Ewa Szumańska Trasy Półprzewodnik turystyczny Tom Całość w tomach Polski Związek Niewidomych Zakład Wydawnictw i Nagrań Warszawa 1991 Tłoczono pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni PZN, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 pap. kart. 140 g kl. III_Bą1 Przedruk z Wydawnictwa "Znak", Kraków 1989 Pisał A. Galbarski Korekty dokona E. Chmielewska i K. Kopińska Autorka o sobie... Urodzona w Warszawie, w czasie okupacji brała udział w ruchu oporu, a po Powstaniu, jako żołnierz Armii Krajowej była do lipca 1945 w niemieckim obozie dla jeńców wojennych. Studiowała historię sztuki na Uj i Uniwersytecie Łódzkim oraz uczęszczała do Wyższej Szkoły Teatralnej. Od r. 1950 mieszka stale we Wrocławiu. Pracowała przez 24 lata we wrocławskiej Rozgłośni Radia i Telewizji. Od 1953 do 1984 r. była członkiem Zlp (obecnie w Spp). Jest autorką wielu książek i słuchowisk literackich, transmitowanych również przez rozgłośnie zagraniczne (Rfn, Finlandia, Francja, Szwecja). Stworzyła postaci radiowe w audycjach "Studio 202" i "60 minut na godzinę". Usunięta z radia po grudniu 1981, pracuje w Arcybiskupim Komitecie Charytatywnym we Wrocławiu i od 1983 r. jest stałą współpracowniczką "Tygodnika Powszechnego". Od czerwca 1989 wraca na antenę i angażuje się czynnie w pracach Komitetu Obywatelskiego. ...o książce: Charakter książki określa podtytuł: "Półprzewodnik turystyczny". Nie jest to bowiem typowy przewodnik - chociaż i taką rolę może spełniać - ale próba stworzenia panoramy Polski późnych lat osiemdziesiątych. Oprócz opisu odwiedzanych zabytków są tam również przygodne spotkania, rozmowy, szkicowanie atmosfery miast i miasteczek oraz bardzo subiektywne spostrzeżenia i refleksje. Celowo zachowany jest charakter szybkich notatek "na kolanie", tempo i szkicowość wrażeń. Osobną rolę mają w tej książce polskie sanktuaria Maryjne, które w miarę pisania książki stały się jednym z ważniejszych celów odbywanych wędrówek. Mojemu mężowi Krótki, rwany sen, a rano wyruszamy na wyprawę pierwszą od ponad dwudziestu lat nie w egzotykę, ale po własnym kraju. I ta wyprawa, sklecona ze starych przewodników turystycznych, niezbyt obiecująca, traktowana jako zapchajdziura, zgrzebna - zaczyna już od pierwszego dnia stawać się ważna, coraz ważniejsza, a w końcu przeradza się niespodziewanie w jakieś wielkie Polskie rekolekcje Podzieliły mi się na trzy wątki osobne, ale przenikające się, odzywające się w każdym niemal z odwiedzanych miejsc i splątane w osobliwy węzeł. Pierwszy - to odnajdywanie śladów i tropienie echa. Śladów naszej historii i echa, jakim ta historia odzywała się w literaturze. Drugi - to dewastacja, nie tylko krajobrazu, ale pojęć, obyczaju i gustów. Gniot, usiłujący wszystko ujednolicić i znijaczyć. Trzeci - to potęga Kościoła, widoczna w pełni dopiero tu, w terenie, w małych miasteczkach i wioskach. I składnik tej potęgi najświeższy, kult Papieża, wspomnienia z obu Jego pielgrzymek, rozsiane po kraju jak paciorki wielkiego różańca, na którym naród odmawia wciąż, półgłosem, modlitwę z tamtych dni. Wyruszamy o świcie. Pół godzinki na obejrzenie z zewnątrz (bo zamknięty) starego, drewnianego kościoła w Truskolasach, błądzenie po fatalnie oznakowanej, płaskiej, zakurzonej Częstochowie - i Olsztyn, duża ruina wśród białych skałek wyrastających z murawy, na której z luźnych kamieni poukładano ważne, z serca płynące hasła, albo takie normalne, że dnia tego i tego był tu X, albo że Y kocha Marylkę. Rozległy, panoramiczny widok na Częstochowę. Najlepiej widać kominy i kopcące z nich dymy srebrne, bure i fiołkowe; dolne partie zamazane, bo toną w smogu. Jest oczywiście i klasztor, ale pomniejszony tą agresją kominów. Jak błysk reminiscencja Potopu. Usiłuję sobie wyobrazić jak to było, kiedy Szwedzi podeszli pod mury i ukazała im się ta wieża potężna, jedyna, dominująca nad całym krajobrazem. Nie potrafię jej jednak odizolować nawet w myśli i odczepić od fabryk, bloków i tandetnej, bezplanowej zabudowy. Złoty Potok. Nie był w planie, ale zatrzymała nas krótka notatka w przewodniku, że był to etap w życiu Trzeciego Wieszcza. Jego dworek, staw, który nazwał Irydionem, i grób czteroletniej córeczki Elżbiety w krypcie parafialnego kościoła. Jest dworek, ale w remoncie, tym naszym stałym, niechlujnym remoncie z kawałkiem rusztowania, rozrzuconymi nieckami z zaschniętym wapnem i jednym robotnikiem, zamarłym w nie służącym niczemu geście. Irydion romantyczny, zarośnięty, okolony wielkimi drzewami. Na niektórych stare tabliczki z łacińskimi nazwami, bo był to kiedyś wspaniały park z wieloma egzotycznymi okazami. Dziś średnio zaniedbany i dziczejący. Na wypływającej ze stawu rzeczce Wiercicy stara kaskada z balustradą i pseudorenesansowymi wazami. Pobielono je po chamsku zwykłym wapnem. W centrum parku pałac Raczyńskich, gdzie mieści się teraz Zespół Szkół Rolniczych. Owszem, odnowiony. Zwłaszcza balustrady i piękne, okienne kraty świeżutkie - ach, jak ja dobrze znam tę olejną farbę koloru musztardy, nakładaną bez usunięcia poprzedniej warstwy, już ropiejącą. Zaglądamy do hallu, bo dalej nie można. Śliczne, stare, drewniane schody prowadzące na górę. Ale hall cały wypełniony rusztowaniami z metalowych rur, podtrzymujących plakaty, statystyki i osiągnięcia. Przez boczną, zarośniętą pokrzywami aleję parku - do kościoła. Po drodze jeszcze nowe osiedle pracownicze, pewnie tego kombinatu rolnego. Cztery bloki z zaciekami i łuszczycą na kolorowym tynku, rzucone w księżycowy krajobraz wądołów i usypisk nie sprzątniętego placu budowy. Wyrosły na tym burzany, zielsko, tak już zostanie, nikt tego nie wyrówna, nie usunie, po co, ważne, żeby w mieszkaniu segment i telewizor, a na zewnątrz łbem w śmietnisko, nawet paru kwiatków się nie posadzi, taki styl. Kościół w te wczesne, popołudniowe godziny - zamknięty, a kto chce zobaczyć grób Elżbietki, ma się zgłosić do proboszcza na plebanię. Idziemy więc na plebanię, jak wskazuje strzałka i otwieramy furtkę w wysokim, kamiennym murze. Szok. Czytałam taką książkę w dzieciństwie, nazywała się "Tajemniczy ogród". Zapamiętałam sugestywny opis wrażenia po naciśnięciu ukrytej w zaroślach klamki, jakiegoś olśnienia i zatrzymania oddechu. To się teraz powtarza. Inny, osobny, odizolowany świat. Rozłożyste drzewa owocowe w zielonej trawie, ule, stojący w powietrzu gęsty brzęk pszczół. Nieprzebrane mnóstwo kwiatów. Śliczny, stareńki dworek, dokładnie taki jak trzeba, jakby ze starej fotografii. Ksiądz proboszcz zajęty, rozmawia na ławce z dwójką młodych, co przyszła po zapowiedzi, ale kiwa życzliwie ręką, żeby poczekać. Siadamy więc na innej ławeczce, w przesianym cieniu, w ciszy, w zapachach i czujemy się jak na dobrej, łagodnej wyspie. Potem ksiądz zaprasza nas na plebanię, przynosi na tacce wodę z domowym sokiem i ciasteczka, cieszy się, że tak nas zauroczyło to miejsce, ale kiwa smętnie głową nad inwazją z zewnątrz, nad dewastacją i zniszczeniem jurajskiego parku narodowego. W kościele, w krypcie pod ołtarzem mała trumienka i rozmowa o Zygmuncie Krasińskim, jakby to był jeden z parafian. Potem pokazuje nam z dumą ukończone właśnie witraże, a zwłaszcza ten centralny, gdzie jest wszystko co najważniejsze: Pani Częstochowska, Biały Orzeł i postać Papieża. Twarz tylko trochę nie wyszła artyście - mówi - ale i tak wszyscy znają ją na pamięć. Zaprasza znów na plebanię, chciałby jeszcze ugościć, pogadać o wieściach ze świata - ale już trzeba dalej, znów mkniemy przez niziutki pejzaż ze sterczącymi, białymi skałkami, w poszukiwaniu Orlich Gniazd. Więc Bobolice i najpiękniejszy z nich Mirów, perełka, cudo smukłości na falistej łączce wśród ostańców, parowów i kotłów, wypełnionych jakby białymi szkieletami olbrzymich zwierząt. Potem noc na łące pod ruiną Smolenia, schowaną w pomponie gęstego lasu porastającego wzgórze. Noc piękna, wygwieżdżona, jesteśmy sami, dopiero później zjawia się jeszcze jeden samochód. Mężczyzna o prostej twarzy i spracowanych rękach, żona i dwójka dzieci w wieku szkolnym. Okazuje się, że to robotnik z Mielca. Przez parę miesięcy oszczędzali benzynę na tę wędrówkę, bo chcieli zobaczyć polskie zabytki historyczne, dzieciom zwłaszcza się przyda, to lepsze niż wczasy w ośrodku, nie? Rozkładamy mapę i świecąc latarką wymieniamy doświadczenia i dajemy sobie turystyczne rady, potem rozmowa schodzi na mielecki strajk. Może się mylę, ale tak mi się wydaje, że przed sierpniem nie miałaby miejsca taka serdeczna rozmowa i nie spotkalibyśmy - szukające śladów naszej historii - robotniczej rodziny. Dzień i dwie noce w Pińczowie, dawnej stolicy arian. U jego stóp Nida, rozłożysta, szeroka, z daleka robi wrażenie poważnej rzeki, a z bliska jest zabawna i wzruszająca, bo dziecko może ją przejść w bród, brodząc po żółtym piaseczku i nie zanurzając się nawet do pasa. O dziwo, czysta, więc wyległo nad nią statecznie całe to prowincjonalne miasto z tradycjami. A w środku pusto. Ruiny zamku i renesansowa kaplica na górze zamkowej, zabytkowa fontanna sika słabym strumyczkiem, w pięknym, popaulińskim kościele płyta, ufundowana przez Pana Mathiasz Jakubczika, rok tysiąc sześćset z czymś: Iusz sie w swych sprawach umartwiać nie będę@ z Małżonką na wieki podle niey usiędę,@ iusz mnie pożegnawszy w drogę poiechała@ mnie i dziatek moich wiecznie odiechała,@ niestetis żem ia na takowe żale...@ Dalej nie zdążyłam zapisać, uciekło. W synagodze kino. Potem się okaże, że w tych starych synagogach, tak obficie rozsianych po małych miasteczkach i mówiących o wiekach wspólnej kultury, nagle odciętej - z reguły lokują się kina. Pewnie kształt budynku poręczny. Renesansowa "Biblioteka Arian", gdzie z tyłu kruszy się tynk i odpadają wielkimi kawałami portale, z przodu odnowiona, może padnie na nią wzrok wojewody w objeździe, wojewodowie zwykle oglądają budynki od przodu. Prościutko, coś tam przejedzie jezdnią raz na kwadrans, tylko przed niektórymi domami siedzą na stołkach czarno ubrane kobiety jak w Grecji. Senność, zatrzymany czas... Następny dzień to niedziela. Już ją widać na drogach. Wieś szumnie, hucznie i z pompą jedzie do kościołów. Wozy konne, samochody, ale najczęściej traktory, do których podczepiono furkę, a na niej rodzina, krewni i znajomi. Całe sznury pieszych. Wszyscy odświętnie ubrani, młode dziewczyny często na biało, w falbankach, sporo mężczyzn ma w klapach plakietki z Matką Boską. Powolutku, w tej dostojnie płynącej rzece, docieramy do Kijów, starej, zamożnej wsi z pięknym kościołem, z zachowanymi jeszcze fragmentami romańskimi. Na placu przed nim i w bocznych uliczkach parkują samochody i wozy. Są jakieś kramy z obwarzankami i trąbkami, tłum ogromny, kościół pęka, a ludzie jeszcze płyną drogą nieprzerwanie. Po Ewangelii o rozmnożeniu chlebów krótkie kazanie, krzepkie i mocne, jak te twarze uniesione do góry i słuchające w napięciu, z pół_otwartymi ustami. Chrystus też miał przed sobą tłum - mówi ksiądz - a tłum głodny bywa niebezpieczny. Można taki tłum rozpędzić, wiadomo jak, ale można go nakarmić i pomóc (tu uśmiechy i głośny, aprobujący szmer). Komunia masowa i spontanicznie podzielona na grupy. Najpierw białe falbanki, potem krzepkie, wiejskie młokosy, po nich dopiero starsi. Na końcu mszy ogłoszenie: w tym tygodniu przez Kije przejdą trzy pielgrzymki do Częstochowy; we wtorek sześćset ludzi, we czwartek półtora tysiąca, w sobotę dwa tysiące. Więc żeby dekoracje zrobić i wszystkich, jak zawsze, obiadem ugościć, bo Kije to Kije i wstydu im przynieść nie można. Parafianie słuchają, kiwają poważnie głowami, a ja, patrząc na ich twarze, nabieram pewności, że pozarzynają kury, powyciągają zapasy ze spiżarni i przyrządzą te tysiące obiadów, bo Kije to Kije i taką mają tradycję. Znów dalej, odcinek szosy pusty, a potem zagęszczają się stopniowo piesi, wozy, traktory, samochody, znów rwie ludzka rzeka, żeby poszukać ujścia na podwórcu następnego kościoła. Szydłów. Miniaturka, wiejskie Carcassonne, z potężną Bramą Krakowską i zachowanym kompleksem murów: flanki, wieżyczki, otwory strzelnicze - na murawie między basztami opala się kilka dziewczyn w milanezach z ramiączkami, w synagodze tabliczka z cenami biletów i naddartym afiszem westernu, a w prześlicznym gotyckim kościele krytym gontem kończy się właśnie czytanie listu pasterskiego o trzeźwości. Ksiądz odrywa wzrok od kartki i zdejmuje okulary. Pokażmy rządzącym - mówi gromko - że nas na to stać. A jak spotkamy pijanicę w tym miesiącu rocznic, w tym naszym sierpniu, to potraktujmy go jak należy, żeby zrozumiał, że dał się zniewolić i tyle! Zawsze się mówiło, że w miastach są kazania ostre, dla inteligencji. A tu się właśnie wali prosto z mostu, bez ogródek - aż dziw. Kolejny kościół w Kurozwękach. Znów tłumna, rozmodlona, wiejska niedziela. A my piechotą do pałacu. Opisał go w "Popiołach" Żeromski, tylko że tam nazywał się Grudno. A rzeczka, nad którą przechodzimy, to Czarna; w rzeczywistości jest ciemnozielona od odbicia gęstych krzewów, a na dnie ma złoty, pofałdowany zmarszczkami piasek. Ten piasek to ostatni pogodny uśmiech. Później zdziczały park ciemnieje, unosi się gwałtownie w górę, jakby chciał zamknąć się nad raną, którą kryje w środku. Pałac w Kurozwękach jest jak cios wymierzony między oczy. Niedługo po wojnie zamieszkali tu pracownicy pobliskiej stadniny. Kiedy gdzieś zaczął zaciekać dach, przenosili się po prostu do innego pokoju; reperować się nie chciało, a pany miały pokojów dużo. Trwała wędrówka przez piętra i komnaty, do opuszczonych wdzierał się grzyb, pleśń, butwiały deski, kruszył się mur. W końcu dach runął, ściany się osunęły - koniec. Jeszcze tu i tam przepiękne okno, wykusz, attyka, fragment zachowanego skrzydła, czy kolumnady - jeszcze to wszystko mówi, jak musiało być kiedyś pięknie, kiedy smukła sylweta przeglądała się w okalającej ją, głębokiej fosie. Woda już z niej dawno spuszczona, dno porosły dwumetrowe pokrzywy, splątane chaszcze, leżą pnie zwalonych drzew i sterty śmieci. Widmo drewnianego mostu, przerzuconego nad tą fosą nadpalone, czarne, przejść trudno, bo noga więźnie w przegniłych deskach. Teraz niby odnawiają, a właściwie zabezpieczają resztki murów, rozmawiamy z takim jednym z ekipy. Jest ich ośmiu, remont trwa ósmy rok, w tym tempie trzeba by jeszcze z dwadzieścia parę lat, jeżeli w ogóle nie cofną funduszy. Miał tu być podobno Dom Pracy Twórczej. Przypomina mi się opis balu w Grudnie i Rafałowy szept: Księżniczko... I zaraz karykaturalny obraz dzisiejszych bonzów literackich na tych salach i sama Madame Au w białych muślinach w pierwszej parze - może ich połaskocze wspomnienie kolegi Żeromskiego, może zamarzą o lustrach, kandelabrach i nacisną gdzie trzeba, wykukają te fundusze, może nie... W parku, po obu stronach pałacu, dwa finezyjne, lekkie pawilony. Jeden się ostał, mieszka w nim ekipa remontowa, na tarasie wybebeszony tapczan i rozwieszone pranie. Drugi służył jako cel dla ćwiczeń w ostrzym strzelaniu, później go podpalono, została kupa gruzu i osmalona ściana. Ano, odzyskał to lud. Zimno mi się robi mimo upalnego dnia, trzęsą mnie te Kurozwęki od środka, jak nagły atak grypy. Krótkopalca łapa leży na naszej kulturze i rozgniata co parę miesięcy, tygodni, co dzień - jakieś wspomnienie, świadectwo, ślad. Dworek, park, książkę, melodię, obyczaj, instytucję, pałac, obrządek, wiersz, drzewo... W ich miejsce wsuwa metodycznie i nieubłaganie nowy pejzaż i nowy model życia. Łuszczący się blok, supersam z pustymi półkami, slogan wypisany na wiadukcie, uliczny megafon, wyschnięte flance w betonowych konchach, pomniczek Bratniej Armii okolony łańcuchem, izbę pamięci, cepelię i beton. Piętno. Wycisnęli je na różnych naczelnikach, sołtysach, sekretarzach, a oni pochylili się pokornie, przyjęli za własne, polubili i gorliwie budują, piszą, nagłaśniają, detonują, przemalowują swoje na obce. Lud odzyskał. A lud - to jeszcze te skrawki krajobrazu, gdzie tylko pola, łąki i las, pochylone postaci nad snopkami, naszczekujące się psami obejścia i pełne kościoły; to pozostało, a reszta rozsypuje się bezustannie i zmienia. Zabłądziliśmy po tym kurozwęckim wstrząsie. Boczne, wyboiste dróżki, przykucnięte laski, zagubiona wioska o wzruszającej nazwie: Widełki, w końcu trafiamy z powrotem na główną szosę. Nowa Słupia z pieczarkami dymarek sprzed dwóch prawie tysiącleci - i pieszo na Święty Krzyż. Podobno zdarzali się pielgrzymi, którzy tę drogę, kamienistą i stromą, odbywali na kolanach. Na szczycie klasztor z historią, w której jest zamknięty cały polski los. Niszczony przez Tatarów, Szwedów, Rosjan, dewastowany w czasach kolejnych insurekcji, płacący daninę życia swoich zakonników w Oświęcimiu i Majdanku. I za każdym razem cierpliwe, uparte odbudowy... W kaplicy Oleśnickich w podziemiach - Jeremi Wiśniowiecki wyschnięty i ciemny, w zielonkawej, butwiejącej szacie. Wstyd się przyznać, ale nie wiedziałam, że tu leży i zatrzymałam się zaskoczona przy niewielkiej skrzynce. Jarema... Tyle historii, tyle jej zafałszowań w literackich obrazach, tyle okrucieństwa i sobiepańskiej pychy, tyle - mimo wszystko - wielkości i podmuchu szerokiego, stepowego wichru. A teraz poczerniała kukiełka, wzrostu wyrośniętego dziecka. Jest i córeczka Oleśnickich i powstaniec z 63 roku. Szare czaszki, zakurzone, jakby tekturowe ciałka. Na górze msza wśród obrazów Smuglewicza i ciasno stojącego tłumu, a nad sylwetą klasztoru ciąży ogromna, brzydka wieża radiowo_telewizyjna. Amerykanie zrobiliby w niej pewno restaurację obrotową z przepysznym widokiem i zgarnialiby forsę; tutaj wszystko zamknięte na mur, zakneblowane tajemnicą państwową. Już sama nie wiem co lepsze. Powrót, kilkanaście kilometrów jazdy, nocleg w ogródku u babci w dogorywającym gospodarstwie, bo syn mieszka w Ostrowcu, w blokach, żona uparła się do miasta, więc tylko czasem przyjeżdżają pomóc. Chłodna, rosista trawa, głośmy rechot żab. Rano, w Opatowie, w ogromnym kościele znów msza i znów tłumnie, chociaż poniedziałek. W prezbiterium malowane al fresco trzy bitwy: Wiedeń, Psie Pole, a trzeciej nie poznałam, bo za wysoko i za ciemno. Niżej portret Papieża i fragment Jego homilii. To się powtarza w każdym kościele i każdy wybiera sobie inne słowa, więc ten Głos wciąż brzmi. Kupujemy chleb w pustawym sklepie, większość pułek zajęta butelkami w różnych gatunkach, a pod nimi drukowana wywieszka: Pijesz, płacisz - zdrowie tracisz. W następnym sklepie wódy jeszcze więcej, ale napis łagodniejszy: Pij umiarkowanie. Widocznie pożałowano obrotów. Ujazd. Największy z polskich zamków, Krzyżtopór Opalińskich. Ogrom, rozmach, sporo maniery, tu też ktoś chciał kiedyś olśnić i przygnieść wielkością władzy. Na dziedzińcu, pod niszami napisy: W Honor i cześć Domu Mojego - szwagrowi, synowi, bratu, książęciu na Ostrogu itd. Kiedyś stały tu posągi i popiersia, ale ślad po nich zaginął. Puste nisze wykrzywiają się szyderczo i świadczą o nietrwałości ziemskich zabiegów wokół ziemskiej chwały. Tym razem za ruinę odpowiedzialni są Szwedzi i broniący się w niej później konfederaci barscy, a nie Prl. Nawet prowadzi się rekonstrukcję. Kurz, rusztowania, wagoniki podwożą kamień, okropny rwetes, wyniki mierne, ot, żeby mury całkowicie się nie osunęły. Znów na drodze. Jakieś proporczyki, wstążki, bramy z zielonych gałęzi. Za zakrętem wzbija się tuman kurzu i majaczą w nim sylwetki. Po chwili wszystko się wyjaśnia. Idzie pielgrzymka. Zjeżdżamy głęboko na pobocze, wysiadamy z samochodu i stajemy obok. Już widzimy czołówkę. Ksiądz, trójka młodych i pielęgniarka, za nimi grupa paruset osób. Potwornie zakurzone nogi w trampkach i sportowych butach, ale są i sandały, koturny, słupki, na sam widok stopy zaczynają boleć. Śpiewają w marszu. Przyglądają nam się życzliwie, a kiedy podnosimy ręce, ktoś woła: To nasi! Szmer przebiega przez grupę i już las rąk, uniesionych w tym samym geście. Jest parę transparentów z nazwami miejscowości, pisanymi charakterystyczną czcionką. To też jeden z fenomenów naszych czasów. Dawniej znaczyło zdanie, słowo, ale litery były obojętne i martwe. Dziś słowo ożywa przez sam krój czcionki. Niesie wyraźny, emocjonalny ładunek, określa tych, którzy się pod nim grupują. Grupa przechodzi, zamyka się za nią obłoczek pyłu, ale już następny rodzi się na zakolu szosy. Druga pielgrzymka, znacznie liczniejsza. To idzie Ostrowiec Świętokrzyski; mnóstwo w nim młodzieży, a nawet małych dzieci. Chociaż ubiory bardziej miejskie, twarze zadziwiająco podobne do tamtych, bo na tym szlaku ludzie upodobniają się do siebie i wydaje się, że to idzie jedno plemię, jeden szczep. Przemarsz trwa długo, ręce już nam mdleją, a tu kilkunastominutowa przerwa i trzecia grupa, najmniejsza, bardzo skromna, bardzo wiejska. Jest w niej jakiś stary człowiek o kulach, podtrzymywany opiekuńczo z obu stron. Budzi się we mnie nagły żal, że my akurat pod prąd - pragnienie, żeby wszystko zostawić i dołączyć do kierunku, którym w sierpniu dąży cała zakurzona, zmęczona, śpiewająca, rozmodlona Polska. Oczy mnie dziwnie pieką i obraz staje się niewyraźny. Od ostatniej ósemki odrywa się młody ksiądz w koloratce. Daje mi plakietkę z Matką Boską i mówi: To za te łzy na policzkach i za te podniesione palce. Pył definitywnie opada, powietrze nad drogą znów jest czyste. Oddalającą się falę śpiewu nakrywa cisza. Coś w tej ciszy trwa. Jest piękny, ciepły, bezwietrzny dzień kończącego się lata. Wsiadamy do samochodu, jedziemy i przez dłuższy czas nic nie mówimy do siebie. Potem Koprzywnica, wspaniałe opactwo cystersów, po kasacie oddane Żydom i urzędnikom carskim, później częściowo odzyskane - ze skupioną, młodziutką grupą rekolekcyjną w mrocznym wnętrzu. Zastanawiające te rekolekcje w środku słonecznych wakacji... Potem Baranów Sandomierski, śliczny, z zadbanym parkiem i dziewczynami grabiącymi świeżo ostrzyżone trawniki, człowiek aż oczy przeciera. W środku Muzeum Siarki, może dlatego. A niechby chociaż tak. Potem trzy dni u Przyjaciół, w niezwykłym domu, zagubionym w lesie pod jednym z beskidzkich szczytów. Trzy dni przeciągających się długo w noc rozmów przy wielkim, rodzinnym stole, oświetlonym nisko zwisającą lampą. A te rozmowy, chociaż dotyczące naszych losów, a więc spraw pogmatwanych i tragicznych - dziwnie spokojne. Zawsze tu tak było. Ilekroć przyjeżdżałam spięta, niespokojna, pełna pytań - już w progu czułam, że wszystko się wycisza. Siadałam przy stole, a dom płynął, unosił się jak Arka nad zamętem i wirami, powolutku wędrował wśród ciemnozielonych wzgórz. W leżącej na półce Księdze Gości wiele znanych, wspaniałych nazwisk; są też wpisy po angielsku, francusku, hiszpańsku, po arabsku - każdy tu coś ważnego znalazł, każdy zapragnął coś po sobie zostawić. Jak jest w ogóle możliwy taki dom? - pytam na pożegnanie Gospodarza. On uśmiecha się. - Bo to jest dom, a nie dacza - mówi. Z plecakami na łeb na szyję w dół, w wiosce u podnóża góry zaparkowany samochód, wrzucamy rzeczy, ruszamy. Ostatni etap to Pieniny. Mam z nimi sprawę osobistą. W dzieciństwie przez trzy lata z rzędu spędzałam tu wakacje i teraz chcę to odgrzebać spod grubej warstwy kurzu. Rozbijamy namiot w ogródku starej, krościeńskiej góralki, tuż nad Dunajcem, który nocami hałasuje i łomoce, a gospodyni wsparta na lasce przychodzi wieczorami pod nasz namiot i opowiada. Willa pod Świętą Tereską (tam, gdzie wtedy mieszkałam) spaliła się, Antek, po więzieniu w pięćdziesiątych latach, umarł na gruźlicę, Stefan jasełka robił i na księdza miał iść, ale po wojnie do partii się zapisał i wyjechał, Oleś prokuratorem jest w Nowym Targu, wielki pan się zrobił i ludzi nie poznaje, ale i oni jego nie bardzo mają chęć poznawać, Kuba Orkisz przy tajnej radiostacji za Niemców robił i zamęczyli go w Oświęcimiu, pustelnik, co żył na Dzwonku i sypiał w trumnie, ożenił się we wojnę i niedługo potem umarł. A na tych pastwiskach, cośmy kiedyś ogniska palili, domy wczasowe dla Huty pobudowali, wywłaszczając ludzi i płacąc im po trzy złote pięćdziesiąt groszy za metr, jeden się nawet przez to powiesił. Słucham, przypominam sobie dawne dziecięce twarze, otrzepuję z kurzu nazwiska i myślę, że los jak wodzirej, porozstawiał tę naszą wakacyjną gromadkę - para w lewo, para w prawo. A w dzień odgrzebuję zapomniane obrazy i ich nazwy; czasem kolejność jest odwrotna - najpierw przypomina się nazwa i szukam przylepionego do niej obrazu. W ten sposób rodzi się dla mnie na nowo góra Bryjarka z krzyżem, omszała skałka Kotuńka na Dunajcu, wesoły potok Grajcarek, łyse, spalone słońcem Toporzysko, dziś porośnięte wysokimi drzewami. Jeszcze te puszyste, jaskrawo zielone łączki ze strzelistymi kopkami siana, przepasanymi w pasie krajką, jak panny. Jeszcze Sokolica, gdzie trzeba było dla fasonu oprzeć się o kabłąkowatą sosnę, przewieszoną nad urwiskiem, Sokolica, z której skoczyła w przepaść Helena de Witt, goniona przez zbójników. Jeszcze jej krzyk, którego nigdy nie było i szybujące w powietrzu ciało, które stworzyła wyobraźnia Żeromskiego, a myśmy je wtedy, w dzieciństwie, widzieli naprawdę. I w drogę. Zostały już tylko trzy dni, a w nich trzy kościoły. Przecudny, stary, drewniany Grywałd, z zastygłymi wewnątrz figurkami wiejskich świątków i z Frasobliwym Chrystusem, który podparł brodę gestem niewiarygodnie zmęczonego człowieka. Jeszcze może piękniejsze i na pewno starsze Dębno, pomarszczone swoimi gontami, zmurszałe, z dużą grupą młodzieży, czekającą na popołudniowe otwarcie drzwi i brzdąkającą na gitarach. (Ażeby do tego Dębna dojechać, trzeba przebyć kawał zrujnowanego krajobrazu. To ta słynna zapora czorsztyńska i zbiornik na Dunajcu, co się rodzi w mękach już parę dziesiątków lat i wciąż jest tylko olbrzymim rumowiskiem, pełnym jakichś wądołów, usypisk, betonów i zrytej ziemi. Straszą na jej krańcu Maniowy, wieś_atrapa, ot, jeszcze jeden "wystrój", mający świadczyć o nowoczesności i postępie. Gnieżdżą się tam od lat ludzie wysiedleni z terenów pod przyszły zbiornik, mrowią się, męczą, wznoszą bezładne przybudówki i klną. A jeśli kiedyś zjawi się woda w rozgrzebanej dolinie, to może zmienić się klimat, naruszyć ekologiczną równowagę i zagrozić kościółkowi w Dębnie). Na koniec Murzasichle, kościół młody, budowany w latach pięćdziesiątych. Mimo to z burzliwą historią, bo wznoszony bez zezwolenia, nocami, od zmroku do świtu. Mężczyźni pracowali, a baby siedziały na okolicznych drzewach i pilnowały, czy władza nie jedzie. Wtedy rzucano wszystko, chowano narzędzia, kryto się po domach, a jak się kto dziwował, że ściany znów wyższe - wzruszali ramionami. Może cud? Trzydzieści lat już zdążyło spatynować gonty, drewno pociemniało pięknie - jest to pyszna, góralska ciesielka, dzieło ludzi znających swoją sztukę i budujących po gospodarsku, dla siebie. Jedna ze ścian wewnętrznych pokryta długim, wyrzezanym w drzewie tekstem. To słowa skierowane do Papieża w czasie pierwszej pielgrzymki, witali nim w gwarze góralskiej swojego Gazdę w Nowym Targu. Ten tekst towarzyszy nam w drodze powrotnej. Bo to już powrót. Krajobraz stopniowo się zniża, zieleń jakby szarzeje, droga gubi zakręty i prostuje się monotonnie, gęstnieje zabudowa. No to co? - mówię - Skręcimy w końcu na tę Pustynię Błędowską? To już jest nasz rytuał. Ile razy robiliśmy krótki wypad do Krakowa, obiecywaliśmy sobie obejrzenie Pustyni. I zawsze, dojeżdżając do miejsca, gdzie należało skręcić, rezygnowaliśmy - a to pora późna, a to coś w samochodzie, a to brak przekonania, że naprawdę chcemy. Teraz jednak biorę ten przewodnik, który nam towarzyszył, niestary jeszcze, bo z 1971 roku i czytam dla zachęty na głos: "...tak wielkiego obszaru piasków nie ma w całej Europie, więc Pustynia stanowi wielką atrakcję turystyczną... niespotykane gdzie indziej rośliny, będące reliktem klimatu lodowcowego... warzecha polska... wierzba kaspijska... szczera pustynia urozmaicona okruchami skalnymi, lub ruchomymi wydmami i zmarszczkami powstałymi w wyniku działania wichrów... występuje zjawisko fata_morgany, mirażu, czyli odwróconego obrazu rzeczywistego przedmiotu w innym miejscu niż on się znajduje..." No więc tym razem skręcamy. We wsi Klucze - papiernia i fabryka celulozy. To z niej rozpełza się mdły zaduch, ona zatruwa Białą Przemszę i wygubiła rzadkie rośliny, ona dzień po dniu wsącza swoje jady w ten dziwny kawałek ziemi. Wychodzimy na punkt widokowy, skąd można ogarnąć spojrzeniem całą tę małą, polską Saharę. Spoglądamy w dół. Nie ma jej. Nic nie ma. Wśród poszarzałej, zwykłej roślinności ze dwie, trzy łysinki, przypominające kupkę piasku w piaskownicy na podwórku. Minęło kilkanaście lat od napisania przewodnika i w tym czasie znikło coś, co trwało całe wieki. Już się nie odstanie. Tam gdzie miały zaczynać się pustynne szlaki, stoi tablica: Wstęp wzbroniony. Zasiek z drutów kolczastych. Tak kończą się moje polskie rekolekcje. To znaczy - kończą się jako obrazy, ale zostają wewnątrz mnie. Bardzo złożone i zagmatwane, jest w nich i wzruszenie, i gniew, i duma, i cień wstydu - a może winy, i zadziorne poczucie własności, i trochę bólu. A przede wszystkim jest świadomość, że do tego krajobrazu nieuchronnie się wraca. Musi się wrócić. Choćby się go zdradziło na wiele lat, dogoni i upomni się o swoje. Rok 1984 Początek pielgrzymki Znów lato i znów zbliża się czas wędrówki. Pamiętam, że na jednym ze spotkań, na którym czytałam moje zeszłoroczne wspomnienia, ktoś ze słuchaczy powiedział: Niech pani napisze cały taki przewodnik po Polsce. Żeby było wiadomo, gdzie wyruszać, co odnajdywać i jak na to patrzeć, bo my coraz mniej wiemy. Kiedy przychodzi urlop, ruszamy w dwóch kierunkach: nad morze i w góry, a czasem przypadamy nad jakimś jeziorem i opuszczamy wszystko, co po drodze. Coraz mniej wiemy. Może to i racja. Może potrzebny jest taki gniewny i serdeczny przewodnik po kraju, który coraz skuteczniej nam ucieka i ogranicza się do paru punktów na mapie. Tego kraju, który zmienia się niezwykle szybko i z miesiąca na miesiąc gubi całe krajobrazy, zatraca cechy charakterystyczne i pokrywa się nie tylko odpadkami i pyłami z kominów fabrycznych, ale i jakimś ponurym, szarawym nalotem znijaczenia. A więc wyprawa, żeby coś jeszcze spod niego odgrzebać, utrwalić, zatrzymać. Ta wyprawa, podobnie jak zeszłoroczna, krystalizuje się dopiero w czasie jej trwania tak, że można jej nadać tytuł. Wtedy - polskie rekolekcje, dziś - początek pielgrzymki. Koniec czerwca. Wyjazd w paskudnym, zacinającym deszczu. Po paru godzinach dojeżdżamy do Kruszwicy, umówiony nocleg na plebanii, ksiądz prałat akurat na wyjeździe, przyjmuje nas dziwna gosposia - gościnna, uśmiechnięta, sama jedna obrządza wielką plebanię, ogród, gotuje posiłki, piecze pachnące, owocowe placki, pierze, reperuje - człowiek wie, że takie bywały kiedyś, ale już w nie przestał wierzyć. Od gosposi z legendy - na wieżę z legendy. Tylko że tamtej, Popielowej, nie ma, a może nigdy nie było. Ta ma tylko dawne imię: Mysia, ale stawiał ją Kazimierz Wielki. Po topornych, turystycznych schodach wchodzi się na szczyt, żeby zobaczyć Gopło. W jedną stronę widok piękny, jezioro długie i kręte jak rzeka, usiane wysepkami, których zarośla podobne są do pęków wysokich, zielonych piór. W tym deszczu i załzawionym oparze pierzasto_wodny pejzaż odzywa się nagle echem rzeki Wolty koło Akosombo, a potem jeziora Gatun na Kanale Panamskim. Jak zwykle nostalgiczny skurcz serca - już to zamknięte, odcięte, już tego pewno nie zobaczę - a potem odwracam głowę i patrzę w drugą stronę. Leży przede mną Kruszwica, nasza kolebka. Widać smutne, niechlujne blokowisko i dymiące kominy. Fabryka margaryny, wytwórnia win i coś tam jeszcze. To one zamieniły Gopło w zwyczajny ściek. Pójdziemy potem wąskim półwyspem do dawnej plaży i towarzyszyć nam będą wbite nad brzegiem tablice: "Kąpiel zabroniona, woda biologicznie skażona". Wieczorem romańska kolegiata, podniesiona niedawno do godności Bazyliki Mniejszej. Jasna, spokojna i przezroczysta jak źródełko. Bez złoceń, ozdób i spiętrzenia dekoracji - piękno mówi tu tylko poprzez proporcję i harmonię kształtów. Dawniej architektonicznym ucieleśnieniem sacrum był dla mnie gotyk. Szalony, egzaltowany, fanatyczny, urągający prawu ciążenia i ciskający w górę przepruty ażurami kamień. Byle wyżej i jeszcze wyżej! Dziś odkrywam ponownie styl romański. On nie wstydził się ciężaru budulca, podkreślał go solidnie i z prostotą. Jego modlitwa nie była tak porywająca i efektowna, ale cichsza, może głębsza. Jak musieli różnić się od siebie ludzie, którzy żyli w obu epokach. Spokój zamieniony na niepokój, szept na krzyk. Wracamy na plebanię, walimy się spać, na dole cichutka krzątanina, na górze jakieś skrzypienia i pomruki starego domu oraz granie deszczu na szybach. Rano długa rozmowa ze skupionym i delikatnym księdzem prałatem, szybkie pakowanie - już Golub_Dobrzyń. Ładny, późnogotycki zamek z renesansową attyką, dobudowaną przez Annę Wazównę, siostrę króla Zygmunta III. Wszystko pozamykane, pewno przerwa obiadowa, ale łysawy przewodnik za siedemdziesiąt zet, wsadzone mu do kieszonki, robi się miły i otwiera salę, gdzie odbywają się sympozja i okolicznościowe bankiety. A 22 lipca - mówi z dumą - mamy tu wielką imprezę, średniowieczny turniej z potykaniem się konno i pieszo na miecze i topory. Kaskaderzy i specjaliści to wykonują, władze zaszczycają obecnością, turystyka grupowa i zgłaszać trzeba z dużym wyprzedzeniam, raz nawet Anglicy przyjechali. Pokazuje potem na zewnętrznym dziedzińcu wielką, kmicicową kolubrynę i inne działa, z lufami wycelowanymi w zakapany deszczem krajobraz. Specjalnie robione do filmu "Potop" pana Hoffmana i potem odkupione od wytwórni. Schodzimy jeszcze do wystrzałowej kawiarni, żeby zobaczyć gotyckie podziemia. Ogromne, nisko sklepione wnętrze, ławy i stoliki w tym naszym uniwersalnym stylu turystyczno_cepeliowsko_rustykalnym, co ma pasować do każdej epoki. Za ladą skamieniała panienka informuje z wysiłkiem, że może być kawa lub herbata, ale nic poza tym, nawet petit_beurra, bo lada chłodnicza zepsuta. Zawsze jest w historii mijanka. Dawniej lad chłodniczych nie było, za to jedzenia w byle zajeździe w bród. Radzyń. Na mapie zamek krzyżacki, w rzeczywistości duża, czerwona, rozbebeszona ruina. O ileż dostojniejsze są ruiny kamienne i ich wypłukana deszczami, zetlała w słońcu biel. Te ceglane wyglądają, jakby powaliła je nie starość, ale niedawny pożar lub bomba. Wahamy się, czy nadkładać drogi do Kwidzyna. Na stacji benzynowej pytamy, czy jest już most na Wiśle, czy - tak jak na naszej starej mapie - tylko przeprawa promowa. Ależ oczywiście, jest nowy most - stwierdza człowiek z Cpn_u Jutro się okaże, że mostu nie było i nie ma, a pracownik stacji odległej o trzydzieści parę kilometrów o tym nie wie, a może powiedział byle co, bo bierze pieniądze za nalewanie benzyny, a nie za informacje. W ulewie docieramy do Kwidzyna i parkujemy na placyku przed potężną bryłą katedry i zrośniętego z nią zamku. Pyszne gdaniska, baszty i kręte mostki_korytarze na gotyckich łapach, między którymi jeżdżą dziś samochody i autokary - wypiętrzone to wszystko, obronne... Znad doliny z niewidoczną Wisłą wystrzela nagle zachodzące słońce, spłaszczone między dwiema granatowymi chmurami, i dodaje jeszcze czerwieni murom. W celi Błogosławionej Doroty dotykam ręką wilgotnych ścian i czuję biegnący po plecach dreszcz. Ona chciała od dziecka iść do klasztoru, ale spełniła wolę rodziców, wyszła za mąż i miała dziesięcioro dzieci. Siedmioro zmarło na zarazę. Wtedy biskup dał Jej upragnione zezwolenie na zamurowanie się żywcem w maleńkiej kapliczce katedry. Widzę otwór, przez który podawano Jej chleb, wodę i hostię. Żyła jeszcze trzynaście miesięcy. Dziwne to. Pojęcie ofiary i jej sensu chyba zupełnie się zmieniło. Deszcz znów pada. Idę jeszcze na mały spacer, tropami beznadziei małego miasta. Blok, knajpa z kwaśno_zjełczałym odorem i falującą sylwetką pijaka w otwartych drzwiach, sine i buraczkowe wyroby dziewiarskie za upstrzoną przez muchy szybą, dwa walące się zabytkowe domki, śliczny, stary spichlerz, zajęty na magazyn "Herbapolu", zaniedbanie krańcowe - w różnych zabytkach usadawiają się teraz instytucje, które użytkują, ale nie konserwują. Trzej miejscowi donżuani z młodziutkimi twarzami, przeżartymi otępieniem i nudą, jak rdzą. - To już nam dziś zostało tylko piwo - mówi jeden wolno i w tym głosie jest jakaś ponura przegrana - jego własna i tego miejsca. Śpimy w przyczepie, odwracam się tyłem do miasteczka, a twarzą do czerwonego kolosa, który wypełnia okno. Rano jazda - i Gniew. Nomen omen. Miasteczko jest od początku do końca ponure. Duży, krzyżacki zamek w remoncie, czyli nic się w nim nie dzieje, z wyjątkiem tego, że wszystko otoczone wygryzionym parkanem i pozamykane. Nie sposób uzyskać żadnej informacji, nikt nic nie wie, nie zna nazwy sąsiedniej ulicy, to, co za zakrętem już go nie obchodzi, brud, zacieki, niechlujne obejścia, a w nich ludzie prowadzący życie jarzyny - life of vegetable jak mówią w Ameryce, ot, ciągnie z ziemi jakieś soki i trwa w bezruchu. Publiczny ustęp, jedyny tu chyba, ma płaty dykty w potłuczonych oknach i potężną kłódkę w drzwiach. Ach, te nasze ustępy to jest temat_rzeka, można by napisać o nich poemat na wzór tuwimowskich "Kwiatów": klozety polskie, jak wiadomo... itd. Na duże miasto przypada parę, z tego część nieczynna, a reszta tylko w określonych godzinach, trzeba by z harmonogramem na kartce. Na parkingach i postojach przy szosie stylizowane ławy i wystroje, ale tego co konieczne, brak - tylko lasek opodal cuchnie i pstrzy się od papierów. A jak już gdzieś szalet postawią, to musi bronić się sam. Nikt nie zajrzy, nie sprzątnie, nie wywiezie i zza drzwi z wyrwanym haczykiem zieje potworność. Tyle było kpin ze Sławoja Składkowskiego, a to był wizjoner. Przewidział, że klozety polskie staną się wizytówką naszej kultury - to pierwsza rzecz, o której ze zgrozą mówią cudzoziemcy. No dobra, dość, wracajmy do Gniewu. Urasta nam on do symbolu złej, posępnej prowincji. Może przez to niebo koloru ołowiu, szarpiący wicher i strugi deszczu, przez brak czyjegoś uśmiechu albo dobrego, przypadkowego spotkania, które potrafi uskrzydlić architekturę, zazielenić pejzaż i sprawić, że brud staje się niewidoczny. Może w słońcu Gniew by się udobruchał; oceny ludzkie są zawsze subiektywne i stronnicze. Późnym popołudniem docieramy do Pelplina. Byłam tu już kilka miesięcy temu i zgięła mi kolana, zatrzymała oddech - wspaniała katedra i całe to miejsce, przepojone spokojem i kultem; cichy Plac Mariacki, drugi, nieduży kościół z rokokowym wnętrzem, Papieskie Seminarium Duchowne, pałacyki biskupie, stary park nad rzeką Wieżycą... Myślę z odrobiną niepokoju, jakie to będzie przy powtórce. Na szczęście nic się nie zmienia, mimo zimna i ulewy. Oprowadza nas młodziutki kleryk, oni tu w czasie wakacji pełnią dyżury i służą za przewodników. Przychodzi do mnie ta katedra po raz drugi, jeszcze radośniej, bo wiem już gdzie czego szukać, kiedy zadrzeć głowę, kiedy pochylić ją nisko nad posadzką, kiedy przybliżyć twarz do rzeźbionego drewna. Przychodzą do mnie te stalle, cudowne, z gotycką plecionką, z kosmogoniami zamkniętymi w kołach, z przedziwną Trójcą, gdzie Duch Święty ma postać mężczyzny, a nie ptaka... Te sklepienia kryształowe i sieciowe, uniesione na niewiarygodną wysokość i podparte jednym filarem - to już tajemnica, zagubiony sekret konstrukcji, dzisiejszy budowniczy już by tego nie odtworzył... Ten "Chrzest Etiopskiego Dworzanina" pędzla Hermana Hana i jego malutki "Pokłon Pasterzy" w predelli - pomorski mistrz wyprzedził rembrandtowski światłocień, zanurzył swoje postaci w mroku i rozświetlił kilkoma tylko źródełkami mistycznego światła... Te rokokowe konfesjonały z żarnami do mielenia serc i miotełkami do wymiatania grzechów... Te ogromne malowidła Stecha w krużgankach klasztornych, pełen czaru komiks biblijny - stoi sobie na przykład człowieczek i gmera coś przy twarzy innego, a z oka sterczy mu gruby słup: Źdźbło widzisz, a belki nie widzisz... Ta jubilerska ambona i koronkowe organy, zwisające na bocznej ścianie jak ogromne, roślinne pnącze... Piękne to wszystko, piękne... Wracamy do przyczepy, w wilgoć i szary ziąb, rozkładamy spanie, a tu nadbiega z parasolem kleryk_przewodnik. Ksiądz rektor zaprasza. Idziemy, a tam pokój przygotowany, gorąca woda do mycia, kolacja, a potem rozmowa. O etosie pracy, o męczeństwie pelplińskich księży - tak jak w Krakowie zgromadzono ich pod pozortem rozpoczęcia studiów w seminarium, a potem wyprowadzono do lasu na śmierć, jednego staruszka, który szedł wolniej, rozstrzelano już po drodze i nie ma go we wspólnym grobie - o wspaniałej młodzieży, zgłaszającej się do seminarium. Kościół - mówi ksiądz rektor - wzmacnia się i rośnie najlepiej w czasach trudnych; najwięcej powołań było w latach pięćdziesiątych i dziś. Długo w noc ciągnie się ta rozmowa, potem klekotanie deszczu na szybie, sen w pachnącej, wykrochmalonej pościeli, kolorowe śniadanie, przyrządzone przez Siostrę, pożegnanie, świadomość, że już się w tym miejscu rzuciło kotwicę, która będzie ściągać z powrotem - i jazda. Zamek kiszewski niemal niewidoczny, w resztkach murów usadowiło się jakieś niechlujne gospodarstwo. Kraj za to coraz ładniejszy, zieleń coraz bardziej soczysta, prześwitują przez nią małe jeziorka_oka, a drogi przepyszne, obramowane starymi lipami, których korony łączą się w górze w arkady i bramy triumfalne. Niebo się przeciera, jak zwykle w bliskości morza - po południu dojeżdżamy do Dębek, bieg na plażę i "zaślubiny" z lodowatą wodą, wiatr miecie białym, drobniutkim piaskiem i siecze nim skórę jak kawałeczkami szkła, kilka do połowy zasypanych grajdołów, pusto, rzeczka Piaśnica wpływa do morza leniwym zakolem, na horyzoncie dwa drobnicowce i mały tankowiec, nagła, zwierzęca tęsknota do znalezienia się znów na pokładzie i wolnego przemierzania siwych przestrzeni. Te Dębki, gdzie na dwa tygodnie robimy przerwę w wędrówce, czymś nieuchwytnym różnią się od naszych banalnych kurortów nadmorskich. Ludności miejscowej mało, nawet brak trochę tego rybacko_kaszubskiego piękna, za to sporo przyjezdnych osiadło tu jeszcze w okresie międzywojennym i uciekło ze swoimi chatkami głęboko w las. Te domki ze spatynowanego drewna i parę prawdziwych kaszubskich checzy, krytych strzechą - to już domy wielopokoleniowe. Jest tu ciszej, przestronniej, czyściej - jakby godniej. A i ludzie co się teraz zjawiają, jakby odrobinę do siebie podobni, funkcjonujący na tej samej długości fali. Długie rozmowy na plaży na te same, najważniejsze tematy, na campingu młodzież śpiewa przy ogniskach o Legionach i Czarnej Madonnie, wieczorem, leśnymi ścieżkami, ciekną ludzkie strużki do kościoła Zmartwychwstańców na koncelebrowaną mszę. Czasem ktoś wychodzi z wody, strząsa z nagiego torsu krople i sięga po brewiarz - sporo tu duchowieństwa. Przyjeżdża do swojej chaty Bratkowski, ksiądz Maliński wygłasza jednominutowe, dramatyczne kazanie - tu przyjeżdżał ksiądz Jerzy i kto wie, czy nie stąd pochodzi zdjęcie, które tak mnie urzekło w kościele na Żoliborzu: kołysząca się na wodzie łódka, zamyślona, młodzieńcza twarz; krople błyszczące na nagiej piersi i psiak_kundel wpatrzony z miłością w swojego pana... Po mszy młodzi nucą nieraz sacrosongi przy gitarach albo mówią wiersze. Kiedy nadchodzi wiadomość o śmierci Andrzeja Kijowskiego, ludzie wypełniają kościół nie jak przypadkowy tłum na mszy z przypadkową intencją, ale jak bliska rodzina, skupiona i świadoma tej wyrwy, która nagle powstała. Dwie łódki wopistów u ujścia Piaśnicy wyglądają jak dwie dziecinne zabawki, a oni sami - nie narzucający się, wtopieni w tło, nie widać ich prawie. Po większym wietrze morze wyrzuca różne dziwy na brzeg, zawsze to robiło, ale teraz kolory są jaskrawsze, bo wszystko z plastyku. Nie spatynuje tego czas, nie oblepią muszle, nie oplącze wodorost, nawet sól nie przyprószy gładkiej powierzchni - i wyszczerzają się na piasku plastykowe kawałki skrzyń, strzępki plastykowych sieci rybackich, buteleczki po szamponie i opakowania po szwedzkim mleku. Potem fala jest łaskawsza i znów to zabiera. Wieczorami wylegają na plażę ludzie po co dzień inne widowisko zachodu, chodzą parami lub pojedynczo, w milczeniu, zapatrzeni w różowości i fiolety, zamyśleni, wśród nich zawsze te same siostrzyczki zakonne, na bosaka i z poddartymi habitami, żeby nie zamoczył ich język fali. I tak czas przykucnął, znieruchomiał, zwilgotniał, osadził się kryształkami soli na wargach, a potem się skończył - i w drogę. Omijamy nie wiadomo dlaczego Swarzewo i później, kiedy już wędrówka niepostrzeżenie zmieni się w pielgrzymkę, będzie nam tęskno do niewidzialnej Matki Boskiej Swarzewskiej. Przejeżdżamy przez Puck, malutki, ładny, wciąż jeszcze trochę kaszubski, ze swoim prywatnym muzeum morskim starego Budzisza i z zatoką, która w dzieciństwie, oglądana zza szyby pociągu, była dla mnie pierwszym zwiastunem i synonimem morza, a dziś jest zbiornikiem przerażających trucizn, gęstej, opalizującej cieczy, w której już nic nie wyżyje. Potem żyzne, brązowoziemne, bujnoroślinne Żuławy - i Malbork. Stajemy na parkingu nad romantycznym, porośniętym kaczeńcami Nogatem, z przepysznym widokiem na Zamek. Widać, że to była stolica tych ponurych, naznaczonych złym krzyżem rycerzy; od czasu kiedy przenieśli ją z Wenecji, musieli stwardnieć, spółnocnieć. Budowla poraża ogromem, zwiedzamy ją przez długie godziny, rojno tu, co chwila brama z podnoszoną kratownicą połyka jakąś grupę i wypluwa inną - ale ten tłum nie zwarty, bo rozrzedza go skutecznie wielkość obiektu. Tych bram do Zamku Średniego sześć czy siedem, coraz węższe gardziele, a jeszcze każda ma z boku drzwiczki do przepuszczania podejrzanych pojedynczo, a jeszcze u góry zamaskowane okna do obserwacji, a jeszcze machikuły do wylania - w razie czego - gorącej smoły... Trudno się tu wchodziło, ze zjeżonym włosem i ściśniętym sercem; to już cały system szpiegowsko_obronny, oczy wszędzie obecne i umiejętnie dawkowana przybyszowi groza. W środku dziedziniec_cudo, obrośnięty jak grzybami mnóstwem budowli gospodarczych. Łaźnie, sauny, kuchnie, windy do posiłków, wieża sanitarna ze spiczastymi klozecikami z wydrążonych pni drzewnych, średniowieczne "centralne" z paleniskiem, gdzie piekły się ogromne głazy, a rozgrzane powietrze szło kanałami do refektarza ze wspaniałym sklepieniem palmowym. Te wszystkie pomieszczenia dobudowywano stopniowo w celach głównie utylitarnych - a przecież nie naruszyły piękna i harmonii całości. Odwrotnie, owo powolne narastanie jakby wzmagało własne, wewnętrzne życie architektury, dodawało jej fantazji i skrzydeł. Więc i ci groźni, fanatyczni, dzielący czas między modlitwę i zabijanie - czuli piękno, mieli je w krwi? Gdzie zgubiła to architektura współczesna? Nasze dobudowywanie wzmaga jedynie bałagan, prowizorkę, wszystko się pruje jak stary materac, z którego wyłażą sprężyny. Schody, drzwi, korytarze, bramy, znów schody, drzwi, korytarze. Dużo wystaw: bursztyny, broń średniowieczna, szkło, znaleziska archeologiczne, medale - poprzez te wystawy dociera to, co najlepsze: wnętrza, w których je ulokowano. Wreszcie Zamek Górny. Ogromna studnia, kryte krużganki, sypialnie i Sala Kapituły. To tu zapadały decyzje o podbojach i mordach. Mimo że kończy się dwudziesty wiek, że jest piękne słońce i wycieczkowe grupy dookoła, coś pozostało w tej sali, czuje się podskórne pulsowanie, tak, jakby pod podłogą biło jeszcze serce Czarnego Imperium. Wracamy na parking, w oczach czerwono od murów, spiczasto od wież, jemy coś w milczeniu, jazda przez faliste laski - i dobry, czysty, niemal pusty camping. Frombork. Wczesnym rankiem, łąką pełną nieznanych kwiatów, o wiele większych i jaskrawszych niż gdzie indziej, idę nad Zalew. Niebieskawa, cicha woda, zamknięta na horyzoncie paskiem niknącej we mgle mierzei. Gdzieś, przez jej środek przebiega niewidoczna granica; dopiero na wodzie dociera do człowieka absurdalność pojęcia granic. Na lądzie to jeszcze jakieś zasieki, szlabany, strażnice - a woda nie umie się podporządkować ludzkim wmówieniom, jak można uwierzyć, że te krople to jeszcze my, a tamte to już oni? Piękna katedra, zamek, ciągi kiosków rożnowo_pamiątkarskich, patronuje z cokołu średniego lotu pomnik Kopernika, wszystko zadbane i względnie czyste. W planetarium jeżdżą po sztucznym niebie gwiazdy i planety, panienka przy pulpicie uruchamia mechanizmy, te wędrówki ładne i ciekawe, tylko zepsute objaśnieniem. Żeby widowisko "ubarwić" rozpisano komentarz naukowy na dialog męsko_damski, pełen przekomarzanek i debilnych dowcipów. O rany, oj nie mogę, nie bujaj, czemu ten księżyc taki czerwony? Pewnie krew go zalała i tak dalej. Po projekcji pytam pulpitową panienkę, kto miał taki morderczy pomysł. O, proszę pani - dziwi się - tu przychodzi przecież różny element, ludziom prostym trzeba to uprzystępnić. Eh, panienki uplasowane o oczko wyżej w hierarchii, eh, wy panienki "umysłowe" - skąd się u was bierze ta pogarda dla prostego człowieka, na jakim kursie jej was nauczono? W wielkiej, ośmiokątnej wieży Kopernika zwisa od szczytu wahadło Foucaulta, ale na dole przymocowano je do podstawy. Nie rabotajet, nikt nie wie dlaczego. Za to, za dziesięć złotych wrzuconych do automatu, można uruchomić taśmę z historią wieży, za to w środku - zamiast schodów - biegnie ślimak, taka zgrzebna wersja Guggenheima, a na górze kolekcja warmińskich świątków i ładna wystawa o losach najsławniejszych komet. Zaczyna się od Gwiazdy Betlejemskiej, kończy na Komecie Halleya, której pojawieniu się towarzyszyły zawsze wielkie wydarzenia i zmiany, a która w przyszłym roku będzie najbliżej ziemi. Może to ona nam coś w końcu załatwi? W kiosku pamiątkarskim pańcia z koczkiem referuje głosem pełnym wyższości: "Plakietki metalowe artystyczne, różańce drewniane, które można użyć jako element zdobniczy ścian i krzyżyki Isaury". Kto to Isaura? - pytam świętokradczo. Wyższość zmienia się w osobistą obrazę, twarz od niej aż nabrzmiewa. Jak to kto? Pani chyba żartuje? Musiała pani widzieć ten film, przecież to był serial przepiękny... Jazda, noc w przydrożnym lasku o podejrzanym zapachu, usianym papierkami, mnóstwo malin bronionych przez komary, czekanie na burzę, która przychodzi w pomrukach, błyskach i wali wodą o dach przyczepy. Rano wjazd do Lidzbarka. A cóż to za cudeńko niezwykłe ten zamek, czworobok, obramowany czterema wieżami, coś podobnego widzieliśmy kiedyś w Ferrarze, przelatuje taki błysk_wspomnienie; architektura forteczna i baśniowa zarazem, tak wyglądały zamki, wyobrażane sobie w dzieciństwie. Niby pełna regularność i symetria, a przy uważnym spojrzeniu każda wieża inna. Każde piętro ciut różni się od siebie, inna ilość okien, inny rozkład i zwieńczenia, inna wysokość, inne nachylenie dachu. To był sekret tego piękna; zamierzona nieregularność, odczytywana z trudem i przy dłuższej obserwacji, ona właśnie daje fasadzie to życie, które dziś zabiły suche obliczenia i pomiary. Dziedzińczyk też śliczny, taki już pół_renesansowy, z niego wejście do wspaniałych piwnic ze stropami podpartymi kolumienkami jak pnie dębów, nieprawdopodobna grubość murów, wilgoć, wytłumienie wszelkich dźwięków, nawet dziwne, że w swoim czasie nie zrobiono tu internatu. W paradnej głównej sali z gwiaździstym sklepieniem dwa wzruszające, romańskie kapitele z pelikanem i lwicą w otoczeniu młodych. Na ścianach herby tutejszych wielkich biskupów, wśród nich Hozjusz, Krasicki... Jak w Malborku było tłumnie i rojno, tak tu pusto; nie chce się widać ludziom zbaczać z turystycznej trasy po prawdziwe, ale mniej rozreklamowane skarby. W zamkowym pamiątkarskim sklepiku brak kartek, zdjęć, opisów - czegokolwiek. Parę egzemplarzy przewodnika, i to - sprzedająca rozkłada przepraszająco ręce - wyłącznie po francusku. Świetny, kredowy papier, ładne ilustracje, cena 20 złotych. Komuś wypadło z planu i nie przecenił. Z tej samej, swojskiej łączki absurdów: na rynku wchodzę do świetnie zaopatrzonej drogerii z całymi zestawami angielskich kosmetyków. Za to bułek na całej Warmii nie widziałam, czarniawy chleb "rzucają" raz dziennie i czyha zawsze na ten moment ogromna kolejka. Wychodzimy z zamku i raz po raz kusi nas, żeby się obejrzeć. Z każdej perspektywy jest trochę inny, nie wiadomo z której piękniejszy. Kilkadziesiąt metrów od wyjścia pustawy kiosk cukierniczy o nazwie "Isaura". A więc nadążamy za idolem. Dojeżdżamy do Reszla. Na rynku ratusz z kolumienkami, ładny, sfalowany dom z orłem, kościół z ołtarzami reszelskich mistrzów (taki ciemny, spokojny barok) i zamek w odbudowie, mocno rozgrzebany, z basztą i gotyckim wianeczkiem, surowy. Ładny, ale po perełce Lidzbarka mam już wymagania. Przymierzamy się powoli do szukania postoju na noc, ale droga zaczyna się znaczyć kapliczkami Drogi Krzyżowej, a potem widać drogowskaz z napisem: Święta Lipka. Coś niby o tym wiemy, ale nie bardzo; skręcamy. Na tej bocznej drodze dużo samochodów, autokary, ciągną też sznureczki pieszych. Po kilkunastu minutach - cel. Towarzyszy mu krótkie zatrzymanie oddechu. To ogromny plac, jakoś delikatnie podwinięty do góry, wpełzający powoli na wzniesienie. Na nim pyszny, odpustowy, odświętny ruch. Mnóstwo ludzi, pojazdów, kramy z dewocjonaliami, trąbkami, słodyczami w jaskrawych kolorach, wizerunki, figurki, różańce, przewodniki, przezrocza, drukowane modlitwy. W tle, na wzgórzu, ciemnozielony pompon lasu. Na nim, wyrysowany jak piórkiem, barokowy kościół tak ozdobny, że wysiadają przy nim bawarskie. Otacza go mur ze stojącymi luźno figurami świętych i wielki czworobok krużganków z polichromią. W narożnych kopułach nad kaplicami barokowo przedłużone perspektywy. Po wejściu do kościoła drugie zatrzymanie oddechu, znacznie dłuższe. Wnętrze wspaniałe, kapiące od ozdób a przecież nie przeładowane. To ten jasny, radosny, białozłoty barok jezuitów. W środku masa ludzi. Grupy pielgrzymkowe, wycieczki, jacyś Niemcy, oprowadzani przez księdza staruszka o dobrym akcencie, pewnie autochtona. Na ścianie polichromia i nieprzebrane mnóstwo malowanych medalionów, w których są świadectwa cudów i ich opisy po łacinie. Nazwisko uzdrowionego (przeważnie polskie), miejscowość i rodzaj choroby, a więc morbus oculorum, tumor corporis, morbus pulmonum... Ciężkie porody, osłabienia, krwawienia, opętania przez demona... Tak sobie czasem myślałam o tych cudami słynących obrazach i coś mi się nie zgadzało. Bo przecież jedna jest Maria i jedno Jej życie - dziewicze, matczyne, bolesne, jedno Jej wielkie wstawiennictwo za nami - więc dlaczego pewne Jej wizerunki są zwykłe, skromne i jakby nie zauważane, a inne ponad miarę sławione? Czy jest w tym coś z bardzo ludzkiego wmówienia, lokalnej dumy, ludowej legendy? A może to jest tak: łaska spływa nieprzerwanie na wszystkich i wszędzie jest jej pełno. Ale nasza małość i zło tworzą jakby oponę, szczelny namiot, przez który trudno jej się przedrzeć. Tylko w niektórych miejscach jakieś nagromadzenie dobra, jakiś wyjątkowy człowiek lub jakieś wielkie cierpienie - przebijają w namiocie otwór i tamtędy łaska spływa potokami, nareszcie wyzwolonym nadmiarem. Może jest to wyjaśnienie infantylne i profańskie, ale tak sobie właśnie myślałam, patrząc na stojący w kościele pień lipy ze sztucznymi gałązkami, mnóstwem votów i tarcz uczniowskich, już zwyczajowo zostawianych przez najmłodszych w miejscach kultu. To tu ponoć, w tym dokładnie miejscu, ukazał się cudowny wizerunek w rozłożystych gałęziach drzewa. Tu także nasza wyprawa zaczyna układać się w coraz wyraźniejszy kształt; będziemy odtąd instynktownie szukać miejsc podobnych. A potem ludzie siadają w ławkach i odzywają się organy. Śliczny barok, nie ciężki, tylko jakiś figlarny, aż zwiewny - dziesiątki figur, wieżyczki, gwiazdy, draperie z delikatnymi frędzlami, mnóstwo złoceń i jasnych, świetlistych barw. Już pierwsze akordy zwiastują to głęboki, nasycony, gęsty. Ksiądz prosi o datki na konserwację, zbiórka się zacznie - mówi - "jak figury pójdą w ruch". Wydaje mi się, że źle usłyszałam, ale nagle zaczyna wirować promienista gwiazda, potem anioły unoszą trąby i flety. Cały ten osobny światek postaci i elementów dekoracyjnych, zaklęty w instrument, stopniowo się budzi. Już amorki wachlują kikutkami skrzydeł, w smukłej wieżyczce poruszają się grona dzwonków, muzykujący anioł unosi lutnię i przesuwa ręką po strunach, już wirują aureole świętych, w końcu największe figury, umieszczone na szczycie, zaczynają się kołysać i kłaniać. Słucham, patrzę jak urzeczona, z tego wzruszenia wrzucam pięć stów do koszyczka. Uniesione, zapatrzone twarze, na wszystkich uśmiech. Nastrój takich miejsc udziela się nawet najbardziej chłodnym i opornym, człowiek staje jakby na podwyższeniu i przez chwilę widzi więcej, odrobinę sam siebie przekracza. Zjawia się też uczucie silnej przynależności do grupy, dzielącej podobne przeżycie, pewność istniejącego z nią związku. Może to wszystko razem to właśnie polskość, owo patetyczne, nadużywane słowo, które oznacza wszystko lub nic - a tu się na chwilę materializuje. Kiedy wyjeżdżamy, już jest zmierzch. Noc nad jeziorem Niegocin, pole namiotowe niechlujne i wódczane, woda przy brzegu zaśmiecona i nieprzezroczysta, dopiero po wypłynięciu dalej jakoś się klaruje. Następnego dnia, około południa, dojeżdżamy do przedmieścia Suwałk. Jedźmy najpierw do centrum - mówię - ale okazuje się, że centrum to właśnie to. Dziwne, jednopiętrowe miasto wojewódzkie pod skrzydełkami Marysi (Konopnickiej oczywiście). Jest jej domek_muzeum, jej ulica, plac, pomnik. Główna arteria cała w dziewiętnastowiecznych, długich domkach, na jej krańcach domki jeszcze przysiadają i robią się parterowe. Przez ich bramy wejściowe przeglądają pola z falującym zbożem. Na planie miasta widać właściwie tylko tę jedną ulicę z krótkimi, bocznymi kiszeczkami - a na niej pozaznaczane gwiazdkami: Orbis, kino Bałtyk i bar mleczny, w którym są tylko pyzy mrożone, a nóż wypożycza się "do rąk własnych". Jednopiętrowy ratusz z wieżą zadecydował, że tu kiedyś zrobiono stolicę guberni, a nie w Augustowie. Po wojnie stanął do rywalizacji Ełk, ale ponoć sprawę przesądził na korzyść Suwałk Piotr Jaroszewicz, krajan. Na głównym placu sklep elektryczny z dużą wywieszką na wystawie: "Naprawa pastuchów elektrycznych". Ładne to wszystko, trochę wzruszające, senne i oddalone od zgiełku. W dużym, klasycystycznym kościele świętego Aleksandra wojennie i leśno. W kruchcie wielkie tablice ku czci dowódców Ak. Na innych odtworzony skład suwalskiego 41 pułku. Tablica księży, którzy zginęli - wielu z nich ma psedonimy, stopnie wojskowe i Krzyże Walecznych. Bardzo tu żywe tradycje walk partyzanckich, tablic mnóstwo. Pod jedną z nich duży bukiet z szarfą i napisem: Ak żyje w Solidarności. Odjeżdżamy przez Szypliszki - coraz ładniejsze te nazwy miejscowości, widać nie pracowały główki urzędnicze, tylko tradycja - do Pujska, stolicy mniejszości litewskiej. Nic nam to nie daje. Litwinów jakoś nie widać, tylko paru pijaków, a oni są międzynarodowi. Do litewskiego muzeum nikt nie umie wskazać drogi, a jakiś młodzieniec, też pod gazem, mówi nam, że muzeum otwiera się rzadko, a klucz ma jeden taki, co właśnie wyjechał w sąsiedztwo. Kościół jest neogotycki, brzydki i zamknięty. Do tego zaczyna lać deszcz. Tak że z Pujska zostaje nam tylko nieciekawa skorupka, nie dobraliśmy się do wnętrza. Wciąż w deszczu - do Sejn. Już blisko, bliziutko do granicy; to te obecne polskie kresy, trochę przybliżone. Prałat jest na odpuście w sąsiednich Wigrach i wróci dopiero w nocy, ale gosposia pozwala nam zabiwakować na dziedzińcu, tuż pod murem kościoła, który gra nam co godzina nad głowami huczącym kurantem z dzwonów. Kościół barokowy, bardzo ładny, czysty, zadbany jak lusterko, a w nim Ta, do której ciągną pielgrzymki z nadgranicznych wiosek i z najdalszych zakątków kraju - łaskami słynąca Madonna Sejneńska. To prześliczna piętnastowieczna figurka polichromowana. Twarz owalna, rysy odrobinę wschodnie, migdałowe oczy. Ręce o długich, toczonych palcach podtrzymują Jezuska z szeroką i bardzo dziecinną buzią. Jest to figurka szafkowa. Kiedy otworzy się drzwiczki ukryte w fałdach płaszcza, ukazuje się Trójca Święta i malowidła na skrzydłach miniaturowego ołtarza. Na głowach Matki i Dziecka duże, ozdobne, jakby za ciężkie dla Nich korony. Wkładał je dziesięć lat temu prymas Wyszyński, a uroczystości przewodniczył ówczesny metropolita krakowski, Karol Wojtyła. Był to wielki dzień dla kresowego miasteczka, przetrwał w ludzkiej pamięci i na fotografiach wypełnionych szczelnie morzem ludzkich głów. Kaplica jarzy się i mieni od votów; są polskie, litewskie i z dalekiego świata, nawet z Ameryki. Madonna uśmiecha się delikatnym, gotyckim uśmiechem tak, jakby dawała znać, że dobrze się wśród nich czuje. Wychodzimy na zewnątrz. Za kościołem, połączony z nim wspólną ścianą, klasztor. Właściwie jego resztki, żałosny szkielet. Popękane mury, gruz, podziurawiony dach, potężna wieża osiada na fundamentach i powoli kruszeje. W niektóre okna wprawiono toporne, niedopasowane ramy, inne wyszczerzają się pustymi oczodołami. Ze dwa, trzy fragmenty rusztowań, niecka z zaschniętym wapnem, podarte worki i wygódka z wyrwanymi z zawiasów drzwiami, za które lepiej nie zaglądać. Połączone ścianą dwa światy - jeden wypielęgnowany, czysty, otoczony ludzką troską i czcią, drugi w krańcowym zaniedbaniu. Wspólna ściana urasta do rangi symbolu. Idziemy w miasteczko, które daje się obejść w kilkanaście minut. Kaplica świętej Agaty z Jej figurą na dachu, zamknięty kościół ewangelicki, sczerniała tablica ku czci trzech międzywojennych policjantów, którzy padli w obronie granic, pomnik Braterstwa Broni używany przez dzieci do gry w chowanego, na placyku gonią się kundle. Domki małe, drewniane, niemal zapadnięte w ziemię, tu i tam ganek trzyma się tylko dlatego, że podparto go sporym głazem. Kwitnąca fasola pnie się po sznurkach, w oknach czyste firaneczki, doniczki z kwiatami, wszystko to małe i niskie jak dla krasnoludków. Na niektórych domkach napis: "Przeznaczony do rozbiórki", ale jeszcze się mieszka, jeszcze trwa, ten obraz za chwilę się zamaże, przyjdą na to miejsce bloczki_pudełka, ropiejące tynki, cóż... Ratusz murowany, parterowy, w pomieszczeniu zajmowanym przez Gs, już szykuje się lokal wyborczy i wisi w oknie afisz z enigmatycznym hasłem: "Wybieraj godnych siebie". Mży, wiatr coraz chłodniejszy. Rano wizyta u księdza prałata. Silny, opalony, mocno wrośnięty w tę ziemię, świetny gospodarz i organizator. Opowiada o swojej posłudze Madonnie, którą traktuje opiekuńczo i czule, niemal jak kogoś z rodziny. Niedawno było dziesięciolecie koronacji, przypomnienie wielkiego dnia. Tłumy ogromne. Daje nam piękny medal, który kazał wybić z tej okazji i kolorowe obrazki Figurki, drukowane aż w Rzymie. Opowiada o Litwinach, jak to podawali się za Polaków byle tu pozostać, ale swojemu zostali wierni. Mszy po litewsku dopomnieli się twardo, chociaż i swój własny kościół mają. Z Polakami czasem o drobiazgi się wadzą, ale na ogół zgoda. Pobożni zresztą, uczciwi, bardzo gospodarni, mogą być przykładem. Mówi o Prymasie Tysiąclecia, co bardzo sobie to miejsce upodobał i przyjeżdżał często; pięć jego wpisów jest w grubej, pamiątkowej księdze, którą i nam podsuwa. Ten zespół poklasztorny, który tak nas wczoraj zasmucił, przejęło państwo. Chciał sam, z parafialnych funduszów odbudować, firmę nawet znalazł - nie wyszło. Niestety, pekazety. To już takie tutejsze porzekadło o Przedsiębiorstwie Konserwacji Zabytków, które przyprawia o dreszcz. Wzięli to dziesięć lat temu w zupełnie dobrym stanie i w czasie "konserwacji", która była jedną niemożnością i paraliżem, zamienili w ruinę. Jeździł, gdzie mógł, kołatał do różnych gabinetów, bo przecież boli gospodarskie serce na widok tego, co się tuż za kościołem z tym starym i pięknym zabytkiem klasztornym wyprawia. Udało mu się nawet wysoką komisję z Województwa sprowadzić. Przyjechali, pokiwali głowami, zrobili zdjęcia dewastacji i na tym się skończyło. Idziemy jeszcze razem do kaplicy pokłonić się Sejneńskiej Pani i znów na plebanię, na rozmowę przy zawiesistej kawie i sękaczu, tym zapamiętanym z dzieciństwa "baumkuchenie", którego już nigdzie nie ma, a który tutaj jeszcze obraca się na rozgrzanych wałach i kapie gorącymi kroplami marmurkowatego ciasta. Kiedy się żegnamy, doradza, żeby nie ominąć Wigier, proboszczem tam jest jego brat, wszystko pokaże i oprowadzi. Więc Wigry. Półwysep z zespołem pokamedulskim na wzgórzu owinięty jest wstęgami, owalami i językami rozcapierzonego nieregularnie jeziora Wigry. Na chwilę pokazuje się słońce, jezioro robi się ciemnoszafirowe, są na nim białe łabędzie i łódki z białymi żagielkami, ślicznie. Dom Królewski, służący ongiś za siedzibę w czasie polowań, Wieża Zegarowa i dwa rzędy odbudowanych eremów_pustelni, zaanektowane przez Ministerstwo Kultury i Sztuki na własny ośrodek wczasowy. Wchodzący i wychodzący przez strzeżoną bramę patrzą na innych z odrobiną wyższości; takie twarze mają zawsze ludzie z terenów wydzielonych i zamkniętych. Kościół na półwyspie sam sobie włodarzy i jest otwarty dla wszystkich. Proboszcz wzywa do pomocy pana Wiktora, tutejszego opiekuna, stróża, dobrowolnego przewodnika i znawcę zabytków. On to, ciągnąc z wileńska, pokazuje nam z dumą swoje skarby. Śliczne, rokokowe wnętrze, fikuśne połamane architrawy, muszle, akanty i całą snycerkę w złocie i bielach, ołtarz królewski z dwiema wielkimi figurami Jana Kazimierza, co dał kamedułom grunty pod budowę - i Władysława Czwartego. Podziemia z freskiem, przedstawiającym śmierć i wystraszonego jej nadejściem mnicha. Pan Wiktor organizuje to zwiedzanie jak spektakl teatralny, szuka miejsc z najlepszą perspektywą, fragmenty przesłania sobą i odkrywa nagle dla większego efektu. Bardzo to wszystko ładne, malownicze, przesycone zapachem wszechobecnego jeziora, szkoda, że większą część wyłączył i zamknął dla swoich pan Żygulski. Jedziemy dalej, coraz więcej gęstych, zmierzwionych lasów - to już jęzory Augustowskiej Puszczy, prześwituje przez nią mnóstwo jeziorek_oczek. Przed Augustowem rozkładamy się na campingu "Goła Zośka" nad jeziorem Rozpuda. Bardzo ładne, czyste, łabędzie i perkozy myszkują po trzcinach, pyszna kąpiel w łagodnej wodzie. Camping okupuje młodzież w wieku raczej gimnazjalnym. Senna, z obojętnymi twarzami, w zwolnionym tempie przerzuca piłkę, bez przekonania całuje się i obłapia, wyciska sobie wągry, wieczorem trochę się ożywia, śpiewa przy gitarach fałszywymi głosami tę samą strofkę bezsensownej piosenki, a parki ostentacyjnie kotłują się w namiotach. Rano, kiedy wychodzę z przyczepy, paru wyrostków niesie bezwładne, zielonkawe ciało, myślę z przerażeniem, że topielec, okazuje się jednak, że to zalany w trupa trzynastolatek. Niosący go dowcipkują i patrzą na wszystkich z niejaką dumą. Pamiętam siebie z tych lat. Obowiązywała wtedy jakaś moda na dorosłość, sygnalizowanie głębokich, a tajemniczych przeżyć, wielkie udawanie - dziś programowy jest infantylizm. W tym wieku zawsze jest jakaś poza i młodzież jest głupawa po swojemu. Wprost z przyczepy wchodzi się w chaszcze malin, łamiące się pod ciężarem dorodnych owoców. Nikt już nie zwraca na nie uwagi, bo tyle tu tego, że wszyscy są przejedzeni. Las mocny, gęsty, duże drzewa, a wszystkie ich gałęzie zdrowe, nie ma powalonych lub umierających w pionie szkieletów; już się od takiego lasu odwykło. Wyjeżdżamy wczesnym rankiem, w deszczu. Po drodze wsie białostockie, czyste, drewniane, z malowanymi okiennicami i rzeźbionymi belkami narożnymi (w pokazanym nam przez spotkanych turystów przewodniku enerdowskim napisano, że są to relikty Polski kapitalistycznej i jej nędzy, które już, na szczęście, zanikają). W Trześciance pierwsza duża cerkiew, odtąd będziemy je spotykać stale, to już osiedla z dużym procentem ludności białoruskiej. Spolonizowana, ten sam sposób życia i obyczaj - jej inność to tylko prawosławie. I oto kolejna stacja pielgrzymki - Suchowola. Nad wejściem do kościoła duży plakat ze znajomą, pełną zadumy, młodzieńczą twarzą i napis właściwym liternictwem: Region Białystok. Na dziedzińcu kościelnym wielki, ułożony z kamieni krzyż, wokół znicze i bukiety wiejskich kwiatów w słoikach i butelkach po mleku. Boczna droga prowadzi do innej, mniejszej wioski i domu, gdzie mieszkają rodzice księdza Jerzego. Postanawiamy złożyć kwiaty. Spotkany gospodarz, od którego troszkę zajeżdża alkoholem, wskazuje nam miejsce, gdzie można je kupić. Idzie z nami kawałek, opowiada o ludziach, co się zjeżdżają ze wszystkich stron, a potem patrzy na mnie chwilę i pyta: Pani, nic już z tego nie będzie, co? W słowach "z tego" mieści się wiele - i chłopska ostrożność, która nie pozwala nazywać rzeczy po imieniu, i jakaś wielka nostalgia i próba porozumienia. Będzie - odpowiadam mu - będzie na pewno. A on się jakby rozjaśnia. Tylko pić nie trzeba - dodaję. Rozkłada ręce. Bo ludzie się boją - mówi. Czego? Nie umie odpowiedzieć. Uśmiecha się jakby przepraszająco, odchodzi. W niedużym domku wydzielono jedną izbę na sklep i opatrzono szyldem "Kwiaty". Jest w nim zgięta w pół staruszka, na półkach cukierki, ogórki kwaszone, mnóstwo sztucznych, jaskrawych kwiatów, a w słoiku parę prawdziwych róż i goździków. Bierzemy je i prosimy o biało_czerwoną wstążkę. Dla kogo biało_czerwona? - pyta, patrząc na nas uważnie. Przecież pani wie dla kogo - mówię. Ano tak, ano tak - mruczy, otwiera szufladę i wydobywa kawałki wstążki spośród sznurków i starych kluczy. Wracamy do kościoła, modlimy się chwilę w milczeniu, wśród licznych napisów i tarcz uczniowskich widzimy nieduży transparent: Druga pielgrzymka z Warszawy. A więc jest kolejna trasa. Ileż ich rok po roku, miesiąc po miesiącu przybywa w tym kraju ubogim we wszystko, z wyjątkiem dramatycznych wydarzeń. Jazda dalej. We wsi Narew ogromne tłumy, droga zawalona samochodami i wozami. W drewnianej, na jasny błękit pomalowanej cerkwi odbywa się odpust. Mój pierwszy odpust prawosławny. Plac i przyległe ulice pełne wesołych kramów. Można tam dostać przedziwne, tożsame z dzieciństwem przedmioty, które - jak myślałam - od wielu lat przestały istnieć. Piszczałki, zdobione fujarki, wiatraczki z kręcącym się aniołem, gliniane kogutki z pękiem piór w ogonie, trąbki na łańcuszkach, ogromne grzyby i krasnale z farbowanego cukru, głowy świętych z piernika, diabelskie łebki, które za przyciśnięciem pokazują język. Wewnątrz cerkwi jest tłumnie i mroczno. Feretrony, obrazy ubrane w koronki i świecidełka. Na przegrodach ikonostasu dużo ikon, te z części środkowej nawet stare i ładne. Palą się setki osadzonych w okrągłych świecznikach, cieniutkich świec. Ludzie śpiewają - jak dziwnie, nie ma tu żadnych fałszywych tonów i tego typowego wiejskiego wydzierania się, jest prawdziwy, instynktownie rozłożony na głosy, chór o głębokim brzmieniu. Trzech duchownych z gęstym zarostem, w bogatych szatach liturgicznych. Koło stojącego w środku cisną się kobiety z dziećmi na rękach, a on srebrną łyżeczką z długim trzonkiem wyjmuje coś z kielicha i zbliża do dziecinnych ust. To Komunia - tłumaczy mi szeptem jedna z wieśniaczek - podaje się pod dwoma postaciami i w winie pływają malutkie bułeczki; u małych dzieci matki biorą ich winy na siebie, dopiero od siedmiu lat dzieci spowiadają się same. Pachnie kadzidło, wszystko jest przyciemnione, złotobrązowe. Kiedy w parę miesięcy później dowiem się o tragicznej śmierci księdza Popławskiego, właśnie tu, w Narwi - przypomni mi się pochylona nad kielichem ciemna, zarośnięta twarz, oświetlona chybotliwymi płomykami smukłych świec. Może to była właśnie ta?... W deszczu do Hajnówki, a potem już przez puszczę - wał zbitej zieleni po obu stronach szosy - do Białowieży. Stajemy na parkingu przy Peteteku, muzeum zamknięte, a wycieczek nie ma, bo dzień poświąteczny, więc na razie tylko spacer przez park "pałacowy" z hotelem, takim brzydkim ulem dla turystów, po naszemu wyprztykniętym, ale tandetnym. Sama Białowieża to tylko dwie równoległe bardzo długie ulice, przegrodzone kiszeczkami noszącymi nazwy Zaułków. Na jednym końcu wsi cerkiew z ołtarzem z japońskiej porcelany, na drugim kościół cały w korzenioplastyce. Między nimi upływa życie. A to o ołtarzach, to na słowo, bo obie świątynie zamknięte. Wieczorem poznajemy ułomną Niemkę i jej przyjaciółkę, które podróżują po Europie campingowym samochodem. W jego ciasnym wnętrzu, przy herbacie i konfiturach z czereśni, długa rozmowa głuchych, czyli niemożność porozumienia się z ludźmi, co boją się tylko utraty stanu posiadania, Pershingów i Amerykanów. Rano chłód, ale i odrobina słońca. Wzdłuż postoju gromadzą się opatrzone budami "kutsche" na grubych, gumowych oponach, albo moszczone furki z dwoma siedzeniami, przykrytymi pledem. Czekają na amatorów przejażdżki za 1700 zet. My za tę samą cenę wybieramy ścisły rezerwat z przewodnikiem, bo samemu nie wolno - i czekamy na zebranie się grupy. Rodacy jak rodacy, garną się tłumnie, ale po usłyszeniu ceny mówią, że jeszcze poczekają i zmywają się. W końcu decyduję się na przewodnika tylko dla nas dwojga, strażnik Parku Narodowego usłyszawszy to, puka się palcem w czoło i mówi coś szeptem do kolegów, a oni wybuchają śmiechem. Potem zgłaszają się jednak Niemki, jakiś pan z synkiem i w ostatniej chwili para młodych Francuzów z facetem o wyglądzie smutnego, który się do nich przykleił. Niechcący zostaję kierowniczką grupy, rozliczam się, wypełniam druczki, podpisuję jakieś papierki, urzędolenie ogromne, niemożność jeszcze większa, brak formularza, zgubiła się pieczątka, kasjerka na chorobowym. Wreszcie wyruszamy ze starą przewodniczką w myśliwskim kapelusiku; tu się urodziła, tu spędziła życie, kurs skończyła przeszło trzydzieści lat temu. Muszę grzecznościowo tłumaczyć na dwa języki i to mi trochę psuje spacer. Przez park idziemy do dawnego Domku Myśliwskiego polskich królów. Tu się polowało na wielką zwierzynę. Królowa Maria - nie spytałam która, ale bodajże Marysieńka - sama ustrzeliła dwadzieścia żubrów, a w przerwach czytała francuskie romanse, bo strzelała z ambony tylko do tego, co jej nagoniono. Naganiali chłopi, tak zwani osacznicy - wokół było morze pańszczyźnianych, a tylko tutaj wysepka uwłaszczonych, właśnie z wdzięczności za puszczańską wiedzę i pomoc przy polowaniach. Po rozbiorach car wybudował na miejscu Domku pałac - ogromny, kapiący od złota, kunsztownie zdobiony. Niemcy, wycofując się w czasie ostatniej wojny, podpalili go - to co drewniane spłonęło, większość została. Szabrowali to tutejsi przez pięć lat, potem znalazła się firma prywatna, co za dwa miliony chciała odbudować. Ale władza powiedziała: nie. Po co nam pamiątka carska, postawimy tu coś naszego, lepszego. Zabrano się do rozbiórki, ale nie dało się, bo spoiwo cegieł było za mocne, więc sięgnięto po dynamit. Przez parę lat, kawałek po kawałku, wysadzano go dynamitem. Tu smutny pan mówi, żeby nie tłumaczyć, bo wstyd, ale my z przewodniczką na niego: Komu wstyd? Chyba nie nam. No i postawiono w tym miejscu hotel "Iwa", betonowo_szklane okropieństwo, ściany od początku popękane, tynk odpada, po każdym deszczu wszędzie trzeba podstawiać miednice. Kawałek naszej typowej historii. Mijamy pomniczek upamiętniający ostatnie wielkie polowanie i idziemy przez ogromną polanę. Puszczy została nam mniej niż połowa, reszta u wschodniego sąsiada, tam są też główne stanowiska łosiów, czasem jakiś się do nas zaplącze i wtedy wolno strzelać. Tylko do żubrów nie wolno, jest ich na wolności dwieście czterdzieści dziewięć sztuk, jesienią wychodzą na pola po buraki cukrowe, łażą wolno w oparach mgły, zwaliste, brodate... Przy bramie ścisłego rezerwatu strażnik liczy nas palcem i przygląda się podejrzliwie, z tą samą podejrzliwością i urazą, jaką ma u nas w twarzy każdy, kto czegokolwiek pilnuje. Zwłaszcza nasze nogi mu się nie podobają, zerka na nie tak, jakby miały zadeptać najrzadsze okazy przyrodnicze. Podejrzliwość jednak znika i zmienia się w przypochlebny uśmiech, kiedy przez bramę wjeżdża kawalkada ciężkich "kutschy" - wycieczka zagraniczna, którą prowadzi sam dyrektor. Wchodzimy. To las dziwiczy, niczego nie wolno ruszyć, wszystko ma pozostać tak, jak los zrządził. Wiele drzew upadłych, przewróconych przez wiatr i powoli gnijących. Sporo wysokich i cienkich, zgiętych w łuk i czubkiem niemal dotykających ziemi - to te, co przebijając się ku słońcu, zanadto wybujały, a potem zgięły się pod ciężarem śniegu. Już się nie wyprostują. Obok nich drzewka nieduże, ale krzepkie i proste. Te zdążyły się wmanewrować w puszczański bieg po światło i przeżyją. Parę wielkich, starych drzew, żeby je objąć, musi się wziąć za ręce cztery, pięć osób. Największy był dąb Jagiełło, ale runął i pozostały tylko resztki. Nagle olbrzymi baobab na masajskich równinach Athi, las równikowy w Kongo i prastare, gigantyczne sekwoje w Giant Forest w Kalifornii. Karcę się za to wspomnienie i że to tutaj wydało mi się raptem nędzniutkie, rachityczne i żadne. Zaciskam oczy i zmuszam się do powrotu; udało się, znów jestem tutaj. Z prawdziwym wzruszeniem patrzę na wspaniały dąb bartny, którego rana zdołała się zabliźnić i drzewo przetrwało. Taki bartnik miał zwykle od trzydziestu do czterdziestu otworów, ale najwyżej połowa była zasiedlona, bo nie umiano wtedy chwytać rojów. Więc barci nie wyzyskane i nie pogłębiane co roku - zabliźniały się. Później wydano zakaz uprawiania bartnictwa. Wchodzimy teraz w olchy, małe bagienka, przy których są siedliska czarnej olchy. Tu przychodzą do wodopoju zwierzęta wczesnym rankiem, albo w dni, kiedy nie ma wycieczek. Są sarny, jelenie, żubry, rysie, dziki karłowate, czasem łoś. Ostatni niedźwiedź zginął w latach sześćdziesiątych, zupełnie wyginął rosomak, fruwająca wiewiórka_polatucha z czymś w rodzaju błoniastych skrzydeł i jedyny jadowity ssak, rzęsorek, ze śmiesznym, wydłużonym ryjkiem. Zobaczymy je już tylko w muzeum, doskonałym zresztą, inteligentnie i przejrzyście skomentowanym, mieszczącym całe malownicze stada wszystkiego co tu biega, pasie się, żeruje, fruwa, pływa i ryje w ziemi. Podchodzimy pod dwa graby, zrośnięte ze sobą, ale nie u dołu, tylko poprzez gałąź. Jest przesąd, że trzeba je obejść w koło trzy razy, wymawiając po cichu jakieś życzenie. Ludzie obchodzili tak skutecznie, że zadeptali korzenie i jedno z drzew umarło. Drugie żyje jeszcze i tą zrośniętą gałęzią podtrzymuje uschniętego brata, któremu się nie powiodło. Może dlatego życzenie - a wielu tu zapewne wypowiada podobne - wciąż się nie spełnia. Jeszcze rezerwat żubrów - dwa spore stada za ogrodzeniem, bo na te wolno żyjące można trafić albo nie, a turystom coś się należy. Żegnamy się z Niemkami, strasznie serdeczne i wzruszone tą leśną, wspólną włóczęgą, koniecznie chciałyby czymś ugościć i obdarować, kiedy już ruszamy, wrzucają nam przez otwarte okno samochodu papier klozetowy! W Hajnówce ogromna, nowo zbudowana cerkiew, podobno z darów Białorusinów, rozsianych po całym świecie. Z każdego punktu miasteczka widać jej wielkie, cebulaste kopuły, potem zakrywają je drzewa, długa jazda w przedwieczornym powietrzu, które powoli zabarwia się fiołkowym odcieniem. No i zaczyna się Podlasie. Ziemia uboga, uparta i jak mało która przesiąknięta krwią. Unicką, powstańczą, żołnierską, partyzancką. W zaniedbanym i śniętym jak ryba Janowie Podlaskim - kościół barokowy z tablicą ku czci unitów, pomordowanych w "krwawych nieszporach janowskich", w końcu dziewiętnastego wieku. Pokazuje nam ją skurczona babina, która wygląda, jakby pamiętała tamte czasy. Ołtarz z relikwiami świętego Wiktora, a w bocznej nawie siedzi zadumana postać z białego marmuru. To Adam Naruszewicz, tutejszy biskup. Tu został pochowany, a potem, w mierzwie zdziczałych chaszczy i dwumetrowych pokrzyw, która kiedyś była parkiem - odnajdziemy jego grotę, do której chronił się na medytacje w ostatnich latach życia. Jazda i biwak za wsią o zabawnym imieniu Wierchliś, w prześlicznym, suchym lasku, przy dróżce, którą czasem wraca ktoś motorem do swojej zagubionej wioski, a spod kół pryska mu wszechobecny, żółty piasek. Przychodzi chłopek, pilnujący nocami pobliskiego Pom_u, daje nam do kanistra część swojego zapasu wody i monotonnym głosem opowiada o tutejszej ziemi. A nie zapomijcie odwiedzić Pani z Leśnej - mówi. - Nie taka sławna jak kodeńska, ale też ważna opiekunka Podlasia. Z lasu wychodzi zając, staje słupkiem i przygląda się nam spokojnie. Cicho, sielsko, polsko - na niebo wytacza się duży, spuchnięty księżyc i posypuje wszystko srebrem. Pani Leśneńska, którą odwiedzamy rankiem - nie, wróć, przecież był jeszcze Terespol - smutny, zapyziały, nadgraniczny Terespol, zanurzony jakby w gęstym oparze, czy we śnie, z którego nie chce się obudzić. Wyludnione ulice, tu i tam nieruchawa grupka jakby na coś beznamiętnie czekająca, puste sklepiki, nie ma jajek, mleka, pieczywa, sera, płatków owsianych - niczego. Za miastem zwichrowany, zardzewiały drogowskaz z dwiema strzałkami: na prawo Włodawa, na lewo Moskwa. Więc Pani Leśneńska, którą odwiedzamy rankiem, to mała płaskorzeźba, wykonana w polnym kamieniu. Jego czerwonawy kolor z rzadka tylko prześwituje spod sztywnych, pozłacanych szat i koron. Dzieje tego wizerunku splątane i pełne zmian. Znaleziony w końcu siedemnastego wieku w koronie dzikiej gruszy przez dwóch chłopców pasących bydło - zmieniał wielokrotnie właścicieli. Raz jaśniał nadprzyrodzonym blaskiem, kiedy indziej szarzał i tracił blask. Czasem, jak głosi legenda, płakał prawdziwymi łzami. Opiekowali się nim duchowni i świeccy, arystokraci i ludzie prości. Wędrował po zakonach, był ukrywany w bocznych ołtarzach, wreszcie, już w okresie międzywojennym, powrócił w asyście ogromnej pieszej procesji na Podlasie. Malutkiej Madonnie, zamkniętej w koło o średnicy niespełna trzydziestu centymetrów, towarzyszą Umarli. Uwiecznieni na tablicach, pokrywających ściany kościoła. Największa poświęcona "Praojcom Unitom, którzy pielgrzymowali do sanktuarium w Leśnej tu czerpali siłę do miłowania Boga, Kościoła i Polski". Jest też Ludwik Bittner, dowódca podlaskiej dywizji Ak, i Stefan Wyrzykowski z 34 pułku akowskiej piechoty. Jest, opisany zatartymi literami, mieszkaniec Leśnej, niejaki J. Michałowicz, który padł pod Wiedniem za króla Sobieskiego. Jest ośmiu tutejszych rolników, "którzy polegli odpierając pod wodzą Józefa Piłsudskiego nawałę najeźdźców w latach 1918_#1920". I tegoż wodza kapelan z legionowej brygady, ksiądz Ciepichałł. Jest sztandar Solidarności Leśnej - nazwa miejscowości sprawia, że Solidarność obrasta tu jakby partyzancką legendą. Najkrótsza i najwymowniejsza tablica zawiera napis i dwie daty: "Boże zbaw Polskę 1863_#1983". Pomieszanie tych dat, nazwisk i formacji jest upartym i ciągle powtarzającym się refrenem pieśni o polskim losie, pieśni śpiewanej przez budowle, kościoły, ruiny, a nawet przydrożne krzyże. Z Leśnej - do Kodnia. Pielgrzymka nie rozrzedza się już przez inne wrażenia i obrazy, lecz zagęszcza do maksimum. Maria ulega metamorfozie. Z niepozornej płaskorzeźby w polnym kamieniu, w majestatyczny obraz. Z anonimu - po słynny rodowód: Madonna di Guadalupa, Madonna Gregoriańska. Z gałęzi dzikiej gruszy - do wspaniałej, prywatnej kaplicy papieża Urbana VIII. To stamtąd porwał Ją w religijnym odurzeniu książę Mikołaj Sapieha - bardzo po pańsku, bardzo po polsku, ot, nie mógł wybłagać od papieża upragnionego obrazu w podarunku, więc wziął siłą. W swojej wczesnej książce "Beatum Scaelus", obdarzonej w nowym wydaniu polskim tytułem "Wina błogosławiona" i dostępnej w zakrystii - Zofia Kossak_Szczucka opisuje to sensacyjne wydarzenie, pełne cudów i aktów przemocy, w którym jest i ucieczka przez Alpy, i pościg, i ekskomunika i końcowe pojednanie. Po odbyciu przez księcia pieszej pielgrzymki do Rzymu, papież nie tylko podarował mu obraz, ale zezwolił na zabranie trzydziestu relikwii. Sapieha wziął siedemdziesiąt. Umieszczone są teraz w ołtarzach barokowego kodeńskiego kościoła, a sprawca całej tej burzy, która w połowie siedemnastego wieku przetoczyła się przez Podlasie, sam wymierzył sobie pokutę. Kazał się pogrzebać w kruchcie kościoła, pod płytą z czerwonego granitu, bez żadnego napisu, tak, aby deptały po nim - bezimiennym - stopy wszystkich wchodzących. My też przechodzimy, nic nie wiedząc, po wytartym, spękanym kamieniu i dopiero kiedy dowiadujemy się wszystkiego od tutejszego Ojca oblata, zatrzymujemy się chwilę przy płycie. Najdziwniejsze, że uprowadzona siłą Madonna już po drodze czyniła cuda i dopiero w Kodniu zajaśniała pełnym blaskiem swoich łask, tak jakby przyjęła tę ziemię za swoją. Nie wiem, ile w tym wszystkim jest egzaltacji i legendy, ale historia pasuje jak ulał do naszej rozwichrzonej tradycji. Później staję przed obrazem. Madonna jest hieratyczna i surowa, mimo cienia uśmiechu, ukrytego w wykroju warg. Ciężkie, zmęczone powieki, spojrzenie w pierwszej chwili jakby obojętne, dopiero w miarę przedłużania z nim kontaktu staje się uważne i przenikliwe. Dzieciątko jakby nalepione, czy sztucznie unoszące się w powietrzu, ma twarz dojrzałą, niemal starą. Jest w tym wizerunku jakaś magia geometrii; dwa równoramienne, nałożone na siebie trójkąty postaci i olbrzymie, regularne koło aureoli, w tonie złotawobrunatnym, z barwami przechodzącymi w siebie niepostrzeżenie, jak w tęczy. W chwili kiedy piszę te słowa, reprodukcja stoi przede mną na biurku, oparta o lampę. Jest to na pewno dzieło sztuki, twór doskonałego malarza. Ale zawiera coś znacznie więcej. Szukam tego z uporem i chwilami odnajduję, chociaż jeszcze nie umiem tego nazwać. Odnajduję nawet tu, w moim pokoju - a cóż dopiero na swoim właściwym miejscu, w przyciemnionym wnętrzu zabytkowego kościoła. Wydaje mi się, że wyjątkowość sanktuariów polega na istnieniu w nich pewnej gęstej, nasyconej przestrzeni. Konkretnej jak zapach czy kolor, chociaż pozornie przezroczystej. Na jej tkankę składa się historia, dawność kultu, wszystkie śpiewane tu pieśni, wszystkie przeżyte uniesienia i wyszeptane modlitwy. Przebrzmiały już, ale w przestrzeni pozostał ich ślad, to one właśnie i wszystkie te, które jeszcze zabrzmią, dają tę niepowtarzalną gęstość powietrza. Człowiek jest w nim trochę odurzony, trochę bezradny, macający na oślep i raz po raz chwytający coś w krótkim, sekundowym błysku; zawsze tak jest w pobliżu tajemnicy. Wychodzimy na zewnątrz. Tam długi ciąg tablic i napisów relacjonuje wydarzenie współczesne, też już jednak należące do historii. Po wysłaniu obrazu na wygnanie przez cara Aleksandra II, po jego ukryciu w Częstochowie - odbył się w okresie Dwudziestolecia Niepodległości, a konkretnie w roku 1927, triumfalny powrót Królowej Podlasia do siedziby w Kodniu. Towarzyszyła mu ogromna, wielodniowa pielgrzymka, kolejno dołączały miasteczka i wsie na trasie, a na osobnej tablicy zapisano skład Komitetu organizującego uroczystość. Przewodniczył mu prezydent Ignacy Mościcki, potem następują nazwiska dostojników kościelnych, marszałka Sejmu Rataja i Senatu Trąpczyńskiego, a pod koniec, skromniutko - Maria Rodziewicz - literat i Józef Piłsudski - minister do spraw wojskowych. Tą znaczoną napisami aleją dochodzimy do pięknej, późnogotyckiej świątyni, która była cerkwią zamkową w okresie, kiedy Sapiehowie wyznawali jeszcze prawosławie. Za nią zaczyna się inna niezwykłość, kodeńska Droga Krzyżowa. Jest tworem jednego tylko człowieka, Tadeusza Niewiadomskiego, niewiele wiem o nim, mimo prób nie potrafiłam się dowiedzieć. Profesjonaliści mówią o jego dziele z przekąsem, mnie zaskoczyło rozmachem, ekspresją i siłą wyrazu. Na ogromnej, poparkowej polanie, co kilkanaście metrów przymocowane do starych drzew spadziste daszki, a pod nimi poszczególne sceny, złożone z kilku lub kilkunastu luźno stojących na trawie postaci naturalnej wielkości. Na samym środku polany inna grupa, o nazwie: "Martyrologium". Pośrodku - niemal dwumetrowej wysokości twarz o Chrystusowych rysach, w koronie cierniowej z ludzkich, spazmatycznie powyginanych rąk, na oczach przepaska z odgniecionymi śladami ludzkich stóp. To szlak pielgrzymi, a twarz symbolizuje Polskę. Po obu stronach tłum postaci z ostatniej wojny. Żołnierze różnych bitew, z Września i z obu polskich armii, powstaniec warszawski, rozstrzelany cywil_zakładnik, kobieta, jeniec z Oflagu i z Oświęcimia. Na ziemi, tuż przed Twarzą, leżąca postać z rękami skrępowanymi z tyłu drutem i z dziurę w czaszce. Katyń. Wszystko to opisane literami wyrzezanymi na leżącej obok kłodzie. Tu już trochę za dużo patosu i symboli, ja zapamiętałam prostą i toporną Drogę Krzyżową. To tam właśnie spojrzał na mnie nagle Chrystus, mniej więcej mojego wzrostu, stojący twarzą w twarz. Spojrzał na mnie ciężkim, drewnianym spojrzeniem i coś mi się stało - to spojrzenie zostało we mnie i mogę je w każdej chwili odtworzyć z najdrobniejszymi szczegółami, wśród wysokiej trawy, w świetle przesianego przez liście słońca, w głośnym, monotonnym brzęku owadów. Jazda dalej. Na trasie są Siedlce. Tu chodziłam kiedyś przez parę lat do gimnazjum, tu pozostał duży, jasny dom w ogromnym ogrodzie dusznym od kwiatów, najwięcej w nim było róż. Postanawiamy się zatrzymać, jestem trochę podniecona, z początku niczego nie poznaję, bo to i szmat czasu, i duże zniszczenia wojenne, zastąpione nową zabudową. Potem jednak instynkt prowadzi mnie to tu, to tam i robi się mała voyage sentimentale. Nad amboną w kościele świętego Stanisława stoi na kuli anioł - ależ tak, to w niego wpatrywałam się, znużona przydługimi kazaniami mszy szkolnych. Czas się nagle zapada, zaczynam liczyć poprzeczne i podłużne fałdy jego szaty, dokładnie tak, jak wtedy. Nogi same mnie niosą na podwórko Sądu Wojewódzkiego i dopiero kiedy widzę jedno z okien, przypominam sobie, że tam była kancelaria mojego Ojca. W jednym miejscu jest głupio i śmiesznie pusto - właśnie, tu przecież stała barokowa Brama Floriańska, najładniejszy zabytek miasta. Trafiam, jakby przypadkiem, na ulicę gdzie było gimnazjum Królowej Jadwigi, już go nie ma, spaliło się w czasie wojny, albo po. W niedalekim męskim gimnazjum Żółkiewskiego, w bramie, gdzie kiedyś sterczeli z pełnymi wyższości uśmiechami chłopcy ze starszych klas - jest teraz tablica z nazwiskami pomordowanych wychowanków i nauczycieli. Już w ogóle nie można zlokalizować dawnych żydowskich sklepików - jeden z nich nazywał się Śmietnik, zgubiłam tę nazwę, ale posłusznie wróciła - tu było bardzo dużo żydowskiej biedoty i drobnych kupców, cała ta społeczność nadawała charakter miastu, a teraz znikła tak, jakby jej nigdy nie było. To wykreślenie emocjonalne ważnego składnika kultury, brak jakiegokolwiek doń nawiązania, odfajkowanie go jakby z ulgą i skazanie na niebyt, zawsze mnie trochę przeraża, kiedy trafię na tereny "kresowe"... Nasz dom stoi, ale jakby na innej, rozbebeszonej wykopami ulicy, na której wycięto większość starych lip i kasztanów. Ktoś pozalepiał w jego ścianach dziury po pociskach i pomalował je okropną, purchlatą farbą, a wielki ogród znikł. Podzielono go na szereg parceli i zabudowano kiszkami baraków i kostkami z płaskim dachem. Natomiast Jacek jest! Na swoim miejscu, na wieży starego ratusza, atletyczny, lekko przechylony pod ciężarem globu, dźwiganego na ramieniu. Zabawna rzecz, w dzieciństwie był to święty Jacek, tak się o nim zawsze mówiło i myślało. Teraz, od odnalezionej koleżanki z klasy (spod siwiejącyh włosów i drobnych zmarszczek wokół życzliwych oczu dopiero po jakimś czasie prześwituje tamta twarz) - dowiaduję się, że Jacek to było imię ulubionego parobka tutejszej hrabiny Ogińskiej, która w uznaniu jego ogromnej siły, a może i innych zasług, kazała ongiś wyrzeźbić jego postać. Chodzę po tych kątach_powrotach, uliczkach_echach, podniecenie powoli opada i myślę, czego tu szukam? Chyba niczego. To, co było trzeba, odnajdywałam stopniowo w różnych innych miejscach i na różnych drogach, nieraz nieprawdopodobnie dalekich, a teraz mojemu chodzeniu towarzyszy przede wszystkim zdziwienie. Że przeszłość układa się w nas warstwami i jedne z nich są ważne, wyraźne, świadome - a inne niewyraźne, płowiejące i któregoś dnia znikające bezpowrotnie. Wystarczy jednak zbieg okoliczności, przyciśnięcie ukrytego guzika, żeby je - pozornie przepadłe raz na zawsze - odsłonić i, o dziwo, rumienią się wtedy na nowo i obrastają rozmaitymi detalami. Tak jak "Ressurection Plant", którą przywiozłam sobie kiedyś z Arizony; szary kłębuszek, który włożony do wody po latach, rozprostowuje gałązki. Jest to spostrzeżenie dość banalne i wszyscy to przeżywają, ale kto przeżywa, odczuwa rodzaj zdziwionego wzruszenia i ma ochotę to zapisać. Tu, w tym właśnie miejscu, nasza wędrówka skręca kark. Na mapie, rozkładanej co wieczór na biwaku, zostaje już tylko droga powrotna, z wetkniętymi w nią, jak rodzynki, paroma nazwami. Ten powrót jest jak podszewka pod przetartym materiałem; raz po raz prześwituje przez jakąś dziurę, objawia się to w pewnej nerwowości, pośpiechu, niepełnym zaangażowaniu w to, co się ogląda i myśleniu o tym, co czeka po przyjeździe. Każda podróż - i bardzo daleka, i całkiem bliska - gubi w jakimś momencie swój wspaniały luz; niby jeszcze trwa, ale są to już dni przedostatnie, nitka odwija się z kłębka z rosnącą szybkością. Więc przelot przez parę podwarszawskich miejscowości z niewysokimi laskami na podłożu suchych mchów, między którymi prześwituje piasek, powracające raz po raz zakola Świdra, "kurortnej" rzeczki stołecznej, na której już pojawiają się strzępki białej piany, znak skażenia. Po drodze zapisuję sobie parę smakowitych haseł_sloganów, które wyległy na pobocza: "Realizacja uchwał Partii - gwarancją rozwoju rolnictwa", "Lepiej niż plan, więcej niż norma!", "Pracując dla kraju pracujesz dla siebie" i "Twoja Ojczyzna ma 40 lat". Pojawił się na krótko taki niesławny, brzmiący jak obelga, afisz i wywołał oburzenie. Chyba to właśnie ten, ale nie jestem pewna, bo został pracowicie podarty i wyskrobany, tak że zostały tylko resztki liter. Przelatujemy przez Górę Kalwarię, zbudowaną na planie niewidocznego już dziś krzyża, trochę dłużej zatrzymujemy się w Warce, otoczonej sadami. Kiedyś zaczęła je tu zakładać królowa Bona i miała widać dobrą rękę, bo to był początek istniejącego do dziś owocowego zagłębia. Warka ma swoich własnych, sławnych bohaterów, romantycznie i pięknie usadowionych w historii. Na rynku tablica ku czci podchorążego Piotra Wysockiego, jego ulica i plac, a na podmiejskich łąkach usypany dlań kopiec. Figuruje w przewodniku, ale nie możemy go wyłuskać wzrokiem spośród różnych pagórków i wzniesień, może wiatr go trochę rozwiał, a upływający czas zniżył. W parku Winiarskim pałac rodziny Pułaskich i muzeum jej najsławniejszego syna, Kazimierza. Ładne, trzeba wkładać kapcie, bo podłogi zadbane, w wazonach mnóstwo róż, które wyglądają jak sztuczne, a są prawdziwe, bo taki tu hodują gatunek, o bladofiołkowej barwie. Jedna sala jest polska: pamiątki, dokumenty, na ścianie namalowany przez Chełmońskiego Pułaski walczy o jasnogórski klasztor. Druga sala amerykańska. Na obrazie bitwa pod Savannah, w której odniósł śmiertelną ranę, listy trzech prezydentów: Jeffersona, Washingtona i Lincolna. W innej gablocie trzej inni prezydenci: Nixon, Ford i Carter. Ich podpisy potwierdzają na dokumentach rolę Pułaskiego w historii Ameryki i wagę obchodów jego święta. Towarzyszy nam urzędowa dziewuszka, recytująca lekcję, po paru naszych pytaniach rozkręca się, gubi wyuczony tekst i robi się całkiem sympatyczna. Jeszcze na portretach młodziutki Paderewski i Modrzejewska, park z pomnikiem, jazda, obiad w brzózkach, w porywistym wietrze, z ostatnim słoikiem mięsa i widokiem na pradolinę Pilicy, za którą fioletowieją pasma Puszczy Kozienickiej. Nadchodzi ostatnia noc w Sulejowie. Przyjeżdżamy tam wczesnym wieczorem. Spacer wałem nad Pilicą, wśród wysokich traw, zarośnięty cmentarz i już nas ciągnie pod ogromny klasztor dawnego opactwa cystersów z dwunastego wieku. Jest to przygnębiająca ruina. Fragment pysznych ścian z wtopionymi w nie kolumienkami, a tuż obok inne, podparte stemplem, walące się - wieże pokruszone, jakby pokryte liszajami. Kościół zamknięty, chyba nieczynny, bo przez okna z powybijanymi szybami widać toporne rusztowania. W zabytkowym budynku - probostwo. Naciskam klamkę - otwarte. Cofam się jednak od progu, bo zieje na mnie czarniawa czeluść; moc zwalonych bezładnie gratów i ostry zapach wilgoci, zmieszanej z biedą. Pewno jakiś magazyn. Ale zjawia się stara, zakutana w chustki, babina, wypełza z tego wnętrza jak ze złej bajki Grimma. Ksiądz wyjechał, wróci dopiero w nocy. A gdzie mieszka? - pytam. No jakże, na plebanii - tutaj. Tutaj? Ona nie rozumie mojego zdziwienia, rozgląda się, wzrusza ramionami. No tak, trochę tu nieporządku na dole, bo robić nie ma kto. Przepraszamy i wycofujemy się. A po drugiej stronie dziedzińca odnowiony fragment budowy, w którym jest hotel "Poklasztorze". Odbywają się tu różne sympozja, jest restauracja w przesklepionej komnacie, a nawet kryty basen z podgrzewaną wodą. W tej chwili przebywa tu jakaś grupa z Nrd. Jasnowłose chłopaki w adidasach zapuszczają się w tamtą ruinę, śmieją, pokazują coś sobie palcami i szabrują kawałki drzewa na wieczorne ognisko. Noc na hotelowym parkingu; z jednej strony głośne, drewniane śpiewy Enerdowców, z drugiej podpełza wilgotna, czarna cisza, pełna zaniedbania i smutku. O siódmej rano idę na mszę. Zobaczyłam wczoraj kartkę o niej na zaryglowanych drzwiach kościoła i to jedyna okazja dostania się do wewnątrz. Wchodzę w mroczny krużganek klasztorny, z boku migocą chwiejne światełka, przekraczam próg - i na chwilę ucina mi oddech. Niewielka, cudowna kaplica romańska. Też mocno zniszczona, ale widać stanowiąca tu jedyny, bezpieczniejszy azyl, bo zgromadzono w niej wszystko, co się dało. Stare, spatynowane obrazy w ciężkich ramach, rzeźbione ławy, baptysterium, wstrząsający, wczesny krucyfiks, gdzie Chrystus jest tylko umierającym człowiekiem z wybałuszonymi oczami i twarzą wykrzywioną agonią. Środkowy filar podtrzymuje niskie sklepienie krzyżowe, a na podłodze, ustawione jak popadło, przepyszne, drewniane lwy ze spłaszczonymi grzbietami, smoczymi paszczami i skudloną grzywą. Tylko średniowiecze umiało tak rzeźbić zwierzęta - połączenie naturalizmu, baśniowości i świadomej stylizacji. Na zaimprowizowanym ołtarzu palą się świece, inne w stojącym obok świeczniku. To ich chyboczące płomyki zwabiły mnie tutaj i teraz podkreślają jeszcze niezwykłość scenerii. W ławkach dziewięć osób. Jeden zgarbiony, siwy mężczyzna, reszta kobiety - sztywne, bardzo stare i zupełnie nieruchome. Nie słychać ich głosów, nawet szeptów. Nie wiadomo, czy się modlą, czy tylko trwają jak sztafaż starego obrazu, pociągniętego ciemnobrunatnym werniksem. Nawet słowa księdza są ledwie słyszalne i ta stężała, hieratyczna msza jest w tym wnętrzu niewypowiedzianie piękna, a zarazem smutna i całkowicie różna od tego, co się teraz widuje w kościołach; od tych nabożeństw pełnych światła, tłumnych, promieniejących aktywnością i energią. Cofnięcie się w inną, zapomnianą już epokę. Później chudy, zmęczony ksiądz godzi się otworzyć nam na chwilę kościół. Wchodzimy do wnętrza, w którym w 1410 roku modlił się król Władysław Jagiełło, tuż przed wyruszeniem po Grunwald. Dopiero po dłuższej chwili, w chaosie stempli, desek, podartych worków, oberwanych gzymsów i okaleczonych rzeźb - udaje nam się odnaleźć resztki dawnego piękna. Piętnastowieczny krucyfiks, resztki rokokowych stalli, romańską kolumnę z plecionką, barokową ambonę, odsłonięte fragmenty renesansowych fresków. Każdy wiek zostawił tu coś swojego. Pośrodku, na posadzce, leżą w kawałkach zdjęte z chóru, wspaniałe organy. Ksiądz radzi, żeby się przy nich nie zatrzymywać, bo nasycone są silną trucizną, mającą zniszczyć toczące je szkodniki. Stoimy jednak jakiś czas, bo stąd najlepiej widać rozmiar zniszczeń. Ksiądz mówi znużonym, bezbarwnym głosem. Że w podziemiach leżą opaci i tutejsza ludność, pomordowana przez Tatarów. Że po powstaniu styczniowym wjechali do wnętrza ścigający powstańców Kozacy, zabijali, podpalali ołtarze, siekli szablami po posągach i nagrobkach. Że po ostatniej wojnie czeka się już na remont od trzydziestu lat i nic się nie dzieje, ściany tylko podparto i pewne partie zabezpieczono prowizorycznie. Że biskup chciał na to dać pieniądze, ale nie było zgody, a potem znów nie było pieniędzy, bo trzeba było oddać na walący się Sandomierz. Że odrzutowce latają tu nisko, przekraczając barierę dźwięku, a lód na Pilicy wysadza się dynamitem, więc osłabione mury kruszą się coraz bardziej i pękają wciąż w innych miejscach. Nawet walka o uzyskanie tu strefy ciszy jest beznadziejna. Kiedyś prosił specjalnie o tę placówkę, bo studiował historię sztuki i marzyła mu się praca przy ratowaniu wspaniałego zabytku. Teraz siły i marzenia - jak ten mur - wykruszyły się, parafia bardzo biedna, apatyczna, nie wiadomo o co wpierw zaczepić ręce - i tak to jest. Ano, tak to właśnie jest. Już jazda powrotna, coraz szybsza, coraz bardziej obojętna. Czujemy ból głowy i trochę dreszczy, może zatruliśmy się organami? Nitka się rozwija, rozwija, już coraz bliżej końca kłębka, już wjazd na znajome, nie widziane od sześciu tygodni podwórko, otwieranie drzwi garażu, niechętna myśl, że trzeba teraz wszystko rozpakować i pozanosić... Idąc na górę z tobołkami, zamykam oczy i jeszcze raz, w skróconym, intensywnym błysku, wraca do mnie trasa. Zwieńczona koroną sanktuarium, czerwona od gotyckich murów, morska, jeziorna, leśna, posiekana na obrazki sklepionych sal, ganeczków podpartych kamieniem, malowanych okiennic, frasobliwych świątków, płonących w kandelabrach świec - i ruin. Utrwalić to wszystko w oczach i w sercu, póki jeszcze trwa, utrwalić, utrwalić... Przekręcam klucz w zamku i wchodzę do mieszkania. Rok 1985 Autokar Nigdy nie brałam udziału w wycieczkach autokarowych, takich, co to je zakład pracy organizuje dla pracowników "w ramach wypoczynku świątecznego". Odkąd nagle i dramatycznie przestałam być "pracownikiem", a mój "zakład", kiedyś lubiany i dość dla mnie ważny, już mnie ani ziębi ani grzeje - sama możliwość takiej wycieczki wydawała mi się wykluczona. Przyszedł jednak pewnego dnia znajomy i powiedział, że grupka ludzi z jednego - powiedzmy - biura, chce się wybrać do paru ciekawych miejsc na weekend i może bym z nimi pojechała. Więc jest wczesny ranek, wsiadam do wynajętego autokaru, parę osób znam, reszty nie znam, kiwamy sobie z daleka głowami, uśmiechamy się. Może mili, może nie, w sumie to nie takie ważne, ważniejsze są miejsca, do których jedziemy. Autokar ma tę wyższość nad przedziałem pociągu, że inaczej rozmieszczone są w nim siedzenia i nie jest się wydanym na pastwę ludzkich twarzy. W przedziale nie ma od nich ucieczki, są wciąż naprzeciwko, obserwują i dają się obserwować, podglądają i każą się podglądać, ziewają, żują, przełykają, wpatrują się, gapią, kichają, wycierają nos, kiwają w nagłych drzemkach i bulgocą otwartymi ustami jak imbryki. W autobusie ma się własną, wyizolowaną przestrzeń, widać tylko neutralne tyły głów. No więc jedziemy. Za plecami raz po raz przyciszony szmer głosów, ale właściwie każdy jedzie sam sobie i tak jest dobrze. Mija godzina, może trochę więcej, nagle staje dziewczyna z ciemnymi włosami i zaczyna czytać z małej, niebieskiej książeczki. Nikt jej nie zapowiedział, zrobiła to całkiem naturalnie, ma miły, bardzo młody i dźwięczny głos. Czyta o Licheniu, bo tam właśnie jedziemy. Całkiem dobrze mi się słucha tej dziwnej i pogmatwanej historii. Zaczyna się od pola bitwy pod Lipskiem, gdzie leży umierający Tomasz Kłossowski, dawny właściciel ziemski, później powstaniec, kowal w wiejskiej kuźni koło Lichenia, później wierny do ostatka żołnierz napoleoński. Widzi, idącą do niego przez pobojowisko, kobietę w amarantowej sukni, w koronie - i poznaje Ją, chociaż na ręku ma nie Dzieciątko, ale białego orła, którego tuli do piersi. Mówi Kłossowskiemu, aby przyjrzał jej się uważnie, zapamiętał i odnalazł taki właśnie jej wizerunek, aby ludzie mogli oddawać mu cześć. W zamian za to odzyska zdrowie i wróci w ojczyste strony. Widzenie znika, nadchodzi noc i przedśmiertna gorączka, jacyś ludzie odnajdują żołnierza, zabierają do siebie i leczą z ran. W rok później wraca do swojej kuźni, podkuwa chłopskie konie i wędruje po wsiach i odpustach, szukając wizerunku, ale wszystkie, które spotyka, są inne. Tak mijają dwadzieścia dwa lata. Wracając z pielgrzymki do Częstochowy, widzi we wsi Lgota, na polu należącym do niemieckiego kolonisty, zawieszoną na drzewie tabliczkę z obrazem. Ta sama bolesna twarz, zapamiętana z tragicznej nocy, te same ręce, przyciskające do serca białego ptaka. Niemiec chętnie oddaje mu obraz, przynajmniej ludzie nie będą się tu zatrzymywać i zadeptywać mu pola. Tomasz zabiera go do domu, otacza czcią, ale i sam wie, że czegoś ważnego nie wykonał i obraz jakby przyćmiony, niespokojny, smutny. W osiem lat później przychodzi ponowne wezwanie. Posłuszny mu Kłossowski wynosi wizerunek do grąblińskiego lasu i wiesza w kapliczce na wysokiej sośnie. W dwa lata później umiera. W legendzie_prawdzie pojawia się teraz druga postać; starego wiejskiego pasterza z Grąblina, Mikołaja Sikatki. Tu już są liczne dokumenty, notatki ludzi znających go osobiście, zapisy w księdze parafialnej, listy proboszcza do konsystorza w Kaliszu, świadectwa powoływanych w późniejszym okresie komisji biskupich. Mikołajowi, który w okolicy kapliczki wypasa bydło należące do miejscowych gospodarzy, objawia się Ta, której twarz uwieczniona jest na obrazie. Idzie po prostu wiejską, zakurzoną drogą w obłoczku światła, zatrzymuje się, mówi. Widzenia zaczynają się powtarzać. Są w nich przepowiednie i przestrogi, nawoływania do pokuty i odnowy moralnej, wezwanie skierowane wprost do Mikołaja, aby wszystko przekazywał ludziom i stał się świadkiem. On się ociąga, boi się drwin, jest przekonany, że nikt nie da wiary jego słowom. W końcu zaczyna mówić, ale jest tak, jak przewidywał. Widzenia trwają, widomym znakiem staje się nagłe odmłodzenie pasterza - twarz starego człowieka wygładza się, włosy stają się znów czarne, ciało nabiera sprężystości i siły. Ludzie zaczynają gromadzić się wokół odmłodzonego oraz kapliczki na sośnie, z okolic wyruszają pielgrzymki, ale jest w tym głównie ciekawość i żądza sensacji, las grąbliński zmienia się w rodzaj nieustającego jarmarku, są już handlarze wódką, coraz więcej pijanych. Na wiosnę roku 1852 Mikołaj przekazuje ostatnie ostrzeżenie i zapowiedź kary. Wkrótce potem wybucha epidemia cholery i pustoszy okolicę, na licheńskim cmentarzu składa się co dzień zmarłych w wielkim, odkrytym dole, przesypywanym wapnem. Teraz dopiero następuje zwrot, ludziom widocznie potrzebne są konkrety. Obozowisko w lesie zmienia swój charakter, staje się poważne i modlitewne, następują cudowne uzdrowienia. Błyskawicznie odnawia się kościół parafialny i rozpoczyna budowę nowego, murowanego. Jesienią tego samego roku odbywa się w Licheniu uroczysty ingres Wizerunku, nazywanego teraz Bolesną Królową Polski. Niemal równocześnie wygasa zaraza. Odtąd kult utrwala się, a sanktuarium rozrasta. Z przeszkodami i szykanami w czasie zaboru, swobodnie w międzywojennym dwudziestoleciu. W czasie ostatniej wojny zupełna dewastacja. Proboszcz zostaje wywieziony do Dachau, pomniki rozwalone, porąbane i spalone ołtarze, zrabowane wszystko, co ma jakąkolwiek wartość. Tylko obraz udało się ocalić i ukryć; okoliczności tego niezwykłe, przekraczają ramy szczęśliwego przypadku. W sanktuarium Niemcy robią obóz szkoleniowy Hitlerjugend. Któregoś dnia politruczka Berta Bauer ilustruje swój wykład o przesądach religijnych strzelaniem do krzyża i dziurawi kulami stary krucyfiks z licheńskiego kościoła. W parę godzin później sama ginie od kuli niemieckiego lotnika, który dla zabawy ostrzelał drogę. Po wojnie wizerunek wraca na swoje miejsce, opiekę nad sanktuarium obejmują księża marianie, na Millennium - wybrana spośród wielu innych - Bolesna Królowa otrzymuje korony papieskie, wciąż rośnie ruch pielgrzymkowy, a w księdze wieczystej, zawierającej kilka tysięcy wpisów o doznanych łaskach, przybywają wciąż nowe. Tak wygląda w galopującym skrócie historia tego miejsca, odarta z modlitewnego i trochę naiwnego nastroju, jakim przepełniona jest niebieska książeczka. Ta naiwność ma swój urok, więc przez to i pewnie przez ten miły, dziewczęcy głos - wysłuchałam opowieści z przyjemnością, chociaż nie bez uparcie powracających, wewnętrznych sprzeciwów. Półświadomie, podobnie jak wielu ludzi, pragnących jakichś znaków i interwencji nadprzyrodzonych. Równocześnie, uwikłanie w doczesność i płynący stąd krytycyzm sprawiają, że relacja o każdym takim znaku czy interwencji wywołuje paroksyzm podejrzliwości; wietrzę wszędzie egzaltację, wmówienia płynące z pychy, urojenia płynące z kompleksów, różne nerwice i histerie. Jest w tym i coś jeszcze: pragnienie pozostawienia Tajemnicy tajemnicą, niechęć do nacierania na nią zbyt obcesowo. Bóg musi pozostać zamglony - powiedział mi kiedyś jeden mądry dominikanin i chyba to zdanie wyraziło najlepiej dwoistość moich oczekiwań. Cud, interwencja - to gwałtowne rozdarcie owej mgły, można więc ich półpragnąć, półobawiać się. Tak mi się duma w takt podskakiwań i opadań na nierównej drodze, autobus zatrzymuje się, to już las grąbliński, wysiadamy. Niedaleko od szosy, już nie w puszczy, ale w lasku, przerzedzonym przez różne okoliczne przemysły i cywilizacyjne postępy, stoi spora kaplica, przepołowiona wewnątrz drzewem i zwieńczona nim, jak koroną. To ta sosna, na której Tomasz Kłossowski przed śmiercią zawiesił obraz. Pień niemal przesłaniają vota, sznury paciorków i pęczki tarcz uczniowskich. Działka leśna pod kaplicą jest ogrodzona. Na sztachetach i gałązkach okolicznych drzew setki karteczek i listów. Zawierają prośby i opisy różnych własnych smutków, pisane są i kulfonami, i wyrobionym charakterem pisma, styl staranny lub całkiem prymitywny, cechą wspólną jest jakaś serdeczna poufałość oraz brak dystansu, brak zdziwienia - tak jakby kierowane były do osoby dobrze znajomej. Krótki zygzak wspomnienia - moje pierwsze wejście do świątyni japońskiej. Tam też przed wejściem drzewka obsypane bielą. Z daleka wzięłam je za kwitnące wiśnie, bo lubimy wtykać w pejzaż znane nam z lektur stereotypy - ale okazało się, że to paski papieru z wróżbami. Jeżeli otrzyma się w świątyni wróżbę niepomyślną, trzeba ją okręcić na zewnątrz na gałązce drzewa i wtedy się nie sprawdzi. Z tego wspomnienia nic nie wynika, ale bez nich wszystkie kolejno odkrywane krajobrazy byłyby uboższe. Kilkanaście metrów dalej druga, ogrodzona działka, a na niej stół i ławy, duża skarbonka na datki, biało_czerwone chorągwie, kapliczka na słupie jak domek dla ptaków i ogromny kamień z odciśniętymi śladami kobiecych stóp. Zostawić je miała Maryja, ale ponieważ nie ma o nich wzmianki w niebieskiej książeczce, podejrzewam, że to dodatek późniejszy - takie pożądane decorum podobnych miejsc. Między obiema działkami dwa niskie stoliki z rozłożonymi towarami na sprzedaż. Dość brzydkie figurki, plakietki i pamiątkowe obrazki, oraz zupełnie potworne, białe i niebieskie plastykowe Matki Boskie - butelki, z odkręcaną głową w koronie zamiast korka. To wszystko był prolog, a teraz jedziemy kilka kilometrów do właściwego Sanktuarium. Położone jest na wzniesieniu nad jeziorkiem i otoczone wysokim murem. Z jego narożnika, w stronę parkingu, na który zajeżdżają wciąż nowe autokary, patrzy betonowy orzeł z rozpostartymi skrzydłami. Teren jest ogromny i całkiem swoisty, nie przypomina mi żadnego z odwiedzanych dotąd w Polsce miejsc kultu. Zabudowany mnóstwem najróżniejszych i całkiem do siebie nie przystających konstrukcji, tak jak oddzielne miasteczko, czy park atrakcji. Największa bryła to ten dziewiętnastowieczny, wielekroć rozbudowywany i podnoszony z przejściowych upadków, kościół. Eklektyczny, nieładny, za to bogato zdobiony. Od głównego wejścia opadają tarasowato schody i wśród luźno stojących posągów, krzyży i kiosków zbiegają nad sam brzeg jeziora. Tam spory prostopadłościan kaplicy obudowuje cudowne źródło. Kłębi się przy nim cały tłumek, pije, nabiera w pojemniki, tu także koncentruje się handel strasznymi butelkami. Mówiono mi, że podobne są teraz w Lourdes. Kiedy byłam tam jako małe dziecko, butelki na świętą wodę były z pięknego, grubego szkła w siatce z ręcznie plecionej rafii. Jeżeli zastąpił je plastyk, tandeta i sztanca, to znaczy, że świat brzydnie i nijaczeje nie tylko u nas, ale to żadna pociecha. Z drugiej strony kościoła zaczyna się właściwe "miasteczko". Drugi, mniejszy kościół z kaplicą Krzyża Świętego, gdzie jest właśnie ten zbezczeszczony przez F~uhrerin Bauer krucyfiks. Robi duże wrażenie w swoim spazmatycznym przegięciu, podziurawiony jak sito śladami współczesnych kul. Tu jest najciszej, nastrój najbardziej skupiony. Za to na zewnątrz zaczyna się urozmaicona promenada, na której tłoczą się grupki indywidualne i spore pielgrzymki, prowadzone przez głos z głośnika. Są tam kaplice różańcowe, grobowce, tablice, płyty pamiątkowe, cela świętego Maksymiliana Kolbe z jego postacią jak z gabinetu figur woskowych, sklepiki z dewocjonaliami, kiosk okolicznościowych wydawnictw, przed którym stoi ogromna kolejka, grób Tomasza Kłossowskiego, grobowiec pasterza Mikołaja - cały w kwiatach i światełkach, oraz "kurhan choleryczny", którego pomniczek z pozacieranym już napisem upamiętnia tamtą, wielką epidemię. Miejsce, ciągnące ku sobie jak magnes i widoczne z każdego punktu - to Golgota, architektoniczny odpowiednik butelek z odkręcaną główką Matki Boskiej. Jest to spore, sztuczne wzgórze, zbudowane z odprysków granitu i kolorowego szkła, osadzonych na sztorc w betonie. Na szczyt prowadzi szeroka, wybetonowana ścieżka, wijąc się wśród - wkomponowanych we wzgórze - kaplic, sztucznych grot, arkad i mostków. Słońce odbija się w kolorowych odpadach z huty szkła i wszystko mieni się jak wielka, kamienna choinka. Potok zadziwionych ludzi, zatrzymując się co chwila, ażeby obejrzeć jakąś niespodziankę - dąży na szczyt, na którym wznosi się spory krzyż. Brzydota tego jest tak wielka, że aż niezwykła i niebanalna. Znów jedno z natrętnych wspomnień, od których dzisiaj trudno mi się uwolnić - ogród historyczno_religijny w Singapurze. Nazywa się Haw Par Villa i został zbudowany przez chińskich braci bliźniaków, którzy zrobili miliardy na słynnej maści tygrysiej i postanowili ofiarować swoim rodakom_emigrantom coś, co przypominałoby im dawną wiarę i historię. Zabudowali olbrzymi teren sztucznymi górami z gipsu, puścili wśród nich strumienie i wodospady, przerzucili ozdobne mostki, odtworzyli stare świątynie i zaludnili wszystko tysiącami postaci ogromnych i malutkich, które rozgrywają historyczne bitwy, wypełniają baśniowe nieba i piekła, oraz składają ofiary bogom. Jest to monstrualny kicz, tak doskonały w swoim gatunku, że niemal ocierający się o dzieło sztuki. Wyszłam stamtąd jak porażona. Tutaj odkrywam echo tego doznania, słabiutkie, ledwie słyszalne - ale jednak echo. I jeszcze sam Wizerunek, siła sprawcza wszystkiego, co tu wyrosło. Jest mały; większą część oprawionego w ramy obrazu wypełnia tło koloru czerwonego wina, chyba z jakiejś tkaniny. Maria ma twarz ciemną, jakby lekko obrzmiałą, przepełnioną cierpieniem. Ciężką, za dużą dla niej koronę podtrzymują dwa anioły, rozpoznawalne dopiero po dłuższej chwili, bo na pierwszy rzut oka cała kompozycja przypomina rozłożyste rogi łosia. Wzrok wędruje niżej, aby objąć postać Dzieciątka - i napotyka orła. Tu przełamuje się coś w reakcji widza. Zastąpienie małego Jezusa symbolem narodowym zaciera różnicę między kultem i historią. Znak ptaka przetwarza wszystkie wypowiadane tu modlitwy, zmusza je do przekroczenia spraw prywatnych; ten szczególny obraz uwypukla odrębny nurt polskiego katolicyzmu. Wychodzę z sanktuarium z mieszanymi uczuciami i sama nie wiem, co w nich przeważa - zaskoczenie, wzruszenie, opór? Coś się jednak dzieje, bo szliśmy właściwie osobno, opuszczaliśmy autokar jako przypadkowa grupa, a wsiadamy do niego jak dobrzy, serdeczni znajomi. Kilka godzin na licheńskim wzgórzu zastąpiło długi nieraz czas, potrzebny do wzajemnego zbliżenia. Wczesnym wieczorem przyjeżdżamy do Kruszwicy. Prelekcja w bazylice, później rozmowa. Bierze w niej udział również mała grupka miejscowych, oporna, nieufna, z trudem przezwyciężająca swoje kompleksy. A sama bazylika jeszcze piękniejsza niż za pierwszym razem. Dobra architektura odsłania się stopniowo, zawsze ma w rezerwie niedostrzeżone przedtem detale, zawsze ma jakąś nową propozycję, zarezerwowaną tylko na tę jedną porę roku czy dnia. Czystość linii tego wnętrza i jego gospodarowanie światłem, przekazywanie sobie wśród załamań i sklepień coraz to innych rozbłysków i cieni - działa jak chłodna ręka przyłożona do rozpalonego czoła; wszystko się wewnątrz uspokaja i wycisza. Tylko dużego, naiwnego obrazu na jednej ze ścian już nie ma; skradziono go. Na noc jedziemy do Strzelna. Typowy hotel w małym miasteczku. Dwie, dzielące tę samą, tępo zapatrzoną przed siebie bezczynność, panny z recepcji. Okno się nie domyka, a kaloryfer bez zakrętki. Kran nad mikroskopijną umywalką kaszle i pluje na cały pokój. Woda prawie nie ścieka, więc stale jest na fajansie tłustawy, żółty kożuch. Pościel niby świeża, ale z podejrzanymi paskami zabrudzeń w fałdach; albo pralnia niechlujna, albo tylko przeprasowana "po gościu". Stolik cały w mapach i jaśniejszych krążkach po szklankach, w których zagotowuje się wodę grzałką. Wszyscy to robią, bo co zjeśę i wypić wieczorem w małym, polskim miasteczku, jeżeli się nie chce zagłuszyć smaku zjełczałej sałatki - wódą? W recepcji zjawia się milicjant w mundurze i będzie tu trwał. Pali papierosy, staje w drzwiach i obserwuje ulicę, wraca, obrzuca przechodzących ciężkim od nieufności spojrzeniem, zagląda do książki meldunkowej. Najmniej zainteresowania budzą w nim pijackie poryki i trzaskania drzwiami na pierwszym piętrze, gdzie pewno odbywa się jakaś libacja. Pijemy herbatę, kiedy do pokoju puka ciemnowłosa dziewczyna. Jak skończycie, to przyjdźcie pod dziesiątkę - mówi - pośpiewamy. Kończymy i idziemy. Dziesiątka to duży, ośmioosobowy pokój i wszyscy już są, przysiedli na łóżkach albo na ziemi. Zaczynamy od "Barki" i "Czarnej Madonny", potem całe pielgrzymkowe zestawy, "Pieśń Konfederatów", jakieś dumki ukraińskie (był taki śpiewnik, leżący wśród innych nut na czarnym Bechsteinie w domu mojego dzieciństwa i ze zdumieniem przypominam sobie nagle nie tylko jego pożółkłe kartki i staroświecką stronę tytułową, ale poszczególne słowa, a nawet całe strofki), potem piosenki, które parę lat temu wylały się na Polskę zza różnych zamkniętych bram i trwale weszły w repertuar. Śpiewamy półgłosem, prawie mruczando, czasem jedynie pierwsza zwrotka jest chóralna, a następne nuci pojedynczy głos. Wtedy się samorzutnie powtarza całość, wszyscy uczą się szybko, następnym razem będą już wiedzieć. Jest coś bardzo dziwnego w takiem wspólnym śpiewaniu. Dawniej się od tego odcinałam, te różne wycieczkowe czy imieninowe zawodzenia wydawały mi się obyczajem irytującym, plebejskim w złym sensie, ot, ludziom nie chce się myśleć, nie mają o czym mówić, więc się drą. Teraz to się zmieniło, tym bardziej, że i pobudki śpiewania, i jego repertuar są inne. Jest to jakiś nowy sposób komunikacji, opowiadania się za czymś, brania za ręce. Słowa stają się tym, co rzeczywiście chcemy sobie powiedzieć, a melodia, rozgrzeszająca pewną ich nieporadność, jest konieczna - na przykład nie przyszłoby nikomu do głowy wspólne recytowanie najładniejszych nawet wierszy. Tak sobie cicho śpiewamy przez parę godzin, pokonujemy jakieś dystanse, skądś do siebie wracamy. Potem, na palcach, rozchodzimy się do swoich pokojów. Rano msza w norbertańskim kościele Świętej Trójcy. Nie mogę się skupić, wzrok bez przerwy ucieka na boki i przyczepia się, chociaż na chwilę, do niezwykłego zjawiska. W tym romańskim kościele z dwunastego wieku, przebudowanym gruntownie w dobie baroku - dokonano tuż po wojnie fascynującego odkrycia. Odnawiając potężne, międzynawowe filary, zorientowano się, że są one tylko obudową i kryją coś w środku. Gdy je rozebrano, ukazały się cztery zachowane w idealnym stanie kolumny romańskie. Jedna dość skromna, ukośnie żłobkowana, gdyż miała pęknięcie i uznano widocznie, że nie należy w niej kuć ornamentów, aby rysy nie pogłębiać. Dwie stojące bliżej ołtarza - przecudne, jasne i pokryte od dołu do góry wspaniałą romańską rzeźbą figuralną. Kolumna południowa - a południe w świątyni grupować miało to, co dobre i wzniosłe, podczas kiedy północ to, co złe i skażone - to personifikacja cnót. Północna - przywar. Ikonograficznie przypominają dawne trraktaty teologiczne, zwłaszcza traktat św. Hildegardy z Bingen o cnotach i przywarach. Owe moralizatorskie traktaty przeznaczone były dla zakonów, przypuszczalnie norbertanki ze Strzelna musiały również je posiadać i w oparciu o nie zlecić pracę warsztatowi rzeźbiarskiemu. Każda z malutkich postaci włożona jest w łuk malutkiej arkady. To owe średniowieczne "prawo ramy", czyli podporządkowanie kształtów ludzkich, zwierzęcych i roślibnnych temu elementowi architektonicznemu, w który są wkomponowane. Całość to jakby architektura w architekturze, kolumna_matka, opasana rytmem malutkich kolumienek, wypełnionych kamiennym życiem. Nie mogę od tego oderwać oczu, na siłę zwracam je do ołtarza, a potem myślę, że takie zachwycone patrzenie też może być rodzajem modlitwy. Romańskie Strzelno miało coś więcej do ofiarowania. W kilka lat później odsłonięto dwa pyszne tympanony z Chrystusem w Majestacie, i Chrystusem, któremu towarzyszy postać fundatora. A na tym samym dziedzińcu wcześniejsza jeszcze od romańskiego kościoła rotunda świętego Prokopa. Tak jak tam było strzeliście, biało i radośnie, tak tu mrocznie i tajemniczo. Grubość murów i surowość wnętrza przypominałaby fortecę, gdyby nie to, że rotunda jest malutka, niemal kieszonkowa. Po królewsku jest obdarowany ten dziedziniec w Strzelnie... Z jego obrazem pod powiekami ruszamy dalej. Trochę jazdy i Kazimierz Biskupi. To wieś w powiecie konińskim, która byłaby taka jak inne, gdyby nie to, że zdominowały ją trzy gotyckie kościoły i pewne wydarzenie, które miało miejsce w samych początkach naszych dziejów. Bolesław Chrobry sprowadził z Rawenny dwóch misjonarzy, Jana i Benedykta, uczniów świętego Romualda - aby nawracali Wieletów. Dołączyło do nich trzech misjonarzy polskich: Mateusz, Izaak i Krystyn. Wszyscy przeszli do historii pod mianem Pięciu Braci Polskich. Po misjonarskich wyprawach do Prus osiedli tu właśnie, w lasach otaczających dzisiejszy Kazimierz - jako eremici. Wieść głosi, a Gloger w "Encyklopedii" ją potwierdza, że Bolesław Chrobry osobiście ich w tej pustelni odwiedził i hojnie obdarował. Odesłali mu te dary, nieprzydatne w eremie, ale nie uwierzyli w to rozbójnicy z okolic. W 1003 roku napadli na pustelnię i po torturach zamordowali wszystkich pięciu. Ciała ich, pierwotnie pochowane na miejscu, przeniesiono później do Gniezna. Pod koniec szesnastego wieku dla upamiętnienia tego wydarzenia wzniesiono w osadzie Kazimierz pięć kościołów. Dwa z nich uległy zniszczeniu, trzy pozostały. W jednym z nich, parafialnym, położonym w środku wsi, spotykamy młodego księdza, a może brata ze Zgromadzenia Świętej Rodziny. Jest wyraźnie ucieszony naszą wizytą, widocznie niewielu tu odwiedzających. Prowadzi nas najpierw na cmentarz, gdzie jest stary kościół drewniany, votum dla jednego z Braci Polskich. Zamknięty, nie sposób się dowiedzieć, czy są możliwości dostania się do wnętrza i kto ma klucz. Chodzimy po cmentarzu, jest tu podobno sporo starych grobów. Odnajdujemy jednak tylko parę z okresu ostatniej wojny i dwudziestolecia, reszta znikła, bo umarli się śpieszą, a miejsc na cmentarzach jest mało, więc nowe połyka dawne. Lastryko, beton, odklejające się płytki ze sztucznego tworzywa; współczesne cmentarze coraz bardziej przypominają łazienki w nowym budownictwie. Teraz do klasztoru. Położony na uboczu wioski i górujący nad nią, ma urok charakterystyczny dla tych wszystkich budowli, które powstawały nie od razu. Budowniczowie starzeli się i umierali, zmieniały się style i obowiązujące gusty, a przecież taki narastający stopniowo kompleks nie tracił jednorodności. Tu też tak jest. Od szesnastowiecznego, gotyckiego kościoła, upamiętniającego innego z Braci, poprzez wieże, kaplice, mury klasztornego budynku, aż po dziedziniec obiegający spokojnym rytmem krużganków - wszystko jest harmonijne i spójne. Idziemy do muzeum - popędza nas zakonnik. Myślę, że to będą jakieś stare obrazy, sprzęty i szaty liturgiczne, a to nieoczekiwany haust egzotyki. Stłoczone w sporej sali obrzędowe maski, batiki, sylwetki z jawajskiego teatru cieni, ludowe instrumenty, posążki, inskrypcje w dziwnych alfabetach, odłamki raf koralowych, muszle. Mój pożegnany już, najdalszy świat przychodzi do mnie nagle w małej wiosce. Zgromadzenie Świętej Rodziny prowadzi misje, głównie w Indonezji, a także w Ameryce Łacińskiej i Afryce - a to są podarunki i pamiątki od tubylców. Każdy z tych przedmiotów ma własny życiorys i ta ogromna droga, którą przebył - od rozsianych po świecie wspólnot do polskiej wsi - jest drogą bardzo osobistą i serdeczną. Brat opowiada o niej, w pewnej chwili robi znak krzyża i zaczyna modlitwę. Śpiewne, niezrozumiałe słowa. To "Ojcze nasz" po malajsku. Brat już tam był? - pytam. Nie - kiwa głową z wyraźnym żalem - jeszcze stąd w ogóle nie wyjeżdżałem. Ale przygotowuję się i uczę, uczę... Boczną drogą do Bieniszewa, wyboje, gęsty, niewysoki las po obu stronach drogi, dość stromy podjazd, na wzniesieniu klasztor kamedułów, otacza go wysoki mur i ucina cały widok z wyjątkiem samych czubków wież. Potężna brama, w wizjerze oko, potem mnich w habicie uchyla drzwi - wolno wejść tylko mężczyznom. Prawie jak na górze Athos. Czekamy pół godziny z nosem przy bramie, usiłując wypatrzyć jakąś szparę, ale wszystko szczelne. Mężczyźni wracają, trochę zawiedzeni, bo weszli zaledwie na dziedziniec i na próg kościoła; resztę można zobaczyć tylko w czasie nabożeństwa. Postanawiamy zajechać jeszcze do Konina. Właściwie do Nowego Konina, pośpiesznie wzniesionego blokowiska, które musiało wchłonąć nagły przyrost ludności. Są już dziesiątki takich dzielnic i całych miast, goniących z trudem i z zadyszką wielki przemysł. Wszystkie te miasta czy dzielnice są do siebie podobne. Z daleka jawią się jak niski, kamienny wał, niemal jednolity. Z bliska trochę się to rozrzedza; tu Sam spożywczy, tu kostka przedszkola, tu parę drzewek podeschniętych i wątłych, tu trawnik łysiejący ścieżkami wydeptanymi "na skróty", tu betonowa koncha, w której na wiosnę posadzono jakieś kwiaty, nie podlano i została szara, skawalona ziemia. Ów wał, który na horyzoncie wydawał się - mimo swojej brzydoty - imponujący, karleje poprzez swoją tandetę i lichość. Zacieki, plamy, nie zamykające się drzwi do odrapanych klatek schodowych, balkonowe wnęki pomalowane okrutnym kolorkiem, już złuszczonym, pojemniki na śmieci zionące kwaśnym odorem, a obok sterty odpadków, które się nie mieszczą - myślę jak te osiedla będą wyglądały za kilkadziesiąt, za sto lat. Przecież nie rozpadną się w całości niestety, tylko pozostaną. W postaci straszliwych ruder, wstrząsających slumsów, którymi już, u progu swojego istnienia - zaczynają się stawać. Jest jeszcze coś. Te blokowiska nie mają szans uzyskania jakiejś indywidualności, lokalnego kolorytu, własnego oblicza - bo niby jak? Są i będą identyczne na Podbeskidziu, Pomorzu, czy Górnym Śląsku, nic nie powiedzą o ludziach, którzy je zamieszkują, odwrotnie - ujednolicą tych ludzi na siłę. Owe miasta supernowe, a już starzejące się błyskawicznie, jak ciężko chore dzieci z pomarszczoną i zwiotczałą skórą. W takim to Nowym Koninie wpadamy na chwilę do Chrześcijańskiego Ośrodka Kultury, kompleksu, który powstał w niewiarygodnym tempie poprzez połączenie improwizacji, uporu i ofiarności. Ciąg izb katechetycznych, świetlice, biblioteka, garderoby, wielki, dwupoziomowy kościół. W dolnym jest surowiej i skromniej, górny aż poraża wielkością wnętrza i mnogością technik dekoracyjnych. Wśród tych stylizowanych witraży, drzewa, ceramiki, metalu, wśród ludzi wodzących po tym oczami i szeptem przekazujących sobie wrażenia (teraz, kiedy nie ma nabożeństwa, grupy wyglądają na wycieczki, które przyszły obejrzeć kościół, o którym się mówi) - stoję sobie w milczeniu na balkonie i myślę, że współczesna architektura sakralna nie potrafiła się chyba jeszcze odnaleźć. Na całym świecie i we wszystkich religiach świątynia była jakby koroną połączonych sztuk. Składano tam w darze wszystko, co najlepsze: największą inwencję, najśmielsze techniki budowlane, najświetniejsze malarstwo i rzeźbę, najkosztowniejsze i najtrwalsze materiały. Tylko że kiedyś wszystkie te elementy łączyły się w ogólną harmonię. Cel, jakiemu miały służyć, porządkował je, był nadrzędny i jasny, rozumiał go i czuł nie jeden architekt, ale całe ekipy budowniczych, malarzy, dekoratorów - które następowały po sobie - i nic się przez to nie rozpadało w samym dziele. Dla mnie, w świecie chrześcijańskim taki kościół skończył się wraz z barokiem. Mimo swego niepokoju, przeładowania i teatralności ten styl wciąż jeszcze nie rozpraszał, ale koncentrował, forma wciąż jeszcze była służebna wobec tego, co działo się wewnątrz. Potem przyszedł chłodny klasycyzm, smętne powtórki stylów "historycznych" i cała ta wielka, pulsująca różnorodność, którą dla wygody określamy jednym mianem architektury nowoczesnej. Wśród nowych technik, tworzyw i możliwości zgubiła się wąska i trudna ścieżka wiodąca do sacrum, kiedyś odnajdowana bezbłędnie, niemal instynktownie. Widziałam wiele nowoczesnych kościołów i świątyń na świecie. Tylko dwukrotnie - w Corbusierowskiej Kaplicy Ronchamps we wschodniej Francji i w Sanctuario w małym, peruwiańskim porcie Paita - miałam uczucie, że trafiam na ślad tamtej ścieżki. Czuło się tam obecność i przede wszystkim potrzebę modlitwy; we wszystkich innych wnętrzach, często pięknych, zaskakujących, pomysłowych - można było robić wszystko: i modlić się, i oglądać spektakl czy wystawę, i dyskutować, i brać udział w wiecu, a nawet tańczyć... Dziś także, w tym imponującym przecież kościele, myślę o różnych bardzo świeckich sprawach, a potem staram się zgadnąć, ile jeszcze czasu minie, zanim odnajdzie się pozasypywane ślady. Idziemy jeszcze do zbudowanej na skraju kompleksu i najmłodszej tu Auli im. Księdza Jerzego Popiełuszki. Amfiteatralna widownia, scena, zaplecze. Tutaj, parę miesięcy temu, w trakcie dyskusji po mojej prelekcji, kilkanaście osób wstało nagle i opuściło salę. Zrobiło mi się przykro, bo wzięłam to za dezaprobatę, a potem się okazało, że to rolnicy z pobliskich wsi, którzy muszą zdążyć na ostatni autobus. Przyjeżdżają tu regularnie, tłukąc się po nocy i wędrując do odległego dworca, zamiast siedzieć w gospodzie Gs_u, a grupa ich stale się powiększa. Wracamy do autokaru. Teraz już tylko mrok za szybami i parę godzin nieprzerwanej jazdy do domu. Ktoś próbuje zaintonować piosenkę, ale gaśnie ona po kilku strofkach. Przyszedł czas rozmów. Niektórzy zmieniają miejsca, przesiadają się do tych mniej znanych, żeby ich poznać lepiej. Jest jakiś pośpiech, chęć utrwalenia nawiązanych kontaktów, zapewnienia im dalszego ciągu. Do mnie przysiadł się bardzo młody człowiek, blady, z typowym zarostem. Rozmowa zaczyna się od urywkowych wrażeń z dwóch minionych dni, od próby utrwalenia różnych zasygnalizowanych tropów. Nieoczekiwanie przeradza się w namiętny monolog, jakieś pogmatwane, spontaniczne zwierzenie. Jest w nim przeszłość - niedobra - jak sam mówi, powtarza to parokrotnie ze zmarszczonymi brwiami - bardzo niedobra, dużo w niej win. Jest nagle odkryty sens owych win, przełamanie od lat utwardzanej bariery, otwarcie się, chłonięcie czasu, który nadszedł, i zmian, które ze sobą przyniósł. Jest olśnienie i poczucie spójni, potem stopniowe odkrywanie w sobie warstw nieznanych, wymiar duchowy. Opowieść jest długa i często bardzo niejasna, ale nie zatrzymuję się przy tych niejasnościach i dopowiadam je sobie po swojemu, wzrusza mnie to zaufanie i czuję coś w rodzaju wdzięczności. Czasem rozglądam się. Wydaje mi się, że wszędzie toczą się trochę podobne rozmowy, świadczy o tym wyraz twarzy, spojrzenie, jakieś przejęcie i intensywność. Przy tym głosy nie podnoszą się, są ściszone, wnętrze autokaru nie hałasuje, ale brzęczy leciutko jak pracowity ul, nikt się nie kiwa, nie drzemie, wszyscy są dobrze pobudzeni. Cztery godziny mijają niepostrzeżenie, już miasto, ludzie kolejno wysiadają, żegnają się z ogromną serdecznością, nie na długo chyba - mówią - trzeba to koniecznie powtórzyć - już rodzą się pomysły nowych tras. Kiedy przychodzi kolej na mojego partnera, ściska mnie silnie za rękę. - To były wspaniałe dwa dni - mówi - wspaniałe! Tyle jest jeszcze do zobaczenia. A w końcu mniej ważne są same miejsca, najważniejsze z kim się jedzie. Zabawne, kiedy wsiadałam do tego autokaru, pomyślałam akurat odwrotnie. Prawda jest pewnie gdzieś pośrodku. Rok 1985 Trzecia trasa Trzeci raz. Jaki to już kawał czasu, zagęszczonego i ciężkiego, został za mną. Po raz trzeci wyruszamy na nasze polskie wakacje i przypominam sobie nastrój, w jakim rozpoczynałam te pierwsze. Rozgoryczenie, poczucie krzywdy, że mi zabrano mój kolorowy świat. Świadomość, że to tutaj - to ersatz, wakacje ze sztucznego tworzywa i że, aby ich już sobie do końca nie popsuć, trzeba robić dobrą minę do złej gry. Więc pakowanie się bez przekonania, udawanie dobrego nastroju, szarość, szarość leżąca na wszystkim jak gruby nalot kurzu. Ten nalot szybko zaczął opadać i ustąpił miejsca wzruszeniu i odkryciu czegoś bardzo bliskiego, tak bezmyślnie lekceważonego przez wiele lat. Drugi wyjazd był już inny. Ale dopiero ten trzeci odzyskał pełną intensywność barw, stał się prawdziwą podróżą. Jestem podniecona i szczęśliwa jak dawniej, wiem już co mnie może czekać, ile można odkryć, ile będzie falowania i zmienności: gniewy, bóle, sprzeciwy - a tuż po nich akceptacje, związki głębokie, małe olśnienia. Słowem podróż prawdziwa, chociaż nie rozciągnięta na wiele tysięcy kilometrów. Wyjeżdżamy w niedzielę rano, po wczesnej mszy; dobrze, że to się tak zaczyna. Już po kilkunastu kilometrach jazdy opada z nas miasto, przestaje uciskać jak obręcz. Dziwna rzecz: Wrocław przecież zielony, przestronny, urlopowo wyludniony, a jednak dusi. Może po prostu dlatego, że to stałe miejsce pobytu, gdzie usadowiły się wszystkie obowiązki, sprawy, interesy, wciąż ktoś dopada, czegoś chce, albo choćby może dopaść i zechcieć, a to już wystarczy. Pierwszy przystanek - Wieluń. Odwiedzamy Matkę Boską Pocieszycielkę. Już w ubiegłym roku weszliśmy na trasę sanktuariów, odkryliśmy ich piękno i moc oddziaływania. Potem udało się kupić ilustrowany przewodnik po Sanktuariach Maryjnych, wydany przez Siostry Niepokalanki z Szymanowa. W czasie zimowych wieczorów tak ułożyliśmy trasę, aby tych miejsc znalazło się na niej jak najwięcej. W bocznej kaplicy Kolegiaty, ufundowanej przez Kazimierza Wielkiego, koronowany wizerunek. Madonna ma twarz zadumaną, macierzyńsko zatroskaną, w ręku trzyma różę, a u Jej stóp klęczy fundator siedemnastowiecznego obrazu, przeor augustianów. Obu tych fragmentów nie widać, zakrywa je srebrna blacha_sukienka, rzeźbiona w ornamenty roślinne. Szkoda mi tej róży, to rzadki motyw, jak pięknie brzmiałoby nazwanie: Matka Boska Różana. Wejście do kaplicy na razie zamknięte, bo przed głównym ołtarzem odbywa się zbiorowy chrzest. To jest zakorzenione w kulcie Wizerunku; wierzy się, że sprawuje on szczególną opiekę nad dziećmi. Dwadzieścioro niemowląt, beciki, falbanki, rodzice i chrzestni. Ksiądz dobrotliwie kieruje ceremonią: teraz mamusie biorą dzieci, teraz ojcowie zapalają świece od paschału... Każda różowa główka_bąbelek polana jest wodą z dzbanuszka, inny ksiądz namaszcza je olejem. Dzieci popłakują unisono, kładzie im się białe kapturki, potem następuje obchód ze słowami: podajcie im białą szatę. Różne te szaty - i zwykłe białe koszulki, i wiotkie, haftowane sukienki, nawet małe, białe serwetki, obszyte koronką. To symbol czystości, a świeca to symbol wiary - tłumaczy ksiądz. Podchodzą teraz do paschału ojcowie, większość brzuchata pomimo młodego wieku, ubrani w czarne garnitury, albo tylko w białe koszule, jeden ciemny, kędzierzawy, z typowo cygańską urodą. Kiedy wracają pojedynczo, osłaniają świecę, żeby przypadkiem nie zgasła - mają przez chwilę swoją solówkę. Wzrok ludzi w kościele koncentruje się tylko na nich. Peszy ich to, a innym pochlebia, uśmiechają się niepewnie, puszą - każdy ma jakąś swoją grę w ciągu tej minuty przejścia, cała parada zachowań i charakterów. Jeszcze wspólna modlitwa i podejście z dziećmi do Cudownego Obrazu, żeby je oddać pod opiekę. Dziwne to zbiorowe podarowanie światu dwudziestu malutkich chrześcijan; coś się zaczyna, dwadzieścia losów ludzkich będzie teraz biec po swojemu, szczęśliwie i nieszczęśliwie, z sensem lub bez sensu. Którzy z tych przejętych ważnością chwili ojców, które z tych wystrojonych, wzruszonych matek - zrozumieją najgłębszy sens tego, co tu się stało i zdołają to zatrzymać, utrwalić? Wyjeżdżamy z Wielunia, ładne lasy, za wioską Krzeczów strzałka i zjazd na leśny parking "Boryna". Pyszny zakątek. Leży w pewnej odległości od szosy, a i ta nie specjalnie ruchliwa, bo to żaden ważny szlak turystyczny. Duża polana_łąka z pieńkami do siedzenia wokół większego pnia_stołu. Już posadzono obok szybko rosnące jarzębiny, żeby dawały cień. W brzozowym lesie - a brzoza ze swoją cudowną, malarską korą i koroną drżącą przy najmniejszym podmuchu wiatru, znacząca rozsiane groby wszystkich naszych powstań i wojen, to dla mnie najbardziej polskie z drzew - też parę takich siedzisk z pieńków i duże stoły pod wiatą, żeby móc się schronić przed deszczem. Dwa ogromne pojemniki na śmieci, więc nie ma wszędzie papierów i puszek po konserwach. Nawet, o dziwo, mały klozecik, schowany w kępie drzew. Całkiem czysty, tylko drzwi nie ma, pewno turyści wyjęli na ognisko, bo po co się męczyć zbieraniem chrustu w lesie? Wszystko dyskretne, zasłonięte zielenią, widać mało osób tu skręca, bo jesteśmy zupełnie sami. Zastanawiałam się nieraz, czy przypadkiem nie tropię głównie zjawisk negatywnych, czy z jakąś zapiekłą goryczą i żalem nie szukam potwierdzenia postępujących zniszczeń. A przecież nie. Cieszy mnie naprawdę i głęboko każda rzecz dobra i z sensem. Cieszy mnie ten nieznajomy, troskliwy gospodarz, który zrobił to wszystko, nie żeby odfajkować, wykonać polecenie i ustawić coś na odwal, ale z myślą o krajobrazie i o ludziach. Może jakiś sołtys z pomyślunkiem, może wrażliwy nauczyciel, który przekonał i pomógł, może nawet sekretarz gminny, wszystko jedno, niech mu za to Pan Bóg da zdrowie. Cieszymy się tym lasem, brzękiem owadów, ciszą, marudzimy z obiadem, żeby pobyć dłużej. Późnym popołudniem sanktuarium w Gidlach. Ta, najmniejsza z koronowanych, figurka ma tylko dziewięć centymetrów wysokości. Wioska też nieduża, naprzeciw alei prowadzącej do klasztoru - gospoda, a przed nią zatacza się paru już dobrze podlanych wiejskich rycerzy. Właśnie tu i właśnie w sierpniu. Smętnie. Wielki, bogaty, barokowo zdobiony kościół, w kruchcie tablica ku czci poległych akowców, którzy stąd pochodzili i tutaj walczyli. Tę świątynię i drugą, o wiele wcześniejszą, modrzewiową - odwiedzali królowie polscy, Władysław IV i Jan Kazimierz, a Michał Korybut Wiśniowiecki ofiarował jako votum złoty relikwiarz. Kaplica na miejscu znalezienia figurki (1516) jest akurat w remoncie, przeniesiono więc Matkę Boską do innej. Śliczny, srebrny, zwieńczony koroną ołtarz, w jego centrum coś jakby duża monstrancja - srebrzyste, ażurowe słońce. W jego sercu figurynka tak maleńka, że kto by nie był uprzedzony, nie dostrzegłby, że tam coś w ogóle jest. Podchodzimy pod sam ołtarz i wtedy dopiero rozszyfrowuje się w tej ociupince zarysy kształtów i dwie mikroskopijne, wysadzane perełkami korony na główkach. Jest akurat pielgrzymka, kaplica pełna i blady dominikanin mówi do zgromadzonych od ołtarza, więc i my słuchamy. Mówi przedziwnie, jakby z zająkliwym zaśpiewem, głos mu faluje, niektóre zdania przypadkowo się rymują - ależ tak, on niemal śpiewa!... Opowiada, jak Ją ongiś znalazł w ziemi rolnik, Jan Czeczek, który orał w par bydlęty i wyorał obraz święty, jak owe woły zaprzęgnięte do pługa uklękły - one pierwsze, bydlątka niby nierozumne - poznały Panienkę. Ktoś ją z kamienia wykuł, może kupił na odpuście, szedł z Nią do domu i zgubił, a cudem jest to, że pozwoliła się tu odnaleźć. Pokazuje stareńką, drewnianą kapliczkę z jednego pnia; w górnej niszy był krzyż, a w dolnej figurka. Zanim ją ustawili, trzeba było obmyć z ziemi, w której leżała. Tą wodą jeden niewidomy oczy przetarł i odzyskał wzrok. To był pierwszy, widomy znak. I odtąd już tak szło. Ludzie się przyzwyczaili obmywać co jakiś czas posążek i ta woda działała ozdrowieńczo. Na pamiątkę i dzisiaj, w czasie głównego odpustu w pierwszą niedzielę maja, biskup dokonuje obrzędu kąpiółki. Dominikanin mówi: kąpiółki, a nie: kąpieli, pełno w jego opowieści pieszczotliwych zdrobnień, tak jakby słowa dopasowywały się do wielkości figurki. Kąpie się ją w winku i to winko ludzie zabierają ze sobą do domów jako lekarstwo. Czasem pytają śmiesznie: a ile kropel zażywać, jak często, przed jedzeniem, czy po - a przecież to nie jest lekarstwo z apteki i nie winko uzdrawia, tylko wiara. Opowiada o dwóch ostatnich uzdrowieniach. W szpitalu w Rzeszowie dziecko było już w stanie śmierci klinicznej, matka przyjechała tutaj, długo leżała krzyżem. Potem zwilżała winkiem nieruchome wargi, ukradkiem, bo w szpitalu śmieli się i nie chcieli pozwolić. Odzyskała dziecko. No i ten pan z Łodzi, co miał raka żołądka i do szpitala poszedł na operację, ale ociągali się z nią, bo nie dawali mu żadnych szans przeżycia. Temu dawała winko żona i modliła się całymi dniami. Wyzdrowiał, są na to świadectwa, cała dokumentacja szpitalna, lekarz, który go leczył, przyjechał tu z nim razem i wszystko oficjalnie poświadczył. To zdarzyło się dwa lata temu, a teraz, przed trzema dniami, ów chory przyszedł tu z plecakiem, wracając z górskiej wędrówki. Zjawia się co pewien czas, żeby się pomodlić i podziękować. Przecież to nie jakieś zapiski z dawnych ksiąg - wszystko działo się teraz, na oczach wielu świadków. Śpiewający dominikanin milknie, idziemy do zakrystii, potem wracam jeszcze od progu i amawiam mszę o uwolnienie kogoś bardzo nam wszystkim drogiego. Będzie w najbliższą niedzielę, o siódmej rano. Myślę, że w drodze trzeba zostawiać za sobą takie wysepki, niech kraj się modli jak długi i szeroki, to jedno może pomóc. Stajemy przy bocznej drodze w lasku, skąpe mycie w miedniczce, kolacja na świeżym powietrzu, a tu dróżką co raz przechodzą krowy, wracające z pastwiska. Zwracają łby w naszym kierunku, oganiają się ciężkimi klaśnięciami ogonów, za nimi dzieci, albo stare kobiety, albo mężczyźni, jadący wolno na rowerach. Jeden taki zatrzymuje się, zagaduje coś o komarach i robi się z tego długa rozmowa o ich życiu tutaj. Żniwa właśnie na półmetku, ale bułki jeszcze na polu, pszenica znaczy się, daj Bóg, żeby przez ten tydzień nie było deszczu. W zbożu w tym roku bogactwo, za to ziemniaki słabe, na polu jak w życiu człowieka - co jednemu wychodzi na dobre, to drugiemu na złe. A co tak w ogóle na wsi? Ano zwyczajnie, wieś się powoli wykańcza - takich jak on, koło czterdziestki, zostało już niewiele ponad dziesięciu. Dziadkowie poszli na rentę, dzieci pójdą do miasta, bo rodzice nie chcą dla nich takiego losu. W ich wiosce jest już dwieście hektarów ugorów, bo ci na rencie zostawili, nikt nie przejmuje i tak to zarasta, bezpańskie. Pegieer tutejszy miota się od klęski do lepszego urodzaju, żyto im teraz wyszło, ale rok temu nie wyszło i na polu zostawili. Ciężkimi maszynami ziemię zagwoździli i mało co już na niej urośnie. On teraz kupił siewnik do nawozów, z daleka sprowadził przez kuzynów, bo teraz byle, za przeproszeniem, gówna trzeba po całej Polsce szukać. Troszkę żelaza, troszkę plastyku, a kosztuje 55 tysięcy. Na kartki mięsne dla dzieci dostaje po kilogramie na głowę - ze swojego wyżywisz - mówią i nie umieją zrozumieć, że wieprza nie zabijesz jak jeszcze nie wykarmiony, a wykarmione musiał odwieźć do skupu. Dzieci jak obce, już się przestał z nimi spotykać, bo o czwartej rano wychodzi w pole, wraca po zachodzie i wtedy dopiero obrządzanie krów, robota przy domu, kładzie się o jedenastej albo później, zmordowany taki, że na oczy nie widzi. I tak piątek i świątek. Agronomowie czasem przyjeżdżają, wygłaszają pogadanki, ale widać od razu, że się na praktyce nie znają, gdyby ich tak kto posłuchał, to by został łysy, bez plonów. Tamte wieże, co je widać znad drzew, to Święta Anna; odpust był niedawno, bogactwo, bogactwo, ludzie się nie mieścili. Święta Anna w wielkim tu jest uważaniu, całą okolicę, która Jej przypada, ochrania od gradów, dużych wiatrów i wczesnych przymrozków. Nawet jak Czernobyl przeszedł, to ludzie trochę tylko pokaszlali, a w dalszych wsiach dużo mocniej, jednemu, co miał astmę, głos w ogóle zabrało. Jak dalej będzie taka polityka względem wsi, to ją zniszczą; wieś się wyludni zupełnie i dopiero jak miasta zaczną głodować, to się połapią, ale już będzie za późno. Tak sobie gwarzymy, czerwone słońce znika za polem ze spiczastymi kopkami zboża, krowy już dawno znikły - trafią, przyuczone - śmieje się właściciel, żegna się sympatycznie, wsiada na rower, odjeżdża - już jakieś niebieskości, już pasemka i smugi ciemnych fioletów. Noc..nv Trzecia trasa (c.d.) Raniutko do klasztoru Sióstr Dominikanek. Święta Anna koło Przyrowa - taka jest pełna nazwa tej małej wioski, którą klasztor nakrywa jak potężna czapa. Piękny układ kopuł, na dziedzińcu, w obiegającym go krużganku, Droga Krzyżowa. Część świeżo odnowiona. W trzech niszach zachowały się jeszcze fragmenty starych fresków. Kościół zamknięty, ale z galeryjki nad głównym wejściem wychyla się życzliwie siostra zwijająca sztandary po niedawnym odpuście - zaraz zejdzie i wpuści. Mrok, ciężki ozdobny barok, w kopułach iluzjonistyczne perspektywy, na ścianach malowane draperie i kotary; te ściany jakby przez to miększe i sfalowane. Stare organy z drewnianymi piszczałkami, pociągniętymi srebrną farbą. Figurę Świętej Anny znalazła na pniu ściętego drzewa - jak podają stare kroniki - jedna z tutejszych wieśniaczek. Wzniesiono w tym miejscu kolejno: krzyż, potem kaplicę, potem kościół. Tuż przed znalezieniem figury różni ludzie we wsi mieli jednakowe sny_wizje. Pojawiała się w nich zawsze postać starszej, zatroskanej kobiety, trzymającej na ręku małe dziecko. Obok niej stała, pochylała się pokornie lub klęczała inna kobieta, bardzo młoda, niemal dziewczyna. Owe sny rozpoczęły się dokładnie w tym czasie, kiedy do niedalekiej Częstochowy sprowadzono obraz Czarnej Madonny. Tak jakby Matka najpierw przygotowała ludzi, a potem przybyła osobiście w ślad za swoją Córką, aby osiedlić się w pobliżu i czuwać nad Nią. Siostra zakonna uruchamia mechanizmy i malowana zasłona zaczyna się wolno opuszczać. Za chwilę ukaże się Samotrzecia. Podświadomie czekam na uduchowioną twarz z tajemniczym półuśmiechem. Taka jest Anna na jednym z największych dzieł Leonarda da Vinci, zamknięta w kompozycji boskiego trójkąta, nieodgadniona, przysłonięta umbryjską mgiełką. Zdominowała moją prywatną ikonografię i kiedy myślę o tej Świętej, widzę Ją zawsze tak. Anna Przyrowska jest jednak zupełnie inna. Wyrzeźbiona w drzewie, z przyciężką postacią i obliczem, przypominającym twarze kobiet idących wczoraj za krowami czy pracujących w polu. To jest Anna spracowana, pełna trosk i kłopotów, chłopska, tutejsza. Dzieciątko tłuściutkie, w gwałtownym ruchu, wyrywające się babce, tak jakby się buntowało przeciw za ciężkiej dla Niego koronie. Maria klęczy obok, wtulona w kanciaste fałdy matczynej szaty. - Jedna z naszych sióstr, przechrzczona z judaizmu - mówi towarzysząca nam zakonnica - zwróciła naszą uwagę na semickie rysy Matki Boskiej. To prawdziwa, śliczna, młodziutka Żydóweczka! - cieszyła się. Może i tak, za to Anna wydaje się bardzo słowiańska. Poniżej stoją figury świętego Joachima, Jana Chrzciciela oraz Jego Rodziców, Elżbiety i Zachariasza. Jakoś zaskakująco i wyraźnie uświadamiam sobie człowieczeństwo Boskiej Rodziny. Babka, dziadek, wujostwo, siostrzenica... A niedaleko, na tablicach nagrobnych fundatorów, też takie bardzo rodzinne, całkiem już ludzkie napisy. Wyszukana oda, którą kazała wyryć żona zmarłego Macieja Silnickiego i pełen uroku wierszyk w prymitywnej staropolszczyźnie: W tim grobie Iagniska Oleksowa zamkniona@ w serczu smutnim ciotki swei i oicza utkwiona@ smiercz w lat 4 rani kwiatek cnót wszelkich urwała@ mało prawdzie korzisożi zgoła nie wigrała@ bo ten kwiat Naiwiższemu Oblubieńczowi@ został sie w niebie, pachnie Aniołom Królowi...@ Zakonnica przekazuje nam zaproszenie do rozmównicy. Czekają tam na nas, oddzielone podwójną kratą, dwie dominikanki - jedna to chyba Matka Przełożona. Serdeczne, bardzo pogodne; tradycja klasztoru każe napoić podróżnego, a więc z obrotowej szafki wyjmujemy sobie sami dwie szklanki mocnej, gorącej herbaty i domowe ciasteczka. Długa, zachłanna, ogarniająca wiele tematów rozmowa. Są bardzo ciekawe świata i doskonale w jego komplikacjach zorientowane; może nie w bieżących, powierzchownych plotkach, ale w sprawach najważniejszych. Rozmowę przerywa w którymś momencie dźwięk dzwonów, już dwunasta, a może dopiero dwunasta. Czas ma swój własny, innym prawom podporządkowany rytm w tych kościołach, pełnych pyzatych amorków, w tych klasztorach obiegniętych krużgankami. Ze wszystkich stron sączy się spokój, la vie au ralenti - pomyśleć, że kiedyś właśnie tego się bałam, żeby życie nie zwolniło tempa, żeby nie przestało dostarczać silnych wrażeń i gnać na złamanie karku. Teraz odnajduję w nastroju owych miejsc to, co dziś najlepsze. Gest serio, pełen powagi - wśród epileptycznych drgawek. Spokojny promień światła w pulsujących migotach współczesnej dyskoteki. Tak, jakby wieczność wyjrzała nagle zza chmurki i dotknęła czoła. Reszta dnia przeradza się w antytezę poranka, w nękające działania, bezsensowne dreptania i tępą niemożność. Już wieczorem zauważyliśmy, że cieknie z chłodnicy i trzeba zmienić pompę wodną. Więc wędrówka po różnych miasteczkach i kołatanie do polecanych przez mieszkańców warsztatów. Pan Burza zamknął się na miesiąc i pojechał na urlop. Inny pan nie ma części, w państwowej stacji inwentaryzacja, ktoś reperuje tylko traktory, bo ze żniwami pośpiech. Dojeżdżamy tak w końcu do dużego Zawiercia i w brzydkim, zakopconym centrum ustawiamy się w krótkiej na pozór kolejce do Polmozbytu. Tu całe gamy, fugi i arie kumoterstwa - panie Waldku, na słóweczko - z ręki do ręki wędruje wetknięty dyskretnie papierek, nowe wozy zajeżdżają i odjeżdżają, a my stoimy. Idę poszukać pieczywa. Dom Chleba - kocham te seriozno_pompatyczne nazwy - zamknięty, inny sklep odrabia wolne za sobotę, inny ma personel na chorobowym. W końcu zdobywam sześć ostatnich drożdżówek z tabliczką: "przecenione", bo przypaliły im się spody. Brudnawo, sennie, szaro, ołowiano. Późnym wieczorem ruszamy. Byle tylko wyrwać się z miasta, przypaść na pierwszym postoju i wydyszeć w rześką noc wszystkie dymy, kurze i szarzyzny. Rano do Żarek_Leśniowa. Pilnują tego sanktuarium paulini wraz z nowicjatem, liczącym ponad czterdziestu młodych. Opiekują się gotycką rzeźbą Matki Boskiej z Dzieciątkiem, pozostawioną tu przez Władysława Opolczyka, który wiózł ją ze sobą w skrzyni jako "książęcą figurę modlitewną" i ofiarował z wdzięczności za źródło, które trysnęło nagle w bezwodnej okolicy i napoiło jego zmęczoną drużynę. To źródło obmurowano w niedużą, piętrową kaskadę, z której wypływa mała rzeczka. Kościół sprząta młody chłopak w dżinsach, zaczepiamy go, on mówi, żeśmy dobrze trafili, bo jest z nowicjatu i ma Wizerunek pod specjalną opieką. Każe nam uklęknąć na stopniach ołtarza i odmawiać głośno Zdrowaś Maria, a sam idzie do zakrystii i wprawia w ruch duży, stary obraz. Dopiero zza niego ukazuje się kilkudziesięciocentymetrowa rzeźba. Nazywają ją często Madonną Piękną i chwalą się, że ma ze wszystkich polskich najładniejszą twarzyczkę. Rzeczywiście, posążek pełen jest niezwykłej harmonii, rysy delikatne, regularne, spatynowane barwy, wdzięczny uśmiech. Obrano Ją patronką rodzin. Przyszły mniszek prowadzi nas teraz do bocznego ołtarza, gdzie stoi malutka, szklana trumienka - a w niej - ubrana w jakieś srebrzyste, butwiejące szaty - laleczka, na dole relikwie świętej Rozalii. Ona z kolei broni od chorób epidemicznych. Ileż w tych tradycyjnych kultach "wyspecjalizowania", przydzielania Świętym i Patronom osobnych zadań i odcinków - to jakby dalekie, ludowe echo politeizmu, gdzie każdy bóg miał swoją funkcję. Nasz paulinek nie bardzo wie, czy ma się po tej mojej uwadze uśmiechnąć czy trochę nadąsać; potem odprowadza nas do samochodu i ogląda z zachwytem nasz Przewodnik po Sanktuariach. W sumie jest z nas dość zadowolony, a my z niego też. Tu czas mi się wyśliznął, nie było momentu na gorące notatki, zostawiłam dwie puste stronice, a po powrocie do nich wszystko się jakby skurczyło. Wiem, że była powtórka Mirowa, tej miniaturowej ruiny, w której zakochaliśmy się przed dwoma laty. Wiem, że poszłam na wydmuchane ciepłym wiatrem, miękkie łąki z białymi ostańcami, nie znalazłam już tych ułożonych z kamieni haseł co wtedy - prędko nam wszystko powszednieje i szybcy jesteśmy w zapominaniu - potem wpatrzyłam się aż do zapamiętania w strzelisty zameczek z Disneylandu, z krainy dzieciństwa, z opowiadanej przez kogoś bajki. Potem poszliśmy pieszo do ruiny w Bobolicach, też pięknej, ale już zwyczajniejszej i błąkaliśmy się długo wśród biało popstrzonych wzniesień, wśród tych wapienno_kredowych wąwozów, żeber, maczug, grzybów i fantastycznych zwierzaków. Potem Nagłowice i tuż obok - logicznie - wioska Rejowiec, potem noc na leśnym, porozwidlanym postoju, wśród ciężarówek i cystern, gdzie odór śmieci i papiery rozsiane wśród drzew przypomniały nam, że parking "Boryna" sprzed dwóch dni był wyjątkiem, a to właśnie normalka. Rano wyjazd do Jędrzejowa. Po drodze tablica z nazwą: Sudół; tu był majątek rodzinny moich dwóch stryjecznych (a może ciotecznych) stryjów, obaj już nie żyją, pamiętam jak przez mgłę dworek z kolumienkami na fotografii, ale nie wiem, gdzie go szukać, może się spalił, albo poszedł na rozbiórkę? W Jędrzejowie zatrzymujemy się za daleko i idziemy ze dwa kilometry długą kichą handlowej ulicy z drewnianymi domami, między które powstawiano współczesne plomby, z ulicznymi straganami owoców, konnymi wozami i zapyziałymi sklepami. Widzimy tam kilka niesamowitych domków. Jeden, parterowy, zapadł się w ziemię tak, że dolne ramy okien ma na poziomie ulicznego chodnika, ale za to okienka czyste, z firankami i doniczkami pelargonii. Drugi zapadł się mniej, ale za to wygląda, jakby go ktoś z obu stron ścisnął potężną prasą; okienka ma ukośne jak zdziwione oczy, drzwi wejściowe wklęsłe, dach jakby pomarszczony faliście. Wchodzimy na Rynek. Mimo powtykanych tu i tam w zabudowę betonowych bloczków jest w nim urok Polski dawnej, bardzo prowincjonalnej, pół_wiejskiej. Dom Przypkowskich, a więc cel naszego tutaj przybycia - w remoncie. Nad pochlapanymi płotkami i siecią rusztowań świeci odbitym słońcem miedziana kopułka Obserwatorium Astronomicznego, przedziwna na tym ryneczku pełnym chłopskich furmanek. Już chcemy wracać, ale jeden z robotników budowlanych kiwa na nas i pokazuje przejście. Na rozgrzebanym podwórku wzniesiono osobny, mieszczący muzeum, budynek. Brzydki bardzo, ale zawartość ma świetną. Na schodach stare, dobrze malowane portrety. Imć pan Tadeusz, jego ojciec, Feliks Przypkowski - tutejszy doktor, i dziadek w stroju szlacheckim. Pan Tadeusz, niedawno zmarły - to była postać arcyciekawa, prosząca się o dużą, dobrą biografię. Świetny gawędziarz o wzięciu polskiego szlagona, naukowiec, znawca sztuki, a przede wszystkim zamiłowany kolekcjoner. W muzeum mieści się plon jego życia, ofiarowany rodzinnemu miastu. Unikalna kolekcja zegarów słonecznych i innych, jedna z najciekawszych w Europie. Zauroczył go czas, zamknięty w tych dziwnych przyrządach. Na tablicach historia zegarów i opisy mierzenia czasu, od starożytnego Egiptu, poprzez wiele innych kultur. A na ścianach, na półkach, w gablotach - zegary słoneczne wielkie i malutkie, kieszonkowe, z poziomymi i pochylonymi tarczami, zegary z Dieppe z kości słoniowej, zegary kołowe, zegary kuliste, zwisające z sufitu jak lampy, zegary mechaniczne, stare zegary okrętowe - wśród nich rosyjski i amerykański, klepsydry, zegary do mierzenia czasu pracy w dawnych fabrykach, wreszcie zegary słoneczne, które on sam konstruował, jeden z nich znajduje się teraz na zamku Królewskim w Warszawie. Osobna, wielka kolekcja exlibrisów, bo i tą dziedziną się pasjonował, biorąc udział jako autorytet w zagranicznych zjazdach i wystawach. Jest też gablota starych fotografii z Jędrzejowa; panie w mantylkach i dziwacznych kapeluszach, dotykające tylko czubkami trzewika kocich łbów na rynku, zaplątane wśród furmanek i wąsatych chłopów jak egzotyczne motyle, pejsaci Żydzi w chałatach z ich bajecznym kolorytem i zapomnianą kulturą - pewnie wśród tego tłumu, utrwalonego na wyblakłych zdjęciach, przypominającego jakąś dekorację z wodewilu, śpieszył codziennie do swoich pacjentów ojciec kolekcjonera, dryndulką albo pieszo, ze staromodną, lekarską walizeczką w ręku... I wreszcie kolekcja starych książek kucharskich - może pan Tadeusz był smakoszem, a może urzekła go ich pełna wdzięku polszczyzna. Leży więc "Rządna gospodyni we względzie kuchni i spiżarni dla początkujących gospodyń i dwornic" przez K. Eleonorę Grebitz, rok 1879. Leży "Kucharz polski jakim być powinien", rok 1873. I "Kucharz dobrze usposobiony ułożony przez Jana Sztyttlera", rok 1833. I "Kucharz doskonały w wybornym guście, z oszczędnością dogodny, z kopersztychami zastawiania stołów" - rok 1800!... Tak by się zajrzało do środka, żeby chociaż na papierze powąchać tych saporów i potaży zabielanych, ale szyba gabloty nie daje. Na szczęście jedna z książek otwarta w połowie, a w niej prześliczny przepis: "Baranek z substancyą: Weź baranka część mięsistą, porąb cienko, ociągniey w maśle, weź pieczenią wołową, nie sól, albo mało co i nie mocz, przepiecz na pół, wyciśniey z niey sos, wley w baranka ociągnionego, przydawszy kwiatu i pieprzu, a day gorąco."... Od Przypkowskich - do położonego na skraju miasta opactwa cystersów. Długie wirydaże, ciężkie sklepienia, mroczne nisze, chłód pełznący od grubego kamienia, cisza. Poprzez stare malowidła i inskrypcje, tablice objaśniające, zapiski w starych kronikach i zgromadzone pamiątki dociera do mnie - tak skutecznie zacierana i pomniejszana przez współczesnych - potęga tego zgromadzenia mnichów i doniosłość roli, jaką odegrało w naszych wczesnych dziejach. To cystersi zakładali najstarsze polskie huty w Wąchocku, koło Starachowic czy Bytomia. To oni wprowadzili, po raz pierwszy w hutnictwie, młoty poruszane siłą wody. Zakładali - nowoczesne jak na swoją epokę - garbarnie i fabryki sukna. Stworzyli gęstą sieć wydajnych młynów. "Uprzemysłowili" w ten sposób ponad trzysta pięćdziesiąt wsi. Zapoczątkowali rozwój nowych metod rolniczych: melioracje, osuszania gruntów, kanały, wprowadzenie upraw nowych warzyw i owoców. Rozkwitało ziołolecznictwo, oparte już nie na zbieractwie, ale na uprawie ziół. Tradycja założonych przez nich winnic przetrwała do dziś w Koprzywnicy i w zielonogórskiem. To w ich ruszniczarniach - aż to trochę dziwne w zestawieniu z zakonnym powołaniem - królowie polscy zamawiali broń, proch i kule armatnie. Z prowadzonych przez nich szkół specjalistycznych wychodzili malarze_iluminatorzy, przepisywacze tekstów, kronikarze i... dyplomaci. Osobny, wielki rozdział - to sztuka. Przede wszystkim muzyka. Pozostały po nich ogromne ilości zapisów nutowych, kompozycji i tekstów. Sławne hymny jak "Salve Regina", "Chrystus zmartwychwstan jest" i "Pod Twoją obronę". Mnóstwo dzieł anonimowych, ale i wielkie nazwiska: Stanisław Sylwester Szarzyński i stawiany na równi z Palestriną Jan Nucius, opat z Jemielnicy, autor ponad dwustu utworów muzyki polifonicznej. Sławna, polifoniczna kapela istniała w klasztorze mogilskim. W malarstwie błyszczy jak gwiazda nazwisko Stanisława Samostrzelnika, autora kilku obrazów, fresków, ale przede wszystkim arcydzieł sztuki iluminatorskiej. Tak sobie chodzimy, uczymy się rzeczy nowych, przypominamy stare, które wyleciały z głowy, odkrywamy imponującą historię cysterskiego zakonu - i w końcu stajemy przed Historią ucieleśnioną. Tutaj właśnie jest cela klasztorna i kaplica z grobem Wincentego Kadłubka. Urodzony w 1161 roku, potem student Sorbony, potem proboszcz w Sandomierzu, wreszcie biskup krakowski. Po jedenastu latach zrzeka się dostojeństwa i urzędu, idzie pieszo do Jędrzejowa, zamyka się w klasztorze i tu umiera w opinii świętości. Papież Klemens XIII ogłasza go błogosławionym. Wincenty Kadłubek - autor wielkiej "Kroniki" i "Historii Polski". Przy jego grobowcu mnóstwo kartek. Powtykane gdzie się da, leżące na stopniach, nawet na ziemi. Są to wzruszające, nieraz bardzo nieporadne listy, pisane przez uczniów i maturzystów. Jego, uczonego i dziejopisa, obrali sobie za patrona swoich małych zmagań szkolnych. Po wyjściu, po mrokach i chłodach opactwa, podwójnie jaskrawe słońce i ciężki upał. Na surowych murach zewnętrznych błagalne tabliczki, które przypominają, że to obiekt sakralny i proszą, żeby nie zostawiać napisów. Tych napisów jednak sporo. Stare zabytki i wszelkie miejsca o wyjątkowej urodzie, wyzwalają w ludziach dziwne instynkty. Chcą się oni do tego piękna przypisać, podczepić - w najbardziej absurdalny sposób. "Byłem tu!" - wrzeszczą i zostawiają datę, nazwisko i adres - świadectwa własnej głupoty. Wśród napisów są już swoiste zabytki. Z końca i z połowy dziewiętnastego wieku. Te wyryte są starannie, kaligraficznym pismem, obok często jakaś winietka czy zarys herbu. Współczesne są wydrapane kulfonami, nabazgrane węglem czy kredą. Razem z upływem czasu widać i chuligaństwo chamieje. Jedziemy dalej. Wczesnym popołudniem wjeżdżamy do Sandomierza. Wstyd się przyznać, jestem tu po raz pierwszy w życiu. Aż trudno uwierzyć w to, co się za chwilę zobaczy, bo wszędzie płasko jak stół i miasto rozpoczyna się od paskudnych, nowoczesnych dzielnic, szablonowych i bez wdzięku. Nagle coś się zaczyna piąć w górę, ulice się zwężają i docieramy pod otoczoną murami Starówkę. Przez piękną Bramę Opatowską wchodzimy w starą uliczkę i nią na Rynek. Tutaj - to tylekroć już przeżywane, a jednak za każdym razem inne - zatrzymanie na chwilę oddechu i rozlanie się w okolicy serca słonecznego ciepła. Ryneczek jest spadzisty, dość mocno nachylony, wyłożony mozaiką z piaskowca. Okalają go domy i kamieniczki smakowite z rzeźbami, portalami, medalionami i attykami - jasny, renesansowy rytm. Pośrodku bryła Ratusza. Bryłka właściwie, bo to jest nieduże, delikatne, smukłe i urzekające. Korpus ze starej, ozdobnej cegły, z przepięknymi fryzami i niesymetrycznie dostawiona, bielutka wieża. Taki półfantastyczny, czerwonobrunatny stwór z jasną, łabędzią szyją i małym łebkiem u góry. Jest w całej tej scenerii zadumanie starych, zabytkowych miast, które narzucają odwiedzającemu swoje prawo, wyłączają go z biegu, ucinają na chwilę współczesność i w sposób naturalny, przeskakując czas, lokują go w przeszłości. Chciałoby się znieruchomieć i tylko patrzeć, słuchać czegoś, co pozornie nie wydaje głosu, a jednak dźwięczy w powietrzu; może to echo psalmów Gomółki, który tu się urodził i tworzył?... Spędzamy na tym rynku - chodząc powoli i zmieniając perspektywy - ze dwie godziny, a i tak jest to za krótko, zostaje żal niepotrzebnego rozstania, prześlizgnięcia się po czymś, nie dotarcia do sedna. Uliczką Mariacką, wśród starych budowli seminaryjnych i biskupich, idziemy do katedry. Jakiś załom muru i opadająca w dół boczna ulica przypominają mi nagle Toledo i skręt z pałacu Zocodover do Alkazaru. Jest takie ukryte pokrewieństwo krajobrazów i miast, odzywające się nieoczekiwanymi echami, polegające bardziej na atmosferze niż na realnym podobieństwie. W takich chwilach czuje się szczególnie mocno przynależność Polski do starej Europy. Wnętrze gotyckiej katedry przebogate, bizantyńsko_rokokowe, a to rokoko aż paradoksalne, bo mimo przeładowania zwiewne i lekkie, nie przydaje ciężkości ścianom, ale płynie po nich i wprawia je w ruch. Zatrzymujemy się dłużej przy ogromnych, trochę niesamowitych obrazach. Obiegają katedrę dookoła i noszą łacińskie nazwy kolejnych miesięcy. Na nich, w straszliwym ścisku i tłoku - sceny męczeństwa różnych Świętych i Patronów, którzy w danym miesiącu ponieśli śmierć. Taki osiemnastowieczny horror. Spiętrzone w naiwnej perspektywie postaci wydłubują sobie oczy, wyciągają kiszki na kołowrotku, odpiłowują głowy, wlewają smołę do odbytu, skalpują i krzyżują, przywiązując do kończyn ciężarki. Nad każdym torturowanym - numerek. Oznacza dzień śmierci. Na ścianach namalowane w osobnych medalionach objaśnienia, zawierające imię męczennika i krótki opis zgonu po łacinie. Oprócz "Miesięcy" jest jeszcze obraz przedstawiający wysadzenie w powietrze sandomierskiego Zamku i cudowne przeniesienie rycerza wraz z koniem na drugi brzeg Wisły, malutkiej i zabawnej jak strumyk. Obok apogeum makabry, czyli tak zwana "Rzeź niewiniątek". Tutaj ogromne płótno zaludnione jest przez okrutnych Żydów z haczykowatymi nosami, mordujących masowo chrześcijańskie niemowlęta, aby wytoczyć z nich krew na mace. Dobrze, że nie trafił tu Lanzmann podczas kręcenia "Shoah"... Spieszymy się teraz, żeby zdążyć na ostatnią turę podziemnej trasy turystycznej. To już inwestycja powojenna. W czasie rewaloryzacji, a raczej ratowania resztek z bezmyślnych zniszczeń i dewastacji, odkryto pod kamieniczkami kupców miejskich olbrzymie piwnice do magazynowania towarów, głównie wina, zboża i sukna. Cała Starówka była tymi piwnicami podbita, jak podszewką. Połączono je więc w podziemny ciąg, zachowując tam, gdzie się dało, oryginalne portale, ściany szczytowe i fragmenty sklepień, resztę dobudowując. W niektórych komorach stoją beczki, na ścianach korytarzy sgrafitta, przedstawiające postacie historyczne, głowy rycerzy, rzemieślników cechowych i kopie starych pieczęci. Dość tandetne. Sgrafitta - to obok papiero_ i metaloplastyki, ulubiona technika naszych współczesnych. Tamtymi uświetniają salony pralnicze, kiermasze i kongresy naukowe, sgrafitto zaś załatwia przeszłość i wchodzi tam, gdzie jest coś "historycznego". Z tej samej łączki jest komentarz oprowadzającej grupę panienki z kamienną twarzą. Dowcipy o niewierności panów w komorze katowskiej i alkoholowe przekomarzanki przy beczkach, przypominają słyszane wcześniej w Planetarium we Fromborku. Może jest jakiś jeden układacz takich tekstów, posługujący się zatwierdzonym odgórnie podręcznikiem? Niby to zwyczaj wszystkich przewodników świata, owo wtykanie anegdot między daty i fakty historyczne, ale na ogół udają oni przynajmniej, że improwizują, próbują zdobyć się na lekkość i wdzięk. Tu szwy są obnażone, a tekst wyuczony tak, że nie przesunie się w nim nawet przecinek. Gorsza nawet od dowcipów jest w nim podskórna, uparcie powracająca chwalba. Zrobiliśmy to, udostępniliśmy wam, podarowaliśmy, zdobyliśmy się na wysiłek, dużo nas to kosztowało - ale macie. Górnicy też nam pomogli w czynie społecznym - jest naturalnie tablica, którzy górnicy, z jakiej kopalni i kiedy - jak widzicie, mimo tych wszystkich ważnych spraw na głowie, dbamy również o kulturę. I już turyści czują przez skórę, że powinni być wdzięczni, zobowiązani, już chodzą z niewidzialnym ciężarem na plecach. Przecież sama inicjatywa słuszna, sensowna, lepiej, że to zrobili, niżby się miało zapaść i zniknąć raz na zawsze - a jednak coś w tym przeszkadza. Zinstytucjonalizowanie, brak wdzięku, odciśnięty ślad ciężkiej, krótkopalcej ręki. Przez szczuplutki, wysoki otwór w murze obronnym, zwany Uchem Igielnym, i przez most - przechodzimy na drugą stronę głębokiego lessowego jaru, do klasztoru i kościoła dominikanów. Leży tam księżna Adelajda pod pięknym sarkofagiem, a jej maleńka główka wychyla się też spomiędzy dwóch glazurowanych cegiełek przepięknego portalu. Ta ornamentyka i rzeźba w glazurowanej cegle, to rzadki i wysoko ceniony nurt gotyku. W starym, surowym wnętrzu jedna z kaplic rozkwita nagle jak secesyjny irys, cała jest w stylu młodopolskim, z polichromią i witrażami Karola Frycza. Niedaleko bocznego wejścia przypomnienie wielkiego najazdu Tatarów. Zginęło tu wtedy wielu zakonników, w gablotach leżą ich kości_relikwie: czaszka z pękniętą kością czołową, inna z odrąbaną potylicą, kości miednicy z głębokimi cięciami miecza, nawet kawałek kręgosłupa z tkwiącym w nim jeszcze grotem tatarskiej strzały. Chyba bardzo mało jest w Polsce starych kościołów, przez które nie przegalopowały choć raz - rabując, niszcząc i paląc - skośnookie czambuły. Razem z nami oglądają kościół starsi państwo, sympatyczni i kulturalni. On mówi, że w Muzeum Diecezjalnym mają tu ładnego Cranacha i Caravaggia, pierwszy raz obejrzał, bo nigdy nie mógł zdążyć. Dodaje z nutką satysfakcji, że przyjeżdżał tu na swoje wieczory autorskie, a sekretarz Komitetu Miejskiego tak gościnnie przyjmował, że trudno się było wyrwać. Mówi bardzo ciepło o sekretarzu i niemal równocześnie przyklęka przed głównym ołtarzem i robi poważnie, w skupieniu znak krzyża. I to Polska właśnie. Już wieczór. Jesteśmy wypompowani, złażeni, pełni wrażeń, trochę niedosyceni Rynkiem i Ratuszem, tam trzeba było pobyć dłużej i zabrać w oczy więcej tych krzywizn, owali, łuków i spatynowanych barw. Chcemy nocować w okolicach Niska, bo na mapie zaznaczono tam jakiś lasek. Wbrew mapie jednak, osiedla są tu niemal pozrastane, jak na Górnym Śląsku, Nisko wczepia się w Stalową Wolę, a ta Stalowa Wola, serce przedwojennego Cop_u, wydaje się w tym szybkim, wieczornym przelocie odpychająca; brzydkie, chaotyczne blokowisko, pomalowane na rudo i bahama yellow. Po długiej, męczącej jeździe noc w brudnym lasku, daleko od szosy; ciężkie, niespokojne sny, podejrzane odgłosy, otwieram, wyglądam - jacyś rabusie spychają cichcem czyjś samochód, chcę interweniować, okazuje się, że to tacy jak my noclegowicze, którym zepsuł się rozrusznik i próbują na pych. Zasypiam więc i przez moje sny przetacza się znów z łoskotem Hitchcock z katedralnych obrazów. Coś mnie goni, następuje na pięty, wyłazi zza drzewa z ogromnym świdrem. Następny dzień powinien być osobny. Wyłączony z pospiesznego rytmu i z tych telegraficznych, na kolanie robionych notatek, które z konieczności ślizgają się po powierzchni i są tylko zapisem emocji, ogólnego i bardzo subiektywnego wrażenia. Jest to dzień klasztoru i Bazyliki Ojców Bernardynów w Leżajsku. Dziwne miasto w dolinie Sanu, skupiające na sobie zainteresowanie i obdarzane osobistymi przywilejami przez wielu królów i wiele rodów magnackich. Przez Kazimierza Wielkiego, Władysława Jagiełłę, Zygmunta Starego, Bonę, przez Opalińskich, Szydłowieckich, Potockich. Miasto tak szarpane najazdami Tatarów, że zostało kiedyś w całości przeniesione. Po katastrofalnym rajdzie tatarskim w szesnastym wieku zostało dekretem Zygmunta Starego odbudowane o pięć kilometrów dalej, w miejscu bardziej obronnym. Miasto uwikłane w historię słynnego "diabła łańcuckiego", Stanisława Stadnickiego, infamisa i banity. To tutaj mocował się z nim leżajski starosta Łukasz Opaliński w kolejnych zajazdach i starciach zbrojnych. Właśnie po ostatecznym pokonaniu "diabła" ufundował klasztor i bazylikę jako podziękowanie za zwycięstwo i pokutę za grzechy własne. Klasztor i kościół, to ogromny, forteczny kompleks. Otoczony wysokim murem z otworami strzelniczymi. Na zewnątrz, w sfalowanym pagórkami pół_parku, pół_lesie - współczesne kaplice i dróżki maryjne, stary cmentarz, gdzie chowano zakonników i donatorów, oraz Kalwaria, kończąca się nie złożeniem do Grobu, ale Chrystusem Zmartwychwstającym w małym ogródku, pełnym kwiatów. Osobność dnia zaczyna się, kiedy wchodzimy do bazyliki. Jest to wejście w gąszcz. Szukałam jednego jedynego słowa, które oddałoby najwierniej pierwsze wrażenie i tylko takie przyszło mi do głowy. Właśnie gąszcz, gęstwina, tak jak wejście do tropikalnego lasu, gdzie nie ma nieba, ziemi ani powietrza, tylko zieleń, eksplozja form roślinnych. Tutaj podobnie. Nie ma ścian, sklepień, naw, ołtarzy tylko jakieś nieprawdopodobne zagęszczenie wspaniałej dekoracji barokowej. Gdyby był choćby skrawek wolnego miejsca, gładkiej płaszczyzny - skupiłby na sobie uwagę i uporządkował doznania. Tutaj nie wiadomo od czego zacząć, gdzie się zatrzymać, w którym kierunku iść. Oko przywiera do jakiegoś fragmentu i natychmiast jest bombardowane z boku, z dołu i z góry dziesiątkami innych. Musi biec dalej, przesuwać się, wędrować - koncentracja w pierwszych minutach jest niemożliwa. Niezwykłe organy, które nie skupiły się - jak to najczęściej bywa - w partii chóru, ale rozsypały po całym kościele, w postaci sekcji głównej, sekcji bocznych, pozytywów nawowych, wieżyczek organowych na filarach i oddzielnych organowych kapliczek. W pierwszej chwili trudno je odnaleźć wśród spiętrzenia postaci, posągów, arkad, wieżyczek, wisiorów i ornamentów. Dopiero później odkrywa się w tym rojowisku, w najbardziej nieoczekiwanych miejscach, wiązki większych i mniejszych piszczałek. Wszystkie są ze sobą połączone. Takie niezwykłe, siedemnastowieczne stereo. Unikalny projekt, wieloczłonowość, uzyskany przez nią ton i fakt, że instrument jest równocześnie sam w sobie wielkim elementem dekoracyjnym - dał organom leżajskim jedno z pierwszych miejsc w Europie. Niezwykłe stalle. Znów gąszcz niemal roślinny. Intarsje, inkrustacje, snycerskie reliefy, całe sceny biblijne, Święci, Biskupi, putta, amorki, łodygi, stylizowane pnącza, rzeźbione przedpiersia, rzeźbione zaplecki, zwisające nad podwójnym rzędem siedzeń podniebia własnych, małych sklepień. Niezwykła ambona. Podtrzymuje ją wielki Anioł, na obu wzniesionych rękach unosi balkon przypominający niewielką świątynię z gzymsami, niszami z postaciami Świętych, kręconymi kolumnami i ciężkim, rzeźbionym baldachimem. Nałożono nań potężną czapę trzech koron, umieszczonych jedna na drugiej, po jubilersku rzeźbionych. Na najwyższej kłębek obłoków, z których odbija się i ulatuje w górę Bóg Ojciec. Biedny, spracowany Anioł na dole, który przez kilka stuleci dźwiga tę konstrukcję. Niezwykła polichromia. Wszędzie tam, gdzie zostało trochę miejsca - gdzie nie sięgnęła rzeźba i nie wypełniły płaszczyzn rozrastające się konary, gałęzie i gałązki leżajskich organów - weszło malarstwo. Usadowiło się w górnych partiach i bez reszty wypełniło sklepienia. Późnobarokowe malarstwo iluzjonistyczne; malował osiemnastowieczny Stroiński i jego pomocnicy M~ullerowie, malowali Wojtanowski i Kłossowski. Tam, gdzie już wszystko miało się urwać i skończyć, otwierali poprzez malowane łuki i kolumny nowe pejzaże, zamglone nieba, dalekie drzewa, a wśród nich ewangeliczne sceny, głównie z życia Maryi Panny. Starczy tych niezwykłości, żeby człowiek zatrzymał się oszołomiony i dopiero później, stopniowo, zaczął to sobie oczami i myśleniem porządkować, szukać własnych ścieżek. A jest jeszcze dziewiętnaście ołtarzy bocznych, z których każdy jest odrębnym elementem architektonicznym. I setki rzeźbionych i malowanych postaci, które wkomponowując się w całość, żyją jednak własnym, osobnym życiem i są zaczętymi wątkami osobnych opowieści. Prorocy, Święci, Królowie, Anioły, Atlasy, Herkulesy, Satyry, Murzyni, personifikacje Europy i Azji, Afryki. Gąszcz, gąszcz... W takich miejscach jak bazylika leżajska myślę wciąż na nowo, jak to się dzieje, że to niesłychane spiętrzenie tematów, tworzyw i technik artystycznych stapia się w ogólną harmonię? Bo w początkowym uczuciu oszołomienia i przytłoczenia nie ma sprzeciwu, człowiek to akceptuje. Nic nie odstaje, nie razi, nie kłóci się z otoczeniem, nie brzmi fałszywie - przeciwnie, bardzo wyraźnie czuje się istnienie tajemniczych, niewidzialnych nici, które to wszystko wiążą w spólną całość. Gdzie leży ów sekret, tak trudno osiągalny dla współczesnych? Może w tworzeniu pełnym indywidualności, lecz bezimiennym, tak jak w średniowiecznych cechach? Wśród leżajskich twórców znamy niewiele nazwisk: kilku malarzy, parę imion zakonników, też zresztą nie do końca potwierdzonych. Większość dzieła wykonali artyści anonimowi, mnisi ze wspaniałych bernardyńskich warsztatów snycerskich. Może tam gdzie artysta nie krzyczy: Ja! to moje dzieło. Mnie ma uwiecznić. Przekazać pamięć o mnie - łatwiej mu jest wejść bez zgrzytów w harmonię ogólną. Może dawni twórcy jaśniej widzieli cel, któremu takie wnętrze ma służyć, może podporządkowywali mu się pokorniej... No więc teraz dopiero idziemy tam, gdzie wszystko się zaczęło. Odwróciliśmy kolejność spotkania. Po wspaniale zdobionych stopniach zbliżyliśmy się do ukrytego w cieniu tronu. Przyczyną sprawczą wszystkiego, co tu powstało, tych aniołów, patronów, koron, fresków, stall, koncertów na przedziwnych organach, trudu pielgrzymowania - jest Matka Boska Leżajska. Była już tutaj, zanim zaczęto budować bazylikę na Jej mieszkanie. Znajdowała się w małym, drewnianym kościółku Bożogrobców, namalowana w końcu szesnastego wieku przez jednego z zakonników tego zgromadzenia, Ojca Erazma. Przenosił on na płótno - w miarę napływającej relacji - wizje pobożnego robotnika miejscowego browaru. Wieści o tych widzeniach i świętym malowaniu zaczęły już wtedy ściągać wielu pielgrzymów. Kościółek stał się za ciasny, a potrzeby duszpasterskie przybywających tak duże, że na samym początku siedemnastego wieku sprowadzono tu potężny zakon Ojców Bernardynów i im powierzono opiekę nad sanktuarium. W roku 1752 odbyła się, dzięki staraniom hetmana wielkiego koronnego Józefa Potockiego, koronacja obrazu koronami papieża Benedykta VI. Matka Boska Leżajska oczekuje nas w osobnej, oddzielonej prześliczną zabytkową kratą kaplicy, za zasłoną malowaną i srebrną, wśród gablot z wotami, których część pochodzi jeszcze z siedemnastego wieku. Na srebrnym firmamencie tła dwanaście dużych, ułożonych w półkole gwiazd i spokojna, zamyślona twarz. Poniżej troje rąk, dwie Jezuska i jedna Marii. Srebrne sukienki odsłaniają zawsze tylko twarze i ręce, ale tutaj ma to wyraz szczególny. Może to tylko moje wrażenie osobiste, ale już wiem, że zabiorę stąd w dalszą drogę właśnie Ręce. Lewa ręka Dzieciątka jest stulona jak muszelka, być może obejmuje niewidoczne pod srebrem jabłko lub berło. Prawa wyprostowana, z dwoma wyciągniętymi palcami, odbieram to nie tyle jako gest błogosławieństwa, co drogowskazu, ukazania czegoś, co jest ukryte przed naszymi oczami, a do czego powinniśmy dążyć. Najdziwniejsza jest ręka Marii. Gotycko wydłużona, miękko opuszczona ku dołowi, powtarza dwoma smukłymi palcami ów czytelny gest dawania tajemniczego sygnału. Jest w nim coś ze starych rycin hinduskich, przedstawiających tańce obrzędowe, gdzie każdy układ palców oznaczał inne słowo czy inną fazę modlitwy. Troje rąk na obrazie tworzy wyraźny trójkąt, tę ulubioną przez dawnych włoskich malarzy formę geometryczną, której przypisywali znaczenie mistyczne. Ręce leżajskie żyją na obrazie życiem własnym, podobne do egzotycznych kwiatów, lub morskich żyjątek. Są jakby celem samym w sobie, przekazanym znakiem. I tak sobie wędrujemy po wnętrzu bazyliki, zatrzymujemy się, przyklękamy, siadamy w ławkach, patrzymy. Przetacza się dzień bez godzin, godziny bez minut, trochę inny czas. Wychodząc myślę, że Leżajsk nie powinien być miejscem "po drodze", ale celem osobnej wyprawy. Koncentracją, zamyśleniem, skupieniem, próbą przebicia się przez gąszcz do tajemnicy sacrum. Na trasie Jarosław. Przejeżdżamy przez miasto wczesnym wieczorem. Ponieważ jest upał, kurz, a my porządnie zmęczeni leżajskimi wrażeniami, więc chcemy tylko wpaść na chwilę do dominikanów i jechać dalej, szukając na noc jakiegoś lasu. Zatrzymujemy się na dużym placu przed bazyliką i tu nagle rytm się urywa. Leniwiejemy, nie chce nam się nigdzie ruszać, powietrze stojące i różowawe, przechodzące szybko w fiolet, ruchy zwolnione, daty nieważne, pośpiech - jaki narzuciliśmy sobie z konieczności - traci sens. Nieoczekiwanie spędzamy na tym zupełnie nietypowym biwaku dwie noce, w które oprawiony jest jak w ramki dzień jarosławski. Może wszystko zaczęło się od dzwonu. Ten dźwięk potrafi czasem przenieść w zupełnie inną rzeczywistość, tak jakby otwierał nawias. A to jest dzwon o bardzo głębokim i pięknym tonie, ufundowany na 200_lecie przybycia dominikanów, którzy zastąpili tu jezuitów po kasacie. Dzwon odzywa się rzadko, w dni specjalnie uroczyste, a właśnie jest taki dzień jednego z tutejszych patronów, świętego Jacka Odrowąża. Potem była sprawa wody. Kanistry mieliśmy już puste, więc trzeba było odnowić zapas. Pytamy przechodzącego dominikanina - a habit miał w tym oświetleniu jasnoliliowy, jakby fosforyzujący - gdzie można sobie nabrać. Pokazuje nam, schowaną za bryłą bazyliki, sporą kaplicę na dziedzińcu. Tam jest źródło. Trysnęło, jak głosi podanie, w chwili odnalezienia figury Matki Boskiej, na początku czternastego wieku. Odkąd je ocembrowano i ujęto w krany, wierni przyzwyczaili się brać tę wodę na potrzeby domowe. I to jest naturalne - mówi - ludziom nie można przecież skąpić zdrowej, źródlanej wody, zwłaszcza dziś, kiedy tak o nią trudno. W kaplicy całe ściany pokryte starymi i nowszymi zapiskami uzdrowień i podziękowań za działanie wody. Pośrodku potężna studnia - w jednym z jej bocznych zagłębień ukrywano podobno Figurę przez cały okres ostatniej wojny - na czterech rogach drewniane kolumienki, a w nich krany. Z pewnym zażenowaniem podstawiamy pod nie nasze wielkie kanistry, ale to uczucie zaraz mija. Przyczepa stoi pod murem klasztoru, u wylotu małej uliczki; niskie przedmiejskie domki, dzieci przegrodziły jezdnię sznurkiem i grają w siatkówkę, sporo ławek, na których siedzą ludzi. Trochę to krępujące, trudności z myciem, a zwłaszcza wylaniem gdzieś wody - przecież nie można ludziom pod próg. To jednak także szybko przestaje przeszkadzać. Jest bardzo swojsko, nikt się nie dziwi, nie zagląda. Nasz znajomy dominikanin parokrotnie w ciągu dnia wychodzi po zakupy. Nie ma wtedy habitu, tylko spodnie i koszulkę polo, a ręce obładowane siatkami, z których wystają bułki i warzywa. Zatrzymuje się zawsze przy nas na chwilę, żeby zamienić parę słów. Opowiada nam historię sanktuarium. Sączy ją pojedynczymi kroplami, bo ojcowie czekają na wyładowane torby. Raz więc jest dziękczynna pielgrzymka Królowej Jadwigi po wyprawie na Ruś Halicką, raz rok 1755 i koronacja, o którą wystarał się Konstanty Sobieski, syn króla Jana III, kiedy indziej budowanie obecnej świątyni przez księżnę Annę Ostrogską, krewną św. Jacka Odrowąża. My też chodzimy do miasta, żeby powysyłać listy i odnowić jedzeniowe zapasy. W centrum sporo jest jeszcze starych, solidnych, bogato zdobionych budynków. Tak właśnie wyglądały te dziewiętnastowieczne galicyjskie poczty, banki i urzędy. Spotykane raz po raz między dzisiejszymi bloko_barakami, nadają miastu trochę spokojnej godności. Kiedy wracamy, ludzie z okolicznych domków już nie odwracają w naszą stronę głów, żeby się pogapić. Tylko jeden bardzo tęgi, stary pan, siedzący na balkoniku nad mini_ogródkiem i robiący coś na drutach, przesuwa przy każdym naszym przejściu okulary na tył głowy i podnosi rękę w geście pozdrowienia. Raz dominikanin, mający widocznie wolniejszą chwilę, kiwa na nas i prowadzi do refektarza, gdzie odkryto niedawno zamalowane przez Niemców freski. Zamknięte w łukach scenki pojawienia się Figury, pożaru kościoła, budowy nowego, najazdów, przewożenia Matki Boskiej łodziami do Sandomierza, do Torunia, kolejne, uroczyste powroty - a pod łukami postaci fundatorów klasztoru. Parokrotnie w ciągu dnia muzyka dzwonu. Już nie ten najważniejszy, jubileuszowy - ale inne też brzmią pięknie. Dzieci grają w siatkówkę z coraz mniejszym przekonaniem, w zapadającym wolno zmroku nie widać już piłki. Kładziemy się spoceni, niedomyci, ale jest nam tu dobrze. Cały ten wycinek miasta przylgnął do klasztoru, schronił się w jego cieniu i stąd czerpie swój spokój. Zasypiając, rozmawiamy półgłosem, jak ważne są takie azyle, wysepki intuicyjnie wyczuwanego bezpieczeństwa. I że mężczyźni w białych habitach mądrze wybrali swój los. Im świat bardziej zwariowany, tym to się wyraźniej czuje. Na tym placu, pod tym murem nie chce się nam nawet nastawić wieczorem radia i wysłuchać któregoś z lepiej słyszalnych dzienników; po co mamy sobie sny niespokojnie poplątać. Jarosławska Matka Boska też przychodzi do nas inaczej. Nie jest to gwałtowne, jednorazowe spotkanie, ale już odrobina obcowania. Wpadamy tu na krótkie chwile i na dłużej, patrzymy na Nią w czasie nabożeństwa, kiedy wierni całują relikwiarz świętego Jacka - i w czasie sprzątania kościoła, w świetle lamp i w świetle dziennym, kiedy nawy z wolna się wypełniają i kiedy jest całkiem pusto. Na powitanie i na pożegnanie. Patrzymy na wychylającą się ze srebrnego tła gotycką rzeźbę w drzewie polnej gruszy. Z dołu nie widać dobrze twarzy Marii, dopiero na fotografii uderza wyraz bólu. Jest w stężeniu rysów, w opuchniętych wargach, w ciężkich, prawie zamkniętych powiekach. Matka trzyma w ramionach zmarłego Syna. Jego ciało jest skręcone, a prawa ręka opuszczona prostopadle w dół, jak podpora, podtrzymująca całą kompozycję. Twarze i ciała jednakowo blade, jakby bez kropli krwi, podświetlone zimnym światłem. Całość znów zamyka się w trójkącie - ale nie jest to delikatny, jakby sfalowany trójkąt leżajskich rąk, tylko ostry, kanciasty trójkąt cierpienia. Kiedy tak w różnych porach dnia oswajam się z wizerunkiem jarosławskim, przychodzi mi coś do głowy. Wędrówka, która ma na trasie wiele sanktuariów, stapia się w jedną wizytę. Ona, Maria, jest gospodynią - my gośćmi. Gospodyni jest wciąż ta sama, ale za każdym razem przyjmuje trochę inaczej. Tak jak żywy człowiek, a nie rzeźba czy obraz. Raz się uśmiecha, raz marszczy brwi, słucha bardzo uważnie, albo zamyśla się i patrzy gdzieś przed siebie, pozwala, abyśmy brali udział w Jej radości, albo w Jej bólu. Widzi się po drodze ruiny, zamki, krajobrazy, miasteczka - i wszystko to jest bardzo ważne, wywołuje zachwyty, smutki i irytacje - ale w momencie wejścia do kolejnego sanktuarium znika, a wizyta uzyskuje ciągłość, tak jakby nie było w niej przerw. I przez to staje się właśnie bardziej skondensowana, pogłębia się. Powtarzający się cykl: wejście do chłodnego wnętrza, zmrużenie oczu, chwila przyzwyczajania się do półmroku, podejście do ołtarza, przyklęknięcie, wolne opuszczanie zasłony - i już to samo co przedtem zapatrzenie_zamyślenie, to samo trwanie, w którym dziś jest bogatsze o wczoraj, o przedwczoraj, o miesiąc temu, o rok... Nazajutrz droga się zmienia. Pożegnała się z równiną, sfalowała, wpełza na pagórki, łagodnie z nich osuwa, już jej coraz więcej przed nami, bo spomiędzy wzniesień wybłyskują jej zakola i pętelki w miarę rozszerzania się perspektywy. Przelatujemy, nie zatrzymując się, przez Przemyśl, bo nie zmieści się w czasie, a wart jest więcej niż paru godzin w biegu - trzeba będzie tu wrócić na dłużej. Na wysokim brzegu Sanu, opatulone w poranną mgłę, stare budowle i wieże kościołów. W środku każdej mszy jest modlitwa za Papieża i za "naszego biskupa" - tu następuje imię. W naszych przyśpieszonych wędrówkach słyszeliśmy już wiele tych imion; wczoraj, po raz pierwszy zabrzmiało: Ignacy. Usłyszymy je jeszcze wielokrotnie w zwykłych rozmowach z ludźmi. Wymawiane z ogromną serdecznością, szacunkiem, a przede wszystkim z lokalną dumą. Obecność pasterza diecezji jest mocno wyczuwalna na całym tym terenie. Ważna. Czasem od niej właśnie zaczyna się przygodna rozmowa i jest to pierwszy sygnał porozumienia - aha, wiadomo, kto jest kto. Ukazuje się drogowskaz: Lwów - 123‹km. Wyobrażam sobie, jaki to skurcz serca dla ludzi stamtąd - ja też, chociaż w ogóle nie znam tego miasta, czuję mały skurczyk. Przed nami Krasiczyn. Schowany za miasteczkiem i utopiony w zieleni nie pozwala się posmakować z daleka. W momencie ukazania się zaskakuje zupełnie, bo tak jest go dużo, tak wspaniale i szeroko rozkłada się przed oczami. Czworobok potężnych murów. Zbudowali go w szesnastym wieku Krasiccy, wychowali tu parę pokoleń, a po powstaniu listopadowym przejął zamek ród Sapiehów. Wzrok przede wszystkim przylega do baszt - one są tu najlepsze. Cztery - surowe w dolnych partiach, a w wyższych coraz ozdobniejsze i lżejsze - cylindryczne baszty obronne. Od siedemnastego wieku mają swoje imiona, a w nich cztery światy i cztery obszary spraw najważniejszych dla współczesnych. Baszty nazywają się bowiem: Szlachecka, Królewska, Papieska i Boska. Każda z nich zupełnie inna. Szlachecka i Papieska kończą się attykami o zupełnie różnych profilach, Królewska oblepiona jest u góry sześcioma wieżyczkami, przypominającymi warowne domki dla ptaków, a Boska, zwieńczona kopułą, zawiera kaplicę zamkową. Dokoła ślad zarośniętej burzanami fosy i park, bardzo jeszcze wyraźny. Ma kręte aleje, trawniki z trawy, a nie z samych chwastów i cudowne drzewa. Olbrzymie tuje, wieżyce białych świerków, dęby i lipy jak całe zielone miasteczka, wymyślne gatunki jodeł - to już prawdziwe pomniki przyrody. Myślimy, że na tym się skończy, bo zamek jest od dwudziestu lat w remoncie i do środka wejść nie można. Ale akurat do jednego z budowlańców przyjechali krewni, trójka dorosłych i dwoje dzieci, więc majster urządza rodzinne zwiedzanie, a my się doczepiamy. Chodzimy po imponującym dziedzińcu obiegniętym krużgankami, przemierzamy bardzo długie wewnętrzne korytarze, oglądamy w jednej z baszt rodzinne katakumby Sapiehów - wśród dorosłych sporo dzieci, księżniczek i książątek co nie dożyły roku, dzieci umierały wtedy gęsto również wśród najmożniejszych. Znów na dół i w korytarze, większość okien już oszklona, w jednej z komnat restauruje się marmurowy kominek, w innej leży okryty folią kapitel kolumny i czeka na swoją dolę. Majster nie jest rozmowny, otwiera tylko pękiem kluczy grube kłódy, wpuszcza swoich, pokazuje coś w milczeniu palcem, czeka, aż dzieci podejdą i dotkną, potem wygania gestem ręki. Rodzina za to przez cały czas szemrze: a ileż tu pokoi, a na co to komu, a ja bym tak nie mogła, a chyba się po tych korytarzach gonili, a ileż to roboty, żeby posprzątać... Ogarnia mnie krótka, bolesna tęsknota do tamtego świata magnackich siedzib, jędrzejowskich czy sandomierskich rynków, pejsatych karczmarzy, białych dworków z kolumienka i - ale wiem, że czas odsunął je raz na zawsze i że jest to tęsknota nierozumna. Mijają dwie godziny, już jest po, krasiczyński zamek znowu umknął i zapadł się w zieleń. Na zewnętrznej stronie muru otaczającego park, długi napis z olbrzymich tekturowych liter, podobny do innych, pouczający co jest naszym zbiorowym obowiązkiem, albo że praca jednoczy i jest naszym przywilejem. Dziwna rzecz, owe napisy zagęszczają się zawsze i powiększają swoje rozmiary w bezpośredniej bliskości zabytków, w sąsiedztwie klasztornych dziedzińców, tuż obok gotyckich portali, przy renesansowych ratuszach - wszędzie tam, gdzie ocaliła się choćby odrobina piękna, wymagająca jakiegoś wyciszenia, taktu, uspokojenia otaczającego krajobrazu. Zamilcz - chciałoby się powiedzieć - nie ty budowałeś te mury, sekretarzu, naczelniku, wojewodo, nie ty sadziłeś te drzewa, stań przez chwilę dyskretnie z boku, przesuń się o kilkadziesiąt metrów, tam, gdzie blokowisko, wybetonowany plac, barak spożywczego Sam_u. Ale on musi być właśnie tu, zbudować rusztowanie z metalowych rur, papieroplastykę, plastykowe sztachetki, makietę - musi się podpisać, zawłaszczyć, strywializować. I to jest jeden z tych drobnych punktów, błahych pozornie skrzyżowań na drogach porozumienia; w rezultacie jedni w te, drudzy we w te. Parę godzin jazdy coraz bardziej zielonej, sfalowanej, przestrzennej. Pierwsze cerkiewki. Potem będzie już tak, że kiedy zobaczymy łagodne wzniesienie z gęstym kłębkiem drzew na czubku, będziemy się zawsze domyślać istnienia cerkiewki. Czasem są tam rzeczywiście, wśród gałęzi zamajaczy pękata cebulka wieży - czasem to tylko pogorzelisko, ślad fundamentów i parę sczerniałych bierwion, najczęściej niewiadoma, bo za daleko, żeby iść i sprawdzać. Wjeżdżamy w krainę o wielkiej urodzie, a część tej urody - jak na ironię - płynie z wielkiej, nie tak dawno przeżytej tragedii. Zły czas powojenny, czas ciosów wymierzanych na ślepo, pożarów i vendett, zdziczałych band i ich okrutnych pacyfikacji, masowych przesiedleń i panicznych, rodzinnych ucieczek - czas okrucieństwa. Kiedy się skończył i przyszła cisza - była to cisza martwa. Po prostu ludzi już nie było. Rok, trzy lata, pięć, osiem - a ziemia zupełnie pusta. Garstka wopistów, jakieś Hłaskowe bazy ludzi umarłych, jacyś pierwsi przybysze - pół pionierzy a pół awanturnicy. Przez cały ten czas pracowała pośpiesznie i skutecznie przyroda. Trawa i burzany zarastały drogi, z gór ściekał coraz niżej las i połykał pola, zbite zarośla sadowiły się na miejscu opuszczonych osiedli. Przykryć, przykryć jak najprędzej, wyrównać wszystko, rozprzestrzenić się, zasłonić, niech zniknie. Chociaż Bieszczady przeżywają dziś boom i co roku walą tam i zdeptują je tłumy turystów - ślad tamtego czasu jeszcze trwa. Jest puściej, przestronniej, trawy są wyższe, kwiaty większe, las zbija się w wał i nie przepuszcza, a wydeptane ścieżki zwężają się i raptem urywają, nigdzie nie prowadzą. Zatrzymujemy się na płaskim czubie, który zwieńczył ślimak dość stromych serpentyn. Jest stąd rozległy widok na dolinę, właściwie na parę pięter kotlinek i dolin. W zachodnim Zairze punkt widokowy nazywa się w języku tubylczym: kala_kala, co znaczy: daleko_daleko. Tu jest właśnie tak: niezmiernie daleko w którą by stronę spojrzeć. Daleko i pusto zupełnie, ani jednej wioski, ani jednej chaty w zielonych zagłębieniach. Słońce zachodzi, przejeżdża śpiewający autokar, potem przechodzi dwójka zmęczonych turystów z plecakami, potem już nic. Postanawiamy zostać tu na noc. Idę na daleki spacer grzbietem, cały czas kala_kala, bo grzbiet jest niezarośnięty, a lasy znacznie niżej, o uda obijają mi się wilgotniejące trawy i dziwne kwiaty o gorzko_słodkim zapachu, przypominające różowe pantofelki. Potem zaczyna ostro pachnieć mięta, weszłam w jej gąszcz, takiej mięty nie widziałam gdzie indziej, na każdej łodydze ma kilkanaście niebieskich, puchatych kulek - od dużej do malutkiej, jak paciorki nawleczone na nitkę. Kiedy wracam, wchodzę nagle w granie - rytmiczne, szeleszczące, coraz głośniejsze, dookoła jakby tysiące mikroskopijnych szufladek, otwieranych i zasuwanych. Tak właśnie rusza się i hałasuje powietrze na Południu, ale w Polsce nigdy jeszcze nie słyszałam tak głośno grających świerszczy. Rano ruszamy dalej. W malutkiej wsi Orelec, niedaleko Uherców, postanawiamy zostawić przyczepę i zrobić sobie bazę wypadową, żeby poruszać się szybciej i swobodniej. Wybieramy na chybił trafił dom nad zarośniętym stawem, przy bocznej dróżce prowadzącej do kościółka, przerobionego z cerkwi. Pytamy gospodarzy, czy można pod ich opieką zostawić przyczepę na trzy dni i wracać tylko na noc. Można, czemużby nie - godzą się życzliwie i proszą, żeby wybrać sobie najodpowiedniejsze miejsce. Okazuje się, że przyprowadził nas tu instynkt i nie mogliśmy trafić lepiej. W trzech dniach bieszczadzkich mieści się bardzo dużo. Więc najpierw jest Jasień, wioska przycupnięta w bok od Ustrzyk. Z niedużego, murowanego kościoła wychodzi ksiądz i zaprasza z ogromną serdecznością. Wie, że do tego zapadłego kąta nie przybywa się po atrakcje turystyczne, bo ich tu nie ma - ale wyłącznie w odwiedziny do Tej, której ksiądz służy. Idziemy więc razem do Matki Boskiej Bieszczadzkiej. Wśród koronowanych wizerunków w sanktuariach jest niewielka grupka, którą coś istotnego łączy. Niezależnie od dawnych peregrynacji, spowodowanych najazdami Tatarów, Szwedów, ukrywaniem obrazów i ich powrotami - jest także pokrewieństwo drogi odbytej niedawno. To te wizerunki, które po zakończeniu II wojny światowej mogły zostać odcięte i zapomniane, a jednak przywędrowały wraz z ludźmi. Upakowane nieraz w osobiste toboły podróżne, zabrane ze sobą na nowy, nieznany los, który pragnęło się spiąć jakąś klamrą z dawnym. Matka Boska Bieszczadzka należy właśnie do nich. Historia Jej sięga pierwszych lat siedemnastego wieku i klęski pod Sasowym Rogiem. Tatarzy najechali wtedy Podole, spalili i wymordowali wiele wiosek, a wśród nich Żeleźnicę. W zwęglonych resztkach cerkwi znaleziono nietkniętą podobiznę Matki z Dzieciątkiem i uznano to za cud. Przewieziono Ją do kościoła w Rudkach, pomiędzy Samborem i Lwowem; tam stała się przedmiotem kultu. Ksiądz zapala wszystkie światła. Gospodyni po raz pierwszy wychodzi nam na spotkanie w postaci starej, bizantyńskiej ikony. Mały Jezus ma twarz postarzałego mędrca, podkreśla to wysokie, jakby wyłysiałe czoło i wypukła narośl na nim. Jest to tak zwany guz mądrości, który malarze wschodni uważali za symbol wiedzy. U góry wiszą jak zabawki na choinkę, dwa Archanioły: Rafał i Gabriel. Identycznie przechylili głowy, tak samo złożyli ręce, a skrzydełka mają wątłe, jak nieduże ptaszki. Kompozycję centralną otacza wieniec osiemnastu postaci ze Starego Testamentu, związanych z rodem Marii. Jest tam chyba król Salomon trzymający świątynię, Jakub z drabiną i Mojżesz z tablicami. Na samym końcu rodzice: Joachim i Anna. Innych rozpoznać nie mogę, ale każdy ma coś w ręku, przeważnie zwoje zapisanych pergaminów. Malutkie postaci wymachują tymi pergaminami, są gwałtownie poruszone, jakby zatrzymane w biegu dokądś - a mimo to całość uspokojona i zakrzepła, jak wszystkie ikony. Ten bezruch widoczny zwłaszcza w postaci Matki Boskiej. Wyraz nieprzenikniony, odległy od spraw ziemskich, oczy patrzą trochę tak, jak obojętne, uważne oczy cesarzowej Teodory na mozaikach w Rawennie. Na prawym policzku układająca się w półkole plama - ślad kopyta tatarskiego konia. Odprysnęła w tym miejscu farba i musiano nałożyć nową. Mówi ksiądz, że po przywiezieniu przez wiernych, ikona przez dwadzieścia lat przebywała w seminarium duchownym w Przemyślu. Dopiero Biskup Ignacy powiedział, że ma iść do ludzi. Tyle ich tu przyjeżdża po czystsze powietrze, zdrowsze drzewa, po swój kawałek piękna. Ale samo piękno nie wystarcza, trzeba, żeby było je do kogo odnieść. Ikona powędrowała więc do Jasienia, wioski, która wróciła do Polski dopiero w 1951 roku, po tak zwanym wyrównaniu granicy. Kiedyś ziemię tę nadał Jan Olbracht za usługi rodowi Ustrzyckich. Groby kilku z nich znajdują się prawdopodobnie w tym kościółku pod głównym ołtarzem. Coraz więcej ludzi tu przychodzi - i turystów, i miejscowych. - A jak się żyje tutaj? - ksiądz zastanawia się chwilę. Różnie - mówi. - Ja czasów przedwojennych nie pamiętam, ale spotykam ludzi, którzy pamiętają. Nie twierdzą, że wszędzie - ale tu, w tej wiosce była zgoda. Ojcowie z synami chodzili do kościoła, matki z córkami do cerkwi i nikomu to nie przeszkadzało. Ludzie lubili się. Nienawiść posiano od pierwszych dni wojny i potem rosła, rosła... W końcu był już gęsty las tej nienawiści. Tyle niby czasu minęło, a ślady wciąż są. Niedawno Biskup Ignacy w Ustrzykach Dolnych cerkiew kazał otworzyć. Więc ludzie strasznie zaczęli szumieć - jak to? to nasze pozamykano, pozabierano, a teraz my - im? Była nawet obawy, że zechcą cerkiew uszkodzić, ale mądrze Biskup postąpił, stanowczo, chociaż łagodnie i teraz jakoś dotarło się. Idziemy potem na cmentarz okalający kościółek. Właściwie ślad cmentarza. Tylko nagrobek niejakiego pułkownika Wiślickiego zachował się w dobrym stanie. Napisy na płytach były dwujęzyczne. Więc najpierw niszczono groby, uznawszy je za lackie, a po powrocie Jasienia inne, bo były na niech napisy cyrylicą. A były to groby powstańców z sześćdziesiątego trzeciego roku... Więc może dobrze, że czuwa tu teraz Matka Boska Bieszczadzka i że to właśnie ikona? Może będzie te dawne rany zabliźniać, wyrównywać wszystko - nie myśli ksiądz? - Myślę, że tak. Jest też w dniach bieszczadzkich Solińskie Morze. Byłoby bardzo ładne w swojej ramie z zielonych wzniesień, ogromne, na krańcach przesłonięte mgiełką - gdyby nie to, że tu skupił się ruch turystyczny i to nie wędrowny, ale ten stacjonarny, z wczasów i domków campingowych. Na koronę tamy wychodzi się jak na sopockie molo. Różne głupole wychylają się i rzucają w dół butelki po oranżadzie, - jak nie dopilnuję - mówi strażnik - to nawet szybki z latarni wyjmą, żarówki wykręcą i wszystko rzucają, bo im się ładnie o beton rozbija. Promenada tam i z powrotem trwa, dziecko puszcza latawca, podlotek bańkę z gumy balonowej, pani smaruje się olejkiem i wystawia twarz do słońca, inżynier elektryk się rozmarza - eh - mówi do wszystkich i do nikogo - elektrownia wodna to piękna sprawa, żadnych dymów, wyziewów i zanieczyszczeń, turbinki czyste jak łza, dwóch ludzi wystarczy do obsługi, można powiedzieć romantyzm... - A dlaczego to nie chodzi? - pyta wygolony na jajo młodzieniec, wychylając się przez balustradę. Cholera wie, pewno włączają tylko w godzinach szczytu, wody może za mało... Jest w dniach bieszczadzkich cerkiewka w Równi, najpiękniejsza chyba z ocalałych. Trzy przedziwne kopułki z potrójnymi cebulkami, między nimi faliste daszki, wszystko kryte gontami i te gonty spływają aż do ziemi jak suta, marszczona spódnica. Jest objazd Dużą Pętlą, leżącą jak pognieciony obwarzanek na zielonych czubach i przełęczach. Na południowym krańcu Ustrzyki Górne z nowo zbudowanym i poświęconym zaledwie tydzień temu kościołem. Jeszcze prowadzi do niego dróżka, znaczona bukietami z biało_czerwoną wstążką, jeszcze ostro pachną więdnące zioła na drewnianej "bramie triumfalnej". Chłopak z plecakiem mówi nam, że był na konsekracji i słyszał kazanie Biskupa Ignacego. Dwadzieścia lat trwały starania - mówił - nikt już nie wierzył, że ten kościół stanie, a ja wam obiecałem i jest. Parę innych rzeczy też wam obiecywałem, poczekajcie tylko cierpliwie, przyjdzie i na nie czas... Patrzę na południe; szczyty tam już wysokie, poważne, zstępują od horyzontu pasmami i mają kolor prawdziwych gór. Tysiąc metrów i więcej. Kiedy będziemy zjeżdżać - bo obwarzanek leży ukośnie - czuby zaczną się zniżać niemal regularnymi schodkami. Przy Ustrzykach Dolnych to już czterechsetki. Pętla to zaledwie wstęp do wędrówki. Można złapać ogólny sens, podzielić ją sobie na rozdziały, wypatrzyć miejsca, skąd chciałoby się rozpocząć. Wiadomo, że będzie w niej dużo przestrzeni, mocny, odurzający zapach, własne, nieoznakowane szlaki, soczystość, puszystość i smutek. Nawet w pełni słońca jest tu jakiś łagodny, przymglony smutek. Może ten smutek to pamięć? Pamięć drzew, pamięć traw, pamięć ziemi. Jest niedzielna msza w Orelcu. Do drewnianego kościółka, do którego od rana cieknie wędrowno_tubylczy sznureczek ludzi, przyjeżdża proboszcz z pobliskich Uherców i przywozi dwóch młodziutkich księży, wyglądających na dopiero co wyświęconych, może są tu na wakacjach? Jeden czyta teksty, drugi mówi kazanie, jest stremowany, spięty, głos ma matowy, a twarz trochę podobną do Olbrychskiego, też taka wąska, z niedużymi ale płonącymi oczami, przyczajona. Stara się, żeby jego słowa były proste i trafiały do ludzi, ale chwilami ukazuje się spod niech inny, głębszy nurt, chwilami zabarwiają się poezją. Mówi o otaczającej nas przyrodzie i że Ewangelia - jak mało która Księga - wyrasta z ziemi i z wkładanego w nią trudu; o tych ziarnach, żniwach, siewie, zbieraniu, winnicach, owcach, ptakach polnych. Mówi potem, że kiedy budzimy się rano, mamy przed sobą bogactwo, wielki dar: dzień. Dzień do przeżycia. Jesteśmy właścicielami i twórcami godzin, które mijają; możemy sprawić, że zaowocują, zajaśnieją blaskiem - albo zmatowieją, zwiędną, zbrukają się. Zapala się, jego głos nabiera dźwięczności i nagle przez otwarte okno wpadają do kościółka dwa ciemne motyle, te bieszczadzkie, bardzo duże, ze skrzydłami niemal czarnymi z małym witrażykiem na dole - i zaczynają krążyć nad jego głową, jak nad głową Aurelio Buend~ia ze "Stu lat samotności" Marqueza - ten obraz towarzyszył mi zawsze, a teraz się nagle ucieleśnił. Ludzie podnoszą głowy i też wodzą wzrokiem za motylim tańcem, a potem zaczynają śpiewać; głosy mają głębokie, dobrze zestrojone, trochę jakby cerkiewne... Jest cały dzień spędzony nad Sanem, ciemnozielonym, wartkim, sunącym pospiesznie i prawie bezszelestnie. Ludzi nie ma w ogóle, cisza. Najpierw radosne mycie, pranie, kąpiele, a potem znieruchomienie wśród porastających brzeg, dwumetrowych zielsk, albo stanie w nurcie z ciepłą wodą omywającą uda i lodowatą w okolicy kostek. Patrzymy na stada pstrągów i lipieni; mniejsze, kilkunastocentymetrowe trzymają się tuż przy brzegu, im głębiej, tym ryby są większe. Podpływa tak kilkadziesiąt sztuk na raz i stoi, jakby się o coś zaczepiły - pół godziny, godzinę. Jeżeli rzucić w środek nich kamyk, przesuwają się kawałeczek dalej i znów zawisają. Może odpoczywają, może się wygrzewają, prawie na pewno nie żerują, bo wtedy musiałyby zmieniać pozycje, a one są zupełnie nieruchome i tylko nad dnem drżą leciutko różowe przecinki płetw. Wpatrywanie się w taką przezroczystą, żywą, prawdziwą rzekę jest fascynujące. Oczy przyzwyczajone do widoku gęstych, szarych klejów, niosących na powierzchni strzępki chemicznych pian - przyjmują to jak dar. Świat odzyskuje swoją utraconą niewinność, cofa się o kilkadziesiąt decydujących lat wstecz, normalnieje. Nie dzień, ale tydzień takiego patrzenia nie potrafiłby znudzić. Są wreszcie w bieszczadzkich dniach wieczorne powroty do przyczepy i długie rozmowy z przyjaciółmi. Stali się nimi od razu, w sposób zupełnie naturalny - nasi gospodarze. Ona, o łagodnym głosie, z inteligentną twarzą, wymizerowaną przez długą chorobę i ciężką pracę w gospodarstwie, on - technik o zacięciu społecznika, chłonny, otwarty. Zdumiewająca jest jego znajomość historii - światowej i polskiej, dawnej i współczesnej. Widać, że to wielka pasja, że tym żyje. Sprowadza jakie może książki, inne pożycza, robi z nich wypisy, gromadzi fotografie. Po nocach nad tym ślęczy - wzdycha żona - tylko z pracy wróci i już do książek. A on: i tak nie zdążę, bo lat przybywa, a czasu teraz mniej, ludziom też przecież trzeba wszystko opowiedzieć, ludzie tu na ogół dobrzy, tylko myślą za mało, odzwyczaili się. Pamięć im trzeba rozruszać, pamięć jest bardzo ważna, bez niej wszystko w człowieku burzanami zarasta. Więc i daty różne przypominać i wydarzenia, tu się położy jakiś kamień, tu zrobi napis - ot tam, pod samym szczytem, krzyż nieduży z tabliczką postawiło się, w rocznicę śmierci Marszałka. Mówi niezmordowanie, mógłby tak całą noc - bo my tu bardzo od świata odcięci - usprawiedliwia się, widać, że chciałby ten czas wycisnąć jak cytrynę. Mnie się już oczy zamykają, a też za nic nie chcę kończyć rozmowy. Wszystkie ważne wydarzenia, daty specjalne - obracamy tu, w przyczepie po dwa razy: jak wyglądały z perspektywy dużego miasta, a jak tu, w tych lasach i głuszy. I jaki zostawiły ślad. Okazuje się, że podobny; to pokrzepia. Ot traf, moglibyśmy się zatrzymać w innej wsi, przy innej chacie i nie przecięłyby się tak dobrze ludzkie drogi. W moich dawnych podróżach, kiedy opuszczałam kraj, w którym udało mi się z kimś zaprzyjaźnić - inaczej już do niego wracałam we wspomnieniach. Przyjaciel był czymś w rodzaju wizjera, przez który przyglądałam się później różnym problemom. Było to może widzenie bardziej subiektywne, ale za to intensywniejsze i mocniej angażujące. W domu nad zarośniętym stawem zostawiam też taki własny, bieszczadzki wizjer. Mija czwarta noc, jest ranek i trzeba się żegnać. Obdarowaliśmy się wzajemnie nadzieją, mnóstwem dobrych, serdecznych słów - teraz kolej na drobne pamiątki. Już od wieczora w bagażniku wielki gar świeżych jaj, a pani Ania martwi się, że nie zdążyła nam zrobić masła w kijance. Po cóż masło, przecież wszędzie można dostać. No tak, ale wiejskie, prawdziwe to co innego, pamiętalibyście dłużej. Próbujemy coś bąknąć o zapłacie za jajka i za to campingowanie - przecież się u nich nie przelewa. Patrzą na nas tak, że słowa natychmiast zamierają na ustach. Pies zachłystuje się szczekaniem, wszystkie ręce podniesione w górę - Żegnajcie! Nie, nie tak. Do widzenia. Ruszamy. Droga opadła, zawinęła się w pętelkę, już znikł Orelec. Kierunek - Gorlice. W wiosce Kryg i okolicy zatrzęsienie małych szybików_pompek. Licho wie, co to jest, niektóre wyglądają, jakby były czynne. W zachodniej Arizonie też tak wjechaliśmy raz w krajobraz kiwających się pomp, podobnych do takich zabawek_ptaków, kiwających się nad spodkiem z wodą. Do arizońskiej pompy raz w miesiącu przyjeżdża wŁaściciel_farmer, opróżnia zbiornik i ma kilkadziesiąt tysięcy rocznego dochodu. Nie wysiedliśmy, żeby przyjrzeć się i zapytać, a potem od nikogo już nie można się było niczego o tym dowiedzieć i Kryg ze swoimi małymi, tajemniczymi piramidkami został mi w pamięci jak irytująca drzazga; nie wiem co to, do kogo należy, czy to jeszcze żyje, czy już nie. Jedziemy. Ropa. Ropica Dolna. Ropica Górna. Rzeka, do której zbliżamy się i oddalamy raz po raz - też Ropa. Nazwy świadczą, że to ziemia z przeszłością. Jak zdolne dziecko w rodzinie, które koncentrowało na sobie wszystkie nadzieje, a potem zostały tylko pamiątkowe fotografie i pożółkłe cenzurki prymusa. Zostawiamy przeczepę tuż za Gorlicami, w sadzie, który z daleka wydawał się zielony i świeży, a z bliska zmienił w klepisko, usiane gęsimi ekskrementami. Chałupa obok brudna, przesiąknięta mdlącym odorem. Skręcamy w boczną drogę i ruszamy w objazd łemkowskich cerkiewek. Droga okropna, pięć lat temu zabrano się do kładzenia asfaltu, ale rezultatów nie widać. Głębokie, pozasychane koleiny, a partiami rozsypany gruz i duże kamienie, na których samochód, jadący na pierwszym biegu, stęka i dygoce. Bodaki. Babina z koczkiem i zaciętymi w poziomą kreskę ustami otwiera nam murowaną cerkiew prawosławną. W środku, na brzydkim ikonostasie, rzędy oleodruków. Były ikony - mówi mrukliwie kobieta - piękne ikony, ale pozabierali do Łańcuta. Jest tu jeszcze inna cerkiew? Jest, prawie w każdej wiosce są dwie, nasza i unicka. Ale tamtej wam nie otworzą. Czemu? Bo kilkanaście lat temu dziura się w dachu zrobiła, nie załatali, wszystko pozaciekało i teraz im wstyd. Bartne. Tutaj, trochę na uboczu wsi, w kępie drzew stoi prześliczna cerkiew drewniana. Gonty, spatynowane barwy, proporcje, które są nie dającym się powtórzyć urokiem dawnego, wiejskiego budownictwa. Przy wejściu wisi tabliczka, że w środku jest muzeum cerkiewne i że klucz ma pan Madziak, który mieszka w pobliżu sklepu. Idziemy szukać pana Madziaka. Przez mostek nad strugą wchodzę najpierw do obejścia, potem do wnętrza - na chybił trafił wybranej - chaty. Rzadko się już takie widuje. Podłoga gliniana, wyboista, ściany okopcone na czarno, graciarnia nieprawdopodobna, zapach wilgotnej biedy. Pod oknem, na zydlu, siedzi staruszka w paru narzuconych na siebie chustach i w męskich butach. Jest zaschnięta i poczerniała jak to wnętrze. Pytam, czy nie wie, gdzie mieszka pan Madziak. Obraca do mnie wolno głowę i nic nie mówi. Powtarzam, bo myślę, że nie usłyszała. - A wy skąd? - słyszę bezdźwięczny, zardzewiały głos. - Z Wrocławia. Znów długa chwila milczenia. - A jak tam u was? - No... dziękuję, dobrze, jakoś się żyje - bąkam, bo nie wiem co powiedzieć. Obraca znowu głowę w kierunku okna i zaczyna się wolniutko, monotonnie kiwać. - A byłam, byłem kiedyś w tym Borysławiu - szemrze. Stoję jeszcze chwilę i cicho wychodzę. Mam uczucie, jakbym przesunęła się przez przeszłość, po której został tylko kształt zewnętrzny, wydrążona skorupka. Jak martwa ćma, znaleziona w dawno nie sprzątanym mieszkaniu, która na pierwszy rzut oka jest owadem, a po dotknięciu rozlatuje się i zostawia tylko smużkę pyłu. W sklepie są trzy ostatnie bułki, dżem, napój pomarańczowy, jakiś alkohol i cukier, wysypany na papier pakunkowy i sprzedawany na wagę. Siedzi też na ziemi i pije pomarańczkę zmęczona czwórka młodych, z ogromnymi plecakami na stelażach. Przyszli tu górami, specjalnie żeby obejrzeć muzeum, a teraz są zawiedzeni i zmartwieni. Idziemy razem do wskazanego domu pana M. Tam też jest tylko bardzo stara kobieta, która mówi, że "zięciu wziął żonę, konia i pojechał odrabiać robociznę, a kiedy wróci nie wiadomo, może w nocy, może jutro, albo kiedy indziej." Wracamy. Świat tu jakiś boczny, zapadły, nie ma tych przestrzeni i głuszy co w Bieszczadach, ale za to wielkie zaniedbanie. Mało co dojeżdża po tych wybojach, sklepików we wsiach prawie nie widać, chaty bez telewizyjnych anten, może tu taki kąt, że nie ma odbioru. Wioski, zanim się zaczną na dobre, to już się kończą, ludzie jakby ospali, psy jakby cichsze. Wydostajemy się wreszcie na wąską nitkę spękanego asfaltu. Gładyszów. Cerkiewka z tych nowszych, kryta blachą - zamknięta, a odnaleziony ksiądz prawosławny nie wpuszcza do siebie, rozmawia monosylabami w progu i nie zdradza ochoty do pokazania czegokolwiek. Pytamy o Zdynię i Blechnarkę, które mamy na trasie. - No, nic takiego tam nie ma, to samo co i tutaj. - A czy do wnętrza da się wejść? Nie wiem, wątpię... Rezygnujemy więc i skręcamy na Kwiatoń Stary. Tam, w środku wsi, stoi malutkie cudo. Cerkiewka_staruszeczka, trochę bajkowa, z wieżyczkami, z kopułkami, okryta rzeźbionym drzewem jak mantylą z koronki. Zamknięta oczywiście i nie można znaleźć nikogo, kto by wpuścił. Nawet podejrzeć się nie da, bo nie ma żadnej szpary, a okienka bardzo wysoko. W Uściu Gorlickim spora, niebrzydka cerkiew, zamieniona na kościół katolicki. Tu można zajrzeć do wnętrza przez ażurową kratę. Ściany z pociemniałego drewna, ołtarz na złotych kolumienkach na tle carskich wrót i zamknięte drzwi diakońskie, wyzyskane jako element dekoracyjny. W Hańczowej rozglądam się na wszystkie strony, bo na mapie mam znaczek zabytku, ale nic nie widzę. Jedziemy więc dalej do Wysowej i odkrywamy przypadkiem nieznane uzdrowisko. Na zielonych zboczach duży budynek sanatorium, na drodze przecinającej miasteczko małe, niemrawe grupki kuracjuszy. Coś nieuchwytnego odróżnia ich zawsze od wędrowców lub ludzi spędzających zwykły urlop. Bardziej po miejsku ubrani, poruszający się wolniej, a za to namiętniej rozgadani, skoncentrowani nie tyle na pejzażu, co na własnym organizmie, na tych różnych oddychaniach, trawieniach, szmerach, gwizdach i burczeniach, w które człowiek chory, lub wmawiający sobie chorobę - wsłuchuje się coraz uważniej, głuchnąc stopniowo na mowę zewnętrznego świata. W kościele przerobionym z cerkwi (ale nabożeństwa prawosławne też się tu odbywają) - wisi spisana zwięźle na tabliczce historia uzdrowiska. Już w 1755 roku właściciel Wysowej, Lanckoroński, pisał w pamiętnikach o cudownych wodach mineralnych, dzięki którym zachował "czerstwość i zdrowie". Późniejsze badania potwierdziły, że wody są wyjątkowo silne i działają na wiele różnych schorzeń. - Jeśli się nie skazi okolicy jakimś bezsensownym przemysłem, czy niekontrolowaną rozbudową - podpowiada nieśmiało tabliczka - może tu być prawdziwe zagłębie zdrowia. W dużym przedsionku kościoła ciekawa wystawa "Les Savants parlent de Dieu". Plansze z wizerunkami lub fotografiami wielkich uczonych i cytaty z ich dzieł, odnoszące się do sprawy wiary. Bacon, Keppler, Kopernik, Galileusz, Einstein, Fleming, kilkunastu współczesnych laureatów Nobla. Wszyscy oni, zgłębiając materię, natrafili w niej na ślad Sprawcy i dali temu wyraz w słowach pełnych mądrości, pokory i prostoty. Wracamy. Ta sama droga, tyle że "pod włos" i trochę inne oświetlenie, odkrywają nam w Hańczowej to, czegośmy przedtem szukali na próżno. Jest!! W gęstej kępie drzew, zamaskowana prawie idealnie. Spora, drewniana, zabytkowa, śliczna. Tuż za ogrodzeniem nieduży domek z ganeczkiem, pukamy, żona prawosławnego księdza prasuje akurat bieliznę, męża nie ma - mówi - ale córka może otworzyć i pokazać wnętrze. Duża radość, nareszcie nie będzie to tylko takie obwąchiwanie z wierzchu. Córka ma z dwanaście, trzynaście lat, otwiera, klucz zgrzyta w starym zamku, dziewczynka nie umie albo nie chce zapalić świateł, może tata by się gniewał. Więc wita nas pachnący starym drewnem, ciemnobrunatny mrok, tu i tam nieoczekiwanie prześwitujący czymś złocistym. Promień zachodzącego słońca, wpadający ukośnie przez okno rozwiesza w tej przestrzeni kilka poczerniałych, surowych twarzy - tak jakby to nie były wiszące obrazy, ale pojawiające się i znikające osoby. Jest i tata! Gładko wygolony, smagły, trochę cygański - dowiedział się o gościach i przyszedł, bardzo zadowolony, że ktoś się zainteresował jego świątyńką. Oświetla wszystko rzęsiście, potem prowadzi nas wolno od ściany do ściany i szczegółowo opowiada. Przez cesarskie wrota wchodzi ksiądz, parą bocznych drzwi - diakoni. Za ikonostasem jest miejsce najświętsze, zarezerwowane było zawsze tylko dla osób ze specjalnego bractwa, ale teraz wszyscy się pchają, zwłaszcza unici. U nas było wolno - mówią. No to co ma robić, wpuszcza. Poczerniałe twarze, które przedtem wisiały w powietrzu, wracają na obrazy, wypełniające ciasno ikonostas. Chrystus, Matka Boska, brodaci, poważni Święci. Droga Krzyżowa mieści się cała na jednym obrazie. W środku duży Chrystus zmartwychwstający, otoczony dwunastoma scenkami_stacjami. Świeczki wotywne, te cieniutkie świeczki, których chybotliwe płomyki stwarzają niepowtarzalny nastrój cerkiewnych wnętrz - umieścił nie na metalowych igłach świecznika, ale w korytku z piaskiem. Tak jest bezpieczniej, bo stare cerkwie łatwo płoną - i taniej, bo konserwacja pochłania mnóstwo pieniędzy. Ma już tylko trzydzieści rodzin wyznawców - to tyle co nic. Nabożeństwo raz w tygodniu, odprawia jeszcze w Wysowej i w dwóch małych wioskach. Pytam nieśmiało, czemu jest gładko wygolony, bo twarz popa kojarzyła mi się zawsze z długą brodą. - Gdybym był w białostockiem, nosiłbym brodę, ale tutaj ludzie nieprzyzwyczajeni. Eh, Białostocczyzna - wzdycha - to jeszcze azyl dla prawosławia, ludzie tam traktują wiarę poważnie i dużo ich... Tutaj mówi niby kazanie w języku starocerkiewnym, ale musi je spolszczać, co raz to wtrąca potoczne słowa, bo by nie zrozumieli. Mówi dużo i chętnie, wiele rzeczy to dla mnie zupełna nowość, a on to widzi i pobłażliwie się uśmiecha. Na przykład, że ksiądz przed święceniami musi się zdeklarować: będzie się żenił, czy nie. Jeżeli będzie, to musi wyszukać sobie pannę pobożną i o nienagannej przeszłości, przedstawić ją, uzyskać aprobatę, poślubić - wtedy dopiero otrzyma święcenia. Ale, jako żonaty, nie może już zostać biskupem ani patriarchą - może tylko otrzymywać hierarchiczne nagrody, osiem ich jest, a nazywają się Krzyżami. Tydzień temu dawał ślub w Wysowej, piękny, prawosławny ślub z koronami, mnóstwo ludzi z okolic się zjechało, kuracjuszy też dużo, ale ci to tylko z ciekawości. Pyta, czy nie chcemy obejrzeć obrazków świętych, reprodukcji ikon, które zamówił aż za granicą i sprzedaje, żeby mieć na konserwację i na światło. On nie namawia, Boże broń, ale przecież możemy zobaczyć... Idziemy więc do jego domu, obrazki rzeczywiście śliczne, bierzemy kilka i widzimy, jak się cieszy. Przy pożegnaniu mówię mu, że rok temu byłam na odpuście w Narwi. - Narew - mówi cicho i kiwa głową ze smutkiem. - To tam zginął ksiądz Popławski. Powiedzieli, że się powiesił. I co? Nikt nie wyjaśnił, nikt się nie dopominał, milczenie, milczenie... Wracamy po ciemku, przez małe wioski, znaczone majaczącymi niewyraźnie na niebie kopułkami i przekreślonymi krzyżami. Przez Ropicę Górną, Ropę, Łosie. Te Łosie - jak nam powiedział przedtem znajomy etnograf - to była jedyna osada, gdzie mężczyźni trudnili się kiedyś wyrobem mazi drzewnej. Rozwozili potem wozami swój towar po kraju, docierali do Czech i na Węgry, a ponoć nawet na Litwę i do Odessy. Wzbogacili się na tym ogromnie, domy mieli piękne, żyli hucznie i hojnie - może dlatego okoliczna ludność tolerowała jakoś ich obyczaje. Żony im się puszczały, nie robiąc z tego sekretu, a mężowie nie mieli im za złe. Nawet byli niezadowoleni, jeżeli po powrocie z rocznej, albo i dwuletniej podróży - nie czekał na nich w domu nowy dzieciak. Odbywały się też tutaj znane targi na parobków; baby się zjeżdżały i wybierały sobie robotnych, silnych i przystojnych. Kiedy docieramy do sadu z zostawioną przyczepą, jest już późna noc, a na gęsich kupach ślizgamy się jak na lodowej tafli. Chwyta nas takie obrzydzenie, że uciekamy na łeb na szyję, przejeżdżamy kilkanaście kilometrów i biwakujemy tuż przy szosie, na małym rozszerzeniu pobocza. Szykuję spanie, mąż wyszedł sprawdzić, czy bezpiecznie stoimy. Przyplątał się do niego jakiś pijak, towarzyski i dobroduszny. Zdaję sobie nagle sprawę, że jeśli nie liczyć tych kilku mężczyzn przed gospodą w Gidlach - jest to pierwszy sierpniowy pijak spotkany po drodze. Dziwne i pocieszające. - O, jedzie Erka - słyszę jego przerywany czkawką głos - pewno komuś znowu się zemrze. Rzeczywiście wyje daleki sygnał, przybliża się, rozsadza przez chwilę głowę, potem cichnie. - No proszę - mówi pijak - wcale nie Erka, tylko te... i mruczy coś pod nosem. Układamy się do spania, przejeżdżające samochody rozświetlają raz po raz przyczepę i sny nam się błyskają jak wiosenna burza. Rano ruszamy do Nowego Sącza. Kiedy miasto jest już blisko, przychodzi mi do głowy: a nuż to właśnie ta droga i nagle ukaże się drogowskaz ze strzałką i napisem: Paszyn. Paszyn - to było piękne i zapadające głęboko przeżycie sprzed kilku miesięcy. Byłam w Nowym Sączu na spotkaniu i gościnni gospodarze zaproponowali mi mały objazd po okolicy, zajrzenie do miejsc najciekawszych. W ten sposób trafiłam do Paszyna, malutkiej wioski, w której urodziła się sprawa bardzo ważna i trochę jakby zaczarowana. U progu lat siedemdziesiątych przyszedł tu na probostwo ksiądz dziekan Edward Nitka. Zastał miejsce ubogie, apatyczne, stężałe w jakiejś zrezygnowanej melancholii. Tak się złożyło, że było tu więcej, niż gdzie indziej wiejskich nieudaczników, kilku głuchoniemych, jakiś schizofrenik, jakiś melancholik. Żyli w świecie jeszcze smutniejszym niż ten, który ich otaczał, wyśmiani i wyrzuceni poza jego obręb. Ksiądz Nitka pełnił swoje zwykłe funkcje wiejskiego proboszcza, ale i gorączkowo szukał klucza, żeby ten świat otworzyć. Któregoś dnia jeden z głuchoniemych przyniósł mu - wyrzezane kozikiem z surowego drewna - monstrancję i kielich. Były bardzo piękne. Ksiądz zapłacił, zachęcił, i stary, sponiewierany człowiek zabrał się z zapałem do roboty, która nadała jego życiu nowy sens. Ktoś go podpatrzył, spróbował robić to samo. I nagle stała się rzecz zdumiewająca; przecięły się jakieś niewidzialne drogi w przestrzeni, zapaliły się na tych przecięciach niewidzialne płomyki i smutna, obojętna wieś została odczarowana. Większość mężczyzn zaczęła rzeźbić w drzewie. Świątki, Ukrzyżowania, sceny biblijne, przypowieści ewangeliczne. Ksiądz Nitka inspirował, podsuwał tematy, kupował rzeźby, ściągał ludzi, którzy mogli udzielać rad. Zaczęli się zjawiać etnografowie, kolekcjonerzy, przyjechała telewizja, dowiedziano się o tym za granicą. Rzeźbili starzy i młodzi, stateczni gospodarze i biedota wiejska; dziś najstarszy rzeźbiarz ma lat 75, najmłodszy 12. I żeby to była tylko przejściowa moda, zwietrzenie koniunktury - ale nie. Ujawniały się prawdziwe talenty, odrębne style, własne środki ekspresji, przyszły nagrody na ogólnopolskich konkursach i prawdziwe zainteresowanie znawców. Najważniejsze, że przyszło poczucie sensu i twórcza radość istnienia. Głuchoniemy Wojciech Oleksy, od którego wszystko się zaczęło - z pogardzanego kaleki stał się ważną personą we wsi. Baby tylko trochę szemrały, zazdrosne o rozgłos i czas, zabierany gospodarce. Więc ksiądz dziekan sprowadził człowieka, co się na tym znał i zaorganizował dla nich kurs malowania na szkle. Trzydzieści kobiet ostało się "w zawodzie", wśród nich księża gospodyni, Maria Jasińska, wielki, samorodny talent (trzy są Marie Jasińskie we wsi, odróżnia się je po stylach malowania i po "otczestwie"; mówi się - córka Stanisława, córka Andrzeja...) Wypełnił się rzeźbami i obrazami na szkle paszyński kościół, a probostwo zamieniło w muzeum. Ten niezwykły wybuch artystycznej pasji, jego powszechność i poziom - uznali krajowi i zagraniczni krytycy za fenomen w skali europejskiej. Kiedy tam byłam, ksiądz Nitka nie żył już od dwóch lat. Umarł nagle, jakby nie wytrzymał napięcia, zatrzymany w pędzie po ludzką radość tworzenia. Był to ogromny cios dla całej wsi. Po powrocie opowiedziałam o Paszynie moim przyjaciołom, a w domu powiedzieliśmy sobie, że dobrze byłoby wybrać się tam razem i zobaczyć wszystko czwórką oczu. Tyle, że zaponmniałam, jak się tam jedzie. Właśnie kończę tę myśl - zupełnie jak w kiepskim filmie, w którym można przewidzieć wszystkie gagi i pomysły - po prawej stronie szosy ukazuje się zjazd na boczną drogę i tabliczka: Paszyn. Skręcamy radośnie, mijamy parę domów, dużą grupę drzew, teraz pod górkę, kościół, plebania... Przychodzi Maria Jasińska, poznaje mnie, wita. Dam wam klucz od plebanii i od kościoła, sami se dziś obejrzyjcie, bo ja muszę na pole. W ciągu tych kilku miesięcy twarz jej zbrązowiała od słońca, a stawy palców mocno popuchły (cierpi na reumatyzm). Jak pani żyje, pani Mario? I co pani teraz maluje? - Nic. Sama jestem na plebanii, a tu i kury, i ogród, i pola kawałek, robota przykryła z głową. A jak żyję? Kiedy nie maluję, to i życia nie ma, tyle mogę powiedzieć. Odchodzi przygarbiona, duża, zmęczona jak koń. Patrząc na nią nikt by nie przeczuł tych nierealnych kwiatów, pozawęźlanych łodyg i girland, którymi otacza swoje szklane Matki Boskie. Otwieramy drzwi dużym, zgrzytającym kluczem i wchodzimy na plebanię. Znów to samo co wtedy uczucie zachłyśnięcia, zamrugania porażonymi barwą oczami, radość z przekroczenia progu odrębnego świata fantazji. Korytarz, małe izdebki i dwa wielkie pokoje na parterze mają od podłogi do sufitów półki, a na nich niesamowity tłok rzeźb. To, co się nie zmieściło, stoi na ziemi; wędruje się między postaciami z drewna przez umyślnie pozostawione "uliczki", ostrożnie, żeby nie potrącić. Pismo Święte opowiadane po wiejsku, po tutejszemu, czasem z naiwną powagą, czasem z humorem. Wypędzenie z Raju przypomina gniew gospodarza na leniwego parobka i dziewuchę, co właśnie wróciła z pola. Ofiara Abrahama ma przedsmak wiejskiej bójki, w której zaraz pójdą w ruch noże. Wiejskie szopki, stajenki, podhalańskie ucieczki do Egiptu, całe w śniegu. Święty Maksymilian Kolbe wśród zażywnych, uśmiechniętych więźniów - nawet tematy dramatyczne i ponure przetwarza radość tworzenia - aż się z nich wylewa, nie ma tu dystansu, refleksji - sama spontaniczność. Cała ściana Chrystusów frasobliwych; są postaci ogromne, przeszło metrowe i maciupkie. Wbrew tradycji, Frasobliwi są tu zwaliści, z atletycznymi torsami, grube, różowe nogi - tylko w geście podpartej ręki i w rysach twarzy tamta melancholia przydrożnych kapliczek. Sporo przedstawień owiniętego łańcuchami Andrzeja Świerada; ten święty sprzed niemal tysiąca lat wrósł w miejscową ikonografię, bo niedaleko, w Tropiu, jest jego legendarna pustelnia. Osobny, wielki temat to Papież. Królujący na tronie, błogosławiący, gawędzący ze świętym Piotrem z kluczami, jadący z dziećmi na małej, obrotowej karuzeli, witający Wałęsę, który ma niebieski, dwurzędowy garnitur i ogromną faję. Wałęsa też się powtarza; jest nawet w towarzystwie Prymasa i Generała, a nad nimi girlandowy napis: Solidarność w Bogu i Ojczyźnie (to powstało po spotkaniu we trójkę, tuż przed stanem wojennym). Tu i tam widać Hitlera; w towarzystwie diabła, albo on sam jest diabłopodobny, z różkami i ogonem. No i ksiądz Nitka. W konfesjonale, wśród dzieci, na progu kościoła, odmawiający brewiarz w ogrodzie z bufiastymi drzewami... Jego obecność w drewnie, w barwie, we wspomnieniach, w ludzkiej czułej wdzięczności - przekreśla rozstanie i zawraca go z najdalszej drogi znów tutaj, znów na swoją wiejską, ukochaną plebanię. Ta plebania obłędnie kolorowa, rozfantazjowana i radosna, żyje po swojemu, po swojemu opowiada, modli się, poucza i bardzo wiele mówi o swoich wiernych, ich myślach i furtkach, przez które wchodzi w nich wiara. Idziemy do kościoła. Byłby to zwykły, wiejski kościół - gdyby nie dary rąk i serca tutejszych malarek i rzeźbiarzy, które nadały mu niepowtarzalny charakter. Teraz ja jestem przewodnikiem, przypominam sobie poprzednie zwiedzanie w towarzystwie pani Marii i jej rzeczowe, pragmatyczne komentarze. Wielki świecznik, kazalnica i chrzcielnica aż się gotują od płaskorzeźb i spiętrzonych scen figuralnych. Dziesięcioro Przykazań, Sakramenty, pory roku z najważniejszymi świętami. Kazalnica od wewnątrz ma surowe drzewo i przypomina wydrążoną dziuplę, tylko na samym dole siedzi okropnie smutny diabeł i zatyka sobie uszy (nie może słuchać Słowa Bożego - mówiła pani Maria - głupio mu). Wśród dziesiątków scen na chrzcielnicy, tuż nad podłogą, malutka śmierć pod postacią Hitlera (bo jak Niemcy przyjeżdżają i chcą sfotografować, to muszą przyklęknąć, a na górze jest Bóg Ojciec, więc to przed Nim, choćby nie chcieli, klękają). Syn Marnotrawny ma włosy do ramion i dżinsy (dużo teraz takich, wieś i gospodarkę porzucają dla tych dżinsów). Świetny cykl płaskorzeźb, zwanych Boleściami. Boleść Zagubienia, Boleść Osamotnienia, Boleść Pogardy... Droga Krzyżowa to czternaście tarczowych panneaux, zatłoczonych postaciami i twarzami wykrzywionymi grymasem. Te twarze należą do zwykłych, wiejskich gospodarzy i młokosów; jeden pije wódkę z butelki, drugi liczy pieniądze, trzeci podrzuca w górę góralski kapelusz (bo to nasi ludzie wciąż krzyżują Chrystusa swoimi grzechami). W scenie ze świętą Weroniką przedrzeźnia ją w tle diabeł i też prezentuje swoją twarz, odbitą na chustce (zazdrość mu, więc też robi swoją propagandę). Pod chórem długi rząd rozmigotanych światłościami obrazów na szkle (tu pani Maria westchnęła i smutno pokiwała głową: za dużo zielonego dałam, bo farb mi zabrakło i przez to kwiaty nie wyszły jak trzeba...) Znów wracamy na plebanię. Czeka już tam obecny proboszcz, następca księdza Nitki. Szczupły, o lekko siwiejących skroniach i inteligentnej, wrażliwej twarzy. Mówi, że z lękiem tu przychodził i zdawał sobie sprawę z odpowiedzielności. Trudno jest w Polsce być prymasem po Wyszyńskim, trudno być w Paszynie proboszczem po księdzu Dziekanie. Ale wciągnęło go i wciąga coraz mocniej. Czasem, kiedy ma problemy, przychodzi tu na dół i siedzi długo w kolorowej gęstwinie, przypatrując się, odmawiając te miniaturowe postaci niby różaniec i to mu pomaga. Z tego patrzenia idzie jakaś siła. Pokazuje nam artykuły, książki z reprodukcjami rzeźb, wśród nich kilka pięknych wydawnictw zagranicznych. Przynosi jeden z tomów sławnej "Kroniki" Paszyna, prowadzonej od początku przez księdza Nitkę. Dobrze by to było wydać kiedyś, w niej jest sam miąższ, uchwycone na gorąco stawanie się całej sprawy. Teraz myśli o przekształceniu tego na prawdziwe muzeum (sam mieszka na górce, w klitce bez okna, bo wszystko zajęły rzeźby i one mają pierwszeństwo) - o wydaniu kart pocztowych z reprodukcjami, może o jakimś plenerze Akademii Sztuk Pięknych w pobliżu, żeby ludzie się poznawali i nawzajem uczyli od siebie. Pytam go, czy to nie wyschnie i nie zaniknie stopniowo, albo czy się nie przerodzi w komercjalizm, w udawanie, szukanie popytu i pogoń za popularnością. Wyschnąć chyba nie wyschnie - mówi - to już nie strumień, ale rzeka; za szeroko się rozlała. To drugie jest realniejsze, tak łatwo można ludzi skłonić do zamiany wartości - na korzyści, tak trudno rozpoznać moment, w którym jad zaczyna się wsączać. Milkniemy na chwilę, ja też odczuwam ledwie uświadomiony lęk, że położy się na tym Łapa i zacznie przemieniać. Teraz to jest wciąż żywe, twórcze, zaskakujące - oby zostało takie jak najdłużej. Zamykamy drzwi, za którymi zostaje kolor i fantazja, patrzymy na zegarki - aż dziw, że tyle godzin minęło i że to już późne popołudnie. Parę kilometrów wśród gęstniejących opłotków - i podjeżdżamy pod nowosądecki skansen. Tu też mam przyjazną duszę. Rumiana, jasnowłosa, niebieskooka, na imię ma Magda, gdyby ją ubrać w korale i wstążki, można by ją dać od razu na plakat Lotu "Poland invites", żeby zapraszała na Podhale. Etnograf - i to nie tylko z zawodu, ale z ukochania i pasji. Będzie na miejscu, czy poniosło ją gdzieś na wioski w poszukiwaniu niszczejących chat, które dałoby się ocalić, starych haftów i malowanych skrzyń, starych pieśni i starych ludzi, ostatnich wiejskich gawędziarzy? Jest. Duża radość, bezładne: co u Was, a co u Was? Sklejanie z odpowiedzi wydarzeń paru ostatnich miesięcy, świadomość tej samej huśtawki między nadziją a brakiem nadziei - i na Podbeskidziu, i na Dolnym Śląsku. Postanawiamy przypaść tu na dwie noce, jest dobry kąt na trawie pod samym płotem, stróż skansenu będzie miał oko na przyczepę, a my z doskoku obejrzymy oba Sącze. Z tego gadania zapominamy nabrać wody do kanistra, mycie będzie w tej samej resztce wypróbowanym sposobem: najpierw twarze, potem kubki, potem nogi. Zmierzcha się, wielkie skansenowe psy czochrają się i ziewają pokazując fioletowe języki, w przyczepie, stróżówce i niedalekiej chacie rozlegają się trzy zagraniczne dzienniki wieczorne, każdy inny - i pomieszane wieści o bombach, terrorystach i mężach stanu niosą się nad wilgotniejącymi łąkami; Nowy Sącz w dole zasnuwa się mgiełką, tylko wieże fary i klasztoru celują w ciemniejące niebo. Rano skansen. Magda wzięła ogromny pęk kluczy i ganiamy wśród wysokich, brzęczących owadami traw po całym dwudziestohektarowym terenie, wchodząc do najciekawszych obiektów. Rozrzucone są w grupach jakby mini_wioskach, przedstawicielkach najważniejszych regionów nowosądecczyzny: Lachów Sądeckich, Pogórzan, Górali, Łemków, a nawet Cyganów. Ich domostwa i budynki gospodarcze porzucone z powodu starości, albo odkupywane od ostatnich właścicieli - rozbiera się na kawałki, przewozi i składa ponownie, jak amerykańskie łamigłówki "puzzle". Wchodzimy do mrocznych, zawsze trochę wilgotnych wnętrz, które po upale na zewnątrz ścinają chłodem. "Białe izby" z oleodrukami Świętych nad łóżkiem, okopcone dymem kurne kuchnie i sionki z kątem dla krowy na zimę, chata wiejskiej znachorki z pozawieszanymi pękami ziół i małym leczniczym ogródkiem (właśnie z niego skradziono z trudem zdobytą i posadzoną beladonnę), wieńce sztucznych kwiatów, stare plecione sita, skopki, drewniane świdry do wiercenia otworów, łemkowskie spichlerze, kolebkowo sklepione i wylepione gliną, z dachem, który w czasie pożaru można było zrzucić bosakiem jak czapkę, "zimne izby", nie gacone mchem, które w czasie chłodów zastępowały lodówki, góralski spichlerz - gdzie na górze była izba dla księdza, a cieśla - gdy się o tym dowiedział, ozdobił ją na zewnątrz koronkową rzeźbą, "żeby nikt inny nie miał tak pięknie". Warsztaty tkackie i sędziwa olejarnia z drewnianymi śrubkami, co dociskały siemię lniane między warstwami sukna, wyprawy panieńskie wiszące na poprzecznej belce nad łóżkiem, żeby kawaler spojrzał i od razu wiedział, co dostanie. Dom handlarza bydłem. Kiełbasy, wielkiego bogacza, co dzieci wyposażył po trzydzieści morgów każde. Przestronna chałupa z izbą dla bydła pośrodku i podwieszonym w niej, u sufitu, napowietrznym wyrkiem pastucha, oraz łóżkiem dla dziewuchy_pomocnicy w kącie. Ławy z ruchomą, przestawianą poręczą, które dostawiano do łóżka, żeby było szerzej, jeżeli przybył nowy domownik. Mała wozownia z oszczędnościowym otworem na dyszel, żeby wystawał na zewnątrz. Kapliczka przydrożna. Poklasztorny dworek z kolumienkami, w którym odkryto dziwne, ścienne polichromie, a wśród nich "tańczącego kanonika", trochę Breughlowską postać w podkasanej sutannie, pląsającą na tle starych kamieniczek. Biedne budy Cyganów, klecone z odpadków tartacznych, z sufitem podklejonym papierem i dziurami w dachu, zatykanymi kłębkami gałganów. Wnętrza, strzechy, przedmioty - tylko ludzi brak. Wchodzimy i wychodzimy, wymieniamy jaskrawość słońca na cienistość niezamieszkanych izb, klucz obracający się w kłódce otwiera nam co chwilę kawałki światów, które przez wieki obrastały odrębnym obyczajem i kulturą, a teraz zostały ściśnięte i podane w pastylce. Wszelkie skanseny budzą we mnie mieszane uczucia. Satysfakcję, że tym budowlom udało się przedłużyć istnienie i zachować cień przeszłości, ale i smutek, że to tylko cień. Choćby odtworzono z największym pietyzmem wszystkie szczegóły - jest to już makieta, coś martwego, wykorzenionego, pożegnanego przez swoich bez bólu, raczej z ulgą. Lepszy niby skansen niż muzeum, ale bardziej melancholijny, rozdzierający - jakiś zatrzymany oddech, który już nie odżywia organizmu tlenem. Magda opowiada o właścicielce jednej z chat, która była przez cały czas przy jej odtwarzaniu i pomogła wszystko urządzić tak, jak było. Przyjeżdża tu co pewien czas, wchodzi "do siebie", siada na ławie, poprawia sprzęty, trochę sprząta, wspomina. Ale cieszy się, że wraca do swoich murowanych klitek, zlewu z bieżącą wodą i telewizora. A czy można jej się dziwić - mówi Magda - to wszystko bardzo malownicze, kiedy się ogląda - trochę inne, jeśli przyszłoby dalej tak żyć. W gryzącym dymie, w zaduchu inwentarza, w wilgoci ciągnącej od glinianej podłogi. No tak, no tak - wiem, rozumiem, przyznaję rację, karcę się za mój smutek z pozycji oglądacza i turysty, ale trudno mi się od tego smutku uwolnić. Gadamy później o radościach skansenu, kiedy przybywa jakiś nowy, uratowany od nieuchronnego zniszczenia obiekt - i o bólach skansenu. Takie środki owadobójcze. Zamiast świetnych, skutecznych sprayów, które na świecie załatwiają bezboleśnie problem - trujące, jadowite substancje, które niszczą otaczającą roślinność, a korniki i inni wrogowie drewna pracują spokojnie dalej. Borykanie się z brakiem funduszy. Na ten rok przyznano im cztery miliony, a przeniesienie jednego tylko, upatrzonego kościółka, który od paru lat niszczeje w wiosce pod prowizoryczną wiatą - kosztowałoby tych milionów trzydzieści... No i biurokracja. Chcieli tchnąć w skansen trochę życia, niech by były jakieś typowe uprawy, otaczające chaty ogródki warzywne, niech by w jego krajobrazie pojawiło się coś żywego, jakaś krowa, owce, piejący kogut. Można to załatwić po gospodarsku, bez kosztów - skłoniłoby się pracowników, żeby coś sobie sami uprawiali czy hodowali. Nie lzia. Ktoś mógłby się przypadkiem wzbogacić, wykorzystać państwowy teren dla nagannej, prywatnej korzyści, wydoić niezaksięgowane mleko, włożyć parę cebul do własnego garnka. Lepiej niech to będzie sztywne, oficjalne, martwe, porośnięte skołtunioną trawą; słuszniej jest wybetonować ścieżkę, ponumerować, wykonać odpowiednie tabliczki, sporządzić plan rozwojowy, ująć w sprawozdawczości. Robimy w przyczepie improwizowaną kolację, przychodzi babina z sąsiedztwa i skansenowi stróże, przysiadają na trawie, nudno im tu, a w ten sposób godzina lub dwie przelecą. Ceny, polityka, różne miejscowe bezsensy, co latoś obrodzi, a co nie - zwięzła, pragmatyczna ocena rzeczywistości. Rozmowa się ożywia, kiedy zaczynają pytać o rzekome "cuda" w Oławie, bardzo się tym podniecają. Dostajemy pełen kanister wody, psy już poufałe, nie obszczekują nas tak jak wczoraj. Dwa Sącze, które objeżdżamy od rana, bardzo różnią się od siebie, chociaż leżą tak blisko. Nowy jest ruchliwy i trzyma fason wojewódzkiej stolicy. Polega on głównie na ogromnej ilości białoczerwonych tabliczek przy wejściach do budynków, widomych znaków obecności urzędów. Wciekają i wyciekają z tych drzwi ludzkie strumyczki, na ulicach wiele osób ma twarze petentów, takich, co to nie wyszli kupić albo pospacerować, tylko "załatwić". Zamek, wzniesiony przez Kazimierza Wielkiego, skurczył się do jednej wieży i kawałka murów na wzgórzu, a Fara, z daleka piękna i imponująca, z bliska rozczarowuje, bo różne przebudowy, zniżania naw, wież i chaotyczne konserwacje zepsuły trochę pierwotną gotyckość bryły. W obecnym kościele jezuitów, który pamięta jeszcze czasy króla Jagiełły, Matka Boska Pocieszenia, wielkooka i ciemnowłosa, trzyma na ręku Jezuska w białej sukience, na której kwitną różowe goździki, jak w małym ogródku. Fundatorką obrazu była prawdopodobnie kasztelanka Zofia Jordan, późniejsza żona buntownika Samuela Zborowskiego. Mieszkańcy odległych nawet wiosek przyjeżdżają, aby się w obecności tego wizerunku wyspowiadać, dlatego o kościele jezuitów mówi się często, że to konfesjonał ziemi sądeckiej. A ja byłam w nim krótko. Jest to jedyne sanktuarium tej trasy, które przesunęło się jakby obok mnie i aby je odtworzyć w pamięci, musiałam sięgnąć po fotografie. Wiem, że to moja wina. Może i zbyt roziskrzonego słońca, natłoku myśli, braku skupienia. Na każde spotkanie trzeba wyjść, a nie czekać w bezruchu. Nowy Sącz był - bodajże we wczesnych latach siedemdziesiątych - terenem "eksperymentu", o którym rozpisywała się prasa i mówiło się dosyć głośno w kraju. Nie bardzo już pamiętam, na czym on polegał. Chyba większa samodzielność władz terenowych, zielone światło dla różnych inicjatyw. Zielone światła zapalały się u nas w ubiegłych dziesięcioleciach i równie szybko gasły. Wyjeżdżali tam jednak ludzie z różnych stron kraju. Wśród nich kilku moich znajomych. Starsi państwo, którzy właśnie przechodzili na emeryturę - pod wpływem impulsu i rozprzestrzeniającej się legendy zlikwidowali wszystko i tam się przenieśli na resztę życia. Po paru latach wrócili do Wrocławia. Inni byli ludźmi młodymi, pełnymi energii i wspaniałych pomysłów. Pojechali, przysłali jedną kartkę entuzjastyczną, drugą już mniej, potem kontakty się urwały. Rok temu ich spotkałam, mieszkają w Gdańsku. Nic z tego oczywiście nie wynika. Ale teraz pytałam różnych "tubylców", czy coś z tego eksperymentu zostało, czy jest tu gospodarniej, czyściej i życzliwiej? Wzruszali ramionami i rozkładali ręce. Muszę jednak powiedzieć, że w czasie poprzedniego, dłuższego pobytu spotkałam tu ciekawych i bardzo miłych ludzi. Przedsiębiorczych, inteligentnych, odważnych. Może ślad przetrwał właśnie w nich. Nie wiem, przecież nic nie wie się o miejscu przelecianym tylko, dotkniętym z wierzchu, można się zdać jedynie na instynkt. Stary Sącz wyłania się z Nowego niemal niepostrzeżenie, bo ten Nowy nie chce się skończyć i wciąż przedłuża domkami, ulicówkami i opłotkami jak miniaturka Los Angeles, które wyciąga chciwe macki po wszystkie miasta_satelity. Ale w jakimś momencie granica jest wyraźna, nie tyle w zabudowie, co w nastroju. Wszystko cichnie, powolnieje, odrywa się od teraźniejszości i cofa w przeszłość. Śliczny ryneczek z kocimi łbami, otoczony starymi, parterowymi i jednopiętrowymi domkami, ławy targowiska, parę furmanek z sennymi woźnicami, uliczki z przedwojennego filmu, a nad wszystkim góruje ogromna bryła klasztoru i kościoła klarysek. Wysoki mur, trzy zwieńczone kopułami wieże; im bliżej się podchodzi, tym bardziej ciężar i zwalistość sylwety nabiera lekkości i rozsypuje się na koronkowe detale. Wewnątrz kościoła siedzi skupiona wycieczka, a może pielgrzymka, i słucha ostrego jak kryształ głosu zakonnicy, która opowiada o błogosławionej Kindze, co założyła ten klasztor i tutaj została pochowana. Przez kratę można obejrzeć pamiątki po Niej: wytartą i pogiętą od starości srebrną łyżeczkę, kameę, co liczy pewnie koło tysiąca lat, wypłowiałą wstążkę. Inna wstążka została na tej ziemi na zawsze. Omywa ją wesołą wodą, skaczącą po jasnych kamieniach; ludowa legenda, powtarzana w różnych pieśniach i opowieściach głosi, że Kinga, uciekając przed Tatarami, rzuciła za siebie wstążkę, a Pan Bóg zamienił ją w Dunajec. Naprzeciwko kaplicy z grobowcem Kingi, oświetlonym pełgającymi płomykami świec, wznosi się unikalna, przepiękna ambona. Na ziemi leży postać patriarchy, ojca króla Dawida, a z jego piersi wyrastają dwie ogromne gałęzie winnej latorośli i pną się aż pod sklepienie. W gąszczu delikatnie rzeźbionych i pozłacanych liści i pędów stoją małe figurki potomków Dawida i wychyla się z nich kielich kazalnicy. Powrót pod skansen, pośpieszny posiłek, ruszamy na południe, coraz bliżej Tatr. Chcemy koniecznie odnaleźć ciekawostkę, o której opowiadała nam wczoraj Magda. W okolicy wsi Ochotnica, na skałce, na którą dostać się można stromym usypiskiem, jest przedziwna Kalwaria. Zaczyna się od Ogrójca z czuwającym Chrystusem i śpiącymi Apostołami, a kończy tak zwanym "pomnikiem pojednania", gdzie przed Chrystusem klęczą zgodnie chłop, robotnik, żołnierz i milicjant, odlani z cementu. Chyba udaje nam się zlokalizować tę skałkę, ale nie ma zjazdu z szosy, potem jedziemy kilkanaście kilometrów bez możliwości zakręcenia, ruch duży, szosa wąska, przyczepa utrudnia, w końcu rezygnujemy, odkładamy to na inną okazję i zatrzymujemy się na noc na przełęczy Snozka. Nad nią dróżka, kończąca się potężną wiatą, z dołu wygląda to, jak gigantyczny przystanek tramwajowy. Aha, to pewno pomnik Hasiora ku czci "Wiernych synów Ojczyzny, którzy polegli w walce o utrwalanie władzy ludowej". Idę tam. Skrzydlaty dach, urna z ziemią, a na płycie sześć leżących stylizowanych postaci z realistycznymi karabinami. Warto było jednak wejść, bo widok wspaniały. Dużo zielonej, łagodnej, cierpliwej ziemi. Rano przelatujemy przez księżycowy, rozgrzebany i zrujnowany wciąż niedokończoną tamą Czorsztyn i zajeżdżamy do Dębna. Nareszcie. Byliśmy tu już parokrotnie i zawsze trafialiśmy źle; a to renowacja, a to godziny nieodpowiednie, a to ksiądz wyjechał na odpust. Tylko z zewnątrz można było obejrzeć ten stareńki, przecudny kościółek. Teraz jest otwarty na oścież, wewnątrz mnóstwo młodzieży i parę grup cudzoziemców. Siadamy wśród nich, czas staje, przestajemy się nagle śpieszyć, skrzypi stare drewno ław, półmrok. Cieszymy się zwłaszcza momentami, kiedy grupy się zmieniają i zostajemy w tym wnętrzu sami. To jedna z najpiękniejszych rzeczy na trasie, na wielu trasach. Polichromia z 1500 roku, która przetrwała w stanie idealnym, raz tylko - w międzywojennym dwudziestoleciu - trochę konserwowana. To te farby roślinne o zdumiewającej trwałości, których tajemnicę zabrały ze sobą minione stulecia. Ściany, sufit, chór, tęcza - jakby pokryte kolorową, żywą i lekko drgającą koronką - pierzaste, całe w półtonach, roślinne, kosmate; wśród motywów regionalnych, jakieś nieoczekiwane, z najdalszych dali przywleczone chińszczyzny i abstrakcyjne plecionki islamu. Piętnastowieczne, drewniane tabernakulum, ambona, średniowieczny krucyfiks i figury Świętych - wszystko to wtapia się w tło i wydaje się przesłonięte wszechstronną zasłoną polichromii. W stallach_staruszkach siadywał rzekomo Janosik; cały ten kościółek mocno związany z legendą szlachetnego zbójnika, co to bogatym odbierał, a biednym dawał. - A jak serial telewizyjny kręcili - mówi ksiądz - to ich Janosik bezpośrednio z tych stalli wychodził do doliny Chochołowskiej, która jest stąd czterdzieści kilometrów! Ksiądz to mówi z dużą ironią i pretensją, bo tutejsi ludzie bardzo na takie szczegóły wrażliwi i nie dają sobie wciskać lipy. Mówi też o tutejszym ludowym, starym rzeźbiarzu, co zrobił pulpit, ramy do zasłon i ten wielki świecznik drewniany, który znawcy uważali za siedemnastowieczny! A Sobieski, jak wracał spod Wiednia, to ofiarował tu jedną z chorągwi bitewnych i teraz tam wisi, oprawiona, na ścianie... A na obrazie po prawej jest święty Michał na złotym tle... Patrzymy, głowy nam się obracają jak słoneczniki za słońcem, ale widzimy przede wszystkim sędziwe, urzekająco malowane drewno. Parę godzin półtonów, ornamentów, koronki i tęczy; w takim wnętrzu wszystko się uspokaja, traci ostrość, to co zostało za drzwiami, przestaje być dotkliwe, zostaje przywrócona hierarchia ważności - jest tylko zamyślenie, zadumanie, ukołysanie. Jedzie to z nami dalej w drogę i nie urywa się od razu, bo znów zaglądamy do miejsc prześlicznych. Frydman. Stara, spiska wieś i gotycki kościółek, którego smukłą wieżę zwieńcza renesansowa attyka. Są tu i partie świeżutko pobielone, błyszczące w słońcu - i drewno, i spadziste gonty. Wnętrze malutkie, a w nim rewelacyjna, ośmiokątna kaplica Wniebowstąpienia. Osiem nisz, nad nimi - w przesklepieniach - polatują jak kolorowe nietoperze postaci jakichś Świętych, królów i rycerzy. Nie ma się od kogo dowiedzieć, kto zacz, w rękach mają wstęgi, ale napisy na nich zupełnie zatarte. Na ścianach malowane monstrancje, a wśród nich przedziwny obraz z łacińskim tekstem, mówiący o znikomości życia i o przemijaniu. Widać na nim jakieś zalotne pary, rycerza jadącego na jeleniu i bawiące się dziecko, już otulone przez śmierć; główkę ma w klatce żeber pochylającego się nad nim szkieletu. W środku dwustronny, rokokowy ołtarz, tak skonstruowany, że można go przenosić i wieść w procesji, cały w złocie, ozdobach, aniołach, chmurkach i esach floresach. Koronuje go olbrzymia, słoneczna monstrancja, w której są drogocenne wota i stare szkaplerze. Obchodzę ten ołtarz wiele razy, sycąc się szczegółami, potem jeszcze raz wracam od kruchty, żeby mi nic nie uciekło z pamięci. Dowiedzieliśmy się przedtem, że jest tu, we Frydmanie, stary dwór_kasztel, należący ongiś do barona Horvatha. Pytamy, jak tam trafić. Prosto, potem trochę pod górę i zakręcić, pytajcie o Noworolskiego. Prawie jak o krakowską kawiarnię. Idziemy, wyłania się spora budowla z wieżyczkami na rogach, czcigodna i zamczysta. Brama zamknięta, na podwórku samochód i jakieś maszyny rolnicze. Może Pom, może Pgr. Właśnie wychodzi z domu opalony mężczyzna w szortach i sportowej koszulce. Pytamy, co się tu teraz mieści. - Własność prywatna - uśmiecha się - dawniej też ludzie mieli własne zamki i kasztele, a rodzina Noworolskich szybko się rozmnaża i jest w stanie zapełnić metraż. Obchodzimy z nim razem budowlę. W 1913 roku - mówi - przegrał ją w karty potomek słowackich baronów do mojego dziadka, potem to przeszło na ojca i na mnie. Mamy własną kaplicę w baszcie, paradną salę - a pokoi? No, sporo, sporo... Z czego żyją? Z uprawy i z hodowli, to dobrze zorganizowane, rozwojowe gospodarstwo. A nie czepiali się ich? Owszem, zdarzało się, ale to leży za bardzo na uboczu i żadna instytucja nie kwapi się, żeby przejąć. I tak, w tym zapadłym kącie - myślimy - ucieleśnia się niespodziewanie wizja liberałów!... Trochę dalej Krempachy. Znów wieś spiska, bardzo typowa i jednorodna w zabudowie. Domy murowane przytykają do ulicy ścianami bocznymi, a fronty wychodzą na kiszkowate podwórko z bardzo ładnymi, drewnianymi budynkami gospodarskimi. Od sołtysa wychodzi chudziutka ale krzepka babcia i pozdrawia nas z niespotykaną serdecznością. Jest to babcia jak z folklorystycznej czytanki dla dzieci, bo po każdym zdaniu - z niesłychaną naturalnością i wdziękiem - mówi: hej, tak jak inni mówią: co, albo: nieprawdaż? A zdalekaście, hej? Piękna dziś pogoda, hej! Na cmentarz to musicie skręcić za remizą i potem prosto, hej! Remiza świeżo odnowiona, a na niej wielki, starannie wymalowany napis: "Bogu Chwała - bliźnim pomoc - Ochotnicza Straż Pożarna w Krempachach". Na wybielonym gotyckim kościółku tablica: Msza #/8#30 Om~sa #/10#30. Na sklepach obok polskich szyldów - Potraviny i Hostinec. Na cmentarzu z drewnianym, polichromowanym z zewnątrz, piętnastowiecznym kościołem cmentarnym - mniej więcej połowa grobów z "niech odpoczywa", a połowa z "nech spo~civa". Tak jest do dziś; ludność pół na pół. Na główną szosę do Nowego Targu wjeżdżamy przy wsi Łopuszna. Całe szczęście, żeśmy kupili w kiosku osobne mapki Gorców i Podhala, z lakonicznymi adnotacjami o ważniejszych miejscowościach. Człowiek też jednak żyje trochę jak jarzyna, po głupiemu i mało wie o kraju, jeśli to już nie jego województwo. A przecież tu, w Łopusznej jest dworek Tetmajerów, stryjecznych poety - piękny przykład architektury dworskiej z dwuspadowym, polskim dachem (ta polskość to charakterystyczny uskok; spod jednego stożka wychodzi drugi, większy). Co ważniejsze i niemal już niespotykane, zachowały się wszystkie zabudowania dworskie: luźno stojąca kuchnia, stajnie, obory i piękne ogrodzenie z domkami dla stróżów, niby z małymi donżonikami na rogach. Sympatyczny facet w średnim wieku, może kustosz, mówi, że szukają teraz typowych czworaków i chcą zrobić tutaj rodzaj muzeum kultury szlacheckiej, chyba już teraz termin nie wywoła świętego oburzenia i nie zaowocuje natychmiast zakazami i utrudnieniami. Wynika z tego długa rozmowa o tym, jak wiele szkód i zniszczeń już się nie odstanie, jak się różne rzeczy spłaszczało, trywializowało, a potem budziło z ręką w nocniku, żeby ratować resztki, ale też po swojemu - to znaczy brzydząc, zmieniając charakter, wtrącając się bez sensu, bo do wtrącania się potrzeba wiedzy, a nie wierności każdemu z kolejnych, zmieniających się rozporządzeń. W dworku jest teraz wystawa oleodruków religijnych z domów wiejskich. Oleodruk, dotąd pogardzany, zaczyna powolutku awansować. Do niedawna płaciło się zań 100, 200 złotych - dziś 25 tysięcy i więcej. Odkryto ich zakorzenienie w kulturze ludowej - fryz takich obrazków był ważnym miejscem w wiejskiej chacie i stanowił - wraz ze sztucznymi kwiatami - jej główny element kolorystyczny. Był też czymś w rodzaju wizji lepszego, piękniejszego życia w zgrzebnej rzeczywistości, odtrutką na rozczarowania, odrobiną domowej magii. Drukowano je we Francji, w Wiedniu i w Rzymie, a u nas - w Częstochowie i Kalwarii. Wypełniają tu trzy świeżutko pobielone, przestronne izby dworskie. Najładniejszy ma tytuł "Ojcze nasz" - jest to modlitwa rozbita na poszczególne zdania z winietkami i odpowiednimi scenkami. Opisane kolorowo niebo, ziemia, chleb - najwięcej fantazji przy: "I nie wódź nas na pokuszenie", są tam i rozwiązłe dziewczęta, i sakwy złota, i diabły. Obok dyptyk ze śmiercią człowieka poczciwego i śmiercią grzesznika. Rozradowany anioł przepędza zawstydzonego diabła i zagradza drogę jego kolegom. Obok odwrotność: diabeł triumfuje, a anioły wycofują się żałośnie, z wyrazem strachu i zdumienia na cukierkowych buziach. Te oleodruki przywodzą mi na myśl miejskie kamienice z początku stulecia. Dawniej brzydkie, dziś ładne. W którym momencie coś staje się sztuką? Może wtedy, kiedy dostatecznie obrasta przeszłością i nakładającymi się warstwami minionych kultur - a może i przez porównanie?... Idziemy jeszcze do drewnianego kościółka. Grube bierwiona, gonty, w środku polichromia. NIe takie cudo jak w Dębnie, bardziej zniszczona i chyba młodsza, ale - zwłaszcza w partiach chóru - piękna. Na zewnątrz, na wysokości człowieka, metalowa tabliczka z trochę już zatartym napisem: "Stan wielkiej wody rok 1934". To ta sławna powódź, zapamiętana zu okresu wczesnego dzieciństwa. Rozglądam się - właściwie nic nie powinno się było ostać, a przetrwało - na szczęście... Łopuszna to ostatni przystanek przed parodniowym interludium zakopiańskim. Mieszczą się w nim rozmowy z dawnymi przyjaciółmi, jednodniowa wyprawa w Tatry, porządkowanie - jak zwykle w czasie krótkich pobytów - grobu mojego Ojca, podświadome unikanie ulicy Kasprusie, gdzie nasz stary, drewniany dom pomalowano łuszczącą się farbą, a w otaczającym go ogrodzie utkano kilka płaskodachych bloczków mieszkalnych. I Pęksowy Brzyzek, jeden z najpiękniejszych cmentarzy świata, zamykający w sobie taki kawał kultury i historii z okresu, kiedy Zakopane było jeszcze szumną, buńczuczną wsią, osadą cyganerii, przybytkiem taterników, ludzi chorych na płuca i góralskiej gawędy. Wysokie, gęste drzewa odgradzają cmentarzyk od "kurortnego", śmierdzącego spalinami rojowiska, wysoka skarpa izoluje od otoczenia. Stare Zakopane podaje Panu Bogu swoich czcigodnych Zmarłych jak na uniesionej tacy, jak na patenie. I już, nieodwołalnie - z "górki". Powrót, a w nim zostały nam jeszcze trzy sanktuaria. Pierwszym jest Ludźmierz. Kiedy wchodzimy do kościoła, ławki są pełne, a tłum w nich zasłuchany, cichy, niziutki, głowy ledwie wystają znad pulpitów. To przyszły dzieci z okolicznych kolonii, a ksiądz - przysiadłszy na schodkach ołtarza - opowiada im o drewnianej figurce Królowej Podhala. Jest i o wojewodzie krakowskim, Teodorze Gryficie, który w 1234 roku dostał od Henryka Brodatego zezwolenie na lokowanie osad w tym terenie, i o budowie drewnianego kościółka - pierwszej podhalańskiej świątyni, i o bogatym kupcu, który zabłąkał się w ludźmierskich lasach i za ocalenie ślubował ufundować posążek Matki Boskiej. Dudnią w opowieści kopyta tatarskich koni z czasów wielkiego najazdu na Ludźmierz, skrzą się skromniutkie wota i czerwone korale, znoszone Panience przez mieszkańców gór, tłoczą się pielgrzymki miejscowe i zza oceanu, rozwijają się chorągwie Brygady Strzelców Podhalańskich, która na tym ołtarzu złożyła insygnia pułkowe, przemykają sylwetki akowskich partyzantów z Podhala, którzy tę Marię obrali sobie za patronkę. Jest wspomnienie o wydarzeniu, które nabrało znamion proroctwa. Kiedy Prymas Wyszyński w latach sześćdziesiątych koronował figurkę koronami papieskimi, przechylono nieostrożnie feretron i z ręki Marii wypadło berło. Uchwycił je w powietrzu i nie pozwolił upaść na ziemię ksiądz biskup Karol Wojtyła. Tak, jak gdyby z rąk Marii otrzymał swoje późniejsze władanie. A kiedy przybył do kraju na pierwszą pasterską pielgrzymkę - kończy ksiądz - Królowa Podhala wyjechała Mu na spotkanie na nowotarskie lotnisko i patronowała bajecznie kolorowej, góralskiej mszy. A przy powtórnej wizycie spotkali się na krakowskich Błoniach; tam Papież poświęcił nowo sprawione korony, w miejsce skradzionych, bo ludzie są i tacy, i tacy - jedni przynoszą wota i proszą o opiekę, a drudzy kradną. Głos księdza cichnie, dzieci siedzą chwilę w milczeniu, potem dostają obrazki z wizerunkiem, a dwie zaaferowane dziewczynki dopytują się śpiesznie, czy będzie spowiedź - widać przyniosły ze sobą jakieś małe, dziecięce grzeszki i pilno im się od nich uwolnić. Zostajemy przez chwilę sami. Górka jest gotycka, smukła, typowe przegięcie postaci ledwie widoczne, twarz jasna, o regularnych rysach, pięknie rzeźbione fałdy szaty, przebłyskujące na zgięciach złoceniami. Z wizytacji kanonicznej w osiemnastym wieku zachował się opis: "B.V. Maria, wyzłocona, trzymająca na swey Ręce P. Jezusa, wielkimi od wielkopomnych czasów łaskami słynąca. Także u P. Jezusa na głowie korona, w Ręku świat - srebrno wyzłocony. Na Nayśw. Pannie sukienka materyalna niebieska ze srebrnym kwiatem y Paludament karmazynowy. Na piersiach Bluzgier srebrny, na Szyi kokarda perłowa. Ten Ołtarz zasuwany y zamyka się na zamek..." A ja widzę tylko uśmiech. Chociaż narodził się z ręki obcego może rzeźbiarza, jest jakiś tutejszy, miejscowy, polny, drzewny - ksiądz by pewno powiedział: podhalański. Wrócił właśnie po odprowadzeniu dzieci, porządkuje coś koło ołtarza, gasi światła. Zaczynamy rozmawiać. O, tam - w bocznej nawie jest stara chrzcielnica, w której chrzczony był Kazimierz Tetmajer. Tu się urodził tuż po powstaniu styczniowym, a że jego ojciec pomagał powstańcom, więc popadł w tarapaty i musiał dworek sprzedać. Kupił go niejaki Krupa i już się tam jego rodzina ostała, a jeden z potomków jest teraz prezesem ludźmierskiego Koła Związku Podhalan. Ten Związek bardzo mocny i prężny, broni prawdziwego regionalizmu, autentycznej, a nie robionej na zamówienie kultury i obyczaju Podhala. Ma sympatyków i filie na całym świecie, najwięcej w Stanach Zjednoczonych, bo przecież co drugi góral ma jakichś tam pociotków w "Hameryce". Koła Związku w Chicago i w Kanadzie mają wizerunek Matki Boskiej Ludźmierskiej w nagłówkach firmowych pism i na legitymacjach członkowskich! Tu, w Ludźmierzu, Związek ma swój dom, domisko właściwie ogromne, co aż kipi od różnych działań. Ostatnio największym było - wywalczone po dwudziestu latach starań - przeniesienie zwłok Tetmajera na zakopiański, stary cmentarz. Bardzo było dużo wybrzydzań, że nie chcą oficjalnego scenariusza i wolą to zrobić po swojemu, po góralsku. Udało się. Od Ludźmierza do Zakopanego towarzyszyło trumnie na trasie ponad sto tysięcy ludzi. Ciekły wioski kolejno jak strumienie, dołączały... Zasłużył na to Tetmajer, bo chociaż nosiło go po różnych stronach, w pisaniu tej tylko ziemi pozostał wierny. O Królowej Podhala też pisał. To jest królowa ludzi wolnych, dla tutejszych nie było i nie ma rzeczy ważniejszej jak wolność i szeroka, wiatrzysta swoboda - tacy już są. Związek wydaje pismo "Ojcowizna" - o, tu jest numer specjalny, poświęcony sanktuarium. (Będę go później czytać w drodze i znajdę w nim Litanię Podhalańską, ułożoną przez Wiktora Ignacego Gutowskiego w roku 1926. Pismo się zastrzega, że to prywatna modlitwa autora i trzeba ją traktować jak zabytek literacki. Rzeczywiście w tym wołaniu do Panny Ludźmierskiej najwięcej jest tatrzańskiego krajobrazu i nazwisk całkiem świeckich, nie błogosławionych. "Przez zasługi Stanisława Staszyca, pierwszego naukowego badacza Tatr - uproś nam łaskę... Przez zasługi Seweryna Goszczyńskiego, Wincentego Pola, Asnyka, doktora Chałubińskiego, generała Galicy, księdza Stolarczyka, Orkana, Sabały, Obrochty, Gwalberta Pawlikowskiego, Witkiewicza, Tetmajera, księdza Kmietowicza z powstania chochołowskiego, Janosika Nędzy Litmanowskiego, a nawet organisty Andrusikiewicza - wielu innych nazwisk nie znam. "Przez śmierć w Tatrach Mieczysława Karłowicza, muzyka, zasypanego lawiną śnieżną - uproś nam żywot wieczny"... "Przez śmierć w Tatrach Klimka Bachledy, przewodnika tatrzańskiego, szukającego zaginionych w czasie strasznej burzy - uproś nam żywot wieczny"... I dalej wołanie: zachowaj nas Pani. Od chytrości, od nałogu pijaństwa, od zaparcia się swego podhalańskiego imienia, od zasypania kurniawą, od porwania przez wicher halny, od utraty zasiewów, od bolszewizmu, od morowego powietrza... Ksiądz opowiada dalej o Związku i o parafianach, o tym, jakie tu układają pieśni, jak je po góralsku - tym jedynym na świecie tonem - śpiewają, jak piszą, jak się modlą na odpustach i pielgrzymkach. Piętnastego sierpnia jest odpust główny - przyjedźcie za rok. Jak Bóg da, przyjedziemy... A Panienka w drzewie - gotycka, uśmiechnięta, przegięta delikatnie, pozłocista - tak Ją zostawiamy we wnętrzu, rozświetlonym już tylko ukośnym promieniem, wpadającym przez otwarte drzwi. Drugie sanktuarium - to Kalwaria Zebrzydowska. Zaskakuje mnie zupełnie i to wyłącznie moja wina, bo niewiele o niej wiedziałam. Nazwa znana na pamięć od wczesnego dzieciństwa, a pod nią nic, tylko jakiś chaos i mgła. Równie chaotycznie biegam teraz po ogromnym terenie, niemal "zaliczam" go turystycznie, bez jakiegokolwiek przygotowania. W każdym miejscu zaczynają się jakieś wątki, ale urywam je, biegnę dalej, coś mnie na chwilę przykuwa - zanim zrozumiem co - już się rozprasza, chcę po swojemu skondensować to do atmosfery, do jednego najważniejszego punktu, ujrzanego jakby z lotu ptaka - a tu się nie bardzo da. Ogromny klasztor bernardynów, na dziedzińcu przypomina się bułgarska Riła, nie wiem dlaczego, bo i architektura, i nastrój, i barwy zupełnie inne. Wokół krużganki, konfesjonały, pokoje dla pielgrzymów, w korytarzach klasztornych galeria, ogromne portrety, sam główny fundator, rokoszanin Mikołaj Zebrzydowski, jego ojciec, dziad, synowie, jakieś poważne, surowe kobiety - duży, magnacki ród. Obok - nieoczekiwanie - naiwny i naturalistyczny malunek, przedstawiający ocalenie rodziny ze wsi Klęczany pod Nowym Sączem, w czasie wielkiej powodzi z trzydziestego czwartego roku. Rodzina, trzymająca obraz Matki Boskiej Kalwaryjskiej, trwa w skupieniu na stole w zalanej wodą izbie, niżej wychylają się z fal łby przerażonych owiec, w tle krajobraz katastrofy, tylko kot na piecu spokojny jak makieta. Mnóstwo tablic objaśniających, kierunkowskazy, opisy uroczystości, cykle zdjęć z misteriów pasyjnych, fotografie Papieża w czasie powtarzających się pobytów, zdjęcia pielgrzymkowych tłumów, mapki "dróżek", kioski z dewocjonaliami, kioski z wydawnictwami oficyny Calvarianum, zawiadomienia, obwieszczenia, rozkłady godzin nabożeństw... Dookoła kościoła drugi, wewnętrzny dziedziniec ze stacjami Drogi Krzyżowej i tablicami, gdzie zmarli proszą o modlitwę. Ojcowie bernardyni, którzy zginęli w obozach koncentracyjnych, rodzice polecający syna, jakiś mieszkaniec Zebrzydowic walczący we Francji, ranny w czasie inwazji, potem zmarły w dalekiej Szkocji. Tymi krużgankami, mijając narożne kaplice, dochodzę do postaci Chrystusa stojącego w niszy, naprzeciwko składziku feretronów i sztandarów. To bardzo stara, zniszczona rzeźba, na ramiona narzucony płaszcz z czerwonego materiału, spod niego widać nagie, drewniane, storturowane ciało, twarz postarzała, znękana - nie wzniosła, ale bardzo człowiecza, z człowiekiem dzieląca jego los prześladowanych i zaszczutych. To jakby Chrystus więzień wszystkich cel i katowni świata - klękam, modlę się za uwięzionych, ta modlitwa i intencja same przychodzą - jakby to On wyszedł skądś i przystanął umyślnie, aby jej wysłuchać. W kościele skręcone, barokowe kolumny, wyżej mroczny chór, a stalle bogato i kunsztownie rzeźbione przez Ojców - po Leżajsku już wiem, że bernardyni wiedzieli, co to snycerka. Największy ruch przy bocznej, pięknej kaplicy z Cudownym Obrazem. To kopia wizerunku z Myślenic, malowanego przez włoskiego malarza, kompozycji pełnej ciepła, z tulącymi się do siebie twarzami w jakichś przezroczystych, mgiełkowych welonach, z rafaelowską miękkością. Replika kalwaryjska jest większa, twarze ciemniejsze, trochę obrzmiałe, o grubszych, toporniejszych rysach. Wystają z tła sztywnej "sukienki", wyszywanej perłami, wydobywają się z niej jakby boleśnie i z trudem, a niżej widoczna ręka Marii przypomina grubą, nieforemną rękawicę. W tej kaplicy nakładają się jedna na drugą msze, odprawiają je księża towarzyszący pielgrzymkom, inni w zakrystii rozdają komunię, w progu bernardyn święci wodę, drugi rozdaje medaliki. Ten wielki kombinat modlitwy intensyfikuje się jeszcze poza obrębem kościoła i klasztoru. Przedłuża się w sfalowaną przestrzeń, ogarnia sobą pagórki, strome podejścia i zalesione szczyty, wśród których rozrzucono ponad czterdzieści kościołów i kaplic, nie licząc krzyży i luźno stojących posągów. Spod jednej budowli - po rozejrzeniu się - widać kolejną, tkwią tu jak wartownicy, mający zawsze w zasięgu wzroku następny posterunek. Prowadzą do nich szerokie trakty, kamienne schody, albo strome, ledwie widoczne ścieżki. Szlaki krzyżują się i rozgałęziają, to owa sławna mnogość odprawianych "dróżek". Pałac Heroda, Ratusz Piłata, kościoły kolejnych Upadków, stacje, rzeka Cedron z mostami, Ogrójec, kaplice Maryjne, budowle starsze i nowsze, ładne i tandetne - cała Jerozolima wytęskniona, przemodlona, wymierzona dokładnie w metrach, naiwna i imponująca, rzucona na polskie pagórki, pod polskie drzewa. Jakiś stary człowiek przysunął twarz do kraty zamykającej Kaplicę Grobu i porusza bezgłośnie ustami. Przy kościółku Zaśnięcia Panny Marii młoda matka czyta coś głośno z modlitewnika, a trójka jej dzieci klęczy na żwirze, jedno się kręci, pewno mu niewygodnie, ale matka karci je surowo wzrokiem. W kościele Ukrzyżowania duża, nieruchoma, jakby stężała w ławkach pielgrzymka. W kościele Pierwszego Upadku ksiądz towarzyszący małej grupie mówi kazanie albo coś objaśnia. Mężczyzna w ortalionowej wiatrówce idzie wolno schodami i głośno śpiewa pieśń_litanię. Inna pieśń, chóralna, dobiega z dołu i staje się coraz głośniejsza, widocznie ludzie się zbliżają. Z kościoła przy klasztorze też słychać daleką melodię i dzwonki na Podniesienie. Modlitwa nieprzerwana, różnobrzmiąca, pracowita, skondensowana w przestrzeni i czasie - jedna milknie, już zaczyna się druga, nakrywa tamtą, przedłuża... A to przecież zwykły, powszedni dzień, jak tu jest w Święta, albo w czasie wielkich odpustów? Już trzeci czy czwarty raz spotykam starca z długą, siwą brodą, na bosych stopach ma sandały, na ramionach szarą płachtę, w ręku kij. Widziałam go w krużgankach, teraz wchodzi do niektórych kaplic, wyjmuje coś z szafek, porządkuje - może to tutejszy domownik, pustelnik? Kiedy go pozdrowić uśmiechem, kłania się głęboko, do pasa... I tak mnie to zaskoczyło, ogarnęło, przeleciało, zostawiając w głowie jakiś wielki chaos, jakiś mąt i dymy. Tego miejsca nie można tak po prostu przebiec, połknąć, musnąć po wierzchu, bo składa się na nie zbyt wiele zjawisk, o których dopiero później dowiem się i przeczytam. Kalwaria - to misteria pasyjne. Przedziwne, już niemal czterysta lat trwające pół_widowiska, pół_obrzędy liturgiczne. Nie teatr - jak w Oberammergau - ale zobrazowanie i przedłużenie modlitwy. Przeżywały swoje rozkwity i upadki, ale nigdy nie zanikły. Kiedyś odbywały się niemal w zupełnym milczeniu; głos brzmiał tylko w scenie Dekretu, kiedy odczytywany był wyrok Piłata. Potem przybywało słów i tekstów. Przybywało również scen i dni. Teraz rozgrywają się przez cały Wielki Tydzień, od palmowego wjazdu do Jerozolimy, poprzez Wieczerzę, zdradę Judasza, pożegnanie z Matką i Apostołami, Ogrójec, pojmanie, wędrówki między Herodem i Piłatem, kulminacyjny Dekret - aż po ostatnią drogę. Kończy się ona na miejscu Obnażenia, Krzyża już nie ma. W tym punkcie człowiek i tworzone przez niego obrazy zatrzymują się skromnie i z pokorą. Wątek przejmuje kazanie i liturgia. Kalwaria - to ludowość. Chociaż pielgrzymi przybywają ze wszystkich stron kraju - przeważa ludność miejscowa z małych miasteczek i wsi, a jej tradycje i obyczaj odcisnęły się na sanktuarium bardzo wyraźnie. Ludowość to także wspaniałe "asysty" w sierpniowych uroczystościach maryjnych, owe grupy regionalne ciechanowskie, żywieckie, góralskie... To wykonawcy Misteriów, czasem odtwarzający tę samą postać po dwadzieścia lat z rzędu i dłużej. To przewodnicy "kompanii" pielgrzymkowych, osobna formacja, rozwijająca własne formy działania, skupiająca się na specjalnie dla nich organizowanych rekolekcjach i odtwarzająca zwykle rolę apostołów. Ludowość jest w całej tutejszej atmosferze, w jej malowniczości, naiwności i - mimo wszystko - prostocie. Kalwaria - to zbiorowość, wspólnota modlitwy i jej usytuowanie w swojskiej przyrodzie. Wśród najlepiej znanych drzew, krzewów i wzniesień, z których widać inne, dalsze szczyty o znanych imionach, własne wioski i wieże kościelne. Kalwaria - to połączenie dwóch kultów: Syna i Matki. Topienie ich razem, jak te wciąż biegnące obok i nagle przecinające się "dróżki", świadomość ich wzajemnego przenikania. Kalwaria - to także wyraźnie odciśnięty ślad Papieża. Jego ojciec i dziadek byli kiedyś przewodnikami "kompanii". Jego powroty w to miejsce od najmłodszych lat, prywatne po nim wędrowania i zadumy, wygłaszane tutaj słowa, dochowanie - nawet z daleka - wzruszającej wierności... Żegnam się z małą Jerozolimą, rozrzuconą na podbeskidzkich wzgórzach; zadziwiła mnie i zmusiła do refleksji. Może trzeba tu jeszcze wrócić. Nie turystycznie, ale pielgrzymkowo. Żeby spróbować dostać się pod powierzchnię, podjąć jakieś nieokreślone wyzwanie, pokonać liczne sprzeciwy - wrócić pokorniej, zamyślić się głębiej. No i znów jazda. Jazda pośpieszna. Jazda powrotna. Noc byle gdzie, jedzenia już się nie gotuje, wystarczą kanapki, dostrzega się coraz mniej szczegółów, coraz częściej spogląda się odruchowo na zegarek. Już się człowiek wsuwa niepostrzeżenie w czas nie_wakacyjny. Wybiera się drogę najkrótszą, a ona jest zawsze najmniej ciekawa. Jeszcze raz ją opuszczamy i skręcamy w bok. Trzecie sanktuarium - Góra Świętej Anny. Bardzo zabawne uczucie - droga wznosiła się do góry prawie niedostrzegalnie, nie trzeba było zmieniać biegów, a nagle, u celu, otwiera się widok ogromny, strasznie dużo rozległej ziemi, wszystko w dole, w dole, niziuteńko, daleko - jakaś czarodziejska sztuczka, czy co? Zaglądam do brulionu z zapiskami i widzę, że na tym właśnie zdziwieniu z powodu wielkości krajobrazu, widocznego z tej - niewysokiej przecież - górki, wszystko się kończy. Dalej są już czyste kartki. To także prawidłowość powrotu. W ostatnim dniu przestaje się notować. Zawsze tak u mnie było, nawet w czasie dawnych, wielkich podróży. Notatki kończyły się przed ostatnim portem, zwykle jakimś europejskim przystankiem; czasem zdanie było urwane w połowie. Tu też. Coś jednak pamiętam. Pamiętam mszę w kolorowym, bardzo jasnym wnętrzu bazyliki, a tę jasność potęgowało jeszcze słońce, które znalazło sobie akurat najlepszą pozycję do ataku i wdzierania się przez wszystkie otwory - witraże, małe okienka, otwarte drzwi na Plac Rajski. Może to omen na najbliższy okres? Zanim dojechaliśmy na szczyt Góry, były chmury i trochę mżawki. Drugi omen - że trafiliśmy akurat w momencie zaczynającego dzwonka. W ten sposbó dwie msze ujęły trasę, jak w klamrę. Pamiętam franciszkańskie habity - oni tu przyszli podobno bardzo niechętnie, z oporami, a potem trzykrotnie ich wypędzano: w czasie "sekularyzacji", w okresie Kulturkampfu Bismarcka i po wybuchu wojny, na rozkaz Hitlera. Ale wracali, odpowiadając na wezwanie ludu Opolszczyzny, dla którego ta góra znaczyła: wierność. Najlepiej pamiętam świętą Annę. Figurkę_staruszeczkę z lipowego drewna. Są to trzy symetrycznie ustawione główki, niby trzy klejnoty u nasady ozdobnej agrafy. Środkowa, o delikatnych, trochę zmęczonych i strapionych rysach, należy do Babki - dwie sterczące po bokach, do Córki i Wnuka. Wyglądają Oni jak rodzeństwo. Dwoje jasnowłosych dzieciaków, wyzierających ciekawie zza kołnierza pąsowej sukni. Suknia jest jednolita i ogarnia wszystkie trzy postaci razem; to jeszcze wzmacnia wrażenie, że całość jest jednorodna, a trzy ukoronowane główki stanowią tylko ornament. Święta Anna Samotrzecia - broszka... Kiedy opuszczamy Górę, zaczyna z powrotem siąpić. Ostatnie trzy godziny jazdy, już się wyłaniają przedmieścia, budynki nabierają wysokości, tandetne bloki ustępują miejsca statecznym, chociaż brudnym, kamienicom. - Patrz - mówię do męża - Wrocław. Taki sam, zaniedbany, poszarzały, bardzo kochany, może jeszcze te same papiery i śmieci leżą na ulicach. A my znów troszkę inni, bogatsi o jakieś obrazy, rozmowy, noce leśne, zadumy na ryneczkach, ważne Spotkania - coś nam niepostrzeżenie przeniknęło przez skórę, weszło do środka oczami i uszami. Znów się zdarzy - w ciągu roku - że na coś trochę inaczej zareagujemy, coś silniej nas wzruszy, coś wyraźniej wpłynie na dokonywane przez nas wybory i przyśpieszy decyzje. To po prostu własna ziemia usadowiła się w nas mocniej, przybyła jej kolejna warstwa. Tak właśnie powinno być. Rok 1986 Okruchy Od kilku lat, od kiedy zaczęłam jeździć na spotkania w kościołach i salkach parafialnych w czasie Tygodni Kultury Chrześcijańskiej - do dużych miast i małych miasteczek - kraj znów się przybliżył. Taki wyjazd to autobus lub pociąg, czasem z jedną lub dwiema przesiadkami, przygodna rozmowa albo uzupełnianie lektur w drodze, potem odkrycie miasta, przyjazna parafia i wieczorne spotkanie, które nie kończy się na ostatnim słowie prelekcji czy dyskusji. Podchodzą ludzie, otaczają ciasnym wiankiem, każdy chce zamienić parę słów osobiście; przynoszą swoje małe radości, kłopoty, radzą się, dają adresy i proszą, żeby do nich napisać. Nocuje się nie w bezosobowym hotelu, ale w klasztorku czy domu prywatnym, wieczorem znów się tam schodzą ludzie i trwają długie rozmowy nocne, kiedy już prawie spadam z krzesła i oczy zamykają mi się ze zmęczenia, ale otwieram je, mówię, słucham, bo w ten sposób dociera do mnie czas, w którym żyję i za który ponoszę swój ułamek odpowiedzialności. Ci ludzie - jeżeli starczy czasu - zawiozą mnie później do różnych ciekawych kątów, których nie znajdzie się w drukowanych przewodnikach. Lubię te swoje miasta i krajobrazy, zaprowadzą do przepięknych, dziwnych drzew, do ukrytego jeziorka, do chałupy, gdzie mieszka stary człowiek, który dużo wie i lubi opowiadać. Inaczej się z nimi chodzi po małych ryneczkach i ulicach, bo są ich własne. Kiedy wracam - bardzo zmęczona - po dwóch, trzech dniach, jadę jak w ulu brzęczącym od wspomnień i wiem, że świat znów mi się rozszerzył. Porównuję to z dawnymi "wieczorami autorskimi", nielubianą chałturą, z której się szybko wycofałam, bo zmierziła mnie ich sztuczność, przypadkowość i obcość ludzi spędzanych przez zakładowego organizatora. Wszystko, co nie rodzi się spontanicznie, ale służy jakimś akcjom, sprawozdaniom i planom - dzieje się i nie dzieje równocześnie, stoi w miejscu, zaczyna i kończy bez echa i śladów. Teraz, do krajobrazów podwiązują się twarze przyjaciół, rozmowy, zwierzenia - mapa się zagęszcza; to już nie kawałek papieru, pokrytego znaczkami, ale wspomnienia i związki serdeczne, do których chce się wracać. Te miasta, miasteczka, domy, drogi, drzewa nabierają intensywnych barw, ruszają się, są żywe. Uczucie, że nie jestem sama - tylu ludzi_kotwic, rzuconych w obojętny pejzaż, tyle portów ze znanym schronieniem, tyle myśli, uczuć, goryczy, radości, rozczarowań i nadziei dzielonych wspólnie. Z nieregularnej bryłki między brunatnym pasmem gór i bladoniebieską plamą morza, robi się cały świat, cała żywa, duża, pulsująca Ojczyzna. Chcę, aby chociaż kilka tych miejsc, podarowanych przez przyjaciół, weszło do moich tras. Swarzewo Tak się pięknie składa, że to właśnie szesnasty lipca, odpust i pielgrzymka Kaszubów z Helu do swojej Królowej Morza. Przyjeżdżamy przed dziesiątą. W domku ze śpiewającą Oazą dowiadujemy się, że Biskup przyjedzie o dziesiątej trzydzieści. Więc jeszcze nad Zatokę, tu robi wrażenie czystszej niż w Pucku, na brzegu mikrofalka gmera w kilkunastu meduzach. Żyją jeszcze? Nie, już nie. Domeczki ceglane, kaszubskie, jeden na murku z kurzą stopką, nad oknem ma wysmukły szlaczek z ozdobnych cegieł. Mało tu od przedwojny przybyło i na szczęście nie ma bloków. Z czego oni tu teraz żyją, jeżeli zatoka jest martwa? Na górce trzy krzyże brzozowe, coś pewnie znaczą, ale nie mogę sprawdzić co, bo się spóźnimy. Po drodze do kościoła kaplica murowana nad studzienką, w której ongiś znaleziono Figurkę. Sporo ludzi tu się zatrzymuje, paru Kaszubów klęczy i kubkami na lince próbuje nabrać ze świętej studzienki wody. Ale wody już nie ma, kubki grzechocą po dnie i wracają puste. Teraz do kościoła. Duży, neogotycki - bardzo duży jak na tę wioskę. Na dziedzińcu, pod murami, ustawione jeden za drugim konfesjonały; spowiadają księża z okolic, przed wszystkimi duże kolejki. Za bramą dodatkowy ołtarz pod gołym niebem. Wokół bardzo kolorowo i jarmarcznie, na kramach plastykowe militaria: hełmy, szable, tarcze, czaka ułańskie. Są też gumowe łebki diabłów pokazujące język przy pociśnięciu, plastykowy Stańczyk, "srebrne" dolary ze strzelającym kapiszonem, piukające ptaszki w foliowej klatce, jaskrawe cukierki, trąbki i piszczące baloniki. Wraca na chwilę dzieciństwo z jego zachwyceniem tymi odpustowymi koszmarkami, dawno już takiego ich nagromadzenia nie widziałam. Ludzi mnóstwo, przeważnie miejscowi, helscy. Strojów ludowych nie ma, głównie koszulki Ti shirts z napisami "Polish Power" albo "American Football" - tylko te twarze opalone, osmalone wiatrem zdradzają, że to tutejsi. Dmie straszliwy wicher, więc wchodzimy do kościoła. Późnogotycka figurka Madonny. Prześliczna buzia, z trochę nieregularnie umieszczonymi oczami; one właśnie i uśmiech nadają twarzy ogromny urok. Sześćdziesiąt sześć centymetrów wdzięku na tle błękitnej draperii; niedawno próbowano figukę ukraść, a byli to ponoć ci sami, którzy targnęli się na świętego Wojciecha, robili widać generalną próbę. Wisi w tym kościele obraz, od którego nie mogę oderwać wzroku. Duży, zawieszony bardzo wysoko, wielu szczegółów nie mogę dojrzeć. Chyba poznaję na nim Puck i Swarzewo z kościołami, do których ciągną procesje ludzików w długawych szatach. Na tym leży jak omlet Zatoka. Fale jak kłębuszki wełny i jakaś łódź na nich. Wyżej, jak kolejna warstwa tortu - bo nie ma tu perspektywy tylko takie czapki nakładane jedna na drugą - Półwysep Helski. Na samym koniuszku ma kościółek. Nad półwyspem pełne morze. Tu już kłębki zamieniają się w skołtunione pompony, na których tkwią statki z wydętymi żaglami. Na samej górze dwa Anioły z nagimi, powykręcanymi dziwacznie ciałkami szarożółtego koloru, trzymają wielką wstęgę, zapełnioną rzędami słów. Pewnie opis całego malowidła. Nie przeczytam go, bo za wysoko, nie rozszyfruję też do końca trzech jasnych, świetlistych plam o migdałowym kształcie. Jedna wykwita na brzegu Zatoki, druga nad swarzewskim kościołem, trzecia na końcu Helu. Mam wrażenie, że to trzy okolone promieniami wizerunki Matki Boskiej Swarzewskiej, ale może mi się wydaje pod wpływem tego, co przeczytałam w kruchcie. Bo ta gotycka figurka z lipowego drzewa przypłynęła sama, albo też została wrzucona przez holenderskiego marynarza do studzienki w wiosce Swarzewo, jako dar za wyratowanie statku ze sztormu, który przy tym właśnie brzegu ucichł raptownie. Przewieziona potem przez rybacką procesję łodziami na Hel, w czasach Reformacji została przez heretyków wrzucona do Zatoki. Wypłynęła znów w swoim Swarzewie i tu już - czasem przewożona w sąsiedztwo, zakopywana w ziemi, ukrywana a to przed Szwedami, a to Niemcami - pozostała. Rozglądam się, czy by mi ktoś nie opowiedział, co przedstawia dokładnie ten stary, bardzo naiwny i śliczny obraz, ale gdzie tam - mógłby może ktoś z księży na plebanii, ale dziś, w tej odpustowej gorączce, nie ma co marzyć. Właśnie przyjechał Biskup. Wrzawa wielka na zewnątrz i gra orkiestra dęta (wielkie, pozłociste trąby widziałam przedtem poukładane w ogródku wśród warzyw i kwiatów). Tkwimy w kościele, bo na dworze wicher urywa głowy, no i przychodzi do nas ten pochód dostojny i malowniczy. Ogorzały, pomarszczony Kaszub w odświętnym ubraniu niesie krzyż, za nim księża miejscowi, za nimi zapowiadani ze wzruszeniem przez megafon goście z Rzymu: rektor papieskiego Seminarium, profesorowie i klerycy, potem Biskup ordynariusz, duży, różowy, zażywny, błogosławiący wszystkich życzliwie, a za nim cudna orkiestra dęta. Kilku siwych staruszków, kilku średniaków i paru wyrostków - takich krzepkich, wiejskich osiłków. Wszyscy mają pod opalenizną twarze aż fiołkowe od tego dmuchania, wszyscy wpatrzeni wytrzeszczonymi oczami w nuty przyczepione do trąby albo niesione przed sobą w rozdygotanej dłoni. Biskupa przed ołtarzem ubierają ceremonialnie w infułę i dają do ręki pastorał, znów wychodzi środkiem kościoła, teraz już wali za nim wielka procesja. Feretrony, sztandary, ołtarzyki ze wstęgami, wizerunki Matki Boskiej i Świętych. Niosą je wyrośnięte pannice w białych sukniach i zielonych wiankach na głowie, stare kobiety na czarno, chłopaki o wyglądzie bokserów na granatowo - jest i gromadka małych dziewczynek sypiących kwiatki na rraz i dwa, a komenderują nimi dwie dziewczyny w strojach kaszubskich z wielkimi, sztywnymi kokardami pod brodą. Tyle tylko folkloru; ogólnie raczej czarno, ortalionowo, współcześnie. Już wszystko się przeniosło na dziedziniec, kościół dalej pełny, ale uroczystość słyszalna tu tylko z głośnika. Więc powitanie wygłaszane przez dziecko, przez młodzież, przez jakiś męski, wzruszony głos, który nazywa Matkę Boską - Naszą Rybaczką. Biskup wita po włosku gości, oni mu po włosku dziękują za polskiego Papieża i za tę wioskę malowniczą, rozmodloną, morską, za ten uśmiech figurki z lipowego drzewa. A ja co rusz popatruję na ten obraz z wielopiętrowym krajobrazem, łodziami i wełnistymi falami, którego nie dopatrzyłam do końca i który już pewno zawsze pozostanie jedną z tych małych, intrygujących tajemnic, od których roi się życie i które dodają mu trochę nostalgicznego uroku. Po mszy ponowny przemarsz dzieci, księży, trąb, feretronów i ołtarzyków_lektyk. Ludzie wdrapali się na kościelne ogrodzenie, żeby lepiej widzieć, kiwają do znajomych w procesji - o, tu idzie Władysławowo - mówi ktoś koło mnie - a teraz Kuźnica i Hel, a tamto to chyba ta mała Zośka od Trendlów, czyżby już tak wyrosła? Pod plebanią pożegnalna owacja dla Biskupa, jakieś "sto laty", "niech żyje", bokiem prze z trudem niebieski, milicyjny wóz; sprawdzał pewnie, czy się tu za bardzo nie podważa, a teraz jest w tym tłumie jakiś zagubiony i niepewny. Z odpustowego węzła wysupłują się kolejno samochody i grupki pieszych. Wracamy przez Władysławowo z jego kościołem_namiotem, spojrzenie w dół ze stromej skarpy Jastrzębiej Góry, a tam kotłowania, wiatr zdejmuje z fal całe welony piany, plaży prawie nie ma, jęzory morza włażą aż na umocnienia. Myślę, jakie to jednak swoje - te Swarzewa, Hele, Jastrzębie Góry, a nie różne Ustki i Świnoujścia, do których nie przywarło żadne wspomnienie. To pewno mnie tylko tak się wydaje, a różne długonogie, smukłe roczniki 1960 i niżej, tam właśnie, o Ustki i Świnoujścia zaczepiły swoje pierwsze morskie wakacje, pierwsze pocałunki i najważniejsze rozmowy. Razem z pokoleniami tworzą się piętrowe warstwy wspomnień, jak na tym starym obrazie, na który patrzyłam tak długo. W torbie mam strzelającego amerykańskiego dolara, balonik wyjący przy spuszczaniu powietrza i gumową szczękę wampira. A w ręku obrazek Swarzewskiej Pani w celofanie. Patrzę na Jej szeroko, trochę nieregularnie rozstawione oczy, na prześliczny uśmiech i mocno czuję, że - chociaż inaczej niż parę wieków i pół wieku temu - Matka Boska Swarzewska jest wciąż na swoim gospodarstwie, wciąż u siebie. Tropie Na pewno nie przeczytałabym o tym miejscu, a i nie usłyszała prawdopodobnie, bo pytałam potem różne osoby, kręcące się sporo po Polsce - nie - mówili - nigdy tej nazwy nie słyszeli. Wiedzą o niej tylko ludzie miejscowi, i to tacy z sercem. Z sercem dla takich miejsc i dla gości, którzy zawitają pod ich dach. Tak więc, z poznanymi dwa dni wcześniej przyjaciółmi, pojechaliśmy z Nowego Sącza do Tropia, malutkiej osady położonej nad Jeziorem Rożnowskim. Tropie związane jest z kultem świętego Andrzeja Świerada, tak starym jak polskie chrześcijaństwo i nigdy na tym terenie nie wygasłym. Późniejszy święty urodził się pod koniec dziesiątego wieku, w rodzinie wieśniaczej, w jednej z osad w dolinie Dunajca. Tu, w Tropiu, schronił się w dziupli wielkiego dębu, która otworzyła się przed nim podobno, kiedy uciekał przed rozbójnikami, tu postanowił pozostać i żył przez kilkanaście lat, karczując las, nawracając i ucząc. Pod koniec życia osiadł w klasztorze w Nitrze, na Słowacji, gdzie uczniem Jego był święty Benedykt i gdzie obaj zostali pochowani. Przez wiele lat klasztor w Nitrze przysyłał do Tropia beczułki z winem, w podarunku i podzięce za takiego znamienitego Świętego. Dziś leśną dróżką można dojść do miejsca, gdzie znajdowała się Jego pustelnia i źródełko, z którego czerpał wodę, a które przez miejscowych otoczone jest kultem, a na końcu małego cypla, wrzynającego się w jezioro i opadającego nad spokojną taflą stromym zboczem, stoi nieduży kościołek romański z wieloma dobrze zachowanymi fragmentami z epoki. Cicho, pusto zupełnie, zielono, wodnie; kościół zamknięty. Ale na drzwiach mały, biały guziczek z napisem zachęcającym do jego naciśnięcia. Naciskamy - i odzywa się głos. Właściwie dwa głosy: starego księdza i młodej kobiety, może zakonnicy, może którejś z parafianek. W bezpretensjonalnym, pełnym uroku dialogu mówią najpierw o życiu i historii świętego Andrzeja, a potem oprowadzają przybysza po otaczającym kościół dziedzińcu. Wiadomo gdzie się wychylić przez niski mur, żeby dostrzec miejsce po świętym drzewie pustelnika, kiedy zadrzeć głowę, żeby zobaczyć śliczne romańskie okno. Ów komentarz nie ma w sobie nic z baedeckerowej informacji przewodnika, ale jest propozycją swoistej pielgrzymki i uczestnictwa. Tutaj głosy proszą o chwilę milczenia, tam o przyklęknięcie, o modlitwę za zmarłych przy jakimś nagrobku, o głośne powtarzanie zakończenia krótkiej litanii, o zanucenie razem refrenu pieśni. Bo są i pieśni tutejsze, śpiewane przez tę dwójkę i wciągające coraz mocniej w dziwną wędrówkę poprzez przeszłość i teraźniejszość. W ten sposób obchodzimy cały dziedziniec, kościół i zbliżamy się znów do drzwi. Głos mówi: A teraz wchodzimy do wnętrza, uszanujcie je, bo to jest wnętrze świątyni. No - myślę sobie - teraz ten znakomity pomysł, od którego powiało Europą, rozbije się o polską niemożność, bo drzwi zamknięte na mur i trudno się dziwić, przecież by w tej pustce wszystko rozkradli. Nagle, z niedalekiej chaty, wybiega truchtem babinka w chustce z ogromnym kluczem w ręku. Widocznie słyszy u siebie nagranie i dokładnie wie, kiedy ma się zjawić, zamiast otwierającego drzwi automatu. Rozwiązanie proste, gospodarskie i w naszych warunkach jedyne. Otwiera, gestem zaprasza nas do wejścia, a sama klęka w ławce. Zmieściła się akurat w przerwie na taśmie, teraz znów prowadzą nas głosy. Nawy chrzcielnica, sklepienia, obraz w głównym ołtarzu, przedstawiający Świętego na tle trochę bajkowego zamku, drugi, piękny obraz gotyckiej Madonny na złotym tle, ludowa, drewniana rzeźba św. Świerada z łańcuchem okręcającym ciało (a ten łańcuch pokutny i niewidoczny dla ludzi, nosił On rzeczywiście wiele lat pod habitem i dopiero po jego śmierci odkryto to, poprzez sprzączkę, która wrosła w ciało i w końcu spowodowała gangrenę). Znów pieśni, prośba o przyklęknięcie przed tabernakulum, o zdrowaśkę przy płycie nagrobnej z siedemnastego wieku, wytłumaczenie dlaczego jakaś postać jedną rękę trzyma na piersi, a w drugiej ma narzędzie rolnicze - ora et labora, módl się i pracuj. I zaraz krótkie westchnienie o dzisiejszym obijaniu się w pracy, nierzetelności, pogardzie dla dawnej uczciwości. Modlitwa, kawałki cudnej polichromii z dwunastego i trzynastego wieku, piwnica_krypta, w której według legendy miało być wejście do tunelu, przekopanego przez rozbójników pod Dunajcem. Długa cisza na taśmie. A po niej wzruszające: To umyślnie, bo musi być jakaś przerwa na zadumę, na pozbieranie myśli. Nie śpieszcie się tak ludzie - nie śpieszcie... Kiedy głosy milkną na dobre, wychodzimy. Chcieliśmy coś dać babci, ale odmówiła kategorycznym ruchem głowy i wskazała skarbonkę misyjną. Schodzimy powoli z wysokiego cypla. Już nikt do nas nie mówi, tylko pies szczeka gdzieś daleko we wsi i drzewa szumią... Piekary Tego punktu nie można ominąć, jeżeli chce się coś naprawdę wiedzieć o Śląsku. Z Tarnowskich Gór, w wolne przedpołudnie między spotkaniami, jadę samochodem do sanktuarium Matki Boskiej Piekarskiej. Jej pełny, znaczący tytuł brzmi: Matka Boska Sprawiedliwości i Miłości Społecznej. Wiozą mnie prawdziwi gospodarze tej ziemi, wrośnięci w nią od pokoleń, ludzie starzy, uczciwi i pełni jakiejś bezpośredniej, godnej skromności. Kochają to swoje, nieładne przecież, miasto - wczoraj ze wzruszeniem pokazywali mi jego miejsca serdeczne: kawiarnię Sedlaczka, dom, w którym przebywał przyjechawszy tutaj król Jan Sobieski, czysty park ze starym cmentarzem, eklektyczne kościoły. Jest tu zabytkowa kopalnia; sztolnie, komory, chodniki, stare urządzenia - sami postanowili te dziesiątki kilometrów swojej historii uratować, wyrwać je bezmyślnemu zniszczeniu, pokazać innym. W samochodzie rozmowa - chwilami namiętna, chwilami pełna rezygnacji; bardzo smutna. Śląsk. Ziemia zatruta, dusząca się pod poduchą wiecznego smogu. Miasteczko Śląskie z jego cynkiem, rozprzestrzeniającym zarazę na całą okolicę. Te działki spalinowe i ołowiane, gdzie wszystko co rośnie, jest skażone, to brunatne powietrze, brak zieleni, szkody górnicze; wszystko się wali, zapada, pospinane klamrami jak rozlatujące się szkielety - filary, które miały podtrzymywać, też zabrali w rabunkowej gospodarce węglem, w której liczy się tylko dziś. Ziemia umierająca, cóż z tych "lepszych" sklepów, w których łatwiej niż gdzie indziej dostać zamrażarkę i telewizor? To na zewnątrz, ale jest i coś głębszego. Jakiś uraz, resentymenty bolesne i pełne goryczy. Niemcy im wszczepili porządek, dobrą organizację, pragmatyzm, zapobiegliwość - ale przecież pilnowali swojej polskości i wiary, dochowywali wierności. Już w dwudziestoleciu traktowano ich nie całkiem jak swoich, po wojnie też nie. Więc na przekór, wielu zaczęło mówić po niemiecku, a nie tą mową, bronioną przez całe wieki. Są trochę inni, zawieszeni między dwiema kulturami, umieszczeni na ich przecięciu - czy to wielka wina? Dumni byli ze swojego etosu pracy, ze swoich rodzin_twierdz, ze swoich "starzyków" i szacunku dla nich - została po tym tylko ckliwa piosenka. Patrząc na otaczający ich, rosnący bałagan, cierpieli podwójnie; widzieli jak ich tradycja niszczeje, odpada kawałami jak tynk z nieremontowanych domów. No i ci napływowi, ci z hoteli robotniczych - ci piją, zarabiają w piątek i świątek, obojętni na wszystko, co nie jest forsą - to oni urobili dzisiejszy wizerunek górnika; wzięli to, co na wierzchu, a korzeni nie było. Na różne zarządy, do administracji i do władz miejscowych też przysyłano ludzi z zewnątrz. Tak więc przestali czuć się gospodarzami, rozebrano im dawne domki gwareckie, pobudowano bloki, zatruto gołębie, ogródki, uprawy, skarykaturowano ich obraz w oczach reszty Polski. Dlatego może wyjeżdżają tak masowo, a ci nowi, przybywający na ich miejsce, jeszcze skuteczniej ten obraz koślawią. Patrzy na to wszystko zatroskanymi oczami dobrej gospodyni - Matka Boska Piekarska. Bo już jesteśmy w kościele, zbudowanym na niewielkim wzgórzu, wystającym ponad miasteczko. Maria trzyma w ręku jabłko, trochę witamin dla swojego Synka, który jest bardzo blady, ma cerę przezroczystą i wielkie, podkrążone oczy, tak jakby i Jemu szkodziło to przesiąknięte dymami powietrze. Obraz oryginalny, przy którym od siedemnastego wieku stróżowali ojcowie jezuici, miał - obnoszony w błagalnej procesji - ocalić Tarnowskie Góry przed zarazą. Odbył też, na prośbę samego cesarza, wyprawę ratowniczą do Pragi Czeskiej. Kiedy i tam gwałtowna epidemia nagle, jak nożem uciął, wygasła - rodzina cesarska ze czcią odesłała obraz do Piekar, obdarzywszy go cennymi votami. Na początku osiemnastego wieku, dla ochrony przed nadciągającymi Szwedami, został wywieziony do Opola i tam już pozostał. Jego kopia jednak, pozostawiona w Piekarach, dalej była źródłem łask, bo ważne jest nie to akurat płótno i farby, ale siła miejscowego kultu i wielkie zawierzenie ludzi. To Ona, Maria - mówią moi towarzysze, którzy drepcą obok i patrzą na mnie z napięciem, usiłując odczytać moją reakcję na ich Wzgórze - przyczyniła się do zachowania polskości tych terenów. Tutaj można było śpiewać pieśni po polsku, usłyszeć polskie kazanie, zabrać ze sobą do domu polską litanię, broszurę, czy książkę. To Ona broniła przed inną jeszcze klęską. Przed głównym ołtarzem leży pochowany ksiądz Fietzek, dawny proboszcz tutejszy, wielki orędownik i działacz trzeźwości. Nieraz już próbowano rozbić Ślązaków. W okresie Kulturkampfu przybrało to rozmiary ogromnej, zaplanowanej złowrogo akcji. Z tego kościoła padło wtedy hasło otrzeźwienia i stąd zaczął promieniować sławny, skuteczny ruch. A teraz? - pytam. - Teraz też jest Bractwo Trzeźwości, liczące ponad sto osób. Jest księga, do której ludzie wpisują swoje ślubowania. Bardzo różne. Abstynencja roczna, abstynencja sierpniowa, adwentowa lub wielkopostna, abstynencja do końca życia. Ot, jeden taki, co już pił na umór, miał rodzinę i własne życie rozbite - teraz właśnie "zmienił kategorię" i zdaje się, że wytrzyma. Ale to mało, wciąż bardzo mało - trzeba wielkiego wysiłku i uporu, żeby wyrwać ludzi z tych zawsze dostępnych lokali, z kolejek przed sklepami z różnymi gatunkami alkoholów, żeby rozrzedzić ten pijcki mąt, który coraz rozpaczliwiej zaciemnia głowy. Znów stąd brzmi wielkie wołanie o otrzeźwienie narodu. Chodzimy po otaczającym kościół Rajskim Placu, odwiedzamy w narożnej kaplicy Matkę Boską Lekarską, całą w światłach i votach, zaglądamy na "dróżki" zbudowane w sąsiedztwie Kalwarii. Niepiękne, chociaż zadbane i czyściutkie, nie ma tu nigdzie sędziwych murów ani prawdziwej, wielkiej sztuki - a przecież bije z tego miejsca moc; jest rzeczywiście ukochane przez tutejszą ludność, stworzone naprawdę "oddolnie". Wiara tu silna, prosta, życie bardzo w nią wplątane. Nie ma tu - mówią - kłopotów z posyłaniem dzieci na religię, wszystkie idą. W domach wciąż odmawia się modlitwę przed każdym posiłkiem, a te posiłki naprawdę wspólne, rodzinne, uroczyste - a nie tak, że każdy zje byle jak, na stojąco, bez znaku krzyża. Tylko tych domów prawdziwych coraz mniej, zastępują je - dosłownie i w przenośni - hotele. Na plebanii oglądam z taśmy fenomen tutejszy - wielką pielgrzymkę mężczyzn w ostatnią niedzielę maja. (Tu się mówi: pielgrzymka Mężów i Młodzieńców). Widzę olbrzymi, wijący się drogami pochód starych i młodych Ślązaków, z torbami śniadaniowymi przewieszonymi przez ramię, sunący spokojnie, równo, godnie. Kilkadziesiąt, sto, kilkaset tysięcy. Pielgrzymka Niewiast jest w sierpniu; dużo wtedy strojów regionalnych, czepców i paradnych rękawów, odradzają się powoli chóry śpiewające stare pieśni lokalne. Ostatnio - opowiadają mi - była tu Matka Teresa z Kalkuty. Posiała ziarno, zostawiła trzy swoje Siostry w Chorzowie, dwie Hinduski i Francuzkę. Już siedem naszych jest w nowicjacie. Widzę je wszystkie na ekranie; młode, ładne, prościutkie plecy, jedna ma chmurną, ciemną urodę gazeli; krzyżyki na białych bluzkach. Następnego dnia odwozi mnie swoim samochodem do Katowic górnik dołowy z dwoma kolegami. Bystry, inteligentny, z dużą wiedzą o świecie - używający ostentacyjnie i z naciskiem gwary śląskiej. Byli wczoraj na spotkaniu i chcieli porozmawiać, a z Katowic będzie mi bliżej i bez przesiadki. Rozmawiamy więc przez całą drogę, mówią to samo, co tamci wczoraj, ale bardziej namiętnie, czarniej, więcej w tym zapiekłych bólów i goryczy. Na dworcu żegnamy się mocnym, krzepkim uściskiem ręki. Jest w tym uścisku - mimo wszystko - jakaś nadzieja. Okruchy (c.d.) Żukowo Zaczęło się w Pelplinie, w Wyższym Seminarium Duchownym, które od paru lat stało się serdecznym przystankiem moich tras i gdzie - mam śmiałość powiedzieć - znalazłam prawdziwych przyjaciół. Siedzimy sobie przy śniadaniu, dobra kawa, ładne, stare wnętrze, nastrój niemal rodzinny, a ja znów opowiadam o moim przeżywaniu pelplińskiej katedry, którą za każdym razem widzę jakby na nowo i odkrywam w niej kolejne warstwy. A Żukowo? - mówi nagle ksiądz rektor. - Jakie Żukowo? Nie była pani w Żukowie? Nie, nigdy. Spojrzeli na siebie, pokiwali głowami. Później zadawałam podobne pytanie ludziom tutejszym, z Wybrzeża, i to takim nieobojętnym na ich region i piękno, które zawiera. Tak się składało, że nikt nie był i nawet nie słyszał o Żukowie. A Żukowo to duża wieś, a raczej małe miasteczko na głównej drodze wiodącej do Gdańska. Można przejechać środkiem i nie zobaczyć nic, prócz zwykłego osiedla. Można zboczyć kilkadziesiąt metrów w zakręcającą uliczkę i odkryć coś, co zadziwia i przyśpiesza bicie serca. Stary klasztor i kościół norbertanek, sprowadzonych tu na początku trzynastego wieku, aby nawracały pogańskich Prusów. Jest nawet w kościele, znacznie później wykonane, malowidło, przedstawiające dziesięć pierwszych sióstr_męczenniczek, zamordowanych przez pogan. Wśród nich dwa imiona słowiańskie - Milosława i Mirosława, a więc musiał już być miejscowy nowicjat. Piękny, późnorenesansowy ołtarz z polichromowanego drewna z obfitością złoceń. Z roślinnych ornamentów wychylają się poważni Święci z symbolami swojej działalności lub atrybutami męczeństwa: święty Wawrzyniec z rusztem, święta Kinga z kościołem, święta Katarzyna z mieczem i kołem, święta Krystyna z kawałkiem skały, święta Barbara z wieżą. Na szczycie tabernakulum złoty pelikan, karmiący piersią swoje dzieci. Naprzeciwko, na chórze, inni Święci, tym razem tylko spośród norbertańskich mnichów. Piękny, średniowieczny krucyfiks, opatulona w koronkowe rzeźbienie ambona. Ale to tylko wstęp. Trzeba poprosić o otworzenie kraty i dostać się do mocno strzeżonej kaplicy. Znajduje się w niej cudo - antwerpski ołtarz rzeźbiony, zamówiony przez siostry w jakimś mistrzowskim warsztacie i sprowadzony do Żukowa w 1515 roku. Malutki, dwa na półtora metra - i na tej, zaludnionej nieprawdopodobną ilością figurek, przestrzeni zmieściły się wszystkie najważniejsze wydarzenia Historii Świętej - od Zwiastowania i Narodzin, poprzez Życie i Nauczanie, aż do Męki i Zmartwychwstania. Rzeźba wypukła, płaska, malowidła, wszystko spojone instynktem artysty w jedną, pulsującą życiem opowieść, hojną aż do nadmiaru, przechodzącą od wzniosłości niemal do karykatury i groteski. Chytry, obleśny Piłat, rudy Judasz, Piotr obcinający ucho leżącemu potworkowi - to postaci jak z płócien Breughlów. Maria - wszędzie, gdzie się pojawia - jest samym uduchowieniem i urokiem. Chrystus obolały i po ludzku znużony, albo już ponad sprawy ludzkie uniesiony, majestatyczny i pełen powagi. Ale rząd nagusów, których wyprowadza z otchłani, znów pokraczny, niesamowity, boschowski. Ten szczegół, ten detal cudowny, którym snycerz modli się i bawi na przemian... Człowiek stoi, wpatruje się, ściąga rozbiegany wzrok, każe mu wędrować spokojniej, po kolei - ale znów oczy nie słuchają, strzelają i skaczą w bok, w górę, w dół. Można ten ołtarz czytać jak książkę, godzinami, i nie doczytać do końca. Miejscowi już się napatrzyli, trochę się może niecierpliwią, więc z żalem zbieram się do wyjścia, ale to jeszcze nie koniec Żukowa. Idziemy teraz na górę, gdzie jest malutkie muzeum ornatów, obrusów i szat liturgicznych. Tutaj wykonanych, bo norbertanki przybyły nie tylko żeby nawracać, ale żeby uczyć i zakładać szkoły. I tak, już w samych początkach działalności, stworzyły unikalną szkołę haftu dla dziewcząt, druga taka była jeszcze w Żarnowcu, tam gdzie teraz rozszerza się pustynia wykopów i umocnień pod elektrownię atomową. Siostry same wymyśliły motywy i wzory hafciarskie - jakieś lilijki, rozety, stylizowane chabry i wypukłe tulipany na gałązce z drobnymi listkami. Patrzę na te wspaniałe, stare, zdumiewające trwałością kolorów hafty i coś mi się przypomina, coś bardzo znajomego i często widywanego. Patrzę pytająco na oprowadzającego nas księdza, a on uśmiecha się i kiwa głową. Ależ tak, to ludowy haft kaszubski, tak często oglądany na różnych kiermaszach i cepeliadach. Wzory, które powstały w fantazji sióstr norbertanek, zostały przez dziewczęta uznane za własne, zabrane do domów i ponownie ruszyły w świat na różnych serwetkach, obrusach, ręcznikach, strojnych rękawach i wyprawnej pościeli. Fascynujące prześledzenie drogi, odkrycia korzenia, z którego wyrosła jedna z odmian sztuki ludowej, życiorys kolorowych rozetek, chabrów i wypukłych tulipanów. Zastanawiam się, ile jeszcze razy usłyszę pytanie: czy widziała pani Żukowo? Gietrzwałd, Kamianną, Kalwarię Pasławską? Jakąkolwiek nazwę miasteczka lub wioski, która otworzy nową, pełną oczekiwań i spełnień trasę? To jest duży, piękny, bogaty w historię kraj, w którym nie wszystko jeszcze zostało zadeptane i obrócone w szarość. Całe szczęście. Podbieszczadzki krąg Za każdym razem, kiedy przystępuję do pisania kolejnego rozdziału "Okruchów", odczuwam pewien lęk, że ewentualny przyszły czytelnik może to moje pisanie uznać za zbiór superlatywów, emocji, za egzaltację. Na przykład w tej chwili można by napisać, że pojechałam na kilka dni do Krosna, Jasła i Sanoka, że spotkania się odbyły, że przyjęto mnie serdecznie, pokazano wiele rzeczy ciekawych - i sucho, rzeczowo te rzeczy opisać. Oczywiście można. Ale gdzie wtedy zmieścić zniewalającą bezpośredniość i życzliwość wszystkich, z którymi się zetknęłam - tę szeroką, kresową gościnność, jakby rodem z Polski dawnej, sprzed kilku dziesięcioleci? Te wykrochmalone pościele, ranne pantofle, przygotowane, żeby odpoczęły nogi, wtykane do rąk ciasteczka i domowe serniki "na drogę", znaczki, broszurki, fotografie, przepisane na maszynie pieśni, którymi obdarowywano mnie po każdym spotkaniu, te dziesiątki litrów reglamentowanej benzyny, które spalano rozrzutnie, byle mnie dowieźć do miejsc, które tutejsi ludzie kochają i są z nich dumni? Niech więc owa ludzka serdeczność położy się na tych miejscach i doda im osobnego blasku. Więc najpierw Jasło. Czyściutki, wypucowany pokój u Sióstr, z zasłanym łóżkiem (jakże to - po nocy w pociągu trzeba przecież wypocząć, pospać troszku...), z bułeczkami i gorącą kawą w termosie. O spaniu mowy nie ma, bo coraz to ktoś zagląda - cicho, na palcach - żeby nie przeszkadzać, ale tak bardzo chciałby pogadać o tym, co się dzieje w Polsce, w innych większych miastach, i przekazać, że oni tu, na miejscu, też robią co mogą, wierni są, nie poddają się tej szarości, co pełznie jak zła, trująca mgła. Pogoda zmienia się raz po raz, bieg na spotkanie w ulewie, samo spotkanie w przedwieczornym słońcu, które czerwieni ściany parafialnej sali, potem przejazd wysłużonym fiacikiem do Krosna, gdzie będzie moja baza. Tu już klasztorek w dużym ogrodzie z drzewami owocowymi, zagonami jarzyn, mnóstwem kwiatów i malutką, ocienioną grotą Matki Boskiej, gdzie Siostry schodzą się na różaniec. Los tego ogrodu niewiadomy, bo właśnie planuje się przepołowienie całego zielonego osiedla, wycięcie drzew, zabetonowanie i zrobienie dodatkowej ulicy. Protestują wszyscy mieszkańcy, twierdzą, że ulica nie ma tu sensu, a tylko zniszczy to, co rosło od lat, zabierze trochę czystego powietrza i dużo ludzkiego spokoju - ale sens nie zawsze jest motywem innowacji. Z samego rana Siostry postanawiają mnie zawieźć do niedalekiego Żarnowca. Jest to wyprawa w wielkich nerwach, bo jedziemy nowiutkim, samochodem_furgonetką, który klasztor otrzymał jako dar od zaprzyjaźnionej parafii za granicą. Prowadzi Matka Przełożona, duża, zażywna, macierzyńska, a teraz zestrachana jak mała dziewczynka. Zrobiła niedawno prawo jazdy i uczy się pilnie dalej, pod okiem cierpliwego, miłego chłopca, syna jednego z parafian. Wrzuca biegi z namaszczeniem, zatrzymując oddech i przez cały czas cichutki monolog, przerywany westchnieniami: no proszę, jedzie ciężarówka, teraz już się nie zmieszczę... a ten samym środkiem jedzie... o, teraz pies, nie można tych psów na smyczy trzymać? Żarnowiec to niewielki, ładny dworek w parku z pięknymi drzewami. W r. 1903, w rok po uroczystym Jubileuszu, został z datków społecznych zakupiony i przekazany jako dar narodowy pisarce Marii Konopnickiej. Jak Oblęgorek Sienkiewiczowi, tyle że mniej ludzi o tym wie. Okolica za to i wieś wie dobrze; najstarsi opowiadają jeszcze, jaki to był wielki dzień ich dzieciństwa, trochę młodsi o córkach poetki mówią "panienki" i wspominają długie i dobre z nimi sąsiedztwo. Sama Konopnicka spędziła tu ostatnich siedem lat i siedem dni życia, potem, kiedy nagle zachorowała, przewieziono ją do szpitala we Lwowie i tam pochowano na cmentarzu Łyczakowskim. Kierownik dworku_muzeum wpuszcza szarmancko naszą "klasztorną" grupkę przed dużą i hałaśliwą wycieczką działaczy z resortu kultury. Obowiązkowe filcowe łyżwy - jak to jest, że w zamkach, pałacach i muzeach za granicą nikt nie wkłada obszarpanych kapci, a posadzki są w idealnym stanie? Najpierw stare fotografie z wielkiego dnia. Powitanie Konopnickiej na zabawnej, małej stacji w Jedliczu, tłum, cylindry i tużurki, kapelusze_ogródki na głowach pań, orkiestra, jakiś wąsacz czyta z kartki przemówienie, wielka gala. Dalej dzień powszedni i praca pisarki. Biureczko, stara lampa, kolorowo malowane skrzynie, fin_de_si~eclowe meble, secesyjny salonik i jadalnia z drzwiami malowanymi w bukiety narcyzów. W gablotach książki. Wśród nich przekłady. Nie wiedziałam, a może zapomniałam, że Konopnicka znała cztery języki i wykonała ogromną pracę literackiego tłumacza. Najbardziej wzruszające są różne - pożółkłe już - "adresy hołdownicze" na dzień Jubileuszu. Wśród nich wielka fotografia kobiet śląskich w sztywnych czepcach i paradnych rękawach, oraz Żydów i Żydówek z Suwałk, "którym losy tego zakątka nie dozwoliły brać udziału w Święcie". Wracamy wymieniając wrażenia, przerywane westchnieniami zza kierownicy: drogę tarasują całkiem... skąd tych ludzi tylu na szosie się wzięło?... a prawda, to niedziela i z kościoła wracają... Nie mogę nawet wpaść do siebie na górę, bo już czeka samochód i pani Helena, miejscowy koncentrat energii, inicjatyw i szumnej życzliwości dla ludzi. Jeżeli już tu jestem - mówi - to jakżebym mogła nie zajechać do Miejsca Piastowego? Miejsce Piastowe. Rok 1892. Przybywa z Rzymu ksiądz Markiewicz, salezjanin, dziś Sługa Boży, otoczony wciąż rosnącym kultem. Na drodze spotyka bosego, wynędzniałego chłopca, bierze go za rękę i każe iść ze sobą. To będzie pierwszy wychowanek Domu, który ksiądz postanowił zbudować, Domu z internatem dla najbiedniejszych chłopców, których chce wyrwać nędzy i wychować po chrześcijańsku. Buduje ten dom, właściwie nie wiadomo jak i z czego - z jakichś datków, zapłat za wykonywaną pracę, wyproszonych cegieł i wapna, darów od dobrych ludzi z całego świata. Improwizacja zupełna, a budynek rośnie. Raz, jak opowiadają, zabrakło na wypłatę dla robotników, bo wszystkie obiecane przedtem źródła zawiodły. Ksiądz Markiewicz zamknął się w kaplicy i zaczął się modlić. W tym czasie na budowę przyszła młoda, smukła kobieta, wyciągnęła spod płaszcza skrzyneczkę z pieniędzmi i wypłaciła wszystko. Nikt jej nie widział przedtem ani później, więc ludzie zaczęli mówić, że to była sama Matka Boska. Dom został zbudowany, było w nim przeciętnie stu wychowanków. Widać ich na starych fotografiach. Na jednej, przedstawiającej chłopięcą orkiestrę, stoi przy czynelach przejęty, poważny chłopczyk. Mówią mi, że to Kazimierz Sokołowski, późniejszy marszałek Zsrr, który w okresie, kiedy przesuwał się tędy front ostatniej wojny, zrobił wszystko, aby Dom nie został zniszczony. Zachowany z pietyzmem pokój księdza Markiewicza, to zbiór wzruszających pamiątek po Nim, i - jak spodziewają się tutejsi - przyszłych relikwii. Skromne łóżko, umywalka z miednicą i dzbankiem, ubożuchno haftowany ręcznik, kalendarz ścienny do zdzierania z kartką poprzedzającą dzień śmierci. A także spisane proroctwa. Przepowiedział (a było to w roku 1911) wielką, zbliżającą się wojnę, a po niej pustoszącą świat chorobę (hiszpanka?). Niedługo potem przyjść miała następna, jeszcze okrutniejsza wojna. W wiele lat po niej nowa, nieznana dotąd choroba, która zdziesiątkuje wiele krajów (Aids?) Później okres wielkich krachów gospodarczych i rosnącej nędzy. A na tronie Piotrowym zasiądzie Papież_Polak. Ksiądz Markiewicz pochowany jest na tutejszym niewielkim cmentarzu. Umarł w roku 1912, ale grób wygląda na zupełnie świeży - tyle na nim kwiatów, wstążek, pracowicie uplecionych wianków, są też listy i karteczki z prośbami. A dalej na cmentarzu sporo niewidywanych gdzie indziej krzyży z metalowych rurek, używanych do mocowania podkładów kopalnianych i - pordzewiałych już - wieńców z metalowych ostrużyn, ułożonych jak loczki. To groby górników z dawnych tutejszych kopalni. Wracamy do Krosna, a tu Siostry bardzo podniecone, bo dowiedziały się z jakiegoś fragmentu rozmowy, że byłam w Cartagenie, w Kolumbii, gdzie żył i działał patron ich zgromadzenia, święty Piotr Klawer. Są to bowiem siostry klawerianki, ich celem jest wspieranie misji. No więc spotykamy się w ciepłym, przedwieczornym słońcu, siadamy na ławeczkach niedaleko Groty, dwie nowicjuszki prowadzą ostrożnie i z czcią tutejszą, przeszło dzewięćdziesięcioletnią Seniorkę o twarzy pełnej spokoju, który jest już jakby stamtąd, spoza granicy ludzkich spraw. Opowiadam im o katedrze zbudowanej z kawałków rafy koralowej i o przepięknym krużganku klasztoru, w którym ten niezwykły Święty chrzcił, pielęgnował i wyrywał ludzkiej obojętności czarnych niewolników. On pierwszy zajął się żywym ładunkiem, sprowadzonym masowo z Afryki do obu Ameryk. Pierwszy poruszył sumienie świata, krzycząc o męczarniach tych skutych łańcuchami istot, stłoczonych miesiącami w ładowniach wielkich żaglowców. Pierwszy nauczał, że to także ludzie i bracia. Siostry słuchają z przejęciem, cisza jest ogromna, tylko owady brzęczą i nieduży wiatr porusza ufryzowanymi łebkami astrów i błękitnych ostróżek. Przejazd do Sanoka i kolejny dzień. Ładne, ciche, zielone miasto nad Sanem, który tu jest jeszcze powyżej swoich trucicieli, więc zachwyca czystą, wesołą wodą. Po klasztorze - dom prywatny; mam odpocząć na kanapce, a gospodarze przyrządzają grzyby z dzisiejszego zbioru. Szybko, bo chcą mi jak najwięcej pokazać. Zamek na stromym wzgórzu, podmywanym rzeką. Zbudowała go Bona, czas go później szarpał wilczymi zębami, a kolejne restauracje zamąciły czystość konstrukcji. Znajduje się w nim muzeum ikon, kilka sal wypełnionych obrazami z Lipia, Bartnego, Blizny, Chaczowa, Uścia Gorlickiego, Wysowej i innych wsi i osiedli, gdzie ludzie robili znak krzyża szerzej i bardziej zamaszyście, a spośród drzew wystawały cebulki cerkiewek. Stoję przed siedemnastowiecznym Sądem Ostatecznym, opowieścią, która zajmuje całą niemal ścianę. Ogromna, apokaliptyczna Bestia zionie czerwonym oddechem na odmierzającą zasługi i winy wagę, podtrzymywaną ręką Boga, która wychyla się z obłoków. Niżej pełno ludzików i małych cerkiewek, wokół których kręcą się diabły, Święci, jakieś dziwne golasy i anioły z drabinami. Naprzeciwko, z tej samej miejscowości pochodzące Ukrzyżowanie, otoczone wianuszkami stacji Drogi Krzyżowej, wśród których jest jednak i Łazarz, i wjazd na osiołku, i Ostatnia Wieczerza. A potem mniejsze Zwiastowania, Eliasze, ścięcia Jana Chrzciciela, prazdniki podobne do malowanych szlaczków, hieratyczne Pantokratory i Hodegetrie. Bóg jest tu bardzo odległy i surowy, a człowiek bardzo grzeszny. Malowane to wszystko z rozmodleniem i poddaniem się pokornym, czasem z naiwnością dziecka, kolorowe, wyzłocone, piękne. Wolałabym jednak oglądać je inaczej - nie w salach muzealnych, ale tam, gdzie jest ich miejsce prawdziwe. Żeby wróciły na ikonostasy cerkiewek, których część poznawaliśmy niedawno, a które wydały nam się zubożałe i niesprawiedliwie ze swoich skarbów obdarte. Mówiło się - tłumaczą mi gospodarze - że trzeba ochronić przed zniszczeniem i rabunkiem, bo rzeczywiście nikt wtedy cerkwi nie pilnował i kradzieże zdarzały się ciągle. A teraz już to wszystko zinwentaryzowane, zaksięgowane, włączone w zbiory - bardzo trudno o drogę powrotną. Jest także w Sanoku skansen, jeden z największych w Polsce. Udało się tu przewieźć z terenu dwa drewniane kościółki, cerkiew, młyn, starą remizę strażacką, wiatrak, wiele chat, zabytkowe studnie, a nawet szkółkę wiejską z izbą mieszkalną dla nauczyciela. Cały kawał niedawnej historii, którą zarasta z zawrotną szybkością gaik standardowych bloczków i Samów spożywczych. Jedna z przestronnych chat_dworków przeznaczona jest na czasowe ekspozycje. Dwie opalone kobiety zadowolone z odwiedzin, bo pusto tu jak na bezludziu, a wystawa - mówią - bardzo ładna i dostała, wkrótce po otwarciu, główną nagrodę na konkursie. Nazywa się ta wystawa "Dom naszych Dziadków" i przeprowadza z dobrotliwym uśmiechem i z łezką przez przełom dwóch stuleci, dziewiętnastego i dwudziestego. Starzy znajdą tu ślad własnych wspomnień lub opowieści rodziców, młodzi egzotykę i tak dziś modne "starocie", średniacy jakieś zdziwienie i żal, że oto znaleźli się między dwoma osobnymi światami, do żadnego z nich już nie przystając. Łóżka zdobne w mosiężne pręty, które przed Świętami czyściło się kredą, fajansowe miednice i dzbany na umywalkach z marmurowym blatem, przenośne klozeciki w drewnianej obudowie, pluszowe kanapy, parawaniki, całe fragmenty urządzonych pokojów pełne wdzięcznych drobiazgów, jakby używanych jeszcze przed chwilą i zostawionych tu tylko przypadkiem. Więc albumy oprawne w aksamit, widokówki z ondulowanymi paniami o podmalowanych oczach, karty do pasjansa, powinszowania, serwetki, lauferki, żelazka z "duszą", czyścidła do lamp, zakładki do książek. Sensacyjne lektury, czytane pewnie ukradkiem przez zacne panie domu, a ostentacyjnie przez romantyczne guwernantki. Na przyżółkłych broszurach ozdobione zawijasami tytuły: "Fałszywy generalissimus", "Mężczyzna pokojówką", "Miłosny szał króla złodziei", "Zbrodnicza droguerya"... Imponuje prasa; są numery "Gazety Sanockiej" z końca stulecia, jest tygodnik "Ziemia Sanocka" i "Sanoczanin". Więc to nieduże miasto wydawało w tamtym okresie co najmniej trzy własne gazety! I znów sztambuchy, rurki do karbowania włosów, saszetki z pachnącymi ziołami wkładane do bieliźniarki, rękawiczki do łokcia zapinane na guziczki... Bing! Jakieś wspomnienie rozedrgało się jak potrącony kamerton. Może widziałam, a może tylko słyszałam o czymś, czarna koronka na głowie mojej Babki, ręce mojej Mamy, może moja własna twarz odbita w lustrze, nie wiem... A chata z wystawą otoczona płotem, ciasno uplecionym z gałęzi wierzby wetkniętych w ziemię. Wiele z nich wypuściło pędy i płot ma u góry zieloną czuprynkę, jak palisada w tropiku, która w porze deszczowej ożywa i kwitnie. Wieczorem mam w Sanoku spotkanie. Mówię już ze dwadzieścia minut, a tu nagle otwierają się drzwi i ktoś wchodzi. Człowiek, przy którego domu w małej, bieszczadzkiej wiosce zatrzymaliśmy się w zeszłym roku na trzy dni - i z tych dni, wypełnionych odkrywaniem podobnych przeżyć, buntów i pragnień, narodziła się przyjaźń. Dowiedział się, że mam tu być, przyjechał z daleka, szukał po wszystkich kościołach, bo nie było afisza. Ściskam go ze wzruszeniem i tłumaczę zebranym powód tego wzruszenia, mówię, że takie ludzkie odnajdywanie się to wielkie źródło nadziei. W końcu wszyscy cieszą się tym spotkaniem - i my i cała sala. Wreszcie Tarnowiec. Nieduża wioska pod Jasłem z bardzo starą parafią, bo już z 1339 roku pochodzi wzmianka, że krakowska kapituła pobierała z Tarnowca dziesięcinę. Kolejne drewniane kościółki płonęły, ulegały zniszczeniom i były zastępowane przez nowe. Dopiero koniec osiemnastego wieku stał się dla Tarnowca momentem przełomowym, bo wtedy przybyła tu cudowna figura Matki Boskiej, zwanej odtąd Tarnowiecką. Powstała jakoby na Węgrzech. Święta Elżbieta Węgierska miała w końcu czternastego wieku zlecić jej wykonanie i podarować bratu, królowi Beli IV. Później karmelici z Węgier przywieźli ją do Jasła. Inna wersja podaje, że figurkę wykonano w piętnastym wieku, w jednym z krakowskich warsztatów rzeźbiarskich. Kiedy w 1789 roku spłonął karmelicki klasztor w Jaśle, a władze austriackie wykorzystały to do kasaty i zesłania figurki "na przechowanie" do Dukli - ówczesny proboszcz z Tarnowca, ks. Karwowski odkupił ją za 16 złotych reńskich i umieścił w głównym ołtarzu. Od tego czasu nieprzerwanie trwa kult. Pielgrzymki ("których trudy ma się znosić z uśmiechem, bo tylko one dopomogą w wyproszeniu łaski"), uzdrowienia, przywrócenia mowy i wzroku, ocalenia od pożaru. Jest nawet stara wzmianka o wskrzeszeniu; w 1612 roku "syn pana Dzięcielowskiego, co był już umarły, ożył". W czasie rozbiorów Matka Boska Tarnowiecka staje się patronką trzeźwości - tu, obok bractw szkaplerznych, powstają koła abstynenckie. W niepodległym dwudziestoleciu z dawna oczekiwana Koronacja. Pod koniec wojny, we wrześniu 1944, ludność Tarnowca zostaje wysiedlona przez Armię Czerwoną, bo tędy ma przebiegać front. W pośpiechu ludzie zapominają o figurce. Ale parafianin Buczyński wraca, ładuje ją na furmankę zaprzężoną w krowę i przewozi - wśród wybuchów - przez tereny, gdzie już toczy się walka, śpiewając głośno miejscowe pieśni maryjne. Ani on, ani figurka nie zostali nawet draśnięci odłamkiem. Dziś też - jak twierdzą mieszkańcy - dzieją się rzeczy tajemnicze i ważne. Przede wszystkim nawrócenia. Wielu już ludzi właśnie tu, w tym miejscu, odzyskało swoją wiarę dzieciństwa. Figura umieszczona jest nad głównym ołtarzem, na galeryjce, na którą można wejść pięknymi schodami z obu naw bocznych. Tam, "na balkonie", udają się pary małżeńskie zaraz po ślubie i rodzice, oraz chrzestni po ceremonii chrztu. Piętro i znalezienie się w bezpośredniej bliskości nadaje odwiedzinom specjalny, intymny charakter. Tak jak w hiszpańskim Montserrat, gdzie przed schodami na galeryjkę stoi zawsze długa kolejka, bo trzeba znaleźć się twarzą w twarz, dotknąć i pogłaskać ciemną, uśmiechniętą Madonnę, którą nazywa się pieszczotliwie "La Morenota", Czarnulka... Madonna Tarnowiecka jest jasna. Biało_różowo_złota, przegięta w gotyckie S, z włosami wyrzeźbionymi misternie w drobniutkie karby, tak, że w ogóle nie przepominają drewna. Jezusek, którego trzyma na ręku, jest nagi i bardzo dziecinny, ma tłuściutkie rączki i fałdkę na wypukłym brzuszku, jak dobrze odżywione niemowlę. U stóp Marii trzy anioły w czerwonych czapeczkach z twarzami młodych czeladników, albo urwisów miejskich. Środkowy podtrzymuje sierp księżyca. Jest to więc Madonna apokaliptyczna, z wizji świętego Jana, "odziana w słońce, z księżycem pod stopami". Nieznany rzeźbiarz odział Ją w słońce przy pomocy wiązek pozłacanych promieni, układających się w kształt mandorli. Kiedy jeszcze zapalą się wszystkie światła, cały "balkonik" staje się różowawy, i biały, i złoty... Ostatnie spotkanie mam trzynastego, w Krośnie - po uroczystej, sztandarowej i rozśpiewanej mszy za Ojczyznę. Później długie rozmowy i wiele ważnych pytań, już odszedł przedostatni, już ostatni autobus. To nic - śmieje się pani Helena - złapiemy pociąg bezpośredni w Rzeszowie, a dobrzy ludzie załatwią w międzyczasie bilet! I rzeczywiście, razem z kanapkami, sernikami i pamiątkami, wsiadamy w samochód; ona za kierownicą, ja obok, z tyłu dwie panie "dla osłony", bo przez lasy lepiej nocą nie jeździć samotnie. Półtorej godziny jazdy przez pustą drogę, nad którą z obu stron nachyla się gęsty wał drzew, gorączkowe, pośpieszne rozmowy, żeby jeszcze zdążyć przed rozstaniem - jest bilet! peron, na który właśnie zajeżdża pociąg, brudnawa kuszetka z nieżyczliwą, zimną dermą, ktoś chrapie furkotliwie, jakaś męska noga zwisa nad głową. Ale ja tego niemal nie dostrzegam, bo wpatrzona jestem w trzy uśmiechnięte twarze na peronie, w przyjazne ręce, które machają, zapraszają znowu, dziękują... To ja wam dziękuję, kochani. Rok 1985_#87 Litania Znów przeleciał rok i z radością wsiadamy z mężem do naszego domku na kółkach, który podarował nam Polskę, bo jakże by inaczej przemierzać przestrzenie, w których na namiot często za zimno i za mokro, hotele zajęte przez panów w delegacji, schroniska przez wycieczki zbiorowe, a przydrożne jadłodajnie i knajpki już z daleka witają smugą okrutnych zapachów i roją się od chwiejnych postaci o zmąconym wzroku. Taki domek to ucieleśnione marzenie dzieciństwa, kiedy robiło się "pociąg" z krzeseł, ustawionych jedno za drugim i nakrytych kocami, a potem siadywało godzinami w dusznych klitkach i przeżywało majaki przyszłych podróży. Tu też ciasno, zabawnie, a przy tym domek się porusza i co dzień jest gdzie indziej. Wyjeżdżamy nietypowo, bo po południu. Jeszcze rano terkotały jakieś telefony i łomotały niezałatwione sprawy, które są wieczne, bo kiedy jednym poukręca się łby, natychmiast odrastają nowe. A potem byliśmy już tak spragnieni ucieczki, że pomyśleliśmy: choćby o parę godzin wcześniej, choćby przejechać tylko kilkadziesiąt kilometrów, porozmawiać z innymi ludźmi, wejść do starego, cichego kościółka, przypaść gdzieś w zieleni. Cichy kościółek znaleźliśmy w Wierzchlasie. Mała wioska w sieradzkim i słynący łaskami wizerunek Matki Boskiej. Nie taki sławny jak inne i nie koronowany. Jeden znajomy - w dawnych czasach - dziennikarz powiedział raz: "Ja nie będę z nim rozmawiał, bo to jest docent, a ja robię wywiady tylko z profesorami". Źle by było, gdyby się szukało jedynie wizerunków koronowanych, a omijało inne, opromienione tą samą wiarą i miłością ludzką. Ogromnie się ucieszył ksiądz proboszcz, żeśmy tu zajechali, do jego Panny Marii, żeśmy już coś o Niej przedtem słyszeli. Odsłania obraz, pokazuje pieśń sanktuaryjną, odtworzoną na podstawie dawnej, ludowej - prowadzi do kamiennej, zabytkowej chrzcielnicy i płyt nagrobnych rodu Wierzchlańskich, dawnych właścicieli wsi. Nie jedźcie jeszcze, zajdziemy na plebanię, porozmawiamy... Idziemy, siadamy, rozmawiamy o trwałości i meandrach kultu. Są takie miejsca, gdzie trwa nieprzerwanie, niezależnie od zmiany warunków i pokoleń. Gdzie indziej wysycha, niknie niemal całkowicie i raptem, nawet bez żadnego wydarzenia przywołującego - odradza się jak rzeka w porze deszczowej. Ludzie sami zaczynają schodzić się, śpiewać pieśni, odmawiać różaniec, przypominać sobie stare modlitwy. Ze ścian pokoju patrzy na nas Wierzchlańska panna Maria, kopia obrazu z ołtarza, ufundowana przez parafian. - Leczy moją samotność - mówi ksiądz. Niedawno stracił matkę. Dla księży matka to ktoś ważniejszy chyba niż dla innych - mówi - inni mają żony, dzieci - oni tylko ją. Jedyna powiernica, cały świat tak koniecznej w życiu czułości. Kiedy odejdzie, pustka, która się otwiera, jest bardzo duża i ciemna. Podnosimy się. Nie, jeszcze nie jedźcie, chociaż z godzinkę zostańcie... Pani Teresa wnosi smażoną wątróbkę, śledzie, nakrojony chleb. O, te dwa stare obrazy znalazł na strychu plebanii i teraz, po renowacji, pójdą do kościoła. A w tym relikwiarzu, za szybką, jest jakaś szara grudka. Może to szczątek nieznanego Świętego, może kamyk... A w Rudzie byliście? To bardzo blisko stąd, piękny kościół i ważny, siedziba kapituły rudzko_wieluńskiej - zbudowano ją ongiś na starym szlaku świętego Wojciecha, z Gniezna do Pragi... A do Pajęczna zajedziecie? Kiedyś nazywało się Pageuchno i od Leszka Czarnego otrzymało prawa miejskie. Ale że na powstanie styczniowe oddało sześćdziesiąt funtów srebra z votów, więc Moskale później prawa miejskie odebrali za karę... A nie omińcie przypadkiem Sulmierzyc. Tam będzie chyba najbliższa koronacja w diecezji. Bardzo czczony obraz i bardzo piękny. Namalował go Cranach. Tak, sam Lukas Cranach... I tak, inaczej niż zwykle, rodzi się trasa. Z ludzkich słów, z życzliwych rad, ze znajomości tej ziemi przez jej gospodarzy. Zrezygnujemy potem z kilku miejsc znanych, wziętych z mapy, a włączymy różne nazwy usłyszane po raz pierwszy. Może już przyszedł czas - myślimy - żeby nie gnać wielkimi odcinkami, tylko rozrysowywać trasę jak pajęczynę i pokrywać nią daną okolicę, tak aby niczego ważnego nie przegapić. Opuszczamy Wierzchlas już o zmroku. Na noc zajeżdżamy na znajomy, leśny parking "Boryna". Czysto i pusto jak przed rokiem, siąpi mały deszczyk, na łące pełno niebieskawych skabioz i ślazów. Pisałam wtedy o wyrwanych drzwiach klozeciku. Teraz już są wstawione, tylko haczyka brak. Może minie rok i będzie haczyk? Cudne, świeże, głębokie spanie. Nikt nie dzwoni, nie stuka, nie dopomina się, nie umawia, nie egzekwuje. Rano przekonujemy się, jak trudno zrealizować koncepcję pełnego drążenia trasy i eksploatowania jej do końca. Na "Borynie" jest mapka ważnych szlaków turystycznych najbliższej okolicy. Krajobrazowy park załęczański, szlak jury wieluńskiej, szlak przełomu Warty i ścisłe rezerwaty: Węże, Dąbrowa i Mokry Las. Nie uda się zobaczyć, bo to na dobrych parę dni, a mamy jeden sztywny, wiążący nas termin. Jednakże ten kraj - w miarę poznawania go - rozszerza się. Jedziemy za to do Pajęczna. Już na wstępie odkrywamy rewelację: ponad sześćsetletnią lipę w ogrodzie przy plebanii. Jest równie wysoka jak szeroka, pień jak monumentalna rzeźba, korona zielona i zdrowa, dolne konary położyły się prawie na ziemi i w paru miejscach w nią wrosły, wypuszczając nowe pędy. Proboszcz jakby trochę przypomina mi to drzewo. Siwy, szczupły, o prostych plecach i opalonej na ciemny brąz twarzy; rok temu zaczął drugie pięćdziesięciolecie kapłaństwa. A Matka Boska Pajęczna ma rysy odrobinę wschodnie; wzorowana jest na bizantyńskim, trzynastowiecznym modelu. Ma cudną sukienkę ze starego srebra z inkrustacjami, ofiarowaną przez wieluńskiego kasztelana po powrocie z niewoli tureckiej. Swoje srebrne vota oddała powstaniu, większość wspaniałych sznurów korali, które kiedyś pokrywały ściany - ukradziono w kolejnych włamaniach. Ludzie za to co rano śpiewają godzinki, a wieczorem odmawiają różaniec, wierni kultowi. Pamiętając wczorajszą przestrogę nie omijamy i Sulmierzyc. Wygodna, wspaniale utrzymana plebania pełna doniczkowych roślin. Prawdziwe okazy; rozłożyste, silne, całe w kwiatach. Na zewnątrz, w ogrodzie i na dziedzińcu kościelnym tak samo - ktoś tu musi mieć dla wszelkich roślin rękę bardzo przyjazną i one to czują. Krótka dygresja. Czasem, dochodząc do kolejnego punktu moich notatek, czuję się trochę niezręcznie. Widzę wciąż ten sam rozkład barw - czerń i biel. Co państwowe - to zaniedbane, co kościelne - to czyste, schludne, estetyczne. Tak, jakbyśmy już byli skazani na myślenie schematami. Co robić jednak, jeżeli to prawda? Widać to zwłaszcza w terenie, na wsi, i w małych i średnich miastach. Czasem jedziemy przez jakiś teren, ulicę, opłotki, zabudowania w skrajnym upadku; zarośnięte, pochlapane, rozbebeszone, żałosne - i nagle wszystko się na chwilę wygładza, schludnieje, staje się ładniejsze. Patrzymy wtedy na siebie - zgadliśmy, czy nie? Ależ tak, jak dwa razy dwa, po kilkunastu metrach zza drzew ukazuje się wieża kościoła, albo budynek plebanii, albo klasztor. Pojedźcie - sprawdźcie. Może to dlatego, że brak poczucia sensu prowadzi do apatii, obojętności, machnięcia ręką na wszystko. Inaczej z ludźmi, którzy mają trwałą świadomość sensu - i doczesnego pielgrzymowania, i tego, które zaczyna się za jego progiem. Można to nazwać działaniem na Chwałę Bożą, a można prościej: życzliwością i szacunkiem dla ludzi, roślin, zwierząt, nawet przedmiotów. Tacy ludzie dokładniej patrzą, uczciwiej widzą, ich ręce solidniej pracują i są czulsze, uważniejsze dla wszystkiego, co ich otacza. Stąd ta różnica. Więc wśród kapitalnie bujnych roślin doniczkowych, nad półmiskiem znakomitych placków kartoflanych - rozmawiamy sobie o blaskach i cieniach życia w Sulmierzycach. Tak, jest Cranach. Kilka autorytetów twierdzi, że autentyczny. Sygnowany jest ten obraz wężykiem i skrzydełkiem nietoperza, taki był herb malarza i tak się w owym czasie podpisywał na płótnach. Na srebrnej sukience, która jest zresztą zdjęta, bo po co to prześliczne malowanie zasłaniać - data 1777 i napis: "fundavit peccator", a nazwisko trochę zamazane. "Ufundował człowiek grzeszny", piękne takie przyznanie się pokorne i szczere, dziś ludzie coraz rzadziej myślą o grzechu i sumienia są jakby zasnute dymem. Jak te pola za oknem; to tylko tak się zdaje, że powietrze tu czyste, a przecież truje niedaleki Bełchatów, wszystkie lasy okoliczne pójdą niedługo pod topór. Jacy tu ludzie? Ano, różni, można powiedzieć: niełatwi. Tak się złożyło, że jest tu spora grupa przedwojennych jeszcze lewicowców, jeden nawet w Berezie siedział i potem miał wielki mir. Progu kościoła nie przestępują, nawet pogrzebów świeckich żądają, a na wsi to rzecz niebywała. Taki paradoks powstał: niewierzący są najstarsi, babki i dziadkowie, średnie pokolenie stanęło jakby w pół drogi, a wnukowie się garną. Razem ze ślubem daje się nieraz Pierwszą Komunię, a bywało, że i chrzest. Akurat odwrotnie niż zakładano. No to teraz do kościoła, żeby obejrzeć obraz. Bardzo piękny. Cranachowski jest ruch Dzieciątka tulącego się do Matki, jasność karnacji charakterystyczna dla ludzi o rudawych włosach, a zwłaszcza same włosy Madonny, układające się skręconymi pasmami jakby po rozpleceniu warkocza. W górze pucołowaty aniołek podtrzymuje ciemną zasłonę tak, jakby z niej odwijał Tych Dwoje, jasnych i uśmiechniętych. Po lewej stronie zasłony otwiera się trójkąt przesłoniętego lekką mgiełką pejzażu; niebo z wełenką chmur i pasmem światła, piramidy drzew, na horyzoncie niebieskawe góry. Jak to dobrze, że nie zakrywa tej wspaniałej kompozycji srebrna blacha. Sukienka, ufundowana przez "człowieka grzesznego" stoi sobie oddzielnie, jak pancerz zdjęty przez rycerza po bitwie. Jak on umiał malować Madonny - mówi cicho ksiądz proboszcz. - A przecież ten Cranach to był najlepszy przyjaciel Lutra. Żegnamy się, życzymy rychłej koronacji, ruszamy dalej. Po drodze Lgota Wielka z drewnianym kościółkiem modrzewiowym z 1767 roku i wolno stojącą drewnianą dzwonnicą. Zaglądam przez szparę między belkami; wiszą dwa nieduże dzwony, a pod nimi stoi trumna. Nie dowiem się czyja, albo dla kogo przygotowana, bo nikogo nie ma w pobliżu. Wnętrze kościółka ciemne, tą ładną ciemnością starego drewna, a na balkonie chóru napis: "Wyjdź lepszy". Mądry napis. Ileż razy człowiek robi znak krzyża przy końcowym błogosławieństwie, odwraca się od ołtarza i wchodzi w życie identyczny jak przedtem, nieżyczliwy, chytry, zawistny, o sobie tylko myślący. Więc niech wychodząc zatrzyma wzrok na tych dwóch słowach: wyjdź lepszy, bo po to tu byłeś i brałeś udział w Ofierze. A kilkanaście kilometrów dalej, przy wjeździe do wioski Bugaj, zupełnie inny napis: "Myśl Partii - praca ludzi". Przynajmniej wiadomo, kto ma pracować. Skręcamy do Oblęgorka. Na położonym daleko za osadą parkingu tabliczka "Parking płatny, niestrzeżony". Nowa jakość. Chcemy zapłacić, ale budka, w której pobiera się opłaty, zamknięta na kłódkę, więc ustawiamy się na noc, a potem długą aleją wysadzaną lipami idziemy do ukrytego w drzewach "pałacu". Tak zwana "Tarłówka" czyli domek myśliwski - jak się później dowiemy, przegrany w karty przez właściciela do rejenta Halika, to tylko boczna część budowli. Resztę dobudowano ze składek społecznych w pierwszych latach dwudziestego wieku i ofiarowano w hołdzie Henrykowi Sienkiewiczowi. Całość raczej bezstylowa; wieża, tarasy z balustradami, ślimaki schodów, pokryty płaskorzeźbą fronton, a nad nim duża postać husarza ze skrzydłami. Mimo tego budowlanego efekciarstwa jest w tym wszystkim wdzięk, zwłaszcza że położenie świetne, na wysokim pagórze, w pięknym, wysokim parku, który dopiero w ostatniej chwili odsłania białą budowlę. Teraz, wieczorem, oświetlają ją ukryte w trawie reflektory. Do środka dostać się nie można, bo to poniedziałek, a i jutro będzie zamknięte, stróż nocny chętnie by nawet wpuścił, mówi, że chcieli we wtorki pracować, ale funduszy nie ma, a kierownik wyjeżdżając zakłada plomby. Zaglądam z tarasu przez zakratowane okno. W świetle reflektora widać parę starych mebli i biurko z lampą naftową, to tu pewnie dobry mag mojego dzieciństwa pisał książki, do których wracam w trudnych i burzliwych okresach. Chociaż znane niemal na pamięć, zawsze działają jak uspokajający balsam. Spotykamy kobiecinę w chustce z dwojgiem małych dzieci; miejscowi lubią tu wieczorami przychodzić na spacer. Opowiada, że w czasie wojny chłopi tutejsi porozbierali meble i urządzenie na przechowanie, a potem oddawali, ale rodzina, której po 1956 zwrócono "pałac", nie mogła go utrzymać i ofiarowała na muzeum. Wnuczka i prawnuk pisarza żyją tu do dziś, o tam, w tym czerwonym budynku z cegły, dawnej rządcówce. Idziemy tam z wielką nieśmiałością, gotowi do wycofania się w każdej chwili, bo na pewno mają takich natrętów co niemiara. Przyjmują nas bardzo serdecznie. Zaczynam od tego, co zawsze mnie nurtowało - jak dźwiga się taki ciężar sławy swojego przodka, czy uskrzydla to następców, czy paraliżuje? Wnuczka pisarza to przystojna, szczupła, bardzo rasowa pani o siwiejących włosach. Zaprasza nas na kawę do swojego pokoiku na górze, gdzie jest dużo książek, parę starych sprzętów i karty rozłożone do pasjansa. Ciepła, bezpośrednia rozmowa, a w niej i tamte pierwsze, powojenne lata, kiedy znajomy świat nagle zniknął jak podcięty nożem, i powrót na "dziedzictwo" rozgrabione, zniszczone, umarłe - i satysfakcja, że po odbudowie może przynajmniej służyć ludziom, którzy przyjeżdżają tu wiernie nawet z najdalszych stron, po jakieś echa niemilknące i serdeczne wspomnienia. Potem o dniu dzisiejszym, o postawach ludzkich i związanych z nimi rozczarowaniach i nadziejach. To jest najczęstsze zakończenie rozmów polskich latem 1987. Kiedy wychodzimy, jest już bardzo ciemno. Po lipowej alei gonią się dzieci na rowerach, czasem zawarczy motocykl wiejskiego młokosa. Przestałam żałować, że nie obejrzymy wnętrza oblęgorskiego dworu. Ta rozmowa lepiej wprowadziła w sienkiewiczowski krąg, niż chodzenie w kapciach od sali do sali. Wracamy na płatny niestrzeżony, w przyczepie ciepło, nad nią wyczyszczone niebo i chłodny, ostry księżyc. Rano do Piekoszowa. Nie ma proboszcza, wikarych, wszyscy wyjechali, tylko młody kleryk stara się robić honory domu. Ogromny, barokowy kościół na wzniesionym ponad okolicę terenie. Na dziedzińcu, na tablicach, historia świątyni i Cudownego Obrazu. Od podarowania go tutejszej parafii przez paulina z Jasnej Góry, ojca Tobiasza - poprzez sławne, opisane przez Wespazjana Kochowskiego zapłakanie krwawymi łzami tuż przed potopem szwedzkim - aż do koronacji przez Stefana Wyszyńskiego w 1968 roku. Osobna tablica opisuje zjawisko w czasie tej koronacji - ukazanie się kolistej tęczy wokół słońca. Na końcu zdarzenie bolesne i wstydliwe: niedawna rekoronacja, bo korony ukradziono. To już się staje regułą; wciąż jakieś głupie, chciwe, profańskie ręce zdejmują pod osłoną nocy korony, wkładane przez ludzką miłość i cześć najgłębszą. Dziczejemy. We wnętrzu kościoła wędruje w dół malowana zasłona z jakąś cukierkową kompozycją. Ukazują się najpierw dwa barokowe anioły, ciekawie spoglądające w dół i oparte o ramę, jak dwie kumoszki krakowskie o parapet okna. Potem ciężka, złocona rama. Kawałek karmazynowego, aksamitnego tła. Wreszcie sam obraz, Piekoszowska Matka Boża Miłosierdzia. Czarnowłosa, zadumana, czuła. Wychyla się spośród drzew o puszystych koronach, nad głową ma dramatycznie powyginany konar_cień, dużo przesyconego zielonkawym światłem powietrza w tle. Oczy obojga patrzą bardzo poważnie, kontakt zostaje nawiązany, coś istotnego dzieje się między wizerunkiem i widzem w dole. Dlatego żal, kiedy zasłona znów idzie w górę; to trwało za krótko. Przykrywa najpierw zdziwionego anioła, podtrzymującego ramę od dołu, potem głowy Dziecka i Matki, potem korony kontrastujące z malowidłem o stonowanych barwach, delikatnym i przymglonym - potem drzewa i ostatni kawałek nieba... Zbliżamy się do Kielc. Ładnie wyglądają z daleka, rozsypane na wzgórzach, zwieńczone wieżami katedry, zielone. Na mapce miasta znajduję niemal w samym centrum dużą, niebieską plamę. Czytam, że to rezerwat geologiczny, na miejscu dawnego wyrobiska wapienia dewońskiego. Ma własne leje krasowe, jaskinie, zachowane w skałach prehistoryczne skamieliny, a nawet małe Szmaragdowe Jeziorko. Nazywa się też ładnie: Kadzielnia. To od różnych rzadkich ziół, które później zarosły teren i które zbierano i suszono na kadzidło dla położonej w pobliżu Fary. Postanawiamy od tego miejsca zacząć. Podjeżdżamy więc i coś nam przychodzi do głowy. Przy ulicy, która jest granicą tego śródmiejskiego uroczyska, stoi budyneczek Geoprojektu i kręcą się jacyś ludzie. Podchodzimy i pytamy, czy nie można by się na Kadzielni zatrzymać na noc. A pewnie - wzrusza ramionami jakiś pan - komu to przeszkadza? Tylko wjedźcie tam dalej na łąkę. Wjeżdżamy i zaczynają się dwa dni i dwie noce dziwnego, kadzielnianego życia. Ustawiamy się tyłem do miasta, a frontem do jaru i wzgórz. Kiedy siadam w otwartych drzwiach przyczepy i obieram kartofle na obiad, mam przed sobą mały, osobisty kanion, obrzeżony stromymi ścianami, widzę wijące się na szczytach ścieżki, na których czasem zjawia się samotny spacerowicz albo wycieczka szkolna, patrzę na czarne dziury zawieszonych wysoko jaskiń i na białorudoczerwone barwy skał. Kiedy kładę się spać, księżyc przegląda się w Szmaragdowym Jeziorku, które naprawdę jest zielone, bo do połowy zarośnięte trzciną. Mamy osobisty, uliczny kosz na śmieci, a nawet osobiste, małe kino na skraju Kadzielni, gdzie prawie nikt nie chodzi i gdzie schronimy się jutro przed ulewą, żeby obejrzeć stary western w towarzystwie kilku wyrostków. Biskup Sołtyk w połowie osiemnastego wieku kazał tu zbudować pierwszy wapiennik (a sporo tych wieżyczkowych, czerwonych pieców, podobnych do termitier, widziałam po drodze). Potrzebując wapna Biskup odkrywał odciski unikalnych roślin, ogromnych ryb, dziwnie szlifowane kamienie - pamięć milionów lat, zapisaną w skale. Sam nie wiedział, że tworzy Kadzielnię. Jest w tych kadzielnianych dniach katedra z mrocznym wnętrzem, w którym polichromia z końca dziewiętnastego wieku już zdążyła się spatynować - i z dwoma wspaniałymi tablicami na cześć żołnierzy Września i żołnierzy walczących poza krajem, z odznakami pułkowymi wszystkich oddziałów drugiej wojny światowej. Jest oberwanie chmury, które spędzamy pod arkadami pałacu, kiedy spadziste, kieleckie ulice zmieniają się w rwące strumyki, a rzeczka, przepływająca przez park staje w korycie i gna na złamanie karku. Jest obchodzenie z zadartą głową ślicznej Baszty Plotkarki z czterema cylinderkami na rogach i Pałac Biskupi z wspaniale jednorodnym siedemnastowiecznym wnętrzem, z modrzewiowymi stropami, pysznymi meblami i portretami biskupów oraz karmazynów. Jest dobra galeria polskich malarzy; Makowskiego, Gottlieba, Wyczółkowskiego, Malczewskiego, Szermentowskiego - a wśród nich śliczna "Katedra w Amalfi" Aleksandra Gierymskiego, której przyglądam się ze specjalnym wzruszeniem. Jest namalowana tak wiernie, że widać każdy fragment, a przed nią renesansowa studzienka z trzema stopniami. Siedziałam na środkowym i patrzyłam na fasadę, nie widząc jej. Nie mogłam się skupić, w głowie huczało mi zbyt wiele splątanych myśli, niepokojów i przeczuć, bo było to późne lato 1981... Jest podsłuchana na ławeczce rozmowa - (wiem wprawdzie, że podsłuchiwanie jest nieszlachetne, ale ileż koloru dodaje odwiedzanym miejscom). Pan w średnim wieku z plakietką przewodnika opowiada swojej znajomej, że w połowie lat siedemdziesiątych miał na 22 lipca przyjechać do Kielc Gierek. Miasto sztafirowało się przez wiele tygodni, malowano fasady, reperowano chodniki na głównych ulicach, dopieszczano zaniedbaną zieleń, kryto skocznię igielitem, a w Radzie Miejskiej szykowano gigantyczne przyjęcie z zagranicznymi koniakami. A on wpadł 21 na dwie godziny, wymówił się, że musi być jutro w stolicy na defiladzie, a oni zostali jak zmyci z nieskończonym igielitem i koniakami, które musieli wypić miejscowi prominenci. Pani zaczyna się śmiać, przewodnik aż prycha na to wspomnienie. Najlepiej zapamiętałam jednak noce na Kadzielni. Zimne, z rozjarzonym księżycem, albo z wałami szybko pędzących chmur, ze światełkami miasta za plecami i czarną dziurą jaru przede mną. Ze "Spidoli" głos mówił o manewrach w Zatoce Perskiej i rosnącym napięciu - a tu na swój sposób sielsko, dziwnie i egzotycznie, choć śródmiejsko. Ruszamy w Góry Świętokrzyskie. Święta Katarzyna. Klasztor bernardynek klauzurowych, trochę bezstylowy po licznych przeróbkach; zachował się śliczny dziedzińczyk renesansowy, odnowiony na śnieżną biel, która podkreśla harmonię sklepień. Za jakąś wycieczką Bułgarów idziemy do "kapliczki Żeromskiego". Żeby wyjaśnić tę nazwę, przewodnik Bułgarów z wielkim namaszczeniem pokazuje coś na ścianie. Okazuje się, że wieszcz podpisał się tam, a raczej wydrapał ostrym narzędziem swoje imię, nazwisko i datę. Oprawiono to w ozdobną ramkę. Różne, nawet trochę dwuznaczne wyczyny, oceniamy w zależności od tego, kto ich dokonał. Podobnie jest z wyrytym napisem lorda Byrona w ateńskim Theiseionie i na kolumnie świątyni w Sunion. Pokazuje się je jako cenne zabytki i turyści fotografują je chętniej niż samą architekturę. Jeszcze do źródełka świętego Franciszka. Żeby tam się dostać, trzeba wejść w las. Jest zbity i dość gęsty, tylko raz po raz wystrzelają zeń wysoko w górę ciemnozielone pióropusze. Jodły. Tu właśnie zaczyna się sławna Puszcza Jodłowa, las_książka. Czytamy z niej tylko wstęp, bo czas nagli i jedziemy do Bodzentyna. Góruje nad nim wielki, gotycki kościół, a jego gotyk jest oszczędny, surowy, niemal forteczny. Przepiękne wnętrze. Już w kruchcie renesansowa tablica i stara, zniszczona Pieta; Matka trzyma Syna w drewnianych ramionach i dramat jest właśnie w ruchu, nachyleniu tych ramion. Główny ołtarz ze świetnym Ukrzyżowaniem, sygnowanym Petrus Venetus, był w połowie szesnastego wieku ofiarowany przez biskupa Maciejowskiego katedrze wawelskiej. Po stu latach powędrował do kolegiaty kieleckiej, po następnych osiemdziesięciu do Bodzentyna, gdzie już pozostał. Najświętsza Maria Panna z początku szesnastego wieku, z mroku wyłania się późnogotycka chrzcielnica z herbami panów polskich, a w samych nazwach tych herbów szumi dumna przeszłość: Dębno, Doliwa, Półkozic, Poraj, Ostoja, Odrowąż, Prus... Najpiękniejsza jest jednak drewniana tęcza z krucyfiksem. Delikatna, koronkowa, kiedy przez jej ażury patrzy się na główny ołtarz, nabiera on dodatkowego blasku. Po wyjściu z takiego wnętrza wraca się jeszcze parokrotnie, żeby dokończyć jakieś zbyt szybkie spojrzenie, dopatrzeć szczegół. Samo miasteczko przedziwne. Przypomina dekorację do filmu o jakiejś zamierającej osadzie, gdzie wszystko się kończy i toczy coraz wolniej. Większość zabudowy to domy parterowe, w tym sporo drewnianych. Koło stacji benzynowej stoi kilkunastu mężczyzn, paląc leniwie i od czasu do czasu rzucając jakieś słowo. Przeważają starzy, ale jest i paru młodych, brzuchatych. Na schodkach przycupnął staruszek z rozczochraną brodą, czasem patrzy w niebo i mruga załzawionymi oczami. Inny wychylił się z okna i patrzy na rynek, nieruchomy jak makieta z dykty. Przed inny dom dwie babcie wyniosły stare, wyplatane krzesełka, usiadły, coś sobie wolniutko opowiadają. Spowolnione ruchy, cisza, zastygły czas. Przed kościołem coś w rodzaju skweru, porośniętego wyprzałym zielskiem, z paroma pogiętymi koszami na śmieci. Władza miejska wzniosła tu szalet, taki podziemny, ze schodkami - ale już chyba od lat nieczynny, bo oba wejścia zamurowane cegłą. Po drugiej stronie tak zwany "kolos", czyli słup z figurą świętego Floriana, wystawiony na początku dziewiętnastego wieku, zniszczony przez huragan i "odrestaurowany gruntownie przez Kudlińskiego Jana, członka zarządu Ochotniczej Straży Pożarnej w Bodzentynie w roku 1948". Na nim wyryty napis: Fundatorowie wszyscy y zacni mieszczanie@ mianowicie następni członki Magistratu,@ zachecaycie uwielbiać Stwórce y Floriana,@ by nas ogniem nie karał do skończenia świata."@ Mimo tego zaklęcia ogień był na Bodzentyn niełaskawy, bo i na cokole wzmianka "o niezwykłych pożarach w roku bieżącym", i kościół płonął dwukrotnie, a na uliczce przy rynku świeże zgliszcza w przypiętą do nadpalonej belki kartką: "Za rozbiórkę i uporządkowanie zgliszcz, ofiaruję cały materiał budowlany, uzyskany ze spaleniska." Wjeżdżamy teraz na krótki, ale ważny szlak naszego wędrowania. Dziesięć kilometrów wąziutkiego traktu między Siekiernem i Wąchockiem, przecinającego Puszczę Świętokrzyską. Pośrodku sfałdowany garb nieregularnych kocich łbów, oprawiony w dwie ścieżki piachu. Trzeba jechać na drugim, czasem na pierwszym biegu. To jest teren najzaciętszych walk partyzanckich; przemierzamy drogę grobów i krwi. Na mapie dziwne nazwy: Uroczysko Wykus, Uroczysko Zjawa, Obóz Ponurego... Nie są to tylko nazwy. Przy drodze i bocznych ścieżkach leśnych wiele brzozowych krzyży i zarośniętych leśnym runem mogił. Do dawnego obozu "Ponurego" i "Nurta" prowadzi specjalnie oznakowany szlak. Stoi tam kaplica z Matką Bolesną z Wykusa, na niej 129 pseudonimów chłopców i młodych mężczyzn, którzy zginęli tu w latach 1943 i 1944. Na metalowych tablicach długa lista akcji wojskowych przeprowadzonych przez zgrupowanie, wszystkie z dokładnymi datami. Są tam wykolejenia i zdobycia kilku pociągów, wielu samochodów niemieckich, kilka udanych zamachów na miejscowych prominentów Gestapo (wśród nich jeden generał), wiele leśnych potyczek, obron przed pacyfikacją, oraz wyroków na zdrajcach i konfidentach, tak zwana "akcja główek". Kolejne miesiące są gęsto przetkane datami tych akcji, czasem oddziela je zaledwie kilka dni. Tyle krwi, tyle istnień nagle przerwanych. Jak oni tu żyli, twardniejąc z dnia na dzień na kamień w swojej dramatycznej, leśnej przygodzie, zabijając i będąc zabijani, odrzucając skrupuły, śpiewając piosenki, paląc ogniska, skradając się pod obstrzałem wśród cudownych drzew, pijąc samogon, kochając swoje dziewczyny, które ginęły tak szybko jak i oni, i które grzebało się pośpiesznie pod krzyżykiem z najwierniejszej towarzyszki polskiej śmierci - brzozy. Z tyłu za kaplicą mur, na którym są tabliczki_epitafia tych, którzy umarli już po wojnie; mur podzielony na lata sześćdziesiąte, siedemdziesiąte, osiemdziesiąte - aż do roku dwutysięcznego. Tam jeszcze miejsca są wolne. Na tabliczce nazwisko, pseudonim partyzancki, posiadane odznaczenia, data śmierci. A ci jacy byli? Może zwykli, starsi panowie z brzuszkami, wspominający wciąż ten jeden, skondensowany okres życia, typowi kombatanci. Tylko przy jednym zaznaczono, że został rozstrzelany w 1953, w Workucie. Myślę, którym przypadł lepszy los - tym, co przeżyli, czy tym, którzy zgaśli jak świece zdmuchnięte wiatrem wojny, w momencie kulminacji. Może w uniesieniu? Może w wielkim cierpieniu? I o sobie myślę z okresu tamtych, twardych dni - dlaczego tyle jeszcze lat dane mi było przeżyć? A o niecałe trzy kilometry od tej ziemi, mokrej wtedy od krwi akowskiej - jest Obóz Langiewicza z powstania styczniowego. Te powtórki naszej historii, zdumiewające lokowanie się tych samych tęsknot, walk, idei tuż obok siebie, tak jakby zmarli dla tej samej sprawy szukali swojego towarzystwa i coś sobie przekazywali. W tym samym krajobrazie, żywiąc swoimi ciałami te same drzewa. Wstrząsa mną pobratymstwo tych dwóch tragicznych walk, jednakowo przegranych. Idę teraz do zbiorowej mogiły warszawiaków, którzy tworzyli osobny pluton w zgrupowaniu. Duży, brzozowy krzyż, parę wypalonych zniczy, biało_czerwona, zmoknięta wstążka, dwie ławeczki, na których można usiąść, pomodlić się i zadumać, a nad ławeczkami gałęzie, obsypane czerwonymi kulkami. Największe może wrażenie robi mogiła "Zjawy", dziewiętnastoletniej Bożeny Stefanowskiej, która zginęła na patrolu. Krzyżyk, tabliczka i mikroogródek, ogrodzony brzeziną - tuż przy trakcie. Biwakujemy w odległości kilkudziesięciu metrów od Obozu "Ponurego". Przelotne deszcze, wysokie, strząsające krople drzewa, cisza, w której nie brzęczą nawet zmoknięte owady, a tylko galopują wspomnienia. Spodziewam się, że wrócą w nocy w postaci poszarpanych snów, ale śpię jak kamień. Rankiem jedziemy do Wąchocka. Na rynku sam "Ponury", czyli Jan Piwnik o mocnej, zdecydowanej twarzy, w kurtce polowej, ze stenem. Ten pomnik postawiono dopiero w roku 1985, po czterdziestu latach zmagań - kiedy najpierw był czas oszczerstw i potwarzy, a potem głuchego milczenia wokół bohatera polskiego ruchu oporu. Przypomina mi się stara anegdota_zagadka o tym miasteczku. Jaka jest rozpiętość skrzydeł orła w locie? Dwa metry. A jeżeli leci nad Wąchockiem? Jeden metr. Dlaczego? Bo tylko jedno skrzydło ma rozpostarte, a drugim zakrywa sobie oczy, żeby nie widzieć bałaganu i zaniedbania w dole. To jest stara anegdota, która dziś się nie sprawdza; Wąchock wcale nie wygląda gorzej niż inne miasteczka, przez które przejeżdżaliśmy. Wąchock ma swoje cudo. Wspaniały klasztor cysterski, budowany jeszcze za biskupa Gedeona w dwunastym wieku, wyposażany przez Kazimierza Sprawiedliwego i Leszka Białego. Cystersi, znakomici specjaliści rolni, którzy osiadali na nieużytkach i zamieniali je w kwitnącą ziemię - hodowali tu również bobry na rzeczce Kamiennej, zakładali stawy rybne, przetapiali żelazo, robili kamienie młyńskie i najlepsze osełki do ostrzenia. We wczesnej historii klasztoru pustoszyły go najazdy tatarskie, w czasie szwedzkiego potopu napadł Rakoczy, podpalił Wąchock z czterech stron i wymordował ludność. Została po nim zła pamięć i nazwa jednej z wież klasztoru, wieży Rakoczego. Piękny jest klasztor, wirydarze, refektarz, stare obrazy męczenników w zakrystii, piękny jest kościół z zabytkowymi ołtarzami. Najpiękniejszy jest jednak kapitularz, perełka sztuki romańskiej. Oddzielony od wirydarza oknami z potrójnymi kolumienkami, sam też kolumnami podparty, a na kapitelach i wspornikach gęstwina romańskiej rzeźby - główki, maski, człowieczki, liście, grona winne, fantastyczne zwierzęta. Każdy z nich jest osobną opowieścią, żaden motyw się nie powtarza. O rzeźbie romańskiej tak pisał święty Bernardyn w "Apologii" do Wilhelma, opata z Saint Thierry: "...po cóż owe śmieszne potwory, te piękne okropności, to okrutne piękno? Po cóż te nieczyste małpy, te srogie lwy, po co potworne centaury, po co pół ludzkie istoty... wszędzie pojawia się tak wielka i zadziwiająca różnorodność kształtów, że przyjemniej jest czytać z owych marmurów i spędzać całe dnie na podziwianiu po kolei wszystkich tych rzeczy, niż rozpamiętywać Boży Zakon..." W tej naganie - może nawet wbrew intencji autora - zawarta jest najwyższa pochwała. Fragment ów przeczytał ze swoich notatek oprowadzający nas po klasztorze zakonnik. Zakochany w wąchockich skarbach, rozczarowany cywilizacją współczesną, mówi, że powinno się zasiedlać i ratować stare opactwa, usuwać od zgiełku, więcej i głębiej myśleć, szukać swoich korzeni w przeszłości. - A owce? - pytamy - Te współczesne, zagubione nieraz owce? Zastanawia się chwilę, potem na szczupłej, mizernej twarzy zjawia się cień uśmiechu. - Jak praca będzie dobra, to i owce przyjdą. Krótki przystanek w Iłży. Ładny, renesansowy kościół zamknięty, więc obchodzimy go tylko z zewnątrz. Na dzwonnicy tablica z pobielaną trupią czaszką i trochę zatarty napis: "Tu leży Tomasz Lesiewicz, mięsczanin iłżecki, grześnik między grześnikami w oczach Boskich, który prosi łaskawego czytelnika o Anielskie Pozdrowienie, lub westchnienie do Pana Boga z dusze swoje A. D. 1760." Stromymi ścieżkami w straszliwych chwastach i burzanach idziemy do ruin zamku. Ostało się trochę murów i jedna wieża, bardzo już pokruszona. Sama sylweta - zwłaszcza z daleka - imponująca na tym stromym urwisku tuż nad miastem. Schodzimy jeszcze gorszymi ścieżkami i piargami do piętnastowiecznego kościoła Świętego Ducha. Zamknięty na mur, tylko w drzwi zatknięty pęk uschniętych kwiatów, a drugi taki bukiet stoi przed wejściem w szklanym słoiku. Wokół krańcowe zaniedbanie. Cmentarzyk okołokościelny, z dwoma ledwie widocznymi, starymi nagrobkami, porośnięty jest metrowymi pokrzywami i zarzucony dziurawymi wiadrami, puszkami po konserwach i wszelkim śmieciem. Parafianie z pobliskiego Farnego mogliby chyba ten cmentarzyk uporządkować? W ogóle Iłża robi na mnie wrażenie smętne - ni to wieś, ni miasto, z knajpy wylewa się raz po raz grupka spitych młokosów i podstarzali chłopkowie o smętnych oczach. Zaniedbanie, skuka jakaś szarawa - a na to nałożony dobrze znany blichtr: przeszklony Dom Towarowy z zaciekami, pomnik Mo, a tuż przy zabytkowym kościele okropny, "fantazyjny" dach na przystanku Pekaesu. Bo ja wiem zresztą, czy ta Iłża naprawdę taka? Może trafiłam akurat w złe miejsca, nie nawiązałam z nikim kontaktu, może zawinił wicher i deszcz tego zimnego lata? W takim przelocie, krótkim jak mignięcie, można czasem własnym kiepskim nastrojem obciążyć niewinne miasteczko. Ale to nie jest przewodnik turystyczny, tylko półprzewodnik, więc jest w nim miejsce i na subiektywizm. Jedziemy teraz do najstarszego z wieszczów. Mijamy Zwoleń, nie wiedząc, że tu właśnie jest pochowany, zajęci głównie machaniem i pozdrawianiem kilkunastu dużych grup pielgrzymkowych z Podlasia, które - zmoknięte i przewiane zimnym wiatrem, ale uśmiechnięte - dążą do Częstochowy. Wjeżdżamy do Czarnolasu. Maciupka wioska, parę domów, ale zza gęstej kępy drzew przebłyskuje coś białego. Dworek_muzeum. Z tyłu ma gotycyzującą, wybieloną kaplicę, a na froncie, na dość zaniedbanym klombie, stoi sam Jan, odlany z brązu. Duży, niemal kwadratowy w swojej znanej z portretów szubie, spod której wystają nogi dziwnie kruche i cienkie. W parku sporo pięknych, starych drzew, na niektórych przybito tabliczki pomników przyrody. Dęby, miłorząby, pozrastane pniami buki. Te buki umierają, wszystkie liście zwinięte w rurki i półuschnięte. Chodzimy chwilę po tym parku, sprawdzamy, o której otwierają jutro muzeum i biwakujemy na małym placyku pośrodku wioski. Muzeum okazuje się ładne. Dużo książek, duże wierszy; w "sercu", czyli gabinecie poety, stoi jego oryginalny, kryty kurdybanem fotel, znaleziony po wojnie na dnie stawu. Drzwi od gabinetu również pochodzą z epoki. Sam dworek oczywiście nie, tyle, że stoi na miejscu dawnej siedziby Kochanowskich. Zbudowała go księżna Jabłonowska, rywalizując wtedy z Czartoryską z Puław w "patriotycznej historyczności". Ona też na miejscu sławnej lipy czarnoleskiej wzniosła pomniczek w kształcie obelisku, na którym wyryto jeden z "Trenów", opłakujący Urszulkę. Płaski kamień leżący w pobliżu jest podobno tym samym, na którym poeta siadywał pod wielkim drzewem. Księżna pochowana jest w dobudowanej do dworku kaplicy, a obok niej leżą ostatni właściciele Czarnolasu. Na nich zakończyła się nie tylko historia dworu, zamienionego na obiekt do zwiedzania, ale cała epoka, z czego chyba wtedy nikt nie zdawał sobie sprawy tak dobrze, jak dziś. Muzeum ma swój nastrój i atmosferę. Zabawny jest portret, tak zwana Apoteoza Kochanowskiego - wykonana przez Henriettę Beyer w roku 1830. Malarka, aby uczcić równocześnie trzechsetną rocznicę urodzin Poety i wybuch powstania listopadowego, wmalowała w ogromny wieniec z kwiatów popiersie Jana, w miejsce znajdującego się tam przedtem popiersia cara Aleksandra I! Wzruszająca jest w muzeum obecność poezji. Wiersze, fraszki, hymny, czy urywki poematów na kartach rozłożonych książek, na pergaminach oprawionych w ramki, na ścianach jako motta poszczególnych pokojów. Kochanowski śmieje się tam dobrotliwie, przestrzega, naucza, modli, a nawet prorokuje, jak choćby w rozpisanym między dwoma oknami wierszu "Do Króla": - A najwięcej tego strzeż, abyś na urzędy@ łakomych ludzi nigdy nie sadzał, bo kędy@ sprawiedliwość przedajna, tam przeklęctwo wielkie...@ Często tutaj cytuję różne stare inskrypcje z tablic pamiątkowych, epitafiów, dzieł literackich. Rozsiane po całym kraju i odnajdywane w różnych niespodziewanych miejscach, stanowią pamięć zbiorową, widoczny ślad tego, co ulotne, już pożegnane, minione. Trochę nas nawet kształtują, chociaż sami o tym nie wiemy. Trzeba tylko zauważyć, zatrzymać się, przeczytać, zamyślić . Różne napisy nowe i najnowsze też nas zresztą po swojemu kształtują. Wychodząc mówimy panience w kasie, że nam się tu podobało. To już ostatnie tygodnie - mówi - niedługo będzie inaczej. Dlaczego? Bo ta ekspozycja trwa już prawie cztery lata i trzeba ją zmienić. Pytam, czy po to, żeby zarobił plastyk, a miejscowy działacz odfajkował działalność? Przecież to nie czasowa wystawa, tylko muzeum, które też obrasta własną tradycją i nabiera delikatnej patyny. Ona kiwa głową, ale raczej bez przekonania. Jazda do Wysokiego Koła. Niewielka wieś, duży kościół z barokowym wnętrzem, jego gospodarzy nie ma, bo był wczoraj odpust i pojechali różne sprawy pozałatwiać, została tylko na plebanii siostra zakonna, która przydziela nam młodego chłopca, żeby oprowadził. Po obu stronach głównego ołtarza dwa tarasy na półpiętrze, do których prowadzą szerokie, kamienne schody. Na tarasach dwie kaplice; lewa poświęcona świętemu Józefowi, w prawej króluje Matka Boska Wysokokolska - jasna, pastelowa, srebrnobłękitna. Przybyła - jak mówią stare zapiski klasztorne - z Moskwy, sprowadzona w siedemnastym wieku przez żonę cześnika czerwonogrodzkiego. Ślad tego jest w starej pieśni sanktuaryjnej, śpiewanej do dziś, o Matce "ze wschodniej strony, dla obrony ludziom przybyłej, Pani wdzięcznej, nadmiesięcznej w Wysokim Kole". Nadmiesięczna, a więc może w dole obrazu był sierp księżyca? Jeżeli był, to zasłaniają go złotosrebrzyste blachy sukienki, rozrzedzającej się w ażur złotych drucików w miejscu, gdzie są stopy Dzieciątka i tworząc jakby sznurowadła Jego sandałów. Nie zasłaniają trzymanej przez Matkę białej róży, zwiniętej w pąk. Żałowałam kiedyś w Wieluniu, że sukienka zasłoniła podobną różę na Cudownym Obrazie. Tutaj wreszcie spotkałam Marię Różaną i Różańcową zarazem, bo ludzie obrali Ją za patronkę Różańca. Dziwne w tym wizerunku jest to, że blachy nie przylegają do obrazu, ale umieszczone są w pewnej odległości. Twarze więc, ręce i róża wydostają się jakby na zewnątrz z pudełka, w którego wieczku zrobiono otwory, idą ku ludziom. A ludzie idą ku nim bardzo pokornie, bo jest taki zwyczaj, że po dwudziestu czterech stopniach kamiennych schodów wchodzi się na klęczkach... Teraz wjeżdżamy w krainę Wisły. Dużo jej jest, bo płynie leniwie, waha się, zakręca, układa w zakola. Ważna jest w tym pejzażu i z daleka ładna i romantyczna, bo nie ujęta w regularne koryto, ale w żółtawe smugi piaszczystych plaż. Brzegi strzępią się na małe cyple, zielenią kępami trzciny i zarośli, pośrodku małe, śmieszne wysepki i łachy. Janowiec, leżący na lewym brzegu, jest smutny. Kiedyś - mówi zmęczony, blady ksiądz w późnogotyckim, zaniedbanym kościele - był osadą kwitnącą. Miał żywe kontakty z położonym naprzeciwko Kazimierzem Dolnym, były łodzie, kursował stale prom. Teraz Kazimierz zabrał wszystko: turystów, zainteresowanie, fundusze, a Janowiec powoli niszczeje. Zabytkowy kościół trzeba ratować, bo idzie w ruinę - przede wszystkim dach zmienić, bo wszystko zacieka, grzyb zjada mury - przedsięwzięcie ogromne, a tu parafia biedna, wioski rozrzucone, dalekie i nie ma tej spójni. Energii i woli też nie ma, ot, drobne, doraźne remonty, które opóźniają tylko ostateczne zniszczenie. Pokazuje nam wspaniały nagrobek dłuta włoskiego mistrza Gucci - magnat w przepysznym stroju leży u góry, a pod nim jego żona w stroju podobnym do mniszego habitu. Tabliczka w kruchcie kościoła mówi, że to Firlej, ale łaciński napis nad nagrobkiem - że Stanisław Tarło, ten, który ów kościół, po sprofanowaniu go przez arian, odbudował. Groby rodziny fundatora są w krypcie, ale nie ma co tam wchodzić, bo ciemno i zawalone gruzem; uporządkowanie wciąż trzeba odkładać, bo nie ma ludzi ani pieniędzy. Do głównego kościoła dobudowany z lewej jakby drugi, malutki, znacznie późniejszy. Ksiądz mówi, że podobno stał przedtem na samym brzegu Wisły, ale musiano go przenieść w całości ze względu na powodzie. Może tak było, może nie - powinno się dokumenty przebadać, ale nikt się tym nie interesuje. Tajemnica otacza też obraz Zwiastowania w bocznym ołtarzu. Może to kopia tego sławnego w Kazimierzu, a może właśnie oryginał, jak twierdzą niektórzy. Gorzko jest tak trwać, w przywaleniu setkami codziennych zajęć, kłopotów, niemożności i zdawać sobie sprawę, że w rozsypkę idą i budowle, i ich historia. Jest też piękne, ogromne Ukrzyżowanie; dwaj łotrzy gwałtownie poruszeni, jakby w okrutnym tańcu agonii, u dołu tłum barwnych postaci, zad koński jak echo Ucella, mdlejąca postać kobieca - wszystko bardzo prymitywne i pełne dramatycznego wyrazu. A przed kruszącą się plebanią strzeże ganku kamienny lew, piękna, stara rzeźba, która trafiła tu nie wiadomo skąd. Idziemy do zamku, do jednej z największych polskich siedzib magnackich. Rozwijał się i obrastał basztami, krużgankami, wewnętrznymi dziedzińcami i budowlami bramnymi od początku szesnastego aż po wiek osiemnasty. Firlejowie, Tarłowie i Lubomirscy zostawili tu pamięć obron przed najazdami, sprawiania rycerskich pułków i szumnego życia dworskiego, wpisał się ten zamek w dzieje naszej kultury, a dziś się wypisuje nieodwołalnie. Zachowała się jedna wieża i kawałek drugiej, część pokruszonego korpusu, ślad rokokowych dekoracji nad oknami i pięknie sklepiona brama. Coś tam zaczęto robić; od strony dziedzińca zrekonstruowano kawałek ściany z krużgankiem, zachowana wieża otoczona jest jeszcze rusztowaniem, fragmenty budynku bramnego pokryto dachówką. Kapały od czasu do czasu jakieś pieniądze, które starczały na bieżące zabezpieczenia i rozpaczliwe improwizacje. Teraz zapowiedziano, że dalszych funduszy nie będzie, więc robota stanie i za kilkanaście lat rozsypią się i te resztki, które zostały. Po raz któryś z rzędu stwierdzam, że nasze umierające zamki - z wyjątkiem Orlich Gniazd, które przyroda usytuowała na poduszkach suchych, puszystych traw - są zarastane przez te same gatunki zdziczałych krzewów i chwastów. Dominują wśród nich olbrzymie, jadowite, zbite w gąszcz pokrzywy. Przedzieramy się wśród nich u stóp zamku, a potem wąską ścieżką wśród zarośli i niskich lasków idziemy aż na sam brzeg Wisły. Znów bardzo jej dużo w dole; krętej, powolnej, ożółconej łachami piasku. Wydaje mi się podobna do tej zapamiętanej z wczesnego dzieciństwa, kiedy w czasie wakacji spędzanych u Wujostwa, przyjechałyśmy tu z Babcią, Mademoiselle i tabunem małych kuzynów, powozem i bryczką, wyładowanymi prowiantem. Tylko, że wtedy była szafirowa, miała kolor, który zostaje w pamięci przez całe życie, a kiedy się w nią wbiegało po wytarzaniu się w jasnozłotym piasku - była przezroczysta jak szkło. Ciekawa jestem, jaka będzie, kiedy spotkam się z nią twarzą w twarz. Idziemy tą dróżką ze dwa kilometry, dużo drzewek uschniętych, inne podejrzanie ciemnieją. Już po drodze widzieliśmy sporo drzew iglastych, zwłaszcza jodeł z partiami brunatnymi, jakby pokrytymi rdzą. Te gałęzie i igły są już martwe i martwica idzie szybko dalej. Patrzę na mapę, żeby ustalić źródło. Może Puławy? Może Tarnobrzeg? Wszędzie, w każdym miejscu Polski jest jakiś bliższy lub dalszy punkt, z którego rozprzestrzenia się trucizna. Podobno najpierw giną wrzosy, potem jałowce, potem jodły, potem inne szpilkowe. Pochód chemicznej śmierci. Wreszcie wysokie urwisko, trochę płaszczyzny w dole i rzeka. Po drugiej stronie widać Kazimierz. Może wydeptali tę ścieżkę mieszkańcy mniej szczęśliwego brzegu, którzy musieli pogodzić się z powolną degradacją i przychodzą tu, żeby popatrzeć na wybrańca zazdrośnie i z melancholią? Wracamy, robimy sobie obiad w nudnym lasku przed Górą Puławską, ogarnia nas nagłe rozleniwienie, spędzamy tu całe popołudnie i noc. Rano krótki przystanek w Puławach. Kupujemy w kiosku tryumfalistyczny przewodnik z końca lat gierkowskich. Historii poświęconych jest parę stroniczek, lwia część to osiągnięcia współczesne - Azoty, Instytuty, "Biowety", Gleboznawstwa, Bazy Noclegowe, Domy Kultury. Na wkładce z kolorowymi zdjęciami wychyla się nieśmiało Pałac i Domek Gotycki, żeby zaraz ustąpić miejsca dwóm hotelom, hali sportowej, bloczkom osiedla, klubom i ulicy Rewolucji Październikowej. Tak nas ten przewodnik zniechęca, że już prawie z obowiązku przelatujemy park, "zaliczamy" Domek Gotycki, Chiński i Świątynię Sybilli, fasady zajętych przez instytucje pałaców Czartoryskich i Maryni, oraz Dziką Promenadę. W "Sybilli" sporo obrazów i trochę pamiątek - wśród nich paleta Matejki, tabakierka Mickiewicza, kałamarz Szopena i uschnięte bukiety z ich pogrzebów. Echem przeszłości pobrzmiewa sienkiewiczowski "Par le fer et par le feu - roman heroique - traduction du Comte Wodziński et de B. Kozakiewicz". I jeszcze wzruszająca, bardzo osobista tablica na remontowanym Domku Gotyckim: "Pamiątka miłego czasu w roku 1821, w którym pierwszy raz widziałam zebrane przy mnie wszystkie dzieci moje: Konstanty, Andrzej, Jan, Władysław, Celina, Jadwiga, Zdzisław, August, Eliza i Stanisław. Oby dni tak szczęśliwe często się z niemi powtarzali". Jednak Kazimierz nad Wisłą jest cudowny. Lepszy, niż przypuszczałam, bo bałam się, że to miejsce - jak wszystkie renomowane i sławne - zawłaszczy ten nieznośny, "nowoczesny" blichtr. Że będzie turystyczny jarmark próżności, twarze z Krakowskiego Przedmieścia, kafejki z "wystrojem", drewniani rycerze, "piastowskie" ławy i wiaty, cały ten okrutny nalot cepeliowsko_peerelowski. Jechałam do tego Kazimierza cała na nie, nastroszona - może również z powodu ubogiego, pokrzywdzonego Janowca. Tu, na miejscu, Kazimierz mnie urzekł, przebaczyłam mu te domy dziennikarza i urbany, tę cyganerię pozowaną trochę na Paryż, a bądącą mieszczańskim odpryskiem bractwa artystów popieranych, te dacze prominenckie i małe snobizmy. Jest wciąż senny, stary, uroczy, zadumany. Narzuca zwolnione tempo, na ryneczku tak samo siedzą miejscowi i przyjezdni, babcie wychylają się z balkonów, wszystko otarte o wielki świat, ale nie robi wrażenia wycwanionego i nachalnego. Stajemy na wielkim, pustym parkingu przed wjazdem do miasta, tuż obok pięknych spichrzów. Nad nami, w kłębku zieleni, ściana zamku, trochę dalej biały cylinder baszty. Idziemy do miasta wśród drewnianych domków. Mijamy jeden podłużny, paskudny twór, zwany tutaj "Batorym", bo rzeczywiście przypomina statek wyrzucony na mieliznę i tkwiący bez sensu wśród normalnej zabudowy. Rynek cudny, z zabytkową studnią, kocimi łbami i kamieniczkami Przybyłów w renowacji. Trochę dalej kamieniczka Celejowska z koronkową attyką, pod nią samochód z otwartym bagażnikiem, w którym gmerają się malutkie, puszyste owczarki, pewnie na sprzedaż. Przy Małym Rynku stary, drewniany dom, rytm arkad i po lewej piękna, smukła sylweta Fary, a po prawej klasztoru. Tam właśnie idziemy, do Matki Boskiej Kazimierskiej. Wejście przez pełne uroku schody, a właściwie spadzisty korytarzyk obudowany ścianami - takie malutkie, polskie Ponte Vecchio - błysk skojarzenia ze świątynią Simachalam na zachodnim wybrzeżu Indii, gdzie również idzie się takimi obudowanymi schodami, gdzie za nogi chwytają żebracy, którzy są tu "na służbie" i wolno im żebrać bezkarnie. Tylko, że tam stopni jest kilkaset, a tu kilkadziesiąt. Trafiamy na krużganki klasztoru, otaczające dziedzińczyk z zabytkową, kołowrotową studnią. Na ścianach wystawa wspomnień z wielkich dni koronacji Obrazu sprzed roku i rocznicy sprzed kilku dni. Są też reprodukcje sławnych Zwiastowań, od niebiańsko spokojnego Fra Angelico, po namiętnego, jakby ogarniętego wieczną burzą El Greca. Zachodzimy do Ojca Gwardiana, a właściwie Kustosza, bo taki tytuł mają przełożeni zakonów, które pełnią straż przy sanktuariach. Wielka serdeczność, gorące powitania i już razem z nim idziemy do kościoła. W rokokowym wnętrzu, w głównym ołtarzu, Zwiastowanie. Będę mu się przypatrywać długo i wracać tu raz po raz, bo obraz jest przepiękny, wciąga coraz potężniej i trudno się z nim rozstawać. Ewa Berberyusz nazwała go Matką Boską Zdziwioną. Maria jest samą prostotą, uległością, dziewiczym zaskoczeniem. Na głowie ma koronę zupełnie inną, niż zwyczajowe czepce_diademy, delikatną, owadzią. Tak jakby kilka złotych ważek zakołowało nad głową i przysiadło na włosach. Ta korona trójwymiarowa i głowa przez to jakby wychyla się z płótna. Szukam odruchowo drugiej - prawda, Jezusa nie ma przecież wśród ludzi, kształtuje się pod sercem Dziewicy_Matki, a Ona jest dopiero u początku historii, która ma na imię zbawienie świata. Teraz Anioł zapowiada Jego przyjście zaskoczonej Dziewczynie, której postać malarz już zaokrąglił tak, jakby była brzemienna. Ten Anioł przedziwny, przykucnięty, trzyma w ręku lilię jak dobytą broń, jest napięty, straszliwie intensywny, skrzydła ma duże, mięsiste, ułożone z drobniutkich piórek, przyrośniętych nie do skóry, ale do pąsowej sukni - jak macki. Z czujnym napięciem anioła i delikatnością Marii kontrastuje górna partia obrazu. Otwiera się na niej niebo świetlistą szczeliną, a wokół niej kłębią się zachwycone, podniecone anioły. Dużo ich, z obłoków wychylają się całe poruszone postaci i pojedyncze główki, nakryte kłębkiem mgły jak chustką. Im się dłużej patrzy, tym więcej się tej opowieści subtelnej i dramatycznej zarazem odkrywa. Oglądamy potem ciemne, pokryte poczerniałym werniksem obrazy świętego Franciszka i świętego Antoniego w bocznych ołtarzach, oraz chór klasztorny za ołtarzem, gdzie modlą się zakonnicy. Wielki krucyfiks na tle polichromii, siedemnastowieczny pulpit do czytania tekstów liturgicznych. Ojciec Szczepan zaprasza nas na obiad. W refektarzu, przy długich stołach, chyba z czterdziestu młodziutkich chłopców w franciszkańskich habitach. To nowicjat z Zakliczyna, przyjechali tu na tygodniowe rekolekcje, które dziś właśnie się zakończyły. Po obiedzie, ukoronowanym z tej okazji lodami, ojciec Szczepan żegna chłopców pełnymi prostoty słowami. Żeby zostali wierni. Z tej grupy, w której on sam kończył nowicjat, pozostało tylko dwóch. Resztę porwał świat, rozniosły ich na wszystkie strony tragiczne wydarzenia. Oby oni przetrwali wszyscy, niech im w tym pomoże ta Najwierniejsza, w delikatnej koronie. I niech ludzie patrzą na nich z odrobiną zdumienia, bo stary zakonnik wydaje się czymś naturalnym, ale myśl, że ktoś młody, na samym progu życia - wyrzekł się go i ofiarował Panu - zadziwia ludzi i skłania ich do zadumy. Młodzi się rozchodzą, a my jeszcze długo mówimy o Kazimierzu, o jego piciu tradycyjnym i tym nowym, przywleczonym przez przyjezdnych. O malarzach tutejszych, o potwornych kosztach remontów, ot, całe wzgórze klasztorne powoli się osuwa i zagraża zabudowie na dole, a za samo obmurowanie małego fragmentu trzeba było zapłacić pół miliona. O dziwnej pielgrzymce z Janowca, która rokrocznie przychodzi tu w dzień Trzech Króli, przedostając się pieszo, sobie tylko znanymi szlakami, przez zamarzniętą Wisłę. I o innych, ważniejszych sprawach rozmawiamy; o wietrze, który powiał po wizycie Papieża, o wspólnych nadziejach, smutkach i obawach. Dostajemy piękne książki, przewodniki i oczywiście reprodukcję Obrazu, w którym Ojciec jest rozkochany i wciąż do niego w rozmowie wraca. Idziemy na chwilę do przyczepy, a wieczorem na koncert organowy do Fary. Fara śliczna, strzelista, jej wyrywanie się ku niebu jeszcze wzmacnia położenie na wzgórzu; wieloma wzgórzami obdarzony jest Kazimierz. Tablice, epitafia, piękne ołtarze - i one, i cała zabudowa miasta świadczą o dostatku i dumie grodu króla Kazimierza oraz jego przesławnego portu, usianego spichlerzami. Skrzywdziła później ten port Wisła, zmieniając koryto. Spichrze uciekły w głąb lądu i trzeba było ręcznie nosić worki ze zbożem; od tego czasu zaczął się powolny upadek. Siedzimy w ławkach, wzrok wędruje raz do pysznej kaplicy Królewskiej, raz do wspaniałych organów z 1620 roku - wypukłych, obwieszonych wisiorami z rzeźbionego drewna, przypominających reprezentacyjną budowlę, w której zamknięto instrument. Koncert ładny; gra znany wirtuoz organowy, a śpiewa Camerata z Krakowa. Mają stare instrumenty i stylowe stroje. Sopranistka płowowłosa, krucha jak figurka z porcelany, o jasnym, ptaszęcym głosie. W tym wykonaniu i w tym wnętrzu pięknie brzmią utwory z tabulatury Jana z Lublina, pieśni Wacława z Szamotuł i psalmy Mikołaja Gomółki do słów Kochanowskiego - aż tutaj przyszedł za nami stary bard z Czarnolasu. Noc na zupełnie pustym parkingu - już babcie sprzedające bilety na zamek i Basztę narzekały, że tego roku bardzo mało turystów przyjeżdża. Po raz pierwszy stykam się twarzą w twarz z Wisłą, która płynie tuż obok w betonie umocnień. Nawet w ciemności widzę, że suną nią jakieś zbełtane ochłapy, duże, pieniste strzępy. Wyciągam jeden na brzeg, rozgrzebuję patykiem, świecę latarką. Część brunatna, a część jadowito żółta. Siarka. Może to tylko chwilowe, może akurat otworzono jakieś upusty - myślę. Rano parking jeszcze pusty. Idziemy na wczesną mszę do klasztoru, przed Obraz, za którym już się trochę stęskniłam i w którym odkrywam nowe, nie zauważone wczoraj szczegóły. W środku miejscowi, turystów tylko paru. Kazanie bardzo bezpośrednie, niemal gawęda, a dotyczy pięknego tekstu proroka Eliasza ze Starego Testamentu. O burzy, w której nie było Boga, trzęsieniu ziemi i ogniu, w których też Boga nie było, a dopiero kiedy przyszedł podmuch spokojny - był w nim Pan. Ojciec Szczepan mówi, że tak właśnie Bóg przychodzi, w ciszy. Jeszcze sporo tej ciszy na Rynku i uliczkach, kiedy jest ranek i kiedy są puste... Idziemy na śniadanie z domową wędliną, bo na niedawną uroczystość świnkę hodowaną zabili; tu się jest i duszpasterzem, i rolnikiem, i hodowcą. Przede wszystkim jednak strażnikiem kultu. Wręczamy nasze małe pamiątki, żegnamy się serdecznie, może znów, kiedyś...? Zostawiamy przyczepę na parkingu i robimy małą pętlę po okolicy. Przelatujemy Bochotnicę z niewidocznymi już ruinami zameczku, w którym Kazimierz Wielki umieścił podobno swoją Esterkę i potajemnie ją odwiedzał. To przypomnienie wzbudza natychmiast inne. Wczoraj, blisko Rynku, przechodziliśmy koło kina. Usadowiło się - jak zwykle - w starej synagodze. Na niej mała, skromna tablica upamiętniająca trzy tysiące Żydów, obywateli Kazimierza, zamordowanych w czasie ostatniej wojny. A w galerii w kamieniczce Celejowskiej parę małych obrazków przedwojennych malarzy. Kramarze, Trąbki, Święto Namiotów na brzegu Wisły. Tyle tylko zostało po społeczności, która od stuleci wrastała w to miasto i była ważnym składnikiem jego kolorytu i kultury. Zatrzymujemy się na krótko w Wąwolnicy, ksiądz zaprasza na herbatę i rozmowę, ale mamy dziś dzień gęsto utkany, więc tylko idziemy się pokłonić sławnej Matce Boskiej Kębelskiej. Mieszka w renesansowej kaplicy, która pozostała po dawnej świątyni i stoi osobno na dziedzińcu, otaczającym nowy, neogotycki kościół. Statuetka gotycka ze szkoły "Pięknych Madonn" polskich, stoi na półksiężycu w złotej, pofałdowanej szacie. Historia jej gmatwa się w jakichś mrokach i niejasnościach. Jest legenda o najeździe Tatarów, którym nagle ta wzięta gdzieś w jasyr figurka zajaśniała potężnym blaskiem w jukach i zmusiła do panicznej ucieczki. Wiadomo, że długo przebywała w pobliskiej wiosce Kębło, i tam, zwłaszcza w okresie szwedzkiego potopu, słynęła wielkimi cudami, biorąc od Kębła swoje nazwanie. W 1700 roku została przeniesiony do Wąwolnicy i tu pozostała, w glorii pielgrzymek, powstających Bractw, starych zapisków o doznanych łaskach i votów srebrnych i koralowych. Złota Księga Łask Matki Boskiej w Wąwolnicy zawiera świadectwa o uzdrowieniach i spełnionych prośbach z czasów najnowszych, powojennych. Tu również, w obrosłym wielką tradycją sanktuarium wąwolnickim, odbyła się koronacja młodszej Madonny Kazimierskiej, bo ciasne uliczki i krużganki franciszkańskiego klasztoru były za ciasne, żeby pomieścić tłumy pielgrzymów. Nałęczów. Czcigodne uzdrowisko z tradycjami. Sławni malarze, wielcy pisarze, znani adwokaci i społecznicy przyjeżdżali tu tłumnie, zwłaszcza na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku, żeby leczyć swoje nerwice i wyciszać zbyt szybko bijące serca. Wychodzili z domków ze zdobnymi, drewnianymi werandami do leżakowania, spacerowali po alejach starego parku, popatrywali na Pałac Małachowskich, na Stare Łazienki i staw ze spiętrzonej rzeczki Bystrej, słuchali koncertów dobroczynnych. A ja przebiegam te alejki coraz szybciej i popędzam mojego męża, bo mam jakąś dziwaczną, graniczącą z fobią niechęć do wszelkich sanatoriów i uzdrowisk, do ich rytmu, ich muszli koncertowych i wód, popijanych przez szklaną rurkę. Idziemy tylko do muzeum Bolesława Prusa. Zatrzymuję się przy egzemplarzu_szczotce z drukarni, na którym pisarz odręcznie naniósł poprawki. Zamiast: nieświetny - ma być: osobliwy, zamiast: jak mucha - niby mucha, zamiast: obumarłej - omdlałej. Z takich, pozornie nieważnych przymiotników i przysłówków, rodzi się styl pisarski. Z notatek Prusa o śmierci: 1) Człowiek 50_letni, jeżeli sypiał raz na dobę, przeszło osiemnaście tysięcy razy odczuł, co to jest śmierć = sen twardy. 2) Człowiek zamienia materyały co kilka lat, więc znowu doznaje umierania. 3) Świadomość po śmierci może być. Ładnie odmienia się "Lalka" na egzemplarzach przekładów jego najsławniejszej książki: "La Poup~ee", "Ababu", "Papusa", "La Bambola", "Kukła"... Ciekawe jest też świadectwo szkolne Prusa: Najka religii i moralności - celujący Polski - celujący Matematyka - celujący Rosyjski - dostateczny Jeografia polityczna - dostateczny Do Żeromskiego też idziemy, do jego "Chaty", gdzie wiele napisał i gdzie przywiózł ukochanego syna Adasia, z którym wędrował wcześniej po Konstancinach, Zakopanych i innych miejscach w rozpaczliwej walce z chorobą artystów i biedaków - gruźlicą. Kosiła wtedy na prawo i lewo, a opisywane w tylu ówczesnych książkach pocenia się nocne, wypieki i stany podgorączkowe, były już stygmatem śmierci. Tu też nie dała się pokonać i Adaś leży w ogrodzie za Chatą w nieładnej, pretensjonalnej kaplicy. Muzeum za to, a raczej jeden pokoik wspomnień, urządzony przez żonę i przyjaciół, ma w sobie urok starego lamusa i dotknięcie ręki serdecznej, bliskiej, a nie obcego, gromadzącego zbiory kustosza. Portrety pisarza, pamiętniki, listy, oryginalne biurko, biblioteka i łóżko, a przede wszystkim mnóstwo starych fotografii. Zwiedza akurat muzeum wycieczka całkowicie obojętnych i znudzonych dzieci szkolnych; "pani" kazała im usiąść na ziemi i słuchać komentarza, lecącego z taśmy. Obserwuje dzieci bacznie i co chwila wadaje komendy: nie kręcić się, nie dotykać niczego, nie ziewać, nie szeptać, słuchać, bo to dla was się mówi. Przypomina mi się "Ferdydurke" i skuteczne obrzydzanie wieszcza. Wracamy. A w Kazimierzu wielki piknik, przyjezdny i miejscowy. Parking zatłoczony co do centymetra, same wozy z rejestracją lubelską. Przy samochodach rozstawione foteliki, dzieci leżą na skrawkach trawy, gęsty tłum spaceruje po wale nadwiślańskim. Schodzę nad sam brzeg i w dziennym świetle widzę, że ten tak piękny z daleka, a przerażający z bliska ściek, jest jeszcze gorszy niż przypuszczałam. Zmasowane pręgi żółcizny i brunatności, szoruje to wszystko wraz z szybkim nurtem, kotłuje się i bulgoce małymi bańkami. Trucicielem, sądząc po kolorach jest chyba Tarnobrzeg i nie robi w tym truciu żadnych przerw, upusty ścieków pracują na okrągło. Jacyś państwo przywieźli na dachu samochodu ponton z motorkiem. Spuszczają go na wodę, rusza z fasonem i przecina rzekę, zostawiając po obu stronach pióropusze gęstej, kakaowej cieczy. Wciąż ktoś dojeżdża, albo zmienia na parkingu miejsce; warkot motorów, dławiący smród spalin. Centrum pikniku na Rynku. Ławki, murki i podcienia zajęte przez tłum siedzących, na wszystkich balkonach i w oknach miejscowi, patrzący w dół. Drugie tyle spaceruje tam i z powrotem po Rynku, wokół studni i wzdłuż chodników, gdzie odchodzi sprzedaż malunków, cukrowej waty, koszyków, kogutków, fabrycznej ceramiki i pseudoartystycznych koralików. Ci, którzy chodzą, robią to z widocznym trudem, bo większość jest podpita. Króluje piwo, ciepłe, rozgrzane słońcem piwo - uniwersalny nektar kazimierzowskiej niedzieli. Zwolniło się miejsce na ławce, usiadłam, a obok mnie pięciu młodzianów i dwie dziewczyny, którzy przywieźli plecaki wyładowane piwem, teraz je sączą z butelek, a puste ładują z powrotem na wymianę. Upijają się dosłownie z minuty na minutę. Widzę, jak mętnieją im oczy, a głośne przekomarzanki przechodzą stopniowo w bełkot. Dwa pętaki, najwyżej trzynastoletnie, drą się ochrypłymi głosami. Jeden już ma dość, za chwilę będzie wymiotował, ale drugi wsadza mu butelkę do ręki - coś ty głupi? Pij, jak ci mówię. Więc pije, czkając i wylewając połowę na siebie, piwo spływa po rozdartej koszulce polo z napisem Sunset Boulevard, potem butelka wypada mu i tłucze się, a on siada w kałuży i rozkrwawia sobie rękę. Dwaj milicjanci mijają go z zupełną obojętnością, popatrując pilnie, czy aby ktoś źle nie zaparkował. Dwie samotne dziewczyny, zupełnie groggy, siedzą na chodniku i piją z jednej butelki, obok nich kilka pustych. Z restauracji wytaczają się brodacze, upozowani na cyganerię, obejmują się, zawodzą dyszkantem. Ktoś gra na gitarze, ale palce mu się plączą i zawadzają nie o te struny. Paru starszych, pół_wsiowych, zmierza chwiejnym krokiem w kierunku Fary, a za nimi ciągnie się smuga piwno_kwaśnego zapachu. Było dziś gorąco, mury i kamienie rozgrzane, powietrze stojące, piwo wisi w nim jak niska chmura. Powoli tłumek się przerzedza. Większość idzie do autobusów, tam uwalą się na ziemi i zapadną w pijacką drzemkę. Inni do samochodów. Kramarze zwijają majdan, ładują na wózki koszyki i dzbanuszki. Dzieci jeszcze ssą watę, jeszcze popiukują na glinianych kogutkach, ale coraz senniej. Dwaj malarze odpinają od deski swoje akwarele, wiecznie te same i tak samo malowane motywy: Fara, kamieniczka, studnia. - Wczoraj sprzedałem studnię - mówi jeden - mówię ci, gówniarz może z dwanaście lat, ale taki peweksowy; wyjął cztery patyki, wziął, nawet się nie targował. Już puściej, ludzi gwałtownie ubywa, umykają samochody, słońce się zniża, Wisła toczy swoje żółte strzępy i smary; zrazu cicho, potem coraz donośniej odzywają się dzwony. Kończy się niedziela. Niedziela w Kazimierzu, w Kazimierzu niedziela... Następuje teraz w wędrówce czterodniowa pauza. Spędzamy te dni w domu przyjaciół, w podwarszawskim lasku. Raz tylko, na kilka godzin, przerywamy nasze zachłanne, długie rozmowy, żeby udać się do jednego z najświeższych i najboleśniejszych sanktuariów Polski. Do kościoła świętego Stanisława Kostki na Żoliborzu. Nie byliśmy tu już prawie rok i nie widzieliśmy ukończonego grobu. Leży płasko na murawie ogromny, kamienny krzyż. Kiedy ukląkł tu Ojciec Święty, żeby złożyć pocałunek, w wypolerowanej tafli odbiła się jego twarz w białej piusce. Jest takie zdjęcie, które obiega cały kraj. Nad krzyżem rosną trzy drzewa, a do jednego z nich, wprost do pnia przekreślonego tylko poprzecznym bierwionem, przybity jest Chrystus, spazmatycznie wygięty, z głową pochyloną nisko. Okrąża ten krzyż polski różaniec - duże głazy otoczaki, połączone żelaznym łańcuchem. I kwiaty. Stoją jeden za drugim ogromne dzbany, a w nich już nie bukiety, ale snopy kwiatów. Co chwila ktoś wręcza swoje i porządkowi dokładają je tylko do tych dzbanów. Później ten ktoś staje i patrzy w milczeniu, albo klęka i modli się. Nieprzerwany wąż ludzki, o każdej porze dnia. Potem ktoś wpisuje się do Księgi. Nie wiem, ile ta Księga ma już tomów - ten, który oglądamy, już się kończy, a obejmuje wpisy zaledwie paru ostatnich miesięcy. Słowa żalu, gniewnych wspomnień, ale przede wszystkim modlitwy i prośby o beatyfikację. Pod kioskiem z wydawnictwami i zdjęciami olbrzymia kolejka. Nikt się w niej nie przepycha, ludzie stoją spokojnie godzinę i dłużej, byle stąd zabrać pamiątkę - broszurę, fotografię, modlitwę, tomik wierszy. W samym kościele - już przedtem przepełnionym pamiątkami i symbolami - wciąż ich przybywa. To odwiedzający i pielgrzymi składają swoje dary: świątki, plakietki, wianki, świece, wyhaftowane urywki zapamiętanych kazań, szopki, portrety z ziarenek zboża i maku, fotografie grup, przybywających z całego kraju. W tym kościele i na dziedzińcu, w ich tablicach, inskrypcjach i pomnikach, jest również pamięć innej śmierci - wojennej, okupacyjnej, powstańczej. Tyle bólu, tyle cierpienia, a pomimo nich tyle nadziei. Bo ostatnia śmierć, okrutna i pozornie bezsensowna, pozbierała tamte - i dawne, i najświeższe, ale nie tak głośne, może za szybko zapomniane, przeskoczone w biegu. Zebrała je razem i uniosła ku niebu, jak kielich ofiarny. Nadzieja jest i w tym nieustającym pochodzie ludzkim, i w dzwonie, który po raz pierwszy zabrzmiał na powitanie Papieża, a na którym postać jeźdźca przeszywającego włócznią smoka otoczona jest napisem: "Imię moje Jerzy - Nie daj się zwyciężyć złu - Ale zło dobrem zwyciężaj - Rzym 1221". Przecież te słowa świętego Pawła zostały przypomniane i nabrały nowego znaczenia właśnie tu, w tym kościele. Z tyłu, na dziedzińcu, jest symboliczne wyjście z kanału. Uchylona zasuwa włazu, podparta białoczerwoną chorągiewką, obok leży hełm powstańczy. Stoją przy nim dwie korpulentne pańcie, urodzone już na pewno po wojnie. Jedna mówi: Co to jest? Tu leży hełm - odpowiada druga - więc może jakiś wojskowy wpadł do tej dziury i postawili ostrzeżenie. Ale żeby przy kościele - kręci głową pierwsza - dziury porządnie nie zabezpieczyć... Wracając przejeżdżamy przez największy i najbrzydszy plac Warszawy. A ja go pamiętam sprzed niecałych dwóch miesięcy, z białym ołtarzem, w chorągwiach, z niezmierzonym, klęczącym tłumem. Ten widok pozostanie, przesłoni już na zawsze balaski, kolumienki i tortowe ozdóbki. Na ostatni odcinek trasy wyruszamy rano, piętnastego sierpnia, w dzień Matki Boskiej Zielnej. Przejeżdżamy przez grzybowe laski - poznać to można po samochodach parkujących przy drodze i ludziach z koszykami - coraz mniej "podwarszawskie". Łochów, potem Brok z późnogotyckim kościołem. Już daje o sobie znać Bug i jego "bużyska", leniwe odnogi zarośnięte trzciną, gdzie poluje się na kaczki, które upodobały sobie tą rzekę, jedną z czystszych w kraju. Zbliżamy się do dzisiejszego celu, który już dość dawno został włączony w tegoroczną trasę, bo zjawiła się w nas taka wewnętrzna potrzeba. Narastała od roku, a złożyło się na to kilka przyczyn. Wstrząs po obejrzeniu pełnego, przeszło dziewięciogodzinnego filmu Lanzmanna, lektury Singera, a przede wszystkim artykuł Błońskiego w "Tygodniku Powszechnym" i cała rozpętana po nim dyskusja. Po tylu latach zjawiło się nagle poczucie winy nie_winy, a raczej zaniechania, dziwnej obojętności, z jaką przeszło się kiedyś obok jednego z największych dramatów w dziejach ludzkości. Musiał to być - u niektórych ludzi przynajmniej - jakiś wepchnięty głęboko, zadeptany wątek, który domaga się dalszego ciągu. To dobrze, że przychodzi czas refleksji i zwiększonej wrażliwości sumień. Prowadziliśmy na ten temat długie rozmowy - we dwoje i z przyjaciółmi; rozmowy namiętne, pełne kontrowersji, samooskarżeń i samousprawiedliwień, drążące w głąb. Postanowiliśmy tu przyjechać, z naszym obudzonym niepokojem, odgrzebanym wspomnieniem i spóźnionym hołdem. Do Treblinki. Piękny, sielski, spokojny krajobraz, taki pozornie czysty i pełen niewinności. Nie jest to - jak w Oświęcimiu - starannie przygotowane Muzeum Śmierci, rozbite na buty, okulary, włosy, ubrania, walizki. W niedużym pawilonie, od którego zaczyna się wędrówka, wisi na ścianie parę ogromnych, nadnaturalnie powiększonych zdjęć. Na jednym z nich stary Żyd w modlitewnym stroju. Tak wysiadł z pociągu, który widać w tle. Krótki, zwięzły komentarz, nagrany na taśmę. Jakże mało o tym człowiek wiedział, a może wiedział, ale zapomniał, a może szybko odsunął i już jakby nie wiedział. O tym dworcu_atrapie w nomanslandzie, na którym kończył się świat, jego napisach i drogowskazach do nieistniejących kwater, hoteli, bufetów, lazaretów i łaźni. O buncie więźniów w 1943 roku, w którym zginęło kilkudziesięciu gestapowców i szaulisów, po którym rozpoczęła się natychmiast likwidacja obozu. O tym, że holocaust trwał tu tylko rok i w ciągu tego jednego roku zamordowano przeszło osiemset tysięcy ludzi. O gorączkowym pośpiechu, o zdumiewającej wydajności Przedsiębiorstwa. Odwiedzających jest dziś bardzo mało, a na tym olbrzymim terenie rozsypują się tak, że przez cały czas jesteśmy zupełnie sami. W wysokich trawach zaznaczony ślad torów pociągu. Kiedy się urywa, zaczyna się ostatnia droga. Musiała trwać bardzo krótko, odległość jest stosunkowo nieduża. Przy niej kamienne bloki z nazwami krajów, z których przybywały transporty. I już ogromny plac, na którym kiedyś znajdował się "lazaret", opatrzony znakiem Czerwonego Krzyża. W rzeczywistości były to komory, w których duszono ludzi gazem spalinowym. Pośrodku pomnik_mauzoleum. Chwała jego twórcom za to, że nie pokryli go patetycznymi napisami, realistyczną płaskorzeźbą i nie dodali mu stylizowanych skrzydeł. Ma kształt mastaby, nakrytej wielkim, kamiennym grzybem, wokół las granitowych bloków, ustawionych na sztorc. Małych i dużych, odłupanych nierówno, przypominających z daleka nagrobki żydowskich cmentarzy. Jest ich kilkanaście tysięcy. Na niektórych nazwy miast, z których przywożono tu całe, likwidowane kolejno getta: Ciechanów, Kałuszyn, Garwolin, Małkinia, Węgrów, Siedlce... Większość kamieni zupełnie anonimowa. A dalej jest już tylko cisza, niski las i nasłonecznione ścieżki. Idziemy jedną z nich przeszło dwa kilometry do Treblinki I, gdzie był obóz pracy przymusowej dla Polaków, którym kazano później budować Treblinkę II - Zagładę. Po porannych deszczach wyszło słońce, jest ciepły, prawdziwie letni dzień. Laski rozrzedzają się czasem w polany i łąki, a wszędzie pełno kwiatów, są bardzo kolorowe i duże, widocznie ziemia tu żyzna i soczysta. Idziemy w milczeniu. Myślę o Żydach mojego dzieciństwa. Prawie każdy majątek, dwór, czy zasobny dom w mieście miał swoich własnych, zaprzyjaźnionych Żydów. Po tylu latach całkowitej niepamięci, przypominam ich sobie nagle. Figa, z pomarszczoną twarzą, w peruce. Brała "w komis" sztuki materiałów ze sklepów tekstylnych i oferowała je prywatnym klientom, których gust znała, zarabiając po kilka groszy na metrze. Salusia, z burzą rudych włosów i przezroczystą, pokrytą piegami cerą, która przychodziła robić drobne reperacje i łapać oczka w pończochach. Miała strasznie pokłute, pozalepiane małymi plasterkami palce i coraz silniejsze okulary, bo szybko psuł jej się wzrok. Felczer Alberg, który robił zastrzyki i kiedyś nieśmiało spytał Mamę, czy nie mogłaby mu powiedzieć, gdzie jest w człowieku szóstka (chodziło mu o trzustkę), bo on się już dawno uczył i zapomniał. Pani Wysoka, w której sklepie była najlepsza czekolada i importowane owoce. Wesoły i rubaszny Jochel Czarnabroda, właściciel składu z węglem. Zelmanek, domokrążny antykwariusz. Mówił bardzo szybko, miał małą bródkę w szpic i potrafił czzasem przynieść coś naprawdę cennego. Kiedy przychodzili, częstowało ich się herbatą z domowym ciastem przy wielkim kuchennym stole, a Zelmanek był nawet wpuszczany "na pokoje", bo znał się na sztuce i Ojciec lubił z nim rozmawiać o swoich zbiorach. Ten Zelmanek powiedział kiedyś Ojcu coś, co w jego mniemaniu było wyrazem najwyższego uznania: Wielmożny pan to jest taki porządny i taki bardzo mądry człowiek, że powinien by być Żydem. Ja też wpadałam do kuchni, zwłaszcza kiedy przychodziła Figa, bo podobały mi się materiały, które rozwijała jednym ruchem cmokając z zachwytu i jej peruka, którą zsuwała jak czapkę, żeby podrapać się w siwą głowę. Aj - mówili - co to za dziecko - i nazywali mnie "laleczkies". Moi Rodzice, po wyrzuceniu ich przez Niemców, spędzili całą okupację w niedużym mieście, przeprowadzając się wciąż do różnych wynajętych domków, lub pojedynczych pokoi. W jednym z nich stali przy oknie, kiedy likwidowano getto. Środkiem ulicy szedł zbity tłum wynędzniałych cieni, w brudnych ubraniach z naszytą gwiazdą. Wlekli jakieś małe tobołki, patrzyli pod nogi, bo nie mieli już sił, żeby unieść głowy. Czasem jednak je podnosili, wzrok ich wędrował i wtedy kłaniali się mojemu Ojcu. Poważnie, z wielkim szacunkiem i z jakimś rozpaczliwym spokojem. Mężczyźni zdejmowali podarte czapki, kobiety pochylały się i przykładały rękę do piersi. Ojciec pozdrawiał ich uniesioną dłonią, która drżała coraz mocniej i płakał. Mama opowiadała mi to zaraz po wojnie i bacznie patrzyła, jak to przyjmę. A ja byłam tak pochłonięta setkami innych spraw, że nie miałam czasu, żeby się nad tym zastanowić i wpadło to we mnie jak kamyk w studnię. Teraz wypłynęło. Widzę ich, jak idą: Figę, Salusię, Zelmanka, jak się kłaniają, pochylają głowy. Nie ma nikogo z nich i nie ma nawet ich grobów, zsunęli się w czarną dziurę, jak kukiełki w szopce. Mojego Ojca też już nie ma. Umarł w wiele lat później, w spokojnym domu, z którego okien widać było Giewont, ale Mama mówiła, że nigdy nie mógł zapomnieć o tamtym dniu i wciąż do niego wracał. Może to i Jemu zawdzięczam moją, odradzającą się pamięć? Mijamy żwirownię, teren niewolniczej pracy Polaków. Ogromne, wyżłobione niecki, porośnięte teraz puszystą trawą. Jeszcze kilka zwartych kęp lasu, porozdzielanych łąkami i dochodzimy do ściany straceń, gdzie rozstrzeliwano więźniów. Jest tu kilkanaście mogiłek z krzyżami, na jednym fotografia dziewczynki z warkoczem i napis: urodzona w 1930, zginęła tu w 1944, rozstrzelano ją więc kiedy miała czternaście lat. Wśród krzyżów kilka takich jak tam, przy Mauzoleum, bloczków granitu. A więc leżą tu razem. Skręcamy teraz w bok. Strzałka wskazuje miejsce, gdzie stały baraki obozu karnego. Starsza kobieta w chustce, którą widzieliśmy przedtem wysiadającą z jedynego autokaru, macha ręką i mówi: Tam nie ma co iść, zwykła polanka, tylko kamieniami poznaczone gdzie stali baraki, w których były te niewolniki. Nicht rentabel - jak mawiali nasi znajomi Niemcy, po zwiedzeniu miasta, gdzie nie było zabytków z trzema gwiazdkami. Idziemy na polankę, wracamy. Zbieram po drodze kwiaty, których tu pełno - jędrne rumianki, delikatne dzwonki, różowe, mocno pachnące koniczyny. Robię z nich bukiet, zaniosę go dziś do kościoła, w którym będzie sierpniowe święcenie ziół. Czy wielu z nas modliło się za swoich przyjaciół_Żydów, kiedy wpychano ich do pociągów, albo kiedy wyskakiwali z okien płonących domów o parę ulic dalej? To nie narażało rodziny, ani nie groziło żadnym ryzykiem. Czy wielu z nas chociaż się modliło? Nie wiem i nie powinnam może stawiać takich pytań; mogę mówić tylko za siebie. Ja chyba się nie modliłam. Jakoś mi to nie przychodziło do głowy. Kościół, w którym odbywa się msza i święcenie ziół, znajdujemy w Zuzeli wczesnym wieczorem. Nazwa brzmi znajomo, dopiero w kilka godzin później przypominamy sobie, że tu przecież urodził się kardynał Wyszyński. Kościół zdumiewająco duży jak na tę wioskę, wokół niego mnóstwo samochodów, parę traktorów i furmanek. Na dwóch wypucowanych samochodach, całych w kwiatach i we wstążkach, siedzą na masce laleczki w ślubnych strojach. W kościele, przy klęcznikach, dwie pary nowożeńców, a dalej mnóstwo gości weselnych w białych koszulach i półbutach jak lusterka. Ksiądz zwraca się do młodych i życzy im nie pieniędzy, nawet nie zdrowia, ale miłości aż do końca, bo to ona w trudnych chwilach podtrzymuje, nawet jak pieniędzy braknie, a zdrowie zawodzi. Podwójna przysięga małżeńska i śpiewy głośne, mocne. Na końcu błogosławieństwo zboża, owoców tej ziemi i ziół. Unoszę w górę mój bukiet i modlę się tak żarliwie, jakbym chciała nadrobić tamte wszystkie lata. Wiem od Singera, że powinno się odmawiać kadisz, ale myślę, że Stwórca, który jest jeden, przyjmie każdą modlitwę, byle była szczera. Ruszamy, przeciskamy się wśród pojazdów. Nur. Znów przed kościołem samochód weselny i wiele innych na drodze; widać to Święto jest szczęśliwe dla nowożeńców i na nie celują ze ślubami. A my, chociaż zwykle dużo rozmawiamy jadąc, nie mówimy dziś nic, bo ten dzień nadaje się do milczenia. Zatrzymujemy się w lasku przy wsi Tymianki. Niemal identyczny jak ten sprzed dwóch lat, przy Wierchlisiu. Te same niskie, zdrowe sosenki, piaszczysta gleba, tak samo skręca droga boczna w las, a we wsi, po drugiej stronie szosy, naszczekują się psy - d~eja vu - czas na chwilę gubi swoją wieczną pogoń. Szykujemy kolację, a tu do wsi zaczynają skręcać wozy weselne, głównie małe Fiaciki, ale jest i parę Polonezów. Liczymy. Trzydzieści, trzydzieści pięć - krótka przerwa i znów sznurek; w sumie prawie sześćdziesiąt. Obawiamy się nawet, że będzie balowanie i odwiedziny pijaków, ale wesele odbywa się gdzieś w głębi wsi i w nocy dochodzi tylko czasem jakieś kręte, pozawijane muzykowanie z przewagą harmonii. Rano przelotne, gwałtowne deszcze. Przechodzi obok gospodarz z krowami, pozdrawiam go, odpowiada chętnie - Oj, wesele było ogromne - mówi - taksówki jedna za drugą (tu każdy samochód nazywają taksówką) - dlatego człowiek zaspał i tak późno krowy wygania, trzeba było tam zajść, bo przecież sąsiad... Nastawiamy mszę radiową, odprawia ją Ojciec Salij, zaczyna mówić o sile wiary kobiety kananejskiej, a tu pukanie. Wrócił ten chłopek, krowy zostawił na pastwisku i przyszedł pogadać. Obejrzał wnętrze przyczepy, podobało mu się i, jak zwykle, gadka o żniwach. Dobre w tym roku, ale teraz trzeba byle godzinę łapać między deszczami i zwozić po jednej furce, po dwie. Później sytuacja ogólna. Łomżyńskie bardzo biedne, dawniej, jak wchodziło do województwa warszawskiego, było lepiej. Przez tę zmianę tylko namnożyli urzędników, a kraj zubożyli, niczego teraz dostać nie można, ani nawozów, ani węgla, po każde, za przeproszeniem, gówno, jeździ się dziesiątki kilometrów i przemysłu żadnego nie ma, gdzie by się przy robocie zaczepił. Mówimy, że może w sumie na tym wygrają, bo lasy i powietrze lepsze, Bug nie zatruty, więc ich dzieci będą zdrowsze - no, tak - drapie się w głowę - ale zarobić nie ma gdzie. Ludzie nawet mówili, żeby protestować, ale jak? Mleka nie odstawisz, to wylejesz i stracisz, a oni się tym nie przejmą. Teraz jest pomysł, żeby politycznie i żeby zebrania wszystkie bojkotować. Tylko, że z zebrań i tak nie ma pożytku, więc nikomu to nie przeszkodzi. Najgorsze, że zaufania nie ma, niby to człowiek siedzi na swoim, ale kto wie, jak długo tak będzie, pewności nie ma i wiary już nie ma. A chłopaki już żon nie mogą znaleźć, bo rodzice na gospodarce zostawiali syna, a córki pchali do miasta. One już wracać nie chcą i w Tymiankach kilkunastu kawalerów rozgląda się, a lata im lecą. Poczekaj - mówi takiemu ojciec - jeszcze parę lat, a nie tylko nasze powracają, ale i z Warszawy będą przyjeżdżać. On czeka, gospodarkę ma, traktor nawet kupił, a one jakoś nie przyjeżdżają... Jeszcze by tak mówił długo, ale czas i nas popędza, przepraszamy go i ruszamy. Przejeżdżamy przez Ciechanowiec. Strzałka wskazuje boczny trakt, pod nią napis: do Muzeum Rolniczego. Darujemy sobie - mówi mój mąż. A ja: Może skręćmy? Zajrzymy tylko. Skręcamy więc i robi się z tego bogaty, bardzo ciekawy dzień. Muzeum mieści się w pałacu Starzeńskich, spalonym i całkowicie zniszczonym w czasie ostatniej wojny, a potem - dzięki uporowi mieszkańców miasteczka - ładnie odbudowanym. Rzadkie zjawisko: nie odcięto się od tradycji dawnych właścicieli. W paradnej sali pałacowej wiszą wielkie portrety Starzeńskich i ich syna, w innych pokojach hrabiowie Ciecierscy i starannie odtworzona historia ich poprzedników, Ossolińskich i Kiszków. To potomkowie Ciecierskich ofiarowali ciechanowieckiemu muzeum bezcenny zbiór dokumentów rodowych, rękopisów i przyczynków historycznych, które stały się trzonem tutejszej Biblioteki. Pełna nazwa obiektu brzmi: Muzeum Rolnicze im. Krzysztofa Kluka. Krzysztof Kluk, sławny osiemnastowieczny przyrodnik polski, był dziekanem drohickim i proboszczem w Ciechanowcu. Dziwne trochę, by osoba duchowna patronowała państwowej placówce, więc w nazwie pominięto to małe: ks. W przewodnikach jednak opisano dokładnie i z szacunkiem, kim był. Tych przewodników mnóstwo: duże opracowania opatrzone zdjęciami i wersje skrócone, zestawy kolorowych pocztówek i przezroczy, nawet exlibris z profilem księdza proboszcza. Zupełnie jak nie u nas. Oprowadza ładna, młoda studentka, która przyjeżdża tu na wakacje i pracuje w charakterze przewodnika. Skończyła właśnie turę z wycieczką autokarową, która snuła się bez przekonania i nudziła programowo jak większość wycieczek. Widząc nasze zainteresowanie dziewczyna zapala się i bierze nas w obchód oddzielny. Mało tego, na jednym odcinku przyłącza się bileterka, na innym sprzątaczka, dopowiadają swoje komentarze, widać wyraźnie, że żyją sprawami Muzeum, że to miejsce jest ich. Niezwykłe. Muzeum zostało otwarte w roku 1963, a było to ukoronowanie wieloletnich wysiłków, kołatań i prywatnego gromadzenia zbiorów przez Towarzystwo Przyjaciół Ciechanowca, złożone z miejscowych i z dawnych mieszkańców, których los rozniósł po kraju. Muzeum to nie tylko pałac, ale ogromny kompleks przystosowanych do celów muzealnych starych budynków podworskich. Jest powozownia z pysznym zbiorem wasągów, wolantów, wozów drabiniastych i bryczek. Jest, odkupiony od ostatniego właściciela, młyn wodny z historią polskiego młynarstwa. Jest pasieka, która opowiada o rozwoju pszczelarstwa. Jest skansen budownictwa wiejskiego, ekspozycja maszyn rolniczych i jeden z najbogatszych, jakie widziałam, zbiór narzędzi rolniczych i wiejskiego rzemiosła. Jest cudny ogródek zielarski, oparty na "Dykcyonarzu roślinnym" Księdza Kluka, gdzie przy nazwie choroby - "mocz gorący", "niemoc padająca", "złe dziąsła" czy "choroba francuska" - rośnie zdobyta gdzieś z trudem i pielęgnowana roślina, lub krzew leczniczy. Niektóre ekspozycje zadziwiają bogactwem zainteresowań i samym postawieniem problemu. Taka na przykład: Historia podkowy i sandałów dla koni, Sprawa szacunku dla chleba, Wiejskie umowy przedślubne, Mentalność drobnomieszczańska i wiejska... W jednym z zakątków parku widzę ze zdziwieniem grupę nagrobków z hebrajskimi napisami, taki mini_kirkut. To ciekawy fragment tutejszych zmagań - mówi studentka. Okazuje się, że Niemcy zlikwidowali w czasie wojny tutejszy żydowski cmentarz, używając nagrobków do konstrukcji dróg. Dyrektorowi udało się odzyskać część z nich i stworzyć na terenie parku taki kącik pamięci. A że była akurat Wojna Sześciodniowa, uznano to za prowokację i zaczęły się wielkie przykrości. Dyrektor jednak uparł się, obronił swoje stanowisko i w rezultacie nie zdjęto ani jego, ani kamieni. Najciekawszym może obiektem jest jedyne w Polsce Muzeum Weterynarii. Patronuje mu Chiron, szlachetny centaur, lekarz ludzi i zwierząt - symbol weterynarii. Pierwsza sala dużego budynku poświęcona jest najwcześniejszym praktykom, w których dominuje magia. Więc leczenie kolki u konia przez trzy plunięcia mu w oczy, odczynianie pomyjami i zaklęcia: "Złe przyroczysko, idź na psa nie na konia". Więc stare relacje z procesów czarownic w Kaliszu; złe zaklęcie odbierające mleko krowom: "Nie bierze się wodo, ale ja bierze cie śmietano ze wszystkich granic, od wszystkich zwierząt" i dobre zaklęcie zapobiegawcze: "Czarownice i czarownięta nie odymujcie mojego trojga pożytku, bo wam tak będzie śmierdziało i brzydło, jako ta gorczyca z inszymi rzeczy zmieszana". Więc zamawianie kreczycy, czyli nosacizny: "W tymto koniu są siedm krczyc, od siedmi szesc, od szeszćci pięcz, od piączi cztyrzi, od cztyrzech trzi, od trzech dwie, ode dwu ieden, do iedney potem nicz, w ymie oycza y sina y ducha swietego - po trzy krocz ranu". A potem ciekawostki, jak skrzynie do okadzania siarką zarobaczonych koni, zbiór starych monet wydobytych z przewodów pokarmowych zwierząt rzeźnych (jest wśród nich moneta z 1862 roku), portrety psich piękności, wykonane przez ich miłośnika, weterynarza z Chełma. Wreszcie czasy najnowsze - bogata literatura, narzędzia chirurgiczne, katetery, strzykawki, rozwój farmakologii. Całe muzeum nie zastygło w raz stworzonym kształcie, ale ciągle rozrasta się; wyraźnie żyje. Jest tu też coś, co może nie było zamierzone przez organizatorów, ale dociera poprzez inskrypcje, cytaty i nazwy samych eksponatów - wzruszające piękno języka, ocalanie staropolszczyzny. Te wszystkie kluczki do siana, rezginie, sieci drygawice, ligawki, sadze na ryby, miodarki, rojnice, cierlice do lnu, motowidła, nicielnice, snowadła, potaki, przebijaki, nacinaki, ośnice, naczółki, dachowe opoły, polne wygony; - wstają słowa zapomniane, o wdzięcznym brzmieniu, o pogubionych znaczeniach. Przykrył je klej żargonu z różnych zebrań, gazet, okólników, pokaleczył naszą mowę i zniekształcił. Jaka to radość, kiedy wydobywa się nieśmiało, zaskakuje swoją celnością i oryginalnością, niosąc ze sobą całą bogatą tradycję i ciężar czasu, który ją kształtował. Można się w takich fragmentach nagle odnalezionej mowy odświeżyć, jak w małych, czystych źródełkach. Spędzamy tu sporo godzin, a potem, wędrując po uliczkach Ciechanowca, zaglądając do cerkwi i barokowego kościoła - na którego dziedziniec przeniesiono z placu miejskiego, ufundowany przez hrabiego Ciecierskiego pomnik Krzysztofa Kluka - rozmawiamy. Że można i tak. Że można z tej naszej szarej, obezwładniającej niemożności wydźwignąć się, zapalić ludzi, pobudzić ich wyobraźnię i zrobić coś z sensem. W ten sposób jedno małe miasto nabiera soczystego koloru i wyodrębnia się trwale z mapy. Noc spędzamy w obejściu miłego nadleśniczego, też ciechanowiczanina, który opowiada nam o ludziach tutejszych, o wspaniałym, dobiegającym już osiemdziesiątki Pawle Olszewskim, który nie tylko ofiarnie leczył ludzi z całego rozległego terenu, ale walczył o szkołę ogólnokształcącą, sam do niej fundował ławki, był inicjatorem powstania muzeum i najgorliwszym zbieraczem eksponatów. O innych lekarzach, o rolnikach, o nauczycielach wiejskich. Deszcz pada i ziąb okrutny, ale jakoś go nie czujemy i kładziemy się spać w dobrym nastroju. To był optymistyczny dzień. Rano, przez Perlejewo, gdzie wileński malarz Michałowski wymalował na ścianach dwunastu apostołów z chłopskimi twarzami, piastowskimi grzywkami i w sukmanach - jedziemy do wioski Ostrożany. W drewnianym, osiemnastowiecznym kościółku, który powstał na miejscu dwóch wcześniejszych i zniszczonych świątyń - znajduje się Cudowny Wizerunek Matki Boskiej Ostrożańskiej. Bardzo stary i z dawien dawna otoczony kultem, wsławiony obroną wsi przed zarazą, obwieszany "szczerozłotymi nóżkami" i sercami w podzięce za uzdrowienia, obdarowywany przez stolników, cześników, koniuszych, starostów i prosty lud wiejski, sławiony w miejscowych pieśniach. Ten wizerunek, którego strażnicy i proboszcze byli - dziwnym trafem - niemal wszyscy karani grzywnami, aresztami i zsyłkami na Sybir "za nieprawomyślność i nietolerancję dla wszystkiego, co rosyjskie" - otrzymał korony papieskie bardzo niedawno. Stało się to w Częstochowie, w czasie trzeciej pielgrzymki Jana Pawła II, a sama koronacja odbyła się już na miejscu. Oglądamy ją na plebanii w towarzystwie gospodarza, z prawie dwugodzinnej videokasety. Za oknem te same lasy, łąki i drogi, które na ekranie ożywają przejazdami wiejskiej banderii w strojach ludowych i ułańskich, procesjami, sztandarami, fioletami biskupów, nieprzebranym tłumem i ogromnym śpiewem. Ksiądz proboszcz patrzy na to jak urzeczony, przeżywając któryś już raz z rzędu, a jego gospodyni z białoruskiej wioski, która przynosi najpierw herbatę z ciastem, potem jakieś wędliny, wreszcie zupę i pełny obiad - przysiada co chwila na brzeżku kanapy i dopowiada swoje komentarze. Że tędy jechała banderia, tu był ołtarz, a w tym momencie, podczas kazania Księdza Prymasa, lunął nagły deszcz, a przy ostatnim zdaniu znów wyjrzało słońce i że to może być znak. Jaki? - pytam. No - mówi ksiądz - tu u nas na wsi, deszcz to znak urodzaju, a może i oczyszczenia...? Mówimy o łaskach dawnych i nowych, ot, niedawno, robotnik rękę już miał w betoniarce, zdołał tylko krzyknąć: Matko Ostrożańska ratuj! i stracił przytomność, a kiedy się ocknął, rękę miał całą, bo ludzie w ostatniej sekundzie zdołali wyłączyć maszynę. I o księdzu Auderze, Łotyszu z urodzenia, a Polaku z wyboru, co będąc tu proboszczem w czasie ostatniej wojny, siedemnastu ludzi uratował od rozstrzelania przez Niemców i był wielkim strażnikiem kultu. I o księdzu Profesorze z Drohiczyna, którego głos słyszę i widzę twarz na ekranie, bo prowadzi i relacjonuje całą uroczystość koronacyjną. O, jego powinniście odszukać i porozmawiać - mówi ksiądz - to niezwykły człowiek, życie spędził albo w archiwum, albo na rozmowach z ludźmi i zna tę ziemię i jej sprawy, jak nikt. Idziemy teraz do kościoła ze starymi obrazami i piękną, osiemnastowieczną amboną w kształcie łodzi Piotrowej, wyrzeźbioną z jednego pnia drzewa. Podnosi się zasłona - a jest to moment, któremu tu zawsze towarzyszy wielkie wzruszenie ludzi, którzy na klęczkach odmawiają specjalną, starą modlitwę - i patrzymy w twarz Matki Boskiej Ostrożańskiej. Piękna. Tak piękna, że na zawsze zapadnie w pamięć i to wspomnienie będzie wracać często już później, już z oddali, w najbardziej nieoczekiwanych momentach. Ogromne, zadumane oczy i półuśmiech, w którym jest i łagodność, i jakiś żal, i bezbrzeżna wyrozumiałość dla ludzkich spraw w dole. Twarze Jej i Dzieciątka pociągłe, subtelne, trochę wschodnie, pastelowe, z seledynowosrebrnym refleksem. Sukienka też srebrna, jednolita, nie widać rąk, tylko srebrne rękawice. Ta sukienka już w 1650 roku zastąpiła wcześniejszą, drewnianą, którą obejrzymy później w osobnym pomieszczeniu (jakże więc stary jest ten obraz!) - ona też ma rękawice zamiast rąk. W końcu wyjaśnia się tajemnica tego wszechogarniającego pancerza. Oryginalny obraz ma tylko głowy na smukłych szyjach i dwa anioły, trzymające w górze malowaną koronę - niżej nie ma już nic - ani szaty, ani torsu, ani rąk, tylko nagie, pociemniałe ze starości drewno. Teraz Madonna Ostrożańska jest chyba najpiękniejsza, otulona tym drewnem jak habitem, albo brązowym burnusem pustynnym. Jak najpiękniejsza dziewczyna z Kasby, jaką spotkać czasem można wieczorem, na uliczkach małych, bliskowschodnich miast. Szkoda, że nie może być właśnie taka, kiedy te Głowy wychylają się z brunatnego cienia, niby dwa egzotyczne kwiaty. Ale tradycja i ludzkie przyzwyczajenie mają swoje prawa - mówi ksiądz - nie odważyłbym się usunąć sukienki, bo parafianie, którzy znają każdą fałdkę szaty i gwiazdę w koronie, zaraz by powiedzieli, że Ona już nie ich. Ruszamy do Drohiczyna. Zaskoczenie, że taki maleńki, niewiele ponad trzy tysiące mieszkańców, a to przecież stolica diecezji. Zatrzymujemy się pod klasztorem, na wysokim jak wieża brzegu Bugu. Widok ze stromej, ukwieconej skarpy z małą ławeczką do kontemplacji - olśniewający. Senna, leniwa rzeka w posrebrzanych zakolach i półksiężycach, a krajobraz za nią wielki, zielony, dziwiczy, bez zabudowań, bez jednego komina czy bloku; inny kraj. Pytamy o księdza Profesora, którego znamy już z taśmy video. Odszukuje go kleryk z przylegającego do klasztoru seminarium. Oczywiście w archiwum. Zjawia się serdeczny, ujmujący prostotą i od razu jest tak, jakbyśmy się znali od lat. Zaprasza nas do siebie. Mieszka w książkach. Ogromny pokój, zabudowany ze wszystkich stron regałami, nawet nad oknami wiszą jak baldachimy rzędy opasłych tomów. On sam też jest książką; wielki erudyta, badacz tej ziemi i jej historii, znawca każdego zabytku, każdego obrazu i archiwalnego dokumentu. Pijemy herbatę, ksiądz Profesor rozjaśnia się, kiedy wspominamy o naszym pierwszym z nim "spotkaniu". Ach, tak - Ostrożany, to jeden z najpiękniejszych wizerunków Marii Panny, jakie zna... Jest autorem obszernej, ładnie wydanej monografii o tym obrazie. Idziemy do katedry. Jest tuż, o parę kroków, bo klasztor, seminarium i prokatedra tworzą jeden zwarty zespół o wielkiej urodzie. Wchodzimy do barokowej świątyni i uderza nas czystość linii, ale i ubóstwo jej wnętrza. Na gładkich, białych ścianach tylko parę starych obrazów - święty Kazimierz królewicz z zarysem Wilna w tle, apostoł Tadeusz Juda, Zwiastowanie. Przepiękny, drewniany krucyfiks z Chrystusem, którego ogromna, nieproporcjonalna głowa jeszcze jest tutaj, jeszcze w agoniii i męce, ale już spływa na nią uspokojenie i światło. Genialność artysty polega na uchwyceniu momentu przejścia, to jest ostatnia sekunda, po której ta głowa opadnie - mówi ksiądz Profesor, potem siada w ławce, wskazuje nam miejsca obok i zaczyna cichym głosem: Żeby zrozumieć Drohiczyn... Ten moment i te słowa wracały do mnie później wielokrotnie. Żeby zrozumieć Drohiczyn... Meandry jego upadków i wzlotów, zmienność historii, jego tragizm i wierność. Już w szóstym wieku po Chrystusie istnieć tu miało zwarte osadnictwo. Stary, zmieniający koryto Bug, wymywa wciąż z ziemi jego ślady. Monety arabskie i perskie, znaczące szlak handlowy, "skarb kupca" wydobyty u podnóża zamku, zbiór kilku tysięcy ołowianych pieczęci do spinania skórek sobolich, dwunastowieczny nóż z kości tura, noszący na sobie najstarszy tekst Podlasia, pisany alfabetem starosłowiańskim: "Jerzyka nóż, kto by go ukradł niech go Pan Bóg przeklnie". Chrześcijaństwo przyniósł prawdopodobnie Brunon z Kwerfurtu, przypłaciwszy to później życiem. Cztery plemiona - Mazowszanie, Rusini, Litwini i Jadźwingowie tworzyły tu cztery fale osadnicze, wyniszczające się w ciągłych najazdach. Kto pierwszy wyrąbał las, do tego należała ziemia, dopóki inny jej nie odebrał. Kto miał Drohiczyn, ten kontrolował Bug. Kadłubek opisuje, że Poleksjanie (Podlasianie?) wierzyli w reinkarnację, więc nie bali się śmierci i to wpływało na okrucieństwo ich starć. Wiek trzynasty to niemal filmowa epopea bitewna; władza w Drohiczynie zmienia się pięciokrotnie. Najpierw Konrad Mazowiecki osadza tu Braci Dobrzyńskich, później straszny najazd mongolskich hord Batu Chana, które wyrżnęły ludność, a zakon przestał istnieć. Tę pustą już prawie ziemię najeżdża litewski książę Erewiłł. Wydaje się, że to koniec, ale wkrótce następuje nieoczekiwany rozkwit. Daniel Romanowicz, książę halicki i włodzimierski, ustanawia tu swoją siedzibę i chce koronować się na króla Rusi. Wysyła posłów do Rzymu i w zamian za koronę zgłasza akces do katolicyzmu. Następuje wielki epizod drohiczyński. Legat i krakowski biskup Prandota koronują Daniela w 1253 roku i Drohiczyn staje się drugim z kolei "miastem koronacyjnym" Polski. Przed nim było Gniezno, po nim tylko Kraków i Warszawa. Daniel odbudowuje miasto, stawia kościół, ale trwa to krótko, bo nie otrzymawszy pomocy przeciw Tatarom, zrywa unię. Przychodzi kolej na Jagiełłę. Jako książę litewski napada na Drohiczyn i burzy zamek, ale jako król polski funduje kościół i obdarza miasto przywilejami. Następny upadek w czasie najazdu Szwedów, przez osiemnaście tygodni grasują ich wojska, paląc i niszcząc igni et ferro. Drohiczyn jest już jednak stolicą wielkiego województwa podlaskiego i zostaje nią do trzeciego rozbioru. Rozbiory to następny rozdział dramatu; sławny patriotyzm Podlasia, a zwłaszcza jego drobnej szlachty zaściankowej, opłacany jest wciąż haraczem krwi i degradacji. W czasie insurekcji kościuszkowskiej ludość rzuca żniwa i staje do walki. Po przegranej Drohiczyn spada do rangi miasta powiatowego. Po kampanii napoleońskiej staje się "miastem nadliczbowym". Po powstaniu listopadowym rozprawiono się z zakonami - po jezuitach byli tu pijarzy, franciszkanie i benedyktynki. Te ostatnie wywieziono do Wilna, ale kiedy na powstanie styczniowe wróciły, i prowadziły szpital powstańczy, zapłaciły za to Sybirem. Drohiczyn zdegradowano do rzędu wsi. Prostuje się jak trzcina i odradza w czasie dwudziestolecia, ale przychodzi ostatnia wojna. Już na początku wojny kościoły zostają zdewastowane przez okupanta. Ksiądz, który pracował wtedy w katedrze, żyje jeszcze i pamięta tamte dni. Wysiedlono go do położonych w odległości siedmiu kilometrów Miłkowic, ale pozwolono zabrać z kościoła co chce i podstawiono nawet ciężarówkę. Dano mu na to dwie godziny! A to był kościół barokowy, z cudownymi organami, z osiemnastoma przebogatymi ołtarzami. Biegał w rozpaczy, chwytał kielichy i monstrancje, wyrywał obrazy z ram. Na jednym z nielicznych ocalałych jest jeszcze zaokrąglony ślad - wyszarpnięte i rozdarte płótno. Konserwatorzy postanowili nie usuwać tego śladu i zostawić go na pamiątkę. Dwie godziny minęły. Ołtarze zostały później porąbane na drewno, marmury wywiezione, trumny wojewodów podlaskich w krypcie rozbite. U benedyktynek była kloaka dla wojska, w cerkwi rzeźnia, u franciszkanów skład. Katedrę przeznaczono później na strzelnicę. Nic dziwnego, że taka pusta i że uderza chłód jej nagich ścian. Na tablicy lista kapłanów diecezji pińskiej, którzy w czasie II wojny światowej "przez wrogów wiary i Ojczyzny zostali pozbawieni życia". Rozstrzelani albo zamęczeni w różnych obozach i na deportacji. Sześćdziesiąt pięć nazwisk. Jedna trzecia całego duchowieństwa diecezji. Kościół benedyktynek stoi na innym, wysokim wzgórzu, a jego śliczna, barokowa fasada wydaje się odrywać od podłoża i szybować nad miastem. Wszystko tu, w Drohiczynie, biegnie strzeliście w górę, jego kościoły i wzgórze zamkowe, okręcone zakolami Bugu, który podmywa strome skarpy wyrywając płaty ziemi - i zewsząd ten pejzaż ogromny i nostalgiczny, z wciąż jeszcze czystą przyrodą i z miasteczkiem o wielkiej historii, ale skazanym na powolny zanik. Uciekają zeń młodzi, bo jest im tu za cicho, za tęsknie, za melancholijnie; tylko starzy ludzie dochowują wierności, ale wciąż ich ubywa. Jest się tu świadkiem jakiegoś zakończenia, zamykania rozdziału. Zrozumieć Drohiczyn... Można to osiągnąć żyjąc tutaj, wertując jego historię, archiwa i zabytki - można i tak jak my, w jednym błysku, właśnie w taki wieczór z księżycem, który wyjrzał znienacka spośród chmur, z zadziwiająco głośmym skrzypieniem świerszczy - wtedy nagle dociera wszystko razem, jak akord złożony z wielu brzmień. Idziemy do przyczepy, jeszcze "proszona" kąpiel w prawdziwej łazience ze spłukiwaniem parotygodniowej wędrówki, wracamy wśród głosów szczekających psów, tylko one mącą tu ciszę, jutro pojedzie się dalej, a obraz wysokiej skarpy, pierzastej wysepki na Bugu i smukłych sylwetek kościołów - zacznie się zacierać i blaknąć. Coraz dłuższe robią się te notatki z tras, rozrastają nam się wspomnienia, spotkania i rozmowy. Przed zaśnięciem mówimy jeszcze, jaki inny jest ten świat serdecznej gościnności i porozumienia - jak państewko ludzkiej życzliwości w państwie obojętności i chłodu. Pokrewne plemię, bractwo, które podaje sobie ręce. To samo zresztą czułam w Tunezji, kiedy wędrowałam od misji do misji i drzwi otwierały się przede mną tak, jakby tam na mnie czekano. Jeżeli ludzi łączy wiara i chęć nadania życiu sensu przez tę wiarę - to inny staje się nastrój rozmów, inaczej patrzą oczy; widzą, a nie ślizgają się powierzchownie. Można się spotkać po raz pierwszy w życiu, mówić zupełnie innym językiem, a czuje się łączność, wyraźne pokrewieństwo. Takie spotkania i takie miejsca to również enklawy czystości, solidności, troski o powierzony kawałek ziemi, uczciwości i estetyki; uderza to zwłaszcza u nas, w tej marniejącej, brzydnącej przestrzeni, gdzie ludzie najczęściej patrzą na siebie obojętnie albo ze źle ukrywaną niechęcią. Siemiatycze. Mniej mają uroku, mniej bujnej historii, ale więcej szans przetrwania, bo usadowił się tu "Hortex", od którego zagraniczni kontrahenci żądają nieskażonej żywności. Wybrał więc jeden z nielicznych kawałków Polski, na którym nie kładą się dymy, a rzeka nie nasyca truciznami gleby. Tylko w ślad za "wiodącym przemysłem" lub eksportem idą u nas fundusze i drobne inwestycje, a młodzi mają o co zaczepić ręce. Oglądamy tu piękny, barokowy kościół, który jest jednym z trzech, wzniesionych przez Mikołaja Sapiehę jako ekspiacja za porwanie papieskiej Madonny i podzięka za zdjęcie ekskomuniki. Najważniejszy jest w Kodniu, najpiękniejszy - jak nam tu mówią - w Boćkach. Do Boćków jest prawie sześćdziesiąt kilometrów i już tam nie dojedziemy ze względu na czas i benzynę. Dowiadujemy się jednak, że znajduje się tam niezwykła relikwia z jeszcze niezwyklejszą historią. Sapieha już po pojednaniu z Rzymem odbył tam pielgrzymkę i dostał pozwolenie wybrania sobie relikwii dla budowanych przez siebie kościołów. Pragnienia miał wygórowane; zamarzył o cząstce cierniowej korony Chrystusa. Było to oczywiście niemożliwe, złożył więc pokaźną ofiarę w złocie tylko za pozwolenie Jej ucałowania. Całując - odgryzł jeden cierń i wyniósł go w ustach!... Sapieżyńskie votum w Siemiatyczach to ładny, falisty barok klasztoru i kościoła Wniebowzięcia. Bramy strzeże Archanioł Michał, który dawniej walczył z szatanem, ale szatana już nie ma. W okresie dwudziestolecia przyszła do proboszcza delegacja miejscowych Żydówek z prośbą o jego usunięcie, bo przechodzące obok kobiety w ciąży nie mogą oderwać wzroku od tej strasznej twarzy i potem rodzą im się brzydkie dzieci. Prośbę spełniono i szatan powędrował do zbiorów; społeczność żydowska była w Siemiatyczach bardzo liczna i miała duże znaczenie. Dziś - tak jak i po innych - nie został po niej żaden ślad. W rokokowych stallach, wśród białości i złoceń, wiszą wieńce barwne polichromowanych owoców, a w bocznych ołtarzach Święci wychylają się z rzeźbionych draperii i mają na sobie suknie ze srebra. Największe tłumy gromadzą się wokół okrytego sztywną, połyskliwą szatą świętego Antoniego, patrona rzeczy zgubionych. Ponieważ cerkiew została na pewien czas - jako kara za niesnaski miejscowego duchowieństwa - zamknięta, przychodzą tu również w czasie Wielkanocy prawosławni, żeby poświęcić pokarmy. Dzień zaczęliśmy dziś bardzo wcześnie, więc kiedy wyjeżdżamy z Siemiatycz, jest jeszcze ranek. Tuż za rogatkami widzimy skręcającą w boczną drogę starą kobietę, która zgina się pod ciężarem wielkiego drewnianego krzyża, niesionego na ramionach. Spoglądamy na siebie - to tu. Skręcamy za nią w piaszczysty trakt, brukowany tu i ówdzie garbem kocich łbów. Prowadzi do docelowego punktu naszej trasy. Data 18 i 19 sierpnia wyznaczała rytm całej tegorocznej wędrówki. Odbywa się wtedy odpust na Świętej Górze Grabarce - która jest Częstochową prawosławia. W zeszłym roku, po powrocie z wyprawy, wpadł nam do rąk artykuł o tym, innym niż wszystkie znane, święcie. Zdziwiliśmy się, że żyjąc na tej samej ziemi nic o nim nie wiedzieliśmy i postanowiliśmy tak ułożyć trasę, aby wziąć w nim udział. Wymijamy małe grupki pieszych i sporo samochodów. To tylko dziewięć kilometrów, ale że jechać trzeba bardzo wolno i ostrożnie, droga niepomiernie się wydłuża. Wreszcie zagęszczenie pojazdów, strzałki drogowskazów i tablica zabraniająca picia alkoholu, palenia tytoniu, nastawiania radioodbiorników i śpiewania jakichkolwiek pieśni świeckich; znak, że jesteśmy na miejscu. Święta Góra Grabarka jest niedużym wzniesieniem w lesie. Opływa je malutka, czysta jak kryształ rzeczka, a polany i łąki pochylają się ku niej łagodnie, tworząc jakby ogromną nieckę. Samej Góry, ani tego co na niej, nie widać, bo szczyt zarastają wielkie drzewa, tworząc szczelny baldachim. Według legendy, schroniła się tu kiedyś w czasie zarazy cała okoliczna ludność, a drzewa nachyliły ku sobie korony i zaplotły liście, żeby powstrzymać morowe powietrze. Robi się nieprawdopodobnie gęsto. Widzimy miejsce, gdzie dałoby się postawić przyczepę, ale młodzi chłopcy w zielonych strojach z białymi opaskami (z Bractwa Młodzieży Prawosławnej - jak się później dowiemy) machają niecierpliwie ręką. To parking dla duchowieństwa. Rzeczywiście, z samochodów wysiadają brodaci księża prawosławni, jest nawet biskup w pięknie haftowanym nakryciu głowy. Zanim zaczną się główne uroczystości, będzie tych księży ponad dwustu i trzech biskupów. Jakoś udaje nam się ustawić na stromo pochylonej łące, w nieprawdopodobnym ścisku samochodów osobowych, traktorów, nielicznych furmanek i ciężarówek, z których wystają poduszki i pierzyny, bo pod plandeką przygotowano legowisko dla całej rodziny. Niemal wszystko ma rejestrację białostocką; jest też trochę Lublina i Łomży. Większość przybyłych rozbija wysoko, pod samym lasem, namioty; młodzi będą przeważnie spać na ziemi, nakrywając się tylko płachtą, chroniącą od deszczu. Jak na ten ogromny ścisk jest stosunkowo cicho. Tylko kopcą spaliny i warczą silniki wciąż przybywających. Jest też coraz więcej grup pieszych. Podchodzę do jednego z biało_zielonych i pytam, czy nie można zapalić. - Tu, przy samochodzie, można - mówi - ale za rzeczką absolutnie. Akcent ma śpiewny, kresowy. Robimy sobie kawę, a potem idziemy w kierunku Góry. Najpierw kramy. Oprócz zwykłych trąbek, obwarzanków, kogutków i koszulek z nadrukiem - są loterie, gdzie wygrać można kilkunastokilowe jelenie i prążkowane lwy, jest też sprzedaż plakietek i innych jakichś, o innych kształtach i gamie kolorów - dewocjonaliów. W szpalerze kramów dochodzimy do rzeczki, która jest wyraźną granicą rozmów i całego nastroju. Jest już za nią cisza, zwolniony krok, inny wyraz oczu. W tej rzeczce ludzie opłukują sobie twarze i dłonie, obmywają małe dzieci, oraz moczą chustki, małe prostokątne ręczniki i serwetki. Rozkładają je potem na krzewach i trawach nadbrzeżnych i spory odcinek rzeczki obramowany jest dwoma smugami białych plam. Za drewnianym mostkiem, pod improwizowanym dachem, młode dziewczyny w biało_zielonych chustkach podają idącym kubki wody z uświęconego strumienia. Pijąc tę wodę, ludzie żegnają się tak szeroko, jakby wtłaczali całą ogarniającą ich przestrzeń w kształt krzyża. Już widać schodki kamienne, wbite w runo leśne i prowadzące pod górę. Stoi przy nich starzec w białej szacie i w białym kołpaku z krzyżem, potrząsając skarbonką. "Na pastrojku crkwi w Sijedlcach!" - powtarza. Wrzucam banknot - Boże, Boże! - woła, błogosławi mnie i daje do pocałowania krzyż. Jest deszcz. Pada od samego rana, raz stając się gęstą, ukośną mżawką, kiedy indziej tylko mgłą, osiadającą minikropelkami na ubraniach i twarzach. Z tej zawiesiny wszystkie postaci i kontury wynurzają się nieostro, trochę odrealnione. Znów mnich, tym razem na czarno, zbiera datki na klasztor w Supraślu, a młodzi biało_zieloni ustawili kilka stoisk z literaturą. Jest tam trochę numerów "Tygodnika Podlaskiego", dwujęzyczny "Wiestnik cerkiewny", kolorowe reprodukcje ikon i parę większych dzieł teologicznych. Są też plakietki z datą dzisiejszego święta i zastygłym, surowym obliczem Pantokreatora. Wszysc je kupują i przypinają, my więc robimy to samo. Na szczycie Góry, pod osłoną dobrotliwych drzew, jest drewniana cerkiew, podobny do niej klasztorek z własną kaplicą, Dom Pielgrzyma, dwa niewielkie domki, w których chyba mieszkają duchowni, i niewielki cmentarz. W klasztorku żyje osiem czy dziewięć sióstr_staruszek. Widziałam kilka modlących się w kaplicy i jedną, przemykającą między drzewami z wiadrem na wodę. Malutkie, kruche, z pergaminową, pomarszczoną skórą - przepominają zasuszone kwiatki, które czasem znajduje się w starych książkach, takie, co zachowały swoją spłowiałą barwę, ale rozsypują się przy dotknięciu. W Domu Pielgrzyma wierni dostają kubki z czymś ciepłym, a na łące obok ustawiono kuchnię polową, gdzie gotuje się zupa. Najdziwniejsza jest cerkiew, a raczej to, co ją otacza. Jest to szeroki na kilka metrów pierścień krzyżów pokutnych, przynoszonych tu na ramionach i wbijanych w ziemię. Są wśród nich ogromne, ważące chyba kilkadziesiąt kilogramów, i całkiem małe. Poczerniałe, stoczone przez korniki - i zupełnie świeże. Tworzą gęsty las, przez który można się przedostać z trudem, klucząc i wyszukując sobie wąskie ścieżynki. Wchodzimy do przepełnionej cerkwi. Panuje w niej jakiś mrówczy, nieustanny ruch. Przypomina mi to w pierwszej chwili chińskie świątynie na malezyjskiej wyspie Penang, gdzie uderzyła mnie modlitwa, zamieniona na pracę - zaaferowaną, ruchliwą, wymagającą stałego wysiłku. Tu też bez przerwy coś się dzieje i wszystko jest w ruchu. Biało_zieloni wynoszą jakieś ikony na przenośnych stelażach, drugimi drzwiami ich koledzy wnoszą inne. Wierni podchodzą do wielkiej postaci Ukrzyżowanego Chrystusa i zawiązują Mu na biodrach i na stopach pęki kolorowych wstążek. Klękają. Wstają. Składają pokłon. Znów klękają. Ustawiają się w długiej, pozakręcanej kolejce, żeby kupić świece. Te cieniutkie, wysokie świeczki, które migocą tak pięknie w mrocznych wnętrzach. Kupują cały pęk takich świec_trzcinek i biegną do lichtarzy, żeby je osadzić. Dziewczyny w chustkach po paru minutach gaszą je i zdejmują z igieł lichtarzowego jeża, żeby zrobić miejsce dla następnych. Największy ruch jest przy ikonie leżącej na pulpicie pośrodku kościoła. Każdy podchodzi, żegna się, pochyla i przytyka wargi do szkła w pełnym czci pocałunku. Ikona. Nocą, przy świeczce, będę przerzucać w przeczepie kupione u biało_zielonych "Prawosławie". W rozdziale: "Wtajemniczenie w ikonę" wiele jest spraw zupełnie dla mnie nowych. Cały osobny świat znaków i znaczeń. Czytając niektóre zdania człowiek zaczyna się zastanawiać nad głębszym źródłem tego, co wydawało mu się tylko sztywnością utrwalonego raz na zawsze rytuału, zewnętrzną grą gestów. "Poznawcza treść ikon jest dogmatyczna, dlatego nie ikona jako dzieło sztuki jest piękna, lecz przede wszystkim jej prawda. Ikona nigdy nie może być "ładna", lecz będąc piękna, wymaga duchowej dojrzałości, by ją poznać. (...) Ikonografia jest ściśle związana z obłokiem świadków_męczenników, ukazuje ich ona nieruchomymi o oczach otwartych, wpatrzonych w "płomień rzeczy". Można by powiedzieć, że są to ogniste języki Pięćdziesiątnicy w ludzkiej postaci. Jest w tym coś więcej niż przenośnia. Sama ikona jest świadectwem i nosi na sobie ogniste piętno chrztu... (...) Ikona bynajmniej nie jest inkarnacją, nie jest nawet miejscem objawienia, ale jest widzialnym znakiem niewidzialnie promieniującej obecności. Ikona nie ma samodzielnego istnienia, prowadzi tylko do bytów samych w sobie... (...) zbyt powiększone oczy z nieruchomo utkwionym spojrzeniem zdają się widzieć świat nadzmysłowy. Cienkie wargi pozbawione są wszelkiej zmysłowości (namiętności i myśli o jedzeniu), są zdolne tylko śpiewać chwałę, przyjmować Eucharystię i dawać pocałunek pokoju. Nos jest jedynie subtelnym zakrzywieniem, czoło wysokie i szerokie, jego zaś lekka deformacja akcentuje kontemplacyjną przewagę myśli. Ciemny kolor twarzy usuwa wszelki rys realistyczny lub zmysłowy. Pozycja frontalna nie rozprasza psychicznym dramatyzmem pozy i gestu. Profil przerywa porozumienie, staje się nieobecnością - pozycja na wprost zatapia spojrzenie w oczach widza i ustanawia bezpośrednią więź porozumienia. Wszelki niepokój, troska, gorączkowość gestykulacji znika wobec spokoju wewnętrznego. Przeciwnie zaś, demony i grzesznicy są przedstawiani z profilu i z oznakami najwyższego wzburzenia - niemożliwości kontemplacji. Pejzaż jest nakreślony za pomocą form geometrycznych, sposobem bardzo sumarycznym... staje się tłem, na którym wyróżnia się człowiek_pneuma." Wychodzimy na zewnątrz. Cała budowla okręcona wężami kilkunastu kolejek do spowiedzi. Nie ma konfesjonałów. Penitent podchodzi do małego pulpitu z ikoną, całuje ją i pochyla głowę, a ksiądz zakrywa mu ją stułą_kapturem i pod jej osłoną obaj prowadzą dialog. Co chwila dołącza nowy spowiednik, żeby rozładować te tłumy, bo pulpity nie zabierają przecież dużo miejsca. W jednym z tych dołączających poznaję nagle popa z Hańczowej, który tak tęsknił do Białostocczyzny. Podchodzę. Ksiądz nas poznaje? Byliśmy w zeszłym roku w Hańczowej i ksiądz nam pokazywał cerkiew. Patrzy chwilę. A tak, poznaję, obrazków kupiliście kilka. A plakietka? - dotyka mojej kurtki - Za ile? Dwieście złotych. Dobrze, bardzo dobrze. A to w papierze, to co? "Prawosławie" Evdokimowa. Hoho! Za sześćset? Bardzo dobrze, bardzo dobrze. Kiedy ksiądz wraca? - pytam. Cały się nagle rozjaśnia. - Nie wracam już, w Białostockie mnie przenieśli. Należało się po tylu latach, należało się... Potem, widząc ustawiający się już przed nim ludzki sznur, wskazuje nań ręką i przeprasza mnie. - Wiara tu duża. A was też niech Bóg błogosławi. Wracamy do przyczepy, żeby zjeść cośkolwiek i podsuszyć przemoczone ubranie. Ale już po półgodzinie mnie podrywa, bo Góra ciągnie jak magnes. Zaczyna się właśnie uroczyste nabożeństwo wieczorne, z dalekim echem śpiewów i z poświatą ognisk i świec, która w miarę ciemnienia powietrza będzie się zmieniała w złotoczerwoną zorzę, rozpiętą nad szczytem. Rzeczka już cała obłożona obrzędowym "praniem". W ciemności te chustki, serwetki i ręczniki wyglądają jak tysiące białych duszków, goniących się po zaroślach. Kolejek do spowiedzi już chyba kilkadziesiąt i wcale nie zmalały. Kilka kobiet obchodzi cerkiew dookoła na klęczkach; trawę zdołano już rozdeptać w grząskie błoto, więc kolana ich chlupią i cmokają. Przybyły dwa nowe elementy. Pierwszym są ogniska. Zapalają się tu i tam, złocą pochylone nad nimi twarze i zaczynają marnieć od wszechobecnej wilgoci, zasnuwając się niskimi, błękitniejącymi dymami. Lepiej palą się świeczki. Już się nie pomieszczą w cerkwi, więc całe ich pęki wtyka się w ziemię, a schody ujęte są w ich rzędy, jak w mrugające, migotliwe ramy. Drugim elementem są śpiewy. Wylewają się potężnymi falami z przepełnionej cerkwi, a na zewnątrz rodzą się spontanicznie, jak małe gejzerki. Przy wejściu do świątyni jest rodzaj ganku, odgrodzonego cienkimi poprzeczkami. Schowało się tam przed deszczem kilkanaście staruszek, a teraz nastroszyły się jak kury w kurniku i śpiewają głośną, zawodzącą pieśń. Biało_zieloni, skupieni pod jednym z drzew, intonują swoją. Może z trzydziestu mężczyzn w chłopskich kurtkach stanęło osobno, jeden dyryguje, śpiewają mocnymi, głębokimi głosami o wielkiej czystości. Nad zapaloną świecą kucnęło kilkanaście kobiet w chustkach, powtarzają słowa zapisane w pożółkłym zeszycie i ad hoc dorabiają do nich melodię. Takich starych zeszytów z zapisanymi pieśniami widziałam kilka, widocznie przed Świętem Grabarki otwierają się różne skrzynie i szafy, zmartwychwstają zapomniane tradycje. Co dziwne, to to, że wszystkie owe śpiewy, każdy w innej tonacji i na inną melodię - wcale nie tworzą dysonansu. Odwrotnie, harmonia tylko na tym zyskuje. Pojedyncze węzełki, oczka śpiewań, nakładają się na siebie i tkają jakąś oryginalną, pięknie barwioną tkaninę. Punktualnie o dwunastej w nocy zaczyna się nabożeństwo za zmarłych. Odbywa się na cmentarzu, wśród grobów. To już trochę mickiewiczowskie "Dziady"; coś z misterium i coś z czarów. Groby ustawione są ciasno, ścieżki między nimi pozarastały wysokimi burzanami, ludzie siedzą na tych grobach, albo półleżą, skłaniając głowy na kamienne, pokruszone płyty. Niektórzy oparli się na krzyżach i zwisają na nich ciężko. Mir prahom twoim... Epitafia już czasem po polsku, ale nazwiska i imiona pisane cyrylicą. Te imiona wywołuje teraz młody, czarnobrody duchowny z posępnymi oczami. Właśnie nie wymienia, ale wywołuje; całą siłą głosu rzuca w noc: Jewdokia!... Wasyl!... Matriona!... Coś mu tam czasem odpowie u góry, w koronach wysokich drzew poruszanych wiatrem i deszczem - może ptak, może trzeszcząca gałąź. I tutaj dziesiątki, setki smukłych, szybko spalających się świeczek. W ich płomykach widać stare, pobrużdżone twarze, jak z Gierymskiego i młode, szerokie, zawzięte, jak u Lowki z konwicko_wajdowskiej "Kroniki wypadków miłosnych". Dopiero teraz zwróciłam uwagę, że sporo mężczyzn nosi koszule ze stojącym, zahaftowanym kołnierzykiem. Najważniejsze, centralne nabożeństwo rozpoczyna się o drugiej w nocy. Nie mam już siły wytrwać do końca, schodzę drgającymi od światła świec schodami, po bokach leżą ludzie przykryci płachtami, inni klęczą i modlą się, jeszcze inni - tak jak przedtem na cmentarzu - zwisają na krzyżach pokutnych, oparłszy się o dolną poprzeczkę. Goni mnie kazanie biskupa, zwielokrotnione przez nagłośnienie, a może i przez echo leśne. Jest w języku starocerkiewnym, więc rozumiem tylko pojedyncze słowa, ale zdaję sobie sprawę, że jest groźne, oskarżycielskie, nawołujące do pokuty. W przyczepie ziąb, wszystko mokre, o ściany biją cofające się i powracające fale chórów. Sny. Kręci się w nich karuzela z ognisk i płonących świec, budzimy się późno, przed dziewiątą - na polanie jakby odrobinę luźniej, ale od drogi już suną sznury nowych pojazdów. Korzystamy z chwilowego rozrzedzenia i wyplątujemy się jakimś cudem z rojowiska samochodów, nie rozbijając ani przyczepy, ani nikogo z sąsiadów. Parkujemy przy wjeździe na trakt i wracamy, żeby się pożegnać z Grabarką. Na Górze Święto trwa dalej. Twarze zmęczone, tempo trochę zwolnione, ale wszystko trwa. Za cerkwią, na improwizowanym ołtarzu, odbywa się święcenie owoców i płodów rolnych. Całe kosze i wyładowane plastykowe worki jabłek, pomidorów, cebul - również jajka na twardo. Takie ilości, że wygląda to na dostarczanie towaru do kiosku; może część zostanie na Górze jako ofiara. Na ławkach pod okapem cerkwi mnóstwo skulonych, zmarzniętych postaci. Te same twarze, co wczoraj wieczorem, a nawet po południu; widać, że jak już znaleźli miejsce siedzące i choć trochę chroniące przed deszczem - to chcą je utrzymać przez cały czas trwania odpustu. Główny ruch i tłumy przeniosły się dziś, z niewiadomych mi powodów, po klasztor. Tam huczą śpiewy chóralne, wnoszone są i wynoszone ikony, płoną setki cieniutkich świec. Starzec w kołpaku zbiera dziś na budowę cerkwi w Zimnej Wodzie. Jest i uzdrowiciel; zebrała się przed nim mała kolejka. Najpierw przesuwa ręce nad małym dzieckiem, potem klęka przed rosłą, starą kobietą i przykłada głowę do jej kolan, do brzucha i piersi. Boli? - pyta za każdym razem - Boli? I ten sam ruch przesunięcia rąk. Taki prawosławny Harris. Za rzeczką, tam gdzie kończy się przestrzeń sakralna, dużo rozmów i powitań. Przyjechało dziś chyba sporo ludzi z dalszych stron, więcej niż wczoraj furmanek i traktorów zamienionych na sypialnie. W paru samochodach, na honorowych miejscach przy kierowcy, siedzą babcie_starowinki w haftowanych chustach. Dwie z nich witają się, bardzo wzruszone. Ileż ja ciebie nie widziała? Bedzie z trzydzieści lat... Za mną śpiewne, męskie głosy: Taż mówie, że Jasiu z Cyganką sia ożenił! A prawdziważ ona Cyganka? Już na Cyganki oko mam; czarna, a brat jej w ciurmie... Czasem słychać mowę białoruską czy ukraińską, ale najczęściej polską, tylko zmiękczoną i z wplecionymi w nią słowami: szczo, ja nie budu, nie choczu. Trzymają się tych słów kurczowo, broniąc swojej inności przed odarciem jej z własnej tradycji i przed ujednoliceniem. Już ksiądz Profesor mówił nam w Drohiczynie, że prawosławie to nie tylko wiara, ale i poczucie tożsamości, przynależności narodowej. Ściągają tu tłumnie z najdalszych stron, żeby się pomodlić, pokajać, uderzyć czołem o ziemię - ale i żeby poczuć się razem, przekonać, że trochę ich jeszcze zostało i że nie roztopili się zupełnie w polskości, która ich opływa jak morze wyspę. Na trakcie do Siemiatycz spotykamy jeszcze dużo pojazdów, a polnymi dróżkami i miedzami ciekną piesi. Matki pchają wózki z dziećmi, okryte folią, ktoś niesie duży, ciężki krzyż, ktoś malutki. Za Siemiatyczami już ten ruch niknie, robi się dzień jak co dzień i kraj jak co dzień. Jesteśmy tym całym - dobę trwającym - przeżyciem naładowani, zafascynowani, zadziwieni. Otarliśmy się o coś tajemniczego, zajrzeliśmy w głąb studni i zobaczyliśmy rozedrgane odbicie, które nie było odbiciem naszych twarzy. Wszyscy tam byli dla nas uprzejmi, nie zdarzył się najmniejszy zgrzyt. My też staraliśmy się wszystko uszanować, ani przez chwilę nie byliśmy "oglądaczami" lecz współprzeżywającymi. A jednak nie było bliskości, wyraźny cień nas rozdzielał. W tym, co przeżyliśmy, było coś bardzo pięknego, ale pięknem rozdzierającym, budzącym nasz niepokój, a nawet trochę sprzeciwu. Była to po prostu terapia dość gwałtowna i zastosowana wobec ludzi nie przygotowanych. Przejeżdżamy wśród tych rozmyślań Liw, małą zapyziałą wioseczkę z ruiną książęcego zamku, broniącego ongiś brzegu Liwca. Okazuje się, że ruina jest dosyć starannie konserwowana, a w odbudowanym "domu starościańskim" przytuliło się czyściutkie muzeum z własną "żółtą damą", którą ścięto za niepopełnioną kradzież, niezłym zbiorem broni białej i palnej, portretami hetmanów, szkicami bitew i jedną wzruszającą gablotą. Mieszkaniec sąsiedniej wsi, dożywający teraz swoich lat w Kanadzie, przesłał owemu tworzącemu się muzeum swoje dokumenty wojskowe od Andersa po Monte Cassino, wszystkie odznaczenia i własny, dobrze poprzecierany mundur z naszywką "Poland". Za Grójcem mylimy drogę przez fałszywie ustawiony drogowskaz, mamy małą stłuczkę przy nawracaniu, denerwujemy się, jesteśmy źli; w końcu z uporem odnajdujemy właściwy kierunek i miejsce, które było na dzisiejszy wieczór przeznaczone: Lewiczyn. Kto usypał to ledwie zaznaczone, ścięte płasko wzniesienie, na którym stoi kościół - nie wiadomo. Jest wersja, że to kultowe wzgórze pogańskich Słowian i że później żołnierze Konrada Mazowieckiego wygrali tu bitwę i uczcili to wzniesieniem kościoła. Na jego miejscu powstał w siedemnastym wieku następny i przetrwał do dziś. Nie ma tylko pierwotnie otaczających go "sobót", służących za schronienie dla pielgrzymów, a przednią ścianę trzeba było odnowić i pokryć nowym drewnem. Robili to górale, więc pohulali trochę ze swoją regionalną ciesielką, "wymodzili" jakieś słoneczka i ażury, bo "żaden inżynier nie ma im nic do gadania, wiedzą swoje". Inne ściany, barokowo wyposażone wnętrze i luźno stojąca dzwonnica, przechowały się w stanie niemal nietkniętym. Cudowny Obraz w głównym ołtarzu od razu po pojawieniu się w Lewiczynie zasłynął łaskami, a w siedemnastym wieku znany jubiler warszawski - w podzięce za uzdrowienie rodziny - zrobił dla Madonny srebrną sukienkę i dwanaście gwiazd w aureoli. Król Kazimierz III Waza, który sam trudnił się jubilerstwem, wykonał własnoręcznie dwie monstrancje; jedną przekazał dla Częstochowy, drugą dla Lewiczyna i samo to już świadczy, w jak wielkim poważaniu było z dawien dawna sanktuarium lewickie. Tutejszy ksiądz Wąsowski lub Wąsowicz, który był zaprzyjaźniony z królem Janem Sobieskim, wyprosił od niego kawałek namiotu wezyra, zdobytego pod Wiedniem i dziś ten wspaniale zachowany, wypukło zahaftowany fragment wszyty jest w paradny ornat. Ten sam ksiądz namalował dla lewickiego kościoła piękny obraz św. Izydora Oracza, który wychyla się z łagodnego, śródziemnomorskiego pejzażu i patrzy na szarą ziemię grójecką. Jest jeszcze piękny krucyfiks z wychudzonym Chrystusem, przepasanym srebrną blachą, z gwiazdą w miejscu rany w boku i wspaniała szesnastowieczna chrzcielnica. Przede wszystkim jest jednak Madonna Lewicka, której liczący parę stuleci kult, potwierdzony został w 1975 roku koronacją. Miało wtedy miejsce wydarzenie, dobrze zapamiętane przez parafian. Niespodziewanie i niemal w ostatniej chwili, prowadzący uroczystość Kardynał Wyszyński oddał koronę towarzyszącemu Karolowi Wojtyle i to On włożył ją na głowę Marii. Zapamiętał to papież Jan Paweł II i przysłał na ozdobnym pergaminie specjalne, serdeczne błogosławieństwo. Oprawione w ramę, stoi dziś na ołtarzu i jest dumą parafian. Prawie równocześnie z nami wjeżdża do Lewiczyna akademicka "oaza" na dwutygodniowe rekolekcje. Młodzież rozpakowuje się w pośpiechu i wszyscy razem idziemy na wieczorną, inauguracyjną mszę. Jest to msza radosna, młoda i przezroczysta jak szkło. Wzruszające odsłanianie wizerunku, gitary, dźwięczne, młodzieńcze śpiewanie, piękne czytanie o drzewach, które postanowiły wybrać sobie króla. Wysokie jodły i cedry nie czuły się godne zaszczytu, ale zgłosił się suchy, skarlały oset i już na wstępie obiecał drzewom, że będą mogły skryć się w jego cieniu; tak to próżność uderza do głowy razem z perspektywą władzy. Kładziemy się spać na kultowym wzgórzu, a przez okna przyczepy widać drewniany kościół, oświetlony żółtym reflektorem. Mimo że wciąż pada, wydaje się, że jego ściany błyszczą w słońcu. Przyjechaliśmy tu z Grabarki w mroku. Ten mrok to dystans, niezmierzona odległość, dzieląca w prawosławiu Boga i człowieka. Bóg wydał nam się tam groźny, nieskończenie sprawiedliwy, ale i bardzo surowy. Pantokrator patrzył nieruchomymi, przenikliwymi oczami w głąb duszy ludzkiej. Człowiek był skażony, upadły, grzeszny, bijący o ziemię czołem, jak rab. Jest coś rozpaczliwego w tej relacji, w dystansie, w przesyceniu wszystkiego tajemnicą nie do rozwiązania. Człowiek_rab czuje dotkliwie ból istnienia i szuka z niego wyjścia przedzierając się przez warstwy mroku. Lewiczyn, z dwunastoma gwiazdami nad głową Marii, z jasnymi głosami młodzieży, z jasnym drewnem kościoła - jest cały skąpany w świetle. Staje się dla nas symbolem wiary, w której Bóg jest z człowiekiem w przyjaźni i tak blisko, że można Go dotknąć. Tajemnicę rozjaśnia zawierzenie, od sprawiedliwości większe jest miłosierdzie. Tak zasypiamy, z deszczowym słońcem za oknem, z dobrymi, pogodnymi myślami. Przychodzi ostatni dzień. Jeszcze Błotnica, naprawdę tonąca w błocie, zaśmiecona, uboga, z zamkniętym kościołem, z nieobecnym proboszczem, z plebanią w remoncie, z nie dającym się odnaleźć kościelnym. Szczęśliwym trafem zajeżdża furgonetką ksiądz z małą, dziewięcioosobową grupą pielgrzymkową, lokalizuje kościelnego, dostaje klucz i idzie odprawić mszę. My też jej słuchamy i tak kończymy wędrówkę, wpatrzeni w stary, bardzo stary Obraz, z nieznanym fundatorem w rogu, z książką trzymaną przez małego Jezusa, z dobrotliwym, macierzyńskim uśmiechem Marii Panny - Obraz, który został koronowany w 1977, w obecności rzesz robotników z Radomia, w tych trudnych i ciężkich dla nich latach. Potem już tylko jazda, ze skreślaniem kilometrów i ulgą, kiedy ich ubywa - jazda, jazda, kręcenie się kół. Deszcz, dwukrotne zmienianie koła, zmęczenie - sprawiają, że prawie nie rozmawiamy. Każde z nas jedzie ze swoimi myślami i ze wspomnień, które tłuką się po głowie i wypełniają wnętrze samochodu, wybiera te, które najgłębiej przeżył. Ja kiwam się chwilami sennie, bo dwie ostatnie noce były niemal nieprzespane, coś tam szepcę do siebie nie poruszając wargami, szperam w obrazach, nasłuchuję wybrzmiałych dźwięków, które czasem przebijają się przez monotonny rytm silnika. Układa się z tego coś, co jest litanią wędrówki, wszystkich dotychczasowych i przyszłych tras. Gdybym ją wtedy zapisała, mogłaby może wyglądać tak: Ślubuję wierność wysokim jodłom i brzozowym krzyżom@ romańskim kolumnom starych refektarzy@ ryneczkom, brukowanym kocimi łbami@ niszczejącym tablicom nagrobnym@ Strzeż mnie, Boże, od pogardy dla staruszki, siedzącej przed domem na wyplatanym krześle@ dla zmęczonej ekspedientki, która po raz setny mówi: "nie ma"@ dla pijaka o smutnym, zmętniałym wzroku@ dla ogłupiałego młokosa, który marzy o wyjeździe na saksy@ Proszę Cię, Panie, o litość nad usychającym drzewem@ nad walącym się w gruzy zamkiem@ nad starymi cerkiewkami i nad krzyżami Grabarki@ nad melancholią Bodzentyna, Iłży, Drohiczyna@ nad ludźmi wdychającymi pył cementowni@ nad odtrąconymi przez urzędników@ Przez wstawiennictwo Marii z Piekoszowa@ z Ostrożan@ z Ludźmierza@ Rybaczki ze Swarzewa@ zaskoczonej Panny z Kazimierza@ Bolesnej Matki z Jarosławia@ z Jasienia i z Wykusa@ wszystkich tych Marii uśmiechniętych i cierpiących,@ dziewczęcych i pooranych zmarszczkami butwiejącego drewna@ Daj nam pamięć naszej historii@ wierszy Kochanowskiego@ Daj nam mądrzejszych ludzi@ więcej odwagi@ więcej wolności...@ Można tak mówić czy myśleć długo, bo każdy z nas ma swoją własną litanię, którą trudno skończyć... Podobnie nie ma logicznego powodu, aby tu właśnie zakończyć książkę. Powstawała w ciągu kilku lat i zmieniała się w trakcie pisania. Porzucała zwięzłość szkicu, wydłużała się i rozrastała tak, jak rozrastał mi się oglądany kraj. Ta książka będzie się we mnie pisać dalej, bo zrozumiałam, że trzeba gorączkowo notować, odkrywać i utrwalać to, co jeszcze zachowało się od zniszczeń. Nasz czas zdradza przeszłość, ale pamięć musi jej być wierna. Musi przechować zdarzenia i miejsca, koło których przechodziło się nieraz obojętnie. Trzeba spojrzeć na nie inaczej, z czymś je związać, poszukać odniesień, których nie znajdzie się w przewodnikach, zamknąć je w błysku, w którym są i mur, i krajobraz, i człowiek, i nastrój, i akceptacja, i gniewna niezgoda na coś. Cieszyłabym się, gdyby ktoś z czytelników znalazł tu takie punkty, które zechce odnaleźć na mapie i poznać. Cieszyłabym się najbardziej, gdyby wyruszył na własną i zupełnie nową Trasę. Rok 1987