Jerzy Pietrkiewicz (Peterkiewicz) Odosobnienie Powieść w pięciu aktach Tom Całość w tomach Polski Związek Niewidomych Zakład Wydawnictw i Nagrań Warszawa 1992 Przekład autoryzowany Bronisławy Balutowej Tłoczono pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni Pzn, Warszawa, ul. Konwiktorska 9. Przedruk z wydawnictwa "Państwowy Instytut Wydawniczy", Warszawa 1990 Pisał J. Podstawka Korekty dokonały: E. Chmielewska i K. Kruk Wstęp Jerzy Pietrkiewicz, urodzony w r. 1916 w ziemi dobrzyńskiej, do szkoły uczęszczał we Włocławku, a studia, rozpoczęte na Uniwersytecie Warszawskim, ukończył w 1944 r. w Edynburgu, w trzy lata później zaś uzyskał stopień doktora na Uniwersytecie Londyńskim, gdzie następnie przez wiele lat był wykładowcą języka i literatury polskiej. Jako poeta debiutował już w r. 1935 tomem "Wiersze o dzieciństwie"; po nim przyszło kilka tomów wierszy i poematów, a w r. 1943 pierwszy tom opowiadań. Od 1953 r. Pietrkiewicz publikuje pod nazwiskiem Peterkiewicz powieści pisane po angielsku i tłumaczy. Owocem jego pracy translatorskiej jest wydana w 1956 r. antologia "Five Centuries of Polish Poetry" ("Pięć wieków poezji polskiej"), a w dwa lata później "Antologia liryki angielskiej" oraz dwa tomy wierszy Karola Wojtyły. Pietrkiewicz zajmuje się również eseistyką i na łamach różnych periodyków ogłasza liczne artykuły. W Polsce wydano w 1980 r. wybór jego wierszy "Kula magiczna", a w r. 1986 zbiór studiów i rozpraw "Literatura polska w perspektywie europejskiej". Angielskie powieści tego autora cieszą się uznaniem krytki i czytelników, odznaczają się bowiem oryginalnością, najwyraźniej może widoczną w "Odosobnieniu" (1969 r.). W książce tej niezwykła, szalona miłość szpiega na urlopie i żony południowoamerykańskiego dyplomaty nabiera cech rytuału, w miarę jak kochankowie, w całkowitym odosobnieniu, w izolacji od świata, zrzucają kolejne maski. Atmosfera ich miłości, choć tak namiętnej, jest nieco teatralna, co zresztą podkreślają tytuły rozdziałów_aktów. W ostatnim akcie komedii, zaprawionej poezją i dowcipem, ton się zmienia, a bohater dowiaduje się czegoś nowego o miłości, samotności i najważniejszej postaci zza sceny - swej zmarłej żonie. Akt pierwszy Dekoracja i rekwizyty 1 Szpieg na urlopie, jak mu kiedyś powiedziano, powinien bardziej zainteresować się żoną, jeśli ją ma, albo znaleźć sobie kochankę. Aleksander znalazł kochankę w dniu, w którym zmarła jego żona, lecz nie była to w żadnym razie okoliczność dogodna. Tydzień przedtem postanowił udzielić sobie urlopu. Nikt inny nie zrobiłby tego, bo takiej osoby nie było. Gdyby Aleksander, wypełniając formularze, mógł podawać swój prawdziwy zawód, określiłby siebie zapewne jako niezależnego szpiega. Jak większość ludzi wolnego zawodu, nie korzystał w ogóle z urlopów, tym razem jednak postanowił odstąpić od zasady. Zarobił niezłą sumkę w Ameryce Środkowej, a co się tyczy Ameryki Środkowej, to i ona, jak się zdaje, udzieliła sobie dłuższego urlopu od rewolucji. W tej chwili czekał w londyńskiej kawiarni na kobietę, pochodzącą wedle wszelkiego prawdopodobieństwa z tej właśnie części świata, o której pragnął zapomnieć, przynajmniej na okres urlopu. Spóźniała się, lecz Aleksander przeczuwał, że zjawi się za pół godziny, za godzinę - mniejsza o to. Czekanie to forma urlopowego relaksu, może mniej cenna, lecz warta wypróbowania przed rozpoczęciem ewentualnego romansu. Czekając usiłował odtworzyć w wyobraźni rysy jej twarzy. Zawsze to robił, gdy miał się spotkać z kimś nowo poznanym. Wyodrębniał wówczas jeden szczegół twarzy - nozdrza lub brzeżek ucha - i snuł jakieś fantazje na temat jej właściciela - coś jakby całkiem subiektywne wprowadzenie do postaci, o której nic nie wiedział. Z pewnością o Dolores wiedział bardzo mało. Prawdę mówiąc, znał tylko jej imię, lecz pamiętał, że podbródek miała zbyt silnie zarysowany w stosunku do reszty twarzy, owianej ową nieuchwytną pięknością kobiet mieszanej krwi. Poznał ją na przyjęciu w Londynie, pierwszym, na jakie go zaproszono, chyba wskutek pomyłki dyplomatycznej, nie umiał bowiem zidentyfikować ani gospodarza, ani nikogo innego w pokoju. Było to jednak niewątpliwie przyjęcie dyplomatyczne. Większość gości miała na twarzach ów nieodłączny półuśmiech, jaki tylko dyplomaci i kelnerzy potrafią ustawić pod właściwym kątem, podobnie jak muszkę przy kołnierzyku. A skoro każdy mógłby być tym nieznanym gospodarzem, Aleksander starał się odnosić równie uprzejmie do wszystkich obecnych. Trochę go przygnębiło spostrzeżenie, że próbuje w otaczającym go tłumie odróżnić Nikaraguańczyków od Kostarykan; widocznie wraca do dawnych profesjonalnych nawyków, a przecież dopiero co rozpoczął urlop! Ruszył do drzwi. I momentalnie pojawiła się ona - nie wiadomo skąd, z uśmiechem skierowanym wprost do niego, z oczyma rozbłysłymi ciekawością i triumfem, jakby przyłapała umykający posąg Apollina. - Dolores, el profesor est~a aqui - powiedział starszy pan widoczny nad głowami dwóch indywiduów szukających czegoś na dywanie. Głowy podniosły się, pan znikł za ich osłoną. Hałas przyjęcia pochłonął jego głos. - Co za okropny wieczór - rzekła i położyła dłoń na ramieniu Aleksandra. Gest był zaskakujący, lecz bardzo przyjazny, a dłoń lekka. - Cóż, skoro pani tak mówi... - mruknął Aleksander. Poczuł zapach perfum, sygnał zagadkowy, ale bardziej intymny niż jej pierwszy gest. - Właśnie wychodzę - dodał patrząc jej w twarz. Czarne oczy odwzajemniły spojrzenie. - Wiem - powiedziała. - To nudne przyjęcie. To znaczy, ludzie. Niech pan tylko na nich spojrzy! - zatoczyła krąg ręką i strąciła przy tym coś ze stojącego za nią stolika z koktajlami. Nie zadała sobie trudu, żeby zobaczyć, co to było. Jej angielszczyzna odznaczała się dyskretną perfekcją rytmu i intonacji, która nie najlepiej harmonizowała z jej twarzą i spontanicznością ruchów. Twarz miała w sobie coś dramatycznie niezdeterminowanego. Krew hiszpańska wciąż walczyła o lepsze z indiańską w mimice i w nastroju. Szczególnie wokół nosa jakaś niby wyrzeźbiona twardość opierała się przypływowi młodszej krwi, a jej temperament zdawał się zarazem żywy i spokojny. Niepokoiły go te kontrasty w jej urodzie. Aleksander usłyszał własne słowa: - Chciałbym się z panią jeszcze spotkać. Ale nie na takim przyjęciu. Dolores znów położyła mu rękę na ramieniu i pozostawiła ją tam przez chwilę. - Nie na takim przyjęciu, o nie! - wykrzyknęła. - Tu jest okropnie, prawda? - Więc gdzie się spotkamy? - Wyczuwał, że głos jego brzmi chyba zbyt natarczywie, by osiągnąć cel, lecz coś przecież osiągnął, bo odpowiedziała, tym razem stonowaną, grzeczną angielszczyzną: - Gdzie tylko pan sobie życzy. - Jest taka przyjemna kawiarnia w okolicy Leicester Square, miejsce, które odwiedzają młodzi obiecujący aktorzy. Dość zabawny lokal. Nazywa się trochę dziwnie, "Zmiana Dekoracji". Roześmiała się i wyjęła z torebki ołówek do brwi. - Niech pan napisze adres. O, tutaj. Odwróciła się szybko na swych wysokich obcasach i chwyciła ze stolika z koktajlami papierową serwetkę. Aleksander pochylił się i zaczął rysować mażącą kredką plan centrum Londynu. Podsunęła mu torebkę, by mógł oprzeć papier na czymś twardym. - To jest tuż obok. - Dotknął kredką kwadracika wyrysowanego na serwetce, zamazując go jeszcze bardziej. - Proszę nie psuć pańskiego ładnego rysunku. Będę się nim kierowała. Bez zastrzeżeń. Zaakcentowała to "bez zastrzeżeń" tak, jak gdyby pragnęła nasunąć mu wątpliwości, czy mówi to wszystko na serio. Lecz Aleksander nie wątpił. Miał pewność siebie harcerza, a może szpiega. - Więc tam się spotkamy. - Stał już w drzwiach. - Nie powiedział mi pan, kiedy chce się pan ze mną spotkać. - W jej głosie brzmiała nutka kpiny. Zauważył to na tyle szybko, by raz jeszcze podkreślić pewność siebie. - Może od dziś za tydzień. - Powiedział to w sposób niegrzecznie zdawkowy. - Czy będzie pani miała czas od dziś za tydzień, to jest w piątek? - Tak, naturalnie. - Uśmiechnęła się teraz łagodnie, jakby uspokajając rozdrażnionego młokosa. Odczuł tę zmianę w jej nastroju. Przez myśl przemknęło szybko parę skojarzeń i przypomniał sobie swój wiek: trzydzieści dziewięć lat. - Trzecia trzydzieści? - poddał, ciągle tonem stanowczym. - Wpół do czwartej? Doskonale. - Dolores otworzyła torebkę i wrzuciła do środka złożony papierek. Jej twarz straciła wyrazistość. W tym momencie pojął, jak bardzo jego umysł ulega nawykom. W swoim zawodzie wypracował sobie system pozostawiania przerw między sprawami, które wypadły niespodziewanie lub nad którymi mógł tylko częściowo zapanować. Na przykład, ilekroć umawiał się z osobą spotkaną przypadkowo, niezmiennie pozostawiał sobie tydzień, na wypadek, gdyby jakieś pożyteczne informacje zdążyły dotrzeć do niego przed umówionym spotkaniem. Musiał stworzyć szanse, aby upływający czas mógł przynieść mu jakieś ewentualne korzyści. I tak samo, z przyzwyczajenia, postąpił z Dolores. Już ją odsunął na odległość tygodnia, a teraz czekanie na nią w kawiarni było częścią owego nawykowego i obsesyjnego wyrachowania szpiega - i za to sobą pogardzał. Weszła do kawiarni w luźnym czerwonym płaszczu. Topniały na nim płatki śniegu, gdy zbliżała się do stolika. Zegar umieszczony na ścianie między dwoma afiszami teatralnymi zatrzymał się dyskretnie. Nie była tak bardzo spóźniona. Dolores wyciągnęła rękę, którą ucałował. - Śnieg pada - powiedziała, szczerze tym zdziwiona. - Nie wiedziałam, gdzie zaparkować wóz. I spytałam o "Zmianę Scen" zamiast "Dekoracji". Co za głupota z mojej strony. O, widzę, że tutaj są dekoracje. Tak jak należy. Bardzo zresztą stosowne. - Podeszła do ściany i obejrzała oprawione w ramy plansze dekoracji, które ostatecznie jej się nie spodobały; powiedziała to siadając. - Dziękuję, że pani przyszła. - Aleksander przyglądał się jej. Nie mógł się powstrzymać. Tego typu uroda przyciągała spojrzenia, zmieniała się bowiem w zależności od nastroju. Pod ruchliwą powierzchnią trwało niezmiennie piętno dwóch ras. Płaszcz zsunął jej się z ramion miękkimi fałdami, a szyja, nagle obnażona, zdawała się wynurzać z fal czerwieni. Dolores widziała, jak pieści wzrokiem jej szyję, i przesunęła po niej palcami, jakby chciała ją chronić lub bardziej go sprowokować. Ten powolny gest pobudził zapach jej skóry. Aleksandra otoczył magiczny krąg perfum. - Powinnam pana przeprosić - powiedziała otwierając papierośnicę. Podsunął jej swoją paczkę papierosów; wzięła jednego i zaczęła obracać go w palcach, podczas gdy zapałka, którą trzymał, dopalała się cierpliwie. - Nic nie szkodzi, że na panią czekałem. - Aleksander nie zrozumiał, o co jej chodzi. Uśmiechem skwitowała ten przejaw męskiej zarozumiałości i wyjaśniła: - Tak bardzo się nie spóźniłam, prawda? Mam na myśli to okropne przyjęcie w zeszłym tygodniu. Musiał pan strasznie się wynudzić. Jej sposób operowania przymiotnikami zdradzał idiomatyczną zdawkowość rozmów towarzyskich i jedynie to w jej zachowaniu Aleksandra instynktownie raziło. Lecz nigdy nie przyszłoby mu do głowy rozmawiać z nią po hiszpańsku, który to język prawdopodobnie znał równie dobrze jak ona angielski. Od początku widocznie zaakceptował ową grę kontrastów u Dolores, w jej wyglądzie, w gestach i w mowie. - Mniejsza o przyjęcie. To obojętne - powiedział zapalając następną zapałkę. Tym razem przyjęła ogień. Kelnerka przyniosła dwie czarne kawy i znów odeszła. - Ale mnie nie jest obojętne. - Dlaczego? Nawet nie poznałem pana domu, więc dlaczego miałbym się tym przejmować? - Poznał pan, se~nor. - Rzuciła mu to hiszpańskie słowo z naciskiem. Podniósł oczy zdziwiony. - Ale to nie pan, tylko pani domu - dodała szybko. - I jest tutaj. Aleksander spostrzegł, że jej papieros zgasł, zapalił nową zapałkę i po chwili wahania roześmiał się, kiwając głową nad swą filiżanką jak głupiec. - Rozumiem, teraz rozumiem. - W końcu przestał się śmiać. Zażenowany bębnił palcami po stole. - Więc pani jest żoną jego ekscelencji. - Jeszcze nie jest ekscelencją, ale kiedyś będzie. - Traktowała to jako rzecz oczywistą, nie przejawiając ani dumy z powodu widoków na przyszłość swego męża, ani gniewu, że Aleksander nic nie wiedział o jej obecnej pozycji. Przeciwnie, jakby jej się podobała jego zupełna nieświadomość, kim jest i dlaczego przyjęła jego wysoce niedyplomatyczne zaproszenie. Aleksander w porę zdołał wybąkać coś o niewątpliwych zdolnościach jej męża jako dyplomaty, choć prawdę powiedziawszy nie znał nawet jego nazwiska i narodowości. Dolores widocznie nie odpowiadał ten obrót rozmowy. Dobitnie zakończyła temat, wygłaszając zdanie, które brzmiało jak komunikat ambasady: - Mój mąż odbywa obecnie oficjalną wizytę w stolicy. - Nie powiedziała w jakiej. - Wraca w kwietniu. Aleksander szybko zanotował w pamięci dwie rzeczy: że jest dopiero koniec lutego i że Dolores życzy sobie, by każdą aluzję do jej męża uznać za tabu. Poniekąd chętnie przyjął do wiadomości ustanowienie owego tabu. Najbardziej obłudnym chwytem, jaki kobiety zwykle stosują w niedozwolonych romansach, jest wspominanie raz po raz o nieobecnym mężu - taki pośredni szantażyk, bo żaden z zainteresowanych mężczyzn nie mógłby nigdy dopuścić się omawiania obiektu ich miłosnego sporu twarzą w twarz z rywalem, a ogólnie rzecz biorąc, kochankowi przypada gorsza cząstka, gdyż nie może konkurować z moralnymi komentarzami ukochanej na temat praw małżeńskich. Dolores wyeliminowała cały ten małżeński szantaż jednym zdaniem, które zaokrągliła jednym gestem dłoni. Niby bagaż oddany do przechowalni, miał czekać na odebranie do jakiegoś bliżej nie określonego dnia w kwietniu. "Wraca w kwietniu" - tyle dokładnie chciała mu wyjaśnić. Budził się w nim podziw wobec tych oryginalnych chwytów, tak odmiennych od zachowania kobiet zamężnych, które najczęściej zniżają się do przygody, usiłując przez cały czas wspierać się o piedestał z mężem ustawionym na wierzchu w nader czcigodnej pozie. Pragnął okazać jej swój podziw, i to w równie niebanalny sposób. Jedyne, co mógł zrobić pod natchnieniem chwili, to zachować się tak, jakby jeszcze nic o niej nie wiedział. Dolores podobało się, gdy pozostawał nieświadomy, a dzięki temu - pewny siebie. W jej oczach przemieniało go to od razu z mężczyzny w młodego chłopca, który wzdycha do tego, by wydawać się całkiem dorosłym i zaborczym. - Spotkamy się znowu, dobrze? - powiedział niemal chłodno. Bardzo szybko przejrzała jego grę i podniecił ją ten pierwszy akt miłosny, rozwijający się na tle wiadomym z góry. Odpowiedziała naśladując ostry rytm jego pytania: - Może od dziś za tydzień. Będzie pan miał czas od dziś za tydzień? Piątek, tak samo o trzeciej trzydzieści. - Dolores prawie słowo w słowo powtórzyła zdanie, które wyrzucił z siebie opuszczając jej dom, lecz on się nie zorientował. - Tak, piątek, trzecia trzydzieści. Świetnie. Pani zapewne będzie w tym tygodniu bardzo zajęta. - Starał się nie okazywać, że wolałby się z nią zobaczyć wcześniej. - O tak, bardzo. - Dolores przybrała znów swój zdawkowy angielski styl rozmowy. - Wie pan, do czwartku muszę wydać cztery przyjęcia. Oczywiście nie zaproszę pana na żadne z nich. Na pewno będą równie nudne jak tamto. Nie powinien pan już się pokazywać na żadnym moim przyjęciu. Widzi pan, ja nigdy nie zapraszam przyjaciół. Moi prawdziwi przyjaciele nie pracują w dyplomacji, a ja nie cierpię dyplomatów. Wszyscy wyglądają i zachowują się jak tresowane foki. Rozumie pan, foki! - Rozumiem. - Aleksandra zaskoczył ten nagły wybuch złości na eleganckie towarzystwo. - Może pan rozumie. Moi prawdziwi przyjaciele są równie zwariowani i nieodpowiedzialni jak ja. Czy pan jest nieodpowiedzialny? Nie, na pewno nie. Nie wygląda pan na to. Prawdopodobnie jest pan szalony. Szaleńcy są najczęściej szaleńcami dlatego, że odczuwają nadmiar odpowiedzialności. - Jestem... - Aleksander chciał coś powiedzieć o tym, że jest archeologiem lub amatorem prac wykopaliskowych - przyjęty i dość modny kamuflaż dla posępnego zawodu szpiega - lecz nie pozwoliła mu dokończyć. Stała się nagle rozmowna, mówiła nerwowo, jakby nagrywając na taśmę niewidzialnego magnetofonu swoje własne kwestie do pierwszego aktu miłości, choć nie była pewna, czy to będzie miłość. - Nie chcę wiedzieć, kim pan jest. - Nie wie pani nawet, jak się nazywam. - Aleksander uśmiechnął się, gotów odegrać żartobliwą ceremonię wzajemnej prezentacji. Lecz Dolores i tego nie chciała. Zmarszczka przecięła jej czoło jak błyskawica. Dodała szybko: - Gdybym chciała poznać pańskie nazwisko i całą resztę, jaka temu towarzyszy, mogłabym poprosić naszego sekretarza o przyniesienie listy gości, do których wysłano zaproszenia. - Dlaczego pani tego nie zrobiła? - zainteresował się. - Bo to byłoby zbyt łatwe. - Ze względów praktycznych dobrze jest mieć przynajmniej jedno imię, Dolores. Jak pani widzi, ja znam pani imię. Moje brzmi Aleksander. - Ale nie znasz mojego nazwiska, Aleksandrze. - Nie, Dolores. Nie znam go. - Dobrze. Jesteś idealnym partnerem, Aleksandrze. - Partnerem do czego? - Jakby grał w ping_ponga słowami, łatwymi do odrzucenia, którymi zabawiają się kochankowie, póki nie staną się dla nich zawadą w łóżku. - Do związku o charakterze nomadycznym, Aleksandrze - powiedziała tonem bardzo poważnym i wstała, szykując się do odejścia. Nie był całkiem pewny, co ona przez to rozumie. Odprowadził ją do drzwi. Jej samochód był mały, a na tablicy rejestracyjnej widniały litery Cd. Do połowy zawiane śniegiem, podobnie jak dach samochodu. Aleksander wziął garść śniegu z dachu, ścisnął w dłoni, po czym upuścił na swój bucik. Dolores przybrała rzeczowy wyraz twarzy, z którym było jej zdumiewająco ładnie, i zapytała: - A z tym piątkiem... Czy mam przyjść do ciebie? - To niemożliwe, Dolores. Jestem żonaty. - Starał się ubrać te słowa w zdawkowy ton, by zabrzmiały podobnie jak jej małżeńskie tabu. Pojęła jego intencję. - Nic nie szkodzi, spotkamy się w "Zmianie Dekoracji". Bardzo mi się podoba ta nazwa. A tym czasem ja coś wymyślę. Wolę ten sposób, Aleksandrze. Powiedziałam ci, że jesteś idealnym partnerem. - Naprawdę? - W istocie zastanawiał się teraz, czy powinien ją pocałować na pożegnanie. Jakoś nie uchodziło jednak traktować Dolores jak zwyczajną kobietę, która ma niebawem popełnić cudzołóstwo. Machinalnie położył rękę na dachu samochodu, nabrał trochę śniegu i dotknął go ustami. Dolores sięgnęła po jego rękę, otworzyła ją powoli i złożyła pocałunek na śniegu topniejącym w dłoni. 2 Kiedy spotkali się w następny piątek, rozmawiali przeważnie o jej samochodzie. Dolores zdawała się pełna zadumy i zadowolona z siebie, lecz nie padło między nimi żadne dwuznaczne słowo, które by mogło skojarzyć dwa lekko rzucone zdania i zapoczątkować flirt. Ostrzegła Aleksandra niemal serio, że zawsze będzie go wozić swoim samochodem. Żaden inny pojazd nie mógł wchodzić w grę przy aranżowaniu ich spotkań. - Jestem typem koczowniczym, Aleksandrze, a koczownicy zawsze wolą jeździć na własnych wielbłądach. - Nie mam nic przeciw temu - powiedział. W rzeczywistości był jej wdzięczny. Prowadzenie samochodów nie imponowało mu ani go nie bawiło. Poza tym przeżył jeden paskudny wypadek na drodze w okolicach Caracas, z którego wyszedł cało, lecz pamiętał jeszcze tego drugiego faceta w samochodzie - ponurego indiańskiiego konfidenta, który spalił się żywcem z kierownicą wbitą w płuca. Aleksander wolał, aby ktoś inny wiózł go do końca, jeśli koniec miał oznaczać zmotoryzowaną śmierć. Dolores oczyniłaby to w sposób najmniej nieprzyjemny. - Litery Cd to fatalna sprawa - rozważała. - Ludzie zwracają uwagę na te rzeczy, a policja aż za bardzo garnie się do pomocy. Żebym tak miała zwyczajny numer! - Tablicę można zmienić, Dolores. Można też zrobić fałszywą do przykrywania tamtej w razie potrzeby. Spodobała jej się wzmianka o potrzebie. Obdarzyła go spojrzeniem czułym i pełnym nadziei. Czy odgadła w tej chwili jego zawód? Być może, lecz było mu wszystko jedno - tak czy nie. Przypomniał sobie raz jeszcze, że jest na urlopie, korzysta z rzadkiego dla szpiega odpoczynku od napięcia i nikt nie będzie od niego wymagał nawet koncentracji koniecznej do prowadzenia samochodu. Pomyślał, że mogłoby to zabawić Dolores, gdyby rzeczywiście zrobił dla niej tę nie rzucającą się w oczy zapasową tabliczkę. - Jest piętnaście po czwartej - powiedziała wstając od stolika. W "Zmianie Dekoracji" zwykłe grono doraźnie zatrudnianych aktorów i całkowicie zaabsorbowanych agentów teatralnych sączyło kawę z ekspresu i obserwowało nieznajomych. Dolores była dla nich egzotyczną cudzoziemką, taką nową, trochę pulchniejszą Dolores de Rio, równie chłodną i dumną jak tamta, a zarazem - również jak tamta - dostępną dla wszystkich chciwych spojrzeń. Ściany kawiarni tworzyły jak gdyby poczwórny ekran, na którym grała, niczym uosobienie zbiorowej żądzy. Aleksander uczuł dziwny skurcz serca, ale nie chciał się przyznać sam przed sobą, że było to uczucie zazdrości. Dlaczego miałby być o nią zazdrosny? Nie jest jej kochankiem i może nigdy nie będzie. Najbezpieczniejszą taktyką - jak właściwie zawsze w miłości - jest czekanie na ruch partnerki. Lecz przecież czekał już od pewnego czasu i widział jej kolejne manewry: w drzwiach na przyjęciu; podczas pierwszego spotkania, gdy schlebiając mu podsycała agresję w jego sposobie bycia; teraz zaś kokietowała innych mężczyzn, budząc w nim gniew i chęć rywalizacji. - Chodźmy stąd - powiedział. Gdy podeszli do samochodu Dolores zaparkowanego za starym kinem, otworzyła drzwi i wślizgnęła się do środka. Usiadł obok niej. Dolores prowadziła jak mężczyzna, a jej precyzyjne ruchy brały się z ukrytej siły ciała, kontrastującej z miękką linią nóg i niedbale rozwiewających się czarnych włosów. Prowadząc wóz rzadko się odzywała, on zaś czuł się jak więzień skazany na przyjemność, o której z góry nic nie potrafiłby powiedzieć. Siedział więc i milczał. Samochód zatrzymał się przy czerwonych światłach koło Marble Arch, Dolores rzuciła mu szybkie spojrzenie i w tym spięciu ich oczu błysnął pierwszy sygnał namiętności, lecz w tej chwili nie mogli odgadnąć, co znaczył dla obojga. Dolores wychyliła się przez okno i spojrzała w górę, wprost w błękitny neon z nazwą hotelu. Pominął w myślach pierwsze oczywiste skojarzenie, a głośno wyraził drugie, z cichą nadzieją, że nie przekroczy wątłej granicy między dowcipem a wulgarnością. - W Paryżu można by mieć inne problemy, ale nie ten. Tam nie ma bezdomnych kochanków. Światła się zmieniły i samochód ruszył. Dolores skręciła w boczną ulicę, zatrzymała wóz, otworzyła torebkę i zaczęła się pudrować. Aleksander zobaczył w lusterku puderniczki figlarny półuśmiech. - Tu się kończą nasze problemy mieszkaniowe - powiedziała. - Mówiłam ci, że coś wymyślę. Ona wyjechała do Nicei. - Kto wyjechał, Dolores? - Moja przyjaciółka. - Bardzo nieodpowiedzialna? - Tak, bardzo. Goni teraz swojego kochanka na południu Francji. Widzisz, on bierze sobie od niej urlop co najmniej dwa razy do roku, ale ona zawsze robi to co teraz - goni tego biedaka od Cannes do Wenecji i z powrotem. - Jestem jej niezmiernie wdzięczny. - Aleksander otworzył drzwi, wyskoczył i podszedł od drugiej strony, żeby jej pomóc przy wysiadaniu. Zostawili samochód przy budce telefonicznej. Dolores ruszyła przodem, prowadząc w milczeniu. Po drodze przebiegały mu przez głowę różne myśli i pędziły tam i z powrotem, przeskakując szalone odległości dzielące podniecenie od niepokoju, strach od radości. Przez chwilę doznawał niemiłego uczucia, że ostatecznie zasadzki seksu niewiele się różnią od niebezpieczeństw z gatunku płaszcza i szpady. Czy może Dolores podsuwała mu takie porównania, wiedziona jakimś przewrotnym poczuciem humoru? - To na parterze. Portiera należy ignorować, jeżeli gdzieś tu będzie. Dostaje mnóstwo niepotrzebnych napiwków od Eli, to jest od mojej przyjaciółki. Nad wejściem Aleksander zauważył dostojnie brzmiące nazwisko. Dom był blokiem mieszkalnym. - Co będziemy sobie wyobrażali wchodząc ? Czym jesteśmy? - Mówiąc to poprawił ukrytą dyskretnie pod ręką paczkę, która zawierała butelkę wina i korkociąg. Przezorność szpiega miała swoje dobre strony. Jego pytanie zachwyciło Dolores. Położyła mu dłoń na ramieniu i przycisnęła je z westchnieniem. Nie zważała na to, że stali tuż pod lampą w widocznym na przestrzał holu. - Och, Aleksandrze! - szepnęła. - Udawajmy, że jesteśmy parą bardzo wziętych dekoratorów wnętrz. Ja jestem twoją asystentką. Ty jesteś wielkim ekspertem. Następnym razem przyniosą rolki tapet i linijki, i różności. - A ja mogę przynieść wiadro, Dolores? - Dobrze, przynieś. - Roześmiała się tak głośno, że mogłaby obudzić portiera nawet na najwyższym piętrze, ale w holu nie spotkali nikogo. Zgrzytnął klucz i oto znaleźli się w ciemnym mieszkaniu, w którym czuło się zapach wody kolońskiej, zalatujący gdzieś z kątów. Dolores ujęła go za rękę i wprowadziła do sąsiedniego pokoju. Jego paczka z butelką upadła na coś miękkiego. Zapomniał o winie i o absurdalności całej sytuacji. W istocie byłaby z niej świetna asystentka, gdyby inne ich zainteresowania również się zbiegały. W blasku elektrycznego kominka, wystrzelającym jak gdyby wprost z białego dywanu, Dolores uklękła z rękoma wspartymi mocno o sofkę, jakby miała się modlić. Zatrważające przeczucie ostatecznego wtajemniczenia, jakie miało się dokonać przez próbę ich ciał, zbliżało się teraz ku nim niby przewodnik - bezosobowy i niemal okrutny w swej gotowości udzielenia wiedzy. - Powiedz coś, proszę cię, powiedz coś - szepnęła Dolores, a potem zaczęła mówić po hiszpańsku, prosić, by zatrzymał w sobie te dwie, trzy czy cztery osoby, które - czuje to teraz - odrywają się od jego zwykłego, codziennego "ja". - Nie mogę ci powiedzieć, że cię kocham. Nie wiem, czy kiedykolwiek się pokochamy. - Tak, nic nam nie wiadomo, póki nie rzucimy na szalę naszych dusz. Zdziwiło go, że mówi o ich duszach, ale to właśnie miała na myśli. Co komu by przyszło z jego duszy? Co była warta? Jego dusza byłaby, jak sądził, najmniej cenną stawką. A jej dusza? Nie mógł nawet pokusić się o jej ocenę. Kochali się gniewnie, jakby próbowali udowodnić komuś innemu - kto tkwił w nich teraz, lecz poza tą chwilą był nieosiągalny - że to przelotne rozpoznanie jego tożsamości waży więcej niż jego odrębność. Porywali się na przezwyciężenie wszystkiego, co jeszcze zdawało się oddzielne w otaczającej ich przestrzeni, wśród mebli i cieni na ścianach, w blasku ognia i w zająkliwych zegarze. Dlatego - może jedynie dlatego? - wyginali nogi i ręce, przedłużali okrucieństwo żądzy, uczyli się całej ludzkiej geografii rozkoszy raz po raz, po to tylko, by na nowo o niej zapomnieć przed następnym aktem. Dolores wysunęła się spod jego nóg, ześlizgnęła na dywan i na wpół okryta cieniem stojącej lampy wpatrywała się z daleka w jego oczodoły, wgłębione w bezosobową maskę śmierci, jaka nakłada się na twarze po ponawianym akcie miłości. Aleksander widział tylko zarys jej ciała i ten postrzępiony światłem elektrycznego kominka zarys sugerował mocniejszą budowę, a uda zdawały się tęższe w pozycji leżącej. I w tym momencie, wbrew woli, musiał zdać sobie sprawę, że gdzieś z głębi, jakby migoczące w otchłani światełko, pojawiła się nowa, całkowicie jasna świadomość, że już oddał się uczuciu łatwemu do zidentyfikowania, które posiada również realną postać fizyczną w kształcie jej bioder, w cieple jej ud, w jej głosie i znużonym milczeniu. Było to oddanie się miłości. Liczył na coś, co towarzyska paplanina nazywa romansem, i ryzykował tyleż co ona. Lecz teraz widział leżącą u swoich stóp obcą w rzeczywistości osobę, która dzięki jego miłości wydawała się zarazem dziwnie rzeczywista i dziwnie obca, i tak miało już być. Bowiem od tego oddania nie było ucieczki, póki samo uczucie wiązało się z jej fizyczną realnością. Dolores wiedziała, że Aleksander odczuwa teraz grozę miłości, i pragnęła przynieść mu ulgę, lecz nie śpieszyła ze słowami, które mogłyby obrócić się w banalne czułości. Jednak trzeba było przerwać milczenie. Powiedziała prawie z pokorą: - Zostań ze mną dłużej. Nie odpowiedział; wtedy znów przemówiła. - Rozumiem, jaki człowiek się czuje bezbronny, kiedy to się zdarza. Aleksander uśmiechnął się w ciemnościach. Nie musiał już silić się na pewność siebie w jej obecności i niczego jej udowadniać. To, że miał w sobie coś z pana i coś z gigola, nie liczyło się wcale wobec jego siły innego rodzaju, jaką rozporządzał przez czas trwania aktu. Wyszli z tego miejsca tak, jak przyszli, macając w ciemnościach meble i ściany. - Gdzie mieszkasz, Aleksandrze? - W Hampstead. - Zawiozę cię tam. - Nie, pojadę taksówką. Lecz nalegała, aby go dostarczyć - jak się wyraziła - na sam próg, i tak zrobiła, tylko że podał jej fałszywy adres. Jaki miała sens cała ta ostrożność, gdy wszystko, co chętnie od niej przyjmował i w niej akceptował, czyniło samo pojęcie ostrożności pustym dźwiękiem? Ale nie chciało mu się roztrząsać swoich racji o drugiej nad ranem. Jego dom znajdował się przy ulicy biegnącej równolegle. Dotarł tam piechotą i zobaczył otwarte drzwi. W holu stała pielęgniarka, pogrążona w rozmowie z kimś, kogo na razie nie mógł rozpoznać. - O, pan Arnin! - wykrzyknęła. - Szukaliśmy pana wszędzie. W klubie, u profesora Kellera, nawet w tym małym kinie przy stacji. A ksiądz Murphy tak nam pomagał! - Bardzo księdzu dziękuję - zwrócił się odruchowo do mężczyzny stojącego w holu. Potem spytał pielęgniarkę: - co się stało? - No, właśnie... pani Arnin, proszę pana. Połknęła jakieś pigułki. Ja od razu wezwałam karetkę. Godzinę temu dzwonili ze szpitala. Bardzo mi przykro, ale są złe wiadomości. Widocznie znów próbowała... Aleksander przerwał jej. - Wiem, tak, wiem. Czy mogę chwilę z księdzem porozmawiać? - Oczywiście, proszę pana - odrzekł ksiądz i popchnął delikatnie pielęgniarkę w kierunku pokoju na lewo. Po czym zamknął za nią drzwi. Na parapetach okien zalegały jeszcze grudy śniegu i oblane światłem księżyca przypominały miękkie czaszki niemowląt. 3 Tak już jest, że po każdej nowej wojnie profesję szpiegowską otacza nimb niezwykłości, a ponieważ wojny wybuchają mniej więcej w regularnych odstępach czasu, agenci co dwadzieścia lat przeżywają renesans. I tak to idzie dalej, chyba że znajdzie się ktoś, kto cały ów rozgłos traktuje z zawodową obojętnością. Aleksander Arnin odnosił się do swego zawodu z umiarkowanym respektem, lecz cenił w nim raczej możliwości przeżyć w wymiarze ludzkim, jakich to zajęcie dostarczało, niż młodzieńcze dreszczyki i dość ograniczone chwyty techniczne. Chwyty techniczne do pewnego stopnia odziedziczył po ojcu, który był pół_turkiem, a pół czymś tam innym; obie te połowy wylądowały w pewnej spółce okrętowej, której nędzne biura rozproszone były po wszystkich portach śródziemnomorskich. Pensja, wypłacana ojcu w każdy pierwszy dzień miesiąca, obrażała jego poczucie własnej godności i aby to sobie duchowo i materialnie zrekompensować, dostarczał innym spółkom okrętowym pożytecznych informacji za godziwym wynagrodzeniem. Syn miał wszelkie dane na to, aby przejąć po ojcu jego uboczne interesy: wychowany w Londynie przez matkę Angielkę, był w tej korzystnej sytuacji, że rozpoczynał karierę jako dżentelmen, ze znajomością trochę dziwacznego zestawu języków obcych. Poza angielskim i tureckim władał nowogreckim, hiszpańskim, portugalskim i arabskim. Dla podtrzymania tych umiejętności Aleksander Arnin znajdował się w ciągłym ruchu, zajęty zbieraniem i dostarczaniem informacji - lecz jego dochody były o wiele więcej niż godziwe; były wysoce elitarne, gdyż Aleksander okazał się artystą pod względem zasadniczym: swoich klientów traktował protekcjonalnie. Jak prawdziwy artysta nade wszystko cenił sobie niezależność, a prywatna praktyka szpiegowska dawała mu szersze możliwości różnorodnych działań. Nie znosił rutyny. Tylko podczas wojny szedł niekiedy na kompromis i pracował dla rządu, pocieszając się, że ostatecznie istnieje coś takiego jak tymczasowi artyści wojenni. Niezależnie od zdolności językowych Aleksander miał w sobie coś z naukowca. Pasjami lubił zdobywać niezwykłe informacje, wolał nieprzyjemne szczegóły od uogólnień, fakty miał starannie poszufladkowane, a nawet sama jego pamięć przypominała sprawny system rejestracyjny z segregatorami, kartami i indeksem imponujących rozmiarów. Choć nie miał nic przeciw określaniu samego siebie mianem zawodowego prywatnego agenta, wolał raczej wyobrażać sobie profesjonalną stronę tego interesu jako pewnego rodzaju jednoosobowe biuro porad. Był faktycznie doradcą w sprawach specjalnych, sprzedającym specjalne informacje. I oczywiście nie martwił się o przyszłość: do wieku emerytalnego na pewno zgromadzi dość wiadomości z różnych dziedzin, aby zasiadać we wszelkich trustach mózgów lub w jury wszystkich gier telewizyjnych! Mógłby nawet zyskać w kraju rozgłos i z całą gotowością obdarzyć kochającą publiczność sensacyjnymi wspomnieniami. Pod tym względem miał coś wspólnego z uczonymi na emeryturze - z profesorami filozofii, z archeologami, antropologami, z kolekcjonerami motyli i z fenomenami pamięci. Ich zawody i jego własne zaząbiały się, zwłaszcza pod względem widoków na przyszłość. Aleksander nie powinien był się żenić. Prywatny doradca specjalny, którego zawód wymaga dużej ruchliwości, powinien podróżować bez obciążenia, a żona w podróży jest jak nadwaga bagażu. Natomiast żona szpiega to jeszcze coś gorszego: przypomina rzecz zgubioną, czekającą na właściciela. Nie trzeba nawet wspominać o tym, że Aleksander nie ożenił się dla pieniędzy; tych miał dość. Nie potrzebował też żony dla celów kamuflażu. Jego uczone chimery dostarczały lepszego kamuflażu niż domowa idylla. Po prostu w wieku lat dwudziestu siedmiu zatęsknił za ciężarem stałej odpowiedzialności. Ponieważ pragnął, aby była stała, musiał ożenić się z miłości, a w przełomowym wieku dwudziestu siedmiu lat Kupidyn wydaje się wręcz najeżony strzałami. Jego żona należała do żydowskich uchodźców, co również stanowiło argument, gdyż mógł utożsamić swoje uczucia do niej z niejasną świadomością aspiracji humanitarnych. A jeśli ktokolwiek potrzebował bezpiecznej przystani małżeńskiej, to na pewno Kira. Widziała w Aleksandrze męża, który, podobnie jak jej ojciec, odznaczał się solidnością, przejawiał przy tym lekkomyślność podobnie jak jej brat, a jego miłość była zaborcza jak miłość jej matki. Pragnęła więc znaleźć w nim połączenie ich wszystkich po to, by mogła improwizować nieprzerwane zebranie rodzinne przy stole i w łóżku. Kira miała napięty, prawie histeryczny wyraz twarzy i leniwe ciało, a to połączenie czyniło ją w jego oczach godną pożądania, przynajmniej w pierwszych latach małżeństwa. Zabierał ją ze sobą w podróże, nawet gdy zawodowy rozsądek to odradzał. Niezmiennie nudziło ją wyczekiwanie na niego w jakiejś macedońskiej ruderze lub w boliwijskim hotelu "de lujo". Nie umiał jednak przyjąć do wiadomości oczywistego faktu, że przy zmianie otoczenia Kira traciła poczucie bezpieczeństwa, że podróże kojarzyły się jej z prześladowaniem, ukrywaniem się i ucieczką. Ostatecznie ona sama dostrzegła niebezpieczeństwo i uprosiła go, by zamieszkali na stałe w Anglii, w przyzwoitej podmiejskiej willi, w otoczeniu sympatycznych znajomych z pracy, regularnie zapraszanych na kolacje. Jej mitologiczny papa podlegał wówczas jeszcze jednej reinkarnacji i na ciele Aleksandra hodował przytulny brzuszek, lekkomyślnego braciszka zaś trzymała w rezerwie na igraszki sobotnich wieczorów, z popijaniem, tańcami przy muzyce gramofonowej i robieniem sobie kawałów. W stosunkach z Kirą nigdy nie osiągnął takiego stopnia zaufania i szczerości, by mógł wyjawić, co oznaczają jego dziwne podróże służbowe, bezsensowne wykopaliska i drętwe wykłady dla cierpliwej egzotycznej publiczności. Pod powierzchnią miłości i wiary w doniosłość poczucia odpowiedzialności Aleksander zachował wystarczającą porcję sceptycyzmu, który uzwględniał ludzkie - a więc i jego własne - złudzenia, drobne zdrady, jakich dopuszcza się umysł względem serca, a także nieuchronną domieszkę nudy i irytacji. Pojął w końcu, że dla uratowania ich małżeństwa musi zawrzeć kompromis raczej ze swą miłością do Kiry niż z samą Kirą. I to był następny błąd. Miłość narzuca własne praktyczne rozwiązania i naiwne chwyty na użytek chwil, w których pozostaje jakby w zawieszeniu, lecz nie znosi kompromisów, jeśli dokonują się one kosztem wzajemnych uczuć. Ostateczne poddanie się Aleksandra życzeniom Kiry było kompromisem, który pozbawił ich miłość treści, a na powierzchni pozostawił nienaruszone małżeństwo jak pustą skorupę. Kupił jej dużą, okropnie komfortową willę w przygnębiającej części Hampstead i usunął się z domu, by zbierać dziwaczne, lecz rentowne informacje o kolejach w Ameryce Południowej, nie odkrytych kopalniach w Turcji, o sektach religijnych na Bałkanach, o oszustwach naftowych w Arabii i o wczasach homoseksualistów na wyspach greckich. Kira pozostawała w Londynie wraz ze swym wyimaginowanym teatrem zjazdu rodzinnego, lecz mąż, wielki odtwórca kolejnych ról, odszedł. Wracał oczywiście od czasu do czasu, przyjmowany jako gość honorowy, sezonowy święty Mikołaj z cudacznymi prezentami z dalekich krajów. Każda wizyta we własnym domu łagodziła jego wyrzuty sumienia, wywołane tym, iż Kirze brakowało życia rodzinnego, a także poczucia bezpieczeństwa, co wiązało się z jej żydowskim pochodzeniem; chłonęła więc z łatwością drobne dramaty rozgrywające się w sąsiedztwie. Z drugiej strony jego obsesja podejmowania odpowiedzialności znajdowała doskonałe ujście w prezentach i w opłacaniu jej wygód i kobiecych kaprysów. Ilekroć rachunki, które musiał płacić, sięgały okrągłej sumy, Aleksander wydawał westchnienie ulgi: oto, jako człowiek odpowiedzialny, zrobił wszystko, co było w jego mocy, by zaspokoić życzenia Kiry, i mógł teraz wyjechać z czystym sumieniem, uzupełniać fundusz roztrwoniony na nią i na ich okropny dom. Rzadko zadawał sobie pytanie, czy jeszcze ją kocha, a poczucie własnej wartości nie pozwalało mu wątpić w miłość Kiry. Z pewnością okazywana przez nią uczuciowa zależność od męża wystarczająco zaspokajała jego próżność. Nigdy nie pominęła okazji, by mu powiedzieć, jaki jest dobry i hojny dla niej i dla jej krewnych, którzy zazwyczaj spadali jak grom z jasnego nieba, przybywając z miejscowości takich jak Kopenhaga, Tetu~an lub Ajaccio. Tylko w rzadkich przypływach depresji, gdy rozmyślał nad własnym życiem, patrząc na swoje sfatygowane walizki, Aleksander nagle stawał twarzą w twarz - jeśli można się tak wyrazić - z duszą Kiry, i w takim przebłysku podwójnej, z instynktu zrobionej wiedzy o nich obojgu już nie mógł łudzić się dłużej. Stała się dla niego równie obca, jak jej tragiczne dziedzictwo, które - tak czy owak - przekraczało jego rozumienie. Według przeciętnych ludzkich kryteriów był człowiekiem wyjątkowo tolerancyjnym. Nigdy nie winił żadnej rasy lub narodowości za głupotę i złośliwość jednostek; a jednak ta sama tolerancja doprowadziła do tego, że oddalił się całkowicie od osoby, którą poślubił tylko z miłości. Żydowskie pochodzenie Kiry początkowo ani go martwiło, ani intrygowało; w sposób oczywisty i naturalny składało się na jej osobowość, którą w pełni akceptował i kochał. Widział natomiast u Kiry głęboko zakorzenioną nienawiść do samej siebie, lecz wierzył, że mocą jeszcze większej tolerancji i uczucia sprawi, iż nienawiść ta wydobędzie się na powierzchnię i rozpryśnie. Teraz, po latach małżeństwa, jego miłość całkowicie zobojętniała wskutek długotrwałego i szlachetnego praktykowania tolerancji, na jej miejscu zaś leżał brzydki podrzutek zrodzony z lewego łoża, a jego imię - jeśli istniało jakieś imię dla uczucia tak jałowego - mogło być tylko słowem obelżywym. Aleksander odizolował Kirę od rzeczy, które lubił, i od tych, których nie znosił, i trzymał ją w higienicznym opakowaniu małżeńskiej wyrozumiałości, po czym z bolesnym grymasem ironii stwierdził, że wyrozumiałość zrodziła nieznajomość, a tolerancja wyhodowała cudzoziemkę. Tam, w Hampstead, w otoczeniu pseudowiedeńskich mebli i ultranowoczesnego komfortu mieszkała urodziwa Żydówka, ciągle jeszcze lecząca blizny po zasklepionych ranach rodzinnego dramatu i tak oddalona duchowo od Aleksandra, jak on był od niej oddalony geograficznie. Niepiśmienny Indianin śpiący na progu hotelu wydawał się bliższy pojęciom Aleksandra o ludzkiej istocie niż kobieta, która była jego kochającą małżonką. Mimo wszystkich swych humanitarnych przekonań mógłby jeszcze dożyć takiej chwili, by znienawidzić całą rasę z powodu jednego człowieka - a tym człowiekiem byłaby niewątpliwie jego własna żona Kira. Nie należy nigdy poddawać idei uniwersalnych próbie małżeńskich więzów: taką naukę wyciągnął Aleksander ze swej na pozór nobliwej klęski. W dziewiątym czy dziesiątym roku ich małżeństwa wystąpiły u Kiry objawy dziwnej choroby. Zawsze straszliwie się bała porodu i powtarzała z masochistyczną satysfakcją, że to właśnie stało się przyczyną śmierci jej matki. Nie chciała nawet myśleć o zaadoptowaniu dziecka, ze strachu, że mogłoby przynieść do domu jakąś zaraźliwą chorobę. Objawy, które Aleksander dostrzegł po raz pierwszy, również wiązały się z lękiem, lecz zwykle ustępowały z chwilą, gdy lekarz przepisywał kurację. Kira bynajmniej nie symulowała choroby po to, aby na nowo wzbudzić w nim miłość. Własne ciało traktowała z ciekawością hipochondryczki, toteż chętnie przyznawała, że nie odczuwa żadnych dolegliwości, pod warunkiem iż sama doszła do tego wniosku. Jako hipochondryczka umiarkowana nie dowierzała opiniom lekarzy i nigdy nie wzywała doktora z własnej inicjatywy. Teraz jednak sama zażądała jego wizyty, a później irytowała się, gdy wkrótce po tym objawy choroby znikły. A przecież nie można ich było lekceważyć, gdyż wystąpiły ponownie w sposób nagły i gwałtowny. Była to jakaś dolegliwość kręgosłupa: Kira skarżyła się na przeszywający ból w plecach i z początku nie chciała się położyć, bo uważała, że na poduszce połamie kości. Wolała chodzić po pokojach, zgięta jak garbuska, z twarzą wykrzywioną strachem przed tym, co mogło się zdarzyć, lecz w obecności Aleksandra i lekarza okazywała zdumiewającą cierpliwość. Doktor podejrzewał, że nastąpiło już uszkodzenie kilku dysków i że przypuszczalnie potrzebna jest operacja. Lecz wiedział również, jakie ryzyko wiąże się z taką operacją, i na razie wolał poprzestać na regularnej obserwacji. Po kilku dniach jednakże sytuacja się zmieniła. Kira mogła normalnie chodzić, bóle występowały rzadziej i nie były tak trudne do zniesienia. A potem znów przyszedł atak, który zgiął wpół jej ciało, po nim następny, który sparaliżował nogi do kolan, lecz nie spowodował zmian w kręgosłupie. Po kilku miesiącach minęły i te nowe objawy, by w kilka tygodni później zaatakować inne części ciała. Minął rok i stan Kiry nie uległ żadnej radykalnej zmianie. Po nagłych załamaniach przychodziła równie nagła poprawa, a lekarzom, których liczba wzrastała proporcjonalnie do liczby kolejnych ataków, nie udało się uzgodnić terminu i rodzaju operacji. Obserwacje ciągle trwały. Aleksander zatrudnił fachową pielęgniarkę, zapłacił jej więcej, niż żądała, i wyjechał do Ameryki Środkowej, gdzie spodziewał się zarobić znaczną sumę po przeprowadzeniu kilku dość skomplikowanych wywiadów. Lecz praca ta nastręczała trudności; jedną z nich była konieczność zapłacenia łapówki, czego - podobnie jak i napiwków - Aleksander nie znosił ze względów moralnych: drugą - prymitywne środki transportu, które musiały opóźnić całą akcję o kilka miesięcy. Jednakże w jego stosunkach z Kirą pojawił się nowy czynnik. Według sprawozdań pielęgniarki Kira odczuwała bardzo silne bóle, gdy wyruszał w podróż, po czym nagle wyzdrowiała i pojechała odpocząć na Sycylię. Stamtąd posyłała mu długie, pedantyczne na sposób germański notatki z podróży wraz ze szkicami narysowanymi ołówkiem, cienką, niepewną, pajęczą kreską. Prawie płakał nad nimi, gdy otrzymywał je na różnych etapach swych krętych dróg wzdłuż wybrzeża. Już wcześniej zdołał siebie przekonać, że Kira skrycie pragnęła długiej wycieczki razem z nim przez kraje śródziemnomorskie, w jak najbardziej luksusowych warunkach - czegoś w rodzaju miodowego miesiąca w wieku dojrzałym; on natomiast powinien być całkowicie do jej dyspozycji i nie przerywać ich wypoczynku we dwoje z powodu tych głupich zajęć archeologicznych. Skorzystał z pierwszej okazji, by wrócić samolotem do Londynu i omówić z nią ten plan, lecz następnego ranka po jego powrocie Kira zachorowała: rozpoczęło się makabryczne krążenie po pokojach na parterze, gdzie Kira z bólu chwytała się za meble i biła laską w ściany. Czekał cały tydzień na wyrok lekarzy, którzy znów nie mogli się pogodzić, wobec czego wyjechał znów do Ameryki Środkowej, aby kontynuować pracę. Siostra Thompson pozostała, sprawując opiekę nad pacjentką. I - jak mógł przewidzieć - w miesiąc później otrzymał od niej pomyślne wiadomości: pani Arnin odzyskała zdrowie i wkrótce do niego napisze. Drugie sprawozdanie pielęgniarki odbiegało od znanego mu już wzoru: pani Arnin usiłowała popełnić samobójstwo. Oczywiście żadnych obrzydliwości: Kira nigdy nie posunęłaby się do okaleczenia swego ciała za pomocą brzytwy lub do czegoś w tym rodzaju. Miała na tyle miłości własnej. Wybór środka unicestwienia padł na buteleczkę z lekarstwem. Wypiła całą jej zawartość w środku nocy, lecz siostra Thompson w porę to odkryła. Aleksander postanowił natychmiast wrócić do Londynu. Materiały miał prawie zebrane, skontaktował się więc z kientami w Mexico City i wszystko przekazał. Honorarium po podliczeniu dało bardzo pokaźną sumę, wypłaconą w dolarach. Zdeponował połowę w banku wenezuelskim i wsiadł do samolotu w Caracas. Marzenie o urlopowej idylli na jego rodzinnej ziemi w towarzystwie żony prysło od razu na wstępie. Kira popadła w obsesję na punkcie obecności męża w domu; często zwracając się do niego nazywała go imieniem swego brata, to znów żądała, aby się wyniósł z domu, na wypadek, gdyby cała rodzina zjechała się na pogrzeb papy. Aleksander jednak wiedział, że ojcu sprawiono wspaniały pogrzeb już dwadzieścia pięć lat temu. W dniu, kiedy zakochał się w Dolores, Kira połknęła garść pigułek gromadzonych pod materacem. Przechytrzyła siostrę Thompson i jego samego - i umarła. 4 Umówił się na spotkanie z Dolores w poniedziałek po południu, a w poniedziałek rano odbył się pogrzeb Kiry na żydowskim cmentarzu. O ile pamiętał, Kira była obojętna w stosunku do swej religiii i brali ślub cywilny. W ostatnich słowach, nabazgranych na pustej stronie książki, którą czytała przed odebraniem sobie życia, nie wspominała nic o obrzędzie pogrzebowym. Lecz niespodziewanie przyjechał z Tetu~anu jeden z jej krewnych, a usłyszawszy tragiczną wiadomość nie chciał uwierzyć w samobójstwo, zażądał pogrzebu zgodnego z przepisasmi religii i okazał wiele pomocy w załatwieniu spraw z nim związanych. Aleksander był jeszcze w szoku i przedłużające się otępienie sprawiało, że odczuwał wszystko jak przez mgłę. Dostrzegał dostojeństwo gestów starego brodatego rabina, wyraźnie słyszał hebrajskie modlitwy, obserwował kuzyna i starał się go naśladować, lecz nie czuł nic - ani smutku, ani ulgi. Cała ceremonia religijna wydawała mu się przedstawieniem dramatycznym, w którym brał udział w sennym nastroju, pełen czci, ale to nie miało żadnego związku z Kirą, tą Kirą, którą znał, a kiedyś kochał. Zdziwiło go nawet to, że pochowano ją w grobie? Kim była osoba, którą mieli tu pozostawić wśród tych wszystkich marmurowych płyt? Jednakże przeżył chwilę przerażenia, gdy nagle, po zakończeniu modłów, rabin, krewny i jeszcze ktoś, kogo nie znał, odwrócili się tyłem do grobu i odeszli szybko, nie oglądając się za siebie. Obrzęd się skończył i martwe ciało, nad którym odprawiano modlitwy, nie mogło już rościć sobie żadnnych praw w stosunku do ludzi żywych; niczym wyrzucony śmieć należało do ziemi. Chciał bodaj spojrzeć raz jak Orfeusz i zostać ukarany za jedno odwrócenie głowy, ale nie mógł tego zrobić i poszedł za innymi do bramy cmentarza. Kuzyn Kiry często go denerwował w przeszłości, bo promieniał szampańskim wdziękiem, za który jednak trzeba było zawsze płacić jakąś cenę. Teraz widział w nim istotę rozpaczliwie ludzką, ogniwo łączące go z czymś ogromnym, co rozciągało się poza mit rodziny, rasę lub nadzieję życia wiecznego. Chciałby z nim porozmawiać - nie o Kirze, bowiem ciało, odrzucone przez nią dobrowolnie, zawisło ciężko w powietrzu, którym oddychali - lecz na jakiś temat, przy którym ich słowa ogrzałyby się, jakiś prosty temat poza zasięgiem bólu. Kuzyn wyjechał z Londynu wkrótce po lunchu i Aleksander miał dwie godziny czasu do zabicia przed spotkaniem z Dolores. W mózgu odczuwał łagodną otępiałość, tylko ręce nie mogły się uspokoić. Pragnął znaleźć jakieś zajęcie i dla rąk, i dla umysłu. W końcu ogrodu stała szopa, gdzie trzymał groteskową kolekcję różnych narzędzi - wszystko, co od lat przydawało się w jego najbardziej typowych przedsięwzięciach w stylu płaszcza i szpady. Poszedł do szopy i zaczął tam szperać. Poodkurzał numery na tabliczkach rejestracyjnych, jakie mógł tylko znaleźć. Spośród kilkunastu wybrał jedną, najbardziej nowoczesną z wyglądu, z numerem zaczynającym się i kończącym siódemką. Podobno każdy szpieg ma szczęśliwą cyfrę. Jego cyfrą była widocznie siódemka. Nie wierzył w to, ale tak mu kiedyś powiedziała polska Cyganka. Z tablicą pod pachą wrócił przez ogród do pustego domu. Patrzył nań z odrazą. Od frontu zresztą willa wyglądała niewiele lepiej. Chętnie sprzedałby tę pałacową ohydę, ale nie chciało mu się dzwonić do agenta. Za dużo kłopotu. Nawet w domu jego myśli o Kirze były mgliste, chaotyczne i całkowicie wyprane z uczuć. Na stole kuchennym leżała gazeta. Aleksander wyjął podwójną stronicę, jedną ręką rozpostarł ją na piersi, a drugą owinął w nią tablicę. Zrobił niezgrabną paczkę. Próbował naciągnąć na to gumkę, ale pękła mu w ręku, więc w końcu wziął paczkę pod pachę, tak jak przedtem. Krawędzie tabliczki dziurawiły tani papier. Postanowił zejść ze wzgórza piechotą. Przy Swiss Cottage wskoczył do autobusu, zwalniającego przed światłami ulicznymi, i usiadł obok brodatego mężczyzny, który trzymał na kolanach otwartą książkę. Aleksander zerknął przez ramię sąsiada i rozpoznał pismo hebrajskie. To zamknęło krąg otaczającej go mgły. Odrętwienie po szoku minęło i poczuł ból. Ale była to nareszcie jakaś zmiana, pożądana ulga po otępieniu trwającym prawie sześćdziesiąt godzin. Wysiadł przy małej bramie Regent Parku i przechadzając się nad stawem, obsypanym pomarańczowymi cieniami, cieszył się na rendez_vous i wyobrażał sobie, jakie go czekają różne przyjemne niedorzeczności. Rzecz dziwna, nie mógł odtworzyć w wyobraźni twarzy Dolores, słyszał tylko jej precyzyjnie wypowiadane po angielsku zdania, które rozbrzmiewały w pustych korytarzach jego mózgu, a każde z nich przeciągało się echem dłuższym niż te ulotne słowa. Jej mały samochód stał przy uliczce prowadzącej na most, z którego dwie samotne kobiety, niby wycinanki na tle zimnego nieba, obserwowały przedmioty unoszące się na zaśmieconej wodzie. Aleksander zatrzymał się, poszedł za ich wzrokiem i wyśledziwszy pudełko od zapałek tuż pod mostem, szybko ruszył w stronę samochodu. Tablica z literami Cd przypominała mu o niespodziance, jaką niósł pod pachą. Dolores musiała usłyszeć jego kroki, gdyż wychyliła się i pomachała mu ręką trzymającą papierosa. Aleksander odpowiedział tak samo. Miała na głowie miniaturowy berecik, a masa wymykających się spod niego włosów sprawiała, że szyja jej zdawała się szczupła i delikatna. Teraz właśnie uderzyła go jej piękność, oryginalna i zagadkowa; poczuł się dumny z tego, że jest jej kochankiem. W Ameryce Południowej widywał wiele kobiet, których rysy zdradzały podobną dwuznaczność, lecz żadna z nich, nawet z tych najpiękniejszych, nie mogła się równać z bożyszczem, jakie objęło w posiadanie ciało Dolores i prześwietlało je od wewnątrz. Szybko schylił głowę i ucałował wyciągniętą ku sobie dłoń. Trzymany w niej papieros upadł na ziemię. Dolores również nie wiedziała, co powiedzieć, by nie zabrzmiało to zbyt oficjalnie lub zbyt intymnie. I tak samo jak podczas poprzedniego spotkania natychmiast ukryła wahanie pod idiomatycznym frazesem. - Jesteśmy punktualni jak w zegarku. Spójrz, jest dokładnie wpół do czwartej. Aleksander odruchowo spojrzał na jej zegarek. Było wpół do czwartej. - Przyniosłem ci tablicę - powiedział. Oczy jej zolbrzymiały, gdy zastanawiała się, o jaką tablicę chodzi, potem nozdrza jej drgnęły i wybuchnęła śmiechem. - Nie, nie mogę uwierzyć! - Proszę, oto ona. - Oddał jej naddartą paczkę, Dolores zaś rozejrzała się na prawo i na lewo, udając ostrożność, po czym wyciągnęła z gazety blachę i głośno odczytała numer. - Siódemka to moja szczęśliwa cyfra - powiedział Aleksander, po prostu dla podtrzymania rozmowy. Miał wrażenie, że widzi ją po raz pierwszy, lecz równocześnie czuł pewność, jakby objawioną we śnie, że ten pierwszy raz jest sceną z dramatu, powtarzaną słowo po słowie. - Od tej chwili będzie to również moja szczęśliwa cyfra. - Czy mam ją założyć, Dolores? Tutaj jest zacisk - pokazał tablicę z drugiej strony - żeby nie zsuwała się z tamtej. - Wypróbujemy to później, dobrze? Kiedy dojedziemy do domu Eli. - Dolores zakołysała przed oczyma Aleksandra kluczykiem na kółku i paplała dalej. - Ciągle jeszcze ściga tego nieszczęśnika. Dziś rano dostałam od niej kartkę z Bayonne. Widać, że jest w rozpaczy. Od niego też dostałam kartkę. Tylko pozdrowienia. - Skąd była ta kartka? - spytał Aleksander wsiadając do samochodu. - Z Bordeaux. Silnik zapalił. Ruszyli. Raz tylko w czasie jazdy rzuciła mu pytanie, które mogłoby z łatwością wytrącić go z równowagi. - Co robiłeś dziś rano? - spytała. - Co mówiłaś? - Udał, że nie dosłyszał. - Takie mnie dziś rano opanowało pragnienie, żeby cię koniecznie zobaczyć. Po prostu nie mogłam przestać o tobie myśleć. Ale nie wiedziałam, gdzie cię szukać. To nawet lepiej. Nie powinniśmy sobie przeszkadzać w naszych codziennych planach. Ta wzmianka o codziennych planach wydała mu się tak dalece niestosowna w rozmowie między kochankami, że zamilkł i przeoczył swoją kolej w rozmowie. - Czy byłeś bardzo zajęty dziś rano, czy po prostu obijałeś się tak jak ja? Ja nigdy nie mogę nic robić rano. - Zbliżali się już do bloków mieszkalnych. - Co robiłem dziś rano? - On również umiał ukrywać sens za zasłoną utartych zwrotów. - Zaraz, niech pomyślę. Nic specjalnego. Normalne codzienne sprawy. Za co Dolores pocałowała go w szyję, w miejsce za uchem. Aleksander przebrnął przez najbardziej niebezpieczną pokusę, tę, która każe wykorzystać szczerość jako przynętę. Teraz poczuł pewność, że niezależnie od tego, ile prywatnych konfesjonałów ich miłość może wznieść nad łóżkiem, nigdy nie powinien jej powiedzieć o śmierci Kiry. Istnieją niewątpliwie różne sposoby na zapewnienie kochance szczęścia. Jego sposób musi być sposobem szpiega, poruszającego się gładko w sąsiedztwie upiora tajemnicy. W mieszkaniu Eli Dolores zachowywała się jak prawdziwa kochanka. To nie był dzień błądzenia po omacku w ciemnościach. Zaciągnęła zasłony, zapaliła światło w przyległym pokoju, drzwi pozostawiając uchylone, a w trójkącie odbitego światła na podłodze ustawiła butelkę wina i dwa kieliszki. Siedzieli na grubym dywanie na skraju tej sadzawki światła i popijali z wzrokiem utkwionym w drugi pokój, jakby się spodziewając, że ktoś stamtąd wyjdzie. Aleksander wyobrażał sobie, że będzie to brodaty rabin z modlitewnikiem, a wtedy Dolores i on odegrają sprośną scenę rytualną, aby go odstraszyć. Niejednego miał się jeszcze nauczyć o figlach skojarzeń, jakie każda para kochanków odkrywa przypadkiem, przeważnie nieświadoma faktu, że są to najpierwotniejsze właściwości fantazji, w której elementy naśladujące części ciała i kształtów, dotyk i zapachy, smak i dźwięki tworzą dziwaczną mieszaninę. Siedząc na dywanie przy uchylonych drzwiach Aleksander natknął się na jedno z takich skojarzeń. Ono właśnie zdradziecko przynagliło go do aktu miłosnego, który miał aurę koszmaru. Makabryczna sceneria, żywa we wspomnieniu, domagała się groteskowej parodii miłości. W jego oczach nitki dywanu zmieniły barwę i przekształcały się w źdźbła trawy, a w tej trawie kuliło się zwierzę_samica, które pragnął unicestwić własnym ciałem. Zwierzęcy strach sprawiał, że ciało kobiety prężyło się i wyginało, i Aleksander utożsamił ten strach z jego własnym wrażeniem, że on sam czołga się na czworakach do grobu, ale czyj to był grób - tego nie pamiętał. Ten obraz jak pijawka przylgnął mu do brzucha, chcąc go zniszczyć samobójczym skokiem do grobu, Aleksander rzucił się przed siebie susem, a wtedy trawa i ciało przed nim - wszystko zawaliło się w rozkołysanym rytmie grozy. Trójkątny odblask światła umknął spod drzwi, które zamknęły się z trzaskiem. Znaleźli się w ciemnościach. Dolores szepnęła: - To chyba przeciąg. Zostawiłam otwarte okno. Dotknął jej pleców; oblane były potem. Szybko okrył ją własną koszulą. Zaczęła dygotać. - Lepiej się ubierzmy. - Dobrze, Aleksandrze. - Głos miała potulny i zaraz usłuchała, zbierając z podłogi porozrzucane obranie. Aleksander przeszedł do drugiego pokoju i usiadł na wpół nagi; podeptane spodnie leżały u jego stóp. Kiedy Dolores zajrzała do pokoju, oglądał stojącą na biurku fotografię w ramce. Z błyszczącej powierzchni zdjęcia uśmiechał się tęgi mężczyzna wsparty o olbrzymi wór. Wór okalały czarne litery zachwalające brazylijską kawę i nazwę firmy. - To mąż Eli - powiedziała Dolores. - Nie żyje? - Skądże znowu! - zawołała. - Żyje i jest w świetnej formie! - Więc to właściwie jego mieszkanie? - Ależ naturalnie. To znaczy, kiedy przyjeżdża do Londynu w interesach. - Rozumiem. - Wcale nie rozumiesz, Aleksandrze. Kochanek Eli jest jego wspólnikiem. Wytłumaczę ci to kiedyś, to długa historia. - Gdzie on jest teraz? - Oczywiście w Bayonne. Z Elą. Ona nie cierpi podróżować sama. - Rozumiem - powiedział Aleksander i spojrzał na mężczyznę z fotografii, odwzajemniając uśmiech. Dolores nakładała szminkę na duże, nienasycone usta, a intensywność czerwieni podkreślała bladość jej policzków. Spostrzegła kontrast, odwróciła się do lustra i spytała na wpół żartem: - Co byś zrobił, gdybym nagle umarła? - Nie poszedłbym na twój pogrzeb, Dolores. Na tę odpowiedź oczy jej uciekły z powrotem do lustra. 5 Aleksander prowadził podwójne życie, choć nie było po temu żadnej widocznej przyczyny. Dwa razy na tydzień lub częściej wracał do domu we wczesnych godzinach rannych, zmęczony, lecz pełen utajonej energii, i wkradał się do swego gabinetu, gdzie sypiał na łóżku polowym. Nie chciał zaglądać do części domu należącej do Kiry, a jego sypialnia mieściła się tuż obok jej sypialni. Po kilku takich próbach opanowało go poczucie, że jest w tym coś niestosownego. Uważał, że nie wypada zakłócać spokoju jej mebli odgłosem własnych kroków, więc szedł prosto do gabinetu i kładł się po cichu na polowym łóżku. Nigdy nie musiał długo czekać, aż nadejdzie sen. Aleksander wyeliminował Kirę ze swoich snów; zdołał też, na inny sposób, ograniczyć pamięć o niej w domu. Oczywiście zawsze coś mu ją przypominało, lecz nie przenikało to głębiej; potrafił odsunąć od siebie każdą o niej myśl tak, jak się odpędza natrętną melodię, ilekroć zaczyna nas nękać. Ponieważ nie wierzył w duchy, żaden inny możliwy ślad jej egzystencji nie mógł się zapisać w jego świadomości. Gdyby był przygotowany na to, by poddać analizie swą miłość do Dolores - a tego nie chciał robić - mógłby zapewne odkryć jakiś zawiły związek między pasją życia przejawianą przez Dolores i nienawiścią do życia, cechującą Kirę. Na razie starał się usilnie dorównać jej w pomysłowości, którą stale wprawiała go w podziw. Chciał zaimponować Dolores nie tylko grą miłosną, lecz także doborem dekoracji i rekwizytów. W tym względzie Dolores wykazywała inicjatywę od samego początku. Jakie zmiany dekoracji konieczne były dla podtrzymania elementu nowości w ich spotkaniach? Ile fantazyjnych rekwizytów mógł znaleźć on sam, gdy jej wynalazki już im spowszedniały? Aleksander, jak prawdziwemu artyście przystało, czuł uznanie dla pomysłów innych ludzi, więc nie starał się zdystansować jej oryginalności poprzez wypożyczanie mieszkań od swoich własnych znajomych wyjeżdżających z miasta na urlopy lub w interesach. Natomiast skierował swój zmysł praktyczny na kompozycję tła do ich miłości i zajął się wszystkimi drobnymi sprawami organizacji, bez której udany romans nie przetrwałby nawet miesiąca. Chciał, aby ich romans trwał dłużej niż rok, dłużej niż dziesięć lat. Ilekroć zaczynał o tym myśleć, sięgał nadzieją jak dziecko w odległą przyszłość i widział siebie jako siwowłosego pana, ciągle jeszcze szykującego tablice z fałszywymi numerami do samochodu Dolores. A ona naturalnie nigdy nie utraci ani jednej iskierki z blasku swej urody. Aleksander wiedział, jakie korzyści w jego zawodzie płyną z pedanterii; niczym teutoński uczony potrafił w nieskończoność sprawdzać i weryfikować uzyskane fakty. Obecnie zużywał całe swe doświadczenie i pedantyczną inteligencję szpiega na sporządzenie dla nich obojga rozkładu godzin, systemów porozumiewania się przez telefon, wykazów możliwych miejsc, gdzie mogli na siebie czekać - winiarni, barów, parków - oraz posłańców i nocnych portierów. Gdy ofiarował Dolores plan Londynu, starannie wykonany w trzech kolorach, z kwadracikami, kółkami i krzyżykami, zaopatrzonymi z kolei w liczby i ułamki od jednego do osiemdziesięciu pięciu i trzech czwartych, obdarzyła go przeciągłym spojrzeniem, pełnym prawdziwie latynoskiego uwielbienia, i spytała: - Czy ta nadzwyczajna rzecz ma być dla mnie? - Tak, Dolores, ale ja też mam kopię. - Dokładnie taką samą? - Co do jednej kropeczki, Dolores. - A po co to jest? - spytała, tym razem ku jego lekkiemu rozczarowaniu. - No, dla nas. Na przykład spójrz na te kwadraciki. To są stacje benzynowe, na wypadek gdybyś gdzieś utknęła. A tutaj - z uroczystą miną wskazywał kółeczka - w tych wszystkich barach i winiarniach możesz dostać swój ulubiony napój, Dolores. - A jaki jest mój ulubiony napój, querido? - użyła hiszpańskiego czułego słówka i zarumieniła się jak młoda dziewczyna wyznająca miłość. - Marsala - odrzekł dość niecierpliwie, gdyż śpieszno mu było dalej objaśniać mapkę. - Masz rację, Aleksandrze! - wykrzyknęła. - Marsala. A ja nie zdawałam sobie z tego sprawy. Po prostu piłam ją i piłam od lat. - No, to teraz wiesz, gdzie ją możesz dostać w Londynie. - A te skomplikowane cyfry i te dwa "g" obk nich? - "G" oznacza godziny. Widzisz, czekając na ciebie w tej kawiarni pedałów - pamiętasz, tam, gdzie cię wzięli za cesarzową Sorayę - zauważyłem, że te same typy zjawiają się tam w pewnych godzinach, a ich wygląd nie bardzo mi się podoba. Więc zapisałem odpowiednie godziny. - Jestem bardzo głupia, Aleksandrze, ale jakie godziny? - No, godziny, kiedy przychodzą i wychodzą. Taka informacja się przyda, nie sądzisz? Jeżeli będziemy chcieli, możemy tak zrobić, żeby nas nie widywali. A tutaj, moja piękna boginko - ucałował jej czarne włosy - są urzędy pocztowe, z których możesz wysłać pilną wiadomość przez posłańca. To często kosztuje mniej niż list ekspresowy. Cała rzecz polega na tym, żeby znać dokładnie odległość od poczty do adresata. Opłatę oblicza się za mile. Dolores spojrzała na niego i westchnęła. Było to westchnienie pełne pokory i podziwu. - Ależ, Aleksandrze, to wszystko zrobiłeś dla mnie. I w takich cudzownych kolorach! - Dla nas, Dolores. Ja mam drugi egzemplarz. Mówiłem ci. - To mocno trąciło pedanterią, ale spodobał jej się tym bardziej. Zachęcała go do dalszych szczegółowych objaśnień, wypytywała o pewne niezrozumiałe znaki, które miały uczynić plan jaśniejszym, a na koniec złożyła ten wspaniały przewodnik po Londynie kochanków i wsunęła do torebki. - Dziękuję ci bardzo, bardzo! - rzekła z wyszukanym ukłonem. - Kiedyś zrobię coś podobnego z uwzględnieniem zmian w zależności od pory roku - zapowiedział poważnym tonem harcerza. - Warto wiedzieć na przykład, która część Regent Parku jest najprzyjemniejsza w lipcu po zachodzie. Albo ile, przeciętnie biorąc, jest wolnych łodzi w połowie sierpnia na stawie w parku Battersea, o której dokładnie godzinie po południu, i tak dalej. - Aleksandrze, jesteś wprost cudowny. - Mógł sobie świetnie wyobrazić, jak mówi to samo, tym samym dokładnie tonem, podczas jakiegoś przyjęcia u siebie w domu. Mimo to z przyjemnością słuchał, jak wymawia w ten sposób jego imię. Brzmiało tak przeciągle i wojowniczo. Kira z uporem nazywała go Alex; w łóżku, gdy jeszcze sypiali razem, "Alex" często zmieniało się w "Ali", wymawiane "Alii" tym niefortunnym dziecięcym szczebiotem Kiry. Nie cierpiał obu tych imion, "Alex" i "Ali". - Ja właściwie lubię robić takie rzeczy. To tak, jakby się wymyśliło jakąś grę i grało w nią z samym sobą. - W tej chwili Aleksander czuł się tak bliski Dolores i tak przepełniony szczerością, iż mógłby jej bez namysłu opowiedzieć o tym, że jest prywatnie praktykującym szpiegiem - i to dobrze płatnym - gdyby tylko zrobiła jakąś aluzję. Ale nic takiego nie powiedziała. To, co powiedziała ostatecznie, brzmiało rozbrajająco naiwnie. - Ależ ty musisz doskonale znać Londyn, Aleksandrze, żeby poustawiać te kwadraciki i krzyżyki we właściwych miejscach! - Jeśli chodzi o ścisłość, mógłbym zrobić dla ciebie to samo z planem Buenos Aires albo Stambułu. Nie przechwalał się, po prostu stwierdzał fakt. Swą znajomością większości stolic zdumiałby miejscowych przewodników. Londyn był może nieco trudniejszy do rozbicia na takie bardziej wyspecjalizowane pola. Przez całe życie Aleksander przybywał do Londynu tylko dla odpoczynku, a powodowany jakąś nieokreśloną sympatią do rodzinnego miasta, nie miał ochoty na to, by wykonywać swój zawód na jego ulicach. Teraz za to znajdował prawdziwą przyjemność w wypatrywaniu różnych dziwnych zaułków i zakątków w tym dziewiczym dla niego Londynie, na wspólny użytek z Dolores. - Ale, ale, czy w twoim planie, Aleksandrze, wziąłeś pod uwagę dni, kiedy lokale zamyka się wcześniej? - Dolores miała minę bardzo poważną, nie śmiała się z niego. Widocznie udzielił się jej nastrój ambitnego "zrób to sam". - Naturalnie! - odrzekł z rozbrajającym zadowoleniem. Ale najbardziej cieszył go pomysł dotyczący sposobu wzajemnego przekazywania sobie wiadomości przez telefon. Musieli znać oboje przynajmniej jeden numer telefoniczny, a Dolores wolała, żeby to był jej numer. Lecz Aleksander nie chciał narażać ich potajemnego romansu na jakiekolwiek ryzyko odkrycia. Poza tym nie miał zaufania do telefonów, ponieważ było to urządzenie najdogodniejsze dla rządowych szpiegów, którzy mogli podsłuchiwać rozmowy, ile chcieli. Zawsze żywił zawodowe uprzedzenia w stosunku do urzędników państwowych mieniących się agentami - specjalnymi, tajnymi lub bliżej nie określonymi. Jego pomysł cechowała prostota podobna do metody porozumiewania się w więzieniach - przez pukanie w ścianę. Tylko zamiast ściany postanowił wykorzystać dzwonki telefoniczne: dwa razy dziennie, o jedenastej lub o wpół do pierwszej, mógł się z nią porozumiewać po prostu nakręcając numer. Odkładał słuchawkę od razu, gdy podniosła swoją, a potem znów dzwonił, by potwierdzić pierwszy telefon. Dolores wiedziała wówczas, że chce się z nią natychmiast zobaczyć w jednym z zaznaczonych na planie miejsc. Wszystko, co jej pozostawało do zrobienia, to sprawdzić kilka symboli w legendzie, przypomnieć sobie, jaki jest dzień tygodnia, i wyruszyć w przeciągu pół godziny; on zaś czekał na nią zgodnie z planem. Na przykład we wtorki ustalonym miejscem była kawiarnia "Wiedeńska" naprzeciwko stacji kolejki podziemnej Green Park, w piątki - winiarnia w okolicy Regent Street. Aleksander podziwiał prostotę organizacji ich spotkań, Dolores zaś z wdzięcznością kiwała głową i w wolnych chwilach studiowała plan wraz z objaśnieniami. Tak się złożyło, że miała dużo wolnego czasu. Aleksander pogrążył się w tym nowym życiu z młodzieńczym zapałem. Ze względu na Dolores, jak sądził, Kirę należało utrzymać przy życiu. Przestrzegał więc tej ciągłej fikcji, zachowując się jak niewierny mąż, wkradając się do domu i wykradając się z niego cichaczem. Po upływie dwóch tygodni nie umiałby już nawet sobie wyobrazić innego stylu życia zakochanego mężczyzny. Im bardziej był uczuciowo zaangażowany, tym staranniej prowadził grę stosowania przemyślnych środków ostrożności. Z przyjemnością sobie przypominał, że Dolores również wyżywała się w swoich teatralnych fantazjach. To ona pierwsza powiedziała mu, że będzie dla niej idealnym partnerem. A on chętnie przyjął wyzwanie. Powoli zabrał się do rozwiązywania zagadki swojej namiętności, choć jeszcze nie potrafił jej w pełni skojarzyć z osobą Dolores i z jej rolą w miłości, jaką odczuwał. Sama ta namiętność wiązała się przedziwnie z jego profesją, gdyż nigdy dotąd właściwie nie zdołał rozwiązać problemu swej osobowości szpiega. To prawda, chciał, aby jego praca była bardzoej szanowana, lepiej płatna i całkowicie pozbawiona romantyzmu. Ale przyczyną tego było wstydliwe wspomnienie ojca, który wszystko robił pod ladą, a należną mu zapłatę przyjmował jak bakszysz, zawsze podlizując się swoim tchórzliwym klientom. Jego biedny ojciec nie miał ani wystarczającej dozy wyobraźni, ani cynizmu, by odwzajemniać się szantażem tym, którzy jemu nim grozili. Aleksander nauczył się podstaw techniki szpiegowskiej od ojca, lecz zdecydowanie sprzeciwił się temu, by traktować swoje zajęcie jak coś podrzędnego. Ponieważ odnosił w nim zbyt wiele sukcesów, po drodze zagubił wszystkie związane z tym dreszczyki. Jednakże zbyt głęboko przejął się niefortunnym przykładem swego ojca, by przyznać w duchu, że pojęcie szpiega_dżentelmena jest niestety sprzecznością samą w sobie. Teraz, chroniąc swą kochankę i swoją własną miłość pod osłoną tajemnicy, odgrywając podwójną rolę w swym życiu intymnym, osiągnął coś na kształt ideału szpiega. Sam dla siebie stał się zagadką, a każde nowe posunięcie coraz bardziej ją komplikowało, aż w końcu mogło się zdarzyć, że zbliży się do perfekcji, następując na własny cień. Jakże podniecająca była to myśl: sprawić, aby cień szpiegował swego pana, spłodzić własnego chytrego donosiciela! W plątaninie ciał uprawiających miłość dostrzegał ukryte znaczenie swego powołania i to zdwajało jego przyjemność. I właśnie seks - ze wszystkich dróg życiowego doświadczenia najbardziej od tych spraw odległy - zbliżył Aleksandra wprost do istoty własnych zawodowych uzdolnień, gdyż zaczął go w myślach utożsamiać z pasją szpiega do izolowania się, do odosobnienia. Odosobnienie, jakim pragnął otoczyć siebie i Dolores, stawało się obsesją; niemniej jednak była to obsesja szpiega: z dokładnie wypunktowanym zasięgiem widzenia, zawsze pod kontrolą, a jednak zawsze grożąca wybuchem prosto w twarz, tak bardzo czujną. Być może znaczyło to również, że w wieku lat trzydziestu dziewięciu Aleksander nareszcie osiągał dojrzałość - etap rozwoju rzadko przeżywany przez szpiegów z powodu zmienności ich zainteresowań. Był jeszcze jeden znak, że jego uczucia istotnie wynikały z nadchodzącej dojrzałości, a nie z satysfakcji samca związanej z najlepszym okresem kojarzenia się w pary: coś go zmuszało do coraz częstszego wspominania ojca, a ilekroć obraz rodzica nawiedzał jego pamięć, ukazywał go w obecnym wieku Aleksandra: trzydziestodziewięcioletni ojciec spotykał się z trzydziestodziewięcioletnim synem jak równy z równym. Dosłownie jakby z jasnego - śródziemnomorskiego - nieba spadł nagle ojciec i ponownie odegrał na pół zapomnianą scenę w tych samych starych dekoracjach. Aleksander widział go siedzącego na progu ich letniego domu na Cyprze, z długą fajką, która symbolizowała zarówno ojcowski autorytet, jak i tureckie pochodzenie. Aleksander stał pod nawisłymi pędami winorośli i obserwował cień pełznący ku jego bosym stopom. Nie miał chyba więcej niż siedemnaście lat, a rozmowa z ojcem wiązała się z pierwszą pracą, jaką dla niego wykonał. Wiedział, że spisał się dobrze, a jednak otrzymał w zamian więcej przestróg niż pochwał i nie mógł pojąć dlaczego. Ojciec pykał z pradziadowskiej fajki i głośno się rozwodził lewantyńsko_handlarską angielszczyzną: - Aleksandrze, ty musisz codziennie robić pełny obrachunek swoich aktywów. Nie żyj nad stan, pamiętaj o swoich zobowiązaniach i nie przeceniaj spodziewanych zysków. - Będę się starał, jak tylko można najlepiej, ojcze - odpowiedział obserwując cień na swoim kolanie. To, co ojciec starał się wyrazić, nie dotyczyło księgowości ani też żadnej innej dziedziny wykształcenia handlowego. Był to poważny komentarz do postępów Aleksandra w nauce techniki szpiegowskiej. W późniejszych latach Aleksander oceniał kometarze ojca jako coś żałośnie chybionego. Obecnie po raz pierwszy musiał przyznać, że staruszek nie mówił tak całkiem głupio. Przypomniał sobie, jak dalej rozwijał się ich dialog, a wzbijające się z fajki ojca kłęby dymu oddzielały kolejne zdania. - Każdy dobry agent - ciągnął ojciec, unikając dla przyzwoitości słowa "szpieg" - jeżeli chce być bardzo dobry, taki naprawdę bardzo, bardzo dobry, musi nie tylko ciężko pracować, lecz także gromadzić żelazny kapitał. Nie w pieniądzach, mój synu, tylko w tym, czego nie dostaniesz za żadne pieniądze: musi mieć żelazny kapitał we własnym charakterze. - Mówiąc to ojciec stuknął fajką w swój dostatnio wyglądający brzuch, zapewne po to, by pokazać, że tam widocznie kryją się korzenie charakteru. Aleksander wymamrotał coś na znak zgody. - Bardzo, bardzo dobry agent - a ty, mój synu, mógłbyś zostać bardzo, bardzo dobrym fachowcem - powinien znać swój charakter całkowicie, zwłaszcza to, co jest jego żelaznym kapitałem, bo nie znając swego prawdziwego charakteru, mój synu, nigdy nie stanie się naprawdę bardzo, bardzo dobrym fachowcem. Ilekroć ojciec mówił "naprawdę", Aleksander orientował się, iż staruszek przekazuje mu swą najgłębszą mądrość i spodziewa się, że syn oceni to należycie, zadając jakieś nie najgłupsze pytanie. - Ojcze - powiedział. - Co leży u podstaw naszego charakteru? To się spodobało Arninowi seniorowi, gdyż głęboko wciągnął dym, skinął głową, znów się zaciągnął, dotknął fajką brzucha i w końcu przemówił tonem wyroczni: - Tajemnica, zawsze tajemnica, mój synu. - Nie bardzo rozumiem, ojcze. - Aleksander poprawił na sobie szorty i podrapał się w udo. - Zrozumiesz, synu, zrozumiesz, jak będziesz już dojrzały, tak dojrzały, jak należy. Każdy agent, powiadam ci, ma skrytą namiętność, ale często nie pozwala na to, by ta skryta namiętność wydostała się ze schowka, gdzie spoczywa żelazny kapitał, i wtedy ona wybucha jak bomba i niszczy go. Aleksander podrapał się w drugie udo. Ogarniał go lekki strach, ale nie chciał tego okazać przy ojcu. - Skryta namiętność - ciągnął ojciec - jest siłą agenta, a także jego słabością. Ona popycha go naprzód, więc może bardzo nieoczekiwanie popchnąć go do grobu. Dlatego, aby utrzymać bilans w porządku, trzeba pamiętać o skrytej namiętności i patrzeć na nią bardzo odważnie, kiedy się jest bardzo, tak naprawdę dojrzałym. Teraz, prawie w dwadzieścia dwa lata po wysłuchaniu wykładu ojca o paradoksie kryjącym się w głębi duszy szpiega, Aleksander patrzał w głąb swej pamięci; podobna była do ciemnej studni, której dno odbijało jego własne oblicze, jeszcze bardzo płynne i młode. Wpatrywał się w nie długo, po czym zadał sobie pytanie, czy Dolores też ma swoją tajemnicę. Nie tajemnicę skrywaną przed nim, lecz skrywaną przed sobą, właśnie jakąś namiętność ukrytą na dnie studni. Czy pomagał Dolores w ujawnieniu jej tajemnej namiętności? Czy był tak idealnym partnerem, jak sądziła? Z chwilą gdy zadał sobie to pytanie, opadło ono ciężko niczym kurtyna. Skończył się pierwszy akt jego miłości. Akt drugi Kostiumy 1 - Czy kochasz tę kobietę? - Tak, kocham Dolores. - Dlaczego ją kochasz? - Dlatego, że... - nastąpiła przerwa wypełniona szmerami, po czym głos z magnetofonu przemówił z większą niż przedtem precyzją: - Dlatego, że ona ma intuicję. Nie tę zwykłą zwierzęcą intuicję, która sygnalizuje niebezpieczeństwo i zmiany pór roku; jej intuicja otwiera wibracje nastrojów wypływających z tego, co stanowi trzon charakteru, i w ten sposób dających miarę jego głębi. Dolores już wie to, czego ja sam jeszcze nie wiem o niekonsekwencjach mego charakteru. - Chyba nie kocha się kobiety za jej przenikliwość psychologiczną! - Ton odpowiedzi był mentorski. - Mylisz intuicję z pochlebstwem. Dolores ci schlebia, okazując ciągłe zainteresowanie twoją osobą. I po prostu utwierdza cię w tym, co - jak sobie wyobrażasz - jest twoją tajemnicą. Mógłbyś z łatwością odkryć swoje niekonsekwencje, gdybyś był trochę mniej próżny. Suchy kaszelek, odchrząknięcie i głos wzniósł się do nuty pompatycznej: - Nie, ja nie mówię o łudzeniu siebie. Można być całkowicie świadomym własnej próżności, a zarazem tolerować ją z różnych powodów. Oczywiście Dolores pochlebia mojej męskości. Wiem, że jestem kochany przez kobietę, której piękność mogłaby bez trudu onieśmielać mężczyzn lub budzić w nich uczucie zażenowania. A jednak owa bezpośredniość, jaką w naszych stosunkach ustaliła ona, a może my oboje, nadaje mojej miłości precyzję. Myślę o precyzji emocjonalnej. Z Kirą na przykład to była albo miłość tulącego się bluszczu, w której wszystkie uczucia musiały być dosłownie wypocone przez skórę, albo też przyjacielska wymiana namiastek: ja tobie daję zrozumienie, ty mnie darzysz tolerancją; ja biorę twoją hojność, ty - moją całkowitą zależność od ciebie. - Zaraz, zaraz - upomniał głos. - Nie należy porównywać małżeństwa, nawet szczęśliwego małżeństwa, z romansem. - Ale to nie jest romans. Coś zatrzeszczało, zanim głos odparł: - Możliwe. W twojej terminologii jest to miłość w doskonałym odosobnieniu. Naturalnie. Ale czy pomyślałeś o jednej małej różnicy? W to odosobnienie oboje wnosicie wasze nastroje w najczystszej postaci. Ty zachowujesz się absolutnie bez zarzutu, gdyż całą nudę prozaicznych szczegółów pozostawiasz na zewnątrz, w domu. Dlatego twoja miłość wydaje ci się zarysowana z taką precyzją i dlatego twój związek z Dolores cechuje ta bezpośredniość, której nie mógłbyś nigdy doświadczać w małżeństwie. - Ależ ja jestem pewien, że kocham Dolores. Ta pewność rzutuje na jej miłość. Aleksander miał właśnie wyłączyć magnetofon, gdy usłyszał głos Kiry - zaledwie ułamek zdania, nie skasowany, jeszcze tchnący dźwiękiem jej głosu. "Strzeż się" - to były wyraźne słowa, a potem rozległo się delikatne brzęczenie i długi syk sssszszsz rozpływające się w ponurej ciszy. Ten syk mógł być początkiem słowa takiego jak "samobójstwo", "szafot" lub "skandal". To okaleczone widmo głosu Kiry zniechęciło go do wysłuchania dialogu po raz drugi, tak jak zamierzał. Jej wtrącenie się zirytowało Aleksandra, gdyż brzmiało to tak, jakby ukryła się w aparacie, żeby podsłuchać jego wywiad z samym sobą. Jakieś trzy, cztery lata temu dostał magnetofon od amerykańskiego klienta, który zapalił się do myśli, że szpiegowanie należy zmodernizować za pomocą nowoczesnych przyrządów. W rzeczywistości Amerykanin myślał o modernizacji podsłuchu, lecz Aleksander nie zamierzał się spierać o takie drobne różnice z ludźmi opanowanymi przez ide~e fixe. Podziękował klientowi za prezent i jeździł z nim przez kilka miesięcy, w ogóle nie zamierzając go używać, aż kiedyś, pewnego deszczowego wieczoru w Caracas, gdy czuł się trochę niewyraźnie i męczyła go nuda, wziął magnetofon ze sobą do łóżka i gadał do niego jak pijak, który zabawia rozmową własny smętny wizerunek w lustrze. Następnego ranka wysłuchał nagrania i ucieszył się z rezultatu, aparat bowiem jakoś trafnie uchwycił jego dar prowadzenia konwersacji, hamowany przez nieśmiałość, ożywił jego głos i stworzył iluzję swobodnej rozmowy. To, czego Aleksander nigdy nie potrafił osiągnąć w zwykłym dialogu z kimś drugim, przypadkowo udało się na taśmie, w rozmowie z samym sobą. W tym całkiem rozsądynm wywodzie czuło się wierne odbicie jego myśli. Po dokonaniu tego odkrycia zasięgał rady magnetofonu, tak jakby to był przenośny pan Watson; odgrywając rozmowy zrodzone z ich wspólnych wysiłków, Aleksander często znajdował rozwiązanie jakiegoś bieżącego problemu. Później jednak bardzo starannie kasował nagrany dialog, po czym zmodernizowany Sherlock Holmes znów pokazywał wolno myślącemu Watsonowi, jak szybko potrafią wyświetlić tajemnicę, gdy sprawa zostanie omówiona, jak należy. Ponieważ z wrodzoną pedanterią sam szanował słabostki innych ludzi, Aleksander, pragnący zachować magnetofon do swego wyłącznego użytku, niczym ukochane zwierzątko, nawet podczas krótkich pobytów w domu, był niemile zaskoczony faktem, że Kira używała aparatu bez pozwolenia męża. Samobójstwo jej nie usprawiedliwiało: nie powinna była się bawić jego przenośnym Watsonem! Dawał Kirze dużo kosztownych zabawek, wszystko, o co prosiła. A tymczasem, niczym rozpieszczone dziecko, pożyczyła sobie w dodatku i jego zabawkę, jedyną, którą naprawdę lubił. Rozmowa o Dolores z samym sobą, nagrana i odtworzona, powróciła echem wkrótce - i całkiem niespodziewanie w rzeczywistości, gdy spotkał się z Dolores w nowo zdobytym przez nią pied_~a_terre. Właśnie wyszła z sypialni i stała na tle białych drzwi w długiej mantyli, okrywającej głowę i ramiona. Reszta jej ciała była naga. - Czy kochasz tę kobietę? - spytała odwracając oczy. Skraj mantyli i zaokrąglenie pośladków odbijały się w długim lustrze obok drzwi. - Tak, kocham Dolores - powtórzył całe zdanie nagrane na taśmę i zdziwił się tym niezamierzonym odtworzeniem tekstu. To, co powiedziała następnie, zdziwiło go jeszcze bardziej. - Dlaczego ją kochasz? - Słowa Dolores z użyciem trzeciej osoby były dokładną kopią jego własnych i Aleksander o mało nie wygłosił całego monologu o jej intuicji, zapamiętanego dzięki magnetofonowi. Wyrwał swoje myśli z koleiny i w odpowiedzi wybąkał coś pochlebnego, ogarniając ją spojrzeniem pełnym pożądania. Czy miała to być jeszcze jedna lekcja w pseudoartystycznym stosowaniu nagości? Momentalnie zapomniał o głosie z taśmy. Patrzył na nią z ciekawością i podnieceniem, nie tracąc jednak zdolności do analizowania pornograficznego obrazu i własnych wrażeń z nim związanych. Nagie ciało kontrastujące z czernią wokół szyi i ramion, przypominało pewne słynne kontrasty w malarstwie. Dolores budziła to samo dwuznaczne pragnienie co dwa portrety Mai namalowane przez Goyę, zawieszone obok siebie. Kiedy patrzyło się na nie równocześnie, oczy nigdy nie miały pewności, czy ostre załamanie linii pożądania wynika z perwersyjnej dwoistości, czy z perwersyjnej jedności. Może w zamiarach Dolores leżało, by ten chwyt wyczarował takie właśnie skojarzenia, lecz czy miało to wzbudzić perwersyjne skojarzenia u niej, czy u niego - tego Aleksander nie potrafił rozstrzygnąć. Chciał się jednak dowiedzieć, co ją skłoniło do demonstrowania tych lubieżnych zasłon. Czy miały one jakiś związek z jej życzeniem, by pozostać dla niego kobietą, o której nie wiedział nic - znał tylko jej erotyczne nawyki? Te fakty były mu dostępne; gdyby gromadził je wytrwale, mógłby pewnego dnia poznać prawdę o Dolores, lecz prawdę całkowicie nie związaną z jej życiem w domu i w towarzystwie. Doskonale! Miłość odizolowana, uprawiana w odosobnieniu przypominała sztukę dla sztuki - i taką wolał. Bardziej prymitywne przykłady tej samej sztuki mógł jednak obserwować rozejrzawszy się dookoła; i jak się wydawało, akcentowały cel owego chwytu z mantylą. Ze ścian i z półek patrzyły na niego fotografie i zdjęcia amatorskie ukazujące właściciela mieszkania w całej różnorodności ekshibicjonistycznych nastrojów. Mieszkanie należało do jednego z przyjaciół Dolores, który, jak powiedziała, nazywał się Terry. O tym nie można było wątpić, bowiem Terry z upodobaniem składał swój podpis na każdym zdjęciu pochlebnym dla jego cielesnej urody. Niektóre fotografie, dość prymitywnie powiększone i oprawione w proste czarne ramki, wisiały na ścianach, przypominając Terry'emu o przeżytych kiedyś rozkoszach. Jedna krzyczała znad fortepianu: "Terry w klubie, hasający na trawie, lipiec, 1956". Inna chichotała z miejsca między oknami: "Ja, Terry i on, Colin, po nieprzystojnych igraszkach pływackich we wtorek, 27 sierpnia, 1957". Jeszcze inna zwierzała się ze wzruszającą skromnością: "To tylko ja, akt solo, klub, wrzesień 1958". Prawdę mówiąc, wszystkie one przedstawiały akt męski i na wszystkich spod tłustego brzuszka wyglądało figlarne alter ego pana Terry. Po dziesięciu minutach oglądania tylu identycznych Terrych Aleksander zaczął odczuwać skrępowanie z powodu swego własnego konwencjonalnego garnituru i zamierzonego kontrastu jej równie konwencjonalnej mantyli. Gdyby rozebrał się teraz, zniżyłby się, jak Terry, do poziomu autopornografii. Drobnymi, odmierzonymi krokami podoszedł do Dolores i zaczął całować jej twarz. Stała nieporuszona. Czuł, jak ciepło jej ciała rozgrzewa go przez warstwę materiału. Usłyszał szept: - Nie rozbieraj się. Nie rozebrał się. Aby zgłębić znaczenie tej sztuki lubieżności, musiał akceptować wszystkie jej stadia, w miarę jak się pojawiały, nie okazując pruderii ani dezaprobaty. Inaczej nie dotarłby nigdy do jądra obsesji Dolores. A czy to jądro, gdy Aleksander już do niego dotrze, ujawni całą tajemnicę spełnienia? Ręce Aleksandra posunęły się ku górze, dotknęły mantyli i ściągnęły ją w dół. Potem odmienił skojarzenia obrazów, przenosząc akcent z ramion na talię. Ów czarny skrawek dzielił jej ciało na dwa osobne obrazy, a ten dolny jak gdyby się cofał, nabierając nowej perspektywy; stała bardzo spokojnie, jakby uczestnicząc w dworskiej ceremonii ubierania. Aleksander również przedłużał tę scenę i jej napięcia. Słowa rozciągały się jak guma. - Dolores... doświadczam mojej miłości do ciebie... na tyle różnych sposobów... - Ja chcę, żeby to było na wiele różnych sposobów. Nie powinieneś nigdy przyzwyczaić się do tego, co ci się we mnie podoba. - To niemożliwe, żeby przyzwyczaić się do piękna. - Jego głos zabrzmiał trochę pompatycznie, podobnie do cienia tamtego głosu na taśmie magnetofonowej. - To, co nazywasz pięknością, istnieje tylko w twoim umyśle, Aleksandrze, i za żadne skarby nie chcę widzieć, jak umyka od ciebie przez oczy z powrotem do mojego ciała. Kocham teraz moje ciało, bo jest bardziej twoje niż moje. W każdym razie ja... Nagle przestraszyła się, że ich rozmowa zawiera zbyt wielką dawkę świadomych przemyśleń, więc resztę zdania zastąpiła śmiechem. Jej palce bawiły się klapami jego marynarki. Ciągle się śmiejąc powiedziała tonem prowokacyjnym: - Pewnego dnia policzę wszystkie twoje guziki w górę i w dół. Tyle ich masz, Aleksandrze. Dlaczego nie narysujesz planu swojego garnituru. W tym momencie jeden z pozbawionych zahamowań Terrych łypnął na niego okiem ze ściany. Aleksander ucieszył się, że ma na sobie ubranie. To ono podtrzymywało płomień pożądania. Przytulił mocno Dolores do swego pulsującego ciała. Jeden guzik przeszedł przez koronkę, zahaczając mantylę. Akt miłosny jest łamigłówką detali - subtelnych i prozaicznych - która stopniowo się rozpływa, pozostawiając jeden jasny szczegół, jak gdyby ognisko światła. To zdarzyło się Aleksandrowi, tak właśnie, jak sobie wyobrażał. Na erotycznym ekranie jego świadomości wyodrębnił się jeden szczegół: powtarzający się motyw wzoru na koronce mantyli: mały listek, podobny do miniaturowego berecika, jaki miała na głowie tego dnia, gdy spotkali się w Regent Parku. Teraz pojął jasno, że malutkie rozmiary berecika, kontrastujące z obfitością jej włosów, oddziaływały w sposób równie perwersyjny, jak kaskada koronkowych listków mantyli między jej piersiami. Ale jakiż pojedynczy szczegół mógł się ukazać na ekranie jej własnej świadomości w owej chwili uniesienia, które wszystko poza tym roztopiło? Znów pornograficznie mrugnął do niego Terry_ekshibicjonista z olbrzymiej fotografii wiszącej na poziomie jego oczu. Napis na zdjęciu wyjaśniał okoliczności: "Zrobione bez mojej wiedzy za dębem Cromwella podczas dorocznego zgromadzenia Ligi, sierpień 1966". Rozanielony Terry odgrywał tu chłopięcą niewinność figury Manneken_pis nad fontanną w Brukseli. Ponieważ tych fotografii niepodobna było ignorować, Aleksander chcąc nie chcąc musiał myśleć o Terrym, o jego klubie i o miejscu Dolores w świecie jego fotografii. Jakoś nawet w najdzikszych fantazjach nie mógł zaakceptować tłustego brzuszka Terry'ego jako obiektu przyjemności Dolores. Poza tym Terry był zawsze tak pedantycznie rozebrany. Ale przede wszystkim jak to się stało, że go poznała? Musiała go znać na tyle dobrze, by dostać klucz do jego nędznawego dwupokojowego mieszkanka gdzieś w pobliżu stacji Kilburn. Aleksander nie zauważył nazwy ulicy, ponieważ jechała szybko, ale przypominał sobie mgliście, że mijali rząd odrapanych sklepów z meblami, przecinając kolejne przecznice. Dzień był ciepły, bardzo ciepły jak na ostatni tydzień marca, teraz zaś oba okna dygotały z brzękiem szyb za wyblakłymi zasłonami, wpuszczając do środka powiew i hałas uliczny. Dolores, co już zauważył, była dumna ze swoich nieodpowiedzialnych, zwariowanych przyjaciół, jak ich czule określała, i na pewno sprawiało jej przyjemność urozmaicanie życia w dyplomacji czymś gorszącym i odrobiną tandety. Jednej rzeczy wszakże nie mogła znieść: brudu. Wietrzenie i odkurzanie automuzeum Terry'ego zajęło jej sporo czasu, nim zaryzykowała rozebranie się w jego kuchenkosypialni. Aleksander starał się zachować ich różne wspólne tabu i nie ośmielał się zadawać pytań, które mogłyby zepsuć ich wspaniałą niewiedzę o sobie. Wolał raczej, gdy sama spontanicznie zaczynała opowiadać o Eli i jej znudzonym kochanku czy o mieszkaniach, które można by wykorzystać: takie sprawy, które uważała za warte wzmianki, należały do scenicznego wyposażenia ich miłości. Ela z całą resztą stała poza ich odosobnieniem we dwoje; po prostu zabawne manekiny lub aktorzy grający drugoplanowe role, wprowadzający urozmaicenie komiczne do granego przez nich dwoje dramatu. Z Terrym rzecz miała się całkiem inaczej. Aleksander powątpiewał, czy ten pan zasługuje na to, by mu w ogóle powierzać najmniejszą rolę, nawet bardzo daleko za kulisami. Po prostu nie pasował do całej obsady. W dzień pochmurny wystarczyłyby już same fotografie Terry'ego, aby ostudzić zapały miłosne Aleksandra, a to chyba dawało dostateczne podstawy do dalszych dociekań. Dolores właśnie się czesała. Aleksander wskazując na ściany, zaryzykował pytanie. - Gdzie ten typ jest teraz? - Terry? - Dolores nie odwróciła głowy od lustra, lecz on obserwował z daleka jej wyraz twarzy. - Tak, Terry. - Czuł wstręt do tego głupiego imienia. - Jest w klubie za miastem. Teerry prowadzi ten klub, wiesz? - Jaki klub? - Nie pamiętam, jak się nazywa. Coś od drzewa. To oczywiście klub nudystów. Aleksandrowi nie podobało się słowo "oczywiście". Podejrzewał ją, że odwiedza to miejsce, lecz musiał przestrzegać ich kodeksu wzajemnej nieingerencji, nie zadawał więc dalszych pytań. Jednak Dolores w nastroju pokopulacyjnym stawała się rozmowna i dalej gawędziła o Terrym i jego śmiesznych Cromwellowskich dębach. Powiedziała, że lubi się opalać nago i nie ma nic przeciw mieszanemu towarzystwu, bynajmniej, jest postępowa i nudyści są postępowi, a Terry, choć trochę zwariowany, naprawdę dąży do postępu. - On jest fotografem dzieł sztuki - dodała, lojalna aż do granic nonsensu. - I zdobywa wiele nagród. Masę wystawia, wiesz? Aleksander potoczył wzrokiem po ścianach i mruknął: - Rzeczywiście wystawia. - Ależ Terry jest szalenie inteligentny. Wiesz, co się o nim mówi? - Dolores zrobiła swą figlarną minkę i czekała na zachętę Aleksandra do dalszych plotek. - Co się mówi? - Zaakcentował "się", aby pokazać, że uważa tę opinię za wybitnie bezosobową. - No, więc Terry jest podobno autorytetem w dziedzinie kompleksów lesbijek. Stwierdził raz jeszcze, że Dolores, która była prawie purytanką w doborze słownictwa, gdy dotyczyło ich własnej miłości, bardzo chętnie mówiła o wybrykach seksualnych innych ludzi, jakby chciała go zgorszyć. - Twój Terry rzeczywiście odbiega od normy. Nie zauważyła ironii, lecz skorzystała z dwuznaczności. - Tak, rzeczywiście jest homoseksualistą - odparła. Kiedy znów jechali samochodem przez ponure uliczki Kilburn, Aleksander usiłował skusić Dolores do poddania się próbie, która mogłaby umożliwić mu wykrycie dalszych związków między jej erotyzmem i erotyzmem Terry'ego i Eli. - A może spędzimy razem noc? Tego jeszcze nie robiliśmy. - Tak, tego nie robiliśmy - odpowiedziała spokojnie. - A więc za tydzień? - powiedział, wymierzając ten żart przeciw sobie. I poczuł, jak bardzo ją kocha za wspaniałomyślność wszystkich jej instynktownych reakcji. Wiedział, że chętnie podda się każdej próbie. Dolores jednak przybrała ton osoby praktycznej. Jej angielszczyzna stała się powściągliwa. - Za tydzień albo za dwa, jeśli okoliczności pozwolą. Ale nie później niż dwudziestego trzeciego kwietnia. Aleksander odgadł natychmiast, co oznacza ta data. Małżeńskie tabu miało powrócić do domu. Ze "stolicy". Tak, mógł sobie świetnie wyobrazić tę południowoamerykańską ekstrawagancję z kamieni i szkła: la capital. 2 Chcąc stworzyć podobną iluzję przestrzeni otaczającej jego samego, Aleksander był zmuszony coś wymyślić: wymyślił komandora Kraba. Dolores, jak dotąd, wypełniała lukę między ich własną wyizolowaną rzeczywistością i rzeczywistością innych ludzi, zaznajamiając Aleksandra z Terrym, Elą i kochankiem Eli, i z mężem Eli. Znajomość była oczywiście nie bezpośrednia, lecz istnienie tych postaci dawało się udowodnić w granicach dotykalnych ścian ich mieszkań. Nadeszła już pora, by Aleksander wprowadził na ich scenę jedną ze swych własnych kukiełek; zdecydował się na osobę komandora - postać, której można było nadać giętkość i rozciągliwość gumowej zabawki. Psycholog mógłby niewątpliwie uznać ten akurat wybór wysoce znaczący: komandor w anegdotach Aleksandra reprezentował jak gdyby utajony obraz jego własnego szpiegowskiego "ja". Komandor Krab posiadał bowiem wszystkie popularne akcesoria zawodu tajnego agenta; był to słynny niegdyś oficer wywiadu, obecnie emerytowany, który jeszcze podejmował się różnych karkołomnych zadań dla wspomożenia ukochanej starej ojczyzny. Tak się złożyło, że hobby Kraba w okresie wojennym stanowiły wynalazki, i to dość specyficznego rodzaju. Ponadto pasjami lubił się przebierać, a ten dodatek miał specjalny smaczek, który Dolores umiała ocenić. Również na jej użytek Aleksander rozmyślnie wyjaskrawiał element fantastyczny w pracy wywiadowczej Kraba. To miało zaspokoić jej cudzoziemskie wyobrażenia o ekscentrycznych Brytyjczykach: komandor Krab był właśnie takim typem, który mógł zachowywać się jak osioł, kiedy nad głową wisiało niebezpieczeństwo. Dolores przysłuchiwała się tym wszystkim zwariowanym bujdom i wynagradzała go zaśmiewając się do rozpuku, a gdy ją coś rozbawiło, prowadziła samochód kapryśnie i nieostrożnie. - Opowiedz mi jeszcze raz o Krabie w chmurach, proszę cię, Aleksandrze. - Jak dziecko lubiła słuchać tych samych historyjek, za każdym razem przetykanych sowicie nowymi szczegółami. I wydymała swe duże, zmysłowe usta, jakby chcąc go zachęcić obietnicą pocałunków. - No dobrze, zaraz, zaraz... - Aleksander zapalił dla niej papierosa. - Krab był już na emeryturze, kiedy wybuchła wojna ze Szwabami, ale potem, kiedy naloty noc w noc nie dawały mu spać, zdenerwował się i powrócił do swego dawnego hobby. Dolores zaciągnęła się dymem i z aprobatą skinęła lewą dłonią trzymającą papierosa. Jechała szybko wzdłuż bulwaru Embankment. - Akurat wtedy brakowało nam bombowców - ciągnął Aleksander. - Więc Krab musiał dokonać rzeczy niemożliwej. On z reguły lubił albo robić to, co niemożliwe, albo nie robić nic. - Zupełnie jak ja, Aleksandrze. Wiesz, ja potrafię nic nie robić przez cały okrągły rok, a potem nagle wymyślę coś niemożliwego - i proszę, o to skutki: jesteśmy razem, ty i ja. Aleksandrze, jak przystojnie wyglądasz w moim samochodzie! - Znów zaciągnęła się papierosem. - No więc Krab wymyślał różne rzeczy w bardzo podobny sposób. Pozostawiał na uboczu mało ważne możliwości i zmierzał wprost do jedynego rozwiązania. Roześmiała się i samochód wpadł w poślizg na zakręcie, rozpryskując wodę z kałuży. - Jedyne rozwiązanie Krab widział w chmurach. Bo, rozumiesz, tak sobie myślał: one są tam co nocy, brzęczą i buczą, i huczą po niebie setki niemieckich samolotów nad Londynem, a my ich mamy tak mało. Pewnego ranka, tuż po wschodzie słońca, komandorowi było trochę zimno w łóżku i zaczął przeklinać tę całą cholerną historię: "A niech ich diabli! Oby tam pozamarzali! Niech zamarzną im skrzydła, śmigła i wszystko!" Ledwie to powiedział, jak raca wyskoczył mu z głowy pomysł. Zdumiał go własny geniusz. Ta rzecz była naprawdę prosta. Zamrozić chmury na odpowiedniej wysokości, kiedy te dranie latały tam w górze. A z bombowcami nurkowymi sprawa była jeszcze łatwiejsza. Teraz wyobraź sobie, Dolores, że pewnej nocy brzęczenie i buczenie nagle ustało i oto tam, wśród wyokich chmur, bombowce zamarzły jak metalowe zabawki w olbrzymich zwałach lodów! - A w tej chwili Krab wkładał swoją perukę - przerwała Dolores w obawie, żeby nie pominął żadnej ozdóbki. - O tak, naturalnie. Włożył swoją białą perukę i swój osiemnastowieczny strój. I wspiął się aż na zamarznięte chmury. - A jak on tam się wspiął, Aleksandrze? - To już inny jego wynalazek. Jeszcze jest na liście tajnej. Wielka tajemnica wojskowa. - Aha! - wykrzyknęła Dolores sznurując usta za gęstym obłokiem dymu. - Tak czy owak - ciągnął przechylając się ku niej, gdy wóz skręcił z piskiem opon - tak czy owak - powtórzył - Krab zapukał w zamarznięte okno pierwszego niemieckiego samolotu, jaki napotkał posuwając się w górę, i zobaczył dwa zsiniałe nosy i dwoje zsiniałych ust przylepionych do małego odchuchanego kółeczka w szybie. Ich oddech stopił kawałeczek lodowej powierzchni i lotnicy przypatrywali się dziwnemu zjawisku za oknem. Poruszający się w chmurze Krab przybrał artystyczną pozę Mozarta z wiedeńskiego pomnika. Wtedy Niemcom udało się wygramolić na zewnątrz, a jak tylko się ukazali, Krab zagwizdał melodię z "Don Juana", ale nie powiem ci którą, bo jestem niemuzykalny, Dolores. - Nie szkodzi, ja też - odrzekła Dolores. - "Wir sind schon im Himmel", zawołali Niemiaszkowie. "To der heilige Mozart we własnej pomnikowej postaci! Za nim, sofort!" - powiedzieli. I nawet pomogli komandorowi pościągać wszystkie samoloty na ziemię. - Ale jak, Aleksandrze? - Cicho_sza, Dolores. To też jest tajemnica wojskowa. Rosjanie robią obecnie mnóstwo eksperymentów z zamrażaniem, rozumiesz. - O tak, rozumiem. Proszę cię, mów dalej. Samochód zarzucił na mokrej jezdni; ukazały się pierwsze drzewa parku, z których wiatr strącał jeszcze krople deszczu. - No, więc ci niemieccy piloci, których wziął do niewoli, stali się najpotulniejszymi, najbardziej anielskimi jeńcami wojennymi, ich bombowce po odmalowaniu znów latały, ale teraz już obsługiwane przez brytyjskich lotników. A Krab dalej zamieniał te szarawe angielskie chmury w lodówki. Rozumiesz teraz, dlaczego on nie ma lodówki w domu. Można by powiedzieć, że Krab ciągle jeszcze żyje w chmurach. - Czy on zawsze swoje misje wypełniał w przebraniu, Aleksandrze? - Dolores skręciła z drogi głównej w parku i zatrzymała się przy stawie. W innych samochodach wzdłuż brzegu znudzone pary czytały gazety albo po prostu gapiły się na szopy na przeciwległym brzegu. Nowo przybyli trochę im zawadzali, bo w popołudniowy odpoczynek wśród mrzawki wnieśli miłość. Aleksander pocałował Dolores za uchem i gazety w najbliższym samochodzie uniosły się dyskretnie, aby znudzone serca odgrodzić od miłości. Szepnął jej do ucha: - Och, bardzo często. Czy mówiłem ci, Dolores, jak Krab przebrał się za Lili Marlene? - Nie, nie mówiłeś. - Otworzyła szeroko swe czarne oczy. Możliwości tej nowej fantazji przemawiały do jej wyobraźni. - Wobec tego opowiem ci o tym. - Aleksander uśmiechnął się i podał jej papierosa. - A więc było to w czasie wojny, trochę później, gdy Niemcy zainstalowali wzdłuż wybrzeży Francji bardzo ciężkie działa i ostrzeliwali nasze miasta na południu kraju. Jedno z tych dział dało się nam naprawdę we znaki. Było ze wszystkich największe, najgłośniejsze i najbardziej zabójcze i dlatego Szwaby ubóstwiały tego potwora i nazywały go Ur_magda. W owym czasie Krab spędzał krótki urlop w Kent i nie mógł znieść tego świństwa. Przez Ur_magdę oka nie mógł zmrużyć ani w dzień, ani w nocy. Jego pomysłowy mózg zaczął tykać jak bomba zegarowa. Tykał i tykał, aż Krab obmyślił dokładnie, co trzeba zrobić. Oczywiste rozwiązanie problemu kryło się w piroplastyku i jedyne, co Krab musiał zrobić, to wynaleźć piroplastyk. - Mądry Krab! - powiedziała Dolores. - Prawdę mówiąc, w sprawie piroplastyku rzeczywiście okazał się mądry. - A co to jest piroplastyk, Aleksandrze? - Rodzaj plastyku odporny na najwyższe temperatury; można by to określić jako ogniotrwały materiał na ubrania. - I to można naprawdę nosić? - Dolores zrobiła naiwną minkę, z którą było jej bardzo do twarzy. - Krab to potrafił. Nie słyszałem, żeby później ktoś inny nosił piroplastyk. Widzisz, to jest wynalazek czysto wojenny, nie nadający się do pokojowego użytku. Ten materiał jest również odporny na wysokie ciśnienia. I nie może zostać rozerwany na strzępy, więc rozumiesz, że to coś unikalnego. - Czyli że twój komandor jeszcze raz wynalazł rzecz niemożliwą. - Tak, Dolores, rzecz niemożliwą. Tak dalece, że nie ma nawet potrzeby wciągania jej na tajną listę. Można by powiedzieć, że jest też odporna na zdradę tajemnicy. - Wspaniale! - wykrzyknęła Dolores. - Ja widocznie wynalazłam coś takiego dla naszej miłości, nie wiedząc, że to jest piroplastyk Kraba. - Ale on to nosił, Dolores. Naprawdę miał to na sobie, kiedy postanowił się przeprawić przez kanał La Manche. - A po co się przeprawiał? - Po to naturalnie, żeby sfotografować Ur_magdę. Ze wzsystkich stron, także i od wewnątrz. Poprosił, żeby go zrzucili ze spadochronem. A nasz wywiad powiedział, że zrzucą go w miejscu odległym o milę od tego stanowiska. Widzisz, Krab nie był dobrym piechurem. Nogi go bolały, jeżeli musiał iść na dłuższy dystans. Ale wiatr nagle się zmienił i samolot z Krabem w środku zboczył z kursu mniej więcej o milę. Krab wyskoczył i wkrótce zauważył, że siedzi okrakiem na czymś chłodnym, gładkim i bardzo masywnym. - Nie! - wykrzyknęła Dolores i sięgnęła po papierosa. - Tak, Dolores, to właśnie była Ur_magda. Krab siedział okrakiem na armacie, aparat zaś piroplastyczny miał schowany pod piroplastyczną bluzą. Wyglądał tak ślicznie z włosami piroblond opadającymi mu na ramiona, a jego piroplastyczne podwiązki zachwyciły niemieckich żołnierzy jeszcze bardziej niż ten nieoczekiwany upadek z nocnego nieba. "Was ist das?" - pytali jeden drugiego ze śmiechem. Krab zagwizdał "Lili Marlene" i artylerzyści od razu się zorientowali. Zakrzyknęli "Heil Goebbels!", bo przecież każdy głupiec by zrozumiał - a tam byli sami głupcy - że to świetna propaganda ogromnie podnosząca morale zmęczonych żołnierzy na linii frontu. - I podobał im się jego strój? - Naturalnie. Ale jeszcze bardziej podobało im się jego gwizdanie. Przyłączyli się do Kraba i wesoło sobie gwizdali, a przez ten czas on robił miłe, małe zdjęcia armaty i całego stanowiska, łącznie z majorem, który miał wąsik jak Hitler. Potem, gdy hałas się spotęgował, Krab zdołał się wślizgnąć w wylot lufy; tam zrobił po ciemku kilka zdjęć i cierpliwie czekał, aż ostatecznie odeślą go z powrotem. - Nie rozumiem, Aleksandrze. - To całkiem proste. Po spełnieniu misji musiał wracać do kraju. Jego plan oczywiście uwzględniał również tę ostatnią trudność. - I jak to zrobił? - Oni to zrobili za niego. - Kto? - Niemieccy artylerzyści. Naturalnie z początku dziwili się, że Lili Marlene odpłynęła w mrok nieba równie niepostrzeżenie, jak z niego spadła. Ale później musieli zabrać się do zwykłej roboty. Więc o czwartej rano wystrzelili starego Kraba z powrotem do Anglii. - Nie! - zawołała gasząc papierosa. - Tak, Dolores. Dlatego właśnie piroplastyk był wynalazkiem tak użytecznym pod każdym względem. Ani Kraba, ani jego aparatu nie można było rozerwać na strzępy. Wrócił szybko, a fotografie, jak się okazało, dostarczyły nadzwyczaj cennych informacji. Dzięki nim uciszono Ur_magdę na zawsze. Krab zaś mógł spędzić jeszcze jeden krótki urlop w Kent. Tym razem spał znacznie lepiej. - Mogę się założyć, że tak! Dziwne było to, że komandor istniał naprawdę. Jak większość artystów_wynalazców Aleksander musiał mieć model i wybrał sobie pewną żałosną figurę - starucha, który prześladował go w klubie nudnymi opowieściami szpiegowskimi. Jego prawdziwe nazwisko brzmiało mniej obrazowo: Komandor Pennyworthing, Królewska Morska Rezerwa Ochotnicza. Nieistotne było, czy komandor Pennyworthing kiedykolwiek służył, czy nie służył w marynarce; i tak nikt nie wierzył ani jednemu słowu jego opowieści. Lecz Aleksander podejrzewał, że staruszek rzeczywiście pełnił dorywczo w zamierzchłej przeszłości służbę wywiadowczą i od tego czasu żył częściowo z dobroczynności. Jak gdyby dla potwierdzenia, że istnieje poza sferą fantazyjek Aleksandra, Krab zmaterializował się we własnym postarzałym ciele, i to całkiem niespodziewanie. Wyłonił się około południa z jednego z barów mlecznych przy Leicester Square i podszedł do Aleksandra. - Co widzę, pan Arnin! Prawda? - Tak. Ale co za niespodzianka, że pana znów oglądam, panie komandorze. Krabie oczy nie straciły szklistego połysku. Skórę miał czerwonawą i pomarszczoną jak dawniej. - Wrócił pan z jednej ze swoich interesujących wypraw, panie Arnin? - Prawdę mówiąc, tak. Z Ameryki Środkowej. Ale jednak cieszę się, że jestem znów w Londynie. - Jestem tego pewny, panie Arnin. - Musimy kiedyś razem się napić, komandorze. Może w klubie. - Nie chodzę teraz często do tej zapadłej starej nory. Za dużo hołoty, rozumie pan. - Wobec tego zadzwonię do pana i jakoś się umówimy, komandorze. - Raczej ja zadzwonię, mój drogi. Przeniosłem się na wieś, żeby napisać tę książkę, rozumie pan. Jestem w mieście tylko na jeden dzień. - A więc czekam na pański telefon, komandorze. Pennyworthing wpatrywał się w Aleksandra wyłupiastymi, słynnymi krabimi oczami, a jego zniszczony płaszcz i parasol milcząco błagały o pożyczkę. - Czy ma pan przy sobie drobne, żeby rozmienić funta, panie Arnin? - Mówiąc to macał się po kieszeniach, niby szukając banknotu, ale podarte kieszenie nie chciały zdradzić swych sekretów. - Gdzie ja go podziałem, do diabła? - Krabie oczy wprost wychodziły z orbit i wyglądały wręcz przerażająco. Arnin wcisnął w dłoń Pennyworthinga dwa banknoty dziesięcioszylingowe i przypomniał mu o obiecanym telefonie. - Powinienem być w mieście w najbliższy wtorek - mamrotał Krab - mam się zobaczyć z tym szachrajem, moim prawnikiem, w sprawie tej książki, rozumie pan. Zadzwonię koło jedenastej. - Niech pan zadzwoni, komandorze. Stary Pennyworthing dreptał obok kina, wlokąc za sobą parasol; dyskretnie się obejrzał i zadziwiająco zwinnie dał nurka do baru mlecznego. A więc to był superagent Krab, kukiełka wyposażona w wiele sznurków do pociągania. Aleksander zastanawiał się, jak odegra ulubioną grę Dolores następnym razem. Następny raz wypadał nazajutrz. Zapytała go: - Czy nie jesteś ciekaw, dlaczego mieszkanie Eli jest wolne? - Tak. Dlaczego? - I czekał, aż z pudła jej fantastycznych historyjek wynurzy się marionetka. - Pamiętasz Edmunda? - powiedziała. Edmundo, tak się nazywał kochanek Eli. - Tak, pamiętasz go. Otóż chciała mieć cichy dom na wsi. Pamiętam, jak ciągle w kółko o tym mówiła. W końcu Edmundo kupił tani dworek od zbankrutowanego komika z pantomimy. To chyba jest w Buckinghamshire. W każdym razie wprowadzają się tam pod koniec tego tygodnia. Ela była ogromnie szczęśliwa, kiedy dzwoniła do mnie wczoraj wieczorem. - A gdzie jest mąż Eli? - Z przyzwyczajenia spytał Aleksander. - Och, naturalnie jest z nimi. Właściwie to pojechał tam dwa dni temu, żeby nakleić tapetę w jedynej sypialni w stylu Tudorów, jaką Edmundo ma w tym dworku. Ela nie powierzyłaby Edmundowi tapetowania ani niczego w tym rodzaju. Ela mówi, że on jest stworzony tylko do miłości. Aleksander się roześmiał, a Dolores wsparła się na jego ramieniu, wsuwając stopy w pantofle. Lustro ukazało, jak mięśnie jej ud napinają się przy tym ruchu. - Czy słyszałeś o sukcesach Terry'ego? - ciągnęła dalej. Było to dziecinne pytanie. A skąd mógłby się dowiedzieć czegokolwiek o działalności Terry'ego? Nie należał do klubu nudystów, a fotografowanie było jedynym hobby, jakim pogardzał. - Nie, nie słyszałem, Dolores. Opowiedz mi. Starła lekki ślad szminki z jego szyi, uśmiechnęła się do siebie i zaczęła snuć brednie o Terrym, które, jak wiedziała, trochę Aleksandra zirytują. - Zrealizował ambicję swego życia, wiesz? Wybrali go prezesem Wielbicieli Świeżego Powietrza Zrzeszenia Nudystów Brytyjskich i Sprzymierzonych. Ten dodatek o sprzymierzonych przyczepił się do nazwy w czasie wojny, kiedy mnóstwo zaprzyjaźnionych cudzoziemców, jak mówi Terry, pragnęło odprężyć się nago po tych wszystkich paskudnych nalotach. Terry oczywiście był oficjalnym przeciwnikiem służby wojskowej i jeszcze nim jest; on kocha ciało, dlatego jest takim zagorzałym pacyfistą. Wiesz, że takich nazywają "conchie"? - Wiem, Dolores. - Więc widzisz, Terry musi być całkiem inteligentny, jeżeli wybrano go na takie wysokie stanowisko. Poza tym powiedział mi przez telefon, że dostanie także pensję. Bardzo dobrze, bo mimo tych wszystkich nagród za fotografie Terry jest zawsze bez pieniędzy. To na pewno ci chłopcy. Terry ma kosztowne gusta we wszystkim. - No, to świetnie dla starego Terry'ego - powiedział Aleksander. Dolores odznaczała się doskonałymi manierami w łóżku i poza łóżkiem. Zachęciła Aleksandra, by dorzucił coś zabawnego do ich leniwej pogawędki. - Powiedz mi - rzekła - jak się miewa ostatnio nasz przyjaciel komandor? Czy masz od niego jakieś wiadomości? - A wiesz, Dolores, spotkałem przypadkiem Kraba onegdaj przy Leicester Square. Wychodził z baru mlecznego. Choć to dość niewiarygodne, na Leicester Square jest kilka barów mlecznych. Dolores potrząsnęła głową: nie jest małą dziewczynką, nie da się tak łatwo nabrać. - Aleksandrze, lepiej opowiedz mi jeszcze raz o Krabie w chmurach. - Ależ on ma zadzwonić do mnie we wtorek. Jak cię kocham, Dolores. - Nie zaklinaj się na naszą miłość nawet przy niewinnych kłamstwach, nie wolno ci. To może przynieść nam obojgu pecha. 3 Kochał ją jak natchniony pedant i kochałby ciągle, aż do najgłębszych pokładów swego dociekliwego, nieufnego umysłu. Obecne dociekania nieustannie zaostrzały jego uczucia. Co Dolores chciała w nim wysondować? Bo dostrzegał wyraźnie, że to robi. Co starała się mu przekazać za pomocą kostiumów pornografii? Czyż nie powinien zająć się tym i zgłębić jej namiętności z pedanterią szpiega? Nikt się do nich nie wtrącał; to mu nie groziło. Ani życie towarzyskie, ani obowiązki zawodowe nie mogły mu przeszkodzić w studiowaniu Dolores, gdyż ich miłość miała dość wolnego czasu, aby pozostać w odosobnieniu. Niczym bohaterowie romantycznych opowieści nie mieli posad, o które musieliby się prozaicznie troszczyć; mogli sobie pozwolić na skoncentrowanie swej energii wyłącznie na sobie; a nic nie wymaga tyle energii co zajmowanie się sobą. Aleksander zapomniał jednak o tych codziennych intruzach składających się na nowowczesny komfort: zapomniał o telefonie i o dzwonku do drzwi. Pewnego ranka, tuż po siódmej, zadzwonił do drzwi listonosz i Aleksander podreptał do wejścia gubiąc po drodze jeden pantofel. Bardzo się starał nie mieć zbyt zaspanej miny, kiedy mamrotał "dzień dobry". - Czy pod tym adresem mieszka panna Kira Pinski? Listonosz użył panieńskiego nazwiska Kiry, lecz Aleksander był zbyt śpiący, aby okazać zdziwienie. Skłamał bez chwili wahania. - Tak, mieszka tutaj. O co chodzi? - Mam list polecony dla panny Pinski. Czy pan może pokwitować odbiór? Aleksander wziął ołówek listonosza i podpisał się nieczytelnie. Otrzymał kilka listów i kartkę pocztową. Karta i list polecony były dla Kiry, i jedno, i drugie zaadresowane na jej panieńskie nazwisko. Z początku Aleksander nie zwrócił na to uwagi. Podrepatł z powrotem do swego polowego łóżka, próbował jeszcze usnąć, ale do reszty rozbudził go dzwonek telefonu. Jakiś Amerykanin, z którym wypił z nudów butelkę whisky w porcie lotniczym w Lizbonie, pragnął powtórzyć to przeżycie w Londynie i Aleksander ze smutkiem się zorientował, że dla tego cudzoziemca stał sią już londyńskim "kontaktem". Przyjął zaproszenie, zapisał godzinę w notesie i wstał, aby zrobić sobie kawę. Stołował się poza domem i nigdy nie jadł porządnego śniadania. Wystarczała czarna kawa. Kiedy przeglądał pocztę, uwagę jego zwróciła kartka. Była wysłana do Kiry z Sycylii i zamiast zwykłych pozdrowień miała rysuneczek byka wąchającego kwiatek. Rysunek wydał mu się nieudolny. Podarł kartkę na strzępki. W ten sposób zawsze darł wszystko, aby nie zostawiać żadnych kawałków czytelnych. Po zniszczeniu kartki przyjrzał się starannie listowi poleconemu. Adres na nim był dokładnie taki sam, tylko wypisany dużymi literami. Niezależnie od tego, co obecnie sądził o Kirze, wspomnienia pierwszych lat małżeństwa, jej nazwiska, jej żydowskiego pochodzenia budziły w nim odruchy sentymentu. Przez chwilę obracał w palcach kopertę i zwrócił uwagę na znaczek pocztowy ze słabo odbitą datą i nazwą miejscowości. Było to miasto Palermo. Chciał zniszczyć list, tak samo jak podarł kartkę. Lecz gdy składał kopertę przed podarciem, palce jego natrafiły na coś twardego. Trudno było odgadnąć dotykiem, co to takiego; widocznie przed włożeniem do koperty zawinięto ów przedmiot w coś miękkiiego, jakby w kawałek waty. Aleksander oparł nie otwartą kopertę o dzbanek do kawy i zaczął czytać poranną gazetę. Wychodząc na spotkanie z Amerykaninem, zostawił list z Sycylii na stole kochennym. Wkrótce o nim zapomniał. Jednak pierwszą rzeczą, jaką zauważył po wejściu w nocy do swego gabinetu, był znów ten list. Kobieta, która co drugi dzień przychodziła posprzątać i pozmywać, musiała go przynieść w kuchni i postawić w miejscu widocznym, na kominku. Aleksander, z roztargnieniem macając kopertę, wyczuł twardy przedmiot w środku i z szacunku dla pamięci Kiry postanowił list zniszczyć. Wlhisky Amerykanina jeszcze bulgotała mu w żołądku, wprawiając go w nastrój chorobliwy, a zarazem sentymentalny. Zaczął krążyć jak maniak wokół polowego łóżka, pogwizdując ulubione walce Kiry. Potem nagle przyszło mu na myśl, w jaki sposób najlepiej zniszczyć list polecony. Z pijacką pomysłowością szpiega wybrał spalenie w ogniu, i to w porządnym ogniu, żeby ów tajemniczy mały przedmiot mógł się w nim stopić. Jedyną przeszkodą było to, że w domu nie palono już w kominkach, a o tej porze, na początku kwietnia, pogoda zrobiła się nadspodziewanie ciepła. Jednakże Aleksander nie rezygnował tak łatwo ze swoich pomysłów. Przypomniał sobie o piecach. Kira miała środkowoeuropejską manię ogrzewania każdego możliwego kącika ich ogromnej wilii i kiedyś, w czasie jego nieobecności, kazała zainstalować piece antracytowe w swojej sypialni i łazience, w dwóch pokojach muzycznych na górze i nawet w największej ubikacji. Aleksander nie cierpiał tych żelaznych buldogów, więc sypiał i jadał z daleka od nich. Najbliższy piecyk stał w sypialni Kiry i z tego Aleksander postanowił skorzystać. Zamglonemu mózgowi, owianemu oparami whisky, załadowanie tego paskudztwa antracytem o wpół do drugiej nad ranem wydawało się zadaniem prostym i naturalnym. Aleksander chwycił latarkę z kuchni, wybiegł za dom, otworzył szopę z węglem i dysząc wrócił z pełnym wiadrem. Po cichu wszedł do sypialni Kiry z latarką w jednej ręce i z wiadrem w drugiej. Nie pozwoliło mu to zapalić światła od razu, a potem już nie miał zbytniej ochoty na oglądanie całego pokoju w pełnym świetle. Jego ruchy stały się metodyczne, jak gdyby wykonywał którąś ze swych młodzieńczych delikatnych robót, wyposażony w rękawiczki, wytrych i całą resztę. Najpierw starannie ułożył w piecu warstwę paliwa, a na niej list, który przykrył drugą warstwą antracytu. Potem wylał benzynę z zapalniczki Kiry, znalezionej koło pieca, i podpalił cały stos. Gdy buchnęły płomienie, mocno zamknął piecyk. Przez dobry kwadrans Aleksander siedział na podłodze naprzeciwko pieca i słuchał pomruków ognia. Za nim, po ścianach cienie odprawiały posuwiste tańce - przyjemność zadysponowana przez niego i przez buzujący ogień. Po tym wszystkim poczuł senność i niewiele brakowało, a byłby popełnił pośmiertne świętokradztwo, kładąc się do snu na łóżku Kiry. Lecz latarka przygasła, więc szybko przeszedł z pokoju do gabinetu i tam rzucił się na swoje niewygodne łóżko. Amerykańska whisky zrobiła, co mogła, aby zapewnić mu ciężki sen bez snów. Właściwie to nawet zaspał. Łóżko polowe zatrzeszczało, gdy Aleksander wyskoczył z niego tuż przed dziesiątą. Nie zawracał sobie głowy robieniem kawy. Było późno i zamiast kawy napił się mleka. Potem, goląc się, przypomniał sobie piec, latarkę, list. Czy może to wszystko mu się śniło? Trzeba sprawdzić, nim wyjdzie. Nacisnął klamkę bardzo delikatnie, jak zawsze, gdy Kira leżała w łóżku po ostrym ataku. Ledwie otworzył drzwi, zobaczył przed sobą jej łóżko, gładko zasłane i bardzo białe w świetle bijącym od okna. Teraz miał pewność: z rogu buchnęła na niego fala lekko nagrzanego powietrza. Piec był jeszcze ciepły. Zapomniał już, że Kira zawsze trzymała przy łóżku jego fotografię. Stała tam nadal, w dość pretensjonalnej ramce, przypuszczalnie z prawdziwego srebra. Aleksander zbliżył się do nocnego stolika i spojrzał na własne oblicze, starannie wyretuszowane i lśniące. Od czasu spotkań z autoportretami Terry'ego stał się bardziej świadomy przemijalności tego, co uważamy za własną tożsamość na fotografiach i zdjęciach. To zdjęcie na przykład uchodziło za najlepszą jego podobiznę. Tak raz po raz powtarzała Kira. Było zrobione, jak sobie przypominał, dwa lata po ślubie, kiedy jeszcze podróżowali razem i biedna Kira utykała od czasu do czasu w jakiejś zapadłej miejscowości turystycznej, w czasie gdy on pośpiesznie załatwiał sprawy, żeby zdążyć do niej wrócić przed porą deszczową lub kurzawą nadciągającej suszy. Chciała patrzeć na twarz męża w tych regularnych okresach jego nieobecności, więc pewnego dnia udał się w Montevideo do fotografa, Włocha, pozował przez blisko godzinę niczym zadurzony w filmie młodzieniaszek i ostatecznie otrzymał ów upiększony rezultat, w znacznym powiększeniu, omalże promieniejący słońcem Południa. Kira uwielbiała to zdjęcie. Rzeczywiście wyglądał uderzająco przystojnie. Ponieważ jednak aparat należał do Włocha, rysy Aleksandra przybrały wyraz słodyczy skruszonego Walentina, i to właśnie czyniło zdjęcie tak drogim sercu Kiry. Co w nim obecnie zainteresowało Aleksandra, w w wiele lat po tym doniosłym pstryknięciu aparatu fotograficznego, to pełna sprzeczności osobowość szpiega. Można ją było od czasu do czasu unieruchomić na szpilce jak motyla, lecz w całości ostatecznie wymykała się śpiącemu. Spojrzał na fotografię uważniej. Trzeba przyznać, że nie fałszowała jego twarzy, lecz również nie zdołała w pełni uchwycić jej charakteru. Włosy Aleksandra pozostały ciemne, a nos bardzo wąski, lecz włoska słodycz uleciała z oblicza, przypuszczalnie w pięć minut po wykonaniu zdjęcia. Jakże dogodna była ta zdolność naśladowania i jak często się przydawała! W Grecji Aleksander mógł uchodzić za Greka z jakiejś nieokreślonej części kraju; w Turcji za tureckiego emigranta; w Chile za tubylca pochodzenia irlandzkiego, a w Irlandii za Angloirlandczyka. Aleksander lubił przebywać w Anglii, tutaj nareszcie mógł być sobą, ze wszystkimi właściwymi sobie sprzecznościami, a jego zręcznie adaptująca się psychika mogła odpocząć. Tylko w Anglii ośmielał się czasem wyrzucić z siebie szpiega i szpieg odprężał się na wolności. Pod jednym wszakże warunkiem: Aleksander musiał zaspokoić swą podstawową potrzebę izolacji, odosobnienia. Odwrócił się od fotografii i jego oczy padły na dywanik między łóżkiem i piecem. Tuż na jego brzeżku dostrzegł laskę Kiry. W tym kawałku polerowanego drewna było coś, co wzbudziło w jego umyśle paniczny strach. Opuścił pokój, dotarł do telefonu w swoim gabinecie i czekał. Punktualnie o jedenastej nakręcił numer Dolores, usłyszał jej głos, odłożył słuchawkę i szybko nakręcił numer jeszcze raz. Zgodnie z jego planem miasta i dniem tygodnia, powinna przybyć na spotkanie do winiarni przy Regent Street. Musiał się spieszyć, żeby dojechać tam przed nią. Po drodze do najbliższego postoju taksówek kupił dla niej paczkę papierosów. Przynajmniej jeden z jego nawyków funkcjonował gładko. Przy pierwszej oznace roztargnienia Aleksander uznałby się za ciężko chorego. Dolores przybyła zaledwie w minutę po nim; opanowała doskonale zawiłości ich planu. Czekała na nią lampka marsali. Niezmiennie reagowała na zmiany w jego nastrojach. Coś musiało ją uderzyć w wyrazie oczu Aleksandra, gdy się witali, bo od razu jej się udzielił jego niepokój. - Wyjdźmy stąd. Na dworze jest tak słonecznie. Czy podoba ci się mój płaszcz? Chodźmy, przewiozę cię dookoła parku. Aleksander zgodził się, zapłacił za wino i wyszedł na omiataną wiatrem ulicę. Słońce świeciło ostro i podkreślało profil Dolores, który wyglądał jak kontur jasno zarysowany na szkle; uwydatniało również nasyconą barwę jej płaszcza. - To niezwykły odcień purpury - powiedział i wziął ją pod ramię. - Dobrze pasuje do mojego naszyjnika, prawda, Aleksandrze? - Ona zawsze porównywała rzeczy w odwrotnym porządku! Gdy doszli do samochodu, Alekasander odruchowo spojrzał na tablicę rejestracyjną okropnego wozu zaparkowanego obok. - Czy poznajesz tę wulgarną kupę blachy? - spytał zapamiętując szybko numer. - Nie. Dlaczego o to pytasz? - Ma na tablicy litery Cd. - Przykryj ją jedną z naszych tablic zapasowych, jeżeli cię denerwuje. - Dolores starała się rozproszyć jego nastrój, ale on, z twarzą bez wyrazu, wpatrywał się w znak parkingu. - Nie powinniśmy już więcej przyjeżdżać do tej winiarni. Ktoś, kogo znamy, może się na nas natknąć. - Chodziło mu oczywiście o kogoś, kogo mogła znać Dolores. Wzruszyła ramionami i obeszła wóz dookoła, zachodząc od frontu. Zaczęła czyścić przednią szybę rękawem nowego płaszcza. Aleksander czekał, aż skończy. Zastanawiał się, jakie inne środki ostrożności mogliby zastosować, aby zdecydowanie odciąć się - każde od swego świata. W istocie umocnił własne poczucie odosobnienia stwarzając sobie podwójne życie. Po przypadkowym spotkaniu z komandorem Pennyworthingiem Aleksander zaczął podtrzymywać luźne wiadomości w Londynie, regularnie odwiedzać klub i udzielać się towarzystko takim ptakom przelotnym jak Amerykanin, który nie umiał pić whisky samotnie. Poruszał się więc po świecie, strzegąc tajemnicy swojej namiętności, lecz teraz miał już środkowisko, od którego mógł uciec do Dolores. W tej nowej sytuacji zasmakował w pomniejszych przyjemnościach, przedtem nie dostrzeganych. A przecież zawsze istniały, gotowe na jego przyjęcie, w małych nieważnych gestach, we wkładanych ubraniach, w zmiennych odbiciach własnej twarzy w lustrze. Aleksander zaczął doświadczać chciwości, z jaką miłość szpieguje codziennego dnia. Oto między aktami miłości odnajdywał siebie i swoje codzienne "ja"; buciki pod stosem zrzuconej odzieży, grzebień wciskający się we własne rozczochrane włosy. Na jego oczach lustro w łazience Eli montowało z fragmentów zapomnianą rzeczywistość jego postaci, kolejno potwierdzało istnienie posiadanych przez niego przedmiotów: grzebień, koszula, pasek i reszta. Nigdy przedtem nie był tak świadomy mieniącego się połysku własnego krawata, wagi swych bucików, długości marynarki. Odczuwał przedziwną wdzięczność do swych skarpetek lub rękawów za to, że pomagały mu zrobić powolny przeskok od pustynnego odosobnienia miłości do społecznej rzeczywistości przedmiotów i ludzi. A jednak wspomnienie miłości, jej intensywna, natrętna obecność była niby strumień powietrza, który się wkradał między jego gesty, przywierał do wkładanego ubrania. A głos Dolores, dochodzący przez otwarte drzwi, należał do tej samej mieszaniny wrażeń, zdawał się go odwoływać, odciągać od koszuli, bucików i krawata. Dolores zawołała: - Czy opowiadałam ci kiedyś o Ricie? - Tej aktorce filmowej? - Nie, o mojej Ricie. Ona też pracowała w filmie, ale kilka lat temu. Teraz uczy emisji głosu. Po prostu dla zabicia czasu, póki nie wróci do filmu, tak mówi. - No i co z nią, Dolores? - Zobaczysz jej mieszkanie za tydzień albo za dziesięć dni. Jest szalenie zabawne. - Dlaczego? - Nic więcej nie powinnam ci mówić. Sam zobaczysz, Aleksandrze. - Jestem bardzo zaintrygowany. - Dobrze! Będziesz miał całą noc na studiowanie mieszkania Rity. - Z tobą za przewodnika, Dolores? - Owszem, ze mną za przewodnika. Tak naprawdę to Aleksander chciał, aby odegrała swoją grę kostiumową akt po akcie, póki on nie pojmie jej znaczenia. Prosząc Dolores, aby była jego przewodnikiem, w istocie zachęcał ją do systematycznego przejścia przez wszystkie stadia pornografii dla zadośćuczynienia czystej namiętności. Akt drugi Kostiumy (c.d.) 4 Mieszkanie Rity było nie tylko mieszkaniem dziwacznym. Wyglądało tak, jakby istniało jedynie w marzeniu sennym Salvatora Dali, cierpiącego na niestrawność w wyobraźni. Główny mebel stanowiła w nim szafa, stojąca dokładnie na środku pokoju_pracowni; po lewej stronie szafy stała różowa wanna, po prawej - manekin krawiecki. Na ścianach po obu stronach szafy wisiały naprzeciwko siebie dwa olbrzymie obrazy. Jeden, w żółtej ramie, ukazywał pokój z ogromną szafą stojącą pośrodku, drugi. Okolony czarną koronką zamiast ramy, przedstawiał pokój opanowany przed różową wannę, manekin krawiecki i ogromną szafę. Nie było żadnych innych ozdób artystycznych na ścianach, z wyjątkiem telefonu, który wisiał na dwóch drutach przytwierdzonych do resztek wieszaka na obrazy. Nieśmiała żarówka oświetlała środek sufitu, lecz ukryte światła wymykały się promieniami spod mniejszych mebli, nie wiadomo dlaczego sprawiających wrażenie całkiem zwyczajnych. Dolores zachowywała się niczym wysoko wykwalifikowany przewodnik po muzeum. Urządziła dla Aleksandra małą wycieczkę po studio, podając krótką historię każdego przedmiotu, z datami i stosownymi cytatami, których źródłem była Rita. A ponieważ Aleksander przyniósł ze sobą magnetofon, on również zaimponował Dolores swym wkładem w ich wspólną intymną scenerię. - Czy będziesz nagrywał wywiad z szafą Rity? - spytała. - Rita nazywa ją "praktyczną garderobą dla dziewcząt". - Nie, nie będę z nią robił wywiadu, Dolores. Ale w środku nocy lub o świcie może na nas spłynąć natchnienie i może zechcemy zaimprowizować jakiś monolog - mam nadzieję, monolog poetycki. - Do czego skierowany? - Nie wiem. Do czegoś, co zsyła natchnienie tobie lub mnie. - Na przykład do tego łóżka? - Mówiąc to Dolores przycisnęła guzik umieszczony w środkowej części szafy i coś żelaznego zaczęło się opuszczać jak most zwodzony, a dojechawszy do podłogi postawiło łapy w sąsiedztwie stóp Aleksandra. Dolną połowę drzwi szafy tworzyło łóżko, które po opuszczeniu przypominało gigantyczną szufladę wypełnioną poduszkami i puchowymi kołdrami. Aleksander zaniemówił z wrażenia. Ta rzecz wyłoniła się z wnętrzności szafy i niczym pejzaż Salvadora Dali przypuszczalnie kończyła się gdzieś w koszmarach horyzontu. - Czy ktoś w tym sypiał, Dolores? - Ależ naturalnie. To łóżko Rity. Ona nie potrafiłaby usnąć nigdzie indziej. To oczywiście ma głęboki podkład psychologiczny, no wiesz. Ale nie powinnam opowiadać plotek. Rita jest prawdziwą Amazonką; nie wiem, co ona przez to rozumie, ale w każdym razie normalne łóżko nie może być odpowiednie dla Amazonki. - A gdzie śpi teraz? - Wcale nie śpi. Musi przeprowadzić bardzo poważną rozmowę z jedną ze swych przyjaciółek. To Rosjanka. - Kto? Rita? - Nie, ta jej przyjaciółka. Będą rozmawiać przez całą noc. Muszą. W odpowiedzi Aleksander wepchnął magnetofon pod łóżko Rity - gestem tym uciszył już samą możliwość monologów. Dolores zaś wgramoliła się do łóżka. Podnosząc wzrok widziała wspaniałą szafę, spiętrzoną niby góra nad tunelem. Wypowiedziawszy to porównanie, wyrzuciła na zewnątrz pantofle, potem spódnicę, lecz gdy rozpinała prążkowaną bluzkę, jej ciałem wstrząsnął śmiech. Leżała na plecach, wysyłając kaskady dźwięków w głąb pokoju, a dwa surowe obrazy zdawały się chłonąć jej wesołość. Aleksander zdał sobie sprawę, że próba, której chciał ją poddać, dla niej zaczęła się od tego nagłego wybuchu śmiechu. - Co cię tak rozśmieszyło? - spytał mocując się ze swą bielizną. Jakoś nie widział jeszcze siebie samego leżącego pod tymi warstwami półek niby Guliwer przykuty łańcuchami do dna ula. - Przypomniałam sobie właśnie jedną szafę, naturalnie nie tak wielką jak ten monumentalny grat. Miałam zaledwie pięć albo sześć lat. Nie! Mniej niż sześć. Zdecydowanie. Miałam jeszcze wtedy papugę, nazywała się Lolita. A nasz dom w San Antonio musiał być właśnie w remoncie czy coś takiego, bo wszystko było poprzewracane do góry nogami, meble zwalone na kupę i nikt nie potrafił niczego znaleźć. - Dolores przerwała i uśmiechnęła się, a tymczasem Aleksander rozbierał się powoli. - Pamiętam - ciągnęła Dolores - pamiętam, jak siedziałam wewnątrz szafy, która wtedy wydawała mi się bardzo duża, i ta szafa stała dokładnie na środku pokoju, gdzie mój ojciec umarł w dwa lata później. Ojciec wszedł do pokoju i naturalnie udawał, że mnie nie widzi. Obszedł dookoła szafę trzy albo cztery razy, wołał mnie wszystkimi spieszczonymi imionami, a ja tak chichotałam tam w środku, że kopałam nogami w drewno. Potem otworzył drzwi szafy, bardzo, bardzo powolutku, i wsadził głowę do środka, a ja uszczypnęłam go w nos, dławiąc się od śmiechu. Udawał, że się wystraszył, i próbował uciekać. Ale ja złapałam go za biały mankiet i pisnęłam: "To tylko ja, Papaito, nie bój się". A on powiedział: "Coś podobnego, to moja Dolores! Ciekawe, czy jeszcze mnie kocha tak bardzo jak wczoraj." A ja krzyknęłam: "Bardziej! Bardziej! Bardziej!", i Papaito wziął mnie na ręce. Aleksander nie przerywał jej; umilkła sama, gdy uświadomiła sobie jego milczenie pełne uwagi i rosnące we własnym głosie uczucie. Po raz pierwszy Aleksander słyszał, jak wspomina przeszłość, i zafascynował go sposób, w jaki opowiadała o tym incydencie. - Proszę cię, mów dalej - powiedział dotykając jej nagiego ramienia. - Niewiele więcej jest do opowiedzenia. Wszystko skończyło się na tym, że wieczorem stałam w drzwiach i płakałam. Chciałam spać w szafie, a ojciec nie chciał mi na to pozwolić. Płakałam tak bardzo jak wtedy, gdy papuga Lolita zdechła nagle w klatce. - Czy często myślisz o swoim dzieciństwie? - Nie tak często, Aleksanderze. - Dlaczego? - Od razu pożałował tego odruchowego pytania, ale Dolores widocznie nie wzięła mu go za złe; potrząsnęła tylko głową i czekała na pocałunek. W tym ruchu głowy było coś więcej niż odmowa i gdy dotknął ustami jej ramienia, wyczuł, że Dolores pragnie, aby przyjął uczucia dziecka z jej opowieści i złożył je przed swą miłością, okrył je namiętnością, jak ciało przykrywa ciało. Jakikolwiek obraz ujrzała w jego nachylonym ciele, oczy jej nie zdołały go nazwać: Aleksander nagle stopił się w jedno z niejasno zapamiętanym pragnieniem płaczącej dziewczynki, małej dziewczynki zakochanej w swoim ojcu; i gdy ich ruchy płynęły jednym rytmem, wyznaczały go jeszcze dawniejsze wspomnienia, które kołysały ich ciałami jak ciepła kolebka. Kołysały... Lecz przez cały czas groteskowym kontrapunktem ich oczarowania pozostawał ten pokój. Łóżko Rity okalało ich ciała niczym rama. Wyglądali w nim jak temat następnego obrazu do powieszenia na ścianie nad różową wanną. Łóżko wchodziło aż pod półki szafy, wciągając ich ciała w korytarz podobny do tunelu, i dwa razy znaleźli się w samym jego końcu, po czym przetaczali się z powrotem w nogi łóżka. Tak podróżowali na łokciach i kolanach po całej tej śmiesznej białej równinie, którą zwolniony rytm miłości powiększał do olbrzymich rozmiarów. Skóra ocierała się o fałdy prześcieradeł i wygładzała je na nowo. Dolores zachowywała się wyzywająco, pozwalała, by magia mieszała się z absurdem, i jemu również rzucała wyzwanie, wystawiając na próbę jego odwagę wobec własnej śmieszności. Aleksander akceptował jej zuchwalstwo i z kolei rzucał mu wyzwanie, przedłużając każdą taką próbę, każdą pułapkę zastawioną na ich ciała. To, co mówili między aktami, zdawało się pedantycznym dodatkiem, nieważnym wobec myśli, które kierowały ich zachowaniem. Słowa przypominały ostrożne przemykanie się po kamieniach nad rozpadlinami i strumykami; niczego prawie nie opisywały i nie nazywały, a skoro przyszłych pragnień niepodobna było odgadnąć, mówienie o nich stawało się bezcelowe. - Czy podyskutujemy o kolorze tej wanny? - Nie, Dolores. Różowość, obojętne w jakim odcieniu, jest poza dyskusją. - Jaka szkoda! - powiedziała z westchnieniem. Aleksander wyciągnął rękę, po omacku szukając szklanki, i triumfalnie podniósł ją z podłogi. - Chciałabyś jeszcze wina, Dolores. - Może trochę później, ale chciałabym papierosa. Zapalił dla niej papierosa i wydostał się z łóżka. - Gdzie jest kontakt, Dolores? - Tuż pod tym okropnym obrazem. Zrobił jeden krok i pokój wraz z szafą_łóżkiem znikł w ciemnościach. Tylko czerwony ognik papierosa jarzył się jak gwiazda. Aleksander podszedł do niego i usiadł na podłodze przy butelkach, z głową tuż nad poziomem łóżka. Dolores zaciągnęła się głęboko i papieros rozżarzył się mocniej, oświetlając jej profil. Paliła dalej w ciszy i w ciemności i profil ten zdawał się dziwnie niewinny przy aureoli niespokojnego światełka. Obserwował papierosa, póki nie zgasł. Potem odchylił się leniwie i wyciągnął na podłodze, palcami nóg dotykając zimnej powierzchni wanny. Usłyszał szelest, potem krótki trzask i znów szelest gdzieś w górze. Mogły to być myszy tańczące na półkach w szafie, lecz nie chciało mu się otwierać ust, aby powiedzieć bodaj słowo. Nagle zrobiło się tak cicho, że bicie dalekiego zegara odzywało się jakby echem pod deskami podłogi. Osiem, dziewięć, dziesięć - i znów ten szelest z góry. Stracił rachubę. - Powinien być kontakt w szafie, tuż pod drugą półką, tak mówiła Rita. Ale nie mogę go znaleźć. Proszę cię, daj zapałki. - Łap! - rzucił zapałki na łóżko, nie podnosząc się. - Dziękuję. - I wkrótce zamigotał niebieskawy płomyczek, potem usłyszał trzask kontaktu i górną część szafy wypełniło światło. - Czy kochasz tę kobietę? - usłyszał, lecz głos nie płynął z magnetofonu. Dolores mówiła z wnęki świetlnej. - Lepiej wstań i zobacz, jak ona wygląda. Aleksander podniósł się z podłogi, położył ręce na krawędzi łóżka i powiedział: - No, no... Dolores miała na sobie kostium, który zachwyciłby prezesa Terry'ego, gdyby tak ciasno opinał ładnego, swawolnego chłopca. Składał się z trzech części: dolnej, środkowej i niepełnej górnej; każda z nich była pomniejszona o dwa otwory naśladujące oczy, lecz brzegi otworów okalało miękko kontrastujące z resztą czarne futerko. Ten futrzany akcent rozrastał się w prawdziwie groteskową wybujałość na samej górze: na włosach Dolores tkwiła puszysta kozacka czapa, niby sprężone do skoku zwierzę, i pomimo wielkich rozmiarów nie psuła efektu. Dolores wiedziała, że każdy kostium, czy to fantastyczny, czy śmieszny, wydobywał coś nowego w jej zmiennej urodzie. Nie czekała na aprobatę Aleksandra, poprawiła tylko czapę i powiedziała od niechcenia. - A teraz musisz obejrzeć skarby Rity. Trzeba przyznać, że zasługują na taką szafę. - No dobrze, zobaczę. - Aleksander uśmiechnął się, aby okazać, że bardziej go to bawi niż dziwi. Ukryta w górnej części żarówka rzucała rozproszone światło na rzędy strojów - staromodnych, nowoczesnych i stylizowanych, wulgarnych, subtelnych lub bezsensownych, a tu i ówdzie delikatnie sugerujących dwupłciowość. W oczach Aleksandra, który nie mógł się przyzwyczaić do światła, ta procesja kolorów, falbanek i bufek przypominała raczej kolekcję martwych kadłubów, ani ludzkich, ani zwierzęcych, lecz zwiotczałych z przekonywającą martwotą. Zwłaszcza peruki zdawały się konać sypiąc białym pudrem na te mistrzowskie kreacje "memento mori". Aleksander wdrapał się do łóżka pod całą tą wiszącą maskaradą; gdy pochwycił wyraz oczu Dolores powiększonych przez futrzaną czapkę, zrozumiał absurdalną doniosłość jej kostiumu. Nie mógł dopuścić, by poczuła się zakłopotana jego obecnością wyłącznie w roli obserwatora; przeciwnie, jego zadaniem musi być wypróbowanie rytuału systematycznego fetyszyzmu, podsuwanie jednego kostiumu za drugim, aż będzie miała dosyć. - Włóż tę perukę, Dolores. Nie, nie tę suknię. Musimy wynaleźć strój naprawdę mieszany - powiedział, gdy skończyli się kochać raz jeszcze, a kozacka czapa jak kapturek, którym okrywa się czajnik, otulała teraz wielką butlę chianti. Dolores wskazała na skórzany żakiet; skinął głową. Oboje traktowali tę młodzieńczą koncepcję pornografii z całkowitą powagą, zmieniając ją w łamigłówkę skomponowaną wokół wariackiej plątaniny kończyn, a każdy element łamigłówki stawał się prawie bezpłciowy przez rozdzielenie skojarzeń. Ponadto Dolores operowała słowami w taki sposób, jakby i one były fragmentami tej samej układanki. - Czy mam sobie namalować usta na kolanach i oczy na szyi? - Ja to zrobię, Dolores. Gdzie twoja szminka? Akceptował fetysze, które wymyślała na chybił trafił, a czyniąc to, nadawał im pewien sens; pomagał jej odgadywać własne pragnienia przez wybór właściwego stroju lub ozdoby z wariackiej kolekcji wiszącej nad ich głowami. Zachęcał ją, aby stwarzała pokusy powrotów do jej ciała. W miarę jak upływała noc, mierząc pozbawiony zegara czas liczbą butelek po winie i wypalonych papierosów, Aleksander penetrował coraz dalej w głąb jej tajemnych pasji, wyławiając je kolejno z bezładnego labiryntu seksu. Każda realizacja kolejnej fantazji odrzucana była na bok zużyta i niepotrzebna jak kostiumy, które już Dolores zmierzyła. I każda nowa realizacja zostawiała po sobie zmęczenie, ale i upojenie; nerwy, jakby obnażone, zdawały się wyczuwać ostry zarys otaczającego ich powietrza, rozszerzone źrenice chłonęły ciemność. Aleksander czuł, że oczy ma jak kot i dostrzega wyraźne kontury przedmiotów nawet w odległym kącie pokoju, a jego znarkotyzowany wzrok odbierał to jako bolesne niemal wrażenia dotyku. Bał się pochylić do przodu, żeby nie uderzyć rzęsami w coś twardego i nie połamać ich jak drzazgi. Nawet samo wyczerpanie stawało się podnietą; jeden zmysł, pozbawiony siły, opanowywał inny i objawiał się bólem. Prowokując Dolores do zdradzania jej sekretów, Aleksander odkrywał coraz więcej własnych. Zawszę opętany perwersyjnymi przyjemnościami odosobnienia, izolowania się w życiu towarzyskim i w miłości, teraz stwierdził, że poddaje wyizolowaniu szczegóły fizyczne. Dostrzegał tylko szyję Dolores i w tej chwili ustawała nagle cała gonitwa obrazów, jak gdyby ten jeden obraz go zahipnotyzował. Potem jawił mu się w izolowanej postaci jej cały kręgosłup, następnie pośladki, a w końcu twarde okrągłości - jakby piersi - jej kolan. Przez takie rozdzielanie wrażeń zaznali wreszcie gorzkiego smaku nasycenia. Aleksander spojrzał jej w oczy. Widział je w ciemności i wiedział, że ona również widzi jego oczy. Dolores leżała na plecach zupełnie rozbudzona i drżąca. Kostiumy spoczywały dookoła niej, na łóżku, lub nad nią, w szafie. Może zamieszkując każdy z nich przez co najmniej kilka minut, przekonała się, że ona, Dolores, nigdy nie stanie się taka jak one, nie stanie się zwiotczałym trupem, z bezosobową peruką na głowie. Teraz gotowa była oddać swoje zabawki. Obrzuciła ciało Aleksandra szalikami, wstążkami i błyskotkami. - Będziesz wyglądał jak perski magik - szepnęła niby dziecko, które się zwierza z sekretu. - Kochałam się kiedyś w perskim magiku z mojej dużej książki z bajkami. Miał takie wielkie kolczyki. Wyszukała wśród błyskotek parę klipsów i pomogła Aleksandrowi je włożyć; na szyi zawiesiła mu własny naszyjnik, a udo przewiązała mu czerwonym szalikiem. - Kocham cię - powiedziała. - Poza tym wszystkim kocham cię. Rozumiesz? - Rozumiem - odpowiedział. Zwarli się w miłości po raz ostatni tej nocy, czując, że tym rozpaczliwym wysiłkiem przełamują bariery seksu. Lecz gdy Dolores zapaliła zapałkę, krzyknęła z przerażenia: Aleksander leżał na poduszce z głową spowitą w czarną gazę. Ta gaza jakby wessała i pochłonęła wszystkie rysy jego twarzy. Na dźwięk głosu Dolores poderwał się i woal opadł z twarzy na prześcieradło. Zapałka zgasła. Dolores przemówiła zdławionym głosem somnambuliczki: - Myślałam, że nie masz twarzy. To było straszne. Szybko pozdejmowała z niego wszystkie ozdoby, po czym jej głowa opadła na bok - usnęła. 5 Obudził ich telefon. Dolores ziewnęła, narzuciła na siebie teatralny peniuar Rity ze złotymi epoletami i potknęła się o butelkę koło wanny. W porę chwyciła aparat telefoniczny i to uratowało ją od upadku. Druty okazały się nadspodziewanie mocne. - Tak, oczywiście, to ja - powiedziała ściskając słuchawkę. - Bardzo ci dziękuję, kochanie... Tak, Rito, naturalnie... A propos, która to godzina? Rita, niczym zegarynka, udzieliła dokładnej odpowiedzi: - Przy trzecim twoim ziewnięciu, Dolores, będzie dwie minuty i pięćdziesiąt sekund po szóstej. Dolores zrewanżowała się głośnym ziewnięciem. Potem słuchała potakując głową i uśmiechając się do telefonu. - Wyjdę za dwadzieścia minut - powiedziała. - Dziękuję ci jeszcze raz, Rito. Tak, ja cię też kocham. Tak, bardzo. Do widzenia. - Położyła słuchawkę na wiszącym urządzeniu, druty napięły się i telefon zaczął się kołysać. - Widzę, że musimy się śpieszyć, Dolores. - Dzwoniła Rita - oznajmiła z ziewnięciem. - Tak, wiem. - Mówi, że jest wyczerpana tą całonocną rozmową z rosyjską przyjaciółką. I zmarznięta, więc chce się wykąpać w swojej różowej wannie. Mówi, że różowy to taki ciepły kolor. - Wiesz, że ona jest w tobie zakochana - powiedział Aleksander i zaczął się szybko ubierać. - Naprawdę tak myślisz, Aleksandrze? Na tym skończył się ich dialog o świcie. Woda w wannie, w której chlapała się Dolores, bulgotała głośno, przez okno wpadał delikatny chwiejny powiew. Aleksander włożył wszystkie puste butelki do papierowej torby, rozejrzał się po studio, a potem zdołał dotrzeć do kranu, podczas gdy Dolores myła się dalej. - Lepiej wyjdź pierwszy, querido - powiedziała Dolores. - Rita może się zjawić w każdej chwili. Ona nie ma poczucia czasu. - Dobrze. Zaczekam na ciebie przy samochodzie. Jeżeli fryzjer będzie otwarty, szybko się ogolę. - Nie zdążysz, Aleksandrze. A ja będę kochać każdy szczecinowaty włosek na twoim podbródku, obiecuję. Schodził na dół, szukając po omacku poręczy, której gładkość miała w sobie coś złowieszczego, i wyszedł wprost na kwietniową mżawkę, która go wcale nie odświeżyła; przeciwnie, czuł się tak, jakby zamiast skóry miał watę zmoczoną w brudnej kałuży nieba, zaklęsłą wokół oczu. W budce telefonicznej miauczał kot. Aleksander wypuścił go stamtąd, za co kot podziękował, ocierając się o jego nogi. Dolores nie pokazywała się przez jakiś czas. Może zatrzymała ją Rita. Czekał cierpliwie nie opodal jej samochodu. W końcu nadeszła; poły jej luźnego czerwonego płaszcza kołysały się w takt kroków. Aleksander zobaczył swój magnetofon, który niosła zgrabnie, jakby to była kosmetyczka. - Zostawiłeś go - powiedziała. - Przepraszam, że kazałam ci czekać. Ale nie mogłam się oprzeć pokusie. - Jakiej pokusie? - Wiesz, coś dla ciebie nagrałam. To zabawne, ale mniej mam oporów wobec maszyny. - Ja też. Zwykle jest na odwrót. Przeważnie mikrofon ludzi onieśmiela. Patrzyli na siebie w migoczącym świetle, a tępe zmęczenie odurzało ich jak opary z ustawicznie cieknącego nieba. Dolores zapuściła silnik. - Czy możemy dostać gdzieś kawy o tej porze? - spytała. - Spróbujmy Covent Garden. Jesteśmy niedaleko. Skręć teraz w lewo. W kawiarni dla robotników koło targu warzywnego połykali niesmaczną ciecz zaprawioną zbyt długo gotowanym mlekiem. Mężczyźni gapili się na Dolores; niektórzy pozdrawiali ją z grzecznym uśmiechem na znak, że ją poznają. - Założę się, że biorą cię za cesarzową Sorayę - szepnął Aleksander. - Wobec tego powinnam się uśmiechnąć. - I uśmiechnęła się. W tym momencie dojrzał wyraz własnej twarzy w brudnym lustrze za plecami Dolores. Jego nos zdawał się nienaturalnie wąski, ściągnięty prawie do kości, a cień zarostu okalający twarz jakby ściskał ją całą. Tylko oczy, szeroko otwarte, szkliste od niewyspania, słały nieruchome narkomańskie spojrzenie na zataczający się świat przedmiotów. Poranne światło zadawało ból, kaleczyło ściany i twarze innych ludzi. A jednak, mimo tego czujnego znużenia, gdzieś głęboko pod wszystkimi warstwami skóry, pod siatką nerwów zaznawał spokoju. Był to kompletny brak wrażliwości erotycznej i pustka, jaką to pozostawiło, odpowiadała mu. Ów nowy rodzaj wolności wynosił go na płaszczyznę, z której mógł obserwować siebie takim, jakim był przedtem, wszystkie swoje pragnienia rozsiane w pamięci niczym punkciki na mapce. Być może jedynie duchy miały ten przywilej, że widziały nie tylko świat w całości, lecz także każdą istotę ludzką jak mapę usianą punkcikami powtarzających się namiętności. Jednkaże Aleksander zdecydowanie nie wierzył w żadną formę rzeczywistości, która byłaby czystsza od egzystencji fizycznej. Zaskoczyła go ta nagła analogia między istotami duchowymi i ich świadomością rzeczy zewnętrznych, lecz wytłumaczył ją sobie jako zwykłe zapożyczenie z literatury. Ciekaw był jednak, czy Dolores doświadcza podobnego stanu, dla którego znalazł prowizoryczną nazwę: stan bezpłciowy. Nieruchoma i bardzo blada, Dolores siedziała na niewygodnym krzesełku z dykty, a fale jej czarnych, luźno spływających włosów odbijały się w lustrze. Co by powiedziała, gdyby ją teraz poprosił, by przeanalizowała swoje zmęczenie? Czy w ogóle zgodziłaby się podjąć ryzyko opisywania i nazywania tego, co jemu wydawało się puste i omalże nieludzkie? A przede wszystkim czy mamy prawo wnikać w czyjś najbardziej osobisty stan wyczerpania? Aleksander miał nieprzyjemne uczucie, że Dolores, zwrócona plecami do poplamionego lustra, wyczuwa i jego ciekawość, i wątpliwości. Było jeszcze wcześnie, gdy wyszli z brudnej kawiarenki i znaleźli samochód w asyście trzech czarnych kotów. Widok ten zapalił w Dolores jakąś iskierkę. Zwiększając szybkość za Trafalgar Square powiedziała: - Trzeba się pozbyć tych wszystkich pustych butelek. Mam pomysł. - Jaki, Dolores? - Popatrz, mleczarze właśnie ustawiają butelki na progach. Dodamy dziś rano sympatyczny akcencik oryginalności. Tylko nie tutaj. To nieodpowiednia dzielnica. Pojadę na kwietniową pustynię Belgravii. - Och, nie! - wykrzyknął Aleksander. - To twoja dyplomatyczna forteca. Jakiś ranny ptaszek mógłby cię rozpoznać. - Żaden ptaszek mnie nie rozpozna, zapewniam cię. Wyglądam wprost okropnie. Twarz w plamach, oczy nabiegłe krwią, usta wręcz negroidalne. Widzisz, że jestem w przebraniu! W jej głosie brzmiało prawdziwe szczęście. Zatrzymała wóz, odwołała się do męskiej odwagi Aleksandra i z jego bardzo ostrożną pomocą zaczęła roznosić puste butelki po winie. Plac otrzymał sprawiedliwy przydział proporcjonalnie do liczby butelek mleka rozstawionych już u progów. Aleksander dyskretnie zerknął na zegarek: była dopiero za dwadzieścia ósma. Z typową dla szpiega niechęcią do ostentacyjnych szaleństw porozstawiał swoją porcję butelek, rozejrzał się dookoła i wziął nogi za pas. Gdy stanął zdyszany na chodniku przy samochodzie, nagle pomyślał o Kirze. Mógł sobie doskonale wyobrazić, jak pobiegłaby zaraz, aby pozbierać na powrót wszystkie butelki. Nie powinno się dla żartu narażać na kłopoty innych; tak zawsze mówiła. Jakie to niewłaściwe, żeby poważny lekarz albo prawnik został wystawiony na durnia przed sąsiadami. Kira była taka uważająca, zwłaszcza wobec ludzi, których nie znała i którzy nic jej nie obchodzili. Znalazłszy się w samochodzie Dolores i Aleksander pogratulowali sobie osiągnięcia. Zwłaszcza butelki po chianti tworzyły wesołą barwną plamę wśród czerwonych i niebieskich kapsli na butelkach stołecznego mleka. Potem pojechali nad rzekę, a znad kominów powitało ich słońce. Woda, wiatr i unoszące się na wodzie śmiecie płynęły spokojnie i zgodnie. Dolores odwróciła ku niemu twarz, która w słońcu ujawiniała wszystkie skazy, oscylując między brzydotą i niezniszczalną pięknością. Aleksander chciał ją pocałować, lecz nie mógł: opuściły go wszelkie pragnienia, jakie gromadzi ciało dla ludzkiej próżności i żądzy. - Nie, nie całuj mnie, Aleksandrze - powiedziała spokojnie i zacisnęła dłonie. - Kochamy się teraz poza granicami indywidualnej dumy. I czuję tam, wewnątrz, taki spokój! - Oparła splecione ręce na łonie. - Tak, wiem. Czasami człowiek ma dosyć kontaktów z ciałem. - Aleksandrze, to takie kojące, ten całkowity brak fizycznego kontaktu, gdy roztrwoni się całą namiętność w hazardzie. - O co graliśmy, Dolores? O nasze ciała? - O nasze dusze, Aleksandrze. A teraz twoja dusza wychodzi na wierzch. - Bardzo malowniczy sposób opisywania doznań. - Ale ja kocham te doznania, u ciebie i u mnie. W dwie godziny później, w samotności swego gabinetu, Aleksander włączył magnetofon i usłyszał głos Dolores. Na taśmie brzmiał on bardziej monotonnie, podobnie do recytacji. - Gdy umarł mój ojciec, ubierano go przed pogrzebem cztery razy. Bo, widzisz, on zajmował wiele ważnych stanowisk; był gubernatorem i generałem i chyba pełnił jakieś funkcje również za granicą, na konferencji pokojowej. Jego ciało wystawiano na widok publiczny przez kilka dni i w tym czasie ubierano go w cztery różne mundury, z medalami i wstążeczkami, i szarfami. I z nabijanymi pasami. Ja oglądałam całą tę maskaradę, tak mi kazano. Siedmioletnia dziewczynka powinna zachować w pamięci chwałę swego ojca. Ale trzeciego dnia, gdy się do niego wślizgnęłam, zobaczyłam, że twarz zakrywa mu czarna zasłona. Myślałam, że mu odcięli tę piękną głowę, i zemdlałam. Później powiedziano mi, że czarna chusta miała chronić jego twarz przed muchami. Kiedy go chowano, był bardzo upalny dzień. Głos umilkł, lecz Aleksander nie ruszał się z krzesła. Potem, po długiej przerwie, usłyszał słowa Kiry: "Strzeż się sssszszsz..." Wstał szybko i uciszył magnetofon. Słuchała ich trzecia osoba, gdzieś za sceną. Poczuł, że już nigdy nie potrafi się bawić swoją ulubioną zabawką. W tym świecie interferencji nawet maszyny mogą brzmieć jak nawiedzone. Akt trzeci Za sceną 1 Początek temu dało nagłe zainteresowanie Dolores główną postacią zza sceny. Siedząc w zadymionym barze po drugiej stronie rzeki, przez dłuższy czas omawiali subtelności różnych perfum. Przed chwilą jakaś dziewczyna w dżinsach minęła ich stolik idąc do ubikacji i Aleksander rzucił dość banalną uwagę: - Człowiek jest zawsze wdzięczny kobiecie, która w takim dusznym miejscu zjawia się uperfumowana. - Po czym zdał sobie sprawę, że za dziewczyną ciągnie smuga zapachu tandetnej w gruncie rzeczy, mdlącej imitacji francuskich perfum. Dolores wszakże nie zostawiła mu czasu na zmodyfikowanie tej obserwacji. Zaczęła od razu rozwodzić się na ten temat - jeden z jej ulubionych. - Wiesz, jesteś pierwszym mężczyzną, od którego usłyszałam inteligentny komentarz na temat tej niewidzialnej biżuterii, bo tak to nazywam. A skoro o tym mowa, czy zauważyłeś, jak często zmieniam perfumy? Szybko dokonał w głowie obliczenia, ale kiedy oznajmił wynik, Dolores położyła mu dłoń na ramieniu i uśmiechnęła się, aby okazać, jak jej pochlebił. - Nie, nie aż tak często. A jakie na przykład perfumy mam dzisiaj? - Badała dalej jego ignorancję. - Chanel numer pięć? - Jego niepewne spojrzenie było przyznaniem się do winy, ale w myśli zarejestrował szybko pozycję do zapamiętania: zapoznać się z przemysłem perfumeryjnym w drugim tygodniu maja: francuskim, włoskim i południowoamerykańskim; sprawdzić numery Chanel; numer pięć wykluczyć całkowicie. To oburzające, jakim ignorantem potrafi się okazać szpieg. Dolores z radością dzieliła się z nim okruchami informacji, po części dlatego, że Aleksander nadal ją zadziwiał umiejętnością udzielania odpowiedzi na większość pytań, a pytając przeskakiwała z tematu na temat. Teraz ona mogła mu zaimponować, a przy okazji zabawić się trochę. - Czy wiesz - mówiła, że każdy, absolutnie każdy daje mi w prezencie Chanel numer pięć: na Boże Narodzienie, na moje urodziny, na wszystkie rocznice i na święto narodowe także. Ja tego nigdy nie używam. To jest za bardzo na fali, rozumiesz. - A wobec tego co masz dzisiaj? Powiedz mi. - Estupendo. Wyrób boliwijski. Bardzo rzadki i znakomity. Pocałuj mnie za uchem, to zobaczysz. Aleksander zerknął najpierw na barmankę, pochłoniętą zapamiętałym dłubaniem w nosie, potem spojrzał na drzwi ubikacji; dziewczyna w dżinsach nie śpieszyła się, jeszcze tam była. Z wolna nachylił się ku szyi Dolores i pocałował ją w tył ucha. Powierzchnia ucha zdawała się miękka jak płatek kwiatu, a woń perfum przypominała mieszankę egzotycznych kwiatów, których upajający zapach, jak pamiętał, usypiał go późną nocą w tropikalnej nicości, gdy już nie działała na niego whisky. - Tak, znam tę zabójczą woń, Dolores. Jest mocna i długo się trzyma. Któregoś dnia ktoś musiał to poczuć ode mnie. Tak, tak, pochwyciłem zdumione spojrzenie. - Jakich perfum ona używa? - Dolores zacisnęła dłonie jak zawsze, kiedy chciała pokryć niepewność śmiechem lub powagą. - Kto? - Był zdezorientowany tym nieoczekiwanym przeskokiem w rozmowie. Odgadł jej intencję prawie natychmiast, ale nie przychodziło mu na myśl to najprostsze słowo świadczące, że ją zrozumiał. - Zorientuj się w domu - ciągnęła nieubłaganie Dolores, która z całą kobiecą zręcznością omijała ich tabu. - Dobrze - odpowiedział po prostu i przeklął siebie za to, że nie jest dość głupi albo dość uczciwy, aby powiedzieć coś, co pozwoliłoby jej domyślić się prawdy o Kirze. Przez cały czas Dolores miała minę osoby skrupulatnie lojalnej. Od tej śmiesznej obietnicy zaczęły się kłopoty. Musiał teraz odnaleźć ślad perfum Kiry. Przypomniał sobie, jak jeden z jego meksykańskich przewodników tłumaczył mu różnicę między tropem żywych i umarłych. Duchy zmarłych są chytre - mówił - i zacierają każdy ślad swoich stóp, ale nie potrafią ukryć zapachu. Żywi nie mają trwałego zapachu, który mogliby zostawić na krzakach i kamieniach, ale pozostawiają głębokie ślady na piasku i w glinie. Meksykański wieśniak twierdził, że łatwiej jest tropić zapach duchów. Tak więc jeszcze tego popołudnia Aleksander poszedł za sugestią Dolores. Białe ściany w sypialni Kiry wchłaniały skąpe światło dnia i opierały się wkroczeniu zmierzchu. Dlatego bardzo wyraźnie widział wszystkie drobne przedmioty, ułożone starannie na toaletce. Od razu dostrzegł flakonik perfum. Stał w samym środku, krągłością kształtów przypominając starożytne dzbany z wonnościami do namaszczania, i był koloru granatowego. Kiedy Aleksander go otworzył i podniósł do nosa, z wnętrza powiało wyraźną wonią gnijących roślin, która kojarzyła się ze stojącą wodą sadzawek na bagnach. Być może Meksykanin w swych przesądach pojął ulotną esencję śmierci: to z pewnością był śmiertelny zapach pamięci. Aleksander zajrzał do środka i zauważył jakieś białe plamki na dnie, jakby osad - lecz ani kropelki perfum. Plamki poruszyły się i utworzyły białe kółko. Gdy oko przywykło do tej bieli na granatowym tle, zidentyfikował to coś jako zwitek papieru. Wyłowił go nożyczkami do paznokci, rozwinął i odczytał: "Będziesz mnie kochał, póki te perfumy nie wywietrzeją." Pismo było chwiejne i duże, a litery "t" wznosiły się jak miniaturowe szubienice. Te szubienice zdradzały rękę Kiry. Nie było sensu nawet się zastanawiać, czy pamięć go nie zawodzi: on jej nie kupił tych perfum. Jak każdy porządny mąż, zawsze dawał Kirze Chanel numer pięć i za każdym razem mówiła, że nie mógł wybrać lepiej. Bariera śmierci jest w perwersyjny sposób podobna do ostatecznej bariery seksu: oddziela strach od najwyższego spokoju i budzi zaufanie do osoby, która ją przekroczyła. Kira wciąż budziła w nim to zaufanie i choć Aleksander nader dogodnie odsunął ją w rejony mroźnej kostnicy małżeńskiego tabu, nie miał bynajmniej ochoty interpretować na nowo ich wspólnej przeszłości. Była już utrwalona i mogła w tej formie pozostać jak portret rodzinny na ścianie, powlekając się czcigodnym kurzem. Teraz zaczęła działać zawodowa ciekawość. Rozpoznawał owe poruszenia myśli, niby tykanie zegara: te drobne, krążące szybko, i te wolniejsze, które wytyczały poszczególne punkty w jego dociekaniach. Lecz jaki był prawdziwy powód takich dociekań i po co w ogóle miał się nimi zajmować? Kira jako panna Pinski i Kira jego żona nie wchodziły na razie w centrum zainteresowań Aleksandra. Trzymał się raczej tego uczucia, które wzbudziło w nim zaufanie do zmarłych, i wierzył, że przeszłość tę jego naiwność uszanuje. Aleksander znów wziął do ręki granatowy flakonik, lecz po sposobie, w jaki mu się przyglądał, można było poznać eksperta przy pracy. Szybko zbadał szkło, jego barwę, znak firmowy pod nazwą i powąchał wonno pustkę w środku. Kartka Kiry mniej go zainteresowała; schował ją do kieszeni dla bliższego zbadania. Jego oczy obiegły dookoła blat toaletki w poszukiwaniu czegoś niezwykłego, nic nie znalazły i wróciły do miejsca, gdzie stał flakonik. Przez rozsypany puder, nie tknięty ściereczką do kurzu, prześwitywał wyschnięty ślad atramentu. Aleksander skojarzył te dwa ślady i zadał sobie pytanie, czy Kira trzymała wieczne pióro w szufladce z pudrem. Szufladka nie miała kluczyka, więc ją wyciągnął i ujrzał pióro na stosie niebieskich kartek, zabazgranych dużym pismem Kiry. Zbliżył się do okna, usiadł na niskim stołku i zabrał się do przeglądania zawartości szuflady. Nauczył Kirę systematyczności i teraz mógł wykorzystać rezultat tych lekcji, gdyż kartki ułożyła według dat, a każdy dłuższy list spięła spinaczem. Listy powinny by go wzruszyć, ponieważ wszystkie były zaadresowane do niego. Lecz Aleksander miał robotę do wykonania, a robota wymagała bacznych oględzin. Po kilku minutach zrozumiał jasno, co oznaczał ten układ: kochana, zawsze pełna wahań Kira nie mogła się zdecydować, jaki odcień uczuciowy będzie właściwszy, gdy pisała do niego w czasie tych miesięcy ponawiających się ataków choroby. Wobec tego za każdym razem komponowała trzy lub cztery wersje, w zależności od tego, jaki model rodzinny chciała zastosować, a nastroje były do nich dobrane. W jednej wersji zwracano się do niego w przejściowej głębokiej depresji jako do autorytetu ojcowskiego - tym bardziej ojcowskiego, że znajdował się tak daleko i tak ciężko pracował. W drugiej ton był od pierwszej linijki zupełnie pozbawiony szacunku i tego samego oddalonego Aleksandra traktowano jak wiedeńskiego "Spitzbube", goniącego za spódniczkami w jakiejś całkiem nieodpowiedzialnej części świata. Tam, gdzie trzecia wersja przetrwała ów chwiejny proces selekcji, Kira okazywała się nagle pełna macierzyńskich przestróg: Aleksander mógł tylko podziwiać sposób, w jaki potrafiła się wczuwać w jego spotniałą skórę w upałach Ameryki Środkowej. Ale dlaczego przechowała całą tę kronikę swych czułych wahań? Bogatszy materiał do spekulacji czekał go pomiędzy dwoma braterskimi listami, które zostały napisane jeden po drugim, lecz nie wysłane. Było to sprawozdanie sporządzone na maszynie, z cyframi, nazwami miejscowości i datami, a pewne wiersze zostały w nim podkreślone na czerwono. Aleksander zerwał się ze stołka, zapalił światło nad lustrem i rozłożył kartkę na stole. "Prowincja Las Monjas... - tak brzmiał tekst - ludność 567000; ukryte lotnisko do zbudowania przed 1965; przedsiębiorstwa zainteresowane" - i tu następowała lista nazw wraz z adresami. Wysokości łapówek określone były w osobnej kolumnie. Musiał dobrze i szybko się skoncentrować, aby ocenić kompromitujący charakter rozpostartego przed nim dokumentu. To było ważniejsze od jego obecnych uczuć względem Kiry, która, sądząc z tego przeglądu, okazała się bądź nieostrożną maniaczką, bądź też samoukiem wyćwiczonym w jego sztuce. Dwie inne rzeczy czyniły to domowe odkrycie dość niepokojącym: z górnego rogu kartki biło drwiąco w oczy Aleksandra słowo "kopia", podkreślone czerwoną kreską; poniżej zaś, między wierszami maszynopisu, wyskakiwały w górę i w dół zgrabnie nakreślone daty, zachodzące na niektóre słowa pętelkami wyrysowanymi ołówkiem. Z początku nie dostrzegał związku między datami a faktami, z którymi były tak plastycznie połączone, lecz potem jego pamięć wykonała kilka akrobatycznych skoków nad tekstem i ujrzał, jak z tego dokumentu pozdrawia go geniusz drugiego pedanta. Daty między wierszami odnosiły się do dat listów posyłanych Kirze z różnych miejscowości w czasie jej długiej podróży. Wystawiała więc fakty z etapami jego postępów w pracy. Było to zaiste nadzwyczajne. Aleksander rozpoczął metodyczne przeszukiwanie wszystkich szuflad w sypialni. Zapalił górne światło i wreszcie z rękami pełnymi różnych drobiazgów opadł na łóżko Kiry. Materac jęknął, jak gdyby ciężko urażony. Aleksander zachowywał się jak okupująca armia; o świętość tajemnic osobistych i sentymentów przeszłości troszczył się tyle, co o perspektywy wiecznego odpoczynku. Miał nader uciążliwą pracę do wykonania we własnym domu i w środku szpiegowskiego urlopu. W końcu ujawnił się pewien trop, coś, co wyślizgnęło się spośród szkiców Kiry, w większości, jak z uciechą zauważył, zrobionych grubymi pociągnięciami ołówka po papierze. Była to fotografia bardzo młodego człowieka: jego oczy jak gwiazdy zdawały się przyzywać zastępy anielskich kochanek, lecz usta najwidoczniej domagały się ciastek z dużą ilością kremu. Aleksander wyobraził sobie granatowy flakonik perfum przy jego twarzy i uznał od razu, że ten ładny maminsynek nie mógłby sobie na to pozwolić ani nawet myśleć o oszczędzeniu takiej sumy z pomocą swojej glinianej świnki. Oczywiście Kira mogła mu dać pieniądze, żeby kupił jej ten prezent i przewiązał go śliczną wstążeczką, godną niespodzianki. Lecz po namyśle Aleksander wykluczył nawet taką możliwość. Kira lubiła dostawać prawdziwe prezenty; tylko wtedy, gdy sama je dawała, wolno jej było odgrywać komedyjkę córeczki, która ma uczcić dzień urodzin papy. Dostawała pieniądze specjalnie na te drobne prezenciki urodzinowe. Niemniej jednak duża fotografia gwiaździstookiego młodzieńca, leżąca na łóżku Kiry, stanowiła jak dotąd jedyne ogniwo, które mogło ten drugi dokument uzasadnić i ujawnić motyw działania bardziej przekonywający niż zwykłe szaleństwo. Werdykt po śledztwie brzmiał: "Śmierć wskutek zaburzeń psychicznych", co poświadczyli dobrze opłaceni lekarze, przytaczając wiele mądrych terminów, niezrozumiałych dla nikogo, lecz Aleksander znał Kirę dość dobrze, by potraktować werdykt wyłącznie jako grzeczną i zgodną z prawem próbę oszczędzenia mu niepotrzebnego kłopotu. Popełniła samobójstwo, aby zrobić z niego głupca - z niego lub z kogoś innego, a teraz skłaniał się do myśli, że człowiekiem, którego ostatecznie przechytrzyła, prawdopodobnie nie był Aleksander Arnin. A jednak kompromitujące kompedium na temat prowincji Las Monjas - tak kompletnej terra incognita, jakiej chyba drugiej nie było - nie miało naprawdę sensu w zestawieniu z fotografią tego maminsynka i z tym samobójstwem. Aleksander podrapał się po wąskim nosie, przesuwając palcem po jego kościstym garbku, sięgnął po ołówek i zanotował szybko na odwrocie zdjęcia ładnego chłopczyka: a) Siostra Thompson, b) Ksiądz Murphy, c) Osoba, którą oboje wymienią. Z tymi trzema osobami powinien przeprowadzić rozmowę, zanim pochopnie wyciągnie wnioski, które zwykle wyciągają obrażeni mężowie. Upomniał siebie surowo, że nie wolno przeprowadzać sekcji na posępnym trójkącie małżeńskim. Jego celem winno być odnalezienie i przecięcie tego nieznanego kontaktu między skompilowanym przez Kirę kompendium i odbiorcą kopii, kimkolwiek by się okazał. Nienawistna była mu myśl, że jakiś pasożyt spoza branży może sprzedać informacje za dziesiątą część tego, co są warte. Arnin senior mógłby się pogodzić z taką stratą, ale nie jego mądry syn. Detektyw_amator, który tak wytrwale irytuje czytelnika we wszystkich wyszukanych opowieściach kryminalnych, skłonny jest do marnotrawnego gromadzenia nieważnych faktów i ciągnie za sobą kilka tropów niby optymistyczny półgłówek. Aleksander traktował swoją pracę poważnie i nie miał zamiaru ścigać tropów Kiry ani w jej sypialni, ani gdzie indziej. To, co już odkrył, wystarczyło: dość miał z tym zmartwienia. Chcąc się trzymać metod racjonalnych, nie życzył sobie odkrywania tropów alternatywnych, które mogłyby go zdenerwować jeszcze bardziej. Wierny radom ojca, postanowił działać według staromodnych metod eliminacji. Jeżeli ta ładna twarzyczka nie miała nic wspólnego z istotą sprawy, nader chętnie zapomni o jej istnieniu. Lecz musi coś konkretnego ustalić, albo w domu, albo poza domem, nim zbierze więcej materiału. Po latach doświadczenia wolał pracować na świeżym powietrzu. To zaś, co najbardziej podtrzymywało jego pewność, że następny krok jest właściwy, wynikało z innych źródeł: z osiągniętego spokoju, z harmonii seksualnej, która równoważyła teraz wszystkie jego nastroje na dwóch poziomach tajemnych namiętności. Miał serdeczną nadzieję, że i w jej nastrojach działo się to samo. 2 Siostra Thompson mieszkała o pół mili dalej, przy Child's Hill, i codziennie odwiedzała cierpiących i próżnujących bogaczy, którzy skrywali się przed śmiercią w tych wszystkich rodzinnych fortecach udających "Zakątek Bzów", "Słoneczny Widok" lub "Zgrabne Wieżyczki". Aleksander chciał ją zastać w domu, nim rozpocznie swoje poranne obchody, pani Thompson bowiem stała się w pewnym sensie pomocą domową u chorych plutokratów, pracującą na godziny i stosownie do tego ustalającą opłatę za usługi. Podziwiał ją za to, że potrafiła pojąć absurdalną prostotę nowoczesnej ekonomii, jednakże siostra Thompson chętniej widziała swoją pracę jako pielgrzymkę duchową, drogę wiodącą przez wyboiste ścieżki nadziei jej wdowieństwa, od pacjenta do pacjenta. Wszyscy oni bardzo potrzebowali jej siły moralnej. Kira była ostatnią, lecz nieudaną pacjentką, która połknęła zbyt dużą dawkę odwagi. Pielęgniarka mogłaby oczywiście przytoczyć nazwiska tych, co spokojnie zakończyli życie w jej muskularnych ramionach i z religijnej wdzięczności nie zapomnieli o niej w testamencie. Za największy swój sukces uważała opiekę nad pewnym anglokatolickim biskupem, który aczkolwiek śmiertelnie chory, nie umierał przez długie lata po prostu dlatego, że lubił słuchać kazań siostry Thompson wygłaszanych przy łożu boleści. Pozostawił jej zaledwie trzysta funtów - niezawodny dowód, że żadnemu biskupowi w tych czasach się nie przelewa - ale wynagrodził ją sowicie, pozostawiając w spadku taką osobistość, jak niezłomny moralnie, choć fizycznie wątły ksiądz Murphy. Aczkolwiek chronicznie nie dopłacany, ksiądz Murphy zachowywał się bardzo lojalnie w czasie choroby biskupa, po jego śmierci jednak doznał takiego wstrząsu, a może ulgi, że pogrążył się w czytaniu łaciny głębiej, niż było wskazane, i wkrótce przeszedł na stronę Rzymu. Niewiele brakowało, a byłby przeciągnął i wdowę przez barierę papizmu, lecz w samą porę szkocka krew zawrzała w żyłach pani Thompson, a potem ochłodła do zwykłej upartej temperatury: pielęgniarka nie ustąpiła ani o cal. Zgodziła się natomiast poświęcać część dnia na prowadzenie mu przez kilka lat domu - po to, jak utrzymywała, by uspokoić trochę jego nerwy; ale w duszy żywiła nadzieję, że skieruje go z powrotem na drogę pośrednią, którą kroczył zacny biskup, oświetlaną przez odpowiednią liczbę świec i spryskiwaną tylko gdzieniegdzie kilkoma kroplami - właściwą higieniczną dawką - święconej wody. Niestety usposobienie księdza Murphy zadawało kłam jego wątłej powierzchowności i w oczach pielęgniarki szybko zmieniał się w jeszcze jednego upartego muła: był niegodny, aby skorzystać z jej rad, i niezdolny sam ich udzielać. Tak więc opuściła go dla zwyczajnych chorych pacjentów, może trochę rozzłoszczona i zawiedziona, w gruncie rzeczy jednak zdumiona, że ta chorowita czarna owca, ten księżyna okazał się prawdziwie mocnym człowiekiem. O godzinie za kwadrans ósma, gdy Aleksander złożył jej wizytę, siostra Thompson właśnie zbierała się do wyjścia z domu (jednego z tych tanich domków o zamrożonych czynszach). Choć nie zapowiedziane odwiedziny Aleksandra były jej bardzo nie na rękę, gdyż z samego rana szła do pewnego bogatego hipochondryka, nie śmiała tego okazać. Ostatecznie miała swoją dumę zawodową, a fatalny wypadek z pigułkami stanowił plamę na jej nieskazitelnej reputacji: ciągle jeszcze nękały ją sny o śmierci Kiry. Lecz pan Arnin zachował się jak prawdziwy dżentelmen przed śledztwem i po śledztwie i nie robił jej żadnych wymówek. Jak mogła go teraz zbyć kilkoma słowami? Co do Aleksandra, to podejmując wieczorem decyzję, postanowił nie bawić się w żadne towarzyskie ceregiele i zachowywał się wobec pielęgniarki jak doświadczony szpieg, wykorzystując jej nerwowy pośpiech i niepewne spojrzenia. Byłoby rzeczą nierozsądną przygotowywać ją na tę rozmowę przez telefon. - To bardzo nieładnie z mojej strony, pani Thompson, że zjawiam się akurat w chwili, kiedy pani wychodzi. - Jego głos brzmiał gładko, obłudnie. - Nic nie szkodzi, nic nie szkodzi, proszę pana. Proszę, niech pan wejdzie. Muszę tylko do kogoś zadzwonić, wybaczy pan na chwilkę. Aleksander wiedział, że skoro pobierała tak wysokie opłaty, nie mogła w żadnym razie poświęcić mu więcej niż dwadzieścia minut, wobec czego mógł się spodziewać szybkich i zwięzłych odpowiedzi. - Mam nadzieję, że pan sam nie zaczyna chorować, panie Arnin - rzekła grzecznie, siadając tuż przy telefonie. - Nie, czuję się doskonale. Ale wynikła pewna pilna sprawa i zastanawiam się, czy pani nie mogłaby mi pomóc. Ostatnie zdanie zabrzmiało niczym zwrot, od którego zaczyna przesłuchanie policja, i pani Thompson była wyraźnie zdetonowana. Będzie dobrze odpowiadać - pomyślał Aleksander i ciągnął dalej, wyjmując z teczki dużą fotografię: - Przypuszczam, że jest to polski kuzyn mojej żony - kłamał gładko - tylko niestety nie znam go osobiście. Chodzi o niewielki spadek, rozumie pani. - Oczywiście rozumiem, proszę pana, ale nie przypominam sobie, abym kiedyś widziała tego młodego pana. - Lekko pociągnęła nosem nad fotografią, z wyraźną ulgą, że jej to zupełnie nie dotyczy. - Trudno. - Wstał i rozejrzał się po pokoju, bo chciał powiedzieć coś miłego o domku pani Thompson. Teraz pielęgniarka zapragnęła pomóc biednemu, strapionemu wdowcowi. Nigdy nie wiadomo. Mógł za jakieś dziesięć lat zostać ostatecznie jej pacjentem. - Och, panie Arnin, ciągle jeszcze szukam w pamięci. Bardzo bym była rada, gdybym mogła się na coś przydać takiemu dobremu, hojnemu człowiekowi jak pan. Pani Thompson również wstała i czy sprawiała to niskość pokoju, czy też ukośne załamanie światła padającego od okna, dość że Aleksander spostrzegł po raz pierwszy, jak nieproporcjonalna jest jej figura: silna, ciężka baryłka cielska wsparta na dwóch patykach obleczonych w czarne pończochy. Jakoś poczuł, że powinien zaskarbić sobie jej zaufanie i więcej sympatii na przyszłe spotkania, które, jak sądził, na pewno go czekają. Powiedział: - To pani była dla nas dobra i zacna. Nigdy nie zapomnę, z jaką cierpliwością, życzliwością i zrozumieniem odnosiła się pani do mojej żony. Takie przymioty mogą wynikać tylko z wewnętrznej siły moralnej. Siostra Thompson musiała się zarumienić, choć zdarzało jej się to rzadko: na słowo "moralność" reagowała jak młoda dziewczyna na słowo "miłość". Poza tym przypominało jej to księdza Murphy. - Ależ, panie Arnin, ja robię tylko to, co mi nakazuje obowiązek. Reszta przychodzi z pomocą bożą. - Znów przypomniał jej się ksiądz Murphy, który w ogóle potrafił pojawiać się niespodziewanie w myślach innych ludzi. Aleksander miał właśnie spytać o jego adres, lecz pani Thompson pierwsza wyrwała się z propozycją. - Panie Arnin, o ile pamiętam, pani Arnin wspomniała o jakimś młodym człowieku, nie, młodym chłopcu, w obecności księdza Murphy. Weszłam zmierzyć jej gorączkę, kiedy ona, biedactwo, wsparta na tych wszystkich poduszkach, mówiła dokładnie tak: "Ojcze - powiedziała - martwię się tym chłopcem, bardzo się martwię." Tyle akurat powiedziała, ni mniej, ni więcej, jak się zbliżałam do jej łóżka. Siostra Thompson miała wrodzone zdolności mimiczne. Kiedy cytowała słowa Kiry, jej grubo ciosana twarz zwiotczała, a wodniste oczy ożywił błysk ogromnego zaciekawienia. Aleksander mógł sobie dokładnie wyobrazić twarz Kiry mówiącej księdzu, jak bardzo się martwi, gdyż ilekroć mówiła coś z najgłębszym przekonaniem, jej oczy niezmiennie wyrażały szaloną ciekawość. - To bardzo pożyteczna informacja, pani Thompson. Jestem pewien, że ksiądz Murphy przypomni sobie więcej szczegółów. Bardzo pani dziękuję! - Zawsze jestem do usług, panie Arnin. I jeszcze... więc jeżeli pan pójdzie do księdza Murphy, powinnam pana uprzedzić, że ostatnio bywa odrobinkę nerwowy. - Dziękuję pani za ostrzeżenie. Patyki w czarnych pończochach podreptały za nim do drzwi; to imponujące, jak dobrze podtrzymywały osadzony na nich solidny ciężar. Trzeba przyznać, że ksiądz Murphy zrobił dość kiepski interes na swoim nawróceniu. Wprawdzie pod duchowym przewodnictwem biskupa obarczony był brzemieniem jak osioł, lecz ciężary, złożone na jego wątłe barki przez Kościół Katolicki, zmiażdżyłyby dziesięć tęgich osłów. Dostał najnędzniejszą, najuboższą i, ogólnie biorąc, najbardziej skorą do grzechu parafię w Wielkim Londynie, i oto pracował tam, bez żadnych absolutnie szans powodzenia, modlił się, głodował, udzielał pomocy i znów się modlił. Aleksander widział go tylko dwukrotnie w czasie choroby Kiry i z lekkim rozbawieniem zauważył, jaką przyjemność sprawiało jej tytułowanie kogoś "ojcem" setki razy w ciągu jednej rozmowy. Ksiądz wydawał się dość sympatyczny, a skoro Kira znajdowała pociechę w jego obecności, Aleksander traktował go jako jeszcze jednego lekarza, od którego na szczęście nie groziły żadne rachunki. Po wyjściu od siostry Thompson Aleksander pojechał do Paddington metrem, przesiadł się na autobus i wreszcie zapukał do drzwi walącego się prawie domku nad kanałem. Musiał zaczekać na księdza, który odprawiał trzecią mszę owego ranka. Kiedy zjawił się ojciec Murphy, zmizerowany, lecz pogodny, Aleksander uprzytomnił sobie, że będzie musiał patrzeć, jak ksiądz spożywa swe późne śniadanie. Ta perspektywa przygnębiła go. Wreszcie mogli zacząć rozmowę i Aleksander przystąpił wprost do rzeczy: kim był ten chłopiec, o którym Kira rozmawiała z księdzem? Czy ojciec Murphy go znał? A jeżeli tak, czy rozpoznałby jego twarz? Dotychczas fotografia spoczywała w teczce. Gdy Aleksander zamierzał ją wyjąć, ojciec Murphy zrobił lekki gest, równie nieokreślony jak jego odpowiedzi, i rzekł: - Nie chciałem poruszać tego tematu, panie Arnin. Ostatecznie życzenia zmarłych, nawet jeśli pozostają nie spełnione, należy uszanować lub otoczyć milczeniem. Praca księdza, jak pan zapewne rozumie, wymaga ciągłej dyskrecji, to znaczy, nie tylko w konfesjonale. - Rozumiem to całkowicie, proszę księdza. - Jednakże - ciągnął ksiądz obracając w dłoni łyżeczkę - problem pańskiej żony, panie Arnin, być może po jej śmierci dotyczy teraz pana. Nie chciałbym nic panu narzucać, tym bardziej że sprawa, o której mówię, wymaga decyzji moralnej, to znaczy pańskiej decyzji moralnej. - A więc najlepiej niech mi ksiądz powie, o co chodzi. - Pani Arnin życzyła sobie, aby jej chłopiec został ochrzczony i wychowany po katolicku, ale bała się pana. Mam nadzieję, że nie gniewa się pan, że o tym mówię. - Gniewać się? - Aleksander ze śmiechem potrząsnął głową. - O co miałbym się gniewać? - No, jako Żyd o ortodoksyjnych poglądach, ma pan słuszne racje, aby sprzeciwić się życzeniu swojej żony. A ja byłbym ostatnią osobą, która by lekko traktowała pańskie zasady religijne. Rozumiem pana i współczuję. Bardzo! - dodał i otarł czoło dużą kolorową chustką. Owa chustka była głównym rekwizytem ojca Murphy przez całą tę wykrętną rozmowę. Trzymał ją przy twarzy, ściskał od czasu do czasu jak gąbkę, to znów ocierał kropelki potu. Aleksander nigdy nie widział, żeby komuś tak pociła się twarz przy tak zimnej pogodzie. Druga połowa kwietnia pokazywała wszystkie łatwe do przewidzenia kaprysy angielskiego klimatu: w miarę neurotycznych postępów wiosny robiło się coraz zimniej. Aleksander żałował, że nie może otwarcie manipulować własną chustką, choćby tylko po to, by chronić nos przed smrodem, ciągnącym od kanału za oknem. Lecz winien był księdzu pewne wyjaśnienie, które niegrzecznie byłoby zastąpić wybuchem śmiechu. - Ojcze - powiedział patrząc mu prosto w oczy z wyrazem, który miał budzić całkowite zaufanie. - Nie jestem Żydem, ani ortodoksyjnym, ani wiarołomnym, nic z tych rzeczy. Bardzo mi przykro, ale to po prostu nieprawda. Moja żona była Żydówką i o ile mogłem zauważyć, nie interesowała się swoją religią. - Ale interesowała się religią w ogóle, panie Arnin. - Może kiedy przebywała w towarzystwie księdza. Widzi ksiądz, moja żona miała umiejętności włączania się w zainteresowania innych ludzi, gdy byli przy niej. Lecz umiała się też wyłączać, ot tak! - Aleksander pstryknął palcami - jak tylko dana osoba wyszła z pokoju. - Zauważył, że chustka księdza uniosła się w górę, niby flaga na znak kapitulacji, i pożałował go. Prawdopodobnie taką samą udawaną pobożnością częstowali go we wszystkie dni tygodnia irlandzcy i zachodnioindyjscy parafianie, i to przypomnienie nie było mu przyjemne. - Ale jej chłopczyk, jej... pana syn, panie Arnin - ksiądz niezręcznie szukał słów - jaką on wyznaje religię, przynajmniej na papierze. - Żadnej, ojcze, dla tej prostej przyczyny, że on nie istnieje i nigdy nie istniał; to tylko jedna z fantazji mojej żony, a jej fantazje zmarły wraz z nią. Ojciec Murephy miał minę osłupiałą, lecz nie mógł się pogodzić z faktem, że bajeczka Kiry była żałosnym kłamstwem, pokarmem dla jego moralnych niepokojów. - Wyobraźnia, zwłaszcza gdy wypływa wprost z duszy, nie może umrzeć wraz z ciałem. To, proszę pana, skłonny jestem uznać za prawdę. - No cóż, rzecz w tym, że wyobraźnia zawsze wypływa z niewłaściwych miejsc, proszę księdza. - W tym momencie ujrzał w myślach garderobę Rity i wewnętrznie parsknął śmiechem na to wspomnienie. - Modlę się za duszę pańskiej żony. Nie powinna była tego robić, nie powinna - wymamrotał ksiądz. - Tak, to było niepotrzebne. - Aleksander przybrał stosownie obłudny wyraz twarzy, lecz pod tą maską rozmyślał cynicznie, jaki czek powinien przesłać ojcu Murphy, aby zapewnić sobie jego przyszłe względy. W tych ohydnych, tandetnie zbudowanych kościołach zawsze im potrzeba pieniędzy na nowe organy albo na próchniejące schody. Sto funtów mogłoby tego niewinnego baranka "odrobinkę" zdenerwować: w porę przypomniał sobie ostrzeżenie siostry Thompson. Pięćdziesiąt? Nie, to by wyraźnie zakrawało na hojność zredukowaną do połowy. Wypisze czek na sześćdziesiąt dwa funty celem zaintrygowania księdza, jeżeli jakiekolwiek chytre spekulacje mogły gościć w tym wątłym ciele. - Chciałbym bardzo służyć panu pomocą - wyszeptał niedosłyszalnie ksiądz przez swoją chustkę. Pomoc była tym artykułem, którego wszyscy się od niego spodziewali, a którego, jak wiedział, sam tak bardzo potrzebował. - Mam nadzieję, ojcze, że będziemy się częściej widywali - powiedział Aleksander i postanowił przesłać mu dokładnie sześćdziesiąt dwa funty. - Ja też mam tę nadzieję, panie Arnin. - Jeszcze jedno pytanie, ojcze: czy moja żona pokazywała ojcu kiedyś fotografię młodego człowieka, który miał być rzekomo naszym synem? - Nie, nigdy. Ale pani Arnin nie opowiadała o młodym człowieku. Wspominała zawsze dziewięcioletniego chłopca o ciemnych włosach. 3 Aleksander nie miał złudzeń, kiedy przesiewał dostarczane mu przez ludzi wiadomości - czy to zabarwione złośliwością, czy sympatią. Czego im niezmiennie brakowało, to ironicznego dystansu; fakty, jak rodzynki, skrywały się w nadmiarze ciasta. Na ogół wolał komentarze złośliwe - jeśli już musiały być jakieś komentarze - to uwydatniały pewne szczegóły, a szczegóły były zawsze pożądane. Jak zauważył przy kilku okazjach w czasie jej pobytu u nich w domu, siostra Thompson chętnie udzielała informacji o starszych kobietach, zbliżonych do niej wiekiem, a jej złośliwość najbardziej ostrzyła pazurki na mężatkach, które jeszcze nie owdowiały. Zafascynowany obserwował, jak zręcznie wybiera szczegóły z katalogu kobiecych chwytów. Należało raczej zachęcić pielęgniarkę do złośliwości zamiast łagodzić jej ostrze pochlebstwem. W niejasnej nadziei, że zdoła naprawić ten błąd taktyczny, Aleksander udał się nazajutrz na przechadzkę w kierunku Child's Hill. Poszedł tam w porze lunchu, może więc robiła zakupy, jakby się rzekło, "między pacjentami". Okazało się, że odgadł trafnie. Wyśledził ją przed sklepem warzywnym, pochyloną nad skrzynką anemicznych jabłek. Z daleka jej nogi wydawały się jeszcze cieńsze. Aleksander kręcił się koło przystanku autobusowego i w chwili, gdy siostra Thompson miała przejść przez ulicę, sam ruszył przez jezdnię, ale z naprzeciwka. Spotkali się pośrodku, akurat w momencie, gdy zmieniły się światła uliczne i mijał ich czerwony autobus. Powitania były widoczne, lecz wśród hałasu niedosłyszalne. Pomógł jej przedostać się na drugą stronę. Zaraz po tym pochwalił przypadek, dzięki któremu może z nią pomówić, pani Thompson zaś odpowiedziała stosownie, że i jej bardzo miło go widzieć. - Teraz już, kiedy pierwszy szok z wolna mija - zaczął lekko drżącym głosem - powinienem napisać kilka listów do tych przyjaciół mojej żony, którzy byli najbardziej jej oddani przez długie tygodnie duchowych cierpień. Zdaje mi się, pani Thompson, że kilka pań często ją odwiedzało w czasie mojej nieobecności. Zdołał wprawić pielęgniarkę w pomieszanie, gdy równocześnie wspomniał o cierpieniach duchowych i o odwiedzających paniach. Rzuciła się na te panie, pokazując pazurki. - Och, panie Arnin, czy to nie zbytek dobroci z pana strony? To były takie gdaczące kury, które nie miały nic do roboty, a ich mężowie urabiali sobie ręce po łokcie po to, żeby mogły leniuchować. Poza tym dostawały u państwa najlepszą herbatę w Londynie i chrupały te pyszne ciasteczka francuskie, które pani Arnin specjalnie sprowadzała co drugi dzień z Wigmore Street. - A jednak przypominam sobie, że żona pisała o tych paniach w swoich listach, i zawsze z taką serdecznością! - Panie Arnin - jej głos nabrzmiewał oburzeniem - są różne rodzaje serdeczności! Jestem pielęgniarką od czternastu lat i wiem, jak ludzie chorzy otwierają swe serca każdemu, kto tylko się zjawi w pobliżu. Pańska żona, panie Arnin, była bardzo dobra, ale była też bardzo chora. A co się tyczy tych pań, to naprawdę pan zbyt uprzejmie tak je nazywa. Można się z nich było tylko śmiać. Toteż pani Arnin się z nich śmiała, bardzo często, i w mojej obecności. Mogłabym panu niejedno o tych paniach opowiedzieć, gdybym była plotkarką. Aleksander musiał trochę mocniej pobudzić ten wylewny nastrój; zbliżali się do jej domku i pora lunchu dobiegała końca. - Która z nich, jak pani sądzi, była najbliżej zaprzyjaźniona z moją żoną? - Żadna. Pani Arnin potrafiła przejrzeć wszystkie na wylot i szybko ją nudziło, gdy któraś z nich zanadto się spoufalała. I miała też dla nich różne przezwiska; to wskazuje, panie Arnin, co rzeczywiście o nich myślała. - Naprawdę? Jakie przezwiska? - dopytywał się Aleksander zachęcającą; pani Thompson nie skąpiła szczegółów. Zebrał obfite żniwo. - Tę, której ja najbardziej nie znosiłam - nie mogła się już powstrzymać od szczerego wyznania - przezywała panią Antyk, bo to była żona właściciela sklepu z antykami przy Golders Green. - Ach, tak. Wiem, o kim pani mówi, pani Thompson. Mam jej adres. - A potem jeszcze pani Kościarka, żona tego śmiesznego grubego doktora, pamięta go pan? - Tak, oczywiście. - Pamiętał doktora aż nazbyt dobrze. Był to osteopata, który zjawił się pod koniec, wraz z ostatnią, najkosztowniejszą zgrają lekarzy. Zdawało się, że mnoży swoje honoraria przez liczbę kości, którymi manipuluje. - A była jeszcze taka... - Pani Thompson najwyraźniej świetnie się bawiła. Nie zauważyła, że minęli jej dom i idą teraz pod górę. Aleksander przerwał jej i powiedział z udanym przerażeniem: - Wielki Boże! Dziesięć po drugiej. Muszę już iść. Mam ważne spotkanie za pół godziny na West Endzie. Jak miło, że panią spotkałem, pani Thompson. Do widzenia. Prawda, miał ważne spotkanie, ale znacznie później, a jego celem była miłość. Ich spotkania w domu Rity uważał za najważniejszą sprawę tygodnia i żadne szpiegowanie możliwej zdrady ze strony Kiry nie mogło w tej chwili zmienić jego stosunku do Dolores. Ona istniała w odrębnym świecie, strzegąc jego namiętności w niedostępnej dla plotek wieży odosobnienia. Tym, co spowodowało, że tak nagle zostawił panią Thompson, był nieoczekiwany zwrot w jego pamięci. Wyrzuciła ona znienacka obraz tabakierki, gdy pielęgniarka zrobiła tę złośliwą aluzję do pani Antyk. Prawie jednocześnie z tabakierką pojawiła się twarz młodego człowieka, zeszpecona przez kilka pryszczy. To było to! Dlaczego wcześniej nie zwrócił uwagi na ów incydent. Potrzebował tylko małego eksperymentu, aby udowodnić samemu sobie, że jego pamięć nie myli rzeczywistości ze snem. Pobiegł do domu, usadowił się w fotelu naprzeciwko fortepianu w muzycznym pokoju Kiry i sięgnął po tabakierkę leżącą na małym stoliku. Otoczony przedmiotami, w których milczącym towarzystwie rozegrała się ta scena, poddał próbie swą pamięć. Prywatne kino szpiega - jak określił w myślach tę próbę - posłusznie zaczęło odwijać sekwencję ze starej szpuli. Kira siedziała na taborecie od fortepianu, z nogami wspartymi na czterotomowym wydaniu Liszta, i rozmawiała z młodym człowiekiem, który przyniósł tabakierkę. Aleksander słuchał niezbyt uważnie, choć ów antyczny drobiazg miał być dla niego. Jedną z przyjemności wymyślonych przez Kirę dla jej podróżującego męża było zażywanie tabaki - czynność zarówno odprężająca, jak i higieniczna w tych wszystkich smrodliwych krajach, przez niego ciągle odwiedzanych. Lecz Aleksander znał źródło tego pomysłu: narodził się z korespondencji Kiry z jednym z jej kuzynów, albo sprzedawcą, albo miłośnikiem tabaki - Aleksander nie przypominał sobie dokładnie. W tej chwili młodzieniec gawędził bardzo inteligentnie o tym starym nudziarzu Liszcie i o podstarzałej nudziarce, swojej własnej mamie, która prowadziła sklep papy z antykami przy Golders Green. Syn już sprzedał tabakierkę Kirze, ale szczebiotał o niej dalej, jak to przekupień, ku wielkiej irytacji Aleksandra. Było to w przeddzień jego wyjazdu do Turcji i wyczuwał w powietrzu obecność familijnych mitów, ciążących na jego koczowniczym sumieniu. Chciał być sam z Kirą. - Ali, mój kochany Ali - powiedziała później Kira, kiedy byli w łóżku. - Musisz coś zrobić dla tego młodego specjalisty od antyków, jak wrócisz z Konstantynopola. On ma taką wiedzę i chciałby pojechać najpierw do Ameryki Środkowej, a potem na Alaskę. Kira zawsze dokładnie formułowała swoje żądania dotyczące innych ludzi, a w zamian za to Aleksander dokładnie nic dla nich nie robił. Chwyt z prywatnym kinem podziałał; Aleksander wstał z fotela, wsunął niepotrzebną tabakierkę do kieszeni i zszedł na dół. Musiał złożyć krótką wizytę pani Antyk. Lecz przed wyjściem przypomniał sobie piec antracytowy. Może warto by zbadać popiół. Tak tylko na wypadek, gdyby pan Antyk junior spędził urlop na Sycylii przed popłynięciem na Alaskę. Sypialnia Kiry wyglądała tak, jakby banda sprzątaczek zrobiła na nią złośliwy najazd; Aleksandrowi przypadł do gustu ten bałagan i kopnął kilka przedmiotów, żeby go jeszcze powiększyć. Otworzył piec, przegrzebał popiół, który opadł przez ruszt, po czym oburącz przeszukał całą kupkę. Ku swemu zdumieniu znalazł mały twardy przedmiot; oczyścił go starannie w kuchni. Mógł się mylić, lecz wyglądało to na kawałek zęba. Aleksander zawinął go i włożył do szuflady, w której na czarnym aksamicie leżały jego pistolety. Pani Antyk nie była tak leniwa, jak przedstawiła ją siostra Thompson. Siadywała w sklepie swego męża co najmniej dwie godziny dziennie, zwykle między lunchem i podwieczorkiem. Interes rządził się sam, ona zaś po prostu rządziła swoim mężem. - Przyniosłem pani tę piękną tabakierkę, pani Lesser. Myślę, że moja żona życzyłaby sobie, aby dostał ją pani syn. Niestety zapomniałem, jak ma na imię. - Maurice, panie Arnin, Maurice. To pierwsza rzecz, jaką w ogóle sprzedał. W pewnym sensie jego szczęśliwe pudełeczko. W pewnym sensie będzie mu bardzo miło. Dla tej przyjaciółki Kiry, antycznej pani Lesser, rzeczy wszelkiego rodzaju zdarzały się "w pewnym sensie" i tym zwrotem kwalifikowała wszystko, co się działo, podczas gdy jej oczy wyceniały to, co widziały, przez bardzo silne szkła. Podobała jej się idea odzyskania w prezencie przedmiotu już sprzedanego: to łączyło zysk z sentymentem. Jak ciągle przypominała swemu nieśmiałemu mężowi, obdarzała go tyleż sentymentem, co dobrymi radami. Wobec obcych jednak stosowała technikę mądrej właścicielki burdelu i rozprawiała sentymentalnie o brudnych stronach seksu - zwłaszcza gdy usiłowała sprzedać rozlatujące się francuskie łóżka lub pęknięte miski porcelanowe. Aleksandra traktowała jako potencjalnego klienta. - Kira... jakaż to była kochana, słodka dziewczyna, panie Arnin. W pewnym sensie ona lubiła Maurice'a, a w pewnym sensie ja może za dużo jej opowiadałam o jego nieśmiałości wobec kobiet. Kira starała się mu pomóc, jak tylko mogła. Czy wyrażam się jasno, panie Arnin? - Pożądliwie obmacywała tabakierkę. - Mówiłam Kirze, że trochę seksu u chłopca w wieku Maurice'a dobrze by wpłynęło i na interesy, i na jego zdrowie. Maurice w pewnym sensie uparcie obstawał przy dziewictwie. Aleksander pojmował wszystkie sprośne aluzje pani Antyk, lecz nie pozwalała mu zmienić tematu. - Tak, to wszystko w pewnym sensie zaczęło się od tej ładnej tabakierki, panie Arnin. Potem Kira często zapraszała Maurice'a, żeby kochany chłopiec mógł się w pewnym sensie przyzwyczaić, wie pan do czego. I prosiła mnie, żebym mu kupiła powieści Stendhala, ale po ich przeczytaniu Maurice zrobił się jeszcze bardziej nieśmiały. Kira była taka cierpliwa, w pewnym sensie jak druga matka. Ale on się przestraszył i uciekł, panie Arnin. - Na Sycylię? - zapytał spokojnie. - Mój Boże, nie! Do Cardiff, panie Arnin. Jego wuj ma tam mały sklepik z antykami. Bardzo dobrze im się pracuje razem w pewnym sensie i interes dobrze idzie. Więc seks nie ma wielkiego wpływu, jeżeli ktoś ma naprawdę dobrą głowę, wie pan, o co mi chodzi. - Pośle pani tabakierkę synowi, prawda, pani Lesser? - Natychmiast, panie Arnin. - I za grubymi szkłami szybko robiła obliczenia, ile może bezpiecznie dodać do początkowej ceny. Ludzie na tyle ekscentryczni, że przez sentyment zwracają towary kupione za gotówkę, nie zasługiwali na sentymentalne traktowanie. W rezultacie swej wizyty w Golders Green Aleksander po raz pierwszy spóźnił się na spotkanie z Dolores. Zastał ją z rozpostartym na podłodze planem. - Myślałam, że pomyliłam wszystkie daty. Ale dziś mamy piątek. - Tak, piątek. Przepraszam za spóźnienie. Spojrzał w bok na różową wannę. To tam Rita zaczęła zastawiać na nich pułapki. Tym razem był tu kostium kąpielowy, który właściwie nie wyglądał na kostium kąpielowy i wisiał na cieknącym kranie. Dolores rozejśmiała się napotkawszy jego spojrzenie. - Rita jest naprawdę niepoprawna. Zauważyła, że nie zajmujemy się zbyt gorliwie jej szafą, więc czuje się urażona w swojej ambicji i podnieca się tą głupią wanną. Czy wiesz, co powiedziała Rita? - Co powiedziała? - Że ja za mało czytam. Ale przecież przeczytałam wszystko, co napisał ten zabawny typ, Henry Miller. - Przeczytałaś, naprawdę? - Ale to takie niewygodne, Aleksandrze. - Niewygodne do czytania? - Nie, do robienia! Rekwizyty miłości, jak kostiumy Rity, ciągle jeszcze otaczały ich w pokątnych mieszkaniach, w ich pamięci i w historyjkach, jakie sobie opowiadali na temat drugoplanowych postaci. Lecz oboje przeszli już przez elementarne próby i wznieśli swoją miłość ponad młodzieńczą pornografię i dziecinne fetysze. Każdy następny akt miłosny unosił ich wprost w ogień czystej namiętności, palącej jak słońce ponad strefą śniegów na szczycie góry. Czas ich miłości zatrzymał się w miejscu. Nie umieli wskrzesić w pamięci ostatniego przypływu pożądania, gdy spotkały się ich usta, ani wyobrazić sobie, jak to będzie za następnym zbliżeniem ust. Każda rozkosz była jedyna w swoim rodzaju: Promieniowała przez ciągłą mgłę zapomnienia, dowodząc im w końcu, że jest niepowtarzalna. I ofiarowywali sobie nawzajem swe ciała z wdzięczności za wzajemne odosobnienie. Ponieważ Aleksander tak niewiele wiedział o Dolores, skłonny był wierzyć, że jego własne odosobnienie wymaga trudniejszych manewrów w przestawianiu się za każdym następnym spotkaniem. Przestrzeń za sceną coraz bardziej się wypełniała, w każdym razie po jego stronie, i musiał kontynuować swe dialogi z postaciami dalszego planu. - Jak się nazywają te perfumy? - spytała nagle Dolores; poczuł się równie zaskoczony jak przedtem. - Te twoje? - Nie, jej. - Ach, tak... to Korynt, nazwa, której nigdy nie słyszałem. - Ja słyszałam - powiedziała. - Produkują to na Sycylii... w najbardiej nieoczekiwanym z nieoczekiwanych miejsc. Muszę zdobyć porządny zapas przez kogoś, kto jedzie w przyszłym tygodniu do Palermo. Jak wiesz, perfumy łatwo podróżują pocztą dyplomatyczną. Aleksander milczał przez jakiś czas, a potem zaskoczył ją nagłym pytaniem: - Powiedz mi, czy interesowali cię kiedyś mężczyźni bardzo młodzi, to znaczy prawie chłopcy? Dolores zrozumiała, o jakie zainteresowanie chodzi, i odpowiedziała od razu: - Nie, nigdy. Widzisz, ja mam chłopca: ma dziewięć lat i włosy też ma ciemne. - Jej dłoń uniosła się i dotknęła głowy Aleksandra. Zapadła kurtyna milczenia. W dwie godziny później, gdy wyszli z mieszkania Rity, Aleksander spytał Dolores: - Czy naprawdę zamierzasz sprowadzić te perfumy... Korynt? - Oczywiście. - Po co? - Jako kamuflaż. Nie rozumiesz? Och, z ciebie nie byłby dobry szpieg, Aleksandrze, po prostu się nie nadajesz. 4 Krab nie zadzwonił we wtorek ani w następny wtorek, ani w następny. Kiedy wreszcie jego głos ryknął w słuchawce Aleksandra, była to sobota, pierwszy dzień maja. Zatelefonował o jedenastej, tak jak zapowiadał, ale o jedenastej wieczorem. - Pan Arnin? Tu Pennyworthing. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam. - Nie, komandorze, bynajmniej. Jak pan się miewa? - Jestem w bardzo kłopotliwej sytuacji, mój stary. Z winy naszego uspołecznionego kolejnictwa. Mój ostatni pociąg odjechał, a mnie w nim nie ma. Czy mógłby mnie pan przenocować? - Właściwie... - Aleksander nie znosił nocować ludzi, ale głos po tamtej stronie był zdesperowany. - Nie mogę pójść do klubu, mój stary. Wyjaśnię później. - No, to niech pan przyjeżdża, komandorze. - Bardzo pan jest gościnny, Arnin. Do zobaczenia niedługo. Krab przybył bardzo szybko, taksówką, i Aleksander zapłacił za niego. Stary szarlatan wyglądał mizernie i niczego nie udając, powiedział, że jest głodny. Gdy siedział twarzą do światła, ściskając kanapkę z szynką w pomarszczonej dłoni, Aleksander miał dziwne uczucie winy. Widział jakieś nieprzyjemne podobieństwo między podrzędnymi sukcesami swego ojca i nędznie maskowanym upadkiem tego człowieka. U każdego stawką w grze był szacunek do samego siebie i obaj, podobnie jak inni zawzięci hazardziści, w razie potrzeby zmieniali się w oszustów. Nie jest jednak łatwo okupić winę kanapkami z szynką, whisky i kawą, nawet jeżeli odbiorcy wszystko to nadzwyczaj smakuje. Aleksander musiał nakarmić Kraba również słowami, a więc uderzył w męski ton "Kameradschaft". - Niech pan mi opowie, komandorze - poprosił - w jakiej wielkiej hecy wojennej brał pan udział po raz ostatni? - W jednostce specjalnej w czasie ostatniej wojny ze Szwabami, Arnin. To nie było nic wielkiego. To znaczy, na twoją skalę. Głównie kluby, mój stary. - Kluby? Nie rozumiem, komandorze. - Pewnie o nich nie słyszałeś. Klub Nowo_aryjski, Klub Irlandzkich Patriotów, Centrum Pingpongowe Lingwistów i tym podobne. Prowadziłem je dla rządu. Schwytałem sporo grubych ryb w moje skromne sieci. Pamiętasz szpiega Krumpenk~ubla? Złapałem go przez jednostkę pingpongową. - To nadzwyczajne, komandorze. Jeszcze whisky? - Nie ma przyszłości, Arnin, w naszej profesji. Żadnej! - ryknął Krab i wypił whisky. - Za dużo chamów dostało się do branży. Pamięta pan tę oburzającą historię o lokaju ambasadora, który dodatkowo zajmował się szpiegostwem? Lokaj, proszę ja kogo? Jak on się nazywał? Aha, James Mason. - Coś się panu pomyliło, komandorze. James Mason grał rolę lokaja w filmie. - Filmy? Nigdy ich nie oglądam, mój stary. Ostatni, jaki widziałem, był z Sarą Bernhardt. - Czy była dobra w tym filmie? - spytał przez grzeczność Aleksander i dolał mu whisky. - Okropna, Arnin, wprost okropna. Już wtedy się zorientowałem, że nie ma przyszłości dla bioskopu. Jego krabie oczy wyłaziły na wierzch, a czerwona skóra napięła się. Wyglądał strasznie. W tym punkcie Aleksander zapragnął mu zadać bardziej osobiste pytanie. - Niech pan mi powie, komandorze, dlaczego pan to wszystko rzucił po wojnie? Pennyworthing popatrzył na niego z ukosa, niby potwór z głębokich wód, czyhający na zdobycz. Potem odparł krótko i skromnie: - Spartaczyłem kilka robót, po prostu je spartaczyłem, Arnin. - Szkoda. Ale ma pan rentę, prawda? - Żadnej renty, mój stary. Żadnej. - Krab napełnił swoją szklankę sam, powąchał whisky przed wypiciem, a potem powiedział posępnym, świszczącym szeptem: - A może ty byś mnie przyjął do pracy, Arnin? Jestem odpowiednim człowiekiem dla ciebie. Doświadczenie, dyskrecja, dobre wychowanie, zdrowy sąd. Zrobię wszystko za trochę gotówki, Arnin. - No cóż, komandorze... - zastanawiając się, co ma teraz powiedzieć, Aleksander chłodno obserwował żałosnego eks_szpiega, który - był tego pewien - podjąłby się każdej brudnej roboty za wikt, mieszkanie i niewielkie kieszonkowe. - Najlepiej zaprowadzę pana teraz do pańskiego pokoju na górze. Widać, że pan jest zmęczony. A o innych rzeczach pomówimy jutro po śniadaniu. Krabie oczy wpatrywały się w butelkę whisky, a butelka rzucała zakrzywiony cień na zegar. Było wpół do drugiej. Następnego dnia Aleksander zainstalował komandora Pennyworthinga w przyzwoitym pensjonacie niedaleko stacji Notting Hill Gate i zapłacił za trzy tygodnie z góry. Gdyby miało zajść coś nieoczekiwanego, zdarzyłoby się to prawdopodobnie w ciągu tych trzech tygodni. A później? Cóż, później Krab mógł znów wykonać swoją zwykłą sztuczkę, to jest zniknąć. Mógł nawet zniknąć całkowicie i umrzeć. Komandor odgrywał rolę bardzo zdziecinniałego i zubożałego wujka, podczas gdy Aleksander obliczał banknoty funtowe, a kierowniczka uśmiechała się do niego zza kontuaru ze zrozumieniem kobiety samotnej. Po jej odejściu Krab zwrócił się do Aleksandra i zamiast mu podziękować, zauważył swoim zwykłym rześkim tonem: - Masz tyle pieniędzy, Arnin! - Brzmiało to w istocie tak, jakby powiedział: "Masz o wiele za dużo pieniędzy, mój stary, i możesz równie dobrze stracić trochę na mnie." Aleksander obiecał mgliście, że zadzwoni do niego pod koniec tygodnia lub w następną niedzielę, i szybko wrócił do domu, aby przeczytać poranne gazety. Zaledwie wszedł w drzwi, usłyszał z gabinetu telefon. Dzwoniła siostra Thompson w nastroju moralnie podniosłym; powiedziała, że dzwoni bezpośrednio po nabożeństwie, i dźwięk hymnów jeszcze zdawał się rozbrzmiewać bojowym echem w jej głosie. - Panie Arnin, mam nadzieję, że pan nic nie zrobił w sprawie tych pań. - W jednym zdaniu rozprawiła się z grzecznymi przeprosinami i przystąpiła do rzeczy: - Gdybym była plotkarką, mogłabym panu wiele opowiedzieć. To, co one opowiadały pani Arnin o swoich mężach! A pani Arnin wszystko powtarzała mnie, tak, powtarzała. I choćby jutro mogłabym tej żonie doktora pokazać, gdzie jest jej miejsce! Tak, mogłabym. - Jakiej żonie doktora, pani Thompson? - Pan pamięta panią... Kościarkę, prawda, panie Arnin? Tak ją nazywała pańska żona. Ta to miała brudne myśli! Żeby opowiadać takie rzeczy damie, delikatnej osobie, takiej jak pańska żona. Muszę przyznać, że dotąd jestem zgorszona. Z oburzenia pielęgniarki Aleksander wywnioskował, że musiała rozmawiać z żoną doktora, i to całkiem niedawno. Zarzucił więc prostą przynętę. - No, prawdę mówiąc, pani Thompson, nie miałem zbyt dobrej opinii o tej pani, kiedy ją poznałem. - Oczywiście, że nie, panie Arnin. Pan od początku ją przejrzał tak jak ja. A bezczelność tej kobiety! Żeby oskarżać mnie o niedbalstwo, i to prawie w dwa miesiące po śledztwie, gdy wszystko zostało powiedziane i ustalone! - Na pewno nie ma prawa robić takich rzeczy - stwierdził Aleksander wiedząc, że to doprowadzi panią Thompson do wybuchu. Doprowadziło do wybuchu. - Panie Arnin! - prawie krzyknęła do telefonu. - Ta kobieta podeszła do mnie właśnie dziś przy kaplicy i zaczęła robić jakieś paskudne aluzje... że nie pilnowałam pani Arnin, jak trzeba, że to moja wina, że zdobyła te pigułki, że przeze mnie... Aleksander przerwał ten potok uwagą, dobrze nasączoną kojącym, choć całkowicie udawanym współczuciem; podniecała go tylko możliwość wyciągnięcia od niej czegoś użytecznego. - Pani Thompson - powiedział - pani działała z pełnym wykorzystaniem swojej wiedzy i możliwości i osobiście czuję tylko podziw dla pani postawy w tych bardzo ciężkich dniach. - Dziękuję panu - wybełkotała ulegle, a potem znów wybuchnęła: - Co ona sobie wyobraża, ta baba, żeby oczerniać innych ludzi! A sama jaką ma opinię? Ona i ten jej mąż konował? Tak się gorliwie zajmuje kosteczkami swoich pacjentek, że nie ma czasu na jej zwiędłe cielsko. A poza tym wiem o nim niejedno, czego ona sama nie wie. Właśnie napisałam do niego list, żeby mu przypomnieć, co biedna pani Arnin musiała wycierpieć przez... Siostra Thompson urwała na chwilę; zorientoweała się, że być może ta nieopatrzna mowa naraziłaby ją raczej na kłopoty ze strony Arnina niż osteopaty. Lecz Aleksander spytał z niespodziewanym spokojem: - Czy pani już wysłała list, pani Thompson? - Tak, wysłałam. Nie było sensu mówić nic więcej: musiał brać pod uwagę fakt, a fakty, jak dobrze wiedział, nie mogły się zmienić z powrotem w alternatywy. Dziś była niedziela, doktor otrzyma jej list w poniedziałek rano i albo go zignoruje, albo zrobi jakieś głupstwo. W tym drugim przypadku Aleksander na pewno dowie się o tym od niego. Tak więc sytuacja przybrała wyraźny kształt i niezależnie od dalszego postępowania pielęgniarki nie może to już wpłynąć na bieg wypadków. Myśląc o tym ze słuchawką przy uchu, Aleksander nie usłyszał połowy jej monologu, lecz nagle wspomniała jeszcze raz imię Kiry. - Co pani mówiła, pani Thompson? - Mówił do niej "Kiro, kochanie", kiedy myślał, że mnie nie ma w korytarzu. I jeszcze... - Pani Thompson, chyba już dość tej rozmowy, nie uważa pani? Nie interesują mnie naprawdę te wszystkie... - Ależ, panie Arnin - przerwała, a głos jej wzbił się na wyżyny duchowej kazalnicy. - Ten świntuch doktor chciał z nią uciec! Aleksander odłożył słuchawkę. Jego dedukcja okazała się prawidłowa. Doktor zareagował na list popełnieniem głupstwa i zadzwonił wkrótce po śniadaniu. Pytał, czy może wpaść do niego; ma pilną sprawę, powiedział. Teraz Aleksander miał przed oczami smutny okaz ludzki, którego mózg rozdymał nadmiar wiedzy, a nogi nadmiar tłuszczu. Osteopata zaczął od pokazania mu listu pani Thompson, który, jak na pierwszą wprawkę w zniesławianiu, był całkiem niezły, tylko że kończył się w stylu kazania, cytatem z Pisma Świętego. - Moja żona dostała podobny list - powiedział doktor lekko się zacinając - i... panie Arnin, ona splądrowała mi biurko przed śniadaniem! - Siedział niezgrabnie na krześle, a ogromne uda rozpychały spodnie na szwach. - Myślę, że znalazła dwa listy od Kiry, i cała sytuacja jest nie do zniesienia. Beatrix może się nawet ze mną rozwieść, choć biednej Kiry już nie ma wśród nas. Ton, jakim czynił te zwierzenia, graniczył z bezczelnością, lecz doktor był zbyt zmieszany, aby to zauważyć. Mówiąc o Kirze, używał tylko jej imienia, a potem zaczął je mylić z imieniem swojej żony. - Beatrix już nie ma wśród nas - bełkotał - i może wykorzystać te listy Kiry w sądzie. - Jak doszło do tego wszystkiego, panie doktorze? - Aleksander zachowywał się jak adwokat wypytujący męża pani Kościarki przed sprawą rozwodową. - Doprawdy nie wiem, panie Arnin. Według pani Thompson to Beatrix podsunęła Kirze tę myśl. Jak się zdaje, opisała mnie jako maniaka seksualnego, gwałcącego pacjentki ku ich wielkiej rozkoszy. Ale czy można wierzyć temu, co mówi pani Thompson, wyraźnie uprzedzona? - Może można. Oczywiście z pewnymi zastrzeżeniami - powiedział Aleksander ze złośliwą radością i podsunął doktorowi pudełko papierosów. - Beatrix nigdy nie opowiadałaby takich rzeczy, to niemożliwe. Ona jest osobą bardzo na miejscu, zapewniam pana, panie Arnin. - Wróćmy do tematu, dobrze, panie doktorze? - No więc... Kira zaczęła mnie trochę uwodzić. To było chyba po trzeciej kuracji, kiedy już zbadałem jej kręgosłup. Nie bardzo mogłem to zrozumieć. Zachowywała się jak kaleka, a potem nagle chciała, żebym ją kochał. Powiedziałem, że to wysoce nieetyczne; kodeks zawodowy, jej stan zdrowia i tak dalej. Nie wspomniałem o Beatrix. Nie, chyba nie. Zresztą one bardzo się przyjaźniły. Jednak Kirę niełatwo było zniechęcić. Ona miała sposoby na mężczyzn, pan to rozumie, panie Arnin. - Tak, rozumiem doskonale. - No, więc to mi coraz bardziej pochlebiało, a Kira zmobilizowała cały swój wdzięk. Ona miała naprawdę bardzo silną osobowość, panie Arnin. - Tak, myślę, że miała istotnie. - W końcu wszystko stało się bardzo trudne. Szczerze mówiąc, nie wiedziałem, jak wybrnąć z sytuacji, bo w zdrowiu Kiry nastąpiła poprawa, co przywróciło mi wiarę w osteopatię. Jako lekarz stanąłem wobec dylematu. Potem Kira powiedziała, że to ja chcę się z nią ożenić i że to rozwieje moje lekarskie skrupuły, ale że najpierw musimy uciec. - Więc pojechaliście na Sycylię. - O nie! Panie Arnin, na urlopy zawsze jeździ ze mną Beatrix. Poza tym Kira pojechała na Sycylię później. I sama. Co zresztą pomogło mi jakoś przyjść do siebie, a później, po powrocie, Kira też okazała całkowitą wyrozumiałość. Ale na nieszczęście napisałem do niej dwa czy trzy listy. Ona szalenie lubiła dostawać takie liściki, rozumie pan... Mam nadzieję, że da się je odnaleźć, bo teraz Beatrix grozi... - Poszukam ich, panie doktorze. Niech się pan nie martwi. Doktor miał minę bardzo zmartwioną, kręcił się na krześle, a spodnie prawie pękały pod naporem jego tłustych ud. - Proszę mnie pytać o wszystko, o co pan chce, panie Arnin. Chcę zrzucić z siebie ten ciężar. A pan okazuje tyle zrozumienia... - Tylko dwa pytania, panie doktorze. Ale najpierw przeproszę pana na chwilę. Aleksander poszedł do gabinetu i wrócił trzymając jakiś mały przedmiot na kawałku papieru. - Pan wie wszystko na temat kości, panie doktorze. Co to jest, pana zdaniem? Osteopata obejrzał przedmiot i powiedział: - Kawałek ludzkiego zęba, oczywiście. - Mnie się też tak zdawało. Dziękuję, panie doktorze. I jeszcze... - Aleksander przerwał na chwilę. - Czy pan dał Kirze w prezencie flakonik perfum? - Nie. - Doktor potrząsnął głową. - Nigdy mi nie przyszło do głowy, żeby robić Kirze prezenty. Może po prostu przez skąpstwo, panie Arnin. - Nie, pan po prostu, może tak to ujmiemy, trochę wyszedł z wprawy w romansach. Lekarz wstał, zbierając się do odejścia. Podając mu płaszcz Aleksander zauważył od niechcenia: - Życie bez żony może być całkiem przyjemne. Czemóż by pan nie miał się zgodzić na przeprowadzenie przez Beatrix rozwodu? To dobra okazja, panie doktorze. Umyślnie użył imienia pani Kościarki, co odniosło efekt natychmiastowy: lekarz nie mógł wykrztusić słów pożegnania, tak się jąkał. Aleksander był w wyczuwalnie tęsknym nastroju, kiedy spotkał się z Dolores tegoż popołudnia w Regent Parku. Nie mieli na widoku żadnego mieszkania; tymczasowa bezdomność uświadomiła im wreszcie porę roku - liczyli rozmaite odcienie zieleni na drzewach i na trawie. Dolores sama ubrana była na zielono, co jakby wywoływało ruchy gałązek, kołyszących świeżymi liśćmi nad jej głową, gdy przechodziła. - Krab ma wielkie zamiary, Dolores. Jeżeli chcesz go zobaczyć w jego własnej osobie, jedź do Notting Hill Gate. Ma dość staroświeckie przebranie, ale mnie się ono wydaje atrakcyjne. Stary Krab chodzi po ulicach Notting Hill przebrany za Sarę Bernhardt. - Jakież to fascynujące! - zawołała Dolores. - Prawie tak fascynujące jak ostatni pomysł Eli. - Jaki jest pomysł Eli? - Chce, żeby Edmundo wyzwał jej męża na pojedynek. Ela twierdzi, że Edmundo zaniedbuje się jako romantyczny kochanek. Pojedynek bardzo dobrze mu zrobi. - Dolores, nie wierzę ci. - Aleksandrze - odparła - ja nie wierzę w Kraba przebranego za Sarę Benhardt. - To nie jest takie niemożliwe. Widzisz, on oglądał Sarę Bernhardt w bioskopie, a to był oczywiście film kostiumowy. - Wiesz co, Aleksandrze, powinieneś dać komandorowi Krabowi przyzwoitą szpiegowską robotę. Staje się zbyt leniwy jak na mój gust. - Może to zrobię, Dolores, tak, tak. I to całkiem niedługo. 5 Jak większość ludzi racjonalnylch, Aleksander nie lubił śmiać się z siebie, kiedy był sam; lecz doświadczenie nauczyło go uznawać własną śmieszność, z chwilą gdy już zaczęła zakłócać jego obraz samego siebie. Nagle ujrzał siebie na absurdalnym urlopie w Londynie, zakochanego w sposób obsesyjny i goniącego za tajemniczym wspomnieniem perfum w pustym flakoniku. Choć w gruncie rzeczy sam się wynajął do szpiegowania swojej zmarłej żony, jedyny jak dotąd dokument kompromitujący Kirę leżał w szufladzie razem z jego pistoletami i z kawałkiem zęba i odmawiał współpracy. To, co było śmieszne w poszukiwaniach Aleksandra, dotyczyło nagłego zainteresowania neurotycznymi romansami Kiry wbrew jego początkowym intencjom. Zamiast wyśledzić obecnego posiadacza brakującego pierwszego egzemplarza, wyśledził obsadę pomocniczą erotycznej tragikomedii Kiry i postacie wypuszczone przez niego na scenę zaczęły teraz wykorzystywać go w charakterze kompetentnego suflera. Jedyną osobą, którą mógł kierować do woli, był Krab, lecz ściśle mówiąc Krab nie należał do teatralnego świata stworzonego przez niego samego i przez Kirę. Komandor zawdzięczał swe istnienie fantazjom Dolores, która teraz życzyła sobie, żeby przywdział kostium szpiega, ze wszystkimi dodatkowymi akcesoriami dostarczonymi przez Aleksandra. Natomiast pośmiertny portret Kiry stawał się coraz pełniejszy. Chcąc nie chcąc Aleksander musiał się przyglądać, jak przybywa mu nowych rysów, których istnienia się nie domyślał, nie podejrzewając, że mogły się skrywać tuż pod skórą jako potencjalna konkurencja dla tych dawnych, dobrze mu znanych. Dostrzegał już zarysy określonego modelu emocjonalnego zaangażowania Kiry wobec mężczyzn takich jak dziewiczy Maurice i udręczony przez żonę osteopata. Postąpowała zawsze w ten sam sposób: robiła wywiad przez kobiety z otoczenia tych mężczyzn, o których chodziło, wykorzystując ich brak dyskrecji, na przykład doprowadzając żonę do wyjawienia sypialnianych sekretów męża. Potem przędła sieć pajęczą własnych fantazji wokół tych faktów i czekała, aż mężczyzna w nią wpadnie. Naturalnie nie chciała, żeby wyglądało to na wyraźną pułapkę; zawsze miała szlachetne intencje, jak na przykład ratowanie grubego, zapracowanego doktora od małżeńskiej uległości lub inicjacja niedoświadczonego młodzieniaszka. Jakże wzruszający był ów rys szlachetności w kalkulacjach Kiry! Widocznie przekonała samą siebie, że to, co knuła, a czasem i sięgała, stawiało ją ponad wulgarnym, rozplotkowanym tłumem kobiet, bo dla niej dawać znaczyło więcej niż brać. Gdy spędzali razem wiele czasu w ich pierwszym roku londyńskim, Aleksander często dostrzegał te same powtarzane przez nią sztuczki. I jak urocze wydawały mu się, ilekroć je zauważył! Kira żadną miarą nie mogła w rzeźniku zobaczyć rzeźnika, w sprzedawcy warzyw sprzedawcy warzyw czy w jakimkolwiek rzemieślniku przedstawiciela rzemiosła. To oczywiście pochlebiało sklepikarzom, których odwiedzała w górnym i dolnym Hampstead, lecz dla samej Kiry równało się rozsnuciu prywatnej sieci związków uczuciowych. Rzeźnik, który tylko sprzedawał jej mięso, zasługiwał na pieniądze, ale na nic więcej; natomiast rzeźnik, który krając i ważąc wieprzowinę czy wołowinę zachowywał się jak jej potencjalny kochanek, otrzymywał w zamian zartobliwą zachętę i wolno mu było się uważać za romantycznego sługę Kiry. Zważywszy jej hojną nieobliczalność mógł oczekiwać wszystkiego. Kira miała zadatki na cesarzową budzącą namiętne uczucia lub na kapłankę miłości i sama to potwierdzała treścią swoich snów, które Aleksandrowi opowiadała, gdy jeszcze mówili o takich rzeczach. Kapłanka czy cesarzowa nie tylko symbolizowała najwyższy ideał miłości, lecz także mogła niby naczynie zawierać niższe jej formy. Tak więc za jej zachętą wszyscy słudzy_kochankowie mieli wlewać do tego naczynia swą namiętność do Kiry - lekarze, rzeźnicy, zieleniarze, fryzjerzy i cała reszta. Czy jednak ksiądz Murphy, wątły sługa boży, kwalifikował się do tego dwoistego związku z Kirą? Na pewno sprawiało jej radość nazywanie go "ojcem" - tyle Aleksander wiedział; lecz nie mogła się przecież spodziewać, żeby ksiądz przekształcił się w krawca jej duszy. Odpowiedź zjawiła się wraz z ojcem Murphym we własnej osobie. Nieskładnie podziękował Aleksandrowi za czek, czerwienił się i mamrotał, niezdolny do skwitowania pierwszej znaczniejszej ofiary zgrabnym błogosławieństwem. Z sześććdziesięciu dwóch funtów, jak przewidział Aleksander, miały skorzystać organy - nie nowe oczywiście, ale stare, których piszczałki, mówił ksiądz, straszliwie się zatykają, kiedy przepust powietrza otwiera się na cały regulator. Aleksander starał się księdza ośmielić, zasługę moralną swego daru przypisał Kirze i zręcznie nawiązał do zakończenia ich ostatniej rozmowy. - Tak się cieszę, ojcze, że mam jeszcze okazję porozmawiać z ojcem o mojej żonie. Ostatecznie do ojca miała więcej zaufania niż do wszystkich innych ludzi, jakich sobie przypominam. - Och nie, nie, panie Arnin. Proszę sobie nie wyobrażać, że ja mogłem rozmawiać z nią na równi, na jej poziomie. Pańska żona, panie Arnin, była bardzo nowoczesną intelektualistką. Zawsze czułem, że brak mi kwalifikacji do wyjaśniania jej spraw religii, to znaczy językiem nowowczesnej dyskusji. Chustka księdza znów się uniosła do jego czoła, ale tym razem była biała, jakby symbolizując niewinność jego słów. Pokrowce w saloniku, gdzie rozmawiali, były również białe i połączenie tych dwóch elementów nadało myślom Aleksandra nowy impuls: przypomniał sobie szuflady Kiry wypełnione dziewczęco białą bielizną, którą skupowała jak pedantyczny kolekcjoner, zmieniając style, lecz nigdy nie eksperymentując z innymi kolorami. Może atmosfera domu pomogła też ojcu Murphy, bo mówił o Kirze swobodniej. Wydawało się, że ona jest gdzieś w pobliżu, zapewne wyszła z domu i spaceruje gdzieś po Heath lub w Golders Green. - Kira czasem lubiła się popisywać, ojcze. Zwłaszcza w rozmowie z ludźmi, których wyższość uznawała. - O nie, nie! - Ksiądz był w nastroju skłaniającym go do wykrzykników i jeszcze raz zaczął zapewniać o swej wierze w uczciwość Kiry. - Pani Arnin nie odczuwała żadnych zahamowań, to znaczy zahamowań intelektualnych, kiedy omawiała swoje i moje problemy. - Ojca problemy? - Tak, panie Arnin. I miała do tego prawo. Uczciwa wymiana myśli między osobą świecką i księdzem jest koniecznością naszych czasów. A pani Arnin, przypominam sobie, mówiła na swój uroczy sposób o tym, jaka to szkoda, że ktoś inny przed nami pozostawił literacki opis takiej przyjaźni. Często porównywała siebie do Simone Weil, oczywiście z całą skromnością, i nawet dała mi książkę Simone Weil po francusku. Niestety moja znajomość francuskiego nie wytrzymała tej próby. Musiałem polegać głównie na streszczeniach pani Arnin, które bardzo mi pomagały. Widzi pan, ona rozumiała ten problem tak dobrze, ponieważ sama była żydówką i bardzo pociągało ją chrześcijaństwo. - O tak - przyznał półgłosem Aleksander i przypomniał sobie nieciekawego typka z Edynburga, który godzinami robił Kirze wykłady na temat Simone Weil. Było to w czasie fali upałów w Londynie i Kira zgromadziła dziwną kolekcję typów, aby dotrzymywali jej towarzystwa nad eleganckim basenem pani Antyk. - I żartowaliśmy też na ten temat księdza_pijaczyny... - ciągnął ojciec Murphy; jego elokwencja wznosiła się i opadała jak biała chustka, którą trzymał. - Pani Arnin żartowała ze mnie i pytała, dlaczego się nie rozpiłem w czasie "noche oscura" mojej wiary, bo twierdziła, że musiałem coś takiego przechodzić. Ale może ja za bardzo wdałem się w rozważania o mistycyzmie świętego Jana od Krzyża, więc nie oddaliliśmy się zbytnio od punktu wyjścia. W każdym razie ja powtarzałem, że utożsamienie wewnętrznych konfliktów księdza z wewnętrznymi efektami whisky rzuca może ciekawe światło na mechanizm literackiej wyboraźni, ale nic poza tym. A komentarz pani Arnin był taki, że nie powinienem wygłaszać tak długich zdań, bo to jej przypomina lekcje łaciny, których bardzo nie lubiła - tak powiedziała. Nie sądzę, żeby pańska żona, panie Arnin, uczyła się zbyt wiele łaciny w szkole. - Nie, niewiele. - A więc od czasu do czasu robiliśmy sobie takie, jak je nazywałem, literackie rekreacje i z radością patrzyłem, jak pani Arnin się uśmiecha, choć miała wtedy te bóle i starała się tego nie pokazywać. Czy pan wie, co pańska żona kiedyś zasugerowała, oczwiście jako argument w dyskusji? - Co Kira zasugerowała? - Aleksander zadał stosowne pytanie obserwując, jak zmienia się twarz ojca Murphy. Przy każdej wypowiedzi przez jego zwykłą bladość przebijał się rumieniec nowego ożywienia. Kira była zapewne jedynym w jego życiu przebłyskiem lekkomyślnego uroku. W tej chwili, mówiąc o jej uroku, wyglądał jak irlandzki aktor w roli irlandzkiego księdza i ten widok bynajmniej nie był przykry. - Panie Arnin, pańska żona dowodziła, że ja nie zdołam pojąć istoty grzechów innych ludzi, póki nie zrobię czegoś sprzecznego z moim powołaniem; mógłbym na przykład uciec z kobietą albo nawet się ożenić. W tej książce, tak mówiła, jest ksiądz, który żyje z kobietą, ale ksiądz_pijaczyna nadal uważa go za księdza. A więc, tak dowodziła pani Arnin, grzech może służyć jako tarcza do szlifowania ducha - chyba tak to określiła - pod warunkiem... że... - nie dokończył. Patrząc na pokrowce ocierał chusteczką usta. Aleksander myślał, że ksiądz czuje się zakłopotany słysząc we własnych ustach słowa Kiry, lecz on tylko czekał na znak zachęty. - Tak mogłaby powiedzieć Kira - potwierdził Aleksander. - No, więc ja odparłem, że muszę sprawić zawód nowoczesnej literaturze, a pańska żona zaśmiała się i powiedziała, że mogę jeszcze z kimś uciec, z kimś takim jak pani Thompson albo ona sama. Pańska żona miała takie dziecinne poczucie humoru. - Oko za oko, ząb za ząb - powiedział Aleksander dość głośno. Ojciec Murphy spłoszył się. - Dlaczego pan to zacytował, panie Arnin? - Zwykłe skojarzenie, proszę księdza. Czasem je miewam jak katar, przychodzą całkiem nagle. Było to skojarzenie w stylu szpiega, bowiem podsuwało plan działania. Aleksander wziął sycylijski ząb i poszedł do dentysty Kiry. Przypadkowo dentysta był Polakiem, dobrym fachowcem i człowiekiem dyskretnym. Miał sposób bycia sugerujący dyskrecję, zarazem krzepiący i subtelny, gdyż zachowywał się jak ginekolog, który rozumie ignorancję męża w sprawach dotyczących wewnętrznych problemów żony. Dawał również do zrozumienia, że mógłby być nadwornym lekarzem całego klanu Pinskich, gdyby uzyskał dyplom w wieku lat trzech; znał ich wszystkich po imieniu, od legendarnego papy do najdalszych stryjków, którzy robili pieniądze, wykorzystując jak mogli najlepiej swoje zdolności. Lecz zdolności papy Pinskiego ciągle jeszcze imponowały dentyście, w okrągłe dwadzieścia pięć lat po jego śmierci, co pięknie podkreślał poufnym tonem. - Papa Pinski - mówił dentysta - miał trzy interesy, trzy! - powtórzył i wysunął trzy kościste palce. - Jeden w Warszawie - zakrzywił jeden palec - drugi w Pradze - zakrzywił drugi - a trzeci, panie Arnin, miał w Wiedniu? - trzeci palec opuścił się. - A więc... - żywo rozpostarł dłoń na kształt wachlarza i pomachał nią koło twarzy - Kira odziedziczyła większość jego majątku! Jej brat był za bardzo zwariowany, aby należycie prowadzić porządny interes, vous comprenez? I teraz mnie bardzo pana żal, panie Arnin, bo pan mógłby być bardzo bogatym człowiekiem. I te całe pieniądze zmarnowane przez głupią wojnę i tego rabusia Hitlera. Fatalnie. Bardzo fatalnie. A czym mogę panu służyć? - Strzepnął coś z białego fartucha trzema najbardziej wymownymi palcami i wrzucił różową tabletkę do szklanki z wodą. - Jak już mówiłem, panie... ee... - Aleksander próbował wymówić jego nazwisko, lecz nie szło mu to od początku. - Proszę mi mówić "pan", tak się zwracamy do siebie po polsku. Moje nazwisko to twardy orzech, szkodliwy dla angielskich zębów. - Dentysta wybuchnął śmiechem; najwidoczniej był to starannie wyćwiczony żart, podawany każdemu nowemu pacjentowi na początek znajomości z fotelem. - Jak już mówiłem, panie... ee... - Aleksander przełknął ślinę dla rozluźnienia języka. - Chciałbym pana prosić o zawodową poradę. - Poradę? - Dentysta przekształcił się w ginekologa, szybko zmieniając modulację głosu i rzucając wymowne spojrzenie. - Mógłby mi pan powiedzieć, czy to jest ząb Kiry? - Aleksander pokazał znaleziony odłamek. - Na pierwszy rzut oka to niemożliwe, proszę pana. Chwileczkę, proszę. Zajrzę do moich zapisków. Wyciągnął kartę z kartoteki, zbadał wykres z historią zębów Kiry i skinął poważnie głową. - Wiedziałem, że ten kawałek odpadnie. Ale Kira tak się śpieszyła! - Śpieszyła się? Dlaczego? - Wyjeżdżała za granicę, zdaje się, na Sycylię. Tak, jestem tego pewny, Kira wspominała o Sycylii. - I pan nie leczył zęba? - Nie, Kira mówiła, że pójdzie do dentysty na miejscu. W Palermo. To Palermo jest na Sycylii, tak? - Tak, na Sycylii. Ale dlaczego przechowywała ten odłamany kawałek? - Kobiety mają zabawny stosunek do tego, co dotyczy ich ciała, panie Arnin. Często proszą mnie o ten ząb, który wyrwałem. Mówią, że chcą pokazać mężowi. Ale czy pokazują? Nie wiem. To jest rzecz, o której często mówią archeolodzy i psycholodzy, i ktoś tam jeszcze, nie wiem kto. - Fetysz? - O, właśnie. Dokładnie to, co pan powiedział. Właśnie! - Dentysta zakrzywił wskazujący palec i trzymał go nad fotelem jak haczyk. W szopie przeznaczonej na dziwaczne przedmioty, które mogą się przydać, Aleksander poszukał powojennego wydania książki telefonicznej Palermo. Znalazł ją, zanotował nazwiska i adresy wszystkich podanych tam dentystów i odłożył książkę na półkę. Kładąc ją tam, dostrzegł napis ołówkiem na grzbiecie książki: "Strzeż się szpiega." Było to oczywiście pismo Kiry. Ten szyderczy chichot zza grobu nie wydawał mu się ani zabawny, ani przerażający. Niemniej jednak dostrzegł w tym tak charakterystyczną dla szpiegów_amatorów chęć uczynienia wyznania, jaką zdradzał powieściowy chwyt Kiry. Tego samego dnia Aleksander podjął dwie niezależne od siebie dycyzje, co było typowe dla jego metod działania. Pierwsza dotyczyła drugorzędnej postaci za sceną: wyśle komandora Kraba na urlop na Sycylię. Druga dotyczyła głównej bohaterki, bardzo wyraźnie zajmującej miejsce na scenie. Miał zamiar obmyślić nową serię prób dla Dolores, lecz tym razem będzie jej przewodnikiem, a zarazem sędzią śledczym. Akt czwarty Światła 1 Leżała na tygrysiej skórze - długie nogi wyciągnęła w kierunku kamery, on zaś stał w blasku świec, a cygarniczka sterczała złowrogo ze skrzywionych w uśmiechu ust. Ona była niebezpiecznym szpiegiem i była bardzo piękna, a on - prawie równie niebezpieczny i prawie równie piękny. Oboje chętnie ryzykowali życie dla cesarza i ojczyzny, tylko że ojczyzna każdego z nich była inna, a dwaj cesarze prowadzili ze sobą wojnę. Cygarniczka poruszyła się, a z ust mężczyzny padło ostateczne żądanie: - Czy dasz mi te plany wielkiej ofensywy, którą ostatnio przygotował wasz sztab generalny? - Tak. Przyniosą je tutaj jutro. I zrobiłabym to dla ciebie jeszcze raz, bo kocham cię bardziej niż Rosję, Gerhardzie. - Nogi Tamary, wydłużone przez kamerę, wykonały lubieżny ruch w powietrzu; światło świec zamigotało, gdy Gerhard postąpił krok naprzód. Przesuwając cygarniczkę w kącik ust wyrzekł z wolna: - Rozstrzelają cię, Tamaro, za zdradę twego kraju! - Kobieta_szpieg - odpowiedziała z tygrysiej skóry - nie powinna nigdy igrać z miłością. Fala muzyki uderzyła o ekran, rozprysła się, a potem ściekała wraz ze łzami Tamary, z największymi łzami, jakie kino kiedykolwiek odważyło się pokazać sentymentalnej publiczności na całym świecie. Aleksander oglądał tę najnowszą namiastkę mitu Maty Hari w meksykańskim kinie, w małym miasteczku na pustyni, i uderzyło go, jak niewiele było w tym wspólnego z jego własną historią szpiegowania. Obecnie miał zamiar odegrać na nowo tę scenę, choć tym razem bez kamery, która wydłużyłaby nogi Dolores, i tak wystarczająco ponętne. Tło niezupełnie odpowiadało filmowym wyobrażeniom o gniazdku kochanków. Zachowało tygrysie skóry - dziwne przeoczenie, skoro Rita potrafiła zgromadzić pokaźną liczbę liniejących zwierzaków, od lamparta aż do słabowitego niedźwiedzia, łatanego miejscami wielbłądzią sierścią. Sam Aleksander kąpał się właśnie w różowej wannie i patrzył na butelkę wody mineralnej, która stała na desce położonej w poprzek wanny, na poziomie jego głowy. Drugi tydzień maja przyniósł zmianę pogody: pierwsza fala ciepłego powietrza drgała na wysokości okna Rity na czwartym piętrze. Dolores pokazywała nogi; pretekstu dostarczyła kupiona właśnie para zielonych pończoch. Dolores nie mogła znieść niepewności, czy ta nowa moda rzeczywiście jest dla niej odpowiednia. Aleksander pomyślał, że w tym momencie zachodzi największe podobieństwo między jego zamiarem i sceną z filmu, którą gorąca kąpiel jakoś przywiodła mu na pamięć. - Dolores, czy podjęłabyś się dla mnie roboty szpiegowskiej? Naturalnie w wolnych chwilach. Wzięła to za żart z repertuaru sztuczek Kraba i odpowiedziała marszcząc nos nad zielenią obleczonych pończochami kolan. - Więc Krab już nie żyje? To wszystko moja wina, bo ja ci poradziłam, żebyś go wysłał w okropnie niebezpiecznej misji. Czy ci się podobają moje okropnie zielone pończochy? - Nie, a właściwie tak, przynajmniej podoba mi się to, co w nich jest. Ale komandor Krab jest jak najbardziej żywy. W swoim pierwszym liście z Sycylii napisał, że wyśle właściwe sprawozdanie przed końcem tygodnia. - Sycylia w maju musi być po prostu boska. - Jej głos znów zabrzmiał echem przyjęcia dyplomatycznego; Aleksander uznał, że to pasuje do sytuacji, jaką dla niej przygotowywał. - Po prostu cudowna! - Przedrzeźniał jej afektowany ton. - Dlaczego nas tam nie ma? - Właśnie, dlaczego? - Dolores spuściła oczy i posmutniała, bo zielone pończochy podwoiły się przez odbicie w lustrze. Aleksander przyrzekł sobie, że nie wpadnie we własną pułapkę, tak jak mu się przydarzyło z Kirą; nie będzie reagował na nagłe zmiany nastroju, przetwarzane przez miłość na czułe uczucia po to tylko, by przytłoczyły kochanka, który poddaje się czułości. Nawet przelotne drgnienie smutku w jej głosie lub oczach wywoływało ból, ten ostry skurcz bólu, który serce rejestruje z prędkością spojrzenia, a o którym w następnej chwili zapomina. Pragnął jedynie uniknąć sprawienia przykrości Dolores w jakikolwiek sposób możliwy do przewidzenia i ufał swojej zręczności w operowaniu lancetem szpiega, trzymanym w pogotowiu na taką właśnie ewentualność. Jednak musiał uważać i nie dopuszczać do tego, by ta miękka plazma, zrodzona przez uczucia, przeniknęła do komórek jego mózgu. Jeśli w stosunku do Dolores miał się posłużyć swą inteligencją jak lancetem, mogło to dotyczyć tylko jej mózgu, nigdy serca. Może w tej decyzji było więcej okrucieństwa wedle zwykłych ludzkich kryteriów. Lecz nie wedle jego własnych. Z wolna, ważąc każde słowo na języku niby lekki płatek, powtórzył swoje pytanie: - Dolores, czy podjęłabyś się dla mnie roboty szpiegowskiej? - Jakiej? - Uśmiechnęła się, ciągle jeszcze traktując ten temat jak bańkę mydlaną, która zaraz pęknie. Podała mu ręcznik i zdjęła deskę z wanny. Przez cały czas patrzyła w bok: Dolores nigdy nie patrzyła na jego nagie ciało poza granicami aktów miłości, które oboje uznawali za rzeczywistość istniejącą tylko dla nich. - Takiej, jaką potrafisz wykonać - odrzekł Aleksander. - Od potencjalnego agenta nie powinno się żądać rzeczy niemożliwych. - Ależ Krab robił tylko rzeczy niemożliwe. Ja chcę być taka jak mój Krab. - Wydęła pełne wargi, przez co upodobniła się bardziej do bożka Azteków dąsającego się w słońcu niż do kapryśnej kobiety w towarzystwie kochanka. - Dolores, Krab specjalizuje się w rzeczach niemożliwych. Ty jeszcze nie jesteś specjalistką. - Jeżeli chcesz, żebym się włączyła w twoje gierki, to albo będę szpiegiem_specjalistą, albo niczym! De acuerdo, Aleksandrze? - Tak, zgoda. - Już stał obok wanny, wytarty i gotów się ubierać. Dolores pozbierała porozrzucane części jego garderoby. Wydawało się, że nadszedł właściwy moment, aby sprawę bardziej sprecyzować. - Zacznijmy od prowincji Las Monjas. Co ci o niej teraz wiadomo? - Las Monjas? - Dolores przybrała oszołomioną minkę, lecz była w istocie zaskoczona jak dziecko, które znajduje prawdziwy proch w naboju_zabawce. - Nic mi nie wiadomo. Znam tylko jej nazwę. To taka prowincja, do której nikt rozsądny by nie pojechał, chyba że przypadkiem zostałby mianowany jej gubernatorem. W kręgu moich znajomych po prostu nie było żadnego gubernatora Las Monjas, ani przeszłego, ani obecnego, ani przyszłego. Aleksander przybrał ton rzeczowy: - Dziwnym trafem, Dolores, Las Monjas ma szasne rozwoju ze względu na lotnictwo cywilne, przynajmniej takie pogłoski krążą wśród osób dobrze poinformowanych. Choć ja nie ograniczyłbym się do tego jednego przymiotnika "cywilne". Widzisz, po prostu lotnictwo, wszystko, co lata w powietrzu. - W powietrzu... - powtórzyła wpatrzona w niego, stojąc przed obrazem w stylu Salvadora Dali. Żyła z Aleksandrem w niewymiernej, a jednak ograniczonej przestrzeni, jak to powietrze, o którym mówił, i w tej chwili nie była pewna, czy on podnosi ją wyżej, czy sprowadza na ziemię, w świat przedmiotów stałych i wymiernych. - Dolores - usłyszała swoje imię z ust człowieka, któremu powierzyła swą miłość. - Dolores, kto wie, może graniczyłoby to z niemożliwością, gdybyś w krótkim czasie dowiedziała się, jak naprawdę wygląda sytuacja w prowincji Las Monjas. Obserwowała Aleksandra zawiązującego bardzo długo krawat w mistrzowski węzeł. Odwracanie i owijanie tych dwóch pasków jedwabiu za każdym razem wprawiało ją jakby w hipnotyczny trans. - Zrobię to dla ciebie, dowiem się - odrzekła niemal odruchowo, ciągle jeszcze obserwując jego ręce. I rzeczywiście to zrobiła. Jej opracowanie tajnych informacji zostało też przepisane na maszynie i - podobnie jak u Kiry - zaopatrzone w dodatkowe znaki ołówkiem. Lecz bez dat. Również jak Kira, Dolores wyciągnęła pożyteczną naukę z pedantycznych upodobań Aleksandra do wykresów, map i wszelkiego rodzaju symboli graficznych. Aleksander był świadomy ryzyka, jakie podejmuje przeprowadzając ten pierwszy eksperyment z Dolores. Dla zaspokojenia swojej ciekawości zerwał milczący pakt między nimi i dopuścił do ich obsesji nowy czynnik. Obsesja ta odznaczała się prostotą zaufania pustelnika do samotności, a wzniósłszy się ponad rekwizyty i maskarady, osiągnęła prawdziwą wewnętrzną harmonię. Teraz Aleksander zburzył tę harmonię, gdyż pozwolił, aby Dolores zaczęła się zastanawiać nad prawdziwym znaczeniem jego prośby; ona sama naturalnie nigdy nie dokończyła zniszczenia prosząc o wyjaśnienie. Nie znosiła wścibstwa. Lecz mógł jej pomóc, gdyby ujął w słowa pytanie, którego nie wypowiedziała. I zrobił to następnego popołudnia, kiedy spotkali się w mieszkaniu Eli. Naturalnie informacją zdobytą przez Dolores bynajmniej się nie interesował. Była w jego posiadaniu już od siedmiu miesięcy i nadal odczuwał zawodową dumę z rezultatu swoich badań, który mógłby stanowić pomnik inteligentnej pedanterii. Dyplomaci gromadzili fakty na chybił trafił, jak studenci: albo wkuwali je na pamięć, albo też praktykowali sztukę pomijania. - Dolores, dlaczego zrobiłaś dla mnie tę robotę? - spytał ją, gdy leżeli trzymając się za ręce po seansie miłosnym. Dolores, jak zwykle miała obrączkę na palcu. - To nie była robota, to była zabawa. Pomagał mi Xavier. - Kto... - Urwał w obawie, że to imię jej męża, lecz zauważyła jego wahanie i powiedziała: - Xavier to mój mały synek. Uwielbia geografię, mity greckie, mnie, koniki polne i tunele - dokładnie w tym porządku. Nic mi to nie przeszkadza, że moje miejsce jest po mitach, a geografia to tylko masa mitów pomieszanych z rzekami, górami i wulkanami. Więc, jak widzisz, Xavier ma logiczny umysł. Potem poprosiła, aby zawiązał jej na szyi swój krawat i pobawił się jego końcami. Krawat migotał między jej piersiami jak strumień lub jaszczurka - obrazy zrodzone z mitu. Dolores przyswoiła sobie sztukę sublimowania prymitywniejszych elementów fantazji erotycznych i umiała teraz wydobywać ich odcienie za pomocą wyodrębnionego symbolu. Aleksander jednakże nie pozwolił jej uchylić się od odpowiedzi na swe pytanie, choć podziwiał intuicję, z jaką wezwała na ratunek symboliczny rekwizyt, jak gdyby w charakterze egzorcyzmu przeciw jego dociekliwości. Czemu więc upierał się, aby przerwać urok? - Dlaczego nie odpowiedziałaś na to, co było istotne w moim pytaniu? - spytał ściskając trochę za mocno przegub jej dłoni. Cofnęła rękę i odpowiedziała natychmiast: - Bo to dotyczy moralności mojej płci, a kim ja jestem, aby przemawiać w imieniu wszystkich kobiet? - Mogłabyś spróbować, Dolores. - Przypuszczam - powiedziała sięgając po papierosa - że wszystkie kobiety z wyjątkiem tych, co aspirują do świętości, czują się utrzymywane i ta świadomość, że się jest utrzymanką sięga bardzo głąboko. Nawet maszynistka w biurze lub przepłacana aktorka filmowa zachowuje się czasem jak kapryśna kochanka i wpada we wściekłość, aby przypomnieć szefowi, który jej płaci, że pensja nie zmieniła jej statusu utrzymanki. Mam nadzieję, że się mylę, ale moim zdaniem, Aleksandrze, wszystkie kobiety czują urazę do tych, którzy je utrzymują, czy to będą mężowie, szefowie w biurze, czy mecenasi ich talentu. Stąd ich nagłe pragnienia, aby uniezależnić się poprzez brak lojalności. Według mnie kobiety są lojalne tylko w stosunku do swoich dzieci i do miłości, bo wyobrażają sobie miłość jak zabłąkane dziecko i starannie się nią opiekują, ilekroć stanie na ich drodze. Och, taka jestem teraz zakłopotana, Aleksandrze. To najdłuższy monolog, jaki kiedykolwiek wygłosiłam w łóżku. - Słuchałem go z przyjemnością, Dolores. - Ale to jeszcze jeden przykład typowo kobiecego zachowania. Niewiele kobiet odznacza się wybitnym intelektem, ale daj im miłość, a potem pozwól im się wyciągnąć na łóżku i odprężyć. Wtedy ich inteligencja wybucha jak raca i wzlatuje w górę, może na cześć ich bóstwa, Księżyca! Zapaliła następnego papierosa i czekała na pytania. Skoro już raz zignorował jej ostrzeżenie, mógł zaryzykować znacznie więcej w otwartej rozmowie. - Powiedz mi, Dolores, jak byś usprawiedliwiła kobiecą nielojalność, która później okazuje się aktem zdrady według wszelkich kryteriów? - Och, jak można usprawiedliwiać coś, co stało się czymś innym? Wiem tylko tyle: kobieta zdradzi tych, co ją utrzymują, dla swego kochanka, ale musi on być prawdziwym kochankiem. - A wobec tego kto jest prawdziwym kochankiem? - Mężczyzna, który wyzwala nas z pozycji utrzymanki. Nie daje nam pieniędzy w żadnej formie bezpośredniej czy pośredniej. Lepiej, żeby był bez grosza, tak jak w bajkach. Ale nawet ten ideał może mieć skazy. Spójrz na Elę i na jej wymarzonego kochanka Edmunda. Wiesz, dlaczego oni tak często się kłócą? - Nie, powiedz mi, Dolores. - Po raz pierwszy romansowe powikłania Eli nabrały znaczenia w związku z tym, co sam poddawał próbie. - Więc Edmundo jest strasznie bogaty, ale mąż Eli też. A mimo to chciałaby, żeby jej idealny kochanek zostawiał na łóżku banknot pięćciofuntowy po każdej potajemnej schadzce. Edmundo bardzo się złości, bo jest dosyć skąpy, a poza tym widzi w Eli wyrafinowaną damę, nie jakąś prostytutkę. Lecz dla Eli to byłby tylko znak miłości, można by powiedzieć, symbol. - Tak, symbol - powtórzył Aleksander. - Z jego zdrowiem też jest nie najlepiej. - Z czyim zdrowiem, Dolores? - Edmunda. Musi odwiedzać lekarza rano w te dni, kiedy spotyka się z Elą. Tak jest wygodniej, wiesz. Ale potem skarży się Eli, że tak często musi się rozbierać. Szelki zdejmować, szelki wkładać, jak mówi, najpierw kozetka u lekarza, potem kanapa. Jakie to męczące być sumiennym kochankiem! Roześmieli się oboje i spojrzeli na siebie. Krawat także był w zabawnym stanie, obluzowany węzeł opadał. Nagle Aleksandrowi przyszło na myśl, czy nie wymyśliła tych wszystkich bohaterów: Eli, Edmunda, Terry'ego, a nawet Rity. Miał tak niewiele dowodów ich prawdziwego istnienia. I czy nie było znaczące, że nawet nie próbowała uwierzyć w jego komandora Kraba? 2 Komandor Pennyworthing, choć krabiooki i zdziecinniały, posiadał twarde rezerwy zdrowego rozsądku, jakie zawodowi pieczeniarze gromadzą przez całe lata: opóźniał swój powrót z Sycylii udając, że musi spenetrować jakiś nadzwyczajny trop, który go doprowadzi do dwóch groźnych dentystów. Ryzykował własne sztuczne zęby, ale tym się nie przejmował. Dentyści też nie mieli nic przeciw rażeniu go elektrycznością na swych fotelach. Jednakże wedle sprawozdań Kraba pierwsze owoce jego tajnych zabiegów miały smak obietnicy: setki agentów, specjalizujących się w sprawach środkowoamerykańskich, wkrótce przybędą do Palermo i zaczną się ścigać po całej wyspie, co może się okazać bardzo atrakcyjne i nie tak kosztowne, jakby mogło się zdawać panu Arninowi. Wszystko to zostało przekazane Aleksandrowi szyfrem. Arnin senior miał dla szyfru tego rodzaju specjalne określenie: był on równie łatwy do złamania, równie kruchy jak weneckie szkło transportowane do Grecji macedońskim wozem. A ponieważ staruszek pracował w transporcie, wiedział dobrze, co mówi. Dwóch agentów spróbowało kiedyś użyć tego samego szyfru: jeden stracił przez to szefa, drugi stracił życie. Potem szyfr powędrował na półkę jako ciekawostka, która mogła się przydać autorom opowieści szpiegowskich dla dzieci. Krab musiał taką opowiastkę przeczytać i nauczył się szyfru na pamięć. Aleksander pokazał mu streszczenie Kiry, dotyczące perspektyw dla Las Monjas, ponieważ komandorowi koniecznie trzeba było czymś zaimponować, zanim podejmie działania na własną rękę. Jednakże sam dokument przedstawiał niewielką wartość. Liczył się natomiast posiadacz oryginału, który w przyszłości mógł Aleksandrowi zaszkodzić, i tylko dlatego poszukiwania trwały. Aleksander posłał Krabowi telegram tej treści: "Potrzebuję tu faktów i pana." Po wydaniu ostatnich lirów Krab powrócił do Notting Hill i następnego dnia zjawił się w willi Aleksandra. Zebrał garść faktów, które można było przesiewać co najmniej przez godzinę, i liczył na to, że tyle wytrzyma. Pierwszą pozycję stanowił oryginał wystukany byle jak przez komandora na maszynie właścicielki pensjonatu, lecz jedno spojrzenie Aleksandra wystarczyło, by nawet jego krabie oczy wyszły na wierzch ze wstydu. Papier wylądował w kominku. Odrzuciwszy w podobny sposób większość pozycji, Aleksander zażądał rachunków. Może przynajmniej one będą autentyczne? Kartki z bieżącymi wydatkami Kraba nie były autentyczne, lecz niektóre z nich zawierały zabawne ciekawostki z miejscowego życia. "#12 maja. Orzechy od chłopca w amerykańskim hełmie baseballowym, 95 lirów." "#14 maja. Poczęstunek: szklanka wody od księdza o podejrzanym wyglądzie, z nogami w wiadrze z powodu upału. #100 lirów. Nb. przepłacone." W końcu ukazał się postrzępiony rachunek od dentysty, datowany prawie rok temu i jeszcze nie zapłacony. Aleksander obejrzał go pod światło. - Czy to jest autentyczne, komandorze? - Tak, proszę pana. - Krab zwracał się do niego w ten sposób tylko na służbie. Kiedy indziej wolał uderzać w ton koleżeński, mówiąc mu "chłopcze" lub po prostu "Arnin". - Byłem sprytny, proszę pana - dodał. - Dentysta nie dostał ode mnie tych pieniędzy. Co za pomysł żądać dwu tysięcy lirów za wyrwanie zęba już złamanego! Ta pani nie pokazała się już i nie zapłaciła, tak mówił ten facet. I ja się nie dziwię. - Ja ureguluję ten rachunek, komandorze. - Pan? - Oczy Kraba o mało nie wyszły na wierzch ze zdumienia. Ze wspaniałomyślnego tonu pracodawcy wywnioskował, że owa misja sycylijska nie była całkiem chybiona, i w duchu postanowił następnym razem przynieść znacznie więcej rachunków. Aleksander dziwił się również, że komandor mimo wszystko dotarł do właściwego dentysty. Wysłał go tam, nie żywiąc żadnych złudzeń co do jego zdolności. Krab służył po prostu za przynętę i byłby spełnił swoje zadanie, nawet gdyby się tylko powałęsał na miejscu. Właściciel oryginału, gdyby czatował w Palermo, natychmiast rzuciłby się na starego Kraba, gdyż nikt nie odpowiadał lepiej wyobrażeniom cudzoziemców o brytyjskich szpiegach jak ta zasuszona postać o dziwacznych oczach, chętna do kupowania orzechów na drodze od sycylijskiego debila. Ponieważ Krab powrócił bezpiecznie, Palermo można było wykluczyć z gry. Rachunek od dentysty zapoczątkował ożywioną korespondencję. Aleksander przesłał trzy funty w liście, lekceważąc przepisy walutowe, a ta hojność wywołała eksplozję nadziei z tamtej strony. Dentysta, który warwał ząb Kiry, już nie żył, lecz jego rodzina, natchniona trzema banknotami funtowymi, obsypała wyrazami czułych uczuć Aleksandra w wymownej włoskiej angielszczyźnie. Czy chciałby mieć w Londynie prywatnego dentystę, wyłącznie do swojej dyspozycji, który równocześnie mógłby prowadzić małą, zyskowną "ristorante" na tyłach jego wspaniałego domu? Gdyby to nie dogadzało jego wielmożności, może wolałby pracowitą dziewczynę z Palermo, która pali się do tego, aby gotować obfite posiłki dla całej jego rodziny? Z tych pośpiesznie pisanych listów Aleksander dowiedział się wiele na temat zezwoleń, wiz, komunikacji morskiej i niedoli związanych z zawodem dentysty, które zacnego ojca wpędziły do grobu. Kira na pewno dobrze się teraz bawiła jego kosztem, jeżeli takiej zabawy pragnęła i jeżeli w ogóle gdzieś istniała. Szpieg zaczyna zawsze od sytuacji niekorzystnej, jeżeli poważnie traktuje amatora. Tymczasem w zainteresowaniach Aleksandra nastąpiło ciekawe przesunięcie. Prawie niepostrzeżenie jego szpiegowskie nawyki zamiast na Kirze, skoncentrowały się na Dolores, tak jakby same nawyki potrzebowały takiej właśnie bezsensownej odmiany. Tłumaczył sobie jak maniak, że skoro Kira szpiegowała na jego niekorzyść dla kogoś innego i skoro Dolores była zdolna do szpiegowania na niekorzyść kogoś innego po prostu na jego prośbę, cała stworzona przez niego koncepcja miłości wyizolowanej miała jakąś zasadniczą skazę. Zakładając, że odosobnienie trwało chronione przez scenerię, kurtyny i parawany, czy naprawdę mogło skutecznie odsunąć rzeczywistość istnienia innych ludzi daleko poza swój własny zasięg? Co więcej: czy idealne odosobnienie tego rodzaju wykluczało wszelką ciekawość rzeczy, które działy się poza zasłonami, tam, gdzie Dolores spędzała większą część swoich dni? Czy jej prywatne życie w kręgu ich miłości było czymś wyłącznym, tak wyłącznym, że nie miało nic wspólnego z jej życiem prywatnym w domu, w gabinecie lekarza, w banku? Aby się upewnić, że ta doskonała izolacja nie ma pęknięć, musiał wyjść na zewnątrz i przyjrzeć się jej przez te kurtyny i zasłony. Przynajmniej na kilka chwil. Chyba nie będzie to zbyt nielojalne wobec Dolores. Nie potrzebuje nic wiedzieć o jego eksperymencie, po prostu będzie dalej uważała ich odosobnienie za nie naruszone. Zwykle taka potrzeba zdobycia pewności wypływa w życiu szpiega stąd, że często musi zdejmować swą maskę teatralną lub wychodzić spoza bezpiecznej zasłony celem sprawdzenia, czy maska jeszcze pasuje, a w zasłonie nie ma dziur. W czasie każdej takiej próby odsłania się na chwilę, co może przypłacić życiem, a jednak niebezpieczeństwo jest najszybszym sprawdzianem bezpieczeństwa. Czy Dolores kłamie? - zapytywał samego siebie. Nie kłamała w łóżku; i nie odczuwał u niej fałszu wtedy, gdy ich ciała nie stykały się bezpośrednio. Ilekroć decydowała się powiedzieć mu coś o swoim ojcu, o kręgu dyplomatycznych nudziarzy lub o swoim synku, brzmiało to szczerze, gdyż wypowiedziane było tak bardzo spontanicznie i nieformalnie. Czyż jednak byłaby równie prawdomówna, gdyby chciał dotknąć jej drugiego, prywatnego życia? Ostatecznie udzieliła mu subtelnego ostrzeżenia na samym początku, gdy ich miłość kryła się jeszcze pod płaszczykiem eleganckiego, cynicznego romansu. Czy powinien teraz uszanować jej ostrzeżenie, czy też przeciwnie, dochodzić, jakie kierowały nią motywy? Jej mąż, który przypuszczalnie powrócił już do Londynu z "la capital", pozostawał dla obojga tabu, co Aleksander uważał za najmniej podejrzaną klauzulę w ich cichym porozumieniu. Lecz istniały inne jeszcze, o wiele subtelniejsze tabu, ustawione przez Dolores dookoła ich odosobnionej sceny jak małe, kulące się figurki, a on je zaakceptował nie pytając o cel. Kim na przykład był prawdziwy Terry w życiu Dolores? Owszem, Aleksander zastanawiał się nad tym, gdy odwiedzali jego nędzny pokoik, lecz Dolores wkrótce odwróciła jego uwagę od Terry'ego, bo nigdy już nie korzystała z tego pied_~a_terre. I jak osoba ze sfery Dolores mogła zawrzeć przyjaźń z tak podejrzaną postacią jak Rita, Amazonka od szaf i garderoby? Dolores stanowczo unikała rozmów o swoich związkach z tymi ludźmi, nawet o Eli i jej mężu, z którym niewątpliwie spotykała się również w swoich kręgach oficjalnych. Nie po raz pierwszy Aleksander stanął wobec alternatywy, że są to postacie wymyślone. Może trzeba będzie i to sprawdzić. Co by zrobiła Kira, gdyby ją wprost zapytał o jej teatr amatorski poza sceną domową? To prawda, nigdy o to nie pytał, bo nie zadawał sobie nawet trudu, aby podejrzewać, że jakieś próby jednak odbywały się za sceną w czasie jego podróży zagranicznych, a nieraz w czasie jego pobytów w domu. Lecz to, co Kira mówiła mu niekiedy wprost lub w listownych wypracowaniach stylistycznych, niewiele miało wspólnego z jej życiem, które teraz poznawał. Może nie zamierzała kłamać; po prostu przekręcała fakty w taki sposób, aby pasowały do stworzonego przez nią obrazu ich życia małżeńskiego. I tutaj, właśnie tutaj kryła się podwójna pokusa dla Aleksandra. Skoro nie potrafił z całą pewnością określić stosunku Kiry do niego, czy to jako męża, czy człowieka obcego, jak mógł bez zastrzeżeń uwierzyć w miłość Dolores? Tak wiele dowiedział się o Kirze - zmusił go do tego powiew zapachu perfum - i wciąż jeszcze nie widział jasno siebie w stosunku do niej. O Dolores nie dowiedział się niczego, gdyż taka była najbardziej rozsądna cena ich odosobnienia; a więc jak mógł twierdzić, że miłość ogarnia jasnowidzeniem wszystkie sekrety w związku dwojga ludzi? Podwójna pokusa dotyczyła więc zarówno Dolores, jak i Kiry. Czemu nie miałby użyć zmarłego medium do szpiegowania żywej osoby? Dlaczegóż by nie miał skłonić Dolores, aby zrobiła to, co zrobiła lub mogła zrobić Kira? Pierwsza próba z zbieraniem dla niego informacji dowiodła drogą analogii, że Dolores może rzuci światło na pewne motywy postępowania Kiry, Kira zaś, a raczej jego znajomość Kiry rzucała częściowo światło na samą Dolores. Aleksander jednak skłonny był ulec tej podwójnej pokusie przede wszystkim dlatego, że ukazywała jego własną obsesję w dwóch równoległych zwierciadłach, a one z kolei podawały to odbicie coraz dalej, aż wreszcie w oddali zostawała tylko plamka, niby czujne oko szpiega, które mrugało do niego porozumiewawczo. Teraz wreszcie odkrył szpiegowskie usprawiedliwienie dla tej obrzydliwej sytuacji: Dolores kontra Kira! Znalazł się w pułapce między dwoma lustrami i nie mógł uciec od mnożonych przez nie obrazów, póki jedno nie stłucze drugiego. Lustra na całym świecie jednoczą się w tej zmowie małpowania, aby otumanić i złamać odporność szpiega doskonałego. Z jej nazwiskiem poszło mu całkiem łatwo. Stał się gorliwym czytelnikiem najelegantszych, najbarwniej lśniących pism, oglądając zastygłe w uśmiechach twarze istot ludzkich, upozowanych do fotografii. Uśmiechy dyplomatów cechowała wyższość lodu, który otacza butelkę szampana w kubełku: miały ochładzać całe życie towarzyskie do stosownej temperatury, podczas gdy dla snobów niższego gatunku przeznaczony był hałas strzelających raz po raz korków. Zastygły uśmiech na twarzy Dolores nie wychodził zbyt korzystnie na fotografii. Aleksander odkrył go na stronicy poświęconej kronice towarzyskiej, gdzie zdjęcia umieszczono w trzech rzędach, jak na paradzie, z podpisami, które rzucały uśmiechom komendę "baczność". Dolores stała tam z wysokim kieliszkiem w dłoni, wymieniając uśmiechy z panami o okazałych zębach, którzy, jak informował tekst, mieli właśnie odjechać do Peru. Była to widocznie radosna wiadomośćń bowiem twarze na fotografii słały uśmiechy we wszystkich kierunkach. Jej mężowskie nazwisko nie było wcale hiszpańskie, tylko francuskie, ale dobrze do niej pasowało. Natychmiast zrozumiał, jak dalece to proste odkrycie utwierdza jej niezależność. "Dolores de Rouge_ferrac" brzmiało bardzo przekonywająco, samo jednak nazwisko bez imienia zdawało się jakąś przybudówką do jej indywidualności, odmiennie umeblowaną i gęsto zaludnioną, w której on sam nigdy nie będzie pożądanym gościem. Se~nor de Rouge_ferrac był na fotografii ledwie widoczny, gdyż odwracał się tyłem do dostojnylch gości i pokazywał tylko świecącą łysinę. Ów pogardliwy ruch łysej głowy, odwołując się do pamięci Aleksandra, wprawił go w rozterkę, niepewność: spotykał dość często panów z Ameryki Łacińskiej o irlandzkich, francuskich i niemieckich nazwiskach - jak mógłby nie pamiętać tego właśnie, który miał widocznie prawo zachowywać się jak zarozumiały snob? Z fragmentu na fotografii Aleksander nie umiał sobie odtworzyć reszty twarzy: czy tamten miał wąsy, grube wargi, jakiego koloru oczy? Niepewność związana z nazwiskiem i z twarzą nie opuszczała Aleksandra we śnie i prześladowała go na jawie. Dręczyło go dziecinne pragnienie, by usłyszeć nazwisko głośno wymówione przez Dolores lub przez jej męża. Aby zaspokoić to pragnienie, trzeba było zadzwonić do niej niespodziewanie, o niewłaściwej godzinie. Zrobił to zaraz po śniadaniu. Z początku zdawało mu się, że telefon przyjął służący zwykłym "Diga". Milczał więc uparcie, a wówczas głos rzekł opryskliwie, tym razem po angielsku: - Mówi hrabia de Rouge_ferrac. Aleksander odłożył słuchawkę. Potem niepewność zaczęła pęcznieć jak balon, w którego wnętrzu głos obijał się i skrzypiał. Porównanie z balonem (przesadzone) nasunęła Aleksandrowi łysa głowa chwiejąca się groteskowo w jego wyobraźni. Tak niewiele uchwycił z realnego istnienia jej męża - jedna plamka na fotografii i kilka dźwięków w słuchawce - a mimo to wyobrażały one całe żyjące ciało mężczyzny. Tabu oblekało się w kształt cielesny. Aleksander zmuszał swoje myśli, aby mu ukazywały bez obsłonek, jak tych dwoje spało razem, jak dotykały się ich ręce i nogi, jak oddychali w ciemnościach. Ale czy ona mogłaby teraz naprawdę z nim spać? Nie, Dolores nigdy by tego nie zrobiła. Tak, ale Dolores de Rouge_ferrac mogła to robić i robi to teraz, i będzie robiła później. Z nogami wyciągniętymi w kierunku kamery stworzonej z wątpliwości Aleksandra..nv Akt czwarty Światła (c.d.) 3 Aleksander znów przeglądał ich rozkład godzin i intymną mapkę Londynu sporządzoną dla Dolores wczesną wiosną. Teraz opracował mapę odwrotną, w której znaki wskazujące miejsca i godziny bezpieczne zastąpiły równie pedantycznie wykonane kwadraciki i kółeczka wskazujące miejsca niebezpieczne - też z pełną aprobatą koloru. Wyśledzenie logiki pustych miejsc w jej nieregularnym rozkładzie tygodnia zajęło mu całe popołudnie: zdawało się, że jest w tym jakiś plan. Większość nieregularnych zajęć tym właśnie się charakteryzuje, twierdził ojciec Arnina, pykając z tureckiej fajki, i udowadniał, że sprawdza się to w pasie śródziemnomorskim, słynnym z konsekwencji słońca i z niekonsekwencji człowieka. Plan Dolores wykazywał, że co drugi dzień o tych samych porach rezerwowała dla siebie niezmiennie dwa okresy półgodzinne, choć wszystko poza tym się zmieniało. Pierwsze pół godziny wypadało o dziesiątej rano, drugie - o piątej po południu. Aleksander nie kwestionował jej prawa do zastrzeżenia tych półgodzinek wyłącznie dla siebie i nigdy nie przyszło mu do głowy, by ingerować w jej prywatne układy. Teraz zaczęły go intrygować nie tyle konkretne zastrzeżone godziny, co regularność, z jaką się powtarzały w jej drugim - tym jawnym - życiu. Dolores była zawsze punktualna, co musiał przyznać, a jako pedant także pochwalić, i strzegła ich wspólnego wolnego czasu zazdrośnie i sumiennie. W ten sposób chciała oczywiście chronić ich odosobnienie przed intruzami nawet takimi tylko, jak nieprzewidziane przeszkody spowodowane niepogodą, tłokiem w godzinach szczytu lub niestrawnością. Ścisłe przestrzeganie przez nią tych okresów półgodzinnych w ciągu wszystkich miesięcy ich obsesyjnej namiętności zdradzało tę samą troskliwość i podobne zaangażowanie, które na taką troskliwość zasługiwało. Wprowadzenie drobnych zakłóceń w jej ustalony rytm celem zbliżenia się do tej drugiej sprawy wydawało się nieszkodliwym zabiegiem; Aleksander był mistrzem w tych sprawach, gdyż nikt nie podejrzewałby takiego pedanta o rozmyślne niedbalstwo. Gdyby postanowił spóźnić się o trzy godziny, wystarczyłaby byle wymówka, a gdy widział już, jak ludzie niepokoją się takim wyłomem w jego nawykach, sprawiało mu to przyjemność. Najłatwiej jest zachować reputację pedanta. Tak więc czasami urywał to dziesięć, to dwadzieścia minut z ich spotkań wczesnym popołudniem lub późnym wieczorem czy też komplikował jej jazdę wybierając kawiarnię przy ruchliwej ulicy lub tak wskazując kierunek, żeby nie mogła trafić do stacji benzynowej, kiedy miała przed sobą daleką drogę. Takie proste chwyty odznaczały się tą zaletą, że były zarazem i denerwujące, i zbyt błahe, by się o nie gniewać. Po odbyciu serii tych zabiegów wstępnych Aleksander obmyślił plan bardziej nękający. Zapragnął spotkania z Dolores w taki dzień i o takiej porze, o jakiej nigdy się nie spotykali. - A dlaczego nie wtorek, dla odmiany? - spytał, gdy jedli lunch w taniej cypryjskiej restauracji w Kilburn. - Wtorek ma być dla mnie bardzo szczęśliwym dniem według tego, co mówią gwiazdy w tym piśmie. - Pokazał jej odpowiednie miejsce w piśmie kobiecym, które kupiła od gazeciarza inwalidy. Dolores odrzuciła włosy do tyłu; masywne kolczyki błysnęły w świetle sączącym się z okna. Tak dobrze poznał ten gest: oznaczał zaprzeczenie bądź odmowę, lecz wypowiadane po nim słowa wyrażały zwykle tylko łagodne zdziwienie. - Ależ, Aleksandrze - otoczyła jego imię uśmiechem - według tego pisma, które zostawiłam w domu, może to być dla ciebie bardzo nieszczęśliwy dzień. Poza tym poniedziałek jest przed wtorkiem, a przez weekend nagromadzi się we mnie tyle miłości do ciebie! Więc w poniedziałek u Eli, zgoda? Aleksander siedział zwrócony twarzą do strasznego landszaftu z bardzo niebieską zatoką, z żółtą łódką i kępą smętnych cyprysów - wszystko to wtłoczone było w boazerię na ścianie. Dziwne, jak malarski banał tego rodzaju potrafił przedrzeć się przez jego irytację i wzmóc upór. Poszukał wzrokiem natchnienia u cyprysów i powiedział: - Dobrze. Spotkamy się i w poniedziałek, i we wtorek. We wtorek o piątej dwadzieścia. Po prostu czuję, że tak chce los zgodnie ze starym zodiakiem. Dolores znów odrzuciła włosy i jedyną oznaką niezadowolenia był rozkołysany błysk kolczyków. Dobre maniery, tak niezawodne, choć niewymuszone, nie pozwalały jej zbyt jasno wyrażać nagłej irytacji. Wolała, kiedy takie objawy spotykały ją ze strony otoczenia - ludzi i rzeczy; lubiła nawet przelotne oznaki złego humoru u Aleksandra i niezmiennie irytującą atmosferę tanich lokali, takich jak ten. Upierała się na przykład, by ich rzadkie wspólne posiłki spożywać w cypryjskiej restauracji, gdzie wszyscy kelnerzy widzieli w niej piękną wariatkę i gapili się na nią bezczelnie, gdy zajadała szaszłyk pod okropnym malowidłem. To takie uczucie, jakby się było kimś innym, tłumaczyła mu: może greckim uchodźcą, osobą, która czeka na nielegalny wyjazd do Ameryki, a którą on, Aleksander, ma zaopatrzyć w fałszywe dokumenty w zamian za jej cnotę i kolczyki! - No, to bierz moje kolczyki - mówiła na zakończenie tej sceny, odpinała je i wymachiwała nimi nad miedzianym tygielkiem z kawą po turecku. W tej chwili dotknęła ich tylko, aby sprawdzić, czy jeszcze są na miejscu. - No i jak, Dolores? - spytał prawie tak wesoło jak wówczas, gdy umawiali się na spotkania na tydzień wcześniej. - Widzisz, o piątej dwadzieścia byłoby mi trochę trudno. A we wtorki w mieszkaniu Eli po prostu roi się od mężów, obecnych i rozwiedzionych. To dla Eli taki sentymentalny wtorek, kiedy "pani przyjmuje", rozumiesz. - Dolores uśmiechnęła się w nadziei, że jej grzeczną odmowę złagodzi iskra humoru. Lecz Aleksander miał przed sobą zachęcający przykład wulgarności na ścianie, toteż ponawiał prośbę. Była to straszna nauczka, jak miłość potrafi nadużyć dyplomacji. - Nie chcesz tego dla mnie zrobić, to wszystko! - W przystęŁpie nagłego kaprysu grał rolę obrażonego kochanka. - Nie wolno ci tak mówić, Aleksandrze. - Jej twarz nagle ściągnęła się, a usta uwypukliły, co mogło zapowiadać wybuch furii. Przez chwilę ta twarz miała w sobie coś jeszcze bardziej indiańskiego niż w momentach nabrzmiałego milczenia po akcie miłosnym. - Zrobiłabym dla ciebie wszystko! - wyszeptała świadoma, że kelner się na nią gapi. Jej oczy okrył cień, zrobiły się głębsze i smutniejsze, lecz Aleksander unikał ich spojrzenia, wyobrażał sobie natomiast, jak hrabina de Rouge_ferrac mogłaby sformułować zdanie, które przed chwilą usłyszał. Prawdopodobnie byłoby bardziej stonowane, powiedziałaby: "Zrobię, co będę mogła." - Przepraszam, nie miałem zamiaru cię obrazić - rzekł po chwili. - Nikt mnie nie może obrazić, nawet ty. - Był to najchłodniejszy zwrot, jaki kiedykolwiek wypowiedziała w jego obecności. A ponieważ znał jej nazwisko i zarozumiały głos jej męża, zdanie to wzniosło się aż pod poplamiony sufit restauracji i spojrzało na niego z góry. Skłamała z arystokratycznym szyderstwem, bo jednak ją obraził. Potem wypadki potoczyły się szybko, jeden za drugim. Przy pożegnaniu Dolores powiedziała, że postara się być wolna we wtorek po południu, ale nie wcześniej niż o wpół do szóstej. Ponieważ mieszkanie Eli będzie nieosiągalne, może spróbuje u Terry'ego, ale tylko w ostateczności. Konsekwentnie brała pod uwagę jego antypatie, Aleksander zaś wciąż jeszcze przybierał kwaśny ton, jak tylko w ich rozmowie pojawiał się Terry. Gdy spotkali się w poniedziałek, Dolores nie miała jeszcze pewności, jak to ostatecznie zorganizuje, i prosiła go, by nazajutrz rano zadzwonił jak zwykle dwukrotnie. Jeżeli będzie mogła przyjść, to podnosząc słuchawkę za drugim razem odpowie tylko "tak". Dolores omawiała wszystkie możliwe szczegóły z absolutnym spokojem - nową kawiarnię, którą wybiorą na wtorkowe spotkanie, miejsce, w którym zaparkuje, i tak dalej. W tym punkcie przeprowadzonej z wyrachowaniem akcji Aleksandrowi nie przypadło do gustu jej opanowanie ani też własna nieubłagana przebiegłość. Oboje zaczęli kręcić piruety na krawędzi wspólnego odosobnienia. Gdy zadzwonił po raz drugi, odpowiedziała "tak". Zgodnie z ustalonym planem awaryjnym Dolores miała zaparkować swój wóz z fałszywą tablicą rejestracyjną gdzieś między stacją kolejki podziemnej Gloucester Road a barem, który wypatrzyli przy placyku na tyłach stacji. Zapowiedziała, że będzie tam najwcześniej za kwadrans szósta i nie życzyła sobie, żeby się włóczył po bocznych uliczkach dzielnicy o wątpliwej reputacji. Jak twierdziła, można się włóczyć tylko w całkiem przyzwoitej dzielnicy albo w całkiem podłej. W innych człowiek wygląda podejrzanie. Po południu tego dnia, gdy mieli się spotkać, Aleksander zrealizował powzięty uprzednio zamysł, którego celem stało się jedno uświęcone pół godziny. Wynajął samochód na cały dzień, zaparkował go w cienistym końcu półkolistej alejki, gdzie jego ekscelencja in spe mieszkał razem z Dolores w stanie niewierności małżeńskiej. Przyjechał około czwartej, rozłożył na kolanach gazetę i czytał z ręką na kierownicy. Kwadrans po czwartej Dolores wyszła z domu, wsiadła do samochodu i zapuściła silnik. Aleksander doznawał podwójnej przyjemności rozpoznania. Oto ona, przy kierownicy, wychyla głowę przez okno: jego Dolores i Dolores de Rouge_ferrac. Która z tych dwóch bardziej go teraz fascynuje? Która z nich ostatecznie go przechytrzy, jak to uczyniła Kira. Jadąc za jej samochodem, Aleksander wspomniał uwagę, jaką kiedyś zrobiła, o nowoczesnych kochankach wożonych przez zmotoryzowanego Kupidyna. Mówiła, jak użytecznym i dyskretnym środkiem lokomocji jest samochód; mało komu przyjdzie do głowy zajrzeć do przejeżdżającego samochodu. Żaden inny pojazd nie potrafi tak dobrze przenosić sekretu z miejsca na miejsce. Jak na ironię, jej pochwałę sekretów na kółkach można było zastosować do samochodu, który prowadził Aleksander. Dolores nie mogła zauważyć jego wysoce niedżentelmeńskiego pościgu; gdy przyspieszała ona, przyspieszał i on, pewny, że nic nie popsuje mu szyków. I ani jeden przechodzień nie spojrzał na niego z chodnika! A więc i pod tym względem miała rację. Duży ruch na King's Road pomagał mu wtopić własny nędzny sekret w tysiące innych; jechał za nią do South Kensington, potem z Cromwell Road skręcił w cichą boczną ulicę, gdzie ostatecznie zatrzymała się przy budce telefonicznej. Kiedy Dolores wysiadła, zobaczył, jak szuka czegoś w swej dużej torbie, po czym przeszła przez jezdnię, obejrzała się i ruszyła dalej bez wahania. Na rogu wbiegła szybko po schodach, otworzyła kluczem okratowane drzwi i znikła w środku co najmniej na dwadzieścia minut. Aleksander powrócił do swej gazety. Gdy ukazała się zza rogu, dostrzegł wyraźnie jej uśmiech, przybrany na tę okazję jak makijaż po to, by podziwiać samą siebie. Wrzuciła klucz do wielkiej torby i powitała swój samochodzik następnym uśmiechem. Patrząc ze swej kryjówki Aleksander kochał ją za te dziecinne minki przed urojoną publicznością i nawet świeżo malowana budka telefoniczna zdawała się wyrażać aplauz lśniącą czerwienią. Dolores dotknęła jej gestem - znowu - ciekawej dziewczynki, żeby zobaczyć, czy jest sucha. Widocznie budka była sucha, bo skinęła głową patrząc na swoje palce, po czym szybko wsiadła do samochodu. Aleksander nie mógł się zająć zbadaniem narożnego domu; musiał dalej ją śledzić. Jechała teraz bardzo szybko, błyskawicznie mijając skrzyżowania, co wystawiało na ciężką próbę jego sprawność jako kierowcy. W pewnym momencie, na skrzyżowaniu z Queen's Gate, prawie potrącił doręczyciela z poczty jadącego na rowerze, co przypomniało mu ostrzegawczy rysuneczek w odnośniku na zrobionej przez siebie pomysłowej mapce. Dolores wjechała do parku i zatrzymała się przy kawiarni umajonej, niby kwiatami w pełni lata, blaskiem czerwonych i żółtych parasoli. Od jednego stolika wstała starsza kobieta i podeszła do ogrodzenia z chłopczykiem tak uderzającej urody, że każdy musiał na niego spojrzeć ze zdumieniem i zachwytem. Chłopiec miał czarne włosy i niezwykle długie rzęsy, co podkreślało jego podobieństwo do Dolores. Z okna samochodu wychyliła się głowa w malutkim bereciku zatkniętym na czubku, którą chłopczyk zaczął pokrywać pocałunkami z taką energią, że i beret, i włosy zdawały się fruwać w powietrzu. Starsza kobieta czekała obok niczym rozważny anioł stróż w chwili ziemskiego wypoczynku. Następnie wszyscy odjechali samochodem. Aleksandrowi pozostało jeszcze pół godziny wolnego czasu. Zdecydowany dalej realizować swój bezecny plan, wrócił do przecznicy Cromwell Road, ustawił wóz w miejscu, które Dolores poprzednio wybrała na parking, i obserwował dom z okratowanym wejściem. Na schodach stał jakiś Hindus z podręcznikiem medycyny pod pachą i zastanawiał się, czy ma wejść. W szczupłej brązowej dłoni trzymał klucz do zatrzasku Yale. Nad wejściem, obok wykonanego ozdobnymi literami napisu "lokale do wynajęcia", wymalowany był niezdarnie większy staroświecki klucz. Hinduski student ostatecznie zdecydował się otworzyć; Aleksander dojrzał za drzwiami długi ciemny korytarz. Umyślnie zostawił samochód na wybranym miejscu koło budki telefonicznej i poszedł piechotą w kierunku owej dzielnicy o wątpliwej reputacji, gdzie stacja Gloucester Road musiała wykopać się z ziemi jak zdychający kret. Już z pewnej odległości zobaczył jej samochód, w którym odbijał się upierzony neonowym światłem kogut nad wejściem do baru. Od razu na powitanie zamachała wesoło ręką trzymającą klucz. Była tak z niego dumna, że prowadząc wóz i mrucząc coś od czasu do czasu, trzymała go w zębach. Zauważyła z daleka, że jej miejsce do parkowania jest zajęte, cisnęła klucz na kolana i wykrzyknęła: - Co za bezczelność! To najlepsze miejsce tutaj. I ukradł mi je ten stary, gruby kupiec. Myślałam, że za mną goni, bo mam takie cudowne włosy, a ten podły typ chciał wykorzystać mój genialny węch do parkowania! Bo, wiesz, ja naprawdę mam do tego genialny węch. - Tak, wiem, Dolores. Wręczyła mu drugi klucz, wyjęty z torby, podała numer domu i numer mieszkania na najwyższym piętrze, spytała, czy ma zapałki na wypadek, gdyby nie mógł znaleźć kontaktu idąc na górę; potem wysiadła i pocałowała go przez okno. - Ja pójdę pierwsza, a ty przyjdź w dziesięć minut po mnie i nie zwracaj uwagi na postacie Azjatów wpadających i wypadających z ubikacji. Oni są w gruncie rzeczy nieśmiali. Znikła jak dama z instytucji dobroczynnej odwiedzająca podopiecznych: Aleksander, bezmyślnie zapatrzony w przestrzeń, uświadomił sobie, że zapomniał zamknąć okno w swoim samochodzie; zrobił to po drodze do domu z mieszkaniami do wynajęcia. W godzinę później, kiedy wlewał do jej kieliszka ostatnie krople musującego włoskiego wina, zapytał najniewinniejszym tonem: - Kim jest ten zacny wyznawca miłości, któremu winienem wdzięczność tym razem? Zabrzmiało to zbyt pokrętnie jak na gust Dolores: nieokreślonym gestem wskazała stojącą przed tapczanem szafkę z dykty. - Chodzi ci o ten pokój? - Tak, o ten pokój, Dolores. - Ach, właściwie... - Potrząsnęła włosami i wstała, natychmiast wsuwając stopy w pantofle. - Tym razem musimy uszanować tajemnicę i skromność wspaniałomyślnego człowieka. - O, więc to mężczyzna? - Jeszcze jak, Aleksandrze! - Krążyła po pokoju, porządkując rzeczy. Aleksander dobrze wiedział, że chwila nie jest odpowiednia, by powtarzać pytanie. Po drodze do samochodu umieścili butelkę z włoską nalewką we wnętrzu świeżo pomalowanej budki telefonicznej. Dolores jak dziecko cieszyła się nadzieją, że może natchnie ona następnego użytkownika telefonu do wydania czterech pensów na romantyczną rozmowę. Natomiast Aleksander myślał o wynajętym samochodzie. Postanowił zadzwonić do firmy i poprosić o odebranie go z tego miejsca przed północą. Tej nocy Aleksander spał bardzo dobrze, rano zaś, po wypiciu zwykłych dwóch filiżanek mocnej kawy, poszedł najpierw do swojej szopy, a potem pojechał do domu z mieszkaniami do wynajęcia. Na progu stał jakiś inny Hindus czekając, aż ustanie deszcz. Nie miał pod pachą książki, lecz wspaniałe grube okulary nadawały mu wygląd bardzo pilnego studenta. Aleksander zadzwonił; deszcz przestał uderzać o liście, pokojówka otworzyła drzwi, obrzuciła go uważnym spojrzeniem i powiedziała: - Wszystko zajęte. Proszę spróbować w przyszłym tygodniu. Do widzenia. - Chwileczkę - rzekł stanowczo Aleksander i zerknął przez ramię, czy Hindus sobie poszedł. Okazało się, że tak. - Jestem z policji. Podsunął pokojówce pod nos legitymację biblioteczną w skórzanej oprawce i nie po raz pierwszy zdumiał się stwierdziwszy, że dla ogółu ludzi właściwy zawodowy gest liczy się bardziej niż dokument. Jednakże, w odróżnieniu od policjanta, podał dziewczynie banknot dziesięcioszylingowy. Nie zraziła jej ta niekonsekwencja. - Lepiej, żeby właściciele nie wiedzieli o moich odwiedzinach, rozumie panienka. - Tak, proszę pana. - No, to chodźmy na górę; porozmawiamy po drodze, panno... - Peggy Smith, proszę pana. - Zaprowadziła go na pierwsze piętro. - Ile tu mieszka osób narodowości egipskiej, nie wie pani przypadkiem? - Nie ma takich, proszę pana. - Aha. - Szli dalej w milczeniu. - A kto zajmuje te dwa lokale, Peggy? - spytał, gdy doszli do najwyższego piętra. - Numer trzydzieści osiem jest wolny, proszę pana, a trzydzieści dziewięć został wynajęty wczoraj... nie, przepraszam pana, przedwczoraj wieczorem. - Przez kogo? - Zobaczę w książce na dole. - Proszę zobaczyć. - Wrócili na parter. Dom wydawał się całkiem pusty. Peggy Smith przyniosła zatłuszczoną czarną książkę i odwróciła parę końcowych kartek. - Pokój wynajął jakiś pan Aleksander Arnin, proszę pana - wyszeptała skłaniając głowę poufnym gestem. - Dyrektor spółki akcyjnej, tak tu pisze. Zdaje się, że to ktoś przyzwoity. - Tak, całkiem przyzwoity. Wychodząc wetknął jej drugi banknot dziesięcioszylingowy za niezamierzony komplement. 4 - Niech pan mi powie, komandorze, jaką okazję by pan zaaranżował, żeby zgromadzić razem kilka zbzikowanych typów? - Jak dalece zbzikowanych? - spytał Krab nader rozsądnie; oczy wyłaziły mu na wierzch, gdy patrzał na butelkę whisky stojącą obok Aleksandra. - Naprawdę zbzikowanych, komandorze. - A ping_pong nie byłby dobry, proszę pana? Wiem z doświadczenia, że faceci bez piątej klepki lubią klepać w piłeczkę. - Zachichotał; czerwone żyłki nabrzmiały mu złowrogo na nosie i na skroniach. - Klepka klepie, ha, ha! - Podkreślił swój dowcip głuchym śmiechem. - Nie, nie sądzę, aby pociągał ich zbytnio tenis stołowy. - Aleksander wyobraził sobie nagle Ritę w spodniach grającą z gołym Terrym i wybuchnął śmiechem. Komandor Pennyworthing uznał to za odgłos towarzyskiej zachęty i zręcznie przesunął butelkę bliżej łokcia Aleksandra; teraz najlżejszy ruch mu o niej przypomni. Rzeczywiście Aleksander zauważył butelkę i poprosił Kraba o odkorkowanie. Komandor docenił życzliwość tej prośby i w mgnieniu oka otworzył i nalał whisky. - Cieszy mnie, że odzyskałem twoje zaufanie, Arnin - warknął szykując się do wychylenia trunku. Pod wpływem whisky odzyskał słabnącą przytomność umysłu i poprawił się żwawo: - Proszę pana. - Moich typków interesują komplikacje i subtelności seksu, rozumie pan, o co mi chodzi? Na tym tle właśnie są stuknięci, komandorze. - A może by tak, proszę pana, pasowała tu jakaś okazja mistyczna? - Czerwone oblicze Kraba i ręka napełniająca szklankę tchnęły teraz egzotyczną mądrością. - Co takiego, komandorze? - Aleksander wypił trochę whisky, aby lepiej pojąć sens dziwnego zestawienia słów w propozycji Pennyworthinga. - Te typki z Indii, proszę pana, co jedenaście lat - nie tłumaczył, dlaczego akurat co jedenaście, a nie na przykład co dziesięć albo trzynaście lat - zjawiają się z przesłaniem. Rozmawiałem z setkami takich, proszę pana. Mają hysia na punkcie miłości, te typy z przesłaniem, potężnego hysia! - No, to niech pan dla mnie zorganizuje tę swoją okazję mistyczną, komandorze. I proszę się częstować whisky. - Dziękuję panu. Jesteś niesłychanie gościnny, mój stary. - Był coraz bardziej pijany i czerwony koło uszu. Uszy, zwiędłe i skurczone ze starości, wyglądały, jakby lada moment miały odpaść. - Ale wiesz, Arnin - szeptał ochryple - muszę mieć osobny fundusz na posiłek w restauracji pakistańskiej. Choć ja nie cierpię potraw z curry. Wprost nie znoszę. - Jego usta miały wyraz spragniony i drgały kurczowo, póki nie dostał od Aleksandra dwóch funtów. - Zostaw wszystko mnie, Arnin. Nie sprawię rozczarowania, proszę pana. Dwa funciaki, bardzo zacnie, stary - bełkotał wstając. - Do widzenia, Arnin, proszę pana, do widzenia. - Wyszedł zataczając się. Komandor Pennyworthing nie sprawił Aleksandrowi rozczarowania. Dwudziestego pierwszego czerwca przestawił krótki zarys swego planu wraz z załącznikiem. Załącznik okazał się kartą z zaproszeniem, na której kilka słów wypisano dużymi literami. Rozpoczynała się od zdania: "Zostałeś wybrany do rozmowy o mistycznych tajemnicach miłości z indoaryjskim Mędrcem Nidag_nugiem składającym pierwszą wizytę duchową zbłąkanej siostrzycy Europie." Potem następowały szczegóły bardziej prozaiczne - data i miejsce spotkania oraz stanowcze żądanie, aby nie składać mędrcowi żadnych darów materialnych. To ostatnie, jak wyjaśnił Krab, nadawało całej sprawie charakter prawdziwie mistyczny i miłujący. Pod spodem, znów dużymi literami, autor tego absurdalnego bełkotu reklamował swą godną zaufania pozycję społeczną: "Przewodniczący i tłumacz komandor A. P. B. Pennyworthing, Kmro" Aleksander zwrócił uwagę na adres i powiedział: - Przecież pana pokój jest za mały na spotkanie. - Właścicielka pensjonatu, który pan był łaskaw dla mnie wybrać, ma bawialnię - jak nazywa ten pokój - dużą i bardzo uduchowioną. Panie spirytystki, proszę pana, spotykają się tam raz na dwa tygodnie z duchami, zwykle z duchami rodzaju męskiego, bo z mojego pokoju na pierwszym piętrze słyszę, jak z nimi tańczą. Dobra stara muzyczka. Głównie walczyki, proszę pana. Aleksander chciał jak najszybciej wrócić do spraw zasadniczych. Ogólnie biorąc, pochwalił pomysł Kraba, indoaryjskiego mędrca i wybór bawialni. Z całą skromnością, pochrząkując z odpowiednią modulacją głosu, komandor zwrócił uwagę Aleksandra na mniej oczywiste subtelności swojej akcji. - To jest oparte na formule Gunga Din. Nigdy nie zawodzi, Arnin. Próbowałem wiele razy. W całych Indiach także, proszę pana... - Chrząknął z szacunkiem. - Co ma do tego Kipling? Nie całkiem pana rozumiem, komandorze. - To ty znasz ten wiersz "Gunga Din", stary? Jakież to dźwięczne! I długie. Dobrze się czyta w pustych pomieszczeniach. Ta londyńska gwara jest oczywiście wulgarna, ale w ogóle... nie ma jak stary Din. Ha ha! - Krab zachichotał i zatarł pomarszczone dłonie. - I co dalej, komandorze? - Czy próbowałeś kiedyś czytać to wstecz? - Nie. Nigdy mi to nie przyszło do głowy. - Mnie to przyszło do głowy trzydzieści lat temu, Arnin, to jest, proszę pana. Podwójnie wstecz - tak to pewnie trzeba nazwać. Czytanie nie tylko wierszami od ostatniego do pierwszego, to za proste; to odgadnie każdy głupiec. Ale czytanie podwójnie wsteczne posłuwa się litera po literze, mój stary, przez cały wiersz aż do tego piekielnego początku. - Bardzo to nużące, komandorze. - Ale jakie skuteczne, proszę pana. Nauczyłem się całego Nidag_Nuga na pamięć. - Minutkę, komandorze. Pan wspomniał nazwisko tego Hindusa. - To ten gość z poematu czytanego podwójnie wstecz. - Rozumiem. - Więc tak, proszę pana: uczyłem ludzi tej wersji Pennyworthinga na całym świecie i cywilizowanym, i podwójnie zacofanym, ha ha! Dobre, co? Nauczyłem tego również paru tubylców w północnych Indiach. Ostatnio tym cholerstwem zajęli się jacyś zwariowani filolodzy, jak słyszałem. I nikt nie odkrył w nim starego Kiplinga, proszę pana. I nigdy nie odkryje, mój stary! Urajcie ekspertowi od północnych Indii! - Jakim sposobem trafił pan do armii indyjskiej? Zawsze uważałem, że pan służył w marynarce, komandorze. - Jako oficer łącznikowy, proszę pana. Dlatego mowa o marynarce. Indie, Chiny, Wyspy Bahama, proszę pana. Chyba całe życie pracowałem w służbach łączności. Nawet ta drobna okazja, którą organizuję dla pana, jest na swój sposób łącznością, prawda? - Tak, komandorze, myślę, że pan ma rację. Ale jak pan zdobędzie wcielenie swojego Nidag_nuga? - Już go mam, proszę pana. Pamięta pan te dwa funty i tę pakistańską restaurację? Dają to okropne curry, nie znoszę tego! Ale jeden tamtejszy kelner, mój znajomy, ma dobrą pamięć, tak jak te typki, które uczyłem w północnych Indiach. Poza tym jego wolny dzień wypada w dzień naszego spotkania, rozumie pan, o co mi chodzi? - Owszem, rozumiem - powiedział Aleksander. Nagle zapragnął, aby Krab miał o trzydzieści lat mniej i mógł dotrzymywać mu towarzystwa w tych niewesołych miejscowościach między Andami i Zatoką Meksykańską. Po czym potulnie wypłacił komandorowi kilka funtów zaliczki na wypożyczenie munduru oficera marynarki z odpowiedniej instytucji. Zaproszenia, wydrukowane za drogie pieniądze, Aleksander sam wrzucił do skrzynek w trzech mieszkaniach, które odwiedzali z Dolores. Ponieważ nie znał nazwisk ich właścicieli, wykorzystał swoją niewiedzę dla dodatkowego efektu mistycznego. Zaproszenia były skierowane do Eli, Rity i Terry'ego, a każda koperta wydzielała nieco stęchłą woń orientalną. I przyszli wszyscy, trzydziestego czerwca wieczorem, a więc istnieli naprawdę, nie tylko jako obsesyjne wytwory wyobraźni. Przez cienką spirytystyczną zasłonę, dzielącą wnętrze bawialni duchów na równe części, Aleksander obserwował, jak wchodzą. Niektóre miejsca pozajmowali już ludzie Nidag_nuga, zwerbowani przez Kraba z kuchennych podziemi tej samej restauracji za opłatą kilku szylingów od osoby. Krab namówił ich, aby uprali swoje turbany na tę wielką okazję. Nidag_nug, ów utalentowany kelner, siedział jeszcze na górze w pokoju komandora przepowiadając sobie podwójnie wsteczny tekst, podzielony na fragmenty nierównej długości, który miał służyć za mistyczne komentarze. Aleksander bez trudu rozpoznał pierwszego gościa honorowego. Był on najoczywiściej nudystą w przebraniu: spodnie źle na nim leżały, kołnierzyk był za luźny, krawat przekrzywiony; co do sandałów, to więcej zawierały dziur i szpar niż skóry, może dla pokazania nagości wypielęgnowanych stóp Terry'ego. Rzuciwszy okiem na fotografię właścicielki pensjonatu, zawieszoną przy drzwiach, Terry skierował się prosto w stronę najmłodszego eksperta od curry, siedzącego w pierwszym rzędzie, usiadł za nim i wbił wzrok w jego nieczuły turban. Pewna myśl napełniała Aleksandra niepokojem, mianowicie, że może tych troje doskonale się zna, a Dolores mogła kultywować tę znajomość uważając ich za zwariowaną paczkę. Czekał na przybycie następnej osoby lekko zdenerwowany. Przybycie okazało się "podwójne", co Krab mógłby skwitować znaczącym "ha ha", ponieważ Ela przyprowadziła ze sobą swego idealnego kochanka. Była to uderzająca, bardzo malownicza para; ich widok na pewno poruszyłby senną publiczność music_hallu w prowincjonalnym mieście. Ela wyglądała jak tropikalny ptak na cienkich, lecz ładnych nóżkach, bardzo zwinna i kolorowa, o zgrabnych, smukłych biodrach, które jakoś w sposób naturalny domagały się ustrojenia w otoczkę z piór. Właściwie nie szła z Edmundem, tylko trzepotała się koło niego jak ćwierkające stworzonko z leśnej klatki, a on posuwał się kaczym krokiem, z obojętnością powolnego zwierzęcia, niepomny na Elę i wszystko inne w tej bawialni. Prawdopodobnie nie wiedział, gdzie się znajduje, po co przyszedł, a już na pewno nie słuchał tego, co do niego sepleniła szybko Ela po portugalsku. Edmundo przypominał zmęczonego aligatora, który wyciągnięty z wygodnego błota tęskni, aby tam wrócić. Spoglądając mu w oczy, gdy pełznął obok, nie można się było powstrzymać od ziewania, bo jego ociężałe szare powieki to podnosiły się, to opadały, odsłaniając bezbarwne soczewki tylko na krótką chwilę. A jednak roztaczał jakiś niesamowity urok podkreślony przez zbyt obcisły garnitur. Atletyczne pośladki rozsadzały spodnie, ramiona niby ogromny wieszak na ubrania podtrzymywały watowanie, klatka piersiowa zapraszała, by wymierzyć w nią cios pięścią. Edmundo był południowoamerykańskim ideałem męskości. Wrażliwy Terry od razu wyczuł jego obecność w pokoju. Przestał się interesować nieczułym turbanem i starał się, jak mógł, przyciągnąć Edmunda do swojego rzędu. Czy to wskutek dusznej atmosfery, czy też ptasich podrygów E,li, Edmundo zareagował zbyt szybko i opadł na krzesło dwa rzędy za Terrym. Natychmiast w Terrym odezwał się ekshibicjonista: zaczął się kręcić, podrywać z krzesła i swą opaloną twarz w nieokreślonym wieku odwracać do tyłu, w stronę egzotycznego brutala więzionego przez tę wstrętną małą kurewkę. Pięć minut przed zapowiedzianym mistycznym pojawieniem się Nidag_nuga ostatnia osoba z obsady aktorskiej otaczającej Dolores wetknęła do bawialni czerwonorudą głowę. Jej włosy miały tak intensywną barwę, że w świetle elektrycznym zdawały się płonąć. Jednakże, choć ta żywa czerwień odejmowała jej lat, pionowe bruzdy wokół ust na powrót ich dodawały, sugerując zbliżanie się do okrutnej pięćdziesiątki. Gdyby Aleksander łatwo ulegał wstrząsom, na pewno doznałby teraz szoku widząc, jak wślizguje się do pokoju żmijowatym ruchem. Oczywiście była to Rita, przybyła wprost z krainy obrazów Salvadora Dali, różowej wanny i "praktycznej garderoby dla dziewcząt". Jako żywa marionetka Dolores, Rita potwierdziłaby tylko swoje istnienie w oczach Aleksandra, ale jako osoba zwana przez Kirę panną Ladacznicą Szkarłatną, potwierdzała jeszcze jeden wątek, a ewentualne rozgałęzienia, jakie mogły się rozwinąć, mogłyby uwikłać nie tylko jego samego, lecz również Dolores i jej męża. Tak, nie ulegało wątpliwości. To ona stała tam na środku bawialni, krótkowzroczna, ruda jak wiewiórka, łapczywie wypatrując, jaka nowa bombonierka seksualnych rewelacji otworzy się nagle tuż przed nią. Kira nigdy nie mówiła o niej Rita; podsumowała jej osobowość w przezwisku, a na temat panny Ladacznicy Szkarłatnej Aleksander wiedział nie więcej niż siostra Thompson na temat pani Antyk i innych pań odwiedzających Kirę. ........................... Kira plotkowała o niej z Aleksandrem, ponieważ to leżało w jej stylu przekomarzania się z mężczyznami, a choć był jej mężem, był również mężczyzną, i to przystojniejszym (co musiała przyznać) od każdego z tych, których potrafiłaby złapać w razie nagłej potrzeby. Szczególne zainteresowanie Kiry tą jej rudą przyjaciółką cechował niezwyczajny posmak erotyczny: panna Ladacznica Szkarłatna miała podobno uczyć ją emisji głosu, lecz zamiast tego stała się jej adoratorką i rysowała Kirę melancholijną w łóżku, Kirę zadumaną z ręcznikiem w wannie i akt Kiry w pozie niezdecydowania. - Ali, mój najdroższy Ali - szczebiotała z cierpliwie przedłużanym spojrzeniem, które mówiło: "a może uwiedziesz mnie teraz?" - panna Ladacznica Szkarłatna podarowała mi nową serię swoich fotografii, "ta Czerwona", tym razem w bardzo kuszących pozach. Czy chciałbyś je obejrzeć? Są dosyć zabawne. Zwłaszcza te w kostiumach teatralnych; takie drobne frywolności, popatrz... Aleksander przejrzał kilka z nich, głównie te rozebrane, i nawet zrobił grzeczną uwagę na temat delikatnej budowy jej kolan. Lecz poza plotkami nie dostąpił przyjemności spotkania fotogenicznej pani twarzą w twarz. Kira trzymała ją na łańcuszku, na użytek Kiry - najwyższej kapłanki - i tylko od czasu do czasu mówiła Aleksandrowi: - Ali, najdroższy, muszę mieć w sobie coś z niegodziwego mężczyzny. Biedna, biedna kobieta, ona jest we mnie tak szaleńczo zakochana. Co ja mam robić, Ali najdroższy? ........................... Pokaz Nidag_nuga mias się zacząć niebawem i Aleksander pobiegł na górę, aby dołączyć swój własny pomysł do programu komandora. Ten nagły pomysł wiązał się z osobą panny Ladacznicy Szkarłatnej. Pakistańscy kucharze i pomywacze zaczęli zgodnie klaskać, gdy przed kurtyną pojawił się Krab w wypożyczonym mundurze oficera marynarki, zapowiadając mistyka indoaryjskiego w taki sposób, jakby dopiero przed chwilą się zmaterializował, wypuszczony z gardła medium. Cztery rzędy wstążeczek na piersiach Kraba sugerowały, że przemierzył cały świat w pogoni za sławą, a ilekroć uderzał się właśnie w to miejsce dla wzmocnienia retorycznego pytania, wszystkie turbany potakiwały z aprobatą. Była to mętna mowa o zbłąkanej siostrzycy Europie i o specjalnym świetle płynącym z Azji, o głoszonej przez Nidag_nuga sublimacji poprzez seks i o jego intuicyjnym wyborze tych, którzy mieli zostać oświeceni na starożytnych wyspach Wielkiej Brytanii. Zapowiedział, że mistyczny gość będzie tylko odpowiadał na pytania w swoim własnym świętym dialekcie, który komandor Pennyworthing ma nadzieję trafnie przetłumaczyć. Edmundo pozostawał niewzruszony; widocznie nie miał wygórowanej opinii o aparycji indoaryjskiego kelnera. Spod opuszczonych sennych powiek obserwował Terry'ego, kręcącego się na krześle jak chłopiec z przepełnionym pęcherzem. Terry chciał zrobić wrażenie na Edmundzie, więc zadał pierwsze pytanie. - Czy Nidag_nug byłby tak uprzejmy i oświecił mnie - zaczął piskliwym głosem - czy zdecydowana orientacja seksualna może ulec przestawieniu z pomocą mistycznego impulsu? - Ostatnie słowo wymówił prawie arogancko, lecz zakończył cieńszym głosikiem: - Mam nadzieję, że wyrażam się jasno. Krab skinął głową z powagą i wyrecytował ostatnie trzy linijki "Gunga Dina" podwójnie wstecz, na co kelner odpowiedział natychmiast podwójnie wsteczną wersją fragmentu opisującego śmierć Dina. - Nie - powiedział Krab zwykłą angielszczyzną. - Nidag_nug nie zezwala na żadne przestawianie, ani mistyczne, ani indoaryjskie. On mówi: "Zostań tam, gdzie jesteś." Terry był bardzo zadowolony; mrugnął do Edmunda wybitnie nudystycznie, lecz aligator w ludzkim ciele miał oczy szczelnie zamknięte. Nastawiony podejrzliwie Aleksander był pewny, że Dolores musiała kiedyś podjąć próbę udzielenia Terry'emu pomocy, gdy ogarnęło go nagle przewrotne pragnienie, aby się stać normalnym. Dogodną analogię znalazł Aleksander w przykładzie Kiry i młodego Maurice'a. A Rita była dodatkowym ogniwem. Teraz zadawała pytanie Ela; jej taftowa suknia szykownie szeleściła i połyskiwała. Ponieważ jednak Ela częściowo wyłożyła je łamaną angielszczyzną, a częściowo terkocząc szybko po portugalsku, ani Nidag_nug, ani jego tłumacz nie potrafili rozwiać jej wątpliwości. Klaka pakistańska zaszemrała zgodnym chórem z podziwu dla egzotycznej damy i to musiało wystarczyć za odpowiedź. Ela, zawiedziona i zdetonowana, zwróciła się do Edmunda po pociechę, jednakże znużony aligator spał twardo. Aleksander podglądał salę przez szparę między fałdami zasłony. Na ostatek pozostawała pułapka zastawiona przez Aleksandra na Ritę. Musiał zdobyć absolutną pewność, że jest to ta sama kobieta, która kochała je obie - Kirę i Dolores - i kokietowała swoimi fotografiami i kostiumami. Pułapka okazała się skuteczna: Rita rzeczywiście zadała pytanie, w niewinny sposób próbując po prostu uzyskać od Nidag_nuga błogosławieństwo wyłącznie dla siebie samej. Stary Krab dobrze pamiętał instrukcję; szepnął parę słów podwójnie wprost do ucha kelnera, kelner zaś wyciągnął kościste ramiona, wymamrotał coś niedosłyszalnie, a potem wykrzyknął dwa razy: - Ki_ra! Ki_ra! Edmundo obudził się, Ela wybuchnęła płaczem, a panna Ladacznica Szkarłatna padła między krzesła nieprzytomna. Turbany skłoniły się w jej stronę z mistycznym zdumieniem, ale Rita bardzo szybko przyszła do siebie, podniosła się z podłogi bez niczyjej pomocy, podciągnęła spódnicę i puściła się pędem do Nidag_nuga. Wystraszony kelner próbował się skryć za zasłoną spirytystyczną, lecz Rita zdążyła jeszcze ucałować jego lewy but. 5 Aleksander dał sobie dorobić nowy klucz na swój użytek. Ostatecznie pragnieniem Dolores było, aby miał własny zestaw kluczy do mieszkań, które im wypożyczano i powierzano z zaufaniem. Kiedy pożyczał od niej klucz do pracowni Rity, żeby dorobić własny, Dolores pochlebił ten powrót do pedantycznych zwyczajów i obdarzyła go w podzięce bukietem świeżych uśmiechów. W tym kluczu widziała znak określający ich status quo - wszystkie potajemne przyjemności za zamkniętymi drzwiami i wyłączne prawo do otwierania ich, kiedy sami zechcą. Od tej pory będzie równie dyskretny, jak przedtem. Nie grożą jej pytania i naruszanie tabu. Powitawszy z ulgą tę zmianę w jego postępowaniu, Dolores wydobyła z ukrycia swoje ulubione marionetki, aby uczcić okazję. - Edmundo się żeni - oznajmiła. - Z Elą? - Nie, skądże znowu. Z jakąś żoną. - Rozumiem - powiedział Aleksander. Rozumiał to rzeczywiście i widział w wyobraźni wspomaganej wspomnieniem prawdziwej Eli i jej sennego kochanka w bawialni, wśród pobożnej kongregacji krzeseł. Wyobrażał sobie, jak czekają, aż Nidag_nug przyprowadzi żonę dla Edmunda, a Krab ma na sobie wypożyczoną sutannę z szarfą. Ta groteskowa scena pierzchła na dźwięk pytania Dolores: - Aleksandrze, czy w poniedziałek idziemy do mieszkania Rity? - Tak, w nasz zwykły poniedziałek. Choć to zdanie tchnęło nudą, ton głosu napawał ją zaufaniem, a zwrot "w nasz zwykły poniedziałek" sprawił jej przyjemność. Jednakże w poniedziałek zadzwonił dwukrotnie o jedenastej, a następnie pojechał taksówką do baru kawowego przy High Street Kensington; Dolores już na niego czekała. Przyjechała wcześniej. Aleksander wyjaśnił, że ma do załatwienia pilny interes, więc ich zwykły poniedziałek przepadnie. Dolores nie pytała, co to za interes, zauważyła tylko mimochodem: - Rity nie ma w mieście. Nie będę mogła jej zawiadomić o zmianie planów. - Nie potrzebuje wiedzieć - odparł Alekisander. - Zresztą będziemy tam obecni duchem. Dolores uśmiechnęła się, lecz jej rzęsy rzucały lekki cień, który drżał na brzeżkach. O drugiej godzinie Aleksander wszedł do mieszkania Rity. Zasłony były zaciągnięte, więc je odsunął na bok i otworzył olbrzymie okno, wpuszczając do środka słońce i hałas uliczny. Nad różową wanną uniósł się most światła i dosięgnął szafy. Inny promień odbił się od lustra i padł na zawieszony na ścianie telefon. Jego ciemna powierzchnia zabłysła. Wśród całej tej jasności Aleksander optymistycznie oceniał perspektywę poszukiwań. Ostatecznie kobiety nie przechytrzyły go tak całkiem. Jeżeli Rita zachowała jakąś bazgraninę Kiry, musiał ją znaleźć w którejś szufladzie. Ponieważ szafa stanowiła największą chlubę Rity, na szuflady musiał również spadać ten zaszczyt i niewątpliwie strzegły one sekretów Amazonek. Wyciągnął środkową, koło rzędu sukien na wieszakach. Była ciężka od taniej biżuterii, mosiężnych napierśników i owłosionych masek. Łoskot autobusów za oknem zagłuszał odgłosy towarzyszące jego poszukiwaniom: nie słyszał zgrzytu klucza w zamku i nie zauważył, jak weszła. Nagle jego zaabsorbowanie przerwał głośny okrzyk: - Mężczyzna w mojej szafie! Jak pan śmie! Aleksander odwrócił się. - Kim pan jest? Wcale się nie boję pańskiego rewolweru! Proszę go odłożyć i odpowiadać na pytania. Aleksander poznał jej głos i rude włosy lśniące w słońcu czerwienią. Przez długą chwilę zachowywał milczenie, potem, widząc, że kobieta dygocze ze strachu, powiedział tonem bardzo przyjaznym: - Czekam na Dolores. Te pani stroje tutaj... rozumie pani... ja... - Ależ pan jest mężczyzną! Zamiast odpowiedzi patrzył zbity z tropu. - Dolores nigdy by tu nie przyszła z mężczyzną! - krzyczała Rita. - Obiecała mi! Tak, obiecała mi! Pan kłamie. Ona ma przyjaciółkę, kobietę. Wiem o niej wszystko. A pan jest wstrętnym kłamcą! - Mówiąc to jeszcze się trzęsła: zmarszczki dokoła ust poruszały się i ściągały. Na żółtawych zębach widniały ślady rozmazanej szminki. - Bardzo przepraszam... - wyjąkał wreszcie. - Czy mogę teraz odejść, proszę pani? - Jak pan śmie! Ty obmierzły, zdeprawowany mężczyzno! - Rita postąpiła do przodu, potem szybko cofnęła się ku drzwiom. Światło odbite od lustra na chwilę ją oślepiło. Cofnęła się jeszcze o krok i dysząc oparła o drzwi. Potem próbowała coś wyjąć z torebki, lecz torebka wypadła z drżących palców. Drobne przedmioty rozsypały się u jej stóp. Aleksander dostrzegł niebieski flakonik niezwykłego kształtu. Podniósł go mimo jej protestów i odczytał pod znakiem firmowym nazwę Korynt. To odkrycie również jej odebrało mowę. Wyrwała mu z ręki flakonik i z typowo kobiecą genialną niekonsekwencją dramatycznych gestów skropiła sobie twarz perfumami. Ciągle jeszcze trzęsła się na całym wątłym ciele, co, rzecz dziwna, rozsiewało dookoła zapach falami. Może czuła w tym jakąś ochronę. - Kim pan jest? - Zbierało jej się na płacz, duże zęby szczękały. Aleksander zignorował pytanie, odepchnął ją brutalnie i otworzył drzwi. Odór smażonemj cebuli na schodach zmieszał się ze wspomnieniem jej perfum. Połączenie tych dwóch zapachów prześladowało go aż do mdłości przez całe popołudnie. Idąc do Hampstead piechotą Aleksander myślał intensywnie. Oto opóźniony wynik autopsji najdziwniejszego zespołu, jaki kiedykolwiek stworzyły trzy maniaczki, a on, szpieg na urlopie, wystrychnięty na dudka, odziedziczył ten trójkąt, tę plątaninę tajemnic, mdlący zapach stęchłych perfum, to wszystko! Znów przypomniał sobie jedną prostą rodzicielską radę z okresu terminowania w zawodzie: Arnin senior udzielił jej po to, by Aleksander zastanowił się nad nią po wielu latach. - Mój chłopcze - powiedział ojciec. - Wszyscy ludzie żyją osobno, więc nie lekceważ tych podejrzanych osobników, którzy na pozór egzystują oddzieleni duchowo jeden od drugiego o setki kilometrów. Spróbuj przebyć te setki duchowych kilometrów, a przekonasz się na końcu, że ci ludzie pozornie obcy mają ze sobą coś wspólnego. Czasem naprawdę bardzo dużo. - Po takich słowach wyroczni dym z jego fajki zawsze unosił się w górę, zamykając cytat zgrabnym kółkiem. Jeżeli Kira przekazała za pośrednictwem Rity informacje Dolores, a Dolores de Rouge_ferrac ofiarowała je swemu mężowi w prezencie na urodziny, to on, Arnin junior, był największym sentymentalnym głupcem, jaki kiedykolwiek wpadł w sidła Kupidyna podczas szpiegowskiego urlopu. Poza tym, jeśli takie rzeczy mogły się zdarzać, to oczywiście jego profesja nie ma przed sobą przyszłości, jak to już przepowiedział stary Krab w alkoholowym transie. Myśląc szybko Aleksander jakoś odsunął na bok gniew. Nie chciał urządzać Dolores sceny w stylu południowoamerykańskim. Po prostu zamierzał powiedzieć jej prawdę, jego własną prawdę o niej. I sądził, że dałaby mu pierwszy egzemplarz sprawozdania Kiry, gdyby jeszcze miała do niego dostęp. Lecz jednej sytuacji pragnął uniknąć za wszelką cenę: znalezienia się twarzą w twarz z Dolores, kiedy będzie prawdę poddawał tej próbie przed ostatecznym zapadnięciem kurtyny. W domu odpoczywał godzinę. Z nogami na stole, jak na amerykańskich filmach, popijał brandy i czytał "Timesa". Ten czcigodny dziennik wymagał pełnej oprawy: brandy, nóg na stole i zawodu w karierze i w miłości. Jednakże jego lektura, jak się okazało, była warta więcej, niż Aleksander przypuszczał. Wśród wiadomości kroniki towarzyskiej znalazł wzmiankę o przyjęciu pożegnalnym na cześć profesora z Ameryki Środkowej, który ukończył tourn~ee z wykładami na temat języka poetyckiego Rub~ena Dario. Drugie przyjęcie miało się odbyć dla brytyjskich wielbicieli zarówno Rub~ena Dario, jak i odjeżdżającego profesora. Aleksandrowi wpadło w oczy drukowane maczkiem nazwisko gospodarza przyjęcia: El Conde de Rouge_ferrac. Dogodnie dla niego, to spotkanie entuzjastów kultury miało się rozpocząć za trzy godziny, o dziewiątej trzydzieści. Poszedł do szopy, gdzie trzymał swoje półprofesionalne rekwizyty, wzruszył ramionami na widok napisu Kiry "Strzeż się szpiega" i wybrał ze stosu zaproszeń sześć najczyściejszych kart, takich ze złotymi literami. Z biblioteki wziął jednotomowe wydanie Rub~ena Dario "Obraz po~eticas"; z sypialni - staroświecki smoking; odprasował spodnie, które bardzo tego potrzebowały. Wdzieranie się na przyjęcie bez zaproszenia to sport młodzieżowy. Nieuchronnie nadweręża on dobre obyczaje i prowadziu wprost do niegościnnego nawyku urządzania przyjęć składkowych, na których gospodarz dokłada sprytnie tylko jedną - i to pustą - butelkę. Aleksander ubolewał nad tym, co robi, ale przeprowadził to po mistrzowsku. Zachował się dokładnie tak jak nieśmiały specjalista lub bardzo nieokrzesany poeta, manewrował sześcioma zaproszeniami przed oczyma najbardziej zajętych służących, a gdy nazwano go profesorem doktorem jakimś tam, bezpiecznie dotarł do drzwi. Dolores dostrzegła go natychmiast i zbladła. Stała w otoczeniu czterch uczonych miłośników poezji, którzy zanudzali ją pochwałami estetycznych osiągnięć poety, zamiast chwalić poezję wypisaną na jej twarzy. El Conde zabawiał większe towarzystwo; Aleksander poznał go po łysinie zakończonej tuż za uszami dwoma pęczkami kręconych włosów. Dolores przeprosiła panów, przechodząc obok kelnera wzięła z tacy kieliszek i podała go Aleksandrowi. - Panie profesorze - powiedziała - pan chciał obejrzeć autografy Rub~ena Dario, które kolekcjonuje mój mąż. Przypomina pan sobie naturalnie ten zeszyt szkolny Daria z poprawkami nauczyciela, jeśli się nie mylę, Polaka na wygnaniu. - Tak, ma pani zupełną rację, madame. Jego nauczyciel był Polakiem. Przeszli do małej biblioteki oświetlonej tylko jedną lampą stojącą na biurku. - Co się stało, Aleksandrze? - wyszeptała sięgając na półkę po oprawne w skórę pudłeko. - Wiem wszystko o tobie i o Ricie, i o twoich stosunkach z Terrym. Ale co mnie interesuje znacznie bardziej, to sposób, w jaki mnie wykorzystałaś niezależnie od naszej miłości. - To wspaniałomyślnie z twojej strony, że wspominasz naszą miłość po takich oskarżeniach. - Ofiarowuję ci prawdę o tobie, to wszystko. - W takim razie jesteś szalony i równie nieodpowiedzialny, jak większość moich przyjaciół - odpowiedziała i podała mu pudełko, które otworzył z roztargnieniem. W środku były rękopisy. - Chcę usłyszeć od ciebie potwierdzenie, Dolores. - I na cóż by ci się przydało? Potwierdzenie, skąd ta potrzeba potwierdzenia? Odtąd nigdy już nie będziesz mnie pewny. Gdy to mówiła, Aleksander pomyślał o swoich dawnych stosunkach z Kirą i o tym, jak go teraz pochłonęły. Czy będzie kiedyś pewny jakiejś prawdy ważnej dla nich obojga - dla niego i dla Kiry? - Może trzeba mnie przedstawić twojemu mężowi, Dolores. Jakie podasz nazwisko? - Twoje prawdziwe nazwisko, oczywiście. Przecież je znam. - Tak, wiem, że je znasz. - Ja się nazywam de Rouge_ferrac. Ale przecież to głupie z mojej strony. Nie przyszedłbyś tutaj, gdybyś go nie znał. - To prawda, Dolores. - I dziś odczarowałeś urok, odwiedzając mnie w domu. - Ależ ja cię tutaj poznałem pięć miesięcy temu. - To było co innego, Aleksandrze. Wtedy nie byłeś we mnie zakochany. I to ja cię wybrałam, pamiętasz? - Dlaczego mnie wybrałaś, Dolores? - Bo byłam przekonana, że nigdy byś mnie nie szpiegował. - Szpiegowałem kogoś innego, Dolores. Ty zostałaś w to zamieszana na samym końcu. Szkoda. - Szkoda, że nie jesteś mnie pewny. Oboje zamilkli na kilka minut patrząc na rękopisy. - Powiedz mi, Dolores, co robisz zwykle o dziesiątej rano? - Co drugi dzień piszę o dziesiątej listy. Tylko przez pół godziny. W ostatnich miesiącach pisałam głównie do ciebie, różne warianty listów miłosnych, no, wiesz. I wszystkie darłam. Żona Cezara nie powinna zostawiać w szufladach niedyskretnych dokumentów, wiesz o tym. W tym momencie wszedł Cezar i panowie zostali sobie formalnie przedstawieni. Gdy hrabia de Rouge_ferrac wyciągnął rękę, Aleksander zauważył, jak mocno jest owłosiona na przegubie. Już sam ten szczegół fizyczny był dla Aleksandra zapowiedzią, że odtąd mimo wszystko ich cudzołożnej miłości towarzyszyć będzie stały partner Dolores. Ręka owłosiona pobudziła do akcji rękę umarłą. Następnego dnia Aleksander otrzymał drugą pocztówkę z rysunkiem byczka i kwiatu. Kartka przyszła z Sycylii i tym razem przerwała jego odosobnienie. Akt piąty Kurtyna 1 Dolores z nim nie zerwała. Spotykali się jak przedtem u Eli, a nawet w mieszkaniu Terry'ego lub też czasami w lokaliku, który wynajęła na jego nazwisko. Lecz nie rozmawiali już o Eli, Edmundzie i Terrym, podczas gdy Rita, z przyczyn oczywistych, stała się nowym tabu. W zamian Aleksander odstawił Kraba do magazynu swego teatrzyku. Natomiast prawdziwy Krab, komandor Pennyworthing Kmro, odżył i zdradzał wszelkie oznaki odmłodzenia. Wyglądał na lat sześćdziesiąt i do tylu się przyznawał, zapłacił zaległe składki w klubie, chełpił się swoją imprezą Nidag_nuga, ilekroć spotykał się z Aleksanderm, i całkowicie porzucił uniżone "proszę pana". Po pierwszym sierpniowym weekendzie zaczął okazywać niepokój i ciągle mówił o tym, jak wszyscy ci prości ludzie mogą sobie pozwolić na urlopy. A ponieważ Aleksander udawał, że go nie rozumie, komandor zapytał wprost, czy za wszystkie wyświadczone usługi nie należy mu się drugi wyjazd na Sycylię. Podejrzewał, że szpiedzy z międzynarodowych służb zwalą się do Palermo z dwóch sąsiednich kontynentów, i twierdził, że byłoby głupotą stracić taką okazję zdobycia licznych znakomitych informacji. Aleksander miał teraz w rezerwie mniej cierpliwości dla nudziarzy, maniaków i pieczeniarzy. Udzielił Krabowi wyraźnego ostrzeżenia: - Niech pan posłucha, komandorze - powiedział. - Ma pan opłacone mieszkanie i utrzymanie do końca września. Jeżeli panu tak zależy na wypadzie na pańską słoneczną wyspę, niech pan się zatrudni w charaktrze przewodnika po kontynencie w takiej wycieczce, jak na przykład "dookoła Europy w fotelu". Komandorowi nie podobał się ton tej rady i ukryta w niej aluzja. - Co się z tobą dzieje ostatnio, stary? Skąd taki stosunek do mnie, Arnin? Przecież nic nie zawaliłem, co? - Nic pan nie zawalił, komandorze, ale niech pan mi da spokój. Może pan pójdzie do klubu, jeżeli dokucza panu samotność. - Mnie samotność dokucza rzadko, Arnin, bardzo rzadko. Powlókł się do drzwi z trzema funtami zdobytymi na poczet przyszłych usług, łypiąc oczami bardziej niż zwykle podobnymi do krabich. Kartka z rysunkiem Kiry, wysłana z Palermo, wymagała rutynowego sprawdzenia. Aleksander zatelefonował do pani Thompson, prosząc ją, by zajrzała do niego któregoś wieczora. Pielęgniarka powiedziała, że rzadko miewa wolne wieczory, bo jest zajęta pracą charytatywną, i bynajmniej nie okazywała chęci do rozmowy na jakikolwiek temat. Wspominała tylko, że żona osteopaty bardzo nierozsądnie zareagowała na ten list, ale wszystko załatwiono przyzwoicie, polubownie, tak jak radził ojciec Murphy. W końcu, gdy Aleksander zaczął ją chwalić za chrześcijaską tolerancję, zgodziła się przyjść do niego w sobotę po kolacji. Zjawiła się z imieniem księdza na ustach. Jak się okazało, był odrobinkę przemęczony tego dnia, więc musiała mu ugotować ryżu i to ją zatrzymało. Poza tym ojciec Murphy jest chyba w doskonałej formie i zdaniem siostry Thompson jego nerwy uspokoiły się. Stopniowo, za pomocą delikatnych aluzji i pobożnych spojrzeń, dała Aleksandrowi do zrozumienia, że pozwala księdzu na leciutkie podważanie, odrobinkę, jej zasad prezbiteriańskich i anglokatolickich, a z obowiązku moralnego pełni u niego znowu niektóre obowiązki gospodyni. - On jest bardzo surowy dla swoich przyjaciół, panie Arnin - mówiła; siedziała prosto, sztywno na wyściełanym krześle, cienkie nogi miała ustawione jedna obok drugiej, ręce splecione. - Czy pan wie, co on mi powiedział, to znaczy ojciec Murphy? - Cóż on powiedział, pani Thompson? - Ojciec Murphy powiedział, że jeżeli nie będę uważała, mogę się stać plotkarką. Właściwie, prawdę mówiąc, panie Arnin, bardzo go zmartwiły, biedaka, te dwa listy, które napisałam do państwa doktorostwa. Bardzo to ładnie z jego strony. I mówi, że mogłabym odrobinkę wziąć się w karby, gdybym poszła do prawdziwej spowiedzi. Wie pan, ojciec Murphy ma obowiązki wobec swojej religii i nikomu nie chce szkodzić. - Bardzo podziwiam ojca Murphy - odrzekł Aleksander. - Wiedziałam, że pan tak do tego podejdzie, panie Arnin. Pan jest spokojnym człowiekiem, tak jak ojciec Murphy; nie weźmie mi pan za złe tej osobistej uwagi? - Bynajmniej. Aha, pani Thompson, czy ten rysunek coś pani przypomina? - Pokazał jej kartkę. Oczy pielęgniarki uciekły w bok. Kolana rozsunęły się na chwilę i szybko złączyły się z powrotem. Pani Thompson wydała westchnienie z głębi zawodowego współczucia. - Biedna pani Arnin! Ona rysowała te zabawne obrazki, kiedy najbardziej męczyły ją bóle. A na tym jest byczek. Tak, ona mi wytłumaczyła, kiedy byłyśmy na Sycylii, dlaczego lubi rysować byka. Byłyśmy duchowo sobie bliskie - tak można by to określić - w czasie tego pobytu, ponieważ ona była tam, biedaczka, taka samotna! Tylko to dobroczynne słońce na niebie i jej pielęgniarka! - Jak Kira tłumaczyła sprawę tego byka, pani Thompson? - Och, to właściwie trudno nazwać wyjaśnieniem, panie Arnin. Po prostu takie przysłowie. Zdaje się, że pani Arnin przeczytała je w którymś z przewodników. Całe dno walizki miała wyłożone książkami o Sycylii, po angielsku, po niemiecku i po włosku. - Czy pamięta pani to przysłowie? - O tak, owszem. Nie jest bardzo długie. - Ale jakie to przysłowie, pani Thompson? Wyprostowała się na krześle i wyrecytowała w taki sposób, jak gdyby przytaczała pierwszy wiersz hymnu: - "Strzeż się byka wąchającego kwiatek." To wszystko, panie Arnin. Według mnie to znaczy, że wszystkie byki są niebezpieczne. - Albo też, pani Thompson - przerwał jej szybko - to może znaczyć, że byk, który lubi wąchać kwiaty, jest szczególnie niebezpieczny. - Może pan ma rację, panie Arnin. A ja zapytam ojca Murphy, czy to przysłowie pochodzi od starożytnych Ojców Kościoła. - Co jest dziwne w tym rysunku, pani Rhompson, to to, że nadszedł z Palermo zaledwie kilka dni temu. - O, coś takiego, naprawdę? Poczta włoska musi być jeszcze gorsza niż rosyjska. - Nie, pani Thompson. Kartka mojej żony została wysłana dwunastego sierpnia tego roku. Może pani zobaczyć wyraźnie datę na odwrocie, tuż nad adresem, pani Thompson. - Coś podobnego? Bardzo dziwna pomyłka! Mam nadzieję, że nie naraziło to pana na szok, panie Arnin. - Nie, bynajmniej. Zdaje mi się, że znam wyjaśnienie. Pielęgniarka niespokojnie spojrzała na zegarek i powiedziała, że musi być w domu przy telefonie o jedenastej; spodziewa się kilku wezwań w nocy. Aleksander jeszcze raz przeszukał starannie pokój Kiry, lecz nie znalazł nic niezwykłego z wyjątkiem kompletu cienkiej czarnej bielizny. A więc raz przynajmniej odstąpiła od nałogowoego przywiązania do dziewiczej bieli. Aleksander doszedł do wniosku, że czarny komplet musiał być kupiony dla panny Ladacznicy Szkarłatnej lub przez nią - przez Ritę. .......................... Aleksander obudził się z wyraźnym pragnieniem: chciał dotknąć Dolores, usłyszeć jej głos, patrzeć, jak drżą jej rzęsy. O jedenastej dał jej umówiony sygnał przez telefon i w pół godziny później rzeczywiście ją widział i dotykał jej dłoni. Jej również nie zawiodła intuicja. Dolores wyczuła tkliwość i zaufanie, które obejmowały ją jak ramiona, i pozwoliła Aleksandrowi pieścić siebie słowami i spojrzeniem. Szklanka marsali w jej palcach wyglądała niby rytualny przedmiot miłości; Dolores całowała ją z wolna, ilekroć upijała łyk wina. Czy intuicją wiedziona odgadła, że przybywa jako bogini zapomnienia, aby przyjąć jego miłość w formie czystej, bez żadnych wspomnień zakłócających tę wyjątkową chwilę? Dopiero pod koniec tego popołudnia, gdy musiała już jechać po Xaviera, rzekła spokojnie, kładąc mu rękę na ramieniu: - Wszystko jedno, co myślimy o sobie teraz, wszystko jedno, co się z nami stanie, będę ci zawsze wdzięczna za to, że pomogłeś mojej miłości wyrazić wszystkie odcienie namiętności w niej zawartej. Wiem, że miłość i romans mają swoje ograniczenia. A jest rzeczą złą, do głębi złą, przyjmować ograniczenia jako dowód wyrafinowania. Byłam wychowana przez bardzo postępowych rodziców, a wierz mi, nikt nie może być bardziej skrupulatny pod tym względem od antyklerykalnego postępowca z Południowej Ameryki. O tak, nauczono mnie tolerować wszelkie ludzkie aberracje i uważać zboczeńców za ludzi o wyjątkowej inteligencji tylko dlatego, że są zboczeni. W końcu stałam się typem, do jakiego teraz czuję wstręt - postępowym zarozumialcem. Czy wiesz, że zmieniłabym się w potwora żądz bez miłości, ograniczającego siebie i innych i paraliżującego każdy odruch szczerego zdumienia tą pełną wyższości postępową pozą, która niby rak toczy nasze społeczeństwo? A ponieważ na raka w stadiach zaawansowanych na razie nie ma lekarstwa, może ten, od którego mnie uwolniłeś, Aleksandrze, odrośnie znowu, gdy już nie będziemy kochankami. Aleksander gotów był zdradzić ideał całkowitego wyobcowania szpiega, wyobcowania sceptycznego umysłu: gorąco pragnął zapewnić Dolores, że ich miłość przeżyje chorobę, którą zaszczepił na jej żywej miłości, chorobę przejętą od Kiry - martwotę nienawiści do siebie samej. Lecz nie powiedział nic i jako tchórz powrócił do domu. 2 Później, gdy rozmyślał nad słowami Dolores i zrozumiał, jak wiele w istocie wyrażały, zachował je w pamięci jako wyznanie miłości i uświadomił sobie, że powinien był się odwzajemnić. Wówczas ich odosobnienie mogłoby na nowo zostać przypieczętowane, a ich wzajemne zaufanie przywrócone. Gdyby tylko potrafił tym razem z większą bezwzględnością bronić obcym wstępu do ich świata i niszczyć w zarodku wszelkie zakusy ingerencji, nigdy by już nie dopuścił cudzych obsesji do ich miłości. Pewnego pogodnego, ciepłego ranka w połowie września czekał na Dolores przed restauracją samoobsługową w parku. Ubrany był w swój ekscentryczny meksykański garnitur, bardziej letni niż całe niebo i wszystkie liście. Na trawie przed nim podskakiwały ptaki, odwracające dzióbki, jakby chciały się przyjrzeć jego egzotycznemu upierzeniu; zielonkawa marynarka przetykana purpurową nitką miała z tyłu dwa rozcięcia, a poła zwisająca między nimi kołysała się niby płaski ogon. Kwiat w butonierce i buciki z ozdobnymi czubkami uzupełniały ów pokaz indywidualnej mody. Na widok jej samochodu wjeżdżającego do parku ruszył w tę stronę. Było dopiero wpół do jedenastej - o tak wczesnej porze nigdy jeszcze się nie spotykali; między restauracją i bramą drzemało kilka zaparkowanych samochodów, z nosami w cieniu drzew. Ledwie jednak Dolores zatrzymała się i Aleksander chwycił jej rękę przez okno i podniósł do ust, wszystkie samochody przerwały drzemkę; wysunęły się z nich głowy, ciekawe, oburzone i rozbawione. Rzeczywiście - przyozdobiony w ten sposób - przedstawiał sobą nie lada widok, podobnie jak stojący nie opodal pomnik księcia Alberta z miną monumentalnie zażenowaną. - Mój Boże! - wykrzyknęła Dolores. - Gdzie chowasz papugę? - Tak bardzo cię kocham dziś rano, Dolores. Spójrz dookoła, jak ci wszyscy ludzie gapią się na ciebie z samochodów. Twoja piękność ich zdumiewa. - I twoje ubranie. Może się do niego przyzwyczaję, kiedy wyjdziemy na słońce. - Włożyłem je specjalnie dla ciebie, Dolores. Widzisz, wszystkie te typki myślą, że jestem gigolo, bardzo dbałym o wygląd i bardzo ambitnym, a ty stanowisz szczyt moich ambicji. - Och, mam nadzieję, że tak myślą! - wykrzyknęła swoim towarzyskim, lekkim tonem, a potem, wydymając pełne usta, dodała: - Może sobie wyobrażają, że jestem jedną z tych zmotoryzowanych prostytutek podczas przerwy w pracy, a ty jesteś moim brazylijskim agentem. Oczywiście mnie wyzyskujesz, ale ja nie mogę przestać cię kochać. Pocałuj mnie teraz, Aleksandrze, przy tych wszystkich sfrustrowanych mężczyznach. Pocałował ją, a Dolores powiedziała: - Jaki to ma świeży smak o tej porze - za kwadrans jedenasta. - Masz nową szminkę, Dolores. - Tak, to prezent. - Czy chciałabyś, żebym ci coś dał w prezencie? Nigdy ci nic nie dałem. - Jeżeli chcesz grać rolę gigolo, musisz ode mnie oczekiwać prezentów. Skoro już o tym mowa, mam przy sobie taki prezent. - Powiedz mi najpierw, co to takiego. Mogę go nie zaaprobować, Dolores, panom gigolo trudno dogodzić. - To coś bardzo cennego, wiesz? Moje dwie rzęsy, które zostały na chusteczce, kiedy płakałam przez ciebie. - Uśmiechnęła się, lecz usta jej zadrżały, tak jakby za chwilę miała potwierdzić te słowa świeżymi łzami. - Włożyłam je w to - powiedziała i podała mu stary medalion. Aleksander otworzył go i zobaczył dwie rzęsy za szklaną szybką. Nie wiedział, co ma robić. - Złoto - mruknął, jakby to miała być wymówka. - Moi indiańscy przodkowie mieli go za dużo i wszystko stracili. To nie jest właściwie medalion, tylko część dużej azteckiej broszki, ale u jubilera przerobili ją na coś bardziej europejskiego. Weź go, mój gigolo. Aleksander wpuścił medalion do kieszeni i zapomniał podziękować Dolores. Nie mógł się powstrzymać od porównania uczynionego z rzęs daru z kawałkiem zęba Kiry schowanym w liście, który spalił. Kobiety do swoich ciał odnosiły się z respektem i uważały, że warto od nich oddzielać drobne relikwie dla osób, które okazały im ten sam respekt. A polski dentysta miał rację: kobiety posiadały talent do improwizowania fetyszów. Wystarczyła jakaś myśl i wspomnienie rozwijające nastrój, aby nagle zmieniło się jego zachowanie wobec Dolores. Przyszedł wyznać jej miłość w parku - zabawnie ubrany po to, by przypomnieć Dolores, jak uporczywie zgłębiali różne obsesje w pokoju Rity. Udał mu się ten numer z gigolo; Dolores gotowa była pójść tropem odkrytym przez nich wcześniej. Lecz nagłe pojawienie się Kiry, którą przypomniał mu otrzymany od Dolores fetysz, zepsuło jego nastrój. Stracił rozpęd do odgrywania gigolo; fantastyczne ubranie wisiało na nim bezsensownie w blaskach słońca. W miarę jak upływał ranek, oboje odczuwali jałowość tej gry. Jedyne, co mogło im przywrócić szacunek do siebie samych, to przeżycie na nowo szczerości aktu miłosnego. Po raz pierwszy Aleksander kochał ją tak, jakby była Kirą, i to ciekawe zestawienie uświadomiło mu nagle, że Kira już go zupełnie nie interesuje. Ta negacja potwierdziła również fakt, do jakiego stopnia Dolores przeniknęła wszystkie jego obsesje. Zdał sobie sprawę, że kochając ją utraci nieodwołalnie zdolność pokochania kogokolwiek w przyszłości. Już teraz nie umiał sobie wyobrazić, by kiedyś inna kobieta wzbudziła w nim uczucie silnego pożądania; to z kolei zdawało się niesprawiedliwe wobec abstrakcyjnego ideału męskości. Uznał zatem, że jego następnym posunięciem musi być uwiedzenie obcej dziewczyny, obcej i bardzo zwyczajnej, aby mógł przyswoić sobie na nowo niezgrabne, podstawowe manewry seksu, nie mające nic wspólnego z intuicją miłości. Wybrał do tego celu krzepką dziewczynę o rumianych policzkach i twardych piersiach, która przyczepiła się do niego na przyjęciu w suterenie w Chelsea i koniecznie chciała się upić. Aleksander odradził jej mieszanie jabłecznika z czerwonym portugalskim winem, powiedział jeden głupi dowcip i dwa rozwlekłe komplementy; lecz gdy dziewczyna poprosiła, by ją odprowadził do domu, zawiózł ją do siebie, do Hampstead. Dziewczyna miała na imię Monika; Aleksander powiedział, że nigdy przedtem nie znał dziewczyny o tym imieniu, co było całkowicie zgodne z prawdą, dziewczyna zaś uznała to za specjalną aluzję. Rozebrała się z rozbrajającą skwapliwością, podczas gdy robił w kuchni kawę, a kiedy wrócił do pokoju, powitała go reklamą fizycznej sprawności na golasa. Zrobiła ćwiczenia wyszczuplające na ugiętych nogach, potem kilka szybkich ruchów dla poprawienia krążenia, a następnie zaczęła się martwić kolorem swoich kolan. Wypiła też trochę kawy, pochwaliła meble i tapety, a wreszcie spytała Aleksandra, czy może wziąć przedtem prysznic. Skinął głową; pobiegła do łazienki wesoło, w podskokach. Odgłosy chlapania wody i nocny chłód wprawiły Aleksandra w jesienny nastrój, lecz czekał cierpliwie. Dziewczyna wróciła czyściejsza i różowsza, wypiła resztę kawy i wypróbowała sofkę. - Za miękka - oświadczyła rozcierając kolana, które odznaczały się smutną bladością. - Czy chciałabyś twardsze... - Nie wiedział, jaki mebel może odpowiadać jej sportowej naturze. - Twardsze co? - spytała. - Może materac. - Zróbmy to na czymś naprawdę twardym, na przykład na podłodze. - Można by... - mruknął Aleksander. - Nie zrobisz najpierw ćwiczeń gimnastycznych? To dobrze wpływa na higienę kopulacji. Jest taka książka o szwedzkiej gimnastyce i o nowoczesnym seksie. - Napisana przez Szweda? - spytał zdejmując krawat. - Naprawdę nie wiem. - Monika miała zmartwioną minę. - Wszystko jedno. I chyba dzisiaj pominę ćwiczenia. Dobrze, Moniko? - Jak chcesz. Ty jesteś gospodarzem. - Uśmiechnęła się i potarła lewe kolano, do którego krew nabiegła purpurową plamą. Aleksander pochylił się nad nią i dostrzegł barwę jej oczu. Nieoczekiwanie okazały się piwne. - Ty lubisz to na bok, jestem pewna. - Była oczywiście postępowa i znała się na rzeczy. Wykręcając szyję próbowała go pocałować najpierw w usta, potem w brodę, ale nie trafiła. - No, wszystko dla miłości - mruknął Aleksander i przez dziesięć minut żałował bardziej siebie niż dziewczyny. Monika była pogodna i pewna siebie do końca. Później zrobiła jeszcze kilka ćwiczeń, zjadła kanapkę i przespała się w łóżku Kiry. Koszt całkowity równał się opłacie za dwa kursy taksówką z Hampstead do Fulham Road. Prawdziwie ekonomiczny nowoczesny romans. Aleksander nie miał uczucia, że popełnił zdradę wobec Dolores lub wobec swego własnego wyobrażenia o ich miłości. Dziewczyna, którą poderwał, posłużyła mu do określonego celu; wykonał razem z nią nietrudne ćwiczenie, co pozostawiło mu wrażenie higienicznej nudy. Nie umiał już oddzielić seksu od miłości. Nie mógł już zranić Dolores przez wykorzystanie ciała innej kobiety. Tak, słusznie powiedziała Dolores, że nie mógłby jej obrazić. Może również nie mógł jej zdradzić? Czyżby jej miłość była całkowicie uodporniona na truciznę niższych uczuć? 3 Na maszynie gospodyni komandor Pennyworthing komponował memorandum do Aleksandra Arnina, który opłacił za niego mieszkanie i wikt do końca września, ale trzymał się na dystans i skąpił mu wszystkiego przez cały październik i listopad. Gospodyni miała serce niby medium spirytystyczne. Wyczuwała, że źródło dochodów komandora wyniosło się w rejony wielkiej niewiadomej, a wiedziała dobrze, iż z nawiązywania kontaktów z pieniędzmi, które odpłynęły, nigdy nic nie wychodzi. Komandor próbował oczarować ją staroświecką galanterią, lecz ani opowiadania o klubie, ani snobistyczne żale na temat zubożałych kuzynów w Izbie Lordów nie zrobiły na niej trwałego wrażenia. Niefortunna zaś próba zatrudnienia paru duchów stukających w bawialni jeszcze bardziej zraziła właścicielkę pensjonatu i pozostawiła trwałą bliznę na glinianym popiersiu Wieszcza. Wśród tej wojny nerwów komandor wypatrzył niemiecki aparat fotograficzny na taborecie w barze mlecznym, przywłaszczył sobie znalezisko jako odszkodowanie za swą wojenną służbę przeciwpożarniczą w Cheltenham i szybko obymyślił małą imprezę fotograficzną dla wyrównania strat finansowych. Następnie opracował wszystko w szczegółach. Gdy Aleksander otrzymał memorandum Kraba w dużej kopercie z dyskretnym ostrzeżeniem, że zawartość jest "poufna i osobista", pomyślał najpierw, że jest to jeszcze jeden szkic pośmiertny Kiry; pismo maszynowe i styl zdradzały amatora. Lecz spojrzawszy na odbitki fotograficzne, choć nieumiejętnie wykończone, wyprostował się z wrażenia i ze złości. Jedna pokazywała jego samego w meksykańskim garniturze, idącego obok Dolores, a drzewa wokół nich mogły prawie imitować interior puszczy brazylijskiej. Na drugiej odbitce kamera mniej się koncentrowała na tle, a bardziej na Dolores, obejmującej Aleksandra koło stawu, na którym pływały dwie kaczki. Pozostałe załączniki wykazywały zmysł praktyczny fotografa w dziedzinie architektury: Krab sfotografował okratowane wejście do budynku z lokalami do wynajęcia, z numerem sprytnie wyeksponowanym, oraz wejście do eleganckiego bloku, gdzie mieszkała Ela, z dodatkiem nazwy domu, wypisanej czerwonym atramentem. Okazał nawet przychylność architekturze londyńskich stacji metra, a obraz Kilburn zaprezentował pod kątem iście surrealistycznym, jednakże nie zdołał dotrzeć aż do domu Terry'ego. Przy najbardziej fotogenicznym ujęciu Dolores umieścił Krab adres pana de Rouge_ferrac z pełną listą tytułów starannie wykaligrafowanych. Do fotografii Aleksandra na spacerze w Kensington Gardens dołączony był cennik z wyraźnie wypisanymi cyframi. Odbitki były stosunkowo tanie - po dwie gwinee za sztukę, z bonifikatą dziesięciu szylingów po przekroczeniu pierwszego tuzina. Natomiast Krab postanowił trzymać się twardo przy sprzedaży samych filmów. Nie miał zamiaru rozstawać się z nimi za żadną ustaloną cenę; w klasycznym stylu agenta wolał korzystać z procentów. Potrzebował stałego dopływu gotówki: jedenaście procent od dochodów z wypraw Aleksandra do ciepłych krajów, które on, komandor Pennyworthing, chętnie będzie odwiedzał w każdym przebraniu, jakie jego pracodawca uzna za stosowne. Zaliczka w wysokości tysiąca funtów mogłaby zapewne poprawić ich wzajemne stosunki, gdyż ostatnio uległe one znacznemu ochłodzeniu. Te jedenaście procent wykazywało ciekawą zbieżność numeryczną, bowiem hinduscy mistycy również co jedenaście lat wyprawiali się w podróż dookoła świata ze swymi przesłaniami. Jak dogorywający cwaniak, który mógłby jeszcze podskoczyć, komandor chciał być lepszy od pierwszego lepszego agenta myślącego niewielkimi okrągłymi liczbami. Nie doceniał jednak wściekłej zaradności podwójnie wykantowanego agenta, zwłaszcza, że przypadkowo był on tajny, zamożny, a do tego zakochany. Aleksander schował fotografie do sejfu, wyjął z akt teczkę najnowszą i przejrzał dorywczo prowadzoną dokumentację dotyczącą Kraba. Rzecz dziwna, zaufał staremu oszustowi, gdy wysyłał go na Sycylię, lecz dla uaktualnienia swoich zapisków przeznaczył pięć pustych kart na dane z kariery Kraba - przeszłej i przyszłej. Te proste środki ostrożności zdawały się konieczne w przypadku tymczasowego zatrudnienia; zresztą jak dotąd, wszyscy ludzie przez niego angażowani byli dramatycznie tymczasowi. Notatki dotyczące doraźnie zatrudnionego organizatora imprez zajęły tylko jedną kartę, ale to zupełnie wystarczało. W sześćdziesięciu kilku skrótach zawierała się cała historia partactw Kraba. Krzywa postępów jego kariery spadała saltem podwójnie wstecznym, zupełnie jak ruchliwy Gunga Din w wersji Pennyworthinga. Przeważnie były to incydenty drobne i powtarzały się z nużącą monotonią. Pierwszy z nich jednak, który fałszywy komandor bardzo się starał wymazać z pamięci, dotyczył niejakiego Jimmy'ego, dzielnego i lekkomyślnego młodego Szkota. Jimmy pozwolił się zastrzelić pod koniec wojny światowej numer jeden, lecz jego serdeczny przyjaciel Pennyworthing powołał go z powrotem do życia, wcielając się w niego z zachowaniem nazwiska poległego żołnierza, rangi i całej reszty, i za te wysiłki otrzymał Krzyż Wiktorii. Oszustwo się wykryło, kiedy Krab trochę przeciągnął strunę i opisał historię swoich bohaterskich wyczynów w niedzielnej gazecie. Ludzie stają się bardzo drażliwi i mściwi, gdy fałszywi prorocy lub fałszywi bohaterowie zaczynają do nich stroić miny. Ranga komandora i służba łączności między marynarką brytyjską a wszystkimi armiami Imperium musiała chodzić Krabowi po głowie przez jakieś dwadzieścia lat, nim dojrzała na tyle, aby nabrać połowicznej wiarygodności. Aleksander uznał, że nadszedł czas przypomnienia komandorowi o Jimmym i o Krzyżu Wiktorii. Włożył do koperty stary wycinek z gazety z wypłowiałą fotografią najlepszego przyjaciela Kraba i dołączył krótką notatkę wypisaną drukowanymi, dużymi literami, które stary Krab tak lubił. " Zwróć mi mój krzyż albo połóż się ze mną do grobu. Twój przyjaciel Jimmy." W dowód uznania dla cennika przysłanego mu przez Kraba i celem zachowania równowagi w ich korespondencji załączył te dwa aktualne kosztorysy uzyskane od miejscowych firm: jeden od jubilera, drugi od przedsiębiorcy pogrzebowego. Pierwszy podawał cenę Krzyża Wiktorii minus odwaga, drugi - koszt przyzwoitego pogrzebu dla Komandora Kmro słusznego wzrostu, z uniformem i baretkami dostarczonymi przez firmę. Po wysłaniu listu poleconego do Kraba Aleksander zawinął w gazetę tablicę ze znakami rejestracyjnymi i pojechał na spotkanie z Dolores. Tablica była niezwyczajna, godzina zaś ich spotkania późna, prosił bowiem Dolores o spędzenie z nim całej nocy, a wybór miejsca tym razem należał do niego. Wybrał dzielnicę, konkretne miejsce natomiast powierzył losowi. Dolores przywiozła ze sobą małą skórzaną walizeczkę i gdy zaparkowali wóz w ciemnej uliczce, odchodzącej od Marylebone Road, Aleksander umocował fałszywą tablicę z tyłu i okleił walizeczkę Dolores nalepkami hotelowymi. Nalepki były tureckie, podobnie jak tablica. - Jak myślisz, w których wąsach będzie mi do twarzy? Mam w kieszeni trzy pary: podkręcone do góry, krzaczaste i opadające. Dolores zaśmiała się i ruchem rąk pokazała wąsy opadające. Miała na sobie grube futro z kołnierzem, który zakrywał jej twarz po czubki uszu. Wydawała się w tym dwa razy większa. - Czy mam wyglądać okropnie incognito, Aleksandrze? To znaczy, czy ten wysoki kołnierz jest wystarczająco tajemniczy? Dokąd mnie zabierasz? Na londyńskie lotnisko? - Nie, jedziemy za miasto. Turecki bankier na zimnym urlopie w Anglii, bardzo eleganckim i bardzo intymnym. - A ja jestem jego turecką żoną? - Nie, Dolores, jesteś kobietą, z którą uciekł. Uciekł też z pieniędzmi, co tłumaczy późny urlop. - Przylep wąsy. Kocham Turcję. - Zrobię to, kiedy znajdziemy hotel. - O, jeszcze nie zamówiliśmy pokoju? - Nie, Dolores, incognito przyjeżdża się dopiero późną nocą, kiedy wszyscy już śpią. Często robił to w nieznanych miejscowościach: przyjeżdżał późno i płacił rachunek w czasie popołudniowej sjesty, kiedy całe miasto było lepkie od potu i senności. A jego wpisy meldunkowe, jeżeli recepcjonistom chciało się o nie prosić, były równie autorytatywne jak gryzmoły na lekarskich receptach: mogli je rozszyfrować tylko eksperci, w tym wypadku agenci policji - analfabeci lub po prostu ludzie przekupni. - Mam nadzieję, że nie wpiszesz przez pomyłkę mojego nazwiska do książki hotelowej. Jeżeli się coś wie, łatwo o pomyłkę. Lepiej nie wiedzieć. A biedna żona Cezara... Aleksander uśmiechnął się myśląc o jej przekornej pomyłce z jego nazwiskiem w wynajętym mieszkaniu. Jechali przedmieściami w silnym żółtym blasku świateł ulicznych, które nadawało ich twarzom wymyślną bladość. Była godzina ósma. Kolację zjedli przy skrzyżowaniu dróg, w oberży imitującej zajazd z epoki Tudorów, a w godzinę później znaleźli hotel wtulony w lasek; nagie dęby chwiały ramionami nad jego dachem pełnym kominów - w takim miejscu można było uknuć kilka rewolucji siedząc po prostu w głębokim fotelu przy astmatycznym ogniu. Dostali pokój tak wielki, że stojące tam dwa łóżka zdawały się kulić ze strachu przed sufitem, ścianami i przed ponurą szafą, w której kiwało się kilka samobójczych wieszaków. Wnęka z wanną była frywolnie różowa. Oboje pomyśleli o Ricie, lecz nie śmieli naruszyć tabu. Powtórzyli próbę kwietniowej nocy, rozciągając granice namiętności aż do chwili, kiedy całkiem przytomni, w ogóle przestali ją odczuwać. Tym razem jednak Aleksander nie zgłębiał sekretów ukrytych pod nieuchwytnymi warstwami pornografii. Zdawał sobie obecnie sprawę, jak bezpłciowe w istocie są wszelkie fantazje pornograficzne, które oszukują instynkt ciała poprzez sztuczne zasłony myśli wchłaniającej obrazy, nim jeszcze zdołały wzbogacić inne wrażenia. Gdyż bezpłciowość tych ulotnych obrazów wynikała z pustki myśli stosowanej jako namiastka konkretnych rzeczy, które myśl pobudza i zniekształca. Listopadowy świt nadszedł późno, lecz odczuli go na skórze jak słońce, którego brakowało na niebie. Świt promieniował tajemnicą nieobecności, wszelkiej nieobecności, czy to w przyrodzie, czy w psychice ludzkiej. Mimo iż nie umieli jej opisać, musieli uwierzyć w jej paradoksalną rzeczywistość. Tylko miłość potrafi przywrócić sens nieobecności, bo karmi się prostym przekonaniem, że nieobecność - przedmiotu, istoty ludzkiej czy Boga - nigdy nie jest pustką ostateczną, pustką rozpaczy. Aleksander wiedział, że zbliża się do aktu wiary, a ta bliskość wyrażała się dotkliwym poczuciem nieobecności. Grzech nie miał dla niego znaczenia, choć kochał Dolores za jej zwycięstwo nad rozpaczą. Może grzeszył przeciw Kirze, gdy sądził, że jej rozpacz odrzucała wszelką miłość łącznie z tym, co jest drwiną z miłości: z nienawiścią do siebie. W drodze powrotnej do Londynu Aleksander przypomniał sobie Kraba i nagle zapragnął zakończyć ich teatralne interludium, wspominając go po raz ostatni. - Wiesz, Dolores - powiedział - komandor Krab przebywa na długim urlopie bezpłatnym. Będzie całkowicie nieuchwytny. Obawiam się, że to koniec największego tajnego agenta naszych czasów. - O... - Rzęsy Dolores zatrzepotały. Zaskoczyło ją to. - Czy możesz podrzucić mnie gdzieś w okolicy Notting Hill Gate? Chyba powinienem wpaść do starego Kraba i pożegnać się z nim, jeżeli nie jest już za późno. - Mam nadzieję, że nie - powiedziała, gdy samochód zatrzymał się przy światłach ulicznych High Street w Kensington. Nader dogodnie dla Aleksandra było już za późno. Komandor Pennyworthing zmarł na atak serca tuż po ósmej rano, w trakcie czytania porannej poczty. Właścicielka pensjonatu powitała Aleksandra z ulgą, a jej zmartwienie wkrótce przeszło w nieznane, kiedy zaproponował, że zapłaci długi komandora i zajmie się przeniesieniem ciała do kaplicy przedsiębiorstwa pogrzebowego. - Jeszcze taka drobnostka - rzekł. - Pozostały po nim papiery rodzinne i fotografie. Czy mam je od razu zabrać, żeby opróżnić pokój dla następnego lokatora? - To bardzo miło z pana strony, naprawdę bardzo uprzejmie. Dziękuję panu, bardzo dziękuję. Aleksander sprzedał niemiecki aparat fotograficzny na bazarze przy Portobello Road, dzięki czemu uzyskał zwrot drobniejszych kosztów. Finansowo przynajmniej Krab był wygrany: cena fotografii ukształtowała się całkiem wysoko, zważywszy koszt kremacji zwłok, jak się okazało, bardzo uroczystej, z muzyką Haydna towarzyszącą popiołom. Całkiem prywatnie i bez żadnego akompaniamentu Aleksander dokonał całopalenia resztek ostatniego warsztatu Kraba, zachował sobie tylko jedną idylliczną fotografię, na której prócz Dolores i jego samego widniały dwie pływające kaczki. Ostatecznie pochlebia to bardzo próżności mężczyzny, gdy widzi siebie w objęciach kobiety o wyjątkowej urodzie, a świadkami są tylko obojętne kaczki. Nad pamięcią Kraba, marionetkowego szpiega, zapadła kurtyna ognia. Aleksander zaś wyciągnął morał ze swego nikczemnego kontaktu w odpowiedzi na nikczemną groźbę szantażysty_amatora. Nawet tak gruboskórne dranie jak Pennyworthing mają jakieś czułe miejsce: jest nim zwykle poczucie honoru, chociaż w ich życiu codziennym może się ono wydawać bardzo chwiejne. Od tego z reguły umierają. 4 Przez kilka tygodni "The Times" respektował odosobnienie Aleksandra i niekiedy zamieszczał drobne poufne informacje jakby dla jego wyłącznego użytku. Po Nowym Roku wyczytał w gazecie, że niczego nie podejrzewający Cezar właśnie powrócił z "la capital" i ma wkrótce zostać prawdziwym ekscelencją: ambasadorem w Sztokholmie - w miejscu dość nieoczekiwanym! W stosunku do hrabiego de Rouge_ferrac uczucia Aleksandra nie uległy zmianie; w swoich snach regularnie go zohydzał jako nadętego dyplomatę, lecz we dnie starał się okupić tę podświadomą zazdrość, wspominając go przychylnie, zwłaszcza podczas posiłków, zdobiąc jego imponującą łysinę nimbem rodzinnych cnót: w tych chwilach właściciel łysiny niezmiennie stawał się nader przyzwoitym mężem i ojcem. Aleksander chętnie pogratulowałby hrabiemu realizacji jego życiowych ambicji, ale się zreflektował, że dzieli ich strefa dżentelmeńskiej neutralności, znacznie rozsądniejsza od trójkątnych mostów, które większość mężczyzn tak gorliwie i głupio wznosi nad występną miłością. Musiał jednak uczciwie przyznać, że ten stan rzeczy nie jest jego zasługą. To Dolores ustanowiła regułę honorowego milczenia na temat ich sytuacji. On sam mógłby z łatwością zadać sobie ten trud i upokorzyć jej męża łajdackim udawaniem przyjaźni, jak to już w rzeczywistości zrobił przy kilku okazjach, kiedy jego praca chwilowo usprawiedliwiała ów tani chwyt. Aleksander był ciekaw, czy Dolores powie mu o nowym stanowisku męża lub przynajmniej zrobi jakąś aluzję. Mogła oczywiście po prostu zniknąć, oszczędzając sobie kłopotu dramatycznych wyjaśnień. Niezależnie od tego, jaką w końcu obierze metodę, musiał się przygotować na jakiś nagły zwrot w ich stosunkach. Ale jak mógł się przygotować? Co tu było do przygotowania? Możliwość rozstania z Dolores podziałała na niego jak zastrzyk przed operacją: spowodowała odrętwienie nerwów, a jego puls jakby odłączył się od serca i tylko odmierzał czas. Raz po raz nasuwało mu się porównanie z teatrem: to czekanie podobne było do niemego oczekiwania aktora przed zapadnięciem kurtyny: naokoło rekwizyty, przed nim ziejąca pustka widowni. Jeszcze tylko kilka słów i kurtyna zapadnie, odcinając iluzję z ostrym szelestem. Jednakże najpierw opadła inna kurtyna, za sceną, wytrącając Aleksandra z odrętwienia. Była to kurtyna Kiry, która wisiała nad jego głową przez te wszystkie miesiące od jej śmierci w marcu i potrzebowała tylko jednego mocnego pociągnięcia. Mógł ją opuścić, lecz ręką, która zrobiła to dla Aleksandra, okazała się pani Thompson. Pielęgniarka zadzwoniła do jego drzwi wczesnym rankiem pewnego dnia pod koniec stycznia. Myślał, że to listonosz, i poszedł otworzyć w nie zawiązanynm szlafroku i z włosami w nieładzie. Był zażenowany, gdy pielęgniarka wstydliwie odwróciła oczy, lecz wyjąkawszy jakieś słowa przeprosin usłyszał ze zdziwieniem, że przynosi list. Szybko zrobił kawę, by się do reszty rozbudzić. Siostra Thomspon również wypiła parę łyków, co przywróciło jej zwykłą pewność siebie. Zaczęła od Rzymu, choć w jej przypadku wszystkie drogi zdawały się prowadzić w odwrotnym kierunku - z Rzymu. Myśli jej wędrowały tam tylko po to, by znów wrócić do ojczyzny. Aleksander zorientował się, że oczekiwane nawrócenie spadło na nią z tychże wysokości i jakoś nie może się do tego przyzwyczaić. Rzym mówi to, a ojciec Murphy tamto, ale Rzym mógłby również powiedzieć coś innego, do czego ojciec Murphy wymyśliłby bez wątpienia jakiś mądry komentarz. Wątły księżyna zmienił się w granitowy obelisk, w który słowa pani Thompson biły młotem rozgłośnych pochwał. Była pewna, że ksiądz to potencjalny święty, bo tylko święty mógł nawrócić jej nieugiętą duszę. - Ale Pan Bóg nie chce, żeby on głodował dla religii! - wybuchnęła. - Muszę wybić mu z głowy te głupstwa. Jest jeszcze odrobinkę nerwowy, panie Arnin, ale co za wiara! Jak skała. Nareszcie wkroczyła na tę jedną z dróg z Rzymu, która prowadziła wprost do celu jej wizyty. - Ojciec Murphy nie pozwolił mi wysłać tego listu z Watykanu, z jednym z tych ślicznych znaczków wypuszczonych przez jego świątobliwość papieża. Bardzo mnie skrzyczał, panie Arnin, i powiedział, że jestem złą kobietą, a to, muszę powiedzieć, troszeczkę mnie zdenerwowało. Być złą kobietą w dwa dni po nawróceniu! To nie leży w moich zwyczajach, zapewniam pana! Ale on chyba naprawdę się rozzłościł o to, że przysyłałam te listy z Włoch. Mam nadzieję, że pan nie będzie też się złościł, bo uczciwie robiłam to, na co pani Arnin kazała mi przysiąc, biedactwo! Przyszłam wprost od komunii świętej, panie Arnin, dlatego tak tu biegłam. Więc musi pan wierzyć w każde słowo, jakie teraz powiem. No więc... to było tak, że ten marynarz z Sycylii nie przyszedł do mnie w zeszły piątek, więc pomyślałam, że może ojciec Murphy mógłby użyć swoich wpływów w Rzymie i załatwić wysłanie tego listu z Watykanu. Niepodobna było jej przerwać. Trajkotała, odbywając tę swoją nadprogramową spowiedź, w tempie niezwykle pobożnym, a jej cienkie nogi zdawały się gotowe do klęknięcia na dźwięk dzwonka do drzwi albo telefonu. - Czy mam przez to rozumieć, pani Thompson, że te dwie kartki z Sycylii i list polecony zostały rzeczywiście wysłane przez panią? - Można by to tak ująć, panie Arnin, choć właściwie to ten marynarz sycylijski nalepiał znaczki i nadawał listy w Palermo. Widzi pan, ja go poznałam, jeszcze jak był służącym u jednego z moich pacjentów w High Gate. - Czy moja żona go znała? - Broń Boże, skądże znowu, panie Arnin! Nie znała nikogo na Sycylii, biedaczka, dlatego przychodziły jej do głowy takie dziwne pomysły. Tylko rysowała i rysowała te ładne obrazki i paskudne obrazki, byczki, jaszczurki i inne nieprzyjemne rzeczy. I mówiła o swojej śmierci i o tym, że po śmierci będzie żyła przez rok, jeśli zrobię to, o co poprosi. Słowo daję, panie Arnin, nie mogłam jej odmówić. Po prostu nie mogłam. Co w tym złego, panie Arnin, jeżeli się wyśle parę listów adresowanych do osoby, która je napisała? Nic złego, panie Arnin, zapewniam pana. A poza tym biedaczka wysyłała zabawne kartki do samej siebie i w Londynie, kiedy jej było smutno. To w gruncie rzeczy nic niezwykłego. Znam dwie inne panie, moje pacjentki, które to robią regularnie co miesiąc, kiedy są w depresji. - Ile takich listów dała pani moja żona do wysłania po jej samobójstwie? - Wtedy nigdy nie mówiła o samobójstwie, panie Arnin. Ja bym słyszeć nie chciała o czymś tak niemoralnym! - Ile listów pani dała, pani Thompson? - powtórzył gniewnie. Zmiana tonu przestraszyła pielęgniarkę i położyła kres jej elokwencji. - Tylko te dwie kartki z byczkiem, panie Arnin, i dwa listy, oba polecone. - Dostałem tylko jeden list polecony, i to dawno temu, pani Thompson. - W jego głosie ciągle jeszcze dźwięczał gniew. - Wszystko jest w porządku, panie Arnin. Ten drugi list kazała wysłać tuż przed rocznicą. - Jaką rocznicą? Proszę się wyrażać jaśniej, pani Thompson. - Ja tylko... nie chciałam sprawiać panu przykrości, panie Arnin. Pani Arnin chodziło o rocznicę jej śmierci. Żeby pan wiedział, ona nigdy nie wspominała o samobójstwie, nigdy! Mogę na to przysiąc. - Nie potrzeba, pani Thompson. Po prostu niech pani mówi prawdę. - Och, panie Arnin! Z całym szacunkiem, ale... - Proszę mówić dalej. Chcę znać fakty. Gdzie jest ten list? - Czy chodzi panu o ten, którego ojciec Murphy nie pozwolił mi wysłać przez Watykan? - Sama pani powiedziała, że był tylko jeden list do wysłania przed rocznicą. - Tak, właśnie. Za trzy tygodnie, panie Arnin. Ale kiedy ojciec Murphy usłyszał o tym, tak się rozgniewał i kazał przynieść panu list od razu. Muszę pana przeprosić, panie Arnin, i ojciec Murphy mówi, że powinnam. No i... jestem tutaj i tu, proszę, jest list. Otworzyła torbę na zakupy, zajrzała do niej, wyjęła różaniec z przyczepionymi tu i ówdzie kłaczkami waty, włożyła go z powrotem i wyciągnęła list z bibułki. Aleksander spojrzał na kopertę: była zaadresowana do panny Kiry Pinski, a na odwrocie widniała czerwona pieczątka z laku. - Mam naldzieję, że pan mi też przebaczy, panie Arnin. Rozgrzeszenie po spowiedzi już dostałam; to, rozumie pan, od Pana Boga. - Och, dość już tego, pani Thompson. Ja się nie nawróciłem. Ale może pani powiedzieć ojcu Murphy, że jestem z całym szacunkiem dla jego decyzji. Niebawem go odwiedzę. Sam w swoim gabinecie, rozciął kopertę i wyjął pokaźną jej zawartość. Było tego razem dziewięć kartek pokrytych pismem Kiry: wszystkie poprzeczne kreski litery "t" przedłużonym ramieniem przywoływały symbol szubienicy, a pozostałe litery alfabetu hasały, niby w makabrycznej polce. Z zardzewiałego spinacza wysunęła się kartka maszynopisu, jakby jej przeznaczono, aby wpadła w ten właśnie sposób w rękę Aleksandra. Był to pierwszy egzemplarz pomysłowego raportu Kiry. Doprowadziła swój szpiegowski żart - swą karę chłosty - do samego końca. Aleksander zabrał się do czytania rękopisu. Wyglądało to na streszczenie dziennika, w starannym opracowaniu; daty ograniczały się do dni tygodni. Zaczynał się w niedzielę od czułego nagłówka skierowanego do autorki. .......................... Niedziela Moja najdroższa Kiro! Jeżeli wszystko dobrze pójdzie i niemądra pani Thompson z szacunkiem będzie się odnosić do materaca, wydostanę Cię z tego pokoju i z tego świata w piątek, dokładnie o godzinie piątej po południu. Gdyby jednak ta głupia plotkarka znalazła mój zimowy spichlerz pod materacem, nasz plan trzeba bądzie odłożyć na dobre. Bez pigułek po prostu nie mogłabym tego zrobić, Kiro. Wiesz, że jestem zbyt tchórzliwa, żeby patrzeć, jak płynie ze mnie krew, a gazu nie mamy w domu ani odrobinki. Zresztą nie cierpię wdychania, a na to, żeby się porazić prądem, za mało znam się na elektryczności i na bezpiecznikach. Ale obiecuję Ci, Kochanie moje, że w piątek zrobię, co tylko będę mogła. Jego Sancta Simplicitas, ojciec Murphy, i mój tajemniczy Małżonek (jego ranga domowa zasługuje na dużą literę, nie sądzisz?) uważają mnie za usobę dość iteligentną i widocznie taka jestem, bo odgadłam prawdę o szpiegowskich wypadach Alika w przeddzień naszego ślubu, na długo przed odkryciem jego rupieciarni w szopie. A teraz słuchaj, Kiro: nie jestem Twoim wrogiem i nigdy nie byłam. Dlaczego zawsze gderzesz na mnie, że za mało Cię kocham? Czy ja muszę dawać miłość, miłość, miłość, nic tylko miłość, przez cały czas i wszystkim? Tak, Ty to dla mnie wszycy, wiem o tym. Mówiłaś mi to tysiące, miliony razy. Ty jesteś kotem przed sklepem mięsnym, ponieważ lubię go głaskać; Ty jesteś chłopcem na czerwonym skuterze, bo chciałabym pogłaskać go po szyi; Ty jesteś wodą, którą tak lubię rozchlapywać w kąpieli; i liśćmi, miękkimi, pachnącymi liśćmi, które żuję bezmyślnie jak krowa, gdy spaceruję w parku. Oczywiście teraz nie mogę chodzić na spacery, ale Ty też nie możesz, Ty pretensjonalna, chora, zaborcza suko, którą nazywam moim Kochaniem dla podtrzymania naszej pokojowej korespondencji. Gdyby mi się nie udało Ciebie zabić, mogłabyś chodzić na spacery sama i chwalić się, że dokonała tego Twoja żądza życia. Taki już z Ciebie samolub i zarozumialec, taka młódka samochwała. Och, idź do piekła i zostań w piekle, dosłownie w piekle. Bo zrobiłaś z mego życia prywatne piekło, coś zawsze szepcząc mi do ucha, dogryzając, kłamiąc, błagając o miłość, śniąc moje najlepsze sny, chrapiąc jak świnia. Rozstaniemy się w piątek, Ukochana Kiro; już tylko pięć krótkich dni świnia bądzie chrapać i tarzać się w błocie. Poniedziałek Samobójstwo po jednej nieudanej próbie wymaga diabelnej odwagi, choć jego Sancta Simplicitas, ojciec Murphy, powiada, że diabeł ma piekielny tupet, lecz niewiele odwagi. Kiedy zdołałam wlać całą butelkę straszliwej mikstury w gardło Kiry, nasza kochana miłośniczka życia wyrzygała to świństwo w karetce, a potem pozwoliła przystojnemu doktorowi wypłukać sobie żołądek w szpitalu i wróciła do domu tak żałośnie nie zrozumiana, tak eteryczna, tak metafizycznie zaszargana! A jego Sancta Simplicitas zaczął wlewać własną świętą miksturę w nieśmiertelną duszę Kiry. Było to wstrętne, przyznajmy, moja Droga Przegrana, bardzo wstrętne - znów oddychać życiem po tak brutalnym przebudzeniu. Ktoś powinien zaproponować wydanie prawa, najlepiej jakiś humanitarny Niemiec, że próby samobójstwa nie wolno udaremniać za pomocą ordynarnej pompy, przystojnego doktora lub modłów anioła stróża - ta ostatnia pozycja za uprzejmym zezwoleniem ojca Murphy, Ss. Dlaczego wprowadziłam ten patologicznie wymowny skrót Ss? Ponieważ znów Ty się wtrąciłaś, Kiro, i kłamstwo, którym się pocieszałaś, zostało zdemaskowane. Kochałaś swoją matkę tak ślepo, z taką zaborczością, że wymyśliłaś tę romantyczną historię o jej śmierci przy porodzie, żeby oszukać własną przerażoną wyobraźnię. Tamtą śmierć zbyt trudno było sobie wyobrazić i nie stać Cię było na szarpanie delikatnych nerwów. Czy mogę Ci przypomnieć, moje wrażliwe Kochanie, że Twoja matka udusiła się na śmierć w najbardziej higienicznej komorze skontruowanej przez niemieckiego humanitarystę - a ostatecznie czym jest gaz? To praktyczny wynalazek do codziennego użytku. A także znieczula ból przy wyrywaniu zepsutego zęba. Teutońscy eksperci powiedzieliby, że mama nie czuła wielkiego bólu, tyle że ci inni w komorze trochę ją zgnietli, jak zaczęli się tłoczyć ze wszystkich stron. Ludzie zachowują się niczym stado zwierząt, moja droga, gdy zebrani razem poczują śmierć. Więc teraz już wiesz, dlaczego w tym naszym komfortowym domku wolimy elektryczność: żadnego gazu, ani odrobinki. Nie udusisz się przy narodzinach Twojej śmierci, Kiro, moja wrażliwa suczko. Dlaczego napisałam "ci inni w komorze", a nie po prostu "Żydzi"? Ponieważ Tobie by się nie spodobało takie otwarte sformułowanie, moja wyrafinowana kosmopolitko, o nie! Widocznie odziedziczyłaś skłonność do takich niejasności po swoim słodkim, zawsze miłym papie. Pamiętasz, w Warszawie był Polakiem, w Pradze Czechem, w Wiedniu Austro_węgrem i uważał, że wszyscy ci jego potrójni ziomkowie uwielbiają go za to, że jest uniwersalnym przyjacielem. Ale miał słabość do niemieckiej "Kultur" - Schiller, Schopenhauer, Ranke "und so weiter"; tylko umarł zbyt wcześnie - właśnie wtedy, gdy jeden z miłośników Schillera udoskonalał automatyczne wejście w swoim modelu komory gazowej. Natomiast matka wchłonęła skoncentrowaną dawkę Schillera, Rankego i całej tej bandy za tatusia i za siebie. Matka była tak lekkomyślna: wydała wszystkie swoje dolary na łapówki, aby małą Kirę wysłać za granicę. Jak możesz tak czekać, czekać i czekać na śmierć, jak możesz się ociągać, Ty kosmopolityczna czarodziejko, Ty, co byłaś duszą wszystkich wieczorków na Golders Green? W Swiss Cottage jesteś wiedenką, w Child's Hill Rosjanką Kirą, w South Kensington warszawską flirciarką, w łóżku z Alim i w mistycznym związku z ojcem Murphy tajemniczą Europejką. Bywasz nawet w jednej czwartej Węgierką w tej strasznej restauracji paprykowej przy Finchley Road. Lecz w gruncie rzeczy, moja Ukochana Iluzjonistko, jesteś po prostu szczęśliwą Żydówką, która zamiast udusić się na śmierć poślubiła zamożnego szpiega, prawdziwego kosmopolitę w swej całkowitej obojętności wobec narodowości, religii i wobec Ciebie, meine kleine J~udin. A dlaczegóż to, rozleniwiona komfortem, nie zatroszczyłaś się o to, żeby nauczyć mnie hebrajskiego - bym mogła się modlić za te miliony zmarłych "innych" w języku ich okrutnych, niesentymentalnych proroków? Dlaczego, gdy spałam pełna winy, nie modliłaś się za mnie, bym pewnego ranka mogła się obudzić z wiarą w zapłakanych oczach? Byłaś leniwa, Kiro, jak rozmarzona kosmopolitka, zupełnie jak ci żyjący "inni" są leniwi w przybranych miejscach zamieszkania - w Londynie, w Paryżu, w Nowym Jorku czy gdzieś tam indziej. Siedziałaś, jak oni siedzą w lśniących blaszankach sukcesów na półkach, przyodziani w neutralną maskę zapomnienia, pozbawieni twarzy. Chcesz, żeby cały świat Cię kochał za Twoją rasową przynależność, którą starannie ukrywasz pod udanym wyrafinowaniem, a ledwie ktoś dostrzeże w Tobie Żydówkę, wyginasz grzbiet jak spłoszona kotka. Jakież to wulgarne wspominać Żydów wobec kosmopolitycznej Żydówki! Och, Kiro, Kiro, Ty leniwa intelektualna suko! Oczywiście po wojnie pragnęłaś zgładzić wszystkich Niemców, tak jakby przez wytępienie ich można było wymazać tę grozę z ludzkiej pamięci, grozę, która będzie nękać ludzi w snach przez całe przyszłe pokolenia i podnosić zmumifikowaną głowę na kozetkach w gabinetach psychoanalityków. Klaskałaś bohatersko na cześć poległych w Izraelu i sumiennie wrzucałaś brudne monety Alego do każdej puszki przeznaczonej na zbiórkę, gdy państwo Izrael dławiło się w bólach porodowych. Ale gdy powiedziałam ci kiedyś, żebyś tam pojechała i zobaczyła te narodziny ze śmierci, odparłaś, że jestem w głębi duszy Kirą_antysemitką, bardzo wulgarną i pozbawioną wyobraźni. Zresztą nawet pani Antyk była rozczarowana tymi ludźmi tam u nich. Za dużo mundurów - mówiła - a do tego taki hałaśliwy nacjonalizm, nie mówiąc już o tych okropnych przybyszach z pustyni. Kiedy pojechałam do Tel_awiwu w tysiąc dziewięćset trzydziestym roku - trajkotała pani Antyk - było tam zupełnie tak jak w starym kochanym Wiedniu! Czułam się jak u siebie w domu. Ale teraz, moja droga Kiro, nie można nawet zrozumieć ich mowy w Tel_Awiwie. Niestety, to już nie są Europejczycy. "Die echten Juden", mówię ci, przychodzą do mnie do sklepu na Golders Green, więc po co jechać aż tam i tracić angielskie funty? Kiro, słyszysz mnie? Umrzesz jako pozerka bez tożsamości w piątek o piątej po południu. Wtorek Pomówimy o nim, o Małżonku, Najdroższa Kiro. To Twój mężuś raczej niż mój. Nie wyszłabym za niego, wiesz o tym, gdybyś mnie nie przymusiła do miłości - miłości, miłości, tej piekielnej miłości przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, razem z kopulacją na dodatek, wykonywaną jak symfonia Brahmsa, w której każdy instrument ma solidną robotę do odrobienia. Wolałabym raczej żyć "w grzechu" z Alim niż pozwolić, aby miłość zwyrodniała, zmieniając się w grzeszne małżeństwo. Lecz nie powinnam wierzyć w grzech, bo mój Małżonek poślubił mnie bezgrzeszną i nudnie dziewiczą. W naszej dwójce to Ty jesteś kobietą pełną seksu, Najdroższa Kiro, choć wiesz, że nie tak znów bardzo. Podnieca cię po prostu fakt pójścia do łóżka, to samo czują dzieci, kiedy posiedzą na nocniku. Myślę, że jestem jak grająca szafa z jedną tylko melodią w środku. Brzmi ładnie, kiedy się wrzuci monetę po raz pierwszy. Później melodia się ogrywa. Nie należy mnie używać więcej niż raz, naprawdę. I obawiam się, że tak ze mną postępują najmądrzejsi. Czy Ali Baba, Szlachetny Szpieg, jest bardzo głupi, czy bardzo mądry, gdy dochodzi do rozdzielenia nas dwóch, jego bliźniaczych żon? Rzeczywiście założył sobie mały nowoczesny harem; podczas gdy pani Grająca Szafa wiernie wygrywa swą jedyną melodię, Kira, nimfomanka in spe, wskakuje do łóżka z udanym entuzjazmem. Jednakże Ali Baba musi się borykać ze swą manią perfekcjonizmu, a czterdzieści sekretów, które pozbawiają go normalnych ludzkich słabostek, będzie go gnało z kraju do kraju, aż padnie od kuli innego maniaka_perfekcjonisty. Wiedziałam od razu, Najdroższa Kiro, dlaczego nękało Cię to głupie pragnienie, aby naśladować jego idiotyczny perfekcjonizm. Jak wszystkie baby po części niemoralne, a po części lękliwe, chciałaś się podniecać małpowaniem męża, póki z miłością było jeszcze dobrze. Potem się zaniepokoiłaś, że on przejrzy Twoje sprytne zabiegi, i wymyśliłaś tę Tajemnicę Państwową z Kopią, sporządzając własną świetną kompilację z różnych fragmentów po to, żeby przez Twoją niedyskrecję nadać wyższą rangę operacji Las Monjas. Twoje małpowanie niedługo się skończy, Kiro, lecz biedny Ali ze swoją bandą czterdziestu sekretów będzie musiał odbyć małe polowanie, pobiegać w kółko, jak pies usiłujący złapać muchę na własnym ogonie. Niechybnie przypisze Ci całkiem fałszywe motywy, bo do tej pory będziesz już głęboko w grobie, a śmierć - w tym jednym względzie zgadzam się z milutkim ojcem Murphym - obraca wszystko w bezsensowną perzynę, jeśli odebrać jej sens nadawany przez religię. Ponieważ Ali, podobnie jak Ty i ja, jest przyziemnym humanistą, w szybkim tempie odczłowieczy nas obie, uruchamiając swój analityczny mózg perfekcjonisty. Może ja również go odczłowieczyłam moim rozumieniem bez miłości i Twoimi fantazjami erotycznymi. Może i Ciebie też odczłowieczyłam, Ukochana, Ukochana, po trzykroć Ukochana Kiro! Więc przebacz mi tak, jak ja bardzo, bardzo staram się przebaczyć Tobie, nim zrobię Ci ten paskudny kawał w piątek. Jestem pewna, że Ali, Wiecznie nieobecny małżonek, nie będzie miał wyrzutów sumienia z powodu piątkowego nieszczęśliwego wypadku. Perfekcjoniści czują się winni tylko z racji własnych drobnych potknięć; do słabostek pozostałych przedstawicieli rodzaju ludzkiego odnoszą się łaskawie i z wyższością. Czy wynika to z egocentrycznego zainteresowania humanisty człowiekiem, człowiekiem i człowiekiem "~uber alles"? Nad człowiekiem powinno coś być, choćby tylko po to, by wytrącić go z tego oślizgłego grzebania się po omacku we własnej łonopodobnej jaźni. Ukochana Kiro, nie zapomnij, proszę, nabazgrać czegoś naprawdę wariackiego w tej książce, którą teraz czytam, dobrze? Rozumiesz, to dla śledztwa: musimy mieć względy dla Alego_małżonka. On jest zdolny do miłości, a dla humanitarnego perfekcjonisty to może być naprawdę niebezpieczne. Mówię Ci, on może jeszcze przeżyć przyzwoite załamanie i w odróżnieniu od Ciebie, Kochanie, stać się istotą ludzką, jeśli niespodziewana wizja życia nauczy go żyć. ~a propos, tytuł książki, w której masz coś nabazgrać, brzmi "Śmierć po południu". Środa O Moja Ukochana, dziś rano czuję się strasznie. Już tylko dwa dni do zniesienia, ale nic Ci nie mogę obiecać. Może nie będę miała dość odwagi, by unieść materac. Powinnam ją mieć. To największe wieko trumny, jakie kiedykolwiek przygotowała osoba ogarnięta manią niszczycielską. A jego Sancta Simplicitas? Dlaczego nie przyszedł wczoraj? Co robi teraz Małżonek? Czy słyszysz moją melodyjkę, Ukochana? "Ali cię kocha, kocha, kocha...", pięćdziesiąt razy w kółko to samo. Tylko ta głupia gęś pielęgniarka ze swoją paplaniną: ploteczki o pani Kościarce i o pani Antyk, i nie pamiętam już o kim. Doktor - Twój gruby, tchórzliwy eks_kochanek, Kiro, nie mój! - akurat wyszedł. Nudzi mnie piekielnie. Dlaczego go jeszcze trzymasz jak połatane niemodne palto? To po prostu kawałek materiału, który przylgnął do ciała, a w dodatku jeszcze umie mówić. Ukochana Kiro, pani Thompson jest tak okropnie przesądna! Moje rysunki z byczkami napawają ją strachem. Musiałam wymyślić sycylijskie przysłowie, żeby ją przekonać, że byk to coś więcej, nie tylko głupi symbol seksu. I niestety będę musiała dać jej dwie kartki tylko z tym rysunkiem, bo inaczej same listy wydałyby się jej nie dość makabryczne po tym piątku. Tak jak wszystkie kobiety zajmujące się chorymi, nie wyobraża sobie, że ona sama może umrzeć! A ja jej tak powiedziałam: - Droga pani Thompson, padnie pani trupem, jeżeli pani zapomni nadać moje listy z Palermo. A wie pani dlaczego? Bo włożyłam do jednego z nich mój martwy wyrwany ząb. On sprawi, że po śmierci będę jeszcze żyła dokładnie przez rok. Więc będę mogła wyjść z grobu w nocy i panią zakatrupić. Głupia gęś omal nie zemdlała słysząc w moich ustach te ordynarne słowa z filmów! A teraz idź do łóżka, Kiro, i odpocznij trochę. Jesteśmy obie zmęczone. Wymyśliłam Palermo jako najlepsze miejsce do nadawania naszych przesyłek, bo naprawdę serdecznie Cię lubię, Kiro, a Ty zakochałaś się w Sycylii, ależ tak, Kochanie. Zawsze zakochujesz się nade wszystko w krajobrazach. Ty ładna, ładniutka Żydóweczko, słodka i ładna! "Was willst du noch mehr"? Czwartek (rano) Dwie koperty gotowe, zaadresowane do Ciebie - Panna Kira Pinski. Muszę je dać pani Thompson po lunchu; jej przesądny strach mógłby wyparować, gdybym nie dostarczyła makabrycznego towaru. Leżą tutaj, na moim łóżku. W pierwszej kopercie umieszczę samotny odłupany ząb i pieprzną opowiastkę o byku i niewinnej lilijce. To jest Twoje erotyczne "au revoir", Najdroższa Kiro, dla Alego - Byczka w rozjazdach. Pamiętasz ten pornograficzny album z pulchnymi dziewczynami abisyńskimi, który sama wypatrzyłaś w szopie mężusia? Odłożyłaś go na półkę, tuż obok poezji Coleridge'a - zawsze dowcipna! - Jak powiedziałaby głupia pani Thompson. A więc Ali Baba ma szerokie zainteresowania! Dykteryjka powinna mu przypaść do gustu, a ząb zatrzyma na pamiątkę. Chciałabym być zwyczajnym tchórzem, Kiro, i jeszcze raz sfuszerować samobójstwo. O, mój Boże! Gdziekolwiek jesteś, jeśli w ogóle istniejesz - o, mój Boże, okaż mi swą całkowitą nieobecność lub zaprzecz jej jakimś znakiem, obojętne jakim! Módl się, Kiro, módl się siostrzyczko, módl się o oddzielenie ciała od niewiernej duszy. Bez Twojej modlitwy nie potrafię tego zrobić, nie zrobię tego! Czy słyszysz mnie, Kiro? Czwartek (południe) Ojciec Murphy skarcił mnie tydzień temu za mój heretycki komentarz na temat śmierci Chrystusa. Może i słusznie powiedział, że cywilizowany niewierzący powinien trzymać język za zębami, kiedy ludzie wierzący rozmawiają o sprawach religii. Ale to muszę powtórzyć, moja Ukochana Kiro, nim się rozstaniemy jutro po południu: Chrystus przez cały czas wiedział, że umrze na krzyżu, a jednak nie chciał robić użytku ze swej wiedzy. Dlaczego Bóg pozwolił Bogu popełnić samobójstwo, dlaczego? O, Chryste, czy jestem tylko tym drugim łotrem, który drwił z Ciebie podczas Twojej agonii? Nie. Jestem Żydówką i czuję się z tego dumna. Ja również mogłabym otrzeć Twą krwawiącą twarz moją chustą. Ja także mogłabym udusić się na śmierć w tej komorze z innymi. Jeżeli należę do nich, czy należę także do Ciebie? O, Chryste, mój Kochany, proszę o oddzielenie... Już nie mogę dłużej, nie mogę... 5 - Mam dla ciebie złą wiadomość, Dolores. Ujęła rękę Aleksandra i spojrzała mu w oczy. Było to piątego marca, w rocznicę śmierci Kiry; spotkali się w mieszkaniu Eli, gdzie mieli się kochać. Dolores nie nagliła, by jej powiedział, o co chodzi. Szanowała jego wahanie, tak jak on szanował jej niepewność. Nawet teraz Dolores nie mogła się zdecydować, czy mają zostać w samochodzie, czy wysiąść i udać się do wypożyczonej sypialni. - Moja żona nie żyje. Zmarła przed kilkoma godzinami. - W tym kłamstwie zabrzmiała spokojna, poważna nuta prawdy. - Uważam, że przez pewien czas nie powinniśmy się spotykać. Dolores cofnęła rękę i powiedziała nienaturalnym głosem: - Strasznie mi przykro, Aleksandrze. - Nastąpiła długa pauza. - Ale nie powinieneś był mówić mi o jej śmierci. Ona dla mnie nie istniała, póki żyła. Teraz zaczęła żyć, ponieważ umarła. To może brzmi okrutnie wobec ciebie, ale... Odrzekł spokojnie: - To nie jest okrutne, Dolores. Niektórzy ludzie muszą wpierw umrzeć, aby zdobyć w naszym życiu miejsce. - Rozumiem. Już zdobyła je w moim życiu. Teraz uważam, że powinnam znać jej imię. Jak miała na imię? - Kira. - To rosyjskie imię, tak? - Chyba tak, ale ona była Żydówką, prawdziwą Żydówką, która starała się być uczciwa wobec samej siebie. Osobie żydowskiego pochodzenia trudno jest oddzielić jej indywidualne problemy od problemów własnej rasy. Bardzo trudno, prawie nie sposób. - Ja wiem, Aleksandrze, jak na nas wpływa pamięć naszej rasy. Starałam się ją stłumić. Inaczej by mnie to zabiło. Zadrżała, lecz jej twarz promieniowała pogodą prastarej nadziei czy młodej rezygnacji? Po chwili milczenia nawet się uśmiechnęła i znów wzięła go za rękę. - Aleksandrze - powiedziała - ja też miałam dla ciebie złą wiadomość, lecz to się odwlekło o kilka tygodni. A teraz mam aż dwie złe wiadomości, ale najpierw powiem ci tę pierwszą. Wiedział już, czego się spodziewać. - Wyjeżdżam z Londynu na stałe - zaczęła. - Nie tak zaraz, ale niedługo. Za trzy, cztery tygodnie. Będę mieszkać w Szwecji, wiesz? To trochę dziwne zostać żoną ambasadora. Taka pani, biedactwo, musi być ponad wszelkimi podejrzeniami, strasznie wysoko! Nie znoszę takich wyżyn! Jej angielska intonacja zaiste była bez zarzutu: strasznie poprawna - i przy pierwszej okazji wtrąciła słowo "strasznie". Lecz Aleksander wyczuwał ironię w tym swobodnym potoku słów: wchodziła w swoją przyszłą rolę z delikatną domieszką dyplomatycznej nudy. - Jaką masz drugą wiadomość, Dolores? - Złą wiadomość? - Tak. - No... taką. - Zapaliła zapałkę i przybliżyła ją do swojej szyi. - Księżyc pokazał nam ironiczny grymas. - Dolores miała na sobie ciężki srebrny naszyjnik z groteskowo wykrzywionym obliczem księżyca w pełni. Płomień zapałki jeszcze bardziej je zniekształcił. - Nie możemy się kochać ani dziś, ani jutro, ani pojutrze. Zrozumiał i czuł się zażenowany, bo rozpaczliwie pragnął potwierdzić ich fizyczne prawo do miłości. Zapałka się dopalała, ale dostrzegł jeszcze rozświetlony płomykiem profil Dolores. Była piękna prawie do bólu. - Może księżyc robi to z dobroci serca - dodała Dolores. - Chce nam oszczędzić grozy ostatniego aktu. W tym momencie Aleksander pojął, że nie będzie mu już dane - i nie wolno mu - przeżyć jeszcze jednego spotkania ich ciał. Nad ich miłością zapadła kurtyna, a oni nie usłyszeli jej grobowego łoskotu. Lecz czy w tej samej chwili uświadamiał sobie, że wokół niego niedostrzegalnie opadają inne kurtyny? Czy oczekiwał, że w przyszłości uniosą się dla nowych aktorów i dla nowych widzów? Scena nie zmieni się nigdy, pozostanie ta sama pod niewidzialną warstwą drobin pyłu; i ani on, ani ci obcy ludzie dookoła nigdy nie dowiedzą się, jaka ta scena jest naprawdę. Aleksander poprosił Dolores, żeby przejechała koło jego domu o jedenastej wieczorem. Powiedział, że chce jeszcze zobaczyć jej samochód w tym przelotnym odosobnieniu. Będzie z ciemnej wnęki swego okna patrzył, jak przejeżdża. Okazało się, że znała jego adres od kilku miesięcy. Ale później - tłumaczył z obsesyjną pedanterią - powinni oboje przestrzegać nieodwołalności powziętej decyzji. Dolores ma ten specjalny plan Londynu, mówił Aleksander, więc będą mogli z łatwością unikać się nawzajem przy pomocy legendy. Rozstali się o wpół do ósmej wieczorem. - Muszę zobaczyć się z księdzem - powiedział. - Ależ oczywiście - odparła. - Rozumiem. Aleksander nie pocałował jej w usta. Dotykanie ciała, które teraz kochał bardziej niż kiedykolwiek, stało się tabu. Zamiast tego ucałował księżyc Azteków w jej srebrnym naszyjniku, tak jakby składał hołd podbitej rasie w jej osobie. Rzeczywiście poszedł do księdza. Ojciec Murphy spodziewał się jego wizyty po wyjawieniu sekretu pani Thompson. Drzwi otworzył sam ksiądz; pani Thompson po przyrządzeniu mu kolacji poszła do kina. Rozmowa trwała krótko, a ksiądz nie pocił się już tak obficie, mimo to ruchy chustki w górę i w dół twarzy nadal towarzyszyły jego słowom. - Pyta mnie pan, jak poznałem pańską żonę? To był wzruszający incydent, choć nie bardzo chciałem panu o nim wspominać. Rozumie pan, panie Arnin, poznaliśmy się, że się tak wyrażę, w konfesjonale. - Jeśli ojciec wolałby o tym nie mówić, proszę do tego nie wracać. - Teraz już powinienem panu powiedzieć. Nie ma tu obowiązku tajemnicy. Widzi pan, pańska żona rzeczywiście wyspowiadała się u mnie. Kiedy skończyła, zobaczyłem jej sukienkę: była ubrana na biało i wyglądała na młodą dziewczynkę. Więc spytałem, czy przystępuje do pierwszej komunii. Odparła, że tak, ale wkrótce się zorientowałem, że mnie źle zrozumiała, bo potem powiedziała, że nie jest katoliczką, ale ponieważ wyspowiadała się u mnie, może od razu przyjąć komunię. Wytłumaczyłem jej, że tak nie można, i zaczęła się sprzeczka. Pańska żona, panie Arnin, doskonale umiała prowadzić gorące dyskusje. Musiałem wrócić do mojej pracy, więc zaprosiła mnie na podwieczorek w najbliższy poniedziałek. Bardzo się zaprzyjaźniliśmy. I bardzo mi jej brak. Myślę, że pani Arnin potrafiła wydobyć ze mnie to, co najlepsze. - Zaczyna mi teraz brakować Kiry - rzekł Aleksander i popatrzył na chustkę księdza, unoszącą się nad jego małym spiczastym uchem. - Pewnego popołudnia opowiadałem pani Arnin o aniołach stróżach i spodobało jej się to, co mówiłem. Jak zwykle, wystąpiła na poczekaniu z jakimś fantastycznym pomysłem, który się splatał z moim prostym objaśnieniem. Przypominam sobie, że tym razem powiedziała coś naprawdę zaskakującego, panie Arnin. - Co powiedziała, ojcze? - Dowodziła, że jeśli nasza dusza jest naprawdę nieśmiertelna, to kryje się w niej taka moc, iż potrzebny nam jest jakiś duch opiekuńczy, aby nas chronić; w przeciwnym wypadku moglibyśmy samych siebie i cały świat wysadzić w powietrze, robiąc niewłaściwy użytek z tej siły wewnętrznej. Oczywiście nie mógłbym głosić takiej myśli z ambony, ale podoba mi się jej poetyczność. Pańska żona była osobą, która pobudzała do żywych dyskusji. - Tak, ona przepadała za takimi dyskusjami. - To dziwne, ale pańska żona utwierdziła mnie w wierze. Tak niewiele dałem jej w zamian! - A co ja dałem Kirze? Pieniądze i moje odosobnienie. Nie odpowiadało jej ani jedno, ani drugie. - Aleksander przerwał na chwilę. - Ojcze, czy potrafiłby ojciec odpowiedzieć na moje własne pytanie? Niełatwo ująć je w słowa. Dlaczego prześladuje mnie pragnienie życia w izolacji? A zarazem, gdy żyję w izolacji, dlaczego doświadczam tego nieokreślonego poczucia czyjejś nieobecności, tak jakby za chwilę miał wejść ktoś inny? A jednak wiem, że wolałbym, aby przestrzeń była kompletnie pusta. - Nie chciałbym upraszczać pańskiego problemu tak, jak to na ogół robią księża, panie Arnin, lecz ja czuję, że samotność jest początkiem dialogu z samym sobą bądź też z własną duszą - jeśli wybaczy mi pan to słowo. Taki dialog zwykle prowadzi do dialogu z Bogiem. Dlatego, być może, tak wielu ludzi boi się samotności, ale w istocie oni boją się rozmowy z Bogiem, panie Arnin. ......................... O jedenastej samochód Dolores przejechał obok jego domu. Zjeżdżając w dół, wpadł w poślizg na zakręcie. Czerwone światło z tyłu przypomniało mu papierosa, którego paliła w ciemności. Jakie sekrety unosiła teraz ze sobą? Jakie sekrety miała wozić swoim samochodem? Czy Dolores pisywałaby kiedykolwiek listy do samej siebie, pozostawiając tamten konfesjonał pusty? Aleksander stał przy oknie i patrzał na swoje odbicie w mrocznej szybie. Urlop szpiega się skończył. Każdy z nas prowadzi swój teatrzyk, wystawia sztuki w jednym, w trzech lub w pięciu aktach; a w wolnym czasie wszyscy szpiegujemy się nawzajem; tyle tylko, że nie musimy sprzedawać zdobytych informacji. Kurs wymiany jest już ustalony i całkiem sprawiedliwy: oko za oko, sekret za sekret.