Felix Timmermans Psalm flamandzki Tom Całość w tomach Polski Związek Niewidomych Zakład Wydawnictw i Nagrań Warszawa 1993 Przełożył i wstępem poprzedził Jerzy Koch. Tłoczono w nakładzie 10 egz. pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni PZN, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 Pap. kart. 140 g kl. III_Bą1 Przedruk z wydawnictwa "Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza", Warszawa 1989 Pisała K. Jurczyk, korekty dokonali: St. Makowski i K. Markiewicz Felix Timmermans, czyli pod jedną pachą smutek, pod drugą radość Felix Timmermans (1886_#1947), trzynaste dziecko lierskiego handlarza koronek, był przez co najmniej trzy dziesięciolecia uważany za najbardziej typowego i oryginalnego pisarza Flandrii. I choć niektórzy twierdzą, że jego promieniejący radością życia "Pallieter" bardziej odpowiada miejskiej tradycji Antwerpii niż naturze prowincji flamandzkiej, nic nie przeszkodziło, by świat przyjął jego błogi folklor za reprezentowany dla całej niderlandzkojęzycznej części Belgii. Mimo że już wkrótce po Timmermansie znaleźli się pisarze negujący rozpropagowane przez autora "Pallietera" prototypy wsi, modele stosunków rodzinnych, wzorce moralności, jak chociażby buntujący się przeciwko regionalizmowi i fokloryzmowi flamandzkiej prozy Gerard Walschap (ur. 1898). Timmermans, swojski samouk - jak określiła go część krytyki, pozostał jednak najczęściej tłumaczonym autorem tej literatury. Jego utwory przełożono na około trzydzieści języków świata. Dla porównania następnymi na liście są: Hendrik Conscience - 20, Ernest Claes i Stijn Streuvels - 11, Gerard Walschap - 8. W przypadku dwóch najbardziej znanych utworów Timmermansa rzecz przedstawia się następująco: "Pallieter" (1916) - przekład niemiecki (1921), francuski (1923), angielski (1924), szwedzki (1925), czeski (1927), włoski (1929), esperanto (1933), duński (1936), fiński (1947), litewski i łotewski (bez daty wydania), polski (1980); "Psalm flamandzki" (1935) - przekład niemiecki (1936), duński (1937), czeski i słoweński (1938), francuski (1942), serbsko_chorwacki (1944), słowacki (1948), afrikans (1964), wreszcie niniejsze tłumaczenie polskie. Jak więc z powyższego widać, najszybciej powieści Timmermansa przyswajała niemczyzna. Ta niezwykła, w latach trzydziestych wręcz lawinowa, popularność książek Flamanda w Niemczech stała się zresztą z czasem kłopotliwa. Tym bardziej że w 1942 roku uniwersytet hamburski przyznał pisarzowi Nagrodę im. Rembrandta. Była to jedna z przyczyn nieprzyjemności, jakie spotkały twórcę po wojnie, i zarzutów o proniemieckie sympatie. Ale Timmermans nie od razu był wziętym i poczytnym autorem sielankowego stereotypu Flandrii. Kiedy w 1910 roku młody, niespełna dwudziestoczteroletni poeta zadebiutował jako prozaik opowiadaniami "Schemeringen van de dood" ("Przebłyski śmierci") nic jeszcze nie zwiastowało późniejszego chwalcy rozkoszy życia na wsi. Znalazłszy się m.in. pod wpływem symbolistycznych dramatów swego piszącego po francusku rodaka, Maurycego Maeterlincka, przejawił Timmermans niezwykłe zainteresowanie magią, okultyzmem, astrologią i filozofią Orientu. Nic dziwnego, że zachłanna lektura tak różnorodnych i trudnych dzieł przez nie przygotowanego do ich przemyślenia młodego człowieka spowodowała zachwianie jego równowagi duchowej. Efektem sceptycznej i pesymistycznej postawy pisarza był nie tylko ciężki kryzys psychiczny, ale również szereg tworów literackich bez trwalszej wartości artystycznej. Jeszcze w 1912 roku, wspólnie z Antonem Thiry, opublikował Timmermans "Begijnhofsproken" ("Klechdy beginażu") - zbiór quasi_mistycznych nowel ukazujących w dusznej i przytłaczającej atmosferze pesymistyczną wizję świata i ludzkiego losu. Ten okres twórczości przyniósł jeszcze szereg wierszy oraz prób dramatycznych. Mają one jednak wartość głównie jako stadia ewolucji ich autora. Jedno z opowiadań z "Schemeringen..." - "Piwnica", zostało uwzględnione w antologii "Smutny kos. Opowieści niesamowite i osobliwe z prozy niderlandzkiej" (PIW 1983). U podłoża przemiany, jaka dokonała się w poglądzie pisarza na świat, a która doprowadziła do stworzenia w "Pallieterze" optymistycznej wizji ludzkiego przeznaczenia, leżała choroba Timmermansa. Powikłania po operacji przepukliny (1911) zagroziły nie tylko jego zdrowiu, ale i życiu. To otarcie się o śmierć oraz powrót do zdrowia na przekór medycznym rokowaniom spowodowały nawrócenie się pisarza na wiarę w życie i płynące z niego radości. Najoczywistszym dowodem tej nowej postawy była powieść o "doicielu dni" Pallieterze. W niej to wyłożył autor swoje nowe credo. Ten neoficki utwór - jeśli wziąć pod uwagę namiętne zaangażowanie pisarza - apoteozuje przyrodę i wszelkie przejawy życia i daje urzekający wizerunek flamandzkiego wcielenia nowego Adama. Pallieter, tytułowy bohater, nie wie, co to rozdarcie wewnętrzne, konflikty sumienia, nie zna pojęcia grzechu, "panicznie" ubóstwia rodzimą okolicę, kocha ludzi, zwierzęta, rośliny. Tak jak flamandzcy mistrzowie pędzla przenosili akcję biblijnych wydarzeń w znaną im scenerię swojskich stron, tak Timmermans, zapewne świadomie, biorąc pod uwagę jego plastyczne zainteresowania, przydał krajobrazowi flamandzkiej wsi rajskie atrybuty. (Zresztą jeszcze konsekwentniejszej transpozycji dokonał w opublikowanej rok później powieści "Het kindeke Jezus in Vlaanderen", "Dzieciątko Jezus we Flandrii", w której, jak sama nazwa wskazuje, ewangeliczne wydarzenia rozgrywają się we Flandrii). Niewątpliwie właśnie sielankowy i optymistyczny nastrój powieści zaważył na niespotykanym sukcesie, co w pełni uwidacznia data książkowego wydania. W roku 1916, trzecim roku wojny światowej, w czasie kiedy tereny Belgii były widownią długotrwałych walk i niewyobrażalnych zniszczeń, mogła ta apoteoza życia w idyllicznym krajobrazie rodzinnych stron stać się poczytną, jako antidotum na okropności wojny. Tym bardziej że powieść nie zrobiła szczególnego wrażenia, gdy jeszcze przed wybuchem wojny, w latach 1912_#14, drukowało ją pismo "De Nieuwe Gids", zasłużone skądinąd dla artystycznej odnowy literatury niderlandzkiej przełomu wieków. Oczywiście, powieść nadal urzeka. Głównie dzięki niezaprzeczalnej i ponadczasowej zasłudze Timmermansa, który stworzył określony typ i model, bo właśnie typem i modelem jest Pallieter, nie zaś człowiekiem z krwi i kości. Pisarz sam zresztą ostrzegał, że książka nie odzwierciedla rzeczywistości, lecz jest jedynie odbiciem pewnego pragnienia. Stąd nawet malownicze krajobrazy nie mają ambicji być bardziej realne czy prawdopodobne niż podziwiający je bohater, celowo przerysowany w swym witalizmie. Bo w tej książce nie jest ważne, czy rzeczy postrzegane są właściwie, najistotniejsze jest, że są oglądane oczyma, które potrafią dostrzec piękno nawet w wypełniających ludzką codzienność drobiazgach. Aczkolwiek błędem byłoby traktowanie Pallietera jako typowego przedstawiciela flamandzkiego ludu, przecież jest on także nosicielem modelowych cech arcyflamandzkiego charakteru przez to, że przedstawia sobą wybuchową w swej żywiołowości mieszankę cech zmysłowych i mistycznych. Jednym z ważniejszych utworów w dwudziestoletnim okresie między "Pallieterem" a "Psalmem flamandzkim" jest powieść "Pieter Brueghel" (1928, fragmenty przekł. pol.: "Życie Literackie" 1959, nr 47; wyd. książkowe Wl 1962, wznow. 1973). Formę zbeletryzowanej biografii nadał pisarz także utworowi "De harp van Sint Franciscus" (1932, "Harfa św. Franciszka"). W okresie tym Timmermans coraz bardziej doskonalił technikę pisarską i odchodził powoli od jednostronnie optymistycznej i jedynie radosnej wizji ludzkiej egzystencji. Zgłębiając biografie słynnego malarza i "serafickiego" świętego wchodził w atmosferę epoki, poznawał różne sposoby bycia i możliwości egzystencji. I choć oba wspomniane utwory są literacko zgrabniejsze od zbeletryzowanej autobiografii innego malarza, powieści "Adriaan Brouwer" (1948, wyd. pol. PIW 1967), to nie dorównują "Psalmowi flamandzkiemu" ani dogłębnością psychologicznego umotywowania postaw i zachowań bohaterów, ani mistrzostwem języka. A jeśli wymienione powieści nie zestarzały się zupełnie, to jest w tym niemała zasługa typowego dla Timmermansa prowadzenia szybkiej narracji oraz ciekawie zarysowanego tła epoki. Ale dopiero w pięćdziesiątym roku życia opublikował Timmermans swoje arcydzieło, "Psalm flamandzki" (1935, Boerenpsalm, dosłownie "psalm chłopski"). Nie ograniczył się tu tylko do przedstawiania folkloru wsi, choć nadal przyznał mu poczesne miejsce. Ale nie były to już elementy swoistej "cepeliady", jakie zapewniły sukces "Pallietera" w mieszczańskiej Holandii. Wprawdzie Wortel, podobnie jak Pallieter, czerpie radość życia i optymizm z wiejskiego bytowania, ale nie jest to już, używając skrótu myślowego, beztroskie skakanie po łące, lecz mozolna praca na polu w pocie czoła. "Psalm..." jest w zasadzie apoteozą pracy. To ona wypełnia bez reszty życie człowieka, a jego samego napawa szczęściem tworzenia. Praca jest wszystkim, nawet modlitwą: "Już ojcowie tak mawiali, kto pracuje, Boga chwali". Główny bohater, zarazem narrator, snuje opowieść o swoim życiu bogatym i w cierpienia, i w szczęście. Barwy ciepłe mieszają się tu z zimnymi, radość sąsiaduje ze smutkiem. W ten oto sposób pallieterowską harmonię zastąpiła harmonia wyższego rzędu, bo wynikająca nie z nagłego wybuchu witalizmu autora, lecz z dogłębnej analizy porządku świata i filozoficznej nad nim zadumy. Wortelowska harmonia wynika ze zrozumienia i uznania celowości nieszczęść i zła, całego kąkolu świata, co, rzecz jasna, nie oznacza zgody na jego dominację. Wortel, chłop, dobrze wie, co plewy, a co ziarno i że z chwastem trzeba walczyć. Ale wie również, że zielsko przynależy do pola tak jak pielęgnowane przez niego rośliny. Bohater "Psalmu..." nie jest już więc niefrasobliwym dzieckiem natury. Od innych wykreowanych przez Timmermansa postaci jest bogatszy o doświadczenie, ale i świadomość bólu i znużenia, złości i zazdrości. A jeśli tym bardziej kocha życie i czuje się do niego przywiązany, im bardziej dotykają go nieszczęścia i "skarania boskie", to dlatego, że mimo wszystko zawierza bożej myśli, która tak a nie inaczej ustanowiła porządek świata. Określenie "psalm", użyte w tytule, determinuje, a w każdym razie dookreśla postawę bohatera_narratora i charakter utworu. Słowniki językowe definiują psalm jako pieśń religijną z pism Starego Testamentu o charakterze modlitewno_hymnicznym lub liryczny utwór literacki o treści błagalnej, dziękczynnej, pochwalnej, wzorowany na pieśniach biblijnych. I tak jak starotestamentowe psalmy nie mieściły się w kanonach klasycznej, grecko_łacińskiej tradycji poetyckiej, tak "Psalm flamandzki" Timmermansa, mimo całego anegdotyzmu, nie przystaje do norm prozy tradycyjnej, bo jest utworem bardziej lirycznym niż epickim. Skłonności autora do poetyzowania ujawniły się już w "Pallieterze". O ile ta panteistyczna w nastroju powieść była hymnem na cześć niemal pogańskiej radości życia (co prawie spowodowało umieszczenie jej na indeksie kościelnym), o tyle "Psalm..." pełniej powiela schemat psalmiczny. Jest, rzec można, utworem pochwalnym, błagalnym i dziękczynnym. Z tym, że Wortel jest bardzo ostrożnym suplikantem i nawet jeśli przyzywając Boga odnosi się do NIego z odrobiną swojskiej poufałości, to częściej odważa się dziękować, niż prosić. Miejsce pallieterowej pewnej bezceremonialności zajęła chłopska prostoduszność i bezpośredniość. I właśnie taka jest religijność głównego bohatera. Nie ma w niej miejsca na teologiczne dywagacje, bo nawet wyjaśnienia zaprzyjaźnionego z Wortelem plebana w kwestii umiejscowienia nieba przekłada bohater na język własnych pojęć. Jego wyobraźnia religijna posiada jeden zasadniczy, lecz jakże znamienny i głęboki wymiar - przyrodę, jej naturalny rytm i przemiany. I jak w klasycznej ludowej religijności, choć Bóg uznawany jest za jedynego i ostatecznego sprawcę wszelkich zdarzeń, jest tu jeszcze sporo miejsca na zabobony, gusła i czary - jakby typowe dla ludowej wyobraźni konkretyzacje odwiecznej walki dobra ze złem. Panoramiczne widzenie ludzkiego życia w "Psalmie..." zawiera oczywiście aspekt społeczny. Nie ulega wątpliwości, że krytyka zastanych struktur politycznych i mechanizmów społecznych nie była powołaniem Timmermansa ani celem jego pisarstwa. Z czego zresztą niektórzy do dziś czynią mu zarzut. Ale nie można nie zauważać akcentów społecznych choćby w omawianej powieści. Np. z niejakim szacunkiem wspomniana jest jeszcze "stara Pani" ze dworu, której ojciec Wortela z godnością odmawiał przyjęcia posady ogrodnika, mówiąc: "chłopa na pana nie godzi się wsadzać" i wolał pozostać zależny tylko od roli. Ale już młodą dziedziczkę nazywa nasz bohater "jędzą", nie szczędząc pod jej adresem krytycznych słów. A jej syna, przemądrzałego sfrancuziałego Coco, "gamoniem". Wiele razy podkreśla też, że dworowi zależy tylko na pieniądzach z dzierżawy, a w końcowej ewokacji wzdycha nawet do Boga: "I w zamian dozwól swemu Wortelowi wiele lat pracować w pocie czoła na Twoim polu, które, niestety, należy też jeszcze do dworu!" Wprawdzie z reguły określa się Wortela jako postać z krwi i kości, stojącą obiema nogami na ziemi, i przeciwstawia się go Pallieterowi, ale nie sposób nie dostrzec, że w pewnym wymiarze także Wortel jest bardziej typem niż charakterem. Przecież żaden chłop nie opowiadałby o swoim życiu tak jak Wortel! Więc znów pisarz stworzył model wyrażając raczej to, co u flamandzkiego chłopa było nie wypowiedziane, nie dopowiedziane, a często nie uświadomione. Z drugiej strony archaiczny nieco i folklorystyczny świat, w jakim żyje powieściowy bohater, jest tylko w pewnym sensie zawieszony w historycznej próżni i ponadczasowości, co odpowiada wspomnianej próbie stworzenia modelu. I tak jak w idyllicznym skądinąd "Pallieterze" pojawia się samolot, tak w "Psalmie..." nawozy sztuczne, a więc wyraźne umiejscowienie w szeroko rozumianej współczesnej cywilizacji. Psychologiczną problematykę starał się autor uwiarygodnić sposobem pisania, co w znacznej mierze mu się udało. Posłużył się w "Psalmie..." narracją w pierwszej osobie, a metoda spowiedzi_wyznania "a posteriori" wzmocniła oddziaływanie tej prozy. "Pisanie to dla mnie jak spowiedź - zapisał kiedyś autor - a rysowanie jak komunia". W powieści mamy do czynienia z realizmem jakby mniejszego formatu, choć daleki jestem od wartościowania. Swego rodzaju miniaturyzm oraz impresjonistyczny sposób ukazywania zdarzeń powodują, iż książka może sprawić wrażenie szeregu szkiców. Nic bardziej błędnego. Zbyt mocne, wbrew pozorom, są więzi między poszczególnymi epizodami, a przy tym podporządkowane całościowej wizji przedstawionego świata. Zbyt dobrze zazębiają się doszlifowane z precyzją zdania, choć w wewnętrznej ich konstrukcji bywał Timmermans niedbałym, co stanowi nie lada przeszkodę dla tłumacza. Jak wynika z opublikowanych pośmiertnie w 1986 roku notatek i dzienników pisarza (dodajmy: nie przeznaczonych do druku) był on - wbrew obiegowemu stwierdzeniu, że sypał utworami jak z rękawa - robotnikiem słowa i nie natchnieniu, lecz wytężonej pracy i wytrwałemu ślęczeniu nad tekstami książki jego zawdzięczały ostateczny kształt. Pisał więc spontanicznie i mimo wielu poprawek w tekście i dokonywanych zmian końcowe wersje zachowywały ów niewymuszony sposób przedstawiania wydarzeń i postaci. Stąd też w jego utworach nawet błędy językowe, niekonsekwencje ortograficzne i oryginalnie zapisywane wyrażenia gwarowe. Ale wszystko to czyni jego język bardziej jeszcze plastycznym i żywym i uwiarygodnia stwarzany nastrój. Oryginalny jest Timmermans w swej metaforyce, soczystych wyrażeniach i zaskakujących obrazowaniach. Jest wreszcie błyskotliwym opowiadaczem, i to w typie ludowym. Nie brakuje mu też głębi spojrzenia, jest świeży i nawet w naiwnościach, tak jak sztuka prymitywistów, czysty jak dziecko. Jego dzieło to wyznanie wiary w życie i w miłość. Ale, co dla "Psalmu..." w końcu najważniejsze: powieść ta "czyta się" nawet w pięćdziesiąt lat po jej wydrukowaniu. I chciałem, jako autor przekładu, by taką pozostała w polskim tłumaczeniu. Dlatego pierwszego wielkiego tłumacza Biblii, który ustalił definitywny tekst psalmów, świętego Hieronima, obrałem za patrona przekładu timmermansowskiego "Psalmu...". Ten bowiem, urodzony wśród Słowian patron księgarzy i tłumaczy, po raz pierwszy jasno i zwięźle wyraził prawidło sztuki dobrego przekładu: "non verbum e verbo, sed sensum exprimere sensu ("nie słowo ze słowa, ale znaczenie ze znaczenia"). Otóż nieprzetłumaczalne były elementy gwary rodzinnych stron pisarza - odmiany dialektu brabanckiego z regionu Kempen niedaleko Antwerpii. Nie można było silić się na znalezienie polskiego odpowiednika lub, co gorsza, sztuczne jego wytworzenie. O ile dotychczasowe tłumaczenia Timmermansa na język polski mogły stanowić tylko pewne wskazanie ogólniejszej natury, o tyle jednoznaczną przestrogą było dla mnie doświadczenie czytelnicze z "Nadzieją" (Op hoop van zegen, 1901, wyd. pol. Altenberg, Lwów 1902, wznow. Kiw 1949), holenderskiego pisarza Hermana Heijermansa (1864_#1924). Jan Kasprowicz przełożył ów rybacki dramat w młodopolskiej stylistyce na trudny do geograficznego przypisania dialekt podhalańsko_kaszubsko_mazurski. "Nadzieja", wielokrotnie goszcząca na scenach polskich, dobitnie ukazuje, jak bardzo mszczą się na tłumaczeniach wszelkie próby autorytatywnego zastosowania równorzędnych, zdawałoby się, ekwiwalentów językowych. Po prostu takich nie ma. Tak samo tylko teoretycznie możliwa jest równomierna równowartość przekładu. Więc ani teoretycznie, ani praktycznie nie ma przygotowanego gruntu do tłumaczeń timmermansowskiej gwary i dialektu w ogóle. I problem, przed którym stanąłem, jak wyrazić mowę Wortela suto okraszoną archaizmami, neologizmami i wyrażeniami gwarowymi, trzeba było indywidualnie rozwiązać. Inspirację znalazłem i w powieści Wiesława Myśliwskiego "Kamień na kamieniu", i w badaniach paremiologii porównawczej prowadzonych od lat w moim rodzinnym ośrodku niderlandystycznym we Wrocławiu. Ale już do czytelnika należy ocena tego autorskiego przekładu i prób znalezienia dla niego miejsca w bogatym nurcie polskiej prozy wiejskiej. Jerzy Koch Wrocław, lipiec 1986, w stulecie urodzin pisarza. I Chociaż jestem tylko ubogim chłopem i wiele zaznałem cierpień, to życie na wsi uważam za najwspanialsze na świecie. Nawet z królem bym się nie zamienił. Boże, dziękuję Ci, żeś uczynił mnie chłopem! Urodziłem się w ubożuchnej chacie. Było nas piętnaście otwartych gąb i mimo że częściej nas łajano niż karmiono, mieliśmy udane dzieciństwo i staliśmy się w końcu chłopami na schwał. Liczna rodzina to wspaniała rzecz. Lubię dziecięcą wrzawę. Dobre drzewo winno dawać dużo owoców. Nigdy nie odmówiłem mojej żonie dziecka. Hodowanie jest naszym powołaniem. Niech się dzieci rodzą, póki nogi chodzą. Wtedy wiesz, człowiecze, po co żyjesz i dla kogo pracujesz. Nasz ojciec i nasza matka nie od tego pomarli. Matka mając jeszcze osiemdziesiąt lat była prosta jak topola i nucąc półgłosem wnosiła na stryszek worki ziemniaków. Ale ojciec był pokręcony od pracy jak korkociąg. Gdy wkładali go do trumny, to albo siedział wyprostowany, albo nogi sterczały mu do góry. Trzeba go było połamać, to znaczy ja go połamałem. Inni się bali. Stara Pani ze dworu, skąd dzierżawiliśmy, często go pytała, czy nie zechciałby zostać u niej ogrodnikiem. Niewiele pracy, godziwa zapłata, no i część w plonach. - Nic z tego! - odpowiadał. - Chłopa na pana nie godzi się wsadzać. Dlatego tak zrzędził i gwałtował, bo tylko jeden z nas garnął się do chłopskiej roboty. Mam braci i siostry w Antwerpii i w Brukseli, dwoje jest w Ameryce, jeden we Francji, głuptak w zakładzie, ale to może się zdarzyć nawet w najlepszej rodzinie, jeszcze jeden jest u braciszków bosych w Dendermonde. Ale widzimy go tylko wtedy, gdy w klasztorze zabraknie grosza. Dlatego ojciec zawsze mawiał do mnie: nasz Wortel, nasz Korzeń. I zostałem. Nie mogłem porzucić pola. To ma się we krwi. Pole ciągnie ku sobie, człowiek je kocha, choć sam nie wie dlaczego. Bo jak się tak zastanowić, to pleban ma rację, gdy mówi, że pole jest niczym wróg, olbrzym jakiś, powiada, co dzień w dzień stawia nam opór. Duszą i ciałem trzeba z nim walczyć. Ziemia, jak mówią, jest matką chwaściska, a macochą pszenicy, trzeba jej tedy dokuczyć robotą, aby co dobrego urodziła. Zastanawialiście się, ile się trzeba naharować, żeby na stole pojawił się chleb? Orać, nawozić, bronować, siać, zbierać, młócić, mielić i piec. A jeśli nasz dobry Stworzyciel nie włączy się we właściwym momencie z kroplą wody i promieniem słońca i jeśli ogarkiem nie przekupi się świętych od ślimaków, od robaków, od grzmotów czy błyskawic, to cały trud pójdzie na marne. Ale gdy potem bierzesz w spracowane dłonie chleb z nowych zbiorów, które własnymi siłami wydarłeś ziemi, i gdy zatapiasz w nim zęby i spoglądasz jednocześnie dookoła stołu na gromadę jedzących, to jest zupełnie tak, jakby nasz dobry Stworzyciel kładł ci na ramieniu dłoń i szeptał na ucho: bardzo dobrze Wortel, merci! Nie, dla mnie moja ziemia nie jest olbrzymem, raczej olbrzymką, potężną, bezkresną niewiastą. Niebo jest jej twarzą. Wabi ciebie. Zbliżasz się do niej, wchodzisz na nią. Oczywiście opiera ci się jak wszystkie kobiety. To dobrze, tak powinno być. Schlebiasz jej, mówisz piękne słówka. Nie zniechęcisz się, to stanie się potulna i powolna i da ci, da, nic już jej nie powstrzyma! Chłop musi mieć też w łóżku dobrą żonę, ale nie wolno jej się tam wylegiwać. Słabe w gospodyni nadzieje, co śpi jeszcze, gdy kur pieje. Musi ubić masło, ludziom i chudobie dać jeść, musi pracować razem z nim, ręce urobić po łokcie, bo robota kobieca nieskończona. Znałem wiele dziewcząt i swego czasu byłem jak ogier, walczyłem o nie, bardziej z chęci do bitki niż ze względu na dziewczyny. Ale żadna nie była dość dobra, bo według przysłowia: dobra żona zarobi posag doma. No, a takie dziewczyny to skarb, który odkrywa się niespodziewanie. Moja Fien pochodzi z tamtego brzegu Nety. To dziwne, jak miłość opanowuje nasze serce. W czasie pielgrzymki do Scherpenheuvel, bo już od lat chodzę pieszo do Scherpenheuvel, posilaliśmy się razem w tej samej gospodzie, gdzie było mnóstwo ludzi. Na dworze padało, więc podłoga była zabłocona. Ona siedziała naprzeciwko mnie, ale nie zwróciłem na nią uwagi. Tyle tam było narodu, a myślami byłem gdzie indziej. Chciałem się trochę posunąć, żeby przepuścić jakąś chłopkę, i niechcący wywróciłem swoją szklankę piwa. Dziewczyna zerwała się chcąc ratować spódnicę, a tymczasem kanapki poleciały jej na podłogę. Zrobiło mi się głupio, więc dałem jej trzy swoje. Nie chciała przyjąć. - Skoro tak, to też rzucę je w błoto - odparłem. Kanapki były ze słoniną. Wtedy ustąpiła. - Smakuje? - spytałem. - Tak - powiedziała - to naprawdę dobry chleb. - Gdzie mieszkacie? I tak zawiązała się rozmowa. Dziewczyna kraśniała jak malina. Była zażywna, miała krągłe piersi. Chętnie potowarzyszyłbym jej, ale była razem ze swoją rodziną. Nie mogłem jej zapomnieć, ciągle stawała mi przed oczami: gdy byłem na polu, przy stole w czasie jedzenia, a sny o niej miałem takie pożądliwe. Ani chwili spokoju, więc jak tylko uporałem się z robotą, szedłem wieczorem nad Netę. Stamtąd było widać pokryty dachówką szczyt jej rodzinnego domu. Leżałem na trawie kurząc fajkę i pogwizdywałem wciąż na nowo "Ave, ave Marya", żeby pomyślała o Scherpenheuvel i o mnie, i odwiedziła mnie tu kiedyś. Ale to nic nie pomagało. W następną niedzielę zobaczyłem po przeciwnej stronie, jak razem z siostrą wracała groblą z nieszporów. - Hej, hej! - zawołałem donośnie. - Czy kanapki ci posłużyły? Roześmiała się i powiedziała coś do siostry, na co ta też wybuchnęła śmiechem. Speszyłem się, ale jeszcze krzyknąłem: - Czy będę mógł przynieść wam cały bochenek? Właśnie wczoraj piekliśmy! Śmiejąc się zbiegły z grobli na łąkę. Tam jeszcze raz obejrzała się za siebie. - Jutro przyjdę - dorzuciłem ośmielony tym. Pomachałem dłonią. Odpowiedziała w ten sam sposób. Poczułem, że wszystko dobrze się układa, i byłem taki podniecony, że nie usiedziałbym ani pięciu minut w tej samej gospodzie. Następnego dnia pod wieczór zebrałem w sobie całą odwagę, zapakowałem w płótno bochenek chleba i nic nikomu nie mówiąc zniknąłem z domu. Idąc do mostu w miasteczku musiałem nadłożyć prawie godzinę drogi. Gdy otworzyłem drzwi, ujrzałem za stołem jej pięciu braci i ojca, chłopa jak dąb. Właśnie jedli z patelni ziemniaki. Niewiele powiedziałem, tylko tyle, że przyniosłem chleb dla dziewczyny i wskazałem na nią. Nie znałem przecież jeszcze jej imienia. Siedziała na stronie zawstydzona i bardziej jej było do płaczu niż do śmiechu. Nie wiem, jak i kiedy, ale zanim zliczyłem do trzech, już leżałem na dworze z nogami w rowie. Chleb zatrzymali. Dochodziły mnie ich śmiechy. Sam nie dałbym rady sześciu, na dodatek bolały mnie wszystkie kości. Więc pokuśtykałem do domu, zły jak indor, z mocnym postanowieniem zemsty i zdobycia dziewczyny. W domu, w tajemnicy, pomówiłem z moimi trzema braćmi. Nazajutrz staliśmy przy toczydle ostrząc cztery noże. Gdy zapadł wieczór, byliśmy po tamtej stronie. Jej braci zastaliśmy w domu. Poddali się już na sam widok noży. Ze strachu powypadały im z rąk naczynia. A kiedy moi bracia usadzali jej braci, powiedziałem do niej: - Ziemia spłynie krwią, jeśli nie będziesz mi przychylna! Jej siostra wybiegła na dwór wołać o pomoc, ale zanim nadeszli miejscowi z psami i z widłami, skoczyliśmy do Nety i z drugiego brzegu roześmialiśmy się całemu towarzystwu prosto w nos. Potem o mało co nie oszalałem. Czułem, że wszystko popsuliśmy. Nie nadawałem się do żadnej roboty. Każdego dnia tkwiłem za sitowiem wpatrując się w ich dom. Jeśli czuje coś do mnie, to chyba kiedyś wyjdzie, żeby się rozejrzeć, bo i naszą chatę można było dostrzec z tamtej strony. Pewnej soboty, gdy chciałem już dać za wygraną, poszedłem raz jeszcze na moje miejsce i zobaczyłem, jak dziewczyna schodzi ze ścieżki, żeby nabrać wodę. Gdy napełniła pierwsze wiadro, zawołałem: - Hej! Przestraszyła się. Bała się odkrzyknąć, ale kiwała dłonią, żebym sobie poszedł. - Idę! - zawołałem. - Czekaj! Zdjąłem czapkę i przepłynąłem na drugą stronę. Stała przerażona i zaczęła płakać, bo była mi bardzo przychylna. Usiedliśmy na chwilę. I jak to zwykle bywa, gdy dwoje ludzi jest młodych, a krew nie woda - to, że inni stawali nam na przeszkodzie, pogarszało tylko całą sprawę - nie rozmawialiśmy wcale a wcale o kanapkach. Cały w skowronkach, pogwizdując, przepłynąłem z powrotem. Tego wieczoru wyśpiewywałem wniebogłosy, a sąsiedzi myśleli, że postradałem zmysły. Jeszcze kilka razy spotykaliśmy się wieczorami. Było to w czasie sianokosów. Stogi siana są tak miękkie i tak wspaniale pachną. I stało się to, czego można było oczekiwać. Upłynął miesiąc z okładem, a jej ojciec zjawił się u nas. Chciał ze mną mówić. Tasak trzymałem w pogotowiu, ale on domagał się tego, o co i mnie chodziło: - Żenić się albo nie, i czym prędzej, tym lepiej! - Tak - odparłem - ale liczę jeszcze na konia i krowę. Połknął haczyk. To było piękne wesele. A nasz ojciec, świętej pamięci, tańczył z radości. - Dobrześ to obmyślił, Wortel - powiedział. I nadeszła pierwsza noc! Pod naszym łóżkiem podwiesili dzwoneczki, a Fien chyba za dużo wypiła, bo narzekała na straszny ból głowy. Nie dałem z siebie strugać wariata. Mamy dość czasu, pomyślałem, i poszedłem się przejść w świetle księżyca. Zboże stało dojrzałe do zżęcia, a czy jest coś wspanialszego niż noc w zbożu. Położyłem się więc i patrzyłem na gwiazdy. Często się im przyglądałem. Ma się wtedy takie dziwne uczucie. Na sercu robi się jakoś lekko i człowiek myśli o rzeczach, o których inaczej nie ma czasu pomyśleć. O Panu Bogu, który wszystko stworzył i o kruchości naszego życia. Ksiądz pleban powiada, że gwiazdy są tak duże, jak ziemia. Wyczytał to pewnie w książkach, a papier jest cierpliwy. Ale gdy tak wtedy leżałem, czułem przecież, jak nachodzi na mnie coś wielkiego i uroczystego, zupełnie jak w kościele, i wówczas przyrzekłem sobie pracować zawsze ile sił dla Boga i ludzi. Nazajutrz, gdy wzeszło słońce, zaczęliśmy z Fien żąć zboże, w którym spędziłem naszą noc. No i zaczęła się cała bieda. Koło siódmej Fien poszła po kawę i chleb. Ledwo usiedliśmy, gdy z pierwszym kęsem uderzyła w krzyk. - Nie wytrzymam już dłużej, głowa mi chyba pęknie! Musiała pójść do domu. Zostałem sam do roboty, walczyłem z palącym słońcem i z wielkim łanem zboża. Cóż to była za bieda z tym bólem głowy! Ale kiedy samemu jest się zdrowym, człowiek myśli, że ten drugi stroi komedie i gotów jest dać wiary, ale na święty Nigdy. Czasem padają wówczas cierpkie słowa. Ten ból głowy kosztował nas mnóstwo pieniędzy i zachodu. Lekarz, doktor od moczu, znachor Aloiske i nieustanne pielgrzymki! Prawie nie oglądałem jej inaczej jak z głową obwiązaną białym płótnem. Może się to komuś wydawać śmieszne, ale nie było. Pewnego razu poszliśmy z pielgrzymką do Peuthy. Po niej Fien ozdrowiała i przez czternaście dni ból ani na moment się nie powtórzył. - Wortel, jestem zdrowa. Trzeba dać coś w podzięce plebanowi - powiedziała. Właśnie zarżnęliśmy prosiaka, więc z pompą i paradą ponieśliśmy na plebanię jego głowę. - Bardzo to ładnie - rzekł ksiądz - ale dlaczego właśnie głowę? - Bo wyzdrowiałam na głowę. - Szkoda - odparł - że co innego cię nie bolało, może wówczas dostałbym nieco szynki. Ale tak naprawdę to nasz pleban jest dobrym człowiekiem, prawym, wręcz świętym, bo znosi swoją gospodynię, która nim rządzi i doprowadza niekiedy do ostateczności. To prawda, że pleban lubi dostawać upominki, ale z drugiej strony odda biednym ostatnią koszulę. Na świecie żyć, to nie wianki wić, powtarza, ale nigdy nie widziałem, żeby płakał. Nieraz zagląda do nas. Zawsze dostaje wtedy pół kwarty mleka prosto od krowy. Gdy zdarzy się, że jesteśmy w polu, wołam: - Bierzcie spokojnie! Idzie wtedy do obory i doi sobie pół kwarty... albo całą, skąd człowiek może wiedzieć, skoro go przy tym nie ma! PLeban zna mnie jak stary grosz. Pomagał nam i pocieszał w biedzie i nędzy. A co roku na Wielkanoc wysypuję na jego głowę cały kosz grzechów. Zawsze obiecuję poprawę, ale przecież łatwiej okrzesać kamień niż człowieka. Jakich nas, Panie, stworzyłeś, takich nas i masz. Rzecz jasna, nie można przesadzać. Ale wykorzeniać przywary, zwalczać samego siebie, to dobre dla pobożniś i bigotów. Chłop, który pracuje ile sił, co innego powinien wykorzeniać: osty i chwasty w ziemniakach, a zwalczać liszki zjadające jabłka. Ziemia nie daje czasu ani sposobności, by zostać świętym, jednym z tych, co stoją ze złotym talerzem za głową i podpierają kościelny filar. A jednak właśnie świętego Izydora przywoływałem najczęściej. Bo gdy ten się modlił, to anioły orały i siały za niego. Sam tak jeszcze nie próbowałem, bo jestem szczęśliwy, że mogę uprawiać pole własnymi rękami. Pierwszy rok był ciężki, a drugi jeszcze gorszy. Na dorobku skwierkniesz, chłopku. Za dzierżawę płaciliśmy słono. Młoda dziedziczka, rzadka jędza, powiedziała: - Młodzi powinni dostarczyć więcej, bo więcej mogą pracować. Krowa miała się ocielić, z wielkim trudem wyciągnęliśmy z niej na wpół żywe cielę, ale sama krowa padła. Gotując karmę dla świń sparzyłem sobie nogę do żywego mięsa. Dwa tygodnie nie mogłem chodzić. Nic tylko zęby w ścianę. Na dodatek jeszcze ten nieszczęsny prosiak! Gdy go zarżnęliśmy, pleban odniósł z powrotem swoich sześć kotletów. - Na świecie żyć, to nie wianki wić - powiedział - ale z prosiakiem miałeś wyjątkowego pecha. Tak gorzkiego mięsa jeszcze nie kosztowałem. My jednak musieliśmy się nim raczyć całą zimę. Żeby choć czasami zagryźć tę gorycz, wychodziłem nocą pokłusować. Mróz trzaskał, ziemia zmarznięta na kamień. Nie było sposobu, żeby wydobyć z kopca buraki czy wykopać cykorię. Najmocniejsze widły mogłeś połamać. I wtedy właśnie pojawiła się na niebie kometa. Wszyscy chłopi zaczęli drżeć o swój dobytek. Baczyliśmy na nasze pola, a ciemne chmury znad Nety przynosiły wciąż świeży śnieg. Potem nastały wichury, które tak trzęsły naszą chatką, że idąc spać nie miałem odwagi zdjąć portek. Połamało trzy jabłonie i zerwało dach. Zawalił się w samym środku zimy. Cóż, nic nie trwa wiecznie. Na zapusty zaczęły się roztopy i całymi dniami lało jak z cebra. Pole było jedną bryją. Straszne doły są tam od południa, ciemne i podmokłe. No i wtedy spadł na nas ten cios. Za przyczyną komety wylała Neta. Całe pole znalazło się pod wodą, a wszystkie ziarno z zimowego zasiewu wraz z nią przelało się za nasz próg. I tego samego wieczoru urodził się Pol. Nad wodą spłodzony, nad wodą urodzony. A najpiękniejsze ze wszystkiego, że poza koniem, którego spokojnie mogłem zostawić w stajni, musiałem przyprowadzić do izby wszystkie zwierzęta, a więc cielę, kozę, prosiaka i króliki. Inaczej potonęłyby. Więc zwierzęta też były świadkami narodzin. Bel Salamander z sąsiedztwa, czegóż ta kobieta nie potrafi, przyszła mojej żonie z pomocą. A przecież każdy miał u siebie wystarczająco dużo pracy z wyławianiem dobytku. Woda podchodziła powoli coraz wyżej. Nasz Pol nie urodził się szybko. Serce mi się ściskało na widok cierpień mojej Fien i zapomniałem o powodzi. Bel Salamander odezwała się wtedy: - Bóg nie zsyła na człowieka więcej cierpień, niż może on znieść. - Albo akurat tyle, żeby umarł - dopowiedziałem na stronie. Nagle poczułem, jak bardzo kocham moją żonę. Było mi przykro, że niekiedy dopiekałem jej do żywego, i bez wstydu, choć jestem dorosłym mężczyzną, przyklęknąłem w wodzie przyzywając Najświętszą Panienkę niczym dziecko. A Bel Salamander zanuciła: - Kogucika, kogucika, chorągiewki też z patyka trzeba mi dla tego smyka! I podsunęła mi pod nos Polleken. Śmialiśmy się, moja Fien i ja. Byłem nadzwyczaj szczęśliwy. Potem przyszedł pleban w podkasanej sutannie, w kaloszach i z fajką w zębach. - Gratulacje, Wortel - odezwał się - to małe będziesz chyba musiał nazwać Mojżesz, bo właśnie woda opada. Potem były jeszcze dwa poronienia. Ale Bóg zostawił nam na pociechę Polleken. Niestety nie na długo. Do dziś nie mogę pojąć, że Pan mi to wyrządził, i jeśli kiedykolwiek dostanę się tam na górę, to z jego własnych ust chciałbym usłyszeć, czym sobie na to zasłużyłem. Może i miał swoje powody. Ale chciałbym je poznać, inaczej nie będę mógł spokojnie śpiewać Alleluja. Ha! To było dziecko! Cudo! Nic dziwnego, na mleku mojej żony. Gdy mały leżał tak u jej pięknych dużych piersi, stałem bez końca przyglądając się, słuchając, aż gasła mi fajka. I jeszcze te różowiutkie rączki, które jak małe raczki szczypały jej piersi - można oszaleć i trzeba siarczyście zakląć, żeby się do reszty nie roztkliwić. Przecież jest się w końcu mężczyzną. Nigdy specjalnie nie śpiewałem, ale żeby uśpić małego, mogłem siedzieć nawet godzinę zawodząc nad jego kołyską, aż w psa coś wstępowało i zaczynał wyć. W niedzielę rano, kiedy człowiek może sobie nieco dłużej poleżeć, pozwalałem mu łazić po sobie i ciągnąć za wąsy, aż mi oczy nabiegały łzami. Mądre i bystre dziecko! Bawiło się z kotem i z psem, wybuchało śmiechem, gdy mogło pociągnąć prosiaka za ogon. Razem ze mną siadywało okrakiem na koniu, z moją fajką w buzi. Gdy tylko było to możliwe, zabierałem małego w pole, do gospody, a w niedzielę na spacer. Zwariowałem na punkcie tego dziecka. I czegoż nie majstrowałem dla niego! Drewniane pajacyki, pływające kaczuszki i mały wiatraczek. Zbliżała się zima. W marcu nasz Pol miał skończyć dwa lata. Właśnie w szopie wiązałem marchew. Pol był przy mnie. Nagle wyrosła przede mną koścista starucha, taka, co to chodzi po domach i sprzedaje zapałki. - Nie potrzebujecie czasem zapałek? Mieliśmy jeszcze zapas, ale Fien dała jej kromkę chleba z marmoladą. - Jakie ładne dziecko! - odezwała się starucha pobekując jak koza i pogładziła naszego Polleken po główce. Nie minął kwadrans, jak odeszła z naszej zagrody, a dziecko poczerwieniało jak rak. Nie mogło ustać na nóżkach. Jęczało żałośnie, zezując jak wydra. Więc posłałem po doktora. Ten pozłacany osioł powiedział, że to z przejedzenia, i przepisał krople. Po tych jego kroplach zrobiło się jeszcze gorzej. Pol był rozpalony jak piec. Pobiegłem po księdza. Przeczytał coś ze swej książeczki i zrobił znak krzyża. Bel Salamander położyła medalik ze świętym Benedyktem na sercu dziecka i zapaliła świecę z Lourdes. Posłałem po Aloiske, znachora. - Zła ręka - powiedział. - Idź na Kruiskensberg i jeśli studnie nie wyschły, to chłopczyk wyzdrowieje. Potem przez cały rok, w każdy piątek, będziesz odmawiać modlitwę cesarza Karola. Więc popędziłem na Kruiskensberg. Co za szczęście! W studniach pełno wody. Nie wiem, jak dotarłem z powrotem do domu. Leciałem na przełaj przez krzaki i płoty. Ale gdy otworzyłem drzwi, nasz Pol leżał martwy na kolanach Fien. Był sinozielony. Ile potem było w domu płaczu i żałości! Wszystko spowijała gęsta mgła, gdy Bel Salamander niosła na cmentarz drewnianą skrzyneczkę, którą własnoręcznie zbiłem. Sam też poszedłem. Gdy zwalano na nią ziemię, szlochałem i przeklinałem. Grabarz wykrzywiał się żałośnie, więc dałem mu dwadzieścia centów. Wtedy powiedział: - Pociesz się, Wortel, w niebie przybył jeszcze jeden aniołek. Na to walnąłem go w gębę, aż się nakrył nogami. Musiałem jakoś zapomnieć o żalu ściskającym serce. Poszliśmy więc naprzeciw cmentarza do "Ostatniej Kropelki" na jednego i w końcu Bel Salamander musiała mnie w południe wieźć do domu na taczkach. Lecz tam! Dom pusty. Nie ma dziecka. Głos rozchodzi się i dudni o powałę. Człowiek boi się głośniej mówić. Ani słowem nie wspomina się dziecka, żeby drugiemu nie sprawiać bólu, ale czy można mówić o czym innym? I jeszcze ta cisza, potworna cisza. To śmierć snuje się w sieni. Nie ma dziecka, mego wspaniałego chłopczyka. Leży na cmentarzu przywalony ziemią, a przecież w każdej chwili czeka się na niego i nadstawia ucha, może dobiegnie nas jego śmiech lub głos. Czwarta godzina, teraz dostałby chleba z marmoladą, siódma, właśnie kładłoby się go spać, przypominam sobie. Pies wszędzie go szuka. Obwąchuje buciki, spogląda na nas, raz jeszcze patrzy na buciki i wychodzi na dwór szukać naszego Polleken. - Gdzie jest mój mały Pol? - pyta matka. Nic tylko kląć na czym świat stoi albo iść sobie precz. Do tego jeszcze zabawki! Chowa się je na strychu, choć bierze chętka, żeby zrobić z nich wystawkę w kredensie. Raz zastałem żonę, jak klęczała przy nich. Więc zakryłem wszystko prześcieradłem. Ale kiedy sam jeden zostawałem w domu, właziłem na strych, bujałem konika i kręciłem wiatrakiem. Coraz częściej zaglądałem do kieliszka. Ale pewnego dnia znów pomyślałem o gwiazdach i o obietnicy danej tamtej nocy, gdyśmy się pobrali. Wyrzuciłem butelki jałowcówki na kupę gnoju. Ale i tak całe gospodarzenie jakby się załamało. Robota mi się nie kleiła, a przecież trzeba było pracować. Kopaliśmy właśnie buraki, gdy znów zobaczyłem u mojej Fien łzy. Patrzę, a ona pada na kolana i zawodzi. - Nie mam już mego synka, nie mamy już naszego dziecka! Serce mi się ścisnęło. Podniosłem ją i wziąłem w ramiona, i obiecałem nowe dziecko. Bo żona bez dzieci jak ryby bez sieci. I tak z czasem wstąpiła w nas otucha. Zawsze pracowałem ile sił. Po to jest się mężczyzną i człowiekiem. Dzięki Bogu! II Bóg domaga się dzieci. Dostaje je. Wpierw zdrowe bliźniaki. Od tego czasu, że tak powiem, łono mojej Fien nie próżnowało. To siew, to żniwa. Moja Fien podołała matczynym obowiązkom mimo swego bólu głowy. - Gdzie jest dwójka, może być i trzecie, Wortel. - Oby tak dalej. Na dzieci z nieba leci - odparłem. Wkrótce była cała gromadka. Gdyby jeszcze żył Pol! Człowiek najwidoczniej bardziej kocha dzieci zmarłe od żyjących. Te, które są przy nas, muszą ciężko pracować i niekiedy dostają w tyłek tak, że aż ręka piecze. Gani się je i narzeka na nie. Są ciężarem i utrapieniem. To z ich powodu człowiek się zamartwia i nie może się wzbogacić. Ale gdy im coś dolega albo gdy przyśni ci się coś złego, albo gdy siedzisz w areszcie za kłusownictwo, to wtedy czujesz, jak te pędraki są ci drogie. Za żadne skarby świata nie oddałbyś ich, poszedłbyś za nimi w ogień, choć czasem w złości rozwaliłbyś jednemu z drugim głowę. Myślisz: Boże, domagałeś się dzieci na swoją chwałę, oto są, ile chciałeś, ale proszę, spraw, żebym nie stracił przez nie własnego honoru! Na świecie żyć, to nie wianki wić, a mimo to któż chciałby umierać, o Panie! Bo obdarzyłeś mnie dziećmi, jest wśród nich nawet ślepe od urodzenia, i dałeś mi pole. Dwa skarby tak trudne do utrzymania. Chłop jest przypisany do swego pola, przykuty. Na ziemi urodzony, nie szuka morza. Żyje, żeby pracować. Każdego dnia ziemia go przyzywa. Może to być kawałek roli jałowej jak w pierwszych dniach stworzenia, zapuszczonej i surowej jak wszystko, co otrzymujemy od Boga. Kawałek płonej, zarośniętej ziemi. Możesz się odwrócić od niego plecami i zostawić odłogiem, a pójść do pracy w porcie. Wtedy będziesz spać wieczorem, jak zarżnięty. Ale włóż choć jeden palec w tę ziemię, to na zawsze przykuje cię do siebie. Ta ziemia to twoje życie. Dzień za dniem jeszcze przed brzaskiem wstajesz z łóżka, w deszczu i niepogodzie lub w palącym słońcu, pochylony stoisz lub idziesz kopiąc, plewiąc, wycinając, sadząc, żnąc, młócąc aż do ostatniego promyka słońca. Samo sadzenie porów to praca galernika. Ktoś inny śpi jak suseł. Śnią mu się różne wspaniałości, ale chłop, choćby był śmiertelnie zmęczony, śpi z jednym okiem otwartym. Nasłuchuje, czy nie zanosi się na deszcz albo czy nie przestało padać. Wszystkie owoce swej pracy widzi przed sobą, czuje je, jakby były częścią jego samego, jakby palce. Pragną jednego, drugie im doskwiera. A serce chłopa pragnie tego samego i to samo mu doskwiera. Gdy wstaje, wystawia głowę na dwór, ogląda księżyc i chmury, sprawdza kierunek wiatru i nasłuchuje zwierząt, sika na kupę gnoju, bo nic nie może się zmarnować, a nawóz to życie, potem znów wsuwa się za swoją ciepłą żonę i czeka do rana. I tak z dnia na dzień, z roku na rok, całe życie. Wiadra potu, bąble na dłoniach, odciski na kolanach, a na koniec garb. Bogactwa się człowiek nie dobije. Dziedziczka już na to nie pozwoli. Dwór jak dziurawy wór, nigdy go nie napchasz. I choć chłop wszystko to wie, chłopska krew sprawia cud i chłop spluwa w dłonie: Boże, błogosław nam! I zaczyna kopać ziemię. I tak zostaje niewolnikiem pola, tak jak został niewolnikiem swoich dzieci. Ale najważniejsza jest kobieta. Fien, matka moich dzieci. Ona trzyma nas razem. Wszystko kręci się wokół niej. Pilnuje domu, dzieci, naszych serc. Mnie też, za wyjątkiem niedziel. Tego jednego dnia podśpiewując wracam chwiejnym krokiem do domu, bo każdej niedzieli chłop się weseli. I wszystko ma być po mojemu. Wtedy czuję się jak bogacz i pan, potężny, szczęśliwy, ale też dobrotliwy jak święty Franciszek. Moja Fien nie skarży się na to, uważa nawet, że tak powinno być: - Dzień powszedni do roboty, a niedziela do ochoty. Dzieci tymczasem rodzą się jedno po drugim, bo żona bez dzieci to jak las bez ptaków. Więc jedno po drugim ssą jej piersi i rosną na jej wspaniałym mleku. Bawią się na jej rękach, zasypiają na kolanach. To ona służy radą i pomocą dzieciom i mnie. Dba, żebym był rześki i krzepki jak kogut do walki. Biorąc ją wygrałem los na loterii, jest miła, a w miłości oddana, choć to jeszcze nic szczególnego. Taka byłaby pierwsza lepsza, którą bym wziął. Ale jest coś jeszcze między nami, coś, co łączy oba serca, coś trudnego do nazwania. To właśnie trzyma mnie przy niej i obojgu nam daje siłę, by znosić troski i biedę. Ale właściwie dlaczego akurat ta kobieta, a nie żadna inna? Tak Bóg już zapisał w gwiazdach. Jestem dumny z mojej żony, chciałbym, żeby każdy zachodził do nas i mówił: "Wortel, ty to wiedziałeś, co robisz". Ale nie darmo mówią - kiedy nie chcesz być skrzywdzony, nie trzymaj w oknie grosza i urodnej żony. Bo gdyby ktoś, choć to skądinąd zrozumiałe, spojrzał na nią pożądliwie, to chyba ubiłbym jak psa. A coś podobnego zdarzyło mi się z Ossekopem. Ossekop mieszka w sąsiedztwie, dwie zagrody dalej w stronę wsi. Nasze pola graniczą. Często do nas przychodzi, ja zaglądam do niego. Bywam porywczy, ale kiedy nikt mnie nie zaczepia, jestem dobroduszny i łagodny jak baranek. Skoro jednak ktoś rzuca mi kłody pod nogi i złośliwie rani, to jakby diabeł we mnie wstępował. No a Ossekop zachodził do nas najchętniej, kiedy nie było mnie w domu. Nie szło mi to w smak. Wszyscy wiedzieli, co to za jeden: byle którą, byle z dziurą. Na jego odwiedziny patrzyłem jednak przez palce. Fien jest rozsądna, a tamten nie zrobiłby chyba tego swojemu najlepszemu przyjacielowi? Ale któregoś razu, gdy leżeliśmy już w łóżku, Fien odezwała się: - Wortel, trzeba z tym skończyć. Ossekop nie zostawi mnie w spokoju. Skoczyłem na równe nogi i nie naciągając nawet spodni podbiegłem do stołu i z szuflady wyciągnąłem nóż do chleba. Ale Fien stała już w drzwiach zagradzając mi drogę. - Wortel, Wortel, pomyśl o dzieciach, na miłość boską, nie zabijaj! Ledwie ją widziałem w mroku, ale jej słowa dotarły do mnie i spłynęły na serce. - Nie zabijaj, pomyśl o dzieciach! Odciągnąłem ją na bok, ale uczepiła się mych kolan i błagała, błagała: - Nie zabijaj! - Dobrze! - zawołałem. - Ale daj, niech coś połamię i roztrzaskam, bo inaczej zwariuję! Zaraz zapaliła lampę i dała mi z kredensu sześć talerzy. - Wortel, rozbij je, kochany. Szast, prast, odłamki poleciały dookoła jak kulki gradu. Dała mi jeszcze porcelanowy dzbanek do kawy, nasz ślubny prezent. Z hałasem potoczyły się skorupy! - Masz Wortel, jeśli tylko nie zabijesz - mówiła zapłakana wciskając mi w ręce jeszcze komplet sześciu szklanek. Brzdęk, na tysiąc kawałków! Dzieci na strychu obudziły się i zaczęły płakać. - Jeszcze nie przeszło, Wortel? - łkała Fien. Podała więc dzieżkę ze smalcem i butelkę octu. Pozwoliłaby stłuc i rozbić na kawałki cały dom, żeby tylko nie dopuścić do morderstwa. Ach, piękna, mądra żona! Dostrzegłem to nagle. Dłonie zwisły mi bezwładnie. - Chodź - odezwałem się. W łóżku wziąłem ją w ramiona z radością, bo uwolniła mnie od diabła, co mnie opętał. Zapadliśmy w sen. Ale gdy koło drugiej, jak co noc, obudziłem się i wyszedłem na dwór w koszuli, złość znów wezbrała we mnie. Nie chciałem zostać mordercą, ale jutro z pewnością zabiję! Jak to będzie, gdy ten człowiek stanie przede mną? Palce same rozwarły się, gotowe do śmiertelnego uścisku. Gorze mi, gorze, nic mnie nie powstrzyma! W ciemności sąsieku błysnęła siekiera. Chwyciłem ją i żeby się uspokoić, zacząłem ciąć i rąbać wszystko, co się pod rękę nawinęło. Nagle słyszę: - To ty, Wortel? To Franelle, z sąsiedztwa; pewnie obudził go hałas. - Ja. - Chyba oszalałeś, Wortel? - Musi że tak. Właśnie doszedł mnie odgłos jego kroków, gdy usłyszałem Ossekopa: - Franelle, to ty czy Wortel? - Wortel - odparł Franelle. Obaj stanęli przede mną. A ja rąbałem jak najęty, siekałem jak opętany. - Co cię napadło? - zapytał Ossekop. - Jeśli ci życie miłe, Ossekop, nie zbliżaj się do mnie i do mojej kobiety, bo inaczej... - Nie rozumiem, Wortel. - Ale ja zrozumiałem. Pamiętaj, ostrzegłem cię, Ossekop. - Chcesz może powiedzieć, że jestem złodziejem? I w ten sposób ciągnęliśmy rozmowę. Wszystko się we mnie gotowało. Zaraz się coś stanie. Aniele boży, stróżu mój, strzeż mnie ode złego! Ostatkiem sił powstrzymałem wybuch złości i spociłem się, jakby mnie z wody wyjęto. A Ossekop dolewał tylko oliwy do ognia. - Słyszałeś, Franelle. On chce ze mnie zrobić złodzieja. Cofniesz, coś powiedział, Wortel! - Niczego nie powiedziałem, więc niczego nie będę cofał, ale jeśli ty nie cofniesz swoich łap, to ci je odrąbię. Patrz, Ossekop, o tak: Schwyciłem polano i rozłupałem je na dwie części. - To twoje łapska! Następne polano i przez środek, ciach! - A to twoje kulasy. Wziąłem pieniek. - I twój łeb, Ossekop. Wbiłem siekierę aż po trzonek. Podniosłem wzrok. Franelle i Ossekop stali jak zamurowani. No i nie zostałem mordercą! Raz jeszcze poszło dobrze. Najchętniej uklęknąłbym wtedy przed Panem Bogiem, tak jak w kościele, ale było mi głupio, bo jak tak bez spodni? Ossekop nie pojawił się już u nas. Aż taki głupi nie był, żeby żądać wyjaśnień. Poza tym dalej rozmawialiśmy ze sobą, ale na odległość, tak jakby coś nas dzieliło. Tak to nie można nikomu ufać, jeśli nie chcesz stracić żony, pola, dzieci, no i zgubić samego siebie! Życie daje się we znaki. Więc nie dziw, że serce bije jak bernardyńskie dzwony, krew się burzy, a szumowiny nosem idą. Człowiek chętnie innym daje pouczenia, zupełnie jakby handlował cnotami. Jednak dobrze musi zważać, żeby samemu nie pójść pod ostrze. Myślałem o tym, żeby zabić Ossekopa jak psa, a już wkrótce sam zasługiwałem na nie lepszy los. W drodze do młyna wstępowałem zazwyczaj do Lorejasa, żeby pogawędzić i zakurzyć fajkę. Lorejas, wdowiec, miał cztery krowy i rasowego byka, a tylko dwoje dzieci. Poprzednia dziewczyna do pomocy wyszła za mąż i wziął teraz nową. Takiego młodego kociaka, na którego aż miło było popatrzeć i przy którym zapominało się o bożym świecie. - Niech ci wyjdzie na zdrowie - mówili wszyscy do Lorejasa i mrugali porozumiewawczo. Ale on nie był w tych sprawach szybki, był raczej nieczuły jak kamień. Zresztą nie to mu było w głowie. Ale ja coraz chętniej tam zaglądałem i to z powodu tej dziewczyny. Gdy się uśmiechała, to ściskało mnie w dołku jak czasem w kościele ze wzruszenia. Jej oczy wabiły jak dojrzały łan zboża. Człowiek jednak nie próchno, co to ni dźwięku, ni kleju, więc koniec końców zacząłem o niej coraz więcej myśleć. Szukałem każdej sposobności, żeby wpadać do Lorejasa. Gdy ją kiedyś przytrzymałem za ramię, uśmiechnęła się do mnie kusząco. Trudno było mi się powstrzymać i zacząłem obmyślać, jakby tu się do niej dobrać? Ale akurat ksiądz pleban miał w niedzielę tak piękną i żarliwą orację o szóstym przykazaniu, że postanowiłem nie zachodzić już więcej do Lorejasa. Byłem zadowolony, że w porę się opamiętałem. Toteż gdy po obiedzie wyszedłem w pole, chciało mi się wyć z powodu moich grzesznych myśli. A jednak rozglądałem się pożądliwym okiem dookoła, czy aby jej nie zobaczę. Ale cieszyłem się, że jej nie spotkałem! Boże, jeśli z gliny ulepiłeś człowieka, skąd w nim tyle kłamstwa i obłudy! Następnego dnia moja Fien wróciła z udoju i powiada: - Wortel, czas już najwyższy, żeby zaprowadzić Lis do byka Lorejasa. I znów serce zaczęło mi walić młotem. Wprawdzie obiecałem sobie, że moja noga nigdy tam nie postani, ale skoro własna żona mnie tam wysyła. Gdybym teraz zgrzeszył, nie będzie to moja wina, tłumaczyłem sobie i czym prędzej zapomniałem o pięknym kazaniu plebana i o gwiazdach nocy poślubnej. Nazajutrz z samego rana poprowadziłem krowę do byka. Dziewczyna była sama na gospodarstwie. Nogi odmawiały mi posłuszeństwa, a w głowie huczało. Pomogła bykowi pokryć krowę, a mnie podnieciły nasze żarty i jej figlarny chichot. Tak od umizgów i śmiechu przychodzi często do grzechu. I jakby mi coś na oczy padło. Odprowadziliśmy byka i w otwartych drzwiach obory schwyciłem ją wpół. Objęła mnie za szyję i osunęła się, ja za nią. Nie sztuka nie grzeszyć, gdy kto nie może! Aż tu nagle byk wyleciał na podwórze. Co za głupia gęś, nie uwiązała go, a ja, zaślepiony, niczego nie spostrzegłem, bo co innego miałem w głowie. Byk na podwórzu! Już galopował z opuszczoną głową wprost na pole. Boże Wszechmogący! Do końca życia tego nie zapomnę! Nawet teraz, gdy to wspominam, nogi się pode mną uginają. Sadziliśmy co sił za bykiem, a właściwie to sam biegłem, bo dziewczyna, jakby w nią co wstąpiło, krzycząc wniebogłosy i machając jak wiatrak rękami pędziła w przeciwnym kierunku. Byk galopował to w prawą, to w lewą stronę i tylko grudy ziemi strzelały spod racic. O dogonieniu go nie było mowy. Krzyczałem, kląłem, modliłem się. A tam nad potokiem bawiły się dzieci, moje rodzone dzieci! Byk pędził w ich stronę. Przerażony zakryłem twarz dłońmi i padłem na kolana. Nie mogłem, nie miałem odwagi patrzeć w tamtą stronę. Klęcząc błagałem: - Boże, nigdy więcej, już nigdy więcej. Lepiej by mi było sobie poderżnąć gardło, więc pomóż mi, pomóż swojemu biednemu Wortelowi! Usłyszałem głosy, nawoływania, swoje imię. - Wortel, Wortel! Patrzę. Święty Boże! Ossekop, który właśnie wyszedł w pole, dojrzał niebezpieczeństwo i ryzykując własnym życiem odegnał byka w drugą stronę! Byk zaś dopadł na drodze kozę Bel Salamander i zaczął nią podrzucać jak piłką. W szale podbił kozę ze sześć razy do góry, kłuł rogami i gniótł racicami tak długo, że zwierzę leżało na ziemi niczym pomięta ścierka. Tymczasem ze wszystkich stron śpieszyli chłopi, w ich liczbie i Lorejas, który okiełznał byka i odprowadził go. - Jak się to stało, Wortel? - Jak? No... tak jakoś. Nagle wyrwał się z rąk. Zupełnie jakby wstąpił w niego zły duch. Nie, nie odważyłem się powiedzieć: Bóg. Bałem się wypowiedzieć Twoje Imię, Panie, choć przekleństwa miotałem jak opętany. Dziewczyna nie wróciła. Z miejsca pobiegła do rodziców, do swojej wsi, oddalonej o przeszło trzy godziny drogi. Jeden z jej braci przyszedł nazajutrz po jej rzeczy i powiedział, że padł na nią blady strach. Żeby tylko co innego na nią nie padło, pomyślałem sobie. Cały ten wypadek mocno mnie przygnębił. Nie miałem odwagi spojrzeć mojej Fien w oczy. A gdy rozmowa schodziła niekiedy na małżeńskie zdrady, możliwie szybko starałem się usunąć z pola widzenia. Wydawało mi się, że wszystkie grzechy mam wypisane na twarzy. W nocy śniłem, że Ossekop ma rogi i że to on jest bykiem. Zabrakło mi odwagi, żeby o tym z kimś porozmawiać, chociaż chciałem zrzucić z serca ten kamień. Gdy zostawałem sam z dziećmi, opowiadałem im o byku, ale zawsze kończyłem pięknym pouczeniem: - Tak, moi mali, to wasz anioł stróż wyprowadził Ossekopa z domu. Musicie zawsze się modlić do swojego anioła stróża i zawsze być grzeczne, inaczej przestanie się wami opiekować. Pewnego razu jedna smarkula, ta, która urodziła się ślepa, zapytała: - Tatusiu, to ty nie byłeś grzeczny? - Dlaczego? - Bo twój anioł stróż opuścił cię? - Jak to? - Bo nie mogłeś utrzymać byka. Rzecz jasna, zapomniałem języka w gębie. Później opowiadałem o byku już tylko na ich wyraźne życzenie i darowałem sobie morał o aniele stróżu. Bóg skierował byka w stronę moich dzieci za karę. Uratowała je moja obietnica: lepiej by mi było poderżnąć sobie gardło. Dzięki ci Boże! To Ty chadzasz ścieżkami cudów. Wszystko przychodzi od Ciebie i przez Ciebie. Wtedy nagle tak właśnie to odczułem w głębi serca i tak zrozumiałem. Wiem teraz, że ziarno, które garściami wysiewamy w polu, masz, Panie, policzone i każdemu coś przeznaczasz. Tyle ziarenek dla ptaków, tyle dla chłopa. Nie rodzi rola, ale boża wola. Wiem też, że dobra i zła pogoda zależą od nas samych. Będę Cię słuchał, Panie! Nikt poza Tobą i mną, o Boże, nie wie o tym, że w komodzie, owinięty w szary papier, leży błyszczący, ostry i wypolerowany nóż. Dwie sprawy zajmowały mnie teraz bez reszty: co się dzieje z tą dziewczyną oraz to, że na Wielkanoc trzeba będzie się wyspowiadać. Na razie jednak zadręczałem się tym, czy przypadkiem nie zostałem już gdzie indziej ojcem. Przecież nie o to mi chodziło. Ale jeśli tak się stało, to się nie odstanie i żal próżny, kiedy poniewczasie. Tylko spowiedź wciąż jeszcze była przede mną i musiałem znaleźć jakieś wyjście. Ale jakie? Nie do pomyślenia, żebym poszedł do księdza plebana, naszego dobrego przyjaciela, i wyznał: ja i ta dziewczyna... Nie da rady. Jasne, że nie rozpowiadałby tego, to przecież duchowny, co pośredniczy między nami a Bogiem. Ale z drugiej strony też człowiek, który będzie teraz całkiem inaczej na mnie patrzeć, gdy zajrzy do nas. I czy będę mógł spokojnie pogadać o innych, nie odczytując w jego wzroku: spójrz na siebie samego. No, ale trzeba będzie mu to wszystko wyznać. Więc może niepełna spowiedź? To już lepsza śmierć... no, może nie aż tak, ale lepiej w ogóle nie iść do konfesjonału. Takie myśli nie pozwalały mi zasnąć. No, bo jeśli mu powiem, że nie dotrzymałem przyrzeczenia małżeńskiego, to zapyta: ile razy, mój synu? I gdybym mu odpowiedział, że około tuzina, to zapewne nie dopytywałby się o wyjaśnienia. Czas - droga rzecz i pleban go nie ma. Ale gdy powiem: jeden raz, czcigodny ojcze - to będzie chciał znać szczegóły, a wolałbym je przemilczeć... - O czym znów myślisz, Wortel, jesteś jakiś dziwny? - O niczym, o zbożu, to jest o jajkach. A myślałem o piekle. Gdybym powiedział jej wszystko, wyznał szczerze i otwarcie z nią porozmawiał, jakąś pociechą byłaby mi w moich troskach. Kobieta potrafi na wiele spojrzeć przez palce. Moja Fien ma takie anielskie serce. To widać, gdy zajmuje się dziećmi. W kościele, gdy się modli i wyprasza szczęście i błogosławieństwo, to dzieci wysuwa do przodu. Gdy grzmi lub błyska, to staje przed nimi, żeby ich bronić i samej przyjąć pierwszy cios. Taka jest dla dzieci, taka jest i dla mnie. A teraz, kiedy nie widzę już wyjścia, czy mnie wspomoże? Kto by tak myślał, nie zna mojej Fien! Pewnego razu w łóżku objąłem ją. - Fien, muszę ci coś powiedzieć. - Słucham, Wortel. Ale nie zdobyłem się na wyznanie... bo jak to, żeby moja żona miała mnie już całe życie za grzesznika? Nawet gdyby mi przebaczyła, pocieszyła i wszystko zapomniała. Nie, nie, nie. Myśli, że zawsze byłem i jestem porządny, i to daje jej spokój i szczęście, a więc i ja jestem szczęśliwy. Nie. Gdy umrę, będzie mogła powiedzieć dzieciom: wasz ojciec był przykładnym mężem, bądźcie jak on. - Co. Wortel? - Nie chce mi się żyć, Fien. - Wortel, Wortel, nie zrób mi tego - zawołała. - Chciałbym nie żyć, Fien, to znaczy, że gdybyś umarła, to też umrę, tak dobrze mi z tobą... Zapomniałem o strachu i kochaliśmy się. Czyż tak nie było lepiej? Ale przez to nie pozbyłem się mojego strapienia. Wielkanoc była coraz bliżej. Czułem, jakbym miał przejść przez wielki ogień. Zazwyczaj już w Niedzielę Palmową szedłem do spowiedzi. Teraz Wielkanoc była już za pasem. - Pójdę, jak młynarz, ostatniego dnia - powiedziałem Fien. I dalej zwlekałem, choć prędzej czy później musiałem to zrobić. Pewnego dnia, w środku tygodnia, poszedłem na piwo do gospody "Pod Półksiężycem". Chciałem o wszystkim zapomnieć i nieco się pokrzepić. A tam przy szynku stał Knol i mąż Mie, córki Jefa Broesa. I słyszę, jak opowiadają sobie - że też akurat przyszedłem - że tamta dziewczyna dostała pomieszania zmysłów i urodziła dziecko. Z przejęcia umoczyłem nos w kuflu. Więc miałem dziecko z inną! Do końca życia będzie się to za mną ciągnąć. Siedziałem na ławie cały zdrętwiały. Zły człowiek! Jesteś złym człowiekiem, wyrzucałem sobie, nie zasługujesz na to, żeby żyć. Ale z drugiej strony byłem zadowolony, bo skoro dziewczyna dostała pomieszania zmysłów, to się nie wygada. Już wstałem do wyjścia, a tu słyszę, jak mąż Mie, córki Jefa Broesa, mówi do Knola: - To twoja sprawka, Knol. - Zostawmy to Bogu i młynarzowi. Wprawdzie poszedłem z nią raz na siano, ale spójrz na Doxa i Ossekopa, a mógłbym pokazać jeszcze z tuzin innych, którzy brali ją po mnie. Ależ ze mnie dureń, pomyślałem sobie, czyżbym nie potrafił rachować? Historia z bykiem wydarzyła się sześć miesięcy temu, tak, w październiku! I wybuchnąłem śmiechem, śmiałem się do zdechu. Radość tym większa, im bardziej niespodziewana. Ludzie, jeszcze jedno piwo. Napijcie się ze mną! Co za ulga! Albo przynajmniej pół, bo miałem jeszcze odbyć spowiedź. Jeszcze trzy dni i będzie po Wielkanocy. Chłopu, który nie zachowuje świąt, marchew może się wyrodzić w brukiew. Kolejnej bezsennej nocy przyszedł mi do głowy dobry pomysł. Trzeba iść do miasta i wyspowiadać się u takiego księdza, który mnie nie zna! Jak powiedziałem, tak też zrobiłem. - Fien, pójdę do miasta po ziarno. Do spowiedzi zaszedłem u Jezuitów. - Ile razy? - zapytał ksiądz. - Jeden raz - i z przejęcia dodałem - mniej więcej. - To dobrze, ale nigdy już tego nie czyń, synu. Ojczulek nie miał chyba jeszcze nigdy penitenta, który by tak szczerze żałował za grzechy, jak ja. Godzinę później klęczałem w konfesjonale księdza plebana i opowiadałem o swoich przywarach... ot, dolałem trochę wody do mleka, trochę się pozłościłem i takie tam inne. Zawsze ten sam dobry człowiek, pomyślał zapewne. Ach! Jaka piękna była niedziela przewodnia. Z czystym sumieniem, w białych rękawach, które nadymał wiatr, i z cygarem w ustach wybrałem się dumny na przechadzkę po polu. Swoją radością wielbiłem Boga! Tak, niedziela to dla chłopa wielka rzecz, nie dlatego, że odpoczywa po wykonanej pracy, ale dlatego, że przygotowuje się do nowej. Rano na mszę, z kościoła na kufel piwa, w południe na stole tłuste mięso, potem można wygodnie posiedzieć godzinkę albo uciąć sobie popołudniową drzemkę na łące. Można porzucać kulami lub pospacerować samotnie nad potokiem, w lesie, po polu. Wszystko jest świąteczne, ciche, delikatne, nawet kury i zwierzęta na łące jakby to czuły. Gdy zapada łagodny wieczór, człowiek siada przed domem i spogląda na pole, na to wieczne pole, w którym zapuścił korzenie. Żona w sąsiedztwie, dzieci z pewnością we wsi. Wtedy wyciągam moją trąbkę. Dawniej grałem w orkiestrze, ale rozpadła się przez spór plebana z browarnikiem. Pamiętam jeszcze taką jedną polkę, no i grywam ją niekiedy. Dziwnie rozbrzmiewa nad cichymi polami. Gdy przestaję grać, słyszę jeszcze echo fragmentu melodii w lesie. Krowa wygląda z obory, świniak wystawia między deskami swój ryj. A człowiek czysty i niewinny jak dziecko. A ponieważ krowa i świniak słuchają, więc gram najlepiej, jak potrafię, drżącym tonem i dwunutami. Chłop nie zaznaje w życiu wiele szczęścia, więc i to są piękne chwile. Człowiek jest zadowolony, że może odpocząć, ale zadowolony także z tego, że jutro znów będzie pracował do siódmego potu orząc pole. Już czuję zapach świeżo zaoranej ziemi. Pachnie jak lekarstwo. Ach, będę robił i to, i tamto, no i z tego rozmarzenia przestałem grać. Boże miej u siebie kawałek pola, bo co pocznę z moimi dłońmi? Żona wraca do domu, zapala lampę, a ja idę do wsi, to znaczy napić się piwa, żeby znów poczuć się szczęśliwym, wielkim, mocnym i czym tam jeszcze. Dlaczego trzeba do tego piwa? Szczęście samo nie przychodzi, piszą w książkach, trzeba coś robić... choćby nawet wypić piwo. Za każdym razem, gdy spotykam plebana, przypomina mi się numer ze spowiedzią i zadowolony uśmiecham się do siebie. Ale pewnego razu, właśnie gdy sadziłem kalafiory i rozmawialiśmy o morderstwie, jakie zdarzyło się w sąsiedniej wsi, powiedział: - Tak, Wortel, chłopcze, i któż spodziewałby się tego po tym człowieku? Z czego wynika, że my wszyscy, ty, ale i ja również, jutro możemy zostać mordercami lub wielkimi grzesznikami, gdy zapomnimy, że mieszka w nas Bóg. Najlepsza owca z owczarni Pana może się zagubić. Ale pociechą jest, że największy morderca i grzesznik może jutro zostać świętym, gdy zwycięży w nim Bóg. Spójrz na świętego Augustyna, ileż to on nagrzeszył w swoim życiu z kobietami, a święty Paweł, to z jego ręki pierwsi chrześcijanie ginęli jak muchy w październiku. No, ale czyż świętym robimy z tego wyrzut? Co się stało, Wortel... Drżysz... niedobrze Ci? Wypiłeś wczoraj za dużo piwa? A ja szlochając złożyłem swoją głowę w jego dłonie i opowiedziałem wszystko, o spowiedzi i tamtej dziewczynie, o byku i mojej walce z sobą. To wzniosła dusza plebana rozpaliła jego słowa i otworzyła mi serce. Całymi nocami rozmyślałem, jak mam to chytrze ukryć na spowiedzi, a teraz wykrzykuję mu wszystko prosto w twarz w szczerym polu! - Na świecie żyć, to nie wianki wić - mówi - ale teraz to mnie ubawiłeś, bo więcej żałujesz za grzechy tutaj niż w konfesjonale. Wortel, chłopie, niech ci uścisnę dłoń! I od tego czasu zaczęła się wielka przyjaźń. III Jednemu ze świata, drugiemu na świat. Jedno dziecko w kołysce, drugie w trumnie. Rano poszedłem z dzieciakami z sąsiedztwa na cmentarz pogrzebać mego synka, po południu z akuszerką do kościoła trzymać drugie do chrztu. Rano pleban ściskając mi dłoń mówił: - Odwagi, Wortel! Po południu raz jeszcze podał mi rękę. - Gratuluję, Wortel! Kogo Bóg zasmuci, tego i pocieszy - dorzucił. A skoro sam pleban tak mówi, to musi tak być i nie pozostaje nic innego, jak się z nim zgodzić. Pod jedną pachą płacz, pod drugą radość, tak to się smutki i pociechy nawzajem w ludzkim życiu przeplatają, że skołatany człowiek, gdy mu w gębę prasną, chciałby dziękować. W końcu modlimy się do Pana na niebiosach: Boże, dałeś, Boże wziąłeś, to i tak wszystko Twoje. Wiele się w moim życiu nakląłem od wszystkich diabłów, ale Boga nigdy nie przekląłem. Nie szydź, powiadają, z Boga, żeby święci kijem nie doprali. Czasem, i owszem, wykrzywiałem się do Niego, zapominałem o Nim, ale nigdy bluźnierczo nie podniosłem pięści. Pamiętam o znaku krzyża, co niedziela chodzę do kościoła, na Wielkanoc, jak przystało, spowiadam się, w procesji na odpust razem z Ossekopem niosę obraz świętego Antoniego z prosiakiem. Trzeba mnie wtedy widzieć w białych rękawiczkach, ze spuszczonym wzrokiem, z sercem zwróconym niekiedy do Boga, bo też człowiekowi w najpiękniejszych chwilach życia zawsze przychodzą do głowy najgłupsze myśli. Ale nasz pleban dobrze wie, jak słaby i niestały jest człowiek; uwalnia nas od trosk wiary. - Nie musisz się modlić cały boży dzień - powiada. - Ale powinieneś z samego rana poświęcić całodzienną pracę Bogu, twoja praca będzie wtedy modlitwą. Już ojcowie tak mawiali: kto pracuje, Boga chwali. Jeśli to prawda, to całe moje życie jest jedną wielką modlitwą! Zaczyna się ona każdego roku gdzieś na Matki Boskiej Gromnicznej. Potem jeszcze śnieg pada na ciepły kamień. Bóg rozciąga niebo tak, że coraz dłużej jest jasno. Orzemy pole, piękną, czarną, tłustą ziemię. Trzeba ją obłożyć nawozem, żeby ją pokrzepić, odświeżyć i uczynić płodną. Kto pole gnoi, biedy się nie boi. Orzemy po raz drugi, by każda piędź ziemi dostała to, co się jej należy. Bóg zrasza ją deszczem, kieruje na nią pierwsze promyki słońca, i teraz dopiero ziemia jest syta, soczysta i jest w stanie przyjąć nasiona albo sadzonki. A my od tego momentu nie mamy już spokoju, harujemy w ogrodzie, zakładamy zagony, dróżki i grządki. Trzeba spalić siedliska gąsienic, krzewy poprzycinać, ściąć czuby wierzbin, a pszczele ule posmarować wapnem i krowieńcem. Od tego, jaką mamy fazę księżyca, zależy, czy sieje się lub sadzi cebulę, pory, rzodkiew, kapustę. Kalafior sadzi się w nowiu, marchew sieje się w marcowej pełni przy bezwietrznej pogodzie, a pietruszkę we wtorek. O tak, księżyc jest tajemniczy jak kot. Skrada się przez noc i rzuca swoje uroki. Co dla jednego jest dobre, dla drugiego trutką. Zawsze próbuję właściwie się ustawić względem księżyca, człowiek winien go dobrze poznać. Nawet psy go znają. Nigdy zbyt długo nie przyglądałem się jego tajemniczej kociej głowie. To, że Amelieke urodziła się ślepa, też jest winą księżyca. Gdy moja Fien nosiła ją jeszcze pod sercem, zdarzyło się zaćmienie księżyca. Ktoś powiedział, że to źle dla zboża, inny, że źle dla masła. Akurat przechodziła tamtędy Bel Salamander. - Chyba oszalałaś! - zawołała do mojej Fien. - Jak możesz się temu przyglądać. Jeszcze dziecko dostanie wodogłowia! Moja Fien zakryła twarz dłońmi i poleciała do izby. No i nasza Amelieke urodziła się ślepa. Ale Fien nie daje się przekonać, że to wina księżyca. - Bóg tak chciał - powiada. Zatrudnialiśmy więc Boga w niebie, prosząc go, by dał dziecku choć promyk światła. Ale im więcej światła przybywało, tym ciemniej było przed dzieckiem. Chwytaliśmy się wszystkiego, pielgrzymek i lekarstw. Nawet jak Tobiasz pomazałem jej oczy rybią żółcią! Wyczytałem to w świętej książce. Ale niestety, nie napiszą o mnie świętej książki. Dziecko pozostało ślepe. Z początku czekaliśmy cudu jak dusza zbawienia, ale w końcu człowiek i z tym się pogodził. Dziecko zresztą też. Bawi się i śpiewa. Do wszystkiego można się przyzwyczaić, tylko czasem żałośnie wznosząc dłonie do nieba mówi: - Chciałabym zobaczyć mojego tatusia i moją mamusię! Przed sadzeniem ziemniaków także orientuję się według księżyca. Wypada to gdzieś na Wielkanoc. Pole przygotowane, ale ziemniak lubi nieco gnojówki. Więc w nocy przywozi się ją z gnojowników z miasta i każdemu ziemniakowi dostaje się pełna chochla, prawie cała micha. To dodaje im odwagi. Ludziom dajemy piękne owoce i warzywa, a zwracają nam je jako gnojówkę dla nowych owoców i warzyw. Czyż to nie piękne? U mnie nie ma chemii. Nie wchodzę Bogu w paradę, w jego porządki. Przecież daje nam deszcz, rosę i nawóz zwierząt i ludzi. Przyroda nie proszki! I niech tam nawet moje ziemniaki urosną mniejsze niż u Ossekopa, przecież uczciwie wydarłem je ziemi bez sztuczek i trutek. I to największa radość, gdy wiem, że moje są lepsze, bo zdrowsze i serdeczniejsze. Śmieję się z tej ich chemii. Dnie stają się jaśniejsze i dłuższe, słońce pociąga wszystko ku sobie. Także to, co złe, i zaczyna się wieczna walka z chwastem: plewienie, kopanie, a człowiek ciągle pochylony. W grochu stawia się tyczki, robi świeże bruzdy, sadzi i rozsadza, dogląda i wymacuje szparagi. Ani minuta się nie marnuje czy to w polu, czy w zagrodzie. Moja Fien ze swoim bólem głowy, z nowym dzieckiem przy piersi, ślepą Amelieke przy spódnicy, ubija masło, doi krowy, gotuje obiad. Troszczy się o ludzi i chudobę. Zwierzęta dostają zielonkę, koniczyna zaczęła właśnie kwitnąć, a kury nieść się na potęgę. A w sercu raz troska, raz radość. Trawa na siano urosła wysoka, gęsta i soczysta, ale pełno w niej ślimaków. A tu truskawki zaczęły się do ciebie uśmiechać. Nagle znad Nety przyszła ciemna chmura i grad stłukł owoce na miazgę. Rogaty księżyc błyszczy niczym kryształ. Bóg zsyła rosę, ile wlezie, a rośliny w polu to lubią. Widzę, jak rośnie zboże. Ale przychodzą Trzej Ogrodnicy i mało wiele się przejmując ścinają młode pędy przymrozkiem. Pankracy, Serwacy, Bonifacy - źli na ogrody chłopacy, więc nie dostaną już świeczki! Po polach chodzi procesja z krzyżem, dołączyłem do nich. Teraz niebo się w końcu przejaśnia i zaczynają tam z góry prażyć na całego. Można już kopać młode ziemniaki, zrywać jagody i groch i wyciągać młode marchewki. Dwa razy w tygodniu wstaję w nocy i jadę na targ, chociaż ceny z roku na rok są coraz niższe. Wszyscy chłopi przyjeżdżają na targ, więc hurtownicy zmawiają się, żeby płacić jak najmniej. Za bezcen zostawiamy im piękne jabłka i jaja. Z upodobaniem oszukują tam chłopa, a za plecami jeszcze go obśmiewają. Ale ja odpłacam im pięknym za nadobne, tylko najładniejsze owoce i jaja wykładam na wierzch. Słońce praży niemiłosiernie, a ja z Amelieken na plecach idę pieszo do Scherpenheuvel, siedem godzin drogi. Potem czuję to dwa dni w kościach, ale robota czeka i nie można bomblować! I chociaż nie mieliśmy chwili spoczynku i ciężko tyraliśmy, wszystko to kaszka z mlekiem w porównaniu z tym, co nas jeszcze czeka. Pewnego ranka, jeszcze przed wschodem słońca, wszyscy jak jeden mąż zaczynamy sianokosy. Wpierw perli się na nas rosa, potem pot. Mój kalendarz przepowiada deszcz, wczoraj żaby rechotały do księżyca, trzeba więc pracować do samego zmierzchu. Następnego dnia od samego rana znów harować niczym wół. Co dnia świt wygania, noc przygania. Dwadzieścia cztery jaja każę zanieść franciszkanom, żeby powstrzymać deszcz. A słońce tymczasem kłuje, dopieka, doskwiera człowiekowi, który o rok szybciej się starzeje, ale siano schnie i o to chodzi. Żeby tylko zwierzęta miały co żreć! Chłop pracuje nie tyle dla siebie, co dla swojej chudoby. Dla niej rośnie owies i koniczyna, buraki, rzepa, trawa i dlatego jesteśmy dzień i noc w ruchu. Zwierzęta dostają wszystko, co najlepsze, w czym tylko zakosztują, a na łące powodzi im się jak wójtowi, robią się tłuste i grube. My sami jemy skromnie, więc pozostaniemy biedni i chudzi. Ale taki to już chłopski los. Można na niego narzekać, można go przeklinać, ale swojej doli nie zmienisz. Nikt zresztą nie chce. To święty przymus z nieba. Bóg musi mieć pewną ilość gospodarzy. Jesteśmy już wypruci z sił, ale nie ma na to rady, bo ziemia na odmianę przygotowana do siewu rzepy i buraków, a zagony, które pustoszeją, trzeba na nowo zaorać i użyźnić nawozem i gnojowicą. Bóg stuka obłokami, otwiera niebieskie śluzy i rzuca na świat gromy. Człowiek robi się mały, nadstawia ucha na bicie piorunów i obiecuje poprawę. Tym razem wyszliśmy z tego cało. Na niebie zakwitła tęcza, zboże stoi jak stało w łanach, my też cali, więc zapominamy o naszych obietnicach. Baty już nie grożą! Ach! Gdybym miał więcej cebuli. Nic nie ma takiej ceny, jak cebula. Okropny popyt na cebulę. Pleban radził mi już wcześniej: siej cebulę. Skąd on to wiedział? W przyszłym roku dam cały zagon pod cebulę. No, a po czereśniach wieńczymy nasze dzieło: żniwa. Całymi dniami prażyło słońce, zboże rosło dzień i noc, wyrosło jak las i teraz nadaje się do zżęcia, sypie się i jest suche. Palma, którą na Wielkanoc posadziliśmy w czterech rogach pola, nie poskąpiła błogosławieństwa. Powiadają, że każdy kłos ma swojego anioła stróża. Dobrze pilnowaliście, aniołkowie! Ale uważajcie na swoje niebiańskie stopy, schodźcie z drogi, bo pochylamy się z kosą i z sierpem, żeby wieczorem po pracy nie móc się wyprostować! Sklepienie niebieskie to jeden płomień, od którego bije żar. Zboże pada pod ostrzem, pada, wciąż pada i samemu chciałoby się być jak to zboże, żeby też upaść, zlec, odpocząć na wieki wieków amen. Im cięższa praca, tym gorętsze pragnienie, żeby dobrnąć do końca. Człowiek poci się, płonie, bąble na dłoniach pieką, trzeba się obejrzeć do tyłu, czyśmy się przypadkiem nie rozpłynęli w tym skwarze w kałużę. A jędza z dworu, która z naszego potu będzie jeść pszenne bułeczki, nadjeżdża w odkrytym powozie z parasolką. Uwielbia życie na wsi i pragnie uszczęliwić nas swoją obecnością. Chcę się zemścić i zaczynam śpiewać, a inni podchwytują: Poszedł grubas w zboża łan,@ myślał, że żąć będzie sam,@ ale gruba poszła z nim@ i łan padł, a oni w nim.@ Teraz wiem, że czuje się bardziej nieszczęśliwa niż my. Kiedy zboże stoi powiązane w snopy, przychodzi czas odpustu we wsi. Przepłukuję gardło szklaneczką jałowcówki i na kwadrans zanurzam się w beczce deszczówki, żeby otworzyć wszystkie zatkane pory skóry. Idę w procesji, a wieczorem wybieramy się z Fien na kufel piwa do gosposy i na festyn, żeby potańczyć. Zazwyczaj w poniedziałek przychodzi do nas Fransoo, mój brat, ten, który jest u franciszkanów. Z poprzedniego dnia zostaje wtedy jeszcze dużo jedzenia i wreszcie może chłop podjeść do syta. Nie daje sobie też tego dwa razy powtarzać. Uszczęśliwia dzieciaki obrazkami, medalikami i historiami o aniołach i Najświętszej Panience. Chce i mnie pocieszyć w przeciwnościach losu opowiadaniami o łasce Pana Naszego, ale wtedy dla własnej uciechy przekomarzam się z nim i dogaduję mu. Wcale nie myślę tak, jak mówię, ale przymawiamy tak sobie już od małego. A zresztą, jak tu pobierać umoralniające nauki od własnego brata, do tego jeszcze dużo młodszego. Jednak Fransoo wcale się nie złości, nie ma sposobu, żeby zniknął z jego twarzy ten przemiły uśmiech. Aż trudno uwierzyć, że był z niego dawniej mały zawszony łobuz! W klasztorze każdy łagodnieje. Czy daliby tam sobie radę i ze mną? We wtorek obaj idziemy w odwiedziny do naszego głuptaka. Już od dziecka coś miał w głowie popsute. W szkole uczył się dobrze, szybko nauczył się czytać i pisać, ale nie chciało mu się pracować, wciąż by tylko marzył. Ojciec często go prał, ale to nie na wiele się zdało. Sam jeden wałęsał się po lesie, a kiedy wracał do domu, opowiadał niestworzone historie. Że widział węża, olbrzyma albo damę w koronie przejeżdżającą w powozie przez las. I tak o tym opowiadał, że trudno było nie uwierzyć. A gdy mu się uwierzyło, to nas wyśmiewał. Gdy nie dawało mu się wiary, wpadał w szał. Ojciec dał go na naukę wpierw do stelmacha, potem do kowala, wreszcie chłopak wrócił do pomocy w gospodarstwie. Siedem rzemiosł, czternaście nieszczęść. Pewnego razu, miał już osiemnaście lat, przyszedł do domu z gwoździem i powiedział, że to gwóźdź, którym prawa ręka Pana Naszego była przybita do krzyża. Podobno dostał go od jakiegoś pustelnika. Ale to był zwykły hufnal z lekko zakrzywionym końcem. Po kilku tygodniach przyjechał na bierzmowanie biskup. A ten, jakby nigdy nic, poszedł wprost do niego i powiedział: - To jest gwóźdź z krzyża Pana Naszego, proszę bardzo. A biskup, żeby położyć kres całej sprawie: - Dobrze, synu, zachowaj go na razie u siebie. I od tego czasu było z nim coraz gorzej. Każdemu, kogo napotkał, opowiadał od nowa o świętym gwoździu. A kto nie wierzył, tego prał. Trzeba go było oddać do Geel, gdzie wszyscy przyznają mu rację. Owszem, wcale nieźle nas poznaje. Wspomina też dawne historie. Że też tego głupiego gwoździa za nic nie można mu wybić z głowy. Od rana do wieczora stoi przed ratuszem w Geel z gwoździem w dłoni. - Tam mieszka jego eminencja - powiada - zaraz wyjdzie po gwóźdź Pana Naszego. I tak biedaczysko stoi już od lat, dzień w dzień, każdej chwili, na deszczu i na wietrze, w śnieżycy i spiekocie, cierpliwy, nie wzdycha i nie złorzeczy, czeka z gwoździem na biskupa. Jestem zadowolony, kiedy już wracam z Geel; roi się tam od wariatów, jedna uważa się za Najświętszą Panienkę, ktoś drugi robi nieustannie jak pociąg: puff! puff!, jeszcze inny podaje się za Napoleona. Gdy jestem tam dłużej, boję się, że sam zacznę wygadywać brednie. A poza tym drżę na myśl o tym, że któraś z dziewcząt mogłaby zacząć wołać: - Byk, byk się urwał! Tak, moje grzechy ciągną się za mną, a i skrucha nie wystarcza, żeby je zmazać. To w końcu moja wina, że dziewczyna od Lorejasa dostała pomieszania zmysłów i to jest ciemną plamą w moim życiu. Już na samą myśl o tym można dostać kręćka. Na szczęście, mam moje pole, które odgania wszystkie te mroczne myśli. Gdy wracamy do domu, Fransoo bierze swój żebraczy mieszek i rozpoczyna wędrówkę od domu do domu. Z pieniędzy, jakie za "Bóg zapłać" uzbiera do kupy dla swojego biednego klasztoru, mógłbym opłacić półroczną dzierżawę. - Niezgorszy to zawód, Fransoo - mówię, żeby się z nim podroczyć, ale on uśmiecha się tak miło, że i ja dokładam dwie srebrne monety. Zboże zwiezione, w stodole. Wkrótce przyjdzie czas na wykopki. I gdy człowiek orze, żeby przygotować ziemię pod oziminę, zaczynają opadać pierwsze liście. A więc już pora kopać rzepę. Coraz wcześniej zapada zmrok. Bóg każdego dnia coraz szczelniej zaciąga zasłonę. I gdy na kartofliskach spala się wieczorami suche łęty, można już myśleć o Pani Zimie. Zaczynają się mgły i deszcze, a my orzemy, nawozimy i bronujemy, siejemy owies i pszenicę. Wszyscy Święci - zima się kręci. No i Zaduszki. Dźwięk dzwonów głoszących śmierć rozchodzi się we mgle. Pachnie gnijącymi liśćmi. Moja Fien piecze ciasto, a my tymczasem modlimy się za wszystkie chrześcijańskie dusze. Za tych, co pomarli z naszych rodzin i spośród znajomych, nawet za naszego Polleken, chociaż wiemy, że aniołek na pewno jest już w niebie. A szczególnie za moją ciotkę, która nie mogła umrzeć! Biedaczka dwa dni konała i nieustannie nuciła pod nosem pieśni o Halewijnie. Jeszcze gdy byliśmy mali, opowiadała nam często o Halewijnie, który swoimi pięknymi piosenkami zwabiał kobiety, a potem odrąbywał im głowy. Ale pewnego razu jedna dziewczyna, mądrzejsza od niego, sama odrąbała mu głowę. A głowa krzyknęła: - Idź na pole, zadmij w róg. Ale ona nie poszła na pole, tylko odjechała z głową do domu, i wydała ucztę, a głowę postawiła na stole. Za każdym razem, gdy ciotka o tym opowiadała, włosy jeżyły się nam na głowach ze strachu, no a potem, gdy konała, o niczym innym nie była w stanie myśleć, tylko o tej pieśni. Wciąż powtarzała: - Na pole nie pójdę, w róg nie zadmę. Uciekam, uciekam. Pan Halewijn konno za mną, bez głowy i ciska swoje strzały, ale mnie nie dosięgnie. Zaczęła wymachiwać rękami i nogami, w jej oczach czaił się lęk, pot strużkami spływał po twarzy: okropny widok. Jak dziś pamiętam, że na dworze szalała wtedy burza, a w kominie oberwała się cegła. - To on, to on - zawołała ciotka - ale mnie nie dostanie, przepłynę Netę, przebiegnę las, dzieci, módlcie się. Ale chybił, cha! cha! cha! Księdzu plebanowi udawało się ją czasem uspokoić. Ale nie na długo. Już po chwili znów zaczynała się szaleńcza pogoń. Ciotka dyszała, pociła się, była zamęczona tym wyobrażonym biegiem, ale co rusz ogarniało ją przerażenie. Następnego dnia pod wieczór, gdy została z niej tylko skóra i kości, zawołała nagle: - Wielkie nieba, toż to nie jest pan Halewijn! Teraz ma głowę, przecież to twarz Pana Jezusa! Jaka piękna, jaka piękna. Skąd mogłam wiedzieć!... Jezus gnał za moją duszą... Ach, piękny łowco, strzelaj... Odsłoniła swoją wychudzoną pierś: - Strzelaj! Strzelaj! - wołała. - Aj!!! Dostałam... Jak słodko, jak słodko! Opadła na poduszki i skonała, a uśmiech rozjaśnił jej twarz. - Na świecie żyć i tak umierać, to nie wianki wić - powiedział zamyślony pleban. - Jest w tym coś świętego. Teraz nadeszły smętne dni, deszcz zacina o szyby, na wietrze i w słocie kopiemy buraki, zbieramy selery, pory i ziemniaki i do kopców. Pogoda taka, że łatwo się przeziębić. Dni otwierają się i zamykają, zbyt krótkie, by człowiek zdążył z robotą w oborze czy w stodole. Zarżnęliśmy prosiaka i nie wiadomo skąd dowiedział się o tym pleban, bo zaraz się pojawił. I wychwala świnię! - Ha! - powiada - takie żeberko na patelnię, z kapustką, palce lizać! Albo: - Cykoria zawinięta w taki plaster szynki w sosie, serowym, i do piekarnika! Więc mówię do niego wprost: - Tak, tak, ksiądz taki uczony i zna się na łacinie, a czy wie, jaka jest różnica między zgonem tego prosięcia, a śmiercią Pana Naszego? - Nie, Wortel. Skądże, chłopie - odparł. - Otóż Nasz Pan umarł dla wszystkich, a to prosię tylko dla mnie. - Mam jeszcze brewiarz do odmówienia - rzucił już na odchodnym. Ale nazajutrz, gdy świnka dobrze już ostygła, dzieci zaniosły na plebanię pół koszyka kotletów, pieczeń i kaszankę. A wróciły z siedmioma butelkami białego i czerwonego wina! Zachowamy je na Sylwestra! Nie tylko u dworu dwornie, ale i w domu będzie wybornie! Zaczęły się śnieżyce, przymrozki, burze. Teraz trzeba młócić w stodole, wywozić gnój, zbierać nasiona i chrust. Wieczory się dłużą, ale to jest właśnie wymarzony czas na kłusowanie. Złapie się zająca czy bażanta i sprzeda handlarzowi drobiu w mieście. Albo też usiądzie człowiek przy kominku i majstruje dzieciom zabawki. Już od lat robię stajenkę betlejemską. Mam dużo figur: świętego Józefa, Marię i dzieciątko Jezus. Co roku dochodzi jak nie król, to pasterz. Malcy się cieszą, ale i starsze mają frajdę. Teraz zrobiłem osiołka, który ku uciesze dzieciaków może kiwać łbem. Te starsze tylko się uśmiechają: - Tato, czy to ten wielbłąd, którym Pan Jezus chce diabłu w piekle napędzić strachu? Nasze dzieci chodzą też po wsi z kolędą i niosą zrobioną przeze mnie gwiazdę. No i Nowy Rok za pasem. Ostrożnie próbujemy wina. Miny nam się wydłużają, ale każdy mówi: - Ależ to dobre! Sam też tak mówię, ale szybko pędzę do gospody, bo o wino mało dbam, kiedy dobre piwo mam! I tak skończył się rok. Teraz zbiera się wszystko do kupy, to co w kącie i szufladzie, w pończosze i pod deską. Wszystko razem to niemały grosz, który człowiek zdobywał w krwawym pocie, a który trzeba będzie teraz z uśmiechem na ustach ponieść do dworu za dzierżawę. A jędza z dworu narzeka jeszcze i grozi podniesieniem opłaty, bo musi usiąść na większych pieniądzach, nie może tak dalej żyć z procentów!... No, ale Pan Bóg tym razem był łaskawy! Żyliśmy skromnie, sprzedawało się mleko, masło, jaja i słodki miód. Samemu smarowało się chleb wytopionym tłuszczem i przełykało wodniste mleko! Dla kogóż cały boży rok harowaliśmy w pocie czoła, urabialiśmy ręce po łokcie! A moja Fien na gwałt potrzebuje nowego płaszcza, mnie samemu palce wyłażą z butów, dzieciom brakuje porządnych spodni. I pyta nas zima: czy kożucha nie ma? Całe szczęście, że pleban przynosi znoszone ubrania po swoim bracie. A za kilogram cebuli płacą całego franka. Że też nie posialiśmy cebuli. W przyszłym roku cały zagon, nie, trzy zagony pod cebulę! Ale nikomu ani słowa. Siejemy cebulę, ale każdy jeden sieje cebulę. Ossekop i cała reszta. Więc gdy nadchodzi sezon, można się pławić w tej cebuli. I tak co roku. W książkach czyta się, że chłopi się bogacą; cóż, papier jest cierpliwy... Ale nie wykończą nas. Bieda nie hańba. Ręce mamy po to, by robić. Więc robię, co mogę, choć to ciągle za mało, ale żeby z tego powodu krzywo spoglądać na Pana Boga? Nie pragnę bogactwa. Bo i cóż począłbym z dworem, gdzie nie ma przed drzwiami kupy gnoju, a w domu pod nogami nie kręcą się kury? Proszę o nasz chleb powszedni i zdrowie. A o resztę postaram się sam zadbać. Bo cała radość mojego życia to praca na roli, gdy widzę, jak się zieleni, jak zakwita to, co sam posiałem i zasadziłem. To jest moje pole, mój raj na ziemi. Boże drogi, wejrzyj w moje serce, a przekonasz się, że tylko wdzięczność w nim mieszka, za wyjątkiem odrobiny uporu. IV Nastały śniegi i ponura zima, więc zacząłem rzeźbić w drzewie duży krzyż Pana Naszego. Dla kogo? Po co? Dla własnej przyjemności? A może też dlatego, że człowiek przez te wszystkie doświadczenia coraz bardziej zaczyna się upodabniać do umęczonego Jezusa? - To też rodzaj modlitwy - mówi ksiądz pleban, ale tak naprawdę to się boi, czy aby nie wytnę kogoś tak brzydkiego jak już, Boże, daruj. Więc twarz zostawiam na koniec, na przyszłą zimę. Wpierw rzeźbię dłonie i stopy. Zrobiłem w glinie odcisk własnej ręki i teraz wycinam według tego wzoru. - Dłonie i stopy będą większe niż cała reszta - straszy mnie Fien. - Ty, to będzie olbrzym, Wortel. A ten Jezus będzie tak drobny, jak nasz nauczyciel. - Trudno - mówię. - To się go przepiłuje i wstawi w środek kawałek drewna. Ale dajcie mi w spokoju popracować. Będę zadowolony, jeśli w ogóle poznasz, że to Jezus. Tak, to z pewnością rodzaj modlitwy, bo niekiedy przerywam pracę i przypatruję się tym dłoniom i stopom. Wyobrażam je sobie jak żywe. O, Boże! Młot wbija w moje dłonie i stopy płomienie. Drobne kostki trzaskają i pękają jak chrust. Zaciskam palce z rozdzierającego bólu, który przenika całe moje ciało, ale młot miażdży także palce. Paznokcie odskakują. Lewa stopa, zakrywająca prawą, zostaje zmiażdżona na krwawą masę, bo zbyt krótki gwóźdź nie może się dobrze zagłębić w drzewie. Widzę to, a czuję się, jakbym sam wisiał na krzyżu. Dłonie się rozrywają, nabrzmiałe stopy sinieją. Czasem, gdy tak o tym pomyślę, to jakby mnie kto po sercu krajał. Tak, Jezus musiał się strasznie nacierpieć. Rzeźbiąc Go, człowiek zaczyna wszystko dużo lepiej rozumieć. I to jest jakąś pociechą w mojej drodze krzyżowej przez życie. Drobną, to fakt, bo chociaż nasza udręka to bedłka w porównaniu z cierpieniami Pana NAszego, to i tak ciężko to wszystko znieść i człowiek się dziwi, że ludzkie serce nie pęknie. A wszystko zapowiada się tak cudownie. Gdy się zakochasz i ożenisz, to jakby świat był tylko dla was specjalnie stworzony: świeży po rosie i pełen pachnących kwiatów. Ale gdy tylko wkroczy się na tę ziemię obiecaną, liście więdną i człowiek stoi pośrodku nędzy, umęczony pracą, chorobą i cierpieniem. Wciąż się myśli, że gorzej już być nie może, zaraz burza ucichnie i wszystko pójdzie jak z płatka. Ale końca nie widać, przyszłość jest ciemna i przychodzą takie momenty, że tęskni się do chwili, w której Ty, Panie, powiedziałeś: "dokonało się". Nic nie zostało mi oszczędzone: nieurodzaj, choroba, śmierć, zła dłoń, ale najgorsze, co może się zdarzyć, to gdy nieszczęście spotyka własne dzieci, jeśli i tu się nie wiedzie. Więc i mnie przypadło w udziale, abym pojął o Panie, dlaczego dałeś się ukrzyżować dla zbawienia swoich dzieci. Ach, z dziećmi to zupełnie inna historia! Wpierw daje się im wszystko, co tylko można. Otrzymali, co z nas najlepsze, krew, duszę, życie. Są częścią nas samych. Ich szczęście jest naszym szczęściem, ich smutek gorzej rani niż własny. Człowiek krwi by spod serca dla nich utoczył. Lecz potem, pewnego dnia, spostrzeżesz, że tak naprawdę to są to twoi najzagorzalsi wrogowie. A jakże, jeszcze cię kochają. Nadstawialiby za ciebie karku, a gdy konasz, to spuszczają nos na kwintę. Ale ich serce nie należy już do ciebie, ani ich wola, ani pragnienia. W nich samych, w ich życiu nie ma już dla ciebie miejsca. Trudno się z tym pogodzić! Chciałoby się dzielić z nimi radości i troski. Skądże, nie pozwolą już zajrzeć sobie do serca. Byłem dzieckiem z dziećmi, w ich zabawach i zajęciach. Chciałbym wraz z nimi pozostać dzieckiem, ale wyrastają i zrzucają nas jak ciężar. Mimo wszystko człowiek ma na ich punkcie bzika. Ale wszystkie dzieci są do siebie podobne i żeby się zemścić, mówisz: - Zaczekajcie, będziecie też kiedyś mieli własne dzieci, jeszcze przyjdziecie na moje! Ale co tam, nawet gdyby tak nie mówić i tak przyjdzie ich czas i kolej. I wciąż są nowe zmartwienia. Wpierw depczą ci po palcach, potem po sercu, małe piszczą, duże niszczą. Więc człowiek od tego bólu aż maleje. O, Panie, dlaczego nie pozwoliłeś się im zadławić w kołysce! Dlaczego nie wziąłeś ich na aniołków? Wybacz te słowa, wiesz, że wcale tak nie myślę, choć śmierć dzieci niczym z ich hańbą. Ale czy mam być ukarany własnym potomstwem? Proszę, nie! Ukrzyżuj mnie, połam mi kości, ześlij na moje pole robactwo i zielsko, ale zostaw moje dzieci w spokoju! Uczyniłeś mnie pasterzem trzódki jedenastu owieczek, odebrałeś mi cztery i za każdym razem, choć niechętnie i szemrając, pochylałem pokornie głowę. I jeśli jeszcze Ci nie dosyć, to chodź, zabierz i resztę. Ale te, które mi zostawisz, nie czyń przekleństwem mojego życia. Wszystkie inne ci odstąpię, ale sprowadź mojego Fonsa ze złej drogi. Dobry pasterz zostawił całą trzodę i poszedł szukać jednej zaginionej owieczki, napisano w Twoich księgach. I komu to mówisz? Nasz Fons, to z bliźniąt, które przeżyło, miał przekorną i krnąbrną naturę. Oczywiście, muszą być ludzie różnego pokroju. Nie każda piszczałka się ulini, nie każde dziecko się uda. Ale to słaba pociecha. Zaczął się zalecać do dziewczyny z Plattekeeshoek, osiedla chudziaków za wsią, gdzie zbierały się różne męty. Toteż wyglądała ona jak Cyganka, gęste, kruczoczarne włosy i oczy jak węgle. Śliczną miała wprawdzie sylwetkę, ale to wszystko nie dla chłopskiego syna, owszem, pasowałaby raczej do wędrownego muzykanta, pospolitego, z gruba ciosanego grajka. Fons poszedł z nią raz na festyn i tak zaczęli z sobą chodzić. Cięgów dostał za to co niemiara. A gdy Fien próbowała z nim po dobroci, odparł: - Wy robiliście, co chcieliście, ja też tak będę. W zasadzie było mi obojętne, z kim się ożeni, bo człowiek chce tylko, żeby dziecko było w przyszłości szczęśliwe. Ale cóż robić, kiedy czułem wszystkimi zmysłami, że taka kobieta to na pokaranie. Pewnego razu, kiedy znów zobaczyłem go z tym kociakiem, schowałem mu jego niedzielne ubranie i zegarek, ale i tak, odgrażając się jeszcze, wyszedł z domu. Śmiałem się. Ale na noc nie wrócił. Moja Fien wprost od zmysłów odchodziła ze strachu i wyrzucała mi, że za bardzo go obiłem. - Żeby się tylko nie utopił, Żeby tylko nie zrobił jakiegoś głupstwa - wzdychała. Zapaliła świeczkę przed obrazem Najświętszej Marii Panny. Nie pierwszy zresztą raz. Kilogramy świec już wypaliła. Ale nad ranem też go nie było. Poszedłem szukać. Dowiedziałem się, że noc spędził u tej swojej kotki. Przysłał potem po rzeczy i kazał powiedzieć, że do domu nie wróci i że pójdzie do pracy w porcie w Antwerpii. W takiej chwili widać dopiero, kim jest matka. Jej boleść jak nóż cięła po moim sercu. Gotowałem się z wściekłości, bo było to akurat przed żniwami i zawsze brakuje rąk do pracy. Wiedział o tym, Judasz jeden! - Dajmy pokój, niech idzie, dokąd go oczy poniosą. Zobaczymy, kto silniejszy, on czy ja. Ale jeśli obok stoi taka żona i matka, jak moja Fien, to ojciec niekiedy z trudem przeprowadzić może swoją wolę. Całymi dniami łzy i prośby, błagalne spojrzenia i załamywanie rąk. Nie do wytrzymania. W końcu pozwoliłem Fien ściągnąć go do domu i obiecać, że będzie mógł chodzić z tą swoją pannicą. No i wrócił, wszedł do domu ze złośliwym uśmieszkiem na ustach, żeby człowieka do reszty pognębić. A ja musiałem wszystko zmilczeć. Czy są większe katusze? O, Panie, dziękuję Ci za jałowcówkę, która pozwala mi widzieć świat piękniejszym i chroni przed przelaniem własnej krwi. Teraz na moich oczach otwarcie łaził z tą czarownicą. Cóż, musi się przekonać na własnej skórze. Jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz, mówią. Ale ja tak nie uważam. Trudno się z tym pgodzić, gdy w sercu rośnie taka boleść, że człowiek nawet przed lustrem przystaje, żeby sprawdzić, czy mu tego ludzie z oczu nie odczytają. A jednak wciąż ma się nadzieję. Bo chłopak młody i niech mu tam, a może jeszcze pójdzie do wojska, jeśli przy losowaniu będzie miał pecha. Fien, Bel Salamander, Aloiske, wszyscy dawali mu rady, medaliki i kazali odmawiać zdrowaśki przy losowaniu. Moja Fien wycięła z papieru róże i wstążki do jego kapelusza i dała mu jeszcze krzyżyk. Oczywiście, wylosował wojsko. Czy mogło mi się coś innego przydarzyć? Jeśli z dachu spada dachówka, jestem spokojny, że spadnie na moją głowę. "Petit Cousin" damulki z dworu też wylosował, nawet jeszcze niższy numer niż nasz Fons. Ale nic sobie z tego nie robiąc zapłacili 1600 franków i wykupili się! "Petit Cousin", którego nazywają Coco, może zostać w domu, ale mojego syna będą przez trzy lata uczyć zabijać. Przydzielili go do Arlon w Walonii. Jazda, wio! I to on ma jechać, choć jeszcze nigdy nie siedział w pociągu! Moja Fien oczywiście bardzo się zmartwiła, ja też. Zabraknie dwóch dobrych rąk do pracy i długo nie będziemy oglądać naszego dziecka. Ale z drugiej strony uważałem, że to los szczęścia. Przez trzy lata upłynie dużo wody w Necie i może chłopak zapomni o tej dziewczynie. Miejmy nadzieję. Ale czy Wortel długo może się cieszy? Gdzieś po miesiącu, pamiętam jak dziś, bo pod Fien aż ugięły się nogi, przyszła czarnulka naszego Fonsa i powiada, że będzie matką. Myślałem, że poszatkuję ją na kawałki. Musiałem wyjść natychmiast, bo gdyby mi się nieopatrznie wyrwało jakieś mocniejsze słówko, to zakochana parka, wiem to z góry, odpowiedziałaby: - U was nie inaczej było! A takiego upokorzenia chciałem mojej Fien oszczędzić. Gdy nadszedł czas odjazdu do jednostki, płakał cały dom z wyjątkiem mnie. Naprawdę miałem wciąż nadzieję, że wszystko ułoży się jeszcze według naszego życzenia. Razem z tą jego kochanką odwiozłem go na stację. Uczepiła się jego szyi jak tonący masztu. A jak już na peronie wzięła się do dzieła, to ledwo zdążył na pociąg. W drodze powrotnej płacząc przysiadła się tuż obok mnie. Szlochając przytuliła głowę do mojego ramienia i kurczowo się go złapała. Nie zwyczajny jestem takich figli. Czy to komedia, czy prawdziwy żal, czy jeszcze co innego? Potem całkiem się do mnie przytuliła. Gdy tak do mnie przylgnęła, poczułem na ramieniu ciepło jej delikatnego ciała, jej piersi. I nagle zrozumiałem, dlaczego zniewoliła tak naszego Fonsa. Piękna czarownica! Krew się we mnie wzburzyła, przed oczyma zaczęły latać ciemne płaty, ale ani drgnąłem. Siedziałem sztywno na koźle, nie odezwałem się ani słowem, chociaż miałem ochotę zdzielić ją pięścią albo schwycić wpół i zwalić się wraz z nią z kozła do wozu. Pomyślałem jednak o byku, o prawie naszego Fonsa do niej, o nożu w szufladzie. Długo to jednak nie trwało, bo inaczej byłoby już po mnie! Trudno mi się było opanować. Podniecony i opętany trzasnąłem z bata, koń ruszył galopem i zaczęliśmy pędzić jak szaleni. Chciałem zajeździć na śmierć moje myśli i żądze. Cudem tylko nie doszło do wypadku. Zatrzymałem nagle koło młyna. - Możesz tu zsiąść, ja muszę wstąpić do Lorejasa. I naprawdę zaszedłem do Lorejasa, nie chciałem kłamać. - Aleś zbaldł, Wortel - powiedział na mój widok. - Gdzie serce w strachu, tam na twarzy blado. Wszystko z tego odprowadzania Fonsa na pociąg. Nalał mi kieliszek na pokrzepienie. Teraz prawie każdego dnia zachodziła do naszej zagrody, to pytając o wiadomości, to opowiadając coś o Fonsie. Była jak owieczka, potulna i skromna, mówiła przyciszonym głosem. Czyżby wtedy na wozie rzeczywiście była zmartwiona? Unikałem jej. Chociaż czasami przyglądałem się jej przez szparę w drzwiach. Jeszcze jakiś czas czułem gorąc na ramieniu, w miejscu, do którego się przytuliła. Nienawidziłem jej, bałem się jej, ale sam sobie się dziwiłem, że ani słowem nie wspominałem Fien o historii na wozie. W każdym razie zajrzałem do szuflady, czy nóż tam jeszcze leży. Był, ciągle jednakowo ostry. Kochanka naszego Fonsa znalazła się w łaskach u Fien, która uznała ją za zręczną i rozsądną dziewczynę, taką, co to kiedyś mogłaby być dobrą żoną dla naszego chłopca. Pomagała przy szyciu, cerowaniu lub wyszywaniu pościeli na wyprawę. W zimie przyszło na świat dziecko. Moja Fien pomagała jej i z własnych uciułanych groszy kupowała kawę i bułeczki z rodzynkami i przygotowała kołyskę. Od urodzin dziecka rzadziej do nas zaglądała, a kiedy Fons przyjechał na trzymiesięczny urlop, to oczywiście cały czas spędzał u niej. Ale z czasem coś się zmieniło. Zaczęła narzekać, że mało do niej pisze. A gdy przyjeżdżał na urlop, musiała przychodzić po niego do nas do domu i już tak długo u niej nie przesiadywał. Coraz częściej się kłócili. Zaczął widać szukać dziury w całym. I życzyłem sobie, żeby znalazł ich jak najwięcej. Ale Fien myślała inaczej. - Skoro jest już dziecko - mówiła - Fons musi dopełnić swojego obowiązku. I trzeba oszczędzać, żeby, jak tylko wyjdzie z wojska, mogli wziąć w przyszłym roku ślub. W tym samym czasie nasz Sus wyciągnął dobry los, no i zaczął chodzić z dziewczyną jak się patrzy, jędrną i krzepką, rozsądną i wcale nie ubogą. Ręce miała pulchne jak poduszeczki i gdy doiła, można było słuchać strzykającego mleka niczym muzyki. A więc koniec końców nie tylko przeciwności losu. W przyszłym roku z początkiem października chcą się pobrać. A im częściej widywałem dziewczynę Susa u nas, tym większa złość ogarniała mnie na kotkę Fonsa. Pewnego razu przyszła do nas pytać o wiadomości. Już od miesiąca nie miała od niego znaku życia. Także w listach do nas ani słowem nie kazał pozdrowić Frisine. Zupełnie jakby Frisine nie istniała. Więc Fien podyktowała Susowi długi list. Ale odpowiedź przyszła krótka: nie ma czasu i potrzebuje pieniędzy. Miał przyjechać na urlop. W ogóle się nie pokazał. Fien uznała, że teraz już czas i że ja powinienem podyktować list. Tak jakby moje słowa mogły zrobić na nim większe wrażenie! Właśnie gdyśmy się do tego zabierali, przybiegła z płaczem Frisine. Ktoś znajomy powiadomił ją, że Fons zadaje się z jakąś kobietą z podejrzanej knajpy, że jest ona co najmniej dziesięć lat od niego starsza i była tancerką w brukselskim kabarecie. Teraz to już pleban napisał do niego. Piękny list, taki, że zmiękłoby najzatwardzialsze serce. Przysłał odpowiedź, że kocha się z kim chce, a księżom nic do tego i czy aby tamto dziecko jest jego? Wstydliwie milczeliśmy na temat tego listu. Ale Frisine też musiała usłyszeć od owego znajomego coś w tym stylu, bo dwa dni po Bożym Narodzeniu, kiedy Fons znów nie zjawił się na urlop, wpadła do nas jak huragan i rzuciła dziecko na stół. - Jeśli to dziecko nie jest jego, to nie jest też i moje. Obróciła się na pięcie i wybiegła. Masz babo placek! Bardziej zezłościł mnie sposób, w jaki to zrobiła, niż sam fakt, że zostawiła dziecko. Bo przepadaliśmy za Liesken i często zostawała u nas na dzień lub dwa. Och, ona też bardzo kochała swoich dziadków! Ale Fien była z tego zadowolona. Teraz przynajmniej była pewna, że dziecko będzie syte i dobrze pielęgnowane, a w każdym razie lepiej niż w Plattekeeshoek. I mnie ujęło ono za serce. Cieszyłem się mogąc znów być dzieckiem z dziećmi i odnajdywałem w niej to, co już utraciłem we własnych. A tej psiej matki już nie widzieliśmy, Fons też milczał na ten temat w listach, prosił jedynie o pieniądze. Co wyrośnie z tego chłopaka? Czy ożeni się z tą przekwitłą tancereczką i będzie się włóczył po knajpach żebrząc jak Cygan? Gdyby zbywało mi grosza, odszukałbym ich tam, wziął za te łby i tak przyrżnął jednym o drugi, że zaraz odeszłaby im ochota. Takie to zmartwienia nosi człowiek jak kamień na sercu, a tymczasem pole przyzywa i trzyma w chomącie twoją duszę i twoje ciało. Gdyby tak można było spokojnie przemyśleć wszystkie sprawy po kolei, toby się człowiek od razu lepiej poczuł. I mógłby się pozbyć trosk, tak jak beczkę można opróżnić wiadro po wiadrze. Ale nie ma na to czasu. Więc w głowie mętlik. A tu trzeba się troszczyć we właściwym czasie o nawóz, zwierzęta, trzeba orać, siać, kosić, ani godziny nie można stracić lub niewłaściwie wykorzystać. Pola zależeć nie można, bo u dworu tylko wołają o pieniądze. Ach! To pole, które inaczej jest samą radością, teraz staje się jednym zmartwieniem. Człowiek pracuje w złości, a przeczucie mówi, że będzie jeszcze gorzej. - Nie, na świecie żyć, to nie wianki wić - odzywa się pleban u progu, a potem dodaje, że kochanka naszego Fonsa, Frisine, wychodzi za mąż za piaskarza. Wczoraj była dać na zapowiedzi. - Opanuj się, Wortel. Opanuj się, chłopie - mówi pleban widząc, że aż podskoczyłem. - Nie jesteście zobowiązani do opieki nad dzieckiem. A prawo nie pozwala poszukiwać ojca, nakazuje natomiast, żeby matka zajęła się dzieckiem. - Jutro dostanie je z powrotem, jakem Wortel! Gdy tylko pleban wyszedł, już się zaczęło. Moja Fien usiadła i w płacz. Stanęła przede mną. Chciała mnie wziąć za rękę, ale jej nie dałem. Bo gdzież to, żeby chłop się tak ckliwił. - Wortel - pochlipuje - może nie damy jej, niech tu zostanie, skoro matce na niej nie zależy. Przecież to dziecko naszego Fonsa. To on, wypisz, wymaluj. Niech zostanie tutaj, z nami. Chodź, spójrz na nią. Widzisz, jak śpi, biedna owieczka. Może jej się śni, że pojedzie jutro na twoich kolanach do Ameryki do wujka Ferdynanda, a może Frisine będzie dla niej niedobra i jeszcze ten piaskarz, który jest wiecznie pijany i do tego gwałtownik... - Nie, pójdzie stąd precz, pójdzie! - zawołałem. - A teraz nie chcę słyszeć o tym już ani słowa, bo będziesz mnie trzy dni szukać w gospodzie! Ale w nocy nie było mowy o śnie, nie mogłem zmrużyć oka. Zacząłem sobie wyobrażać, jak jutro odprowadzę dziecko. Wezmę ją za rączkę i powiem: - Chodź, Liesken, pójdziemy kupić ciasteczek. A potem otworzę drzwi do domu jej matki i wepchnę do środka. W wyobraźni zacząłem nawet nasłuchiwać, czy nie woła zza drzwi, czy nie płacze: dziadziu, dziadziu! A może wcale nie będzie płakać... Ale wtedy to ja zacznę płakać, bo skoro nie tęskni za mną, to mnie nie kocha... I tak rozmyślałem całą noc. Z tego wszystkiego pot zaczął po mnie spływać strużkami, aż nagle zerwałem się, bo już nie mogłem dłużej wytrzymać, i zawołałem tak, że chyba usłyszeli mnie na drugim końcu wsi: - A niech no kto wyciągnie rękę po dziecko, to łeb ukręcę! Na to moja Fien po raz pierwszy od lat znów mnie pocałowała. Liesken została u nas. Nazajutrz poszedłem z nią kupić ciasteczek. Napisaliśmy też do Fonsa. Ale list pozostał bez odpowiedzi, tylko chłopak z pobliskiej wsi, który też służył w Arlon, przyjechawszy na urlop nadłożył drogi, żeby nam powiedzieć, że dali Fonsowi trzy tygodnie aresztu. Wdał się podobno w ordynarną bójkę z nowym kochankiem swojej tancereczki. Już się jej znudził, więc wspomagana przez nowego absztyfikanta wyrzuciła go za drzwi. Dwa miesiące potem skończyła mu się służba i dał nam znać, że chciałby wrócić do domu, że wprawdzie był przyczyną wielu utrapień, ale że przejrzał i zrozumiał dobre nauki księdza plebana i będzie się teraz zachowywał jak należy. - Bóg mnie wysłuchał! - zawołała Fien. - Miejmy nadzieję - odparłem - bo papier cierpliwy i Bóg także. Po jego powrocie nie robiliśmy mu wyrzutów, a i on mało opowiadał o przeszłości. Gdy ponownie zobaczył swoje dziecko, nic nie powiedział, tylko odwrócił się, pociągnął nosem i poszedł do zwierząt do obory. Następnego dnia szedł już za pługiem. Stał się małomówny i nigdy nie opowiadał, jak mu było w wojsku. Najwyżej wspominał jakieś mało ważne zdarzenia: - Ależ tam były burze, aż drzewa spadały ze skał. Albo: - Kiedyś jak stałem na warcie, to dzik przebiegł mi między nogami. W domu zapanował spokój, cisza przed burzą. W październiku Sus ożenił się ze swoją Irmą i przenieśli się pod Aarschot prowadzić plantację szparagów. Zimą już, gdy po sumie stałem wśród chłopów przed kościołem i ćmiłem fajkę, Franelle zagadnął mnie: - Waszego Fonsa widziano z tą czarną. Znowu mu się zachciało, co mu się już raz znać dało. Zazwyczaj po kościele idę na piwo, ale tym razem pomknąłem jak strzała do domu. Fons czytał właśnie niedzielną gazetę. Klepnąłem go po ramieniu. - Czy to prawda o tobie i o Frisine? - Nie wasza sprawa. - Owszem, skoro znów robisz źle. - Pilnujcie siebie! Trzasnął policzek. Ale, biada mi, to Fien dostała po twarzy, bo skoczyła nas rozdzielić. Jak zacząłem go okładać, nie mogłem przestać. O mało co go nie zabiłem. Nie tyle ze złości, że tak postępuje, ile dlatego, że z jego winy uderzyłem przez pomyłkę moją Fien. Zawołano wreszcie plebana. Więc wypadało przerwać lanie. - Wortel, chłopie, przecież naprawdę mógłbyś go zabić. - Szkoda, że Bóg nie uczynił mnie Abrahamem, dla tego Izaaka z pewnością żaden baran nie uwikłałby się rogami w krzakach. Nastały teraz w domu ciche dni, spokój jak w grobie. Po dwóch tygodniach, w niedzielę rano, gdy siedzieliśmy właśnie przy kawie, Fons powiedział: - Pójdę z małą do kościoła na ósmą. Od razu wydało mi się to podejrzane, żeby z małym dzieckiem wybierać się na tak wczesną mszę, na dodatek było zimno, choć psy ganiać. Gdy wyszli na dwór, powiedziałem do Fien. - Teraz zacznie odgrywać pobożnego! Nie wrócili do domu na obiad. Wieczorem o dziewiątej jeszcze go nie było, a poszedł z dwuletnim dzieckiem. Fien pobiegła pytać po sąsiadach; ja od gospody do gospody. Na pewno gdzieś się uchlał. Ale nigdzie ani śladu Fonsa, ani śladu dziecka. Zaszedłem do "Trębacza". Pełno narodu. Gdy mnie zobaczyli, zrobiło się cicho jak w młynie przy marzielcu. Serce mi się ścisnęło. - Co jest? Nie wiecie przypadkiem, gdzie Fons? Poschylali głowy. - Mówcie, do cholery!... Chyba się nie utopił? A dziecko...? Widzę, jak uśmiechają się półgębkiem i zaczynają coś szeptać między sobą. Nagle podskoczył syn Franelle: - Na to woda jeszcze za zimna, Wortel! Chłopak wziął dziecko i uciekł ze swoją czarną sroką. - Pociągiem o czwartej - dodał Lorejas. Co tchu pobiegłem do domu Frisine. Jej fatygant leżał rozwalony na wyrku, pijany jak cztery dziewki. Matka, ciężko doświadczona, ale naiwna kobiecina, odezwała się płaczliwym głosem: - Gdybyście od początku nie byli temu przeciwni, toby się to wszystko nie stało. Moja córka miałaby teraz lepiej niż u tego starego opoja... Mijały dnie i noce wypełnione obawami i zgryzotą. Gdzie nasz Fons? Gdzież on jest, co robi, a Liesken, która była prawie jak nasze dziecko. Czy nie zginie tam, czy nie płacze za nami? Wachmistrz zapewniał, że będzie miał na wszystko baczenie. Trzeba było widzieć moją Fien, jak ze ściągniętymi brwiami rozmyślała przy pracy i przy jedzeniu. Nie mówiła nic, ale serce jej było pełne boleści. Marniała w oczach. Człowiek wygraża pięścią gdzieś w dal, ale nie jest w stanie rzucić przekleństwa. To przecież własna krew i w przeciwnościach losu tym mocniej się to czuje. Tak często prosiłem o śmierć, żeby mnie już wrzucono do grobu, żebym nie wiedział nic o świecie. Bo przyszłość jest tak mroczna. Czuję to. A to, co ma nadejść, jest częścią naszego życia. Dlaczego człowiek pozostaje przy życiu? Świata się i tak nie przemoże. Na co więc czekam? Chyba żebym miał jakieś zadanie do spełnienia, zanim jak dojrzały owoc spadnę z drzewa? Życie jest żółcią nadziane. Wpierw wabi człowieka, ale gdy go zwabi, nie puści, teraz jak inni będzie musiał znosić część wiszących nad światem udręk. Czy to Twoja boleść, Panie, że musimy ją też cierpieć? Następnego roku, latem, przyłapałem naszą ślepą Amelieken z synem Franelle. Ślepa, a jednak płonie w niej wieczny ogień miłości. Ale podsunąłem moją pięść pod nos Franelle i powiedziałem: - Słuchaj, sąsiedzie, niech się dzieje, co chce, ale jeśli coś wyjdzie nie tak, to wasz syn dostanie ślepą żonę albo obaj pożałujecie. Nawet gdybym miał pójść na dziesięć lat do więzienia! Nie wspomniałem o tym Fien ani słowem, inni zrobili to za mnie. Przez wszystkie te frasunki, strapienia i troski Fien bardzo się zmieniła. Wciąż tylko rozmyślała o Fonsie, o jego dziecku, o Amelieken. A w jej oczach sam ból. Ktoś widział Fonsa w Rijssel, innym razem powiedziano nam, że pracuje w kopalniach. Nasza Irma, skądinąd porządna dziewczyna, wyszła za pomocnika murarskiego. Ale już w dwa miesiące później doszło do kłótni o kapę Frisine. Frisine zapomniała ją od nas zabrać. A potem, kiedy razem z Fonsem gdzieś przepadli, Irma haftowała ją dalej, no i chciała ją teraz dostać. Fien nie zgodziła się. Miała rację. - Ta kapa należy do Fonsa - powiedziała. Moja Fien jest sprawiedliwa. Ale Irma przestała nas odwiedzać, a kiedy spotykała mnie we wsi, omijała z daleka jak Żyda tułacza. Czy to się w ogóle mieści w głowie! Fransoo, mój brat od ojców w Dendermonde, tak się zakręcił, że udało mu się pozyskać jedną z naszych dziewcząt, Annę, i została siostrzyczką, biedną zakonnicą zamkniętą za kratą. Zdobyła się jeszcze na list: "Drodzy Rodzice, teraz, kiedy złożę śluby, wszystko się między nami skończy. Będziecie dla mnie jak umarli, a ja będę należała tylko do Pana Naszego". O, Boże, co dałeś, to zabrałeś. Święć się Imię Twoje. Mówię tak, wbrew sobie, bo trudno to znieść. Panie wybacz mi, ale zbyt słabego mnie stworzyłeś, żebym się z tym wszystkim umiał radośnie pogodzić. Tak to swoimi siłami człowiek nie da przeciwnościom rady, można się tylko modlić, pielgrzymować i odmawiać nowenny, i mieć nadzieję, że wszystko to posłuży naszemu zbawieniu! Ach! Dzieci czy umierają, czy opuszczają dom i serce rodziców, tak przysparzają nam tylko wstydu i trosk, a wszystkie czynione im wyrzuty bolą nas samych, tak jakbyśmy sobie coś wyrzucali. O, Panie, bo dzieci są mi droższe nad wszystko i niejeden raz za każde bym umarł, gdybym je tylko mógł uszczęśliwić. Dobry Boże, wycinam Ciebie w drzewie. W zimie to już prawie moja codzienna modlitwa, podobnie jak Fien, która przy kuchni każdego dnia odmawia godzinki. W moich dłoniach jesteś teraz tylko kawałkiem drewna, ale z czasem coraz bardziej ożywasz. Robię coś, co zaczynam kochać i czego zarazem zaczynam się bać. U Ciebie szukam pociechy w moich frasunkach i od razu jeszcze dotkliwiej je odczuwam. A to stąd, że bardziej myślę o swoich bólach niż o Twoich. Wybacz. Może byłoby lepiej, gdybym Cię nie dokończonego odłożył na strych i poszedł do sąsiadów pograć w karty. Ale boleść szuka boleści. Nie odważam się prosić Ciebie o coś, Panie. Wstydzę się prosić. Ciebie, któryś cierpiał i nadal cierpisz z powodu naszych grzechów, jakże odważyłbym się błagać o cokolwiek, ja, co tyle nagrzeszyłem. Nie, nie odważę się prosić: wybaw nas z naszej nędzy. Bo jakbym słyszał Twoją odpowiedź: a co ze mną, Wortel? Nie odważę się prosić: pobłogosław moje pole. Gdy oglądam Twoje rany i rozmyślam nad nimi, i czuję Twoją miłość, jakże potem miałbym prosić: otwórz nad moim polem swój parasol, a Ossekop niech się potopi, bo tylko gdy zgniją jego owoce, moje urosną w cenę. Chciałbym cię prosić: wyrwij te ciernie boleści z serca mojej Fien. Ale przecież ty sam wraziłeś miecz w serce swej Boskiej Matki. Mój Boże, mój Panie! Nie, nie dozwól mi o nic prosić, każde błaganie to nowa rana, bo każda prośba ma na celu moją własną korzyść. Nie, nie proszę o nic. Mam zbyt wielki szacunek dla Twych boleści i frasunków. Ale będę błagał Twoich świętych. Bo oni zupełnie jakby byli z naszej parafii, z naszego domu i chociaż tacy krewni jak po łysej kobyle źrebię, to bardziej należą do nas. Nie, nie proszę o nic, chcę Cię tylko wielbić! Ale przez obu świętych Antonich, przez tego z prosiakiem i przez tego bez prosiaka, przez świętego Leonarda, przez świętego Medarda, przez świętego Gommara i świętego Izydora będę Ci słał moją smutną nowinę. Nie bierz mi tego za złe, Panie, jestem tylko chłopem, a chłopu trzeba wiele wybaczyć, jeśli tylko Cię wielbi. A wielbię Cię każdą cząstką mej duszy! V Żeby być dobrym gospodarzem, trzeba umieć się cieszyć ze swojego pola. Jest ono przecież samą radością, jeśli tylko serce nie jest przepełnione troskami. Trzeba umieć szczerze i bez reszty poświęcić się roli. Tylko wtedy potężne chłopskie ciało będzie się mogło rozkoszować wszystkimi jej urokami. Szczególnie kiedy człowiek przyłapany na kłusownictwie spędza osiem miesięcy w więzieniu, dopiero wówczas spostrzega, jak piękne i przyjemne jest wiejskie życie. Zły jestem na samego siebie, że nieraz narzekałem na ciężką pracę. Ach, jakżeż żałuję teraz, że tylekroć stękałem i jęczałem jak dusza czyśćcowa. Wypuśćcie mnie tylko z tych czterech ścian, to zobaczycie, że robota będzie mi się palić w rękach! W ciszy celi serce marzy o wszystkich tych pięknych godzinach. Oj! Że też muszę teraz odliczać dni, i to za jednego, jedynego zajączka, bo przecież nie skazano mnie za sto innych, o których nikt nic nie wie. A więc za jednego zajączka osiem miesięcy aresztu. Opak się wszystko na świecie dzieje, skoro Bóg przeznaczył zające i bażanty tylko dla dworskich. Już raz siedziałem dwa tygodnie. Jan Vernilst, który od dawna nie żyje, poszedł ze mną pokłusować. Musieliśmy dać drapaka. Ale złapali go i ten skurczybyk mnie wydał. Zawsze przysięgałem sobie, że nie złapią mnie na gorącym uczynku. Lata całe udawało mi się. Ale ostatnim razem mglistego poranka, wyjąłem z wnyków dwa zające. Jak kot szedłem cichutko polną drogą do domu. Wyglądałem właśnie zza sągu drzewa, czy aby nie grozi mi jakieś niebezpieczeństwo, gdy ktoś położył mi ciężką dłoń na ramieniu. - Mam cię teraz, Wortel! Powinienem był zabić tego gajowego na miejscu. Ale pomyślałem o mojej niewidomej Amelieken i powiedziałem: - Czyń swoją powinność, człowieku. Osiem miesięcy. Teraz wiem, jak piękne i dobre jest pole, i mam nauczkę i karę za to, że złorzeczyłem swemu losowi. Więc gdy mnie teraz zwolnią i będę musiał pracować jak wół, jak osioł, jak niewolnik, to i tak będę śpiewał: alleluja i Bogu dzięki! Ciągle wracam myślą do mojej roli. Oczywiście myślę też o mojej Fien i dzieciach, ale przede wszystkim o polu. Ha. Czy jest coś wspanialszego, niż wskoczyć o wschodzie słońca w portki, wyjść na podwórze i poczuć na twarzy chłód poranka. Nad polami unosi się jeszcze mgła. Owoce, zielsko i trawę pokryły kropelki rosy. Jest tak pięknie i tak cicho, tu blisko i tam w oddali. Aż żal, że człowiek nie może opanować kaszlu i psuje wszystko. Słońce przedziera się przez opary i znad pola zwalają się na twoją głowę zapachy. Czujesz koniczynę, zboże, wodę z potoku, nawóz, kwiaty, miód, przysłuchujesz się skowronkowi. I stoisz tak w drzwiach, oddychając pełną piersią, sącząc poranek jak chłodny napój i rozkoszując się pęczniejącymi owocami, swoją pracą, którą widać na polu utrwaloną w prostych bruzdach i zagonach niczym w pięknych dywanach. Uskrzydla cię szczęście i chęć do pracy, krew wrze i bogatszy od króla otwierasz drzwi do obory. Ach, ten ciepły zapach zwierząt i nawozu. Mówisz dzień dobry zwierzętom i widzisz po ich oczach, że się cieszą, że przyszedłeś. Można je pogłaskać, przemówić do nich, a odpowiedzą swoim: mu, me i bu. Ich ogony kręcą się i biją, okazując radość ich serc. Koń rży, kogut pieje. Rozpalasz ogień pod kotłem z jedzeniem i czajnikiem z kawą. Dojąc dotykasz czołem ciepłego krowiego brzucha i poruszasz cyckami, zupełnie jakbyś grał na karylionie, a mleko szumi w wiadrze, gra i paruje. Tak ma być, wszystko w porządku, nie ma chwili w życiu chłopa, żeby nie było w niej radości, którą aż krew promienieje. Teraz, kiedy tak minuta po minucie wszystko rozważam, widzę, jak piękne są to chwile, ale kiedy człowiek jest w robocie, złości go to i tamto i nic więcej nie widzi. Ale ja obiecuję cieszyć się wszystkim. Przecież to niemożliwe, żeby wspomnienie było wspanialsze niż rzeczywistość. No i koniem w pole, orać! Odwala się skiby ziemi, która lśni i paruje. To najlepsze lekarstwo na wszystko, a do tego słońce pieści twoją skórę. Jedna bruzda obok drugiej, porządnie i równo, a jutro obsypie się je pełnymi garściami nasion. Z nadzieją i radością będę oczekiwać pierwszych ździebeł, oglądać jak rosną, jak wydają kłos. Znam każdą roślinę. Ta da sobie radę, tamtej brakuje na razie sił. Cały dzień jest mój, od świtu do nocy. Mogę siać, zrywać, sadzić, nawozić, wąchać ziemię, kosztować ją, patrzeć, jak kamienieje w fałdach spracowanej dłoni. Jestem dumny z mojej pracy, szczęśliwy ze zbiorów, sam jestem sobie panem. Widzę to teraz w całkiem innym świetle. Bo wszystkie radości pracy dopiero wtedy się docenia, gdy nie można ich przeżyć. Na przykład taka kawa z dobrym, serdecznym, chłopskim chlebem, który moja Fien umiejętnie wypieka. Albo tuzin żabich udek pośpiesznie upieczonych nad ogniem, kieliszek u Lorejasa, kufel piwa w "Trębaczu" albo kilka tęgich łyków mleka z pełnego wiadra. Ale też i przyjemności duszy: kiedy człowiek siedząc na turkoczącym wozie z wysokości kozła ogląda okolicę lub kiedy z jednym dzieckiem na barana, a z drugim za rękę, wraca z pola do domu. Każdy dzień jest inny, a wszystkie wspaniałe. Kiedy mgła wełnistym szalem spowije ziemię, człowiek spogląda sam w siebie. Mnie dobrze to robi. Albo gdy słońce smali i człowiek stoi jak na węglach, to wie przynajmniej, że zboże wyrośnie jak las. Gdy popada, to owoce błyszczą się i ślinka leci jak psu. I tak samo chętnie oczekuje się pierwszych opadających liści, co przebijających ziemię kiełków grochu. Niech śniegu leży na metr, niech zamarznie studnia, popracuję w stodole, umówię się z kowalem, narąbię drew, posiedzę w ciepłej oborze, pójdę zakłusować lub porzeźbię przy krzyżu Pana Naszego. O, nie. Nie damy się. Życie chłopa jest dobre i piękne. Boże, zwróć mi moje pole! Fien wszystkie te miesiące przychodziła z dziećmi do mnie na widzenia. Przynosiła ze sobą aromat zagonów, pachniała mlekiem, kuchnią i oborą. W jej oczach widziałem przestrzeń naszego pola. W pałających policzkach czuć było powietrze. Jej dłonie pachniały ziemią. Nagle wszystko mi się przypominało: moje zwierzęta, szynka w kominie, czerwona kapusta połyskująca granatowo i pokryta kroplami rosy, które nie spadają, buraki po dwa kilogramy każdy, i to bez chemii, piszczące taczki. Szpadel lśni, słońce prześwietla promieniami las, znad potoku unoszą się opary, poranny wiatr nadyma rękawy mojej niedzielnej koszuli. Tak czuję całe moje pole i dając dłoń Fien podaję ją mojej ziemi. Pewnego dnia, gdy minął już czas odsiadki, przyjeżdża po mnie wozem z całą gromadą dzieciaków. Z radości udajemy się wpierw do miasta do kościoła odmówić dziesiątek różańca. Potem kupuję na bazarze coś dla dzieci, trąbkę i takie tam, a w gospodzie na uboczu zjadamy kanapki z szynką, które wzięła z sobą Fien. Opowiada przy tym, co nowego. Z powodu choroby nie mogła przyjechać w ostatnich dwóch miesiącach. A tymczasem co nieco się wydarzyło. Od Fonsa dalej nie ma wiadomości. Frisine odeszła od niego i mieszka sama z dzieckiem w Antwerpii. Chodzi po domach jako sprzątaczka i tak zarabia na chleb. Jej fatygant, który już jakiś czas temu zniknął bez śladu, został wyłowiony w stawie koło Moll. Żona Ossekopa leży na cmentarzu, zmarła w połogu. Lorejas będzie się żenić, a Franelle stracił oko przy rąbaniu drzewa. Moja Fien napędziła mi porządnego stracha. Tu człowiek przez osiem miesięcy tak pięknie marzy sobie o roli, przez co życie w więzieniu już prawie stało się przyjemnością, a tu nagle dowiaduje się o nieszczęściach sąsiadów. Ale mnie się uda, Bóg mnie poratuje, a i sama odwaga dużo pomaga. Sąsiedzi powitali nas, gdy tylko wyjechaliśmy zza zakrętu. Okna swoich domów ustroili papierowymi różami, nawet Ossekop, a przed naszymi drzwiami postawili coś na kształt majowego drzewka. Gdy Jef den Dries, Franelle, Michel van den Suetekens i tylu innych wracało z odsiadki, też przystrajałem okna. U nas więzienie za kłusownictwo to zaszczyt. Zające należą do wszystkich, to prawo przyrody. Adam też był chłopem. Chłopskie prawo, którego nawet król nie jest w stanie zmienić. Stawiam kolejki po gospodach, ale zanim pójdę spać, muszę mieć jeszcze przyjemność przejścia się ciężkim krokiem po moim polu i podzielenia się z nim moją radością. Czuję się jak drzewo, które ciągnie z ziemi soki. Ale Fien woła i idziemy spać w świeżej pościeli. Zupełnie jakbyśmy mieli znów po osiemnaście lat. Nie było mnie przecież w domu aż osiem miesięcy! A nazajutrz ze świeżymi siłami znów do pracy. Najpierw w progu napełniam płuca powietrzem, jak harmonię, przyglądam się skowronkowi, co wzbija się w powietrzu, czuję zapachy i żwawym krokiem do obory, całkiem tak jak wymarzyłem to sobie w więzieniu. Ale zwierzęta mnie nie poznają, ich spojrzenie jest inne, inna mowa, inne ruchy ogona. Ale to się z czasem zmieni. PIerwsze dni kosztuję tylko ową wspaniałość wiejskiego życia, ale już wkrótce pojawiają się starzy wrogowie i ślą człowiekowi bolesne strzały. Przykrości i zmartwienia, choroby i kłopoty z dziećmi, z opłaceniem dzierżawy, ale ja chcę, chcę, chcę mieć radość z mojej pracy, z mojego pola! Do diabła z Fonsem, z Irmą, z kotką naszego Fonsa, która znów mieszka w Plattekeeshoek i tylko człowieka drażni, nie pozwalając przychodzić tu dziecku. Do diabła z dziedziczką. Do diabła, do diabła, zostawcie mnie w spokoju. Pozwólcie mi być chłopem, duszą i ciałem, Bóg stworzył mnie chłopem, więc, w imię Boże, pozwólcie mi nim być! Zaciskam zęby, nie chcę znać mojej nędzy, nie chcę o niej nic wiedzieć. Ale potem przyszła zima i nie miałem odwagi pójść na strych po mojego Chrystusa. Nie chciałem wyrzeźbić w nim własnych cierpień. Kto nie przegląda się w lustrze, nie wie, jak jest brzydki. A ja chcę być szczęśliwy. Mam chyba do tego prawo. Na Nowy Rok przyszły po kolędzie dzieci ze wsi. Śnieg sypał jak z rękawa. Siedziałem przy kominku i ćmiłem fajkę, w dłoniach kubek gorącej kawy. Weszły dzieci. Dostały to marchewkę, to jabłko. Do przodu wystąpiły cztery dziewczynki. Było wśród nich także słodkie maleństwo. Fien właśnie coś im wręczała, gdy nagle krzyknęła: - Wielki Boże, toż to nasza Liesken! - Dziadku, dziadku! I już wdrapała mi się na kolana. - Powiedzcie mamie Liesken, że dziecko odprowadzimy wieczorem, teraz taki ziąb na dworze. Jeszcze przed zmierzchem przyszła jedna z dziewczynek. - Mama Liesken powiedziała, że Liesken może tu zostać kilka dni. Twarz Fien pojaśniała. Z policzków otarła łzy. Też się cieszyłem jak dziecko, choć wcale tego nie okazywałem. A Fien nie wytrzymała i mówi: - Musimy znaleźć Fonsa, powinni się pobrać, skoro ten pijanica nie żyje, i znów będzie radość i zgoda. A ja wkrótce potem przekazałem wachmistrzowi: - Poszukajcie raz jeszcze naszego Fonsa. Gdzieś na Matki Boskiej Gromnicznej, tej samej nocy, kiedy przyniosłem do domu pięknego zająca, chociaż obiecałem mojej Fien już nigdy więcej nie kłusować, ale to ma się we krwi i na nic wszelkie obietnice, tego wieczoru przyszedł do nas wachmistrz. Dał mi papierek i mówi: - Jutro rano musicie być u komisarza policji w Antwerpii. - Czy Wortel znów pójdzie siedzieć? - zapytała Fien. - Tylko jeśli coś przeskrobał, inaczej nie - odparł wachmistrz i poszedł sobie. Co to może być? Czyżby z powodu tego zająca? Całą noc nie mogłem zmrużyć oka, a noce były teraz najdłuższe w roku. Piłem tylko kawę. Znów do więzienia? Ale przecież nie złapali mnie. Co by to zresztą obchodziło komisarza z Antwerpii. O czwartej godzinie nie mogłem wytrzymać. Ubrałem się i wyruszyłem w drogę. Usłyszałem jeszcze żałosne westchnienia Fien. Na piechotę do Antwerpii trzy godziny drogi. Nie, nie wozem. Tak przynajmniej będę mógł wychodzić jakoś swój niepokój. O ósmej stanąłem przed ratuszem. Komisarz był potężnym mężczyzną i właśnie popijał z cynowego kubka kawę. Policjant, który mnie wprowadził, wymówił moje nazwisko, a komisarz nie podnosząc wzroku odezwał się: - Zaprowadźcie go, gdzie trzeba. Nogi się pode mną ugięły. Więc jednak do więzienia. - Co zawiniłem, panie? - zapytałem. - Nic, ale możecie chyba rozpoznać waszego syna Alfonsa? - Rzecz jasna, przecież jestem jego ojcem! - Pewien człowiek się powiesił i powiadają, że to wasz syn. Samobójstwo. Musimy to wiedzieć, żeby go zapisać. Idźcie do szpitala, leży tam. Poszedłem. - Tędy - powiedział policjant. Nasz Fons się powiesił, musiało do tego dojść. Był to cios, ale zarazem ulga, że już po wszystkim. Nareszcie! A jednak miałem nadzieję, że to nie będzie mój syn. Wszystko można o mnie powiedzieć, że bywam gburowaty i co kto chce, ale też do końca życia nie miałbym spokoju, gdyby jedno z moich dzieci nie umarło, jak przystało na chrześcijanina. Bo po co małżeństwo, jeśli nie po to, by prowadzić dzieci ku chwale Bożej? Ale to nie może być nasz Fons, to nie może być on, tylko nie on! Ach, co to będzie za cios dla mojej Fien. Lepiej żeby pozostał zagubioną owcą, niż miał się stać przeklętą duszą. O Panie, nie dopuść, żeby to był nasz Fons. A jeśli to on, niechże go nie rozpoznam! Oj, biedna Fien, ta wiadomość ją zabije! Fieneken, Fieneken, wiele musiałaś wycierpieć, ale to będzie śmiertelny cios! Dotarliśmy do szpitala, przeszliśmy wielką bramę, idziemy korytarzem, w którym pachniało lekarstwami, przez dziedziniec do małego domeczku. Na noszach leżały przykryte prześcieradłami trzy ciała, starszy mężczyzna odkrył środkowe. Jaki straszny widok! Blada, opuchnięta twarz, wykrzywione usta, sine wargi... Fons... tak, nasz Fons. O, biedna Fien! Zamykam oczy, nie mogę na to patrzeć. - Poznajecie waszego syna? - zapytał policjant. Stoję obok z zamkniętymi oczyma. Nie, nie otworzę ich, bo gdy jeszcze raz spojrzę, bezwiednie wykrzyknę jego imię. Więc mówię: - To nie on... Nasz Fons ma tu - i pokazuję na pierś - znamię. Zobaczcie... Słyszę, jak szamoczą się z ubraniem. - Ten nie ma znamienia - mówią obaj. - Sami widzicie - powiadam. - Czyli nie wasz syn? - Nie, to nie on. Nasz Fons miał tu takie znamię. - A więc zapisać: nieznany - odparł policjant. - Następny do amfiteatru - rzucił starszy mężczyzna. - Chodźcie - powiedział policjant. Dopiero wówczas otworzyłem oczy, prześcieradło przykrywało już ciało. Wyszliśmy na dwór. - Nie zwyczajniście tego na wsi, tak oglądać trupy, co? - odezwał się policjant. - Bialiście jak kreda. Kto by przypuszczał, chłop jak dąb. O, my oglądamy to codziennie, na nas nie robi to żadnego wrażenia. - Toście mocni - powiedziałem, a głos o mało co nie uwiązł mi w gardle. - Tak, każdy ma swoje powołanie. Znów otoczył nas zapach lekarst, a kiedy otworzono bramę, zapytałem: - Czy to już wszystko? - A czegóż jeszcze byście chcieli? - Chciałbym postawić wam piwo za fatygę. Rozejrzał się i bez słowa skierował swe kroki wprost do gospody po drugiej stronie ulicy. Ja za nim. Ach, gdybym mógł tak raz na zawsze zapić to przeżycie! A serce ojcowskie krwawi. Policjant opowiadał o topielcach, o zamordowanych. - A tego chłopca to pochowają ze mszą? - zapytałem trwożliwie. - Chyba odczytają taką cichą, zresztą nie wiem. - A co ten staruszek mówił o teatrze? - Amfiteatr? To sala na uniwersytecie, bo te zwłoki będą oglądać studenci, co uczą się na doktorów. Potną je na pasemka i będą oglądać przez szkła powiększające i badać. A potem, gdy wytną już większość mięsa, ugotują zwłoki w kotle. Bulion, cha! cha! cha! Potem złożą wszystkie kosteczki i czaszkę, i żebra za pomocą drucików do kupy i zrobią szkielet. Sprzedaje się to tym, co uczą się na doktorów. Co tak na mnie patrzycie, ci to mają dopiero zabawę. Stawiają szkielet w sypialni i używają go jako wieszaka i wkładają mu między zęby fajkę. - To nie pochowają tego chłopca? - zapytałem z boleścią. - Do trumny włożą kamienie. No to powodzenia, kochasiu! Zaraz wróci mój szef - powiedział policjant zerkając na ulicę. Dopił piwo i wyszedł. Jak długo tkwiłem tam niczym porażony, nie wiem. Dopiero oberżystka zagadnęła mnie: - Czyście czasem nie chorzy? - Tak, tak - odparłem chcąc się jej pozbyć i wybiegłem jak szalony na ulicę. A może z powrotem pójść na komisariat? Z daleka dostrzegłem budynek i musiałem się powstrzymać, żeby nie pobiec tam, nie upaść na kolana i nie wyznać wszystkiego. Panie na niebiosach, muszę milczeć, muszę milczeć ze względu na moją Fien! Co też oni najlepszego zrobią z naszym Fonsem? Gdybym jednak się przyznał, to go nie ugotują, nie potną na kawałki i będzie miał piękną mszę, piękną, choćby mnie to miało kosztować majątek. Ale Fien nie odważy się pokazać ludziom na oczy, a nasz Fons znajdzie się w gazetach. Wisielec to na naszej głuchej wsi hańba, którą noszą pokolenia. Co robić? Co robić? Jeśli będę milczał, nikt się nie dowie. Nadchodził policjant, pewnie wyczyta w moich oczach wszystkie wątpliwości. Odwróciłem się i uciekłem stamtąd. Poszedłem piechotą do domu, tam opowiem wszystko Fien i niech zadecyduje. Opowiedziałem jej wszystko dokładnie aż do chwili, kiedy zobaczyłem zwłoki. - Ale to nie był nasz Fons? To przecież nie był nasz Fons? - powtarzała gorączkowo. - Posłuchaj dalej - starałem się jej przerwać. I gdy powiedziałem, że podniesiono prześcieradło, chwyciła mnie za poły i zrozpaczona krzyknęła dziko: - Ale to nie mógł być nasz Fons? Nie znalazłem dosyć odwagi, żeby wyznać, jak było naprawdę. Przecież padłaby trupem. - Nie, to nie był nasz Fons. Płakała teraz z radości, zakrywając twarz fartuchem. - A jak poznałeś, że to nie on, Wortel? - No, tamten człowiek miał na piersiach duże znamię, a wiesz dobrze, że nasz Fons nie miał żadnego znamienia. - Tak, święta prawda - przytaknęła. - Nie miał. I wtedy spojrzała na Najświętszą Panienkę z uwielbieniem i wdzięcznością, że żadne z jej dzieci nie umarło niechrześcijańską śmiercią. - Więc cała wyprawa na nic - zakończyłem niby obojętnie. - Ale lepiej nikomu o tym ani pary z ust, Fien. Ani o znamieniu, ani o czymkolwiek, bo powiedzą jeszcze, że to był nasz Fons. - Tak, rozumiem - skinęła z powagą i przekonaniem. Rzecz jasna, że o gotowaniu, bulionie i robieniu szkieletów nie pisnąłem ani słówka. Jutro pójdę do plebana i opowiem o wszystkim, i poproszę o mszę w intencji Fonsa. Zaoszczędzę na nią na moich niedzielnych piwach... Tego wieczoru znów przyniosłem ze strychu krzyż, bo moja boleść była zbyt wielka, żeby pozostać niepocieszona. Podczas gdy Fien się modli, a dzieci oglądają obrazki świętych, nucę pod nosem, żeby wszystkiemu nadać pozory niezmąconego szczęścia: Księżycu, księżycu, co lśnisz na niebie,@ jak przyjdzie poranek, to przegoni ciebie!@ VI - Nie powinieneś się uskarżać - mówił pleban po drodze. Poprosiłem go do mojej Fien, bo leżała plackiem w łóżku z powodu kłucia w sercu. - Powiadasz, że wszystkie nieszczęścia zwalają się na chłopa. To się nie zgadza, Wortel. Nie dlatego cierpisz biedę i zgryzoty, że jesteś chłopem, ale dlatego, że jesteś człowiekiem. Sklepikarzowi w mieście, właścicielowi gospody, aptekarzowi czy bankierowi może się przydarzyć i przydarza się to samo, co tobie. A może myślisz, że oni nie cierpią z powodu swoich żon, dzieci, chorób czy interesów? Gdzie człowiek, tam i boleść. Adam nam to załatwił. Pociesz się, chłopie, że masz jeszcze swoją pracę, przy której możesz znaleźć zapomnienie i pociechę. Ci z miasta nie znają takiej ucieczki. Nic tylko zęby w ścianę albo właśnie ucieczka w pole, żeby znaleźć ukojenie. A gdy widzą was przy orce lub żniwach albo siewie, to wzdychają: ach, jacy chłopi są szczęśliwi, gdybym tak był chłopem... Tak jest, Wortel, bo ten swobodny oddech, świeże powietrze, ta cisza i piękny widok w dali, zapachy siana i ziemi, wszystko to jest wspaniałym balsamem dla uciemiężonej duszy. Zapytaj poetów, malarzy, filozofów, jaki zawód jest najpięniejszy: rolnika, Wortel. Jego to wychwalają, odmalowują i studiują. Bo chłop zaraz po księdzu stoi najbliżej Boga. My, duchowni, dbamy o duchowy dostatek ludzi. Wy, chłopi, o ich fizyczne utrzymanie. To dzięki waszej zawziętej pracy ludzie mogą się cieszyć wspaniałymi owocami ziemi, mięsem, miodem, chlebem, winem, mlekiem i piwem, dostają też skóry, wełnę i len na swe ubiory. Zaiste, jesteście sługami Pana Naszego, robotnikami w Jego winnicy. Z ziemi mogą zniknąć wszyscy: jubilerzy, artyści, profesorowie, ale spróbujcie zabrać chłopa, toż to będzie koniec świata. Wy, chłopi, nie wiecie nawet jak jesteście piękni, inaczej byś tak nie mówił. - Taką przemowę trzymał ksiądz pleban. Same piękne słówka! Gdy wszystko idzie jak z płatka, to dawać posłuch czemuś takiemu - sama rozkosz i człowiek idzie za pługiem podśpiewując. Na obrazku, co wisi u nas w domu, wiejskie życie też jest takie piękne. Nazywa się to "Angelus", dodatek noworoczny do gazety. Stoją tam na kartoflisku chłop i chłopka i pozdrawiają Anioła Pańskiego. Nie znam się na obrazkach, ale często mówiłem sobie: tych dwoje z pewnością mieszka w domku z marcepanu, dzieci chowają się im bez kataru, nie znają żadnej jędzowatej dziedziczki, nie śmierdzą potem i nigdy nie stąpali po gnoju; od pracy nie dostaną ani odcisków, ani garbu. Bawią się w chłopa, tak jak nasze dzieci bawią się w dworskich. Ksiądz pleban porozmawiał z Fien. - Musisz sprowadzić doktora, Wortel. - Czy to aż tak źle, proszę księdza? - Na świecie żyć, to nie wianki wić, przyjacielu. Boisz się doktora jak konfesjonału, a wszystko to służy przecież wyzdrowieniu. Posłałem po doktora. - Wasza żona ma słabe serce - powiedział jak jaki głupek. - Bzdura, panie doktorze - odparłem - jej serce jest silniejsze od pańskiego i od mojego. Gdyby pana spotkało w życiu to, co spotkało tę kobietę, to już by pan nie chodził po świecie. Jej serce zbyt wiele musiało wycierpieć. Oczywiście, przepisał drogie lekarstwa. I, oczywiście, nic nie pomogły. Jak odskrobać z jej serca, co tam przywarło? Posłałem po Aloiske. Zaczął zamawiać jej chorobę, zrobił kilka dziwacznych grymasów, szepcząc przy tym pod nosem tą swoją łaciną. Ale i to nic nie pomogło. Ja jednak znałem lek na jej chorobę. Należało opowiedzieć jej wszystko o Fonsie, uwolnić ją od strachu i zwątpienia, w jakim żyła. Wpierw jednak poszedłem poradzić się księdza. - Ani pary z ust - odparł. - Chyba że chcesz, żeby jej serce pękło. Było mi nieznośnie ciężko, a jej nie mniej okrutnie. Między jednym a drugim atakiem słyszałem, jak zawodziła kierując swoje słowa to do mnie, to do krzyża nad łóżkiem. - Ach, żeby nasz Fons był teraz przy mnie. Żebym mogła go raz jeden zobaczyć... On żyje, czuję to, serce matki nie kłamie... Ach, Józefie święty, Panienko Przenajświętsza, wy, którzy trzy dni szukaliście waszego dziecka, by w końcu odnaleźć je wśród uczonych w piśmie, dlaczego nie możemy znaleźć naszego Fonsa? Ja też jestem matką! Wortel, pomów raz jeszcze z wachmistrzem, może go poszukują... Że też człowiek musi tego wysłuchiwać i milczeć! Nieraz musiałem się gryźć w język. Już dwa lata wisiała ta tajemnica jak przegroda między nami. Dla mnie podwójna męczarnia, bo przyszło mi wciąż o tym wysłuchiwać, a musiałem milczeć. - Ale, proszę księdza, jeśli teraz umrze i nie dowie się? - Tam się dowie, Wortel, gdzie dusza wszystko ogląda swoimi oczyma i gdzie nie ma trosk, bo w niebie nie ma miejsca na troski. - Czy moja Fien pójdzie do nieba, proszę księdza? - Nie, Wortel, nie pójdzie tam, lecz aniołowie ją tam poniosą. Twoja żona jest jedną z tych chrześcijańskich bohaterek, których próżno szukać w kalendarzu. Wiele wycierpiała, wiele wypłakała, ale wszystko przyjęła pokornie. Nie myśl, Wortel, że ten święty, co wciąż na klęczkach zgięty, że trzeba jedno oko mieć utkwione w niebie, drugie w dużym palcu u nogi. Twoja żona jest jedną z tych szlachetnych postaci, które są święte, choć tego po nich nie widać. W każdym razie można się od nich wiele nauczyć, Wortel. Gdy ona składała w pokorze ręce, ty miotałeś przekleństwa i rzucałeś diabłami albo szedłeś na wódkę. A cóż jest piękniejsze? I dlatego Pan Nasz łaskawie na nią spogląda. - Gdy tak łaskawie na nią spogląda, dlaczego nie pozostawi jej przy mnie i przy jej ukochanych dzieciach? Skoro i tak poszłaby do nieba, to czemu nie może poczekać ze dwadzieścia lat? A tymczasem w niebie nazbiera się jeszcze więcej świętych i przyozdobią je. Im więcej dusz, tym większa radość. Mojej Fien pogorszyło się, bóle nie ustępowały. Na pierwszy rzut oka można by pomyśleć, że to udawanie, bo policzki jej pałały, była pełna i pulchna. Ale wargi miała sine jak wątroba. Oczy błyszczały raczej strachem niż życiem. Oddech miała urywany, a na skroniach perlił się pot. - Może się jej poprawi na zmianę pogody - powiedział pleban. - Potrzeba jej świeżego powietrza, a teraz to żar jak z piekarskiego pieca. Tak, lato było tamtego roku najgorsze ze wszystkich, jakie pamiętam. Zbliżał się czas żniw, a już od początku czerwca nie padało. Niebo wciąż bezchmurne, a słońce prażyło tak, że ziemia pękała, a rośliny więdły i usychały. Cały czas wiał suchy, gorący wschodni wiatr, który cichutko zawodził w kominie, ale z gwizdem hulał po polach. Kurz podnosił się ponad korony drzew i obłokiem wisiał nad drogą. Był gryzący jak pieprz i jak pieprz palił rośliny, które szarzały od pyłu. Potoki i stawy wyschły. W dworskiej sadzawce na dnie leżały gnijące karpie. W Necie w czasie przypływu można było zaczerpnąć nieco śmierdzącej, błotnistej wody. Zupełnie jakby na świat padła klątwa albo dotknęła go zła ręka i wszystko, co żyło, miało umrzeć z pragnienia i suszy. Stalowoszare suche powietrze i przyprawiający o obłęd ostry świst suchego wschodniego wiatru, który dniem i nocą nieustannie szumiał w drzewach. Rano nie uświadczyłeś ani kropelki rosy, ani obłoczka nad głową lub gdzieś na horyzoncie, traciliśmy nadzieję na deszcz, który orzeźwiłby ziemię. Zwierzęta tęskniły do chłodnej wody, soczystej trawy i człowiek musiał czasem zrywać się po nocy i tłumaczyć im, że już wkrótce spadnie deszcz i że będą mogły pić, ile dusza zapragnie. Tymczasem chłopi mogli z czystym sumieniem wyznać plebanowi, że nie chrzcili mleka. Litr wody miał prawie taką samą wartość, co litr mleka. Odprawiano nowennę prosząc o deszcz i codziennie po polach chodziła procesja. Aj, cóż to była za procesja. Nie widzieliśmy się nawzajem w tym tumanie kurzu. Osiadał na spoconych twarzach i po chwili wyglądaliśmy jak murzyni. Śpiewem i modlitwą cała gromada wypraszała odrobinę zwykłej wody, z którą na ogół człowiek obchodził się rozrzutnie. Ale mieliśmy wrażenie, że niebo wyschło doszczętnie, a ucho Boga zasklepiło się. Nawet dziedziczka z dworu brała udział w procesji. Wprawdzie i tak nie mają oni do czynienia z wodą, bo piją na ogół wino, ale deszcz to przecież pieniądze od chłopów. Żałość brała na widok roślin w polu, które człowiek z takim mozołem sadził, siał i pielęgnował i w których pokładał nadzieję. Nic nie zdążyło dojrzeć, wszystkie rośliny zwisały lub leżały marniejąc pod warstwą pyłu, zmęczone nieustannym miotaniem przez wiatr, pomarszczone i zabiedzone, aż żal serce ściskał. Diabli wzięli nasz pot i pracę, nasze chęci i pragnienia. Było źle, bardzo źle. Ludzie nie potrafili o niczym innym mówić i, jak to w takich wypadkach bywa, z czasem zaczęto sobie na temat posuchy żartować i opowiadać dowcipy. Lorejas opowiadał, że wodę pije tylko w niedzielę, a w tygodniu podlewa swoje selery piwem. Typowy humor wisielczy. Ale bardziej niż zatrważająca susza doskwierała mi potworna boleść mojej Fien i jej choroba. Na samą myśl o tym, że mogłaby odejść ode mnie i zostawić samego z dziećmi, nogi się pode mną uginały. - Gdy zacznie padać, Wortel, wynieś mnie na dwór na deszcz, czuję się wypalona od środka. O deszcz modliłem się raczej ze względu na nią niż z powodu moich roślin. I tak nadeszły żniwa. Słoma była twarda i włóknista. Wyszedłem do roboty sam z kilkoma smarkaczami. I gdzie są teraz nasze dzieci? Gdzie pomoc? Fons nie żyje, Anna w klasztorze, ten mieszka tu, tamten tam. Irma też ma pełne ręce roboty przy swoim murarzu i czwórce dzieci. A jednak na wieść o chorobie matki wróciła do domu. Że też człowiek musi dopiero leżeć na skonaniu, żeby ujrzeć przy sobie dziecko! O kapie na łóżko już się nie mówi. Nasz Sus mieszka ze swoją liczną rodziną w Aarschot i przesłał wiadomość, że bardzo współczuje, ale przyjechać nie może. A Stan, który ma dopiero dziewięć lat, musi zostać w domu i uważać na Fien, na ślepą Amelieken i pozostałą czeredę. Pomaga mi tylko piętnastoletni Mon. O, Panie, spraw, aby moim polem interesowano się nie tylko we dworze, ale żeby spoczęło na nim także Twoje oko, pod którego wszechogarniającym spojrzeniem wszystko znów się uładzi. A rośliny, soczyste i pełne, podniosą się posilone chłodną rosą z niebios. Niebiosa, spuśćcie rosę! - śpiewamy w pieśni. Twoje stopy nurzają się w obfitości, stoi w książkach, ale Wortel będzie zadowolony z jednej łzy dobroci w Twoich oczach. Zdechnijcie, gwiżdże wiatr, zdechnijcie, mówi kurz, zdechnijcie, pozdrawiają nas wstający dzień i zapadająca noc. Zdechnijcie! Muszę wziąć parobka. Franelle proponuje swojego syna. Pewnie żeby był bliżej naszej Amelieken. To jak kocura puścić do szpyrek. Niedoczekanie! Wziąłem Van Pula. Ma już swoje lata i krzepki jest jak należy, więc będę spokojny i o dzieci, i o moją pracę. Żniwa zaczęliśmy czternaście dni wcześniej niż zazwyczaj. Żniemy zboże dlatego, że tak trzeba, ale bez tej rozpierającej pierś radości i serdecznej troski jak co roku. Zbiory nie będą warte naszego wysiłku; bardziej chudych kłosów sam Józef nie potrafiłby wyśnić. Żniemy, a wiatr bije w nas falami gorąca, zupełnie jakby w pobliżu co rusz otwierano chlebowy piec. Żebra czuję jako piekące obręcze. Wiatr bije w nas po twarzach kłosami i tak miota piachem, aż trzeszczy między zębami. Słony pot piecze w ustach. Pić, pić! Choć trochę się orzeźwić, pokrzepić. Woda jest teraz święta, zbyt drogocenna, by pić ją samemu, zostawia się ją dla zwierząt. Posyłamy po piwo, ale ono tylko klei usta i kwaśno smakuje; najlepsza jest jałowcówka. Nie tyle jako środek na upały, ale żeby zapomnieć o cierpieniach Fien, no i, oczywiście, ze względu na smak. Jeszcze jedna butelka! A pod wieczór leżę z Van Pulem w życie, pijany na obie nogi, i śpiewamy. W domu bezhołowie. - Sprowadź Frisine - mówi Fien - to robotna dziewczyna. I nie jest nam obca. Jeszcze wyjdzie za naszego Fonsa, gdy ten wróci. Ogarnia mnie przerażenie. Raz, że upał trzyma jak wielkie nieszczęście i boję się, że moja Fien zejdzie z tego świata, to mam jeszcze szukać pokusy u tej czarownicy. Zaraz przypomniało mi się tamto zdarzenie na wozie i czy od gorąca, czy od jałowcówki, która każdego dnia tak człowieka pobudza, nie wiem, ale naraz zjawiły się przede mną kuszące wizje. - Trzeba z dala trzymać tę srokę - odzywam się. - Dlaczego? - pyta Fien. - Ona wszystko tu doprowadzi do porządku. Nie uwierzysz, ale strasznie cierpię widząc taki bałagan. - Znajdę kogoś innego. - Wortel, weź Frisine, ona zna dom i nasze przyzwyczajenia. - Zobaczę. Nie siedziałem długo u Fien. Nie potrafię siedzieć przy łóżku chorego, robię się niezręczny i zakłopotany. Boję się milczeć, ale nie bardzo wiem, o czym należy mówić. Żnąc pochylony w upale ciągle myślę o Frisine. Czyżbym się jej bał? Nie jednej, ale i setki ich się nie boję! Więc nie mam już silnej woli? Nie, nie ona, poszukam kogoś innego. A jeśli przyjdzie, to po pierwszym uwodzicielskim geście jak psa obiję i przegonię jędzę gdzie pieprz rośnie. Moja kosa lśni. Tak samo lśni nóż w szufladzie, czekając na mój następny grzech cudzołóstwa. Próbuję też przypomnieć sobie całe zajście z bykiem. O czymś takim nie wolno zapomnieć. No cóż, nie boję się wcale i pokażę, że jestem mężczyzną. I choć dobrze wiem, że wezmę teraz Frisine jako pomoc, idę do "Trębacza" i pytam, czy nie znają dziewczyny, która mogłaby robić u nas w domu. Mają się rozejrzeć. Teraz nikt mi niczego nie może zarzucić. Stamtąd idę do Frisine. Przyjdzie jutro. Całą noc nie mogę spać. Drzwi i okna otwarte na oścież. Niespokojnie spaceruję w świetle księżyca - po domu, po podwórzu, w oborze. Drzewa szumią na wietrze. Wiatr gwiżdże po zagonach jak duch, słychać chrzęst piasku. Księżyc w pełni rzuca na wszystko tajemnicze światło. Śmieje się, śmieje z naszego trudu, naszych pokus i rozpaczy. Nienawidzę pełnego księżyca, jego diabelnej, kociej głowy, która oślepiła naszą Amelieken. Szybko chowam się w cieniu drzew, żeby nie być pod jego wpływem. Czuję wokół siebie jakąś siłę, która zamierza się na nas. Ależ to życie jest upiorne i zakłamane! O, Panie, Wielki Boże. Ty, któryś wszystko stworzył, hojny i dobrotliwy, jakie to złe rzeczy umieściłeś między sobą a nami? Moje pobożne serce pełne jest Ciebie, ale ciało, które je otacza, najeżone wrogami. Serce łaknie Ciebie jak spragnione zwierzęta orzeźwiającego wodopoju, lecz ciało boi się Ciebie jak diabeł święconej wody. A gdy tych dwoje walczy między sobą, moja wola jest słaba jak pajęczyna. Przybądź z pomocą, o Panie, zbaw nas ode złego, co na nas czyha. Niech odejdzie mnie pokusa i niech spadnie deszcz! Niech Frisine zachoruje! Niech na ziemię i na moje serce spadnie deszcz i niech odnowiony podążam Twoimi ścieżkami! Krew pulsuje w skroniach, zupełnie jakby ktoś uderzał młotkiem, i nic nie przynosi ochłody stopom, dłoniom, powiekom. Że też nigdzie nie można się położyć w chłodzie, by odeszła ode mnie ta wewnętrzna i zewnętrzna gorączka. O Panie, spuść deszcz! Księżyc śmiał się aż do brzasku. I tak jak od wielu, wielu dni zawisło nad światem czerwone jak przekleństwo słońce, bez pasemka mgły czy kropelki rosy. Zrobiłem znak krzyża ze strachu i bezsiły. O Panie, daj deszcz! Frisine była obojętna, nie spoglądała na mnie. Pracowała ciężko jak koń pogański. Cóż za piękna kobieta. Musiałem pojechać nad Netę po wodę. Śpieszyłem się, żeby wnet być na powrót w domu. Nagle się pohamowałem. Głupcze, zwymyślałem sam siebie. I specjalnie postałem jeszcze dobry kwadrans w palącym słońcu. Gdy wróciłem do domu, wyszedł do mnie pleban. - Dziś się pogorszyło, Wortel, przyjdę do niej z Panem Bogiem, póki jest jeszcze w pełni przytomna. Trzeba zawiadomić dzieci i rodzinę. Musisz być dzielny, odwagi, chłopie! Jej życie było piękne... Frisine robiła wszędzie porządki i wszystko czyściła na przyjęcie księdza z Ciałem Pana Naszego. A Fien powiedziała: - Pan powinien przyjść do świątecznie wysprzątanego domu, musimy Go pięknie powitać. Coś mnie ścisnęło w krtani i wyszedłem przed dom zagrabić i pozamiatać podwórze. Z oddali doszedł mnie głos dzwoneczka. Gdy Frisine zapaliła na progu świeczki, szybko wdziałem czystą koszulę. Pan zbliżał się do naszego domu. Nasz Pan przyjdzie do nas. Ten, który wszystko stworzył, z którego darów jemy. Nie zagląda do nas często, ale gdy przybywa, przychodzi po kogoś. Teraz po moją Fien. Do tej chwili nie mogłem sobie wyobrazić, że mogłoby jej zabraknąć. Ale skoro On przybywał, zrozumiałem, że Fien umrze. To było pewne jak dzień po nocy. To było tak oczywiste, że nawet nie trudziłem się modlitwą o jej wyzdrowienie. Pochyliłem tylko głowę i spokojnie powiedziałem: - Wejdź, Panie, i czuj się jak u siebie w domu. Ksiądz poszedł, ale została śmierć. Czuć wyraźnie, jak się przechadza. Człowiek pragnie, żeby było cicho i żeby każdy chodził na palcach. W tej ciszy można ją usłyszeć. Nazajutrz przybyła rodzina Fien i moja. Pełen dom. Twarz Fien stała się purpurowa. Doktor zabronił jej cokolwiek mówić, więc nikt jej o nic nie pyta. Ale to nie pomaga. Cóż by dało to milczenie, jeszcze jedną, dwie godziny życia? Jak klepany pacierz, jak monotonną litanię wciąż tylko wzywała naszego Fonsa. Kazała go dobrze przyjąć i zatroszczyć się, żeby szybko wzięli z Frisine ślub. Frisine płakała cały dzień. Zaczerwienione oczy sprawiły, że zbrzydła. Nie wiem, ale po przyjściu księdza plebana z Najświętszym Sakramentem całe moje pożądanie jakby się rozwiało. Postanowiłem, dziś lub jutro, jak moja Fien zamknie oczy, wyrzucić Frisine na zbity pysk. Zacząłem jej nienawidzić. Czy nie była współwinna śmierci Fonsa? Czy go nie uwodziła przed i po swoim ślubie? Nigdy jej tego nie zapomnę! Mówiono oczywiście o suszy. Ktoś powiedział, że deszcz już nigdy nie spadnie, a świat zamieni się w pustynię. Ktoś inny, że przyjdzie taka burza, która kulę ziemską rozłupie na dwie części. Wszyscy nawzajem napędzali sobie strachu. W nocy obudziła mnie przeraźliwa cisza. Nie poruszała się żadna gałązka, nie szeleściły zeschłe liście kapusty. Wiatr ustał. Wstawało słońce, żółte jak trucizna. Zanosiło się na zmianę pogody. Byłem właśnie na polu i kopałem spaloną na popiół ziemię, gdy usłyszałem naszą ślepą Amelieken: - Tatusiu, tatusiu, mama! Zostawiłem wbity w ziemię szpadel, wiedziałem, co to może być, i w te pędy do domu. Wargi Fien zbladły. Twarz nabrała ziemistego koloru. Frisine i dzieci, płacząc, półkolem stały wokół łóżka. Przyszedł pleban, tylko na nią spojrzał i skinął do mnie, jakby chciał powiedzieć: "Wortel, ona kona". Zapalił świecę. - Czy to ty, Wortel? - zapytała. Ręce puściły różaniec. Szukała mojej dłoni. - Wortel - powtórzyła uśmiechając się. - Posłuchaj, nasz Fons mnie woła... Dlaczego chowacie go przede mną? Przecież widzę, że tam stoi... Pokazała w stronę okna. - Co on ma na szyi? Czy to wianek z kwiatów? Witaj, Fons, synku! Jeszcze raz czy dwa poruszyła bezgłośnie wargami. Nie mogłem już wytrzymać. Nawet gdybym miał za fałszywe zeznania pójść do więzienia, nie chciałem już dłużej oszukiwać mojej konającej żony. - Nasz Fons! - zawołałem. - Nasz Fons... - Czy nie widzisz, Wortel - odezwał się pleban - że już nic nie słyszy. Odeszła do Pana Naszego... Spłakałem się jak bóbr, ale kiedy byłem już sam na polu. Twarz miałem wilgotną od łez, bo płacz bólu ulżenie. I wciąż tylko powtarzałem jak refren: - Moja Fieneken, moja Fieneken. W nocy sąsiedzi przyszli czuwać. Normalnie dom byłby pełen ludzi, ale teraz, przed nadchodzącą burzą, po której spodziewano się tylu okropności, tylko najodważniejsi pozwolili sobie opuścić własne zagrody. Wiatr przyczaił się, zanosiło się na deszcz, a o zmierzchu pojawiły się burzowe chmury. Powoli zbliżały się do nas i około jedenastej pierwsza chmura zakryła księżyc. Modliliśmy się przy otwartych drzwiach. Naraz zaczęło błyskać ze wszystkich stron, a odgłos grzmotów wypełnił powietrze. Gwałtowna nawałnica zmusiła nas do zamknięcia drzwi; deszcz lunął jak z konwi, błyskawice rozświetlały niebo, co rusz waliły pioruny. Wreszcie. Ale zbyt baliśmy się tej burzy, żeby się nią należycie cieszyć. Stanąłem przy łóżku Fien. Zawsze pragnęła, żebym w czasie burzy był w domu, przy niej. Ochraniała wówczas dzieci jak kwoka, ale w mojej obecności była spokojniejsza. Tak jakby nasz dobry Stworzyciel na mój widok miał gdzie indziej kierować swoje błyskawice. Często śmiałem się z tego powodu. Ale teraz, kiedy umarła, podszedłem do jej łóżka i powiedziałem: - Uspokój się, Fien, wszystko będzie dobrze. Z dużej burzy deszcz nieduży. Cóż za ulga, gdy wreszcie nastał dzień, burza ucichła i mogliśmy otworzyć drzwi. Świeży wilgotny chłód, pełen zapachów i aromatów. Świat jakby na nowo stworzony! Wszyscy rozeszli się do domów. Frisine położyła się przespać. A ja spojrzałem na moją Fien. - Już po wszystkim - powiedziałem. I rzeczywiście dla niej było już po wszystkim. Leżała teraz martwa. A życie, które skończyła, było takie piękne; jej pokora, skwapliwość i troska o mnie i o dzieci, a nie o siebie samą; jak chętnie rodziła kolejne dzieci, które miały jej tylko przysporzyć zgryzot. Ach, jak mogłem zapomnieć o niej dla tamtej dziewki od byka. Ale jej śmierć jakby dostarczyła mi świętej siły, poczułem się wielki jak olbrzym i zarazem mały jak dziecko. Byłem wolny od zakusów złego. Poczułem się silniejszy do dalszej uczciwej pracy i do tego, by wraz z dziećmi samemu iść przez życie. Byłem jak dziecko posłuszny Bogu w tym, czego domagał się od biednego chłopa. A nie domaga się wielu rzeczy, bo niewiele mam. Poczułem, jakby wszystko miało pójść lżej i lepiej. Byłem szczęśliwy, że wszystko będzie teraz spoczywało na moich barkach. Frisine niech tu już zostanie, też ma od życia za swoje, a poza tym jest matką dziecka naszego Fonsa. Może zostać. Nie zrobi nam już krzywdy. Żona, która umarła, jest silniejsza od tej, która żyła. Ale znów trzeba wyjść w pole, które wreszcie przesycone jest niebieskimi sokami, odmłodzone i odświeżone wzywa. Ach, cóż za rozkosz. Chciałoby się duszą i ciałem oddać wszystkim zajęciom. Mój brat, Fransoo, franciszkanin, też był na pogrzebie, a ksiądz pleban kazał przynieść mi kilka butelek wina, bo mężnie to zniosłem. Rodzina z obu stron jeszcze spotkała się i raz jeszcze przywołano wszystkie wspomnienia o zmarłych i żyjących. W takich chwilach człowiek czuje, że się postarzał, a życie mija jak z bicza strzelił. Wszystkie te wspominki tak chwytają za serce, że znów chciałoby się zaczynać od początku. Bo człowiek to istota uparta, zapomina o bólu i tęsknota za szczęściem ciągle go ożywia. Pod wieczór stoję z plebanem przy żywopłocie okalającym naszą zagrodę i patrząc na gwiazdy pytam: - A gdzie właściwie jest niebo, proszę księdza? - W nieskończoności, Wortel, w nieskończoności Boga. Może wyżej niż najdalsza gwiazda. Świat widzialny nie powinien nas zwodzić. Może niebo jest wokół nas, bo tam gdzie Bóg, tam jest też niebo; przecież uczymy się: "zanurzeni jesteście w Bogu". Problem nie w tym, gdzie jest, ale że jest. - Tak, proszę księdza - odpowiadam - chłopu trudno to pojąć. Chociaż wolałbym, żeby niebo było wokół nas, miałbym wtedy tylko jeden krok. Bo jeśli miałbym lecieć do najdalszej gwiazdy, jak wielkie skrzydła trzeba by nałożyć, żeby unieść w przestworzach duże, niezgrabne ciało chłopa. Chybabym tam nigdy nie dotarł! I faktycznie, czułem jakby moja Fien była przy mnie, wokół mnie, jakby nie umarła, tyle tylko, że jej nie słyszałem i nie widziałem. To dziwne, ale nie ogarnęła mnie rozpacz. To znaczy nie rozpaczałem tak jak ci, co złorzeczą losowi i sięgają po kieliszek. Wciąż stała mi przed oczyma i powiedziałem: - Nic to, Fien, że umarłaś, teraz będziesz mogła odpocząć, a ja popracuję za ciebie i za siebie. Pamiętam ją taką, jaką była w młodości, gdy spotykaliśmy się ze sobą, i potem, gdyśmy się pobrali, schludną i kształtną. Towarzyszyła mi teraz, gdy siałem, orałem i doiłem. Rzecz jasna, nie widziałem jej naprawdę ani jako przezroczystej jak zjawy, tylko tak w myślach. Szła wraz ze mną, a ja mówiłem do niej: - Fien, jutro przygotuję ziarno na oziminę, a w niedzielę pójdę do Den Driesa po sadzeniaki. Nie, nie rozpaczałem, chociaż zostałem sam jak ten pień. Dzieci jak dawniej bawiły się w najlepsze. Przyzwyczaiły się do Frisine, ona troszczy się o nie jak należy. Spoglądałem na to niezbyt chętnym okiem. Chciałem, żeby mówiły o swojej matce. Czasem na chwilę się uspokajały i starały się ją sobie przypomnieć; dziesięć minut później znów szalały na całego. Miałem za złe Frisine, że obdarzały ją taką samą miłością, jak matkę. Gdy minie zima, niech idzie w świat, cygańska sroka. W domu byłem samotny. Gdy była jeszcze ładna pogoda, pole sprawiało mi radość i dawało zajęcie, ale teraz nastały deszcze i burze i ściemniało się już o trzeciej. Człowiek przesiada się więc ze stołka na stołek. Ciążyły mi śmiechy i piski dzieci. Nie wytrzymywałem pośród czterech ścian. Wszędzie szukałem mojej Fien. Nudno u sąsiadów, gdzie wszyscy paplą w kółko o tym samym, w gospodzie w tygodniu nie uświadczysz żywej duszy. Nie wiedziałem, co ze sobą począć, szukałem mojej Fien. Chciałem jej słuchać, widzieć ją i czuć. Wspomnienie przestało mi wystarczać, ogarnął mnie dziwny niepokój. Najchętniej zaprzągłbym do wozu i jechał, jechał, polem, lasem, do innych krajów, w stronę księżyca, słońca, coraz dalej... Człowiek jak wimpel na maszcie siedem razy na dzień zmienia zamiary i uczucia. Korciło mnie, żeby coś połamać i zniszczyć. Ale wtedy przyszła mi do głowy dobra myśl. Wyciągnę moje narzędzia i zniosę ze strychu Jezusa. Postanowiłem też zawiesić go na grobie Fien. Każdego wieczoru miałem krzyż w rękach. W czasie pracy co rusz zerkałem w stronę kuchni, przy której Fien lubiła się modlić. Teraz siedziała tam Frisine i robiła na drutach. Gdybyś była moją Fien, myślałem niekiedy, tobym cię wziął w ramiona, że hej! VII Muszę skończyć mojego biednego Jezusa do przednówka. Ale wiosna siedzi jeszcze głęboko pod śniegiem, lodem, w mroku, po drugiej stronie kuli ziemskiej; a Jezus wciąż jeszcze z gruba ciosany, niezgrabny i wymaga wiele cierpliwości i potu, zanim będzie można zdejmować przed nim czapkę i powtarzać: Panie, zmiłuj się nad nami, Panie, zmiłuj się nad nami. Ale muszę go skończyć, zanim pierwsze pędy cebuli wystrzelą z ziemi. Zaczyna mi już ta robota ciążyć. Nie, to nie dla chłopa, każdego dnia trzymać w dłoniach Pana Naszego. Mieć go na krzyżu zawieszonego nad łóżkiem, czuć nieustannie Boże oko, jak spoczywa na ustach i dłoniach, to już dla mnie wystarczająco krępujące. Ale do tego jeszcze długie wieczory spędzać nad Nim i nożem i dłutem wyrażać ból jego ran i cierpienia jego serca, to ponad moje siły. Już nie czuję się wolny, moje myśli wciąż krążą wokół takich okropności, jak śmierć, grzech, piekło, nieskończoność i wieczność. Taka praca dobra jest dla ludzi w rodzaju mojego Fransoo, franciszkanina. On czerpałby z tego radość, uszczęśliwiłoby go to, było po jego myśli, bo o niczym innym nie mówi i do niczego innego nie wzdycha. Co komu pisane. Mnie te rzeczy smucą i zatrważają. A chłop winien być właśnie całkiem inny: wesoły i pewny siebie. Chłop żyje dzięki światłu i ze światłem. Wspomaga słońce. A gdy już tak bez przerwy pogrążę się w ponurych myślach, to chciałbym, żeby wszyscy wokół rozmyślali o tym samym. Szczególnie Frisine i dzieci. Ale Frisine śmieje się, śpiewa za moimi plecami. Jest szczęśliwa. I w tym szczęściu jest wyzywająca. Kiedy jestem obok, milczy, odzywa się, gdy jest to konieczne. Z radością wykonuje swoją pracę. Jej czarne oczy, pełne życia i pragnień, błyszczą. Sama nie wie dlaczego. Właśnie to wydaje mi się najpiękniejszym i najprawdziwszym szczęściem. Cieszyć się, nie wiedzieć dlaczego, bez przyczyny. Wiem, że dzieci i sąsiedzi nazywają mnie bawołem. Na samą myśl o tym dostaję białej gorączki. Bawół! Ja, który żarliwie kocham moje dzieci, nieustannie czczę pamięć Fien, ja, który ukochałem moje pole jak muzyk swój instrument, ja mam być bawołem! Nie, wszystkiemu winne są te dziwne myśli, one mnie tak przygnębiają. Dlatego muszę skończyć Jezusa. Nie rzeźbiąc Go też będę dobrym chrześcijaninem. Jak dawniej. Och, jak chętnie bawiłbym się z dziećmi, śpiewał i śmiał się z Frisine. Ale na mój widok robi się cicho, jakby się msza święta odprawiała. Dawniej śpieszno im było na moje kolana. Teraz trudno mnie pierwszemu silić się na wesołość, bo powiedzą, że zwariowałem. Są przekonani, że poddałem się rozpaczy i stąd jestem opryskliwy. Więc chcą uszanować mój smutek. Ale już mówiłem: nie jestem smutny, tylko oddałem się niecodziennej zadumie i osobliwym rozmyślaniom o grzechu i wieczności. Jestem samotny i teraz jeszcze samotniejszy przez to, że nie widzę twarzy mojej Fien. A może to i dobrze, inaczej uległbym jakiemuś skamieniałemu wyobrażeniu i oddaliby mnie do Geel, gdzie jest mój brat. Smutek? Moja Fien jest w niebie. Czegóż więcej mogłaby pragnąć? I choćbym wypłakał oczy, nie wróci tu do mnie. Nie, nie tu jest powód mojej melancholii. Wzięła się ona z pracy nad krzyżem Pana Naszego. Nie dla mnie to zajęcie, zbyt łatwo się zatrważam. Im bardziej oddalam się od świata przez codzienne rzeźbienie, tym goręcej moja dusza pragnie i domaga się wolności i swobody bez rozważań, co nie przystoją zwykłemu, prostemu chłopu, który bardziej zatroskany jest o ziemniaki i nawóz niż o zagadkę życia i śmierci. Ach, gdybym pomówił o tym z plebanem, czego nigdy zresztą nie zrobię, bo uznałby mnie za heretyka i błazna. Dlatego chcę być wolny, chcę rozmawiać z ludźmi, grać w karty, śmiać się razem z Frisine. Zazdroszczę im tej radości. Niekiedy podsłuchuję ją pod drzwiami, jak śpiewa, bawi się z dziećmi, jak się śmieje. Zazdroszczę jej i żeby dokuczyć i zadać ból wspominam mimochodem o Fonsie. - Gdzież on może być, ten Fons? - rzucam pod nosem. Traci wtedy pewność siebie i zaczyna się żalić. - Nie wiem - mówi. - Odszedł... Całymi dniami się nie odzywał... Czasem płakał, ale nie chciał powiedzieć, dlaczego. Coś go gryzło. Często mówiłam: chłopcze, wróć do domu... Wszystko będzie dobrze. Wzruszał wtedy ramionami... Mam wrażenie, że już nie żyje. - Też tak myślę - mówię na to. - Jestem nawet pewien. Wtedy wybucha płaczem i pół dnia chodzi zasmucona. Próbowałem też trzymać się z dala od mojego Jezusa. Ale nie potrafię. Tak jakby mnie przyzywał, jakbym słyszał ze strychu jego jęki. Śpieszę się z wykończeniem, żeby uwolnić się od tego ciężaru. Już minął Nowy Rok i z oddali czuć zbliżającą się wiosnę. Nic jeszcze, rzecz jasna, nie widać, ale dzień wstaje kilka piań wcześniej. Cieszę się na dobrą pogodę, bo wiosną chciałbym być młody, radosny i uśmiechnięty, jakbym wszystko zaczynał od początku. Pokażemy jeszcze, kim jest naprawdę Wortel! Tak, pójdę na spacer po polu, łące, przez las i gdzieś tam zastawię sidła. Moja Fien z pewnością spojrzy na to z góry łaskawym okiem i powie: Dobry Wortel, niech sobie używa. Wpierw jednak skończę Jezusa. Teraz dopiero nadszedł najtrudniejszy moment. Oczy! Oczy Jezusa! Nos, uszy, usta i broda wymagają tylko ostatniego szlifu i jestem pewny, że będę z nich zadowolony. Ale oczy! Czy ma mieć oczy otwarte, czy zamknięte? Oczy zamknięte to śmierć, a poza tym tak mało mówią. Z otwartych oczu można odczytać całą boleść i cierpienie. Powinien przemawiać do ludzi tymi oczyma, tak jak od dawna przemawia do mnie. Czy mi się to uda? A jeśli zrobię mu zeza? Nie mogę się na wieki ośmieszyć. Może sprowadzić z miasta tego dobrego rzeźbiarza z kędziorami? Szybko by się uporał z oczyma. Wiele to by chyba nie zażądał, bo artyści są tak samo biedni jak chłopi, jak zwykł mawiać pleban. Nie, jeśli nie miałbym ich sam wymodelować, to lepiej, żeby był bez oczu. Stanąłem przed lustrem i przypatrywałem się, co też będzie lepsze: oczy otwarte, a może zamknięte? Przymknąłem jedno oko i długo się mu przyglądałem. Nietrudno to wyrzeźbić, coś na kształt muszli małża. Tak, ale większość Jezusów ma oczy zamknięte. A ja chciałbym mieć takiego z otwartymi. Zrobiłem przed lustrem smutny grymas i skłoniłem głowę na bok. Tak było ładniej i powinno się udać, jeśli to dobrze powtórzyć. Musi się udać. W tej muszli trzeba zrobić rodzaj dziurki na guzik, a w dziurce obrysować koło z punktem w środku. Nic więcej... I tak zabrałem się do roboty. Po mszy zostawałem w opustoszałym kościele. Wchodziłem na krzesło i przypatrywałem się oczom świętego Antoniego. Pracowałem cierpliwie i chyba mi się powiodło. - Co o tym sądzisz? - zapytałem Frisine. - Wygląda jak ktoś, kogo rozbolał brzuch, a do tego jeszcze te żabie gały - wybuchnęła śmiechem, a dzieci zawtórowały. - Co ty tam wiesz! - zawołałem wściekły. - Nigdy, do pioruna, nie widziałaś Chrystusa... Byłoby lepiej... Nagle zobaczyłem, jak lśnią jej oczy. Była zła jak tygrys, który chce kogoś rozszarpać. Chciałem zrobić jej awanturę za wszystko po kolei, rozsierdziłem się na dobre. To przecież ona zatruła spokój w naszym domu. Ale pod tym jej spojrzeniem słowa uwięzły mi w gardle, wzrokiem zapanowała nade mną i sparaliżowała mnie. Poczułem się zawstydzony własną słabością i wychodząc z domu arogancko trzasnąłem drzwiami. Ale zaraz przystanąłem i zacząłem nadsłuchiwać. Słyszałem, jak pomstowała i ze złością przestawiała stołki. - Spać! - krzyknęła na dzieci, które nie odważyły się jej sprzeciwić. Gdy wróciłem do domu, zachowywałem się jakby nigdy nic. Zapadła cisza, żadne z nas nie odezwało się ani słowem. I chociaż zazwyczaj, kiedy zostawaliśmy sami, nie byliśmy nadto rozmowni, to jednak wtedy nie raziło to tak, bo każde zajęte było swoją pracą. Teraz jednak zapadła umyślna cisza, że aż w uszach dzwoniło. Frisine, nic nie mówiąc, poszła wkrótce do siebie na górę. Coś się między nami popsuło. Jeśli chodzi o mnie, może się wyprowadzić, wydra, niech tylko zostawi Liesken. Jednak, zgaga, mogłaby mnie wpędzić do grobu zabierając ze sobą dziecko. Każdego dnia pracowałem nad krzyżem, rzeźbiłem dłonie, żebra, usta, a od czasu do czasu, jeśli akurat Frisine nie było w pobliżu, strugałem te zanadto wybałuszone oczy, żeby na powrót zrobić z nich zamknięte muszle. Zauważyłem, że lewe oko wyszło zbyt małe, jak orzech laskowy. Dokleić nie da rady. Nie pozostało więc nic innego, jak zmniejszyć prawe. Ale było już za mało miejsca na otwarte oczy, więc jednak będą zamknięte. Pewnego wieczoru Frisine siedziała czytając powieść w odcinkach. Złość już mi przeszła i zapomniałem o wszystkim. W niej jednak nadal tkwiła jakaś drzazga, bo wciąż jeszcze odzywała się bardziej zdawkowo niż zazwyczaj. A ze mną tak już jest, że jak mi złość przejdzie, chciałbym, żeby nikt nie żywił do nikogo urazy. Chciałem więc załagodzić tamto spięcie. - Spójrz, Frisine, czy teraz jest już dobrze? - zagadnąłem. - Nie znam się na tym - odszczeknęła. - Jeszcze nigdy nie widziałam Jezusa... We mnie aż zawrzało. A to żmija. Naszła mnie chętka, żeby rozbić jej mojego Jezusa na jej czarnej głowie. Gdybym ją teraz zadusił gołymi rękami, czy nie byłoby to dobrodziejstwem dla mnie i dla ludzi? Nagle zdałem sobie sprawę, jak bardzo byliśmy sami. Wszystkie wieczory siedzieliśmy sami we dwoje, ja i Frisine, która już nieraz rozpalała we mnie grzeszne żądze. A kiedy krew pulsowała mi jeszcze w skroniach ze wzburzenia, znów jej zapragnąłem. Co za urok w tej kobiecie, że kiedy tylko moje myśli skierowują się ku niej, chcę ją jednocześnie zabić i przytulić. - Nie to miałem na myśli - odparłem i wcale chytrze wymyśliłem coś, co mnie samego wprawiło w zdumienie, zupełnie, jakby mi ktoś podpowiedział. - Chodź tu, Frisine, stań przede mną z zamkniętymi oczami. Nie umiem tak z pamięci rzeźbić w drzewie. I podeszła, co mnie wprawiło w osłupienie. Z chęcią stanęła przede mną. Palcem wskazującym wsparła się o blat stołu i przymknęła oczy. Zdziwiony przyglądałem się jej, ale z podniecenia nie byłem w stanie nic zrobić. Siedziałem i gapiłem się na nią, mając na kolanach Jezusa, a w dłoni nóż. Wpatrywałem się w nią, a na czoło wystąpił mi pot. Stała przede mną zdrowa, krzepka kobieta, o kształtnej szyi... piersiach, które falowały za każdym oddechem. Nawet mając zamknięte oczy podbijała moje serce. Z zapartym tchem podziwiałem jej ciało. Cóż za pociągająca kobieta, powabna i ponętna, a jednocześnie promieniejąc jakąś władczością wzbudza też respekt. Żadna tam podfruwajka, którą ot, tak można podszczypnąć. Raczej ktoś, kogo należy się bać, i jeśli ona pierwsza się nie zakocha, to człowiek nie będzie wiedzieć, jak się obrócić i co robić, żeby ją zdobyć. Ach, co to była za chwila! Czułem, że wpadam w diabelskie sidła. Mogłem ją wtedy przebić tym nożem, mogłem też przyciągnąć ku sobie i zgnieść w namiętnym uścisku. Dobrze że w końcu spojrzałem na Jezusa i usłyszałem jego głos. Ten cichy głos, który już od dawna, bez słów, siał we mnie niepokój. Zebrało mi się na płacz. To są takie chwile, kiedy dusza i ciało jakby od siebie uciekały. - Czy już? - zapytała. - Tak - westchnąłem, jakby mnie zbudzono z letargu. Stanęła za mną i zaglądnęła mi przez ramię, czy oczy są już teraz w porządku. Pochyliła się do przodu, coś tam powiedziała o oczach, sam już nie wiem co. Jej włosy łaskotały mój policzek, czułem ciepło jej urywanego oddechu. Czyżby znów zaczynała się ta sama historia, co na wozie? Ha, gdybyś nie była wybranką naszego Fonsa, myślałem, gdybyś nie miała z nim dziecka... Zawahałem się. I świadomy tego wahania położyłem dłoń na oczach Jezusa. Nie powinien tego widzieć. Odwróciłem do niej głowę, nóż wysunął mi się z dłoni, i zbliżyłem ją do twarzy Grisine, a ona zrobiła ruch, jakby zamierzała przytulić się do mojego policzka. Owładnęło mną ślepe i dzikie pragnienie. Na to otworzyły się drzwi. Franelle. Czułem, że zawładnęło mną coś dzikiego i ślepego. - Chyba przeszkadzam - zawołał zobaczywszy nas i szybko zamknął za sobą drzwi. Odskoczyliśmy od siebie jak oparzeni. Trzymając w ramionach Jezusa jednym susem znalazłem się przy drzwiach i wciągnąłem Franelle do środka. - Dlaczego miałbyś nam przeszkadzać! Właśnie przyglądaliśmy się Jezusowi, jego oczom. Jak je znajdujesz, Franelle? Przyjrzyj się dobrze. Franelle obejrzał Jezusa. - O wiele lepiej niż przedtem, Wortel - powiedział. - Ale nie sądzisz, że są zbyt małe? - Tak, tak, Franelle, niech mnie drzwi ścisną, masz rację. Zaraz to poprawię - przytaknąłem skwapliwie, żeby go do nas dobrze usposobić, przekupić go, by nie dorozumiał głową, co okiem zobaczył. - Wpadłem tylko na moment, żeby powiedzieć, że Tist urodziła bliźniaki. Idę właśnie do plebana w sprawie chrztu... Gdy Franelle już sobie poszedł, odetchnąłem z ulgą. Teraz jednak był problem, jak spojrzymy na siebie? Ale Frisine w ogóle nie patrzyła w moją stronę. Krzątała się jakby nigdy nic. - Pójdę już chyba spać - powiedziała po chwili. I ze światłem w jednej ręce zaczęła się wspinać na górę. Stałem zbity z tropu, serce jeszcze waliło ze strachu przed Franelle, i nadal dziwiłem się postępowaniu Frisine, która zachowywała się tak, jakby nic się nie stało. Co za zagadkowa kobieta. Jeszcze przed chwilą nasze twarze były jedna przy drugiej, czuliśmy, jak krew uderza do głowy, a teraz zachowuje się, jakby spadła z nieba. Stoję tak i rozmyślam, a tymczasem Frisine schodzi na dół, nogi ma gołe, kaftanik rozpięty, włosy rozpuszczone. Zeszła po spódnicę, którą na dole cerowała. Nie odezwała się ani słowem, ja też milczę. Wracając będzie musiała przejść obok mnie. Dłonie same się otworzyły, żeby ją pochwycić w ramiona. Ale chyba o tym wiedziała, bo żeby mnie jeszcze bardziej podniecić, obeszła stół z drugiej strony. W połowie schodów zatrzymała się. - Powinieneś przylepić na ścianach w moim pokoju papier, w starym porobiły się już dziury. Co za głupota przesiedzieć taki wieczór rzeźbiąc Jezusa! Nóż drżał w ręku, bo i serce drżało. Zzieleniały ze złości majstrowałem przy oczach, moje myśli krążyły wokół dziur w jej pokoju, policzki płonęły od jej oddechu, tylko ona jedna stała mi w oczach, tak na wpół ubrana. I jak to się teraz ułoży między nami? Może kiedyś wybuchnie? I kiedy? A jeśli wszystko to sobie wmówiłem? W każdym razie szybko powinienem skończyć Jezusa, inaczej nic z tego nie będzie. Z grzechem na duszy nie potrafię nad nim pracować. Tak, tak, czuję, że nisko upadnę, jeśli tak dalej pójdzie. Nic na to nie można poradzić, w każdym razie ja nic nie poradzę. Jezusieńku, wspomóż mnie! Ale czy dość mocno Go wzywam? Czy szczerze? Ach, serce wali jak młotem... Niech to szlag, zniszczyłem przy tym oczy. Po prostu przeciąłem. Teraz nie pozostaje nic innego, jak całkiem je wyciąć. Jezus nie chciał widać mieć oczu. Mogę to zrozumieć. Nie chciał mnie już oglądać. Teraz diabli wzięli całą pracę. Po co jeszcze wykańczać brodę, palce i paznokcie, skoro nie ma oczu? Oczy, które miały być zwierciadłem duszy, wszystkim, są niczym. Więcej, wcale ich nie ma. Ani otwartych, ani zamkniętych. Nic po nich nie zostało. Jak po spalonej słomie. To już koniec mojego rzeźbienia. A cała wina w grzesznym sercu. Wiele byłoby jeszcze do zrobienia, ale nie jestem w stanie, nie mam odwagi wziąć go ponownie w dłonie; przeszedł zapał i przeszła pewność siebie. Każde nacięcie byłoby pomyłką, karą. Nie, nie znajdę w sobie dość odwagi. Jedyne, co mi pozostało, to pomalować Go farbą i w ten sposób spróbować ukryć braki. Dam mu kolor ziemisty, tylko żyły na ramionach podmaluję niebieskim. Zamierzałem je za pomocą dłuta jeszcze bardziej uwidocznić, żeby były jak u mnie. Krople krwi z ran będą czerwone, a oczy, biedne, zawstydzone oczy namaluję jako niebieskie kule z czarnymi punkcikami pośrodku. Na koronę cierniową, która przysporzyła mi tyle trosk, wezmę drut kolczasty. Ach, biedny, dobry Jezus! Że też tak właśnie kończyć muszę to moje rzeźbienie! Tego się zapewne nie spodziewałeś, Panie, po swoim Wortelu, że jego ciało będzie aż tak ułomne. Ja też nie, Jezu, i dlatego dziwię się sam sobie i nie czuję się wart nawet funta kłaków. We własnych oczach nie znajduję usprawiedliwienia. Tak Ci współczuję, Panie, zresztą sobie też... Rano Frisine zastała mnie śpiącego twarzą na krzyżu. Tego dnia pogoda była wspaniała. Pierwszy taki dzień. Razem z Monem przycinałem pędy wierzbin. Słońce świeciło calusieńki dzień i widzieliśmy pierwszą srokę. Czy to możliwe, żebym jeszcze wczoraj był taki zatroskany, smutny i zatrwożony? Czy to sprawił wieczór? Zupełnie jak opowieści o upiorach, których wieczorem tak chętnie się słucha, lecz za dnia trudno im dać wiarę. Ha, jutro zaczynamy orkę! Wreszcie będzie można zapomnieć o wszystkim i znów być tylko chłopem, bo to przecież jest najważniejsze. Od nowa zaczyna się piękna praca w polu, mimo chłodów i deszczu, a każdy piękny dzień liczy się podwójnie. Dobre wiatry przegnały na północ złą pogodę. Krew się we mnie raduje, nucę pod nosem, bo z wiosną nadzieje rosną. Już dawno nie śpiewałem. Czyżbym przestał myśleć o Fien? Skądże, myślę o niej nieustannie! A serce jakby mówiło do niej: Rozkoszuj się jasnością niebios, Fien. Życzę ci tego z całej duszy. Tam jest w każdym razie lepiej niż tu. Dzieci i ja modlimy się każdego dnia za ciebie. W każdej kobiecie, nawet w Frisine, chciałbym widzieć moją Fien. Czy nie przestałem myśleć o Frisine? Skoro śpiewam? A śpiewam, bo znów jest mi dane pracować na roli i całym sercem raduję się z mojego chłopskiego przeznaczenia. Ale myślą wracam do Frisine. Nastały ciche dni, ale coś wisi w powietrzu. Jednak bezpowrotnie minęły długie zimowe wieczory, kiedy w ciszy więcej było okazji do niepokojów serca. Teraz pełne ręce roboty, więc człowiek wcześnie kładzie się spać i wcześnie wstaje. Czekam. Sam nie wiem, na co. Nie śpieszę się, bo się boję. To dziwne, ale każda kobieta wzbudza we mnie jakąś obawę. Coś mnie do niej przyciąga, ale i odpycha, tak jak przynęta zwierzynę. Jaka to różnica z Fien, którą od razu zdobyłem. Ale to była dopiero miłość! NIczego się nie bałem. Byłem gotów ponieść wszelkie konsekwencje. Tak, to była miłość. Teraz to raczej namiętność, zresztą, po części, sprawka wiosny, która ożywia rośliny, zwierzęta i ludzi. I dawniej tak bywało. Zawsze odczuwałem niepokój. Nie mogę wytrzymać przy pracy. Wyszukuję i znajduję wymówki, żeby pójść do domu i zobaczyć Frisine, porozmawiać z córką Franelle albo wypić piwo u Mie w "Trębaczu". Tak, śpiewam z Frisine, śmiejemy się razem, ale ta fałszywa czarownica zachowuje się tak, jakbyśmy nigdy nie okazali skłonności do siebie. Żartuję z córką Franelle, bo wydaje mi się, że wzbudzę zazdrość w Frisine, i zachodzę do "Trębacza" bardziej ze względu na Mie niż na Pio. Mie trochę przypomina Fien i jest w tym samym wieku. Wesoła i zna się na żartach. Pewnego razu, gdy przyniosła mi piwo, a jej mąż właśnie oglądał na dworze czyjegoś konia, coś mnie podkusiło, żeby przełamać strach, i gdy stawiała przede mną kufel, uszczypnąłem ją w ramię. - Niezłe ciałko! - szepnąłem. - Czego nie robisz tego w domu, Wortel, tam masz swoje niezłe ciałko - odburknęła szorstko. Jakby mnie ktoś w gębę strzelił. Jakby mnie przyłapano na gorącym uczynku. Nie pytałem, skąd i dlaczego, tylko zacząłem coś o pogodzie i że w tym roku Wielkanoc przypada później. Ale słowa te nie dawały mi już cały dzień spokoju. "Czego nie robisz tego w domu, Wortel, tam masz swoje niezłe ciałko" - huczało mi po głowie jak dzwon w wieży. To Franelle, który tamtego wieczoru widział nas pochylonych nad Jezusem, postarał się o to. A może odczytała to z mojej twarzy? Albo po prostu tylko podejrzewa? "Czego nie robisz tego w domu, Wortel!" Trudno mi było zachować to dla siebie. Musiałem opowiedzieć Frisine. Była to dobra okazja, żeby sprawdzić, co o mnie myśli. KIedy wieczorem wyszła po wodę, a ja stałem przy studni myjąc w świetle latarni marchew, bo miałem jechać jeszcze tej nocy na targ, zwierzyłem się jej. - Wiesz co mówią, Frisine? - Tyle to gadają, kto to może wiedzieć. - Mówią, że śpimy ze sobą. Przestraszona upuściła wiadro do studni. - Kto to powiedział? - Mie z "Trębacza". - I co na to odpowiedziałeś? - No... roześmiałem się... - Niech mi to powtórzy w oczy, to wyrwę tej babie jej żmijowy język! Jakbym wpadł do przerębli. Oczekiwałem raczej czegoś w stylu: a jeśli nawet, to co innym do tego? Wiedziałbym, co odpowiedzieć. Ale wyglądało na to, że wiadomość ta bardziej ją zmartwiła, niż ucieszyła. Dobiło mnie to. Niech się dzieje, co chce, zdobędę ją nawet z zemsty, żeby ją upokorzyć. Wciąż zastanawiałem się, w jaki sposób to zrobić. Jej uroda, kształty prześladowały mnie i bez reszty zaprzątały moje myśli i zmysły. Tylko o niej myślałem, tylko ją widziałem, ślepy na wszystko inne. Próbowałem być tak blisko niej, jak tylko to możliwe, i szukałem nadarzającej się sposobności. Ale było to trudne. Frisine była zimna jak ryba spod lodu, wzrok miała obojętny, co mnie jeszcze bardziej podniecało. - Słuchaj - odezwała się pewnego wieczoru - mógłbyś wreszcie pozaklejać te dziury w moim pokoju. A to głupiec ze mnie, pomyślałem w duchu. Jak mogłem coś takiego zaniedbać. Przez nie zaklejone dziury będę mógł ją podglądać! Następnego dnia o świcie wspinam się boso na górę i zaglądam przez szparę. Tylko przez kilka sekund. Boję się, że zostanę przyłapany. Potem cały dzień rozpamiętuję to, co zobaczyłem, jej obnażone ramiona, szyję. Jeśli tylko zbiorę w sobie nieco odwagi, korzystam rano z tej okazji i cały dzień żyję wspomnieniami tej chwili. A jednak radość jest zmącona, bo od czasu do czasu stukam się w czoło: Wortel, co też ty najlepszego wyprawiasz? Oszalałeś? Mógłbyś być jej ojcem! Wciąż mam wyrzuty. Boję się myśleć o mojej Fien. Czuję się podle, ohydnie, bo to, co robię, jest ohydne. Unikam nawet księdza plebana. Wizerunek Jezusa stoi w kącie twarzą do ściany. Wieczorem jestem pełen obaw. Czuję, że coś mnie opętało. Wieczorem obiecuję sobie już więcej nie podglądać. Ale to silniejsze ode mnie. Czy dostanę pomieszania zmysłów jak mój brat? A może mi przejdzie, gdy będę miał coraz więcej zajęć w polu? Zwariowałem na jej punkcie. Czasem modlę się, jeśli można nazwać modlitwą zanoszenie do Boga próśb wbrew własnej woli. - Panie, oddal ode mnie tę pokusę. Wszystko na nic. A gdybym ją nagle wyrzucił z domu podjąwszy męską decyzję? Nie tak łatwo. Chyba nie byłbym w stanie. Bo cóż wówczas z Liesken? Tak bardzo jestem do niej przywiązany. Czuję, że nisko upadnę, czy tego chcę, czy nie. Obiecuję sobie tylko, byle nie przed Wielkanocą, bo wtedy trzeba będzie iść z tym zaraz do konfesjonału i znów będzie problem ze spowiedzią, jak z tamtą dziewczyną. Ach, jestem słaby jak gąsiątko i nieszczęśliwy. Ze łzami w oczach kopię niekiedy z całych sił w pług i próbuję się uspokoić klnąc jak rybak w wodzie. Czyżby pleban coś podejrzewał? Czy oczernili mnie przed nim? Tak jakoś dziwnie zachowuje się na mój widok, a gdy się już odezwie, to docina mi do żywego. Marzec nie szczędził gradu ni wichury. Kiedy twa ma rodzić rola, powiadają u nas, to wieź w marcu gnój na pola. Stoję więc z Frisine na polu i rozrzucamy wóz gnoju. Przygnało tam akurat plebana. - Grad był jak groch, co nie, Wortel! - woła. - Na szczęście to już ostatnie błazeńskie obroty tej zimy. Błazeńskie obroty jak starego zaloty! I nie zatrzymując się ani na chwilę skręcił zaraz w bok i tyle go było. Starego zaloty - błazeńskie obroty. Czyżby wiedział o wszystkim? Przecież to tajemnica mojego serca. Chyba czytają mi z oczu wszystkie pragnienia. W najmniejszym słówku czy geście ludzi podejrzewam ironię lub zamysł. - Co on miał na myśli z tymi zalotami, Frisine? I od razu żałuję, że się w ogóle odezwałem. Rumienię się po uszy. - Sam powinieneś to najlepiej wiedzieć - odpowiada nie podnosząc wzroku. Nadeszła chwila, żeby powiedzieć: Tak, zadurzyłem się w tobie - i wyznać jej wszystko po kolei. Ale w obecności Frisine silny Wortel zamienia się w woskową lalkę. Milczę tylko i pocę się. Nic nie przychodzi mi do głowy. Cokolwiek powiedziałbym, wyśmiałaby mnie, a wtedy już zupełnie nie wiedziałbym, co z sobą począć. Nazajutrz rano, była akurat niedziela, wspinam się do góry, żeby znów podejrzeć ją przez szparę, i nagle drętwieję cały z przerażenia: drzwi się otwierają. Przyłapała mnie! Ale nie widać na jej twarzy żadnej złości, tylko odzywa się do mnie: - Czy mógłbyś dopiąć mi na plecach guziki, sama nie dosięgam. Miała na sobie nowy serdaczek, który, od góry nie zapięty, odsłaniał białą szyję. Manipulowałem przy haftkach. - Drżysz? Co się stało? NIe byłem w stanie wydobyć z siebie ani słowa. Wtedy kusząco zajrzała mi w oczy i roześmiała się. - Czy teraz już wiesz, co to są błazeńskie obroty? A może sądzisz, że nie widzę, jak codziennie podglądasz mnie przez szparę. Ach! Wy mężczyźni... Przecież ułatwiam ci wszystko, jak mogę... Cha! Cha! I czego jeszcze chcecie? Człowiek nie jest przecież z kamienia lub marmuru, jak powiada piosenka. Następnego dnia zakleiłem szpary nowym papierem. Jeszcze przed Wielkanocą powiedziała, że chyba będzie matką. - Żeń się, Wortel - poradził pleban. - To proste. Nic cię nie wiąże. - A śmierć Fonsa? Sam przyszedł powiedzieć jej o tym. Ale wtedy wybuchnęła złością, zawrzała gniewem... - Dlaczego wcześniej nie powiedziałeś mi o tym? Gdybym teraz nie musiała wyjść za ciebie, wyprowadziłabym się z Liesken. I dalej w tym stylu. Milczałem. W końcu ksiądz jest od chłopa wymowniejszy. Spojrzał w moją stronę, jakby chciał powiedzieć: ta burza ucichnie równie szybko, jak się rozpętała. Pobraliśmy się zaraz po wielkim poście. Noc poślubną spędziliśmy pod kapą, o którą niegdyś wszczęto taką kłótnię. Teraz należała do nas. Następnego dnia wyjąłem z szuflady ukryty nóż i zacząłem kroić nim chleb. Czuję, że mam z nieba przyzwolenie mojej Fien. Jestem o to spokojny. Więc znów do pracy. Wszystko od początku. Pole już przygotowane. To woda na mój młyn. A jeśli warunki będą sprzyjać, stworzymy tu na dobre drugi dom. Boże, oto twój pokorny sługa. VIII Młoda żona jest jak kleszcz. Nie można się od niej uwolnić, pociąga i wabi, i nieustannie wyzywa swoją młodością i miłością. Serce Frisine jest beztroskie i żądne zabawy. Smutek i troski nie wyryły w nim jeszcze głębokich rys. Jeśli małżonkowie są młodzi, to bez namysłu oddają się miłosnemu upojeniu. Jeśli jednak człowiek, tak jak ja, posunął się już w latach i minął półmetek, to takie kochanie nie uspokaja i nie rozładowuje, lecz tylko niepokoi i rozdrażnia. Jest w tym jakaś sprzeczność. Młodość, która już to zdawało się minęła, znów daje o sobie znać, silna i roznamiętniająca, choć człowiek uważał się za ustatkowanego. Krew się burzy i wre, choć w tym wieku powinna spokojnie płynąć przez żyły. Ale dopóki ulega się czarowi miłości, nikt się nad tym poważnie nie zastanawia. A ów czar panuje nad nami niepodzielnie i rozbudza w nas ochotę do życia i weseli nas, bardziej niż praca niewoli, czyni człowieka nienasyconym, podejrzliwym i zazdrosnym. Gdy taka miłość zaboli, tylko śmierć uleczy. Ach, jak zazdrość może palić! Cóż za ból! Wciąż myślę o tym, czy Frisine nie robi ze mnie przypadkiem głupka. Jak to możliwe, by młoda dziewczyna kochała starego topornego chłopa! Chciałbym być dumny z tego, że mnie wybrała, ale nie mam odwagi. Cóż takiego zobaczyła we mnie, że jest ze mną? Nic. Czasem patrzę w lustro. Nie wierzę w jej miłość. Patrzę i podglądam, czy przypadkiem dla młodych mężczyzn nie jest równie miła. Myślę o Susie i o Polu, a pięści same się zaciskają. I właśnie dlatego, że nie znajduję żadnego potwierdzenia swoich podejrzeń, by była przychylna komuś innemu, zaczynam myśleć: cóż za fałszywa bestia, skoro tak doskonale gra tę komedię. Ach, jakże godny politowania jest zazdrośnik. Zazdrość jest jakby rów - kto weń wpadł, bywaj zdrów. Ale wiem, że zapomnę o tych męczarniach, gdy spojrzy na mnie płomiennymi oczyma i poczuję ciepło jej ramion. Fien nigdy mi się w ten sposób nie przypochlebiała. Moja Fien była o wiele poważniejsza, pozwalała się kochać i człowiek miał spokój. Można było być jej pewnym i to pozwalało na spokojną pracę w polu. Dobrze pamiętam, że kiedy w niedzielę wychodziliśmy popatrzeć na pole, Fien szła jakieś dziesięć kroków za mną i chociaż zamienialiśmy ledwo kilka słów na godzinę, serca nasze były bardzo blisko. Kiedy teraz wędruję w niedzielę z Frisine, to wisi uczepiona mojego ramienia, zagląda zalotnie w oczy i czaruje, a mimo to jakby dzieliła nas szyba. Nic z tego nie rozumiem. Na przykład w domu. Fien i ja mogliśmy siedzieć razem godzinami nie mówiąc ani słowa. I cisza nam nie przeszkadzała. Nawet uspokajała. Ale u Frisine nie mogę tego ścierpieć. Kiedy nie mam jej w ramionach, sam nie wiem, co powiedzieć, ona zresztą tak samo. Siedzimy naprzeciw siebie i szukamy słów, ale nie udaje się nam nawiązać żadnej rozmowy. Wówczas wychodzę z domu, aby zaraz potem wejść przez tylne drzwi. Coś się między nami nie układa. Nigdy też nie mówimy o Fonsie, a bardzo rzadko o Fien. Chociaż wiem, że myśli o nim; chociaż ona wie, że wciąż jeszcze nie zapomniałem Fien. Na dowód: nosi na szyi medalion, a w nim jest wizerunek Fonsa jako piechura. I przy różnych okazjach pyta dzieci: - A jak robiła to wasza matka? Mnie nigdy ani słowem o to nie pyta. A jednak jest z niej oddana żona. Jest dobra dla mnie i troskliwa, gdy chodzi o dzieci. Bardziej dba o czystość niż moja Fien, ale Fien wciąż dolegał ten straszny ból głowy. Frisine bardzo się przykłada do prania i prowadzenia domu. Pomalowała nawet drzwi i pobieliła ściany jak prawdziwy malarz. Nie cierpi, gdy kury łażą po kuchni. Podłoga jest zawsze zamieciona, miedziane naczynia lśnią i wszędzie lepy na muchy. A skoro już o muchach. Nigdy się jeszcze nie zdarzyło to, co miało miejsce za mojej Fien. Był wtedy akurat rok na muchy. Cały dom huczał od bzykania. Na stole było aż czarno od much. W piątek Fien miesiła ciasto na biały chleb - biały chleb rzadko się u nas pojawiał, ale akurat oczekiwała swojej siostry - gdy wszedł ksiądz pleban. - Nieźle się wam powodzi! Chleb z rodzynkami! Czy też dostanę bułeczkę? - Rodzynki? - zdziwiła się Fien. - To są muchy, proszę księdza, nie ma sposobu na te pszczoły diabła. I tak odechciało się plebanowi bułeczek i nie nalegał już. Frisine ujęła księdza. Zawsze, gdy jest u nas, powtarza: - Zrobiłeś wyborne posunięcie, Wortel. Próbuje też pozyskać dla mnie moje dzieci, które już opuściły dom, bo od czasu ślubu z Frisine ich noga nie stanęła u nas. Nie złości mnie to, ale jedno jest pewne, gdy będę leżał na skonaniu, a odważą się przestąpić próg mego domu, cisnę im w twarz wszystkimi lekarstwami. Frisine dba o dom i czyni to w sposób przykładny. Lubi szyć i cerować, więc dzieci nie świecą już dziurami. Dla chłopa jednak nie to najważniejsze. Chłop musi mieć chłopkę, by oboje mogli żyć na polu i z pola, kobietę, która razem z nim będzie myśleć o ziemi mimo wszelkich przeciwności losu i kłopotów z dziećmi. Pole jest wszystkim. Reszta to błahostki. I nie trzeba długo gadać ani klepać litanii o porach i selerach. Gdy byłem z Fien, wystarczyło nam jedno słowo i już wiedzieliśmy, o co chodzi, co trzeba zrobić w polu. Frisine muszę to za każdym razem wykładać jak katechizm mechelski. Dawniej wystarczyło, żebym powiedział głośno do siebie: - W nocy ucichnie wiatr. I Fien sama wykładała nasiona marchwi, bo wiadomo było, że nazajutrz trzeba będzie siać. Jedno słowo, jeden gest i każdy robił, co do niego należy. Co chłop, to chłop! Frisine nie ma o tym wszystkim zielonego pojęcia i mimo jej starań i pracy nadal jest u nas biednie. Ale za to czysto. Jędza z dworu nie może tego ścierpieć. - U Wortelów idzie jak z płatka - mówi. - Spójrzcie, jak u nich czysto. Jaki chłop, taki płot. Czyżby miała ochotę podwyższyć nam za to czynsz? Frisine urodziła mi już dwoje dzieci, a teraz nosi pod sercem trzecie, bo nie zasypiam gruszek w popiele. I byłbym zupełnie szczęśliwy, gdyby nie zżerała mnie zazdrość. W sercu wciąż pełno nieufności. Opętało mnie, czy co? Wiem, że to nieprawda, że nie mam podstaw. Ale przez to właśnie jestem jeszcze bardziej zrozpaczony! Podglądam, o mało co oka sobie nie złamię, śledzę ją w domu i poza domem. Nigdy niczego nie zauważyłem. Nie szuka okazji, żeby samej iść do wsi lub dokądkolwiek, dzieci podobne, jakby mi z oka wypadły, w tym, co robi, nie ma najmniejszej oznaki oszustwa, ale zazdrość ze światłości ciemność robi, ze śniegu smołę. Nie jestem w stanie spokojnie pójść do lasu pokłusować. Prawie zapomniałem, jak się to robi. Pewnego wieczoru, kiedy znów mnie napadło i zieleniałem z zazdrości, poszedłem do księdza plebana, żeby mu wszystko wyznać i żeby mnie uzdrowił z rozpaczy. A jak do tego doszło. Lorejas i Franelle zaszli do nas poprzedniego wieczoru. Oczywiście wszyscy mówili źle o nieobecnych. Chodziło o żonę Siemkensa, która, jak się wydaje, kręci z Knolem. Podobno widziano ich razem wieczorem nad stawem. - Cóż za głupota - stwierdziła Frisine - spotykać się przy świetle księżyca. Jakby mnie kto obuchem zdzielił. I gdy pozostali dalej gawędzili, ja nie wiedziałem, co ze sobą robić. Ha! - pomyślałem - więc wie, jak to się robi! Nie spotykać się w świetle księżyca! Pełnia! Nie potrafiłem przejść nad tym do porządku dziennego. Bo jeśli człowiek nie ma żadnych doświadczeń, czy myśli o tym w ten sposób? NIe mogłem zasnąć. Następnego dnia tak byłem przygnębiony, że musiałem się pozbyć tego ciężaru, żeby nie popełnić jakiegoś głupstwa. Zaszedłem wieczorem na plebanię. - Czy mógłbym mówić z księdzem? - zapytałem gospodyni. Usłyszawszy mnie sam wyskoczył z pokoju. - Oczywiście, Wortel, wchodź! Co nowego? Siadaj, poczęstuj się cygarem. Już dawno nie gawędziliśmy sobie. Co w domu, jak żona, a dzieci? - No... dobrze... - A Frisine? Trzecie dziecko w drodze, jak słyszałem. No, no, opijemy to, chłopie. Kielieszeczek słodkiego wina z kraju krzywych szabel, z Turcji. Sam poszedł do piwnicy i przyniósł wino. - A jakże, Frisine to przykładna i oddana żona, co nie? Pewnie Fien ją dla ciebie wymodliła w niebie, Wortel. Wprawdzie jest od ciebie dużo młodsza, ale to rozsądna niewiasta. Nie dałbym powiedzieć o niej złego słowa! - A co, mówią o niej źle, proszę księdza? - podskoczyłem jak oparzony, ale uradowany, że wreszcie czegoś się dowiem. - Źle o Frisine? Kto mówi źle o Frisine? Komu mogłoby to przyjść do głowy? No, gdyby się ktoś odważył, sam ukręciłbym mu ucho! Nie, to niemożliwe, nie o Frisine. Ona jest samą dobrocią, chodzącym przykładem! Wszyscy powiadają, że masz szczęście. Dobra matka, no i przede wszystkim dobra macocha. Bo być macochą to niezwykle trudne zadanie, chyba nie ma nic trudniejszego na świecie. A tu kobieta i gospodarna, i stateczna! Szczerze mówiąc, Wortel, sam się tego po niej nie spodziewałem. Ale potwierdza się, że nie wolno w innych rzucać kamieniem. W każdym tkwi dobre nasienie, problem w tym, żeby otoczyć je żyzną glebą, stworzyć dobre warunki, to przyniesie plon obfity. Ty dopiero masz szczęście do kobiet, Wortel! Wpierw Fien, chodząca cnota, a teraz Frisine, która dzielnie i odważnie kontynuuje dzieło poprzedniczki. Nie pozostaje ci nic innego, jak powiedzieć: Jezu, dzięki ci! A nie przychodź mi tu z żalami i broń cię Panie Boże powiedzieć o niej złe słowo, bo ci odpowiem, że to twoja wina i wyrzucę za drzwi! No, to wypijmy, sant~e! No, a teraz powiedz, co cię sprowadza do mnie tak późną porą. Zamieniam się w słuch. Na twarz wystąpił mi pot. Po takim wstępie cóż można jeszcze powiedzieć, nie sposób zwierzać się z podejrzeń. Co powiedzieć, żeby się nie ośmieszyć? - No więc, pomyślałem sobie, jak będę w pobliżu, wpadnę i powiem, że krzyż już gotów i czy ksiądz nie przyszedłby obejrzeć? A krzyż tymczasem stał już od półtora roku zapomniany na stryszku. Dlaczego nagle przypomniał mi się, nie wiem. - Ha! To dobrze, Wortel. Niedługo zajrzę do was, może nawet jutro. Jutro będę w polu... - Nic nie szkodzi. Twoje oczy nie będą mi potrzebne, Wortel. Bardzo jestem ciekaw... - Muszę go jeszcze pomalować, krew z ran... - Wyobrażę to sobie na miejscu. A za kilka dni postawimy go na grobie Fien! Na zdrowie, Wortel... Odetchnąłem z ulgą znalazłszy się na dworze. Chciałem zwierzyć się z jednego kłopotu, teraz miałem drugi na głowie: krzyż Pana Naszego. A nieufności się nie pozbyłem. Co tam ksiądz może wiedzieć o kobietach! I co to ma za znaczenie, że nikt nie mówi źle o Frisine, skoro w moje serce powoli wsącza się jad. To, że ludzie milczą na jej temat, doprowadza mnie do jeszcze większej desperacji; jakby mnie kto pokapłonił! Nazajutrz z samego rana wprawiłem Frisine w zdumienie, bo przyniosłem ze stryszku krzyż i wysłałem Mona do wsi po farbę. - Czy to takie pilne? - zapytała. - Może się zdarzyć, że pleban zajrzy do nas któregoś dnia. Pytał o krzyż i jeśli się okaże, że go jeszcze nie wykończyłem, to zaczną się wymówki. Cały ranek zszedł mi na malowaniu. Skończyłem, zanim Frisine postawiła na stole miskę z ziemniakami. Teraz tylko należało się modlić, żeby pleban zawitał do nas dopiero za kilka dni, to i farba podeschnie, i zapomnimy o tamtej rozmowie. Ha! Wortel nie może sobie pozwolić na zrobienie jednego fałszywego kroku, bo zaraz spotka go cios. Często nie występek, lecz nieostrożność odbiera karę! Wracam z pola, a tu Frisine urządza mi scenę. - Co to za brewerie! Wieczorem idziesz do plebana i prosisz, żeby przyszedł obejrzeć krzyż, a mnie opowiadasz, że sam o niego pytał! Stoję, mrugam oczami. Nie potrafię kłamać, nie jestem w tym zręczny. - To nie mówiłem ci, że byłem wczoraj u niego? - Nic nie mówiłeś. Sam dobrze o tym wiesz. Coś się tu nie zgadza. Tak samo uważa pleban. "To dziwne", powiedział. "Przecież mnie zapraszał, ten Wortel. Zastanawiające, zastanawiające", powiada. Więcej nic nie mówił, jest na to za mądry, ale nie był zadowolony, czuł, że coś się tu nie zgadza, bo coś się tu przecież nie zgadza... - Co ma się nie zgadzać, Frisine? Można sobie wyobrazić, jak tchórzliwie i fałszywie to zabrzmiało. - Co się nie zgadza?! - zawołała. - A to, że się w twoich oczach nie liczę, że wciąż myślisz o swojej żonie, że jestem tu tylko za służącą... Wybuchnęła płaczem i szlochała. Zazdrosna o nieżyjącą? Wiele trzeba było słodkich słów, żeby z powrotem załagodzić całą sprawę. Frisine przełknie niejedno szorstkie słowo, a mnie często się zdarza być opryskliwym, ale jeśli trafić ją w czułe miejsce, jeśli jako kochająca kobieta poczuje się odrzucona, to rozpłomienia się starą cygańską dzikością. W takich chwilach nie ręczy za siebie i lepiej z nią wtedy chuda zgoda niż tłusta kłótnia. Jakby w nią złe wstępowało. Ale powoli sprawa przyschła i została zapomniana. Ksiądz pleban zachowywał się tak, jakby nie miał pojęcia o wydarzeniu. Milczał, ale pewnego pięknego letniego dnia, gdy przyszedł napić się mleka, nadarzyła się sposobność i zagadnął mnie o to zdarzenie. Praca w polu i w obejściu szła swoim torem. Cały ten wypadek trochę mnie stropił i czy to sprawiły żniwa, czy przemowa plebana tamtego wieczoru, uspokoiłem się i znów mogłem się cieszyć moim polem. Byłby to dla nas całkiem niezły rok, gdyby się do tego nie przyłożyła zła ręka. Strach padł na wszystkie zagrody, a jedno nieszczęście goniło drugie. Ta sama zła ręka, która skradła nam Polleken, jeszcze przed urodzeniem oślepiła Amelieken, wyrządzała teraz moc złego roślinom i zwierzętom. Zaczął się wrzesień, ostatnie źdźbła zwieźliśmy do stodoły. Nocą wachmistrz zobaczył na skrzyżowaniu zakonnicę z kotem. Dwóch mężczyzn z Boschhoek, wracając w niedzielę wieczorem do domu, słyszało po kolei z różnych drzew, jak ktoś grał na organkach. Nad polami migotały błędne ogniki. Mie Verhelst, gdy tylko zaczynało się ściemniać, słyszała w powietrzu syczenie węży. Widziano czarnego psa i konia o dwóch nogach, a nad stawem, gdzie, jak powiadają, jest zatopiony klasztor, słyszano z głębiny bicie dzwonów. Wszystko złe znaki. A wkrótce potem ludzie jeden przez drugiego zaczęli opowiadać o obejściach, na które złe się uwzięło, o zauroczonym bydle, chorobach i tajemniczych plagach. Aloiske, znachor, zezowaty Turf, też znachor, ale nie od nas, i weterynarz ze wsi mieli pełne ręce roboty i zgarniali niezły grosz. Weterynarz zawsze się wymądrzał, ale teraz, widząc jak bydło Lorejasa, mimo wszelkich medykamentów, z dnia na dzień zdycha i pada, musiał przyznać: - Na dalszą metę, jak tak dalej pójdzie, trzeba będzie uwierzyć, że diabeł maczał w tym swój ogon. Franelle nie mógł ubić masła ze swojego mleka, pieniło się gorzej niż mydło, a jego dwa prosiaki chudły w oczach. W zagrodzie Ossekopa aż roiło się od ślimaków, tych tłustych, żółtych z czarnymi plamkami. Nawet u księdza plebana w ogrodzie zagnieździło się coś trudno uchwytne, niby kret, tylko większe, z białymi wąsami, i migiem podgryzało korzenie drzew. Zewsząd dochodziły narzekania na to i na tamto, na szczury, muchy, pleśń w chlebie, larwy w burakach i na wszystko po kolei. Szczęśliwym trafem zła dłoń na razie nas omijała, ale postanowiłem się zabezpieczyć. Bel Salamander, która już od lat czekała w swym fotelu przy kominku na śmierć, obdarzyła mnie jakąś relikwią. Ukryłem ją pod progiem obory i pod krokwią. Chłopi spoglądali na mnie krzywym okiem, bo czary mnie oszczędzały. Co mi tam, chyba żeby zaczęli gadać, że mam z tym coś wspólnego. Ale jednej nocy, gdy wstałem, żeby wyjść jak zwykle na kupę gnoju, słyszę jak za parkanem, w miejscu, gdzie graniczę z Ossekopem, ktoś coś mruczy i nagle spod moich nóg wyskoczyło jakieś czarne zwierzę. Zakonnica z kotem? Pobiegłem w te pędy do szopy po cep. Zakonnica czy nie, jeśli zbliży się do mnie na pięć kroków, ręka, noga, mózg na ścianie. Ale zapadła cisza. Nazajutrz cały ogród był w ślimakach, a u Ossekopa nie było ani jednego. Zarzuciłem kurtkę i poszedłem po Aloiske. Obiecał przyjść, gdy się ściemni. Jakiś czas chodził po obejściu i następnego dnia ślimaki znów znalazły się w ogrodzie Ossekopa. Potem raz jeszcze przeszły do mnie. Poszedłem znów po Aloiske. Kazał nam siedzieć w domu, a sam szeptał w ciemności swoje zaklęcia. Nagle słyszymy wołania: - Ratunku! Ratunku! Z tłuczkiem od ziemniaków wypadłem na dwór. Po obu stronach parkanu stali zezowaty Turf i Aloiske, dwóch znachorów, i nawzajem okładali się, gdzie popadnie, ciągnąc za kołnierze i włosy i piorąc po twarzy. Nadbiegł też Ossekop. Słyszę, jak mówi: - Już ja tego Aloiske... - Trzymaj się z daleka od Aloiske - przerwałem mu - tak jak ja się trzymam z daleka od zezowatego Turfa. Lepiej było trzymać u siebie swoje ślimaki! - Skoro wpierw pojawiły się u mnie, to z pewnością tyś je sprowadził. Bo niby dlaczego zła ręka was oszczędza. Twoja czarna sroka - chodziło mu o Frisine - ma z tym więcej do czynienia, niż się wydaje. Gdyby powiedział: twoja żona zdradza cię z innym, tobym go objął, uścisnął dłoń i z wdzięcznością wysłuchał. Albo gdyby powiedział: ty jesteś czarownikiem, tobym go wyśmiał. Ale robić z Frisine czarownicę, z takiej dobrej kobiety! Dlatego dostał tłuczkiem w zęby i wziąwszy się za łby także zawiśliśmy na parkanie. Nadeszli Franelle, Frisine, inni sąsiedzi. Pobiegli po wachmistrza i plebana. Musieli nas i naszych znachorów rozdzielać, ale mimo to niejeden zalał nas krwią, a ubrania były w strzępach. Nie powtórzyłem Frisine tego, co powiedział Ossekop, a i on, zanim otworzy swój dziób i rozpuści język, pomyśli wpierw o wybitych zębach. Koniec końców obaj mieliśmy ślimaki. Biedne zwierzęta nie mogły się ostatecznie zdecydować. W niedzielę pleban miał ostre kazanie o zabobonach. Ulżył sobie jak nigdy nasz pleban. Zły był, bo wierzyliśmy w opowieści o zakonnicy z kotem, błędnych ognikach i koniu o dwóch nogach. - Wszystko to bajki! - krzyczał. - Wymysły chorych lub pomylonych ludzi, wyzyskiwanych przez oszustów, którzy wyłudzają im krwawo zapracowany grosz. Ciężko grzeszy, kto w to wierzy, a jeszcze ciężej ci, którzy nawzajem się podejrzewają. Ale Bóg was jeszcze pokarze za waszą małą wiarę i za to, że chętniej dajecie posłuch bajaniom głupców niż Jego słowu. Więc ja - perorował dalej - wyzywam ową zakonnicę, błędne ogniki, czarnego psa! Wyzywam ich! Jeszcze tej nocy stanę sam na rozstajach, będę punktualnie o północy, zobaczymy, czy mi się coś przytrafi! Rzecz jasna przyszła także cała wieś. Każdy miał latarnię. A pleban wygłosił piękne kazanie. - Albo ta zakonnica istnieje, albo nie istnieje. Jeśli jej nie ma, to szkoda tracić czas na gadanie o niej. A jeśli istnieje, to gdzież jest? Wyzywam ją! Gdzież jest? Boi się nas. Boi! To znak, że my, chrześcijanie, uzbrojeni w krzyż, jesteśmy od niej mocniejsi. A coś, co się nas boi, nie może napędzać nam strachu. Jeśli umocnicie się w wierze i będziecie żyć jak należy, to samą swoją postawą odstraszycie wszystkie diabły i wszystkie czarownice. Bo zło niczego się tak nie boi, jak czystej duszy. Idźcie teraz do domu, niech w waszych sercach jaśnieje krzyż, a wszystkie złe moce rozwieją się jak dym. Bóg z wami! Tak przemawiał ksiądz pleban o północy na rozstaju dróg. Pobłogosławił nas, pobłogosławił pola i naprawdę wróciliśmy do domów pokrzepieni jego słowem. Przez kilka dni nikt nie napomykał w rozmowach o czarach czy zaklęciach, wszyscy odetchnęli z ulgą. Szczerze mówiąc, każdy z nas, wiem to po sobie, wierzył, że właśnie pleban zwalczył złe duchy, że je poskromił. Wierzyliśmy, że istnieją, chociaż nikt się do tego nie przyznawał. Tak czy owak, należało się cieszyć, żeśmy się ich pozbyli. Ale człowiek nie powinien usypiać swojej czujności, bo wtedy staje się nieostrożny i nierozsądny i popełnia głupstwa. Zawsze to roztropniej i przezorniej nie czuć się zbyt pewnie i w takich chwilach nieco się pohamować. Przez zbytnią pewność siebie popadłem w wielkie tarapaty. Poszedłem na licytację do wioski oddalonej o dwie godziny drogi. Z powodu śmierci właściciela i podziału majątku sprzedawano tam duże gospodarstwo, inwentarz żywy i sprzęty. Dobra okazja, żeby kupić coś za bezcen. Zanim wyruszyłem, Frisine powiedziała: - Żebyś tylko wrócił przed zmierzchem, dobrze? Bo czy to człowiek może coś wiedzieć! Na co śmiejąc się odparłem: - Na pewno nie przed północą. Mam zamiar zawrzeć znajomość z tą zakonnicą. Na licytacji wszystko było drogie jak cynamon. Mimo to znalazło się dobre toczydło, na które nie było chętnych. Jak wszystko wróżyło moją zgubę! Kupiłem. Moje było już do niczego, a tu nadarzyła się wyjątkowa okazja. Zarzuciłem ciężar na ramię i miedzami, przez pola, udałem się w drogę do domu. Gdy tak samotnie wędrowałem, znów wróciły do mnie dawne zazdrości o Frisine. Teraz, kiedy nie było mnie w domu, mogła się z każdym spotkać. Och! Ale nie, nie zrobi tego, na to jest za sprytna. Nigdy za dnia. To, co wtedy powiedziała: "co za głupota spotykać się przy świetle księżyca", doskwierało mi jak jątrząca rana. Kiedy latem będę nocą jeździć z warzywami do miasta, to z pewnością skorzysta z nadarzającej się sposobności. Czekajcie, już ja ją przyłapię! I gdy tak maszerowałem, przyszedł mi do głowy pewien pomysł: za pierwszym razem, kiedy będę w nocy jechać na targ, spakuję się i pojadę, ale wkrótce niespodziewanie wrócę! Trzeba mi to było już dawno zrobić! A to głupiec ze mnie! Coś z nią jest nie tak, bo czy inaczej wkradłby mi się do serca ten niepokój. Razem te rzeczy chodzą: dym za płomieniem, grzech za lubieżnym spojrzeniem. Wstąpiłem do jakiejś oberży i wypiłem dwa piwa. Nie więcej, przyrzekam na głowy moich dzieci. Dwa piwa, choć potem niektórzy twierdzili, że spiłem się tam jak bela. Oberżystka utyskiwała, bo jej męża złożyła choroba. Wczoraj wieczór ukazał mu się błędny ognik. Chłop się przeląkł nie na żarty, bo dygotał na całym ciele. Pojechał do olszynki po chrust. Błędny ognik wyszedł z wierzby, przesunął się nad potokiem i okrążył wóz. Chłop ciepnął batem. AAle ognik przylgnął do biczyska. Wtedy na dobre obleciał go strach, rzucił wóz i konia i biały jak śmierć przybiegł do domu. - Skaranie boskie z tymi urokami - odezwał się znad kufla jakiś chłop. - Przedwczoraj przyszła do mojej zagrody chuda jak szczapa kobiecina, która handluje zapałkami. Mówię jej, że jeśli w tej chwili stąd nie zniknie, to polanem wygarbuję skórę. Obróciłem się, powiedzieć moim, żeby nic od niej nie kupowali. Chcę im pokazać babę, a tu jej ani śladu, jakby wyparowała. Odpowiedziałem im na to, że taka sama baba zadała urok naszemu Polleken, potem rozwodziłem się o czarach w naszej wsi, o tym, co pleban robił i o czym mówił w kazaniu na rozstajach dróg. I tak gwarzyliśmy sobie, aż zrobiło się ciemno. Zapłaciłem, schwyciłem toczydło i gdy po jakichś dobrych stu krokach chciałem przełożyć je na drugie ramię, naszły mnie wątpliwości. Skrajem lasu droga jest krótsza, zyskam pół godziny. Gościńcem potrwa z półtorej. Wybrać skrót czy dłuższą drogę? Pójdę dłuższą. Wszystko ze strachu! - mówię sobie. I to ja, kłusownik, co się zowie, zwyczajny nocnych tajemnic lasu, nawet w niepogodę, nagle boję się iść skrajem lasu; i to nie przez las, ale skrajem! Nie może być! I poszedłem skrótem. Kroczę zamaszyście, bo na ramieniu mam znaczny ciężar. Ćma taka, że można nożem kroić. Nie widać co ziemia, co powietrze, ale po zapachu suchych liści i po chłodzie ciągnącym od dębiny miarkuję, że idę obok lasu. Kłusownik musi mieć zmysły wyczulone nie mniej niż zwierzyna. Po dobrej pół godzinie przystanąłem, żeby zaczerpnąć oddechu i przełożyć toczydło na drugie ramię. Spoglądam w mrok, nasłuchuję ciszy. Ani wiaterku, ani podmuchu i myślę sobie, że w taki czas Frisine może się zadawać z innym mężczyzną. Nagle z głębi lasu dobiegł kobiecy śmiech. Oblał mnie zimny pot. Zakonnica? - Kto tam? - pytam zdławionym głosem. Potem słyszę za sobą kroki i trzaśnięcie gałęzi. Próbuję coś zobaczyć. Choć oko wykol. Nic. Chyba mi się przywidziało. - Jest tam kto? - pytam raz jeszcze ściśniętym głosem. Nikt nie odpowiada. Idę naprzód, szybko, jak tylko potrafię. Już dawno powinienem minąć las. Zazwyczaj nie idzie się tu dłużej niż kwadrans. Próbuję zachować spokój. Ksiądz pleban powiedział, że zło najbardziej boi się czystej duszy. A ja nie mam śmiertelnego grzechu na sumieniu. Dlaczego więc miałbym się bać? Gdybym nie miał ze sobą toczydła! Przez ten ciężar zaczynam ustawać. Bez niego już dawno byłbym w domu. Znów jakaś gałązka trzasnęła za moimi plecami. Włosy zjeżyły mi się na głowie. A że jak strach, to się i nogi znajdą, więc zacząłem biec co sił, na ile pozwalała wyboista droga. Ja, Wortel, którego niejeden we wsi się bał, uciekałem w popłochu, obawiając się czegoś, czego, nie wiedziałem. Gdyby to byli złoczyńcy, choćby z siedmiu, rozkwasiłbym ich moim toczydłem jak amen w pacierzu. Ale jak poradzić sobie z czymś, czego nie widać? A coś tam przecież było. Trudno sobie wyobrazić, ile się przez to najadłem strachu. Biegłem nadal skrajem lasu, tak jakby nie miał mieć końca. Pędziłem. Odmawiałem zdrowaśki i szeptałem, że mam czyste sumienie. Odchodziłem od zmysłów. Coś uskoczyło spod moich nóg. Upuściłem toczydło, odwróciłem się w lewo i pognałem jak szalony na przełaj w stronę pól, zostawiając za plecami las. Teraz pędziłem jak na skrzydłach, prosto przed siebie. Dziwne, że nigdzie nie natrafiłem na ogrodzenie, dom lub drzewo. Czyżbym zaszedł aż na wrzosowiska? Nie, ziemia była na to zbyt grząska. I znów miałem wrażenie, że nie posuwam się nic a nic do przodu. Gdzieś w dali odezwał się dzwon. Jedno uderzenie... drugie... trzecie... czwarte... Czwarta godzina. Odetchnąłem, godzina duchów minęła. Ale to nie był dzwon kościoła w naszej wsi... Nasz brzmi jakoś czyściej. Idę w kierunku, skąd doszło mnie bicie dzwonu. Dokąd zajdę? Zmyliłem drogę. Cóż, trzeba przeczekać resztę nocy. Strachy już minęły. Poczułem się ogromnie zawstydzony. Zły i rozdrażniony ruszyłem w drogę na dobre na złe. Byłem zmęczony i dosłownie zlany potem. Gdy natknąłem się na sąg drzewa, postanowiłem doczekać świtu. Wstydziłem się, jak kobyła, gdy wóz wywróci. Wortel, kłusownik, zbłądził ze strachu. Ze strachu przed czym? Przed niczym. Chętnie bym sam siebie sprał po pysku ze złości i wygarbował sobie skórę jak pokutujący biczownicy. Ale dałem spokój. Chciało mi się spać i zacząłem szukać, gdzie by tu przycupnąć. Gdy doszedłem do końca sągu, ujrzałem w oddali światełko. Zacząłem iść w tę stronę. Co to może być? Czy to nie moja zagroda? Więc jednak czary? Drzwi stoją otworem. Rozścielone łóżko puste. Gdzie jest Frisine? - Frisine! - drę się na cały dom. Dzieci śpią. Wpierw chciałem zbudzić Mona. Potem pełen najgorszych przeczuć pomyślałem: lepiej nie. Coś mi się tu nie podoba. Wreszcie ją przyłapałem. Skorzystała z mojej nieobecności. No właśnie, i noc bezksiężycowa. Ha! gorzko będzie tego żałować. Wpierw zgasiłem światło, zapaliłem fajkę i siadłem przy oknie z polanem w dłoni. Gdy wróci, stłukę jak sukę. Jeśli Ossekop się dowie, że wychodziła nocą, rozpowie wszem i wobec, że jest ową zakonnicą. Ale ja wiem lepiej, kim ona naprawdę jest. Tykanie zegara zaczęło doprowadzać mnie do obłędu, więc go zatrzymałem. Potem znowu cisza zaczęła być nieznośna, więc go popchnąłem. Krew we mnie kipiała. Ciskałem jedno przekleństwo za drugim. Zaczynał wstawać dzień. Usłyszałem czyjeś kroki, jakieś głosy. Do domu zbliżyła się grupa ludzi. Nieśli coś, pakunek, czy co?... Wachmistrz, Franelle i Ossekop wnieśli Frisine. Była przemoczona do suchej nitki. - Hej, Wortel - odezwał się na mój widok wachmistrz - też masz pomysły, niech cię kule biją. Jak można coś takiego zrobić własnej żonie. Powinieneś się wstydzić. Całą noc razem z Frisine szukaliśmy ciebie po okolicy. Wszyscy szukali, jeden tu, drugi tam... Frisine wpadła w ciemności do wody... Leżała tam ponad godzinę... Słyszeliśmy, jak wołała, ale nie mogliśmy jej znaleźć. Biegnę po doktora. Żeby tylko nie było za późno! Położyli Frisine na łóżku i zostawili nas samych. Zatkało mnie. Czy mogłem się tłumaczyć czarami w lesie, ja, kłusownik? - Zbłądziłem - powtarzałem, bo tylko to przychodziło mi do głowy. - Zbłądziłem. Frisine nie zwracała uwagi na moje tłumaczenia, chyba nie bardzo w nie wierzyła. Trudno będzie ją przekonać. Leżała blada jak prześcieradło, szczękając zębami i zawodząc drżącym, głuchym głosem. - Wszystko mnie boli, pewnie teraz poronię i sama umrę... Gdzie tyś się podziewał tak długo... - Zbłądziłem, zbłądziłem - tylko na taką wymówkę było mnie stać. - Myślałam już, że utonąłeś... że zwiodło cię bicie dzwonów z dna stawu... Wortel, umrę. Wszystko mnie boli. A tak cię kochałam, tak samo jak Fonsa... dzieci... moje biedactwa... Doktor dał jej coś na sen i obiecał zajrzeć jeszcze pod wieczór. Powiadomił też plebana, który zaraz przyszedł. - Czy masz w domu świece, Wortel? Tak na wszelki wypadek. Wieczorem Frisine dostała wysokiej temperatury, była rozpalona jak piec. Cztery dni leżała w gorączce, nie odzywając się ani słowem. Od czasu do czasu jęknęła tylko albo uśmiechnęła się to do mnie, to do dzieci. Czwartego dnia doktor powiedział: - Trzeba księdza. Posłaliśmy po plebana. W dali migotało światełko latarni, a nad polami rozchodził się głos dzwoneczka. Oto zbliżał się nasz Pan, który zwycięża wszystkie piekielne moce. Tego ognika i tego dzwonu nikt się nie bał. Ludzie klękali w drzwiach. Bo jeśli On przychodzi, to zazwyczaj zabiera kogoś z sobą. Wiedziałem już o tym, a jednak otworzyłem drzwi na oścież, zapaliłem świece na jego chwałę i żeby wiedział, gdzie go oczekują. Gdy odszedł, wkrótce po NIm odeszła Frisine. Człowiek dopiero po jakimś czasie pojmuje, co stracił. Wtedy chciałoby się tymi zgrubiałymi od pracy dłońmi bić siebie samego za głupotę i bezmyślność. Byłem szczęśliwy, a nie potrafiłem tego docenić. - Tak, na świecie żyć, to nie wianki wić - powtarza pleban. - Ale w końcu sami jesteśmy sobie winni, że świat to padół łez. Po tym, co mi opowiedziałeś, rozumiem, dlaczego tamtego wieczoru mnie okłamałeś. Biedny Wortel. Nasz Pan nieustannie obdarza nas łaskami i darami, tylko my jesteśmy zbyt ubodzy w cnoty, by umieć z nich korzystać. Bóg dał ci miłość tej wspaniałej kobiety, ale twoje własne błędy zamieniły ten dar w utrapienie i mękę... Tak wiele sobie wyrzucam. Zupełnie, jakbym to ja ją zabił. Leży teraz obok Fien. Lubiły się. Ziemia przetrawi ich ciała, a serce przetrawi żal i to, co w końcu pozostanie, to piękne wspomnienie. Potem człowiek z czasem przezwycięży przeszłość i znów w odwiecznym pragnieniu szczęścia zacznie spoglądać ku przyszłym dniom. A moją przyszłością jest pole! Pleban powiada, że poszuka dla mnie nowej żony. Spraw, o Panie, żeby nikogo nie znalazł! Miałem dwie dobre żony, za trzecim razem może się nie udać. O Panie, ty matkuj moim dzieciom, a ja dla Ciebie będę orał pole. Błogosław moje dłonie, błogosław moje oczy i serce. I obdarz mnie pokojem i błogosławieństwem, których chłop potrzebuje do pracy, bo pracować przecież musi. Daj nam w czas słońce i nieco deszczu. Wtedy z radością i dumą będę pracował w polu na chleb dla Twoich hostii i na chleb dla ludzi! IX Pięć lat po śmierci Frisine pleban znalazł dla mnie wreszcie żonę. Trzecią już! Zastrzelił mnie tą wiadomością. - Musisz się ożenić, Wortel. Do trzech razy sztuka. Nie uchodzi, żeby mężczyzna zajmował się i domem, i dziećmi, i polem. Za długo to już trwa. Ożenisz się i zgadnij z kim? Z Angeliką, która mieszka przy nowej drodze! Angelika była niemłodą już panną i mieszkała za wsią w murowanym domu. Dawniej była służącą w mieście, a potem u rejenta, tu we wsi. Ten, gdy umarł, zostawił jej spadek. Pobudowała więc sobie dom i nakupiła obligacji. Przyjęła też pod swój dach siostrę - wdowę z trójką dzieci. Ale te wkrótce podorastały, pożeniły się i mieszkają gdzie indziej, a siostra od lat ma wodę w kolanie i musi jeździć na wózku. - Co ty o tym sądzisz, Wortel? - No, co mam o tym sądzić, proszę księdza. - Co? Ano to, że będziesz zażywać teraz próżniaczego żywota, będziesz mieć własny dom i nie będziesz musiał pracować. Już widzę cię, Wortel, jak w odświętnym ubraniu paradujesz dzień w dzień jak mieszczuch Verhaegen! W zębach grube cygaro! Czekaj, czekaj, nie myśl, że sam będziesz z tego korzystać! Będę zaglądać do ciebie na kieliszeczek! - A moje dzieci? - zapytałem. Bo zostało ich jeszcze czworo: ślepa Amelieken, Mon, chociaż wkrótce po tym, jak wyszedł z wojska, ożenił się, więc można go nie liczyć, Stan, który wówczas miał czternaście lat, Liesken i Amedeeken, moje pierwsze dziecko z Frisine, drugie zmarło na odrę, rok po matce. - Dzieci zostaną przy tobie - odparł pleban. - Nie bój się o dzieci. Czy dobroczynna Angelika nie przyjęła pod swój dach trójki swojej siostry i czy nie zapewniła im przyszłości? Więc to dla niej nie nowina prowadzić cały dom. A przecież znaczny spadek dostała od rejenta za to, że była dobra dla jego dzieci. Angelika będzie niczym druga matka. To musi być wspaniała kobieta, jeśli chce brać na swoje barki taki obowiązek. Jej siostra pójdzie, oczywiście, do szpitala, bo z tą jej nogą jest coraz gorzej i kobieta wymaga stałej opieki szpitalnej. Ale, ale, nie wyglądasz mi na szczęśliwego, Wortel? - Nie, nie o to chodzi... ale ona prawie mnie nie zna... tylko tak, z widzenia... - Zna cię bardzo dobrze. Nawet bardzo cię lubi. Oczywiście, nie może tu być mowy o namiętności! To raczej małżeństwo z rozsądku. Oboje zbliżacie się do sześćdziesiątki, więc już nie czas na fiu bździu i miodowy miesiąc. Potrzeba wam spokoju, każde ma przecież swoje przyzwyczajenia i należy się cieszyć każdym dniem. Już dość się napracowałeś w życiu... - Ale dlaczego chce właśnie mnie, a nie jakiegoś kawalera? - Dlaczego? Bo ty ją chcesz! - Ja? Ja? Prawie jej nie znam. Nawet o niej nie myślałem! - Twój pleban za ciebie pomyślał, Wortel. Jeszcze nie rozumiesz? Tak się wokół niej zakręciłem, że gdy usłyszała, jak jej pragniesz, zakochała się w tobie! - No, coś takiego, a to z księdza lepsze ziółko - zawołałem. - Ksiądz ją po prostu okłamał! Za moimi plecami... - Ze względu na dzieci! W takiej intencji można skłamać, Wortel! Cha! cha! cha! A mówią, że w późnym wieku diabeł swatem. To ci dopiero kawał! - A pewnie. Już tam w niebie na księdza z nagrodą za to nie czekają. Tak wywrócić czyjeś życie do góry nogami. Udany figiel, nie ma co, rzucać tę kobietę w moje ramiona i zmuszać mnie, żebym ją wnosił przez swój próg jako żonę... - Nikogo nie będziesz wnosił przez swój próg. A może wyobraziłeś sobie, że ona zamieszka w twojej chałupce? Dobre sobie! Bzdura! Gdy się za coś zabieram, doprowadzam to do końca: zamieszkasz u niej, sprzedasz, co tu masz, i z dziećmi przeprowadzisz się do niej! - Z dziećmi?! - Oczywiście! Sam widzisz, że dobrze to obmyśliłem! - Ale jak będę mógł pracować na polu bez zwierząt, narzędzi, stodoły... - Pracować na polu? Po prostu zostawisz je. Będzie dla Mona. Przynajmniej nie będzie musiał szukać dachu nad głową. A ty będziesz się teraz bawił w chłopa dla przyjemności. Do domu Angeliki przylega duża działka ziemi, chyba ze trzydzieści prętów... - Można to przekopać za jeden dzień! - No, to będziesz to robić tydzień albo dwa. Nadszedł czas, żebyś ty się przyglądał, jak inni pracują! Doprawdy, w czepku urodzony! Trzecia żona zrobi z ciebie panisko! Każdego dnia frykasy, do tego piwo. Będziesz się wysypiać, spacerować, sadzić kwiatki, czytać przy kominku gazetę. Mróz może złapać, że aż szyby będą pękać, ale tobie będzie ciepło. Na zawsze masz już z głowy ciągły niepokój, a to o deszcz, a to o posuchę, nie musisz się przejmować ślimakami, gąsienicami i kretami. Wolny od trosk o dzieci, żeby na czas zjadły i miały na sobie czystą koszulę! Będziesz panem, ludzie będą się tobie kłaniać: "Dzień dobry, panie Wortel!" Mówiąc to pleban zdjął przede mną kapelusz, poklepał po ramieniu i ciągnął dalej: - Teraz chyba przyznasz, że jestem twoim prawdziwym przyjacielem, co nie, Wortel? Ludzie mogą ci tylko zazdrościć... Gadał jak najęty. Słuchałem i nie wiedziałem, co o tym myśleć. Cóż takiego jest we mnie, że się podobam kobietom? Zawsze uważałem siebie za stracha na wróble. Angelika musi być chyba rzeczywiście bardzo samotna, skoro chce mnie - chłopa z czwórką dzieci? Nie mieści mi się to w głowie. Małżeństwo nie z miłości, ale z rozsądku. Przecież będę musiał sypiać z tą chudą kobietą. Trzeba będzie opuścić dom. Fakt, że chatka biedna, ale to pod tym dachem spędziłem całe życie. W tych ścianach byłem szczęśliwy. W innym domu chyba zginę, uschnę jak roślina, gdyby ją z pola przeflancować do inspektu. Miałbym opuścić moje zwierzęta? Moje pole! Ale z drugiej strony w ten sposób uwolniłbym się od tego kundla ze dworu. Stara dziedziczka jest już w niebie, o ile pomogły liczne msze za jej duszę. Teraz rządzi Coco, gamoń jeden, który mnie kiedyś pouczał, jak sadzić selery, choć sam nie odróżnia natki od korzenia i w ogóle zna się na gospodarce jak kobyła na occie. Człowiek ożeniłby się z diabłem, żeby się uwolnić od takiego dziedzica. Więc czy mam opuścić ziemię, moje pole, o które tak zapobiegliwie, skrzętnie i troskliwie dbałem, które mnie... z którym mogłem pogwarzyć... I jak to teraz nagle zacząć odpoczywać, iść na piwo, kiedy tylko przyjdzie ochota, trzymać zawsze butelkę czegoś wytrawnego w kredensie, a przy tym rozkoszować się ulgą, bo dzieci wreszcie wyrwą się z nędzy i biedy... Człowiek nie chałupa, przebudować trudno. Och, że też tą kobietą jest właśnie Angelika, chuda jak deska. - Wygrał los na loterii i nie cieszy się - zawołał pleban. - Za dużo szczęścia naraz, proszę księdza. Dlaczego ksiądz nie mówił mi tego po troszeczku... - Dawkować jak lekarstwo? Przecież nie jesteście dzieckiem, Wortel! - I co mam teraz zrobić? - Nie daję lekcji kochania. Ale o ile wiem, ma tu przyjść po mleko, może już jutro. Zaczniesz o pogodzie, dasz jej kwiatka, to zawsze kobiety uszczęśliwia, i od słowa do słowa... Tylko nie od razu kawę na ławę, posuwaj się małymi kroczkami... - A co mam mówić? - Ach, Wortel! Coś taki tępy! A co mówiłeś Fien albo Frisine? - Nic szczególnego, proszę księdza. Cała rozmowa spływała jakoś tak z serca... - I tym razem tak będzie, tylko wpierw bliżej się poznajcie. Widzisz, Wortel, na świecie żyć, to nie wianki wić, ale ty masz szczęście do wianków. Nie bądź taki nadęty i nie igraj z losem. Ostrzegłem cię. Zachowuj się, jak przystało na mężczyznę! Spojrzałem na drzwi, którymi wyszedł na dwór. Chyba śnię... Trzecia żona. Angelika. I nawet nie zapytał, czy się zgadzam! Tak, w domu potrzebna była kobieca ręka. Nie wszystko było u nas tak, jak być powinno. Co sobota przychodziła Irma pomóc w sprzątaniu. Zaglądała teraz do domu. Inni też. Wprawdzie po tym, jak postąpili z Frisine, chciałem pierwszemu, które przekroczy próg, skręcić kark, ale kiedy człowiek słyszy, jak mówią do niego "tato", to złość mija jak ręką odjął. W domu brakowało kobiecej ręki. Nikt się nie ofiarowywał do pomocy, a mnie samemu niezręcznie było kogoś prosić. Nie chciałem brać żadnej dziewuchy, bo znam siebie jak zły szeląg. Więc sam pchałem ciężką taczkę żywota, dalej biedując jak kościelna mysz. Minione pięć lat było bardzo ciężkie, wspominam je jak zły sen. Ale jedno nie ulega wątpliwości, mogłem się do woli cieszyć moją ziemią. A teraz na mojej drodze stanęła Angelika. I już było widać koniec mojej pracy na roli, mam opuścić pole! Tak mnie to gryzło, że tego dnia żadna robota mi się nie kleiła i ciągle tylko spoglądałem na pole. Podziwiałem, jak jest pięknie położone, żyzne, czyste i wdzięczne. Każde ziarnko, każdą grudkę miałem w dłoni, każda piędź ziemi poznała bicie mojego pulsu. Moja ziemia mnie słucha, oswoiłem i przyzwyczaiłem ją do siebie, więc daje mi wszystko, czego potrzebuję. Ale ja też słucham mojej ziemi, jej kłopoty są moimi kłopotami, jej pragnienia moimi pragnieniami! Użyźniałem ją gnojowicą i nawozem, zawsze najlepszym, siałem najlepsze ziarno i wybierałem najwspanialsze sadzonki, plewiąc uwalniałem od chwastu i niszczyłem robactwo. I nieraz dawałem kilka chochli gnojowicy więcej, choć każdy chłop jest w tym bardzo oszczędny. Wszystko z przywiązania i życzliwości, bo wiem, co moja ziemia najbardziej ceni. Zawsze prowadziliśmy milczącą rozmowę, a w niedzielę, taki mieliśmy już zwyczaj, mawiałem głośno: "No, przyjaciółko, dalej, niech buraki rosną w tobie co sił. Pokaż, żeś lepsza niż ziemia Ossekopa". Pole sprawiało mi wiele radości, co prawda, to prawda, choć nie mogliśmy się wygrzebać z biedy. I miałbym je teraz opuścić z powodu dzieci i ze względu na siebie, bo ubóstwo mi się już sprzykrzyło? Wprawdzie wygodne życi nie jest złe, a i na starość siły już nie do orki i żniw. Kiedyś trzeba będzie dać sobie z tym spokój, Mon będzie zadowolony, gdy przyjedzie w niedzielę na przepustkę. Dostanie pole jak się patrzy. Rola, jak w Starym Testamencie winna przechodzić z ojca na syna i pozostać przy rodzinie. Dlaczego nie jestem spokojny? Angelika... Gdy o niej myślę, zamykam oczy, żeby jej nie widzieć. Chciałbym się ożenić ślepo, tak jak wierzę ślepo. Ale niechże sobie jeszcze raz zaklnę, to rozjaśnia umysł. Angelika ma dobry charakter, wygląda na czułą, szkoda tylko, że taka chuda. Ale gdyby Fien albo Frisine były chude, też bym się z nimi ożenił. Chuda, czy nie, ożenię się! Bywały już gorsze nieszczęścia. No i nie wolno mi igrać z losem! Przyszła po mleko. Amelieken dała jej mleka. Ja podpatrywałem z obory, zaglądając między krowimi nogami. Byłem zawstydzony i zmieszany. Ciemięgo, powiedziałem sobie, bądź mężny i wyleź stąd! - To w ogóle nic nie widzisz, dziecko, ach, biedactwo... - mówiła do Amelieken. - To bardzo smutne. - Ale jest tak, jakbym widziała - odparła Amelieken z uśmiechem. - Wszystko poznaję po zapachu, wszystko czuję i słyszę. Jeśli kaszlnę, odgaduję po echu, czy ktoś jest w pobliżu, czy ktoś wyszedł, co stoi na drodze... Znam tu wszystko. - Biedna - powiedziała Angelika i pogłaskała Amelieken po włosach. - Będę się za ciebie modlić. Przyznaję, że mnie to chwyciło za serce. Podniosłem się i usłyszałem, jak pyta: - Czy twój ojciec jest w domu? Na to wyszedłem z obory. Spuściła oczy jak zakochana. No tak, pleban powiedział jej przecież, że szaleję za nią. I co teraz robić? - Czy moglibyście zająć się moim ogrodem? - Tak, tak... Roześmiała się i potrząsnęła małą główką... - Moglibyście przyjść jutro? Jutro miałem akurat siać. "Nie igraj z losem", ostrzegał pleban. Więc odparłem: - Dobrze, przyjdę. Powiedziała coś jeszcze o nieszczęściu Amelieken. Chciała odnaleźć na mojej twarzy cień życzliwości, ale go tam nie znalazła, więc posmutniała: - To do jutra - powiedziała nagle jak ktoś, kto lada moment rozpłacze się, i odeszła nie obejrzawszy się za siebie. Spojrzałem za nią. I tę kobietę miałbym wykorzystać, żeby uszczęśliwić moje dzieci i samego siebie, istna komedia! Zaraz, zaraz, pleban radził dać jej kwiatka. Posłałem więc Liesken z peonią. - Od naszego taty - powiedziała cicho. Chyba ją to naprawdę ucieszyło, bo pomachała kwiatem, powąchała i raz jeszcze kiwnęła w moją stronę. - To dobra kobieta - odezwała się Amelieken. Jej słowa dodały mi otuchy. Zniknęły wątpliwości. Postanowiłem się ożenić. Nazajutrz poszedłem tam do pracy. - Wstąpcie wpierw na szklaneczkę piwa. Przed progiem zzułem drewniaki. To był dom jak w mieście, lśnił czystością, korytarz wyłożony był białymi i czarnymi płytkami. U wielkiego mechelskiego pieca wszystkie metalowe części były poniklowane i błyszczały jak lustro. Na kominku stały figurki świętych, a ściany wyłożono kafelkami jak w miejskiej łazience. Przy piecu siedziała jej siostra, zażywna kobieta o wykrzywionych grymasem ustach. - Obejrzyjcie wpierw dom - zaproponowała Angelika. Weszliśmy do dwóch sąsiadujących pokoi z drewnianą podłogą. - Tu położy się jeszcze linoleum. Na stołach leżały haftowane obrusy, a krzesła powleczone były czerwonym aksamitem. Na jednym ze stołów leżał album do zdjęć, ale gdy Angelika go otworzyła, okazał się zmyślną pozytywką, bo rozległa się przepiękna muzyka. Drugi pokój miał piękne tapety w papugi, jedna przy drugiej, przebogato. Och, miałbym moim tyłkiem siadywać na tych aksamitnych krzesłach, pomyślałem sobie. Tak, pieniędzmi wiele można dokazać! - Na górze są też dwa pokoje - odezwała się Angelika. - I jeszcze dwa ładne pokoje na mansardzie, w razie gdyby przybyło domowników - zawstydzona spojrzała na mnie porozumiewawczo. - Spójrzcie tu - wskazała na szklaną wazę z kolorową szarfą. Stała w niej moja peonia. Chciałem się zachować i powiedzieć coś. - Mam ich jeszcze dużo w ogrodzie - wydusiłem z siebie. Nalała piwa. - Moja siostra musi iść do szpitala - powiedziała wzdychając. I jakby oczekując odpowiedzi dodała: - No i zostanę tu sama. - Tak, samemu źle na świecie - odparłem, a ona uśmiechnęła się, jakby chciała powiedzieć: już wkrótce nie będę sama. Zabrałem się do pracy. Ogród otaczał z jednej strony mur, a z pozostałych żywopłot. Z tyłu była bramka. Nie spodobało mi się to, bo przypominało więzienie. I gdzież tej działce do mojego pola! Byłem przyzwyczajony do rozległego widoku, do radosnej i pięknej wędrówki polem, wzdłuż zagonów ziemniaków, warzyw, łanów zboża, po pastwisku wzdłuż rowów, zarośli, wokół domu i obory... Teraz moje pole miało zastąpić kilka grządek, ścieżka i widok ograniczony żywopłotem i murem. A za zwierzęta miałem mieć sześć wyskubanych kur bez koguta! Angelika podeszła do mnie. Nie wiedziałem, co powiedzieć, więc dalej kopałem. Kilkakrotnie westchnęła, zanim się odezwała: - Macie rację, samemu źle na świecie... Kilka razy mogłam wyjść za mąż - dodała - ale nie chciałam. Teraz żałuję. Lubię prowadzić duży dom. - Tak jak ja - rzuciłem. Potem rozmawialiśmy o moich dzieciach i o Fonsie, którego do tej pory nie znaleziono... Ni stąd, ni zowąd powiedziała: - Ksiądz pleban jest waszym dobrym przyjacielem, najlepszym... - Tak - uciąłem sucho. - Nie mam przed nim tajemnic. Ale Angelika rzuciła się na to słowo jak szczupak na płotkę. - Wszystko mi powiedział - spojrzała na mnie badawczym wzrokiem. Na czoło wystąpił mi pot. Szybko wzięła się do rzeczy. Spuściłem głowę. Przecież nie mogłem powiedzieć, że ją okłamał. Dlatego nic nie powiedziałem, tylko spuściłem głowę. Ale ona wzięła ten gest za wyznanie, bo swoją drobną dłoń położyła na mojej i ze ściśniętym gardłem powiedziała: - Też cię lubię, Wortel, tak jak ty mnie... - Wiem - odparłem nie podnosząc wzroku. - Czy pleban dużo ci o mnie opowiadał? - Nie... nie... tylko trochę... po tym... po tym, jak... Nie chciało mi to przejść przez gardło, ale Angelika mi pomogła. - No tak, trudno mu to było zatrzymać dla siebie. Wszystko się tak dziwnie złożyło, nieprawda? Gdy mu powiedziałeś, że chętnie byś się ze mną ożenił, zaczął tu częściej zaglądać. Szczerze mówiąc, Wortel, nigdy o tobie nie myślałam, ale od kiedy pleban tak żarliwie zaczął o tobie opowiadać, coraz częściej zwracałam moje myśli ku tobie. Długo nad tym się zastanawiałam. Ale sam widzisz, że chcę się z kimś związać. Nie mogę, nie chcę zostać sama, a bardzo kocham dzieci i dobrze mi zrobi, gdy znów wokoło będzie ich wrzawa i dom się ożywi. Będę je bardzo kochać, Wortel! Wtedy coś się we mnie odmieniło. Spojrzałem na nią. - To pięknie z waszej strony, Angeliko. Otarła łzy. - Możesz powiedzieć plebanowi, że wyrażam zgodę na twoją prośbę... Tak właśnie powiedziała do mnie. Ale nim odcedziła ziemniaki na obiad, sama w kłus poleciała do niego z wiadomością, że przyjęła moje oświadczyny. I jak tu nie zakląć siarczyście. Pleban zadowolony. Sąsiedzi gratulują. Tylko Amelieken smutna. Nie miała nic przeciw Angelice. I gdyby Angelika miała się do nas wprowadzić, byłaby szczęśliwa. Teraz jednak miała opuścić nasz dom, który znała tak dobrze, jakby doskonale widziała. Często mawiałem o niej, że ma oczy w palcach. Wiedziała, gdzie co można znaleźć. Potrafiła się poruszać po domu, oborze; doiła tak samo dobrze jak Bertha, moja synowa, znała każde zwierzę, wiedziała, co gdzie leży, znała drogę na pole, jeśli jednak wyszła poza zagrodę, była jak zagubiona owieczka. - Tato - powiedziała - u Angeliki w domu będę się czuć zagubiona jak ktoś, kto oślepł. Chciałem powiedzieć: ja też, drogie dziecko, ale powiedziałem: - Przyzwyczaimy się, córeczko. Będę miał tam dużo wolnego czasu i wszystkiego cię nauczę, będziesz dużo chodzić, będziemy razem spacerować, ty i ja... Mon był, rzecz jasna, zadowolony, wkrótce wyjdzie z wojska i ożeni się z córką Franelle. Wszystko więc układało się po myśli. We dworze zgodzili się na taką zamianę, bo nieważne, kto gospodarzy, żeby tylko dostali na czas pieniądze. Zaręczyliśmy się z końcem maja. Angelika nie miała okazji doświadczyć wielu dowodów mojej wielkiej miłości, o której tyle nagadał jej pleban. Ciężko mi było się pogodzić z tym, co jej wyrządzałem. Stałem oparty o łopatę i medytowałem. Praca nie dawała mi uspokojenia. Stawałem przed zwierzętami i przyglądałem się im, wchodziłem do stodoły, właziłem na stóg, siadywałem w szopie, gapiłem się w dal, marzyłem o polu... Pożerałem je wzrokiem. Teraz miałem je opuścić. Moje ciało... moja dusza zrosła się z tym wszystkim, w tej ziemi mój krwawy pot moje tchnienie... Psiakrew! Angelika przysłała krawca, żeby wziął miarę na czarny garnitur. Kazała też przynieść mi wykrochmaloną koszulę z fiszbinowym kołnierzem. Nigdy jeszcze takiego nie nosiłem. Za każdym razem, gdy brałem ślub, miałem na szyi tylko jedwabną chustkę... Teraz codziennie będę musiał zakładać sztywny kołnierzyk. - Zrobię z ciebie pana - powiedziała. Ach, gdyby nie to, że robię to dla dzieci, w ogóle bym się nie żenił. Od czasu do czasu musiałem wyjść w pole, żeby samego siebie obsypywać gradem obelg. Dzieliłem włos na czworo rozważając to, co było za, i to, co przeciw. Kilka razy zwierzyłem się też plebanowi z moich wątpliwości. - Co tam, tydzień po ślubie będziesz się śmiał ze swojego dotychczasowego życia. Człowiek jak kot do miejsca się przyzwyczaja... Dodawało mi to odwagi. Znów myślałem o tym, jak piękne jest życie. Angelika pozwoliła dzieciom przychodzić do siebie na obiady i, łakomczuchy, wszystkie z tego korzystały! Każdego dnia mięso i jajka, do diaska! Wszystko to z dobrego i miłosiernego serca. Trzeba było tę kobietę podziwiać. Wszystko, co nadawało się jeszcze do używania, powędrowało już do domu Angeliki, resztę postanowiła dokupić. I tak nieubłaganie zbliżał się dzień ślubu. Wszystko to bardzo mnie przygnębiało, czułem zbliżającą się burzę. Jutro po raz trzeci wprzęgnę się w jarzmo małżeńskie. Boże, bądź mi miłościw! Nie byłem w stanie przełknąć ani kęsa. Pod wieczór poszedłem do spowiedzi, pleban złożył mi gratulacje. - Ciężko mi, proszę księdza. - Jutro będzie po wszystkim. Nie poszedłem do domu. Nigdzie nie mogłem znaleźć sobie miejsca. Potrzebowałem powietrza, przestrzeni wokół, chciałem iść, iść. Chłop zawsze wraca na pole. Pamiętam dobrze, że na niebie widniał ostry sierp księżyca. Jutro będzie piękny dzień do siania marchwi, pomyślałem. Nic z tego! Już nigdy nie będę siał marchwi! Wziąłem garść ziemi i zacząłem się jej przyglądać. - Nic nie zostanie człowiekowi oszczędzone - powiedziałem. - Szukamy szczęścia gdzieś daleko, a ono leży u stóp. Czy nie byłem szczęśliwy z moim polem? I to jeszcze jak! Nieszczęścia, jakie mnie spotkały, wzięły się nie z pola, to ludzie, ja sam na siebie je sprowadzałem. Takie jest życie. A w tych nieszczęściach pole było zawsze moim ratunkiem i ucieczką. U Angeliki, pozbawiony ziemi, od jutra nie będę miał żadnej pociechy, gdy mnie coś złego spotka. Jakże mam opuścić to piękne pole, przesiąknięte moim potem, pełne moich myśli? Zrosłem się z nim jak prawdziwy Wortel_Korzeń. Każdy owoc jest częścią mnie samego. Każdy owoc zdawał się lepiej rosnąć wspomagany moimi myślami niż nawozem. Mój wzrok wędrował po roślinach, w te i we w te, tam i z powrotem. A gdy zacznie padać, nie będę się już mógł więcej cieszyć ani trwożyć. Nie będę miał okazji do tej szczególnej radości na widok lśniących skib ziemi odwalanych przez pług. Dlaczego nie odetną mi od razu rąk! Wróciłem późno do domu. W dłoni miałem jeszcze garść ziemi. - Zaczęłam się już niepokoić - zawołała z góry Amelieken. - Śpij już, dziecko. - Nie mogę spać, tato - zaszlochała. - Ja też nie - odezwała się Liesken. - Wciąż myślę o jutrze. Jeszcze raz poszedłem z latarnią do obory... Chciałem obejść wszystko... Ale to powiększyłoby tylko mój ból. Zresztą miałem jeszcze gospodarzyć przez tydzień, bo Mona dopiero w przyszłą niedzielę zwalniano z wojska. Jutro przyjedzie tylko na ślub. Wypadało raz jeszcze pójść do Angeliki. Zrobiłem to. Siostra miłosierdzia ze szpitala i przyjaciółka Angeliki zajęte były gotowaniem i skubały kurczaki. Angelika pokazała mi swoją sukienkę, ciemnoniebieską z czarnymi koronkami. - No, to do jutra. Podaliśmy sobie dłonie. Nie było wyjścia. Dlaczego zresztą miałbym stroić jakieś grymasy? Uśmiechnąłem się więc przyjaźnie, jak tylko umiałem, i znów w jej oczach pojawiły się łzy. Co za kobieta! Ale nie było mowy o śnie. Ubrałem się i usiadłem pod domem z fajką. Było parno. Zasnąłem. Obudziłem się dopiero, gdy fajka wypadła mi z ust i rozbiła się na kawałki. Wstawał dzień. Czułem zapach mojego domu, wdychałem jego aromat. Rzadko kiedy czuje się go tak wyraźnie, chyba że było się długo poza domem, na przykład osiem miesięcy w więzieniu. I od tego zapachu, co aż kręcił w nosie, napłynęły mi do oczu łzy i choć miałem iść do komunii, zakląłem z tego żalu i złości i zacząłem krzyczeć: - Nie, nie!... Nigdy, nigdy!... Nie zrobię tego... Choćby mi dawali milion... Psiakrew!... Do diabła z waszym dobrym sercem... Zatrzymajcie je sobie!... Zostawcie mnie w spokoju... Nie pójdę! - łapiąc oddech tupałem jak rozzłoszczone dziecko. Przyszła Amelieken. - Co ci jest, tato? - Chciałbym dla waszego dobra, ale nie mogę, nie mogę. - Ależ tato, co powiedzą ludzie... A pleban? - zawołała bezradnie. - Niech się dadzą wypchać, wszyscy! Z chęcią przeprowadzisz się do Angeliki? - Nie, ale robię to dla ciebie i dla dzieci. - A ja też dla ciebie i dla dzieci. Ale dla ciebie nie muszę, bo ty chętniej zostaniesz tutaj... A Pan wasz zatroszczy się już z pewnością o inne dzieci. Nagle odetchnąłem. - Szybko! Biegnij do księdza plebana, wyciągnij go z łóżka i powiedz, że do ślubu nie pójdę i nie ma o czym gadać! - Tatusiu... - błagała. - Idź już! Poszła. Znała drogę. Tylko patrzeć, jak zjawi się tu z plebanem, który da mi porządną reprymendę. Ale proszę, niech przyjdzie! Byłem zdecydowany wszystko mu wygarnąć. Gotowało się we mnie. Zobaczyłem ich, jak pośpiesznie szli w stronę domu. Musiałem wtedy wyglądać jak upiór, odeszła mnie cała odwaga. Poczułem się zgubiony. Zagada mnie na śmierć i przekona... Boże nie opuszczaj mnie... I jak złodziej uciekłem stamtąd i schowałem się do szafy. Słyszałem, jak pleban powtarzał w złości: - To cały on. Tu wesele, jedzenie dla gości i rodzina ma się zjechać! Cóż za wstyd! Cóż za wstyd! Jak mógł mi to zrobić... On musi, musi... rozumiesz Amelieken, on musi... Biedna Angelika! Serce waliło mi młotem i aż dziw bierze, że mnie nie odkryli. Na dworze Amelieken wołała: - Tato! Tato! Wracała do domu i znów wychodziła na podwórze. A ksiądz wyrzucał, co miał na wątrobie. Gdy oboje wyszli z domu, wylazłem z mojej kryjówki i wymknąłem się tylnymi drzwiami. Nagle zaczęli wołać za mną: - Wortel! Wortel! To ja, pleban! Wortel! Zrób to dla dzieci! Stój... powiadam ci, stój! Nie rozumiesz, że to wstyd co... Jeśli się obejrzę, schwytają mnie dla Angeliki. I biegłem, biegłem coraz dalej, aż przestałem rozumieć ich nawoływania i biegłem jeszcze dalej, nie oglądając się, do lasu, gdzie parsknąłem śmiechem, wybawiony i wolny. Tylko biec, biec, biec... Znów miałem moje pole! Pole! Pole! X No i siedzę teraz sam z Amelieken. Pozostali pożenili się i powychodzili za mąż, a u wszystkich dzieci jak bobu. Rodzina powiększa się nieustannie. Takie jest życie. Na każdego przychodzi kolej. Mają moje błogosławieństwo. Chociaż jeszcze nie umarłem! Krzyż Pana Naszego czeka oparty o ścianę, żeby postawić go na grobie. Postawię go, czy raczej dam postawić na swoim grobie, ponieważ to ja go najbardziej potrzebuję. Ale wciąż jeszcze nie jest gotów. Zdaje mi się, że kiedy zakończę rzeźbienie, to zakończy się moje życie. A chcę jeszcze pożyć! Im człowiek starszy, tym zachłanniej czepia się resztek życia. Nie ze strachu przed śmiercią, ale z przywiązania do życia. Życie jest piękne i dobre. Tak uważam, mimo że nadal jestem chudziak i klepię biedę. Rzecz jasna, moje pole zmniejszyło się chyba pięciokrotnie, bo zostałem sam, ale nadal trzeba ciężko harować i tyrać, żeby zebrać ziarnko do ziarnka. Mamy tylko jedną krowinę, jednego prosiaka i tuzin kur. To cała moja chudoba. Krowa musi dawać mleko, ciągnąć pług, a nocą przywozić z miasta gnojowicę. Robi więc u nas także za konia. W każdym razie życie jest piękne, przynajmniej dla chłopa. Bo można być pewnym, że jak amen w pacierzu po nocy przyjdzie dzień, księżyc wzejdzie w swoim czasie, pory roku nastąpią po sobie jak dawniej, a wszystko wciąż od nowa i wciąż inaczej. Dla ludzi w mieście, co siedzą w czterech dusznych ścianach, nie ma to znaczenia, ale dla chłopa to życie. Zmiany te przywracają ziemi siłę, dają odpoczynek, a duszę i ciało utrzymują w gotowości. Ja, Wortel, jak prawdziwy korzeń, zrosłem się z takim życiem. Zupełnie jakbym nigdy nie miał lub nie mógł umrzeć. Gdy sieję, myślę: czy ja będę też zbierać? Będę zbierać! Siew i zbiory, i znów siew to jak zaklęty krąg, do którego śmierć nie ma klucza. Póki pracuję, nie ma do mnie przystępu. Ossekop żyje jeszcze, hultaj jeden, Lorejas i Franelle przesiadują cały czas na ławce za wiatrem, skarżą się i utyskują na ciężkie czasy, artretyzm i reumatyzm i tak gadają o wszystkim, co im ślina na język przyniesie. I to mają być chłopi? Naśmiewają się ze mnie, bo jeszcze pracuję. - Usiądź, odpocznij - mówią. - Już fortuny nie zbijesz. Tak jakbym pracował dla majątku! Gdyby tak było, zostałbym zapaśnikiem w jarmarcznej budzie. Byłem wystarczająco silny. Ale poszedłem za głosem mojej chłopskiej krwi. Pracuję, bo nie potrafię inaczej żyć, bo nakazuje mi to serce i ponieważ robię to chętnie. Równie dobrze, jak oni, mógłbym spędzać na ławce za wiatrem cały boży dzień! Irma wciąż pyta, czy się do nich nie przeprowadzę. Karmiłaby mnie wcale nieźle. Ale ja wolę być niezależny i samemu gospodarzyć, a przy tym tak gospodarzyć, jak mi się podoba, według starych, prawdziwych, pięknych prawideł. Tacy ludzie, nie rozumiem ich, nie mają pojęcia o radościach wiejskiego życia. Na wsi żyć, to nie wianki wić ani siedzieć rozparty, z cygarem w ustach, i przyglądać się, jak rosną pory. Radością jest tu samo czekanie. Troskliwe czekanie, aż zakiełkuje ziarno, czy roślinka sobie poradzi. A gdy jedno zbierasz, drugie trzeba siać, i nie widać końca robocie. Nie rozumiem też, jak chłop, posiawszy coś, może dobrowolnie opuścić ziemię i pozwolić innym zbierać. Prawdziwy tak nie postępuje. Ziarno leży mu na sercu, nie może o nim zapomnieć... I chyba dlatego, jak sądzę, nie ożeniłem się z Angeliką. Żal mi jej. Długo nie przeżyła tego wstydu. Powiadają, że od tego umarła. Ze wszystkimi po kolei miałem ciężką przeprawę. Dzieci się poobrażały, ale to z powodu pieniędzy, jakie miała Angelika. Sąsiedzi mówili o mnie Judasz, ze dworu, gdzie Angelika czasem gotowała, upomniano i grożono wypowiedzeniem dzierżawy i nawet u mojego najlepszego przyjaciela, plebana, który mi tę narzeczoną naraił, popadłem w niełaskę. Nie zachodził już więcej do nas; ja też go unikałem. Nie miałem odwagi spowiadać się u niego. Widywałem go, oczywiście, w kościele, gdy prawił kazania, ale on zachowywał się tak, jakby mnie nie dostrzegał. Kwestował wikary, także na świętego Piotra. Oczywiście, nie można powiedzieć, że pleban był na mnie zły. Ale nie spotykaliśmy się już więcej w cztery oczy. Żałowałem bardzo, bo straciłem w nim wspaniałego przyjaciela, który umiał pocieszyć i podnieść na duchu, gdy było to konieczne. Tak mijały lata. Już nieraz wybierałem się do niego na pogawędkę, ale, oczywiście, nic z tego nie wyszło. Pleban zachorował i zapuścił sobie brodę. Przesiadywał teraz w ogrodzie i czytał książki lub słuchał śpiewu ptaków. Zimą, gdy złożyła go choroba, przysłał po mnie. Spadło już pół metra śniegu i wciąż jeszcze prószyło. Z pewną obawą poszedłem do niego, bo należało się spodziewać, że wreszcie palnie paternoster. - Siadaj, Wortel. Kazał usiąść przy nim, na pościeli. Położył mi na ramieniu dłoń. - Widzisz, jak pada śnieg, Wortel! - zapytał. - Tak dusze z Bożej dłoni w niebie padają na ten świat. Nigdzie nie wyczytałem, ilu ludzi urodziło się od stworzenia świata ani ilu przyjdzie na świat do dnia Sądu Ostatecznego. Pewnie bardzo dużo, Wortel. Widzisz, jak padają śnieżynki, tak dusze przychodzą na ziemię... I nie wszystko jedno, czy jest się tą, czy tamtą śnieżynką? A jednak każda jest inna. Czy widziałeś płatki śniegu pod lupą, Wortel? A ja, owszem. Wszystko to są gwiazdki, trójkąciki i inne matematyczne kształty. Na miliard żaden się nie powtórzy. Ale wszystkie stopnieją w wodę, zamienią się w parę i wrócą z powrotem do nieba, skąd przyszły. To daje wiele do myślenia. Każda dusza, jak każda śnieżynka, została inaczej stworzona. Spadamy, pokrywamy na pewien czas ziemię i wracamy z powrotem. I co za różnica, czy jestem śnieżynką sprzed tysięcy lat, czy dopiero teraz spadam, czy spadnę za tysiące lat. Wszyscy spadamy tak samo. Wszyscy i tak stopnieją. Gdybym spadł przed tysiącem lat, to już byłoby po moim istnieniu i po moich troskach i cierpieniach. Bardzo tęsknię za niebem, Wortel, dlatego też zostałem księdzem i dlatego błagam Pana Naszego, żebym mógł szybko stopnieć... Rozumiesz, Wortel? - Tak - odparłem - to wszystko piękne myśli. - Cała przyroda może być zwierciadłem dla duszy, Wortel. I opowiadał mi jeszcze wiele pięknych rzeczy o śmierci, piekle i niebie. Tylko połowę z tego zrozumiałem, ale też słuchałem tylko jednym uchem, bo czekałem wciąż na docinki w związku z Angeliką. - Wortel, miałeś dużo ziemniaków? - zapytał ni stąd, ni zowąd. - A czy mleko u ciebie dalej jest takie dobre? Klasa mleka nie zależy od krowy. Zwierzę jest jedynie lejkiem, rodzajem cedzaka. Wszystko zależy od trawy. Ta łąka, skąd przywoziłeś swoim zwierzętom zielonkę, dawała mleku przepyszny smak i aromat... Teraz się zacznie, pomyślałem. - Mam jeszcze tę łąkę, proszę księdza. - Wspaniale jest być chłopem, co nie, Wortel... Zawsze chętnie przebywałem wśród chłopów... Na wiosnę, jak wrócę do sił, a nogi nie odmówią posłuszeństwa, znów zajrzę do twojej obory! A jak tam Amelieken? I gdy tak opowiadałem ze wzrokiem utkwionym w dywanie - bo nie miałem odwagi spojrzeć mu w oczy ze strachu, że lada moment zacznie mówić o Angelice - pleban niepostrzeżenie usnął. Chwilę wahałem się, co robić, ale w końcu na palcach wyszedłem z pokoju. - Zasnął... opowiadałem mu coś, a on zasnął - powiedziałem gospodyni w korytarzu. - Och, dobrze mu zrobi, jak się prześpi - odparła. - Od dwóch tygodni nie może zmrużyć oka. Zaraz zajrzę do niego. Nalała mi jeszcze jeden kieliszeczek i otwierając drzwi powiedziała: - Musicie jeszcze kiedyś zajrzeć, on bardzo chętnie z wami rozmawia. Śniegu po kolana. Zamieć była tak gęsta, że nie widziałem dalej niż na wyciągnięcie ręki. To już nie były śnieżynki, lecz całe płaty. Nagle doszło do mnie czyjeś przejmujące wołanie: - Wortel! Wortel! To był głos gospodyni. - Tak? - odkrzyknąłem. - Co jest? - Szybko, szybko! Chodźcie zobaczyć, chodźcie... ksiądz pleban chyba umarł... ksiądz pleban... A więc umarł, gdy opowiadałem. Gospodyni zadowolona, że wreszcie zasnął, weszła do niego do pokoju, ale nie spodobał się jej kolor twarzy księdza. Przestraszona zaczęła do niego mówić... ale już nie żył. Szczerze mówiąc, choć może to śmiesznie zabrzmieć płakałem wówczas po nim jak rzadko. Straciłem w plebanie dobrego przyjaciela, ba, najlepszego przyjaciela, często o nim myślę i jest tak, jakbym nadal z nim gwarzył. Ale wszystko przemija, wszystko topnieje, jedna gwiazdka wcześniej, druga później. Teraz została mi już tylko Amelieken. Tych, co się pożenili i powychodzili za mąż, nie liczę. Oni są już tylko w połowie moimi dziećmi. Moja Amelieken to chodząca dobroć i radość. Jest ślepa i może dlatego jest taka dobra i radosna. Właściwie żyje w całkiem innym świecie; my, którzy widzimy, nie znamy tego i nie jesteśmy w stanie pojąć. Amelieken mówi: - Ależ to nieszczęście, gdy ktoś nie słyszy! Lepiej nie widzieć, niż nie móc powąchać kwiatów i posłuchać ptaków. Jest światłem, radością i podporą mojej starości. Pociesza mnie i wnosi wiosenny nastrój, jak promienie słońca mieniące się w szybie. Nie pięknymi słówkami czy powiedzonkami, ale swoim miłym obejściem. Tym czymś, co jest w jej głosie i rozbrzmiewa w piosence, którą nuci, wlewa otuchę w serce i uśmierza cierpienie, nawet, gdy człowiek z bólu zęba wije się jak robak. Szczęście bije z jej twarzy, tak jak kwiaty biją zapachem, tak że człowiek myśli, czy nie lepiej być ślepym. Ale, oczywiście, nikomu tego nie życzę. Amelieken jest prawdziwym błogosławieństwem na moje ostatnie dni, pięknym darem, za który dzięki składam Panu Naszemu! Za tyle rzeczy dziękuję Ci, o Panie! Za wszystko! Serce moje i usta nie przestaną Cię wychwalać! Panie, Boże, wysłałeś mnie na ziemię jako chłopa, bym siał i zbierał. I robiłem to w promieniach Twojej dobroci i byłem szczęśliwy. Choć z drugiej strony nie szczędziłeś mi niekiedy skarań boskich. Ale dobry ojciec dobrze ćwiczy swoje dzieci. Nie kocha ten dziecięcia, kto rózg oszczędza, rózga bowiem przywary złe wypędza. Chociaż może byłoby lepiej, gdybyśmy wcześniej o tym porozmawiali, bo często gęsto nie wiedziałem, za co mi się obrywało, więc człowiek zrzędził i szemrał przeciw Tobie. Choroby, bieda, wstyd, hańba, nieszczęścia, śmierć, nędza w domu i w zagrodzie, a przy tym wszystkim sam siebie jeszcze plamiłem licznymi grzechami. Bywało bardzo, bardzo źle, ale to już mam za sobą. A co minęło, nie wróci, i nie muszę się już tego obawiać. Niech wszystko to spada teraz na innych, ja już dostałem swoją część. Głowa od tego posiwiała, a grzbiet wygiął się w pałąk. Ale jeszcze żyję! I kiedy przymknę oczy, żeby przypomnieć sobie moje życie, to nie myślę o ciemnych i smutnych sprawach, które mnie męczyły i przytłaczały. Rany się zabliźniły, ból został zapomniany i widzę same piękne rzeczy. Jak zmieniają się pory roku, jak mienią się ich jasne dni pełne kolorów i światła, słońca i deszczu, i wspaniałego śniegu. Moja Fien i Frisine wychodzą zza chmurki, obie ze skrzydełkami, uśmiechają się do mnie, a ja sieję. Starość, jak rzeszoto, przepuszcza tylko samo słońce, a wspomnienia pozłaca. I, do pioruna, tak powinno być, bo co począłby człowiek, gdyby całymi dniami czuł się odurzony i oszukany przez Pana Boga! Dobre wspomnienia budzą znów chęć przeżycia tych wspaniałych chwil i znów nabiera się sił do pracy. O Panie, dozwól mi jeszcze długo pracować. Niech to wszystko długo trwa! Jest tak dobrze i pięknie, i wciąż jeszcze nie dość tęsknię do Twojego nieba, żebym z własnej woli pragnął odłożyć szpadel. Tęsknię tylko za moim polem. O Boże, dziękuję Ci za to szczere pole, nad którym niewidocznie królujesz aż po pułap chmur. Dziękuję Ci, gdy nocą królujesz wśród gwiazd. Dziękuję za wiosnę, lato, jesień i zimę, bo to cztery gesty Twojej wielkoduszności, i choć wiecznie takie same są ich rozkosze i owoce, to czuję, jakbyśmy je wciąż otrzymywali po raz pierwszy. Dziękuję Ci za tęczę, którą rozpinasz nad chmurami, za deszcz zraszający moje rośliny, za słońce, co pociąga je ku sobie, za wiatr rozganiający zło i poruszający wiatrakami i za śnieg, ciepło otulający oziminę. Dzięki za księżyc, co wschodzi i zachodzi, bo też sprawia wiele dobrego, jeśli zna się jego kocie sztuczki. Dzięki za spadające liście, z których powstaje nawóz, za trawę, z której powstaje mleko! Dzięki za chmury, strumień, wierzby, za wszystkie rośliny, za buraki i rzodkiew. Twoje tchnienie daje im chęć do życia, właściwy smak, barwę i wielkość. Dzięki za Twoje starania dzień i noc. Tyś naszą pomocą, Twoje panowanie służy nam, jak może. Dziękuję Tobie, Boże na niebiosach, na ziemi i na każdym miejscu. Dziękuję Tobie w świętym sakramencie, którego hostia po bratersku pochodzi z tego samego ziarna, co nasz chleb powszedni. Wielbimy tę hostię niesioną w procesji po polach, czcząc ją światłem świec i dymem kadzidła. Dziękuję Tobie nawet pod postacią mojego Jezusa, co Go wyciąłem w drzewie i któremu, naśladując siebie samego, przydałem wiele cierpień i niewiele światła na twarzy. Dzięki Tobie, o Panie! "Na harfie i na cytrze!", jak piszą w księgach, ale ja mam tylko trąbkę, a umiem na niej wygrać jednego walca i marsza pogrzebowego. Dzięki Tobie, całym przepełnionym sercem! Z głębi duszy! I w zamian dozwól swemu Wortelowi wiele lat pracować w pocie czoła na Twoim polu, które, niestety, należy też jeszcze do dworu! Dziękuję z góry!