśród nich ubogie lepianki, a nawet zagrody chłopskie. Zagłębiona w księgi, z których wyłaniał się powoli obraz rzeczywistoŚci, podniosła nagle głowę, uderzona gwarem, tupotem nóg i pobrzękiwaniem kajdanków. Przez salę szli policjanci, konwojując więźnia o tępym wyrazie twarzy i skośnych, przebiegłych oczach, który w biały dzień wypędził dzieci z domu, najmłodsze udusił ręcznikiem, żonę, ogłuszywszy uderzeniem pięści powiesił na sznurze od bielizny, a wreszcie usiłował podpalić mieszkanie. Sąsiedzi przeszkodzili mu, przypuszczając, iż działa pod wpływem alkoholu. Dopiero wezwana policja stwierdziła zbrodnię i zaaresztowała przestępcę, szukając na próżno jego kochanki, dla której chciał pozbyć się żony. Rozszerzonymi z przerażenia oczyma Ania z piórem zastygłym w ręku, wpatrywała się w zbrodniarza, wyglądającego na jakiegoś ubogiego rzemieślnika, a przez cały czas myśl jej pracowała gorączkowo: Z jakichże odmętów tajemniczej przeszłości wieków osobnik ten, należący do "panów stworzenia", wyniósł tak groźne instynkty zwierzęce?!... Oszustwa epileptyka i Modnego wydały się jej w porównaniu niewiwinną psotą dorosłych dzieci. Wtem - dwaj policjanci wypadli z komisariatu i przebiegłszy pędem dziedziniec, zasunęli drągami bramę żelazną. Rozszalały tłum, złożony przeważnie z kobiet, mających kamienie w rękach, biegł ku niej wydając dzikie okrzyki zemsty i grożąc zdemolowaniem komisariatu, jeśli ten potwór nie będzie im żywcem wydany. Ukamienują go! Wymierzą mu sprawiedliwość sami! - dobijało się ze wściekłością do bramy, opierającej się tym atakom zwycięsko. Widać było przez okna sali rozognione ich twarze, pałające oczy i usta na pół otwarte, z których rwały się przekleństwa i wrzaski. Pożar w Czereszeńce i tłum zrewoltowanych żołnierzy i chłopów stanęły w pamięci Ani z jaskrawą wyrazistością. Wprawdzie motywy były inne, przez to ciemne siły nienawiści - jednakie. - Niech pani się nie obawia - uspokajał inkasentkę jej nowy przyjaciel, Staszczyk. - Telefony w ruchu. Zaraz przyślą karetkę więzienną i oddział policji konnej, a brama wytrzyma do tego czasu - dodał z pocieszającym uśmiechem, widząc rumieńce, jakich dostała z wrażenia. Rzeczywiście, wkrótce zajechała od strony ogrodu karetka samochodowa, do której wsadzono mordercę z kilku policjantami i która ruszyła całą siłą motoru, zanim tłum zdołał się zorientować. Sypnąwszy gradem kamieni za umykającymi, mściciele ostygli i zaczęli się powoli rozchodzić. Po paru dniach wytężonej pracy Ania stwierdziła, iż rejon jej posiada około 200 fabryk i fabryczek, prawie 400 will z ogródkami, prócz kamienic dochodowych. W ten sposób miała już określone pole działania i świadomość, ile przynieść może teren zamieszkały przez 35000 obywateli polskich. Sporządzenie list do poszczególnych posesji i rozdanie ich dzielnicowym, którzy zachęceni serdeczną przemową młodej społeczniczki, obiecali wręczać je dozorcom - było już łatwe. - Bardzo jestem ciekawa, ile uda się pani ściągnąć od ludzi - powiedziała maszynistka, zainteresowana robotą nowej inkasentki. - Poprzedniczka pani zbierała tylko sto złotych miesięcznie, a była narzeczoną naszego komisarza, więc miał policjantów na swoje usługi. - Sto złotych?! - wykrzyknęła Ania ze zgrozą. - To świadczy albo o jej zupełnej nieumiejętności, albo też - co gorsza - o strasznej apatii społeczeństwa. - Przecie nie ma tu przymusu prawnego, tylko dobra wola lokatorów, a człowiek najsprawniej działa pod batem! - Zobaczymy. Pomimo wszystko, rąk nie opuszczę - rzekła zmartwiona, ale z energią i dotrzymała słowa. Gdy listy wracały do niej puste, wzywała do siebie dozorców, nauczała ich, że cegiełka do cegiełki wytwarza imponujące gmachy. - Któż zgadnie przyszłość? - mówiła z zapałem. - Może i pana dzieci będą kiedyś w potrzebie? - przekonywała zwykle takich leniących się cerberów domowych, którzy odchodzili skruszeni i wracali po kilku dniach z zapełnionymi listami i z uzbieraną gotówką. Przy końcu miesiąca dziewczyna wygrywała już po mistrzowsku na strunach tej wielkiej harfy, jaką jest dusza zbiorowa dzielnicy stołecznego miasta. Największą jej pomocą w tym dziele miłosierdzia byli dozorcy nędznych domków, staruszkowie i staruszki, nad grobem stojący, którzy chcieli przed odejściem ze świata przysłużyć się bliźnim dobrym uczynkiem. Był, na przykład, taki siwiutki dziaduś, mający tylko suterynę w zamian za dozór, obarczony starą żoną i trojgiem wnuków, żebrzący nawet na ulicy, co Ania stwierdziła, natknąwszy się nań po wyjściu z komisariatu, a przynoszący jej zawsze sumiennie uzbierane grosiki od swych lokatorów. Natomiast oschłość serca w klasie posiadającej wzbudzały w niej zdumienie. Niektórzy właściciele pięknych will, osoby, zajmujące wysokie stanowiska, lub znane z poglądów demokratycznych - odmawiały wręcz składki miesięcznej w ilości jednego złotego. Byli i tacy, którzy dawali ten grosz jedynie ze względu na miłą buzię inkasentki, pukającej osobiście do serca ludzi, nieczułych na biedę ludzką, pozorujących odmowę własnymi społecznymi celami. Wyniki jednak tej pracy, pełnej inicjatywy i zapału, były nadspodziewane, gdyż pierwszy miesiąc dał około tysiąca złotych. Pan prezes innymi oczyma spojrzał na młodą urzędniczkę, prosząc ją, aby na ogólnym zebraniu przedstawiła swój system ku nauce koleżanek, nie dorównywających jej nawet w części. Dodatni rezultat pieniężny i uznanie zarządu pogodziły ją nieco z koniecznością przebywania w atmosferze występku, tylko zdrowie jej cierpiało stale z powodu złych warunków pracy. Nikt wszakże z jej najbliższych o tym nie wiedział. Do rodziców napisała, że przenieśli ją do Centrali i ma inny rodzaj zajęcia. Tarszom i Edmundowi powiedziała to samo. `tc Na posterunku (c.d.) W lutym nastały okrutne mrozy. Dziewczyna goniła resztkami sił i odporności, marznąc w czasie godzinnej jazdy tramwajem do komisariatu i przebywając tam siedem godzin dziennie w zimnej ruderze. Wreszcie zapadła na grypę i zmuszona była kilka dni przeleżeć w łóżku. Zatelefonowała do Centrali, uprzedzając o swej chorobie, sprowadziła doktora z Kasy Chorych i Melę, która nocowała z nią i otaczała w wolnych godzinach najczulszą opieką, biadając jednocześnie nad jej mizerną twarzyczką i podkrążonymi z gorączki oczyma. - Niech się pani tak nie przejmuje, panno Melu - pocieszała ją wesoło Ania. - Ta grypa przyszła w porę. Wyśpię się przynajmniej i wygrzeję w ciepłej pościeli. Proszę lepiej powiedzieć, co słychać w naszej instytucji? - Marteczka rozpanoszyła się na dobre. Pani Adela wciąż poza biurem, tyle ma spraw na głowie i zanadto jej wierzy. O mały włos nie straciłam posady! - Co pani mówi?! Z jakiegoż powodu?! - Nie wiem. Dostałam trzymiesięczne wymówienie, jak zwykle, ale natychmiast poszłam z nim do pani Leokadii, która jest w naszym zarządzie i prosiłam ją, żeby się za mną ujęła. Jako była instruktorka przy II Korpusie, ma ogromne wpływy i znajomości w sferach wojskowych. Pani Adela z nią się liczy, oczywiście, więc to wymówienie przestało być aktualnym i zostałam na szczęście. - Ogromnie cenię panią Leokadię nie za jej wpływy, ale za poświęcenie dla żołnierza polskiego, czego dała dowody w walkach o niepodległość. Piękna to karta w jej życiu, gdzie "dobra wola" tak jest widoczna. Nie darmo w dzień wigilijny aniołowie w niebie śpiewają: - Pokój na ziemi ludziom dobrej woli! - głos Ani dźwięczał najgłębszym przekonaniem. - Na dowód, opowiem pani o Domu Noclegowym dla kobiet bezdomnych, na czele którego stoi pani Leokadia. Kiedy wzięła go w swoje ręce przed kilku laty, było to mocne i niechlujne zbiorowisko dziewcząt ulicznych i różnych szumowin, wyrzuconych poza nawias życia i urządzających tam stale bójki i awantury. Dziś - zgoła inny element przepływa przez te cztery, czyściutkie sale, gdzie przed oknami rosną w skrzynkach kwiaty: bywają tu staruszki osamotnione, zredukowane urzędniczki, szukające zajęcia, studentki zdolne, lecz bez grosza w kieszeni, wdowy po wojskowych, dziewczęta ze wsi, pragnące dostać się do porządnego domu jako służące, biedne pracownice igły i tak dalej. Pani Leokadia podaje każdej rękę w miarę możności. Jedne - umieszcza w przytułkach dożywotnich, innym daje kartki na obiady w "Pomocy Najbiedniejszym", albo nakarmi z własnej kuchni. Szwaczki bezrobotne mają tu jeden pokój na pracownię, gdzie mogą choć trochę zarobić przygodnie. - Muszę koniecznie wyszukać chwilkę, aby zwiedzić ten pożyteczny zakład - powiedziała Mela z zachwytem. - Bardzo panią do tego namawiam. Pani Leokadia często wychodzi z domu, gdyż jest czynna oprócz tego w dziewięciu instytucjach społecznych, twierdząc, iż mamy obecnie groźny front wewnętrzny, czyli walkę z bezrobociem. Oprowadzi więc panią jej pomocnica, energiczna i zaradna, co właśnie umożliwia zwierzchniczce pracę na zewnątrz. - Widzę, że pani Leokadia posiada dar napoleoński dobierania sobie pomocników - zaśmiała się Mela. - I to w wysokim stopniu. Prócz tego ma jeszcze cenniejszy dar Ducha Świętego, to jest - zdrowy rozsądek, istną busolę w swej działalności. A jaka przy tym wesoła i pogodna! Dzielne mamy kobiety! - zakończyła maleńka pani niewielkiego domu, nalewając sobie lekarstwo na łyżkę. - I jakie dzielne! Pamięta pani tę nieszczęśliwą Cisielską, chudą jak śmierć angielska, z latającymi wiecznie rękami, przytuloną do murów jakiejś kamienicy i żebrzącą bezgłośnie? - Pamiętam doskonale. - Atak ostrego kaszlu przeszkodził Ani w rozmowie. Mela podała jej szklankę z wodą i otuliła kołdrą. - Dziękuję, kochana moja pielęgniarko! Co bym poczęła bez pani?! Więc cóż się stało z tą Cisielską? Czy zawsze żebrze? Na moje przedstawianie jej brzydoty moralnej tego procederu, odpowiadała mi nieśmiało: - Cóż zrobię, kiedy mi nie wystarcza! - Jakże może wystarczyć na dwoje dzieci, ubranych bardzo porządnie i uczęszczających do gimnazjum?! - zapaliła się wywiadowczyni. - Dotarłam do jej mieszkanka na strychu i dowiedziałam się całej prawdy. Nocami przygotowuje dla nich obiady, sprząta, pierze bieliznę i zarabia trochę szyciem, a w dzień - żebrze. W dodatku odmawia sobie radości spaceru z dziećmi, gdyż mógłby ją ktoś poznać i piętno hańbiące: "dzieci żebraczki" przylgnęłoby do nich na zawsze. - Co za bohaterstwo - powiedziała rozrzewniona Ania i dzieje jej matki przyszły jej na myśl - schyliła główkę w zadumie. - Pani się zanadto wzruszyła! Jaka ja jestem niemądra! - Łajała siebie Mela ze zwykłą porywczością. - Dam pani zaraz herbatkę z konfiturami. To świetnie pomaga na chrypkę. Gdy nazajutrz weszła do pokoju chorej z obiadem w menażkach, Ania oznajmiła stanowczym, nieco zdenerwowanym głosem: - Był doktór, nie mam gorączki, jadę jutro do komisariatu - i zaniosła się uporczywym kaszlem. - Ależ to niemożliwe! - wybuchnęła Mela, stawiając menażki na posadzce i zbliżając się szybko do towarzyszki. - Pani tego nie zrobi! Panno Aniu! Najmilsza! Ja panią proszę, jak młodszą siostrę! Dobrze? - Muszę jechać. Przed chwilą pytano mnie telefonicznie z Centrali, jak długo jeszcze mam zamiar chorować? Kto będzie zbierał pieniądze? Zastępczyni nie dano mi wcale. - Rozstrzelałabym takiego szefa, który tego wymaga! - krzyknęła wywiadowczyni z gniewem. Pomimo jej przedstawień Ania, uniesiona ambicją, wyższą od rozsądku, pojechała nazajutrz do pracy. Kaszel ją męczył i nie wyleczona grypa zostawiła ślady na zdrowiu i na wyglądzie. Kiedy więc zadzwoniła do Tarszów i przypadkowo Carlo otworzył jej drzwi, nie zdziwiła się, posłyszawszy jego uwagę: - Ależ to pani zmizerniała i zbrzydła! - Chorowałam ciężko na grypę - odparła krótko. - Nie byłoby dziury w niebie, gdyby pani umarła! - oświadczył zjadliwie. Przeszła obok niego, myśląc ironicznie, jak prędko ta "szalona miłość" zmieniła się w niechęć, której przyczyn nie rozumiała. Czuła wszakże, iż to ją coraz mniej obchodzi i uśmiechnięta weszła do jadalni. Pałac z kryształu W okrągłej, stiukowej salce, białej ze złotem, tworzącej przedsionek do sali dancingowej w najmodniejszej kawiarni warszawskiej, siedziały przy stoliku pani Leokadia z Anią, kwestując na "dożywianie dzieci bezrobotnych", jak głosił napis, przypięty do pąsowego aksamitu serwety. Wprawione na ścianach między płaskorzeźbami lustra, odbijały wielokrotnie dwie postaci kobiece: starszą, rosłą brunetkę w toalecie koloru banana, maskującą zręcznie obfitsze niż wymaga teraźniejsza moda kształty, z szeregiem orderów na piersi, a przy jej boku złotowłosą blondynkę w tiulowej białej krynolince, ozdobionej pękami drobnych różyczek. Ostatki karnawałowe w ten tylko sposób wyodrębniły się od zwykłych dni pracowitego roku Ani, której ożywiona twarzyczka i błyszczące oczy zdradzały upodobania młodości do rozrywek, tańców i widoku eleganckiej zabawy. Potoki elektrycznego światła, płynące z ukrytych pod gzymsami żarówek, zalewały tę miniaturową rotundę, przylegającą do olbrzymiej sali, gdzie kryształowe ściany przedzielono marmurowymi półkolumnami z liśćmi aconthusu na głowicach u góry. Technika, będąca w tym wypadku na usługach sensacji, miała na pogotowiu zdumiewające efekty świetlne. Niekiedy płonęły te ściany czerwienią nieszkodliwego ognia, to znów połyskiwały najczystszym seledynem niby wnętrze podwodnego pałacu Neptuna lub olśniewały ciemnym złotem blasków, jak w świątyni złotego Baala, a przeważające w tym luksusowym przybytku semickie typy, potęgowały w znacznej mierze iluzję. Kwestarkom towarzyszył major Oczko, blondyn o nalanej nieco twarzy i oczach tryskających werwą, udekorowany krzyżami i orderami za waleczność, gdyż jego zimna krew w boju znana była równie dobrze, jak ostry język w towarzystwie. - Czy panie widzą tego barczystego szatyna z falującą czupryną, który stoi w drzwiach małego salonu w nonszalanckiej pozie? To jest pan Jan Synejko, milioner i spryciarz, umiejący ciągnąć zyski nawet od bolszewików. - To on tak wygląda - powiedziała Ania, zerknąwszy ciekawie w tę stronę. - Przystojny i wcale niestary. Ja go sobie inaczej wyobrażałam. - Ma już czterdzieści pięć latek, ale świetnie zakonserwowany. Codzienna gimnastyka i ogólne masaże, po których masażysta już wychudł na szczapę, utrzymują go w formie. "Przewietrzanie się" w Paryżu ma także wielkie zalety. Dwie takie coroczne kampanie równają się manewrom na świeżym powietrzu. Pani Leokadia zaśmiała się wesoło, a jej bystre oczy, wyławiające bez trudu każdy najmniejszy szczegół, przesunęły się błyskawicznie po milionerze. - Rzeczywiście przystojny i elegancki - oświadczyła półgłosem - wygolony jak Anglik, a jaki energiczny i wybitny z profilu. Bardzo mi się podoba. - Powiem mu to, dobrze? Znamy się jak dwa łyse konie, bo w 1920 roku podjął się dostaw do naszej armii i chociaż zarobił na tym, ale wywiązał się zupełnie poprawnie - i nie zwracając uwagi na okrzyk protestu, wstał i zbliżył się do pana Synejki. Przywitali się z widoczną życzliwością i porozmawiali chwilkę, po czym major wziął pod rękę swego znajomego i razem z nim wracał powoli, spoglądając na wchodzących z hallu, gdzie zostawiano okrycia i nie przerywając zabawnego opowiadania. - Naprawdę gotów powtórzyć moje słowa! Cóż poradzę z takim wariatem?! - zanosiła się od śmiechu pani Leokadia, przechyliwszy nieco w bok głowę, z misternie zaondulowaną, krótką czupryną. Przez cały ten czas Ania, biorąc udział w wesołości swych towarzyszy, witała miłym uśmiechem gości, przechodzących obok ich stolika do kryształowej sali, gdzie pomimo kryzysu sypano hojnie pieniędzmi dla własnej uciechy i zadowolenia próżności. Pani Leokadia bowiem włożyła na nią całkowicie obowiązki kwestarki, twierdząc, iż młodość i wdzięk najsilniejszymi są magnesami. Istotnie rzucano chętnie obowiązkową złotówkę na tacę, a niektórzy dawali nawet po parę złotych, ulegając wykaligrafowanej zachęcie: "Naddatki przyjmowane są z wdzięcznością" - i odczuwając w pełni rozkosze miłosierdzia, niepomni wszakże, iż za chwilę setka, albo i więcej, pęknie jak bańka mydlana. - Panie pozwolą przedstawić sobie pana Jana Synejko! - rzekł major uroczystym tonem, sprzecznym z figlarnymi błyskami w oczach. - A ty, szlachetny milionerze, czyń lub giń! - wskazał ręką na napis i na tacę. Finansista przywitał się z kwestarkami i, obrzuciwszy zachwyconym spojrzeniem młodszą, której powabna dziewczęcość wzbudziła w nim myśl, że na Zachodzie, gdzie króluje "garsonka" na próżno szukałbyś takiego typu - wyjął banknot z pugilaresu i rozłożył go na tacy. - Pięćdziesiąt złociszów za jedno ucałowanie rączki nadobnej różyczki! - zaproponował z werwą. - A może to zbyt wysoka cena? - spytała zalotnie Ania, podając dłoń z gotowością. - Przycisnął do niej trzy razy czerwone jak rubin usta, po czym wykrzyknąwszy: - Za bezcen, słowo honoru! - przykrył stuzłotowym papierkiem monety, leżące na tacy. Ania zarumieniła się z radości, a pani Leokadia powiedziała uprzejmie: - Dziękujemy panu za tę szczodrość, co nie pójdzie na marne. Panna Przedborówna tak dba o biedne dzieci, jak gdyby była rodzoną ich matką. - Rad jestem z tego niezmiernie, słowo honoru! - patrzył na dziewczynę z nagłym zainteresowaniem w bystrych oczach. - Z jakiegoż źródła czerpie pani na to fundusze? - Po części z dobroczynności publicznej. Mamy również subsydium rządowe. - Hm! Z dobroczynności?! Nasi mili kapitaliści muszą kląć w żywy kamień takie pomysły, jak Boga kocham! - i zaśmiał się tak donośnym barytonem, że Ani przypomniało się rżenie koni w Czereszeńce na łące. Miała mu właśnie odpowiedzieć, iż nie bardzo mija się z prawdą, gdy wejście młodej pary zatrzymało jej słowa. - Jerzy z Loreczką!... Jaki on wytworny w balowym stroju! Jak mile na nią spogląda. Nie oderwie oczu od tej wysmukłej panny w złocistej lamie, obciskającej jej kształty tak dokładnie, jak gdyby była statuą wylaną ze złota, purpurową orchideą na lewym ramieniu i ze złotym wężem o rubinowych oczach na szyi!... Jaka będzie jego miłość dla tej wyniosłej Circe?... Na pewno trwalsza, niż Carla... Zatopiona w myślach, słyszała obok siebie urywki rozmów Synejki z majorem: - Kto jest ta bogini, mów pan! -Hrabianka Lora Rzeczycka, królowa tego karnawału. - Bogata?! - Nie. Pustki w szkatule, więc co po tytule! - A ten fatygant? Czy jej narzeczony?! - Nie słyszałem. Jakiś przelotny ptak, bo go nie znam. - Ładny chłopiec i młody, psia kość słoniowa! Ale pan jest wzięty, do diabła! Ostrożnie! Do tej alkowy musi pan przejść przez kościół, ale za to inni mogą być tam wpuszczeni przez zakrystię od tyłu. - Dziękuję majorze. Już ja dałbym sobie radę! Przywykłem od dziecka brać życie za mordę i niezłe to dało wyniki, słowo honoru! Idzie do naszego stolika, uważa pan?! Cudowna kobieta, jak Boga kocham! Jerzy zobaczywszy niespodziewanie Anię, ucieszył się szczerze i powitał ją bardzo przyjaźnie. - Jakież to miłe spotkanie, panno Aniu. Przyleciałem dziś o piątej z Gdyni na te ostatnie dni karnawału. Ojciec wezwał mnie telegraficznie, gdyż jest również w Warszawie na zjeździe cukrowników. - Panie Jerzy! Idziemy! - przypomniała nieco ostrym tonem hrabianka, dotykając szyldkretowym wachlarzem ramienia towarzysza, który skłoniwszy się kwestującym paniom złożył dyskretnie srebrną monetę na tacy i zwrócił się do niej z kurtuazją: - Służę pani. Weszli do kryształowej sali i usiedli przy stoliku, a Synejko zajął miejsce opodal, pożerając oczyma wężową postać efeba w balowej toalecie z miedzianą, lekko ondulowaną czuprynką. - Oczarowana jestem znajomym pani, panno Aniu! - mówiła pani Leokadia, dopytując się z ciekawością kobiecą: - Któż to jest? Gdzie go pani poznała? - Tym razem chwalę gust pani - zaśmiał się major nieco złośliwie. - Ten wykwintny młodzieniec tak się ma do naszego szerokiego w barach Synejki, jak arabski koń do perszerona! Podczas gdy dziewczyna wyjaśniała z przejęciem różne szczegóły, charakteryzujące osobę młodego Horodelskiego, on sam ukazał się nagle w salce. - Zapomniałem o moich rękawiczkach i wróciłem po nie. Oto są. Muszę iść, ale jeszcze się zobaczymy - rzucił z uśmiechem wyłącznie dla Ani i odszedł śpiesznie. Po chwili znów się pojawił: - Moja towarzyszka tańczy z jakimś nieznanym mi, przystojnym szatynem - rzekł. - Możemy z tego skorzystać i porozmawiać trochę. Ania przedstawiła go pani Leokadii, która znalazła kilka słów okolicznościowych i uprzejmych, trafnie zastosowanych w tym wypadku. Zapoznali się z majorem i Jerzy usiadł przy Ani: - Będziemy razem kwestowali, dobrze? - patrzył na nią orzechowymi, ślicznymi oczyma z wielką sympatią. - Mam pani adres i jutro o piątej wybierałem się na Żoliborz. Czy zastanę panią w domu o tej porze? Tymczasem Synejko, trzymając "boginię" w mocnych jak stal ramionach, poruszał się z wielką wprawą tanecznym krokiem w ciasnym kole pośród stolików, czyniąc z partnerką niekiedy tak bystre zwroty, jak gdyby miał w rękach piórko. Zarozumiały i dumny z siebie, jak cały hufiec upadłych aniołów, przedstawił się jej przed chwilą, korzystając z nieobecności Horodelskiego, ufny, iż złoty dźwięk jego nazwiska najwierniejszym będzie mu sprzymierzeńcem. Nie pomylił się zgoła. Loreczka słyszała często o imponującej hojności pana Synejko dla celów związku, do jakiego należała, wstała tedy i oparłszy się lekko na jego ramieniu, zajrzała w oczy mężczyzny z perfidnym uśmieszkiem, lecz błysk władczy, biorący w posiadanie, jaki stamtąd wystrzelił, przeszył ją na kształt iskry. - Zakochałem się w pani od pierwszego wejrzenia, słowo honoru - mówił śmiało, przeginając kibić hrabianki w obowiązujących posunięciach. - Jakby mnie kto dźgnął nożem pod piąte żebro, aż mnie zapiekło, jak Boga kocham! Nigdy nie chciałem się żenić, a teraz chcę i zdobędę panią! - Mnie dotychczas nikt nie narzucił swej woli - ostudziła tę pewność Loreczka. - Wiedziałem o tym od pierwszej chwili i to mnie zachwyca, słowo honoru! - wybuchnął swym drżącym śmiechem. - Z panią trudno się znudzić, uważa pani?! Czuj duch, roztropny mężu, jeśli nie chcesz zostać rogaczem. Ale w to mi graj, cudowna Astarte! Ubiję jak psa każdego, co zanadto chciałby się łasić! - i zakręciwszy panną jak frygą, objął ją powtórnie ramieniem, mijając z niezwykłą precyzją ruchów, tańczące dookoła pary. - Wątpię, czy będzie pan miał okazję do tak pasjonujących łowów - zadrwiła, przymrużając impertynencko zielone, podłużne oczy, ale Synejko, w nagłym powrocie zachwytu i namiętności, rzucił gwałtownie: - Bogini! Jesteśmy dla siebie stworzeni, jak Boga kocham! Ten pani Adonis, to człowiek myśli, poeta w czynie, a pani trzeba stuprocentowego mężczyzny, jakim ja jestem, słowo honoru! Przyjadę jutro po panią po piątej i machniemy razem do "Carltonu" na dancing, chce pani, boska kobieto?! - Dobrze - zgodziła się Loreczka po krótkim namyśle, uważając za przykładem króla Nawarry, iż gra warta jest świeczki, tym bardziej, że obfitowała w emocjonujące, a nawet niebezpieczne momenty. Tym lepiej. Życie jest mdłe, a Jerzy zwleka z oświadczynami. Jazzowa orkiestra zakończyła w tej chwili podniecające melodie głośnym akordem, rozplotły się ramiona tańczących i pary wracały na miejsca. - Widzę towarzysza pani, podążającego ku niej - rzekł Synejko, odprowadziwszy królową karnawału do jej stolika. - Odchodzę. Daję mu forę, ale zobaczymy kto będzie zwycięzcą na finiszu?! - przycisnął mocno gorące usta do podanej mu wąskiej dłoni i trwał tak dłuższą chwilę z zapartym oddechem. - Do jutra! - rzekł wreszcie, ukłonił się i poszedł do swego stolika. Kazał sobie podać zamrożonego szampana i pijąc go powoli, napawał się widokiem odsłoniętych ramion Loreczki, ich tycjanowską karnacją, nieskazitelnością linii tego żywego posągu, obracającego się rytmicznie w objęciach "ładnego chłopca" po przerwie muzycznej. Czuł, iż pomiędzy nim a tą piękną hrabianką zadzierzgnęła się nić upodobań skrytych, ale jednakich pomimo odmiennej sfery klasowej, z jakiej powstali. On - urodził się w małopolskim miasteczku i pochodził z ubogiej rodziny. Matka, wdowa po krawcu, zarabiała po całych dniach szyciem, a nieraz gdy obudził się w nocy, widział jej pochyloną nad robotą głowę i łzy, spływające po twarzy. Zdolności miał zawsze szalone, czort wie, skąd i dlaczego, więc już wtedy jako primus w swej klasie, składał w duszy "słowo honoru", że kiedyś obsypie ją takim bogactwem, jakie posiadał ich krewny, zamożny kupiec, mający sklep kolonialno_spożywczy w tym samym miasteczku. Łzy też biedaków stały się dlań jedynym spadkiem po zgonie matki. Ocierał je hojną dłonią, nie odmawiając nigdy pomocy. Dla posiadaczy za to miał serce oschłe, czerpiąc tą pogardliwą niechęć zarówno z doświadczeń życiowych, jak i ze wspomnień dziecięctwa. Wyryła mu się w duszy na zawsze brutalna odpowiedź owego krewnego, na błagalne zaklęcia i prośby jego matki o kredyt: - Nie trzeba żebrać! - Może na tej platformie psychicznej doszedł do porozumienia z władcami Rosji Sowieckiej, którzy mieli go za "swego człowieka", co było fałszywym, gdyż Synejko, ciągnąc zyski z komunistów rosyjskich, traktował ich ustrój jako absurd i ograniczał się tylko do rzucania razem z nimi soczystych inwektyw na zgniliznę klasy posiadającej w całym świecie, nie wyłączając Polski. Toteż i w owej chwili, gdy siedząc w "Pałacu z kryształu" pił z amatorstwem musujący trunek, myślał jednocześnie ze złośliwą radością, jaką niespodziankę sprawiłby hrabiom Rzeczyckim, gdyby zaręczył się z ich córką, za którą wodził nieustannie rozpalonym wzrokiem. Te stare ramole, strupieszali wstecznicy chwyciliby się na pewno za głowę, dowiedziawszy się, że syn krawca i szwaczki ukrywa się pod pozłotą zarobionych tysięcy!... Przyrzekał też sobie, iż "w danym razie nie omieszka im tego wygarnąć", czując instynktem, że przychylna decyzja Loreczki zrodziłaby się na innym gruncie. Rozkoszował się przy tym posiadania tej niebezpiecznej czarodziejki, w co wierzył i opuścił salę dopiero wtedy, gdy Jerzy ze swą towarzyszką wyszli z niej do hallu, i odjechali samochodem hrabianki. Nazajutrz młody Horodelski stawił się punktualnie u Ani, a gdy wszedł do jej mieszkanka, stwierdził od progu wesoło: - Teraz mam duszę pani jakby na dłoni, panno Aniu i bardzo mi się podoba. - Kiedy tak, to proszę usiąść na mojej faworytalnej kanapie i skończyć wczorajsze opowiadanie. Mówił pan, że ukochany mistrz pana był w Gdyni. - Tak. Gościłem go u siebie w ciągu trzech dni. Miał odczyt w naszym klubie na temat: Postawa moralnego nowego Polaka. Z takim entuzjazmem i mądrością przedstawił nam człowieka czynu, wysoce uczciwego i karnego społecznie, że wiwatom i oklaskom nie było końca. Widziałem również jak niektórzy zamyślili się głęboko. - Uczciwość i karność - powtórzyła Ania. - Rzadkie to cnoty w obecnych stosunkach. Czytamy, niestety, w gazetach o różnych defraudacjach, a rozwichrzona natura polska była i jest daleka od karności. Zachwycona jestem takim ujęciem sprawy, od której zależy nasza twórczość państwowa. Profesor Szaruga staje mi się coraz bliższym, a nie wiem dotychczas, jak wygląda? - Szczupły blondyn z czupryną, przetykaną z rzadka srebrnymi nitkami. Wysokie czoło, nos orli z cienkimi nozdrzami i ślicznie wykrojone, intelektualne usta. Niepodobna mi jednak opisać promienności jego uśmiechu, rozświetlającego twarz i oczy odblaskiem wielkiego istotnie ducha. - Pragnęłabym go poznać. Rozumiem teraz, dlaczego wywiera taki ogromny wpływ na młodzież. Szkoda, że nie miał pod swoją opieką naszych studentów, puszczonych samopas do Grenoble i marnujących się tam w moich oczach. - System angielski jest pod tym względem zupełnie inny. Opowiem pani zwyczaje w Oxfordzie, gdyż są niezmiernie ciekawe i charakterystyczne. Studenci mieszkają tam w kolegiach, będących rodzajem internatu z salami wykładowymi. Nie wolno im pokazać się na ulicach bez stroju akademickiego, składającego się z tuniki bez rękawów i czapki podobnej do naszej rogatywki z twardym rondkiem pod spodem. O dziewiątej wieczorem zamykają się drzwi w kolegiach, a na ulicę wychodzą dwaj docenci, zwani "proctors" z woźnym "buldogos" do pomocy. Skoro tylko dostrzegają z dala studenta bez obowiązującego stroju, natychmiast proctor wysyła do niego buldoga, który prosi go uprzejmie, aby zechciał podejść do jego zwierzchnika. Ten zapytuje: - Czy pan jest słuchaczem w jakimś kolegium? - Na potwierdzającą odpowiedź wyznacza mu ranną godzinę, w której ma stawić się u niego. Nazajutrz student w tunice i czapce zjawia się u proctora, i wysłuchuje łagodnej nagany. Wszystko odbywa się w granicach najwyższej wzajemnej kulturalności. - "Magna charta" weszła w krew tym wyspiarzom - zauważyła Ania. - Istotnie. Student, wracający do swego kolegium po zamknięciu drzwi, płaci niewielką karę, coś około pięciu szylingów. Inaczej wszakże rzecz się przedstawia, gdy jego wycieczki przekroczą dwunastą w nocy, albo gdy proctor zobaczy go, wychodzącego o tej godzinie z baru, restauracji, albo jakiegoś podejrzanego lokalu. Kara wynosi wówczas dwa funty angielskie, a może dojść do usunięcia studenta z kolegium, ale to się zdarza nadzwyczaj rzadko. W każdym kolegium obowiązuje słuchanie z rana nabożeństwa w kaplicy przynajmniej cztery razy w ciągu tygodnia, a jeśli student ma jakieś przeszkody w tym czasie, to musi zejść na dół do docenta i podać swoje nazwisko. Śniadania przynoszono nam do pokoi, lunch mogliśmy jadać na mieście, ale wieczorne obiady w kolegium były również obowiązujące minimalnie cztery razy na tydzień. Wykręcaliśmy się od nich, gdyż były niesmaczne i przeraźliwie nudne. Studenci w akademickich strojach, siedząc przy wspólnych stołach, tracili nie wiadomo dlaczego werwę i humor młodzieńczy. Wszystko to, co pani opowiadam, przestrzegane tak ściśle przed wojną, rozluźniło się nieco w obecnych czasach. Oxford stracił swą ekskluzywność. Napłynęli tu cudzoziemcy: Hindusi, Amerykanie, Japończycy, Argentyńczycy. Mieszkają w miasteczku, poza obrębem kolegiów, bawią się, uczęszczają do teatrzyków, do knajpek, wyłamują się w ogóle z dawnych zwyczajów. Pozostało jednak w całej sile najwyższe pojęcie wartości "dżentelmena" i Oxford wychowuje młodzież w tym duchu. Uczciwość przede wszystkim. Studentowi wierzą na słowo, dopóki nie okaże się, że skłamał. Wówczas - "wylewają" go natychmiast i tak się dzieje we wszystkich szkołach Anglii. Niedopuszczalne jest również podpowiadanie, albo notatki na mankiecie, gdyż uważają to jako oszustwo, niegodne dżentelmena. Dlatego to cudzoziemcy, bagatelizujący takie niewinne fortele, opuszczają uczelnie angielskie, nie mogąc nagiąć się do nowych dla nich pojęć. - Pragnęłabym gorąco, panie Jerzy, aby i w naszych szkołach wpajano w ten sposób uczciwość i prawość od dziecka. Na pewno zmniejszyłaby się ilość defraudacji w naszym budującym się państwie. - Bądźmy pionierami tej zasady, panno Aniu. Odczuwam w pani takie zainteresowanie się duchem potężnych wyspiarzy, że mam ochotę rzucić jeszcze parę światełek na ich wewnętrzne stosunki. Pani wie, oczywiście, że najstarsi synowie bogatych rodzin angielskich zostają w kraju, jako politycy i sędziowie, co jest uważane za wielki zaszczyt, a młodsi, otrzymujący fachowe wykształcenie - jadą do kolonii, aby się tam wyrabiać i dorabiać. Widzi więc pani, że stara Anglia wysyła do swych kolonii elitę narodu, a nie odpadki, które nie mogły znaleźć u siebie pracy, jak to bywa stale w innych krajach. Czy pani zdaje sobie sprawę z doniosłości takiego systemu? - Ależ naturalnie. Sam ustrój wytwarza ludzi indywidualnych, uczciwych, pełnych inicjatywy. Rozumiem teraz, że potęga Anglii jest nie do złamania, gdyż opiera się na sile ducha i prawości charakteru, ale nie na sile oręża, jak stare Rzymskie Imperium. - Jaka szkoda, panno Aniu, że nie możemy widywać się częściej. Tak doskonale rozumiemy się pod każdym względem. Ale - świetna myśl błysnęła mi w głowie. Czy nie moglibyśmy wymieniać naszych myśli listownie? - Zgoda. Przeszkód nie widzę wcale. Trzeba mieć tylko ćwiartkę papieru, atrament, pióro i trochę czasu, a to wszystko jest w Polsce. - Więc przyjaźń zawarta? - spytał, uśmiechając się mimo woli. - Do końca życia! - przyrzekła wesoło. - W takim razie może oblejemy ten pakt czekoladą? Dziś mam wprawdzie bal u Siemieńskich, ale mogę tam zjawić się o dziesiątej, a pani mówiła wczoraj, że szalenie lubi tango, więc odtańczymy je na dancingu w "Ziemiańskiej". - Najchętniej. Już druga świetna myśl, panie Jerzy. Czekam na trzecią w liście z Gdyni, a teraz ubierajmy się i jedźmy prędko, bo szkoda czasu tym razem! Zeszli ze schodów i pojechali taksówką do miasta, rozbawieni i czujący się dobrze we dwoje. Współcześni ludzie i czyny W piękną niedzielę majową Ania wstąpiła do Zachęty, gdyż zamiłowania artystyczne nie były u niej chwilowe. Przechodząc od sali do sali, zatrzymała się dłużej przed "Burzą w duszy", "Walką życia ze śmiercią" i innymi obrazami, zachwycając się oryginalnym talentem artysty, malującego sepią i pastelami abstrakcyjne tematy. Wtem - głos, wołający ją po imieniu, przerwał tę kontemplację. Obejrzała się zaciekawiona. Na kanapce siedzieli Carlo z Danką, która wstała i z uśmiechem szła ku niej. - Jak się masz, Aniu? Wieki nie widziałyśmy się, prawda?! Coś mi wyglądasz na bardzo zmęczoną. Biuro to nie nasze miłe Grenoble! - Miałam w zimie grypę i nie mogę dotychczas o niej zapomnieć - mówiła dziewczyna idąc wraz z koleżanką do Carla, któremu podała rękę obojętnie. - To wy się znacie? - spytała zdumiona Danka. - Nigdy mi o tym nie wspominałeś, Carlo! - Trudno, abym opowiadał ci o każdej przelotnej znajomości - rzekł śpiesznie. Ania spojrzała nań ironicznie, czego jej koleżanka nie zauważyła, wpatrzona w towarzysza: - Masz słuszność. Zdyskwalifikowałabym mężczyznę, poświęcającego za dużo czasu kobietom i flirtom! Ale - usiądźmy we troje na tej kanapce. - Miło mi porozmawiać z tobą, Aniu kochana. Tak byłyśmy zżyte w Grenoble, że nie chcę mieć przed tobą tajemnic. Nie mówi się o tym głośno, bo jestem w żałobie, ale przedstawiam ci mego narzeczonego. Ślub nasz odbędzie się cicho dwudziestego czerwca, w kościele Pp. Wizytek. - To jeszcze nie jest ustalone - wtrącił zakłopotany Carlo. - Co ty mówisz?! Przecież ułożyliśmy plan naszej podróży do Jugosławii i do Wenecji, a jesień i zimę spędzić mamy w Rzymie, gdyż pragnę, aby Carlo rozwinął tam swoje olbrzymie zdolności architektoniczne, a i ja przy tym skorzystam. - Życzę ci, droga Danko, żebyś była zawsze tak szczęśliwa, jak w obecnej chwili - powiedziała oględnie, ale serdecznie Ania, myśląc z politowaniem: - On się widocznie lęka, że będę płakała na jego ślubie, na pół ukryta za jakimś filarem! Zaczęły rozmawiać z koleżanką, unoszącą się nad dobrocią przybranej matki, która zgadzała się na długą rozłąkę i nie szczędziła pieniędzy, dla zadowolenia ambitnych planów młodej pary. Carlo milczał, czując się niewyraźnie w tej drażliwej sytuacji i obmyślając w jaki sposób mógłby się z niej wydostać. Nie obawiał się wprawdzie jakiejś niedyskrecji ze strony "maleńkiej". Nie. Była na to zbyt dumna i zbyt... szlachetna. To musiał przyznać, aczkolwiek niechętnie, wiedząc, że gdyby było przeciwnie, to narzeczona, której wysoka etyka nie ulegała wątpliwości, zerwałaby z nią stanowczo. - Przepraszam cię, Danko - rzekł ujmująco i delikatnie, spoglądając na zegarek i przesuwając czas dowolnie o pół godziny - ale już jest wpół do drugiej. - Nie może być! - zerwała się z kanapki. - Ależ to czas leci przy miłej rozmowie! Nie spodziewałam się, że już tak późno. Musimy iść, bo matka czeka na nas z obiadem. Do widzenia, kochana Aniu. Może odwiedzisz mnie jeszcze przed ślubem? Pożegnali się i wyszli z sali. Ania odprowadziła ich wzrokiem, myśląc, że intuicja jej nie zawiodła, a co dziwniejsze, że Carlo stał się dla niej tak obcym, jak gdyby nie znała go przedtem wcale. Przy końcu tygodnia korzystając z angielskiej soboty, poszła na baraki, chcąc zobaczyć się z panią Stenią, której dawno już nie widziała. Przestrzeń za domami miejskimi, leżąca dawniej odłogiem i będąca rodzajem śmietniska, zieleniła się teraz, jak okiem sięgnąć. Mrowisko ludzi ruszało się w słońcu, motykując zagony kartofli. - Pani Stefania dopięła celu - myślała Ania radośnie, przypominając sobie "zebranie ogrodowe", na jakim była w świetlicy w marcu tego roku. Zastała tam moc bezrobotnych z baraków, słuchających wywodów kierowniczki z niedowierzaniem. Zachęcała ich do pracy uczciwej na roli, do zaopatrzenia piwniczek we własne jarzyny i kartofle. - Bedo, królowo, te ogrody, bedo na tych piachach, gdzie rosno dziurawe imbryki i garnki! - spluwali za jej plecami złośliwie. - Moje kochane dorosłe dzieci! - mówiła z zapałem. - Pomyślcie sami, czy u Niemców marnowałoby się tyle ziemi?! - Oooo, u Niemców, nie! - Więc dlaczego Polacy mają być tak niedołężni? - Eeee, Polacy! To co innego! - A ja was przekonam, że Polacy dzielniejsi są od Niemców! - i przekonała. Na wiosnę wynajęty pług worał się w nieużytki, a za nim szła krok w krok pani Stefania. Ten i ów wyjrzał z baraków, podszedł, zapytał, co się tu robi? - Będę sadziła dla siebie kartofle - odpowiadała z uśmiechem. - A może bym i ja dostał kawałek ziemi? - I owszem. Podzielę się chętnie, bo dla mnie za dużo - mierzyła krokami, odznaczała kołkiem i tak powstawała działka za działką, aż wreszcie szara pustynia zmieniła się w warzywne zagony. Siła duchowa jest czymś tak realnym, jak żywiołowe siły natury, rozmyślała Ania, idąc ścieżką pośród ogrodów i widząc z daleka panią Stefanię w towarzystwie słusznej pani, o regularnych rysach, w której, gdy się zbliżyła, poznała od razu marszałkową Aleksandrę Piłsudską, opiekunkę "Osiedla". Na jej pogodnej zawsze i spokojnej twarzy widniały teraz ślady głębokiego wzruszenia, z jakim patrzyła na pole pracy, mającej odpędzić widmo głodu od bezrobotnych. - Dzień dobry, panno Aniu. Pani marszałkowa pozwoli, że jej przedstawię pannę Przedborównę z Ukrainy, opiekującą się serdecznie dziećmi bezrobotnych. Poważna twarz dawnej bojowniczki o wolność rozjaśniła się życzliwym uśmiechem: - Tak pani młodziutko wygląda, że raczej panią można by się opiekować - podała jej rękę uprzejmie. - Życie nauczyło mnie opiekować się innymi i sobą - odpowiedziała Ania z ukrytą energią. Tymczasem kobiety, pracujące przy zagonach, dostrzegły marszałkową i zaczęły ściągać do niej tłumnie, otaczając ją kołem i dziękując gorąco za daną im pod ogrody ziemię, na którą wskazywały z dumą motykami. - Nie ma w tym mojej zasługi, tylko waszej kierowniczki - wskazała na panią Stefanię. - Jej dziękujcie, nie mnie, bo jej to był pomysł, a ja ją tylko poparłam. Uderzona szlachetną prostotą, z jaką ta wybitna kobieta oddawała zasługę czynu, Ania myślała z przejęciem: - Jakie to ładne, iż żona pierwszego marszałka w niepodległej Polsce, zajmująca tak wysokie stanowisko i dająca impuls do tak rozgałęzionej pracy obywatelskiej kobiet w całym naszym państwie, ma w sobie tyle skromności. Wyższa jest ponad blaski i próżność władzy. I ona widocznie uznaje, iż dobra etyczne są najwyższym dobrem człowieka. - Pośpieszymy teraz, abyśmy mogły dziś jeszcze objechać wszystkie nasze schroniska - rzekła marszałkowa i pożegnawszy się uprzejmie z Anią, odeszła wraz z kierowniczką, dążąc przez teren baraków do swego samochodu, który zostawiła przed bramą. Dziewczyna wiodła długo oczyma za oddalającą się wysoką postacią czołowej działaczki społecznej, a wobec tego, iż dzisiejsza pogawędka z panią Stefanią zawiodła ją, odwróciła się wreszcie i poszła na spacer nad Wisłę. Lipiec zapowiadał się tak upalnie, jak gdyby cała żarliwa promienność lata skoncentrowała się w tym jednym miesiącu. Ania uciekała z dusznego miasta, powracając wnet po skończonej pracy na Żoliborz, gdzie różnica temperatury była znaczna. Pewnego dnia, gdy ze schyloną głową układała listy dla lokatorów, maszynistka zwróciła jej uwagę: - Panno Aniu! Ktoś przyszedł do pani. Podniosła głowę i ze zdumieniem ujrzała Edmunda. Zbliżyła się do bariery, witając się z wujem, który rzekł półgłosem: - Telefonowałem do Centrali, gdyż powiedziałaś mi, że tam pracujesz. Tymczasem dano mi zgoła inny adres. Chciałem ciebie zaprosić na obiad, a potem do teatru na premierę, a że byłem w tej okolicy, więc zajechałem po ciebie. Ale cóż to za wstrętny odór?! - skrzywił się z niesmakiem i obejrzał się dokoła. - Grzyb w podłodze - wyjaśnił filozoficznie Staszczyk. - Ładny macie lokal! Na dworze upał, a tu piwniczne zimno - krytykował ostro właściciel fabryki, urządzonej według ostatnich przepisów higieny. - Dbają o nas i nie chcą, abyśmy się pocili przy robocie - odparł flegmatycznie policjant, rad w duszy, iż ktoś z bliskich tej młodziutkiej, ideowej dziewczyny dowie się nareszcie, w jakich warunkach ona pracuje. - W zimie musimy się dobrze zwijać, bo temperatura w tej budzie wynosi cztery stopnie wyżej zera i to z wielką biedą. Dzięki temu zapewne, panna Ania podniosła dochody miesięczne swej instytucji ze stu złotych do tysiąca pięciuset z groszami! Edmund spojrzał z wyrzutem na Anię, która nagle uczuła się winną wobec jego rosnącego stale zainteresowania jej osobą. Skryta i ambitna nie chciała prosić go o znalezienie jej posady, chociaż od pewnego czasu szukała jej bezskutecznie. Na domiar złego drzwi od pokoju dla zatrzymanych otworzyły się nagle i policjant w mundurze wyprowadził stamtąd wymalowaną i jaskrawo przystrojoną dziewczynę uliczną, której w bójce nocnej wybito zęby. Przez rozchylone jej wargi widać było czarną jamę ustną. Przechodząc, rzuciła na Anię wzrok ściganego zwierzęcia, a na jej wuja spojrzała z przyzwyczajenia zaczepnie. - Już jestem gotowa - powiedziała Ania tak śpiesznie, jak gdyby była u krańca opanowania. Włożyła dużą panamę i pożegnawszy kolegów biurowych, wyszła z komisariatu, dążąc za Edmundem do czekającego przed bramą Rolls Royce'a, który natychmiast z nimi odjechał. Zgromadzeni przy oknach funkcjonariusze dysputowali żywo, kim jest właściwie ta młoda inkasentka?! Czyżby to była żona tego starszego, dystyngowanego mężczyzny, który tak był poruszony wszystkim, co tu zobaczył?!... A może to córka_socjalistka, uciekająca od bogactw ojca! W mniemaniu, że "własność to kradzież", zapracowuje się tu dla biednych!... Tymczasem w limuzynie trwało przez dłuższy czas milczenie. Wreszcie Edmund przerwał je, mówiąc bardzo łagodnie: - Nie uwierzysz, jak przykro mi, Aniu, że pracowałaś w takich warunkach, a ja o tym nic nie wiedziałem. - Lubię radzić sobie sama - wyznała tym razem szczerze. - Nie warto się nade mną użalać. Są daleko nieszczęśliwsi, chociażby taka pani Migowiczowa, która pomaga mi zbierać pieniądze w drugim komisariacie, gdzie zastępuje koleżankę, będącą na urlopie. Wyniszczona z powodu chorych płuc, ma dwoje wątłych dzieci, męża bez posady, ciotkę dotkniętą gruźlicą kręgosłupa i matkę staruszeczkę. Jest żywicielką całej rodziny. Może teraz los ich polepszy się trochę, bo mąż ma obiecaną posadę. Trzeba było dać pośrednikowi dwieście złotych, a nie mieli ani grosza, więc pożyczyłam im tę sumkę z moich oszczędności. Chciałabym jeszcze wyprawić biedaczkę z dziećmi na wieś do krewnych, gdzie utrzymanie nie będzie ich kosztowało. Chodzi tylko o podróż. - Czy wystarczy na to pięćdziesiąt złotych? - spytał Edmund, wyjmując banknot, a na potwierdzające słowa Ani, dodał: - Proszę cię bardzo, daj tę drobną kwotę tej nieszczęśliwej kobiecie. - Dziękuję, wujciu - musnęła ustami policzek Edmunda, którego oczy rozjaśniły się zadowoleniem. - Czy możemy zajechać po drodze do tego komisariatu? To niedaleko - wymieniła ulicę. - Ależ najchętniej. Kieruj moim szoferem. Właściwie - i ty powinna byś wyjechać na odpoczynek. Zbladłaś od jakiegoś czasu, moja Aniu. Pobyt na Helu, na morskim powietrzu, byłby dla ciebie wskazany. - Zapewne. Ale dostaję urlop dopiero w sierpniu. Moje koleżanki, protegowane naszego prezesa, pana Hilarego Rzepy, są o wiele szczęśliwsze, bo od pierwszego lipca używają rozkoszy słońca i lata. - Co ty mówisz?! Hilary Rzepa jest prezesem instytucji społecznej?! Naprawdę dziwy się dzieją w tej Polsce. To mój dawny buchalter. Sumienny pracownik, ale daleki od cienia ideowości, niezbędnej na takim stanowisku. Już podjeżdżamy do komisariatu. Pośpiesz się, dziecko, bo jestem okrutnie głodny. - Dobrze, wujciu - wyskoczyła z samochodu i podążyła do frontowych drzwi kamienicy, a Edmund patrząc na nią, myślał: - Jaka ona podobna do Alinki, a tak odmienna duchowo. Skryta i samowolna, ale pełna wdzięku i dobra, jak matka. Ciekawe połączenie, doprawdy. Zaczynam się przywiązywać do niej - czuł podświadomie, że ciężar, jaki przez długie lata dźwigał na sercu, staje się coraz bardziej nieważkim. Brzęknięcie klamki przy drzwiczkach wyrwało go z zadumy. Ania usiadła przy nim: - Prędko się sprawiłam, nieprawdaż, wujciu? Pani Migowiczowa przesyła stokrotne podziękowania. Odda na pewno pożyczkę, bo to uczciwy człowiek w całym tego słowa znaczeniu! Rozmawiając swobodnie, mijali szybko ulice miasta. Wreszcie zatrzymali się przed śliczną, piętrową willą Edmunda, otoczoną u dołu czerwonymi, pnącymi się różyczkami. W ogródku kwitły w niezliczonej mnogości purpurowe wyłącznie róże. - Obiad, Marcelku, jak najprędzej! - rzucił wesoło pan domu służącemu, otwierającemu drzwi wejściowe z uradowaną na widok Ani twarzą. Już dawno przyszli do wniosku oboje z Kachną, że ta miła panienka, rozjaśniająca samotne życie ich pana, jest tą samą dziewczynką ze złotymi loczkami, którą ciotka Jagusia wspominała tak często z nie słabnącym zachwytem. Po obiedzie, zakończonym czarną kawą i podwójną porcją likieru różanego, wysączonego do ostatniej kropli "za zdrowie wujcia" przez siostrzenicę, przeszli do gabinetu. - Zanim Marceli ustawi ci leżak w ogródku, bądź łaskawa napisać na maszynie podanie do Ministerstwa Przemysłu i Handlu - rzekł Edmund. - Mam tam wpływy i sądzę, iż od pierwszego września możesz liczyć na odpowiednią posadę. Taka urzędniczka przyniesie korzyści instytucji, w której pracuje. Więc uszki do góry, Aniu! Nazajutrz inkasentka otrzymała telefoniczne polecenie od sekretarza, aby zdała dziś jeszcze rachunki i listy urzędnikowi z Centrali, sama zaś przyjechała do prezesa w biurowych godzinach. - Mają swoją kandydatkę i wymawiają mi znów posadę - rozważała dziewczyna na podstawie zdobytego doświadczenia. - Jak to szczęśliwie, że wobec obietnicy wuja Edmunda, nie zostanę bez pracy. Skoro weszła do gabinetu pana Rzepy, ów zerwał się od biurka i z najprzyjemniejszym uśmiechem podał jej rękę: - Miło mi, że widzę panią u siebie. Ale jakaż pani bledziutka! Te szalone upały dręczą nas wszystkich! Od jutra daję pani urlop i proszę jechać nad nasze polskie morze. Dlaczego pani tak się dziwi?! Musimy przecież dbać o taką niezastąpioną siłę, jak pani. Ania była nie tylko zdumiona, ale i niezadowolona. Umówiła się listownie z Jerzym, gdyż pisywali do siebie coraz częściej, że sierpniowy urlop spędzą razem - ona w "Dworku", a on w Brzeżanach i że będą ciągle się widywali. - Ależ panie prezesie - odezwała się uprzejmie. - Dziękuję szczerze za tyle względności, ale zaczęłam już zbierać pieniądze na lipiec i rozesłałam listy... - Otrzyma je ktoś inny za panią - przerwał jej stanowczo. - Życzę pani wesołych wakacji, a proszę do nas wracać różowa i wypoczęta. Nagły błysk rozświetlił tajemnicę tego uprzejmego zachowania się pana Rzepy: - Wuj Edmund! Mówił wczoraj, że go dobrze zna. To jego robota! - myślała Ania i pojechała na Filtrową, aby się pożegnać z wujem, który udał wielkie zdziwienie, dowiadując się o zmianie projektów i zatrzymał ją na obiad. Po powrocie do swego mieszkanka, wyjęła ze skrzynki kartkę od Michasia, donoszącego jej, że urlop swój przepędzi na morzu, gdyż jadą całą paczką z kolegami, wzdłuż brzegów Niemiec, Holandii, Belgii i Francji, aż do Algieru. Ania pomyślała chwilę, po czym napisała długi list do Jerzego, zawiadamiając go o przesuniętym terminie urlopu, który postanowiła ze względu na zdrowie, spędzić na Helu. Spakowała walizkę i nie uświadamiając sobie, jaką rolę w jej decyzji grała obecność "przyjaciela" w Gdyni, tegoż jeszcze wieczora opuściła rozpalone mury stolicy. Na Wybrzeżu Helskim Pierwsze dni pobytu Ani na Helu przeszły jej na bezpośrednim obcowaniu li tylko z naturą. Plażowała na słońcu, kąpała się w morzu, pływając trochę, unikała rozmyślnie towarzystwa, czując, iż takie, roślinne niemal życie jest dla niej konieczne po ciężkich warunkach pracy i grypie, przebytej w zimie. Siły wracały jej szybko, bo młodość to źródło nie wyczerpanej energii, więc już przy końcu tygodnia zapragnęła widoku ruchu i ludzkich twarzy. Stosownie do mody, obowiązującej nad Bałtykiem, włożyła niebieską pyjamę z surowego jedwabiu. Kontrast pomiędzy nowoczesnością tej sylwetki, a dziewczęcym wdziękiem główki, okrytej złotymi loczkami, był tak uderzający, że goście kąpielowi oglądali się za nią, gdy przechodziła przez molo. Usiadła tu na jednej z ławek, przypatrując się gromadzie wycieczkowiczów, wchodzących tłumnie na pokład statku niemieckiego "Zopot", powracającego wieczorem do swego portu. Przy drugim molo polska "Wanda" gotowała się do zwykłej o tej porze jazdy do Pucka, a jej syrena okrętowa ostrzegała w czas podróżnych, napełniając powietrze donośnym rykiem. Dwa kontrtorpedowce, "Wicher" i "Burza", zakotwiczone tu chwilowo, kołysały się lekko na fali, a różne motorówki i łódki śmigały po powierzchni zatoki, urozmaicając ten morski widok. Ania wciągała całą piersią rześkie, słone powietrze, odczuwając głębokie wewnętrzne zadowolenie. Wtem łódka żaglowa, wpływająca do portu, zwróciła jej uwagę. Eleganckie towarzystwo siedziało w niej na ławkach, spalony od słońca rybak kaszubski manewrował przy żaglach, a szczupły młodzieniec w białych spodniach i granatowej marynarce, kierował sterem, szukając wzrokiem wolnej przestrzeni. Łódź zbliżała się z każdą sekundą i nagle obserwująca ją dziewczyna ucieszyła się szczerze. W owym sterniku poznała Jerzego Horodelskiego. Dostał widocznie list i przed niedzielą przyjeżdża do niej. Łódź otarła się bokiem o molo, paru młodych ludzi wyskoczyło z niej w oka mgnieniu, pomagając następnie wysiąść swym towarzyszkom. Wysmukła, stylowa w liniach postać kobieca, odwrócona plecami do Ani, rozmawiała snadź ze sternikiem, gdyż nie kwapił się do wyjścia. - Dlaczego wy się tak ociągacie?! Dość już tego flirtu! I nam się coś należy, panno Loreczko! - zawołał wesoło jeden z panów. - Nie psujcie sobie krwi. Już idziemy - odpowiedziała zagadnięta głosem dźwięcznym, lecz nieco ostrym i postawiła na brzegu łodzi wąską nóżkę. Dwie pary rąk męskich wyciągnęły się ku niej natychmiast. Królowa małego grona skoczyła lekko na molo, a z duszy Ani, siedzącej opodal, uciekła poprzednia radość. Więc jej przyjaciel zjawił się tu nie dla niej, ale przeciwnie - zajęty jest tylko hrabianką Rzeczycką. Widocznie zgadza się na plany ojca. Nie pisał jej o tym nigdy, niedobry! Cóż to za przyjaźń, która tai przed oddaną osobą tak ważne zmiany w życiu?! - myślała, spoglądając nieznacznie na przechodzące obok niej towarzystwo z łodzi. Trzy młode panny, z których każda była śliczna w odrębny sposób, śmiały się i żartowały rozbawione. Dwaj eleganccy młodzieńcy byli najwidoczniej pod czarem drażniącej Loreczki, chociaż uroda jej przyjaciółek nie ustępowała bynajmniej tamtej. Jerzy, który pozostał chwilę w łodzi, załatwiając snadź rachunek z właścicielem, biegł teraz szybko przez molo, doganiając grono młodzieży. Ania nie poruszyła się, gdy ją mijał. Trącony przez jakiegoś przechodnia padł na siedzącą w milczeniu dziewczynę. Taka radość wytrysnęła z jego oczu, że uśmiech powrócił na twarz Ani. W jednej chwili był już przy niej i ściskał jej małą rączkę, pytając zdumiony: - Pani tu, panno Aniu! Co się stało? Przecież mieliśmy pojechać do Brzeżan w sierpniu? - Więc pan nie dostał mego listu? Donosiłam przed kilku dniami o przymusowej zmianie naszych projektów. Szef dał mi urlop na lipiec. - A ja kilka dni temu zostałem porwany przez grono sąsiadów brzeżańskich, którzy urządzili wycieczkę do Gdyni. Nie wiem, jakich użyli sposobów dla zaczarowania mego szefa, ale dał mi tydzień z mego urlopu. Zwiedzaliśmy samochodem i łodzią wybrzeża Bałtyku, a tu, na Helu, przenocujemy tylko i wyruszamy jutro do Jastrzębiej Góry i do Rozewia. - Panie Jerzy! Czekamy na pana! - zawołała rozkazującym tonikiem hrabianka Rzeczycka. - Nie zatrzymuję pana - Ania podała mu rękę, wznosząc nań jednocześnie szafirowe oczy, skrzące się blaskami. - Proszę tu na mnie poczekać. Odprowadzę te panie do "Heliosu" i zaraz wracam. Spędzimy ten wieczór razem, dobrze? - i nie czekając na odpowiedź, podążył w stronę swych towarzyszek, które zatrzymały się na chodniku, rozmawiając i spoglądając z daleka na nieznaną im młodą i uroczą dziewczynę. - Cóż to za zdrada, panie Jerzy? Rzuca pan nas, żeby się gdzieś bałamucić? A ja tęsknię - tu Loreczka spojrzała na Jerzego szarozielonymi oczyma, ufna w ich zmysłową potęgę - do kolacji... - skończyła z zagadkowym akcentem. Ale młody Horodelski oparł się tym razem kusicielce. Moja zdrada nie kończy się na tym. Spotkałem tu bardzo dobrą i dawną znajomą, pannę Anię Przedborównę, więc poświęcam jej dzisiejszy wieczór, za co przepraszam najuprzejmiej panie. Wskażę tylko drogę do hotelu, a jutro wracam do roli posłusznego niewolnika - tu skłonił się przed Loreczką z wytworną uprzejmością. Ten żart wszakże nie rozchmurzył czoła wyniosłej panny: - Po cóż pan ma tracić bezcenny czas? - wzruszyła ramionami. - Dajemy panu urlop w tej chwili. Niech się pańska dobra znajoma nie nudzi zbyt długim oczekiwaniem na swego wiernego towarzysza. - Dziękuję pani. Umiem ocenić tę subtelność - rzekł Jerzy z ledwo dostrzegalną ironią. - Żegnam panie do jutra - i, złożywszy wszystkim ukłon, zawrócił ku molo. - Jerzy! Ulubieńcze bogów! - zaczepili go dwaj towarzysze wycieczki, stojący o parę kroków dalej. - Ty przeżywasz na jawie "Quo Vadis". Kogóż wybierasz, boską Poppeę, czy też miniaturową Ligię? - Wracam do Ligii - odparł wesoło - i nie będę z wami na kolacji. Trwajcie dalej w kulcie dla Poppei! Biegnijcie za nią, bo już uchodzi. - Oby nie spadły na nas gromy za twe przeniewierstwo, zuchwalcze! - rzuciwszy ze śmiechem wypalone papierosy do wody, podążyli za oddalającymi się, uroczymi istotnie pannami. Chociaż Ania widziała całą tę scenę i domyślała się przebiegu rozmowy panny Rzeczyckiej z Jerzym wobec szybkiego jego powrotu i jej wzgardliwej miny, ale nie potrąciła wcale tej kwestii, tylko rzekła z uśmiechem: - Wyobrażam sobie, jaki pan musi być głodny po tej nawigacji na płytkich wodach. Może byśmy zaraz poszli do "Smoka" i zajęli stolik na tarasie nad morzem? Przygrywają tam polscy "rewellersi", potem trudno będzie o miejsce. - Zgadła pani - odparł wesoło młody. - Czuję taki apetyt, jak gdybym był rozbitkiem, błąkającym się przynajmniej trzy doby po morzu. - A widzi pan! Co to znaczy przyjaźń! Jak to miło, że nie potrzebuje pan wysilać się dla mnie, zamieniać czułe spojrzenia, tylko po koleżeńsku może pan wyznać od razu prawdę. Chodźmy więc zaraz. - Szli obok siebie po molo, przeciskając się przez rojne gromady, przybyłe tu z całej Polski, a gdy już weszli na główną szeroką ulicę, gdzie było znacznie przestronniej, dziewczyna zwróciła się do towarzysza: - Przychodzi mi na myśL, że wkrótce rok upłynie od czasu, gdy byliśmy razem w "Dworku". Czy dawno miał pan wiadomość od kochanych państwa Worthy? - W przeszłym tygodniu. Pan Janusz donosił mi, że był w Lubieniu Wielkim pod Lwowem, gdzie odbył znakomitą kurację, która bardzo ulżyła mu w jego cierpieniach artretycznych. - Słyszałam, że to są źródła siarczane, o wiele silniejsze od Piszczan. Wchodzili już do restauracji. Osób było jeszcze nie tak wiele, mogli tedy wybrać stolik przy balustradzie i usiedli, mając przed sobą roztocz wód polskiego morza. - Radziłbym państwu smażone flądry - zaproponował sympatycznie wyglądający kelner, który zbliżył się do nich, podając kartę. - Świeżutkie, z ostatniego połowu. - Zgoda na flądry - rzekł prędko Jerzy. - Ale prosimy jeszcze o sardynki, masło, chleb, ementaler, mnóstwo ciastek i herbaty. Pan wie najlepiej, w jakim ordynku ma się to wszystko ukazać. - Pan chyba trzy tygodnie błąkał się po morzu, a nie trzy dni! - wtrąciła Ania. Kelner odszedł uśmiechnięty, gdyż młoda para bardzo mu się podobała, a Jerzy spojrzał na towarzyszkę iskrzącymi się od zadowolenia oczyma: - Jaki rad jestem, że pani siedzi tu naprzeciw mnie i że możemy porozmawiać z sobą otwarcie, szczerze, o tym co nas gorąco obchodzi. Wie pani, nasz Klub Sportowy coraz lepiej się rozwija. Przybywa nam wciąż nowych członków. Mamy już pięć własnych czterowiosłówek i jedną żaglówkę. Chciałem właśnie opisać pani nasze regaty wioślarskie w Gdyni, ale wolę uczynić to ustnie, patrząc w te modre oczy, które odzwierciedlają każde moje słowo. - Do rzeczy, mój panie! - skarciła go Ania, chociaż ta ostatnia uwaga była jej miłą. - Dobrze. Melduję tedy posłusznie, że podzieliłem już dawniej swoich kolegów na dwie drużyny, rywalizujące w szybkości wioślarskiej i trenowane przeze mnie. Tym razem meta była niedaleka: od Portu Wojennego do Kamiennej Góry. Pogoda i morze jak na zamówienie. Dyrektor Urzędu Morskiego, dwaj naczelnicy i ja śledziliśmy ten wyścig płynąc równolegle motorówką. Chodziło o to, aby dziobem łódki dotknąć umykającej rywalki. Chociaż pluskały nierówno wiosła, a za sternikiem pienił się na wodzie dziwnie zygzakowaty rysunek, ale twarze zapaśników tchnęły radosnym wysiłkiem, czupryny były rozwichrzone i młodzieńcze, pomimo iż srebrzyła je gdzieniegdzie siwizna. Ten entuzjazm dla wyczynu, związanego z naszym polskim morzem, udzielał się i nam mimo woli. - Pan mówi "nam"?! - zaprotestowała dziewczyna szybko. - Taka podnieta jest dla pana zbyteczna. A któż to wymyślił ten "Klub Sportowy", kto włożył wiosła do rąk, które dotychczas umiały tylko zanurzyć pióro w atramencie? Kto nauczył sztuki pływania i przemienił w tęgich "marynarzy" - bojaźliwe szczury lądowe?! - Doprawdy, ponętnie wyglądam w tym opisie, pełnym ciekawych kontrastów. Mówię "nam", bo nasz dyrektor uścisnął mi rękę i powiedział: - Zapisuję się na członka waszego klubu, jeśli mnie przyjmiecie. - Na prezesa raczej i to z jednomyślnego wyboru, panie dyrektorze - odparłem natychmiast uradowany. - Zgadzam się, panie wiceprezesie. Za jego przykładem poszli dwaj naczelnicy. Pani rozumie znaczenie tego, panno Aniu! - Rozumiem i winszuję panu. Sport jednoczy i wzbudza przyjaźń. Inaczej pójdzie praca w biurze, gdy szefa łączyć będą z podwładnymi mocniejsze węzły niż urzędowa poprawność. Motywy są wszystkim. Cieszę się, panie Jerzy! - A ja się cieszę na ten regiment sardynek, który tu nareszcie się zjawił! - stwierdził wesoło Jerzy, rzuciwszy poprzednio serdeczne wejrzenie na towarzyszkę. - Proszę, panno Aniu. Dzielmy się tymi specjałami. Czupurny "piccolo" podleciał w tej chwili do kelnera, ustawiającego na stole zamówioną przekąskę: - Panie Wilhelmie! Gospodarz szuka pana. Wysłał mnie, abym... - Powiedz mu, że przyjdę, gdy obsłużę moich gości - ofuknął go starszy kelner. - Wilhelm?! - powtórzyła Ania z rozczarowaniem. - Czyżby pan był Niemcem? A tak dobrze mówi pan po polsku. - Ojciec mój był Niemcem, ale matka, Polka, nauczyła mnie kochać swoją ojczyznę. Skoro tylko przyłączono Pomorze do Polski, zaraz osiedliłem się w tych stronach, żegnając Hamburg na zawsze. - Brawo, panie Wilhelmie! Miałby pan we mnie stałego gościa, gdyby nie to, że dostanę urlop za miesiąc. - Dziękuję panu. Życzliwe słowo też wiele znaczy - powiedział z rozjaśnioną miną. - Rybka już się smaży - dodał poufnie i odszedł. Powietrze helskie to "ap~eritif" pierwszorzędny. Chociaż więc Jerzy ze swą towarzyszką nie byli wcale rozbitkami, ale oddali należny hołd kulinarnym wysiłkom "Smoka", zajadając wszystko z apetytem, który wywołał zadowolony uśmiech obserwującego ich z daleka pana Wilhelma. Nie przeszkadzało im to jednak do koleżeńskiej rozmowy. - Tyle pan mówi o odrodzeniu fizycznym ludzkości, że i ja wstąpiłam w pańskie ślady. Udało mi się wysłać biedną panią Migowiczową z dziećmi na wieś, do krewnych. Utrzymanie będą mieli, a chodziło tylko o podróż. Ale ta przeszkoda okazała się możliwą do pokonania - opowiadała Ania, manewrując zgrabnie widelcem przy usuwaniu ości ze smażonej ryby. - Aha! - skinął głową Jerzy z udaną powagą. - Już teraz pojmuję, dlaczego pani zjawiła się na Helu tak wcześnie. Wraz z wyjazdem pupilki znikły wyrzuty sumienia, trzymające opiekunkę w Warszawie! - Panie Jerzy! Proszę mi nie dokuczać! Było zupełnie inaczej. Nasz prezes wyprawił mnie wbrew mej woli, biadając nad mym wyglądem. Zresztą - znajdzie pan mój list w skrzynce, po powrocie do Gdyni, to się pan dowie o wszystkich szczegółach. Teraz patrzmy lepiej na morze. Widzi pan, jak cudnie? Istotnie, wieczór był tak pogodny i cichy, jak gdyby burze, miotające wodnymi zwałami Bałtyku, należały do mitów przeszłości. Morze przytaiło oddech, było wygładzone i senne, a na jego polerowanej tafli skrzyła się poświata księżyca niby pas szeroki, a srebrnolity, opadający w nieznane głębie poza kresem ludzkiego wzroku. Niekiedy znaczyły się na horyzoncie ciemniejsze kontury statku, albo zamajaczyła biel sunącej żaglówki. - Marzę o silnej flocie polskiej - rzekł Jerzy z zapałem. - Dlatego pracowałem w dokach angielskich, u źródła największej potęgi morskiej. Może to są szaleńcze marzenia w naszych obecnych warunkach, ale czyż słowa Komendanta: - Polska sama chce stanowić o swym losie! - rzucone w chwili największej potęgi trzech zaborców, nie były również szaleństwem?! - A jednak stały się dziś najgłębszą prawdą! Wierzę, że i pana życzenia kiedyś się ziszczą. Obudził się w nas wszystkich drzemiący, podświadomy kult morza, więc chociaż światło księżyca nie nastraja mnie romantycznie, ale chętnie przejechałabym się teraz łódką - wyznała Ania, słodząc herbatę. - Nic łatwiejszego do urzeczywistnienia! - wykrzyknął ochoczo jej towarzysz. - Zachwycony jestem tym pomysłem. Skończymy tylko naszą ucztę i chodźmy na molo. Pani na mnie poczeka, a ja skoczę po łódkę. Plan ten został wykonany dokładnie i wkrótce para przyjaciół wypłynęła na morze. Jerzy wiosłował, posuwając naprzód łódź umiejętnymi ruchami, dziewczyna zaś kierowała sterem, odczuwając w całej pełni wspaniałość uciszonych żywiołów. Znaleźli się wreszcie na smudze poświaty. Zwycięzca regat oxfordzkich złożył wiosła i napawał się w milczeniu uciekającym w dal bezkresem pełnego morza. - Jaki świat jest piękny! - przerwała to milczenie Ania. - Rozum ludzki nie może wprost ogarnąć całej skali tego piękna, tego zharmonizowania się różnorodnych przejawów twórczości Bożej. - Tak. Dlatego właśnie powstał od wieków samoistny pęd myśli ludzkiej do uznania Najwyższego Dobra, Najwyższej Doskonałości - potwierdził Jerzy. - Ateiści mówią inaczej. Wierzą tylko w materię. Ja wierzę w istnienie świata psychicznego. Dlaczego miałby rozwiać się w nicość najwspanialszy objaw wyższości człowieka - Duch, utajony w jego piersi? - zanurzyła dłoń w wodzie i podniosła ją do góry. Krople, zmienione w płynne srebro, opadały z jej palców, a światło księżyca zalewało jej twarz i postać. Wpatrzonemu w ten obraz Jerzemu zdawało się, iż duchowość Ani promieniuje z niej, wzmacniając blask łagodnej poświaty. - Istna Psyche! - pomyślał, a głośno rzekł: - Oczy pani przypomniały mi staroindyjską legendę o szafirze, który ma być, wedle niej, symbolem duszy. Kolor jego bowiem jest skondensowanym błękitem nieba. - Śliczna legenda - przyznała - ale nasza przejażdżka jeszcze bardziej urocza. Płyńmy dalej. Wiem, że to złudzenie, ale wydaje mi się, że na tej połyskującej smudze można by opłynąć cały świat dookoła. - Płyńmy - rzekł Jerzy i ujął ochoczo wiosła. Łódź mknęła szybko, a głosy młodych wibrowały na falach eteru, niedosłyszalne już dla ludzkiego ucha. Może tylko jakaś niebiańska antena uchwyciła je w locie i poniosła do Najczystszego Źródła Prabytu, skąd wszystko bierze początek. Kiedy po jakiejś godzinie wracali do domu przez opustoszałe ulice Helu i stanęli wreszcie przed domkiem kaszubskim, w którym mieszkała Ania, towarzysz uścisnął mocno jej dłoń na pożegnanie, mówiąc: - Dobranoc i do widzenia, panno Aniu. Dziękuję pani za ten bajeczny wieczór. - Ja również dziękuję i nie zapomnę nigdy tej naszej wyprawy. Do widzenia, panie Jerzy. Proszę do mnie napisać, gdyby pan nie mógł przyjechać przed niedzielą. - To już się stało moim nałogiem - odpowiedział i ulegając podświadomemu nakazowi, pochylił głowę, całując po raz pierwszy małą dłoń swej towarzyszki. Miłość Ani W trzy dni potem, gdy Ania zmieniwszy strój kąpielowy na pyjamę, miała już iść na obiad do "Smoka", któremu pozostała wierną, ktoś zapukał niecierpliwie do drzwi. - Proszę - rzuciła krótko i zanim zdążyła wylać wodę, w której umyła przed chwilą ręce, drzwi się rozwarły i do pokoju wpadł młody Horodelski. - Pan znów tu, nie w Gdyni?! Jakim sposobem?! - wykrzyknęła zdumiona. - Najzwyczajniejszym. Statkiem parowym - przekomarzał się z nią, ściskając rękę, podaną mu machinalnie. - Nie powie mi pani dzień dobry? - śmiał się, ukazując zęby, jakich pozazdrościłaby niejedna gwiazdka kinowa. Ania już przyszła do siebie. Po nadmiernym oszołomieniu uczuła prawdziwą radość. - To dopiero niespodzianka. Dzień dobry panu - i z przekorną minką dodała: - Czyżbym przyjemność tej wizyty zawdzięczała powtórnemu uprowadzeniu "Sabina"? - Panno Aniu! Nie do twarzy pani z tą złośliwością. Proszę wierzyć doświadczonemu przyjacielowi! - Stali naprzeciw siebie, roześmiani, zadowoleni i patrzyli sobie w oczy, nie odrywając wzroku. - A więc, druhu wierny, co jest powodem tego zjawienia się pana na Helu? Spływ do morza łodziami, czy też konkurs pływacki? - Nie zgadła pani. Wczoraj wieczorem spotkałem się w klubie z naszym dyrektorem. - Już pan powrócił? - rzekł do mnie. - Chwali się panu ta akuratność, ale może pan dalej korzystać z całego urlopu, Jachimski się żeni i prosił mnie dziś, abym przesunął mu jego termin o miesiąc. Pan go wtedy zastąpi, a on teraz - pana. - Mam tedy przed sobą więcej niż trzy tygodnie i postanowiłem spędzić je tu, nad morzem. - Wiwat! - zakrzyknęła Ania. - To się dopiero Wilhelm ucieszy - zerknęła figlarnie. - Tylko Wilhelm? - zapytał na pół żartem. - Ja również. Pan wie przecież na jakich trwałych podstawach opiera się nasza przyjaźń. - Wiem, wiem - pośpieszył ją zapewnić bez entuzjazmu w duszy. - Chodźmy na obiad - zaproponował nagle. - Wybierałam się właśnie do "Smoka", gdy pan zapukał. Idziemy. - Jak to się doskonale złożyło - mówiła dziewczyna w drodze do milczącego towarzysza - że nie mam wcale znajomych na Helu. Będziemy we dwoje w tłumie. To bardzo miłe uczucie. - Tłum jest ciekawy, a wskutek tego - niebezpieczny. Trzeba się go wystrzegać - odpowiedział z roztargnieniem. - Wystrzegać? - powtórzyła zdziwiona. - Cóż my mamy do ukrywania przed nim? - spojrzała w oczy Jerzego prostym i jasnym wzrokiem. Ten zmienił temat rozmowy: - Ułożyłem plan naszych wspólnych wakacji i w czasie obiadu przedstawię go pani. - Mam nadzieję, że wziął pan pod uwagę wszelkie możliwości, jakimi rozporządza nasz polski brzeg? - Starałem się nie być nudnym - odparł wesoło. - Ale oto już "Smok". Cóż za przepełnienie letnikami! Sala restauracji przedstawiała niezwykły w towarzyskim życiu widok. Uderzały tu przede wszystkim gwar, śmiechy i wesołość tak żywiołowa, iż wywoływała oddźwięk w duszy każdego nowego przybysza. Stroje, dalekie od codziennego szablonu, były również "melanżem" nie lada. Królowały bezwzględnie pyjamy, kobiece - barwne, kwieciste, męskie - w stylowe pasy, ale najcharakterystyczniejszą cechą tej zapełnionej sali były zdobiące ją gęsto płaszcze kąpielowe, włożone na trykot i rozchełstane pod szyją wielu przystojnych i wygadanych młodzieńców. Gdyby taki kawaler otworzył (na przykład w Warszawie) drzwi swego mieszkania którejkolwiek z flirtujących z nim teraz boginek, to uciekłaby na pewno, spłoszona złym wychowaniem brutala. Tu jednak, w państwie jeszcze lżej odzianego Neptuna, taki negliż był uważany za przejaw tężyzny i wyzwolenia się z banalnych form życia miejskiego. Jerzy z Anią dotarli z trudem do jakiegoś wolnego stolika w kącie i usiedli, zamówiwszy obiad u podbiegającego ku nim Wilhelma. Przypatrywali się różnym typom, czyniąc półgłosem uwagi i bawiąc się znakomicie, bez cienia złośliwości, stwierdzając tylko wesoło, iż styl helski ubiorów pokrewny jest raczej z gotykiem, a kłóci się zabawnie z barokiem i rokokiem, wykazując pulchne linie z rozbrajającą szczerością. Po skończonej czarnej kawie, ulubionym napoju Ani, dziewczyna zaproponowała: - Może pójdziemy na plażę od strony Wielkiego Morza? Teraz tam pusto, będziemy mogli porozmawiać, gdyż w tym rozgwarze trudno było się skupić. Oczywiście, towarzysz jej zgodził się chętnie, więc przez cienisty las, stanowiący jeden z uroków Helu, doszli na plażę i rozłożyli się tu pod wydmami. Wiatr dął od lądu, na morzu srebrzyły się baranki, ruchliwe, pędzące kędyś na północ, do Finlandii albo do Szwecji, ale tam, gdzie spoczywali, panowała względna cisza. - Wie pani, co przyszło mi na myśl w tej chwili? - zapytał Jerzy po krótkim milczeniu. - Nie wiem - Ania przeciągnęła się leniwie. - Po dobrym obiedzie nie chce się męczyć zgadywaniem. Proszę powiedzieć natychmiast. - Wedle rozkazu. A więc - jak krańcowo zmieniły się w ostatnich czasach poglądy! Czyż takie wakacje we dwoje, albo taka przejażdżka łódką, z której wróciliśmy o północy, byłyby dawniej możliwe?! W przedwojennym okresie znalazłaby się na pewno jakaś ciocia, która by towarzyszyła nam wszędzie i nie spuszczała z nas oka. Jakież to było potwornie nudne! - Kobieta jest taka, jaką wymarzył ją sobie mężczyzna danej epoki - powiedziała Ania sentencjonalnie i, ożywiając się stopniowo, rozwijała swoją myśl dalej: - Chciałyśmy zawsze podobać się wam, mój panie, więc starałyśmy się ziścić wasze ideały. Niech pan przypomni sobie typy kobiece od najdawniejszych czasów, a przyzna pan, że moje spostrzeżenie jest trafne. - Ba, kiedy teraz ja nie mam ochoty męczyć swego mózgu po dobrym obiedzie. Wolę patrzeć na morze i słuchać z ciekawością - mówiąc to, wpatrywał się jednak w Anię. - Zezwalam łaskawie. Rozmyślałam nieraz nad tą kwestią - tu cień przykrego wspomnienia zaćmił szafir oczu dziewczyny, ale po chwili wróciła jej pogoda i skończyła przerwane zdanie - nie potrzebuję zatem wysilać mózgu. Czyż nie zgodzi się pan ze mną, iż w przedhistorycznych wiekach kobieta była tylko delikatnie określając "Sabinką", o którą walczyły na śmierć i życie różne małpoludy, obrośnięte kudłami? Jerzy wybuchnął śmiechem: - Ładnie nas pani przedstawia! - rzekł rozbawiony. - Ze ścisłością antropologiczną. Potem zjawiły się Amazonki, które tak pragnęły olśnić męską połowę swego rodu, iż podobno wypalały pierś prawą, aby móc lepiej napinać łuk i zastępować w wojnach kochanków_mazgajów. - Czy pani jest pewna motywów ich wojowniczości? - spytał z udaną powagą. - Najzupełniej. Ale przejdźmy do starożytnej historii. Widzimy tu mądre, wspaniałomyślne, wytworne, lekkich przy tym obyczajów, kurtyzany rzymskie. Wszystko się zgadza! Przecież nie może pan nawet na chwilę przypuścić, aby pani Dulska była w guście takiego Petroniusza? - Nie pozwoliłbym sobie na sąd, obrażający jedną i drugą stronę! - śmiał się ochoczo, zachwycony dowcipem i ciętością Ani. - Widzi pan. Idźmy dalej. W średnich wiekach mężczyźnie zachciało się być błędnym rycerzem, przymykającym jedno oko na lat dwadzieścia ku większej czci ukochanej... - Idiota! - wtrącił nowoczesny młodzieniec, wyznawca szczerości i prostoty w stosunku do kobiety, towarzyszki w studiach i w życiu. - A wtedy - ciągnęła dalej Ania z werwą, błyszczącą w jej oczach - ta jego niedostępna, nieznana często Beatrycze, zmieniła się w zaczarowaną królewnę, mieszkającą w podobłocznym zamku na lodowej górze. Cóż dziwnego, że biedaczka ulegała niekiedy gorącym tonom pieśni, nuconej u jej stóp przez rozkochanego pazia Fridolina, podczas gdy mąż włóczył się po turniejach. - Więc pani nie dałaby owej niewiernej małżonce serca paziowskiego w potrawce? Nie? Jakaż to rozczulająca pobłażliwość! - Jestem tylko sprawiedliwa. Tu był mąż winien i basta. Proszę nie przerywać mi biegu myśli. Jeden skok zaledwo dzieli nas od epoki intelektualistek, z ich słynnymi "salonami" towarzyskimi, gdzie znana na cały świat pani R~ecamier wywierała decydujący wpływ polityczny i literacki. Mieliśmy jeszcze - i to niedawno - zacne matrony, wierzące święcie, iż najpierwszym ich obowiązkiem jest uległość pełna słodyczy wobec niezaprzeczonej wyższości męża - posiadacza. Chytry mężczyzna zabezpieczał się tak przed grożącym mu atakiem ze strony feministek, sufrażystek i różnych bojowniczek o wyzwolenie się kobiety, jakie dziś stało się faktem dokonanym. - Dzięki Bogu! - Jerzy odetchnął z ulgą. - Nie wiem, czy wytrzymałbym jeszcze długo takie poniewieranie konfraterni męskiej. Sumienie dawno już we mnie woła: - Jak możesz milczeć?! Broń swych braci, tych straceńców, będących pod władzą Amora lub Hymenu, a którym wzniosły Sokrates dał przed wiekami przykład, jaką należy mieć postawę wobec słodkich wybryków żony! - To był wyjątek - broniła się rozśmieszona Ania. - Wy zawsze chcecie przodującego stanowiska. Nawet teraz wmawiacie w nowoczesne dziewczęta, że ślub, rodzina, domowe ognisko - to ciężary i przesądy, uwieszone niepotrzebnie u skrzydeł wolności, której prawdziwym wyrazem jest "wolna miłość". Ach! kiedyż, kiedy nareszcie mądrej i dzielnej towarzyszki życia, którą można by nazwać człowiekiem?! - uniesienie zabarwiło jej policzki, a lekki powiew wiatru nasuwał złote loczki na oczy, zasłaniając je chwilami przed uporczywym wzrokiem towarzysza. - Ależ to jest moje najgłębsze przekonanie - wykrzyknął gorąco. - Mój kochany profesor nakazywał mi zawsze, gdy byłem jeszcze wyrostkiem: - W sprawach serca bądź zawsze sobą. Nie poddawaj się żadnym wyrachowaniom, ani urokowi pieniędzy, stosunków lub nawet piękności. - Czyżby on stosował to do Loreczki?! - myślała Ania i podświadome zadowolenie napełniło jej serce, Jerzy zaś mówił dalej tym samym, nieco gorączkowym tonem: - Jestem naturą wybitnie intelektualną i ożenię się dopiero wtedy, gdy zmusi mnie do tego nakaz serca, przefiltrowany przez mój intelekt... - urwał nagle, gdy w oczach towarzyszki, zwróconych na niego, nie znalazł spodziewanego oddźwięku. - A we mnie najważniejszą rolę gra rozsądek - przyznała się z prostotą. - Czy będę w stanie zakochać się kiedyś do tego stopnia, aby go stracić - nie wiem, ale powątpiewam w to mocno. - Pani teraz mówi na chłodno! Co będzie, gdy rozpali się prawdziwe uczucie, tego przewidzieć niepodobna! - Zapewne - potwierdziła niedbale Ania. - Mieliśmy przed paru tygodniami dyskusję w naszym klubie na temat: - "Eros i Hymen, a młodzież nowoczesna". - Szkoda, że pani wśród nas nie było! Posłyszałaby pani, jak uczciwie i poważnie młodzież męska zapatruje się na te sprawy. Szczególniej jeden z moich kolegów, inżynier_mechanik, Michał Sokolnicki, przemawiał tak pięknie, że sala klubowa trzęsła się od oklasków. Czy pani go zna? - spytał zmienionym głosem, ujrzawszy igrający na ustach dziewczyny uśmieszek, a w oczach wyraz serdecznego ciepła. - Znam - skinęła główką i jakby chcąc powstrzymać dalsze pytania, zaczęła wychwalać pomysł dyskusji, spytała o jakiś szczegół organizacyjny, aż wreszcie, nie doczekawszy się odpowiedzi, umilkła zdziwiona. Tymczasem Jerzy, patrzący na morze i zwrócony profilem do Ani, zagłębił się w rozmyślaniach. Czuł mocne ukłucie trującego żądła zazdrości. Czyżby ta dziewczyna stale podkreślająca swą przyjaźń dla niego, kochała się w tamtym?! Krasomówstwo Sokolnickiego w kwestii miłości wydało mu się również podejrzanym. Z takim zapałem i uczuciem przemawiać może tylko człowiek zakochany. Trudno Ani nie kochać, gdy się ją dobrze poznało, tak jak on ją poznał przez listy, więc... Ruch koło niego przywrócił mu równowagę. Ania klęczała na piasku, patrząc nań i mówiąc z wyrzutem: - Czy pan zasnął z otwartymi oczyma? Chwalę pana, zadaję pytania, które mnie widocznie interesują, a pan milczy, jak kameduła! Chodźmy lepiej na spacer do latarni morskiej, jeśli rozmowa ze mną tak pana znudziła. - Przepraszam panią - rzekł ciepło i, pochyliwszy się, przylgnął ustami do małej rączki, która przed chwilą targnęła go lekko za ramię, budząc z zadumy. - Chodźmy - powtórzył i zerwawszy się na równe nogi, podniósł dziewczynę z ziemi, z radosną świadomością, że mają jeszcze przed sobą długie dni wspólnego pobytu na Helu. Drogę do latarni przebyli w milczeniu. Dopiero u podnóża wieży, gdy Ania omal nie upadła, postawiwszy nieostrożnie nogę na stopniu, a Jerzy podtrzymał ją troskliwie ramieniem, pierzchła chwilowa rozterka, jak nocne mary, rozwiane przed wschodem słońca. Uśmiechnęli się do siebie i weszli po schodach na szczyt latarni. Tu - stanęli na kamiennym występie, opasanym balustradą i ogarnęli wzrokiem bezkres wód Bałtyku, wypełniający sobą cały horyzont. Wiatr już ucichł, spienione czuby baranków znikły, a rozfalowana powierzchnia morza zdawała się być symbolem niepokoju i tajemnicy, jakie przed wiekami przyciągnęły nieustraszonych żeglarzy do śmiałych wędrówek po tym trakcie narodów. - Czuję w sobie duszę Kolumba i wszystkich innych zdobywców morza! - powiedziała Ania, opierając się rękami o balustradę i patrząc na złotą tarczę słońca zachodu, lśniącą wśród niepokalanej czystości nieba. - Moje sympatie są całkowicie po stronie dzielnych wikingów, którzy podbili Anglię - dorzucił Jerzy. - W takim nastroju opanowalibyśmy na pewno jakieś nowe, nieznane lądy, gdyby nie to, że kula ziemska nie ma już tajemnic wobec przedsiębiorczości człowieka. Popłyniemy więc jutro, ale tylko do Gdańska. - Szalenie się cieszę na myśl o zwiedzeniu tego parowca oceanicznego, o którym wspominał mi pan przy obiedzie! Nie byłam nigdy we wnętrzu takiego olbrzyma. Wieczorem powrócimy do siebie, na Hel, a pojutrze i popojutrze i wszystkich następnych dni będziemy urządzali wyprawy wzdłuż brzegów polskiego morza, wiosłówką, żaglówką, motorówką! Zwiedzimy nasze kąpieliska i sami będziemy się kąpać w morzu i pływać daleko, na "czarną wodę"! Szalejemy, Jerzy! - zakończyła z komicznym patosem. - Szalejemy, Aniu! - odparł w podobnym tonie. Jakby na mocy niemej umowy pozostali już przy tym zwrocie, wynikającym z ich coraz pełniejszej harmonii duchowej. Przesuwały się błyskawicznie dni, nanizane na promień radości. Zwiedzali kolejno Orłowo przy "Małym Morzu", historyczne z racji pobytu w nim ongi Królowej Marysieńki Sobieskiej, piękny park w Jastrzębiej Górze, latarnię morską w Rozewiu, jedną z najsilniejszych nad morzem Bałtyckim, pływali po jeziorze Żarnowieckim, które stanowi granicę pomiędzy Polską, a Niemcami, zapuścili się nawet w głąb Pomorza, do Pelplina z mało znaną katedrą i do Szwajcarii Kaszubskiej. W powrotnej drodze objechali motorówką cały port w Gdyni, aby raz jeszcze nacieszyć się tym symbolem czynnego ustosunkowania się do zagadnień państwowych w niepodległej Polsce, co było właśnie postulatem Andrzeja Szarugi, wpajanym przezeń w dusze nowoczesnej młodzieży. Przez ten czas zżyli się z sobą do tego stopnia, iż rozumieli się nieraz bez słów - wystarczyło jedno spojrzenie. Bywały chwile, gdy Ani różne myśli przychodziły do głowy! - Jaki ten los jest niesprawiedliwy! Loreczce zsyła towarzysza życia, łączącego wszystkie wartości psychiczne i fizyczne, a mnie zabiera tak cenną jego przyjaźń. Tak! Po co się łudzić! W młodej, ukochanej żonie znajdzie najlepszą przyjaciółkę, a o mnie prędko zapomni. Cóż robić?! Byleby on był szczęśliwy. Ta piękna panna wydaje mi się daleko uboższą wewnętrznie niż okazują zewnętrzne, świetne pozory. A może się mylę?!... Daj Boże! Jedno słowo z ust Jerzego albo jakieś żartobliwe pytanie rozwiewały te przelotne chmurki i znów pogrążali się oboje jakby w radosnym śnie, w upojeniu własną młodością, słońcem, pogodą, uśmiechniętym morzem i czarującymi widokami. Ostatnie dni urlopu nadbiegły zbyt szybko, jak każda przykra rzeczywistość. Postanowili spędzić je na Helu, nie dając się już skusić włóczędze. - Chodźmy dziś na "dziką plażę" - zaproponowała Ania, gdy spotkali się rano na umówionej ławce w parku. - Mam wielką ochotę na wyścig pływacki z tobą. Pokonałeś mię wczoraj w Jastarni, ale dziś czuję się w świetnej formie i zobaczysz, że pobiję cię przynajmniej o głowę. - Zgoda. A ja cię przekonam, że kobieta nie może dorównać we wszystkim mężczyźnie, szczególniej gdy wchodzą w grę siły fizyczne. - Zręczność bywa czasem równie decydująca, jak siła. Rodney mówił zawsze, że jestem nadzwyczajną pływaczką, a on się na tym znał i sam wyuczył mnie tej sztuki. - Temu nie przeczę. Ale po co mamy się spierać?! Jedynie fakt ma wymowę przekonywującą. Chodźmy więc na tę plażę. Brzeg nie jest tam wprawdzie kontrolowany, ale my z tobą możemy się tego nie obawiać. - Złapałam cię, Jerzy, na niekonsekwencji! - zaśmiała się Ania, która dnia tego przymuszała się raczej do wesołości. Urlop się kończył, rozstanie z przyjacielem było bliskie, a wczoraj dowiedziała się od niego, że pojedzie razem z nią do Warszawy, a stamtąd do Brzeżan. Przymilepki z Loreczką nasuwały się na myśl mimo woli. W tym nastroju czuła bezwiednie, iż wysiłek fizyczny orzeźwi ją na pewno. - Dlaczego? - zapytał krótko. Był również inny niż zwykle, jakiś roztargniny, a może zajęty własnymi sprawami?... - Przecież twierdziłeś przed chwilą, że kobieta nie może dorównać mężczyźnie, a teraz przyznasz mi tę równość łaskawie. - Miałem na myśli nie umiejętność, ale siłę. Zresztą - doszliśmy już do naszej plaży. Czy chcesz tu odpocząć i wysłuchać wszystkiego, co mam do powiedzenia ci w tej kwestii? - spytał z nagłą decyzją w głosie. - Ależ i owszem. Dowcipkowałeś zawsze na ten temat, ale nie wypowiedziałeś się nigdy poważnie, jak to zamierzasz obecnie. Bardzo jestem ciekawa twego zdania. Zrzucili barwne płaszcze i rozłożyli się w strojach kąpielowych na piasku. Zbrązowiałe ich ciała poddawały się chętnie promiennej wspaniałości słońca, tylko Ania zasłoniła głowę małą parasolką plażową. Amatorów głębokiego morza było tu niewielu, mogli tedy rozmawiać swobodnie. - O czym ty myślisz? - rzuciła zniecierpliwiona długim milczeniem towarzysza. - Układasz jakąś mowę? Przecież to nie parlament! - uśmiechnęła się lekko. - Ależ nie, nic nie układam! - zaprzeczył śpiesznie. - Może się zdziwisz, ale według mnie życie uczuciowe kobiety daje jej więcej szczęścia - pomimo bolesnych zawodów - niż wszystkie nasze logiczne rozumowania, wynalazki i odkrycia w dziedzinie wiedzy. Świat macierzyństwa jest wyższy od intelektualnego życia mężczyzny, a stąd jasny wniosek, iż emocjonalne wartości głębsze są i piękniejsze od wyrozumowanych. - Ciekawie oświetlasz te podstawowe różnice. Więc ty, człowiek nowoczesny, składasz hołd "wiecznej kobiecości", za przykładem romantyków z ubiegłego wieku? - Tak. Pomyśl sama, co da się porównać z bezgraniczną miłością matki do dziecka?! Czyż istnieje dla niej zbyt ciężka ofiara, gdy idzie o jego szczęście? Teraz oboje pogrążyli się w zadumie. - Jaką on ma słuszność - myślała Ania. - Przechodzimy obok codziennego bohaterstwa matek, nie doceniając wielkości tych ofiar, tak częstych, że aż pospolitych. Moja mateńka umarła z żalu po mnie, przybrana matka rozstała się z ukochanym mężem, pracując u krewnych, byleby nie uszczuplać skromnych dochodów i móc je oddawać na wykształcenie przybranego dziecka. Tymczasem Jerzy rozmyślał z żalem, dlaczego jego matka taka jest chłodna? Dlaczego nie zna ciepła jej serca? Majaczyły mu się wspomnienia dziecięce, kiedy tuliła go do piersi, całując serdecznie. Cóż stało się potem?! Co ją zmroziło?!... Czyżby miał nie zaznać nigdy wzajemności w uczuciu? - i pod wpływem tej obawy powiedział żywo, zmierzając do celu: - Myślę o tobie w tej chwili, Aniu. Jesteś taka opanowana, powściągliwa, skryta. Zdawałoby się, że rozum gra w tobie większą rolę niż serce. A przecież cała twoja praca społeczna jest dowodem wielkiego, kobiecego serca i tych duchowych wartości, jakie tak wysoko stawiam. Człowiek, którego pokochasz, będzie miał w tobie skarb prawdziwy... Ale dziewczyna przerwała mu nagle, zrywając się na równe nogi: - Zanadto mnie chwalisz! Nie zasługuję na to wcale! Wchodźmy już do wody - i brnąc po piasku nadbrzeżnym, myślała rozdrażniona i niesprawiedliwa, zanurzając się coraz głębiej w nurty "Wielkiego Morza": - Zachwyca się moją duszą, a woli jednak Loreczkę, bo piękniejsza i efektowniejsza ode mnie! Jedzie przecież do niej i sama widziałam, jak flirtowali zawzięcie wtedy na łódce! Płynęła już szybko, przecinając wodę ruchami rąk i nóg, a rześki chłód ogarniającego ją żywiołu i pokonywanie oporu zbudziło w niej radosne poczucie tężyzny, co jest związane z każdym sportowym wyczynem. - A widzisz, Aniu! Dogoniłem cię! - zadźwięczał tuż za nią głos Jerzego, który zrównał się z nią w tej chwili. - Porzuciłaś mnie na brzegu, wbiegłaś do wody przede mną, a jednak płyniemy razem. Wytężaj siły, bo prześcignę cię na pewno! - Nie chwal się przedwcześnie! - odparła żartobliwie. - Nie wykazałam jeszcze moich walorów! - i sprężywszy się w sobie, wyprzedziła towarzysza. - A co?! - wołała zwycięsko, płynąc wciąż naprzód i odwracając czasem głowę w błękitnym czepku kąpielowym do trzymającego się w tej samej odległości rywala. - Kto prowadzi wyścig?! Kto jest na czele?! Kobieta, czy mężczyzna?! - Czy jesteś pewna, że nie zawdzięczasz tego czołowego stanowiska mej rycerskości? - Przebiegłość męska brzmi w twych słowach, mój panie! - spojrzała poza siebie, uśmiechając się do towarzysza i nagle zawołała: - Wiesz, Jerzy, nie zauważyliśmy w naszych igraszkach wodnych, że odpłynęliśmy tak daleko od brzegu. To nierozsądne. Wracajmy! - Jesteś uosobieniem rozsądku. Czy ty kiedy stracisz głowę, błękitnooka syrenko? - Wątpię. Ale nasz wyścig pływacki nie rozstrzygnięty. Proponuję ci, abyśmy uznali za zwycięzcę tego, kto pierwszy dobiegnie do naszych płaszczy kąpielowych na plaży. - Zgoda. Pamiętaj, że od tej chwili masz obok siebie li tylko współzawodnika. Płynęli w prostej linii do brzegu, zachowując siły na ostateczną rozgrywkę przy końcu wyścigu. Wtem - bolesny jęk doszedł do uszu dziewczyny. Zbliżyła się błyskawicznie do towarzysza. Zanim zdążył wymówić z trudem: - Kurcz w nodze! - już mała, ale stalowa w tym chwycie rączka, podtrzymywała go pod brodę. - Tylko spokojnie - brzmiał jej głos pewny i dodający otuchy, chociaż przy ratowaniu Jerzego zanurzyła się głębiej i przełknęła spory łyk słonej wody. - Masz oparcie. Będę cię holowała do brzegu. - Zostaw mnie... To nie na twoje siły... - wymawiał urywane słowa. - Nie mów. To męczy. Posuwali się teraz wolno z niesłychanym wysiłkiem. Ania, nie zmieniając natężenia lewej ręki, podtrzymującej silnie Jerzego, i rozcinając prawym ramieniem i ruchami nóg powierzchnię morza, rzuciła przelotne spojrzenie na swego przyjaciela. Wyraz niewysłowionej tkliwości zabłysnął w jej oczach. Zrozumiała od razu w obliczu tej grozy, jaka wionęła na nich przed chwilą, kiedy to myśli się setnymi sekundy, że kocha tego chłopca nad wszystko na świecie, że jest dla niej droższy nad życie i że wyratują się razem albo pójdą razem na dno morza! Brzeg tak bliski. Kilka metrów zaledwo głębiny, a potem już płytka woda. Roziskrzona odblaskiem słońca toń Bałtyku migotała tysiącem iskier pod lazurowym sklepieniem nieba, po którym goniły się małe, puszyste chmurki. Przeogromny żal ścisnął serce Ani. Dzień taki piękny, życie tak nęcące, a oni - tak młodzi - mieliżby zamknąć oczy na zawsze?!... Skupiła się cała w napięciu woli do ostatecznych granic, walcząc rozpaczliwie ze zdradliwym morzem, tulącym chętnie do łona zarówno rybaka_topielca, jak i ofiarę zamiłowań sportowych. Jeszcze jeden wysiłek ramienia... i jeszcze... jeszcze, dopóki starczy tchu w piersiach. Szara mgła przysłaniała jej oczy, a cały instynkt życiowy skoncentrował się w jednym postanowieniu: nie stracić kamiennego naprężenia ręki, podtrzymującej ukochanego... Wytrwać - do ostatniej chwili ofiarnej świadomości... Wytrwać - i zwyciężyć!... W takich tragicznych momentach duch wydobywa niekiedy na jaw potężne możliwości, drzemiące w człowieku i tające się w nim pośród zwykłych, pospolitych wypadków szarego życia. Panuje on wówczas nad ciałem tak niepodzielnie i wszechwładnie, że gdy spojrzy się wstecz na podobne wydarzenie, to myśl korzyć się musi przed tą niepojętą siłą, która obrała sobie siedlisko w piersi ludzkiej. Temu tylko przypisać należy, że Ania wyratowała z morskiej topieli swego najdroższego chłopca. Uczuwszy dno pod nogami, szli oboje czas jakiś, chwiejąc się ze zmęczenia, a gdy dotarli nareszcie do brzegu, upadli niemal na piasek, wyczerpani do cna. Leżeli na pustej już plaży bez ruchu, odczuwając błogość w zetknięciu się z twardą opoką ziemi, czego doznaje tylko ten, który uszedł od śmierci w nieokiełznanym władzą człowieka, żywiole wody. Ania pierwsza uniosła lekko powieki i spojrzała na ciemną głowę drogiego chłopca. - Żyje! Żyje! Wyratowałam go! - fala radości, potężniejsza od wszystkich tych, jakie morze wysyłało im nieustannie do stóp, zalała jej serce. Jak gdyby przeszyty wzrokiem towarzyszki, Jerzy podniósł nagle głowę. Oczy jego spoczęły na Ani. Spuszczone powieki nadawały jej wyraz ogromnie dziewczęcy, tylko w kącikach ust krył się tajemniczy uśmieszek kobiety. - Aniu! - wybuchnął. - Chyba ty sama rozumiesz, że tylko ty jedna, jedyna na świecie, musisz być moją żoną! - Tak sądzisz, Jerzy? - odparła, uśmiechnięta promiennie. - Więc i ty mnie kochasz, najdroższa?! - pochwycił ją w objęcia i usta ich zwarły się w mocnym pocałunku, który przeniósł ich na tę chwilę do legendarnego raju utraconego ludzkości, wypędzonej zeń przed wiekami. Patrzyli sobie teraz w oczy, czerpiąc z nich upojenie wzajemną gorącą miłością. - Kiedy i gdzie przekonałaś się, że nie jestem ci obojętny? - spytał młodzieniec czule. - Tam - powiedziała Ania, wskazując na rozkołysaną powierzchnię morza. - Moja wybawicielko! - obsypał ją pocałunkami. - Ja dawno już wiedziałem, kim jesteś dla mnie. Chciałem ci wyznać to kilka razy, ale peszyłaś minie zawsze tą swoją przyjaźnią. - No, no! Proszę jej nie lekceważyć! - pogroziła mu palcem. Schwycił go i przycisnął doń usta. - Ja myślę, najdroższa - mówił, trzymając obie rączki Ani w swych dłoniach - że to zaczęło się jeszcze w "Dworku". Pamiętasz naszą rozmowę na tym cudnym, lesistym wzgórzu? Pokochałem cię już wtedy na pewno. Dlaczego nie oświadczyłem ci się zaraz? Straciliśmy tyle czasu! Szkoda! - Ależ doskonale się stało. Przecież nie mogłeś zabrać mnie z sobą na uniwersyteckie studia do Anglii, Jureczku! - tłumaczyła mu pieściwym głosem. - Jak ty to ślicznie mówisz! Moje kochanie jedyne! - tulił ją do siebie i całował, rozkochany i upojony bliskością tej droższej nad wszystko dziewczyny. Ania wysunęła się z jego objęć, które rozplotły się wolno, jakby z żalem, odczuwszy tę niemą jej prośbę. Zerwała się szybko, otrzepując piasek z kostiumu. - Boję się, że mnie połkniesz - mówiła żartobliwie - a ja sama głodna jestem, jak wilk! Wyrosłeś na schwał, mój panie i jeśli myślisz, że piastowanie cię w królestwie Neptuna było łatwym, to bardzo się mylisz! Chodźmy na obiad - dodała prędko, widząc błyszczące oczy narzeczonego i zamiar jego pochwycenia jej znów w ramiona. - Spójrz na te dwie kolorowe plamy. To nasze płaszcze kąpielowe. Ależ nas zniosło daleko. Trzymając się za ręce, dobrnęli do płaszczy, ubrali się w nie i dowiedzieli się w budce z sodową, że już jest trzecia po południu. - Nie warto przebierać się do obiadu - postanowiła Ania. - Zajdziemy po drodze do pensjonatu "Stella". O tej porze będzie już pusto na werandzie i dostaniemy jakieś usmażone naprędce mięso, albo kawałek ryby. - Zgoda - powiedział wesoło Jerzy. - Czekajże chwilę, kochanie. Muszę zapiąć ten płaszcz pod szyję, abym wyglądał dostojniej przy naszej uczcie zaręczynowej - uczynił to i wziął Anię pod rękę. - Przyznać trzeba, iż jesteśmy ostatnim wyrazem nowoczesności. Takiej sytuacji nie wymyślił nawet Bellamy ani Wells w wizjach przyszłego ustroju ludzkości. Wybuchnęli oboje śmiechem, gdyż szczęście rozsadzało im piersi. - Masz słuszność. Jeśli mamy być konsekwentni, to powinniśmy brać ślub w kloszu podwodnym dla nurków - dorzuciła Ania, wywołując powtórny duet mile brzmiącej radości. Doszli do "Stelli" i usiedli na werandzie pod oknem, skąd roztaczał się widok na morze i słychać było jego poszumne nawoływanie. Służąca w czarnej sukience i białym motylku na głowie oznajmiła, iż może być majonez i pieczeń cielęca, co zostało przyjęte z zadowoleniem. Gdy opuściła werandę, Jerzy wpatrzył się w narzeczoną: - Powiedz raz jeszcze "Jureczku" - nalegał. - Ty nie masz pojęcia, jak to słodko dźwięczy! - Nie mogę - Ania kręciła głową przecząco. - Stałoby się to pospolitym i nie wywierałoby na tobie żadnego wrażenia. Zostawiam ten zwrot na jakieś wyjątkowe chwile! Płomień w źrenicach młodzieńca rozgorzał tak silnie, iż nie mogła znieść jego blasku. Wizje przyszłości i wspólnego życia mignęły mu przed oczyma. - Aniu moja! - powtarzał z uniesieniem - Aniu! Kiedy będziesz już moją żoną?! - dziewczyna odwróciła oczy, zmieszana: - Już niosą nam obiad - powiedziała śpiesznie. Wobec zimnego majonezu i niepotrzebnego świadka, temperatura uczuć nieco opadła, apetyt zaś wziął górę nad innymi objawami wielostrunnej duszy ludzkiej. - Będziesz miał trudne przejście z rodzicami, gdy im powiesz o swych zamiarach - powiedziała Ania, zajadając smacznie doskonałą rybę. - Byłam małą dziewczynką, gdy już obiły mi się o uszy plany twego ojca co do Loreczki. - Każdy zakochany jest potwornym egoistą - odparł Jerzy w przerwach pomiędzy jednym kąskiem a drugim. - Przypomniałaś mi w tej chwili, że mam rodziców. - Ach, to okropne - wyznała dziewczyna, podnosząc do ust szklaneczkę z piwem. - Moi rodzice wyszli mi także z myśli. A oni tak się ucieszą naszymi zaręczynami. Mamusia ma nadzwyczajną słabość do ciebie. Wiesz przecież o tym. Muszę wysłać do nich depeszę koniecznie. - Naturalnie. Podpiszemy się oboje, ale może wyprawimy ją z Warszawy, bo jutro trzeba będzie opuścić ten Hel najmilszy. Miałem zawsze plan odwiedzenia rodziców, a teraz muszę w dodatku rozmówić się z nimi. Wiem, że trafię na mocny opór, ale nie uznaję żadnej władzy nad sobą w tak osobistej sprawie. - Tego jestem pewna - rzuciła dziewczyna swobodnie. - Wracając z Brzeżan, zatrzymasz się w Warszawie, chociażby na krótko, nieprawdaż? - Dobrze. Ale musisz powiedzieć: Nieprawdaż, Jureczku?! - mówił, chłonąc ją wzrokiem, ostudzonym nagle i niezadowolonym wobec pojawienia się półmiska z pieczenią cielęcą, niesionego przez Bogu ducha winnego "turbator chori", w postaci uprzejmej służącej. Tego wieczora Eros, wierny opiekun zakochanych bez różnicy klas i narodowości, sporo miał troski z kierowaniem łodzią, w której płynęli narzeczeni, bez steru i wioseł, przytuleni za to do siebie. Zegar dziejowy wydzwaniał im ową bajkową godzinę szczęścia, wąziutka smuga poświaty młodego księżyca zdawała się być istotnie promieniem z nieba, a nastrojone na jedną nutę ich serca, śpiewały pean miłości, nieskażonej żadną przyziemną rachubą. Nazajutrz przybyli do stolicy wieczorem i wsiedli do taksówki, aby dostać się na Żoliborz. Jerzy zatrzymał ją po drodze, wpadł do kwiaciarni i wrócił z naręczem róż najpiękniejszych. Nie zastał Ani, która równie poczyniła na swoją rękę zakupy w "Ziemiańskiej" i przybiegła za chwilę zdyszana. U dozorcy na Żoliborzu czekała już paczka od Bisi. Narzeczony zachwycił się tą "przyjaciółką", dbającą o jego ukochaną z tak wyrafinowaną troskliwością, o czym świadczyła zawartość i opakowanie. Gospodarowali w mieszkaniu Ani we dwoje, co było dla nich rozkoszne. Wreszcie po skończonej herbacie, dziewczyna spoważniała nagle. - Zasuń się, Jerzy, w głąb tej sofy. Dobrze ci? - Ty pytasz? - rzekł z wyrzutem. - Mam ci coś do wyznania. Nie jestem rodzoną córką moich rodziców, ale przybraną. Wzięli biedną, opuszczoną dziewczynkę z ochronki i przygarnęli ją do zacnego serca. - Doprawdy? Teraz pojmuję, dlaczego miałem zawsze tyle sympatii dla nich. A co do twego pochodzenia - wzruszył leciutko ramionami - cóż to mnie może interesować? Znając ich i ciebie, wiem - że jesteś duchową ich córką, a to dla mnie najważniejszy rodowód. - Jerzy! Ty mnie kochasz naprawdę! Kochasz dla mnie samej! Jureczku mój! - wykrzyknęła dziewczyna, zarzucając narzeczonemu ręce na szyję i tuląc się doń gorąco. Nagły żar rozpalił jego oczy, ale opanował się błyskawicznie. Zdjął ostrożnie ciepłe rączki, obejmujące go z taką pieszczotą i całując je kolejno, powiedział: - Możesz być pewną, iż zawsze będę twój, w każdej chwili naszego wspólnego życia - i objął ją miłosnym spojrzeniem. - Jaki on subtelny, jaki powściągliwy w okazywaniu mi uczuć teraz, gdy jesteśmy sami i kiedy nas nikt obcy nie widzi - myślała dziewczyna. Wspomnienia dawnych przeżyć nasunęły się jej mimo woli, ale odtrąciła je wzgardliwie. Zrozumiała już dawno, iż pod Carla podstawiła ideał, jaki znalazła teraz w Jerzym. Musnęła jego usta króciutkim pocałunkiem i rzekła poważnym znów tonem: - Co do tej ochronki, to było trochę inaczej. Masz do pociągu jeszcze dwie godziny. Odwiozę cię na dworzec, bo szkoda mi każdej minutki, spędzonej bez ciebie. A teraz - opowiem ci dziwną, ale prawdziwą historię mojego życia, aż do ostatnich czasów. To będzie tylko dla ciebie. Przed nikim jeszcze nie otwierałam tak mego serca, jak to chcę uczynić za chwilę. Jestem siostrą Michała Sokolnickiego. - To niepodobna! A ja byłem o niego zazdrosny! - wykrzyknął zdumiony. - Nie przeszkadzaj i słuchaj, najdroższy!... A więc - zaczynam!... Dwaj Horodelscy Jerzy przyjechał do Brzeżan o zmierzchu, a skoro tylko wyszedł przed stację i ujrzał podjeżdżającego doń wyprostowanego stangreta i powóz lśniący elegancją, atmosfera domu rodzicielskiego ogarnęła go z taką siłą, iż dopiero teraz uprzytomnił sobie, jak ciężką miał przed sobą przeprawę. - Dobry wieczór, Bazyli - rzekł uprzejmie, odpowiadając na służbisty ukłon wytresowanego należycie woźnicy. - Czy państwo zdrowi? - Tak jest, proszę jaśnie pana. - To dobrze. Jedźmy - wskoczył do powozu, który wraz z błyszczącymi karoszami i nieruchomym Bazylim na koźle, sprawiał wrażenie świetnie działającej maszyny, posuwającej się szybko w stronę Pańskiego Brzegu, jednego z folwarków w kluczu Mniszków, gdzie obrał sobie rezydencję ich wszechwładny plenipotent. "Wszechwładny" - było jedynym właściwym epitetem, zastosowanym do osoby i działalności pana Ryszarda. Na tle ogólnego zachwiania się magnackich fortun w czasach kryzysu i głębokich zmian powojennych, niewielu było z pewnością w Polsce ludzi, którzy umieliby tak genialnie przystosować się do nowych warunków, jak to uczynił Horodelski. Toteż stan interesów "Trzech Króli", jak nazywano żartobliwie trzech starych kawalerów, Kaspra, Melchiora i Baltazara Mniszków, (rodziny ultra katolickiej) był świetny i nawet osławione podatki nie obciążały zbytnio budżetu, wykazującego się co roku imponującą nadwyżką dochodów. Fachowość handlowca, który skończył akademię w Antwerpii, wrodzony spryt, nieodzowny w interesach "łut szczęścia" i bezwzględna uczciwość sprawiały, że poczciwi i nie poradni "trzej królowie" uważali swego plenipotenta niemal za półboga, nie odważając się nawet sprzeciwić w najlżejszy sposób jego rozporządzeniom. W tych warunkach despotyczny z natury pan Ryszard zmienił się szybko w prawdziwego tyrana, dającego się we znaki rodzinie i wszystkim podwładnym. Długoletni pobyt Jerzego na studiach w Krakowie i za granicą ocalił jego indywidualność, która rozwinęła się samodzielnie, przy czym despotyzm ojca zatrzymał się u niego na granicy silnej woli. Opanowanie młodzieńca stało się przysłowiowym nawet wśród kolegów Anglików, nic więc dziwnego, że teraz, w krótkiej tej drodze, patrząc w głąb własnego serca, znalazł w nim odwagę do walki i pewność zwycięstwa. Wysoka żelazna brama z herbami Mniszków u góry była już niedaleko. Za nią widniała stara aleja lipowa, wiodąca ongi do szlacheckiego dworku z kolumienkami, na miejscu którego najmłodszy z braci, Baltazar, wzniósł piękny dom o nowoczesnej strukturze i wyszukanych urządzeniach wewnętrznych. Trapiony chorobą nerkową, sądził, iż na płaskim dachu dozna ulgi w leżakowaniu, ale polskie słońce okazało się zbyt słabym w porównaniu z suchym żarem Egiptu, do którego skierowali chorego lekarze. Dom stał pusty, a plenipotent wytłumaczywszy listownie, że "pustka niszczy", zamieszkał w nim z prawdziwym zadowoleniem. Karosze przejechały gładko przez bramę, a lipy powitały młodego Horodelskiego odwiecznym szumem listowia. Państwo Ryszardowie stali w ukwieconej lodżii, biegnącej wzdłuż domu, wyczekując niecierpliwie przybycia syna, który witał ich z daleka uśmiechem, powiewając kapeluszem w powietrzu. Pierś starszego Horodelskiego przepełniła się dumą na widok szlachetnej i energicznej twarzy młodzieńca. Oto nowy szczebel do jeszcze większej sławy i znaczenia jego rodu! Osobiste walory chłopca podbiły serce arystokratycznej panny i skoligacenie się z hrabiami Rzeczyckimi, a przez nich z najstarszymi rodzinami w kraju - jest kwestią bliskiej przyszłości. Jerzy wyskoczył z powozu i na szerokich schodach spotkał rodziców, idących ku niemu z rozradowanym wyrazem oczu. Powitanie było krótkie, ale serdeczne. Weszli do hallu, gdzie ściany i wejście na górę przybrane były angielskimi kolorowymi sztychami. - Zapewne głodny jesteś, Jerzy? - zatroszczyła się pani Eliza. - Herbata na ciebie czeka. - Dziękuję, mamo. MIałem dwie godziny przerwy w podróży we Lwowie, a ponieważ jadę wprost z Helu, więc skorzystałem z tego, aby odświeżyć się i zjeść obiad - mówił, podczas gdy wprawny służący w ciemnym ubraniu i o wygolonej twarzy, zdejmował zeń płaszcz, rzeczywiście "made in England". - Z Helu? - zdziwił się pan Ryszard. - Ale chodźmy do mego gabinetu. Wszystko nam opowiesz, a i ja mam z tobą dużo do pomówienia. - Ja również - powiedział syn tak poważnym głosem, że oboje rodzice spojrzeli nań badawczo. Przeszli przez duży salon i bibliotekę, które pod względem mebli, obrazów i każdego najmniejszego szczegółu, przedstawiały cenny zbiór artystycznych przedmiotów. Uderzająca czystość nadawała piękno wykwintu, świadcząc o rzadkiej staranności, z jaką dbano tu o wszysztko. Lśniły szyby lustrzane szaf bibliotecznych, stare zegary i wazy sewrskie przeglądały się w politurze mahoni, nie sprószonej najlżejszym pyłkiem. Drzwi do gabinetu stały otworem. - Siadajmy - rzekł pan Ryszard wesoło, zatonąwszy od razu w pysznym klubowym fotelu, o którym panna Loreczka powiedziała kiedyś, że czuje się na nim, jakby "na obłoku", tak ma nieporównane sprężyny. Pani Eliza zajęła miejsce na identycznie podobnej kanapie, Jerzy zaś usiadł naprzeciw ojca. - Twoja depesza o przyjeździe była dla mnie prawdziwą niespodzianką - rozpoczął tenże. - Widocznie masz przyśpieszony urlop. Ale doskonale się stało. Rzeczyccy są już w Przymilepkach, byli tu u nas we troje przed paru dniami. Panna usposobiona dla ciebie znakomicie, a wiesz przecie, że ona tam decyduje o wszystkim. Masz drogę do szczęścia otwartą. Cieszę się z tego, kochany mój chłopcze! - wyciągnął rękę w kierunku syna, czyniąc nią kilkakrotny gest powinszowania. - Jeśli moje szczęście wchodzi w grę, to sam je sobie wybrałem - oznajmił Jerzy dźwięcznym głosem. - Żenię się. Nastała chwila milczenia, tająca w sobie nieobliczalne wyniki. Pani Eliza spojrzała na męża z trwogą. - Co?! - wrzasnął na cały głos Horodelski, porywając się z fotela na równe nogi, a z oczu jego strzeliła wściekłość. Dolna szczęka wysunęła się naprzód z pasją i usta zacisnęły się złowrogo. Mierzył syna wzrokiem nieugiętym i jak grot ostrym, ale Jerzy patrzył w jego oczy śmiało. - I któż to ciebie złapał, młokosie?! - natarł despota brutalnie. - Nikt mnie nie łapał, a narzeczoną moją jest panna Ania Przedborówna - wyjaśnił z niezwykłym umiarem. Lekki cień niezadowolenia przesunął się po twarzy pani Elizy. - Zwariowałeś?! - wybuchnął pan Ryszard, waląc w stół pięścią. - Co ona ci da, ta wygnanka?! - Szczęście - a o nic innego nie dbam! - podkreślił spokojnie. Pani Eliza, nie śmiąc zabrać głosu w dyskusji, przenosiła wzrok z męża na syna, drżąc wewnętrznie pomimo pozornego zimnego wyglądu. Wszechwładny zaś dotychczas ojciec rodziny biegał po obszernym gabinecie, wytrącony najzupełniej z równowagi i nie liczący się ze słowami. - Ładne będziesz miał szczęście ze wszystkimi Przedborami na karku! Opamiętaj się, szaleńcze, póki czas! Przecież ja z myślą tylko o tobie pracowałem długie lata! Budowałem dla ciebie fortunę, abyś mógł się na niej oprzeć! Przygotowałem ci drogę do uzyskania pierwszorzędnego stanowiska w świecie przez koligacje z najstarszymi rodami w Polsce. Mogłeś stanąć na świeczniku społeczeństwa! A ty mi burzysz plan całego życia, młokosie, wariacie! - zatrzymał się na chwilę, piorunując syna wzrokiem. - Ja ten świecznik, i to pierwszorzędne stanowisko inaczej zupełnie pojmuję - rzekł Jerzy, nie podnosząc głosu. - Rozumiem. Modne, socjalistyczne eksperymenty! Winszuję! A więc i ja potrafię zostać społecznikiem. Nie doprowadzaj mnie do ostateczności, bo... - Najchętniej zrzeknę się natychmiast wszelkich praw do dziedzictwa, jeśli fortuna ojca ulży choć trochę krzywdom społecznym. Potrafię i ja zapracować na utrzymanie swoje i żony. - Bardzo jestem ciekawy - cedził przez zęby pan Ryszard z obelżywym, piekącym sarkazmem - jakich to sposobów użyła twoja panna, aby cię do tego stopnia opętać?! - Ryszardzie!... Jerzy!... - krzyknęła zdławionym głosem pani Eliza, przykładając obie ręce do serca, tłukącego się w piersi gwałtownie i patrząc z przerażeniem na syna, który ze wzburzoną twarzą porwał się w tej chwili z fotela, tracąc po raz pierwszy panowanie nad sobą. - Ojcze! - wybuchnął groźnie. Dwaj Horodelscy mierzyli się wzrokiem, nie ustępując jeden drugiemu. Wreszcie rysy młodszego wygładziły się z wolna. Latały mu jeszcze w oczach czerwone kręgi, ale żar popędliwości, jaka obudziła się w nim po tylu latach zwycięstwa nad nią - ostygł jednocześnie. Przez jego głowę mknęły myśli, szybkie jak fale eteru. Podszedł do otwartego okna i zaczerpnął świeżego powietrza. Starszy Horodelski padł wyczerpany na fotel, pani Eliza milczała, obserwując niespokojnie syna, który stał nieruchomo. Każdego obcego potrafiłby zmusić do odwołania słów obrażających Anię, ale co ma uczynić z ojcem? W pierwszym odruchu żalu i oburzenia chciał opuścić ten dom na zawsze. Ale czy to była uczciwa droga? - Co powiedziałby na to Szaruga, który stawiał sobie zawsze to pytanie w zawiłych okolicznościach życia? Rozumiał przy tym, że jego postanowienie jest ciosem dla ojca. Wczuł się w jego psychologię, odzyskując jednocześnie zwykłe swe opanowanie. - Trzeba z tym skończyć - pomyślał jeszcze i rzekł głośno, zwracając się ku rodzicom: - Abyście się nadaremnie nie łudzili, muszę uprzedzić was, że tylko śmierć może mnie rozłączyć z moją narzeczoną. To jest moja ostateczna decyzja. - Nie mów tak, Jerzy! - zaprotestowała żywo pani Eliza. - Mocnych używasz argumentów, szczególniej wobec matki - zaznaczył z ironią ojciec. - Śmierć nie przychodzi na zawołanie, a tylko tchórze uciekają dobrowolnie przed życiem. - Nie przypuszczacie nawet, jak blisko śmierć koło mnie krążyła przed paru dniami - powiedział Jerzy z żalem. - Śmierć?! - powtórzyli oboje ze zgrozą. - Tak. Śmierć w falach Bałtyku. A czy wiecie kto mnie wyratował? Komu zawdzięczacie moje życie?! - i opowiedział bohaterskie znalezienie się młodej dziewczyny. - Pojmujecie teraz - kończył - że nie tylko sercem, ale honorem jestem z nią związany. Rodzice kochani! Nie stawajcie na drodze do naszego szczęścia. Przyjmijcie moją Anię jak córkę! - pochylił się do ręki matki, całując ją gorąco. Pani Eliza wstrząsnęła się mimo woli. Patrząc na ciemną głowę syna i czując ciepło jego pocałunków, uprzytomniła sobie, że to jej jedyne, najukochańsze dziecko, ten śliczny chłopak, którego szlachetność i hart poznała przed chwilą, mógł spoczywać martwy na dnie Bałtyku. Serce matki upomniało się o swe prawa i niepomna w swej tyloletniej, biernej roli przy boku męża, powiedziała, tuląc głowę Jerzego do piersi: - Dobrze. Ja się zgadzam i wdzięczna jestem twej Ani. - Dziękuję ci, mamo! - szepnął młodzieniec z uczuciem i zwrócił wzrok na ojca, który dźwigał się powoli z głębokości fotela, wpatrując się w żonę osłupiałymi oczyma. Wnet jednak zdumienie i straszny gniew jęły się w nim przewalać, jak chmury przed burzą. Stanął przed żoną i synem z rękoma wzniesionymi do góry, niby Skarga na obrazie Matejki, i sypiąc błyskawicami z oczu, huknął: - Niewdzięcznicy! Zdrajcy! Tak mi się odpłacacie za poświęcenie całego życia?! Spiskujecie przeciwko mnie?! Widzę, Elizo, że twój syn odziedziczył po tobie "marzenia ściętej głowy", do jakich miałaś wyraźny pociąg w młodości! Zapomniałaś również, jak widzę, komu twoi rodzice, zrujnowani baronowie von Doehl, zawdzięczali spokój i dobrobyt na stare lata! Przypomnij to sobie, a może się opamiętasz! Ty zaś, mój drogi, możesz żenić się ze swoją rusałką, ale bez mego błogosławieństwa! Rozumiesz?! Bez bło_go_sła_wień_stwa! - skandował, podnosząc głos coraz wyżej, aż na koniec wypadł z gabinetu, zamykając drzwi za sobą z takim impetem, że aż klucz w zamku dźwięknął przeciągle. Matka z synem zostali sami. Pani Eliza płakała cicho, Jerzy chodził po gabinecie, chcąc dać jej czas do uspokojenia się. - Przykre to chwile - powiedział wreszcie, widząc, iż ociera łzy chustką i wraca do równowagi. Usiadł przy niej i podnosząc do ust piękną jeszcze rękę, odezwał się serdecznie: - Droga mamo. Gdybyś czuła się kiedy smutna i nieszczęśliwa, to pamiętaj, że znajdziesz u nas prawdziwe serce. Ania pokocha cię na pewno, skoro jej powiem, jak byłaś odważna dla swego syna. - Bylebyś ty był szczęśLiwy - odparła. - Nie troszcz się o mnie. Dobrnę jakoś do końca i walczyć o siebie nie będę. Lękam się tylko o ciebie. Czy sądzisz, że to jest ostateczna decyzja ojca? Nie. To małżeństwo z Loreczką jest jego upragnionym celem i nie da tak łatwo za wygraną. - Będziemy we dwoje przeciw jednemu. Zawsze to lżej - rzekł młody swobodnie. - A przy tym kocha mnie i musi wreszcie ustąpić. Mamo kochana - dorzucił. - Czy to nie jest dziwne, że my z tobą po raz pierwszy rozmawiamy, jak syn z matką? Taka wydawałaś mi się zimna, obojętna. Przepraszam cię teraz za sąd tak fałszywy. - Twój ojciec nie pozwolił mi pieścić ciebie, gdy byłeś dzieckiem. Zastał mnie raz w twoim pokoju, gdy trzymając cię na kolanach, opowiadałam ci bajkę, przerywając słowa pocałunkami. - Chcę, aby syn mój był człowiekiem woli i czynu, ale nie romantykiem, kierującym się sentymentalizmem - skarcił mnie surowo. - Wzbraniam ci psuć go pieszczotami, a wyobraźnię jego paść bajkami! - Od tego czasu zamarłam w sobie, stłumiłam wszelkie pozory uczuciowości, a mówię ci to dopiero teraz, gdy już jesteś dojrzałym człowiekiem. - Nie poszedłem jednak ściśle po linii wyznaczonej przez ojca - stwierdził Jerzy. - Okoliczności sprzysięgły się przeciw niemu, bo nie mówiłem ci nigdy, mamo, jak wielki wpływ miał na mnie profesor Andrzej Szaruga w Krakowie. - Andrzej Szaruga? - powtórzyła dziwnym głosem pani Eliza, obrzucając syna zdumionym wejrzeniem. - Tak. Poznałem go na wieczorze u jednego z moich kolegów szkolnych, którego ojciec jest również profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego. Pomimo licznego zebrania zwrócił na mnie uwagę i zbliżył się do mnie, mówiąc, że ogromnie podobny jestem do ciebie. Rozmawialiśmy z takim ożywieniem, jak gdybyśmy byli rówieśnikami. Znałaś go, mamo, nieprawdaż? - Dawne to dzieje - odparła ze źle ukrywaną goryczą. - Nie był on wtedy sławnym myślicielem, którego dzieła podziwia świat uczony, ale ubogim studentem, korepetytorem mego brata, lekceważonym przez utytułowanych i próżnych ludzi. - Twoja fotografia, mamo, z lat dziewczęcych stoi na jego biurku - powiedział Jerzy tonem, nie przywiązującym na pozór znaczenia do tego drobnego faktu. Spojrzeli sobie w oczy i zrozumieli się od razu. - Pozostał on dla mnie na zawsze ideałem człowieka - dorzucił młody gorąco. - Zastanawiałem się nieraz, jakie może mieć wady, bo któż z nas od nich jest wolny, ale nie wyszukałem żadnej. Gdybyś wiedziała, mamo, jak cudne były nasze wycieczki w przepiękne okolice Krakowa. Siadywaliśmy na zrębach murów jakiegoś dawnego zamku rycerskiego, patrzyliśmy na płynącą u stóp naszych Wisłę i roztrząsaliśmy różne zawiłe problemy naszej doby powojennej. - Ileż ty lat miałeś wtedy? - spytała pani Eliza, przejęta do głębi tym, co słyszała, a co stanowiło niezwykły splot okoliczności życiowych. - Byłem w szóstej gimnazjalnej. We dwa lata potem zdałem maturę z odznaczeniem, a gdy wpadłem do swego mistrza, aby podzielić się z nim tą radosną nowiną, uściskał mnie jak syna. W tej chwili wszedł do gabinetu służący i przerwał poufną rozmowę. - Proszę jaśnie państwa do stołu - rzekł przyciszonym głosem. - Jaśnie pan przeprasza, że nie zejdzie do jadalni, bo ma silny ból głowy i już się położył. Wszystko na opak Nazajutrz Jerzy spał długo, zjadł pierwsze śniadanie w swoim pokoju na górze i dopiero po jedenastej, spostrzegłszy przez otwarte okno matkę, ścinającą róże w ogrodzie, zbiegł szybko ze schodów i podążył ku niej. Na widok syna uśmiech opromienił regularne rysy pani Elizy, nadając im nieznany powab tkliwego uczucia. - Musiałaś, droga mamo, być bardzo ładną w młodości - zauważył Jerzy serdecznie, całując matkę na dzień dobry w rękę. - Podobno - odparła, uśmiechając się znów leciutko. - Czy dobrze spałeś? - Źle. Miałem głowę tak przepełnioną myślami, że usnąłem dopiero o świcie. Zawstydziłaś mnie, mamo, bo i ty przeszłaś przez silne wstrząśnienie, a jednak wstałaś przede mną. - Nic dziwnego. Od kiedy wyszłam za mąż, tak przywykłam do sakramentalnej godziny spoczynku i wstawania, że nic mnie z tego trybu wytrącić nie może - mówiła ścinając dalej rozkwitnięte piękne róże. - Spójrz, jakie to wspaniałe okazy. Za moich młodych lat takich nie było. Wszystko idzie naprzód i sztuka ogrodnicza również. - Śliczne naprawdę - zachwycał się młody, wtulając twarz w różnobarwną wiązankę. - Moja Ania kocha szalenie kwiaty. - Pewna jestem, że nie kocha ich więcej niż ty ją - zaśmiała się pani Eliza tak swobodnie, że wydała się synowi po raz drugi tego ranka jakąś nową osobą. - To moja Psyche! - rzekł gorąco. - Ale - nie słyszałem nigdy twego radosnego śmiechu, droga mamo. Jakże się cieszę z tej zmiany. Oto mamy pierwszy dotykalny wynik mego "szalonego" kroku. - To najzupełniej zrozumiałe. Jesteś skończonym człowiekiem, żenisz się, przy tym uczułam w tobie oporę, a więc mogę zrzucić z siebie nareszcie te lodowe pęta. Niespokojna tylko jestem, jak się twoja sprawa ostatecznie skończy. Szli ku domowi wąską aleją pomiędzy dwoma szeregami kwitnących róż sztamowych. Z daleka ujrzeli pana Ryszarda, idącego od strony zabudowań dworskich. - Dzień dobry! - wołał, przyśpieszając kroku, a gdy zrównał się z nimi, powitał żonę ucałowaniem jej ręki, syna zaś uścisnął serdecznie, jak gdyby wczorajsza burzliwa dyskusja nie miała wcale miejsca. Był w doksonałym humorze. - Piękny dzień dziś mamy - rozpoczął wesoło. - Nie ma to jak nasza polska jesień! Porównać ją można do balzakowskiej kobiety, czarującej wszystkich dojrzałym pięknem. - Toteż pchnąłem z rana posłańca do Rzeczyckich pytając, czy możesz złożyć im swe uszanowanie? Otrzymałem przed chwilą odpowiedź od pani Lory - tu wyjął z kieszeni długą, perfumowaną kopertę, adresowaną wykwintnym pismem. - Radzi są nam bardzo i zapraszają dziś na obiad. - Czuję się nieco zmęczona, wolę zostać w domu. Przeproś ich w moim imieniu - odezwała się pani Eliza spokojnie, ale stanowczo. Snadź to postanowienie dogadzało panu Ryszardowi, gdyż nie podjął buntowniczości tej samodzielnej decyzji. - Dopiero od wczraj jestem w domu, a już dziś mamy tam jechać z czołobitnością? - protestował niezadowolony Jerzy. - Skoro zaproszono nas na obiad, to nie możemy być niegrzeczni - tłumaczył ojciec, wsuwając rękę pod ramię syna. Wchodzili po schodach na taras i zatrzymali się tu na chwilę. - Jerzy - despota uderzył w ton inny, patrząc uważnie w oczy młodego. - Proszę cię, zrób to dla mnie i pojedź. Wypróbuj swoje serce. Uprzytomnij sobie, jaką partię odrzucasz. A może, gdy zobaczysz tę piękną Loreczkę, zrozumiesz sam, że taka żona, to atut w świecie. No, dobrze? Czy zgadzasz się? Pojedziemy? - naciskał. - Dobrze. Pojedziemy - zgodził się Jerzy po dłuższym namyśle. - No kiedy tak, to idź na górę przebrać się, a ja toż samo uczynię i spotkamy się w hallu za chwilę - odetchnął zadowolony i wszedł do domu. Matka z synem zostali sami. - Lękam się o ciebie, mój chłopcze - szeptała ostrożnie pani Eliza w obawie, aby przy rozwartych wszędzie oknach jakieś jej słowo nie doszło do zbyt ciekawych uszu. - Przenikam twoje zamiary, ale to niebezpieczna gra. A jeśli się ojciec w twoim imieniu oświadczy? NIe zdajesz sobie sprawy, jak mocne są więzy światowego konwenansu. Możesz się w tym zaplątać. - Nie trwóż się, mamo. Był już przed wiekami człowiek, genialniejszy ode mnie, który zmuszony do tego, rozciął węzeł zamiast go rozplątywać. Będę go naśladował w danym wypadku. - Czy wy skończycie nareszcie wasze rozmowy?! - huknął głos z góry i głowa pana Ryszarda ukazała się w oknie nad tarasem - Jerzy! Spóźnimy się! - Przebiorę się w mgnieniu oka, ojcze - zapewnił go syn z gotowością i szybko podążył do siebie. Wkrótce starszy Horodelski w płaszczu, z kapeluszem w ręku, siedział już w hallu, wyczekując na pojawienie się jedynaka. Gdy ujrzał schodzącego wytwornego młodzieńca, którego takt i opanowanie zaimponowały mu wczoraj, serce jego wezbrało po raz drugi dumą zadowolonej próżności. - Uległ mi - myślał. - Potrafiłem go zażyć, reszty dokona Loreczka. Tamta - daleko, a ta blisko, ponętna i wytrawna kokietka. Na głos zaś rzekł: - Śpieszmy się, Jerzy. Powóz już czeka. Wyszli przed ganek. Wygolony Józef z pledem przerzuconym przez rękę stał na ostatnim stopniu schodów w postaci skamieniałego niewolnika. Bazyli w odświętnej liberii ruszył tylko lejcami i ekwipaż, będący ostatnim słowem wykwintu, podjechał bliżej. - Wiozą mnie w konkury wedle wszystkich prawideł sztuki! - przemknęło przez myśl rozbawionego młodzieńca. Chcąc jednak sprawić ojcu przyjemność, rzekł głośno: - Taki zaprzęg zwróciłby uwagę nawet na wyścigach w Epsom. - I ja tak sądzę - odparł zarozumiale pan Ryszard. - Wsiadajmy. Wiedeński faeton na gumach potoczył się gładko. Wyjechali za bramę. Dookoła roztaczały się pola dworskie, uprawiane wzorowo. Ścierniska były już podorane, a od czerni skib odbijała pięknie soczysta zieloność łanu buraków zakontraktowanych przez cukrownię w pobliskim Śmigłowie, gdzie połowa akcji należała do Mniszków, a czwarta część do ich pełnomocnika. Ojciec z synem rozmawiali wyłącznie o sprawach, narzucających się mimo woli ich uwadze, a więc: o pogodzie jesiennej, sprzyjającej pracom rolnym, o widokach sprzedaży cukru, o pogłębiającym się wciąż kryzysie ekonomicznym, nie potrącając rozmyślnie ani jednym słowem najważniejszej kwestii, leżącej im obydwóm na sercu. Tymczasem na werandzie w Przymilepkach hrabiowie Rzeczyccy oddawali się wywczasom sielskim, zasiadłszy wygodnie w fotelach ogrodowych, których niemiłą sztywność łagodziły miękkie, kretonowe poduszki. Czas wycisnął swe piętno na pani Lorze, której jasne włosy osiwiały przedwcześnie. Przy brzoskwiniowej jednak, umiejętnie pielęgnowanej cerze i pięknych rysach, wyglądała jak francuska markiza, co uzyskało jej zgodę na tak pochlebne i twarzowe oznaki starości. Pan Roman zakonserwował się lepiej, gdyż tylko lekki szron na skroniach zdradzał przeżyte lata. Loreczka, wyjątkowo dziś ponętna, w łososiowej sukni, rzucającej ciepły odblask na jej matowe policzki, bujała się miarowo w wyplatanym fotelu. Wbrew dawnym zamiłowaniom marszałkowej, lubiącej otaczać się kwiatami, ogród był teraz zaniedbany i tylko stare, rozłożyste kasztany tworzyły ową "wspaniałą świątynię natury", która wywoływała takie zachwyty w pani Romanowej za życia ciotki Konstancji. - Coś się spóźniają - powiedział pan Roman, paląc jednego z dziesięciu papierosów, wyznaczonych mu dziennie po długich targach przez żonę, która stale drżała o zdrowie męża, nie wiadomo z jakiego powodu. - Stary Horodelski "aranżuje" wszystko po swojemu - zaśmiała się z lekką ironią pani Lora. - Zobaczycie z jakim szykiem tu zajadą. Nie lubię tego pyszałka. - Radzę ci z tym się nie zdradzać - ostrzegł ją mąż delikatnie. - Jego syn - to charakter. Rozmawiałem z nim kilka razy i pewny jestem, że nie zniósłby lekceważenia ojca. Mogłabyś wszystko popsuć. - Żartujesz chyba, Romusiu! - uniosła się pani domu, poruszając się nerwowo na fotelu, a oczy jej zamigotały gniewnie. - Przecież to zaszczyt dla nich! Loreczka królowała na wszystkich balach w tym karnawale. Tylko jakiś dziwny kaprys skłania ją do małżeństwa z Horodelskim, wówczas gdy mogłaby mieć u swych stóp najpierwszych epuzerów w Polsce. Drwiący uśmieszek przeleciał przez koralowe usta jedynaczki. Pan Roman zamilkł i westchnął. Wiedział on dobrze, jacy to byli "epuzerowie"! Zrujnowana fortuna odstraszała młodzież z ich sfery, będącą przeważnie w dobie kryzysu w ciężkich interesach, a kosztowne wybryki Loreczki były ogólnie znane, chociaż piękna panna wzbudzała powszechne zachwyty. - Jeśli zgadzam się na to projektowane małżeństwo - ciągnęła dalej pani Lora, ostudzonym nieco tonem - to li tylko dlatego, że osiwiałam już od trosk materialnych, a ten stary spryciarz weźmie to w swoje ręce i ja nareszcie odetchnę. O mężu, będącym właścicielem całej fortuny - nie było mowy. Pan Roman wszakże nie zaprotestował. Bierność była dlań wygodniejsza od scen małżeńskich. - Nic mnie nie obchodzą wasze rachuby - zaznaczyła Loreczka pogardliwie, gdyż egoizm matki i niedołęstwo ojca widziała jasno. Odepchnęła się rasową nóżką od podłogi, bujając się żywiej. - Jerzy mi się podoba i dlatego go wybrałam. Muszę tylko wybić mu z głowy tę jakąś marną posadę! Będziemy mieli dość, aby prowadzić życie na stopie europejskiej. Moja w tym głowa, aby mój mąż zajął od razu naczelne stanowisko przy rządzie. Wiceminister - to jeszcze dla mnie za mało! - Jadą - zawołał pan Roman z ożywieniem i podniósł się z fotela, oceniając z daleka pierwszorzędny smak w nadjeżdżającym zaprzęgu, gdyż znał się na rzeczy i lubił konie. - Dzień dobry! Dzień dobry! - zawołał, jaśniejący uprzejmością pan Ryszard, unosząc kapelusz i wysiadając z powozu. Witał się z Rzeczyckimi, nie ustępującymi mu w grzeczności, oprócz Loreczki, która podała mu rękę dość niedbale. Tymczasem Jerzy, stojąc jeszcze w faetonie, szepnął Bazylemu: - Odjedź do stajni i nie wyprzęgaj! Stangret zdębiał, mówiąc jego językiem. Tylko z przyzwyczajenia usta jego wymówiły stereotypowe: - Słucham jaśnie pana. - Odjechał w stronę zabudowań dworskich, rozmyślając z ciekawością: - Mieli być na obiedzie, a teraz szykują się do prędkiego powrotu! Co to znaczy! Czyżby ten nasz śliczny i dobry młody pan bał się, że dostanie kosza od tej panny hrabianki?! Ej, chyba nie! Nic nie rozumiem! Jerzy witał już z kolei Loreczkę, która z najpowabniejszym uśmiechem ścisnęła jego dłoń, a oczy jej mieniły się zielonymi odbłyskami, jak zwykle w chwilach wielkiego zadowolenia. Była tak nęcąca, że nawet zakochany w Ani młodzieniec, zmuszony był to przyznać bezstronnie. Snadź w orzechowych jego źrenicach mignęło doznane wrażenie, gdyż obserwujący go nieznacznie pan Ryszard uczuł jednocześnie rozkosz tryumfu. Był już teraz pewien zwycięstwa. Niech młodzi zajmą się sobą, nie trzeba im przeszkadzać! Zwrócił się do gospodarzy domu, rozpoczynając dyskusję na jakiś temat aktualny, a że miał do czynienia z ludźmi oczytanymi, sam zaś posiadał żywą inteligencję i wielki dar słowa, więc rozmowa zapowiedziała się od razu interesująco. - Przejdźmy się - rzekła Loreczka, wstając z bujaka i zbliżając się do otwartych drzwi werandy. - Dość już mam tego kryzysu, ginącej Europy, konferencji, paktów "trustu mózgów" i tym podobnych szopek! I tak nie powstrzymamy katastrofy, jeśli "wyroki nieba" ją przeznaczyły. Nieprawdaż, panie Jerzy? - dorzuciła, wznosząc pyszne oczy na towarzyszącego jej młodzieńca i zatrzymując się nagle na kamiennych, półokrągłych stopniach przed werandą w postawie, uwydatniającej cudowną linię jej wysmukłych bioder i nogi, zgiętej w kolanie. Tym razem wszakże oczy Jerzego pozostały chłodne, aczkolwiek całe jego zachowanie się nie pozbawione było kurtuazji. - Czy pan był na Helu po moim wyjeździe? - spytała, dążąc w stronę alei lipowej, którą ongi marszałkowa codziennie mierzyła pracowitymi krokami, gdy o piątej rano szła tędy do zabudowań folwarcznych, aby przysporzyć grosza ukochanym spadkobiercom. - Byłem - odrzekł krótko. - A ja, wedle powziętego planu, odwiedziłam kilka domów moich krewnych, gdzie świetnie bawiliśmy się. U Holszańskich, nad Dniestrem, urządziliśmy regaty. Zwycięzca, młody książę Witold Czetwertyński, dostał nagrodę z mej ręki. - Mój kolega z Oxfordu - podjął żywo Jerzy. - Żałuję, że mnie tam nie było. Daleki jestem od zarozumiałości, ale sądzę, że nagroda ta prędzej mnie dostałaby się niż jemu. - To jeszcze nie stracone - powiedziała Loreczka z zalotnym spojrzeniem, które stało się niemal czułe, gdy spoczęło na męskim, jakby odlanym na medalu profilu towarzysza. Obeszli cały ogród dookoła, rozmawiając wesoło. Zbliżyli się wreszcie do grupy starych kasztanów, tworzących rodzaj altany naprzeciw werandy nieudanego pałacu, skąd widać było gestykulujących żywo dwóch starszych panów i zagłębioną w fotelu panią domu. - Odpocznijmy trochę - zaproponowała Loreczka. - Tak tu ładnie. Usiedli naprzeciw siebie, przedzieleni tłem ogrodowym. Nad ich głowami podniebny dach z zielonych, palczastych liści kołysał się lekko, ukazując miejscami błękitne plamy nieba. Płochliwe cienie tańczyły na stole i na ich twarzach, a prześlizgujące się promienie słońca zmieniały w złoto miedzianą czuprynkę niebezpiecznej panny, która wyjęła papierośnicę z eleganckiej torebki. - Niestety, nie mam przy sobie zapalniczki - rzekł Jerzy, uważny na każdy ruch towarzyszki. - Pani wie, że nie palę wcale. - Wiem, wiem. Znamy się przecież od dziecka. Pan zawsze był wyższy ponad wszelkie podniety! - rzuciła mu żartobliwie. - Ja za to nie rozstaję się z nią nigdy - i zapaliła papierosa. - Znamy się od dziecka, to prawda - stwierdził młody - więc nie zdziwi się pani, że mam do niej wielką prośbę. - Z góry wysłuchana - odparła bez namysłu Loreczka, rzucając Jerzemu wypróbowane spojrzenie. Z szerokiego rękawa jedwabnej sukni wychylała się ręka o skórze mlecznobiałej, właściwej tycjanowskim pięknościom, oparta łokciem o stół i trzymająca papieros w wysmukłych palcach. Koralowe usta były rozchylone z lekka, a białe, ostre ząbki nadawały ślicznej twarzy wyraz niepokojący. Oczy Jerzego stały się nagle tak dobre i serdeczne, że samolubna jedynaczka uczuła po raz pierwszy w życiu lekki odcień wzruszenia. - Ona ma dla mnie takie uczucie, na jakie ją stać - pomyślał młodzieniec. - A ja za chwilę muszę zadać cios jej ambicji i sercu - tu przemówił głosem nad wyraz łagodnym: - Pani wie, o czym marzył ojciec mój od dawna. I ja byłbym szczęśliwy, gdyby jego plany się ziściły, ale los postanowił inaczej. Zakochałem się w innej, a ojciec słyszeć nie chce o tym małżeństwie. Może pani, jako jego faworytka, potrafi wpłynąć na zmianę tego postanowienia. W miarę tych słów rozpromienienie gasło na twarzy Loreczki, a białe palce, trzymające papieros zadrżały lekko. Rumieniec, jakiego nie znały wcale jej matowe policzki, zabarwił je na różowo, świadcząc o wzburzeniu, przez jakie przechodziła w tej rozmowie, biegunowo odmiennej od tej, której się spodziewała. Snadź jednak pycha była w niej wyższa ponad wszystko i dopomogła jej do szybkiego opanowania się, gdyż po chwilowym milczeniu potrafiła zapytać głosem spokojnym, bez cienia ironii: - I któż jest tą pana ukochaną? - Panna Ania Przedborówna - odpowiedział z dumą młody Horodelski, myśląc o walorach moralnych i uroczej postaci narzeczonej. - Winszuję - rzekła krótko. - Chodźmy. Poszła szybko naprzód, nie rzuciwszy okiem na podążającego za nią Jerzego, zaciągając się raz po raz papierosem, który przed werandą cisnęła na ziemię. Rodzice i starszy Horodelski patrzyli na młodych z wyczekującym uśmiechem pewni, że nastąpiło między nimi jakieś porozumienie. - Przedstawiam państwu szczęśliwego narzeczonego - oznajmiła bez żadnych wstępów Loreczka, wchodząc na werandę i wydzierając kartkę papieru z bloku, leżącego na stole, a pragnąc uprzedzić nieodpowiednie powinszowania, dodała, mierząc ironicznym wzrokiem pana Ryszarda: - Narzeczonego panny Ani Przedborówny, w której kocha się bez pamięci, jak mi to wyznał przed chwilą. Zapadło tak głuche milczenie, jak gdyby zgromadzeni tu ludzie skazani zostali przez jakąś złą siłę na wieczną nieruchomość. Tylko pióro skrzypiało w ręku młodej panny, kreślącej śpiesznie na papierze kilkanaście wyrazów. Na nie urywający się dźwięk dzwonka, przyciskanego niecierpliwą ręką, wpadł na werandę zdumiony służący. - Wysłać natychmiast depeszę pod wskazanym adresem! - rozkazała, podając mu zapisaną kartkę. - Słucham panny hrabianki - odpowiedział i znikł w oka mgnieniu. - Do kogo telegrafujesz, Loreczko? - zapytał pan Roman, wracając pierwszy do równowagi. - Do mego narzeczonego. Pan Jerzy się żeni, a ja wychodzę za mąż. - Ty?! Za kogo?! - wykrzyknęli desperacko oboje rodzice, bezsilni wobec jakiegoś nowego wybryku córki. - Za człowieka, który już dawno skomli u moich nóg i da mi wszystko, co lubię. Ma jakieś koncesje w Sowietach i miliony przepływają mu przez ręce. - Czyżby to był Jan Synejko? - zawołał nerwowo pan Ryszard, który spiorunowany początkiem tej sceny, odzyskał głos dopiero teraz. Loreczka skinęła głową z drwiącym uśmieszkiem, a pani Lora wykrzyknęła z rozpaczą: - Synejko?! Cóż to za nazwisko?! Jakiś kupiec! Zlituj się, Loreczko! - Jej brzoskwiniowa cera nabrała barwy ceglastej, ale im więcej gorączkowała się matka, tym chłodniejszą stawała się córka. - Nazwisko? - powtórzyła obojętnie. - Równie dobre, jak każde inne. Każę mu kupić tytuł książęcy - zaśmiała się wyzywająco - będzie litewski "kniaź" Synejko. Wszyscy w to uwierzą, szczególniej gdy rzucimy im złoty pył w oczy. - Ależ to parweniusz! Człowiek bez żadnej kultury! Ja go znam. O Boże! Co powie na to "świat"?! - padł jęk z piersi pani Lory. - Niech się pani dobrze nad tym zastanowi, panno Loreczko. Depeszę można jeszcze cofnąć - tłumaczył żarliwie i przekonywająco Horodelski. Podobnie jak człowiek zaskoczony nagle trzęsieniem ziemi, usiłował ratować się, szukając jakiegoś ocalałego jeszcze szczątka twardego gruntu. - Niech się pan nie martwi. Moja w tym głowa, aby go oszlifować. Posłyszycie jeszcze o mnie. Będę królowała w wielkich salonach europejskich, bo teraz pieniądz - to bożyszcze - uderzyła w podłogę nóżką, obutą w pantofelek, będący arcydziełem kunsztu szewskiego i zabujała się żywiej. Jerzy stał, oparty o framugę okna i słuchał głęboko rozczarowany. Więc takimi okazali się ci ludzie, gdy niespodziewany atak życia zerwał z nich maskę światowości? Nie pojmował, jak można było dać takie zadośćuczynienie sercu? Nie! Wszystko przemawiało raczej za tym, iż działała tu zraniona miłość własna. Na jakąż płytkość upodobań i poglądów wskazywały motywy wyboru przyszłego męża i protest matki! Istny "jarmark próżności!" - myślał ze wstrętem. - Ja już skończyłam - oznajmiła Loreczka. - A teraz - zwróciła się do Jerzego z przesadną uprzejmością - może pan nam coś jeszcze opowie o swej idylli? - Głupiec! - warknął pan Ryszard porywając się z fotela i wybiegając bez pożegnania z werandy. Za chwilę turkot odjeżdżającego powozu doszedł uszu zdziwionego towarzystwa. - Ojciec pana trochę zdenerwowany - podkreśliła z subtelną ironią Loreczka. - Istotnie. Przepraszam państwa za niego, ale to moja wina. Rozbiłem jego najdroższe marzenia - rzekł syn z wyszukaną grzecznością i chciał już pożegnać zebranych, gdy elegancka panna wycedziła przez zęby, przymrużając oczy: - My, arystokraci, ludzie mający tradycje rodowe, nie pozwalamy sobie na takie zdradzanie uczuć. Jesteśmy lepiej opanowani. Wybuchy zostawiamy plebsowi. - Słusznie - powiedział Jerzy spokojnym głosem. - Pozwolę sobie wszakże dodać, jako człowiek nowoczesny, że uznaję tylko arystokrację ducha. Toteż wyroki tamtej, o której pani przed chwilą wspomniała, nie dotykają mnie zupełnie. A teraz - skłonił się uprzejmie - życzę pani szczęścia, a państwu - zadowolenia z losu córki. Loreczka wyciągnęła do niego rękę. Cień żalu mignął w jej oczach, które były teraz szare, jak zasępione niebo. - Żegnam pana - odezwała się cieplej. - Ale jakże pan dostanie się do domu? Ojciec pana odjechał. - Czymże jest pięć kilometrów dla alpinisty i taternika? - zaśmiał się swobodnie. - Taka piesza przechadzka będzie dla mnie prawdziwą rozrywką - i skłoniwszy się raz jeszcze, opuścił werandę. Wśród ogólnej ciszy samowolna jedynaczka nacisnęła parokrotnie dzwonek. - Mój samochód natychmiast. Dopędzić na szosie pana Horodelskiego i odwieźć go, dokąd rozkaże. Osiodłać moją wierzchówkę i przyprowadzić ją zaraz przed mój ganek! - rzuciła krótko ukazującemu się służącemu. - Loreczko! - rozszlochała się Lora. - Chcesz jechać konno?! Taka jesteś zdenerwowana! Broń Boże jakiegoś wypadku!... Pamiętaj, że ja nie przeżyłabym tego!... - i podniosła rękę do piersi, falującej istotnie gwałtownie. Córka zatrzymała się chwilę w drzwiach salonu, obrzucając matkę rozdrażnionym spojrzeniem. - Moja mamo! Dość już tych dramatów! Nie myślę wcale skręcić sobie karku dla tego "głupca", jak go dobrze nazwał stary despota. On lubi piesze spacery, a ja przejażdżki konne. Nie pojmuję również przyczyny tych ataków i szlochów. Będziecie mieli pieniędzy w bród, co pozwoli wam pielęgnować w różnych "badach", mamie - serce, a papie - żołądek! Proszę was bardzo, nie podnośmy już więcej tej kwestii! - i obróciwszy się na pięcie, zniknęła we wnętrzu pałacu. - Romusiu! - wyjęczała pani Lora. - Przynieś mi moje lekarstwo i zimny kompres na serce!... Ach!... Ja chyba umrę!... Minęła dłuższa chwila zanim posłuszny mąż wynalazł wśród niezliczonych flakonów i słoików ostatni, cudowny specyfik, zalecony jego żonie przez gremium wytrawnych lekarzy. Wszedł na werandę, trzymając w drugiej ręce kieliszek z wodą i podczas gdy odliczał uważnie zbawienne krople mignęła im przed oczyma czarna, wysmukła sylwetka córki, pędzącej na ognistej wierzchówce przez aleję wjazdową. - Ona się gotowa zabić - szlochała pani Lora histerycznie. - Cóż to za straszny dzień! Boję się o nią, Romusiu! - i w przystępie nie udanego tym razem ataku, zaniosła się spazmatycznym łkaniem. Pan Roman podał żonie lekarstwo: - Nie trwóż się, Loro, o naszą córkę - rzekł z goryczą. - Nic jej nie będzie, gdyż ona nie kocha nikogo prócz - siebie! Wieczór przedślubny W powrotnej drodze z Brzeżan do Gdyni, Jerzy zatrzymał się kilka godzin w Warszawie i spędził je, oczywiście, z narzeczoną. Byli razem u Edmunda i ustalili termin ślubu na koniec września. Dwaj mężczyźni podobali się sobie wzajemnie, gdyż łączył ich jednaki stopień kultury, a przy tym Ania w opowiadaniu swych dziejów umiała owiać poezją duchowe przeżycia męża swej matki. Toteż po przyjeździe do Gdyni, w długiej rozmowie z Michałem, któremu przedstawił się jako narzeczony siostry, Jerzy rzucił nowe zupełnie światło na osobowość dawnego egoisty. Wykrzykniki radości z powodu zaręczyn ukochanej siostrzyczki, a potem okrzyki zdumienia na wieść o ich pojednaniu się z ojczymem, leciały bezładnie z ust starszego brata: - Więc on poszukiwał zaginionej dziewczynki?! Więc on cierpiał i pokutował?!... - Młody Horodelski patrząc na biegającego po pokoju Michasia, wichrzącego palcami jasną czuprynę, myślał z nieznacznym uśmiechem, że gdyby jego ojciec miał takiego syna, to zderzenie dwóch rozpędzonych motorów groziłoby straszną katastrofą niechybnie. Wynikiem tych rewelacji były dwie, zapisane od góry do dołu płachty papieru, wysłane tegoż dnia wieczorem pod identycznym tytułem: - "Dalszy ciąg niespodzianek Ani Pobóg"! - na dwie strony świata. Płonąca szlachetnością dusza Michała odzwierciedliła się w nich z taką siłą, że listy jego naelektryzowały atmosferę w Malinkach i w Paryżu, wywołując żywy oddźwięk rodziny. Pan Alfred napisał do Edmunda, witając w nim krewnego przybranej córki i wyrażając zadowolenie z nadziei poznania go na jej ślubie. Edmund wysłał natychmiast odpowiedź, dziękując za przyjazne słowa i zapraszając najuprzejmiej Przedborów do swej willi w czasie uroczystości weselnych. Dodawał przy tym, iż ma wobec nich dług, nie dający się wcale spłacić. Pawełkowie wpadli na jeden dzień do Warszawy, odwiedzili z Anią ojczyma, a miła Krzysia nadała od razu tak serdeczny ton powitaniu i całej rozmowie, że przyjęcie u niego gościny wraz z Bisią na czas wesela, wypłynęło z ogólnego nastroju, jako fakt zwykły w rodzinie. Uparta Ania pracowała w komisariacie do końca sierpnia, zbierając po raz ostatni pieniądze na dożywianie dzieci, a potem meble jej i dywany z Czereszeńki, podarunek ślubny rodziców, wysłane zostały do Gdyni razem z czeczotową sypialnią, kupioną przez Edmunda. Przeniosła się do niego, żegnając swoje mieszkanko, w którym zaznała trudu walki z życiem, goryczy pierwszego zawodu i uniesień prawdziwej miłości. Gwarno tedy było i wesoło na kilka dni przed ślubem Ani w cichych ongi pokojach w willi przy Filtrowej, dokąd zjechali przybrani rodzice i rodzina z Malinek. W uprzejmym gospodarzu, dbającym o wygody swych gości, nie poznałby nikt dawnego, posępnego samotnika, a pobożni Marcelkowie złożyli ofiarę świętej Teresce, pewni, iż ta Opiekunka cierpiących wysłuchała ich modłów i zesłała z nieba kwiaty pociechy. Szczęście rzucało na Anię odblask, niby łuna ognia na śniegi. Policzki jej zaróżowiły się, w oczach płonęła wesołość, drobne, równe ząbki lśniły, gdy usta barwy koralu śmiały się często i rozkosznie. Tak powabną nie była nigdy. Podczas gdy wszyscy bliscy narzeczonej troszczyli się o urządzenie jej jak najmilszego gniazda, pan Ryszard, z dala od tego ruchu, trwał we "wspaniałej izolacji", wskrzeszając dawno już zapomnianą politykę Brytyjczyków. Zdawał się nie pamiętać o bliskim ślubie jedynaka, a kiedy dowiedział się o pochodzeniu Ani z obcej, ziemiańskiej rodziny, wyrzekł pamiętne na zawsze słowa: - Czy goli Przedborowie, czy goli Sokolniccy - to jeden diabeł! Pani Eliza znosiła jego dąsy i złe humory z anielską cierpliwością, podtrzymywana na duchu przez syna, pisującego do niej częste i obszerne listy, szczęśliwa, iż w takiej chwili mogła dać mu jako podarunek ślubny tysiąc złotych, uzbieranych z własnego gospodarstwa w ciągu lat kilku w tajemnicy przed mężem. Pan Ryszard był zdania natomiast, iż jeśli synowi zachciało się "takiej nędzy", to niechże sam sobie radzi. Na dwa tygodnie jednak przed ślubem drgnęło serce ojcowskie, a może i próżność zagrała w tym rolę, dość że przekazał Jerzemu do Gdyni dwa tysiące złotych "na koszty, związane z Twym niedorzecznym postanowieniem"! - jak skreślił otwarcie. Termin ślubu się zbliżał. Rozsądek nakazywał, aby przełknąć tę gorzką pigułkę w możliwie najkrótszym czasie, więc zamówiwszy telefonicznie apartament w Europejskim Hotelu, pan Horodelski tak wszystko mądrze obmyślił, że przybył wraz z żoną dopiero w wigilię rodzinnej uroczystości i to przed samym wieczorem. Syn wyjechał po nich na Dworzec Główny, a gdy nachmurzony despota kazał tragarzowi nieść walizki do taksówki, zatrzymał go, wskazując na pięknego Rolls Royce'a: - Wuj Ani tak był uprzejmy, że pożyczył mi swej limuzyny, abym odwiózł nią rodziców do hotelu - powiedział. - Proszę wsiadać, droga mamo. - Cóż to za jakiś nowy wuj?! - spytał podejrzliwie pan Ryszard, zajmując miejsce w samochodzie obok żony. - Bogacz, jak widzę. A może to "wujaszek z Ameryki"? - Lepiej niż z Ameryki, bo - z Warszawy! - zaśmiał się Jerzy. - Dolar się chwieje, a nasz złoty trzyma się mocno! Wuj Edmund bogaty istotnie, a jaki przy tym uspołeczniony. Całą swoją fortunę zapisał na cele społeczne. - A ty się z tego radujesz! - rzucił z przekąsem srogi ojciec rodziny. - Wesele nasze odbędzie się w jego willi - mówił syn łagodnie, pomijając milczeniem ostatnią uwagę. - Ma być huczne, bo koledzy Ani i moi stawią się licznie. Prócz nich zaproszeni są znajomi i przyjaciele. Za to dziś, na wieczorze przedślubnym zgromadzą się tylko najbliżsi. Rodzice mają ledwie czas na krótki odpoczynek i na przebranie się, gdyż proszono wszystkich na ósmą. Skoro o naznaczonej godzinie państwo Horodelscy zajechali przed śliczną willę "bogatego wujaszka" i weszli do oświetlonego rzęsiście hallu, w którym schody wysłane dywanem, wiodły na pierwsze piętro - zdumienie pana Ryszarda wzrastało z każdą niemal sekundą. Przez drzwi otwarte na oścież widać było amfiladę stylowo umeblowanych pokoi, z których dochodziły rozmowy i śmiechy zebranych gości. Z najbliższego salonu wybiegły Krzysia z Anią w seledynowej toalecie ze sznurem pereł na szyi, zapisanych ongi Jerzemu "dla narzeczonej" przez panią Konstancję. Przywitały się obie grzecznie z panem Ryszardem i uścisnąwszy serdecznie jego żonę, wzięły ją z dwóch stron pod ręce i podążyły do towarzystwa. Z gabinetu wyszedł pan Janusz, któremu pozwolono wypalić tam niezbędne cygaro i zbliżając się do kolegi szkolnego, powiedział takim głosem, jak gdyby nie widział go od dłuższego czasu: - Jak się masz, Rysiu! Wyobraź sobie, Dora przegrała zakład! Od pierwszej chwili twierdziłem, że tak się skończy znajomość Jerzego z Anią! - Proszę! - skrzywił się Horodelski niechętnie. - I na czymże opierałeś twe jasnowidztwo? - Na znajomości psychologii, mój drogi - odpowiedział z uśmiechem i poklepał dobrotliwie kolegę po plecach. - Radzę ci, przypatrz się, łowco białych kruków, niektórym obrazom i meblom. Nie ustępują w niczym twoim wspaniałym zbiorom, a może nawet... W tej chwili Edmund wszedł śpiesznie do hallu, przepraszając za swe opóźnienie. Jerzy zapoznał z nim ojca i wszyscy razem przeszli do salonu. Chociaż postępowanie pana Ryszarda było wysoce lekceważącym i zdradzało nie tajony protest przeciw małżeństwu syna, ale zgromadzeni tu ludzie zbyt byli kulturalni, aby odpłacać mu tą samą monetą. Witano go tedy uprzejmie, na co odpowiadał oziębłym uściskiem dłoni, cedząc konwencjonalne słówka, a gdy wreszcie skończył z denerwującą go ceremonią, usiadł na boku, wodząc oczyma po całym pokoju i przyznając słuszność zachwytom kolegi z bolesną zazdrością zbieracza. Wzrok jego padł z kolei na stół przykryty złocistą makatą, na którym ustawiono liczne podarki ślubne. Wśród różnych cennych i skromniejszych upominków, świadczących wszakże o przyjaźni, jaką narzeczona zdobyła w szerokich kołach, stał pośrodku kosz, pleciony ręcznie z wikliny, pełen najpiękniejszych jabłek, a na przypiętej do rączki kartce, wypisane były słowa: - "Dla dobrej, jak anioł, panny Ani, od dzieci świetlicowych i ich matek". Pan Ryszard zawstydził się nagle. Więc i ta biedota składa swe dary, a on przyjechał z pustymi rękami?! Jutro trzeba naprawić to zapomnienie - pomyślał i zdziwił się powtórnie, dostrzegłszy leżącą na stole skromną, szarą kopertę z napisem, skreślonym energicznym męskim pismem: - "Dar Ani". - Cóż ona może komuś darować?! - rozważał lekceważąco i obiegłszy salon oczyma, wzruszył ramionami zniecierpliwiony: - Czego ta Eliza taka ożywiona?! Ma się czego radować, istotnie! Patrzcie, jaka rozmowna! Co prawda wszyscy otaczają ją takim respektem, jak gdyby to nie ja, ale ona była pierwszą osobą! Tu gospodarz przerwał bieg tych subtelnych myśli, gdyż wziąwszy do ręki kopertę, rzekł podniesionym tonem, chcąc zapanować nad śmiechem i gwarem: - Czy mogę prosić najmilszych gości o chwilę ciszy? - czarne jego oczy, niezmiernie głębokie, patrzyły tylko na córkę Alinki, a głos dźwięczał uczuciem: - Dzień ślubu jest dniem radości - przemówił. - Pragnąłbym, aby ta radość stała się i moim udziałem, a to zależy jedynie od ciebie, Aniu. Pomiędzy mną a tobą istnieje cały świat niewidzialny, a jednak drogi dla nas obojga. Więc ty mnie zrozumiesz, gdy powiem, że niekoniecznie trzeba być Dantem, aby mieć swoją dziewczęcą Beatrycze, której maleńka dłoń wyprowadza z piekła udręczeń i wiedzie z wolna po stopniach w górę - do nieba kojącego spokoju. Tu umilkł, a cisza dookoła była przytłaczająca. - Namyślałem się długo - podjął żywiej po chwilowej przerwie - czym mógłbym sprawić ci największą przyjemność w dniu niezapomnianym dla ciebie, aż wreszcie błysnęła przede mną myśl, jak mi się zdaje, szczęśliwa. Tu, w tej oto kopercie znajduje się akt fundacyjny. Zapisuję w nim piętrową willę w Zakopanem na sanatorium dla młodzieży, zagrożonej gruźlicą. Doktór Wierzbicki zgodził się na objęcie posady naczelnego lekarza i dyrektora w tym zakładzie, nazwanym przeze mnie "Dar Ani". Wobec tego jednak, że takie fundacje zmieniają się często w synekurę, a myśl ofiarodawcy bywa wypaczona po jego śmierci, naznaczam ciebie, Aniu, kuratorką dożywotnią fundacji, z tym zastrzeżeniem, iż wybierzesz swego następcę za życia. Budżet ma być samowystarczalny, bez nadwyżki dochodów, co pozwoli na niskie ceny utrzymania i kuracji. Jakże podoba ci się mój podarunek ślubny, droga Aniu? - Ależ jestem nim zachwycona, kochany wujciu! Dziękuję gorąco. Chciałabym tylko, aby w tym sanatorium wygnańcy z Kresów mieli pierwszeństwo, gdyż tam znalazłam kochające mnie serca. - Głosuję za tą poprawką - poparł ją narzeczony. - Cieszę się już na myśl, że umieszczę w tym cennym "Darze Ani" trzy dziewczynki i jednego chłopca, dzieci moich kolegów biurowych, nie mających pieniędzy na Zakopane. - Jakiś pomylony wuj! - sierdził się w duszy pan Ryszard. - A i mój syn nie lepszy! Czyż nie byłoby stokroć rozsądniej, aby podarował im tę willę, a ja wydzierżawiłbym ją na pensjonat i mieliby większe dochody?! Ale - wiadomo, że synowie geniuszów są najczęściej zwykłymi ludźmi. Nic więc dziwnego, że syn takiego genialnego finansisty jak ja, nie umie zgoła rachować! - Kochani państwo! Nie skończyłem jeszcze. - Edmund wzniesioną do góry ręką uciszył zaczynające się rozmowy. - W tej samej kopercie - mówił poważnie - znajduje się mój testament. Zapisuję ci w nim, kochana Aniu, całą moją fortunę, z tym, że z góry pochwalam i zgadzam się na wszystko, cokolwiek chciałabyś uczynić z nią po mojej śmierci. Dawno już nosiłem się z tym zamiarem, ale wyjawiam go dziś dopiero, przedłużając w ten sposób radość twą, Aniu, że jesteś kochana tylko dla siebie. Na zakończenie, rozważ to dobrze, proszę, że jeśli miło jest "dać", to bywają w życiu takie sytuacje, kiedy umieć "wziąć" - jest daleko piękniejszym czynem - tu utkwił wzrok myślący i przenikliwy w dziewczynę, która trwała równie w takim zapatrzeniu, aż wreszcie podbiegła ku niemu i zarzuciwszy mu ramiona na szyję, ucałowała serdecznie. Mocował się ze wzruszeniem przez dłuższą chwilę. Na koniec przycisnął do ust jej rączki i rzekł, usiłując nadać głosowi swobodniejsze brzmienie: - A teraz decydujcie, moi panowie, któremu z ojców i wykonawców mej woli mam oddać w depozyt te ważne papiery? - Zechciej, kochany Edmundzie, uwolnić mnie od tego kłopotu - zastrzegł się natychmiast pan Alfred. - Noszę obecnie moją kasę ogniotrwałą przy sobie, a sądzę, iż w Pańskim Brzegu musi być stalowa twierdza, której nie rozpruje najtęższy fachowiec! - A więc służę panu i dziękuję zarazem - rzekł pan domu, oddając kopertę Horodelskiemu. - I ja dziękuję za zaufanie. Nie wiadomo, który z nas z Brzegu, ale w danym razie może pan być spokojny, iż wywiążę się z zaszczytnego obowiązku sumiennie. Ale koperta nie zaklejona, jak widzę. - Przyłożę do niej potem mój sygnet - rzucił testator niedbale. - Pan zechce mi o tym łaskawie przypomnieć. Mamy teraz coś ważniejszego przed sobą! Wypijemy zdrowie szczęśliwej i wyjątkowo dobranej pary! Michasiu! Każ podać szampana! Za chwilę Marcelek, Kachna i Zuzia, rozpromienieni i odświętnie ubrani, wnieśli na srebrnych tacach kieliszki z musującym winem. Powstali wszyscy i, otoczywszy kołem narzeczonych, wznosili na ich cześć nie milknące długo wiwaty, a głos ojca narzeczonego wibrował wśród nich najdonośniej. - Nasz Karolek się przerachował, niebożę! - westchnął komicznie profesor, siadając na fotelu obok żony. - Co chcesz przez to powiedzieć? - nasrożyła się pani Jadwiga, gotowa do odparcia ataku na faworyta. - Tylko to, że znając dokładnie stan interesów Edmunda, mogę twierdzić, iż wartość kamienicy Danki stanowi zaledwo cząstkę tego, co on posiada. Same place w Gdyni, nabyte za bezcen w 1920 roku, są już fortuną nie lada. A była chwila, kiedy nasz ptasznik łapczywy zastawił sieci na obie dziewczyny. Pani Jadwiga nie znalazła odpowiedzi na to wyjaśnienie, gdyż stanęła jej nagle w oczach scena w ich jadalni, gdy Carlo, zaręczony już z Danką, położył rękę na jasnej głowie Ani, która rzuciła się w bok, jakby ugodzona strzałą. Ręka chłopca drżała, głaszcząc jej włosy... Czyżby naprawdę kochał się w jednej, a ożenił się z drugą li tylko z wyrachowania?... - myślała z przykrością. Wtem pojawił się Marcelek, który zbliżywszy się do Ani, stojącej pośrodku salonu z narzeczonym i bratem, podał jej depesze na tacy. - Zaczynają się powinszowania - rzekł wesoło pan Alfred. - Zbieraj je wszystkie, córeczko, a ja każę ci je oprawić w czerwony safian. - Dziękuję, tatusiu - otworzyła depeszę i przeczytała na głos: - Spóźniliśmy się na pociąg. Żałujemy serdecznie. Przyjedziemy następnym. Więcławscy. - Wśród żartów na temat wiecznego roztrzepania pani Janki, która z pewnością wracała z dworca po zapomnianą w domu toaletę weselną, Krzysia tłumaczyła śpiesznie pani Elizie, czym są dla jej męża ci najzacniejsi ludzie, którzy wydzierżawili swą fabrykę i osiedli w resztówce na Wołyniu, ponieważ tam dochodzą do nich "bujne wichry" z ukochanej, a będącej za kordonem, ziemi ukrainnej. Druga depesza była od Halki, donoszącej, że wskutek burzy na morzu, przed godziną dopiero zawinęli do Gdyni i jutro przybędą do Warszawy. Przyszła kolej na trzecią depeszę. - Z Rzymu - powiedziała Ania, rzuciwszy na nią okiem i przeczytała: - Ślemy ci, najdroższa Aniu, gorące życzenia takiego szczęścia, jak nasze. Danka i Carlo. Położyła obojętnie tę ćwiartkę papieru na tacy i wziąwszy narzeczonego pod rękę, poszła z nim do małej, antycznej kanapki w rogu, na której lubili przesiadywaĆ oboje. Ten odruch Ani zauważony był i zrozumiany w pełni przez jednego tylko człowieka w licznym gronie osób, najbliższych jej sercu. Tymczasem pan Ryszard, korzystając z ogólnego zainteresowania się depeszami ślubnymi, wymknął się zgrabnie do przyległej biblioteki, gdzie za oszklonymi, hebanowymi szafami kryły się skarby umysłu ludzkiego, a wśród nich, uzbierane skrzętnie "białe kruki". Finansista przechodził w nim męki ciekawości, jak wysokim był zapis "bogatego wujaszka" i w czym zawierała się jego fortuna. Pan Alfred, rozparty bardzo wygodnie na staroświeckim, mahoniowym fotelu, odprowadził go wzrokiem, a na jego ustach błąkał się niezbyt pochlebny dlań uśmiech. - Jesteś niemożliwy, Fredziu! - skarciła go półgłosem żona. - Doprawdy? Czymże zgrzeszyłem, najmilsza Vero? - No, no, nie udawaj! Wiesz sam, o czym myślę. Poczucie komizmu silniejsze jest w tobie niż dobre wychowanie. Całe szczęście, że pani Eliza zajęta rozmową z Pawełkami i Bisią, a Jerzy ma oczy wyłącznie dla Ani. - Właśnie dlatego pozwoliłem sobie na tę niewinną manifestację. A zresztą, wielbicielko prawdy, czyżbyś broniła do niej dostępu mężowi, w obawie, iż ta bogini jest rodzaju żeńskiego? - Kiedy ty przestaniesz żartować, Fredziu? - zaśmiała się pani Vera. - Wnet po śmierci, kochanie. Chociaż - kto wie? - może wysilę się dla świętego klucznika w niebie na ostatni, ale za to najbardziej udany dowcip z całej mojej kolekcji. Tymczasem, zgódź się z tym, droga żono, iż każdy z nas ma swe ułomności. Pan Janusz wędzi wszystkich w dymie ze swego cygara. Pani Dora zwędziła plan piatilietki od naszych sąsiadów. Pan Ryszard zbiera antyki i grosiki, a ja - żartuję! - Jaka to szkoda, że Tunia nie dożyła tak radosnej chwili! - powiedziała ciocia Ewelcia, podchodząc do śmiejących się Przedborów. - Pani kochana ją zastępuje, jako jej przyjaciółka i nasza - odparła serdecznie pani Vera, przysuwając fotel, na którym pani Holsztyńska usiadła. - Wyobrażam sobie zadowolenie stryjenki, gdyby żyła. Przecież Jerzy był jej ulubieńcem, a przy tym mamy aż trzy happy end'y! - mówił pan Alfred bez uśmiechu, poważnie, gdyż wybitna postać zmarłej krewnej zarysowała się przed jego oczyma. - Ja widzę tylko dwa! - protestowała żywo ciocia Ewelcia. - Małżeństwo Ani z tak wyjątkowym młodzieńcem, jak przyszły zięć państwa i niespodziewany dar fortuny, odwróconej tak długo do was trojga plecami. - Jest i trzeci - zapewniał. - Edmund mianował mnie wicedyrektorem swej fabryki skór i swoim zastępcą. Tłumaczyłem wprawdzie całą godzinę, że nie garbowano mi nigdy skóry w młodości, a więc nie znam się wcale na tej procedurze, ale uparciuch nie dał się przekonać. Naznaczył mi horendalnie wysoką pensję i mieszkanie w tej willi na pierwszym piętrze. Coś mi się zdaje, że to ostatnie podszepnęła mu Ania, uważająca widocznie, że będziemy stanowili we troje piękny zbiór defektów starości! - Daleko wam jeszcze do niej! - wykrzyknęła energicznie pani Holsztyńska. - Dziękuję łaskawej pani za dobre słowo. Wyznaję szczerze, że ta propozycja zjawiła się bardzo w porę, gdyż ze względów oszczędnościowych skasowano posadę drugiego radcy rolnego przy ambasadzie w Paryżu i musiałbym znów szukać pracy. Widzę oczyma ducha jeszcze dwa happy end'y. Ślub Michasia z Madzią i Zymka z Melą, koleżanką biurową naszej córki. Mają drużbować razem jutro na jej ślubie. - Któż to jest Zymek? O ile wiem, nie ma go w naszym towarzystwie? - dopytywała się zaciekawiona pani Holsztyńska. - Jest to najstarszy syn stryja Ani. Otóż biedne chłopczysko zakochało się w śpiewaczce kabaretowej i ożeniło się z nią po śmierci ojca. To, co dalej nastąpiło, było ściśle związane z piosenką, która oczarowała młodzieńca. - Miłość, to upojenie, to urojenie, to gorzkie łzy! - zanucił. - Ptaszyna zatęskniła za wolnością i wyfrunęła z klatki małżeńskiej, nie sama wprawdzie, ale z odważnym lotnikiem, z którym spłonęła wkrótce przy jakimś niefortunnym lądowaniu. Ponieważ panna Mela zaznała również udręki sercowej, więc Ania ułożyła sobie, iż taka para inwalidów miłości pocieszy się na pewno wzajemnie. - Ale oto pan Ryszard - rzekł uprzejmie, widząc Horodelskiego, który z rozpromienioną twarzą wyszedł przed chwilą z drzwi biblioteczki i dążył ku nim. - Jak to miło, że pan jest w tak świetnym humorze! Teraz już najlżejszy cień dysonansu nie bruździ ogólnego nastroju. - Mój złoty Fredzio jest niepoprawny! - myślała śmiejąc się w duszy pani Vera i chcąc przerwać milczenie pana Ryszarda, któremu nie w smak był ten ton żartobliwej ironii, rzekła pośpiesznie: - Czy państwo czytali we wczorajszej gazecie o arystokratycznym ślubie, jaki się odbył na Wawelu?! Kardynał, w asyście trzech księży, połączył węzłem małżeńskim hrabiankę Lorę Rzeczycką z magnatem pieniężnym Janem Synejko. Kto to jest? Nie znam takiej rodziny. Pan Ryszard parsknął śmiechem: - To mi dopiero autentyczny magnat! - rzekł drwiąco. - Kiedy mój ojciec, jako młodziutki rejent, dostał kancelarię w Grzymałowie, to pan Synejko, krawiec w tym samym miasteczku, prasował mu zawsze spodnie! - To nic nie szkodzi. Krisznamurti - rozpoczął pan Alfred patetycznie - dzieli cały świat żyjących na trzy grupy: zwierzęta - niedoskonałe, rośliny - nieświadome doskonałości i człowiek, dążący do świadomej doskonałości. Ten zdolny i odważny syn krawca poszedł wskazaną przez mędrca drogą. Zbił majątek, poślubił hrabiankę i - nie struchlał przed jej matką! Zaczęli się śmiać wszyscy czworo wobec takiego ujęcia kwestii. - Widzę teraz, do jakiego stopnia pani Konstancja Przedborowa była dyskretną - mówiła pani Vera, siedząca wraz z matką narzeczonego, Pawełkami i Bisią w drugim rogu salonu. Rodzina Ani ogromnie się jej podobała, a że temat zaginionej dziewczynki i jej dalsze losy nadawały się do ożywionej rozmowy, więc ciągle któreś z nich dorzucało rewelacyjne słówko. - Nie zdradziła się nigdy przed nami, że Ania jest przybraną córką jej synowców, a przecież musiała o tym wiedzieć na pewno. - Jedynie pani Ewelina była wtajemniczoną w tę sprawę, i - jak mi się przyznała - to właśnie wywołało jej serdeczną życzliwość dla państwa Alfredów i dla małej, opuszczonej dziewczynki - powiedziała z rozrzewnieniem Bisia. - Pewien jestem, że wszystkie dziewczęta na całym świcie zgodziłyby się na ciężkie chwile, jakie przeżyła bez wątpienia nasza siostrzyczka, gdyby miały dostać w nagrodę tak ślicznego i niepospolitego chłopca, jak Jerzy. Spójrzcie na tę szczęśliwą parę! Oni nie widzą i nie słyszą nikogo, prócz siebie - mówił Pawełek z właściwym sobie umiarem, ale i ze szczerą radością. - Cieszę się, że chwalicie mego jedynaka, ale wierzcie mi, drodzy państwo, że i ja pokochałam waszą Anię, jak córkę - stwierdziła tonem niezwykle przyjaznym pani Eliza. Wtem - przez jej oczy przemknął cień niepokoju na widok męża, zbliżającego się do antycznej kanapki, na której umieściła się młoda para. Gdyby mogła wszakże posłyszeć jego słowa, to lęk o ich spokój odbiegłby ją na zawsze. - Po raz pierwszy widzę was razem - oznajmił z naciskiem, usiadłszy na krześle, przy Ani. - Chylę czoło przed ogromem waszej miłości! - tu nastąpił gest odpowiedni. - Istotnie, byłoby grzechem rozerwać dwa serca, płonące tak czystym żarem. Mea culpa! Biję się w piersi! Człowiek się uczy do śmierci, ale przecież nieśwadomość grzechu nie czyni! Nieprawdaż? - szukał oczyma wrażenia, jakie ta kwiecista przemowa wywarła na Ani, lecz doczekał się tylko odpowiedzi, uprzejmej ze względu na syna, gdyż przyszła synowa nie wierzyła tym nagłym czułościom. - Nie wspominajmy w dniu tak dla mnie radosnym przykrych chwil, o jakich dawno zapomniałam - odparła grzecznie. - Jerzy! - zawołał Michał podbiegając do rozmawiających. - Zlituj się nade mną i ratuj w kłopotach! Wuj Edmund oddał pod moją opiekę wina w czasie kolacji, a ja nie mam zielonego pojęcia, co daje się po rybie, a co po drugiej potrawie! - Ależ najchętniej, mój drogi - rzekł narzeczony, wstając natychmiast. Wykwintne przyjęcia u jego rodziców nauczyły go tej sztuki od dziecka. Poszli z Michałem do dalszych pokoi, a pan Ryszard, odprowadzając wzrokiem urodziwego syna, rzekł z dumą do młodej dziewczyny: - Dobry gust miałaś, kochana Aniu! Czy pozwolisz, abym już tak cię nazywał? - Proszę - zgodziła się łatwo. - Jutro, o tej samej porze, mógłby pan zwrócić się do mnie w ten sposób, nie pytając wcale o pozwolenie. Dlaczegóż nie mielibyśmy przyśpieszyć tych rodzinnych czułości, tym bardziej, że nie tylko 24 godziny, ale często jeden mały kwadransik może zmienić całkowicie nasze nastroje?! - Dziękuję ci, miła synowo - rzekł papa, całując w rękę i myśląc jednocześnie z niezadowoleniem: - Oooo! Mądra! Jak mi zgrabnie przycięła! Trzeba się będzie z nią liczyć, tym bardziej również, że ma za plecami tego żartobliwego Alfreda i tego wyniosłego Edmunda, gotowych w każdej chwili skoczyć za nią do oczu! Wywołał snadź wilka z lasu, gdyż Edmund zjawił się nagle w salonie, stanął przed Anią i pochyliwszy się, szepnął: - Proszę cię na chwileczkę, moja droga. - Idę - zerwała się z kanapki i rzuciwszy uprzejme: - Przepraszam pana - poszła za ojczymem. Weszli po schodach na pierwsze piętro. Tu - Edmund otworzył zamknięte drzwi swej sypialni, w której pasierbica nigdy nie była. - Wejdź, kochanie - powiedział ciepło, unosząc ciężką kotarę, ale dziewczyna, choć uprzedzona opowiadaniem pani Jadwigi, zatrzymała się jak wryta na progu. Wrażenie było zbyt silne. Z ciemnego tła pokoju szła ku niej matka, promienna i uśmiechnięta, z wyciągnięgtymi radośnie dłońmi, nieziemskiej piękności. - Może usiądziemy na szezlongu - rzekł ojczym przyciszonym, łagodnym głosem i, objąwszy ramieniem zaklętą w żywy posąg córkę swej żony, wprowadził ją do wieloletniego przybytku cierpień i żalu. Usiedli przy sobie, wpatrując się w postać tak uroczą, a tak przez nich ongi wielbioną. - Twoja córka stała się dla mnie bliską i drogą. Czy jesteś zadowolona, Alinko! - przemawiał bezgłośnie mężczyzna do ubóstwianej kobiety, podczas gdy Ania myślała, wzruszona do głębi: - Prosiłaś mnie kiedyś, mateńko, gdy byłam jeszcze małą dziewczynką, abym pokochała tego nowego wujaszka. Nie usłuchałam ciebie, byłam krnąbrna, niedobra! Przebacz mi to, najdroższa! Dziś się wszystko zmieniło!... Wśród tego niemego obcowania dusz, czyżby im się obojgu wydało, że oczy na portrecie błysnęły szczęściem, a śliczne usta zadrżały jakimś nie wymówionym słowem radości?! Ania objęła małymi rączkami szyję Edmunda, przytuliła twarz do jego policzka i nie odrywając szafirowych oczu od twarzy matki, przemówiła serdecznie: - Pokochałam twego męża, mateńko i obiecuję ci, że już nigdy nie będzie się czuł samotny i opuszczony!