Zane Grey Stara kopalnia Tom Całość w tomach Zakład Nagrań i Wydawnictw Związku Niewidomych Warszawa 1995 Przełożyła Róża Czekańska_Heymanowa Tłoczono pismem puktowym dla niewidomych w Drukarni Związku Niewidomych, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 Przedruk z wydawnictwa "Glob", Szczecin 1995 Pisała G. Cagara Korekty dokonały I. Stankiewicz i K. Markiewicz `ty I Ciemne i wzburzone morze przypominało Forrestowi rozkołysane pastwiska jego ukochanego Zachodu, który tak bardzo chciałby zobaczyć raz jeszcze, nim śmierć upora się ostatecznie z jego tak boleśnie doświadczonymi przez wojnę ciałem i duszą. Oparł się ciężko o reling w mrocznym zakątku rufowego pokładu osłoniętym przez łodzie ratunkowe. Była to druga noc po opuszczeniu Cherbourga i pierwsza, jaką miał spędzić na morzu. Wzburzony Atlantyk ciężko kołysał się na nierównej linii horyzontu. Miotający się po pokładzie wicher przypominał mu wiatry hulające po bawełnianych polach w rodzinnym kraju. Tęsknił za górami, pustynią, dolinami, polami bawełny, domem i matką - najdroższymi węzłami, które go jeszcze łączyły z życiem. Wzruszenie ogarniało go w tych momentach, gdy zapominając o własnej niemocy i cierpieniu, patrzył w mroczną głąb oceanu ze świadomością, że sen nawiedzający go przez dziewięć długich miesięcy spędzonych w szpitalu nareszcie przemieniał się w rzeczywistość. Tak, był w powrotnej drodze do domu, do Cottonwoods. Widział w myśli krętą dolinę pośród srebrnych wzgórz, drzewa bawełniane, od których miejscowość wzięła nazwę, potok wijący się leniwie w dół, stary hiszpański dwór o białych ścianach porosłych winoroślą aż po czerwone dachówki. Obrazy te uwalniały go od okropnych wspomnień wojennych. Skoro wracał do domu na ten krótki czas, który mu pozostał do życia, dobrze było zanurzyć się w ożywczych wspomnieniach o rodzinnych stronach. Musiały tam zajść jakieś zmiany. Matka wspominała o nich niejasno w tym dziwnym liście, który nadszedł po długim okresie milczenia, liście tryskającym radością, że wiadomość o jego śmierci okazała się mylna, a jednocześnie pełnym jakiegoś tłumionego smutku i dziwnych nowin. Forrest wspomniał o paru dawniejszych listach, z których wyzierała troska, ale myśl, żeby jego ojciec, Clay Forrest, miał stracić ziemię albo dobytek wydała mu się absurdalna. Co też zastanie w domu? Spodziewał się, że wszystko dobrze, rodzice pewnie zdrowi. Ze względu na jego służbę w wojsku i ofiary, wybaczą mu chyba, że został wyrzucony z uczelni. Powód wydalenia wydawał mu się teraz taki trywialny - karty, pijaństwo, bijatyki zakończyły jego uniwersytecką karierę. Potem włóczęga po świecie i praca wzbudzająca nadzieję, że jeszcze będą z niego ludzie. Wreszcie rok 1914 i wojna! A teraz, złamany na duchu i ciele, ofiara złudzeń, wraca w rodzinne strony. Olbrzymi statek orał posępne morze, rozpryskiwał atramentowe fale w białą pianę, która przez chwilę kłębiła się wzdłuż jego burt, jaśniała widmowym blaskiem i przepadała w ciemności. Jedynie na pokładzie spacerowym światło lamp niedyskretnie przenikało w głębokie wycięcia dekoltów wykwintnych dam i muskało konwencjonalną czerń męskich smokingów. Forrest opuścił swoją kryjówkę i zaczął przechadzać się po pokładzie, starając się ukryć swe niedołęstwo, bóle w zranionym boku i palenie w piersi. Szedł wyprostowany. Na pokładzie byli przeważnie Amerykanie, wśród nich wielu młodych. Nie czuł z nimi żadnego powinowactwa. Czym był okaleczony żołnierz dla tych bogatych próżniaków? Gdy znalazł się w swojej kabinie, maska opadła mu z twarzy. Dowlókł się do łóżka i leżał w ciemności, słuchając rytmicznego pulsowania statkowych maszyn. Wreszcie dobroczynny sen skleił mu powieki. Nazajutrz dopiero późnym rankiem opuścił kabinę, aby odetchnąć świeżym powietrzem. Morze uspokoiło się. Okręt nie przechylał się już na boki, lecz równomiernie kołysał się popychany umiarkowanym, południowo_wschodnim wiatrem. W powietrzu czuć było wiosnę. Pasażerowie rozkoszowali się piękną pogodą. Morze było jasne, zielone, bez białych czubów. Na horyzoncie dymił przepływający statek. Forrest ułożył się na leżaku na tyle wygodnie, na ile pozwalała mu sztywna noga. Obok siedział mężczyzna, którego przyjazne zaczepki niegrzecznie byłoby zbyć milczeniem. A więc Forrest zamienił z nim kilka zdań o pogodzie, o tym, że połowę podróży mają już za sobą i że pasażerowie tłumnie dziś wyszli na pokład. - Widzę, że pan był na froncie - zauważył w pewnej chwili uprzejmy pasażer. Forrest skinął głową. Widział, że wzbudził ciekawość w swoim sąsiedzie i że będzie musiał odejść, a na to znów nie miał ochoty, gdyż każdy wysiłek sprawiał mu ból. - Wracamy z żoną z Francji - ciągnął nieznajomy. - Mieliśmy syna na froncie. Przed rokiem wymieniono go wśród zaginionych. Pojechaliśmy więc, żeby odnaleźć chociaż jego mogiłę. - Doprawdy? - zapytał ze współczuciem. - I cóż państwo znaleźli? - Nic! Nie ma go, oto wszystko. Forrest spojrzał na ojca mówiącego tak spokojnie o swoim nieszczęściu. Wyglądał na drobnego kupca z prowincji albo na farmera, który czuje się nieswojo bez burki i kaloszy. Nie próbował nawet ukrywać głębokich bruzd na twarzy ani głębokiego smutku w oczach. Forrest wyraził swoje współczucie i zapytał o pułk zaginionego syna. Ale ojciec znał tylko gołe fakty i nie zdawał się być skłonny do dalszej rozmowy na ten temat. - Ja sam przez cały rok byłem zaginiony - uśmiechnął się. - Przynajmniej za takiego uważali mnie moi rodzice. Przywieziono mnie do szpitala, ale nikogo o tym nie powiadomiono, a ja sam znajdowałem się w takim stanie, że nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. - Ale teraz pańska rodzina już wie? - zapytał nieznajomy ze szczerym zaciekawieniem. - Tak. - Jak to dobrze, że pana spotkałem! Odtąd już chyba nigdy nie przestanę mieć nadziei, że mój syn jeszcze żyje. - To zupełnie możliwe. - Chciałbym poznać pana z moją żoną. Czy nie ma pan nic przeciwko temu? - Ależ nie. - Gdzie pan mieszka? - W Nowym Meksyku. - Ma pan jeszcze przed sobą długą podróż... A nie wygląda pan na zbyt silnego. - Może jakoś mi się uda - uśmiechnął się blado Forrest. - Ależ na pewno! Niech pan myśli o swoich rodzicach. A może przy zejściu na ląd mógłbym być w czymś pomocny? - Nie, dziękuję. Sam sobie dam radę. Od wielu miesięcy nie czułem się tak dobrze. Nieznajomy nie nalegał dłużej. Taktownie zmienił temat i po chwili oddalił się. Forrestowi dobrze zrobiła ta rozmowa, choć nie umiałby określić dlaczego. Zrozumiał jednak, że nie powinien separować się od wszystkich. Słońce wznosiło się coraz wyżej. Piękna pogoda zachęcała pasażerów do zabaw na pokładzie, ale Forrestowi mimo ciepłych pledów było chłodno. Zaczął przyglądać się towarzyszom podróży. Po chwili ze zdziwieniem zauważył, że sam stał się przedmiotem zainteresowania obecnych na pokładzie kobiet. Zmieszało go to i w pierwszym odruchu chciał schronić się do kabiny, ale powstrzymał się. W każdym razie tu było mu wygodniej i przyjemniej. Cóż te kobiety zauważyły w nim szczególnego? - To tylko współczucie - pomyślał. Ułożył się na wznak i zamknął oczy, a gdy po chwili otworzył je, drgnął. Patrzył wprost w śliczną twarz jakiejś dziewczyny, którą widział już przedtem, nie zauważył jednak, że była aż tak ładna. Dziewczyna zaczerwieniła się, odwróciła głowę i pociągnęła za sobą swą towarzyszkę. Kasztanowe kędziory jeszcze chwilę błyszczały w słońcu. Forrestowi wydało się, że widział już kiedyś te oczy i ich badawcze spojrzenie utkwione w swojej twarzy. Po chwili dziewczęta przeszły znów obok niego, trzymając się pod ręce, zaróżowione od ruchu na świeżym powietrzu. Tym razem zdawały się nie zwracać na niego uwagi. Obie były Amerykankami ubranymi wedle najnowszej paryskiej mody w krótkie sukienki. Rudowłosa miała budowę dziewcząt z Zachodu i chód góralki. Dawno już nie widział panien z tamtych stron, ale nie zapomniał przecież, jak wyglądają. Dziewczęta przystanęły w pobliżu, podniosły porzucone przez kogoś krążki i zaczęły się nimi bawić. Wyższa stanęła blisko Forresta. Po jej ruchach poznał, że nawykła do otwartych przestrzeni i konnej jazdy. Mógł teraz dobrze się jej przyjrzeć. Dziwnie mu kogoś przypominała. Była wesoła, pełna życia. Podczas gry zerkała w jego stronę. Zrozumiał, że robi to nie przez kokieterię. Coś drgnęło w stygnącym z wolna sercu Forresta. Od sześciu lat kobiety odgrywały małą rolę w jego życiu, choć dawniej był dość sentymentalny i przeżył kilka miłostek. We Francji poznał dwie dziewczyny, z których każdą mógł pokochać, gdyby pozwoliły na to warunki. Sam nie rozumiał, dlaczego widok młodej Amerykanki przypomniał mu jedną z nich, gdyż nie były nawet do siebie podobne. Nagle jeden z krążków upadł pod leżak Forresta. Miedzianowłosa dziewczyna podbiegła zdyszana, onieśmielona. - Zbyt silnie rzuciłam... Przepraszam. Zapomniał, że powinien wystrzegać się gwałtownych ruchów, toteż gdy schylił się po krążek, poczuł przeszywający ból w boku. - Pana coś zabolało? - zapytała ze współczuciem. - Troszeczkę! Ale to nic - odpowiedział słabo. - Powinien pan był pozwolić, żebym sama podniosła. - Zwykle pamiętam, że jestem inwalidą - odparł z bladym uśmiechem - ale tym razem pani wdzięk sprawił, że zapomniałem o tym. - Pan jest amerykańskim żołnierzem? - zapytała. - Tak, odwożę do domu te smutne resztki, które ze mnie zostały. Nic nie odpowiedziała, ale na jej twarzy odmalowało się szczere współczucie. Wyraźnie zmieszana, powróciła do gry. Forrest leżał bez ruchu. W zranionym boku odczuwał bolesne pulsowanie. Jak trudno stać się niewrażliwym na ból! Myślał teraz z niechęcią o pięknej zdrowej dziewczynie i o jej pełnym litości spojrzeniu. Pod wieczór, gdy pozostali pasażerowie zwykle przebierali się do obiadu, Forrest zazwyczaj wymykał się na pokład, żeby zgodnie z zaleceniem lekarzy trochę pospacerować. Jak na ciężko rannego dawał sobie nieźle radę i mimo bólu ruch robił mu dobrze. Zauroczony bladozłotą poświatą zachodzącego słońca z wysiłkiem doczłapał do swego leżaka i znalazł przypiętą do pledu małą paczuszkę zawiniętą w białą bibułkę. Fiołki! W lot pojął, kto mógł je tam położyć. Poczuł się głęboko wzruszony tym gestem, gdyż wziął go za wyraz tego, co nie mogło zostać wypowiedziane. Zaniósł je do kabiny i położył na poduszce. Jednym z jego licznych utrapień był fakt, iż nie mógł jadać częściej niż raz dziennie, na dodatek w umiarkowanych ilościach, a że unikał salonów i był bardzo nerwowy, przez co nie czytał przy sztucznym świetle, nie pozostawało mu nic innego, jak położyć się spać. Wkrótce leżał w ciemności z twarzą przytuloną do pachnących fiołków, na które padały jego łzy. Był to miły gest ze strony miedzianowłosej dziewczyny, ale mimo to zabolał go, ponieważ nadwątlił skorupę goryczy, w którą był uzbrojony. W ciemności i ciszy przerywanej tylko łoskotem maszyn i hukiem fal zdawał sobie sprawę, czego mu było brak podczas tych straconych lat i czego już na zawsze będzie pozbawiony. Czuł, że jego poświęcenie było daremne. Uniesienie i zapał, z jakim zaciągnął się na wojnę, zgasły w upiornej rzeczywistości. Nawet wiara w Boga zachwiała się. Jakie to dziwne, że robi jeszcze na nim wrażenie spojrzenie dziewczęcych oczu, że wzrusza go jej pachnący dar. Wszak powinien znajdować się już poza zasięgiem ludzkich uczuć! A jednak nie był. Minęły długie godziny, zanim zmorzył go sen. Nazajutrz nie dostrzegł nigdzie ofiarodawczyni fiołków. Dopiero po dwóch dniach mignęły mu przelotnie jej złotawe włosy, by już więcej się nie pokazać. Stopniowo wrażenie całego incydentu zbladło. Ulotne zainteresowanie, które na krótko powstrzymało go od ponurych myśli, minęło. Miedzianowłose dziewczęta nie były dla niego! Gdy statek skąpany w blasku wczesnego poranka przesuwał się obok Statuy Wolności, Forresta ogarnęło głębokie wzruszenie. Dotarł do rodzinnego kraju. Nareszcie jedna z jego modlitw została wysłuchana! Formalności związane z lądowaniem nie trwały długo. Forrest trzymał się z dala od ciżby ludzkiej i obserwował z góry powitalne gesty i pospieszne zbieganie pasażerów po trapie. Nagle w tłoku zobaczył ją. Była ubrana na biało i widział ją wyraźnie otoczoną przez grupę młodych dziewcząt i chłopców, którzy pociągnęli ją za sobą. Został tylko nic nie znaczący, kolorowy tłum. Po dokonaniu formalności celnych, Clifton Forrest poprosił stewarda, aby odprowadził go do taksówki. Wkrótce pochłonął go wartki potok ulicznego ruchu, który wydał mu się równie oszałamiający i niebezpieczny jak atak czołgów podczas wojny. W górnej części miasta ulice z poczwórnym szeregiem rozpędzonych aut przypominały mu nieprawdopodobny fakt, że znajduje się w Nowym Jorku. Wprawdzie tysiące przeszkód dzieliło go jeszcze od miejsca przeznaczenia, ale mimo to był już niejako w domu! Serce zabiło mu z wdzięczności dla losu. Na dworcu resztką sił dowlókł się do ławki w poczekalni. Dobrze, że do odjazdu pociągu miał jeszcze kilka godzin, bo czuł się bardzo wyczerpany. Patrzył czas jakiś na wielobarwny tłum, aż wreszcie zapadł w zwykłe u niego odrętwienie, z którego wyrwał go dopiero bagażowy. - Chodź, bracie - rzekł z uśmiechem. - Wesprzyj się na mnie i jazda naprzód. Forrest wyprostował się i sam wsiadł do wagonu. Ciężko usiadł w fotelu, westchnął i otarł zimny pot z czoła. Czekał go jeszcze jeden wysiłek - przejazd ze stacji na stację w Chicago, a potem już tylko koleją do Santa F'e! Ileż to razy jadąc konno do Las Vegas zatrzymywał się, by popatrzeć na słynny zachodni pociąg. Góry nad Hudsonem, za którymi zachodziło słońce, pokryły się już mgiełką wiosennej zieleni. Tam, w domu, drzewa bawełniane już mają liście, gałęzie będą od nich puszyste i zielone niby szmaragdy. Do zmierzchu patrzył, jak w szerokiej rzece odbijają się skały i wzgórza, wreszcie udał się do wagonu restauracyjnego. Tej nocy nie spał dobrze, choć leżał wygodnie. Kołysanie pociągu nie było zbyt przyjemne, ale przecież z każdym obrotem kół przybliżał się do domu. Przyszedł ranek, a wraz z nim spowite chmurami dymu Chicago. Bagażowych było niewielu. Forrest wolno wysiadł na peron. Pociąg do Santa F'e odchodził niebawem. Ktoś pomógł mu przy wsiadaniu do autobusu, a na DearĂborn Street posadzono go w fotelu na kółkach i podwieziono do wagonu. Pociąg zgrzytliwie jęknął, ruszył z miejsca i za chwilę wyłonił się z mrocznej hali na światło dnia. Rodzinny dom zbliżał się z każdą chwilą, a radość z tego powodu była silniejsza niż protesty zmaltretowanego ciała. Podniósł ciężkie powieki i pierwszą osobą, którą zobaczył, była miedzianowłosa dziewczyna. II - Zdaje mi się, panienko, że zemdlał - powiedział Murzyn z obsługi pociągu. - Jest strasznie blady! - zawołał czyjś dziewczęcy głos. - Ginio, czy jesteś pewna, że to ten sam młodzieniec ze statku? - Ależ tak! Forrest rozpoznał dźwięczny głos. Miał on moc obudzenia go z letargu, ale wolał jeszcze przez chwilę pozostać w półświadomości. - Panienko, tego pana przywieziono w fotelu na kółkach - powiedział posługacz. - Zająłem się umieszczeniem jego bagażu i myślałem, że ten, kto go przywiózł, pomoże mu przy wsiadaniu. Gdy zobaczyłem, że się chwieje, było już za późno. - Mamo - odezwała się pierwsza dziewczyna. - Ginia powiada, że widziała tego młodego człowieka na "Berengarii". - Czy być może? A kto to jest? - zapytała matka. - Nie wiem - odpowiedziała miedzianowłosa. - Wiem tylko, że to ranny, powracający z frontu żołnierz. - Skąd wiesz, moja droga? - Łatwo to poznać. Zresztą powiedział mi to sam... Na statku nie było przy nim nikogo... Czy i teraz jedzie sam? - Tak, panienko. - Proszę przynieść mokry ręcznik - powiedziała Ginia. - A ty, EĂthel, podaj mi sole trzeźwiące. Forrest poczuł, że czyjaś miękka, ciepła ręka dotknęła jego policzka. Wstrząsnął nim lekki dreszcz. - Boże, jaki zimny! - szepnął znany mu już głos. - Biedaczysko! Jakie by to było straszne, gdyby teraz umarł! - zawołała Ethel. - Cicho! Jeszcze cię usłyszy! I nie stój jak słup. Idź lepiej do mamy albo powiedz służącemu, żeby dał poduszkę. Forrest poczuł na czole i skroniach lekki ucisk mokrego ręcznika i dotyk palców odgarniających mu włosy. Ogarnęło go dziwne wzruszenie. Była przy nim dziewczyna, która ofiarowała mu bukiecik fiołków. Ma je jeszcze przy sobie. I oto los znów zetknął ich w pociągu jadącym na Zachód. - Jeszcze nie odzyskał przytomności - szepnęła do kogoś dziewczyna. - Trzeba się dowiedzieć, czy nie ma w pociągu lekarza. Forrest uznał, że czas już najwyższy odzyskać przytomność. Otworzył oczy. Ktoś westchnął, twarz dziewczyny pochyliła się nad nim z uśmiechem. - Nareszcie przyszedł pan do siebie! My, to jest ja, bałam się, że już nigdy nie otworzy pan oczu. - To ładnie, że pani się o mnie troszczyła - powiedział słabym głosem. - Musiał się pan bardzo spieszyć. - Tak. Bałem się, że pociąg mi ucieknie. A wtedy musiałbym czekać cały dzień. Ładna blondynka wsunęła głowę do przedziału. - Ginio, czy już mu lepiej? - W każdym razie odzyskał przytomność. - Dziękuję paniom - odpowiedział Forrest. - Sam fakt, że jestem w tym pociągu, powinien mnie uzdrowić. Służący przyniósł poduszkę i wsunął mu pod plecy. - Czy mogę panu jeszcze czymś służyć? Forrest potrząsnął głową. Ginia oddała posługaczowi wilgotny ręcznik i zrobiła ruch, jakby chciała wstać. Forrest wpatrywał się w jej oczy, co ją widocznie peszyło, ale jednocześnie zatrzymywało w przedziale. - Czy spotkaliśmy się na statku? - zapytał niepewnie. - Tak. - To dziwne, ale mam wrażenie, jakbym już kiedyś panią widział. - Nic o tym nie wiem. Wsunął rękę do kieszeni i wyciągnął bukiecik zwiędłych fiołków. - Znalazłem je przypięte do mojego pledu. Czy to pani je tam położyła? Zaczerwieniła się. - Ja? Dlaczego pan tak myśli? - Bo na statku nie było nikogo, komu chciałoby się okazać mi trochę serca. A więc pani? - Dlaczego chce się pan tego dowiedzieć? - Bo wolałbym, aby zrobiła to pani, a nie ktoś obcy. - Ja również jestem obca. - To prawda, chociaż... Nie potrafię pani tego wytłumaczyć. Mam jednak wrażenie, że naprawdę już kiedyś się zetknęliśmy. Przeżycia frontowe, później szpital i walka ze śmiercią wystudziły moje serce. I nagle ten bukiecik. Położyłem go na poduszce i tak zasnąłem. Przyzna pani, że jak na byłego żołnierza, dość to melodramatyczne zachowanie. Czy teraz mi pani odpowie? - Coś mi kazało to zrobić - odparła pospiesznie. - Teraz, po tym, co pan powiedział, jestem zadowolona ze swego gestu. Wstała trochę zmieszana. - Niebawem poczuje się pan lepiej - powiedziała i wyszła z przedziału. Forrest w duchu przyznał jej rację. Musi odpocząć, jeśli chce dojechać żywy do Las Vegas. Z tym postanowieniem zasnął. Gdy się obudził, słońce znajdowało się po drugiej stronie wagonu. Z uczuciem ulgi usiadł i wyjrzał przez okno. Płaski zielony kraj i rozległe ogrodzone farmy wskazywały, że mijają stan Illinois. Korytarzem przechodziła znajoma blondynka z jakąś starszą damą, zapewne matką, i uśmiechnęła się do niego przyjaźnie. - Długo pan spał. Mam nadzieję, że czuje się pan znacznie lepiej? - Tak, dziękuję pani. - Posługacz chciał budzić pana na śniadanie, ale nie pozwoliłyśmy mu. - Jestem paniom wdzięczny. Bardziej niż jedzenia potrzeba mi snu. - Nie wygląda pan już tak źle - powiedziała naiwnie. Zostawszy sam, Forrest wychylił się i obserwował uciekający krajobraz. Trudno mu było uwierzyć, że znajduje się w drodze do domu. Raptem usłyszał czyjś głos. Odwrócił się i ujrzał w drzwiach przedziału miedzianowłosą dziewczynę. - Lepiej panu? - zapytała. - Znacznie! Dziękuję pani za troskliwość. - Trochę mnie pan nastraszył - powiedziała żartobliwie. - Czy pan rzeczywiście jest tak chory, jak dał mi to do zrozumienia? - Kiedy? - uśmiechnął się ujęty jej prostotą i bezpośredniością. - Na statku. Powiedział pan wówczas, że odwozi do domu swoje smutne resztki. - Czyż nie jest to prawda? - Nie wiem - odpowiedziała poważnie. - W tej chwili nie wygląda pan na aż tak chorego. Usiadła obok niego i rękoma oplotła kolana. W jasnej sukience wyglądała uroczo. - Na statku myślałam, że trochę pan przesadził. Ale dziś rano wyglądał pan rzeczywiście na ciężko chorego. Teraz jednak znów mam nadzieję, że wykaraska się pan z tego. Zamilkli. - Lekarze twierdzą, że pozostał mi miesiąc życia - rzekł po chwili. - To straszne! - szepnęła zdławionym głosem. - Nie. ÁÁŚmierć jest niczym. ÁÁWidziałem tysiące młodych ludzi, ÁÁktórzy ocierali się o nią ÁÁkażdego dnia. ÁÁ- Tak mało wiemy o śmierci - ÁÁpowiedziała w zadumie. - Żeby ją ÁÁzrozumieć, trzeba się z nią ÁÁzetknąć. ÁÁ- Czy ma pani kogoś bliskiego ÁÁwe Francji? ÁÁ- Nie. ÁÁW przedziale znów zapanowała ÁÁkłopotliwa cisza. ÁÁ- Będę się modliła o pański ÁÁszczęśliwy powrót do domu - ÁÁpowiedziała po chwili prawie ÁÁszeptem. - Kto wie, może to pana ÁÁuzdrowi? ÁÁWstała gwałtownie i wybiegła ÁÁna korytarz. ÁÁForrest zdumiał się. Widok ÁÁdziewczyny wywołał uczucia ÁÁdotychczas mu nie znane. Kim ÁÁbyła? Dokąd jecÁŔhÁÁała? Zapewne nie ÁÁbyła krewną żadnego z młodych ÁÁludzi, którzy się wokół niej ÁÁobracali. Jeden zauważył jej ÁÁzainteresowanie młodym ÁÁżołnierzem i zdawał się być z ÁÁtego mocno niezadowolony. ÁÁOkoliczność ta szczególnie ÁÁuradowała Forresta. Widocznie ÁÁnie był jeszcze duchem, skoro ÁÁinni mężczyźni mogą być o niego ÁÁzazdrośni. ÁÁWyjął książkę i udawał, że ÁÁczyta. Myślami jednak krążył ÁÁcały czas wokół dziewczyny. ÁÁUśmiechał się do niej, gdy ÁÁprzechodziła koło jego ÁÁprzedziału. Odpowiadała mu tym ÁÁsamym. Stopniowo ta wymiana ÁÁspojrzeń i uśmiechów przerodziła ÁÁsię w rodzaj flirtu. ÁÁW pewnej chwili Forrest ÁÁdostrzegł w jej wzroku wyraz ÁÁsmutku i współczucia. ÁÁZaniepokoiło go to. Ponieważ nie ÁÁumiał wyjaśnić sobie przyczyn ÁÁtej nagłej zmiany, zakreślił w ÁÁksiążce swój ulubiony wiersz i ÁÁruszył w stronę dziewczyny. ÁÁ- ÁŔChciałbym, żeby pani to przeczytała - powiedział i oddalił się, by zjeść obiad. - Jak się pani podobał wiersz? - zapytał wracając. - Nie przeczytałam go - odparła z wyraźną niechęcią. Odebrał książkę i wrócił bez słowa do przedziału. Machinalnie zaczął wertować jej stronice. Zatrzymał wzrok na swoim nazwisku. Czy je przeczytała? W nocy nie mógł zasnąć. Gdy pociąg przejeżdżał przez Lawrence, przypomniała mu się jego krótka kariera uniwersytecka skończona tak sromotnie. Wreszcie zapadł w niespokojny sen. Nazajutrz rano zobaczył długie skłony równin. Przyglądał się zaoranym zagonom, bladej zieleni pastwisk, z rzadka rozsianym farmom i śmigającym po polach królikom. Wreszcie wstał. Długo i starannie mył się w łazience, gdy pociąg mijał Kolorado. Cały dzień przepędził niby we śnie. Dwukrotnie dostrzegł kątem oka przechodzącą korytarzem dziewczynę. Zatem była jeszcze w pociągu! Co jednak spowodowało jej dziwne zachowanie? Nazajutrz rano zobaczył całe łany szałwii, skłony górskie porośnięte ostrą trawą, cedry, pinie, zielone pastwiska. Był w Nowym Meksyku! Kilka godzin napawał się rozmaitością krajobrazu. Zapomniał o całym świecie i chłonął kolory, przestrzenie, monumentalną potęgę samotnych górskich szczytów. W dali zamajaczyła Old Baldy, bożyszcze jego chłopięcych lat. Jak dawniej wyniosła, chropawa, progowana biało w głębokich kanionach, nakryta czapą ciemnego boru, wspaniała góra Old Baldy. Na jej widok zadrżał i poczuł dziwny ucisk w sercu. A więc jego modlitwy zostały wysłuchane! Wrócił do domu! Gdy pociąg zatrzymał się na stacji w Las Vegas, siedział nieporuszony, nie zwracając uwagi na wysiłki bagażowego. Nie poruszył go nawet fakt, że miedzianowłosa dziewczyna również wysiadła na tej stacji. Z pociągu wyszedł ostatni. Rozejrzał się wokół, jakby szukał wzrokiem kogoś znajomego, ale po peronie, oprócz podróżnych, kręcili się tylko Indianie i Meksykanie. Stanął bezradnie koło swoich bagaży - widział, słyszał, czuł, ale jeszcze nie wierzył. - Może taksówkę? - zagadnął go znienacka jakiś kierowca. Ocknął się. - Czy pan wie, gdzie jest Cottonwoods? - Ma pan na myśli farmę? - Tak. - Oczywiście! Zawieźć tam pana? - Jeśli pan tak dobry. Proszę położyć bagaże na tylnym siedzeniu. Chętnie usiądę koło pana. - Widzę, że nie obawia się pan guzów - zaśmiał się kierowca. - Drogę mamy tu raczej marną. - Zawsze była fatalna - odparł Forrest, sadowiąc się w aucie. Ruszyli. Śródmieście Las Vegas niewiele zmieniło się przez tych kilka lat, za to na peryferiach przybyło sporo nowych budynków. - Co słychać w handlu bydłem? - zapytał Forrest. - Kompletna klapa. Dlatego musiałem zająć się szoferką. Droga zaczęła piąć się w górę. Rozciągał się z niej widok na pustynie i pastwiska. Forrest nie mógł nasycić oczu. Wreszcie zobaczył rozległą dolinę, a w niej wielkie drzewa bawełniane. Zdawało mu się, że każde z nich zna. Szosa wiła się wzdłuż potoku. Dolina była własnością jego ojca. Wreszcie dostrzegł białe ściany i czerwony dach rodzinnego domu. Na tle zieleni stał tak samo piękny jak dawniej! Zacisnął spotniałe dłonie. Nierealność stała się faktem! Za chwilę znajdzie się w objęciach matki i uściśnie dłoń ojca. Z pewnością zastanie ich w domu, pewnie oczekują go. Po drugiej stronie doliny widniał ceglany dom, na którego widok drgnęło serce Forresta. Mieszkał tam Lundeen, wróg jego ojca, który podstępem usadowił się na tych gruntach. Przypomniał sobie jego córkę, wówczas kilkuletniego podlotka, którą pewnie polubiłby, gdyby nie wrogość ojców. Zapewne wyrosła. Może nawet wyszła za mąż? Malowniczy domek Lundeenów i duży biały dwór zniknęły za zakrętem. Znajdowali się już wysoko. Szofer prowadził teraz wóz pod porosłą dzikim winem ścianą pagórka. Tam gdzie wzgórze łagodnym skłonem równało się z poziomem ziemi, kipiał i szumiał po skalistym dnie górski potok, a za nim rozsypane były spichrze, stodoły, cegielnie, kuźnie, sklep i czworaki meksykańskiej służby. Forrest zdziwił się. Za jego pamięci budynków tych nie było w pobliżu dworu. Coś się zmieniło. A przecież ojciec, tradycjonalista, niechętnie wprowadzał jakiekolwiek zmiany. Nie było już czasu na zastanawianie się, gdyż samochód zatrzymał się przed werandą. Szofer coś powiedział, ale Forrest nie zrozumiał ani słowa. Drżąc na całym ciele wysiadł z wozu. Dostrzegł stojący opodal domu lśniący lakierem biały samochód. Z wnętrza dochodził szmer wesołych głosów i śmiech. Ruszył w stronę budynku. Nagle na progu ukazała się miedzianowłosa dziewczyna. Była w podróżnym płaszczu i podniosła ręce, by zdjąć kapelusz. Zobaczyła Forresta i zamarła w bezruchu. Ciemny rumieniec wypłynął na jej twarz. Poczuł, że ziemia usuwa mu się spod nóg. Zdjął kapelusz, skłonił się i chciał przemówić, ale na widok pobladłej nagle twarzy dziewczyny i jej szeroko otwartych oczu słowa uwięzły mu w krtani. - Co pani tu robi? - wyjąkał wreszcie. - Przyjechałam do domu, do rodziców - odpowiedziała głucho. - Jak to? Kim pani jest? - Boże! Czyż to możliwe, żeby pan nic nie wiedział? - O czym? - Że to już nie jest pański dom. - Kiedy to jest mój dom - upierał się zrozpaczony. - Dlaczego nikt pana nie zawiadomił! - wybuchnęła. - Jest mi strasznie przykro, ale ten dom należy teraz do mojego ojca. - Wracam z Francji, tak się cieszyłem - bąkał bezradnie. - Panie Forrest, współczuję panu - powiedziała ze smutkiem. Szmer głosów w budynku ustał. Na werandzie ukazała się znajoma już Forrestowi blondynka i stanęła obok przyjaciółki. - Czy pani wie, kim jestem? - zapytał. - Przeczytałam pańskie nazwisko w książce. Ale już na statku zdawało mi się, że znam pana, nie pamiętałam jednak skąd. Gdybym mogła oszczędzić panu tej przykrości... - Boże! Co się stało z moimi rodzicami? Gdzie są? - Nie mam pojęcia. Nie było mnie tu dwa lata. Gdy wyjeżdżałam stąd, mieszkali tam, gdzie dawniej my mieszkaliśmy. - Jak się pani nazywa? - Wirginia Lundeen. - To pani jest tym rudym podlotkiem, któremu czasem dokuczałem? - Tak, to ja. - Więc ojciec musiał opuścić swój rodzinny dom? - Niestety... Forrest dostrzegł, że twarz dziewczyny zaczyna rozpływać się jakby we mgle. Stracił przytomność. III - Co robić? - krzyknęła Ethel. Na werandzie ukazał się ojciec Wirginii w towarzystwie kilku osób. Był to rosły mężczyzna w średnim wieku o ogorzałej twarzy. - Co to za człowiek? - zapytał zdziwiony. - Ojcze, stało się coś okropnego! - Pijany? Kto to taki? Wydaje mi się, że go znam. - Nie, nie jest pijany - odparła oburzona. - To jest Clifton Forrest, który dawniej tu mieszkał. Wrócił ciężko ranny z wojny. Widocznie nie wiedział, że my tu mieszkamy. Gdy mu o tym powiedziałam, zemdlał. Twarz Lundeena stwardniała. - Młody Forrest... wraca z wojny... Wygląda rzeczywiście marnie. - Ojcze, wnieśmy go do pokoju, pomóżmy mu! - błagała Wirginia. - Co? Mam wpuścić Forresta do mojego domu? - warknął. - Hej, szofer! - zwrócił się do kierowcy taksówki. - Proszę natychmiast zabrać te rzeczy wraz z ich właścicielem! - Dobrze! Ale dokąd? - To jest syn Claya Forresta, który mieszka przy zachodnim gościńcu. Trafi pan łatwo - odpowiedział Lundeen i wszedł do mieszkania. - Ethel, musimy pomyśleć o jego matce - powiedziała Wirginia półgłosem. - Ktoś powinien ją przygotować. Pójdziesz ze mną? Kierowca wziął Cliftona na ręce, Wirginia podtrzymała mu głowę. - Ostrożnie! On jest ciężko chory - szepnęła. - Oczywiście, panienko. Do licha! Nie można powiedzieć, żeby był ciężki. - Siadaj, Ethel. Wsuń mu poduszkę pod plecy. - Niepotrzebnie robicie sobie tyle kłopotu - powiedział jakiś młody mężczyzna, zapewne jeden z gości. - Proszę się o nas nie troszczyć, Ryszardzie. Na progu ukazał się Lundeen z twarzą ponurą jak gradowa chmura. Matka Wirginii usiłowała go powstrzymać. - Co to ma znaczyć? - Tato, trzeba przygotować jego matkę. - Wysiadaj natychmiast! - rozkazał wściekły. - Nie! - odparła zdecydowanie. - Muszę jechać. Przynajmniej to powinniśmy dla niego zrobić. - Pojedzie Ryszard. - Pojadę ja! - Wypraszam sobie! - Tato, jestem już pełnoletnia. Zechciej wziąć to pod uwagę. Zatrzasnęła drzwiczki i auto z wolna ruszyło. - Proszę jechać ostrożnie - zwróciła się do kierowcy. - Zatrzymamy się na moment przy potoku. - Tak się cieszę, że nie ustąpiłaś ojcu - powiedziała ŃEthel. - On zawsze nienawidził Forrestów. Samochód stanął. - Proszę zmoczyć chustkę w wodzie - zwróciła się do kierowcy Wirginia. - A ty, Ethel, obmyj mu twarz. - Ginio - zapytała z niepokojem. - Czy omdlenie zawsze trwa tak długo? - Nie znam się na tym, kochanie, ale sądzę, że nie. - A może on umarł? Ma taką zimną twarz! - To byłoby straszne! - Wirginia drżącą ręką odpięła choremu kamizelkę, szukając serca. Nie biło. - Przyłóż dłoń wyżej - szepnęła Ethel. - Czuję... Dzięki Bogu, żyje. Gdyby umarł, nigdy bym sobie tego nie darowała. Ethel ze zdwojoną energią zaczęła go cucić. Po chwili szepnęła: - Ginio, drgnęły mu powieki! Wirginia, trzymając głowę Forresta na piersi, nie mogła tego widzieć. Przymknęła tylko oczy z uczuciem ulgi. - Panie Forrest, nareszcie przyszedł pan do siebie! - krzyknęła radośnie Ethel. - Co się stało? - spytał słabym głosem. - Pan zemdlał. I tak długo nie mogłyśmy pana docucić. - Tak? Znów jestem w taksówce. Dokąd mnie pani wiezie? - Do pańskiej matki. To już niedaleko. Zaraz będziemy na miejscu. - Do matki? Gdzie ona jest? - Mówiłam już panu, że mieszka niedaleko stąd. - A panna Lundeen? - Jest tu. Podtrzymuje panu głowę - szepnęła Ethel nieśmiało. - To właśnie ona postanowiła odwieźć pana do domu. Na dalsze wyjaśnienia zabrakło czasu. Samochód zatrzymał się właśnie przed porosłą winem bramą w ceglanym murze. Widok tego miejsca przypomniał Wirginii dzieciństwo. Szybko jednak otrząsnęła się ze wspomnień. - Przytrzymaj go, Ethel. Wejdę tam sama. Wysiadła i ruszyła ocienioną ścieżką w stronę domu. Myślała o matce Cliftona. Olbrzymie drzewa bawełniane zdawały się spoglądać na nią z wyrzutem, jakby i one wiedziały, że niesie do tego domu katastrofę. Okrążyła budynek i skierowała się ku gankowi. W duchu błagała Boga, żeby starego Forresta nie było w domu. Pamiętała dobrze, że jest tak samo nieznośny jak jej ojciec. Odetchnęła z ulgą, gdy drzwi otworzyła jej matka Cliftona. - Czy pani mnie sobie przypomina? - zapytała nieśmiało. - Na Boga! Wirginia! - zawołała pani Forrest. - Co za odwiedziny! Proszę dalej. Ależ pannica z ciebie! A może jesteś już mężatką? Bawialnia była obecnie o wiele bardziej przytulna niż za czasów, gdy mieszkali tu LundeeĂnowie. Clay Forrest zdołał uratować z ruiny piękne dywany i obrazy, które jednak wydawały się być zbyt wspaniałe do tego skromnego domu. - Nie, pani Forrest, nie jestem mężatką. Przywożę pani wiadomość o Cliftonie. Twarz pani Forrest skurczyła się, drżąca ręka podniosła się do serca. Gest ten powiedział Wirginii, że dobrze zrobiła, chcąc przygotować ją na spotkanie z synem. - O Cliftonie? Czy widziałaś go we Francji? To miło z twej strony - oczy matki wpiły się w dziewczynę błagalnie. - Nie, nie tam. Widziałam go na statku i czy pani uwierzy, początkowo wcale go nie poznałam. - Na statku? Więc wraca do domu? - Tak. Dziwnym zbiegiem okoliczności jechaliśmy później tym samym pociągiem. Tam również go nie poznałam, a szkoda, bo mogłabym może oszczędzić mu późniejszych przykrości. Pani Forrest ciężko usiadła w fotelu. Oględne słowa Wirginii napełniły ją wprawdzie niepokojem, ale jednocześnie wlały w jej serce nadzieję. - Przykrości? Więc myślisz, że on o niczym nie wie? - Tak, nie wiedział i zajechał wprost do swego starego domu. Dopiero tam mogłam mu powiedzieć o wszystkich... zmianach. A teraz przywiozłam go tutaj. - Więc on jest tu? - szepnęła matka. - Tak. Siedzi w samochodzie. Widzi pani, on wyszedł niedawno ze szpitala i jest jeszcze bardzo słaby. Przyszłam zatem, aby panią uprzedzić. - Zawsze wiedziałam, że masz serce - odpowiedziała pani Forrest. - Proszę się stąd nie ruszać. Zaraz go przyprowadzę. Tak będzie lepiej. - Nie obawiaj się, jestem zupełnie spokojna. Ale pospiesz się! Wirginia wybiegła z bijącym sercem. Tuż za rogiem domu zobaczyła Cliftona wspartego na ramionach Ethel i kierowcy. - Jak matka? - zapytał ją z niepokojem. - Wszystko w porządku. - Czy pani ją przygotowała? - Cliftonie, ona nawet nie podejrzewa, jak bardzo jest pan chory. Nie śmiałam jej powiedzieć całej prawdy. Wspomniałam tylko, że jest pan słaby i wyczerpany. Proszę być dzielny! - Gdzie jest? - Czeka w bawialni. Wysunął się z podtrzymujących go ramion i ruszył ku domowi. - Dziękuję, pójdę sam. Pewnym, choć wolnym krokiem zbliżał się do domu. Wirginia i Ethel podążały za nim. Stanęli przed gankiem. Dziewczęta cofnęły się. - Matko! - Cliff, synku! - Cóż to za człowiek! Mogłabym go pokochać - szlochała wzruszona Ethel. - Masz rację! - zgodziła się z nią Wirginia. - Ginio, zaczekam przy samochodzie. Gdybym teraz zobaczyła jego matkę, rozpłakałabym się w głos. - Dobrze. Powiedz szoferowi, żeby przyniósł rzeczy. Wirginia została sama. Z domu nie dochodził żaden dźwięk. Zaczęła się denerwować. Miała chęć uciec stąd, skryć się w swoim pokoju. Jednak na wspomnienie nowego domu ogarnęła ją niechęć. To raczej ten mały ceglany dworek był jej domem. To na tym ganku obierała niegdyś kartofle. Stąd spoglądała na przejeżdżającego konno Cliftona, którego w myślach nazywała swoim rycerzem. Nie marzyła nigdy o nikim innym. Potok myśli przerwało otwarcie drzwi. - Wirginio, proszę cię, wejdź - zapraszała pani Forrest. Wsunęła się do pokoju, czując na ramionach ciężar minionych lat. Clifton leżał na kanapie pod oknem. - Matka chce ci podziękować - powiedział. - Ależ nie ma za co - obruszyła się. - Dziewczyno, tak bardzo mi pomogłaś - powiedziała pani Forrest. - Niech cię Bóg błogosławi. - Wirginio Lundeen, podejdź bliżej, abym mógł spojrzeć w twoje oczy - prosił Clifton. - Czy wiesz, jak twój ojciec postąpił z moim? - Cliff, musisz mi uwierzyć, że nie miałam pojęcia o niczym. Od kilku lat prawie nie było mnie w domu - krzyknęła. Forrest dłuższą chwilę milczał. Zdawał się być pogrążony w myślach. Wreszcie odezwał się spokojnie: - Jesteśmy zrujnowani. A ja przyjechałem tu po śmierć. - Nie mów tak - prosiła błagalnie Wirginia. - Będziesz żył, musisz żyć. Nie możesz teraz zostawić rodziców samych. Nie tylko zresztą ich - dodała prawie szeptem. - Modlitwa i silna wola mogą wiele - wspierała ją matka. - Clifton, pomogę ci. Mam pieniądze... - Czy myślisz, że mógłbym przyjąć cokolwiek od ciebie? - przerwał jej brutalnie. Na ganku rozległy się ciężkie kroki i dalsze słowa zamarły Wirginii na ustach. Drzwi otworzyły się na oścież i stanął w nich wysoki mężczyzna o siwiejących włosach. Poznała go natychmiast, choć od lat nie widziała tej surowej twarzy. - Panie Forrest - powiedziała odważnie. - Jestem Wirginia Lundeen. Clifton nieświadomie wrócił do Cottonwoods. Ponieważ potrzebował pomocy, przywiozłam go tu. Forrest skłonił głowę, jakby przyjmował to do wiadomości i bez słowa wskazał jej drzwi. Gestem tym dał do zrozumienia, że pod jego dachem nie ma miejsca dla panny Lundeen. Wybiegła. Była już na ganku, gdy usłyszała głos starego Forresta: - Witaj marnotrawny synu! Trzeba było aż wojny, byś wrócił do domu. IV Dopadła samochodu zdyszana, z płonącymi policzkami. - Ginio, czy ten stary diabeł wyrządził ci krzywdę? - spytała zaniepokojona Ethel. - Raczył mi tylko wskazać drzwi - odpowiedziała nie mogąc złapać tchu. - Proszę nas odwieźć - zwróciła się do kierowcy. - Czy coś powiedział? - Ani słowa. Uznał, że kalam jego dom i wyrzucił mnie. To wszystko. - Po tym co zrobiłaś dla jego syna? - Daj spokój, Ethel. I jedźmy już, na Boga - krzyknęła wzburzona. Samochód pędził rozłożoną w kształcie wachlarza doliną. Słońce przeglądało się w wodzie potoku. Świeżość i piękno wiosny, zwykle tak silnie działające na Wirginię, teraz zblakły. - Ginio! - szepnęła w pewnej chwili Ethel. - Czuję, że zakochasz się w Cliftonie. - Gdybym wiedziała, że to pomoże wrócić mu do zdrowia... - To znaczy, że jesteś zakochana! - Przestań, Ethel! Jesteś sentymentalną gęsią - rozgniewała się Wirginia. - Nie kochasz go? Zatem dobrze! Oświadczam ci, że ja się w nim zakocham! - Ethel! Jutro odeślę cię do Denver i nigdy już nie przestąpisz progu tego domu! - Zapominasz, że zaprosiłaś mnie na dwa miesiące. A ja nie mam zamiaru ruszyć się stąd wcześniej. Wiesz dobrze, złotko, że ten czas w zupełności mi wystarczy, żeby... - Mówmy poważnie, Ethel. Czuję się taka nieszczęśliwa! - Ależ ja mówię poważnie. Trudno, abyś czuła się szczęśliwa, będąc tak oziębłą. Wszyscy chłopcy na Zachodzie byli tego zdania. Nie masz pojęcia co to miłość i namiętność. A to najważniejsze rzeczy na świecie. - Mówisz, jakbyś miała Bóg wie jakie doświadczenie. Flirt, moja droga, to jeszcze nie miłość. - Przemawia przez ciebie pruderia. Bądź szczera, Wirginio. Wpadłaś w kabałę, to oczywiste, ale nie wszystko stracone! - Cóż zatem, droga poradnio dla dziewcząt, mam robić? - Musisz pomóc temu biednemu chłopcu. Pokochaj go, a wróci mu nadzieja. Za wszystko, co stracił, oddaj mu siebie! - Moja droga, jeśli Clifton nie pogardza mną jeszcze, to na pewno stanie się tak pod wpływem ojca. - Ależ nonsens! Okaż mu serce... - Ty bezwstydnico! - przerwała jej Wirginia. - Chcesz, żebym rzuciła się w ramiona Cliffa? - Oczywiście! - odpaliła Ethel. Samochód zatrzymał się. - No, jesteśmy w domu - powiedziała. - Rada jestem, że mamy to już za sobą. A teraz do roboty, bo wieczorem przyjdą goście. Ethel zaniosła się śmiechem. - A więc dopadło to wreszcie i ciebie. Wiedziałam, że tak będzie. Nikt nie umknie miłości! W domu zastały tylko panią Lundeen, co Wirginię bardzo ucieszyło. Nie miała ochoty spotkać się teraz z ojcem. - Kochanie, to niedobrze, że okazałaś ojcu nieposłuszeństwo - powiedziała matka z wyrzutem, gdy tylko znalazły się w pokoju. - Może i niedobrze, mamo - odpowiedziała Wirginia z rezygnacją. - Nie zawsze jednak można robić to, co się powinno. Czy przywieziono już bagaże? - Tak. Twoi goście również rozmieszczeni. Ethel będzie tuż koło ciebie. - Będzie mi potrzebna pokojowa. - Dam ci Juanitę. Mówi po angielsku i jest najlepsza z całej służby. Wszystko tu teraz meksykańskie! Zła jestem na to, ale folwarkiem zarządza Malpass. - Malpass? - zapytała Wirginia zdziwiona. - Tak, August Malpass. Nie pamiętasz go? - Nazwisko nie jest mi obce, ale jakoś nie mogę go sobie przypomnieć. - To dawny rządca, a teraz wspólnik ojca. Radzę ci przypomnieć go sobie - dodała ze smutkiem w głosie. Pokoje Wirginii znajdowały się w zachodnim skrzydle i wychodziły na obszerną dolinę porosłą drzewami bawełnianymi, na pagórkowate płaty pastwisk i tonące w purpurowej mgle góry. Ethel zdjęła kapelusz i płaszcz, po czym zarzuciła Wirginii ręce na szyję. - Bardzo cię kocham, Ginio - powiedziała. - Moja ty gąsko - odpowiedziała tuląc ją Wirginia. - Mam przeczucie - ciągnęła Ethel - że jeszcze będę mogła okazać ci swą przyjaźń. Gdyby przyszły na ciebie złe dni... - Złe dni? - przerwała jej Wirginia. Ethel pokiwała głową. - Powtarzam ci, że mam jakieś dziwne przeczucie. - Nie mów takich rzeczy. Wiem, że jesteś mi bardzo oddana i uważam cię za jedyną prawdziwą przyjaciółkę. Nigdy o tym nie zapomnę. Ale dość tego. Musimy się rozpakować. A od jutra jemy, pijemy, palimy papierosy, flirtujemy i tańczymy! - Kiedyż to nabrałaś takich obyczajów? - Jeszcze nie zdążyłam, ale nabiorę - zaśmiała się Wirginia. - Zobaczysz, że wybierzemy sobie wspaniałych mężów. - Dziękuję ci, już wybrałam - powiedziała Ethel poważnie. - Jest jeszcze nie opierzonym młodzikiem, ale popracuję nad nim! - Co słyszę? Nigdy mi o tym nie mówiłaś. - Bo nie było okazji. - Powiedz, kto to jest, a natychmiast go zaproszę. - Za nic na świecie! - Ty wstrętna zazdrośnico! Dalszą sprzeczkę przerwało wejście pokojowej. - Jestem Juanita, do usług panienki. Śniadanie zebrało gości Wirginii przy stole w jadalni. Byli to przeważnie ludzie Zachodu. Niektórych spotkała dopiero na stacji i stamtąd zostali zabrani na weekend do CottonĂwoods. Wirginia zauważyła nieobecność ojca i Malpassa, który - jak jej powiedziano - traktowany był nie jako gość, ale bez mała członek rodziny. Po śniadaniu Wirginia zaproponowała wszystkim wspólną przechadzkę do stajni. Zostało to przyjęte z radością. Konie Lundeena były sławne w całej okolicy. Teraz zaś każdy miał sobie wybrać jednego, którego będzie dosiadał w czasie całego pobytu. Ruszyli ochoczo prowadzeni przez Wirginię. - Nie pędź tak - błagała po drodze EĂthel. - I to mają być ludzie Zachodu! - śmiała się Wirginia. Jeden z gości, Ryszard Fenton, dogonił Wirginię i korzystając z okazji, oświadczył się jej. - Ryszardzie! - zawołała Wirginia. - Dopiero od kilku godzin jestem w domu, a ty znów zaczynasz swoje! - Oczywiście! Jeśli mam stać w kolejce, to wolę być pierwszy! - Po co ten pośpiech? - Twój ojciec był niedawno w Las Vegas i głośno opowiadał, że zamierza cię wydać za mąż. - Doprawdy? A to dobre! - zawołała wesoło. - Ale nie dla mnie. W ogóle dowiedziałem się wielu nowin. Wielkie pieniądze, które twój ojciec ostatnio zarobił, pochodzą z kopalni fosfatu na południu. Udziałowcem tej kopalni, jak w ogóle wszystkiego co posiada Lundeen, jest August Malpass. Ci ludzie są nierozłączni. Dwa lata nie było cię w domu, a to szmat czasu. Wiele się zmieniło. Jest publiczną tajemnicą, że to właśnie Malpass pomógł twemu ojcu zrujnować starego Forresta. Coś czuję, że Lundeen chce tobą uszczęśliwić tego mieszańca. - Ależ to śmieszne! - zawołała Wirginia. - Czy nadal mi odmawiasz? - nie ustępował. - Oczywiście! I ciągle z tego samego powodu. - Spodziewałem się tego. Przypuśćmy jednak, że z Malpassem to prawda. - Przypuśćmy, że co jest prawdą? - Że Lundeen chce cię wydać za niego. - Dlaczego nazywasz stale mojego ojca Lundeen? - Przepraszam, wszyscy tak o nim mówią. - Gdybym nie mogła dać sobie z nim rady, udam się pod twoją opiekę. - Tylko wtedy? Wirginia oddaliła się bez słowa. - Ethel, chodź do mnie! - zawołała ze śmiechem. Weszli całą gromadą do zagrody, gdzie były stajnie i stodoły. Kręcili się tu sami Meksykanie. - Czy nie ma tu żadnego kowboja? - zapytała niecierpliwie Wirginia. - Może byś mnie zgodziła? Znam się świetnie na koniach - zawołał jeden z gości, Mark Aschbridge. - Z jaką pensją? - Powiedzmy sześćdziesiąt dolarów i ty. - Wirginio, zadowolę się tylko tobą! - śmiał się Fenton. Główna stajnia była długim budynkiem o dwudziestu boksach. Stały w nich piękne konie pełnej krwi, ale Wirginia ze zdziwieniem stwierdziła, że nie zna ich. Chłopak stajenny nie umiał jej tego wytłumaczyć. Z jego słów zrozumiała tylko, że wiele koni znajduje się na pastwisku w Watrous. Był to jeden z folwarków należących do jej ojca. - Moi drodzy - zwróciła się do gości. - Nie znam tych koni. Nigdy na nich nie jeździłam. Muszę zapytać ojca, co stało się z moim tabunem. - To dziwne - zawołała Ethel. - Jesteśmy w najwspanialszym ranczo na Zachodzie, a nie widzę tu ani jednego typowego kowboja. Wirginię również zdziwiło to, ale nie dała nic po sobie poznać. Nieco zawiedzeni wrócili do dworu. Pierwszą napotkaną osobą był Malpass. Ubrany w strój do konnej jazdy sprawiał wrażenie Amerykanina, któremu powiodło się w życiu. - Auguście! Założę się, że nie poznałeś Wirginii - przedstawił mu Lundeen córkę. - Rzeczywiście - przyznał Malpass. - Przypominam sobie gołonogiego podlotka, a stoi przede mną niezwykłej urody panna. - To właśnie ona! Czy pamiętasz Augusta, Wirginio? - Uleciało mi nazwisko pana Malpassa, ale poznałam go natychmiast. W jej głosie wyraźnie wyczuwało się chłód i lekceważenie. - Ojcze, gdzie są moje konie? Zabrałam przyjaciół do stajni, by pochwalić się swymi ulubieńcami i spotkała mnie przykra niespodzianka. - Nic o tym nie wiem - odparł. - A ty, Auguście? - Trzymam je w Watrous. Tam są lepsze pastwiska. - Zawieź więc tam Wirginię. - Chcę mieć moje konie tutaj - odparła. - Pan przecież wiedział, że wracam. Dom bez koni, to jakby nie mój dom. - Zawiozę panią i wybierze pani te, które chciałaby mieć tutaj. - To zbyteczne. Wszystkie mają wrócić na swoje miejsce. Podobnie jak Jake i Con, moi kowboje. Chyba nie oddalił ich pan. - Niestety, tak. - A to jakim prawem? - Wirginio - wtrącił zakłopotany Lundeen. - August zarządza teraz całym gospodarstwem. Interesy w kopalni pochłaniają mój czas. - W takim razie nie będę kłopotać pana Malpassa i sama zajmę się swoimi końmi. Malpass skłonił się grzecznie, ale pod oliwkową skórą zawrzała mu krew. Wirginia spostrzegła, że ojciec niecierpliwie żuje koniec cygara, szybko więc pożegnała się i pobiegła do swego pokoju. Wirginia cicho zamknęła drzwi, narzuciła szlafrok i usiadła przy oknie. Czuła niejasno, że w jej domu dzieją się jakieś dziwne rzeczy. Nie tłumaczył tego bynajmniej fakt, że ojciec zawsze lubił wyręczać się w gospodarstwie innymi. Przypominając sobie różne zdarzenia z przeszłości i wiążąc je z tym, co usłyszała i zobaczyła sama po powrocie, doszła do wniosku, że sytuacja w domu stała się bardzo nieprzyjemna. Ojciec, choć kochała go, nigdy nie budził jej zaufania. Matka zaś była przez niego kompletnie zahukana. Nie wróżyło to nic dobrego. Z zamyślenia wyrwało ją ciche skrzypnięcie drzwi. W progu stał ojciec. - Czy jesteś sama? - spytał. - Mogę zapalić? - Wolałabym, abyś nie palił. Nie znoszę dymu. - Dziwna jesteś - rzekł patrząc na nią badawczo. - Rozmawiałem o tobie z matką Ethel. Ona jest zdania, że już czas najwyższy, abyś wyszła za mąż. - Nie dziwi mnie to. Swatanie każdego, to wszak jej specjalność. - Chciałem o tym z tobą pomówić. Wirginia milczała. Postanowiła niczego ojcu nie ułatwiać. - Pani Wayne powiedziała, że przyjechałaś na stałe. - Czytałeś mój ostatni list? - Nawet jeśli tak, to nie pamiętam. - Ale chciałbyś, abym pozostała w domu, prawda? - Naturalnie! Pod warunkiem jednak, że nie będziesz taka jak twoja matka. Widzisz, gospodarstwem musi się zająć ktoś młody. Ja ciągle wyjeżdżam, a tu wszystko trzeba trzymać w garści. - Nie jestem podobna do mamy i umiem mieć własne zdanie. - Już to zauważyłem. Nie rozmawiałem jeszcze z Malpassem, ale na pewno jest wściekły. - I co z tego? Zrobił mi przykrość, bo zabrał konie i odprawił moich stajennych. To bezczelność! Poza tym, jest tu wyłącznie meksykańska służba. Co to ma znaczyć? - Malpass uważa, że są tańsi i bardziej karni. Zresztą gdzie nie ma bydła, nie trzeba kowbojów. - To już nie hodujesz bydła? - zapytała zdumiona. - Nie, hodowla stała się nieopłacalna i zrujnowała wielu ludzi. Chociażby Claya Forresta. - W jaki sposób ojciec wszedł w posiadanie Cottonwoods? - Na początku wojny sprzedałem wszystkie stada i pierwszy raz w życiu miałem sporo pieniędzy. To Malpass przyniósł mi szczęście. Wszedł ze mną do spółki i razem pożyczyliśmy Forrestowi pewną sumę. Mieliśmy nadzieję, że wpadnie w nasze sidła. Nieco później Malpass odkrył, że w starej kopalni na gruntach Forresta są złoża złota. Wiedząc o tym, udzieliliśmy Forrestowi kolejnej pożyczki. A ten wariat nakupił bydła. Oczywiście stracił na tej transakcji wszystkie pieniądze. Wystąpiliśmy o zwrot pożyczki, ale ponieważ był całkiem goły, jego majątek wystawiono pod młotek. My mieliśmy pierwszeństwo. Uratował tylko ten folwark, gdzie kiedyś my mieszkaliśmy. To wszystko. - Uważasz, że to było uczciwe? - To był interes, a w interesach nie ma sentymentów. - A ta kopalnia, w której Malpass znalazł złoto? - Dzięki niej zarobiliśmy całą górę pieniędzy, które zainwestowaliśmy w kopalnię fosfatu. Stąd bierze się nasz majątek. - Czy Malpass jest twoim wspólnikiem, ojcze? - Tak. - Ojcze! To było zwykłe oszustwo! - Moja droga, gdy dwa psy się gryzą, któryś musi na tym ucierpieć. Ale skończmy już z tym. Nie muszę się przed tobą tłumaczyć. - Forrest, oczywiście, nie może dochodzić swoich praw, bo dowiedziecie, że złoto znaleźliście później. Dla mnie jesteście jednak zwykłymi oszustami. - Racz skończyć z tymi sentymentami. - Wypłaćcie im przynajmniej odszkodowanie! - Bzdura! A zresztą nie dałbym Forrestowi nawet centa, chociaż miałoby mu to uratować życie. - W takim razie sama będę musiała to załatwić. - Zabraniam. Aha, byłbym zapomniał. Na te dwieście tysięcy, które złożyłem na twoje nazwisko w banku, nie licz na razie. - Co się z nimi stało? - Zostały również zainwestowane w kopalnię fosfatu. Oczywiście, dostaniesz je z powrotem, ale dopiero po jakimś czasie. - Zatem nie mam żadnych dochodów? - O to nie musisz się martwić. Masz jeszcze w banku około dziesięciu tysięcy. - Widzę, że pan August Malpass stał się ważną osobą. - Przyznaję - zaśmiał się Lundeen, nie zwracając uwagi na pogardliwy ton córki. - To przypomina mi właściwy cel naszej rozmowy. Trzy lata temu umówiliśmy się z Augustem, że wydam cię za niego. - Czy być może? To bardzo interesujące. - Nie bądź taka uszczypliwa. Swoje wykształcenie, podróże i nawet ten dom zawdzięczasz jemu. - I z wdzięczności mam zostać jego żoną? - Wirginio, mam nadzieję, że nie jesteś wmieszana w jakąś miłosną aferkę? - Nie... - To dobrze, bo bardzo zależy mi na tym małżeństwie. Nie chcę cię zmuszać, ale mam nadzieję, że kiedyś... Umilkł zmieszany jej wzgardliwym spojrzeniem. - Proponujesz mi małżeństwo z Malpassem? - Otóż to. - Bardzo mi pochlebia, że chcesz mnie widzieć żoną oszusta. - Wirginio! Zatem i mnie uważasz za oszusta? - Naturalnie! - Jesteś dziś rozdrażniona - powiedział kierując się do drzwi. - Mam nadzieję, że przemyślisz moją prośbę. - Nie rozumiemy się, ojcze! Ja odmawiam raz na zawsze! - zawołała gwałtownie. V Przed laty Clifton Forrest często jeździł konno do miasteczka San Luis zamieszkanego przez Indian i Meksykan. Ojciec miał tam sklep z różnymi towarami, który prowadził bardziej dla wygody swoich oficjalistów niż dla własnej korzyści. Nędzne grosze, które ten sklep przynosił, stanowiły teraz cały dochód Forrestów. Dziś Clifton szedł w stronę San Luis piechotą, a gdy upadał, co zdarzało mu się często, podnosił się i szedł dalej. - Cliff! - zagaiła któregoś dnia matka. - Ojciec chciał sam prowadzić ten sklep, ale nie miał czasu. Wydzierżawiał go więc różnym krajowcom. Jedni byli jednak leniwi, inni nieuczciwi i nic z tego nie było. Kiedyś uważaliśmy to za filantropię, a dziś... - Dobrze, matko! - przerwał. - Sam się tym zajmę. Dlatego wlókł się teraz drogą i nie bacząc na fizyczny ból, rozkoszował się pięknem majowego poranka. Wybierał te miejsca, które pragnął raz jeszcze zobaczyć. Zdawało mu się, że nigdy do nich nie dotrze, ale w końcu docierał. Przyświecała mu jedna myśl - zwyciężyć własną słabość. Sklep stał na wzniesieniu nad rowem irygacyjnym zaopatrującym w wodę kilkanaście meksykańskich rodzin. Nie byli to ludzie bogaci, toteż kupowali niewiele. Już pierwszego dnia obniżył ceny, ale nie zwiększyło to obrotów. Postanowił więc przełamać nieufność klientów drobnymi prezentami. I to jednak nie przysporzyło mu nabywców. Siedział więc przeważnie przed sklepem w wysłanym owczymi skórami fotelu i drzemał. A mimo to powroty do domu były dla niego bardzo uciążliwe. Stary Forrest nie robił nigdy najmniejszych aluzji do stanu fizycznego syna. Jeśli bolał nad tym, to się z tym nie zdradzał. Zawsze uważał, że wszelkie ułomności należy ukrywać. - Słuchaj - zwrócił się któregoś dnia do Cliftona. - Mam ci coś do powiedzenia. - Co takiego? - Wróciłem dziś wcześniej z pola i zastałem w domu tę dziewczynę od Lundeenów, jak rozmawiała z matką. Gdy była ostatnio, gdy cię przywiozła, pokazałem jej drzwi. Teraz zrobiłem to samo. Ale nie wyszła. Matka powiedziała, że chce ze mną mówić. - I co dalej? - No cóż, przysięgałem, że nigdy nie zamienię nawet słowa z nikim z ich rodu, ale w duchu musiałem przyznać, że jest piękna i odważna. Mimo to kazałem jej wyjść. - Nie mogłeś postąpić inaczej, ojcze! - Nim jednak wyszła, powiedziała, że ma w banku trochę pieniędzy i da je nam. - A to dlaczego? - Też ją o to spytałem. I wiesz, co mi powiedziała? Że zostaliśmy pokrzywdzeni i ona chce nam to wynagrodzić. Gdy jej powiedziałem, że prędzej umrę z głodu, niż wezmę choć centa od któregokolwiek Lundeena, oświadczyła, że to nasze pieniądze, bo zostaliśmy oszukani. Clifton, ona świadczy przeciw własnemu ojcu! Mógłbym to wykorzystać w sądzie! - Nie zrobisz tego! - Przyznaję, że dziewczyna wzruszyła mnie na chwilę. Ale opanowałem się. Przeciw Lundeenowi każda broń jest dobra. - Tato, nie możesz zdradzić kobiety, choćby nawet nazywała się Lundeen. - Dlaczego? - Bo ja nigdy na to nie pozwolę! - Do diabła! Czy jesteś w niej zakochany? - Nie, tato. Czuję jednak, że jest dobra, inna niż jej ojciec. - Mówisz jak matka! Synu, wszystko, co mieliśmy, poszło w ręce tych przeklętników. A teraz nawet rodzina, moja rodzina, zaczyna obracać się przeciwko mnie i trzymać ich stronę. Puścił ramię Cliftona i zniknął w cieniu drzew. - Tato! - zawołał Clifton. Jedyną odpowiedzią był odgłos cichnących w dali kroków. Ruszył ku domowi, mamrocząc do siebie: - Dlaczego Wirginia to zrobiła? Wiem, że jest dobra, ale zrobiła to nie tylko powodowana litością. Zrozumiała, że jej ojciec jest złodziejem! Czemu jest taka szlachetna! A ten Malpass? To dopiero kanalia! Podniecenie dodawało mu sił. Przyszedł do domu zdyszany, ale nie odczuwał zmęczenia. Matka czekała na niego z kolacją. Opowiedział jej o rozmowie z ojcem. - Gdyby nie ja - rzekła - dawno zastrzeliłby ich obydwu. Czeka nas trudne zadanie, synu, jeśli chcemy do tego nie dopuścić. - Mamo, on powiedział, że ja kocham Wirginię. To samo powiedział również o tobie. I to go najbardziej rozwścieczyło. - Synku, on ma rację. Kocham ją. To dobra dziewczyna. - Mamo! - Jedz już, bo ostygnie. A Wirginię zawsze lubiłam. Czyż to nie szlachetne z jej strony, że chciała oddać nam swoje pieniądze? - Może i szlachetne, ale tym samym przyznała, że zostaliśmy zwyczajnie okradzeni! I ojciec chce to wykorzystać w sądzie. Nie możemy do tego dopuścić. - Do wielu rzeczy nie możemy dopuścić. Jeśli jednak Wirginia coś dla ciebie znaczy, ukryj to. Szczególnie przed ojcem. - Wirginia jest dla mnie niczym! - Nie wiem, synku. Czy pamiętasz ją jako dziecko? - Oczywiście! Pamiętam, że była małym, rudym diabełkiem, którego wszędzie było pełno. Często siadywała na murze albo kręciła się koło naszego domu. Nigdy jednak nie przypuszczałem, że wyrośnie z niej taka piękna kobieta. Ani na statku, ani w pociągu nie poznałem jej. - Gdy była dzieckiem, zawsze cię uwielbiała. A i teraz nie jesteś jej obojętny. Powiedziała mi, że dziś przejeżdżała koło sklepu. Chciała z tobą porozmawiać, ale się bała cię obudzić, bo byłeś taki smutny i blady. - To tylko współczucie, mamo - odpowiedział z trudem. Zamilkli, bo do pokoju wszedł stary Forrest. Kolację zjadł w milczeniu. Wkrótce potem Clifton udał się do swego pokoju, który kiedyś był pokojem Wirginii. Usiadł na łóżku, które niegdyś było jej łóżkiem. Powidziała mu to matka. Bezmyślnie wpatrzył się w zaokienny widok i łowił uszami odgłosy wiosennego wieczoru. Wreszcie wyciągnął się na łóżku rad, że kilka godzin będzie mógł spędzić w zupełnym bezruchu. Gdy zamknął powieki, zjawiła się urocza twarz Wirginii. Jej śliczne, zmącone smutkiem oczy zawisły tuż nad jego głową. Jakby czuwała nad jego snem. Wreszcie zasnął. Następnego ranka Clifton zobaczył ojca kopiącego ziemię. Widok ten napełnił go otuchą. Ostatnio bowiem stary Forrest nie imał się żadnej pracy. Siedział całymi dniami zatopiony w myślach albo bez celu włóczył się po okolicy. Wymknął się z domu niepostrzeżenie. Tym razem droga do sklepu wydała mu się mniej uciążliwa. Na miejscu czekała go niespodzianka. Klient. Drobne pomyślne zdarzenia rozbudziły w nim nadzieję. Tego dnia prawie nie siadał w fotelu, nie lękał się też powrotnej drogi do domu. Dobre samopoczucie szybko jednak minęło. Znów przyszła jedna z tych koszmarnych nocy, jakich nie przeżywał od chwili powrotu do domu. Nie wiedział, co się do tego przyczyniło, ale popadł w depresję. Obudził się zupełnie wyczerpany. Mimo to poszedł do sklepu, lecz przez cały dzień nie mógł dojść do siebie. Zwlekał z powrotem, mając nadzieję, że może ojciec przyjdzie po niego, jak to czynił już kilka razy. Wreszcie puścił się w drogę sam. O zachodzie słońca czołgał się bez mała na czworakach. Raptem usłyszał za sobą tętent końskich kopyt. Nie chciał, żeby ktoś go zobaczył. Zacisnął zęby, resztkami sił dowlókł się do wyłomu w murze i padł twarzą na ziemię. Szybkie, lekkie kroki zadzwoniły po twardej ziemi. Doszedł go szelest rozsuwanych krzaków i przejmujący krzyk. Ktoś klęknął przy nim. - Clifton! Poznał ten głos. Silne ramiona podniosły go i posadziły na ziemi. Spojrzał na zbielałą z trwogi twarz Wirginii i w tej samej chwili jego głowa osunęła się bezwładnie na jej ramię. - Cliff! Co się stało! - Nic, upadłem - dyszał ciężko. - Nie kłam. Czołgałeś się na czworakach. Widziałam cię z daleka. Wyglądasz tak... tak... - głos uwiązł jej w gardle. - Zdawało mi się, że umieram. - Boże, co robić? - jęknęła. Clifton poczuł, że kołysze go w ramionach. W pewnej chwili zębami zerwała rękawiczkę i drżącą dłonią głaskała go po twarzy. - To zaraz minie - szepnął. - Coś trzeba zrobić. Pojadę po auto albo przywiozę doktora! - Nie trzeba. Zaraz przejdzie. Taki ze mnie tchórz! - Ty tchórz? - oburzyła się. Czuł, że głowa miękko wznosi się i opada wraz z jej przyspieszonym oddechem, słyszał bicie jej serca. Nachyliła się nad nim. Jej włosy musnęły go po twarzy, gorące łzy spłynęły na policzki. - Pomóż mi usiąść tam - wskazał słabym gestem kawał obalonego muru. - Zupełnie straciłam głowę - odparła zmieszana. - Jesteś silna - powiedział z podziwem, gdy z łatwością utrzymywała go w pozycji siedzącej. - Cliff, tak się bałam! - Czego? - zapytał wzruszony. - Wystraszyłabym się, gdybyś był nawet obcym człowiekiem, a tu przecież chodziło o ciebie! - Ależ ja jestem obcy! - Tak, teraz jesteś. BYł jednak czas, dawno temu, gdy lubiłeś mnie. - Wirginio, ależ ja ciebie ledwie znałem! - Zapomniałeś... Gdy przejeżdżałeś drogą pozdrawiałeś mnie z daleka. Uśmiechałeś się do mnie, a raz nawet mnie pocałowałeś! Clifton oprzytomniał. - Czyżby? Zupełnie tego nie pamiętam. TYle wspomnień zatarło się w mej świadomości. - Słuchaj, Cliff - zawołała porywczo. - Dlaczego zrobiłeś przed chwilą ten ruch ręką? - Jaki ruch? Nie rozumiem. - Przesuwasz otwartą dłoń przed oczyma, nie dotykając powiek. Zupełnie jakbyś odganiał jakiś cień. - Nie wiem. Robię to podświadomie. - Czyżbyś w ten sposób odpędzał dręczące cię koszmary? - Być może. - Podziwiam cię, Cliff. Już w dzieciństwie widziałam w tobie rycerza. Teraz jesteś dla mnie bohaterem. Wróciłeś z wojny poraniony i co zastałeś? Ruinę ojca, rozpacz matki, stratę rodzinnego domu. A mimo to nie poddajesz się, chcesz walczyć... - Wirginio! - przerwał jej. - Nie chcę tego słuchać. Przemawia przez ciebie współczucie. - Clifton! Czy nienawidzisz mnie dlatego, że nazywam się Lundeen? - Jestem tylko człowiekiem. - Ależ ja nie mam nic wspólnego z ruiną twego ojca! Gdyby Cottonwoods należało do mnie, oddałabym je wam bez wahania. I zrobię to! - Ojciec nie przyjąłby tej ofiary. - A ty? - Od ciebie? Nigdy! - Jeśli mój ojciec nie chce naprawić krzywdy, jaką wam wyrządził, dlaczego ja nie miałabym tego zrobić? - Wtedy byłoby już za późno. - Więc nie przyjąłbyś nic ode mnie? - Nie. - Cliff, odrzuć swoją dumę i pomóż mi! - Cóż za nonsens! - odpowiedział z pasją. W czymże ja mógłbym ci pomóc? Jesteś młoda, piękna, zdrowa, silna, pędzisz konno jak wicher. Jesteś bogata, masz dom, setki przyjaciół. A co ja? - Nie we wszystkim masz rację. Mogę być niebrzydka, to kwestia gustu, jestem silna i zdrowa, z pewnością potrafiłabym też pracować. Ale brak mi domu, prawdziwego domu. Z matką mam niewiele wspólnego - ona żyje w nieustannym strachu przed ojcem. Wstyd mi to powiedzieć, ale ojcem pogardzam i jeśli nadal będzie nastawał, abym wyszła za Malpassa, to go znienawidzę... Nie tylko ty masz troski, Cliff. Łzy gniewu i wstydu zamigotały w jej oczach. - Przepraszam cię, Wirginio. Nie wiedziałem o tym, że masz zostać żoną Malpassa. Czy to ten, który otacza się Meksykanami i ma takie świdrujące oczy? - Tak. Został wspólnikiem ojca, ale to oszust, który doprowadził do ruiny twoją rodzinę, a gdy ojciec ośmieli mu się sprzeciwić, czeka go taki sam los. - To znaczy, gdy nie zgodzi się na jego plany matrymonialne? - Tak. Oczywiście Malpass jest nazbyt przebiegły, aby zdradzić się z tym przedwcześnie, ale ja to czuję. - On cię kocha? - spytał z ciekawością i niepokojem zarazem. - Tak. A przynajmniej tak twierdzi. - A ty? - Jak możesz! - wykrzyknęła oburzona. - Przepraszam. Nie chciałem cię urazić. Jak zamierzasz wybrnąć z tej sytuacji? - Sama nie wiem. Gdy nie będzie innego sposobu, zabiję go! Na moment zapadło głuche milczenie. Przerwał je Clifton. - Nie, Wirginio, to byłoby szaleństwo. Lepiej uprzedzić Malpassa i wyjść za mąż za kogo innego. - Świetnie! Ale za kogo? - Chyba nie narzekasz na brak adoratorów. - To prawda, ale którego mam wybrać? Może mi łaskawie podpowiesz? - Nie znam twoich przyjaciół. - Ale znasz dobrze tego, którego najchętniej widziałabym u swego boku. - Podziwiam twoje poczucie humoru, bo przecież nie mówisz tego serio. - Mylisz się. To nie jest żart. Jutro z samego rana mogę być w twoim sklepie z księdzem. Póki co, rzecz całą utrzymamy w sekrecie. A gdy sytuacja będzie tego wymagała, rzucimy tej meksykańskiej małpie świadectwo ślubu prosto w twarz! - Wirginio! Co ty mówisz! Przecież to szaleństwo! - Pozwoliłbyś, abym została żoną Malpassa? - Nie! Ale nie możesz też wiązać się z takim strzępem człowieka jak ja! - Odmawiasz mi? - Tak! I klnę się na Boga, że nie mogę postąpić inaczej! Byłbym ci tylko ciężarem. - Przestań, Cliff. Nienawiść do Lundeenów i ciebie zaślepiła. - Nie czuję do ciebie nienawiści, Wirginio. - Nie wierzę ci. Zostawmy zresztą tę sprawę. Chodź, odprowadzę cię. - Pójdę sam. Mógłby nas zobaczyć ojciec i naraziłbym cię na nowe przykrości. Wstali, ale Wirginia nie puściła jego ramienia. - Czy na pewno możesz pójść sam? - Tak. Odpocząłem i czuję się znacznie lepiej. - Poczekam chwilę i zobaczę, jak dajesz sobie radę. Clifton ruszył dość pewnym krokiem. - Do widzenia! - zawołała cicho. Nim zapanował nad głosem, by jej odpowiedzieć, pochłonął ją mrok. Szedł pod rozszeptanymi drzewami i po chwili przystanął. W ciszy rozległ się tętent końskich kopyt. VI W czerwcu do doliny Cottonwoods zawitało lato. Pewnej niedzieli Clifton siedział samotnie przy murze w tym samym miejscu, gdzie owego dnia spotkała go Wirginia. Po chwili położył się w cieniu pagórka. Dzikie wino i krzaki plątały się u stóp olbrzymiego drzewa bawełnianego. Był ukryty nawet przed oczami ptaków. Senne, słoneczne godziny letniego dnia mijały jedna za drugą. Na podobieństwo Indian odczuwał związek z otaczającą go przyrodą - widział ją, słyszał jej odgłosy, czuł zapachy. Brunatna ziemia pulsowała mu pod dłonią, wiatr cicho śpiewał w zaroślach, łabędzie obłoki bezgłośnie żeglowały po lazurowym niebie, w powietrzu unosił się zapach szałwii. Wszystko to sprawiło, że zaczęła w nim wzbierać nadzieja. Żal było mu teraz żegnać się ze światem. Tak wiele było jeszcze przed nim! Dzięki Wirginii zaczął z wolna zapominać o nienawiści i poznawać słodki smak miłości. Indianie i Meksykanie, którzy raz kupili coś w sklepie Cliftona, wracali po nowe zakupy i drobne podarki, jakimi ich niezmiennie obdarzał. Niskie ceny nie dawały wprawdzie dochodów, ale zdobywały na powrót zaufanie krajowców. W szczodrości Cliftona była spora domieszka pokazania się, że Lundeen a Forrest to coś zupełnie innego. Krajowcy nienawidzili Lundeena za bezwzględność i okrucieństwo, nie mniej zresztą niż Malpassa, mimo że ten najmował ich do pracy. Do Wirginii przybyli goście ze Wschodu. W drodze do pracy i z powrotem widywał ich na gościńcu. Olbrzymie samochody pędziły doliną w stronę Las Vegas, uciekając szybko od tumanów kurzu, które wznosiły za sobą. Ulubioną ich rozrywkę stanowiły jednak przejażdżki konne, co o tyle było zrozumiałe, że stajnie Lundeenów słynęły ze świetnych wierzchowców. Każdego dnia kawalkada jeźdźców i amazonek mijała sklep Cliftona, ciekawie spoglądając z siodeł. Starał się wtedy ukryć. Raz zobaczył Ethel, która wesoło pozdrowiła go ręką, innym razem przemknęła koło niego Wirginia, wyglądająca wspaniale na wielkim karym koniu. Czuł intuicyjnie, że ci weseli i ciekawi wszystkiego przybysze zechcą kiedyś odwiedzić sklep. I stało się to prędzej, niż przypuszczał. - Uciekajmy! - powiedział do siebie, słysząc odgłos zbliżających się jeźdźców. - Ale gdyby przyszła im ochota zrobić jakieś zakupy, ceny w moim sklepie skoczą raptownie w górę. Miał jeszcze nadzieję, że ominą sklep, ale ledwie to pomyślał, wesoła gromada wpadła do wnętrza. Pierwsza weszła Ethel, w kolorowej sukni i z uśmiechem na twarzy. - Clifton! - wykrzyknęła. - Jakże się cieszę, że pana widzę! Wygląda pan znacznie lepiej. - Dzień dobry, Ethel! I ja rad jestem ze spotkania, ale wolałbym, żeby pani przyszła tu sama. Zachichotała, ścisnęła go za rękę i szepnęła: - Proszę się rozchmurzyć. Umyślnie ściągnęłyśmy tu z Wirginią tę bandę, żeby coś kupili. Pieniędzy im nie brakuje. Za chwilę mały sklepik zaroił się młodymi ludźmi w sportowych ubraniach. Ktoś rzucił w stronę Cliftona: - Chcemy kupić cały wagon pamiątek z Zachodu! - Proszę zatem wybierać! Przyjemnie było patrzeć na rozbawione towarzystwo wydzierające sobie z rąk indiańskie kosze, kołdry, paciorki i srebrne ozdoby. Ethel rzucała mu ciepłe spojrzenia i dawała serdeczne znaki ręką. Żadna inna panna nie zwracała na Cliftona uwagi, z czego wywnioskował, że nic o nim nie wiedziały. W pewnej chwili jeden z towarzyszących dziewczętom młodzieńców podszedł do Cliftona i przedstawił się. - Jestem Andrews. Panna Lundeen opowiadała mi o panu. Jeden rzut oka wystarczył Forrestowi, żeby odgadnąć, że młodzieniec ten był na froncie. Serdecznie uścisnęli sobie dłonie. - Przyjechałem tu na kilka tygodni - ciągnął Andrews. - Później jadę do Tuscon. Lekarze zalecili mi ciepły i suchy klimat. - Został pan zatruty gazem? - spytał Clifton. - Grypa i zatrucie krwi od wybuchu szrapnela. - W naszych stronach będzie się pan czuł doskonale. Klimat mamy cudowny. - Czy zna pan Arizonę? - Owszem, klimat podobny do naszego, ale bardziej... Niech pan wpadnie kiedyś do mnie, to sobie pogadamy. - Dziękuję, z miłą chęcią. - Czy panna Lundeen również przyjechała? - zapytał Clifton. - Tak, została przy koniach. Forrest, czy pan zna tego faceta, jakże mu tam, Malpassa? - Znam. - Chyba ma trochę krwi meksykańskiej? - Tak tu powiadają. - Tak? A teraz jest wspólnikiem Lundeena i wyraźnym pretendentem do ręki Wirginii. W tym domu panuje jakaś dziwna atmosfera. Ale nie chciałbym robić plotek o kobiecie, której jestem gościem. Znam ją z najlepszej strony jako śliczną dziewczynę i przemiłą koleżankę mojej siostry. To ta blondynka. - Piękna panna - powiedział z uznaniem Forrest. - Słyszałem, że Wirginia ma dla pana dużo przyjaźni - ciągnął dalej Andrews. - Za to Malpass zdaje się pana nie lubić, gdyż ostro protestował przeciw naszej wycieczce do pańskiego sklepu. Ale Wirginia dała sobie z nim radę. Po prostu wysłała go do wszystkich diabłów. - To do niej podobne - uśmiechnął się Forrest. - Heleno! - zwrócił się do przechodzącej dziewczyny. - Chciałbym ci przedstawić mojego kolegę z francuskich okopów, Cliftona Forresta. Cliftonie, moja siostra, Helena. - Doprawdy? Pan jest kolegą Jacka? Ani on, ani Wirginia nic mi o tym nie wspominali. Bardzo się cieszę, że mogłam pana poznać - dodała serdecznie. Niebo wyglądało z błękitnych oczu Heleny. Była tak urocza, że Forrest poczuł dreszcz dotykając jej ręki. W tej jednak chwili zbliżyła się Wirginia i wsunęła dłoń pod ramię panny Andrews. - Jak się masz, Cliff! - powiedziała z przyjazną poufałością. - Jak się masz, Wirginio! - podchwycił ten ton. - Przyszłam, żeby cię ostrzec przed Heleną - powiedziała niby żartobliwie. - Wiedziałam, że zechce spróbować swych wdzięków na tobie. Ta jasnowłosa Wenus to prawdziwe niebezpieczeństwo dla rannych żołnierzy. - Wirginio! - zaprotestowała Helena zmieszana. - Panie Forrest, proszę jej nie wierzyć! Zdaje się, że to ona ma chęć zawładnąć panem - dodała z uśmiechem. - Ma się rozumieć! Jak to odgadłaś? - Nie było to takie trudne. Wyznam jednak, że choć uznaję twoje pierwszeństwo, gotowa jestem rywalizować o względy pana Forresta - zawołała Helena, rzucając Cliftonowi porozumiewawcze spojrzenie. - Czy wiesz, że pan Forrest był razem z Jackiem na wojnie? - zwróciła się do Wirginii. - Co ty mówisz! To prawda, Clifton? Zaprzyjaźniliście się w okopach? - NIezbyt go pamiętam, ale skoro on tak twierdzi? Wiesz przecież, że na dziewięć miesięcy straciłem pamięć. I teraz zresztą nie wszystko sobie przypominam. - Nie poznałeś mnie na statku ani w pociągu - stwierdziła Wirginia ze zrozumiałą tylko dla Cliftona wymówką w głosie. - Wobec tego Jack chyba ma rację. Miałem tam wielu przyjaciół, z których niejeden nie powrócił - odparł spuszczając głowę. - Chciałabym - zwróciła się do Heleny - abyście podczas waszego pobytu częściej zaglądali do Cliftona, zgoda? - Ależ oczywiście. Już nawet mówiliśmy o tym. - Ostrzegam cię jednak, że Clifton jest prawdziwym człowiekiem Zachodu! Pamiętasz, co powiedziałaś, gdy pokazałam ci moje rodzinne góry, pustynię i las bawełniany? - Oczywiście! Powiedziałam, że je kocham. - To dowodzi, że masz jeszcze serce. - I nie chcesz, żebym je straciła? - Zapytała figlarnie. - Przeciwnie! Chciałabym, abyś zachowała je dla mnie i... Cliftona. Może kiedyś przyjdzie dzień, że on i ja będziemy potrzebowali twej przyjaźni. - Wirginio, twoje życzenie już jest spełnione! Rozmowa została nagle przerwana przez Ethel, która wpadła na nich niczym wicher. - Ratunku! - wołała. - Te hieny obrabowały mnie. Wybrałam sobie mnóstwo pięknych rzeczy, a oni ukradli mi je. Cliftonie, czy nie ma tu w pobliżu jakiegoś indiańskiego policjanta z rewolwerem? - Nie, ale jeśli pani sobie życzy, to mam tu jeszcze kilka drobiazgów. - Ja również odłożyłam sobie kilka rzeczy - zafrasowała się Helena. - Jack, chodź ze mną i odbierzemy je siłą, jeśli i moje upominki stały się czyimś łupem. Ze śmiechem rzucili się w głąb sklepu. - Cliff, czy nasze odwiedziny nie są dla ciebie przykre? - zapytała Wirginia nieśmiało. - Nie masz o to żalu? - Bynajmniej! - Nie chciałam tutaj wchodzić, ale gdy zobaczyłam, jak Helena czule na ciebie patrzy, nie wytrzymałam. - To miło z twojej strony. - Prawda, że ona jest śliczna? Co za włosy! Mężczyźni kochają się w niej na zabój. - Wcale się nie dziwię. - Może i ty również? - w jej głosie zadźwięczała zazdrość. - Naturalnie! - Nie pleć głupstw! - zawołała ostro. - Ale przypuśćmy, że Helena zakochuje się w tobie. Cóż wtedy? - Wybacz, Wirginio, ale to ty pleciesz głupstwa. Komu taka myśl mogłaby przyjść do głowy? - Każdemu normalnemu człowiekowi! - Skoro tak stawiasz sprawę, to ci odpowiem. Gdyby panna Andrews zakochała się we mnie, odpowiedziałbym jej tym samym. - Cliftonie Forrest! - zaśmiała się. - Zdaje mi się, że za chwilę runiesz z piedestału, na który cię wyniosłam! - Skończmy z tym, Wirginio - odparł ze smutkiem. - Takie dziewczęta jak ty czy panna Andrews nie są dla Cliftona Forresta. - Nie jestem tego taka pewna - odparła. - Cieszę się, że lepiej wyglądasz. I nie robisz już tego dziwnego gestu dłonią. W tej chwili wszedł Malpass, Cliftonowi zdawało się, że śledził ich przez uchylone drzwi. - Wirginio, tracimy tu niepotrzebnie czas - powiedział. - Pan może tak, ale nie my - odpaliła. - Mamy przecież jechać do miasta, cóż więc robimy w tej norze? - trzymaną w ręku szpicrutą zakreślił szeroki krąg, obejmujący również Forresta. - Mówiłam już panu, że chcemy kupić pamiątki i zrobić zapasy żywności - powiedziała spokojnie, ale na jej policzki wystąpiły czerwone plamy. - Natomiast ja oświadczyłem pani, że w Las Vegas, a nawet w Watrous, znajdziemy lepsze rzeczy niż tu. A o zapasy nie musi się pani kłopotać. - My wolimy robić zakupy tu. - My? Niech pani mówi za siebie! To jasne, że chciała pani przyjść z pomocą temu żebrakowi - wskazał Cliftona. - Moje zamiary i cele nic nie powinny pana obchodzić - rzuciła ostro. - Wszystko, co dotyczy pani, żywo mnie obchodzi - odsłonił w obleśnym uśmiechu białe zęby. - Śni pan na jawie. Czas już jednak obudzić się, panie Malpass. - Będzie lepiej dla pani, abym śnił nadal - powiedział tonem, w którym czaiła się groźba. - Co się tyczy żywności, to wykupię cały ten mizerny towar i każę dostarczyć go do domu. Rzucił okiem na półki, potem zwrócił świdrujące spojrzenie na Cliftona i zapytał lodowato: - Ile za to wszystko? Forrest spokojnie wytrzymał jego wzrok. Gdy miał do czynienia z mężczyznami, nie peszył się. - Se~nor.... - Proszę mnie tak nie nazywać - przerwał z błyskiem wściekłości w oczach. - Ma pan zwracać się do mnie panie Malpass! - Jeśli mi się spodoba, gotów jestem nazwać pana jeszcze inaczej! - Ile? - warknął Malpass raz jeszcze, a jego oliwkowa twarz stała się nagle purpurowa. - Dla pana, tysiąc dolarów - chłodno odpalił Forrest. Malpass wyjął z pugilaresu nowiuteńkie banknoty, przeliczył je i rzucił na kontuar. - Wszystko ma być odesłane natychmiast! Wirginio, proszę zabrać stąd swoich przyjaciół, bo nie chciałbym ich obrazić. - Pan nie może obrazić moich przyjaciół - odparła z pozornym spokojem. Malpass wyszedł bez słowa. - Cliff, to przechodzi wszelkie granice! - zawołała Wirginia. - Pierwszorzędne bydlę - powiedział z niesmakiem Forrest. - Może nie pierwszorzędne, ale bydlę na pewno - dodał z gorzkim humorem. - Ależ był wściekły! Myślałam, że rzuci się na ciebie. Przyznaj się, że niechętnie wziąłeś te pieniądze. - Przeciwnie, spadły mi jak z nieba. Chyba go nabrałem, bo cały towar nie jest wart nawet połowy tej sumy. Podeszła Ethel obarczona naręczem paciorków i koszem pełnym haftowanych pasów, srebrnych guzów i klamer. - Ile za to wszystko, panie pryncypale? - zapytała Cliftona. - Dla pani - nic. - Ależ tu jest cała góra rzeczy! Muszę za to zapłacić. - Dobrze, skoro pani się upiera, będzie to kosztowało całusa! - To będzie premia, ale najpierw zapłacę. - Trudno! Muszę zatem obliczyć. Wyjął z kieszeni ołówek i zaczął zapisywać ceny na papierowej torebce. - Ethel, czy widziałaś, jak Malpass się stawiał? - zapytała Wirginia. - Naturalnie! Ale się nie dałaś. - A wiesz dlaczego? Bo byłaM koło Cliftona. Miałam ochotę prasnąć go w twarz. Powiedz teraz sama, czy to nie tchórzostwo ze strony Cliftona, że rzuca mnie w ramiona tego potwora? - To zbrodnia! Cliftonie, co pan na to? Wszak jest pan jedynym przyjacielem Ginii! - Proszę mi nie przeszkadzać w rachunkach - odparł Forrest. - Zimnokrwisty brutal! - zawołała Ethel z udanym oburzeniem. - Ale ja go rozumiem. - Trzydzieści trzy dolary i dwadzieścia centów - doliczył się wreszcie Forrest, udając, że nie słyszał, o czym była mowa. - Niech mi pan pomoże to zapakować. Moje rodzeństwo będzie zachwycone tymi błyskotkami, jeśli będę miała siłę rozstać się z nimi. - Ethel, ty jeszcze nie wiesz, że Malpass wykupił od Cliftona całą żywność. Sprowokowałam go do tego. - Wspaniale! - zawołała uradowana. - Błagam cię, Ethel, o jedną rzecz. Po powrocie do domu, nazwij Malpassa se~norem, odważ się! - Nigdy w życiu nie zrobiłam jeszcze czegoś, co wymagałoby odwagi. Ale to mi przypomina... - Obejrzała się, czy nikt nie patrzy, ale wszyscy nadal pochłonięci byli wybieraniem pamiątek. - Gotówka na stół! - zawołała śmiejąc się. Wspięła się na palce i pocałowała Cliftona w policzek. - No, spłaciłam swój dług. Niech się pan nie czerwieni. I mnie taka rzecz nie zdarza się często! Wirginia spojrzała w oczy Forresta. - Cliff, czy i mnie pozwoliłbyś zapłacić w tej samej monecie? - Nie, Wirginio - odpowiedział niepewnie. Dziewczęta roześmiały się i pobiegły do reszty towarzystwa. Najście przyjaciół Wirginii na sklep Cliftona miało ten skutek, że pozbył się prawie całego zapasu towarów. Zostało mu trochę tytoniu, narzędzi rolniczych i uprzęży. Znalazł się za to w posiadaniu prawie dwóch tysięcy dolarów. Była to zawrotna suma. Matka będzie uważała to za prawdziwą mannę z nieba, a Wirginię za opiekuńczego anioła. Brek był już pełen zakupionych pamiątek, w powietrzu krzyżowały się śmiechy i krzyki. Gdy wszystko zostało już wyniesione, panna Andrews wpadła jeszcze do sklepu, widocznie zamierzając pożegnać się z Cliftonem. Wirginia, która miała ochotę zrobić to samo, ruszyła w ślad za nią. - Do widzenia - powiedziała Helena. - Było mi przyjemnie poznać kolegę Jacka i prawdziwego człowieka Zachodu. Mam nadzieję, że zobaczymy się jeszcze. - Będzie mi bardzo miło widzieć panią - odparł serdecznie. - Splądrowaliśmy panu sklep. Proszę uzupełnić towary przed kolejnym najściem. Do widzenia! - Do widzenia! Wierzę, że spotkamy się jeszcze. Helena wyszła rozpromieniona. - Cliff! - powiedziała Wirginia półżartem. - Nie wiedziałam, że potrafisz flirtować. Pewnie nauczyłeś się tego we Francji. Nim zdążył jej odpowiedzieć, do sklepu wpadł Malpass. - Wirginio, wszyscy czekają na panią. Zaraz przyjdę, muszę tylko sprawdzić, czy ten sklepikarz nie chce mnie oszukać. Proszę zdjąć towar na ziemię. - Jak pan to rozumie? - spytał Forrest blednąc. - Wyraziłem się chyba jasno. - Przykro mi, ale te skrzynki z puszkami są dla mnie za ciężkie, nie udźwignąłbym ich. - Jeśli z pana taki niedołęga, to każę to zrobić stangretowi, ale pomóż mu pan przynajmniej, żeby było prędzej. - Nie jestem peonem - zaprotestował Forrest. - Jesteś pan subiektem, w dodatku ubogim subiektem. - Umówmy się, se~nor. Pan przypuszcza, że jestem peonem, a ja wiem, że pan jest nędznikiem. - Clifton! Panie Malpass! - krzyknęła Wirginia, rzucając się między nich. Szpicruta Malpassa śmignęła nad jej ramieniem, przecinając Cliftonowi policzek, który natychmiast spłynął krwią. Malpass odtrącił Wirginię, uderzył Forresta raz i drugi, aż ten padł na ziemię. Wirginia rzuciła się do Malpassa i uderzyła go z całej siły w twarz. - Ty żółty psie! Ośmielasz się bić rannego inwalidę! Gardzę panem! Forrest wstał, ale nie mógł się poruszyć. - Twoje szczęście, Malpass - szepnął przez zaciśnięte zęby - że nie mam przy sobie rewolweru. Ta groźba podziałała. Malpass, tłumiąc wściekłość, wyszedł tylnymi drzwiami. - Idź Wirginio, zanim wróci po ciebie - szepnął Forrest. - Ależ on cię zranił! - powiedziała drżącymi wargami i wytarła spływającą po policzku krew. - Nic mi nie jest. Jestem tylko wzburzony. Idź, zanim oni... - Czy sądzisz, że mi na tym zależy, co sobie o mnie pomyślą? Kłamiesz, Cliff. Jesteś blady jak ściana i cały drżysz. - To chyba naturalne - starał się opanować. - Idź, Malpass może wrócić z rewolwerem. Użył go przecież już kilka razy w życiu. - Odejdę, ale musimy się niebawem zobaczyć. Przytuliła się do niego. - Wirginio! Tracisz głowę. Zobaczą cię... Helena stoi w drzwiach. - Cieszę się, że nas widziała - odparła wychodząc. - Cliff, jesteś godzien podziwu - dodała już w drzwiach - ale zarazem muszę ci powiedzieć, że jesteś największym głupcem, jakiego spotkałam w życiu. VII Pod koniec czerwca Wirginia udała się wraz z przyjaciółmi na wycieczkę w góry. Jakkolwiek pokonanie skalistych szlaków nastręczało nienawykłym do tego przybyszom ze Wschodu wiele kłopotu, to jednak widok rozpościerający się ze szczytu wynagradzał im wszystkie trudy. Rozbili obóz na niewielkim półwyspie ostro wcinającym się w jezioro, z dwóch stron otoczonym wysokimi skalnymi ścianami i z rzadka porośniętym przez sosny. Z jednej ze ścian spływały kaskady wody, tworząc uroczy wodospad. Ponad jeziorem, daleko, przez rozstęp w skałach widać było pustynię. Było to ulubione miejsce Wirginii, która zostawiła oszołomionych pięknem tego zakątka towarzyszy i wspięła się na skalną półkę, by w ciszy i samotności posłuchać swych myśli. Ostatni raz była tu przed trzema laty. Jak wiele zmieniło się w jej życiu od tego czasu! Z podlotka stała się kobietą, zakochaną kobietą. Jedynie obiekt jej dziewczęcych westchnień i dzisiejszej miłości pozostał ten sam - Clifton Forrest. Wspomnienie ukochanego przypomniało jej też znienawidzonego Malpassa. Od czasu napaści na Cliftona, Wirginia nie przemówiła do niego ani słowa. Gwałtowna sprzeczka z ojcem w obecności Malpassa wytworzyła między nimi jakby zawieszenie broni, które miało trwać aż do wyjazdu gości. Tylko Ethel obiecała zabawić jeszcze przez jakiś czas. Wycieczka w góry była jednak ostatnią rozrywką ofiarowaną przez Wirginię przyjaciołom. Z końcem czerwca ich drogi rozchodziły się. Czuła się zmęczona. Rzuciła się na miękki mech i poddała czarowi samotności i ciszy płynącej od bezkresnej pustyni. Jakże tęskniła do tej chwili, gdy zostanie sama! Była teraz daleko od obozu. Białe plamki namiotów ledwie widniały nad połyskującym jeziorem. Nad nią rozciągało się błękitne niebo, po którym szybowały orły. Pośród drzew i skał pomykały wiewiórki i drobne ptaszki. Pachnące powietrze, szare skały, stoki porosłe kędzierzawą zielenią, wyniosły masyw łysej góry i pustynia zagubiona w dalekiej mgle należały w tej chwili tylko do niej, nie dzieliła ich z nikim. Tuż pod nią chybotały się wierzchołki jodeł, niżej znajdowały się porosłe liszajami mchu granitowe stoki. Pośród drzew przewijał się z cichym szmerem górski potok. Jej wzrok biegł jednak dalej, ku pustyni. Widziała już wielkie miasta, wzorowe farmy, ponury Atlantyk, góry i doliny w obcych krajach. Nic nie mogło jednak równać się z pustynią. Wobec niej wszystko wydawało się takie nijakie! Tu w przeczystym powietrzu ciągnęło się dwieście czy nawet więcej mil skał i brązowego piachu, kanionu i pastwisk ginących w dalekiej mgle pod czerwonymi ścianami Arizony. Tu był jej kraj, jej ojczyzna. Wykształcenie, godziny pracy i podróże przygotowały ją tylko do zrozumienia Zachodu. Sycąc wzrok przepięknym krajobrazem, mimo woli zaczęła myśleć o domu, o rodzinie. Zdawała sobie sprawę, że ojciec spadł do poziomu zwykłego złodzieja, ale pieniądz daje moc i sankcjonuje zbrodnię. Mógł więc bezkarnie doprowadzić do ruiny Forrestów. Co gorsza, okradł ich nie tylko z majątku, ale także z dobrego imienia. We wczesnym dzieciństwie Wirginia była wychowywana dość religijnie. Ale przez ostatnie dziesięć lat matka coraz bardziej popadała w zależność od ojca, który w miarę bogacenia się, oddalał się od kościoła. Lata spędzone przez Wirginię poza domem też nie sprzyjały umacnianiu jej uczuć religijnych, mimo to potrafiła oprzeć się ateistycznym wpływom, tak modnym wśród młodzieży. Teraz zaś, w cierpieniu i trosce, zaczęła odczuwać potrzebę wiary. Cisza i tajemnicza głąb pustyni pozwoliły jej wejrzeć we własną duszę. Miała dopiero dwadzieścia dwa lata, ale czuła się zupełnie dojrzałą kobietą. Pragnęła żyć własnym życiem, mieć przy swoim boku kochanego mężczyznę, dzieci, rodzinny dom. Nie mogła poślubić Malpassa. Nie dlatego, że nie była zdolna do poświęcenia dla ojca, aby go ratować z sieci, w jaką sam się zaplątał, ale dlatego, że takie małżeństwo uważała za grzech. Stając się żoną Malpassa, stałaby się wspólniczką jego zbrodni. Zresztą prawie od dzieciństwa kochała Cliftona Forresta i tylko z nim mogłaby się czuć szczęśliwa. - Cliff tego nie widzi - szepnęła do siebie. - Nie uwierzyłby mi... A jednak to prawda! Doznała wrażenia, że jej rozmarzone, zamyślone oczy widzą wszystko w powiększeniu. I ujrzała pustynię poprzez swoją miłość, walkę z ojcem, cierpienie, aż skupiła się cała w przemożnej potrzebie znalezienia prawdy, która była dobrem, prawem i wiarą. Było już po południu, gdy Wirginia zeszła z granitowego szlaku, okrążyła jezioro i skierowała się ku obozowi. Zastała Ethel kołyszącą się w hamaku, zawiniętą w kołdry. - O! - zawołała otwierając szeroko oczy. - To ty, Wirginio? Wyglądasz tak dziwnie! Jesteś taka promienna... - Po cóż ta przesada! - zawołała Wirginia na ten niespodziewany wybuch. - Gdybym była poetką, powiedziałabym, że bije od ciebie jakieś światło! - Wracam z pielgrzymki do świętego miejsca. Jutro pójdziemy tam razem, to przestaniesz się dziwić. Odnalazłam tam coś, co zgubiłam przed laty. - Nie mów takich rzeczy, Wirginio. Nie chcę być tu smutna ani przez chwilę. To cudne miejsce działa tak podniecająco! Dotychczas zawsze zachwycało mnie Kolorado. Ale nie ma porównania z tym, co widzi się tutaj. To najpiękniejsza okolica, jaką kiedykolwiek widziałam. Gdyby Jack Andrews, albo któryś z jego przyjaciół, zaczął zalecać się do mnie, zresztą jakikolwiek mężczyzna, nawet Indianin albo Meksykanin, to czuję, że uległabym mu i zdradziła swego ukochanego. - Jak ci nie wstyd! A w ogóle, dlaczego jesteś bez pończoch i sukni? - Wyobraź sobie, że o mało nie utonęłam. Wpadłam do jeziora. Woda tam taka zimna jak twój sposób traktowania Malpassa. Con usłyszał mój wrzask i wyciągnął mnie z wody. A ubranie suszy się przy ogniu. Nie bądź taka przerażona, zaraz włożę szlafrok. Powinnaś była zmartwić się chociaż trochę - dodała z wyrzutem. - Prawdę mówiąc - powiedziała Wirginia - chce mi się śmiać. Wysportowana i zręczna Ethel o mało nie tonie! Co się z tobą dzieje, dziewczyno? - No cóż, chłopcy zajęci są łapaniem ryb, dziewczęta pobiegły podziwiać widoki i tak się zachwyciły, że zapomniały nawet o plotkach. Siedzę więc tu sama jedna i myślę o tobie. Doszłam do przekonania, że jesteś po prostu brylantem. Mówię to zupełnie szczerze. A co do mnie, ten Jack Andrews bardzo mi się podoba i gdybym nie była już... Ale co tam o tym mówić! Nie jestem tak stała ani wierna jak ty. I choć Helenę bardzo lubię... - Już to zauważyłam. - Ginio, chyba nie jesteś zazdrosna! - O ciebie trochę, a o Cliftona bardzo. Jestem zazdrosna niczym stado kotów! - Ale mówiąc poważnie, nie musisz być o mnie zazdrosna. Kocham cię jak wariatka i to na całe życie. Jednak Cliftona nie jestem taka pewna. Fakt, że jesteś panną Lundeen, tylko pogarsza sytuację. - Zdaję sobie z tego doskonale sprawę. - Helena Andrews lubi Cliffa - ciągnęła dalej Ethel. - Nie możemy się jej dziwić. On jest naprawdę godny miłości. Jest najpiękniejszy z tutejszych chłopców, a na dodatek wrócił z wojny. Podobno mówią o nim w mieście. Jest więc zupełnie naturalne, że taka piękna i bogata panna zainteresowała się nim. Jestem z tego rada, ale gdyby się w nim naprawdę zakochała... - Nie jestem aż taką egoistką, abym nie umiała się cieszyć szczęściem Cliftona - powiedziała Wirginia niepewnym głosem. - A może my się niepotrzebnie martwimy? Bóg wie, jakie są drogi zakochanych. Od czasu naszej wyprawy do sklepu Cliftona, Helena widziała się z nim już trzy razy. - Trzy? Myślałam, że tylko dwa. - NIe zauważyłaś, gdy stało się to po raz trzeci, a ja nie miałam serca, aby ci o tym mówić. Uważam, że masz dosyć kłopotów z ojcem i tym oliwkowym adoratorem. Wiem jednak, że Helena w niedzielę jeździła gdzieś konno. Założę się, że do Cliftona. Nie była tam długo. Ale uważaj, Ginio! Żaden mężczyzna, szczęśliwy bądź nieszczęśliwy, nie musi się wcale wysilać, aby wpaść w sidła Heleny. - Kochanie, pogodziłabym się z tym ze względu na Cliftona. Biedak wart jest nagrody za wszystko, co wycierpiał. - Ale dość tej bezsensownej paplaniny! Pomyślmy lepiej, jak pokrzyżować plany Malpassa. Pobyt nad jeziorem miał się ku końcowi. Wszyscy rozpływali się w pochwałach i z niechęcią myśleli o powrocie. Helena Andrews wręcz oświadczyła, że musi nabyć tę ziemię na własność. Wirginia śmiała się, ale ta uwaga dała jej wiele do myślenia. Powrotna droga po krętej pochyłości była rozkoszą w porównaniu z uciążliwością wspinaczki. Niektórych miejsc nie można jednak było przebyć konno i schodzenie po stromiźnie, gdzie kamienie usuwały się spod stóp, stało się przyczyną niejednego dziewczęcego okrzyku grozy. Z godzinną przerwą na śniadanie i miły wypoczynek osiemnaście mil zajęło prawie cały dzień. Ku radości i zdziwieniu Wirginii, ojca i Malpassa nie było w domu. Dokąd pojechali, pani Lundeen nie wiedziała. - Zdaje się, że wezwały ich interesy kopalniane - powiedziała niechętnie. Następny dzień goście spędzili na ostatnich wycieczkach, które tak uprzyjemniały im pobyt w Cottonwoods. Nie zdziwiło więc Wirginii, gdy zauważyła, że Helena z bratem pojechali konno w stronę San Luis. Po południu ktoś zapukał do jej pokoju i weszła Helena, widocznie wprost z konia, gdyż miała jeszcze na sobie strój do konnej jazdy. Pod złocistą opalenizną widoczne były na jej twarzy silne rumieńce. - Jak się masz? Czy mogę wejść? Mam ci coś do powiedzenia. - Ależ naturalnie, bardzo proszę. Dlaczego masz taką poważną minę? - Bo to rzecz poważna, choć nie dla nas osobiście. Jesteś sama? Gdzie Ethel? - W bibliotece. - Wirginio, mam niedobre wiadomości. Jestem nimi bardzo zmartwiona - ciągnęła Helena. - Pojechaliśmy z Jackiem, aby pożegnać się z twoim przyjacielem. Wyobraź sobie, że sklep zastaliśmy spalony. Zostały tylko gołe ściany. W San Luis nie mogliśmy się niczego dopytać, pojechaliśmy więc do domu Forrestów. Zastaliśmy Cliftona z matką. Powiedział, że sklep na nowo zaopatrzył w towar, na co wydał wszystkie pieniądze. Tej samej nocy ktoś podpalił budynek od wewnątrz. Spłonęło wszystko. - Co za potworność! - wybuchnęła Wirginia. - Czy on ma tu wrogów? - Obawiam się, że tak. - Jack natychmiast zaofiarował mu pożyczkę na odbudowę sklepu, ale nie przyjął, twierdząc, że nigdy nie byłby w stanie zwrócić takiej sumy. Zapytałam więc, czy zgodziłby się zarządzać farmą Payne, gdyby mi się udało ją kupić. Na to... - Farma Payne? - zawołała Wirginia. - Ależ to olbrzymia posiadłość! Warta przynajmniej sto osiemdziesiąt tysięcy dolarów! - Nie pytałam o cenę - powiedziała Helena. - Szalenie jednak mi się spodobała i mam chęć kupić ją. Byłoby to wprawdzie jeszcze jedno moje szaleństwo, ale uważam, że pomysł jest niezły i przeprowadzę go, jeśli tylko pozwolisz. - Ja? Czułabym się szczęśliwa, gdybyś zamieszkała w pobliżu! A gdybyś pomogła Cliftonowi, to pokochałabym cię jeszcze bardziej! - Wirginio, musimy mu pomóc! - Już próbowałam, ale on jest taki dumny. Nic nie chce przyjąć. Gdy wykupiliśmy mu cały sklep, bardzo się bałam, że się obrazi. Czy Clifton mówił ci coś o nienawiści Forrestów do Lundeenów? - Ani słowa. Ale wiem, że twój ojciec i stary Forrest to śmiertelni wrogowie. Poznałam się też na tym twoim mieszanym adoratorze. To prawdziwa żmija! Znam się na mężczyznach, Wirginio. On po prostu leci na twój majątek. Próbował coś wskórać u mnie, ale go odpaliłam. Czy masz zamiar poślubić go? Wirginia roześmiała się z pogardą. - Mój ojciec jest zupełnie pod jego wpływem. Malpass zmusił go do wyzucia Forrestów z ich posiadłości, a teraz uzyskał jego pozwolenie na ślub ze mną. Tak sprawy miały się dziesięć dni temu. Gdy wrócą, na pewno nie poprzestanie na słowach i zechce użyć mocniejszych argumentów. Prędzej jednak skonam, niż ustąpię! - Miejmy nadzieję, że nie dojdzie do ostateczności. Wróćmy jednak do Cliftona. Czy ty go lubisz, Wirginio? - Dlaczego o to pytasz? - Nie oszukasz mnie! No, przyznaj się. - Do czego? Czy do tego, że mimo wszystko nie mogę cię nie kochać? - Pytałam, czy lubisz Cliftona. - Czy lubię? Boże wielki, użyj innego słowa, bardziej zachodniego - poddała się wreszcie Wirginia. Helena przytuliła ją serdecznie. - A więc tak się rzeczy mają! Bardzo, bardzo się z tego cieszę! Jestem pewna, że pomożesz Cliftonowi wykaraskać się z tych wszystkich nieszczęść. Ach, ty zazdrośnico! A teraz wyznanie za wyznanie. Moja miłość została w żołnierskim grobie, we Francji. VIII Lundeen z Malpassem wrócili nazajutrz po wyjeździe gości. Lundeen był pijany, Meksykanin snuł się posępnie z kąta w kąt, co nie wróżyło niczego dobrego. Wirginia czuła się jak tropione zwierzę i pełna najgorszych przeczuć zamknęła się w swoim pokoju. Obiad zjadła z matką. Jaka szkoda, że Ethel została nagle wezwana do Denver. Bardzo też pragnęła zobaczyć się z Cliftonem. Następnego ranka Malpass zjawił się na śniadaniu nienagannie ubrany i jakby jeszcze bardziej pewny siebie. Wszczął konwencjonalną rozmowę z Wirginią. Wypytywał o pobyt w górach. W pewnej chwili niespodziewanie zjawił się służący i zawiadomił Wirginię, że ojciec czeka na nią w swoim pokoju i pragnie z nią rozmawiać. - Zanim się pani z nim zobaczy, proszę mnie wysłuchać - rzekł Malpass. - Doskonale! Im wcześniej, tym lepiej. Cóż ma mi pan do powiedzenia? - Czy pani rozważyła moją propozycję? - Nawet o tym nie myślałam. - Wobec tego muszę pani oświadczyć, że zrywam z jej ojcem. - Będę z tego bardzo rada. - Może się to zmienić, gdy wysłucha mnie pani do końca. - Panie Malpass! Proszę sobie oszczędzić trudu dalszej rozmowy - odparła Wirginia. - Mam dość tego wszystkiego. - Uprzedzam, że mogę odebrać pani ojcu tę posiadłość, jak on odebrał ją Forrestowi. - Wcale się tym nie zmartwię - odpowiedziała zimno Wirginia. - Źle nabyty majątek nie przynosi szczęścia. Mój ojciec okazał się wprawdzie słaby, ale głównym winowajcą jest pan i będę bardzo rada, gdy wreszcie się rozstaniecie. - On się ode mnie nie uwolni, chyba że... - ...zostanę pańską żoną? - wpadła mu w słowo. - Chyba że pójdzie do więzienia. Oczywiście wtedy, gdy nie zechce mnie pani poślubić. - To ordynarny szantaż! - Moja spółka z Lundeenem nie obejmuje i nigdy nie obejmowała posiadłości Forrestów - ciągnął dalej, nie zwracając uwagi na słowa Wirginii. - Nie jestem również współwłaścicielem kopalni złota, którą on ukradł Forrestom. Zarobione w niej pieniądze zainwestowaliśmy w kopalnię fosfatu, którą sam zarządzam. Wymaga ona jednak w tej chwili poważnych inwestycji. Ja ze swej strony włożyłem potrzebny kapitał, a teraz powinien to zrobić pani ojciec. Cóż, skoro na to nie wystarczy cała ta posiadłość, gdyby nawet ją sprzedał. Sprawa trafi do sądu. Przedstawię dowody na to, że pani ojciec rozmyślnie zagarnął majątek Forresta, wiedząc o pokładach złota. - Przecież to pan namówił go do tego! - Naturalnie! Lundeen nie ma na to żadnych dowodów. Proszę mi wybaczyć, ale jest on starym głupcem i chciwcem, na doatek zaślepionym nienawiścią do Forresta. Mam nadzieję, iż rozumie pani, co czeka jej ojca, gdy oskarżę go w sądzie o rozmyślne działanie na szkodę Forresta. - Cóż go czeka? - zapytała z niepokojem. - Forrest go zabije! - Nie wierzę w ani jedno pańskie słowo! Chce mnie pan zastraszyć! Zresztą Forrest zabiłby również pana. - Być może, ale to byłoby morderstwo, a nie dochodzenie swoich krzywd. Wirginia zasłoniła oczy. Była bezradna. - A gdybym powiedziała Cliftonowi, że to pan podpalił jego sklep? - zapytała nieoczekiwanie. Jeszcze nie otworzył ust, by jej odpowiedzieć, gdy już wiedziała, kierowana nieomylną intuicją zakochanej kobiety, że to rzeczywiście on jest sprawcą klęski Cliftona. - Ja podpaliłem jego sklep? Nie było mnie wtedy w domu. Nawet nie wiedziałem o tym. Pani oskarżenie jest śmieszne! Wirginia roześmiała się mu w twarz. - Gdyby Clifton Forrest dowiedział się o tym, co ja wiem, zabiłby pana. Malpass odsunął gwałtownie krzesło. - Proszę raz na zawsze zostawić młodego Forresta w spokoju. Doskonale wiem, że pani się nim interesuje, ale jakoś nie przynosi mu to szczęścia - krzyknął z ironią. Wirginia wstała. - Auguście Malpass! Te słowa zdradziły pana, choć już wcześniej wiedziałam, z kim mam do czynienia. I proszę mi nie grozić, bo nie mieszkamy w Meksyku! Oliwkową twarz Malpassa wykrzywiła namiętność. Oczy mu zapłonęły. Skoczył jak pantera i chwycił Wirginię w ramiona. Zaczął całować jej szyję, twarz, szukając ust. Wyrwała się jednak z objęć. - Se~norita, pani mnie sprowokowała! - ciężko dysząc, zgiął się w ukłonie. - Ale ja to wolę. Nie maskujmy się już. Widzę, że pokochałem dziką kotkę. Uwielbiam taki temperament, bo to zapowiada prawdziwe rozkosze! - Jeśli dotknie mnie pan jeszcze raz, zabiję! Pobiegła do swojego pokoju, zamknęła drzwi na klucz i padła na łóżko w ataku wściekłości, wstrętu i nienawiści. Palił ją wstyd. Czy zdoła kiedyś zmyć z siebie plamy tych nienawistnych pocałunków? Godzinę później przyszedł ojciec. Był postarzały i zmieniony. Na razie nie rozkazywał, tylko prosił. - Ojcze nie mogę, nie mogę - łkała Wirginia. - Raczej się zabiję! - Wirginio, wyjdź za niego, a uratujesz nas wszystkich. Później będziesz mogła się rozwieść. Daj mi czas na zebranie pieniędzy! Gdy zdobędę gotówkę, potrafię z nim walczyć! Znajdę sposób. - Niczego nie wymyślisz - rzuciła mu gorzko. - Twój opór na nic się nie zda. Ten człowiek ma w sobie jakąś diabelską moc. Przysięgam przed Bogiem, że zrozumiałem, jaką zbrodnię popełniłem, a teraz myślę tylko o tym, jak uratować ciebie i matkę. Jeżeli się nie zgodzisz, jestem zgubiony, a ty i matka okryjecie się hańbą! - To, na co mnie namawiasz, byłoby właśnie haniebne. Przed godziną ten człowiek śmiertelnie mnie obraził. Nie wybaczę mu tego nigdy! - Wiem o tym. Ale on potrafi się mścić. Ustąp mu pozornie, oszukaj go... - On do niczego nie może mnie zmusić. Znajdę sposób i nie tylko uwolnię się od niego... - ...ale zrujnujesz mnie, albo doprowadzisz do tego, że splamię swoje ręce krwią - przerwał jej Lundeen. - Zawsze ubóstwialiśmy cię. Jeśli grzeszyłem, to dla ciebie, żebyś miała te wszystkie luksusy. Same twoje konie kosztowały tysiące! Zastanów się, póki nie jest za późno. Działajmy na zwłokę. Gdy Malpass dowie się, że wyjdziesz za niego, zmięknie. Po wyjściu ojca Wirginia miała wrażenie, że spada w przepaść. Słyszała, co jej powiedział. Biedny człowiek. Był rzeczywiście zgubiony a ona sama słaba i niezdecydowana, targana miłością i instynktem samoobrony. Wreszcie z tego chaosu myśli wyłoniła się kategoryczna potrzeba ostatecznego uwolnienia od Malpassa. Zatem ślub. Gdy zostanie żoną, ani ojciec, ani Malpass nie zmuszą jej do czegoś, co równałoby się dla niej wyrokowi śmierci. Clifton Forrest, tylko on może uratować ją z tej opresji! Już raz próbowała mówić z nim na ten temat, ale odmówił. Motywował to stanem zdrowia i mogła go wtedy tylko szanować za szlachetność. Ale teraz postanowiła wykorzystać jego przekonanie o rychłej śmierci. "Tak - myślała - muszę go w tym utwierdzić, muszę dowieść mu, że żeniąc się ze mną, odda mi przysługę, która dla mnie będzie wybawieniem, a dla niego i tak nie ma to znaczenia." Zdecydowała się i od tej chwili opuściły ją wątpliwości. Musi być silna, żeby go przekonać. Usiadła przy biurku i napisała kartkę do Cliftona. Prosiła go o spotkanie przy murze jego ogrodu. Odpowiedzi nie oczekuje. Udała się w stronę stajni w poszukiwaniu kogoś, kto doręczyłby list. Nie dowierzała nikomu z meksykańskiej służby. Mogła polegać wyłącznie na Conie, irlandzkim stajennym. Znalazła go rozmawiającego z Jake'em. Ci dwaj znajdowali się zawsze razem. Jake był szczupłym kowbojem o pałąkowatych nogach. Urodził się na Zachodzie. Con przybył w te strony przed kilku laty. - Witajcie, chłopcy! Jak się macie? - pozdrowiła ich. - W porządku, panno Lundeen - odparł Jake zdejmując sombrero. - Dziękujemy panience. Co do mnie, gdy nie mam nic do roboty, zawsze czuję się nieswój - wyprężył się służbiście Con. - Powinniście przecież mieć moc roboty - zdziwiła się Wirginia. - Mieliśmy, ale zabrali nam wszystkie konie. - Dokąd? - zapytała przerażona. - Do Watrous. - Doprawdy? Wszystkie? - Co do jednego! - Na czyje polecenie? - Malpassa! - odparł krótko Con. - Oznajmił nam też, że nie będziemy już tu potrzebni. - Zrobił to bez porozumienia ze mną. Muszę pomówić o tym z ojcem. W każdym razie pamiętajcie, że to ja was zatrudniłam i ja wam płacę. - Wiemy o tym, panienko, ale od pewnego czasu wszystkim rządzi tu Malpass - opuścił głowę Con. - Masz rację - roześmiała się Wirginia, ale w jej śmiechu nie było radości. - Jake, jeśli mój samochód nie został jeszcze stąd zabrany, to przygotuj go na dzisiejszy wieczór, chcę pojechać do miasta. Ty, Con, zostań. Załatwisz dla mnie pewną sprawę. Gdy Jake oddalił się z brzękiem ostróg, Wirginia spytała Cona, co wie o pożarze sklepu Cliftona. - Widziałem ten pożar. To wielki cios dla młodego Forresta, bo ulokował w nim cały majątek. - A co o tym mówią ludzie? - Nic. Meksykanie nie puszczają pary z gęby. Aż mnie to dziwi. - Słuchaj, masz tu kartkę. Doręcz ją młodemu Forrestowi jeszcze dziś. A jutro zobaczę się z wami i pomówimy. Przedtem jednak muszę porozumieć się z ojcem. Zastała go chodzącego niespokojnie przed gankiem. Przywitawszy się zapytała, dlaczego jej konie znów zostały stąd zabrane. - Nic o tym nie wiedziałem - rozłożył bezradnie ręce. - Czy te konie należą jeszcze do mnie? - Sądzę, że tak. Jesteś pełnoletnia, dostałaś je ode mnie na własność. - Pojadę zatem do Watrous i każę je przyprowadzić z powrotem. - Nikt nie może ci tego zabronić, ale to rozgniewa Malpassa. Zresztą koniom jest tam lepiej. Trzymanie ich tutaj jest bardzo kosztowne, a z pieniędzmi teraz krucho, córeczko. - A moja pensja, ojcze? - Na razie jestem zmuszony wstrzymać ją. - W takim razie poszukam sobie pracy - odpowiedziała spokojnie. - Ty? Pracy? - Zostanę kelnerką albo sprzedawczynią w sklepie, jeśli nie znajdę nic innego. - Nonsens! Powinnaś mieć jeszcze trochę gotówki w banku. Przypuszczam, że zostało jeszcze coś na twoim rachunku. - Nie mam pojęcia i nic mnie to nie obchodzi. Gdy wróciłam do domu, powiedziałeś, że mam dziesięć tysięcy. Przypuszczałam więc, że mogę tą sumą dysponować i wydałam je. Widzę, że jestem w tej chwili równie biedna jak Clifton Forrest. - Skoro je wydałaś, jesteś żebraczką. - Tak, Wirginia Lundeen żebraczką. Płynące stąd upokorzenie nie zwiększa mojej miłości ani szacunku do ciebie, ojcze. Gdzie jest matka? Nie widziałam jej dziś? - Jest chora. Położyła się do łóżka. - Jakże mi przykro! Nie wiedziałam. Co jej jest? - Przypuszczam, że to z powodu tego nieszczęścia, które spadło na mnie - mruknął. - Pójdę do niej - powiedziała Wirginia, kierując się w stronę domu. Pani Lundeen siedziała w fotelu blada i zmieniona. Wyglądała źle. Nie była jednak tak chora, jak przypuszczał ojciec. Mimo to Wirginia miała wyrzuty sumienia, że zaniedbywała matkę od czasu tej pierwszej sprzeczki po powrocie do domu. Zauważyła jednocześnie, że matka nie wydawała się już taka nieprzystępna. - Ojciec powiedział mi, że rozchorowałaś się po tych przykrościach. Czy to prawda, mamo? - Być może. Ale już od dawna nie czuję się dobrze. Chciałabym na zimę pojechać do Kalifornii. Ale ojciec wyśmiał mnie. Powiedział, że teraz nie stać go nawet na to, by wysłać mnie do Las Vegas. Nie rozumiem, co to ma znaczyć. - Ja rozumiem, mamo. To sprawka Malpassa, który wciągnął ojca w pułapkę. Przecież on tutaj wszystkim rządzi, a ojciec nie śmie nawet pisnąć. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że utracimy Cottonwoods. - Wcale bym się tym nie martwiła - odparła matka. - Gotowa jestem w każdej chwili wrócić tam, gdzie mieszkaliśmy dawniej. Miałam tam przynajmniej coś do roboty. Tutaj nie czuję się jak w domu. Na twoim miejscu wyjechałabym stąd. - Mamo! - zawołała Wirginia. - Jeszcze niedawno namawiałaś mnie do małżeństwa z Malpassem. - To prawda. Ale myślałam, że go z czasem polubisz, a to byłoby dla nas jedynym ratunkiem. Ale teraz przekonałam się, że i to by nas nie uratowało. - Jestem tego samego zdania - spojrzała z wdzięcznością na matkę. Czy powiedziałaś to ojcu? - Tak. Ale w odpowiedzi usłyszałam, że jestem starą wariatką. Mam wrażenie, że twój ojciec i Malpass nie liczą się zupełnie z prawem. Jed chce poświęcić ciebie dla swoich celów. Malpass zaś należy do tego rodzaju mężczyzn, których opór tylko bardziej podnieca. Gdy jednak taki mężczyzna zdobędzie w końcu kobietę, to ją porzuca. - Mamo, jestem bardzo rada, że mi to mówisz - powiedziała Wirginia serdecznie. - Nie masz pojęcia, ile to dodało mi otuchy. Nie martw się o mnie. Dam sobie z nimi radę. Myśl tylko o swoim zdrowiu. Pojadę do miasta i poradzę się lekarza. Jestem szczęśliwa, że te ostatnie troski zbliżyły nas. - I ja się cieszę. Ale... nie mów o tym ojcu. Wirginia pojechała do Las Vegas. Była w nastroju podobnym do tego, jaki odczuwała podczas pierwszego dnia wycieczki w góry. Czekało ją spotkanie z Cliftonem. Im bardziej zbliżało się, tym mniej odważała się o nim myśleć. Czy postąpi uczciwie oszukując go? Czy potrafi dobrze odegrać swoją rolę? - Jest właśnie nów księżyca i nie będzie widział mojej twarzy - pocieszała się. Po przyjeździe do miasta udała się do banku. Było już po godzinach przyjęć, ale woźny poznał ją i zaprowadził do dyrektora. Sprawdziła, że na jej rachunku zostało jeszcze trochę pieniędzy, które zainkasowała. Dyrektorem był pan Halstead. Znała go, byli bowiem członkami tego samego kościoła. Niegdyś zajmował się hodowlą bydła. Wirginia zapytała go, co myśli o finansowym położeniu jej ojca. - W naszym banku wyczerpał już wszystko - odparł. - Chciał zaciągnąć pożyczkę, ale odmówiliśmy. Oczywiście posiada jeszcze pewien kredyt, ale stu tysięcy dolarów dać mu nie możemy. Jego udział w tej południowej kopalni wart jest około miliona, lecz nie ma jeszcze załatwionych spraw ze swym wspólnikiem. - Czy pan Malpass jest klientem pańskiego banku? - Nie. Nie ma tu nawet bieżącego rachunku. - A w jakim banku składa pieniądze? - Podobno w Albuquerque, ale tylko niewielkie sumy. Przypuszczam, iż pozostaje w stosunkach z jakimś innym bankiem. - Panie dyrektorze, proszę mi szczerze powiedzieć, co pan sądzi o spółce mego ojca z Malpassem? - Związek ten nie zwiększył zaufania do pana Lundeena - odparł wymijająco, zaś po chwili wahania zapytał: - Czy to prawda, że pani zamierza poślubić Malpassa? - Nie! - odpowiedziała stanowczo. - Wprawdzie mój ojciec życzy sobie tego, ale ja kategorycznie odmówiłam. - Zapewniam panią, że wiadomość ta ucieszyłaby bardzo wszystkich pani przyjaciół w Las Vegas. - W takim razie niech im pan to powtórzy. Dziękuję panu bardzo za informacje i do widzenia. Rozmowa utwierdziła Wirginię w przekonaniu, że Malpass nie cieszył się zaufaniem i wskutek spółki z nim reputacja jej ojca mocno ucierpiała. Z banku udała się do domowego lekarza Lundeenów, którego znała od dziecka. Jak wszyscy lekarze, nie chciał mówić z nią otwarcie, dał jej jednak do zrozumienia, że matka ma jakąś dolegliwość organiczną, która wprawdzie na razie niczym nie grozi, ale z czasem może się rozwinąć. Wymyśliła sobie jeszcze jakiś pretekst do odwiedzenia miejscowego proboszcza i burmistrza. Dla obu starała się być miła i uprzejma. Po złożeniu tych wizyt pomyślała o Ethel i uśmiechnęła się sama do siebie. I ona zawiązała pewną intrygę, w której chytrością przewyższyła przyjaciółkę. Zaszła jeszcze do kilku sklepów i zjadła obiad w hotelu Castaneda. Wszystko to robiła w celu wzbudzenia domysłów wśród swoich znajomych i przyjaciół w Las Vegas. Zapadał już zmierzch, gdy skierowała się na drogę do San Luis. Jechała wolno i o oznaczonej godzinie zatrzymała wóz koło ogrodu Forrestów. O ileż wszystko tu było jej bliższe niż dom, w którym mieszkała obecnie! Ukryła samochód w zagajniku, zgasiła światła i udała się w stronę wyłomu w murze. Noc była ciemna i parna. Słychać było kumkanie żab i świerkanie świerszczy. Tysiące jasnych gwiazd mrugało na ciemnogranatowym niebie. Cieniutki rożek młodego księżyca przeświecał przez gałęzie drzew. Szła w milczeniu. Jakiś mały zajączek śmignął przed nią w krzaki. Usiadła na zwalonym pniu, walcząc ze wzruszeniem. Rozpoczęła cichą rozmowę z własnym sumieniem. To co zamierzała zrobić, było podstępem, ale dyktowała go jej głęboka miłość do Cliftona. Mimo to słowa, jakie mu powie, będą okrutne. Sprawią mu ból. Olbrzymi las bawełniany, tak dobrze znany jej z dzieciństwa, rozpościerał się zaraz za murem. W jego mrocznych głębiach chowała się często jako mała dziewczynka. Teraz szeptał milionami ciemnych liści. Pojedyncze drzewa stały niby jakieś duchy. W miarę upływu czasu zaczął narastać w niej niepokój. Wstała i podeszła do wyłomu w murze. Przytuliła się do ściany i zatopiła wzrok w pełnym cieni ogrodzie. Drżała, jakby za chwilę miała spotkać kochanka, który jej otworzy ramiona. Marzyła na jawie. Kto wie? Jakże ciemno zrobiło się dokoła. Rozejrzała się na wszystkie strony. Cisza. Tylko delikatne szemranie liści. Szepnęła imię Cliftona. Żadnej odpowiedzi. Już chyba nie przyjdzie... IX - Cliff, cieszę się, że spalili ten cholerny sklep - mówił Clay Forrest do syna, gdy siedzieli w cieniu drzew bawełnianych. - Dlaczego ciągle powtarzasz? - zapytał Clifton z dobroduszną cierpliwością. - Zdarza się przecież samozapalenie towarów. Sądzę, że to właśnie było przyczyną pożaru. - Nie! Podpalił ktoś opłacony przez Jeda Lundeena! - Ojcze! Jesteś po prostu zaślepiony przez nienawiść do Lundeenów. Zwalasz na nich wszystko zło. Jeśli ktoś maczał w tym palce, to Malpass. Nie mówiłem ci o tym wcześniej, ale był u mnie w sklepie tego dnia, kiedy banda młodzieży goszczącej w Cottonwoods wykupiła wszystkie towary. Miałem z nim wtedy starcie. - Co? - Uderzył mnie bez przyczyny, powalił na ziemię. Całe szczęście, że nie miałem przy sobie rewolweru. - Cliff, dlaczegoś mi o tym nie powiedział? Byłbym zbił tę bestię na kwaśne jabłko! - Wolę poczekać, aż wzmocnię się na tyle, że sam będę mógł to zrobić. - Kiedy to nastąpi! - Niedługo. Matka powiada, że nie może nastarczyć mi jedzenia. A z Malpassem niełatwa sprawa, bo silny jest jak byk. - Ten nędznik doczeka się jeszcze pchnięcia nożem. Synu, matka od dawna powstrzymuje mnie od rozprawy z Lundeenem i tym jego totumfackim. Ale im dłużej na to czekam, tym gorzej dla nich. - Zemsta jest czymś naturalnym, ojcze, ale zastanów się, co może z tego wyniknąć. W zapalczywości mógłbyś zabić któregoś z nich. Poszedłbyś wtedy do więzienia. A co stałoby się z matką? - Do wszystkich diabłów! Na taki argument nie mam odpowiedzi. Sam wiem o tym od dawna. Bójka z pewnością zakończyłaby się rozlewem krwi. A jednak mimo wszystko nie wierzę, aby jakikolwiek sąd w Nowym Meksyku skazał mnie za to. - Nie łudź się, tato - odpowiedział Clifton. - Przecież wniosłeś sprawę przeciw Lundeenowi w Las Vegas. I cóż z tego? Rozprawa sto razy miała się odbyć, a zawsze Lundeen postarał się o to, aby ją odroczono. - Jak zdechnie, nie postara się już o nic. Ani on, ani Malpass. - A więc nadal myślisz o tym? - Cóż chcesz? Wychowałem się na Zachodzie. - Wiem, nosisz się z tym zamiarem od lat. A mógłbyś rozpocząć życie na nowo. Masz dopiero pięćdziesiąt lat! A ty wałęsasz się po ogrodzie i żyjesz tylko swoją nienawiścią. Matka przez ciebie zamartwi się na śmierć! Z utratą Cottonwoods pogodziła się łatwo, ale chodzi jej o ciebie. Czy chcesz zestarzeć się w bezczynności? Już nawet nie pomagasz mi opiekować się matką! Stary Forrest opuścił głowę na piersi. - Zdaje mi się, że masz rację - odpowiedział z rezygnacją. - Moje życie stało się teraz piekłem. Sam rozumiem, że jeśli nie przestanę o tym myśleć, to chyba zwariuję. - Jeśli nie przestaniesz, to zgubisz również mnie. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Tato, toczę tu cięższą walkę niż we Francji. Muszę zmagać się z twoją nienawiścią, w której cały się zatraciłeś, z moim niedołężnym ciałem, z troską o chleb. A przecież potrzebny mi jest spokój, bo inaczej nie odzyskam zdrowia. A ty doprowadzisz mnie do tego, że sam będę musiał rozprawić się z Lundeenem i Malpassem. - Co? Chciałbyś mnie ubiec? Ty też chciałbyś ich zabić? - krzyknął Forrest strasznym głosem. - Jeśli nie przekonam się, że wyrzekłeś się raz na zawsze swojej zemsty, to raczej pozabijam ich sam. - Boże wielki! Ależ to byłaby śmierć dla twojej matki! Gdy byłeś na froncie, mało nie umarła z niepokoju i rozpaczy, a teraz, gdy już wróciłeś żywy... Nie, nie powinieneś nawet myśleć o tym. - Naturalnie, że nie powinienem - podchwycił Clifton. - Czy ja to zrobię, czy ty, to dla matki takie samo nieszczęście. - Dosyć, chłopcze! Poddaję się! - powiedział Forrest ochryple, kryjąc twarz w dłoniach. Brzęk ostróg i czyjeś kroki zatrzymały na ustach Cliftona słowa wdzięczności. Obejrzał się i zobaczył piegowatego kowboja z Cottonwoods. - Dzień dobry - powiedział życzliwie Con i podał mu list. Była to kwadratowa biała koperta zaadresowana na imię Forresta. Clifton pierwszy raz widział to pismo, ale po delikatnym zapachu koperty poznał natychmiast, kto ją przysłał. Krew uderzyła mu do głowy. Nie chciał otwierać listu przy ojcu, ale widząc oczekującą minę posłańca, musiał to zrobić. W głowie mu szumiało. Starając się ukryć zmieszanie, powiedział obojętnym tonem: - Dziękuję. Odpowiedzi nie będzie. A co tam u was słychać? - Kiepsko. Odkąd zabrali nam konie, nie mamy roboty. - Zabrali konie? - Malpass kazał je odprowadzić do Watrous. - Rozumiem - odpowiedział Clifton ze współczuciem. - Sam szukam pracy. - Teraz niełatwo o zajęcie. Do widzenia panu. - Cliff, co to za chłopiec? - zapytał stary Forrest z dziwnym błyskiem w oczach. - Zdaje mi się, że nazywa się Con. Przychodził do mnie do sklepu po papierosy. - Ależ on pracuje u Malpassa! - Nie! Ma nadzór nad końmi panny z Cottonwoods. - Małej Lundeen? Więc to list od niej? - zapytał stary ze wzburzeniem. - Tak. - Pokaż mi go! Chcę to przeczytać! - Nie śmiałbym prosić nikogo o pokazanie prywatnego listu. Zresztą to nic ważnego. - Cliff, ty masz jakieś konszachty z tą dziewczyną! - Nieprawda. - Kłamiesz! Widzę to po tobie! Jesteś czerwony jak burak. - Między nami nic nie ma. Nie jestem jednak winien, że ona mnie o coś prosi. Wierz mi, że ta dziewczyna ma wielkie kłopoty. Na twarzy starego wystąpiły czerwone plamy. Oczy rozgorzały mu jak żużle. - Jeśli po to wróciłeś do domu, żeby robić słodkie oczy do dziewczyny Lundeenów, to wolałbym, żebyś nigdy nie wrócił. Odwrócił się i powlókł w głąb lasu. Clifton, targany gniewem i rozpaczą, raz jeszcze przeczytał list i to wystarczyło, aby zapomnieć o ojcu i o całym świecie. Domyślał się, jakie miała kłopoty. Ale czego mogła żądać od niego? Gdyby zaczęła z nim mówić, ile musi wycierpieć od ojca i Malpassa, to sam zaproponowałby, że się z nią ożeni. Nawet przekonanie, że odegrałby zaledwie rolę pionka w grze przeciw temu człowiekowi bez skrupułów, nie odbierało tej myśli rozkosznego powabu. Popołudnie spędził niby w transie. Choć od czasu do czasu rozsądek nakazywał mu opamiętanie, dawał się porwać romantycznej fali marzeń. Zbudował sobie w myśli cały dramat, w którym odgrywał główną rolę. Wirginia Lundeen wypełniła jego wyobraźnię! Co za szaleństwo! Wraz z zapadnięciem zmroku udał się do swego pokoju z pozornym zamiarem położenia się spać. Obawiał się, że ojciec będzie go śledził. Wolał więc wymknąć się przez okno. Wąska rama okienna i znaczna wysokość utrudniały to, ale z pomocą pnączy dzikiego wina udało mu się. Warkot motoru na gościńcu ustał. Nie przyszło mu do głowy, że Wirginia może przyjechać inaczej niż konno. Na razie zapomniał, że odebrano jej konie. Jeszcze jeden brudny kawał tego łajdaka! Clifton bezszelestnie przesuwał się pod drzewami. Do wyłomu w murze był kawałek drogi. Nie chciał być widziany przez ojca, zarówno ze względu na Wirginię, jak i siebie samego. Przystanął więc i obejrzał się za siebie. Było cicho i ciemno. Dla pewności odczekał jeszcze chwilę. Co za cudowna letnia noc! W ciszy słychać było tylko wzdychanie wiatru, brzęczenie drobnych muszek i tremolujące kumkanie żab. Dotarł do muru. Pod drzewami panował nieprzenikniony mrok, ale w miejscach odsłoniętych młody księżyc malował głąb bladym srebrem. Gdy wreszcie stanął na umówionym miejscu, wzruszenie zaparło mu dech w piersiach. - Wirginio! - zawołał cicho, starając się przebić oczyma otaczający go mrok. - Cliff! Tak się bałam, że nie przyjdziesz! Jeszcze dwa kroki i był tuż przy niej. - Przepraszam za spóźnienie - szepnął - ale lękałem się ojca. Był ze mną, gdy twój posłaniec przyniósł list. Musiałem wymknąć się przez okno. - Doprawdy? Jak to dobrze! - uścisnęła jego dłoń. - Który pokój zajmujesz? - Ten mały, w którym dawniej mieszkałaś ty. - Jakie to dziwne - powiedziała po chwili. - Ileż to razy wykradałam się kiedyś z tego pokoju. - Mam nadzieję, że nie na spotkania z chłopcami? - Nie! Chciałam po prostu użyć swobody, nabiegać się pod drzewami. - Wirginio, przejdźmy trochę dalej. Tu mógłby nas przyłapać ojciec. - Albo mój! - zaśmiała się. Clifton podprowadził ją pod olbrzymie drzewo bawełniane rosnące przy murze, pod którym mogli wygodnie usiąść. - Tutaj ojcowie nas nie znajdą. Siadaj, Wirginio. Możesz oprzeć się o mur. Posłuchała tej rady, ale nie puściła jego dłoni. Dłuższą chwilę milczała. A on bynajmniej nie pragnął przerywać tego milczenia. - Cliff, gdyby nie nienawiść naszych ojców... - To co? - Nie ma w tobie odrobiny romantyzmu! - zaśmiała się. - Wiem o tym. Nie mogę sobie pozwolić na ten luksus. Jeśli jednak masz na myśli naszą dziwną przyjaźń, to przypuszczam, że nie byłoby między nami żadnych nieporozumień, nie obawiałbym się też, że za chwilę wyskoczy zza drzewa ojciec i zacznie okładać mnie kijem. - Co? Ośmieliłby się? - Mówisz tak, jakbyś nigdy nie dostała klapsa! - Bo nie dostałam! Roześmiali się oboje. Oczy Cliftona przyzwyczaiły się do ciemności. Widział ją teraz osrebrzoną blaskiem księżyca. Zdjęła kapelusz i położyła go obok siebie. - Zdziwił cię mój list? - zapytała. - Tak. A na dodatek ojciec patrzył na mnie, gdy go czytałem i litery skakały mi przed oczyma. - Słuchaj, Cliff! Wiem, że to Malpass podpalił twój sklep, a przynajmiej kazał to zrobić. - Skąd wiesz? - Oskarżyłam go o to niespodziewanie i prawie się przyznał. - Co ty mówisz! Masz silne nerwy! I mnie przychodziło to do głowy. - Poniosłeś duże straty? - Naturalnie! Straciłem wszystko. - Ja też jestem spłukana do nitki. Zostało mi ledwie parę dolarów. - Boże wielki! Dlaczego? Słyszałem, że wydałaś w mieście cały worek pieniędzy. - To prawda, a teraz żałuję, że tych pieniędzy nie schowałam do worka... Cliff, ojciec i Malpass zabrali mi całą gotówkę. Nawet konie kazali odprowadzić do Watrous, a musisz wiedzieć, że ta farma należy do Malpassa. Jestem pewna, że już nigdy ich nie zobaczę. - Bydlaki! - powiedział przez zęby. - Przypuszczam, że i ciebie Malpass chciałby zagarnąć na zawsze. - Naturalnie. Ojciec jest w rozpaczy. Powiada, że jeśli nie ustąpię, będzie musiał zabić Malpassa. Ten nędznik potwornie mnie obraził. - Co ci zrobił? - zapytał czując, że krew uderza mu do głowy. - Zaczął mi się oświadczać, a gdy mu odmówiłam, pokazał pazury. Powiedział, że może wtrącić ojca do więzienia i zrobi to... Nawymyślałam mu, a wtedy schwycił mnie w objęcia. Zachował się jak zwierzę. - Na Boga! Wirginio, to straszne! Powinno się go zabić jak psa! Twój ojciec... - Nie licz na niego. To człowiek zgubiony. Nie ma w nim krzty energii. - Co teraz zrobisz? - Nie wiem. - A gdybym się z tobą ożenił? - wyrwało się Cliftonowi mimo woli. - Gdyby cię dotknął jeszcze raz, oćwiczyłbym go szpicrutą. Po chwili przejmującego milczenia Wirginia spytała zmienionym głosem: - Cliff, naprawdę zrobiłbyś to? - Ależ naturalnie! Zrobiłbym to już dawniej, gdybym wiedział, że jesteś w tak okropnym położeniu. Świadomość, że w każdej chwili możesz im pokrzyżować plany, doda ci otuchy. Przynajmniej będziesz wiedziała, iż nie zmuszą cię do tego wstrętnego małżeństwa. Może coś się zmieni, a ty zyskasz na czasie. Zresztą niebawem odzyskasz wolność. Ja długo już nie pożyję. - Nie mów tak - szepnęła kładąc mu dłoń na ustach. - Wirginio, wiem, że w mojej argumentacji są słabe punkty, ale proponuję ci to szczerze. - Jesteś moim jedynym przyjacielem. Dobrze, zgadzam się. - Weźmiemy ślub? - zapytał niepewnie. - Tak. Starał się przełknąć ślinę, ale gardło miał ściśnięte. - Jak to urządzimy? - Jutro pojadę do miasta - zawołała radośnie - i wydostanę od burmistrza pozwolenie. Potem pójdę do nowego proboszcza. Przekonam go z łatwością. Spotkamy się tu o tej samej porze. Może trochę wcześniej. Zawiozę cię do miasta i tam się pobierzemy. Potem odwiozę cię z powrotem i nikomu nie piśniemy nawet słówka! Nazajutrz, późnym już popołudniem, Wirginia podjechała autem na umówione miejsce. Clifton, mocno podekscytowany, wślizgnął się na tylne siedzenie i ruszyli w stronę Las Vegas. Wirginia dotrzymała słowa. Ani burmistrz, ani proboszcz nie robili żadnych trudności, toteż nie minęła nawet godzina, gdy mknęli z powrotem w stronę Cottonwoods. - Cliff, dziękuję ci - szepnęła w pewnym momencie. Były to jedyne słowa, jakie mogła wydobyć ze ściśniętej wzruszeniem krtani. X Było już grubo po północy, a Clifton ciągle nie mógł zasnąć. - "Co się ze mną dzieje?" - pytał sam siebie. "Ulegam jakimś złudzeniom. Przecież Wirginia mnie nie kocha. Jeśli zdecydowała się na to sekretne małżeństwo, to tylko dlatego, że nie widziała innego sposobu wywikłania się z sieci zastawionej na siebie przez Malpassa". Wreszcie zasnął, ale sen bynajmniej nie pokrzepił go. Obudził się znużony, obolały, pełen poczucia winy wobec Wirginii. Gnębiło go własne kalectwo, nie dawała mu również spokoju świadomość, że gdyby jakimś trafem ich sekret wyszedł na jaw i Wirginia - nie śmiał nawet w myślach nazwać jej żoną - była zmuszona szukać jego opieki, nie byłby w stanie zapewnić jej nawet dachu nad głową. Przecież ojciec wyrzuciłby ich z domu! Nie miał też pracy, nie miał środków na to, aby na nowo wyposażyć swój sklep. Znaleźć pracę, obojętnie jaką, byle dawała chociaż kilka dolarów tygodniowo! W tym przekonaniu ruszył do miasta. Gdy kolejny raz zobaczył bezradnie rozłożone ręce jako jedyną odpowiedź na swe pytanie o zajęcie, do reszty stracił nadzieję. Już miał wracać, gdy spostrzegł, że oto stoi przed sklepem Hartwella. Chwilę wahał się, ale świadomość, że taka łatwa rezygnacja na pewno nie spotkałaby się z aprobatą Wirginii, spowodowała, iż wszedł do środka. Subiekt wskazał mu kantor, w którym urzędował właściciel. - Panie Hartwell - zaczął - szukam pracy. Czy nie znalazłoby się u pana jakieś zajęcie dla byłego żołnierza? - Kim pan jest? - Nazywam się Forrest. ClifĂton Forrest. - Ma pan jaką praktykę w handlu? Bo żołnierza nie szukam. - Tak - odparł zdecydowanie. - Prowadziłem własny sklep, nim jakiś łobuz podłożył w nim ogień i straciłem wszystko. - To pan jesteś tym pechowcem! No, dobrze, potrzeba mi zręcznego chłopaka. Jutro może pan zacząć. Ale uprzedzam - najdrobniejsza wpadka i zwalniam. - Dziękuję, panie Hartwell! Będę się starał! Pierwszy raz od kilku miesięcy Clifton poczuł coś na kształt dumy. Gdy szedł ulicą, niósł głowę wysoko. To drobne powodzenie dodało mu sił, wlało nieco otuchy w jego strapione serce. Wzgląd na Wirginię zmuszał go do działania. Był przekonany, że dzięki niej znów staje się człowiekiem. Pracował już kilka tygodni i z wolna zaczął się oswajać z nową dla siebie sytuacją. Zaczął nawet wierzyć w odmianę losu. Niestety, fatum doścignęło go także tutaj. Pewnego dnia drzwi sklepu otworzyły się z hałasem i ukazała się w nich butna postać. Clifton zmartwiał, gdy rozpoznał w przybyszu Malpassa. Nie miał żadnych wątpliwości, że dojdzie do awantury. - Cóż to, Hartwell - zaczął od progu, nie zwracając najmniejszej uwagi na towary - zmieniłeś sklep na przytułek dla kombatantów? - Se~nor Malpass - Clifton uprzedził właściciela. - Czy życzy pan sobie czegoś z naszych magazynów? Może sombrero? - Forrest! Gdybyś pan nie był zniedołężniałym żołnierzem, uderzyłbym cię w twarz - powiedział głośno, aby wszyscy go słyszeli. - To by cię drogo kosztowało, se~nor Malpass - odparł Clifton, starając się zachować zimną krew. - Hartwell, słyszy pan? - roześmiał się Malpass. - Temu Forrestowi wojna widocznie uderzyła na mózg. Hartwell zbliżył się wyraźnie zakłopotany. Clifton opuścił swe miejsce za ladą i zbliżył się do Malpassa. - Młodzieńcze, licz się ze słowami - mitygował właściciel. Clifton uświadomił sobie, że musi dojść do bójki. Rozejrzał się błyskawicznie. Stał przy kontuarze, na którym leżały rozrzucone różne części kowbojskiego wyposażenia. Jego oczy spoczęły na długim biczu używanym przez ujeżdżaczy koni. - Odszczekaj to sombrero, bladolicy żebraku - rozkazał Malpass. Chrapał już z wściekłości, ale jeszcze się powstrzymywał, chcąc swoim pozornym spokojem pozyskać przychylność obecnych. - Zmuś mnie do tego, meksykański przybłędo - odpalił Clifton, czując wzbierający w nim gniew. - Spaliłeś mój sklep, moje jedyne źródło utrzymania. Chciałeś doprowadzić do nędzy mnie i moich rodziców. Prócz tego Wirginia Lundeen... - Milcz! - krzyknął Malpass. - Kiedyś dostałeś już ode mnie nauczkę. Dostaniesz jeszcze raz, gdy ośmielisz się wymówić imię mojej ukochanej. Na Forresta spłynął jakiś dziwny spokój. Czuł, że za chwilę stanie się coś okropnego. - Twojej ukochanej! - zaśmiał się szyderczo. - Ty głupi, zarozumiały ośle! Złoto uderzyło ci do głowy. Wirginia Lundeen pogardza tobą. Jakże ona może być twoją ukochaną, skoro jest moją żoną? Malpass zbierał się do skoku, gdy to słowo, bardziej oszałamiające niż uderzenie, przygwoździło go do ziemi. - Żoną? - wybełkotał. - Tak, moją żoną. - Oszalałeś! - syknął. Clifton przerażony tym, do czego doprowadził go gniew, zrozumiał, że teraz swoje oświadczenie musi poprzeć dowodami. Zdając sobie sprawę, że zdradza zaufanie Wirginii, sięgnął do kieszeni, wyjął świadectwo ślubu i podsunął je Malpassowi pod nos. - To fałsz! - jęknął zbielałymi wargami. - Kto to pisał? Nie poznajesz pisma Wirginii? Malpass nagle zrozumiał swoją porażkę. Jego oczy niby czarne płomienie przebiegły po papierze, który Clifton starannie złożył i schował do kieszeni. Jego twarz skurczyła się z wściekłości. Krzyknął głośno imię Wirginii wraz z jakimś ohydnym przezwiskiem i ciął Forresta szpicrutą w twarz. Clifton trzymał prawą rękę za sobą, dzierżąc w niej bicz. Śmignął nim teraz z całej siły. Rozległ się trzask i bicz owinął się wokół szyi Malpassa. Meksykanin jęknął zdławionym głosem. Clifton silnie szarpnął i przewrócił go na kolana. Malpass podniósł się błyskawicznie i zaczął bić Cliftona szpicrutą. Nagle sięgnął do kieszeni i w jego ręku błysnął rewolwer. Hartwell krzyknął przerażony. Inni świadkowie zajścia rozbiegli się po sklepie. Clifton raz jeszcze machnął batem. Twardy rzemień zwinął się w powietrzu i ciął Malpassa w policzek. Czerwona pręga zarysowała mu się na twarzy. - Strzelaj, łajdaku! - krzyknął Clifton, nie przestając walić go biczem. Meksykanin strzelił. Forrest uskoczył w bok. Kula trafiła jakiegoś mężczyznę stojącego z tyłu, który upadł wołając: - Boże! Zabił mnie! Ratunku! Zamiast mu pomóc, świadkowie zajścia w panice myśleli o własnym bezpieczeństwie. Hartwell ukrył się za kontuarem. Nikt jednak nie mógł wymknąć się ze sklepu, gdyż Clifton zasłonił sobą drzwi wiodące na ulicę. W sklepie zawrzało. Szybkie uderzenia bicza nie pozwalały Malpassowi celować. Zaczął strzelać bezładnie. Kule rozbiły kilka szyb i utkwiły w ścianach. Oczy wyszły mu na wierzch, czaiło się w nich morderstwo. Jeszcze jedno śmignięcie rzemienia i oczy Malpassa zalały się krwią. Zaczął kląć po hiszpańsku i strzelał dalej. Clifton poczuł lekki wstrząs. Strzelił z bicza, którego rzemień owinął się wokół ręki Malpassa. Forrest szarpnął silnie i powalił przeciwnika na ziemię. Padając, wypuścił rewolwer. Clifton chwycił bat za rękojeść i bił dopóty, dopóki starczyło mu sił. Wreszcie słaniając się na nogach wyszedł ze sklepu. Na ulicy tłum pierzchnął przed nim w przerażeniu. Ktoś podprowadził go do samochodu. Zatoczył się, ciężko usiadł i całym ciałem osunął się na kierownicę. Nie stracił jednak przytomności. Uzmysłowił sobie, że wokół niego gęstnieje tłum. To go otrzeźwiło. Otarł krew spływającą mu z czoła i ruszył przed siebie. Gdy znalazł się wreszcie na otwartej przestrzeni, zatrzymał samochód, żeby odetchnąć i zebrać myśli. Był bliski zemdlenia. Na rękach i twarzy miał pręgi od uderzeń szpicruty. Koszula była mokra. Sądził, że to pot, ale okazało się, iż krwawi. "A więc postrzelił mnie" - pomyślał. Stopniowo zaczął sobie zdawać sprawę z tego, co się stało. Ale co wywołało bójkę z Malpassem? Tego nie mógł sobie przypomnieć. Pomyślał o Wirginii. Pragnęła utrzymać w tajemnicy ich małżeństwo aż do chwili, gdy będzie musiała się nim zasłonić. Clifton przyrzekł jej, że pod żadnym pozorem nie zdradzi sekretu. Nie dotrzymał słowa. Nie przewidywał jednak tej ohydnej prowokacji, nie zdawał sobie sprawy, że jest o Wirginię zazdrosny. Teraz prawie żałował, że kula Malpassa nie trafiła go prosto w serce. Co będzie dalej? Oskarżył Malpassa o podpalenie sklepu, chełpił się przed nim, że jest mężem Wirginii, nie potrafił znieść obelgi rzuconej na jej imię i pobił Malpassa do utraty przytomności. Gdyby zamiast bicza miał rewolwer, ten nędznik już by nie żył. Hartwell i inni świadkowie tego zajścia słyszeli, że Wirginia jest jego żoną, widzieli nawet świadectwo ślubu. Nim minie dzień, wieść o tym rozpełznie się po całym mieście. Jeśli Malpass zabił człowieka strzelając na oślep, to wyniknie z tego proces. Oto do jakich rezultatów doprowadziła go namiętność. Clifton otrząsnął się, uruchomił samochód i wyjechał na drogę, kierując się ku domowi. Wydawało mu się, że kilkumilowa odległość do San Luis przeciąga się w nieskończoność, że nie dojedzie tam nigdy. Przed samym miasteczkiem zatrzymał się koło domku starego Indianina, który był znany w okolicy ze swych umiejętności leczniczych. Rana okazała się powierzchowna. Gdy mu ją obłożono jakąś maścią i obandażowano, prędko o niej zapomniał. Pręgi na twarzy pozostały widoczne, ale gdy je obmył z krwi, nabrały prawie normalnego wyglądu. Teraz jedynym jego marzeniem było dostać się niepostrzeżenie do domu, co mu się szczęśliwie udało. Gdy przyszła matka, leżał w mrocznej bawialni i udawał śpiącego. Przed zachodem słońca zjawił się ojciec, który widocznie dowiedział się, że syn wrócił wcześniej i czuje się niezbyt dobrze. - Jak się masz, chłopcze? Co ci dolega? - zapytał ze zwykłą sobie szorstkością. - Dlaczego o to pytasz? - Bo jesteś blady, masz czerwone pręgi na twarzy i zdaje się, że czuję zapach krwi. Stary był zatroskany i podejrzliwy, ale chłodny. Trudno było go oszukać, tym bardziej że plotka o bójce z Malpassem na pewno rozejdzie się w lot po okolicy. Clifton nie miał wyboru. Musiał powiedzieć ojcu o całym zajściu. - Chciałbym utrzymać to w tajemnicy przed matką - zastrzegł się. - Naturalnie. - Przede wszystkim straciłem posadę. Stary Forrest potrząsnął kudłatą głową. - Hartwell na pewno odprawi mnie. - Za co? - Za to, że nazywam się Forrest. Malpass przyszedł dziś do sklepu. Zobaczył mnie i zrobił awanturę. Zastąpił mi drogę przy kontuarze z uprzężą. Uderzył mnie. Wtedy chwyciłem bykowiec i sprałem go. Wyciągnął rewolwer, strzelił. Trafił któregoś z klientów. Nie wiem, czy żyje. Mnie zresztą też trafił. - Ile razy? - Raz. W ramię. To bagatela, ale wolałbym, żeby matka nie dowiedziała się o tym. Clay Forrest zaklął siarczyście. - Czy ten Malpass nie przyszedł tam czasem specjalnie ze względu na ciebie? - Na to wygląda. - Dlaczego? Przecież on nie jest Lundeen i nie miał ze mną żadnego zatargu. Cóż on ma przeciw tobie? Tego pytania Clifton obawiał się najbardziej. - To mi się wydaje dziwne - ciągnął dalej stary. - Mam nadzieję, że go nie zabiłeś? - Nie, ale dałem mu spróbować tego, czym sam karmię się od lat. - Gdyby Malpass zabił tego faceta, to wzmocniłaby się nasza sytuacja. W każdym razie widzę, że sprawa z Lundeenem zaczyna być gorąca. Pójdziemy do sądu. - Opamiętaj się, tato! Nie mamy pieniędzy! - Nie potrzebuję ich. Do Albuquerque przyjechał nowy adwokat. Jest młody i energiczny. Osiedlił się tu dla zdrowia. Miałem z nim dwie rozmowy. Opowiedziałem mu wszystko i on uważa, że powinienem odzyskać Cottonwoods. - Czy masz wystarczające dowody? - zapytał Clifton. - W tym sęk, że nie, ale ostatni kawał Malpassa pomoże mi. - Nie możesz tego zrobić. Byłeś Lundeenowi winien pieniądze i za to musiałeś oddać mu posiadłość. Później okazało się, że jest tam złoto. Zrozum to wreszcie! Stary z uporem potrząsał głową. - Domyślam się powodów, dla których tak mówisz. - Przestań, ojcze. - Tak samo powiedziałaby ta smarkula. Obawiam się, że macie wspólne powody... Nie, raczej wolałbym umrzeć! Przez otwarte okno dał się słyszeć warkot samochodu. Jakieś auto zatrzymało się przed domem. Clifton zdrętwiał, czując w powietrzu katastrofę. Ojciec zaczął niespokojnie przechadzać się po pokoju. Nagle drzwi otworzyły się z impetem i ukazał się w nich Jed Lundeen. Zamknął za sobą drzwi i stanął na środku pokoju. Clifton usiadł. Zrozumiał, co oznaczają te odwiedziny. - Forrest! - krzyknął. - Przyszedłem się z tobą policzyć! - Od dawna na to czekam! - Nie przyszedłem, żeby się bić, bo mam dla ciebie coś, co cię ugodzi dotkliwiej niż kula. - Czy Malpass umarł? - Nie, choć jest tego bliski. Twój zwariowany synalek zlał go bykowcem. - Dobrze zrobił. Żałuję, że nie wlepił mu więcej, bo to Malpass zaczął, a na dodatek tak się zagalopował, że chwycił rewolwer i postrzelił Cliftona. Wiadomość ta zdziwiła Lundeena. - Czy ten drugi człowiek do którego strzelał, żyje jeszcze? - stary nie ustępował. - To strzelał jeszcze do kogoś? - Lundeen nie potrafił ukryć zdziwienia. - Przypadkowo - wtrącił się Clifton. - Celował do mnie. - Miał szczęście ten mieszaniec, że Clifton chwycił bicz, a nie rewolwer - odezwał się pogardliwie stary. - Malpass stracił głowę i to go tłumaczy. Strzelał w uniesieniu! - Lundeen! Tylko po to przyszedłeś? - Przyszedłem po to, byście zdali mi rachunek, ty i twój synalek! - Zostaw mojego syna w spokoju! Cóż on takiego zrobił? - Co zrobił? Ożenił się z moją córką! Forrest zrobił się popielaty. - Oszalałeś? Mój syn nie dałby swego nazwiska żadnej Lundeen! - A jednak zrobił to! Chociaż Wirginia bierze winę na siebie, hańba pozostaje hańbą. Moja rodzona córka jest teraz panią Forrest! - To podłe kłamstwo! Jakaś nowa intryga! - krzyknął stary. - Gdyby tak było, hańba spadłaby również na mnie. Ale to kłamstwo! - Spytaj go sam! Forrest zwrócił nabrzmiałą bólem twarz ku synowi. - Czy słyszysz? Dlaczego nie zaprzeczasz? - To prawda, ojcze - odpowiedział nieswoim głosem. Nagła śmierć nie zdołałaby w bardziej upiorny sposób zmienić twarzy i postawy starego Forresta. Co za cios dla jego dumy! Padł na fotel, nagle postarzały, upokorzony, złamany. Clifton odwrócił wzrok. Nie miał siły patrzeć na niego. - Forrest, w tej właśnie sprawie przyszedłem - powiedział Lundeen. - Stało się. Wirginia jest pełnoletnia i nie chce słyszeć o rozwodzie. Nie ukrywa, że to ona namówiła Cliftona do tego kroku. Chciała uwolnić się od Malpassa. Ona wie, że twój syn długo nie pociągnie, ale żył dostatecznie długo, by oddać jej tę przysługę. W gruncie rzeczy ona sobie z niego drwi! Dba o niego tyle, co o zeszłoroczny śnieg! - Rozumiem - odpowiedział Forrest ochryple. - Rozumiem, ale nie wierzę ci. Czy to prawda, Clifton? - Co? - Że ta dziewczyna drwi sobie z ciebie! - Nie, to nieprawda. Jest na to zbyt szlachetna. Przypuszczam, że mnie kocha. - Przypuszczasz? - zaśmiał się szyderczo Lundeen siny z gniewu. - Ja to wiem na pewno! Sam z niej wydarłem to wyznanie. Gdyby mi powiedziała, że cię kocha, udusiłbym ją własnymi rękami! Clifton oparł się ciężko o ścianę. Te brutalne słowa, które niby to głaz spadły na jego serce, wywarły odwrotne wrażenie na jego ojcu. Stary wyprostował się. - Synu, powiedz temu tam, że sam nie dbasz o jego córkę! Pomogłeś jej w potrzebie i tyle! Clifton zauważył, że drzwi uchyliły się i ukazała się w nich przerażona twarz matki. To dodało mu sił. Nie może dopuścić do rozlewu krwi. Jeśli ci dwaj zaślepieni nienawiścią pozostaną jeszcze chwilę razem, to nieszczęścia nie da się uniknąć. Dla spokoju matki gotów był popełnić nawet krzywoprzysięstwo. - Mój ojciec ma rację - zwrócił się do Lundeena. - Zrobiłem to jedynie powodowany litością. - To dobrze się składa dla obu stron - mruknął nadrabiając miną. - Słuchaj, Forrest. Dałem mojej córce do wyboru: albo rozwiedzie się, albo wypędzę ją z domu. - No i co? - zapytał stary. - Oświadczyła, że woli opuścić dom. - A widzisz! - zatriumfował. - Ja ze swej strony nie daję żadnego wyboru. - Nie dziwię ci się! Liczysz na to, że uda ci się wyciągnąć jakieś pieniądze. Ale przeliczyłeś się - ona nie ma nic! - Lundeen, to tylko wy myślicie ciągle o pieniądzach. Mój syn dlatego nie ma wyboru, że po prostu wypędzam go z domu! Obaj ojcowie sini z nienawiści spojrzeli na Cliftona. - Młodzieńcze! Nie jesteś już moim synem. Precz stąd! - huknął Forrest. - Ojcze! Na kilka chwil w pokoju zaległa grobowa cisza. - Piękni z was ojcowie - przerwał ją Clifton. - Gdybyście mieli Boga w sercu, postąpilibyście jak normalni ludzie. Ale wy potraficie tylko skakać sobie do oczu. Narzucacie własną nienawiść nam, którzy mamy nieszczęście być waszymi dziećmi. Lundeen, nie dziwię się, że Wirginia musiała szukać pomocy u inwalidy, a teraz już człowieka bezdomnego. Pan nie może być ojcem. Nie jesteś lepszy od tego parszywego psa, za którego chciałeś ją wydać. Oczywiście dla pieniędzy! Przeniósł wzrok na szarą twarz ojca. - Pójdę stąd i nie wrócę tu nigdy. Widzę, że na starość straciłeś rozum. Stałeś się zły i niesprawiedliwy. Jesteś chodzącą nienawiścią. Nie ja, ale ty pohańbiłeś nasze nazwisko! Ruszył w kierunku drzwi, lecz nim je otworzył, raz jeszcze zwrócił się do obydwu: - Skłamałem. Kocham Wirginię. I będzie moją zemstą, jeśli ona kiedykolwiek pokocha mnie. Nie umrę tak prędko, będę żył. A teraz, tchórze, możecie pozagryzać się na śmierć! `ty XI Zawarte w tajemnicy małżeństwo dodało Wirginii sił, uwolniło ją od groźby niechcianego związku. Odzyskała wreszcie spokój, jakiego nie zaznała od chwili powrotu do domu. Wszelkimi sposobami unikała Malpassa, co przychodziło jej stosunkowo łatwo. Nawet przejażdżki konne odbywała w towarzystwie swoich stajennych. Sporadycznie tylko pojawiała się w salonie lub na ganku, zaś drzwi do swego pokoju zamykała na klucz. W ten sposób pozbawiła Malpassa możliwości zbliżenia się do niej. Wiedział, że robiła to umyślnie i pienił się ze złości. Czasem nawet w obecności ojca wszczynał z nią rozmowę, ale Wirginia pod pierwszym lepszym pozorem wymykała się z pokoju, co doprowadzało go do pasji. Stary Lundeen uśmiechał się na to pod wąsem, gdyż z biegiem czasu zaczął coraz bardziej zrażać się do swego wspólnika. Mistyfikacja Wirginii była tak zręczna, że nie mieli się do czego przyczepić. Była bardzo czujna. Od czasu do czasu chwytała bowiem w oczach Malpassa niebezpieczne błyski. Wiedziała, że ten człowiek nie cofnie się przed niczym. Tak minęło kilka tygodni. Pani Lundeen nadal niedomagała i postanowiono, że na zimę wyjedzie w swoje rodzinne strony. Wirginia popierała ten projekt, choć wiedziała, że z tego powodu będzie musiała przedłużyć swoją nieobecność w CottonĂwoods. Pewnego razu wybrała się, oczywiście w towarzystwie stajennych, do starej kopalni, która odgrywała kluczową rolę w sporze pomiędzy jej ojcem, Malpassem a Forrestem. Dawniej jeździła tam częściej, gdyż kopalnia leżała w nader malowniczej okolicy i była opromieniona hiszpańską legendą. Con bywał już tam, ale Jake nie widział jej nigdy. Tym razem wybrała się jednak nie dla uroków tego miejsca. Przypadkiem dowiedziała się, że pochodzący z Missouri Jake zna się na wydobyciu i postanowiła zasięgnąć jego rady. Malpass bowiem kazał przerwać tam pracę twierdząc, że złoża są na wyczerpaniu. Podobnie jak inne, tak i ta decyzja Meksykanina obudziła w niej nieufność. Ranek był cudowny, jaki zdarza się tylko wczesną jesienią w Nowym Meksyku. Na stokach wzgórz czerwieniły się liście winogradu, zarośla i krzaki nad skalistymi wąwozami tu i ówdzie zabarwiły się rdzawymi i złocistymi kolorami. Na wyblakłym tle pożółkłych traw ostro rysowały się pinie i cedry. Nad tym wszystkim górował czarny masyw granitowych szczytów. Gdy stanęli na miejscu, Wirginia z przykrością zauważyła, że ten malowniczy zakątek stracił wiele ze swego uroku. Prześliczne gaje zostały wycięte, bieg wijącego się górą strumyka zatamowano kamieniami i grzmiącą kaskadą spadał teraz w dół. Zniknęły wierzby okalające małe jeziorko, z którego ojcowie zakonni czerpali wodę. Ziemię zalegały pogięte szyny i stare żelastwo. Kupy gliny ociekały rdzawą wodą. Rozsypane nieporządnie budki i szałasy kryte pociemniałą blachą stały samotne i opuszczone. Stosy poplamionych smołą rur i kamieni leżały bezładnie dokoła. Wszystko to wymownie świadczyło o tym, że przeszła tędy niszczycielska stopa człowieka. - Gdyby zobaczyli to braciszkowie, to chyba przewróciliby się w grobach - uśmiechnął się żałośnie Jake. - Masz rację - westchnęła Wirginia. - A teraz, Jake, niech ci się zdaje, że jesteś ekspertem górniczym a ja potencjalnym nabywcą. - Przypomina to raczej jakieś śmietnisko pod Nowym Jorkiem a nie kopalnię - zauważył Con. - Niech panienka usiądzie w cieniu i poczeka na nas - poradził Jake. - Nie troszczcie się o mnie - odpowiedziała zsiadając z konia. - Con, daj mi latarkę - poprosił Jake - bo w tunelu będzie ciemno. - W porządku. Wirginia została sama. Z obrzydzeniem rozejrzała się po tym rumowisku pogiętego żelastwa, drutu i połamanych desek. Trudno było uwierzyć, że wydobywano tu złoto. Usiadła pod jedynym ocalałym drzewem, żeby odpocząć. Stąd dolina nie była widoczna, rozciągał się za to widok na majestatyczne góry. Z zadumy wyrwał ją widok wracających kowbojów. Byli zgrzani, ubrania mieli pobrudzone kredą i czerwonym błotem. Skierowali się w jej stronę. - Panienko! - zaśmiał się Jake siadając obok niej i zdejmując z głowy sombrero. - Ci Irlandczycy - wskazał na Cona - boją się ciemności jeszcze bardziej niż Murzyni. - Żaden Murzyn nie wlazłby nigdy tam, gdzie ja byłem - bronił się Con. - Czy pan Lundeen wynajmował kiedyś białych do roboty w tej kopalni? - spytał rzeczowo Jake. - Ojciec nigdy sam nie najmował ludzi. Robił to zawsze Malpass. Pamiętam, że z tego powodu ojciec robił mu nawet wymówki, gdyż Malpass dawał robotę wyłącznie Meksykanom. - Między nami mówiąc, nie wierzę, aby kiedykolwiek prowadzono tu jakieś prace - powiedział Con. - Jak to? - zawołała Wirginia. - Czyż nie wygląda tu tak, jakby praca po prostu kipiała? Czyż nie widzicie tu szyn, rur i całego tego bałaganu? - Oczywiście, to wygląda wcale imponująco. Przywiezienie tego wszystkiego kosztowało zapewne sporo pracy, ale ja mam na myśli robotę tam, na dole. Całe to zwożenie, kopanie i budowanie było tylko mistyfikacją. - Ależ z tej kopalni wyciągnęli wiele tysięcy dolarów! - zdumiała się Wirginia. - Jeśli wyciągnęli, to musieli je tam przedtem włożyć - oświadczył bez ogródek Jake. - To nie do wiary! - Tak... Jestem jednak o tym przekonany - rzekł Jake. - Panienko, widziałem w życiu wiele kopalni. Byłem w Silver City, w Kolorado i wiem, jak się prowadzi pracę w kopalni. Mogę założyć się o każde pieniądze, że z tej dziury nie wydobyto nawet uncji złota! - Jake, na czym opierasz to twierdzenie? - Na tym, że nie mogłem tam znaleźć najmniejszego śladu złota. Ale proszę spojrzeć. Otworzył dłoń, w której trzymał kulkę papieru. Gdy ją ostrożnie rozwinął i wygładził, oczom Wirginii ukazało się kilka drobnych ziaren rodzimego złota. - Złoto? Skąd się wzięło? - zapytała zdumiona. - W tym właśnie sęk, że wzięło się tam nie z wnętrza ziemi, tylko z jej powierzchni. - Jake, co to ma znaczyć? Nic nie rozumiem. - Wewnątrz kopalni są wgłębienia powstałe na skutek używania dynamitu. Wlazłem do jednej z tych dziur i napełniłem puszkę ziemią. Na powierzchni wydmuchałem tę ziemię i znalazłem to właśnie złoto. - Ale czego to dowodzi? - zapytała Wirginia. - Niczego. A właściwie niczego, na co mógłbym mieć w tej chwili dowody. Myślę jednak, że są to luźne okruchy złota i nie zostały tam złożone przez naturę, tylko zrobiła to ręka człowieka. - Więc przypuszczasz, że to złoto pochodzi z jakiejś innej kopalni? - Tak. Zostało tu po prostu podrzucone. Potem założono minę i wybuch rozdmuchał je szeroko. To stary kawał, ale nie słyszałem, aby stosowano go również w tych stronach. - Stary kawał? Żeby obudzić chciwość? Nadać pozór wartości dziurze bez znaczenia? - Trafiła panienka w samo sedno. Ale mogę się mylić. Nie chce mi się jednak wierzyć, że złoto jest darem natury. To złoto. Coś mi tu śmierdzi. - Powiedz, Jake, czy ktoś biegły w sprawach górniczych mógłby stwierdzić z całą pewnością, skąd wzięło się złoto w tej kopalni? - Naturalnie! - Chłopcy, to bardzo ważna sprawa. Dla mnie ważna. Musicie mi obiecać, że nikomu nie wspomnicie o tym ani słówkiem. - Ma się rozumieć, panienko! - zawołali jednocześnie, a Wirginia była pewna, że może im zaufać. Drżącymi palcami zawiązała starannie okruchy złota w róg chusteczki i schowała myśląc o tym, jak dziwnie czasem przypadek rządzi ludzkimi sprawami. Dziękowała Bogu, że z taką nieufnością odnosiła się do poczynań Malpassa. Wracając konno do domu, Wirginia zwykle przejeżdżała przez podwórze, zatrzymywała się przed gankiem i stamtąd kazała któremuś z chłopców odprowadzić konia do stajni. Dziś zastała przed domem dziwny nieporządek i zamieszanie. Pełno było obcych ludzi i samochodów. Zatrzymała konia przed gankiem i rzuciła Conowi cugle. Z auta stojącego przed samym domem ojciec wraz z Hartwellem wynosił kogoś na rękach. - Co się stało? - zawołała w ich stronę. Nikt nie zwrócił na nią uwagi. Wszyscy ze wzburzeniem o czymś sobie opowiadali, a Meksykanie głośno wzywali swoich świętych. Nagle zobaczyła buty Malpassa i jego białe bryczesy. - Czy on żyje? - zawołała. - Wejdź do domu - krzyknął ojciec. Wirginia nie miała zamiaru posłuchać. - Lundeen, rozpędź tych gapiów - jęknął Malpass i zaczął kląć po hiszpańsku. Lundeen huknął na cisnącą się służbę i przybyszów. - Do stu piorunów, wynoście się stąd! Malpass nie mógł o własnych siłach stać na nogach i ciężko wsparł się na podtrzymujących go mężczyznach. Kurtkę i koszulę podarte miał na strzępy. Na oliwkowej szyi widniała czerwona pręga. Roztrzęsiona Wirginia weszła za nimi do obszernej sieni, stamtąd do bawialni, gdzie usadzono go w głębokim fotelu. Kazał podać sobie wódki. Lundeen ruszył do gabinetu, Hartwell starał się nadać siedzącemu wygodną pozycję. Wirginia stała jak wmurowana. - Co się stało? - Panno Lundeen, jakże strasznie się pobili! - powiedział Hartwell. O nic więcej nie musiała pytać. Serce powiedziało jej to, czego obawiała się usłyszeć. - Wyjdź stąd - rozkazał Lundeen niosąc pełną wódki szklankę. - Nie, niech zostanie - syknął Malpass. - Niech posłucha, co jej powiem. Przełknąwszy wódkę, odchylił głowę do tyłu i przymknął oczy. Wirginia wytężyła wszystkie siły, aby spojrzeć na niego. Wyglądał jak obite zwierzę. - Hartwell, kto go tak urządził? - Cliff Forrest. Stłukł go bykowcem do utraty przytomności. Gdyby mu starczyło sił, zabiłby go. - Za co, na litość boską! Malpass poruszył się jak ukłuty niewidzialnym ostrzem. Otworzył oczy. Błysnęły złowrogo spod napuchniętych powiek. - Hartwell, zostaw nas samych - rozkazał. - I ani pary z gęby, jeśli ci życie miłe. - Dobrze, proszę pana, ale gdyby Mason umarł, pociągną mnie za język w sądzie - odparł nerwowo zacierając dłonie. - Zresztą byli tam i inni świadkowie. Mruknął jeszcze coś pod nosem i wyszedł pospiesznie. - Auguście, czy nie lepiej byłoby posłać po doktora? - spytał zaniepokojony Lundeen. - Nie trzeba. Jestem tylko zbity i obolały. - Forrest zginie w więzieniu - warknął Lundeen. - Wyrwę mu z piersi to parszywe serce - zaskowyczał Malpass. Wyciągnął poszarpane ramię i wskazując okrwawionym palcem na Wirginię syknął: - Ty bezczelna dziewko! NIe tyle obelżywe słowo, co ukryte w nim znaczenie wstrząsnęło Wirginią. - Nie pozwalaj sobie! - krzyknął Lundeen. - Nie dziwię się, że jesteś wściekły, ale to jeszcze nie powód, żeby... - Zabij ją! - wrzasnął Meksykanin. - Oszalałeś? Przecie to moja własna krew! - Jeśli jej nie zabijesz, to przynajmniej wypędzisz ją z domu. Albo sam wywlokę ją za włosy! Wirginia ocknęła się z osłupienia. - Panie Malpass, mam wzgląd na pański obecny stan, ale nawet gdyby był pan przy zdrowych zmysłach, pańskie słowa nie uczyniłyby na mnie najmniejszego wrażenia. - Będę cię ciągnął po błocie - syczał w zapamiętaniu. - Cicho bądź, Wirginio - wtrącił się Lundeen. - A ty, Malpass, nie pleć bzdur. - Wyszłaś za Cliftona Forresta. Na własne oczy widziałem świadectwo ślubu. Podsunął mi je pod nos! - Tak, jestem żoną Cliftona - przyznała z dumą. - Ty diablico! - jęknął Malpass. Lundeen spokojnie podniósł do góry dłoń. W jego twarzy nie było ani kropli krwi. - Malpass, czy biłeś się z Forrestem o to właśnie? - Poszedłem do Hartwella, żeby zrobić pewne zamówienie. Wspomniałem o moim przyszłym małżeństwie z twoją córką. Wtedy Forrest odezwał się do mnie w taki sposób, na jaki nie odważyłby się żaden mężczyzna. Gdyby nie był inwalidą wojennym, zastrzeliłbym go. Starałem się nie zwracać na niego uwagi, dopóki nie podsunął mi pod nos aktu ślubu i nie zaczął tym się chełpić. Powiedział, że ona nigdy nie poślubiłaby mieszańca. Tobie to zawdzięczam, Lundeen, ty stary zdziecinniały idioto! Chwalił się, że dzięki temu małżeństwu odzyska Cottonwoods. Lundeen ręką zrobił zaprzeczający gest, bardziej wymowny od jakichkolwiek słów. - Uderzyłem go szpicrutą. Wtedy porwał z kontuaru bykowiec i zaczął mnie nim okładać. Wyczerpany mówieniem opadł bezwładnie na fotel. Lundeen wolnym krokiem podszedł do Wirginii i brutalnie chwycił ją za ramiona. - Zrujnowałaś mnie! - Nie, ojcze, pohamuj się. Nie pozwól, żeby ten wąż wodził cię za nos. - To ty jesteś żmiją! Zabiję cię! Trząsł się cały z bezsilnej wściekłości. Wirginia patrząc na niego sądziła, że lada moment wypełni swą groźbę. - Ona już nie jest Lundeen - mruczał do siebie. - Ojcze, pomyśl o matce! - Dlaczego poślubiłaś tego przybłędę? - warknął. - Żeby się bronić przed nim - wskazała ręką Malpassa. - Chcieliście mnie do tego zmusić, a ja wolałabym raczej umrzeć, niż zostać jego żoną. Lundeen pozwolił jej wstać i dysząc ciężko, spoglądał na nią spode łba. Widocznie jednak mordercze myśli opuściły go. - Teraz wybieraj - powiedział wreszcie ponuro. - Albo rozwiedziesz się z nim, albo opuścisz dom. - Tak czy inaczej opuszczę dom, który nie jest moim domem - odparła stanowczo. - To przez ciebie, bo nie potrafisz być ojcem! Jesteś brutalem i tchórzem, igraszką w ręku tego złodzieja i gwałciciela kobiet. Cieszę się, że mogłam zobaczyć jego obitą gębę. I dumna jestem, że dokonał tego Clifton! - Ani słowa więcej! Precz stąd! - ryknął Lundeen siny z gniewu. - Czy mogę spakować swoje rzeczy i pożegnać się z matką? - Zabieraj swoje łachy i won z tego domu! Nie masz już nic wspólnego z Lundeenami. Wirginia wybiegła z pokoju. XII Największym ciosem dla Wirginii był fakt, że Clifton zawiódł jej zaufanie. Co prawda Malpass był kłamcą, ale tylko od Cliftona mógł dowiedzieć się o ich ślubie. To wystarczyło, żeby go potępić. Wszystko inne w opowiadaniu Malpassa nie miało dla niej znaczenia. Czuła się głęboko urażona i wstrząśnięta. Nie obawiając się już Malpassa, przede wszystkim pospieszyła do stajni. Con i Jake wybiegli jej na spotkanie. - Chłopcy - powiedziała bez żadnych wstępów. - Musicie natychmiast zabrać wszystkie moje konie. Czy wiecie, gdzie moglibyście wraz z nimi przezimować? - Jeff Sneed ma spore ranczo na południu. Tam możemy przepędzić stado. - Doskonale. Macie tu trochę pieniędzy. Na razie nie mogę dać więcej, ale bądźcie spokojni, nie skrzywdzę was. - To raczej niech panienka będzie o nas spokojna - odparł Jake z życzliwym uśmiechem. - Dziękuję. Przygotujcie się do drogi i ruszajcie możliwie szybko. Starajcie się nie wzbudzać w nikim podejrzeń, ale też nie pozwólcie się zatrzymać. Te konie należą tylko do mnie. - Nie sądzę, aby ktoś ośmielił się wchodzić nam w drogę - powiedział chełpliwie Con. - Do widzenia. Jestem bardzo rada, że mogę na was polegać. Wróciła do domu. Plan działania miała gotowy. Spakuje wszystko, co jest jej własnością, pojedzie z walizkami do Las Vegas i stamtąd przyśle auto po resztę rzeczy. Następnie zadepeszuje doŃ Ethel i jeszcze dziś wieczorem wyruszy do Denver. Zabrała się do pakowania i wkrótce złapała się na tym, że przerywa robotę i w zamyśleniu patrzy na ścianę. Instynkt kazał jej uciekać do Cliftona, ale on przecież zdradził! Na razie musi o nim zapomnieć. Biedny chłopiec! Wojna zniszczyła go. Nic dziwnego, że mógł się zapomnieć. Co prawda nie wierzyła w to, że się chełpił małżeństwem, zdradził jednak ich wspólny sekret. "Dość tego" - skarciła samą siebie. "Najpierw trzeba opuścić ten nienawistny i znienawidzony dom, a później będzie dość czasu na rozmyślanie o Cliftonie". Po godzinie była już w drodze do Las Vegas. Pierwsze kroki po przyjeździe do miasta skierowała na pocztę, by zadepeszować do ŃEthel. Później udała się do hotelu, gdzie zostawiła swoje bagaże i zamówiła bilet na nocny pociąg. Czuła się znużona i wyczerpana zarówno przeżyciami jak i fizycznym wysiłkiem. Nie dawała jednak tego po sobie poznać. Pozornie tryskała energią i humorem. Zjadła obiad i stwierdziła, że do odjazdu pociągu pozostało jeszcze sporo czasu. Ponieważ nie miała ochoty na jakieś przypadkowe spotkania ze znajomymi, zaszyła się w mrocznym zakątku hotelowej kawiarni. Dopiero w pociągu poczuła się w pełni bezpieczna i wyzwolona od trapiących ją kłopotów. Od razu zajęła swój przedział, zaciągnęła firanki i tak oddzielona od rzeczywistości, raz jeszcze wróciła myślami do wydarzeń ostatniego dnia. Im dłużej zastanawiała się nad słowami Jake'a, tym silniej utwierdzała się w przekonaniu, że Malpass uknuł wokół kopalni jakiś spisek na wielką skalę i to stało się zaczątkiem jego krociowej fortuny. Gdyby zdołała dowieść ojcu, że jej domysły były słuszne, to może pomogłoby to do przełamania władzy Malpassa nad nim. Przypomniała sobie, jak mniej więcej przed czterema laty, po powrocie ze szkoły, cieszyła się wspaniałym rozwojem kopalni. Ojciec nie posiadał się z radości. W kopalni pracowały całe zastępy meksykańskich robotników. Panował tam ruch, hałas, kurz i zamieszanie. Pieniędzy było w bród. Właśnie wtedy ojciec kupił jej konie. W dwa lata później zdziwiła ją wiadomość, że kopalnia jest już nieczynna. Nigdy jednak nie odważyła się poruszyć tego tematu. Wirginia wiedziała, że rozczarowanie było dla niego tym bardziej bolesne, iż w interes ten wierzył i miał do niego zaufanie. Ale Jeda Lundeena można było oszukać tylko raz. Człowiekowi, który go podszedł, przestawał ufać na zawsze. W pewnej chwili posługacz przyniósł jej depeszę. Od ŃEthel. Telegrafowała, że "Dostała bzika z radości" i prosi Wirginię, żeby wysiadła w Kolorado Springs, gdzie będzie na nią czekać. Wiadomość ucieszyła Wirginię. Kazała sobie posłać łóżko i z głową ciężką od kołaczących się w niej myśli usnęła. Nazajutrz godziny wlokły się bez końca. Przesiadła się w La Junta i po wielu godzinach dotarła do Kolorado Springs. Już z daleka zobaczyła Ethel. Na widok jej rozpromienionej twarzy poczuła w sercu ciepło. Prawdziwi przyjaciele rzadko zdarzają się na świecie, a bardzo potrzebowała teraz choćby odrobiny zrozumienia. Ethel z radosnym okrzykiem rzuciła się na spotkanie Wirginii. Padły sobie w objęcia. - Kochana! Najdroższa! - wołała Ethel, przeplatając okrzyki pocałunkami. - Taka jestem szczęśliwa, że cię widzę! - odpowiedziała Wirginia w radosnym uniesieniu. Gdy tylko uporały się z odbiorem bagażu, ruszyły autem w stronę hotelu. Po drodze Ethel wyjaśniła Wirginii, że przywiozła tu niedomagającą matkę. - Ginio, wyglądasz jakoś dziwnie - powiedziała w pewnej chwili Ethel. - Bo też dziwnie się czuję - odparła Wirginia. Ethel przyglądała się jej uważnie. - Straciłaś swą kwitnącą świeżość i dziewczęcą okrągłość policzków. Jesteś blada! Wyglądasz na starszą, ale jest ci z tym uroczo. Zawsze byłaś ładna, ale teraz stałaś się piękną, smutną kobietą! - Bardzo mi cię brakowało - szepnęła Wirginia. Na jakiekolwiek wyjaśnienia zabrakło czasu, bo samochód zatrzymał się przed hotelem, gdzie trzeba było przywitać się z całym szpalerem znajomych, pogawędzić z panią Wayne, odpowiadać na uśmiechy i pytania. Nareszcie dotarły do pokoju Ethel. Był przytulny, jasny i kolorowy, z widokiem na zielone wzgórza i białe szczyty Gór Skalistych. - Zamknij drzwi na klucz - poprosiła Wirginia, starając się unikać wzroku przyjaciółki. - Ginio! Jestem przerażona! Co się stało? - Zostałam wypędzona z domu - rozpłakała się. Wreszcie atak płaczu minął i Wirginii zrobiło się lżej. - Opowiedz mi teraz wszystko - zawołała Ethel z niespotykaną u niej powagą. - Ojciec wypędził mnie. Nie mam już domu, a na dodatek zostało mi bardzo mało pieniędzy. Wysłałam konie z Cottonwoods w nadziei, że chociaż to uda mi się uratować. Spakowałam wszystkie swoje suknie i całą biżuterię i oto jestem! - Czy powiesz mi wreszcie, o co poszło? Czy o to, że nie chciałaś poślubić Malpassa? - O to, że wyszłam za kogoś innego - szepnęła Wirginia spuszczając oczy. - Wirginio! - Ethel w nagłym porywie klęknęła przed przyjaciółką i objęła ją za kolana. - Wyszłaś za mąż? Za kogo? Słuchaj, umrę, jeśli twym mężem nie jest Clifton! - To właśnie Clifton. - Bogu dzięki! Polubiłam tego chłopca! Kochany, smutny, biedny Cliff! Tyle się wycierpiał. I pomyśleć, że zrobiłaś to, o co się gorąco modliłam! Jesteś najszczęśliwszą dziewczyną na świecie. I za to twój uroczy ojczulek wyrzucił cię za drzwi? - Tak. Powiedział, że odtąd nie mam nic wspólnego z Lundeenami. - A cóż na to ów przylizany Malpassik? - Co on na to? Szalał, pienił się. Cliff stłukł go biczem. Mało nie zatłukł go na śmierć. - Wirginio! Co ja słyszę! - zawołała zdumiona Ethel. Opowiedziała przyjaciółce o nocnym spotkaniu, o zawartym w tajemnicy ślubie, o obietnicy Malpassa, że będzie ją wlókł za włosy po błocie, o wściekłości starego Lundeena. Gdy skończyła swą opowieść, Ethel wzburzona z żalu i gniewu palnęła jakąś tyradę, wreszcie wybuchnęła płaczem. Role odwróciły się - teraz Wirginia musiała pocieszać przyjaciółkę. - I co będzie? - spytała Ethel, odzyskując swą naturalną wojowniczość. - Nie wiem. Powiedziałam ci, że oto jestem. - No dobrze, ale co zamierzasz robić dalej? - Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że muszę czym prędzej zbadać tajemnicę kopalni. Tu opowiedziała o swojej wyprawie z kowbojami i podejrzeniach Jake'a. - To nie do wiary! - zawołała Ethel. - Gdy tylko wrócimy do Denver, poradzisz się jakiegoś inżyniera. Jeśli go to zainteresuje, pojedziesz z nim do Las Vegas. Oczywiście, ruszę z wami. Zajmiemy się tym gagatkiem, Malpassem. Byłoby wspaniale, gdyby udało się zdemaskować tego oszusta. Oczywiście podamy go do sądu i twój ojciec będzie uratowany. - Tak, a przede wszystkim uwolni się raz na zawsze od Malpassa. - Co prawda, jeden wart drugiego. Ale tu chodzi o sprawiedliwość i danie zadośćuczynienia Forrestom. - Ojciec na pewno został podstępnie wciągnięty w te sprawki - powiedziała Wirginia. - Ale nawet gdyby wydostał się ze szponów Malpassa, to wątpię, czy kiedykolwiek pogodziłby się z Forrestami. - To będzie zależało od ciebie. - Oczywiście, ale wiesz przecież, że nawet Clifton nie chciał przyjąć ode mnie żadnej pomocy. - Była inna sytuacja. Teraz nie mógłby odmówić. - Och, nie znasz Cliffa! - Przecież teraz jesteś jego żoną! - Niby tak - mruknęła Wirginia. - Czyżbyś go nie kochała? - Kocham go bardzo! - No to wszystko w porządku. Cottonwoods będzie waszą wspólną własnością, a ja będę spędzała tam pół życia. - Ethel, nie bujaj w obłokach. Clifton mnie nie kocha. - Zawracanie głowy. - Ależ zapewniam cię, że jest dokładnie tak, jak mówię. Chciał mi przez sympatię pomóc w kłopocie i zrobił to. Poza tym jest przekonany, że wkrótce umrze. - Co ty mówisz! Clifton i praktyczne względy! Chciał panience pomóc w kłopocie! I ty w to wierzysz? Wirginia spojrzała na nią nie wiedząc, czy ma się śmiać, czy obrazić. Ethel wybuchnęła śmiechem. - Ty naprawdę nie widzisz, że ten biedny i dumny Cliff zakochany jest w tobie do szaleństwa? - Przestań fantazjować, Ethel. - Jesteś ślepa! Głowę daję, że w tej chwili czule przyciska cię do piersi, oczywiście w marzeniach! - Mówisz jak zwariowana pensjonarka - zawołała Wirginia w desperacji. - Wybacz, Wirginio, ale widziałam, jakim wzrokiem śledził każdy twój krok, gdy wydawało mu się, że nikt tego nie dostrzega. - Nie śmiem w to uwierzyć - zaprotestowała Wirginia. - Jak chcesz, ale oszczędziłoby ci to wielu cierpień. - Przeciwnie! Zwiększyłoby je. Wyobraź sobie, że ci uwierzę, a później twe zapewnienia okażą się zwykłą fantazją egzaltowanej pannicy. I co wtedy? - Przekonasz się sama. Przypuśćmy jednak, że się mylę. Clifton faktycznie wrócił z wojny rozbity fizycznie i psychicznie, bez grosza, jest niezdolny do pracy i tak pochłonięty swymi kłopotami, iż ani mu w głowie amory. Słyszysz co mówię? - Tak, ale to takie smutne. - Więc dobrze. Dalszy ciąg będzie zupełnie prosty. Zostaniesz ze mną w Kolorado, aż wszystko nieco przycichnie. Potem wrócisz do Las Vegas i będziesz czatowała na Cliffa na każdym zakręcie. - Ja miałabym czatować? Nie potrafiłabym tego. Zresztą po co? - O święta naiwności! Wirginio, przecież ty wcale nie musisz starać się o to, aby cię ktoś pokochał. Wystarczy, że się ukażesz, a miłość Cliffa, lub każdego innego mężczyzny, spadnie na ciebie jak lawina. - Mogłabyś mi pomóc, gdybyś potrafiła choć przez chwilę być poważna. Tak na ciebie liczyłam! - westchnęła Wirginia. - Jeszcze raz ci powtarzam - przekonasz się o tym sama. Tymczasem starajmy się zapomnieć o troskach. Wirginia spędziła w Kolorado Springs trzy wspaniałe tygodnie. Dziewczęta przeważnie spędzały czas na powietrzu, robiąc wypady w góry, łowiąc ryby i grając w golfa. Pewnego razu wybrały się na wycieczkę do Parku Bogów. Ponieważ tego dnia samochód był zajęty przez panią Wayne, wynajęły sobie prawdziwie zachodni wehikuł. Był on zaprzężony w starą kobyłę i wraz z woźnicą stanowił świetnie dopasowaną całość. Woźnica wziął je za turystki i przedstawił się. - Jestem Josh Smith. Przyjechałem na Zachód w sześćdziesiątym ósmym. Byłem jeszcze smarkaczem, gdy czerwonoskórzy zrobili ze mnie sierotę. Zdaje mi się, że miałem tu wszystko, czego Zachód może dostarczyć, z wyjątkiem sześciu stóp ziemi na mogiłkę, ale i to czekało na mnie ze sto razy. Byłem już przewoźnikiem, wywiadowcą, pomagałem budować Santa F~e, pracowałem w kopalni, na ranczo i Bóg jeden wie, co jeszcze robiłem. - Panie Smith! - zawołała Ethel, rzucając łobuzerskie spojrzenie Wirginii! - Pan wiele widział w życiu! - To prawda, ale znam takich, co widzieli jeszcze więcej! - A ile pan ma lat? - Zdaje mi się, że nie wiem... W każdym razie ponad osiemdziesiąt. - Czy był pan kiedy żonaty? - Ile razy! - odpowiedział wywijając batem. - To pięknie! Rozumiem, że pana małżeństwa nie były nieszczęśliwe, jak to się zdarza w naszych czasach? - Nie, małżeństwo to wcale dobra rzecz, o ile ma się sposobność często je zawierać. - To oryginalna myśl - powiedziała Ethel, nie zważając na poszturchiwania Wirginii. - A czy pani jest zamężna? - Niestety! A raczej byłam i mam czworo dzieci, ale mój mąż porzucił nas i teraz zmuszona jestem jeździć po całym kraju i pisać do gazet. - Co pani mówi! Czworo dzieci? A wygląda pani jeszcze, z przeproszeniem, na smarkulę... A ta pani milcząca przyjaciółka? - O, nie! Ona jest głuchoniema i nie dba o mężczyzn. Jest ogromnie bogata. Towarzyszę jej w podróży. Płaci mi za to. - Tam do licha! Głuchoniema! Kto by pomyślał. - Prawda, że jest śliczna? - ciągnęła dalej, nie zwracając uwagi na szturchańce i kopniaki swej "głuchoniemej" przyjaciółki. - Może pan o niej mówić, co się panu podoba. Ona i tak nie usłyszy, a ja jej nie powtórzę. - To najpiękniejsza dziewczyna, jaką zdarzyło mi się spotkać tego lata, choć było tu kilka ślicznotek. Ale żadna nie umywała się do niej. - Popatrzył na Wirginię i cmoknął z uznaniem. - Pewnie już niejednemu chłopcu zawróciła w głowie. Gdy patrzę na nią, żałuję, że nie jestem młody. Ethel wybuchnęła śmiechem. Wirginia z trudem zachowywała powagę. Przybyli właśnie do Parku Bogów i stary zaczął pokazywać pannom mijane osobliwości. - Widzą panie tę skałę? - zapytał tonem zawodowego przewodnika. - To jest Słoń. Oto jego korpus, uszy i trąba. Jednego kła brak. - Ależ to prawdziwy słoń! - zawołała Ethel klaszcząc w ręce, chociaż skała tyle przypominała słonia, co wszystkie widoczne w okolicy. Następna miała być kotem, a sąsiadująca z nią żółwiem. W ten sposób stary wyliczył wszystkie zwierzęta, do których mijane skały miały być podobne. - A to jest "Apollinary" Belwederski - oświadczył poważnie, wskazując batem na ogromną czerwoną skałę, pełną kamiennych draperii i wyżłobień. - A przecież ubiegłego lata powiedział mi pan, że to ma być Ajaks wzywający pioruny - zawołała rozbawiona Ethel. - Co? Była tu już pani? - zapytał ostro. - Naturalnie! I doskonale pana pamiętam. - Może zresztą jest to i Ajaks. Tyle tu tych bogów, że wszystkie mi się pomieszały. Jechali dalej, ale stary Josh mniej już opowiadał o tym, co mają wyobrażać skały i kamienie. - A teraz proszę spojrzeć - nagle ożywił się. - To jest mój ulubiony patron - Dziki Rumak. Proszę przyjrzeć się tej szlachetnej głowie, rozwianej grzywie, tym wydrążeniom, które tak wspaniale naśladują oczy! Tego było Wirginii za wiele. Wskazana skała nie przypominała nawet kury, a co tu dopiero mówić o koniu. - To ma być Dziki Rumak? - wybuchnęła. - Ależ to najzwyklejsza czerwona skała. Na dodatek wyjątkowo ponura. Zdumiony przewodnik wypuścił bat z ręki. Dolna szczęka mu opadła. - Przecież panienka miała być głuchoniema! - zawołał. Ethel dostała napadu śmiechu. Spuściła nogi z bryczki i wyskoczyła na ziemię. Wirginia poszła za jej przykładem. - Nie jestem ani głucha, ani niema. Nie jestem również turystką. Jak panu nie wstyd tak blagować! - Panienki wcale nie są lepsze - odparł z uśmiechem. - Założę się, że tych czworo dzieci i niewierny mąż to też zawracanie głowy. Ethel mruknęła coś niewyraźnie. - Chodź tu, smarkulo! - zawołał do Wirginii. - Pójdziemy za tę górkę i dostaniesz w skórę. Nazajutrz pojechały do Denver. Zaczęło się chodzenie do kin, teatrów, restauracji. Mimo natłoku wrażeń, Wirginia pamiętała o konieczności zaciągnięcia opinii fachowca o kopalni. Ktoś ze znajomych Ethel wskazał jej odpowiedniego człowieka i umówił na spotkanie. Inżynier Jarvis okazał się mężczyzną w średnim wieku, typowym człowiekiem Zachodu, doświadczonym i prostym zarazem. Wirginia od razu nabrała doń zaufania. - Przychodzę do pana - wyjaśniła - w sprawie, która albo nie ma żadnego sensu, albo też jest dość poważna. - Jestem do pani usług - odpowiedział zaciekawiony. Wirginia krótko opowiedziała mu o swoim pobycie w kopalni i związanych z tym podejrzeniach. - Chciałabym wiedzieć - zakończyła - czy w tym wszystkim może się kryć coś niejasnego. - Ciekawe - odpowiedział z uśmiechem. - Jeśli przytoczone przez panią fakty potwierdzą się, to historia ta jest bardziej niż niejasna. - Co pan ma na myśli? - Co? Z góry ukartowane oszustwo! - Tego się obawiałam - odpowiedziała Wirginia z bijącym sercem. - Złoto zostało podrzucone do kopalni po to, aby oszukać mego ojca. - Tak jest. Czy państwo sprzedaliście ją? - Nie. - Czyżby ojciec inwestował w tę kopalnię? - Nie wiem oczywiście ile, ale na pewno kilkaset tysięcy. Inżynier szeroko otworzył oczy ze zdziwienia. - Aż tyle? To rzeczywiście warto sprawdzić. Oczywiście kopalnia jest obecnie nieczynna? - Tak. Od dwóch lat. Jeśli przypuszcza pan, że może to być jakaś kombinacja, proszę o zbadanie tej sprawy. - Jeśli uda mi się dostać do kopalni tak łatwo, jak pani kowbojowi, to będę mógł to stwierdzić ponad wszelką wątpliwość. - Ile potrzeba panu czasu? - Czy kopalnia leży daleko od miasta? - Nie, z Las Vegas jedzie się tam dwie godziny. - W takim razie wystarczy mi pół dnia. - Doskonale. Angażuję pana. Lada dzień wracam do domu. Zadepeszuję do pana i ustalimy konkretny termin. XIII Owce pasły się coraz dalej na południe. Każdego dnia pokonywały kilka mil, trzymając się łąk i przestrzeni porośniętych szałwią i nie oddalając się nigdy od potoków. Listopad zapowiadał zbliżanie się zimy. Góra Old Baldy nakryła się już białą czapą, na jej stokach widniały gdzieniegdzie plamy śniegu. Wiatr dął nocą i o świcie mroźny, kłujący, w południe łagodny. Szlak owczy, po którym Meksykanie od całych stuleci pędzili swoje stada, stopniowo obniżał się i oddalał od gór i biegł w kierunku południowym, ku rozległym, majaczącym w liliowej mgle pastwiskom. Po zachodzie słońca pasterze zapędzali stado pod osłonę występów skalnych, o świcie zaś, nie spiesząc się, ruszali dalej. Od czasu kryzysu w hodowli bydła pastwiska stały się bujniejsze, a owce musiały spędzać zimę w okolicach cieplejszych i położonych niżej. Ten stary zwyczaj od wieków wytyczył pasterzom utarte szlaki prowadzące ku pustyni. Ostatnie z takich stad, opuściwszy wzgórza San Luis, zatrzymało się pod wieczór na wietrznej równinie u stóp Szarych Skał. Pasterz był człowiekiem białym. Miał do pomocy młodego Meksykanina i cztery psy. Ruchy pasterza zdradzały oznaki znużenia. Za to meksykański wyrostek ruszał się dziarsko i z pomocą psów sprawnie zapędził owce pod skalny nawis. Wokół tego zaimprowizowanego obozu rosło kilka rachitycznych cedrów, rozpościerających na wszystkie strony pozbawione kory gałęzie. Dowodziło to niezbicie, że drzewa te nie pierwszy raz były używane przez wędrownych pasterzy. I teraz biały przerzucił przez jeden z konarów gruby sznur, mocując wolny koniec do pnia drugiego cedru. Dokonawszy tego wysiłku opuścił głowę i przyłożył ręce do piersi. Po chwili rozwinął swoje posłanie składające się z kilku owczych skór i koca, którym zawiesił wejście do namiotu. Wreszcie rozpakował inne zawiniątko, wyjął z niego parę naczyń i rozłożył na płótnie. Tymczasem chłopak wrócił z naręczem suchej szałwii, korzeni i patyków. Rozpalając ogień gwizdał, ale nie odzywał się ani słowem, po czym wziął małe czerwone wiaderko i udał się z jednym z psów po wodę, którą niebawem przyniósł, gwiżdżąc cały czas tę samą hiszpańską melodię. Było widoczne, że biały pasterz znajdował się u kresu sił. Wyrostek zauważył to i zajął się szybko przygotowaniem posiłku. Wkrótce w imbryku dymiła kawa, a na patelni skwierczał kawał baraniny. Znalazły się też suszone owoce i kawałek placka. Nie zapomnieli także o psach. Po kolacji pasterz pozmywał naczynia, a chłopak wytarł je czystą ścierką. Słońce zaszło za krwawymi, poszarpanymi chmurami, spiętrzonymi na zachodzie. Nad pustynią zapadł zmierzch. Masywy górskie, czarne niby heban, rysowały się ponuro na szarym niebie. Gwiazdy jedna po drugiej zapalały się, blade jakieś i dalekie. Owce pobekiwały, a zimny wiatr zaczął targać konarami cedrów. Wyrostek rozesłał kilka skór pod drzewem, zawinął się w koc i ułożył do snu. Jeden z psów, prawie szczeniak, przytulił się do niego. Pozostałe oddaliły się do owiec. Biały siedział przy ognisku i od czasu do czasu dorzucał trochę suchej szałwii i chrustu na żarzące się głownie. Jego ręce były ciemne i szczupłe, podobnie jak twarz, pokryta nie golonym od miesiąca zarostem. Blask ognia oświetlał zapadnięte ciemne oczy, wpatrzone w płomienie. Piersią wstrząsał momentami suchy kaszel. Nie mógł ogrzać skostniałych dłoni. Noc stawała się coraz chłodniejsza. Pod mglistym niebem i bladymi gwiazdami leżała pustynia, czarna i niema. W pewnej chwili rozległo się płaczliwe wycie kujotów. W odpowiedzi gniewnie zawarczały psy. Gdy głownie pociemniały, pasterz wsunął się do namiotu, z trudem ułożył obolałe ciało na owczych skórach i przykrył się kocem. Nie zdjął nawet kapelusza. Jakby o nim zupełnie zapomniał. Clifton Forrest od miesiąca przebywał na pustyni. Pierwszą noc po wypędzeniu z domu spędził w hacjendzie Don Lopeza, farmera z okolic San Luis, a nazajutrz stał się pasterzem jego stad z wynagrodzeniem kilku centów dziennie. Miał wrażenie, że świat zamknął się przed nim. Jednego tylko nie żałował - pobicia Malpassa. W sercu czuł jednak ciężar na myśl, że na skutek wrodzonej gwałtowności zdradził kobietę, którą kochał, pozbawił ją domu i rodziny. Zaufała mu, jemu jednemu spośród tylu przyjaciół. Może kiedyś, gdyby okazał się tego godny, pokochałaby go nawet? A tymczasem on zdradził jej zaufanie! Cóż mu z tego przyjdzie, że będzie bezustannie przeklinał Malpassa i własną zazdrość? Stał się znów słabym, bezradnym strzępem człowieka. I jeszcze przysporzył matce cierpienia! Wyruszył więc na pustynię jako najemny pasterz. Ciągły ruch, jakiego wymagało to zajęcie, był ponad jego siły. W trzecim dniu wędrówki troski i wyrzuty sumienia zeszły na plan dalszy, wszystko to przysłoniły mu odzywające się na nowo bóle. Płytki, przerywany sen w nocy i mozół wędrówki stępiły jego wrażliwość. Szedł, po prostu szedł do bardzo odległego celu. Listopadowy szary świt wstawał nad pustynią. Clifton dostrzegł to przez otwór w namiocie. Jeszcze jeden dzień! W nocy ani razu nie zmienił pozycji i czuł, że nogi ma ciężkie i zimne jak z ołowiu. Co za szalony wysiłek, żeby podnieść się z posłania. - Dzień dobry, se~nor! - zawołał chłopak przynosząc naręcze suszu na ognisko. Clifton odpowiedział mu łamaną hiszpańszczyzną. Jął się codziennej obozowej pracy ze zwykłą ostrożną powolnością. Chude psy obsiadły go dookoła i przyglądały się. Były to złe kundle, tresowane przez Meksykan i nie lubiące ludzi białych. Psami zajmował się głównie Julio, syn Don Lopeza, od dziecka chowany pośród owiec i psów. Tego ranka Julio i psy wydawali się Cliftonowi mniej obcy. Przyjęli go za swego, dlaczego więc on nie miałby uznać ich za swoich? Zagadał coś do kundli. Patrzyły na niego jasnymi, rozumnymi oczyma. Po śniadaniu owce zostały wypuszczone. Postukując kopytkami wypłynęły wełnistym strumieniem ze skalnego zamknięcia i skupiły się przy płytkim poisku. Wreszcie zagnane przez psy ruszyły naprzód, skubiąc po drodze trawę i zioła. Stado liczyło około trzech tysięcy sztuk. Nie było małe, jeśli się zważy, że należało do Meksykanina. Paszy było pod dostatkiem, więc dwóch pasterzy i kilka wytresowanych psów mogło się nim z łatwością zaopiekować. Głównym zadaniem pasterzy była nieustanna czujność. Często któraś z owiec odbiła się od stada i błądziła w krzakach, gdzie czyhały na nią kujoty, a nawet przybyłe z pustyni wilki. Julio, z lekką strzelbą na ramieniu, stanowił wraz z najmłodszym psem coś w rodzaju przedniej straży. Clifton, z ciężką strzelbą, pod którą się uginał, zamykał pochód. Pilnując stada, wybierał zwykle jakiś wzgórek, skąd mógł objąć wzrokiem większą przestrzeń. Pracy oddawał się z całą sumiennością, nie chcąc zawieść okazanego mu zaufania. W chłodne poranki, jak dzisiejszy, Clifton z trudem bronił się przed zimnem. Szczególnie na wyższych, odsłoniętych miejscach zimny, przenikliwy wiatr mroził w nim krew i przenikał do szpiku kości. Wokół Szarych Skał paszy było sporo. Clifton wdrapywał się na wzgórek i nie spuszczał stada z oka. Czasem jednak, mimo czujności obydwu pasterzy, zdarzało się, że któreś z jagniąt zostało porwane przez kujota. Na ogół jednak za dnia psy trzymały owce w zwartej gromadzie, co uniemożliwiało porwanie. Najgorsze dla Cliftona były godziny ranne, dopóki słońce nie zdążyło go rozgrzać. Jednak i wówczas był czujny, gdyż o tej porze pojawiały się zwykle króliki, a ich mięso stanowiło urozmaicenie pasterskiego stołu. I teraz, stojąc na wzgórku, dostrzegł szarego lisa skradającego się między kępami szałwii. W oddali pomykały głodne kujoty, stada królików, z których jednego ustrzelił, wędrowne szczury, tchórze i jakieś inne zwierzęta. W górze żeglowały jastrzębie, ze skał krakały kruki, nad głową przeleciała mu chmura kosów. Wszystkie te stworzenia i zmienne widoki pustyni zaczęły go interesować. Było to dowodem, że powoli zapominał o własnym ciele. Początkowo zdarzało się to rzadko, z biegiem czasu coraz częściej. Owce nie pozostawały długo na jednym miejscu. Szczypały trawę i szły dalej. Wkrótce Clifton musiał podążać za nimi. Dognawszy stado, siadał na słońcu, żeby trochę odpocząć. Powtarzało się to kilka razy w ciągu dnia. Gdy dzień zaczął zmierzchać, Julio spędzał owce w zwartą gromadę, a o zachodzie zatrzymywali się w nowym obozie. Nim zapadała noc, Clifton kończył swe dzienne zajęcia i znów obolały oraz znużony grzał zmarznięte członki przy ognisku. Tak mijał dzień za dniem. Jedyną odmianą była ciągle zmieniająca się pogoda. Po dniu ciepłym, słonecnym przychodził zimny, mglisty. Trzeba było wtedy zdwajać czujność, bo kujoty rozzuchwalały się podczas takiej aury. Psy jednak zawsze w porę alarmowały pasterzy, stąd właściciel nie ponosił uszczerbku. Wreszcie ich szlak przeciął ostatnią drogę, jaka dzieliła tę okolicę od pustyni. Clifton przystanął na niej akurat w tej chwili, gdy przejeżdżał tamtędy jakiś samochód. Chciał już iść dalej, gdy przejezdni zatrzymali wóz i dali mu ręką znak, aby się zbliżył. Domyślił się, że stary obłocony ford należy do farmera i że jadący w nim trzej mężczyźni są ludźmi Zachodu. - Hej! Pedro, zbliż się i przywitaj z nami - zawołał jeden z nich. A gdy Clifton podszedł, dodał: - Przepraszam, wziąłem pana z daleka za pasterza. - Dzień dobry! - pozdrowił ich Clifton. - Wspaniałe stado! Czyje to? - zapytał najstarszy. - Don Lopeza. - Tak? Ostatnie zdążające na południe? W takim razie pan jest młodym Forrestem, synem Claya Forresta. - Tak. Wiadomość ta ożywiła ich i usposobiła życzliwie. - Słyszeliśmy, że nie tak dawno miał pan małą awanturkę! - Niestety - odparł Clifton niechętnie. - Ponieważ nazajutrz po tym zajściu opuściłem rodzinne strony, nie wiem jak się to wszystko skończyło. Czy któryś z panów nie jest przypadkiem szeryfem? - Chwalić Boga, nie! - zaśmiał się jeden z podróżnych. - Ale niepotrzebnie pan się obawia. Wprawdzie Mason został ranny, ale lekko. Zresztą nie pan go postrzelił. - Niech mi pan wierzy, Forrest - dodał drugi - że nikt z nas nie ma panu za złe pobicia Malpassa. - Bardzo mnie to cieszy - odparł Clifton. - Dokąd pędzicie to stado? - Do źródeł Guadelupy. - Przecież to zajęcie na całą zimę! Ale pan zapewne wkrótce wróci? - Nie. Zatrudniłem się u Lopeza i wrócę dopiero na wiosnę. - Proszę mi wybaczyć, Forrest - odezwał się przyjaźnie najstarszy mężczyzna. - To oczywiście nie mój interes, ale chcę pana uspokoić. Nie ma potrzeby ukrywać się, gdyż żaden szeryf pana nie szuka. - Dziękuję, rad jestem, że to słyszę. - Gdybym był na pana miejscu, rzuciłbym do diabła to zajęcie. Onegdaj w Watrous ktoś mi powiedział, że Malpass zamierza kupić wszystkie owce Lopeza. Może to tylko plotki, ale mimo to powinien pan mieć się na baczności. - Muszę tu zostać. Nie mógłbym żyć bez pracy, a wszak nie każda praca jest dla mnie odpowiednia. Lopez mi zaufał, więc i ja muszę zaufać jemu. Gdyby nosił się z zamiarem sprzedaży stada, uprzedziłby mnie o tym. - Lopez jest biały, więc pewnie słowa dotrzyma. Ale Malpass ma w ręku wszystkich tutejszych hodowców. Niech pan lepiej zbiera swe manatki i jedzie z nami. - Dziękuję. Zostanę tutaj. - A jak pan się czuje? Wygląda pan dość mizernie. - Nic mi nie jest. Z początku nie było łatwo, ale jakoś dam sobie radę. - No to wszystkiego dobrego! Czy przekazać komuś wiadomość o panu? - Gdy spotkacie kogoś z moich... znajomych, powiedzcie, że mam się dobrze - odpowiedział Clifton powściągliwie. - Dobrze, powtórzę... A może nie ma pan papierosów? - Mam, ale memu towarzyszowi przydałyby się. - Proszę, mam całą paczkę. Dawaj swoje, Pedlar. I ty, Bill. Trzy paczki upadły koło Cliftona. - Dziękuję. Nie chciałem panów ograbić. - Do widzenia Forrest! I pamiętaj pan, że nic ci nie grozi. - Czekajcie! - zawołał Clifton, gdy już mieli ruszyć. Podszedł do wozu i zapytał: - A czy pan przypadkiem nie wie, co stało się z... panną Lundeen? - Przykro mi, nie mam pojęcia. - Ja wiem - zawołał mężczyzna zwany Billem. - Widziałem ją tego wieczora na stacji. Pojechała na Wschód. - Widzisz pan, dała sobie radę! - oświadczył najstarszy z satysfakcją. - No, do widzenia! Wszystkiego najlepszego! Clifton stał na drodze, wpatrując się w zadumie w oddalający się samochód. Minęła długa chwila, zanim pomyślał o owcach, a jeszcze dłuższa, nim znów ruszył w drogę. Źródła Guadelupy leżą o cztery tygodnie owczej wdrówki od Szarych Skał i trzy tysiące stóp niżej. Tamtejszy klimat przypomina w zimie wczesną jesień w górach. Położone są w samym środku olbrzymiej misy nierównego terenu. Gaje drzew bawełnianych i szeregi wierzb świadczą o obecności wody, która utrzymuje na pustyni życie. Drzewa stały tu jeszcze w pysznej szacie złota i rdzewiejącej zieleni, podczas gdy na zachodzie dawno już opadły z nich liście. Z krawędzi misy widać było nieurodzajną strefę piasku, kamieni i kaktusów, która ciągnęła się daleko na południe, aż do granic Meksyku. Z uroczej, podobnej do oazy doliny, gdzie stado Lopeza miało spędzić miesiące zimowe, nie było widać upiornie smutnej pustyni. Oczy pasterzy cieszył widok szarych, łagodnie wznoszących się wzgórz, czerwonych i żółtawych skał i błękitnawych szczytów, majaczących w oddali niby kłębowiska obłoków. Mijało dziewięć tygodni, odkąd Clifton opuścił San Luis, ale jemu zdawało się, że to już dziewięć lat. Przez ten czas pogarda dla bólu i niedomagań fizycznych, bezustanne przebywanie w najczystszym na świecie powietrzu pustyni, umiarkowany ruch wpływały tak korzystnie na jego ducha i ciało, że stan jego uległ znacznej poprawie. Rozpostarli namiot pod bawełnianym drzewem, na którego widok Cliftonowi mocniej zabiło serce. Było tak podobne do starego olbrzyma, na który Wirginia wdrapywała się w dzieciństwie i pod którym później, już jako dorosła kobieta, zechciała zostać jego żoną. Nie, nigdy o niej nie zapomni! Niewielki strumyk szemrał po skałach, pozostawiając na piasku lekki osad. W zielonych krzakach pomykały przepiórki i króliki. Raszki, skowronki i błotne kosy jeszcze nie odleciały na południe i swym radosnym ćwierkaniem napełniały powietrze. W górze strumienia, w trójkącie utworzonym przez skały, znajdowała się naturalna zagroda dla owiec. Tu Clifton i Julio zapędzili stado pokrzykując z radości, że wreszcie są na miejscu. Wędrówka na południe została zakończona. Na wiosnę owce będą zdrowe i tłuste, a potem nastąpi drooga powrotna i wynagrodzenie za wielomiesięczne trudy. - Julio! Wszystko jest dobrze! - mówił Clifton. - Tak, se~nor! Wszystko jest dobrze! - odpowiadał chłopak. Clifton szukał obalonych pni drzew bawełnianych i wierzb, zbierał też kłody przynoszone przez prąd potoku i uśmiechał się na myśl o wspaniałym ogniu, jaki tu będzie buzował przez całą zimę. Cóż on dotychczas wiedział o zimie i o rozkoszy ognia. Dopiero pustynia daje człowiekowi poznać jedno i drugie. Pewnego dnia wziął do ręki siekierę. Rąbanie zmęczyło go. Spocił się przy tej robocie. Ale potrafił nią władać! Ucieszyło go to niezmiernie. Życie jest cudowne! Cudownie też uświadomić sobie, że stoi się twardo na nogach i pracuje jak mężczyzna! Nadszedł Julio i widząc Cliftona rąbiącego drzewo, stanął zdumiony. - Se~nor jest znowu mężczyzną! - zawołał uradowany. Clifton czuł się osłabiony, ale o ile silniejszy niż śmiał kiedykolwiek marzyć! Położył się na posłaniu zdyszany i w tej samej chwili zrodziła się w nim namiętna miłość do surowej, ostrej i bezlitosnej pustyni, która go uratowała. XIV Pewnego dnia Julio zauważył brak kilku owiec. Z początku Clifton przypuszczał, że się zabłąkały, ale gdy chłopak pokazał mu ślady mokasynów na piasku, nie było już wątpliwości. Zostały skradzione. - Pójdę i odbiorę je - postanowił Clifton. - Są już daleko - mitygował go chłopak. - Ależ owce nie potrafią biec prędko! - zaoponował. - Dogonię złodziei. - To będzie trudno! Indianie strzelać! Julio widocznie uważał, że strata kilku sztuk nie jest warta ryzyka, ale Clifton był innego zdania. - Pójdę - oświadczył stanowczo. - Nie pozwolę, żeby mi bezkarnie wykradano owce. Żeby się zbytnio nie obciążać, zabrał tylko najpotrzebniejsze rzeczy: strzelbę, naboje, nieco jedzenia. Wody nie musiał brać, wiedząc, że Indianie nigdy nie oddalają się od miejsc, gdzie można ją znaleźć. Zatknął za pas jeszcze małą siekierkę i wyruszył w drogę. Odnalezienie owczych śladów nie nastręczało większych kłopotów, gdyż ich ostre kopytka odciskały się wyraźnie na gliniastym gruncie. Za to ślady mokasynów były prawie niewidoczne. Droga prowadziła na wschód. Trzy godziny piął się pod górę, zanim dotarł do skalistych ścian. Wyglądały jak gładkie czerwone mury, gdzieniegdzie poprzerywane wyłomami, dokąd wciskała się wątła roślinność. Widziane z odległości jakich dziesięciu mil, nie wydawały mu się tak ogromne. Przesunął się przez wyłom, którędy prowadziły ślady i stanął zdumiony. Znalazł się w jakimś niesamowitym skupisku czerwonych obelisków, kolumn, bezkształtnych posągów i luźnych ścian. Nigdy nie słyszał o takich skalnych formacjach i przemknęło mu przez myśl, że jest tak wiele rzeczy nie znanych nikomu. Czar kolorów zdawał się spowijać to królestwo skał. Dokoła panowała głęboka cisza, przerywana jedynie delikatnym szumem ptasich skrzydeł. Clifton posuwał się ostrożnie, obawiając się przypadkowego spotkania z Indianami. Wreszcie przedarł się przez ten kamienny labirynt. Nagle dostrzegł w dole poruszające się punkciki. Nie ulegało wątpliwości, że byli to ci, których szukał. Wdrapał się na grań, spodziewając się dostrzec z niej skradzione owce. Były. Usiadł, aby się posilić i obmyślić plan działania. Postanowił skradać się ukradkiem za nimi aż do obozu, potem oddać kilka strzałów w powietrze, a gdy rozproszą się, zabrać owce i wrócić z nimi do stada. Musiał jednak zachować maksymalną ostrożność. Poczuł się zmęczony. Uszedł spory kawał drogi. Zmierzchało już, gdy znalazł się w odległości pięciu mil od zielonej plamy. Były to drzewa, a pośród nich błyszcząca przestrzeń, nie wiadomo, wody czy piasku. Mrok gęstniał i pod jego osłoną zaczął iść szybciej. Nagle przykucnął w cieniu krzaka. Usłyszał z daleka szczekanie psa. Indianie zapewne znajdowali się wprost pod nim. Posunął się bezszelestnie o kilka jardów. Zdawało mu się, że słyszy czyjeś oddalone głosy. Wczołgał się na wzgórek, skąd mógł ogarnąć wzrokiem większą przestrzeń. W odległości pół mili dostrzegł czterech ludzi pędzących przed sobą kilkadziesiąt owiec. Niebawem stracił ich z oczu, gdyż zagłębili się w las. Przyspieszył kroku i po paru minutach dotarł do pierwszej linii drzew. W głębi dostrzegł migotanie obozowego ogniska. Zdołał zatem wytropić złodziei! Co jednak robić, aby odzyskać owce? Nie zauważył wprawdzie, aby Indianie mieli strzelby, ale, być może, zostawili je w obozie. Okrążył lasek i wszedł do niego z przeciwnej strony. Drzewa były tu rzadsze, rosło za to sporo krzaków. Położył się w rowie i odpocząwszy nieco, poczołgał się w kierunku obozowiska. Drogę mu przeciął mur z luźnych głazów. Wysunął ostrożnie głowę i dostrzegł poszukiwanych ludzi. Przyjrzał im się uważniej i zrozumiał swą pomyłkę. Nie byli to Indianie! Wokół ogniska siedziała gromadka wynędzniałych, obdartych i zapewne głodnych Meksykan. Jakaś kobieta trzymała przy piersi maleńkie dziecko. Wszyscy skupieni byli wokół ognia, na którym pieczono barana. Było to dla nich na pewno nie lada wydarzenie. Z ożywieniem szwargotali coś między sobą, a młodsi wykonywali coś na kształt tańca. Widocznie nikomu z nich nie przyszło nawet do głowy, że mogą być śledzeni. Nie zwietrzyły go nawet psy, które też tęsknie wpatrywały się w wiszące nad ogniem mięso. Wychudłe twarze o płonących oczach, wynędzniałe ciała widoczne przez łachmany, maleńkie dziecko i jego matka podobna do zgłodniałej wilczycy napełniły serce Cliftona litością. Jeden wystrzał rozproszyłby tę gromadę jak stado przepiórek, ale ci głodni ludzie zabierali się właśnie do uczty i Clifton czuł, że nie podniósłby ręki, aby im w tym przeszkodzić. Wstał, zarzucił strzelbę na ramię i oddalił się w stronę pustyni. Biedni peoni! - szepnął do siebie. - Stary Don Lopez może sobie pozwolić na stratę kilku sztuk. Najwyżej zapłacę mu za nie. Skierował się ku ciemnym ścianom skalnym. Choć był zmęczony, nie zwolnił kroku, dopóki nie znalazł się o kilka mil dalej. Natrafił na zaciszne miejsce porosłe szałwią i osłonięte z trzech stron przez skały. Uśmiechnął się do siebie na myśl, że dostał od natury nagrodę za swój szlachetny czyn. Rozpalił małe ognisko i upiekł kawałek mięsa. Posiliwszy się, przygotował sobie posłanie i usiadł w pobliżu ognia. Przenosił wzrok z jego migotliwego blasku na gwiazdy. Nie czuł się samotny. On, który jeszcze przed kilkoma miesiącami uważał się za tak bezgranicznie nieszczęśliwego, teraz był prawie radosny. Nie chciałby być nigdzie indziej. Szkoła, wojna, przyjaciele, rodzina... Dawny świat wydał mu się zupełnie obcy. Teraz jednak gorycz opuściła jego serce. Dorzucił chrustu do ognia. Przypomniał sobie, jak kiedyś siedząc w okopie rozpalił podobne ognisko. O dwa jardy od niego leżał na lodzie trup jego towarzysza. Wtedy lód, ogień i trup, nie robiły na nim żadnego wrażenia. Teraz widok płomienia budził w jego sercu wdzięczność. Wreszcie położył się i zasnął. W lutym drzewa bawełniane straciły liście. Clifton i Julio odwiedzili innych pasterzy zimujących w dolinie, którzy podzielili się z nimi zapasami żywności kupionej na pograniczu. Clifton niósł dwa worki, Julio jeden. Po powrocie do obozu uśmiechnął się. Cóż dla niego znaczył obecnie taki ciężar? Przez dwa miesiące codziennie dźwigał grube bierwiona na ognisko. Był teraz silniejszy niż kiedykolwiek w życiu. Przyglądał się swoim brązowym rękom i muskularnym ramionom. Nogi miał twarde niczym z żelaza. O ranach zapomniał, jakby nigdy nie istniały. Zbliżała się pora powrotnej wędrówki do San Luis. Owce były tłuste, syte i leniwe. Niebawem miały się kocić i dopiero gdy jagnięta nieco podrosną, można będzie ruszyć na północ. Clifton spodziewał się dużego przyrostu stada. Jakże stary Don Lopez będzie zadowolony! Nie przypuszczał, że sezon będzie taki pomyślny. Clifton często zastanawiał się nad tym, co usłyszał od spotkanych po drodze hodowców bydła. Malpass jakoby zamierzał kupić stado Lopeza. Buntował się na samą myśl o tym, ale przeczucie mówiło mu, że już nigdy nie spotka tego człowieka. Był teraz spokojny o swoją przyszłość, ale starał się o niej nie myśleć. Jeśli po powrocie zastanie wszystko tak jak zostawił, to wróci na pustynię. Najbardziej dręczyła go myśl o matce. O ojcu wolał nie wspominać. Postać Wirginii zasnuwała się coraz gęściejszą mgłą. Było to bolesne, toteż starał się o niej nie myśleć. Prawdopodobnie wszczęła już kroki rozwodowe. Okres kocenia skończył się dosyć późno, za to stado powiększyło się o blisko tysiąc sztuk. Jakiż doskonały interes można było zrobić, kupując je teraz od Lopeza! - To wspaniałe! - wołał Julio, klaszcząc z radości w ręce. Clifton cieszył się razem z nim. Małe jagnięta były rozkoszne. Jedno było czarne z białym ogonkiem, drugie białe z brązowym uchem, inne miały białe głowy lub czarne nogi. Bawili się z nimi jak dzieci. Zwlekał z opuszczeniem Guadelupy. Trudno było mu rozstać się z uroczą samotnią, a poza tym czekał, żeby jagnięta nieco podrosły. Na szczęście nie potrzebował kłopotać się o wodę i paszę. Postanowił, że na razie jeden dzień będą w drodze, a drugi przeznaczą na odpoczynek. Już sama myśl o powrocie zmąciła jego spokój. Przecież każdy krok na północ będzie go zbliżał do domu, do San Luis, do Wirginii Lundeen... Zastanawiał się, czy po powrocie ma porzucić zajęcie u Lopeza. Jakże będzie pasał owce w sąsiedztwie San Luis i Cottonwoods? Ale z drugiej strony pokochał swoje wolne życie, przywiązał się do stada. Kiedyś, gdy to okaże się możliwe, wyhoduje swoje własne stado. Nie łudził się, że Wirginia długo pozostawała poza domem. Był pewien, że stary Lundeen opamiętał się, zrozumiał, że córka jest osobą pełnoletnią, przeprosił ją i przywiózł z powrotem do Cottonwoods. A potem wymógł na niej zgodę na rozwód. Wirginia, dla świętego spokoju, oczywiście zgodziła się. Nie, Clifton stanowczo nie miał powodu, żeby przyspieszać termin powrotu. Nic zatem dziwnego, że jak ostatni wyruszyli do Guadelupy, tak ostatni ją opuścili. XV W pierwszych dniach listopada Wirginia wróciła do Las Vegas i zamieszkała w hotelu Castaneda. Była tak pogrążona w myślach o czekającym ją zbadaniu sprawy kopalni, że zapomniała, w jakich okolicznościach wyjechała stąd. Miasteczko nie było duże i po pół godzinie wszyscy wiedzieli już o jej przyjeździe. Po dwunastym telefonie od znajomych poczuła, że dosyć ma tej popularności. Zaczęła żałować, że nie zabrała ze sobą Ethel. Kolejny dzwonek telefonu. W słuchawce rozpoznała burkliwy głos ojca. - To ty, Wirginio? - Tak, kto mówi? - Lundeen - brzmiała odpowiedź. - Kto taki? - Twój ojciec... Czy nie poznajesz już mojego głosu? - Przepraszam! Nie wierzyłam własnym uszom. Jakże się ojciec miewa? - Tak sobie. - Wiedziałam, że tak będzie. A mama? Miałeś od niej jakieś wiadomości? - Tak, czuje się lepiej. - Dzięki Bogu! Bardzo się cieszę. Ona zawsze tam czuje się lepiej. - A co słychać u ciebie, Wirginio? To pytanie było wstępem do czegoś innego. Wirginia postanowiła zdwoić czujność. - U mnie? Dziękuję, wszystko dobrze. - Przyjadę, żeby z tobą pomówić. - To zupełnie zbyteczne. Gdybym spotkała cię na ulicy, nie zatrzymałabym się nawet. - Spodziewałem się tego, toteż wolałem najpierw zatelefonować. Wirginio, jest mi bardzo przykro, że to wszystko tak się potoczyło. - Doprawdy? Jestem wzruszona, ale teraz za późno już na żale. - Słuchaj, dziewczyno. Jestem coraz starszy. Twoja matka wyjechała i wiem, że nigdy już nie wróci. Czuję się bardzo samotny. - Przecież masz przy sobie swego najdroższego Malpassa! - odpowiedziała bezlitośnie. Usłyszała, że zaklął z cicha. - Wirginio, przyjmę cię z powrotem, jeśli rozwiedziesz się z Forrestem. - Rozwieść się z Cliftonem? - zawołała. - Nigdy! Jak w ogóle śmiesz tego żądać! - Przecież on cię nic nie obchodzi! - zdumiał się Lundeen. - Przeciwnie! Kocham go. - Po co dożyłem dnia, żeby usłyszeć takie słowa od własnej córki! - Widocznie chciałeś je usłyszeć, skoro zatelefonowałeś. Masz mi jeszcze coś do powiedzenia? Jestem zajęta. - Potrzebujesz pieniędzy? - Naturalnie! Ale nie jest to już twój kłopot. - Nigdy nie znałaś ich watości, dlatego martwię się teraz. Gotowa jesteś pozaciągać jakieś wariackie pożyczki. - Przypuszczasz, że ktoś zechciałby mi pożyczyć? - Pewien jestem, że uczyniłby to każdy bank, ale wolałbym tego uniknąć. - Prędzej umrę z głodu, niż przyjmę cokolwiek od ciebie. Znajdę sobie jakieś zajęcie. Może w kawiarni? Albo... - Milcz! Kupiłbym tę kawiarnię i natychmiast zamknął! Nie zniósłbym nigdy, żeby panna Lundeen... - Tato! - przerwała mu. - Zapominasz, że nie jestem już panną Lundeen. Zameldowałam się w hotelu jako pani Forrest! Odłożył z trzaskiem słuchawkę. Wirginia stała ze swoją w ręku i uśmiechała się złośliwie. - To mu dobrze zrobi - mruknęła. - A jednak tęskni za mną. Gdyby udało mi się z tą kopalnią. Rozpakowując swoje walizki, często się zamyślała. Telefon ojca zastanowił ją. Wszystko teraz jest możliwe. Zdemaskowanie Malpassa, na które tak liczyła, wydało jej się tylko wstępem do dalszego działania. Spojrzała w lustro i zdziwiła się. Miała kolory na twarzy i uśmiech na ustach. Wyszła na ulicę, żeby się trochę przejść. Liście opadły już z drzew, szczyty górskie były ubielone śniegiem. Po drodze spotkała znajomą, z którą umówiła się na następny dzień. Przed jednym z banków zobaczyła Ryszarda Fentona. - Jak się masz, Dick! - pozdrowiła go radośnie. - Wirginia? Co ty tu robisz? Skąd przyjechałaś? - Z Denver. Dziś rano. Nie słyszałeś? Przecież trąbią o tym po całym mieście. - Nie, nie słyszałem. Wspaniale wyglądasz, Wirginio! - Dziękuję. To zasługa tutejszego powietrza. W Denver wyglądałam szkaradnie. - To niemożliwe! Byłaś u Ethel? Co u niej słychać? - Świetnie. Zaręczyła się z bardzo miłym chłopcem. - Co ty mówisz! Ethel? A zresztą można się było tego spodziewać. Przepraszam cię, dokąd się wybierasz? - Wracam do hotelu. - Może pójdziesz ze mną coś zjeść? - Doskonale! Tylko pamiętaj, Dick, że jestem już stateczną mężatką! - Do licha! Zapomniałem! Pani Cliftonowa Forrest... Ten szelma ma szczęście. Skoro jednak sam nie mogłem być tym szczęśliwcem, rad jestem, że wybrałaś Cliftona. My wszyscy, twoi adoratorzy, nie znosiliśmy Malpassa. I choć sami byliśmy w tobie nieźle zadurzeni, ucieszyła nas wieść o twoim ślubie. Clifton, to dzielny chłop, prawdziwy człowiek Zachodu. Nasz, a nie żaden przybłęda! - Dziękuję ci. Sprawiłeś mi wielką przyjemność - powiedziała zarumieniona ze wzruszenia. - No, chodźmy, bo umrę z głodu. Zasiedli w sali restauracyjnej, zdając sobie sprawę, że wzbudzają ogólne zainteresowanie. - A więc nie pojechałaś do Reno? - zapytał z uśmiechem Fenton. - Do Reno? A ja tam po co? - Chodziły słuchy, że pojechałaś, aby przeprowadzić rozwód z Forrestem. - Ależ nie ma w tym cienia prawdy! Przypuszczam, że to sprawka Malpassa i mojego ojca. Mało im jeszcze skandalu! - Nigdy w to nie wierzyłem! - zapewniał Ryszard. - Wiedziałem, że nie zostawisz Cliftona. Wszyscy twoi przyjaciele byli zachwyceni romantycznością waszego ślubu. Trochę to wrażenie zepsułaś swym samotnym wyjazdem. - Nie tylko to... Dick, aż mi wstyd zapytać, ale czy wiesz, co dzieje się z Cliftonem? - Nic o nim nie wiesz? - zapytał zdumiony. - Nie mam pojęcia - odparła bardzo zmieszana. - To szczególne! Chodziły pogłoski, że też został wypędzony z domu. Od tego czasu zniknął z horyzontu. Myśleliśmy, że gdzieś się spotkaliście. - Nie. Nie widziałam go od tamtego dnia. - A więc to nie było żadne porwanie. A teraz nie będzie rozwodu... Wirginio, obawiam się, że dopiero teraz rozhulają się języki. - A niech tam! Wkrótce dostarczę im nowego tematu... Dick, jak myślisz, czy pożyczyłby mi kto pieniędzy? - Służę ci! Ile chcesz? - Ależ nie od ciebie, mój drogi. Miałam na myśli bank. - Zdaje się, że umiarkowaną sumę bank ci pożyczy. - Nie daję żadnego zabezpieczenia. Mam wprawdzie biżuterię, ale część musiałam już zastawić w Denver. Ethel była na mnie wściekła, nie przyjęłam od niej ani centa. - Przypuszczam, że mój ojciec wyrobi ci w swoim banku pożyczkę. Jako dyrektor jest wprawdzie dość twardy, lecz zawsze miał słabość do ciebie. Czy chcesz, żebym go o to poprosił? - Byłabym ci bardzo wdzięczna. Na razie jeszcze nie potrzebuję pieniędzy, ale po pewnym czasie... Dick, zdaje się, że do tej pory nie doceniałam przyjaciół. - Lepiej późno niż wcale - odpowiedział sentencjonalnie. Niebawem wyszli. W holu do Wirginii podszedł chłopiec hotelowy. - Pani jest proszona. - Do telefonu? - Nie, przyszedł jakiś mężczyzna, który powiada, że ma interes zbyt ważny, aby załatwiać go przez telefon. - Doprawdy? Gdzie on jest? - Czeka przed hotelem. Poproszę go. Po chwili wrócił prowadząc jakiegoś nieśmiałego, skromnie ubranego człowieka, który skłonił się przed Wirginią i zapytał poważnie: - Czy mówię z panią Forrest? - Tak - odparła zmieszana. - Nazywam się Smith. Jestem owczarzem. Byłem dziś w San Luis i rozmawiałem z Don Lopezem. Ponieważ przypadkiem dowiedziałem się, że pani jest w hotelu, pozwoliłem sobie tu przyjść. Jeśli pani może mi poświęcić parę minut, miałbym pani coś ważnego do powiedzenia. - Naturalnie! Usiądźmy, będzie nam wygodniej rozmawiać. Spojrzała na niego badawczo. Był w średnim wieku. Jego szorstkie ubranie pachniało owczą wełną i tytoniem. Buty miał zabłocone. Wielkimi owłosionymi rękoma miął w zakłopotaniu sombrero. Wysunięty do przodu podbródek od dawna nie był golony. Uczciwe niebieskie oczy śmiało spotkały się z jej spojrzeniem. - Malpass pertraktuje z Lopezem o kupno jego stada - powiedział, jakby ta wiadomość miała dla Wirginii Bóg wie jakie znaczenie. - Tak? - zapytała tonem zachęcającym do dalszych zwierzeń, choć nie rozumiała wcale, do czego zmierza. - Słyszałem o tym miesiąc temu, więc zaraz po powrocie poszedłem do Lopeza. Przyjaźnię się z nim, więc był ze mną szczery. Przyznał, że zaraz po wyruszeniu młodego Forresta ze stadem przyszedł do niego Malpass z propozycją kupna owiec. Dawał jednak tak niską cenę, że Lopez nie mógł się na to zgodzić. Przychodzę namówić panią do tego interesu. Niech pani uprzedzi Malpassa i kupi stado od Lopeza. - Dlaczego mi pan to doradza? - zapytała. - Ja ostatni widziałem te owce - odparł Smith. - Było to parę tygodni temu. Znam się na owcach i zapewniam panią, że to stado wróci większe o jaką trzecią część. Jeśli zaraz kupi je pani, to Malpass dostanie po nosie, a pani jeszcze na tym zarobi. - Rozumiem, że skoro widział pan owce, to widział pan również mojego męża - zapytała siląc się na spokój. - Tak, nawet z nim rozmawiałem. Uprzedziłem go wtedy o zamysłach Malpassa i odradzałem mu wędrówkę do źródeł Guadelupy. Uparł się jednak, że musi tam iść. Widzi pani, nie znam się na podstępnych kombinacjach, ale dla mnie jest jasne, że Malpass nie po to chce kupić owce, by na tym zarobić, ale by wymówić pracę pani mężowi. Rozumiem też Forresta i jego trwanie w swym zamiarze. On też nie idzie tam dla pieniędzy, bo kilka centów dziennie to nie jest zarobek. Pani mąż po prostu wierzy, i ma rację, że pobyt na pustyni przywróci mu zdrowie. A ten meksykański przybłęda chce za jednym zamachem pozbawić go chleba i nie pozwolić przyjść do siebie. Proszę wybaczyć, że mówię tak po prostu, ale jestem zwykłym owczarzem i... - O, nie! Jest pan bardzo dobrym i szlachetnym człowiekiem. Bardzo panu dziękuję. Ile warte jest to stado? - Na moje oko, około dziesięciu tysięcy. Dzisiaj, bo na wiosnę jego wartość znacznie wzrośnie. - Oto moja ręka - oświadczyła Wirginia z przekonaniem. - Kupuję te owce. Mam do pana prośbę, niech pan zajdzie do mnie któregoś dnia, to pomówimy o moim mężu. - Byłby to dla mnie wielki zaszczyt, ale dziś jeszcze muszę wyjechać. Nie znam zresztą więcej szczegółów o nim. Wiem jednak, że jeśli ubiegnie pani Malpassa, to na wiosnę pani mąż wróci zdrów jak ryba, bo teeż pustynne powietrze czyni cuda. Nawet umarłego postawiłoby na nogi. - Zatem żegnam pana. Proszę nie zapominać, że ma pan w nas oddanych przyjaciół. Natychmiast udała się do banku i już po kilku minutach rozmawiała z ojcem Ryszarda Fentona. - Czy pański bank pożyczyłby mi dziesięć tysięcy dolarów? - zaczęła bez zbędnych wstępów. - Dick wspominał mi już o tym - odparł dyrektor. - Rozmawiając z nim, nie miałam pojęcia, że przyjdę tak prędko i po tak znaczną sumę. - Widać przeczuł to, bo o takiej kwocie wspominał. Powiedz mi jednak, Wirginio, na co ci tyle pieniędzy? Opowiedziała mu o rozmowie ze Smithem. - To co innego. Wybacz, ale początkowo sądziłem, że to na zwykłe babskie zachcianki. Ten interes jest pewny i masz u mnie kredyt. Sam chętnie kupiłbym takie stado. - Dziękuję, panie Fenton. Skoro jest pan tak miły, to miałabym jeszcze jedną prośbę. Otóż nie znam się na transakcjach i chętnie skorzystałabym z fachowości któregoś z pańskich pracowników. - Ależ oczywiście! Weź z sobą Dicka. On jest naszym adwokatem i na pewno zadba odpowiednio o twoje interesy. Stary Fenton nacisnął przycisk dzwonka i spojrzał przyjaźnie na Wirginię. - Widzę, że odzyskałaś kolory - powiedział. - Gdy widziałem cię ostatnio, byłaś bardzo blada. Wolę cię taką. Przed rokiem miałem nadzieję, że zostaniesz moją synową. No cóż, nasze nadzieje nie zawsze się spełniają. Cieszę się jednak, że wybrałaś Cliftona. Wieczorem Wirginia tak była zmęczona, że nie mogła nic jeść. Na dodatek w porze kolacji oblegli ją przyjaciele. Gdy wreszcie położyła się do łóżka, zasnęła natychmiast. Nazajutrz obudziła się wypoczęta, pełna zapału i energii. Przy śniadaniu przeczytała na pierwszej stronie miejscowego dziennika notkę o sobie, w której donoszono o jej powrocie i transakcji z Don Lopezem. Zbyła ją pogardliwym wzruszeniem ramion. Ale jedna rzecz poruszyła jej emocje. Tytułowano ją tam panią Cliftonową Forrest. Doznała w związku z tym uczucia dumy, wstydu i przykrości zarazem. Wkrótce po śniadaniu przyszedł chłopiec hotelowy. - Pani ojciec czeka na dole. Czy mam go tu przyprowadzić? - Nie, zejdę do niego - odpowiedziała. W lot pojęła, że bezpieczniej będzie przyjąć ojca w salonie hotelowym. Schodząc zadecydowała, że jeśli tylko zobaczy obok niego Malpassa, natychmiast ucieknie. Przybrała minę pełną godności i weszła do salonu. Lundeen był sam i wstał na jej widok. Uczucie litości było jej zupełnie obce, ale gdy zobaczyła jego zmienioną twarz i niemal błagalne spojrzenie, poczuła dziwny skurcz w sercu. Przywitał ją mniej sztywno niż ona jego. Może zapomniał, że nie są tu sami. - Uważałem, że lepiej będzie, gdy tu przyjdę - powiedział wskazując jej fotel. - Doprawdy? - zapytała usiłując odgadnąć, co kryje się pod tą nieoczekiwaną łagodnością. - Ślicznie wyglądasz - mówił nie speszony jej powściągliwością. - Jesteś bardzo podobna do matki, gdy ją poznałem. - Westchnął i uderzył ręką po gazecie. - Widzę, że robisz interesy. - Tak, chociaż nie rozumiem, dlaczego piszą o tym w dzienniku. - Pani Cliftonowa Forrest - przeczytał. - Skąd wzięłaś na to pieniądze? - Zaciągnęłam pożyczkę. - Ile? - Dziesięć tysięcy. - Muszę przyznać, że jesteś sprytna. Powiedz mi szczerze, dlaczego zrobiłaś ten interes, bo nie przypuszczam, iż tylko dla zarobku. Przyznała mu rację. Jego zdziwienie nie było udane. - Wirginio, ja umiem przyjąć cios - powiedział nieoczekiwanie. - Nie znam cię z tej strony, ojcze - roześmiała się. - A jednak to prawda. Twoje małżeństwo z Forrestem było dla mnie prawdziwym ciosem. Czy odpowiesz mi uczciwie na pewne pytanie? - Oczywiście! - Czy wyszłaś za niego tylko po to, aby wyprowadzić w pole mnie i Malpassa? - Naturalnie, że nie. - Więc naprawdę zależy ci na nim? - Tak, ojcze. - Czy kochasz go tak, jak twoja matka niegdyś kochała mnie? - Przypuszczam, że tak. A mama kochała cię szalenie. Bardziej niż na to zasługiwałeś. - To zupełnie zmienia sytuację - odpowiedział puszczając jej ostatnią uwagę mimo uszu. - Aż do wczoraj nie miałem pojęcia, że jesteś w nim zakochana. Powiedziałaś jednak przez telefon coś, co mnie poruszyło. Wtedy uświadomiłem sobie, że nienawidziłem młodego Forresta tylko ze względu na jego ojca. Przyszedłem ci powiedzieć, że jeśli pogodzisz się ze mną, nie będę już nalegał na rozwód. - To bardzo ładnie z twojej strony - zawołała uradowana. - I szlachetnie. Zaczynam cię trochę rozumieć. - Nie przyszło mi to łatwo, możesz mi wierzyć. Przebaczysz mi i wrócisz? Choćby razem z nim? - Przebaczam! - szepnęła wzruszona. - Mogłabym też wrócić do domu, ale pod warunkiem, że zerwiesz z Malpassem. Żachnął się. - Obawiałem się tego - odpowiedział stłumionym głosem. - Wirginio, tego nie mogę zrobić. - Dlaczego? Gdybyś nawet stracił na tym pieniądze, to i tak wyjdzie ci to na dobre! - Tu nie chodzi o pieniądze, dziecko. On jeszcze wierzy, że prędzej czy później cię zdobędzie. - Zarozumiały szakal! - zawołała rozgniewana. - Będzie się teraz trzymał mnie pazurami. - Ojcze, przecież to oszust! - W tym sęk. Przez niego i ja stałem się oszustem. Ale gdybym z nim zerwał, oznaczałoby to dla mnie ruinę. - A nie przyszło ci do głowy, że Malpass może oszukać również ciebie? - Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytał podejrzliwie. - Nie, to niemożliwe - dodał po chwili. - Dałbym głowę, że mnie nie oszukuje. - Przypuśćmy jednak, że się mylisz. Czy wtedy zerwałbyś z nim? - Wtedy nie tylko zerwałbym, ale... - zacisnął pięści i mruknął coś pod nosem. Wirginia zadrżała. Posunęła się zbyt daleko. Jeszcze nie powinna go ostrzegać. Lundeen wstał i spojrzał smutnie na córkę. - Znów rozchodzimy się z powodu Malpassa! - Nie, ojcze, nie rozchodzimy się. Nie mogę jeszcze do ciebie wrócić, ale spodziewam się, że kiedyś to nastąpi. Nabrałam do ciebie trochę szacunku, może nawet coś więcej... To dla mnie dużo znaczy. Nie gniewaj się już na mnie! może będę mogła ci pomóc? - Pomyślę o tym - odpowiedział i pospiesznie wyszedł. XVI Nazajutrz z samego rana zadepeszowała do inżyniera Jarvisa, prosząc go o natychmiastowy przyjazd. Załatwiwszy to, starała się czekać spokojnie, ale nie mogła stłumić niepokoju, nadziei i strachu. Czuła, że wiele ryzykuje, choć plan, który sobie nakreśliła, wydawał się dobry. Niech się dzieje co chce, już go nie poniecha! Powrót do Las Vegas, wiadomość o Cliftonie i niespodziewana kapitulacja ojca wzburzyły ją bardzo. Ulżyła sobie, pisząc do Ethel szalony i bezładny list, który wysłała bez czytania. Po południu poszła do kina. Wyświetlali jakiś melodramat z życia Zachodu. Bohaterowie uwikłani byli w straszne perypetie, które nie miały nic wspólnego z życiem. Mimo to czarny charakter, do złudzenia przypominający jej Malpassa, cudowne ocalenie od powodzi, ognia i lawiny zabawiły ją i oderwały od własnych myśli. Wieczorny obiad był męką, a wszelkie wysiłki by zasnąć - bezowocne. Udało jej się to dopiero nad ranem. Śniła, że Clifton wrócił zdrów, silny i piękny, ale nie chciał jej widzieć. Później, jak to bywa w snach, wyłoniła się niespodziewanie Helena Andrews, piękna jak marzenie i bezgranicznie w nim zakochana. Namówiła Cliftona, by machnął ręką na swój tajemny ślub i pozostał z nią. Wybudowali sobie wspaniały pałac w pobliżu Cottonwoods. W tym momencie Wirginię obudził gwizdek fabrycznej syreny. Uff! - odetchnęła z ulgą, wracając do rzeczywistości. Twarz miała mokrą od łez, a czoło zimne. Czasami tak się jednak składa, że oglądamy życie niby przez jakąś zasłonę i wydaje nam się ono, mimo jawnej groteskowości, zupełnie realne. Jeszcze przed śniadaniem udała się na dworzec i z radością dostrzegła wśród wysiadających z pociągu Jarvisa. Rozumiała doskonale, że każdy jej krok może być śledzony. Stała się poniekąd publiczną własnością i chociaż mieszkańcy na ogół jej sprzyjali, to ostrożność nakazywała okryć to przedsięwzięcie tajemnicą. Zrozumiał to i Jarvis, gdyż żadnym gestem, oprócz spojrzenia, nie zdradził się, że ją zna. Miał w ręku małą walizeczkę, którą postawił przy kiosku z gazetami. Wirginia podbiegła do niego szybko. - Jestem już po śniadaniu - powiedział półgłosem. - Czy w kopalni będę mógł zmienić ubranie? - Tak. Za dziesięć minut zajadę autem przed dworzec. Pobiegła do garażu, wynajęła samochód i wróciła na stację. Gdy otworzyła drzwiczki, Jarvis szybko i niepostrzeżenie wsunął się do środka. Napięcie Wirginii momentalnie zelżało. Niemożliwością było, aby ktoś zdołał ich zauważyć i zatelefonować do Cottonwoods, a tylko tego się obawiała. Ruszyli bez zwłoki. - W porządku - odetchnęła z ulgą. - Obawiałaam się, żeby ktoś nie zadzwonił do domu. - Jak to daleko? - zapytał. - Około dwunastu mil. Ale kawałek będziemy musieli przejść pieszo. Za miastem kierowca zwolnił przed rozwidleniem dróg. - Którędy teraz? - zapytał. - Na lewo. O pięć mil dalej skręcimy na prawo. Proszę jechać wolno, bo droga jest fatalna. Jarvis szepnął, że powinni rozmawiać o czymkolwiek, byle nie o kopalni. - Jeden dzień w zupełności mi wystarczy - dodał cicho. Zaczęli obojętną rozmowę. Wirginia ze wzrokiem utkwionym w jesienny krajobraz, z rękami zaciśniętymi w kieszeniach, odpowiadała na pytania Jarvisa, który zdradzał zainteresowanie przeciętnego przybysza, ciekawego nowego miejsca. Auto posuwało się wolno, ale dla Wirginii jeszcze zbyt prędko. Niebawem dotarli do drogi prowadzącej w stronę kopalni. Gdy wóz minął wzgórek i wydostał się na otwartą przestrzeń, w oddali widać było jak na dłoni Cottonwoods. Wirginia zapomniała o tym i teraz ogarnął ją strach. Gdyby ktoś z dworu spojrzał na drogę, z łatwością mógłby dostrzec samochód. Nieco dalej droga wiodła przez teren bardziej pofałdowany i niebezpieczeństwo minęło. Niestety, już po chwili okazało się, że na skutek podmycia, dalej jechać nie można. - Musimy tu wysiąść - powiedziała Wirginia. - Stąd już jest niedaleko. Proszę zjechać trochę niżej - zwróciła się do kierowcy - i zaczekać na nas. Jarvis spojrzał na drogę. - Mam wrażenie, że niezbyt orientuje się pani w odległości. Czeka nas niezły spacerek. Dobrze chociaż, że jest pani odpowiednio ubrana. Nareszcie rozmawiali swobodnie. Wirginia nie mogła zrozumieć, w jaki sposób przewieziono tędy do kopalni drzewo i narzędzia. Jakiż to był wysiłek dla koni! Wreszcie dotarli do zachodniej krawędzi wielkiego wądołu, po którego przeciwnej stronie leżała kopalnia. Zeszli w dół i znów wspinali się pod górę. Na koniec znaleźli się przed szeregiem niepokaźnych budynków. Cóż za szkaradne miejsce! - Ależ stromo! - dyszała Wirginia oglądając się na towarzysza. - Widzę, że z pani jest prawdziwa dziewczyna Zachodu - odpowiedział. - Może odpoczniemy nieco w tych kozłach? Widać stąd było rozkopane zbocze góry. - Nie mam pojęcia, ile wykopano tuneli - powiedziała Wirginia - ale otwór, do którego prowadzi tor kolejki, to właśnie ten, w którym mój kowboj znalazł złoto. - A więc jesteśmy na miejscu - odparł Jarvis. - To wyggląda interesująco. Ileż pracy tu włożono! Ciekaw jestem, w jakim celu został wykopany ten duży szycht - wskazał ręką na podłużny otwór częściowo już zarośnięty krzakami. - Dziwny sposób, nie znany górnikom. Ale niegdyś musiało tu być srebro. Przyjrzał się uważnie licznym podkopom prowadzącym w głąb wzgórza, szczególnie temu, który wskazała Wirginia, kupkom gliny, żwiru, zardzewiałym szynom i rurom, zaśniedziałym tyglom, wreszcie nędznym barakom. - W górnictwie łatwo o błędy - powiedział poważnie - ale wszystko, co tu widzę, nie wydaje mi się niczym usprawiedliwione. - Ożywia pan moje nadzieje - uśmiechnęła się z niepokojem Wirginia. - Proszę, niech się pan pospieszy. Chcę wreszcie dowiedzieć się czegoś konkretnego. - To już nie potrwa długo. Wejdę do jednego z tych baraków i włożę kombinezon. - Zajrzyjmy do biura. To niedaleko. Kiedy byłam ostatni raz, drzwi były otwarte... Zdaje mi się, że od tamtego czasu nie było tu żywego ducha. - Ruina i opuszczenie, to historia wielu kopalń - odpowiedział. - Topi się w nich nie tylko pieniądze. Budynek biurowy znaleźli w takim stanie, jak tego spodziewała się Wirginia: połamane drzwi zwisające na zardzewiałych zawiasach, na podłodze widoczne jeszcze ślady jej butów. Wyszła na zewnątrz i zaczęła przechadzać się między barakami. Co za opuszczenie! Nigdzie nie było nic całego. Ot, zwykłe skutki ludzkiej chciwości. Nic dziwnego, że kopalnia nie przyniosła ojcu szczęścia. A co przyniesie Malpassowi? Przywiodły ją tu poczucie sprawiedliwości i chęć zemsty, ale czuła, że nad tym wszystkim unosi się jakaś tragedia. Jarvis, ubrany już w kombinezon, przerwał jej rozmyślania. Miał w ręku niewielki kilof i latarkę. - Niech pani lepiej wejdzie do środka i tam poczeka - poradził jej. - Jest tam krzesło, a jednocześnie będzie pani ukryta przed oczyma jakiegoś przypadkowego jeźdźca. Niebawem wrócę. - Niech się pan nie spieszy. Zależy mi na dokładnym zbadaniu. - Gdybym był bardziej lekkomyślny, już teraz powiedziałbym, że pani przypuszczenia są słuszne. Jestem jednak zawodowcem i dbam o swoją reputację. Proszę jednak być dobrej myśli. - Dziękuję panu - odpowiedziała Wirginia znacznie uspokojona. Była już pewna swego, ale pragnęła jeszcze potwierdzenia ze strony fachowca. Popatrzyła jak znika za wałem i weszła do opuszczonego biura. Był to duży, nędznie umeblowany pokój, dostatecznie oświetlony przez otwarte drzwi i jedno okno. Podłogę pokrywała gruba warstwa kurzu, walały się na niej śmieci, w rogu, pod dziurawym sufitem, utworzyła się kałuża gęstego błota. Żelazny piecyk ledwie trzymał się na pogiętych nogach. Pośrodku stało jedyne krzesło, które Jarvis widocznie wytarł dla niej. Obok niego leżały kawałki desek. Pod ścianą stała szafa, w której teraz wisiało palto Jarvisa. W najdalszym kącie stał zbity z desek stół, a na nim leżał zardzewiały pogrzebacz. Wirginia zaczęła niespokojnie chodzić po pokoju, bezskutecznie chcąc skoncentrować na czymś uwagę. W miarę upływu czasu, jej zdenerwowanie rosło. Nie mogła się powstrzymać, aby nie spoglądać co chwila na zegarek, bo przecież z każdą minutą zbliżało się zadośćuczynienie. Siadała na krześle, po chwili wstawała, wyraźnie nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Wreszcie pogrążyła się w marzeniach o Cliftonie. Gdzież obracał się tego listopadowego ranka? Był pasterzem i zapewne gnał teraz swoje stado. Czy nadal odczuwa bóle w nogach? Jakże błogosławiła zapewnienia Smitha o zdrowotnych właściwościach pustyni! Może rzeczywiście okres cierpień minie i Clifton wróci do zdrowia? Modliła się o to gorąco. Czy myślał o niej? Czy nigdy nie uwierzy w jej miłość? Czy boleje nad tym, że i ona została wypędzona z domu? A może nic o tym nie wie? Jeśli pustynia ma taką magiczną moc, to może również nauczy go kochać? Wirginia zadrżała na samą myśl o tym. Prędzej czy później będą musieli i tak się spotkać. A wtedy co? Czy potrafi ukryć przed nim swoją miłość? Jeśli nie pochwyci jej w ramiona i nie obsypie pocałunkami, jak za tym tęskniła, to chyba sama upadnie mu do nóg... Nagle Wirginia obudziła się z marzeń. Od strony wzgórza usłyszała jakiś ruch. To nie mógł być Jarvis! Z bijącym sercem zaczęła nadsłuchiwać. Tak, to tętent końskich kopyt! Wstała gwałtownie i natychmiast ciężko usiadła na krześle. Poczuła w sercu śmiertelny chłód i drżenie całego ciała. Ktoś przyjechał konno. Starała się uspokoić. Może to tylko jakiś przygodny jeździec lub myśliwy? Przecież nie zobaczy jej za drzwiami, chyba że zsiądzie z konia. Zdrętwiała z przerażenia, czując, że oto nieuchronnie zbliża się coÍś fatalnego. Tętent konia ustawał... Wirginia odetchnęła. Lecz nie... tylko zwalniał... przystanął. Zbliżał się do domu. Usłyszała czyjś cichy okrzyk. Ktoś zeskoczył z konia. Krew zbiegła jej do serca, a ciało sparaliżował strach. Usłyszała szybkie, niecierpliwe kroki. Cień zasłonił drzwi. Do pokoju wszedł Malpass. Zobaczywszy ją siedzącą na krześle, zamarł na moment z jedną nogą w powietrzu. Jego twarz zmieniła się w jednej chwili. - Wirginia?! Nie wstała z krzesła, gdyż nie miała na to siły, ale lód w jej żyłach ustąpił miejsca płomieniowi. - Co pani tu robi? - krzyknął prawie. - Nie pańska rzecz - odparła ozięble. - Jest pani na moim terytorium! Czego pani tu szuka? - Pańskie terytorium! To jeszcze jedno z kłamstw! - rzekła z pogardą. Postanowiła jak najdłużej przeciągać rozmowę, aby zyskać na czasie. Jarvis powinien niebawem być z powrotem. - Czy ojciec dopuścił panią do spółki? - zapytał zdziwiony jej pewnością siebie. - Tak. Ta ziemia należy również do mnie. Kłamstwo to osiągnęło swój cel. Malpass poczerwieniał i w bezsilnej złości zaczął kląć Lundeena. Wirginia wywnioskowała z tego, że jego stosunki z ojcem nie były najlepsze. Dodało jej to odwagi. Musi być bardzo przebiegła, aby wywieść go w pole. - To był podstęp z jego strony. Chciał mnie oszukać! - wybuchnął. - Jeżeli ktoś został oszukany, to tylko my, se~nor Malpass. - My? - warknął. - Tak! Mam na myśli ojca, siebie i inne osoby związane z Cottonwoods. - Czy również tego pastucha, swego męża? Do diabła z tą gadaniną! Chcę wiedzieć, co pani tu robi! - Powiedziałam już, że to nie pańska rzecz. - A właśnie że moja! Dowiodę tego. - Niczego pan nie dowiedzie, se~nor Malpass. - Proszę skończyć z tym se~norem! - wrzasnął z nabiegłymi krwią oczyma. - Zakazuję! Jeśli powtórzy się to jeszcze raz, nie ręczę za siebie... - Wiem, se~nor, że jest pan zdolny do wszystkiego - odparła z pogardą. W oczach Malpassa błysnęła groźba, ale tym razem jeszcze pohamował się. - Czy pani tu jest sama? - warknął. - Naturalnie, że nie. Chyba nie wyobraża pan sobie, że mogłabym przyjść tu bez opieki. - Kto jest z panią - pytał z niedowierzaniem. - Nie radzę panu czekać, by się o tym przekonać. - Przyjechała pani tym samochodem, który czeka na dole? - To widział pan tylko jedno auto? Widząc, że nie sprosta jej w słownej utarczce, odwrócił się ze złością i wyjrzał przez okno. Zaczął też uważnie lustrować pokrytą kurzem podłogę. - Kłamstwo! - warknął. - Tu był tylko jeden mężczyzna. - Dwóch - upierała się Wirginia. - Zresztą i ten jeden wystarczyłby. - Pewnie jakiś owczarz z Las Vegas. Lepiej niech się trzyma ode mnie z daleka. Czy wreszcie dowiem się, po co pani tu przyszła? - Kopalnia miała zawsze jakąś legendę. A mnie takie rzeczy bardzo interesują. - Zawsze interesowały panią niepotrzebne rzeczy - przeszył ją spojrzeniem. Nagle spostrzegł wiszące w otwartej szafie palto Jarvisa. Skoczył, przetrząsnął je i wydobył papierosy i notes. Przeczytał głośno: "George Jarvis, inżynier górniczy. Denver". Gdy odwrócił się do Wirginii, był zielony z wściekłości. - A więc to tak... To jego przywiozła pani z sobą! - Tego nie powiedziałam - próbowała się bronić. - Ty wścibska dziewko! Gadaj zaraz, albo wyduszę z ciebie prawdę! - Precz ode mnie! - krzyknęła. - Jeśli ośmieli się pan mnie dotknąć... - Ty ścierko! - syknął z nienawiścią. - Ja cię nie tylko dotknę. Gadaj natychmiast, po co tu przyszłaś! Jaki masz tu interes? - Gdybym go nawet miała, to i tak nic nie powiem. Wyciągnęła przed siebie ręce, widząc, że się zbliża. Nie zdało się to jednak na wiele. Malpass dopadł do niej jednym skokiem i zacisnął ręce w żelaznym uścisku. Kątem oka dostrzegła wchodzącego do baraku Jarvisa, który zatrzymał się osłupiały niespodziewanym widokiem. - Puść pan tę kobietę! - zawołał podbiegając bliżej. Malpass zwinął się jak wilk, puścił Wirginię i sięgnął do kieszeni. Schwyciła go za ramię. Wtedy Jarvis uderzył go pięścią w twarz i powalił na ziemię. Malpass podniósł się natychmiast, nie spuszczając z niego oczu. - Panie Jarvis! Niech się pan strzeże, to jest Malpass! - krzyknęła Wirginia. - Domyśliłem się tego od razu - mruknął gniewnie. - Malpass, co ma znaczyć ta napaść? Wytłumacz się pan! - Więc to jest Jarvis! - zasyczał wolno i dobitnie. - Tak jest - odpowiedział inżynier, a widząc, że Malpass stoi bez ruchu, zwrócił się do Wirginii: - Jeśli chciał pani zrobić krzywdę, proszę powiedzieć, a przywołam go do porządku. - Chciał się dowiedzieć, po co tu przyjechałam - odpowiedziała Wirginia. - Tak! A teraz pan mi na to odpowie, panie inżynierze górniczy! - Naprawdę jest pan tego ciekaw? Przecież pan sam wie najlepiej! Przyszedłem tu po to, aby przyjrzeć się pańskim oszustwom w tej kopalni. I może pan być pewny, że zrobiłem to uczciwie. Ze wszystkich złodziejskich kruczków kopalnianych ten jest najbardziej bezczelny. - Idź pan do diabła ze swoim gadaniem! - zawołał Malpass z miną człowieka, który czuje się panem sytuacji. Wirginia spojrzawszy na jego twarz, przeraziła się, ale Jarvis rozgniewał się jeszcze bardziej. - Malpass, posiadam przeciw panu niezbite dowody. Złoto, które tu się znalazło, zostało podłożone przez pana lub pańskich wspólników. Było tu wprawdzie niegdyś srebro, ale dawno zostało wyczerpane... Jesteś pan zwyczajnym złodziejem i mam na to dowody. - Może je pan i masz, ale nigdy nie zrobisz z nich użytku - odpowiedział Malpass kierując w jego stronę lufę rewolweru. W krótkich odstępach padły trzy strzały. - Boże, zastrzelił mnie! - jęknął Jarvis i runął na ziemię. Wirginia w niemym przerażeniu przeniosła wzrok na Malpassa. Właśnie chował do kieszeni dymiący jeszcze rewolwer, po czym podszedł do drzwi i bacznie zlustrował okolicę. Uspokojony, zaczął skradać się w stronę Wirginii. - Morderca! - Czy chcesz, żebym i ciebie zabił? - zapytał stając przed nią. - Boże miłosierny! Pan nie może mnie zabić! - Mogę, mogę! Ale czeka cię coś gorszego niż śmierć, jeśli natychmiast nie przysięgniesz, że zapomnisz o wszystkim, co tu się stało. Krew uderzyła jej do głowy. - Chyba rozumiesz, co mam na myśli? - krzyknął siny z wściekłości i zerwał z nabrzmiałej szyi kołnierzyk. Wirginia zrozumiała. Ten człowiek sam zdemaskował się przed nią. Wstręt był jedynym uczuciem, jakie mogło wyrwać ją z odrętwienia i dać siły do walki. - Strzelaj, nędzniku! Na co czekasz? - krzyknęła z rozpaczą. - Nie, panienko! Najpierw zabawię się z tobą jak z peońską niewolnicą! Do końca swych dni nie będziesz miała odwagi spojrzeć nikomu w oczy! A ojczulkowi powiem, że to sprawka tego tu inżynierka i za to właśnie musiał rozstać się ze swym drogocennym życiem! Cha! cha! cha! - Potworze! - cisnęła mu w twarz. Malpass skoczył ku niej, ale zasłoniła się stołem. Zdołał tylko pochwycić rękaw jej płaszcza. Jednym szarpnięciem wywinęła się z niego i ruszyła w stronę drzwi. Dogonił ją i rzucił w głąb baraku. Nie krzyczała. Któż mógłby usłyszeć jej głos? Wiedziała, że walczy nie tylko o życie, ale również o honor. Plugawy dotyk jego rąk przyprawiał ją o szaleństwo. Wyrwała się i schowała za piecyk. Wolała ucieczkę niż walkę. Niech tylko uda jej się wydostać na zewnątrz, a na pewno umknie mu. Jednym kopnięciem przewrócił piecyk i chwycił ją za ramię. I tym razem udało jej się wyrtwać. W ręku Malpassa zostały strzępy bluzki. Znów rzuciła się do drzwi, ale zagrodził jej drogę. Była osaczona. Jak zwierzę napadł na swoją zdobycz. Wywiązała się walka. Nienawiść i wstręt podwajały jej siły. Bluzka wisiała na niej w strzępach, nagie ramiona, ociekające krwią od licznych zadrapań, wydawały się trupio blade w zetknięciu z jego spotniałą oliwkową twarzą. - Ty dzika kotko - syknął przez zaciśnięte zęby. - Im dłużej się opierasz, tym słodsze będzie moje zwycięstwo. Nie odpowiedziała nawet słowem. Poczuła w sobie wielką moc. Nie bała się już tej bestii, nie myślała też o ucieczce. Czekała na nowy atak. Nie trwało to długo. Wytężył siły, aby ją chwycić i opanować. A ona biła go, drapała po twarzy, kopała. Raptem przytrzymał jej ręce i przywarł do niej całym ciałem. Pchnął na stół. Upadli. Nie straciła jednak przytomności umysłu. Pozornie przestała się opierać. Malpass myśląc, że jest pokonana, zaczął łapczywie pokrywać jej twarz pocałunkami. Skorzystała z tego i obydwoma rękami chwyciła go za włosy. Zawył z bólu. W prawej dłoni trzymała pęk jego włosów. Raptem stół załamał się i oboje runęli na ziemię. Wirginia potoczyła się nieco dalej. Usłyszała brzęk padającego pogrzebacza. Ach, gdyby mogła go uchwycić! Ale nie! Malpass chwycił ją za nogę i przyciągnął do siebie. Przewagę dawał mu większy ciężar ciała. Gdyby nie to, nie dałby jej nigdy rady. Jego świszczący oddech wskazywał, że jest bardzo zmęczony. Wirginia znów zaczęła go kopać. Walczyła dziko i w zapamiętaniu. Wreszcie wgryzła mu się zębami w ramię. Klnąc straszliwie puścił ją. Przetoczyła się dalej. Wtem poczuła pod ręką pogrzebacz. Chwyciła go i skoczyła na nogi. Malpass klęczał na podłodze. W jego oczach paliła się żądza mordu. Wirginia podniosła w górę pogrzebacz i z całej siły walnęła w znienawidzony łeb. Malpass z łoskotem runął na ziemię. Nagle usłyszała czyjeś kroki. Chciała krzyknąć, ale z jej spieczonych warg wydobył się tylko cichy jęk. Czyjaś olbrzymia postać ukazała się w drzwiach. Lundeen! Ojciec! Wirginia zatoczyła się na ścianę i osunęła po niej na podłogę. - Wielki Boże! - usłyszała jakby z oddali okrzyk ojca. XVII Wirginia z największym wysiłkiem zapanowała nad omdleniem. Lundeen stanął na środku pokoju. Zatrzymał się koło leżącego Jarvisa, z którego ust dobywały się słabe jęki. A więc żył jeszcze! - Co to za człowiek? - huknął grzmiącym głosem. - Wirginio! Malpass! Co to wszystko ma znaczyć? Wirginia wolno zbierała siły. Nadeszło wyzwolenie, ale osłabła tak dalece, że nie mogła się poruszyć. Wykorzystał to Malpass. Wstał z podłogi i choć był zbroczony krwią, jego umysł pracował jasno. - Co tu się stało? Kto zastrzelił tego człowieka? - nacierał Lundeen. - Ja - odpowiedział Malpass. - Dlaczego? - Przyłapałem go, jak napadł na Wirginię. - Co takiego? - zdumiał się Lundeen. Malpass powtórzył swoją insynuację w sposób bardziej dosadny. Lundeenowi żyły nabrzmiały na skroni. Spojrzał na niego, potem na Wirginię. - Jak to było? - zapytał ochryple. Wirginia nadal milczała. Chciała do końca wysłuchać kłamstw Malpassa, by potem je obalić. Meksykanin z trudem przełknął ślinę. Zbladł jak ściana. Czuł, że traci grunt pod nogami. - Zobaczyłem na dole koło wału samochód - zaczął mówić. - Skoczyłem na konia, przyjechałem tu i zastałem Wirginię walczącą z tym mężczyzną. Nim wyjąłem rewolwer, rzucił się na mnie. W końcu jednak udało mi się postrzelić go. Nagle Jarvis uniósł się lekko. Oczy płonęły mu z oburzenia. - On kłamie! - wyszeptał cicho ale wyraźnie. - To ja zastałem go, jak ją napastował. Zamknął oczy i padł bezsilnie na podłogę. - On bredzi! - warknął Malpass. - Kula widać uszkodziła mu mózg i zwariował. Widziałem już takie przypadki. - Zdaje się, że nie tylko on zwariował - mruknął Lundeen. Zaczął orientować się w sytuacji. Cofnął się i stanął w drzwiach. - Później opowiem ci wszystko dokładnie - powiedział ostro Malpass. - Teraz nie mogę zebrać myśli. Muszę pojechać do lekarza. Chciał przejść obok Lundeena, ale został gwałtownie odepchnięty. - Zostaniesz tu! - ryknął Lundeen. - Ty wiesz, że niebezpiecznie jest sprzeciwiać mi się! - odparł groźnie. - A jednak zrobię to. I będzie to ostatni sprzeciw, jakiego doświadczysz w życiu. Słuchaj, Malpass. Nie podoba mi się to. Przestań wreszcie pyskować, bo ci te białe zęby wtłoczę do gardła. Malpass oparł się o ścianę. - Córko, chodź tutaj - zwrócił się Lundeen do Wirginii. - Nie mogę, nie mam siły. Poza tym moje ubranie jest w strzępach. - Ale mówić możesz, prawda? Kto cię tak pokrwawił? - Se~nor Malpass. Zauważyła, że te słowa spadły na ojca jak grom z jasnego nieba, ale starał się zapanować nad emocjami. - Opowiedz wszystko. - Ojcze, ubiegłego lata Jake znalazł tu ślady soli kamiennej - zmyślała na poczekaniu. - Będąc w Denver, poradziłam się w tej sprawie inżyniera Jarvisa. Obawiam się, że w ten sposób przyczyniłam się do jego śmierci. Po powrocie zadepeszowałam do niego i przyjechaliśmy tu. Zostawiliśmy samochód na dole i... - Wszystko to podłe kłamstwo! - przerwał jej Malpass. Lundeen spojrzał na niego groźnie. - Wysłuchałem ciebie, teraz słucham jej, więc stul pysk! - Pan Jarvis poszedł zbadać kopalnię, a ja czekałam na niego. Nagle wtargnął tu Malpass. Przestraszył się mego widoku. Miał powody. Nie chciałam odpowiadać na jego pytania, więc wpadł w pasję i chciał przemocą zmusić mnie do mówienia. Na to wszedł pan Jarvis. Zdzielił Malpassa w pysk i powalił na podłogę. Powiedział mu też, że każde ziarenko złota znajdujące się w tej kopalni, zostało do niej niecnie podrzucone i że nie widział jeszcze równie podłego oszustwa. I za to Malpasss zastrzelił go, a mnie groźbami chciał zmusić do milczenia. Odmówiłam, a on powiedział, że mnie zhańbi i obarczy tym Jarvisa. Zaczęła się między nami walka... Broniłam się... Chwyciłam pogrzebacz i trzasnęłam nim go w łeb. Wtedy zjawiłeś się ty. - Podniosłeś rękę na moje dziecko! Podrzuciłeś do kopalni złoto! - ryczał Lundeen strasznym głosem. - Ty! ty!... Malpass chwycił za rewolwer. Zrozumiał, że nie ma już innego wyjścia. Strzały padały jeden po drugim. Kule nie powstrzymały Lundeena. Z opuszczoną głową posuwał się ciągle naprzód. Uderzenie ciężkiej pięści zwaliło Malpassa z nóg. Podniósł się natychmiast, żeby dalej strzelać. Jedna z kul trafiła Lundeena. Zatoczył się, podniósł ręce i z łoskotem runął. Malpass przeskoczył przez jego ciało, ale Lundeen zdołał szarpnąć go za nogę i powalić na ziemię. Padając, Malpass wypuścił z ręki rewolwer, który potoczył się po podłodze. Lundeen usiłował podpełznąć i chwycić go, ale czujny przeciwnik zrobił to pierwszy. W tym momencie Lundeen wpił się w jego ramię, rozległ się suchy trzask i ręka Malpassa zwisła bezwładnie. Wirginia zemdlała. Gdy odzyskała przytomność, walczących nie było w pokoju. Jarvis bezwładnie leżał w kącie. Co się stało? Była zbyt słaba, żeby się podnieść. Czyżby to wszystko było jakimś koszmarnym snem? Nie! Przecież widzi tu ciało Jarvisa! Z dworu doleciały odgłosy walki. Dopełzła do drzwi i zdrętwiała. Szamotali się na szynach. Malpass w lewej ręce trzymał grubą pałkę i usiłował nią trafić ojca w głowę. O kilka metrów dalej tor skręcał w stronę wąwozu. Widać tamtędy Malpass chciał uciekać, ale Lundeen nie puszczał go. Tworzyli jedną całość przewalającą się bezwładnie po szynach. Tak znaleźli się na wiadukcie, ledwie trzymającym się na przegniłych słupach. Zobaczywszy to, Malpass zaprzestał walki i cały wysiłek skupił na ratowaniu się przed upadkiem w przepaść. Śmierć obydwu im zajrzała w oczy. Lundeenowi udało się na moment wyswobodzić spod Malpassa. Siadł na nim okrakiem i przydusił jego głowę do szyn. Rozległ się chrzęst łamanej kości. Wtedy pchnął go w dół. Malpass stoczył się z nasypu i runął na skały. Lundeen spojrzał w dół. Nagle jego głowa opadła na piersi, ramiona obwisły, nogi w konwulsyjnych drgawkach miotały się po spróchniałych deskach. Zdawało się, że lada moment stoczy się w ślad za pokonanym przeciwnikiem, ale jakimś cudem utrzymał się na torach. Wirginia z trudem wstała. Jak długo patrzyła na to straszne widowisko? Czyżby pomordowali się nawzajem? Ruszyła w stronę baraku. Musi coś zrobić, musi! Ale co? Nagle usłyszała cichy jęk. Jarvis! A więc żyje! Nachyliła się nad nim. Poznał ją. Jego wargi poruszyły się bezgłośnie. Zapewne chciał wody. Czy będzie można go uratować? Włożyła jego płaszcz i czepiając się ścian, wyszła przed dom. Tuż za progiem upadła, ale szybko stanęła na nogi i zaczęła z wolna posuwać się w stronę drogi. Wreszcie dowlokła się do samochodu. Oprzytomnił ją dramatyczny głos kierowcy: - Wielkie nieba! Co się stało? - Morderstwo! Mnie nic nie jest - szepnęła suchymi wargami. - Niech pan tam pójdzie, prędko... Proszę zabrać wodę i whisky, jeśli pan ma... Ostatni dom... Drzwi otwarte. Ten człowiek jeszcze żyje... Ogarnął ją mrok. XVIII Widok spadającej komety wywarł na Cliftonie tak silne wrażenie, że związał go na zawsze z pustynią i wolnym życiem pasterskim. Tak przynajmniej sądził obserwując to niezbyt częste zjawisko. Zdarzyło się to, zgodnie z obliczeniami Julia, trzydziestej szóstej nocy od wyruszenia ze źródeł Guadelupy. Kwiecień miał się ku końcowi i na wyżej położonych pastwiskach wiosna dopiero się rozpoczęła. Przechodzili właśnie przez najtrudniejszą i najbardziej niebezpieczną dla owiec strefę. Był to ciągnący się przez dwanaście mil pas lawy, kaktusów i skał z jednym tylko poidłem, znajdującym się dokładnie w połowie drogi. Clifton i Julio przybyli tam o zachodzie, zmęczeni gorącym, prawie letnim dniem. Nie mieli na szczęście wiatru ani suchej kurzawy, od której z pewnością zginęłoby wiele owiec. Ponieważ zwierzęta nie miały się czym paść po drodze, trudno było je prowadzić, gdyż ciągle rozbiegały się w poszukiwaniu trawy do szczypania, a zieleń trafiająca się w tej okolicy była trująca albo ostra. Jagnięta także opóźniały marsz naprzód, gdyż szybko się męczyły. Podczas najgorętszych południowych godzin musieli je brać na ręce, żeby dać im wypocząć. Kilka najsłabszych trzeba było zabić. Gdy dobrnęli wreszcie do kresu, brakowało im sił na cokolwiek. Zziajane i spragnione zwierzęta z głośnym beczeniem cisnęły się do wody. Po ugaszeniu pragnienia jedne pokładły się, żeby odpocząć, inne poszły się paść. Miejsce to było jakby rozległą wyspą pośród czarnej lawy. Podczas deszczów zamieniało się w rwący potok, w czasie suszy tworzyły się tu niewielkie sadzawki. Trawy i ziół dla owiec było tam sporo, ale musiały się paść na znacznej przestrzeni. Cała ta okolica nawiedzana była ciągle przez kujoty, lisy i dzikie koty czatujące przy poiskach na łatwą zdobycz. Zapowiadała się bezsenna noc. Po kolacji Clifton stanął na straży po jednej stronie poiska a Julio po drugiej. Psy warowały między owcami. Wiedziały doskonale, co należy robić. Największe niebezpieczeństwo groziło wczesnym wieczorem, gdy owce były bardzo spragnione. Od czasu do czasu rozlegało się krótkie rozpaczliwe beczenie, które nagle milkło. Zwykle w takich przypadkach jeden z pasterzy strzelał. Posterunkiem Cliftona był wysoki wał czarnej lawy, w wielu miejscach spękany i przypominający olbrzymie bloki granitu, po których trudno było chodzić. Musiał być jednak w nieustannym ruchu, żeby nie stracić z oczu stada. Tu, pod wzniesieniem, znajdowała się zawsze woda, nawet podczas najbardziej suchych lat, paszy jednak było niewiele. Clifton wdrapał się na wysoki zrąb. W tym samym miejscu odpoczywał podczas wędrówki w przeciwną stronę. Głębokie wydrążenie w masie lawy stanowiło rodzaj fotela, w którym od biedy można było się zdrzemnąć. Julio wraz z psami i stadem znajdował się na dole. Clifton widział jego wysmukłą postać. Podczas kilkumiesięcznego wspólnego przebywania polubił tego prostego, wiernego i uczciwego chłopca, przywiązanego do swego stada i pasterskiego życia. Niejednokrotnie zauważył, że Julio z lubością pogrąża się w kontemplacji nieba. Clifton zresztą od dawna robił to samo, rzadko jednak miewał sposobność oglądać niebo o północy. Noc o tej porze wydawała się dziwnie złowieszcza. Nie było wiatru, a jednak do uszu dochodziły jakby dalekie zawodzenia. Skały i bloki lawy były jeszcze nagrzane promieniami słonecznymi, dlatego nie odczuwał ciągnącego od pustyni chłodu. Zdjął sombrero i usiadł na zwiniętym płaszczu. Zdawało mu się, że powietrze staje się coraz bardziej suche. Dziwnie posępnie rysowały się pasma czarnych chmur. Między nimi połyskiwały blade gwiazdy. Wszystkie przedmioty wydawały się ciemne, prawie czarne. Nad pustynią zawisł jakiś niewidzialny ciężki płaszcz. Nagle Clifton zauważył, że ciemność zmniejszyła się. Zdziwiło go to. Nie było przecież księżyca, a chmury zasłaniały niebo. Usłyszał, że Julio głośno wzywa wszystkich świętych. Doszedł go szum podobny do pędu wiatru w wysokiej trawie. Szum i jasność wzrastały. Clifton skamieniał z wrażenia na widok zbliżającej się komety czy też meteoru. Siedział osłupiały, nie mogąc oderwać wzroku od wspaniałego zjawiska. Co za niepojęty pęd, promieniowanie, narastający szum! W jednej sekundzie pustynia rozwidniła się jak w południe. Szybujące ciało niebieskie sypało iskrami niby kawałkami tłuczonego lodu. Przeleciało biało_niebieską strzałą po niebie, ciągnąc za sobą długi ogon światła. Nagle wybuchnęło snopem olbrzymich iskier, zbladło i zniknęło. Gdy Clifton ochłonął z wrażenia, postanowił pozostać na pustyni. Do świtu przebiegł myślą swoje dzieciństwo, życie rodzinne, lata szkolne, okres studiów i wojnę. Przypomniał sobie miłość do matki, ojca, Wirginii, walkę o odzyskanie zdrowia, pustynię. To właśnie jej zawdzięczał swoje odrodzenie. Nie umiałby już stać się normalnym członkiem społeczeństwa w takim rozumieniu, jak go uczono tego w szkole czy na uniwersytecie. Pragnął pozostać samotny w otoczeniu żywiołów. To co przeżył, nie pozostawiło w jego duszy goryczy, nienawiści ani pogardy. Było mu dane przeniknąć tajemniczą zasłonę i pochwycić błysk nieskończoności. Im bardziej zbliżał się do San Luis, tym bardziej stawał się spokojny. Na owczym szlaku strząsnął z siebie cierpienia przeszłości. Odbudował własną duszę. Około dziesiątego maja pasterze przybyli do stałego obozu o kilka zaledwie mil od miasteczka. Julio zaniechał liczenia dni, więc Clifton tylko z grubsza orientował się w upływie czasu. W każdym razie kwitnące drzewa bawełniane powiedziały mu, że jest już lato. Letnie pastwisko Don Lopeza składało się z szeregu dolinek i grzbietów górskich i było prawdziwym rajem dla hodowcy owiec. Nazywało się Sycamore, którą to nazwę dały liczne rosnące tu drzewa figowe. Owce znały dobrze swoje rodzinne miejsce. Z radości zaczęły tarzać się w zielonej trawie. Clifton, zauroczony tym znanym mu jeszcze z dzieciństwa zakątkiem, postanowił zostać tu na stałe. Za zarobione pieniądze chciał kupić kilkanaście sztuk owiec, które stałyby się zalążkiem jego przyszłego stada. Musiał też pomyśleć o swojej garderobie, bo ta, którą miał, była w opłakanym stanie i z niepokojem myślał o przykrości, jaką wyrządziłby swym nędznym odzieniem matce. Ponieważ Julio poszedł zdać raport Don Lopezowi i przynieść coś do jedzenia, Clifton pozostał sam ze stadem. Przybyli do Sycamore zaraz po południu. Miał w obozie pozostać przez całe lato, zabrał się więc natychmiast do rozpięcia namiotu w sposób solidny i trwały. Dookoła rosły gęste zarośla cedrowe, naciął zatem gałęzi na posłanie, zrobił podmurówkę na ognisko i przyniósł spory zapas drew. Pracował dosyć bezładnie, gdyż mimo woli wzrok jego kierował się w stronę wzgórz. Było stąd zaledwie trzy mile do San Luis, pięć do domu i sześć do Cottonwoods! Wydawało mu się to niewiarygodnie blisko! Nie mógł powstrzymać się od zadumy, tęsknoty, nadziei... Czyż uczucia te pozostaną mu na całe życie? Nie wiedział, co działo się z tymi, których kochał, pragnął ich zobaczyć, życzył im dobra i szczęścia. Przez całe popołudnie pracował i oddawał się jednocześnie rozmyślaniom, mimo to zrobił tyle, że obóz przybrał wygląd miły dla oka i bardziej malowniczy. Zachód słońca i wieczorne gwiazdy! Zawsze te same i zawsze inne! Kolację zjadł samotnie w blasku ogniska. Samotność jest zresztą częścią pasterskiej doli. Jagnięta beczały, ale psy były spokojne. Stado czuło się dobrze. On też. Wcześnie położył się spać. Gałęzie cedrowe słodko pachniały w namiocie. Jakże przyjemnie było wyciągnąć się na posłaniu i cicho odpoczywać. Nie niepokoiła go bliskość rodziny ani przyjaciół i gdy zamknąwszy powieki natychmiast zasnął, żadne sny nie zamąciły jego snu. Zresztą sny rzadko nawiedzają pasterzy, którzy całe dnie spędzają na powietrzu, słońcu, wietrze i budzą się przed świtem. Gdy nazajutrz trochę później niż zwykle jadł swoje skromne śniadanie, psy zaczęły tak głośno ujadać, że wstał i poszedł zbadać przyczynę ich zachowania. Zobaczył z daleka Don Lopeza zdążającego konno do obozu. Krew napłynęła mu do skroni! Był nieobecny przez siedem długich miesięcy. Ile rzeczy mogło się zdarzyć w tym czasie! - Don Lopez - szepnął do siebie z mieszaniną radości i obawy. - Opowie mi zaraz wszystko! Obym tylko potrafił go zrozumieć! XIX Tego samego dnia, o tej samej godzinie, gdy Clifton przybył do Sycamore, Wirginia wybiegła z domu opanowana dziwnym uczuciem, którego nie potrafiła sobie wytłumaczyć. Od czasu, gdy na powrót zamieszkała w starym ceglanym domku, gdzie spędziła dzieciństwo, często nawiedzały ją jakieś nieokreślone niepokoje. Nie mogła usiedzieć w mieszkaniu mimo pracy, której miała teraz pełne ręce. Dzień był cudowny. Drzewa pokryły się jasną zielenią młodych liści. W powietrzu unosiło się tchnienie wiosennej świeżości. Wirginia była pochłonięta czekaniem na powrót tego, którego w myślach nazywała swoim pasterzem. Dotychczas jednak czekała bezskutecznie. Dopiero niedawno zdołała otrząsnąć się z wrażenia, jakie wywarła na niej tragiczna śmierć ojca i podjęła na nowo snucie marzeń o swojej przyszłości. Mimo to troska i wyrzuty sumienia nie opuszczały jej. Pewną pociechą była myśl, że w ojcu, tak długo będącym narzędziem w ręku nędznika, zdążyła jeszcze przed śmiercią obudzić się uczciwa krew Lundeenów. Zaczęła niespokojnie przechadzać się pod bawełnianymi drzewami. Nie poszła zobaczyć, co robią Con i Jake. Nie spojrzała też w stronę zielonej dolinki, gdzie pasły się jej konie. Usiadła przy rowie irygacyjnym i zanurzyła rękę w chłodnej wodzie, która ze szmerem płynęła między porosłymi trawą brzegami. Tu i ówdzie fiołki wysuwały ciemnoliliowe główki spośród kępek trawy. Wstała. Szmerliwa muzyka wody i ćwierkanie ptaków rozstrajały ją. Nie miała odwagi zajrzeć do tego zakątka, gdzie zaproponowała Cliftonowi małżeństwo. Od czasu zamieszkania w domku była tam tylko raz. Spojrzała na białe obłoki żeglujące w górze. Ręce jej opadły. Nie widziała i nie słyszała nic. Rzuciła okiem na szczyt góry i drgnęła. Przyszło jej na myśl, że dobrze byłoby pojechać nad górskie jezioro i w tej cudownej samotni zaczerpnąć sił... Dopiero od niedawna stała się taka niespokojna i zamyślona. Po powrocie od matki przeżyła wielką radość, mogąc wreszcie zwrócić Cottonwoods Forrestom - prawowitym właścicielom. Nie przyszło jej to łatwo, przede wszystkim ze względu na starego Forresta, który słyszeć nawet o tym nie chciał. Zmiękł dopiero po długich namowach. - Dziewczyno! - powiedział wówczas. - Jesteś z rodu Lundeenów, a mimo to zdobyłaś po kolei serca wszystkich Forrestów. Gdy wreszcie zniknęła nienawiść i Forrest zamieszkał na powrót w Cottonwoods, zmienił się nie do poznania. Lata wygnania strząsnął z siebie, jakby ich w ogóle nie było. Oddając Cottonwoods, Wirginia wróciła do swego starego domu w bawełnianym gaju i czekała na powrót Cliftona. Czy jednak przyjedzie? Jakże nieznośnie ciągnęły się te ostatnie tygodnie! A może umarł? Nie, serce mówiło jej, że żyje. Największą mękę stanowiła myśl, iż może w ogóle nie zechcieć jej widzieć. Weszła do budynku i wróciła do pracy nad ozdabianiem wnętrza. Wkrótce jednak rzuciła to zajęcie. Jedynym pokojem w tym domu, który niezmiennie zaprzątał jej uwagę, był dawny pokój Cliftona. Niektóre przedmioty należące do niego pozostawiła nietknięte, jako drogie wspomnienie jego pobytu. Drżała, kładąc się na jego łóżku. - Zadowolę się już tylko tym, żeby wrócił, choćby nawet nie chciał mnie widzieć - wzdychała zaciskając dłonie i patrząc na ciemną ścianę. Następnego ranka Jake przywiózł z San Luis wiadomość o powrocie Cliftona i stada. - Moje stado! - zawołała radośnie Wirginia, ale w tej chwili na pewno nie myślała o owcach, lecz o ich pasterzu. - Stary Lopez powiada, że stado powiększyło się o osiemset jagniąt - ciągnął Jake z uśmiechem. - Pewnie żałował, że sprzedał je pani, bo ceny owiec na rynku rosną jak na drożdżach. - Czy... czy Lopez mówił coś o Cliftonie? - zapytała drżącym głosem. - Ani słowa! Jest wprawdzie gadułą, ale tym razem nie mówił nic. Widocznie diabli go brali z powodu powiększenia stada. Wirginia pobiegła do ogrodu i ukryła się w najdzikszym zakątku. Tam wypłakała swoją radość. - A więc wrócił, wrócił... Bogu dzięki! Gdyby to trwało dłużej, pewno umarłabym ze strachu... Chyba jest zdrowy! Siedem miesięcy na pustyni! Sam jeden! A ja nie mogłam mu w niczym pomóc. Tak bardzo go kocham! A jeśli nie uzna we mnie żony? Przecież nie mogę go błagać! Co ja plotę! Zrobię wszystko, byleby... Ten wybuch uspokoił ją. Fakt, że żył, że był dość silny, by przez siedem miesięcy wieść twarde życie pasterza i zrobić taki szmat drogi, miał większe znaczenie niż jej żale i tęsknoty. To przecież było najważniejsze. Wirginia stwierdziła, iż natura ludzka trudna jest do zrozumienia. Z początku modliła się o życie dla Cliftona zapewniając siebie, że będzie zadowolona i wdzięczna Bogu za to! Później pragnęła, żeby wrócił, a teraz, gdy i to się spełniło, zapragnęła go zobaczyć. Jakże pokrętne są drogi miłości! A co będzie, co się stanie, gdy go wreszcie zobaczy? Nazajutrz z samego rana pojechała do Las Vegas na spotkanie Ethel, która telegraficznie zapowiedziała swoją wizytę. Od czasu powrotu od matki unikała jak mogła miasta i znajomych. W okolicy przez wiele tygodni tematem numer jeden wszelkich rozmów była tragedia w kopalni. Ale bodaj jeszcze większą sensacją stało się zwrócenie Forrestom Cottonwoods. Gdy pociąg zatrzymał się na peronie, Wirginia niecierpliwie lustrowała wszystkie wagony. Spostrzegła Ethel i ukryła się w tłumie pasażerów. Ethel, zaniepokojona tym, że nie widzi przyjaciółki, zajęła się wskazywaniem tragarzowi swych walizek. Wtedy Wirginia stanęła za nią i zakryła jej oczy. Ethel krzyknęła z radości i padły sobie w objęcia. Gdy tylko znalazły się w samochodzie, Ethel dała upust swej paplaninie. - Pokaż mi się! Wyglądasz jak posąg z marmuru. Gdzie się podziała twoja dawna opalenizna? Twoje kolory? Jesteś blada i zeszczuplałaś! Cudownie ci z tym! Jesteś stokroć piękniejsza od Heleny. I te smutne oczy! Ile ty się wycierpiałaś, moje biedactwo! Ginio, chyba rozbeczę się z radości, że znowu cię widzę! - Ja też. Ale poczekajmy z tym do przyjazdu do domu! - Wiesz, mój ślub odbędzie się w czerwcu! - Cudownie! - Mam nadzieję, że przyjedziesz! - Naturalnie! Nie weźmiesz chyba ślubu beze mnie. - To jasne! Ale tak rzadko do mnie pisałaś. Przez siedem miesięcy dwa listy i depesza. - Ethel, nie mogłam pisać do nikogo, nawet do ciebie. - Szkoda, bo przyniosłoby ci to ulgę. Ale ty zawsze byłaś skryta. Rozumiem cię jednak i nie mam o to żalu. Wirginia wyjechała z miasta i skierowała się na mało uczęszczaną drogę do San Luis. - Wynagrodzę ci to zaniedbanie! - powiedziała serdecznie. - Naopowiadam ci tyle, że uszy ci spuchną od słuchania. - Trochę już wiem z twoich listów, a resztę znam z gazet. Może będzie ci przykro wracać do tych bolesnych spraw? - Przeciwnie, to mi ulży. - Wczoraj spotkałam Jarvisa. Pytał o ciebie! - Jakże się miewa? - Jest już zupełnie zdrowy. - Dzięki Bogu! - Czy i ty zostałaś wtedy ranna? - Ranna? Nie, ale podrapana, posiniaczona... Opowiem ci wszystko w domu. Wirginia zauważyła, że Ethel, zazwyczaj taka wybuchowa, powstrzymuje się od wyrażania swych uczuć, by nie urazić przyjaciółki. Nie miałaby jej jednak tego za złe. Lody zostały już przełamane. Czuła, że zbyt długo dusiła w sobie tę tragedię. - Ginio, dokąd ty jedziesz? Przecież to nie ta droga! - zauważyła w pewnej chwili Ethel. - Jadę do domu. - Ale przecież nie tędy jeździliśmy do Cottonwoods. - Ja już tam nie mieszkam. - Co ty mówisz! - zawołała z niezbyt udanie skrywaną ciekawością. - Czy mieszkasz z matką? - Nie. Mama przebywa stale u dziadków. - A jak się czuje? - Nieźle. Spędziłam u niej trzy miesiące. Odnoszę jednak wrażenie, że nie zechce już wrócić na Zachód. - Może to i lepiej? Wiesz, obawiałam się, że twoja matka nie przeżyje tej tragedii. - Już się uspokoiła. Auto przecięło dolinę poniżej San Luis. Otwierał się stąd widok na cudowny trójkąt zieleni. Nad urwistym zrębem zajaśniał dwór Cottonwoods. Wirginia minęła go obojętnie. Nigdy nie czuła się tam szczęśliwa. - Piękny jest ten dwór - szepnęła Ethel - mimo to nie dziwię się, że tymczasem tam nie mieszkasz. - Cottonwoods już nie należy do mnie - odpowiedziała Wirginia. - Zwróciłam go Forrestom. - Wirginio! - Ethel aż podskoczyła na siedzeniu. Była wprawdzie przygotowana na różne zmiany, ale tego nawet jej było za wiele. Samochód minął gaj bawełniany i stanął przed ceglanym domkiem, który tak bardzo utkwił w pamięci Ethel. Przed rokiem przywiozły tu obie z Wirginią prawie umierającego Cliftona. Oczy dziewczyny zwilgotniały. - Więc tutaj mieszkasz? - Tak. - Sama? - Jake i Con mają w podwórzu mały domek. - Ślicznie tu jest - szepnęła Ethel. - Wolę to niż Cottonwoods. No, wysiadajmy. Pokój, do którego Wirginia wprowadziła Ethel, należał dawniej do jej matki, a później do pani Forrest. Był duży i jasny. Wirginia urządziła go komfortowo w harmonii ze starymi ścianami i belkowanym sufitem. - Nigdy nie pomyślałabym, że może tu być tak przytulnie - powiedziała Ethel, zdejmując płaszcz i kapelusz. - Ginio, czuję, że teraz rozbeczę się na dobre. - Ja też - szepnęła Wirginia. Przebrawszy się w wygodne suknie, te same, w których biegały po górach w Colorado, wyszły przed dom. - Pokaż mi teraz swoje włości - powiedziała Ethel. - Jak duża jest ta dżungla? - Dziesięć akrów lasu, kilka akrów łąk w dolinie i około pięćdziesięciu akrów ziemi ornej. - To nie tak źle, jak na ubogą panienkę. Usiadły na cienistym pagórku pod olbrzymim drzewem bawełnianym, którego konary sięgały aż do brzegu dolinki. Ethel spojrzała na piękne konie pasące się na łące. - Co za wspaniałe wierzchowce! Musimy na nich pojeździć. Tak mi tego brak w Denver. Wprawdzie to jeszcze Zachód, ale konie są tam coraz rzadsze. Wirginio, poznaję je! To jest Kaliope, to - Mojżesz, a tamten - Katastrofa. Widzę też twojego Syrusa! Na tego diabła nie wsiadłabym. Jest i Dumpy! Ten szelma zrzucił mnie kiedyś. Widzę, że nie jesteś taka biedna, skoro stać cię na utrzymanie tylu koni. - Nie jestem taka biedna, żebym nie mogła jeździć konno lub nie mogła w czerwcu dać ci ślubnego prezentu - odparła Wirginia. - Co to to nie! Nie pozwolę, żebyś się dla mnie rujnowała! A jednak nie mogę sobie wyobrazić ciebie jako ubogiej panny. Ethel przytuliła się do przyjaciółki, położyła głowę na jej ramieniu i cicho westchnęła. - A teraz opowiedz mi wszystko. - Zacznijmy od Cliftona. Czy wiesz, że już wrócił? - Wrócił? A gdzie był do tej pory? - Gdy ojciec wypędził go z domu, został pasterzem owiec. - Co, Clifton Forrest pasterzem owiec? Zwyczajnym pastuchem? - Tak. - Ależ to nie jest zajęcie dla człowieka z uniwersyteckim wykształceniem, byłego żołnierza! - Masz rację, to zajęcie ubogich. Ale Clifton nie miał wyboru. Zresztą wziął się do tego ze względu na stan zdrowia. - Słuchaj Ginio. Spójrz mi w oczy. Wirginia usłuchała. - Pomiędzy wami nie układa się najlepiej? - To nie moja wina. Od tamtego czasu nie widziałam go. Powędrował z owcami na południe. Po powrocie od ciebie dowiedziałam się, że Malpass namawia Don Lopeza na sprzedaż stada dozorowanego przez Cliftona. Chciał posłać do Guadelupy swojego pasterza, a Cliftona pozbawić pracy. Ethel z cicha zaklęła pod nosem. - Opowiesz mi, kochanie, jak twój ojciec zabił tego łajdaka? - To było straszne! - powiedziała Wirginia, a jej oczy zaszły łzami. - Nie pamiętam, ile razy Malpass wystrzelił. Śledztwo stwierdziło pięć ran postrzałowych. Tatko złamał Malpassowi rękę, omal nie wyrwał jej... Wreszcie przekręcił mu kręgosłup i zwalił w przepaść. - Dobrze zrobił - powiedziała Ethel stanowczo. - Ale nie mówmy już o tym. Opowiadaj lepiej o Cliftonie. - Niewiele o nim wiem. Zaciągnęłam pożyczkę i kupiłam od Lopeza wszystkie owce. Clifton był już wtedy w Guadelupie i nie dowiedział się o tym. - Jesteś nadzwyczajna! A więc przez cały czas Cliff pracował dla ciebie? - Tak, czyż to nie zabawne? - Zabawne? Ależ to wspaniałe! Co za romantyczna historia! Mam nadzieję, że podniosłaś mu pensję? - Nie śmiej się - powiedziała Wirginia błagalnie. - Jestem w straszliwym kłopocie. Widzisz, Clifton właśnie wrócił. Musi się przecież dowiedzieć prawdy. Pasterze są ubodzy. Będzie potrzebował pieniędzy, ale co mam zrobić, jeśli nie zechce po nie przyjść? - Ach ty gąsko! Wtedy zaniesiesz mu je sama! - Nie, tego nie zrobię za nic na świecie! - Wirginio, czy kochasz go jeszcze? - Sądzisz, że jestem aż tak niestała? - Więc kochasz go bardziej niż dawniej? - Ginę z miłości! - To już nic nie rozumiem! A może ty coś przede mną ukrywasz? - Potrafiłabyś chyba wycisnąć wodę z kamienia. Wstydzę ci się przyznać... Już jesienią stało się to dla mnie torturą... Ethel, ja pragnę Cliftona, pragnę, jak niczego nie pragnęłam w życiu! A jeśli on mnie odtrąci, rzucę się w przepaść! - Cha! Cha! Cha! Wirginio, ależ z ciebie niedorajda! - parsknęła śmiechem Ethel. - Niedorajda? - Tak! Założę się, że ten twój pasterz przez cały czas śnił i marzył o tobie. A ty, oczywiście, nie dałaś mu nawet poznać, że go kochasz? - Lękałam się, nie mogłam... Sama nie wiem, dlaczego byłam dla niego taka chłodna. Naprowadziłam go na myśl, żeby się ze mną ożenił. A on mi to zaproponował tylko dlatego, żeby wyświadczyć mi przysługę, wybawić od Malpassa. Ethel raz jeszcze zaniosła się serdeczym śmiechem. - Chciałabym być na twoim miejscu - wydusiła z siebie wreszcie. - Przecież to cudowne móc powiedzieć swemu chłopcu, że się go kocha. Sama to zrobiłam, więc wiem. - Jak mam mu to powiedzieć? - zawołała Wirginia. - Masz przecież oczy, ręce, usta! Natura uposażyła cię pod tym względem nad wyraz szczodrze! - Gdyby nawet, to cóż z tego? - Użyj tych skarbów! Zdobądź Cliffa! Teraz czasy się zmieniły. Kobieta nie wstydzi się już powiedzieć mężczyźnie, że go kocha. - Ethel, zmiłuj się! Czy przyjechałaś po to, żeby dawać mi takie szalone rady? - Ależ ja mówię zupełnie poważnie! Nie chcę ranić twoich uczuć, ale to, co ci radzę, nie jest wcale szalone. Ja naprawdę jestem pewna, że on kocha cię nie mniej niż ty jego. A jeśli mam jeszcze cień wątpliwości, to będę wiedziała na pewno, gdy się z nim zobaczę. - Chcesz się z nim zobaczyć? - Oczywiście! A raczej zrobimy to obie! Wirginia zasłoniła twarz rękoma. - Poczekajmy trochę. Może on sam przyjdzie? Jeszcze nie wiesz wszystkiego... - Ach tak! Domyślałam się tego. Chcesz, żeby ci pomóc, a ciągle coś przede mną ukrywasz. - Słuchaj, ja jestem bardzo bogata. Nieprzyzwoicie bogata! - wyznała wreszcie. - Akcje ojca na południu przyniosły ogromne zyski. Nikt o tym nie wie, prócz starego Forresta, ale on dał słowo, że mnie nie zdradzi. Także Watrous stało się moją własnością, mam zresztą jeszcze jedną posiadłość. Wiem, że nie da się tego długo ukryć i dlatego jestem w takim kłopocie. - Pani Cliftonowo Forrest! Czy mogę zapytać, dlaczego to ma być kłopotliwa sytuacja? - Clifton kiedyś powiedział, że nie mógłby ode mnie nic przyjąć. A gdy dowie się, że jestem bogata, na pewno mnie odtrąci! - Przecież jest normalnym człowiekiem, a nie jakimś zwariowanym dziwakiem! Co ty pleciesz? - Nie znasz Cliffa. - Jesteś przecież zakochana w nim, śliczna jak obrazek, jest twoim mężem, dlaczego więc miałby cię odtrącić? Dlatego, że jesteś bogata? Mężczyźni nie są tacy! Czy wiesz, jak w takim wypadku postąpiłby mój narzeczony? - Jak? - Postarałby się jak najprędzej świsnąć chociaż część moich pieniędzy. - Gdyby Cliff to zrobił, byłabym w siódmym niebie - westchnęła Wirginia. - Dobrze więc - zgodziła się Ethel z rezygnacją. - Skoro tak stawiasz sprawę, to zdaj się na mnie. Jeśli on się tu wkrótce nie zjawi, to ja postaram się spotkać z nim. Oczywiście przypadkiem. Czy to ci odpowiada? - Owszem. - Dziękuję ci! A tymczasem nie myślmy o tym. Używajmy twojego bogactwa. Będziemy jeździły konno... - A co będzie - przerwała jej Wirginia wyraźnie czymś zaniepokojona - jeśli Clifton zjawi się tu podczas naszej nieobecności? - Ratunku! - krzyknęła Ethel ze śmiechem. - Widzę, że muszę wziąć tę sprawę wyłącznie w swoje rce. Nie mogę przecież współdziałać z osobą szaloną z miłości! XX Szmer czyichś kroków zaprzątnął uwagę Wirginii, nim zdążyła się odwrócić, usłyszała znajomy głos. - Jak się masz córko? - Ach, panie Forrest! Tak się przelękłam. - Przepraszam cię, dziecko. Twoi kowboje skierowali mnie tutaj. Przykro mi, że wam przeszkadzam, ale sprowadza mnie pilna sprawa. - Ethel, pozwól, że przedstawię ci ojca Cliftona... Panna Wayne z Denver, moja najserdeczniejsza przyjaciółka. - Zdaje się, że widzieliśmy się już kiedyś, ale rad jestem, że znów mogę panią oglądać. Siądźmy tu sobie wszyscy. - Wirginio! Nie będziesz mi miała za złe, gdy się oddalę... - zaczęła Ethel. - Proszę nie uciekać, miła panienko. Widzę, że z pani dzielna osóbka, a ja będę potrzebował pomocy. - Doskonale! - uśmiechnęła się Wirginia. - Zostań więc Ethel. Forrest usiadł, oparł się plecami o drzewo i zdjął kapelusz. Wirginia nigdy jeszcze nie widziała go wyglądającego tak świetnie. Ubyło mu chyba z dziesięć lat. Posępne cienie ustąpiły mu z orzechowych oczu, tak wzruszająco podobnych do oczu Cliftona. - Nie jest mi łatwo przystąpić do rzeczy - powiedział z ujmującym uśmiechem. - Ale jakoś spróbuję. - Zaciekawia mnie pan, panie Forrest. - Moje dziecko, widziałem się z Cliftonem - powiedział dramatycznie. Wirginia sięgnęła ręką do serca. Usta jej drgnęły, oczy spoczęły czujnie na mówiącym. - Uspokój się - powiedział szybko. - Clifton ma się doskonale. Przeżyłem chyba największy wstrząs w moim życiu. Nigdy jeszcze nie byłem do tego stopnia zaskoczony. Ten chłopak jest zupełnie zdrów! Zrobił się z niego kawał chłopa! Po prostu nie wierzyłem własnym oczom. A teraz, Wirginio, w nagrodę za te dobre wiadomości powinnaś zacząć nazywać mnie ojcem. Dobrze? - Z przyjemnością, tato! - odpowiedziała wzruszona. Miała chęć ucałować go, ale wstydziła się Ethel. - Dziękuję ci. Matka się bardzo z tego ucieszy. Czy wiesz, że zaczynam być o ciebie zazdrosny? Ale wracajmy do rzeczy. Otóż Cliff wcale się nie zdziwił, gdy mnie zobaczył. Był bardzo miły i serdeczny, jakbym ja... Jakby nic nie zaszło między nami. Pytał o matkę i widziałem, że bardzo za nią tęskni, nie może jednak opuścić stada. Zdaje mi się, że matka będzie musiała sama pojechać do Sycamore, żeby się z nim zobaczyć. - Mam nadzieję, że nie będzie długo na to czekał - zawołała Wirginia. - Czy... czy mówiliście o mnie? - I ty się pytasz? W naszej rozmowie ty byłaś moim największym atutem! Najpierw powiedziałem mu, że stado, które dozoruje, należy do ciebie. Odparł, że wie już o tym od Lopeza i wiadomość ta jest dlań wielce niepomyślna, bo liczył na pensję, a od ciebie nie będzie mógł przyjąć pieniędzy. - Boże wielki! - krzyknęła Wirginia, chwytając Ethel za rękę. - Czekaj! Na to ja, że bardzo się z tego ucieszysz, bo jesteś teraz biedna. Spojrzał zdziwiony, a potem roześmiał się. Ale gdy mu oświadczyłem, że zwróciłaś nam Cottonwoods, po prostu oniemiał. Potem ucałował mnie i zapytał, jak to się stało. Wyobraź sobie, że on nic nie wiedział o tym, że twój ojciec zatłukł Malpassa i sam umarł. Zaczął wypytywać się o ciebie. Powiedziałem, że mieszkasz w naszym dawnym domu, że masz kilka koni, stare auto i bardzo mało pieniędzy i że chyba będziesz musiała sprzedać owce. Usłyszawszy to, zamyślił się. Wreszcie spojrzał i zapytał... Nie, nigdy byś nie zgadła o co. - O co? - zawołała bardzo przejęta, a Ethel przysunęła się do niej i objęła ją za szyję. - Zapytał, kiedy się z nim rozwiodłaś. Na to ja, że nawet nie miałaś takiego zamiaru. Pokazał mi wtedy list, oczywiście anonimowy, w którym ktoś donosił, że wszczęłaś już kroki rozwodowe i wychodzisz za Malpassa. - To mógł tylko napisać Malpass! - wykrzyknęła z trudem łapiąc powietrze. - Całe szczęście, że tego listu nie dostał na pustyni, kiedy był jeszcze taki słaby. - Więc... ojciec przypuszcza, że Clifton lubi mnie choć trochę? - wyjąkała. - Czy lubi? Boże wielki! Dziewczyno, on cię po prostu uwielbia! Zauważyłem to już po jego powrocie z wojny. Matka zwróciła mi na to uwagę. Był czas, że właśnie za to nienawidziłem cię! Powiedziałem mu to w oczy. Przykro mi o tym teraz wspominać, gdyż to właśnie miłość do ciebie uratowała mu życie. - To niemożliwe! - krzyknęła Wirginia oszołomiona. - Nie wierzysz? Musisz w to uwierzyć, jeśli chcesz mi pomóc! - Ojcze, nie spiesz się z wnioskami. Trudno mi w to uwierzyć, ale gdybym uwierzyła, a potem przekonała się, że to nie jest tak... - Wirginio! Wiem, co mówię. To prawda - rzekł Forrest. - Skąd ojciec może to wiedzieć? Na chwilę zapadło milczenie. Przerwała je Wirginia. - Czy Clifton przebaczył ojcu? Staremu zwilgotniały oczy. - Tak. Chciał jednak, żebym i ciebie przeprosił. Zaproponowałem mu powrót do CottonĂwoods... - A on? - przerwała mu gorączkowo. - Odmówił? - Niestety! I nie miałem odwagi namawiać go. Jest w nim coś takiego, co mnie powstrzymało. Sama się przekonasz, gdy go zobaczysz. - Chyba nie będę miała na to odwagi ani siły - jęknęła. - Dziecko, przecież go kochasz! - powiedział z wyrzutem. Zrobiła bezradny gest, bardziej wymowny od wszelkich słów. - Wirginio, jesteś moją ostatnią deską ratunku. Jeśli ty nie zdołasz nakłonić go do powrotu, jesteśmy zgubieni. Matka nie przeżyje tego. - Oddałabym dla niego ostatnią kroplę krwi - wybuchnęła gorąco. - Ale to na nic się nie zda. Znam dobrze Cliftona. - Masz rację, córko, ja również to odczułem. Ale nie bierzesz pod uwagę jednego czynnika. Gdy Cliff usłyszy z twoich własnych ust, że go kochasz, wtedy powróci do nas. Jeśli mu jednak tego nie powiesz, on naprawdę zostanie na zawsze na pustyni. Słuchaj, dziewczyno, odkryłem przed tobą karty. Czy zrobisz to dla nas? - Zrobię wszystko! - odpowiedziała. Czuła się igraszką losu, który wzniósł ją najpierw na szczyt szczęścia, by raptownie strącić na dno rozpaczy. Forrest z galanterią pochylił się nad jej ręką. - Człowiek powinien umieć zdobyć się na pokorę i wdzięczność. Kto wie, co się może zdarzyć? Niegdyś w moim domu obraziłem cię. Teraz żałuję i wstydzę się tego. Uczynisz mi największy zaszczyt, jeśli przekroczysz progi mego domu wraz z Cliftonem, twoim mężem. Zaledwie Forrest zniknął, Ethel pochwyciła Wirginię w objęcia i obsypała ją pocałunkami. Poryw ten udzielił się również Wirginii. - Ach, chciałabym krzyczeć, śpiewać, tańczyć, modlić się! - wołała z rozbłysłymi szczęściem oczyma. - Cliff mnie kocha! Ethel, on mnie kocha! Rzeczywiście, któż może przewidzieć, co się zdarzy? Chyba jeden Bóg! - Ginio, zejdź już z obłoków - doradziła praktycznie Ethel. Nie możemy teraz tracić głowy. Trzeba się nad wszystkim dobrze zastanowić. Ale Wirginia była głucha na wszelkie rozsądne słowa. Nie widziała nic dokoła, nie mówiła, nie jadła nic, nie mogła zasnąć do białego rana. Nazajutrz trochę oprzytomniała i zaczęła rozmawiać z Ethel trochę spokojniej. Rozmowę przerwał im Jake, przynosząc depeszę od Heleny Andrews, która udając się do brata, zatrzymała się po drodze w Las Vegas, aby odwiedzić po drodze Wirginię. - Czy to nie ładnie z jej strony? - zawołała Ethel. - Oczywiście... Zapomniałam do niej napisać. - Słuchaj, Ginio. Wiem, że kiedyś byłaś o nią zazdrosna, ale niesłusznie. Ta dziewczyna jest czysta jak łza. - Toteż bardzo ją kocham! Tylko, widzisz, tyle miałam kłopotów i przykrości, że z wyjątkiem ciebie, zapomniałam o wszystkich... Ubieraj się, jedziemy do miasta! Następny ranek dziewczęta spędziły na koniach. Po śniadaniu Helena i Ethel w niespodziewany sposób zniknęły. Wirginia była zdziwiona i zaniepokojona. Gdy ich nieobecność zaczęła przedłużać się, wyszła do lasu na poszukiwanie. Nie było ich tam! Pobiegła do stajni. - Chłopcy, czy były tu panienki? - zapytała. Wiedziała, że kowboje nie lubią i nie umieją kłamać. Zresztą rzut oka na ich twarze powiedział jej prawdę. - Jakie konie osiodłaliście? - Pani Forrest... - Proszę mnie tak nie nazywać - krzyknęła, gdyż ilekroć słyszała to nazwisko kierowane do siebie, czerwieniła się jak podlotek. - Powiedzcie wszystko. - Zaraz, proszę panienki - bąknął zmieszany Jake. - Od razu poznałem, że coś nie jest w porządku, ale z tymi panienkami niełatwa sprawa. Zawsze zrobią z człowiekiem co chcą. Daliśmy im Katastrofę i Dumpy'ego. Myśleliśmy, że i panienka pojedzie, ale zanim zdążyłem coś powiedzieć, już ich nie było. - W którą stronę pojechały? - Pytały o drogę do Sycamore. Wirginia wróciła do ogrodu targana na przemian radością i trwogą. Nareszcie wszelkie wątpliwości zostaną wyjaśnione! Ta postrzelona Ethel z pewnością nie przyjedzie bez niczego. Jedno spojrzenie na Cliftona powie jej, czy rzeczywiście jest zakochany. Wirginia zaczęła drżeć ze zdenerwowania. Przyniosła sobie pled i rozłożyła go pod drzewem. Nie mogła jednak długo wytrzymać na jednym miejscu. Usiadła dopiero wtedy, gdy w oddali zobaczyła wracające Ethel i Helenę. Usiadła, gdyż opuściły ją siły. Jakże wolno szły! W serce Wirginii wstąpił nagle spokój. Wirginia bacznie śledziła każdy ich krok i starała się wyczytać z ich twarzy, co jej przynoszą. Helena pierwsza zbliżyła się do niej. Niedbale rzuciła na trawę kapelusz i rękawiczki. Nigdy jeszcze nie wydawała się tak piękna. Widoczne było, że jest bardzo wzruszona i rozumie, czym są dla przyjaciółki wiadomości, które przynosi. - Clifton kocha cię, Wirginio! - powiedziała miękko. Spodziewała się usłyszeć te słowa raczej z ust Ethel, ale dobrze się stało, że powiedziała je Helena. W jej poważnych ustach słowa te zabrzmiały tak, jak powinny - nieomal uroczyście. Ethel przysunęła się z drugiej strony i w milczeniu patrzyła na Wirginię, która przytuliła je obie. - Cliff jest cudownie odmieniony - powiedziała Helena. - Modlę się o to, aby ta wasza pustynia uzdrowiła również mojego brata. Cliftonowi przyniosła coś więcej niż zdrowie i siły. Postawiła go oko w oko ze śmiercią. Ileż on tam musiał wycierpieć! Ale odnalazł tam samego siebie, pokonał w sobie zło, poznał, jak czcze i bezwartościowe jest nasze życie. Stał się teraz jakby cieniem tego pasterza, o którym mówiono nam w dzieciństwie. Czułam się przy nim zawstydzona swym podstępem. Tak, przecież bezwstydnie pojechałyśmy z Ethel zajrzeć w jego serce. Ale gdy tylko zostało wymówione twoje imię, Wirginio, Clifton sam zdradził swoją tajemnicę. Jakże mogłaś nie wiedzieć, że cię kocha? Przecież ten człowiek kocha cię całą duszą! Zdaje mi się, że rozumiem mężczyzn. Ten, któremu oddałam swoje serce, poszedł na wojnę tak jak i Clifton - pełen sił, szczęśliwy, trochę lekkomyślny. Ale wojna odmieniła go. Jego listy mówiły o wstrząsie, jaki przechodziła cała jego osobowość. To one utrzymały mnie przy życiu po jego stracie. Clifton musiał przejść przez to samo, o czym pisał mi Ryszard. Ci ludzie stanęli niejako poza nawiasem życia. Trudno jest nam ich zrozumieć. Wojna jedno zbudowała, drugie zniszczyła. Więcej zniszczyła. Nie rozumiem wprawdzie pustyni, ale nigdy nie zapomnę Cliftona Forresta. Wirginia, zalana łzami, przytuliła do siebie Helenę w niemym uścisku. - Dziękuję wam - powiedziała po chwili, gdy nieco się uspokoiła. - To wszystko, o czym z takim uczuciem zadeklamowała ci Helena, jest z pewnością piękne i wzniosłe, ale to zawracanie głowy. Prawdę mówiąc, nieco go wyidealizowała, choć rzeczywiście jest w nim teraz coś takiego... Rozumiesz mnie? - Rozumiem również to, że za chwilę zaczniesz po swojemu rzecz upiększać i przekręcać, aby mnie tylko oszczędzić. Powiedz mi lepiej uczciwie i bez wykrętów, co ty o tym myślisz. - Sycamore jest wspaniałe! Dlaczego nigdy nas tam nie zawiozłaś? To wszak blisko. Clifton mieszka w bardzo schludnym obozie. Urządził się uroczo! Zajrzałam do jego namiotu. Aż mnie zatkało. Żadna dziewczyna nie mieszka tak pięknie i poetycznie! Na ziemi dywany z owczych skór. Pod posłaniem pachnące gałęzie cedrowe. Czysty piasek... - Dziewczyno, zacznijże mówić o nim! - zawołała Wirginia. - Gdy wyszedł z wąwozu, wcale go nie poznałam. Wiedziałam, że to on, ale jakby inny. Wydawał mi się bardzo wysoki, może dlatego, że trzyma się teraz prosto. Jego skóra ma odcień ciemnozłoty. Ramiona i szyja gołe. Na spodniach mnóstwo łat, niektóre z owczej skóry. Poznał nas od razu. Podbiegłam do niego, krzyknęłam i... Heleno, czy mogę powiedzieć co zrobiłam? - Zdaje się, że będfziesz musiała - powiedziała Helena z uśmiechem. - Po prostu pocałowałam go. Doznałam dziwnego wrażenia, jak gdyby... hm, dość, że pocałowałam go... Ale drugi raz chyba nie odważyłabym się. Zapytał, dlaczego nie przyjechałaś z nami... Zrobił to chłodno, ale jakoś naturalnie, jak brat, który pyta o siostrę. - W taki sam sposób zaproponował mi, żebym została jego żoną - szepnęła Wirginia. - Słuchaj, jeżeli teraz spojrzysz na niego i dotkniesz go choćby małym palcem, to chyba zje cię z Miłości! - Zamilcz już! - zawołała słabym głosem Wirginia. - Nie mówcie mi już nic więcej. Wierzę wam, zrobię wszystko, czego ode mnie żądacie. Ale jeżeli się mylicie, to marny mój los. Ethel krzyknęła z radości i uścisnęła obie naraz i każdą z osobna. - Przecież ja od początku wiedziałam, że on ją kocha. Pozostawcie wszystko mnie. Biedny Clifton nie miał słodkiego życia ani tu, ani na wojnie, ani na pustyni, która jest piekłem. Da mu je dopiero kobieta. - A więc wszystko załatwione - powiedziała Helena. - Jutro jadę do Pheonix, a w czerwcu zobaczymy się wszystkie w Denver, gdzie ta szalona para złoży ślubowanie na lepszą lub gorszą przyszłość, żeby niebawem przekonać się, że to jednak mężczyźni są panami świata. Przywiozę ze sobą brata, może znajdę mu jakąś dzielną dziewczynę? - Gadanie! - roześmiała się Ethel. Wirginia niby we śnie jechała pastwiskami, mając u boku wierną Ethel. Syrus nie był koniem nadającym się do jazdy w stanie takiego oszołomienia. Wymagał żelaznej ręki, której w tej chwili bynajmniej nie czuł. Całe szczęście, że droga prowadziła pod górę, co pochłaniało nadmiar jego energii. Jechała zapatrzona w daleki wyłom między górami, gdzie widniała stroma skała, jej ukochany zakątek nad Szmaragdowym Jeziorem, jechała pokorna i stęskniona. - Pojedziemy pod osłoną tych cedrów - powiedziała ŃEthel - by nagle wyłonić się w Sycamore. Wirginia patrzała na rozległą zieloną dolinę i pasące się na niej owce, jej owce. Ale gdzie jest pasterz? - Chodź, wołam cię już drugi raz! - niecierpliwiła się Ethel. - Musimy okrążyć ten pagórek i zostawić za nim konie. Owce wracają już do obozu, nie mamy chwili do stracenia, jeśli chcemy tam być przed Cliftonem. Wydawało się to wiekiem, choć trwało zaledwie kwadrans, gdy Wirginia, idąc za Ethel, znalazła się w wąskim parowie, z którego wydostały się na pagórek i zobaczyła w purpurze zachodzącego słońca biały płócienny namiot. - Boże! - szepnęła do siebie Ethel. - Jakże jej błyszczą oczy! No, Wirginio, droga wolna. Ja schowam się tu i będę czekała. Dalej musisz iść sama. - Dokąd mam iść? - zapytała onieśmielona Wirginia. - Dokąd? Gdziekolwiek, byle tylko spotkać Cliftona. Czy nie uczyłam cię sto razy? Wyłoń się spod ziemi, spadnij z nieba. Zjaw się skąd chcesz, na twoim miejscu schowałabym się w namiocie i tam czekała. - Nie mam odwagi. - Wirginio, musisz to zrobić. Słyszysz? Szczekają psy. Gdyby cię tu zobaczyły, rzuciłyby się na ciebie. Prędko, biegnij do namiotu! Jesteś przecież jego żoną, pamiętaj o tym! Uścisnęła ją i lekko popchnęła. Wirginia została sama. Jedynym jej pragnieniem było ukryć się przed Cliftonem, a nie szukać go. Zaczęła biec, czując, że serce podchodzi jej do gardła. Machinalnie dopadła namiotu i wśliznęła się do środka. Wyglądało tu wszystko tak, jak opisała to Ethel i jak sama sobie wyobrażała. Oto jego posłanie z owczych skór rozłożonych na drewnianych kozłach. Leżał na nim równo złożony koc. Dotknęła go pieszczotliwie, jak gdyby był cząstką samego Cliftona. Na dworze zaszczekały psy. Usłyszała beczenie owiec i stukot drobnych kopytek. Nagle z boku wyłonił się wysoki cień. Zachodzące słońce oświetliło smukłego pasterza z kijem w ręku. Wyglądał niczym postać z biblijnego obrazu. Wirginia nie mogła oderwać od niego oczu. Jaki był opalony i gibki! Jak dziwnie wyglądały na nim te połatane spodnie! Podszedł bliżej i oparł swój kij o drzewo, potem odwrócił się i zobaczyła jego twarz. Clifton! Taki sam, jakim widywała go w marzeniach. Ugięły się pod nią nogi. Padła na łóżko. Nagle drżenie ciała ustało. Za późno! Kroki rozległy się tuż przy namiocie. Płócienne ściany zafalowały. - Panno Święta! - zawołał zdumiony. Zaległo milczenie. Wirginia zwrócona była twarzą do płótna namiotu i zdawała się nie oddychać. - Kim pani jest? Czy coś się stało? Ręce Cliftona dotknęły jej ramienia. Dotyk ów przywrócił ją do życia. Instynktownie zasłoniła twarz. - Kim pani jest? - To ja, twoja żona! Jakże głupio się odezwała! Poczuła, że silne ramiona podnoszą ją do góry. Tuż koło swojej ujrzała rozpromienioną twarz Cliftona. Pieszczotliwym ruchem dotknęła jego policzka, pogłaskała go po wijących się włosach. - To ty! Jakże jesteś zdumiony! - szepnęła. Otoczył ją ramieniem i przyciągnął blisko do siebie. Oswobodził jedną rękę, ujął ją pod brodę i podniósł głowę. - Wirginia! - szepnął zdławionym głosem. - Tak. Poznajesz mnie? - Cóż to wszystko ma znaczyć? Najpierw zjawia się ojciec i opowiada mi o tobie. Później twoje przyjaciółki, a wreszcie przychodzisz ty sama. - Czy jesteś zadowolny, że mnie widzisz? - Boże, dziewczyno! Nie igraj z ogniem! Więc naprawdę nie chciałaś się ode mnie uwolnić? - Nigdy nie chciałam i nigdy nie zechcę! - Wirginio Lundeen! - Nazywam się teraz Forrest! - Nadal jesteś moją żoną? - zapytał z niedowierzaniem. - Tak, Cliff. - Przecież wyszłaś za mnie tylko dlatego, żeby odczepić się od tego mieszańca Malpassa. - To nie był główny powód. - Więc dlaczego to zrobiłaś? - zapytał nieufnie. - Bo... bo chciałam należeć do ciebie. - Nie mogę w to uwierzyć! - krzyknął. - A jednak to prawda, Cliff. Pragnęłam tego od lat. Gdy byłam jeszcze podlotkiem. W każdym razie od tego dnia, kiedy mnie pocałowałeś. - Czy i na statku? W pociągu? W sklepie? I gdy znalazłaś mnie pełznącego po drodze, prawie umierającego? - Tak! Tak! I wtedy, gdy zaproponowałam ci, żebyś się ze mną ożenił. I tego wieczora, gdyśmy się pobrali. Cliff, od dawna kochałam tylko ciebie! - Boże mój! Więc to dlatego walczyłem? Dlatego żyję? Przepowiednia Ethel sprawdziła się. Cliftona ogarnął płomień. W jego uścisku Wirginia nie mogła dobyć tchu, a wszelkie tęsknoty za jego pocałunkami zostały sowicie zaspokojone. Zapomniała o całym świecie, a gdy oboje wreszcie się opamiętali, usiadła przy nim na posłaniu i spojrzała na niego przytomniej. - Cliff, jeszcze mi nie powiedziałeś... - szepnęła. - Kocham cię - odparł zgadując jej pragnienie. - Ty szczęściarzu! - uśmiechnęła się promiennie. - Nie musisz się nawet oświadczać, bo i tak jestem twoją żoną. - Trudno mi w to uwierzyć, nawet teraz... - Cliff, nareszcie jestem szczęśliwa! Nie bądź taki oszołomiony. Nie będę żądała, abyś porzucił dla mnie pustynię i owce. Teraz należą do ciebie, gdyż wszystko, co mamy, jest naszą wspólną własnością. Będę kochała to, co ty kochasz. Twoje życie będzie moim. - Pozwolisz, bym dzielił swój czas pomiędzy dom i pustynię? - Czy pozwolę? Błagam cię o to! Pamiętaj jednak, że ja i twoi rodzice też potrzebujemy ciebie. - Wirginio! Nie zawstydzaj mnie. Przecież pamiętam o tym. Pocałowała go w policzek. - Musisz nauczyć mnie kochać pustynię. Zrozumiałam, jaką męczarnią było dla ciebie życie i w jaki sposób ziemia, żywioły, samotność i niedostatek zdziałały cud. W pustyni musi być zaklęty jakiś bóg i dlatego mam dla niej szacunek. Otoczyła jego szyję ramieniem i raz jeszcze przywarła wargami do jego twarzy. - Cliff, muszę ci jeszcze coś wyznać... - Wolę tego nie słyszeć, nie teraz. Pozwól mi dalej marzyć. Jestem jeszcze w Guadelupie, a ty jesteś przy mnie. - Czy zabierzesz mnie tam kiedyś? - Dziecino, nie zaszłabyś tak daleko. - Mogę pojechać konno! Obiecaj! - nachyliła się do jego ust i całowała je dopóty, dopóki nie zgodził się. - Słuchaj, Cliff. Oszukałam cię. - Ty? W jaki sposób? - Sądzisz, że jestem uboga, prawie na skraju nędzy? - Cóż za pytanie! - Twój ojciec i Ethel powiedzieli ci, że nie mam prawie nic, prawda? - Tak. - To kłamstwo. Jestem bogata, bardzo bogata. Udawałam tylko biedną, ale przed tobą nie mogę i nie chcę kłamać. Odziedziczyłam ogromny majątek. Spłaciłam wszystkie zobowiązania ojca, nawet te wątpliwe, i zostało mi jeszcze bardzo dużo. Co o tym sądzisz? - Sam nie wiem - odparł zaskoczony. - Czy będziesz mnie kochał mniej, wiedząc, że nie jestem ubogą Wirginią? - Nigdy i za nic nie będę cię kochał mniej. - Pozwolisz mi zatrzymać ten majątek? - zapytała poważnie. - Czy ci pozwolę? Ależ Wirginio, cieszę się, że go masz. Nigdy nie byłoby mnie na to stać, aby otoczyć cię takim zbytkiem, na jaki zasługujesz. Czyż mógłbym ci kupować piękne suknie? Utrzymywać twoje wspaniałe konie? - Cicho! Nie mówmy już o tym! Za namiotem rozległ się wesoły srebrzysty śmiech. - To Ethel. Przyjechała ze mną. A teraz podsłuchuje! - Niech słucha - odpowiedział radośnie i podniósł głos. - Biedaczka zadała sobie tyle trudu, aby przekonać mnie o twoim ubóstwie. O, znów się śmieje! A więc, Wirginio Lundeen_forrest, możesz kupić wszystkie stada z okolic, a ja będę szczęśliwy, pasąc je dla ciebie. Wirginia nachyliła się nad nim i czule szepnęła: - Mój ty pasterzu...