ks. Jan Wasilewski W szponach Antychrysta wspomnienia księdza z Rosji bolszewickiej Wydawnictwo Instytut Edukacji Narodowej Lublin 2001 Copyright (c) Fundacja Servire Yeritati Wydawnictwo Instytut Edukacji Narodowej Książka przygotowana na podstawie wydania: Ks. Jan Wasilewski "W szponach Antychrysta. Wspomnienia księdza z Rosji bolszewickiej" Wydawnictwo Księży Jezuitów, Kraków 1924 Projekt okładki: Marcin Pieczyrak Opracowanie redakcyjne: Krystyna Radwan Alina Brzózka Skład i łamanie: Ewa Wrona ISBN 83-88162-16-0 Fundacja Servire Veritati Wydawnictwo INSTYTUT EDUKACJI NARODOWEJ 20-082 Lublin; ul. 3 Maja 22/13 tel. 0604 06 06 44 e-mail: wydawnictwo_ien@data.pl PO PRZEWROCIE Miesiąc luty 1917 roku stworzył nową erę dla państwa rosyjskiego. Upadek słabego caratu wraz z jego przegniłym ustrojem sprowadził przełom tak w życiu społecznym, jak i politycznym Rosji. Naród uczuł się wolnym. Chciał żyć i działać podług wymarzonych swoich ideałów. I na razie nikt nie krępował jego wielkich rozpędów. Wszędzie i we wszystkim była wolność. Po raz pierwszy w państwie bezwzględnego imperializmu, wyćwiczonej żandarmerii i rutynowej biurokracji można było cieszyć się wolnością sumienia, religii, szkolnictwa, prasy, słowa i zebrań. Rosja za czasów rządu Kiereńskiego rzeczywiście była najliberalniejszym państwem na świecie. Ale niedługo to trwało. Miała się zebrać konstytuanta, aby ostatecznie urządzić państwowość i społeczeństwo stosownie do woli narodu - na zasadach rozumnej wolności. Odbywały się wybory. Ścierały się i walczyły z sobą różne partie i stronnictwa polityczne. Szczególniej współubiegali się o palmę pierwszeństwa kadeci i bolszewicy. Pierwsi obiecywali, co dać mogli, ostatni okłamywali i olśniewali umysły tłumów fantastycznymi horoskopami na przyszłość; jedni walczyli prawdą i zdrowym rozsądkiem, drudzy podstępem i fałszem. Przy wyborach zwyciężyli kadeci; partia ich uzyskała przewagę w ogólnej liczbie posłów. Czy mogli na to bolszewicy patrzeć okiem obojętnym? Naturalnie, że nie. Przewidując, że ich idee nie znajdą uznania w konstytuancie, po stano wili ją zerwać. Poruszyli wszystkie sprężyny swojej partii tak w Niemczech, jak w Rosji i dopięli swego. Zamiast konstytuanty zapanował Lenin i spółka. Czasy prawdziwej i krótkiej wolności prys-nęły jak bańka mydlana. Zmora krwawego, bezwzględnego, wyjątkowego w dziejach terroru przysłoniła swoimi strasznymi skrzydłami całe państwo rosyjskie. Po zagarnięciu władzy w swoje ręce bolszewicy przystąpili natychmiast do urządzania raju socjalistycznego na ziemi. Zabijali lub więzili urzędników policyjnych, wyższe oficerstwo, rodową arystokrację i w ogóle ludzi inteligentnych i bogatych. Wszędy snuły się samochody z czerwonymi, szukając "faraonów" i "burżujów". W pojęciu bolszewika, kierowanego umiejętnie przez Żydów, faraonem był każdy policjant lub żandarm, gdyż on to rzekomo prześladował lud, jak ongiś faraon Żydów; "burżujem" zaś ten, który jeśli nie bogaty, przynajmniej był inteligentnym oraz ubierał się przyzwoicie i czysto. W Łudzę rozstrzelano obywatela, który się nazywał Pałaczow. "Za co chcecie mnie rozstrzelać?" - zapytał skazaniec przed śmiercią. "Za to - odpowiedziano mu - że się nazywasz Pałaczow. Twój przodek musiał być "pałaczem", (katem) i zabijać biednych proletariuszy. Ty jesteś jedynym przedstawicielem tego rodu. Zabijemy cię, ażeby o twym rodzie nie pozostało nawet wspomnienie". Czy przodek rozstrzelanego był katem - trudno o tym coś pewnego powiedzieć. Wiadomo tylko, że zabity Pałaczow był człowiekiem zacnym. Cara, jego rodzinę, wielmożnych książąt, hrabiów, baronów i innych magnatów rozstrzelano jedynie za to, że się urodzili arystokratami. Dobra ich zostały częściowo rozkradzione przez motłoch i gawiedź uliczną, częściowo skonfiskowane na rzecz skarbu narodowego. Przedmioty artystycznej wartości, ze złota, platyny, srebra lub kości słoniowej, najsubtelniej rzeźbione, zdobione emalią i wysadzane drogimi kamieniami, pochodzące z pałaców carskich, książęcych i innych bogaczy można było w pierwszych dniach przewrotu bolszewickiego kupić na ulicach za bezcen. Każdy, kto się poczuwał do jakiejkolwiek łączności z "burżuazją" albo się krył, albo uciekał za granicę, zostawiając na los szczęścia całą swoją majętność. Wszyscy ci uchodźcy byli głęboko przekonani, że bolszewizm długo trwać nie będzie, że lada dzień naród się opamięta. Dlatego to inteligencja we wszystkich instytucjach państwowych strajkowała, nie chcąc swoją pracą popierać bolszewików; magnaci i w ogóle ludzie bogaci nie troszczyli się zbytnio o swój majątek, spodziewając się wynagrodzenia od przyszłego rządu za poniesione straty. Był to wielki i niepowetowany błąd dziejowy inteligencji i arystokracji rosyjskiej! Zamiast kokietować bolszewików i w ten sposób starać się powoli zagarnąć władzę znowu w swoje ręce, inteligencja i arystokracja ustąpiła dobrowolnie z zajmowanych stanowisk, sądząc, że głupi plebs nie potrafi pokierować nawą państwową i z korną prośbą zwróci się do niej o pomoc. Tymczasem ze wszystkich stron przybyli do Rosji inteligentni i półinteligentni Żydzi i dobrawszy sobie dla szyldu stosunkowo nieliczną garstkę wykolejonych, lecz wykształconych goimów, zagarnęli całą władzę państwową i zaczęli rządzić na modłę zjazdów syjonistycznych i instytucji kanałowych. PIERWSZA FAZA RZĄDÓW BOLSZEWICKICH Bolszewicy zagarnęli władzę państwową podstępem i przemocą. Trzeba więc było na razie pozyskać sobie szersze masy społeczeństwa, aby się wzmocnić i utrzymać dłużej przy panowaniu. Był to czas wojny. Około dziesięciu milionów żołnierza rosyjskiego stało pod bronią. Siła to groźna i niebezpieczna. Za wszelką cenę trzeba było ją zdobyć. W tym celu tysiące wykwalifikowanych agitatorów rozproszyło się po wszystkich oddziałach wojskowych. Pięknym, i dużo obiecującym mowom towarzyszyła energiczna działalność rządu bolszewickiego. W wojsku zniesiono stopnie, mundury przepisowe i ukłon wojskowy, a ogłoszono równość wszystkich wojskowych. Odtąd żołnierze sami mieli wybierać swoich oficerów, kontrolować ich i karać. Jednocześnie rząd usiłował zawrzeć pokój z Niemcami, który też rzeczywiście doszedł do skutku. Po dwóch mniej więcej miesiącach z potężnej armii pozostały tylko marne szczątki. Żołnierstwo, obładowane łupem, raczej dobrem skarbowym, wracało bezładnie do domu, dopuszczając się po drodze różnych wybryków. Na ruinach dawnej armii powstała "armia czerwona", składająca się z płatnych "krasnoarmiejców" - towarzyszy partyjnych, Łotyszów i Chińczyków. Na razie do tej armii należały same wyrzutki społeczne. Kiedy zaś Lejba Trockij został naczelnym wodzem, wydał rozkaz przymusowej służby wojskowej. Toteż powoli armia zaczęła zmieniać swą moralną postać. Od 1919 roku pod gwiazdą czerwoną można było spotkać często serca i umysły białe. Wszelką majętność, tak ruchomą jak i nieruchomą, ogłoszono za własność narodu. W fabrykach zagospodarowali się robotnicy, na kolejach kolejarze, w wielkich majątkach ziemskich biedniejsi włościanie lub przedstawiciele rządu. Zamiast handlu prywatnego powstał handel wyłącznie państwowy. Dopóki trwały stare zapasy, bolszewicy stosowali bezpłatny przejazd na kolejach, tramwajach i parostatkach, bezpłatne lecznictwo, szkolnictwo i mieszkania. Natomiast każdy obowiązany był zajmować jakąś państwową posadę. Na razie, póki można było korzystać ze zrabowanej cudzej własności, żyło się nieźle, zwłaszcza w klasie fizycznie pracującej. Dużo pracować nie trzeba było. Codziennie odbywały się w teatrach i kinematografach przedstawienia treści agitacyjnej lub erotycznej. Codziennie bywał jakiś mityng lub odczyt bezbożny, wyśmiewający chrześcijaństwo, oczerniający kapłanów lub godzący w instytucję rodziny. Jednym słowem, codziennie święto i wesoła rozrywka. Nic dziwnego, że nieroztropny i ciemny tłum szedł owczym pędem za bolszewikami, nie zdając sobie sprawy z tego, dokąd idzie. Zastanowił się dopiero wtedy, kiedy cały stary ustrój i porządek społeczny był już zrujnowany i kiedy rozstrój i bezład zapanował w całej pełni we wszystkich dziedzinach życia państwowego. Otrzeźwiał nieco wtedy, gdy zajrzał mu w oczy taki głód i mór, jakich dzieje Rosji nie pamiętają. Niestety, było już za późno. Bolszewicy pokonali wrogów, stłumili "reakcję" i w ten sposób utrwalili swe panowanie. SZKOLNICTWO Rewolucja rosyjska zastała mnie na stanowisku katechety i wychowawcy w gimnazjum katolickim św. Katarzyny w Piotrogrodzie. Piękny w ostatnich czasach rozwój szkolnictwa rosyjskiego został wstrzymany, a nawet cofnięty przez przewrót bolszewicki. Drogą konstytucji państwowej bolszewicy znieśli wszelkie szkolnictwo nie mające cech komunistycznych. Naszą szkołę spotkał ten sam los, co i inne. Wyrzucono z niej wszelkie przedmioty kultu, zniesiono wykład religii, usunięto katechetów i w ogóle duchownych, zajmujących się działalnością pedagogiczną. Ze smutkiem opuszczałem katolicki zakład, w którym przepracowałem lat siedem. Z trwogą patrzyłem na przyszłość tych dzieci i tej młodzieży, którą warunki życiowe zmuszały do pozostania w takiej szkole. Dwa katolickie gimnazja, męskie i żeńskie, połączono w jedną szkołę koedukacyjną. Prawda, zostali na razie ci sami pedagogowie i te same dzieci, ale duch wionął już inny. Po dwóch latach z dawnych szkół katolickich nie pozostało ani śladu. Zmieniło się grono nauczycielskie. Dzieci katolickie wbrew woli rodziców rozmieszczono po innych zakładach, a na ich miejsce sprowadzono przeważnie niekatolickie. Zaczęto zabraniać uczącej się młodzieży uczęszczania do kościoła, tak na wykłady religii, jak i na nabożeństwa. Trzeba przyznać, że bolszewicy zabrali się do kształcenia dzieci i młodzieży z całym zapałem. Nie żałowali na to ani pieniędzy, ani pracy. W dzieciach, zupełnie zresztą słusznie, widzieli swoją przyszłość. Otworzyli cały szereg przytułków, ochronek i ogródków dziecięcych. Szkoły średnie i niższe rozmaitych typów i programów zredukowali do typu "powszechnej szkoły ludowej". Szkoła ta dzieli się na dwa stopnie: niższy i wyższy. Pierwszy, w zakresie mniej więcej trzech klas gimnazjalnych, obejmuje kurs nauk pięcioletni, drugi - czteroletni. Pośród wykładowych przedmiotów naczelne miejsce zajęła socjologia materialistyczna. Wykłady jej zastępują dogmatykę i etykę. Opierając się na "dogmacie kosmologii materialistycznej", wpajają w czyste umysły dziecięce najpotworniejsze pojęcia, nie mające nic wspólnego z rzetelną nauką. Historię przerobiono też na swój sposób. Przyrodoznawstwo popiera socjologię Marksa. Zamiast wychowania moralnego wprowadzono wykłady estetyki, muzyki, śpiewu i różnego sportu. Uczniowie zajmują się polityką. Pod przewodnictwem czerwonego towarzysza przynajmniej raz na miesiąc urządzają zebrania, na których omawiają tak sprawy szkolne, jak i polityczne. Uczniowie mają swoich przedstawicieli w zarządzie szkolnym, tudzież w radzie pedagogicznej. Głos ich jest decydujący. Uczniowie mają prawo, drogą wskazaną przez prawodawstwo szkolne, usuwać nauczycieli i wnosić projekty do rady. Słowem, sami dają swoim 10 wychowawcom wskazówki, jak ich mają wychowywać. Internaty urządzono "na wzór rodziny". Wychowankowie chowają się w internatach, jak wszędzie, bez różnicy płci i nadzorowani są przez takiż personel. Wszystko jest wspólne. Razem się uczą, bawią, kąpią i śpią. Szkoły wyższe i specjalne obok swego specjalnego programu mają zwykle obszerny zakres działalności politycznej i społecznej, naturalnie, ściśle zastosowany do zasad marksizmu. Do zakładu wyższego może uczęszczać każdy - bez względu na stopień wykształcenia. Około pięćdziesięciu profesorów o nazwiskach znanych w świecie naukowym musiało opuścić Rosję, nie mogąc lub nie chcąc przystosować się do wymagań bolszewickich. Tak mniej więcej przedstawia się w zarysach szkolnictwo sowieckie. Skutek był fenomenalny. Dzieci i młodzież przestała słuchać i szanować nauczycieli, a nawet własnych rodziców. Młodzież rozleniwiła się i zdemoralizowała; oddała się przede wszystkim karciarstwu, pijaństwu i rozpuście. Według sprawozdań bolszewickich połowa dzieci w internatach zarażona jest syfilisem. Nieraz słyszałem o matkach, mających zaledwie 13 lat. Walczą z tym, co prawda, i bolszewicy. Wzmocnili władzę nauczycieli, zwiększyli karność i dozór, wydali surowe prawa przeciwko gwałcicielom niewinności, często zwołują zjazdy pedagogiczne, miewają na podobne tematy odczyty, szeroko rozprawiają o tym na łamach czasopism, ale jak dotąd, bezskutecznie. Próżna bowiem jest walka ze złem jedynie środkami naturalnymi. ZNAJOMOŚĆ Z "CZEKA" Rok 1919 był bodaj najcięższym dla Sowdepii. W Archangielsku i na Kaukazie gospodarzyli Anglicy, na 11 zachodzie walczyli Polacy, Łotysze i armia Denikina, na wschodzie i południu armie Kołczaka i innych. W miastach ludność wymierała od głodu, zimna i epidemii. Tu i ówdzie wybuchały zbrojne powstania. Bolszewizm musiał walczyć tak z wrogiem zewnętrznym, jak i wewnętrznym. W tej walce bez wątpienia najgłówniejszą rolę odegrała zorganizowana w roku 1918 "nadzwyczajna komisja do walki z kontrrewolucją i spekulacją", znana zwykle pod nazwą "czeka". Głównym jej zadaniem było więzienie i rozstrzeliwanie ludzi, którzy się nie solidaryzowali z bolszewickim poglądem na świat, oraz rabunek. Każde miasto, a nawet miasteczko posiadało tę "arcypożyteczną" instytucję. Mnie też wypadło zaznajomić się z nią w tym ciężkim dla bolszewii roku, w nocy z 30 kwietnia na 1 maja. Po kolacji około godziny dziewiątej wieczorem miałem zamiar usiąść przy biurku do dalszej pracy, gdy wtem ku wielkiemu memu zdziwieniu drzwi otwarły się na oścież i jakiś, jak mi się wydawało, bandyta, wpadł jak bomba do pokoju z okrzykiem: "Ręce do góry!" Za nim weszło jeszcze kilku mężczyzn, wśród nich prezes domowego "kombiedu" ("komitet biedoty"). Jaki był cel rzeczywisty tych odwiedzin, nie mogę z pewnością powiedzieć. Wiem tylko, że w praktyce szpiegowały i obdzierały owe "kombiedy" zamożniejszych z mienia, zbierały mieszkańców domu na wspólne zebrania, troszczyły się rzekomo o światło, opał i remont domów. Pod wpływem tej troski popalono w Piotrogrodzie wszystkie drewniane budowle; w domach zwykle brakło należytego oświetlenia i dostatecznej ilości opału; brakło i wody, gdyż rury pękały od mrozu, a same domy tu i ówdzie zaczęły się walić. Zobaczywszy przeto między przybyłymi prezesa tak szacownej instytucji, nie wiedziałem zrazu, co myśleć. Stanąłem jak wryty. Oprzytomniałem nieco dopiero wtedy, gdy któryś z tych nieproszonych 12 jegomościów zabrał się do przetrząsania moich kieszeni. - Co z pana za jeden? - zapytałem. - Milczeć! - była odpowiedź. - Oddać broń! - Przepraszam, nie mogę milczeć - rzekłem głosem podniesionym - gdy napadają na mnie bandyci i zabierają się do rabowania mieszkania. Broni nie mam. - Tu nie ma bandytów! - Proszę dać dowód! ! - Chcesz, czytaj! W tej chwili podsunięto mi niewielki papierek z odciskiem sowieckiej pieczęci. Było to zlecenie wydane przez "czekę", aby zrobiono rewizje we wszystkich mieszkaniach księży i aresztowano ks. Dziekana W. Issajewicza, prawie 90-letniego starca, kapłana wschodniego obrządku, protojereja o. Aleksego Zierczaninowa, liczącego równie z górą 80 lat, ks. Antoniego Racewicza, paulina o. Alfonsa Jędrzej e wskiego i mnie. - Teraz wiem, z kim mam do czynienia - rzekłem po przeczytaniu - proszę wykonać rozkaz, nie przeszkadzam. Co prawda, słowa te były zgoła niepotrzebne, gdyż "czerwoni towarzysze", wprawni do rabunku, już przetrząsali i przewracali wszystko w mieszkaniu, konfiskując jednocześnie rzeczy kosztowniejsze. Tak rzeczy, jak i nas zabrano do mieszkania o. Zierczaninowa. Brakowało tylko o. Alfonsa, który jak się potem dowiedziałem, szczęśliwie uniknął aresztu i przedostał się do Polski. Umieszczono nas pod strażą. Komisarz, młodzieniec bodaj czy nie 18-letni, z wyraźnymi na twarzy śladami wielkiego ubóstwa moralnego, zasiadł za stołem i z miną co najmniej ministra zaczął spisywać protokół z odbytej rewizji. - Może kto z aresztowanych ma jakie pretensje? - zapytał. 13 - Owszem - rzekł o. Zierczaninow - miałem pamiątkowy srebrny pugilares. Był na komodzie. Teraz nigdzie go nie widzę. - Towarzysze - zwrócił się do swych podkomendnych - pugilares musi się znaleźć. Poszukajcie! Szukali, szukali i nie znaleźli. - Zierczaninow - zapytał komisarz - może ty łżesz? - Nie! - odrzekł starzec. - To cóż, taki synu... - tu zaklął obelżywymi słowami - myślisz może, żeśmy skradli? Ja głową ręczę za swoich ludzi!... Nikt z nich kraść nie będzie!... Niech prezes kombiedu zrewiduje ich kieszenie... Stać! "Zacni ludzie" zrzucili paltoty i podchodzili kolejno do prezesa kombiedu dla rewizji, ale do paltotów nikt nie zaglądał. Rozumie się, po takiej rewizji pugilares się nie znalazł. - Widzisz ty - zaczął znowu komisarz - widzisz ty - tu nastąpił szereg najwstrętniejszych i najpotworniejszych obelżywości, jakich nawet w Rosji nigdy nie słyszałem - że nikt twego pugilaresu nie skradł. - Ja wcale nie mówiłem o kradzieży - odpowiedział spokojnie starzec. - Twierdzę tylko, że zginął on w czasie rewizji mego mieszkania! - Znaczy to, że posądzasz mnie o kradzież! - wrzasnął poirytowany komisarz. - Zastrzelę cię na miejscu, łajdaku! Przy tych słowach wydobył z kieszeni rewolwer i wymierzył w czoło starca. Struchleliśmy wszyscy. O. Zierczaninow nie zmieszał się jednak bynajmniej, lecz odparł najspokojniej: - Niech się pan uspokoi. Nie trzeba się irytować. Ja pana wcale o kradzież nie posądzam. Nie trzeba łajać i przeklinać. Tym pan sam sobie najwięcej szkodzi. Niech pan 14 rewolwer schowa do kieszeni i nie straszy mnie nim, gdyż ja zupełnie śmierci się nie boję. Mam z górą 80 lat i tak umrzeć już muszę. Zastrzelić mnie można, ale fakt będzie faktem, że pugilares zginął. Nie wszczynałbym o niego kwestii, gdyby nie był pamiątkowym. Nie o srebro mi idzie, lecz o pamiątkę, drogą mojemu sercu. Wobec spokoju starca i powyższych jego słów nerwy komisarza nieco się uspokoiły. Schował rzeczywiście rewolwer z powrotem i zupełnie łagodnie oraz przekonywająco zwrócił się do swoich towarzyszy: - Cóż będzie?... Trzeba pugilares znaleźć. Inaczej nie mogę zakończyć protokołu. - Trzeba poszukać lepiej - odezwał się jeden z towarzyszy. Po tych słowach zbliżył się do komody, podniósł niby stamtąd pugilares i zapytał: .. - Czy to czasem nie ten? - Ten! - potwierdził o. Zierczaninow. Później dowiedziałem się od o. Zierczaninowa, że pugilares rzeczywiście był skradziony. On sam widział, jak jeden z rewidujących towarzyszy wsunął go do swojej kieszeni. Bądź co bądź, przykra scena się skończyła. Około północy wpakowano nas do dużego samochodu otoczonego karabinierami i zawieziono do "czeki". Urzędnicy o twarzach wybitnie semickich przyjęli nas nader grzecznie. Zapisali nasze nazwiska, zanotowali skonfiskowane nam rzeczy i ulitowawszy się nad nami, wydali milicji rozkaz umieszczenia nas w więziennej poczekalni. Przed drugą po północy zostaliśmy po kolei wezwani do komisarza śledczego. W niedużym pokoju przy biurku ujrzałem dwóch ludzi. Obaj, zdaje się, byli Łotyszami. Kiedym wszedł, wskazali mi krzesło i poprosili usiąść. 15 Zaczęło się badanie. - Jak się pan nazywa: imię, nazwisko, imię ojca? Kiedy się urodził? Gdzie? Czym się zajmował do przewrotu bolszewickiego i czym po przewrocie? Gdzie i jakie skończył szkoły? Naturalnie, na każde pytanie dawałem stosowną odpowiedź. Najbardziej zainteresowali się tym, że się zajmuję pracą naukową. - A pan wierzy w Boga? - zapytali. - Ma się rozumieć! - odpowiedziałem. - Czy może człowiek wykształcony wierzyć, że Bóg istnieje? Z kolei ja zadziwiłem się i ze swej strony zadaję pytanie: - Ja właśnie tego nie rozumiem, jak człowiek wykształcony, a zwłaszcza uczony, może nie wierzyć? - Czy są jakie dowody istnienia Boga? -Jużci! ; - Czy można wiedzieć jakie? - Dowodów - zacząłem - jest dużo. Wszystko bowiem, co tylko istnieje, doprowadza nas do wniosku o Pierwszej Przyczynie wszechświata, o jakimś Perpetuum Mobile wszechistnienia. Spójrzmy tylko na siebie. Co nam mówi świadomość o początku naszego istnienia? Czyż sami siebie powołaliśmy do życia? Czy rodzice nas stworzyli, czy też jakaś inna Moc niepojęta? Wszak wiemy, że urodziliśmy się i rośliśmy bez własnej woli. Jesteśmy tak bezsilni i niedołężni, że nie możemy uczynić siebie samych ani wyższymi, ani niższymi; nie możemy obdarzyć się według upodobania ani pięknością, ani mądrością, ani innymi pożądanymi przymiotami. Rodzice w stosunku do nas są także bezsilni. Bez ich woli przychodzimy na świat, należąc do tej lub innej płci; bez ich wysiłków przynosimy 16 z sobą takie lub inne zdolności - miernotę, talent lub genialność. Są oni właściwie tylko tą glebą, na której zaczyna kiełkować nasze życie; tym światłem ożywczym, pod którego ciepłem żyć zaczynamy. Czym są gleba i światło dla roślin, tym są rodzice dla nas - i niczym więcej! Ani my sami siebie, ani rodzice nas nie stworzyli i nie rozwinęli. Jest przeto jakaś Moc niepojęta, która nas do życia powołała; jest jakiś Rozum nadludzki, który nas kształtuje, rozwija i utrzymuje przy życiu. Ta Moc - ten Rozum, tworzy i żywi nas, zwierzęta i ptaszęta, krzewi rośliny, odziewa róże i lilie polne1. Tę Moc twórczą, wszędzie się objawiającą, Rozum tak mądrze kierujący wszystko do właściwego celu, nazywamy zazwyczaj Bogiem. Podobnie jak istnieniu działania tej Mocy i tego Rozumu nie radzna zaprzeczyć, tak nie można rozumnie zaprzeczyć istnieniu Boga. Ciało nasze, a zwłaszcza dusza nasza może być dziełem tylko Ducha... - Więc pan sądzi, że człowiek ma duszę? - przerwał mi jeden z moich słuchaczy. - A pan inaczej myśli? - zapytałem. - Każdy, kto ma pretensję do rozumu, musi uznawać odrębny w człowieku pierwiastek, zwany pospolicie duszą. Dusza bowiem jest tym, co w nas myśli, chce i pamięta -jest to siła obdarzona rozumem, wolną wolą i pamięcią. Gdzie jest rozum, tam jest dusza. - Rozum jest wytworem, czyli wydzieliną mózgu - przerwał mi jeden. - Wobec tego dusza nie jest pierwiastkiem odrębnym, duchowym, lecz jest siłą fizyczną. -Jakiż jest dowód, że rozum jest rzeczywiście wydzieliną mózgu? - zapytałem. - To zdanie jest przyjęte ogólnie przez naukę! - brzmiała 1 Por. Mt. 6, 26-30. 17 odpowiedź. - Nie wiem, co to za nauka - odparłem ironicznie - która ze swojego zakresu wyrzuciła chemię i fizykę. Gdyby bowiem tego nie zrobiła, na pewno by wiedziała, że tak ciało ludzkie, jak i mózg zużywa się przez pracę i odnawia się przez odżywianie i oddychanie. Mózg nasz składa się z tych samych pierwiastków materialnych, chemicznych, z jakich składają się nasze pokarmy, napoje i powietrze. Fizyka mówi nam o różnych energiach materialnych, ale dotąd ani słowa nie powiedziała o energii myślącej. Stąd, uznając chemię i fizykę za naukę, trzeba przyznać, że czy tak, czy owak będziemy układali pierwiastki chemiczne naszego pożywienia, nigdy nie zdołamy z nich wytworzyć energii myślącej, gdyż to przewyższa naturę materii. - Naturalnie - przerwał jeden z moich słuchaczy - że pierwiastki chemiczne nieożywione nie wytworzą energii myślącej, ale w rzeczywistości w naszym organizmie jest inaczej. Pierwiastki, wchodząc w skład naszego ciała żywego, same się ożywiają i stają się zdolnymi do myślenia. - Bardzo to pięknie brzmi, co pan powiedział, ale nie godzi się z fizyką. Pierwiastki bowiem mają wyłącznie energię fizyczną. Energia fizyczna sama nie może się zamienić na energię życiową. Że się dzieje rzekomo inaczej, trzeba by tego dowieść, a dotąd nikt tego nie dowiódł. Jeżeli zaś pierwiastki chemiczne, wchodząc w skład organizmu żywego, stają się żywymi, nie znaczy to bynajmniej, że one same się ożywiają, lecz raczej to, że energia życiowa, tkwiąca już w organizmie, ożywiła je. Pierwiastki są bierne. Energia życiowa, jako czynna, drogą pracy w laboratorium trawienia oraz oddychania spala te pierwiastki, rozcieńcza, klasyfikuje i odnawia zużyte części ciała. Jest to praca niezwykle misterna, delikatna i nader rozumna. Mózg nasz jest najbardziej skomplikowaną częścią naszego 18 organizmu. Odnowa jego nie może być dziełem materii. Sam złożony z pierwiastków biernych i nie myślących, jest z natury swojej bierny i nie myślący. Nie może niczego wytwarzać. Jak oko nasze nie wytwarza widzenia ani ucho słyszenia, tak mózg nie wydziela myślenia. Jak oko nasze i ucho są organami, za pomocą których działa energia życiowa, tak też podobnie mózg jest organem myślenia - narzędziem, z pomocą którego działa nasz rozum - albo lepiej, nasza dusza. Nie mózg więc wytwarza rozum lub w ogóle duszę, ale dusza, ożywiająca nasz organizm z pierwiastków zewnętrznych wytwarza mózg. - Jeżeli dusza nasza nie jest wytworem mózgu - przerwał komisarz - dlaczegoż w niemowlęctwie i w dzieciństwie, kiedy mózg nie jest należycie rozwinięty, żyjemy jak gdyby we śnie, nie myśląc i nie pamiętając; dlaczego przy uszkodzeniu mózgu człowiek traci rozum? - Nie widzę w tym nic dziwnego! - odpowiedziałem. - Skoro mózg jest narzędziem myślenia, nie może się odbywać proces myślenia prawidłowo, jeżeli samo narzędzie myślenia zostanie uszkodzone. Cóż nam pomoże zupełnie dobry słuch przy zepsutym telefonie! Co pomoże talent i znajomość muzyki przy rozstrojonym fortepianie? Co zrobi dobry chirurg z zepsutymi narzędziami? Każdy obłąkany rozumuje tak jak w okresie zdrowia, toteż bardzo się dziwi, kiedy go nie rozumiemy, a nawet sądzi, że nie on, ale my jesteśmy wariatami. Rozum u niego działa prawidłowo, ale zepsute narzędzie nie pozwala mu należycie porozumiewać się ze światem otaczającym. Dziecko małe nie jest zdolne do głębszego myślenia, ponieważ narzędzie myślenia, jak pan sam powiedział, nie jest u niego dostatecznie rozwinięte. Myśli ono nieraz "cudownie" i wprawia nas w zachwyt. Myślenie to jednakże jest powierzchowne, więcej wrażeniowe aniżeli umysłowe. Dziecko 19 uczy się mowy, ale nie pojmuje wyrazów w całej pełni i ich znaczenia. Myśli, ale mało zdobywa wiedzy. Nie mając wiedzy, nie może pamiętać. Pamiętać bowiem długo możemy tylko to, co dobrze wiemy. Stąd wysiłki myślenia w pierwszych latach naszego istnienia są nam nieznane. Nie rozumieliśmy, choć myśleliśmy, bo narzędzie myślenia było za słabe. Nie pamiętamy, bo nie rozumieliśmy. Narzędzie bez działacza nie ma żadnego znaczenia. Mózg bez duszy jest tylko bryłką martwej materii. Najzdrowszy mózg bez rozumu nie jest zdolny myśleć. I zwierzęta mają mózg, ale nie mogą myśleć tak, jak myśli człowiek. - Czy pan sądzi - przerwano mi - że rozum zwierzęcy istotnie się różni od naszego? Czy może pan dowieść, że rozum ludzki nie jest dalszym rozwojem zwierzęcego? - Czy pan się zgadza - zapytałem - z tym, że różne skutki pochodzą od różnych przyczyn? - Naturalnie! - odrzekł. - A czy pan się zgadza, że istotnie różne skutki pochodzą od istotnie różnych przyczyn? - Rozumie się! - W takim razie - ciągnąłem - pan się musi zgodzić, że rozum ludzki istotnie różni się od zwierzęcego, gdyż skutki myślenia tych rozumów istotnie między sobą się różnią. "Rozum" bowiem zwierzęcy nigdy nie sięga poza zakres swego odżywiania się i rozradzania. Działa on zawsze w obrębie rzeczy zmysłowych podpadających pod zmysły. Rozum zaś ludzki nieskończenie przekracza ten zakres. Ma on rozległą dziedzinę myślenia mało albo zgoła od zmysłów niezależną. Jest to dziedzina abstrakcji. Dzięki niej tworzy on pojęcia oderwane, wydaje sądy, nieraz przeciwne naszym zmysłom, tudzież rozumuje, wysnuwając z przesłanek wnioski. Rozum nasz wytworzył mowę artykułowaną, zbudował wspaniały gmach nauki i wzniósł się 20 do filozofii i teologii. Najdzikszego człowieka można nauczyć korzystania z owoców kultury i cywilizacji. Każdego człowieka przy zdrowych zmysłach można nauczyć jakiego bądź języka, czytania, pisania i rachunków. Ale to wszystko przekracza granice "rozumu" chociażby najrozumniejszych zwierząt: słonia, konia lub psa. Niektóre z ptaków łatwo powtarzają posłyszane zdania, lecz nie rozumiejąc ich treści, nigdy nie potrafią logicznie lub przynajmniej stosownie rozmawiać. Zrównajmy tylko pojęcia oderwane, nadzmysłowe człowieka, z pojęciami zmysłowymi zwierząt, a wnet zobaczymy między nimi istotną różnicę. Pierwsze płyną ze źródła stałego, nieśmiertelnego, drugie ze źródła czasowego, podległego rozkładowi. - Znaczy to według zdania pańskiego, że rozum ludzki jest nieśmiertelny. Czy pan sądzi, że człowiek po śmierci zachowa jakąś świadomość swojego bytu? - zagadnięto mnie znowu. - Bez wątpienia! - odparłem. - Dusza nasza, której rozum jest władzą, stanowi odrębny od ciała pierwiastek - duchowy. Dowodzi tego nieprzerwana świadomość tożsamości naszej osoby, chociaż ciało nasze od poczęcia aż do śmierci podlega ciągłej zmianie. Dusza nasza jest niezmienną częścią naszej osoby, ciało zaś zmienną. Nie zważając na zmianę ciała, a więc i mózgu, dusza nasza zachowuje świadomość tego samego istnienia, swej woli, rozumu i pamięci. Kiedy z utratą większości zmysłów zwierzę ginie, człowiek zazwyczaj żyje i myśli, niezależnie od tej straty. Nieraz czynność umysłu naszego zadziwia nas we śnie zwykłym lub hipnotycznym oraz w niektórych chorobach, podczas których człowiek traci czasem zupełnie przytomność. To wszystko wskazuje, że dusza może działać niezależnie od ciała: kiedy utraci ciało, zmysły, zostanie dziedzina abstrakcji. Nie będzie życia zmysłowego, 21 ale będzie życie duchowe, umysłowe. Nie będę miał wrażeń zmysłowych, ale będę rozumiał i wiedział. - Jeżeli tak się rzecz ma - przerwał znowu komisarz - dlaczegóż tedy tyle jest złych duchownych? - Czy może pan - rzekłem - dać słowo honoru, że nigdy w życiu nie wykroczył pan świadomie przeciwko zasadom rozumu? Zasady wiary są stałe i pewne, ale ludzie są chwiejni i niepewni. Można wiele wiedzieć, ale z wiedzy nie korzystać. Niejeden wie, że tytoń mu szkodzi, ale pali. Każdy wie, że pijaństwo rujnuje nie tylko zdrowie, lecz także majątek i rodzinę, a jednak wielu oddaje się temu nałogowi. Człowiek ma wolną wolę; może postępować tak zgodnie z rozumem i prawem, jak i wbrew nim. To samo widzimy i wśród duchownych. Większość wierzy, i żyje podług wiary, ale nie brak i takich, którzy pod wpływem przyrodzonej słabości lub złych okoliczności przynajmniej na pewien czas zrywają z zasadami przez się wyznawanymi. Lepiej jednak wierzyć aniżeli być bezbożnym, albowiem wiara nie tylko pobudza do poprawy, ale rzeczywiście daje możność poprawy życia i odrobienia zła. Po krótkiej pauzie komisarz znowu zapytał: - Czy Kościół katolicki uznaje komunizm? - Kościół katolicki - odpowiedziałem - uznaje wszelki komunizm oparty na zasadach wiary i miłości chrześcijańskiej. Już na początku chrześcijaństwa mieliśmy niektóre gminy komunistyczne. W XVII stuleciu było w Paragwaju nawet państwo katolicko-komunistyczne, które przetrwało około 140 lat. Do dziś dnia zakony katolickie są zorganizowane na zasadach chrześcijańskiego komunizmu, który liczy daleko więcej członków aniżeli cała partia bolszewicka. Komunizmu zaś bolszewickiego Kościół katolicki nie uznaje i uznać nie może, dlatego że ignoruje dziedzinę duchową człowieka, co, jak już wiemy, jest rzeczą nierozumną; 22 dalej dlatego, że prześladuje religię, szerzy nienawiść klasową, znosi instytucję małżeństwa, uważa dzieci za własność państwową i pozbawia przymusowo własności prywatnej tych, którzy do niej mają prawo z natury. Za te swoje tendencje bolszewizm przez Kościół katolicki jest potępiony, a każdy katolik, który by się odważył zapisać do tej partii, przez to samo jest wyłączonym z Kościoła - czyli przestaje być katolikiem. - Czy pan uznaje władzę sowiecką? - De facto uznaję, gdyż muszę się z nią liczyć; de iure - nie, ponieważ nie jest z woli narodu. - Czy pan jest obywatelem polskim? - Jeszcze nie, ponieważ niedawno dopiero złożyłem opcję. - Pan jest Polakiem? -Tak! - Pan zostanie w więzieniu, w roli zakładnika. - Nie rozumiem... Zakładnicy w XX wieku... Jakim zresztą mam być zakładnikiem? - zapytałem. - Polskim! - Przecież jestem dotąd obywatelem rosyjskim. Swego obywatela bierzecie za zakładnika polskiego. Na takich zakładników Polacy wcale nie będą zwracali uwagi. - Wystarczy - brzmiała odpowiedź - że pan jest Polakiem. Polacy prowadzą wciąż ofensywę i nie szczędzą naszych. Będziemy was rozstrzeliwali. - Panie! - rzekłem - Czy pan naprawdę myśli, że gdy tu nas rozstrzeliwać będziecie, Polacy przestaną wojować? Czy pan sądzi, że Polacy więcej żałować będą nas kilku, nieznanych w dodatku, obywateli wrogiego im państwa, aniżeli setki tysięcy swoich najlepszych synów umierających na wojnie za ojczyznę? - Zobaczymy!... 23 Na tym skończyło się to dziwne śledztwo, którego protokół zaledwie w setnej części mogłem uznać i podpisać. Wróciłem do swoich kolegów, z którymi po poprzedniej gruntownej i kilkakrotnej rewizji powędrowałem niebawem do wstrętnego więzienia. WIĘZIENIE NA GROCHOWEJ Około godziny czwartej po północy znaleźliśmy się w więzieniu. Były to dwa niezbyt duże pokoje, w których dusiło się, jak śledzie w beczce, około 170 osób. Wszędzie brud. Powietrze zgęszczone. Umeblowanie tych pokoi składało się z łóżek, z jednego wąskiego a długiego stołu i małej szafki. Łóżek dla wielu nie było. Spali oni, gdzie mogli: na łóżkach, pod łóżkami i w przejściach. W tym mrowisku ludzkim znaleźliśmy znajomych. Wśród wszystkich pierwsze miejsce zajmował JE arcybiskup i metropolita E. Ropp, aresztowany o jeden dzień wcześniej od nas. Cieszył się on ogólnym szacunkiem wśród współwięźniów. Wszyscy zwracali się do niego jak do ojca. A jeden z oficerów, oczekujących na rozstrzelanie, wyrzekł się prawosławia i w jego ręce złożył wyznanie wiary, po spowiedzi świętej. Jedynie tylko bolszewicy, zanim go lepiej poznali, starali się na razie wyrządzać mu, jako arystokracie z urodzenia, rozmaite przykrości. Najbardziej zawziętych umiał jednakże metropolita rozbrajać i zjednywać swoim taktem. Inni więźniowie byli to ludzie przeważnie inteligentni. W ich liczbie byli zakładnicy podejrzani o szpiegostwo, politycznie niepewni i inni. Kiedyśmy weszli, niemal wszyscy spali. Metropolita czuwał. Zobaczywszy nas, bardzo się zasmucił. Niemniej 24 i my byliśmy wzruszeni, widząc naszego kochanego arcypasterza w tym wstrętnym miejscu. Arcypasterz najstarszego z nas wiekiem, ks. Issajewicza, ulokował na swoim łóżku, sam zaś dalej czuwał. Ks. Zierczaninow położył się na brudnej podłodze w miejscu jeszcze przez nikogo nie zajętym. Ks. Racewicz i ja rozłożyliśmy się na wąskim stole. Mimo chęci nie mogliśmy zasnąć. Uniemożliwiały nam sen nasze nerwy, złe powietrze, niewygodna pościel i robactwo, które natychmiast rzuciło się na świeży żer. Po dwóch godzinach takiego wypoczynku musieliśmy wstać. Zawitał pierwszy dzień w więzieniu. Był to czwartek, 1 maja. Nie mieliśmy z sobą nic. Spać Się chciało, głód dokuczał. Zaledwie na drugi dzień mogliśmy się spodziewać jakiejkolwiek posyłki z domu. Na wikcie więziennym wyżyć było niepodobna. Dawano nam na cały dzień pół funta (200 g) razowego chleba, trzy razy gorącą wodę i tylekroć jakieś wstrętne pomyje, które tutaj szumnie były nazywane zupą. Pomimo głodu i przymuszania się nie mogłem przełknąć tej zupy. Zresztą, gdybym i jadł, niedługo bym żył. Bądź co bądź, we dnie było lepiej niż w nocy, mieliśmy przynajmniej lepsze powietrze, albowiem przez cały dzień trzymaliśmy okna otwarte. Ks. Racewicz, dwaj świeccy Polacy i ja spędziliśmy dwie następne noce wygodnie na podłodze, na wpół pod łóżkiem. Nazajutrz położenie nasze znacznie się polepszyło. Nasi zacni parafianie, dowiedziawszy się o aresztowaniu nas, przysłali nam tyle pożywienia, żeśmy mogli żyć co najmniej dwa tygodnie. Skorzystali z tego i współwięźniowie. Według zwyczaju narzuconego przez bolszewików z przysłanych nam posyłek mogliśmy zabierać sobie tylko płyny i chleb, reszta szła do tak zwanej "komuny", z której każdy z więźniów otrzymywał równą część. Z powodu pobytu arcybiskupa i nas, księży, w więziennych celach był prawdziwy 25 bal. Toteż nic dziwnego, że kiedyśmy opuszczali ten przybytek cierpienia, wszyscy żałowali nas szczerze. W więzieniu "czeki" na Grochowej spędziłem trzy doby. W niedzielę rano, 4 maja, 40 osób z inteligencji - w tej liczbie arcypasterza, ks. Zierczaninowa, ks. Racewicza i mnie - przeprowadzono pod surową eskortą do więzienia etapowego przy ulicy Szpalernej. Ks. Issajewicza, jako chorego i niedołężnego starca, na razie zostawiono na miejscu, a jak się dowiedziałem później, nazajutrz wypuszczono go na wolność. Po dwóch, względnie trzech tygodniach wypuścili również ks. Zierczaninowa i ks. Racewicza: pierwszego jako Rosjanina, drugiego jako Litwina. Wszystkich aresztowano w charakterze zakładników polskich. I bardzo się bolszewicy dziwili, gdy się dowiedzieli, że nie każdy kapłan katolicki musi być Polakiem. W więzieniu przy ul. Szpalernej rozmieszczono nas początkowo w różnych celach. Po kilku dniach wszystkich zakładników polskich (razem około 20 osób) pomieszczono razem, obok siebie i obdarzono pewnymi przywilejami. Siedzieli wtedy niemal wszyscy członkowie przedstawicielstwa polskiego z panem Żarnowskim na czele, poza tym inni jeszcze obywatele. Mnie umieszczono razem w jednej celi z JE arcypasterzem Roppem. WIĘZIENIE PRZY ULICY SZPALERNEJ : Więzienie przy Szpalernej jest jednym z najlepszych w Rosji. Za czasów caratu siedzieli w nim, z małymi wyjątkami, tylko przestępcy polityczni. W roku 1919 było ono napełnione więźniami ponad miarę. Siedziała przeważnie arystokracja i inteligencja. Komendant więzienia wyglądał na marnego komunistę, gdyż był dosyć sprawiedliwym 26 i lubił utrzymywać wszystko we wzorowym porządku i czystości. Wskutek tego w więzieniu było dosyć czysto i porządnie. Siedzieliśmy po dwóch w celi. Na miejscu mieliśmy wodę i wszystkie inne rzeczy niezbędne do życia. Podłogę betonową i ściany malowane olejno można było utrzymać w zupełnej czystości. Z rana otrzymywaliśmy 3/4 funta razowego chleba i wrzątek lub żołędziową kawę, do której raz na tydzień dodawano łyżeczkę cukru. Na obiad i na kolację oprócz wrzątku dostawaliśmy jakąś mętną polewkę, zwaną tu "zupą mięsną" lub "rybną". Rozumie się samo przez się, że na próżno szukałby w niej ktoś bodaj odrobiny mięsa lub ryby. Głodu wszakże nie doznawaliśmy, chociaż w mieście głód był wielki. Otrzymywaliśmy bowiem co dzień świeży obiad i kolację z kuchni przedstawicielstwa polskiego, bogate posyłki od Duńskiego Czerwonego Krzyża, a nadto my, duchowni, podarki od parafian. Na mocy przywileju wychodziliśmy na przechadzkę dwa razy dziennie: pół godziny przed południem i tyleż po południu. Przechadzka odbywała się na małym podwórku pod najsurowszą kontrolą. Wszyscy zakładnicy byli wtedy razem z innymi przygodnymi więźniami i mogli swobodnie tak ze sobą, jak i z nimi rozmawiać. Dzieliliśmy się podczas tych przechadzek wrażeniami, otrzymanymi wiadomościami i łudziliśmy się nadzieją prędkiego wyjazdu do kraju. Po przechadzkach mogliśmy się porozumiewać tylko za pomocą pukania. Jest to tradycyjny sposób porozumiewania się. Litery alfabetu rozkłada się w pięciu rzędach po pięć liter w każdym. Liter zmiękczonych wcale nie ma. A mianowicie: 1) a f k o u P w 3) c h ł r y l m s 5) e j n ż Przypuśćmy, że chcę wypukać zdanie: Co słychać? Wolniejszym lub silniejszym tempem oznaczam wiersz, w którym się znajduje pożądana litera, częstszym lub słabszym pukaniem wskazuję miejsce litery w wierszu. Dla oznaczenia litery c głośno uderzam raz, a następnie słabiej - trzy razy, gdyż ta litera znajduje się w pierwszym wierszu na trzecim miejscu. Dla oznaczenia litery o uderzam silniej cztery razy, a następnie - raz, ponieważ ta litera znajduje się w czwartym wierszu na pierwszym miejscu. W ułamkach zdanie: Co słychać? - można wyrazić w ten sposób: /3 Vi - V4 3/a Va Va Vi Va? Przy porozumiewaniu się przez okno, na pewną odległość, wskazuje się wiersze lewą ręką, a litery wybija prawą. Pozornie wygląda to na sposób zbyt powolny. Kiedy się jednak nauczy i wyćwiczy ów alfabet, porozumiewanie się następuje dosyć prędko. Niekiedy można się porozumieć za pomocą śpiewu. Toteż tak pierwszy, jak i drugi sposób w więzieniach jest wzbroniony pod grozą kar. W więzieniu przy Szpalernej jest duża biblioteka. Powstała ona z książek skonfiskowanych. Do więzienia bowiem pozwala się sprowadzać książki pod warunkiem, że po przeczytaniu odda się je na własność więziennej bibliotece. Najwięcej dzieł było z beletrystyki, ale nie brakło i naukowych. Dział polski był największy po rosyjskim. Jeżeli książka zawsze jest najlepszym przyjacielem, to tym bardziej w więzieniu. Z nią człowiek o niedoli zapomina, nią sobie ciężkie i nudne chwile osładza. Co do mnie, nie tylko czytałem, lecz także i pisywałem. Zachęcony przez JE arcybiskupa Roppa napisałem niedużą mariologię, przeznaczoną do czytania na miesiąc maj. Mieliśmy w więzieniu wszystko, co potrzebne jest do życia. Pokój dość czysty i przestronny, bo o pojemności około 70 metrów sześciennych, wikt dobry, światło elektryczne 28 i wszelkie potrzeby na miejscu. Dwa razy dziennie przechadzka. Towarzystwo swojskie i miłe. Łaźnia co miesiąc. Lekarz, szpital i apteka na zawołanie. Czegóż więcej pragnąć? Tym bardziej, że za to wszystko nie trzeba było płacić ani złamanego grosza. Niejeden leniuch mógłby nam pozazdrościć. A tymczasem jedno było u wszystkich marzenie, jedno pragnienie -jak najprędzej wydostać się na wolność, powrócić do swoich i znów zabrać się do przerwanej pracy. Jedni zostawili swoje narzeczone i matki, inni żony i dzieci, inni jeszcze swą pracę ideową. Każdy miał kogoś za murami, o kim myślał i za kim tęsknił. Każdy zostawił tam coś, co ukochał i czemu się poświęcał. Z więźniem cierpią ci wszyscy, którzy go kochają, szanują lub potrzebują. Nieraz ten więzień był ostoją rodziny. Bez niego rodzina przymiera głodem. Nieraz był on kierownikiem jakiejś organizacji, jakiejś sprawy, przedsiębiorstwa, więc bez niego wszystko się rozprzęgało i ustawało. Areszt bolszewicki spada nagle i niespodzianie, jak śmierć lub choroba. Odrywa on człowieka tak od krewnych, przyjaciół i współpracowników, jak i od tej pracy, której się oddawał. Człowiek, przed chwilą pożyteczny, staje się pasożytem. Nie tylko nie zarabia więcej sam na siebie i innych, ale odrywa od pracy tych, którzy w jego sprawie muszą tracić czas. Każdy przeto więzień, mając to wszystko na względzie, cierpi podwójnie: znosi niewolę i martwi się z racji innych. Ta niewola i to przymusowe odosobnienie jest ogólnym więziennym robakiem, który ustawicznie toczy pierś więźnia, nie dając mu znaleźć spokoju nawet we śnie. Specyficzną karą więzień bolszewickich jest niepewność. Człowieka aresztują, nie mówiąc zwykle za co; wtrącają go do więzienia i szukają w nim winy. Czas leci. Przechodzą tygodnie, miesiące, a człowiek siedzi i nie wie często, 29 za co i co go czeka. Za mego pobytu w więzieniu na Szpalernej pewien kolejarz przesiedział cały rok. Szukali, szukali w nim winy, nie znaleźli i wypuścili. Cały rok udręczeń, niepokoju i niepewności! Cały rok zmarnowany dla rzetelnej pracy! Poszedł nieborak z radością do domu, jak tylu innych, nie zastanawiając się bodaj nad tym, jak wielką i niepowetowaną wyrządzili mu bolszewicy krzywdę. Kto mu wróci stracony czas? Kto wynagrodzi łzy jego najbliższym? Czy w tym życiu - nie wiem, ale nie wątpię, że to nastąpi w życiu przyszłym... Drugą specyficzną karą więzień bolszewickich jest obawa nagłej śmierci bez wszelkiej pomocy kapłańskiej. Nic tu nie pomogą ani prośby, ani powoływanie się na konstytucję, która rzekomo daje wolność sumienia. Zabiją i kwita, a trupa spalą lub wyrzucą. Bolszewicy życie ludzkie cenią mniej niż życie zwierząt domowych. W więzieniu na Szpalernej dwa razy na tydzień zabierali na rozstrzelanie od 40 do 60 osób naraz. Raz arcypasterz grupie takiej dawał przez okno rozgrzeszenie warunkowe. Zauważył to komendant i najsurowiej zabronił. Szli biedacy na śmierć, pozbawieni religijnych pociech. Brano ich z cel około północy; prowadzono do biura więziennego; tam sprawdzano tożsamość osoby i gromadzono wszystkich na podwórku więziennym, otoczonym silnym oddziałem czerwonych karabinierów. Stąd wywożono po kilku samochodami do fortecy Piotropawłowskiej. Na korytarzu tamtejszych kazamat ustawiano wszystkich skazańców w jeden rząd, zabierano im całe ubranie, zostawiając tylko dolną bieliznę i obuwie. Potem musieli wszyscy siadać na podłodze z rękoma na zgiętych kolanach i komisarz ogłaszał wyrok. Wówczas czterech z milicji wyprowadzało kolejno każdego nad wykopany dół, po czym nagły wystrzał ranił śmiertelnie lub od razu kładł trupem skazańca. Ciała rozstrzelanych 30 leżały we wspólnym dole do rana. Rano siepacze obdzierali je z resztek bielizny i obuwia, dobijali jeszcze żywych i wywozili. Dokąd? Trudno coś pewnego powiedzieć. Były różne pogłoski. Jedni twierdzili, że tymi ciałami karmili zwierzęta w ogrodzie zoologicznym, inni byli przekonani, że ciała palono, a byli i tacy, którzy dowodzili niezbicie, że lepsze kawałki szły na sprzedaż zgłodniałym naonczas mieszkańcom Piotrogrodu, a gorsze przeznaczano na pokarm dla zwierząt. Bądź co bądź, nie ma wątpliwości, że z ciałami "burżujów" bolszewicy ceremonii nie robili. W 1919 rozstrzelania były na porządku dziennym. Co kilka dni nawet gazety sowieckie podawały spis rozstrzelanych, lwia zaś ich część wiadomą jest tylko jednemu Bogu. Nic też dziwnego, że każdy więzień, przebywający w więzieniu najczęściej bez wszelkiej winy, na domiar złego drżał jeszcze o swoje życie. Wszelki szmer w nocy na korytarzu więziennym, brzęk kluczy, skrzyp otwieranych drzwi w sąsiedztwie - wszystko to wstrząsało jego nerwami, przenikało do szpiku kości i mąciło i tak już skołataną duszę. Te i inne przyczyny nie sprzyjały zgoła pracy umysłowej w więzieniu. Pod koniec maja JE arcypasterz został wezwany na śledztwo. Badała go trzy godziny specjalna komisja z Moskwy. Mniej więcej co pół godziny komisja usuwała się do innego pokoju na kilkuminutową naradę. Przebiegu tego badania wedle opowiadania JE arcypasterza dziś detalicznie powtórzyć nie mogę. Nosiło ono jednak charakter kościelny i polityczny. - Wiemy - mówiła między innymi komisja - że Ekscelencja jest człowiekiem liberalnym. Czy nie zechce zająć się pojednaniem katolików z bolszewikami? Czy nie zrobi tu pewnych ustępstw? 31 - Owszem - brzmiała odpowiedź. - Bardzo mi na tym zależy, aby była zgoda i jedność. Chętnie się tym zajmę i pójdę na wszelkie ustępstwa aż do granic dogmatu i prawa kanonicznego, których mi przekroczyć nie wolno. - A czy można wiedzieć, jakie to są te granice? - Owszem. Pierwszą taką granicą jest dekalog. On jest zasadniczo przeciwny tendencjom waszym. On każe uznawać i czcić Boga, wy zaprzeczacie Jego istnieniu i zwalczacie cześć Boga. On nakazuje czcić i słuchać rodziców, wy uczycie dzieci, by czciły państwo i nie słuchały rodziców. Wy mówicie: "zabijaj!" - dekalog: "nie zabijaj!" Wy: "cudzołóż!" - dekalog: "nie cudzołóż!" Wy: "kradnij!" - dekalog: "nie kradnij!" - Jak to, więc my uczymy kraść? - zapytano z oburzeniem. - Nie tylko uczycie, ale sami rabujecie, zabierając przemocą cudzą własność. - Jakżeż inaczej zaprowadzić komunę? Wszak nikt dobrowolnie swej własności nie odda? - To już inna kwestia i ona się mnie nie tyczy... - Czy Ekscelencja życzy sobie pojechać do Polski? - Nie mam prawa opuszczać dobrowolnie diecezji, a zresztą trzeba na to mieć rozkaz Ojca św. i pozwolenie samego rządu. - A gdyby to wszystko się znalazło? - Wtedy, naturalnie, z przyjemnością pojechałbym do Polski jako do kraju więcej kulturalnego niż wasz. - Dobra tam kultura - rzekli ironicznie - gdzie są pogromy żydowskie na porządku dziennym. - Jeżeli to prawda, co wy piszecie - mówił arcypasterz - tedy bez wątpienia potępiam tych, którzy takie pogromy urządzają lub na nie zezwalają. Ale co do mnie, bardzo w to wątpię. 32 - A czy to naród kulturalny może zagarniać cudze ziemie, jak to teraz właśnie czynią Polacy? - Polacy cudzej własności nie zabierają. Im się od was należą granice z 1772 roku. To ich prawo. I dziwię się, że wy, coście głosili prawo narodów do samorządu, prowadzicie z nimi dotąd wojnę. - A co Ekscelencja powie wtedy, kiedy Polacy przekroczą wspomniane granice i pójdą w głąb Rosji? - Jeżeli Polacy posuną się dalej, aby zagarnąć ziemię cudzą, wtedy ich potępię. Jeżeli pójdą dalej, chociażby aż do Moskwy, ale tylko aby usunąć ten bezład, jaki teraz tu panuje, a zaprowadzić porządek, wtedy ich pochwalę i błogosławić będę... Po takich i tym podobnych odpowiedziach, arcyniemiłych dla ucha bolszewickiego, komisja przekonała się, że u arcypasterza nic nie wskóra. Nic dziwnego, że po kilku dniach jeden z członków owej komisji tak się wyraził: "Myśleliśmy, że ten zdaje się stary i zgrzybiały arcybiskup katolicki będzie miękki jak wosk i że z nim sprawa będzie łatwiejsza aniżeli z patriarchą Tichonem. Tymczasem on pod każdym względem o całe niebo patriarchę przewyższa". Jak się później dowiedziałem, mieli tak arcypasterza, jak i mnie rozstrzelać. W głosowaniu w "WCzK" przeważył jeden głos, i dzięki temu życie nasze ocalało. Po badaniu w ciągu kilku dni następnych wobec JE arcypasterza zastosowane zostały pewne represje. Czuć było, że nadchodzi jakaś burza. Nie trzeba było na nią długo czekać. Pewnego razu w nocy, w porze, kiedy zwykle zabierano na rozstrzelanie, JE arcypasterza zabrali z rzeczami. Była północ. Światło w celach było zgaszone. Wszyscy już byli w łóżkach. Naraz zapłonęło, drzwi się otwarły i do celi wszedł z posterunkowym uzbrojony milicjant. Kazali JE arcypasterzowi wstać i zabrać z sobą rzeczy. 33 Miny przybyłych i wszystkie inne okoliczności nic dobrego nie wróżyły. Tak arcypasterz, jak ja byliśmy głęboko przekonani, że go biorą na rozstrzelanie. Co wtedy i później w noc przeżyłem - niepodobna opisać. Starałem się być spokojnym, ale byłem nim tylko na zewnątrz. Wewnątrz wszystko we mnie się trzęsło, drgało, tętniło, a wyobraźnia przedstawiała całą okropność i zgrozę tej tragicznej chwili, jaką musiał przeżywać dostojny mój współwięzień. Tymczasem arcypasterz, najspokojniej rozmawiając ze mną i z milicjantem, ubrał się, zabrał z sobą kilka drobnych rzeczy - resztę pozostawił u mnie - pobłogosławił mnie jak gdyby ostatni raz w życiu i zostawił mnie samego z okropnymi myślami i rozognioną wyobraźnią. Nazajutrz wstałem niewyspany, rozbity, złamany brzemieniem nieszczęścia, jakie jak mniemałem, spotkało naszą nieszczęśliwą archidiecezję. Wtem drzwi się otwierają i u wejścia staje milicjant w najlepszym humorze. - Arcybiskup - powiada - przysłał mnie po swoje rzeczy. - Gdzie on jest? - pytam zdziwiony. - W mieszkaniu komendanta! - brzmiała odpowiedź. Była to prawda. Potem codziennie się widywałem z arcypasterzem podczas przechadzek na wspólnym terenie więziennego deptaka. Kiedy bolszewicy przeznaczyli JE arcybiskupa na wymianę, postanowili z nim łagodniej się obchodzić i w tym celu zaproponowali mu areszt domowy, a gdy on się na to nie zgodził, wyznaczyli mu pokój w prywatnym mieszkaniu komendanta. W czerwcu tak JE arcybiskupa, jak i resztę zakładników (oprócz mnie przez pomyłkę zostawionego), wywieziono do Moskwy, skąd późną jesienią dostali się do Polski. Zostałem w więzieniu sam wśród osób, obcych mi narodowością i poglądami. Co prawda, spotykałem się z nimi 34 tylko na przechadzkach. W celi nie miałem nikogo. Byłem wśród świata w zupełnym ustroniu. Nikt mi nie przeszkadzał. Mogłem czytać, pisać; modlić się i zajmować się badaniem przyrody. W celi bowiem swojej miałem kilkanaście much, kilka prusaków i jednego pająka. W chwilach odpoczynku przyglądałem się polowaniu pająka na muchy, dziwiłem się głupocie much i zachwycałem się słuchem, wzrokiem, zręcznością i przebiegłością prusaków, które gęsiego skradały się do moich produktów. Podczas przechadzek prowadziłem dysputy na tematy religijne i społeczne. Nieraz katolicy obojętni pod względem religijnym, pod wpływem dłuższych rozmyślań tak nad sobą, jak i nad tym, co się wkoło nich działo, korzystali z mojej obecności i szczerze się spowiadali. Pewien rosyjski dygnitarz, który za caratu zajmował wysokie w społeczeństwie stanowisko, również zdecydował się i odbył spowiedź. Nie spowiadał się od lat dwudziestu. Nazajutrz po spowiedzi był w dobrym humorze. Jak dziecko cieszył się z czystości swego sumienia i bardzo żałował, że tyle lat przeżył bez spowiedzi, nie przypuszczając nawet, ile ona daje człowiekowi wewnętrznego pokoju i męstwa. Pewien oficer rosyjski, ongiś mój uczeń, krzepił się medytacjami o nieśmiertelności duszy. Pewnego razu tak mi powiedział: - Kiedyś, ucząc się apologetyki, uważnie słuchałem wykładu o nieśmiertelności duszy. Słuchałem, ale nie analizowałem go ani też głębiej się nie zastanawiałem. Dowód o bezwzględnej Sprawiedliwości, która wynagradza dobro, a karze za zło popełnione, najmniej ze wszystkich innych dowodów mnie przekonywał, choć nic mu nie mogłem zarzucić. Dopiero teraz, zastanawiając się nad tym całymi dniami, przekonałem się, że jest to największy dowód nieśmiertelności duszy. Jeżeli są prawa fizyczne, fizjologiczne, 35 logiczne etc., to muszą być niezawodnie i moralne, o których istnieniu wyraźnie nam mówi nasza świadomość. Niech bolszewicy mówią, co im się podoba, ale sumienie jest. Mówią, że ono się rozwinęło drogą ewolucji, ale zapominają o tym, że rozwijać się może tylko to, co jest; to, czego nie ma, rozwinąć się nie może. Sumienie zaś wyrzuca nam wszelką niesprawiedliwość i grozi odpowiedzialnością za nią. Odpowiedzialność ta nie jest bynajmniej złudzeniem. Dobro musi być nagrodzone, a zło ukarane na zasadzie przyczynowości, albowiem przyczyna dobra wywołuje skutki dobre, a przyczyna zła - skutki złe. Wszak w tym życiu każdy grzech sprawia nam cierpienia fizyczne lub moralne. Za rozpustę, obżarstwo, pijaństwo, hołdowanie tytoniowi - mamy choroby i niemoc fizyczną; za nieposłuszeństwo, obrazę rodziców lub starszych - lęk, wstyd i nieprzyjemność. Ale nie każde zło pociąga za sobą natychmiastowy skutek. W naszym postępowaniu tkwi wiele przyczyn, których skutki ujawnią się dopiero po naszej śmierci. Któż będzie za nie odpowiadał, jeśli nie my? Kto zadośćuczyni sprawiedliwości za czyny nasze? Jeśli nic nie ginie w przyrodzie - to nie może zginąć i odpowiedzialność! Bóg nieskończenie sprawiedliwy zażąda rachunku. Ile teraz zła robią bolszewicy: rabunki, kradzieże, zabójstwa, rozpusta, męczenie niewinnych w więzieniach itd. Czy oni za to wszystko doczekają się należytej kary w tym życiu? Wątpię! Obrachunek będzie po śmierci. Niemcy ufali w technikę i w siłę swego oręża; nie szanowali przyrodzonych praw Polaków. Co się stało? Technika ich i oręż zgotowały im ruinę, a Polacy od nich odpadli. Rosja podbiła pod swe panowanie kilkadziesiąt narodowości. Nie dawała im ani swobody wyznania, ani wolności życia kulturalnego. Gnębiła i pastwiła się nad nimi. Jakiż skutek? Narodowości albo się od niej oddzieliły, organizując 36 się w państwa niepodległe, albo potworzyły samorządy. Religia państwowa najwięcej teraz cierpi i znosi jarzmo bolszewickie. Tak prawo moralne bezwzględnej sprawiedliwości ujawniło się i tu. Czy w zupełności? Śmiało można powiedzieć: nie! Za wiele jeszcze niesprawiedliwości, obrachunek będzie dopiero w życiu pozagrobowym. Skoro jest Bóg i prawo moralne, musi być życie pozagrobowe, w którym będzie wypłacone każdemu według jego zasług... Słuchając powyższego rozumowania, przekonałem się, że więzienie nie jest złem jednakowym dla wszystkich. Wielu ludzi umie z niego skorzystać duchowo. Zwłaszcza dla tych, którzy nie lubią zastanawiać się nad swoim zbawieniem, może się ono stać bardzo pożytecznym. Pewnego razu wezwano mnie do komisarza śledczego. Był to młody człowiek, około 20 lat mający, z wszystkimi cechami degenerata. Przyjął mnie grzecznie. Wskazał krzesło. Usiadłem. Zaczęło się badanie. Chodziło o to, czy jestem z urodzenia arystokratą, a przynajmniej szlachcicem; czy posiadam jaką bądź nieruchomość; czy mam bliskich krewnych, gdzie mieszkają, czym się zajmują, jaki jest ich stan majątkowy? Dowiedziawszy się, że pochodzę z kresów wschodnich, zapytał: - Może pan jest Białorusinem, nie Polakiem? - Jestem Polakiem! - odpowiedziałem. - Wszak pan w Polsce się nie urodził? - Urodziłem się w granicach dawnej Polski. Zresztą mniejsza o to. O przynależności do tej lub innej narodowości decyduje nie urodzenie, lecz przede wszystkim własne przekonanie, potem wychowanie, a następnie szczep, z którego się człowiek rodzi. Wychowanie i krew są pierwszorzędnymi czynnikami, które wyrabiają przekonania narodowościowe. Wszystkie inne czynniki mają tylko mniejszy lub większy wpływ. Co do mnie, z rodziny wyniosłem 37 i krew, i wychowanie polskie. - Czy rodzina pańska religijna? - Tak! - rzekłem. - W zeszłym stuleciu w mojej rodzinie było trzech męczenników za wiarę. - Co was pociąga do tej religii? - zapytał urzędnik śledczy z lekkim niezadowoleniem w głosie. - Wszak Kościół wasz już się przeżył. Tyle nabroił w ciągu wieków, że mógł zrazić każdego człowieka bezstronnego. Dziwię się, że pan, człowiek inteligentny, może poważnie mówić o tej religii, która się nadaje tylko do archiwum. Teraz jest nowa religia - religia przyszłości, komunizm. - Właśnie - odparłem - dlatego że jestem człowiekiem inteligentnym, zupełnie serio i z przekonania mówię o swojej religii. Kościół nasz nie przeżył się wcale, gdyż i dziś odradza i kształci duchowo tak jednostki, jak i narody. Jasna, wyrazista, całkowita i niezachwiana jego prawda pociąga każdego, kto poznał jej całokształt. Kościół katolicki ma w sobie siłę żywotną i życiodajną. Pomimo ciągłych prześladowań w ciągu swego istnienia nie tylko się nie uszczupla, ale z dniem każdym wzrasta i potężnieje. Gdy malutka Belgia zaczęła wprowadzać zasady katolickie w życie społeczne, w ciągu kilkudziesięciu lat stała się jednym z najzamożniej szych i najbardziej cywilizowanych państw. Zrozumiała widocznie znaczenie katolicyzmu i Francja, która o ile nas nie mylą ostatnie wiadomości, z wielkim zapałem przywraca mu należne miejsce w społeczeństwie. - Dlaczegóż inne katolickie kraje stoją niżej pod względem kulturalnym aniżeli niekatolickie? - Czy tak jest, jak pan mówi - ciągnąłem - trudno z pewnością powiedzieć. Ale dajmy na to, że tak jest. Jakiż stąd wniosek? - Że katolicyzm - przerwał mi - już nie kształci i nie 38 cywilizuje społeczeństwa. - Przepraszam - rzekłem- ale jakie pan ma dowody, że temu winien katolicyzm? Czy nie jest to raczej winą rządów socjalistycznych, które tyranizują ludność katolicką, walczą z Kościołem, a kształcą narody nie w duchu religii katolickiej, lecz w duchu swoich mrzonek? Jeśli więc jest w jakimś państwie katolickim zastój kulturalny, przyczyną tego jest bezwyznaniowy socjalizm, który stojąc u steru państwa, nie dopuszcza Kościoła do rozwinięcia swojej zbawiennej i cywilizacyjnej działalności. Dopóki bowiem religia katolicka w jakimkolwiek bądź państwie jest jedynie szyldem tradycyjnym, nie zaś gwiazdą przewodnią dla społeczeństwa, rodziny i jednostek, dopóty nie można jej logicznie czynić odpowiedzialną za zastój kulturalny danego państwa. Nie religia katolicka tu winna temu, ale rząd i społeczeństwo, noszące nieraz imię katolickie, lecz nie żyjące po katolicku. Nie może katolicyzm odpowiadać za skutki, których nie jest przyczyną. Oprócz tego trzeba dla bezstronności sądu uwzględnić geograficzne położenie kraju, jego przyrodzone bogactwa, klimat, temperament narodowy, tudzież stosunek innych państw, zwłaszcza ościennych. Zresztą w czymże się ujawniła wyższa kultura państw akatolickich? W przemyśle i handlu? Sądzę, że nie! Można być dobrym przemysłowcem lub kupcem i jednocześnie marnym, niekulturalnym człowiekiem. Rzetelna bowiem kultura ujawnia się w należytym wychowaniu i moralnym podniesieniu społeczeństwa. Dużo przed wojną mówiono o kulturze Niemców. Wojna dowiodła, że kultura ich była przeważnie zewnętrzną. Najzdrowszą zaś część narodu niemieckiego stanowią właśnie katolicy. - Według zdania pańskiego - rzekł urzędnik - Kościół katolicki koniecznie musi rodzić dobro. A cóż pan powie 39 na tę nieprzeliczoną ilość złych katolików, duchownych i nawet papieży? - Nie trzeba - odparłem - przesadzać! Złych katolików, a tym bardziej duchowieństwa, jest mniej aniżeli pan przypuszcza. Kościół katolicki liczy dziś swoich członków z górą 300 milionów. W obecnej Rosji jest, sądzę, jeszcze około 300 kapłanów. Proszę mi wyliczyć złych kapłanów katolickich i katolików, których pan zna osobiście. Milczenie. - Otóż pan milczy - mówiłem dalej - bo, jak przypuszczałem, żadnego pan nie zna, a powtarza za innymi towarzyszami, którzy tyluż znają, co i pan. Co do mnie, nie będę twierdził, że tak katolicy, jak i duchowni byli lub są wszyscy dobrzy. Owszem, powiem, że nawet na 265 papieży znalazło się kilku złych. Ale niech pan na chwilkę zapomni o złych i wyobrazi sobie poprzez dziewiętnaście wieków istnienia Kościoła miliardy katolików dobrych; niech przedstawi sobie miliony idealnych ludzi, pełnych miłości, zaparcia się i poświęcenia, zwanych u nas świętymi; niech się przyjrzy dziełom przez nich dokonanym, a wtedy to wszystko olśni pana tak dalece, że cieni na katolicyzmie więcej nie zobaczy. Niech pan przeczyta historię cywilizacji, a przekona się, że znaczna większość uczonych, którzy się przyczynili do wzniesienia gmachu obecnej cywilizacji i kultury, byli to katolicy. I dziś śmiało mogę twierdzić, że więcej jest wśród wielkich uczonych katolików aniżeli przedstawicieli innych wyznań. A czy pan kiedy pomyślał, co Kościół katolicki robi dla dzikich ludów? Wy do dzikich nie idziecie ze swoim marksizmem. Wy ich nędzy nie widzicie. Wśród nich swojego komunizmu nie wprowadzacie. Wy idziecie tam, gdzie już jest kultura, gdzie są kapitały, gdzie ludziom lepiej się żyje aniżeli w stanie dzikości. Do dzikich idzie misjonarz katolicki. 40 Uczy się ich języka, tradycji i obyczajów. Układa pierwszą gramatykę, pierwszy słownik, historię i geografię danego plemienia. Wznosi tam świątynię chrześcijańską, a obok niej szkołę. Kształci ten lud i wychowuje. A kiedy nieraz, po wiekach wysiłków i pracy, poświęcenia i ofiar podniesie go do wyżyn dzisiejszej cywilizacji chrześcijańskiej, przychodzą socjaliści i malkontenci rozmaitych kategorii i odcieni, usiłując to zburzyć, a przynajmniej dalszy rozwój cywilizacyjny powstrzymać. A jakby to dobrze było, gdyby zamiast prześladować i męczyć w więzieniach, jak mnie obecnie, wezwano nas do wspólnej z wami pracy nad kulturalnym podniesieniem społeczeństw... - Kogo to, was? - przerwał mi urzędnik. - Nas, księży katolickich! - odpowiedziałem. - Cóż byście zrobili? - Gdybyśmy zreformowali wasz program polityczny i społeczny podług zasad chrześcijańskich i zaczęli z wami usilnie pracować - być może po stu latach większość Rosji utworzyłaby dobrowolną komunę. Wy zaś komuny nie zaprowadzicie na stałe. Wszystko bowiem, co siłą i przemocą jest narzucone, przy pierwszej sposobności w tenże sposób będzie zrzucone. Zresztą brak wam sumienności i uczciwości... - Tak mówić zabraniam! - przerwał urzędnik. - To oszczerstwo! - Przepraszam - odparłem - wcale to nie jest oszczerstwem. Czy pan nie czytuje "Północnej Komuny"? Wszak wy sami codziennie tam komunikujecie o zbrodniach i występkach popełnianych przez waszych towarzyszy. - Że są wśród nas nieuczciwi - rzekł już łagodniej - na to się trzeba zgodzić. Takich wyrzucamy z partii. Nie można jednakże tego powiedzieć o wszystkich. - Zapewne - rzekłem - do waszej partii przeważnie należą 41 byli chrześcijanie. Wychowanie chrześcijańskie oraz wpływ mimowolny społeczeństwa chrześcijańskiego niejednego z nich dotąd podtrzymuje w uczciwości. Wasz zaś program uczciwych ludzi wychować nie może, gdyż nie ma ani środków stosownych, ani sankcji odpowiedniej. Za pomocą terroru nikogo wychować nie można. Potrafi ten kraść własność komunalną, komu pozwolono rabować -prywatną. Potrafi intrygować i w inny sposób szkodzić swoim ten, komu zaszczepiono nienawiść klasową. Nie będzie się krępował niczym ten, kto nie jest przekonany o nieśmiertelności duszy i o istnieniu sądu Bożego. Po takim mniej więcej badaniu wróciłem do swojej samotni. Po kilku dniach napisałem protest do Komisariatu Sprawiedliwości. Wykazałem bezpodstawność uwięzienia mego i żądałem natychmiastowego wypuszczenia albo odesłania mnie do reszty zakładników polskich. Na skutek całego szeregu protestów od rozmaitych więźniów przyjechała do więzienia specjalna komisja, która miała na miejscu rozpatrywać słuszność skarg i obdarzać wolnością tych, którzy będą uznani za nieszkodliwych dla państwa. Kiedy komisja przyszła do mojej celi, jeden z jej członków zapytał mnie: - Za co pan siedzi? - Za nic! - odpowiedziałem. - Jak to za nic? - Albo ja wiem? Wiem, że nie mam żadnej winy. - To być nie może! - rzekł z oburzeniem. - Jest! - odparłem - Bo czyż to przestępstwo, że się urodziłem Polakiem? - Trzymają tu pana w charakterze zakładnika? - Tak! - odpowiedziałem. - A więc jest za co! - zakończył. Komisja poszła. W kilka jednakże godzin później byłem na wolności i witałem 42 w swoim mieszkaniu ojca, który dowiedziawszy się o moim areszcie, z wielką trudnością - mimo różnych przeszkód - przyjechał do Piotrogrodu, aby mnie za jaką bądź cenę wydostać z więzienia. Było to 22 lipca 1919 roku. W OBRONIE KOŚCIOŁA JE arcybiskup metropolita Ropp po przeczytaniu konstytucji sowieckiej od razu przewidział wszystkie jej następstwa dla Kościoła świętego. Toteż w krótkim czasie postanowił uświadomić pod tym względem tak duchowieństwo, jak i wiernych. We wszystkich parafiach z jego rozporządzenia powstały komitety dla obrony Kościoła i majątku kościelnego. Na czele wszystkich komitetów stała centrala, zostająca pod bezpośrednim kierownictwem samego metropolity. Zadaniem ich było wspierać materialnie zarząd archidiecezjalny, pojedyncze kościoły w archidiecezji oraz zbiorowo występować wobec rządu sowieckiego w obronie zagrożonych praw boskich i kościelnych, tudzież swoich pasterzy. Bolszewicy konfiskowali księgi metrykalne, zabierali pod swój zarząd cmentarze, zagarniali pod swoją opiekę i kierownictwo szkoły i przytułki katolickie, odbierali ziemię i domy kościelne oraz znosili wszelkie instytucje religijne i dobroczynne. Duchowieństwo także było zagrożone. Na razie bolszewicy postanowili duchownych pociągnąć do wojska. Jednakże wpływ, jaki wywarło duchowieństwo francuskie we własnej armii, powstrzymał ich od tego kroku. Natomiast brano duchownych do przymusowych robót. Kazano zamiatać ulice, czyścić gmachy rządowe, wozić śmieci itd. Cmentarz katolicki w Piotrogrodzie w dzielnicy Wyborskiej strasznie ucierpiał. Bolszewicy gospodarowali tam po 43 swojemu. Rozbijali pomniki, otwierali groby, włamywali się do kapliczek pomnikowych. Wszystkie metalowe trumny tak na cmentarzu, jak znajdujące się w podziemiach kościoła wyborskiego skonfiskowano wraz z kosztownościami, jakie w nich znaleziono, a prochy zmarłych przesypano w drewniane trumny i wywieziono na cmentarz Uspieński, odległy o kilka stacji od Piotrogrodu. W tych wszystkich wypadkach komitety parafialne odegrały niepoślednią rolę. Chociaż w rezultacie bolszewicy dopięli swego, jest jednak niezaprzeczoną zasługą komitetów, że nieraz potrafiły wstrzymać grożące niebezpieczeństwo na długi okres czasu. Dzięki wskazówkom JE arcybiskupa metropolity całe duchowieństwo wiedziało, czego się trzymać należy. I chociaż JE arcypasterz Ropp został aresztowany, a następnie wywieziony do Polski, duchowieństwo aż do ostatnich czasów trzymało się jego poleceń. Walka z ateizmem bolszewickim nie była łatwa. Bolszewicy bowiem główne swe siły przeznaczyli na agitację antyreligijną. Nie było tygodnia, w którym by nie urządzili jednego lub więcej rzekomo naukowych odczytów lub mityngów, podkopujących dogmaty religijne. Trzeba było przeciwdziałać. Pod przewodnictwem śp. prałata K. Budkiewicza regularnie co tydzień odbywaliśmy naradę. Kolejno chodziliśmy na antyreligijne odczyty, referowaliśmy je potem przed sobą, a w niedziele i święta dawaliśmy im należytą odprawę z ambon. Oprócz tego przy kościołach prowadziliśmy staranną katechizację dzieci, młodzieży i starszych. Przy kościele św. Katarzyny otworzyliśmy kursy teologiczne dla inteligencji obojga płci oraz rosyjskie naukowe odczyty dla wszystkich z udziałem osób świeckich. Po każdym takim odczycie była dysputa publiczna. Te nasze usiłowania nie zostały bez skutku. Katolicy 44 uświadomili się i utwierdzili w wierze, prawosławni zaczęli się coraz częściej nawracać. Potworzyły się stowarzyszenia tercjarskie i bractwa Przenajświętszego Sakramentu ze sprężystą organizacją, które niejedną przysługę oddały Kościołowi. Zrozumieli bolszewicy, że swoimi odczytami nic nie wskórają. Przeciwnie, te odczyty dają tylko powód księżom do wystąpień. Toteż w 1922 roku prawie zupełnie ich zaniechali. Postanowili natomiast wyłapać dzielniejszych księży i zabronili nauczać religii dzieci i młodzież aż do 18 lat, i to nawet w kościele. Akcji katolickiej w tym czasie sprzyjały warunki społeczne. Piotrogród z czerwonego powoli stawał się białym. Obiecanki bolszewickie zostawały w sferze marzeń zaczadzonych głów. Oto pobieżny szkic życia piotrogrodzkiego w 1920 roku. Fabryki przeważnie stoją, gdyż nie ma surowca. Robotnicy politykują i marzą tylko o chlebie powszednim, który zdobywają, okradając niemiłosiernie fabryki. Handlu nie ma. Są tylko sklepy państwowe, w których sprzedaje się w ściśle określonej ilości i w pewnych odstępach czasu skonfiskowane poprzednio towary. W niektórych punktach miasta mieszkańcy sprzedają resztki swoich rzeczy lub wymieniają na inne, aby drogą dalszej wymiany dostać skądkolwiek kawałek chleba. Głód panuje straszny. Na ulicach nie ma dorożek. Z wielką trudnością można wynająć gdzieś dorożkarza - przeważnie za jakąś prowizję. Bruk na ulicach i chodniki bardzo nadpsute. Na każdym kroku spotyka się ludzi opuchniętych, nabrzmiałych od głodu, o cerze twarzy blado błyszczącej. Tu i tam wybladłe, wynędzniałe, z zapadłymi oczami dzieci. Czasem na małym wózku lub saneczkach wiozą krewni na wieczny spoczynek nieboszczyka. Głodni padają nieraz na ulicy, proszą na miłość boską o kawałek chleba, ale przechodnie obojętnie ich mijają, nie zwracając 45 na nich najmniejszej uwagi. Pamiętam, że musiałem raz poruszyć milicję bolszewicką, aby pewnego biedaka, umierającego z głodu, zabrano z ulicy do szpitala. W szpitalach chłodno i głodno jak w całym mieście. Lekarze oglądają chorych powierzchownie, albowiem z braku lekarstw leczyć nie mogą. Olbrzymie trupiarnie miejskie nie mieszczą już zmarłych. W zimie całe stosy trupów nagich i zamarzłych układano na dziedzińcu przy trupiarniach. Nieboszczyków wywozili w olbrzymich skrzyniach na cmentarz i tam nagich grzebali we wspólnej mogile. Codziennie musieliśmy udawać się do chorych i umierających z sakramentami lub grzebać umarłych. W czasie takich wycieczek widziało się sceny rodzinne, o których lepiej przemilczeć. I nie trzeba myśleć, że tak cierpiał tylko lud ubogi. Byłem u rodzin książęcych, senatorskich i arystokratycznych, znoszących straszny chłód i głód. Jedyna pociecha, że niejeden z członków takich rodzin pod wpływem nędzy zwracał się ku prawdziwej wierze i przynajmniej umarł jako katolik. Często te usta, które się ongi brzydziły muchą na talerzu, zajadały z apetytem mięso kocie, psie lub szczurze. Konina ze starych, chudych, a nieraz zdechłych koni należała do rzadkich przysmaków. Dobrze mieli się tylko bolszewicy i w ogóle ludzie nieuczciwi. Z uczciwych najlepiej radzili sobie katolicy, jakkolwiek i z nich wielu wymarło. W zimie było najgorzej. W lecie korzystali z trawy. Już wiosną liczne rodziny skubały trawę, suszyły ją w piecu, mełły na młynkach i przesiewały. Z mączki w taki sposób powstałej, z dodaniem odrobiny chleba lub mąki pieczono placki, z resztek trawy gotowano zupę. "Zdaje się, człowiek dobrze sobie podje - mówił mi raz pewien robotnik - ale zanim dojdzie na miejsce pracy, znowu czuje się głodnym". Niejeden umiał sobie jakoś radzić, ale przeszkadzali mu bolszewicy. Zmobilizowali bowiem wszystkich do 46 pracy. Każdy musiał mieć rządową posadę. Okazało się, że na tych posadach było ludzi za dużo. Zgłodniali pracować należycie nie mogli. Toteż marnowali tylko czas i tracili na próżno swe siły. Dopiero po bolesnym doświadczeniu bodaj czy nie większość została z posad zwolnioną i mogła naturalnie pomyśleć wtedy o pracy prywatnej. Na wsi można było dostać jeszcze chleba, ale nie pozwalano z miast wyjeżdżać. Kto otrzymał pozwolenie na wyjazd, nie zawsze mógł kupiony chleb przywieźć w całości, gdyż bolszewicy na dworcach kolejowych robili rewizję i wszystko, co znajdowali z prowizji, zabierali dla siebie. Nic też dziwnego, że ludność coraz mniej zaczynała wierzyć bolszewikom i coraz bardziej zniechęcała się do nich. Krytykowano i łajano ich wszędzie. Wszystkie więzienia wciąż były przepełnione niezadowolonymi. Nie pomagały ani groźby, ani rozstrzeliwania. Ludność domagała się chleba, a wydzielano jej owies, przegniłą rybę (wobrę) i kartofle w homeopatycznych dawkach. PODRÓŻ DO ARCHANGIELSKA Już w roku 1920 dużo parafii i kościołów było bez kapłanów. Jedni bowiem uciekli przed grożącym im rozstrzelaniem, innych uwięził rząd sowiecki. Kiedy Anglicy opuszczali Archangielsk, wyjechali z nimi i księża archangielscy. Parafia była od pół roku bez opieki kapłańskiej. Nadchodziły Święta Wielkanocne. Katolicy archangielscy usilnie prosili JE arcybiskupa Cieplaka, aby jeżeli nie na stałe, to przynajmniej na święta przysłał skądkolwiek kapłana. Los padł na mnie. W końcu marca otrzymałem rozkaz niezwłocznego udania się do Archangielska. Wywiązać się z tego rozkazu naonczas nie było łatwo. Na kolejach panował 47 wielki nieład i bezrząd. Wyjeżdżać wolno było tylko za osobnym pozwoleniem. Rozpocząłem starania o wyjazd. Z podaniem parafian archangielskich zaopatrzonym w liczne podpisy udałem się do Komisariatu Sprawiedliwości. Przedstawiłem się i wyłuszczyłem całą sprawę, kładąc nacisk na to, że jest to "wola ludu", której ulec muszę. - Nie pozwolicie pojechać - mówiłem - to lepiej dla mnie! Będę siedział na miejscu, nie doznając niewygód w podróży. Ale czy będą z tego zadowoleni mieszkańcy Archangielska? Oto pytanie! Całe ich niezadowolenie obróci się przeciwko rządowi. I wy sami będziecie tego przyczyną. Bolszewicy zazwyczaj liczyli się z wolą ludności. Kokietowali ją, albowiem czuli, że ich stanowisko było podówczas słabym, słabszym niż kiedykolwiek później. Po dwóch czy trzech dniach Komisariat Sprawiedliwości załatwił podanie orzeczeniem, że nie sprzeciwia się memu wyjazdowi. Z tym pismem udałem się nazajutrz do wydziału piotrogrodzkiej "czeki", gdzie musiałem po kilkagodzinnym staniu w kolejce wypełnić szczegółowy kwestionariusz dotyczący przeszłego i obecnego mego życia. Wydali mi jakiś świstek i kazali z nim przyjść po odpowiedź "może dziś wieczór, może jutro". Bądź co bądź, pozwolenie rządowe na wyjazd dostałem. Chodziło teraz o kupienie biletu. Sprawa nie mniej zawiła. W tym celu trzeba było dostać wyciąg z księgi Komitetu Domowego, złożyć kartki aprowizacyjne w rządowym sklepie i od niego otrzymać pokwitowanie. To pokwitowanie i wyciąg z księgi domowej, potwierdzony przez osoby do tego przeznaczone, należało zanieść do Centralnego Zarządu Aprowizacyjnego, który na tym kładł swoją rezolucję. 48 Z tymi papierami oraz z pozwoleniem na wyjazd trzeba było przedstawić się w specjalnej instytucji, która na ich podstawie wydawała zezwolenie na kupienie biletu kolejowego. Mając dwa pozwolenia - na wyjazd i na zakup biletu - można było nabyć bilet na dworcu kolejowym w ciągu jednej doby, a w wyjątkowym razie w ciągu dwóch. Dzięki protekcji i pomocy osób życzliwych, o ile pamiętam, wszystkie te sprawy biletowe załatwiłem w ciągu jednego dnia. Wyjechałem. Wagony brudne. W niektórych oknach szkła powybijane. Wewnątrz tłok. Dwa razy rewidują rzeczy. Nareszcie przyjechałem do Wołogdy. Dalej jechać zaraz nie mogłem, gdyż po pierwsze, pociągi z Wołogdy do Archangielska szły dwa razy na tydzień, a po wtóre, władza miejscowa nie uznała pozwolenia wydanego mi w Piotrogrodzie. Udałem się do miejscowego proboszcza, księdza Jana Worsława, który z wielką radością mnie przyjął, choć sam cierpiał głód i mieszkał ledwie że nie na poddaszu. Cały bowiem majątek kościelny wraz z domem dwupiętrowym zabrali bolszewicy. Jemu zostawili zaledwie malutki pokoik. Kilka miesięcy temu był skazany na rozstrzelanie wskutek niesłusznego podejrzenia o szpiegostwo. Na dwie czy trzy godziny przed wykonaniem wyroku został uratowany przez prawosławnych robotników miejscowej kolejowej fabryki, którzy stanowczo upomnieli się o jego zwolnienie. Około 1000 robotników zażądało od miejscowej "czeki", aby ksiądz proboszcz, jako człowiek nieposzlakowanego życia i ich osobisty dobrodziej, był natychmiast wypuszczony na wolność. W razie odmowy grożono gwałtem. Wskutek tego "czeka" zwolniła księdza proboszcza pod warunkiem, że bez jej wiedzy z Wołogdy nigdzie wyjeżdżać nie będzie. W dzień, zdaje się, mojego przyjazdu, kazano mu oczyścić 49 ze śniegu i lodu ulicę przed kościołem. Wybraliśmy się na tę robotę we dwóch. Pracy było dużo i gdyby nie pomoc kilku parafian, musielibyśmy pracować i nazajutrz. Wieczorem wróciliśmy zmęczeni do schroniska proboszcza. Tu ksiądz proboszcz opowiedział mi niektóre szczegóły ze swego życia i stosunków parafialnych. Parafia wołogodzka w promieniu mniej więcej 80 000 km2 liczyła do przewrotu bolszewickiego z górą 1000 osób. Obecnie liczy najwyżej 200 osób, z których tylko 60 przypada na miasto. Wkrótce ta liczba jeszcze się zmniejszy, gdyż każdy, kto może, wraca do kraju - do Polski, Łotwy lub Litwy. Piękny, murowany, gotycki kościółek świeci teraz pustkami. Nazajutrz znowu wędrowałem od Annasza do Kajfasza, wyrabiając niezbędne mi do dalszej podróży papiery. Tu oprócz zwykłych instancji musiałem dostać pozwolenie i od władz wojskowych, albowiem w okręgu archangielskim panował wtedy stan wojenny. Przychodzę więc do biura wojskowego. Przy stole z miną nader poważną siedzi jakiś żołnierz, zaledwie umiejący jako tako pisać. Był to sekretarz komisarza wojskowego. Osobistość nie lada jaka, od której zależał mój los. - Czy mogę dostać pozwolenie na dalszą podróż do Archangielska? - zapytałem pokornie. -Skąd ty? - Z Piotrogrodu. - Kto jesteś? - Ksiądz. - Po co jedziesz? - Wezwano mnie na nabożeństwo wielkanocne. - A, modlić się, znaczy - rzekł z niezadowoleniem. -Nic z tego nie będzie. Tam jechać nie można. Ja ciebie nie puszczę. - Tym lepiej! - odparłem, mając pewne doświadczenie, 50 jak trzeba rozmawiać z urzędnikami bolszewickimi. - Czemu lepiej? - zagadnął. - Bo jadę tam nie dla przyjemności - zacząłem mu objaśniać. - Wolę siedzieć na miejscu niż wałęsać się po kolei i obijać sobie boki w natłoku. Strzeliło coś do głowy obywatelom Archangielska, że mnie aż z Piotrogrodu wywlekli. Proszę tylko napisać mi odmowę na pozwoleniu z Piotrogrodu, abym mógł wytłumaczyć się wobec parafian archangielskich. Te słowa widocznie podziałały na bolszewickie usposobienie sekretarza. Kazał mi chwilkę zaczekać i wyszedł do komisarza. Po kilku minutach z nadąsaną miną odbierałem rzekomo niemiłe mi pozwolenie. Z tym pozwoleniem udałem się do zarządu cywilnego, gdzie również po pewnych targach otrzymałem zezwolenie na kupno biletu. Bądź co bądź, wyjechałem z Wołogdy. Pociąg, którym jechałem, przedstawiał obraz rozpaczy. Poza wagonem przeznaczonym dla różnych delegatów rządowych nie było żadnego wagonu porządnego. Jechałem w wagonie towarowym. Umieściłem się w ciemnym kąciku. Pociąg sapał i gwizdał, ale szedł powoli. W połowie drogi spostrzeżono, że niektóre wagony były zahamowane. Po zluźnieniu hamulców jechaliśmy prędko. Bardzo się z tego cieszyłem, albowiem miałem takie towarzystwo, jakiego nawet w Rosji dotąd nigdzie nie spotkałem. Byli to przeważnie żołnierze czerwoni, komuniści. Rozmawiali i śpiewali tak wstrętnie, że nie wiedziałem, co robić z uszami. Pierwszy raz w życiu zazdrościłem głuchym. 51 W AR CHANGIELSKU Do Archangielska przyjechałem około północy. Pieszo razem z innymi udałem się do miasta, które leży na prawym brzegu północnej Dźwiny, o 60 km od Morza Białego. Miasto ciągnie się wzdłuż na przeszło 10 km, wszerz na jeden lub półtora. Oświetlenie elektryczne. Tramwaju w nocy nie było; musiałem kilka kilometrów iść pieszo, spotykając po drodze arcyniemiłych policjantów. Pierwszy, którego miałem nieszczęście spotkać, zatrzymał mnie i zażądał pozwolenia wydanego przez miejscowego komendanta na prawo wychodzenia w nocy na miasto. - Takiego pozwolenia nie mam - powiedziałem. - W takim razie - odparł flegmatycznie - idziemy do cyrkułu; dowiemy się, coś ty za jeden. - Panie - rzekłem - wziąć żadnego pozwolenia nie mogłem, albowiem dopiero co przyjechałem. Nie moja wina, że pociąg się spóźnił na pół doby. Na dworcu zostawać nie wolno. Czy pan nie widzi, że idę z bagażem? Kim jestem, może się pan dowiedzieć z moich dokumentów. W tej chwili je panu pokażę. Przy tych słowach zacząłem wydostawać swoje papiery. Mówiłem grzecznie - w tonie prośby. Po papiery sięgnąłem ruchem pewnym. Nie wiem, co właściwie podziałało na policjanta. Dość, że dokumentów nie oglądał, ale tonem człowieka, który zna swoją wartość i władzę, rzekł: - Ruszaj! Tylko prędzej, bo cię inny przyłapie. Z innymi będzie gorzej! Naturalnie, ruszyłem prędzej ostatkami sił, gdyż waliza moja była ciężką. Niestety, niedaleko od kościoła zaszedł mi drogę drugi policjant. 52 - Pozwolenie? - zapytał. - Dobrze! - powiedziałem i sięgnąłem ręką w zanadrze, chcąc pokazać mu pozwolenie na prawo wjazdu. Policjant, widząc mój ruch pewny, był przekonany, że mam żądane pozwolenie. - Możesz iść! Nareszcie dotarłem do kościoła. W Archangielsku zabawiłem dwa tygodnie. Chociaż katolików zostało mało, pracy miałem dość. Poza zwykłymi obowiązkami kapłańskimi uważałem za rzecz na czasie wypowiedzieć szereg konferencji apologetycznych i przygotować parafian do walki z bolszewikami. Archangielsk wtedy przeżywał jeszcze pierwsze dni rewolucji, gdyż przez dłuższy czas zajęty był przez Anglików. Anglicy wywieźli stąd dużo drzewa, ale za to opuszczając miasto, zostawili w nim dla bolszewików wielkie zapasy różnorodnej prowizji. Mieszkańcy do czasu mojego przyjazdu nie cierpieli jeszcze głodu. Zanim bolszewicy zajęli miasto, każdy zaopatrzył się we wszystko niezbędne do życia.. Wszyscy żałowali Anglików i wyglądali ich powrotu. Po kilkumiesięcznej bowiem gospodarce bolszewickiej zapanował głód i nędza. Nic dziwnego, że w Rosji można posłyszeć następujące zdania: "Gdzie się zjawił bolszewik, tam się wszystko rozprzęga!" "Gdzie bolszewik, tam nędza!" "Gdzie stanął czerwony, tam nawet trawa nie rośnie!" Wobec podobnego stanu rzeczy większość archangielskich katolików wyjechała do kraju. Nie wiem, czy zostało w całej parafii 60 osób? Kiedy wyjeżdżałem z Archangielska, żegnany ze smutkiem przez tamtejszych parafian, przykro mi było, że musiałem ich zostawić na pastwę przewrotnej bezbożności i wpływów innowierczych. A jednak w Rosji niejedna taka placówka została bez kapłana. Jaki los spotka osieroconych katolików? Jakby to dobrze 53 było, gdyby na tych opuszczonych placówkach osiedlili się co rychlej misjonarze zakonni! Znaleźliby oni tam wszystko, co potrzeba do prowadzenia misji wśród odszczepieńców i innych innowierców. Na byłych parafian rachować dziś nie można, albowiem albo wyjechali do kraju, albo zginęli w powodzi bezbożności. Nie ma już tam pola do pracy parafialnej, są tylko dzikie pustkowia dla działalności misyjnej. PORWANIE JEGO EKSCELENCJI s ARCYBISKUPA CIEPLAKA W połowie kwietnia, z nie mniejszymi trudnościami jak poprzednio, wróciłem do Piotrogrodu. Już na stacji dowiedziałem się, że JE arcybiskup Cieplak został aresztowany. W Wielką Środę 31 marca 1920 roku dwaj urzędnicy bolszewiccy zajechali samochodem do arcybiskupa i prosili go, aby pospieszył z nimi do Smolnego, gdyż pewien wyższy przedstawiciel władzy z Moskwy chce z nim pomówić przez bezpośredni rządowy telefon. Arcybiskup, nie przypuszczając żadnego podstępu ze strony władz rządowych, rzeczywiście natychmiast się wybrał. Zamiast atoli do Smolnego, trafił do ciężkiego więzienia na Szpalernej. Kuria metropolitalna, nie doczekawszy się powrotu arcybiskupa, obwieściła nazajutrz duchowieństwu, jako też wiernym, że arcypasterz zginął bez śladu. Zaczęły się poszukiwania. Przedstawiciele komitetów parafialnych energicznie wzięli się do dzieła. Natychmiast zwrócili się z odpowiednim zapytaniem do "czeki" piotrogrodzkiej i do "ispołkomu". Odpowiedzi nie wypadły pomyślnie. O zniknięciu arcybiskupa jakoby ani tam, ani tu nic nie wiedziano. Tymczasem upłynął tydzień, a sprawa ani o krok się 54 nie posunęła. Delegacja od parafian udała się do Smolnego po raz drugi. Przyjął ją sekretarz "ispołkomu", Żyd Trilij. Gdy już żadne perswazje nic nie pomagały, jedna z delegatek rzekła: - Zobaczycie, że wam to na sucho nie ujdzie. Komu jak komu, ale Żydom się za to dostanie! - Dlaczego im się dostanie? - zapytał zaciekawiony sekretarz. - Bo się przeciwko nim wszyscy burzą. Chodzą bowiem po mieście pogłoski, że arcybiskupa Żydzi wzięli na mace. - Nie może być? - Ale tak jest! Macie swoich szpiegów, możecie z łatwością to sprawdzić. - Skądże takie głupie pogłoski? - zapytał sekretarz, tym razem dość wzburzony. - Jak to skąd? Zupełnie naturalnie. Ani wy, ani "czeka" nic nie wie. A dlaczegóż "czeka" nie wie? A tymczasem nawet zwłok jego znaleźć nie można. Wypadek zaś zdarzył się właśnie przed świętami żydowskimi. Wniosek oczywisty! Argumentacja powyższa widocznie podziałała na delikatne żydowskie sumienie. Po krótkiej bowiem pauzie oznajmił, że arcybiskup znajduje się w więzieniu na Szpalernej. O wypuszczeniu go na wolność słyszeć nie chciał. Wobec tego duchowieństwo z księdzem prałatem Budkiewiczem na czele postanowiło na niedzielę przewodnią (11 kwietnia) zwołać do kościoła św. Katarzyny wiernych Piotrogrodu, aby z nimi wespół umówić, co dalej przedsięwziąć. Zebrało się kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Ponieważ kościół nie mógł wszystkich pomieścić, większość zajęła miejsce na podwórzach kościelnych i na ulicach. Księża mówili w kościele i z ganku kościoła. Mówcy świeccy mieli mowy na placu przed kościołem i na ulicy. Bolszewicy wobec 55 takiego tłumu nie wiedzieli, co robić. Starali się wypędzić ludzi z kościoła. Bili, popychali i odbierali chorągwie. Przed kościołem kilka osób raniono, strzelając do tłumu. Wierni nie użyli siły fizycznej i protestowali tylko słowami. Wreszcie wszyscy się zgodzili na jedno: pójść procesjonalnie do "czeki" i żądać natychmiastowego uwolnienia arcybiskupa. Tak też się stało. Olbrzymia fala ludu razem z duchowieństwem popłynęła do "czeki". Bolszewicy, przekonawszy się, że katolicy cały swój protest i żądanie wyrażają tylko w słowach, niewiele sobie robili z tego pochodu. Przeciwko niemu wystawili oddział żołnierzy z karabinami i żądali, aby wszyscy natychmiast się rozeszli! Pod groźbą strzelania niektórzy zaczęli się cofać. Dzielniejszych ludzi, stojących na czele procesji, około 200 osób, aresztowano. Wkrótce wydano rozkaz aresztowania wszystkich księży, znajdujących się przy kościele św. Katarzyny - w tej liczbie i mnie - oraz kilku innych. Niektórzy ukryli się, mnie nie było, przeto aresztowano tylko księdza kanonika I. Czajewskiego i księdza A. Zierczaninowa. Wkrótce zwolniono obu: pierwszego jako bardzo chorego, drugiego jako bardzo starego. Procesji katolickiej bolszewicy się nie zlękli. Ustępują oni tylko przed siłą fizyczną - i tej się bardzo boją. Wtedy robotnicy z fabryki Putiłowskiej zaproponowali swoją pomoc orężną. Kilkaset bowiem osób było dobrze uzbrojonych w mauzery i browningi. Naturalnie, księża stanowczo wystąpieniu zbrojnemu się oparli. A kto wie, czy nie mogła ta iskra wywołać wielkiego antybolszewickiego pożaru! Na uwolnienie arcybiskupa wpłynęli marynarze. W marynarce czerwonej służyło z musu kilkunastu oficerów katolików i kilkuset żołnierzy. Ci tak umiejętnie zaagitowali, że nawet komuniści-marynarze zażądali natychmiastowego 56 uwolnienia arcybiskupa, w przeciwnym razie zagrozili zbrojnym wystąpieniem przeciwko "czece". Tymczasem nieszczęśliwy arcypasterz znosił najsurowsze więzienie w ciągu całego tygodnia. Nie miał ani pościeli, ani innych niezbędnych rzeczy: bielizny, mydła i dostatecznego pokarmu. 300 gramów razowego chleba i nędzna jakaś zupa wraz z wrzątkiem stanowiły jego jedyne pożywienie. Trzeba jeszcze dodać, że tę zupę musiał jeść bez łyżki i talerza, a wrzątek pić bez szklanki lub kubka. Na wszelkie jego protesty i zapytania komendant odpowiadał jedno: "Nic nie wiem. Pana mi przysłali i kazali się z nim obchodzić jak najsurowiej". Zmiana, nastąpiła dopiero wtedy, kiedy sekretarz "ispołkomu" wyjawił delegacji od parafian miejsce jego pobytu. W ten sam dzień, jak to później wyszło na jaw, komendant więzienia odwiedził dostojnego więźnia i przysłał mu piękną parę jedwabnej bielizny, mydło, kubek, cukier, kakao i inne potrzebne rzeczy. Po procesji i deklaracji marynarzy, na drugi lub na trzeci dzień arcypasterz został przewieziony do "czeki", gdzie na niego czekała cała komisja z Moskwy. Na czele komisji był sam prezes wszystkich "czek" w Rosji, pan Dzierżyński. Chodziło o to, aby arcybiskup podpisał podaną sobie deklarację dotyczącą jego stosunku do władzy sowieckiej. Bolszewicy żądali, aby uznał władzę sowiecką za prawowitą, wszystkie jej dekrety i rozporządzenia za prawomocne, ślepo ulegał na przyszłość jej rozkazom i wpłynął w tym kierunku na wiernych archidiecezji, tudzież zmuszał duchowieństwo, by również było uległe rządowi sowieckiemu, dalej, by nie miał żadnych stosunków z zagranicą, nie zajmował się polityką i zabronił to czynić duchowieństwu. Słowem, chcieli ni mniej, ni więcej - tylko żeby arcybiskup wyrzekł się jedności z Rzymem i stał się patronem bolszewizmu. 57 - Ekscelencja będzie natychmiast zwolniony - rzekli -jeżeli się zgodzi na tę deklarację i ją podpisze. - Takiej deklaracji podpisać nie mogę - rzekł arcybiskup. - Stosunki z zagranicą mieć muszę, choć polityką się nie zajmowałem i nie zajmuję. To samo mogę powiedzieć o podwładnym mi duchowieństwie. Na wszystkie dekrety wasze zgodzić się nie mogę, albowiem niektóre z nich wyraźnie się sprzeciwiają tak prawom boskim, jak pięciu kościelnym. Czy panowie chcą, aby pierwszy, który mnie spotka na wolności po podpisaniu podanej tu deklaracji, splunął mi w twarz? - Dlaczego? - Dlatego, że przestanę być biskupem katolickim. Zaczęła się długa dyskusja, która trwała około czterech godzin. Bolszewicy chcieli jak najwięcej wytargować. Z jednej strony obiecywali mu za podpisanie wolność i spokój, z drugiej grozili długim więzieniem. Arcypasterz nie zgadzał się. W końcu zadowolili się podpisaniem oświadczenia, w którym arcybiskup Cieplak uznał władzę sowiecką, o ile ona jest władzą de facto istniejącą w Rosji, oraz obiecał, że jak dotychczas, tak i na przyszłość polityką zajmować się nie będzie. Arcybiskupa uwolniono, a deklaracja została ogłoszona w gazetach z rządowymi uwagami. Chociaż arcybiskupa uwolniono, to aresztowani w jego sprawie w dniu procesji pozostali nadal w więzieniu. Piotrogrodzcy katolicy, nie zważając na głód, chętnie się dzielili z nimi ostatnim kawałkiem chleba. Zorganizowane tercjarstwo oraz bractwa Przenajświętszego Sakramentu gromadziły ofiary i dostarczały je więźniom. Na wielokrotne żądania arcypasterza bolszewicy powoli zaczęli więźniów zwalniać. Około 100 osób przesiedziało jednakże z pół roku. 58 NOWE REPRESJE Trzeba powiedzieć, że duchowieństwo katolickie w Piotrogrodzie było nader czynne i gorliwe. Robiło wszystko, aby stosownie do chwili uświadomić miejscowych katolików i przygotować ich na różne ewentualności. Nic też dziwnego, że bolszewicy najwięcej je prześladowali. Pod groźbą aresztu około pół roku ukrywali się: ks. prałat K. Budkiewicz, ks. Stanisław Ejsymont i ks. Witold Iwicki. Od ks. kanonika T. Czajowskiego miejscowa "czeka" żądała, aby wskazał miejsce przebywania ks. prałata Budkiewicza oraz podpisał ubliżającą deklarację. Za to, że nie chciał tego uczynić, przesiedział około dwóch tygodni w ciężkim więzieniu. - Proszę mnie wypuścić! - rzekł pewnego razu ks. kanonik Czajewski. - Trzymacie człowieka jedynie dlatego, żeby go męczyć i nad nim się pastwić! - Trzymamy i trzymać będziemy - odparł komisarz śledczy. - Jeżeli pan nie spełni naszych żądań, będzie tu siedział bez końca! - A ja panu mówię, że nie będę! - zaprzeczył stanowczo ksiądz kanonik. - Dlaczego? - Bo nie chcę! - Cóż pan zrobi? My pana nie puścimy. - Umrę! - rzekł ksiądz kanonik. - Nie puścicie, więc wyniesiecie. Nie była to czcza pogróżka. Ksiądz kanonik Czajewski rzeczywiście był bardzo schorowany i, jak wiadomo, wkrótce potem umarł w Warszawie. Być może powyższe słowa wpłynęły na komisarza. Ksiądz kanonik został wypuszczony na wolność. 59 Bolszewicy bardzo chcieli się dowiedzieć, kto właściwie był głównym kierownikiem procesji w celu uwolnienia JE arcybiskupa Cieplaka. Z tego powodu aresztowali ks. prałata Aleksego Zierczaninowa i ks. Antoniego Racewicza. Przetrzymali ich powtórnie w ciężkim więzieniu około trzech tygodni. Nie mogąc nic z nich wydobyć, wypuścili ich na wolność. W tym czasie wezwano do "czeki" ks. Pawła Chodniewicza, kapelana kościoła św. Jana przy ul. Sadowej. - Mamy dowody - rzekł komisarz śledczy - że pan w kościele Maltańskim podburzał lud przeciwko Żydom. Dlaczego pan to czynił? - Wcale tego nie robiłem! - odparł ks. Chodniewicz. - Pan głosił kazanie w Wielki Piątek? - Nie! - była odpowiedź. - Czytałem tylko po polsku opis męki Pana Jezusa, wyjęty z Ewangelii. Rzeczywiście, w tym opisie nieraz wspomina się o Żydach. Widocznie pański agent posłyszał wyraz "żyd" i wyprowadził stąd błędny wniosek. Widocznie odpowiedzi ks. Chodniewicza zadowoliły "czekistę", gdyż do "apartamentów czeki" zaproszonym nie został. W tym mniej więcej czasie "ispołkom" witebski zażądał od JE arcybiskupa Cieplaka, aby na oznaczony dzień wysłał do Połocka swojego delegata. Delegat miał być obecnym przy sprawdzaniu relikwii błogosławionego Andrzeja Boboli, które rzekomo na żądanie żołnierzy katolików zamierzył przeprowadzić "ispołkom" witebski. Zaledwie to doszło do wiadomości naczelnego prezydium wszystkich komitetów parafialnych, posypały się z różnych stron Rosji liczne protesty, skierowane do "Weika" (Centralny Komitet Wykonawczy). Najsiarczystszy protest wysłali robotnicy z fabryki Putiłowskiej w Piotrogrodzie. JE arcybiskup 60 Cieplak rzeczowo i stanowczo zaprotestował przeciwko tej rewizji tak wobec "Weika", jak i "ispołkomu" witebskiego. Zwrócił on uwagę odnośnych władz, że na mocy konstytucji państwowej w sprawy religijne rząd wtrącać się nie powinien. Państwo z chwilą oddzielenia się od Kościoła nie powinno brać żadnego udziału w administracji kościelnej. W danym wypadku rząd wkroczyłby w dziedzinę kompetencji i władzy biskupiej. Zresztą, co może "ispołkom" obchodzić, w jakim stanie znajdują się relikwie bł. Andrzeja? Czy bowiem one będą w tym lub innym stanie, zgoła to nie wpływa na świętość Błogosławionego, której wyrazem są przede wszystkim heroiczne cnoty. Kościół katolicki wynosi ludzi na ołtarz nie dlatego, że ich ciała nie próchnieją, lecz dlatego, że w życiu swoim byli rzetelnymi wyrazicielami prawa Chrystusowego. Prosił w końcu, by pouczono "żołnierzy katolików", że prawdziwi katolicy w wątpliwościach religijnych zwracają się nie do "ispołkomów", lecz do swoich biskupów i kapłanów. Na razie relikwie zostawiono w spokoju; niestety, nie na zawsze. Wiemy, że świętokradzka ręka czerwonych bezbożników sięgnęła po cudownie zachowane szczątki naszego wielkiego męczennika. Zetknąwszy się z faktem, że nie uległy one zepsuciu, wywieźli je do muzeum moskiewskiego, usiłując ten cud wytłumaczyć "prawami natury lub dziwnym zbiegiem okoliczności". Potem pozwolono wywieźć je do Rzymu. Dnia 28 sierpnia 1920 roku przedstawiciele "czeki" piotrogrodzkiej punkt o północy przyszli mnie aresztować i zrobić już po raz czwarty rewizję w moim mieszkaniu. Pracowałem nad książkami o dwa piętra niżej. Naturalnie, wkrótce stamtąd uszedłem i zamieszkałem u jednego z przyjaciół. Około pięciu miesięcy zostawałem w tajemnym ustroniu, pracując jedynie naukowo. 61 W tym czasie ksiądz proboszcz W. Iwicki zaczął pracować w swoim kościele. Niedługo jednakże go aresztowano i odesłano do Moskwy. Po kilku miesiącach razem z innymi kapłanami uwięzionymi drogą wymiany dostał się do Polski. Traktat pokojowy ryski z 18 marca 1921 roku tak w międzyczasie przed "ratyfikacją", jak i po niej sprowadził w rezultacie kilkumiesięczną przerwę w prześladowaniu katolików. Wszyscy kapłani, którzy zmuszeni byli ukrywać się, wrócili do swoich zajęć pasterskich. Bolszewicy, doprowadzeni do ostateczności, za wszelką cenę chcieli zawrzeć pokój z Polską i do czasu swego zupełnego przyjścia do sił pozornie go zachować. To się im najzupełniej udało. Traktat pokojowy w kwestiach Kościoła i szkolnictwa całkowicie wypadł na ich korzyść. Nie można mieć ani wolności wyznania, ani szkoły prawdziwie polskiej, gdyż niefortunny dodatek: "w granicach prawodawstwa wewnętrznego", zmusza stosować się pod tym względem do dekretów bolszewickich. W lecie 1921 roku rodzice i pedagodzy polscy starali się u władz sowieckich na mocy traktatu powyższego o pozwolenie na otwarcie prywatnego gimnazjum katolicko-polskiego w Piotrogrodzie. Niektórzy byli pewni, że żądane pozwolenie otrzymają. Nigdy nie zapomnę ich rozczarowania i oburzenia, gdy otrzymali odmowę tak w Moskwie, jak i w Piotrogrodzie. Komisariat bowiem oświaty ludowej zakomunikował wyraźnie, że na mocy traktatu pokojowego ryskiego "Polacy w Rosji mogą mieć państwowe i prywatne szkoły polskie wyłącznie bolszewickie, gdyż ich obowiązuje prawodawstwo wewnętrzne". WIELKA DYSPUTA PUBLICZNA W zimie 1921 roku w lokalu dawnej Dumy państwowej bolszewicy urządzili wielką dysputę publiczną o istnieniu 62 Boga. W obwieszczeniach, rozlepionych na ulicach, ogłosili: "Trzeba raz na zawsze skończyć z tym pytaniem: Czy jest Bóg, czy nie? Dla rozstrzygnięcia tego problemu ogłaszamy publiczną dysputę. Z naszej strony wystąpi z odczytami szereg profesorów. Ze strony wierzących zaprosiliśmy w charakterze oponenta znanego kaznodzieję prawosławnego, protojereja Wwiedienskiego. Chcemy być zupełnie bezstronnymi. Po czyjej stronie będzie prawda, na tę trzeba się przechylić!" Stosownie do życzenia kolegów wybrałem się na tę dysputę. Ludzi było mnóstwo. Nie tylko była zajęta sala i galerie, lecz także i wszystkie przejścia. Samych czerwonych było około tysiąca. Trochę się spóźniłem. Na katedrze stał "profesor bolszewicki". Co on mówił - tego, sądzę, nikt powtórzyć nie potrafi. Prawił niemal dwie godziny. Potrącił bodaj kilkaset różnorodnych kwestii. Dużo było tam bluźnierstw. Przeczytał około 30 protokołów dotyczących rewizji relikwii prawosławnych. Z ironią i szyderstwem wyliczał tych świętych prawosławnych, którzy według rządowego sprawdzenia mieli w kilkunastu miejscach po ręce lub nodze, w kilku miejscach po głowie, a nawet po całym ciele. Z przekąsem mówił o niemoralnym życiu prawosławnego duchowieństwa, szczególniej o jego chciwości i wyzysku. Twierdził dalej, że z politeizmu rozwinął się monoteizm, gdyż narody dziś uznające jedno bóstwo wierzyły pierwej w wielobóstwo; z pogaństwa powstał chrystianizm, gdyż Kościół prawosławny ma za świętych Bachusa, Hermesa itp., którzy byli bożkami pogańskimi. Nie Bóg stworzył człowieka, ale człowiek stworzył Boga, albowiem każdy naród ma swoje bałwany... W podobny sposób bredził cały czas. Prawosławni protestowali, czerwoni oklaskiwali z miejsc. Czasem był taki wrzask i hałas, że się chciało uciekać. 63 Z kolei wyszedł drugi "profesor". Twierdził on, że dziś jest nierozsądkiem wierzyć w nieznanego i niewidzialnego Boga, albowiem nauka udowodniła, że Go nie ma. Nic też dziwnego, że chrześcijaństwo nienawidziło uczonych. Niejeden z nich stał się męczennikiem nauki i został spalony na stosie, jak na przykład Kopernik (sic!). Były to wszystko twierdzenia apodyktyczne bez żadnych dowodów. Po tych długich i chaotycznych mowach wystąpił protojerej Wwiedienskij. Jest to piękny mężczyzna w sile wieku, pewny siebie i wielce dumny ze swego wyglądu. Mówił bardzo pięknie. W krótkich słowach streścił wywody swoich poprzedników nader szczęśliwie i zwrócił uwagę słuchaczy na niemożliwość wyczerpującej odpowiedzi na tak liczne zagadnienia, jakie zostały poruszone. Mówca postanowił przejść od razu do dowodów pozytywnych, niezależnie od uczynionych już zarzutów przeciw istnieniu Boga. Słuchając tego wstępu, byłem przekonany, że bolszewicy będą pobici na głowę. Jakież było przeto moje zdziwienie, gdy mówca zamiast obiecanych dowodów zgodził się na zarzuty uczynione przez bolszewickich referentów cerkwi prawosławnej. Wyznał następnie publicznie, że niektórych dogmatów prawosławnych nie uznaje. Bodaj z pół godziny rozwodził się nad tym, że wiara nie dla wszystkich jest dostępną. Jedno powiedział do rzeczy, że nauka nie stoi w sprzeczności z wiarą, albowiem jak wiemy ze specjalnej statystyki, na 100 wielkich uczonych było ateuszy zaledwie kilku. A jeżeli uczeni takiej miary, jak: Kopernik, Newton, Pasteur, Secchi, Ampere, Volta i tylu innych głęboko wierzyli w istnienie Boga, to nikt słusznie nie może twierdzić, że nauka odrzuca realność bytu Bożego. Następny mówca bolszewicki starannie wyzyskał słabe strony mowy protojereja Wwiedienskiego. Z emfazą podkreślał te punkty, na które on się był zgodził. 64 Bolszewicy triumfowali. Wierzący się zasępili. Atmosfera moralna wytworzyła się nie do zniesienia. Zacząłem wołać, aby mi pozwolono zabrać głos. - Mówili bolszewicy - ciągnąłem - mówił przedstawiciel cerkwi prawosławnej, pozwólcie mnie, katolikowi teraz powiedzieć. Głos mój poparli obecni. Prezydium bolszewickie wahało się. Tłumaczyło się późną porą. - Ja proszę tylko o dziesięć minut czasu! - zawołałem. Prezes poddał sprawę pod głosowanie. Prawie wszyscy byli za daniem mi głosu. Przepuszczony z trudnością przez tłum, znalazłem się na trybunie. Ponieważ miałem mało czasu, musiałem mówić jasno, zwięźle i zrozumiale. Była to trudność nie lada. Toteż ze dwie minuty myślałem. W tym czasie bolszewicy zabrali mi karafkę z wodą. Bardzo jej pożałowałem za chwilę, gdyż z racji zgęszczonego powietrza i dłuższego stania w tłumie zaschło mi zupełnie w ustach. - Jaka siła kieruje i rządzi światem? - zapytałem audytorium. Milczenie. - Jaka siła kieruje i rządzi światem? - powtórzyłem pytanie. - Obywatele, ja was pytam i na swoje pytanie czekam od was odpowiedzi. Wtedy całe audytorium jednozgodnie odpowiedziało: - Prawa przyrody! - A czy mogą być prawa bez prawodawcy? - zapytałem znowu. - Nie mogą! - zabrzmiała prawie jednozgodna odpowiedź, gdyż zaledwie dwa czy trzy głosy powiedziały: Mogą! - Tak! - rzekłem. - Zupełnie się zgadzam, że praw bez prawodawcy być nie może. Wszelkie bowiem prawo jako coś celowego jest wynikiem rozumu. Tak się rzecz ma ze wszelkimi prawami ludzkimi, tak jest i nie inaczej z prawami 65 przyrody. Kierują one światem fizycznym, roślinnym i zwierzęcym tak mądrze, że my nawet tych, co je badają, i poznają, nazywamy mędrcami. Same zaś jako siły fizyczne, chemiczne, fizjologiczne własnego rozumu nie mają. A wszystkie one muszą mieć początek. Wszak wiemy, że kiedy kula ziemska znajdowała się w stanie podobnym do dzisiejszego stanu słońca, nie było żadnego życia, a przeto nie było i praw biologicznych, fizjologicznych i psychicznych. Kiedy nie było księżyca, mórz, jezior, rzek i gór, nie było wielu praw atmosferycznych i hydrologicznych. Widzimy, że cały szereg praw przyrody powstał w czasie późniejszym. Czy same powstały? Żadne prawo samo przez się nie powstaje. Każde prawo ma swego prawodawcę. Mają swego Prawodawcę i prawa przyrody. Tego Prawodawcę, ten wielki Rozum prawodawczy my, narody słowiańskie nazywamy Bogiem. Nie o nazwę tu jednak chodzi, lecz o samą treść. Gdyby ktoś z was chciał przypuścić, że prawa przyrody są wieczne, czyli innymi słowy, że jest jedna jakaś energia, siła we wszechświecie, która kieruje ewolucją celowo poprzez całe wieki, w takim razie ta siła jako celowa, rozumna, a więc i świadoma, nie będzie niczym innym - tylko Bogiem. Ona udoskonala materię, tworzy istoty żyjące, jest wszędzie i we wszystkim wiecznie rozumna i świadoma. Bez niej nawet włos z głowy nie spadnie. Czy tak, czy owak prawa przyrody świadczą, że jest Twórca i Kierownik świata. Albo On sam jest Prawem wiecznym wszechbytu, Zakonem Osobowym, podług którego i z woli którego wszystko się stało i wszystko się staje, co tylko jest bytem, albo On te rozumne i celowe prawa przyrody stworzył i przez nie rządzi i kieruje. Przed wami, dajmy na to, leży bezkształtna masa gipsu. Przychodzi sztukmistrz i zaczyna obrabiać. Widzicie, jak się przy robocie ruszają jego ręce, jak się wpatrują jego 66 oczy, jak wreszcie pojedyncze części tego gipsu powoli i stopniowo łączą się w jedną, na razie nieokreśloną całość. Widzicie dalej, jak ten gips zaczyna przybierać wyraźne kształty. Ręce mistrza pracują dalej i spod nich wyłania się piękna figura - być może arcydzieło sztuki. Co byście wy powiedzieli na to, gdybym twierdził, że to nie rozum, nie geniusz stworzył to dzieło, lecz zwykłe ludzkie ręce pod kierownictwem oczu? Co byście powiedzieli, gdybym utrzymywał, że to samo potrafią zrobić ręce pierwszego lepszego człowieka? A teraz pomyśl, szanowny słuchaczu: Czym ty byłeś w chwili swojego poczęcia? Atomem, komórką - nieprawdaż? Od owej chwili, jak mówią bolszewicy, zaczęły nad twoim rozwojem pracować prawa biologiczne i fizjologiczne. My z początku z mikroskopem w ręku, a następnie i gołym okiem obserwujemy twój rozwój. Ty - komórka, zaczynasz pęcznieć, rozwijać się, powstają w tobie nowe komórki, z tych inne; a wszystkie trzymają się całości - na razie bezkształtnej, nieokreślonej, a następnie nieznacznie, powoli formuje się coś na kształt głowy, tułowia; coraz wyraźniej występują rysy ludzkie i rodzi się człowiek. Byłeś małym, słabym i niedołężnym. Prawa biologiczne i fizjologiczne pracują dalej. A praca nie lada jaka! Trzeba udoskonalić żołądek i płuca - te misterne laboratoria chemiczne, aby przez nie przerabiać surowce i powietrze, i pożywienie na składowe części twego ciała. Trzeba urządzić dobrą komunikację, aby każda komórka twego ciała miała wszystko, co jej będzie potrzebnym do życia.. Toteż należy udoskonalić przyrząd serca z jego licznymi przewodami i całe ciało pokryć siecią misternych nerwów. Trzeba zbudować porządne mieszkanie dla rozumu. W tym celu należy rozwinąć mózg. Ale ty sam nie będziesz tylko figurą, lecz istotą żyjącą z innymi i zmieniającą swoje miejsce 67 według upodobania. Toteż potrzebne ci są przyrządy mechaniczne, za pomocą których będziesz się ruszał. Należy przeto w twoim ciele urządzić szereg mięśni i ścięgien, jakich dzisiejsza mechanika zrobić nie potrafi. Potrzebny ci wreszcie telegraf i telefon bez drutu, abyś mógł komunikować się ze światem zewnętrznym, oraz lunety z aparatem fotograficznym, abyś mógł widzieć i według życzenia niektóre widoki utrwalać. Toteż trzeba udoskonalić i rozwinąć twoje oczy, uszy i język. Słowem, musisz być małym światem - odrębnym i samodzielnym. A na to wszystko oprócz mozolnej, misternej i wielce uczonej pracy potrzebny jest materiał. Materiał ten trzeba wydobywać ze świata otaczającego. Trzeba zgromadzić go z wody, powietrza, roślin i świata żyjącego. Weź atlas anatomiczny ciała ludzkiego i przyjrzyj się, jak ono jest zbudowanym. Jestem pewny, że każda rycina wprawi cię w zdumienie. Nie każdy z nas potrafi części ciała swego narysować, a cóż już mówić o pracy nad jego budową. A tymczasem ślepe, nieświadome prawa biologiczne i fizjologiczne pracują i pracują - i nareszcie jesteś już takim, jakim się czujesz w tej chwili. Weź swoją fotografię, kiedyś był niemowlęciem, stań przed lustrem i porównaj ją ze sobą. Toś ty, ten sam, ale jakiż inny! Wyrosłeś, zmężniałeś i nabrałeś rozumu. Jak wzrosłeś, z tego sam dobrze sprawy sobie nie zdajesz. Rosłeś i rozwijałeś się niepostrzeżenie. A teraz pytanie, co to są te prawa biologiczne i fizjologiczne, które cię ukształtowały? Zapewne jest to jakaś siła. Jakaż to będzie siła? Bądź co bądź, będzie to siła nader rozumna. Żaden uczony, żaden geniusz ludzki nie może się z nią porównać, gdyż nikt z nich nie tylko człowieka, ale nawet jednej komórki żywej zrobić nie potrafi. Chodzi tylko o to, czy ta siła posługuje się własnym rozumem, czy innym? Jeżeli posługuje się własnym, będzie ona Zakonem Wiecznym, 68 który tworzy tak duszę, jak i ciało nasze. Zakon zaś Wieczny, czyli Wolę Bezwzględną my nazywamy Bogiem. Jeżeli posługuje się rozumem obcym, będzie ona tymi rękami, za pomocą których Mistrz Wszechświata tworzy i rozwija swoje byty. Słowem, czy tak, czy inaczej, musisz, szanowny słuchaczu, powtórzyć słowa katechizmu chrześcijańskiego: "Kto cię stworzył? - Pan Bóg!" Obywatele! Mówiono wam przed chwilą, że nie Pan Bóg stworzył człowieka, lecz człowiek wymyślił Boga. Twierdzenie to, jak słyszeliście, nie może być słusznym. Dziki człowiek rzeczywiście nieraz wymyślał sobie bożka według swego wyobrażenia. Ale on wymyślał bożka, bałwana, a nie Boga. A dlaczego wymyślał? Bo nie miał Objawienia, a potrzebę uznawania Boga przyniósł w duszy, przychodząc na świat. Według zdania licznych dziś anatomów tylko człowiek ma w swoim mózgu zwoje dla uczuć religijnych obok zwojów dla uczuć płciowych, społecznych i estetycznych. Toteż każdy człowiek normalny z natury swojej musi być religijnym, gdyż inaczej będzie zostawał sam z sobą w sprzeczności i nigdy nie dozna spokoju sumienia. Stąd nie było i nie ma narodu, który by był bez religii. Wszystkich ludzi normalnych, powiadam, pociąga do siebie Byt Wieczny, Niepojęty, czyli Bóg. A ten Bóg nie może być jakimś złudzeniem, jakąś mrzonką ludzką, lecz jest Bogiem rzeczywistym, albowiem "nic" nie może pociągać. Bóg nieistniejący nie mógłby pociągać narodów. Nic też dziwnego, że człowiek dziki, będąc normalnym, czuł ten pociąg do Boga, rozumiał Jego potrzebę, przeto nie posiadając prawdy Objawienia, wpadał w błędne pojmowanie Boga, wyobrażał Go sobie po swojemu, a niekiedy nawet utożsamiał Go ze zjawiskami przyrody. Bądź co bądź, jak wiemy z ostatnich wykopalisk w Egipcie, pierwotni ludzie wierzyli w jednego Wielkiego Ducha, Twórcę 69 wszechświata, którego czcili w słońcu, księżycu, a nawet w zwierzętach. Egipcjanin pierwotny wierzył, że Bóg jest wszędzie. Oddawał Mu cześć w słońcu, księżycu i gwiazdach, dziękując za ich światło i ciepło. Czcił Go w wołach, kotach i krokodylach, aby On kierował tymi bezrozumnymi zwierzętami nie na szkodę, lecz na pożytek człowieka. Rozumiał on dobrze różnicę pomiędzy Stwórcą i Jego tworami. W późniejszym dopiero czasie, kiedy kapłani egipscy zaczęli uważać naukę za wyłączną swoją własność, lud powoli począł utożsamiać Stwórcę z Jego tworami i z monoteizmu wpadł w politeizm. Wskutek tego były wypadki, że wielcy faraonowie (w rodzaju Amona Ra, zdaje się, z XII dynastii), nawoływali swój naród, aby się wyzbył politeizmu i znowu powrócił do religii swoich przodków, czczących jednego Pana wszechbytu -jednego Wszędzie-obecnego Wielkiego Ducha. Podobny pogląd na religię, jak wiemy, mieli także pierwotni mieszkańcy Ameryki. Zresztą ten pogląd dziś jest już dostatecznie ustalony przez porównawczą historię religii. Dalej, obywatele, czy zdajecie sobie z tego sprawę, skąd się wzięło życie na ziemi? Skąd się wziął wasz rozum? Czy potraficie stworzyć rozum drogą chemicznych lub biologicznych kombinacji? Czy potraficie najrozumniej sze zwierzę obdarzyć rozumem ludzkim i nauczyć je następnie przynajmniej czytania, pisania i rachunków? Czy w rozwoju znanego nam świata nie spostrzegacie Myśli kierowniczej? Czy w życiu nawet najmniejszej roślinki nie dopatrzycie się Rozumu, budzącego ziarenko i zmuszającego je do kiełkowania, wzrostu, kwitnienia i owocowania? Ach, tak dużo można jeszcze mówić o Bogu - o tej Pierwszej Przyczynie wszechbytu, o tym Perpetuum Mobile. Zresztą, każdy z was ma rozum. Niech się tylko poważniej zastanowi i lepiej się przyjrzy życiu, a niebawem zobaczy 70 ślady Najwyższego Rozumu. Na zakończenie radzę wam, obywatele, nie słuchać tych, którzy przede mną przemawiali. Nie wiedzą oni, co mówią. Jeden z nich na przykład powiedział, że Kościół katolicki spalił Kopernika na stosie za jego system heliocentryczny. Tymczasem Kopernik był kapłanem katolickim i umarł śmiercią naturalną. A papież po otrzymaniu jego dzieła De evolutione orbium coelestium wysłał mu w nagrodę wieniec wawrzynowy. Mógłbym wskazać dużo podobnych błędów z mów moich poprzedników, ale dziesięć minut już przeszło i muszę skończyć. Z różnych miejsc odezwały się głosy: "Prosimy mówić dalej!" Bolszewicy milczeli. Prezydium chciało, bym ustąpił. Ustąpiłem tym bardziej, że wskutek wyschnięcia jamy ustnej nie mogłem dalej mówić, a wodę przezorni bolszewicy zabrali. Potem przemawiali jeszcze bolszewicy, ale były to mowy raczej mityngowe aniżeli filozoficzne. Wkrótce otrzymałem kartkę z zapytaniem: "Skąd się wziął Bóg, jeżeli wszystko ma swoją przyczynę?" Chciałem odpowiedzieć i wytłumaczyć, że tylko byty nie mające dostatecznej racji swojego istnienia w sobie muszą mieć przyczynę poza sobą. Byt Wieczny i Niezmienny, a więc i Najdoskonalszy, istnieje sam z siebie. Taki Byt jest konieczny i nie może mieć sprawczej przyczyny poza sobą. Niestety, wytłumaczyć tego nie mogłem, gdyż prezydium bolszewickie wystąpić mi powtórnie nie pozwoliło. Kiedy wychodziłem z dysputy, przystąpiła do mnie niejaka Naryszkina, tak się bowiem przedstawiła, osoba inteligentna i serdecznie podziękowała mi za moje wystąpienie. "Przynajmniej - mówiła - sytuacja została uratowaną. Coś okropnego!... Co to było!... Nigdy się nie spodziewałam takiej mowy od protojereja Wwiedienskiego. Co pan o tym sądzi?" 71 "Sądzę tylko tyle - odparłem flegmatycznie - że protojerej Wwiedienskij nie jest kapłanem prawosławnym". "O Boże! - zawołała. - Pan tak sądzi? Nie może być?... A ja tak go ubóstwiałam, tak szanowałam! Byłam jedną z najgorliwszych jego adoratorek. Ale dziś mówił on zupełnie po myśli bolszewików... Cała drżałam... Właściwie sama przyszłam do tego przekonania, ale pan je potwierdził. Tak, widocznie już nie jest prawosławnym..." Pożegnałem strapioną kobietę. Wielki czas był do domu. Sądzę, że niejedna doznała takiego rozczarowania. Protojerej Wwiedienskij, jak powszechnie mówiono, miał 800 wielkich adoratorek, nie licząc oczywiście małych. Człowiek w sile wieku, smukły, przystojny, miał nadto dźwięczny, delikatny głos i porywającą wymowę. Słynął ze swego wykształcenia i pobożności. Lubił wszystko krytykować. W ciągu dłuższego czasu miewał konferencje o Kościele katolickim, na których wymyślał niestworzone rzeczy. Potem krytykował prawosławie, a w końcu razem z protojerejem Krasnickim stworzył w porozumieniu z bolszewikami "Cerkiew żywą". SEMINARIUM DUCHOWNE Wskutek ciągłego prześladowania Kościoła katolickiego przez bolszewików liczba duchowieństwa z dniem każdym malała. Jednych księży bolszewicy rozstrzelali, innych wypędzili za granicę, innych wtrącili do więzienia. Z 600 mniej więcej kapłanów, którzy pracowali w archidiecezji mohylewskiej, zostało zaledwie kilkudziesięciu. Wiele kościołów zostało bez kapłana i wiele parafii bez pasterza. JE arcybiskup J. Cieplak usiłował w jakikolwiek bądź sposób wypełnić kadry duchowieństwa. W tym celu 72 postanowił wznowić nie istniejące od lat kilku seminarium duchowne. Nie było to rzeczą łatwą. Bolszewicy bowiem splądrowali wszystko naokoło. Zabrali oni nie tylko majątki kościelne, lecz także dobra osób prywatnych. Wszędzie panowało ubóstwo i nędza. Surowe zarządzenia obowiązywały każdego młodzieńca do nauki w szkołach sowieckich albo też do przebywania na posadzie rządowej, względnie do służby wojskowej. Zresztą, któż by się chciał tam kształcić na kapłana, gdzie trzeba być przygotowanym na męczeństwo? Trudne zadanie wznowienia seminarium JE abp Cieplak zlecił znanemu pedagogowi księdzu prałatowi A. Maleckiemu. Dzięki jego staraniom i pracy seminarium zostało otwarte z początkiem 1922 roku. Zgłosiło się na razie około 60 aspirantów. Byli to ludzie przeważnie ze średnim lub wyższym wykształceniem. Wszyscy, z wyjątkiem jednego studenta instytutu komunikacji, zajmowali rządowe posady, na których pracowali od 9 z rana do 3 godziny po południu. Alumni pozostali na swoich stanowiskach. Zarobione pieniądze szły do wspólnej kasy. Tak rektor, jak i profesorowie spełniali swoje obowiązki bezpłatnie. O godzinie piątej po południu rozpoczynały się wykłady teologiczne, które trwały codziennie do dziesiątej. Z rana medytacja, pacierze i msza św. Po śniadaniu wszyscy udawali się na posady. Po powrocie obiad, wykłady, kolacja, powtórzenie lekcji, pacierz z rachunkiem sumienia i spoczynek. Tak ze strony profesorów, jak ze strony alumnów nie brakło dobrej woli. Seminarium rzeczywiście jak na czasy prześladowania było doskonałe. Nauka szła w szybkim tempie. Alumni pod wpływem światłego i roztropnego kierownictwa księdza prałata A. Maleckiego z dnia na dzień stawali się pobożniejszymi, coraz bardziej przejmując się 73 duchem kościelnym. Zdawało się, że wszystko pójdzie jak najlepiej. Niestety, niemal wszyscy kierownicy zostali w 1923 roku aresztowani, wywiezieni do Moskwy i skazani na długie więzienie. Co się stało z alumnami? Zapewne, sparaliżowani w swoich dążeniach albo dalej pracują na swoich stanowiskach, albo wyjechali za granicę, kołacząc do innych seminariów. Niejeden z nich będzie musiał przejść twardą szkołę życia, aby osiągnąć cel upragniony. Dla kogóż bowiem miłym jest bezdomny tułacz? Któż zechce w swoim seminarium wychowywać kapłana dla obcej, jak gdyby nie istniejącej "moskiewskiej" archidiecezji? PRACA W MIŃSKU Traktat ryski rozdzielił nieszczęśliwą diecezję mińską na dwie części, z których mniejsza należy do Polski, a większa do Rosji. Wskutek prześladowania bolszewickiego w części rosyjskiej zostało zaledwie kilku księży. W Mińsku na pięć kościołów został jeden kapłan, który w marcu 1922 roku zachorował na tyfus i umarł. Wikariusz generalny i dziekan miński rezydujący w Koroleszczewicach, ksiądz Adam Lisowski również w tym czasie leżał beznadziejnie chory na tyfus. Nadchodziły Święta Wielkanocne. Około 40 000 katolików nie miało kapłana. Ksiądz Michał Tomaszewski, proboszcz kalwaryjski spod Mińska, będąc mniej chorym niż jego koledzy, zwrócił się do JE arcybiskupa Cieplaka, prosząc o kapłana do Mińska przynajmniej na okres Świąt Wielkanocnych. Los padł na mnie. Dnia 28 marca ruszyłem w drogę. Ciężka była podróż. Zaledwie przybyłem do Mińska, musiałem jechać do chorego. Panowała tam epidemia tyfusu. Potem nie miałem 74 dnia spokojnego. Codziennie do chorych. Niestety, niejeden z nich umarł bez sakramentów, gdyż nie mogłem sam wszystkim obowiązkom podołać. Wieczorami urządzałem rekolekcje: dla parafian, rodziców i młodzieży. Załatwiwszy się z rekolekcjami, gromadziłem codziennie wieczorami w katedrze mińskiej do półtora tysiąca młodzieży i dziatwy, którą uczyłem, jak ma odpowiadać na zarzuty bolszewickie. Część dzieci gotowałem do pierwszej spowiedzi. Ta moja praca okropnie się nie podobała bolszewikom. Pewnego razu na placu katedralnym urządzili z tego powodu mityng. "Co to za ksiądz? Codziennie zbiera nasze dzieci do kościoła. I co on im tam gada? Demoralizuje je... Niech ksiądz Wasilewski jedzie tam, skąd przyjechał. Niech naszym dzieciom głów nie zawraca... A nie zechce wyjechać i dalej będzie dzieci nasze bałamucił, znajdziemy na niego środek..." Dzieci mińskie, a nawet i młodzież, z małymi wyjątkami, są dość dobre. Silnie reagują na wszelkie bolszewickie zarzuty. Nieraz dały tego dowody. W pewnej na przykład szkole nauczyciel, bolszewik uczył, że Boga nie ma, ponieważ Go nie widzimy. Dzieci odpowiedziały: "Pan nauczyciel nie ma rozumu, ponieważ my go nie widzimy". W innej szkole nauczyciel twierdził, że wszyscy ludzie pochodzą nie od Adama i Ewy, lecz od małpy. Dzieci wysłuchały w milczeniu. Nazajutrz pod portretami Lenina i Trockiego napisały: "małpa Lenin", "małpa Trockij". Na tablicy był również napis: "pan nauczyciel małpa". Kiedy nauczyciel wchodził do klasy, powitały go przeraźliwe wycia. - Dlaczego wyjecie?- zapytał zdziwiony nauczyciel. - Wyjemy dlatego, żeśmy małpy. Po małpiemu witamy pana nauczyciela. To wszystko dowodzi, że dzieci mińskie jeszcze rozumu nie utraciły. Pokusy jednakże są wielkie. Bolszewicy potworzyli 75 szereg organizacji tak dla młodzieży, jak i dla dzieci. Zachęcają, aby zwłaszcza młodzież zapisywała się do nich. Wstępującym do takiej organizacji dają całe nowe ubranie, pewną kwotę pieniężną, bezpłatne bilety do teatru i kin. Podobnie kusił szatan Pana Jezusa: "Oddam ci wszystko, jeżeli upadłszy, pokłonisz się mnie!..." WALKA O WŁASNOŚĆ KOŚCIELNĄ Przed Wielkanocą bolszewicy zaczęli mnie niepokoić. Żądali, abym wydał im inwentarz kościołów mińskich. Zwracali się kilka razy, otrzymując zawsze odmowną odpowiedź. Dnia 11 kwietnia zawezwało mnie prezydium najwyższego zarządu Białorusi, tak zwanego "Sownarkomu". Pozew terminowy przynieśli mi przed samym wyjazdem do chorego. Zapowiedziałem kurierowi, że o ile zdążę, postaram się przyjść. Kiedy wróciłem, dowiedziałem się, że przysłano po mnie dwóch uzbrojonych czerwonogwardzistów, aby mnie aresztowali i przemocą zaprowadzili do "Sownarkomu". Natychmiast tam się udałem. Czas przyjęć był ukończony. Zastępca prezesa, pan Czerwiakow, pracował jeszcze w biurze. Jakkolwiek był wielce podrażniony, przyjął mnie nader uprzejmie. Zaraz na wstępie przedstawił mi rozpaczliwy stan głodnych na Powołżu, wskazał na bezsilność rządu wobec klęski żywiołowej, tudzież przypomniał decyzję Wszechrosyjskiego Centralnego Komitetu Rad, czyli "Wcika" w sprawie konfiskaty kosztowności kościelnych rzekomo na rzecz głodnych. - Sądzę - kończył - że pan ze swojej strony dołoży wszelkich starań, aby poprzeć rząd w jego akcji niesienia pomocy dotkniętym głodem. Teraz przede wszystkim chodzi nam o zabranie na ten cel kosztowności kościelnych. 76 - My, księża - odparłem - dawno robimy wszystko, ażeby ulżyć niedoli cierpiących głód. I w Mińsku, jak zapewne panu wiadomo, istnieje organizacja parafialna, która pod kierownictwem naszym dużo rozdaje chleba i ubrania. W ciągu roku wydała ona stokroć więcej aniżeli kościoły mińskie zawierają kosztowności. - To jest pomoc prywatna! - mówił pan Czerwiakow. - Nam idzie o pomoc państwową. Musimy zabrać kosztowności kościelne i kupić za nie za granicą nasiona do obsiania pól w guberniach dotkniętych klęską głodu. Filantropia prywatna broni głodnych od śmierci, ale tylko pomoc państwowa może usunąć głód. Chodzi o to, ażeby pan dał nam inwentarze i odpowiednio przygotował parafian do wycofania kosztowności. - Inwentarzy - rzekłem - wydać nie mogę, gdyż ich nie mam. Gdybym miał, również bez pozwolenia biskupa nie mógłbym dać. - Dlaczego? - Dlatego, że to do mnie nie należy. Zgodnie z dekretem o rozdziale Kościoła od państwa, a zwłaszcza z wydaną później instrukcją ksiądz nie może być przedstawicielem parafii, którą odtąd ma reprezentować komitet parafialny. Stosownie do tego przedstawiciele rządu nie powinni właściwie w podobnych sprawach zwracać się do duchowieństwa. - Proszę wskazać nam komitet parafialny - rzekł pan Czerwiakow. - W Mińsku takich komitetów nie ma, a przynajmniej nic o nich dotąd nie słyszałem - odparłem. - W takim razie do kogóż mamy się zwracać, jeżeli nie do księdza? - Z punktu prawa kanonicznego - rzekłem - bezpośrednim rządcą i dozorcą własności kościelnej jest proboszcz. 77 Gdyby byli proboszczowie w Mińsku, trzeba by było do nich się zwrócić. Ale ich nie ma. Ja zaś jestem tu delegowany czasowo (tu pokazałem papier arcybiskupa), przeto sprawa majątku kościelnego do mnie zgoła nie należy. Ani kościelny kodeks, ani państwowy nie dają mi prawa zajmowania się sprawami własności kościelnej. Moim obowiązkiem, dopóki tu będę, jest obrona tego, co jest. Każdy bowiem katolik obowiązany jest bronić własności kościelnej, która należy do wszystkich katolików całego świata. Własność kościelna danej parafii jest zarazem własnością całego Kościoła katolickiego. A ponieważ ojcem i gospodarzem całej rodziny katolickiej jest papież, do niego należy najwyższy zarząd dobrami kościelnymi (Kanon 3518). On tylko może prawnie rozporządzać kosztownościami kościelnymi i innym majątkiem kościelnym, którego wartość przewyższa sumę 80 000 franków (Kanon 1532). Biskupi mogą dysponować własnością kościelną tylko w granicach wartości wspomnianej sumy. Co się tyczy nas, księży, my nie tylko wydać, ale nawet biernej zgody na zabranie kosztowności kościelnych dać nie możemy, albowiem grozi nam za to klątwa kościelna (Kanon 2346). Toteż najlepiej by rząd zrobił, gdyby w tej sprawie zwrócił się bezpośrednio do papieża. Jeżeli papież pozwoli, ja sam wam wszystkie kosztowności wydostanę i przyniosę. - A czy papież się zgodzi? - zapytał. - Przypuszczam, że się zgodzi, jeżeli będzie miał zapewnienie, iż wszystkie te kosztowności rzeczywiście pójdą na głodnych. Historia Kościoła zna niejeden taki wypadek, kiedy papież własność kościelną oddał na użytek świecki. - Czy nie wystarczy tej gwarancji, że się tym zajmuje sam rząd? Mogą o tym powątpiewać burżuje, bogate mieszczaństwo i zamożni chłopi, ale my, inteligentni, na przykład ja i pan, w to wątpić nie możemy... 78 - Niestety - przerwałem - co do mnie, bardzo wątpię. - Dlaczego? - zapytał zdziwiony. - Dlatego - odpowiedziałem - że rząd sowiecki dotąd na zaufanie nie zasłużył. Ciągle bowiem okłamuje. Obiecał wolność słowa, prasy, zebrań i szkoły, a tymczasem wszystko to jest wyłącznym przywilejem jednej partii bolszewickiej. Zapewnił, że nie będzie wojny, wojska, kary śmierci, a dotąd to wszystko mamy na porządku dziennym. Ogłosił wolność wyznań, a tymczasem na każdym kroku zwalcza religię i prześladuje duchowieństwo. Kiedy JE arcybiskup Cieplak w 1921 roku dowiedział się o głodzie na Powołżu i w ościennych guberniach, natychmiast w całej archidiecezji zarządził składki. W samym Piotro-grodzie zebrano około 160 milionów rubli. Wydział skarbowy piotrogrodzki zażądał, aby arcybiskup zebrane w Piotrogrodzie pieniądze jemu wręczył. Miał on je zaraz zużytkować na wsparcie umierających z głodu. Czy pan myśli, że tę obietnicę spełnił? Gdzie tam! Kilka tygodni temu słyszałem narzekania arcypasterza, że nie może dać sprawozdania katolikom z ich ofiar, ponieważ rząd dotąd nie użył tych pieniędzy dla głodnych. Tymczasem wartość pieniędzy spadła. Kiedy przed kilku jeszcze miesiącami można było za nie kupić prawie wagon zboża, teraz nie wiem, czy starczy na zakupienie 30 worków... - Wydział skarbowy - przerwał z oburzeniem - trzeba pociągnąć do odpowiedzialności sądowej. - To do mnie nie należy! - odparłem. - Ja konstatuję fakt wykazujący, jak niektórym urzędom państwowym leżą głodni na sercu. Zresztą nasuwa się wątpliwość charakteru czysto praktycznego. Teraz jest pierwsza połowa kwietnia. Przypuśćmy, że panowie w tych dniach wycofają kosztowności kościelne. Zanim je wymienicie na nasiona zagraniczne, zanim sprowadzicie zakupione zboże, zanim 79 przystąpicie do zamierzonego zasiewu, przejdzie lato. Czy zasiewać będziecie w zimie? Dalej, czy się pan zastanowił, ile jest kosztowności w samych tylko cerkwiach prawosławnych? Gdyby rządowi chodziło jedynie o dotkniętych głodem, dosyć byłoby zabrać na ten cel brylanty, perły i w ogóle drogie kamienie, jakie się znajdują w cerkwiach na Uralu. Wszystko to, com dotąd powiedział, nie daje mi żadnej gwarancji, że wycofane kosztowności kościelne użyte będą na zażegnanie głodu. - Bądź co bądź - rzekł - my wycofać kosztowności kościelne musimy. Takie jest rozporządzenie "Wcika". Chociaż na Białorusi mamy samorząd, wola "Wcika" dla nas jest świętą. Pan nam musi w tej sprawie dopomóc. - Bez pozwolenia arcybiskupa nie mogę. - Proszę poprosić arcybiskupa o pozwolenie. - Arcybiskup nie ma prawa pozwolić bez zgody papieskiej. - Niech arcybiskup zwróci się do papieża. - Przypuszczam - rzekłem - że on to już uczynił. Ale lepiej by było, gdybyście wy sami się zwrócili. - My nie chcemy mieć stosunków z papieżem. My ignorujemy organizację kościelną. My mamy do czynienia tylko z oddzielnymi parafiami. - W takim razie - powiedziałem - zwracajcie się do parafian. - Jakże się rozmówić z parafianami? - W tym mogę wam dopomóc - rzekłem. - W następną niedzielę proszę przysłać swojego przedstawiciela, którego przedstawię parafianom. Niech się porozumie z nimi. - Cóż on zrobi z tłumem? Bez wątpienia nic z tego nie będzie! - zaprzeczył stanowczo. - Mogę zaprosić tylko przedstawicieli parafian. - Nie, lepiej niech sam pan zbierze przedstawicieli 80 i opowie im, co panu mówiłem. Na razie chodzi tylko o spisanie rzeczy z metali i przedstawienie nam tego spisu. - Czy wystarczy spisać tylko naczynia? - zapytałem. - Tak, naczynia i w ogóle metalowe sprzęty kościelne. - Więcej nic? - Tak, to wystarczy. W następną niedzielę, omówiwszy wyczerpująco z punktu kanonicznego kwestię własności kościelnej, zaprosiłem kilkudziesięciu parafian do siebie, aby spełnić życzenie prezydium "Sownarkomu". Na tym posiedzeniu zaznajomiliśmy się lepiej z dotyczącymi dekretami sowieckimi. Według dekretów w sprawach kościelnych z rządem pertraktuje komitet parafialny względnie przedstawiciele parafian. Wycofaniu podlegają wszystkie kosztowności: złoto, platyna, srebro, drogie kamienie, perły i rzeczy nadające się do muzeum. (To niby na głodnych!) Wyjątek się robi dla rzeczy "sakramentalnych". Sakramentalnymi nazwano te przedmioty, których wycofanie mogłoby naruszyć całość kultu lub głęboko obrazić uczucia religijne wiernych. Instrukcja pozwalała takie rzeczy wykupić. Ponieważ w kościołach mińskich kosztowności prawie nie było, postanowiono żądane spisy sporządzić i doręczyć do "Sownarkomu". Trzeba było wybrać komitet, który by się tym zajął. Tu uprzedziłem parafian, że członkowie komitetu powinni być przygotowani nie tylko na areszt, lecz także i na rozstrzelanie. Do komitetu dobrowolnie zgłosiło się kilka osób. Spisy były sporządzone. Weszły do nich rzeczy miedziane, niklowe i z białego metalu, który później bolszewicy uważali za srebro. Nie weszły do nich: srebrny grób św. Felicjana, srebrne szaty na obrazach ołtarzowych i srebrne relikwiarze, które jednozgodnie były przyjęte za "sakramentalne", w znaczeniu wziętym przez dekret. Kiedy 81 po dwukrotnej rewizji kościoła katedralnego bolszewicy oświadczyli, że spisy są niezupełne i że zabiorą tak grób św. Felicjana, jak i szaty z obrazów, poradziłem parafianom w obronie tych skarbów kościelnych, mających nadto znaczenie archeologiczno-artystyczne, zwrócić się do "Sownarkomu". Wkrótce komitet złożył odpowiednie podanie opatrzone licznymi podpisami. Parafianie prosili, aby tych rzeczy jako "sakramentalnych" nie ruszać. Oświadczyli, że w razie potrzeby gotowi są wykupić je zbożem lub srebrem. Odpowiedzi jednakże nie było. Tymczasem bolszewicy mińscy wylewali na mnie najwstrętniejsze pomyje oszczerstw. Każdy mój krok był tłumaczony przewrotnie. Każde moje słowo było tłumaczone na opak. Zrobili ze mnie potwora moralnego bez wiary, czci i serca. Bałamucili opinię publiczną w rozmaity sposób: w prasie, na mityngach i innych zebraniach. Tak w Mińsku, jak w niektórych miejscowościach na prowincji urządzili kilka zebrań większych i rezolucje swoje obwieścili szerszemu ogółowi. Zebrania te odbywały się w sposób bolszewicki. Kilkunastu lub kilkudziesięciu bolszewików przybywa na takie zebranie. Wygłaszają szereg mów. Następnie prezes czyta napisaną zawczasu rezolucję. Po przeczytaniu pyta zebranych, kto z nich jest przeciw niej. "Kto przeciw niej - powiada - niech rękę podniesie do góry!" Naturalnie, nikt ręki nie podnosi, gdyż to się równa kontrrewolucji. Zanim ludność lepiej poznała swobodę bolszewicką, niejeden śmiałek złapał się na podobną wędkę. Dziś każdy ma się na ostrożności; milczy na zebraniu, wymyśla po nim. Rozumie się, po takim ogólnym milczeniu prezes ogłasza: "A więc rezolucja została przyjęta jednogłośnie". Nazajutrz wszystkie dzienniki, które wyłącznie są bolszewickie, donoszą: "Dnia takiego to kwietnia odbyło się tam i tam walne 82 zebranie robotników- Polaków (czasem piszą- katolików), na którym omawiano sprawę pomocy głodnym i wycofania kosztowności z kościołów katolickich. Zebrani robotnicy jednogłośnie przyjęli w tej sprawie następującą, zaproponowaną przez towarzysza X rezolucję: My, robotnicy - Polacy takiej to fabryki, w takim to mieście żądamy od administracji wszystkich kościołów natychmiastowego oddania wszelkich przedmiotów kościelnych ze złota, srebra i tym podobnych kosztowności na rzecz umierających z głodu naszych braci i sióstr na Powołżu. Jednocześnie zaznaczamy, że naczynia kościelne ze złota i srebra mogą być zastąpione szklanymi. Takie rezolucje w pojęciu bolszewików są wolą ludu i uprawniają postępowanie i działalność rządu. W rzeczywistości są to fikcje partyjne, ułożone wbrew woli miejscowej ludności. Cała bowiem ludność Białorusi żywi głęboki wstręt i szczerą niechęć do bolszewików. Tymczasem bolszewicy stawiają na zebraniach własne rezolucje i korzystając z milczenia sterroryzowanych Białorusinów, drukują i ogłaszają je w ich imieniu. Bezczelność bolszewicka nie ma granic. Kilkunastu lub dajmy na to kilkuset niewierzących robotników, bolszewików lub ich służalców ma wyrażać wolę i nastrój mas katolickich. Inna była opinia katolików. Jeden z moich kolegów zapytał kilkunastotysięczny tłum zebrany w kościele podominikańskim w Mińsku: "Czy chcecie, aby bolszewicy zabrali kosztowności z naszych kościołów?" "Nie!" - wołali - "Nie!.. Nie damy!" Wielu było takich, którzy by na zawołanie wystąpili z bronią w ręku w obronie zagrożonej majętności kościelnej. Nie chcieli pozwolić na jej zabranie, albowiem wiedzieli, że kosztowności te nie na głodnych pójdą, lecz na agitację i podtrzymanie partii bolszewickiej. Znałem nastrój ludności. Nie chciałem rozlewu krwi. Bolszewicy bowiem zawsze 83 wezmą górę nad bezbronną ludnością. Garstka zaś uzbrojonych, chociażby nie wiedzieć jak walecznych, musi ulec olbrzymiej przewadze. Toteż wpłynąłem na ludność, ażeby się zachowywała biernie. "Nie mamy prawa wydać rzeczy kościelnych - mówiłem - nie możemy ich obronić, a więc bądźmy tylko biernymi świadkami". Jak wypadki późniejsze stwierdziły, ludność całkowicie zastosowała się do mojej rady. Tymczasem wikariusz generalny, ksiądz A. Lisowski prawie cudem powracał do zdrowia. Z Mińska, gdzie chorował, przyjechał na wózku do Koroleszczewicz. Dnia 7 kwietnia 1922 roku otrzymałem od niego następujący list: "Kochany Księże Janie! Mocno żałowałem, żeśmy się nie zobaczyli przed rozstaniem. A byłoby dużo do pomówienia i omówienia. Więc spróbuję listownie to naprawić. Miałem dzisiaj wizytę z gminy. Miano opisywać kościół i sprzęty kościelne, by "przemienić wszelki majątek kościelny na walutę złotą". Parafianie, uprzedzeni przeze mnie, nie zgodzili się na wybór komisji ani pójście do kościoła czy na plebanię. Był więc u mnie sam ajent z prezesem wsi naszej. Zaznaczyłem, że nie tylko z powodu choroby nie mogę być obecnym przy spisywaniu i ocenianiu inwentarza, lecz i dla innych przyczyn: 1) Prawo kościelne uważa mnie za administratora dóbr kościelnych, odpowiedzialnego tylko przed biskupem; 2) "Sów. Praw." zobowiązało się w traktacie ryskim nie wtrącać się do wewnętrznego życia kościelnego. Na tym na razie skończyła się sprawa, ale w rzeczywistości czekają tylko na moje wyzdrowienie. Jakże stoją sprawy w Mińsku i w katedrze? Czy bolszewicy mają Ciebie za takiego, z którym można się układać, czy też czekają na mnie? Jeżeli dotychczas milczą, to jak sądzisz, co lepsze: Czy masz na własną rękę bronić katedrę, czy wymawiać 84 się również moją chorobą? Cokolwiek bądź przedsięweźmiesz, proszę Cię, uprzedź mnie, żebym wiedział, czego się trzymać. Jestem zdecydowany nie ustąpić ani trochę i przygotowany jestem na to, że może wypadnie odwiedzić więzienie ihumeńskie, gdyż Koroleszczewicze położone są w powiecie ihumeńskim. Prosiłbym Cię bardzo, abyś się porozumiał dobrze z księdzem Maciejowskim, który będzie po palmowej niedzieli w Mińsku. Jest on proboszczem bodaj całego powiatu ihumeńskiego i samego Ihumenia. Zależy mi więc bardzo na tym, żebyśmy się trzymali jednej linii z nim, inaczej moje zasadnicze stanowisko niewiele pomoże. Wyobrażam sobie, jak Ci trudno dawać sobie radę z chorymi, z nabożeństwem etc. Ale niestety, dopomóc tymczasem nie mogę. Ogólny stan zdrowia mego jest dobry. Defekt w żołądku nie bardzo mi przeszkadza. Dzisiaj już byłem u dwóch chorych, jutro odprawiam pierwszą mszę świętą (po chorobie) i spowiadam. A potem już pójdzie zwykłym trybem. Boję się tego, że bolszewicy mogą mi przeszkodzić w nabożeństwach wielkotygodniowych. Zamierzam jednak urządzić się w ten sposób, iż kościół będę otwierał ludziom, ale zakrystia będzie stale zamknięta i klucz dobrze schowany. Jeżeli ma być już gwałt, niechże pachnie kryminałem. Sądzę, że dla Przedstawicielstwa Polskiego "włamania" będą na rękę. A propos, czy byłeś u pana Cichockiego (pełnomocnika polskiego) i czy w sprawie ratunku kościołów nic Ci nie powiedział? Czy pisałeś już do Arcypasterza? Czy nie mógłbyś prosić o księdza Ejsymonta? Ma on podobno wielką chęć wyjechać z Pitra, a w Mińsku ma trzy siostry, które żyją w wielkim niedostatku i są chore. Tymczasem do widzenia. Ks. A. Lisowski Koroleszczewicze, 6 kwietnia 1922 roku 85 Przytoczyłem cały list, gdyż w nim bolszewicy dopatrzyli się zdrady stanu i z tego powodu księdza Lisowskiego skazali na rozstrzelanie. List ten po przeczytaniu rozerwałem na cztery części i wrzuciłem do kosza. Niestety, bolszewicy podczas rewizji, przetrząsając kosz, znaleźli go. Ksiądz Lisowski w powyższym liście miał na względzie przeprowadzenie dekretu o oddzieleniu Kościoła od państwa. O zamierzonej przez bolszewików konfiskacie kosztowności kościelnych nic jeszcze nie słyszał. Nie chciał wpuścić do kościoła komisarzy, aby nie spisywali inwentarza. Pragnął, ażeby wszyscy księża trzymali się jednej linii, wytkniętej przez prawo kanoniczne. Pisząc do mnie jako do Polaka, podkreślił znaczenie polityczne bezprawia bolszewickiego i chciał poznać w obchodzącej go sprawie zdanie przedstawiciela polskiego, pana Cichockiego. Co do mnie, nie zwracałem się do pana Cichockiego, gdyż wiedziałem dobrze, że traktat ryski ani pod względem religijnym, ani kulturalnym Polakom zostającym w Rosji nic zgoła nie dał, gdyż dodany tam warunek: "w granicach prawodawstwa wewnętrznego" wypadł na korzyść jedynie obywateli rosyjskich w Polsce. Do arcypasterza pisałem, ale wiedziałem dobrze, że jego położenie było podobne do naszego. List księdza Lisowskiego otrzymałem właśnie po wizycie u pana Czerwiakowa, toteż odpowiadając na jego pytania, doniosłem mu o niej. Wtedy musiał się dowiedzieć o zamierzonym przez bolszewików rabunku naszych kościołów. Uwzględniając stan jego zdrowia, przyjąłem całkowicie na siebie prowadzenie dalszych rokowań z bolszewikami. Rokowania te były nader trudne, albowiem podczas gdyśmy szli drogą prawdy i sprawiedliwości, bolszewicy korzystali z kłamstw, oszczerstw, szpiegostwa, a w końcu uciekli się do przemocy, gwałtu i rabunku. 86 Dnia 30 kwietnia otrzymałem razem z przedstawicielami parafian pozew do stawienia się 2 maja w "Narkom-fmie", czyli w Ludowym Komisariacie Skarbowym. Był to dzień, w którym bolszewicy mieli ograbić nasze kościoły. Nas zamierzali wziąć w roli pomocników i świadków. Tak zrobili z władyką prawosławnym Melchizedekiem. Naturalnie, nikt z nas na to się zgodzić nie mógł. Nie wiedziałem, jaki los spotka parafian. Co do siebie nie wątpiłem, że co najmniej trzeba będzie pójść do więzienia. Chciano mi nawet dać paszport amerykański, abym uszedł za granicę. Nie mogłem na to przystać, aby nie zgorszyć parafian. Tymczasem ksiądz Lisowski, dowiedziawszy się o tym, przybył rano 2 maja do Mińska, aby razem ze mną pójść do "Narkomfinu". Odradzałem mu. Nie chciał dopuścić, aby mnie jako gościa aresztowano. Był przekonany, że mi nic grozić nie będzie, skoro on przedstawi się w charakterze właściwego gospodarza. Ostatecznie wybraliśmy się obaj. Nie przypuszczałem, że nas mogą uwięzić w Ludowym Komisariacie. Myślałem, że jeszcze pozwolą wrócić do domu. Mają bowiem zwyczaj porywać do więzienia w nocy. Toteż tym, co przyjechali po mnie do chorych, obiecałem, że wkrótce powrócę. W domu zostawiłem listy, papiery dotyczące spraw bieżących i pieniądze mszalne, które były przygotowane do wysłania arcybiskupowi. Niestety, wrócić nie mogłem i wszystko to zginęło w rękach bolszewickich. O godzinie 10 z rana, jak tego żądał pozew, 2 maja stawiliśmy się w "Narkomfinie". Wkrótce przyszedł przedstawiciel od parafian, pan Michał Iwanowski. Czekaliśmy z godzinę. Wreszcie zawezwano nas przed oblicze członków komisji do wycofywania kosztowności kościelnych, towarzyszy Tałuntisa i Gruzela. Ksiądz Lisowski prosił, aby mnie natychmiast zwolniono, ponieważ on tylko jeden jest odpowiedzialny za wszystko. 87 - Czy ksiądz pojedzie z nami do katedry wycofywać kosztowności kościelne? - zwrócił się towarzysz Tałuntis do księdza Lisowskiego z zapytaniem. - Nie! - brzmiała stanowcza odpowiedz. - Czy ksiądz myśli, że my sami nie potrafimy wycofać? - Wiem, że potraficie. Tymczasem katedra jest zamknięta i klucz schowany. - Czy ksiądz klucza nie da? -Nie! - Czy ksiądz myśli, że my bez klucza nie dostaniemy się do kościoła? - Wiem, że umiecie wchodzić i bez klucza. - A ksiądz także nie pojedzie? - zapytał mnie. - Nie! - odparłem. - Czy pan pojedzie z nami? - zwrócił się do pana Iwanowskiego. - A broń mnie, Boże! - odpowiedział zagadnięty. - Możecie mi ręce poucinać, możecie mnie zabić, ale do tego nie zmusicie. Czy chcecie, abym przestał być katolikiem i został pozbawiony sakramentów? Nie, tego się nie doczekacie! W tej chwili wszedł drugi przedstawiciel parafian, pan Stanisław Daszkiewicz, który z powodu swoich zajęć biurowych nieco się spóźnił. - Czy pan jedzie z nami? - zapytał go towarzysz Tałuntis. Otrzymawszy odpowiedź odmowną ogłosił nam, że wszyscy jesteśmy aresztowani. W tej chwili poddano nas starannej i ścisłej rewizji. Zabrano wszystko, co tylko znaleziono przy nas, nawet brewiarz. Po kilku minutach potem jechaliśmy już samochodem do więzienia "czeki", przemianowanego dopiero co na "GPU" (Gosudarstwiennoje politiczeskoje uprawlenje - Państwowy Urząd Polityczny). WIĘZIENIE W "GPU" MIŃSKIM Po krótkim przedwstępnym badaniu rozmieścili nas w pojedynczych celach. Trafiłem do numeru pierwszego. Był to ciemny i wilgotny loch, którego jedynym umeblowaniem była drewniana prycza, ciągnąca się niemal wzdłuż całej celi, poza tym duża skrzynia na śmieci. U sufitu tkwiła mała, elektryczna lampka, która zastępowała tu światło słoneczne. Jeżeli lampka gasła, jak to nieraz się zdarzało w święta i niedziele, wtedy siedziałem w zupełnej ciemności. Nad głową słyszałem ciągły huk i łoskot z ulicy i mieszkań na parterze; przez drzwi dolatywały mnie dokuczliwe odgłosy łajań i przekleństw posterunkowych. Po pewnych rokowaniach zwrócono mi brewiarz i różaniec. Jak się cieszyłem z tych tak drogich mojemu sercu towarzyszy! W ciemności i zgiełku, jaki słyszałem naokoło, były one dla mnie otuchą, jedyną rozrywką i pociechą. W tej jamie przesiedziałem prawie cały maj. Otrzymywałem codziennie około 400 g chleba, dwa razy gorącą wodę i pomyje zwane tu zupą. Dzięki atoli parafianom nie zbywało mi na niczym. Kilkakrotnie byłem badany, najpierw przez komisarza "GPU", a później przez oskarżycieli państwowych. Naturalnie, nic nie wiedziałem, co się dzieje na świecie i z moimi kolegami. Na badaniach byłem szczery i dawałem odpowiedzi nawet na pytania: co myślałem, co chciałem lub co bym zrobił, gdyby były inne okoliczności? Nieraz bowiem u bolszewików niewinnego, z którego nie można wydobyć wyznania, poddawano torturom. Chociaż obecnie prawodawstwo bolszewickie zabrania używania tortur, zdarzają, się dotychczas wypadki ich użycia. Opowiadały mi o nich osoby, które były poddane torturom. Z tortur w najczęstszym użyciu jest biczowanie, bicie po twarzy, podwieszanie za ręce oraz symulacja rozstrzelania. Oto co na przykład opowiadał mi pewien Rosjanin, którego podejrzewano o należenie do organizacji spiskowców. "W nocy otoczyli moje mieszkanie. Zrobili w nim ścisłą rewizję. Następnie, nie zważając na płacz i lament żony i małych dzieci, zabrano mnie do "czeki" i stawiono przed urzędnikiem śledczym. Rozpoczęło się badanie. - My wiemy - zaczął badający - że pan należy do organizacji spiskowców, którzy postawili sobie za zadanie usunąć rząd bolszewicki. Grozi panu za to najwyższy wymiar kary - rozstrzelanie. Jeżeli jednakże pan szczerze się do tego przyzna i wyda wszystkich członków organizacji, darujemy panu życie. - Ależ panie, ja do żadnej organizacji nie należę. - Niech się pan zastanowi. Pan ma młodą żonę i małe dzieci. Pan ich zostawi sierotami. Pan nie pożałuje, jeżeli wyda współsprzysiężonych. Niech się pan prędzej namyśli. - Ależ panie - rzekłem - kłamać nie mogę. - Niech pan pomyśli! Wtem weszli wezwani dwaj karabinierzy, zabrali mnie i wtrącili do jakiegoś lochu. Nazajutrz znowu badanie, ale w innym tonie. Komisarz przyjął mnie surowo, nawymyślał, nastraszył i otrzymawszy poprzednią odpowiedź, odesłał do celi jeszcze gorszej. W nocy zabrano mnie stąd i pod silną eskortą wywieziono samochodem daleko za miasto. Tam około pewnego budynku postawiono mnie związanego przy ścianie. Przede mną kilkunastu czerwonogwardzistów stało z karabinami. Komisarz wezwał mnie jeszcze raz, abym się przyznał i wydał członków domniemanej organizacji. Odpowiedź dałem odmowną. Wtedy usłyszałem wyrok śmierci. W okamgnieniu stanęło przede mną 90 całe moje przeszłe życie. Westchnąłem do Boga i poleciłem Mu swojego ducha. Świat ten już dla mnie nie istniał. Słyszę słowa komendy: raz, dwa, trzy - pal! Huk straszny przeszywa powietrze, tracę przytomność i padam. Kiedy oprzytomniałem, byłem w szpitalu więziennym. Nerwy moje do tego stopnia były rozbite, że na razie nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Nie chciało mi się wierzyć, że wszystko było udane. W nocy zostałem wezwany znowu do komisarza. Przyjął mnie nader uprzejmie. Kazał mi przynieść dobrą kolację, częstował papierosami, wreszcie zapytał: - Czy pan przyrzeka, że nigdy nikomu tego, co z panem zrobiłem, nie powie? - Ma się rozumieć! - odparłem. - Komuż mam opowiadać? - W takim razie jest pan wolny i może pan iść do domu. Dotąd jednakże - dodał opowiadający - a upłynął już rok od tego czasu, nerwy mam zupełnie chore". RABUNEK BOLSZEWICKI W KOŚCIOŁACH MIŃSKICH Siedzieliśmy w więzieniu, a tymczasem bolszewicy grabili nasze kościoły. Towarzysze Tałuntis, Gruzel i Kłos, dobrawszy sobie jakichś niedowiarków: Okulicza, Jakimowicza i Łukaszewicza, rzekomych przedstawicieli wierzących, 3 i 4 maja 1922 roku objeżdżali kościoły mińskie i zabierali wszystko, co miało wartość artystyczną lub było ze szlachetnego metalu. W katedrze, u bernardynów i w kościele złotogórskim wyłamano zamki. W katedrze zdjęto wszystkie ozdoby srebrne z obrazów. Na szczególniejszą wzmiankę zasługuje szata z obrazu Matki Boskiej, 91 mająca wartość archeologiczną i artystyczną. Obdarli także z kutej srebrnej blachy grób św. Felicjana. Zabrali kilka relikwiarzy z relikwiami. W kościołach św. Szymona i św. Heleny, bernardyńskim i dominikańskim sami otwierali tabernakulum i oglądali puszki z Przenajświętszym Sakramentem, a w kościele złotogórskim zapewne puszkę ważyli, przesypawszy hostie do innego naczynia, gdyż w swoich gazetach podali dokładną jej wagę. W katedrze i w kościele kalwaryjskim, bojąc się profanacji, tabernakulum otworzył ksiądz Tomaszewski, puszki z Przenajświętszym Sakramentem tknąć nie pozwolił. Z sześciu kościołów mińskich według urzędowego sprawozdania zabrano około 27 kg złota i prawie 64 kg srebra, nie licząc miedzi i tych rzeczy, które zostały zajęte jakoby dla muzeum. Ludność wyraźnie stosowała bierny opór. Wszędzie wyrażała swoje niezadowolenie i niechęć do bolszewików. Były z tego powodu aresztowania. Bolszewicy, widząc ogólny nastrój ludności, bardzo się bali krwawych wystąpień. Sądząc, że my namawiamy lud do tego, aresztowali nas i trzymali na razie jako zakładników dla postrachu wiernych. Rabunek odbył się prawie bez zaburzeń, mimo to jednak postanowili bolszewicy usunąć nas od wpływu na katolików mińskich. Wieczorem 5 maj a zebrali około 200 Polaków, przeważnie bolszewików, w robotniczym klubie polskim im. Róży Luksemburg, gdzie około 20 mówców czerwonych w lapidarnych i oszczerczych słowach piętnowało nasze postępowanie. "Jednogłośnie", jak piszą bolszewicy, a w rzeczywistości w milczeniu, przyjęto zawczasu zredagowaną następującą rezolucję: "My, zebrani 5 maja w klubie robotniczym polskim im. Róży Luksemburg, Polacy katolicy (sic!), wysłuchawszy sprawozdania członka komisji, towarzysza Kłysa o wycofaniu kosztowności z kościołów katolickich 92 oraz wyjaśnienia przedstawiciela państwowego zarządu politycznego, towarzysza Glińskiego, domagamy się stanowczo przeprowadzenia śledztwa w sprawie ostatnich wypadków i surowego ukarania kontrrewolucjonistów występujących przeciwko rozporządzeniom robotniczo-włościańskiej władzy rewolucyjnej". To ma być niby rezolucja 40 000 katolików mińskich! Bądź co bądź, ona los nasz rozstrzygnęła. Tak personel śledczy, jak i sędziowie najwyższego trybunału wiedzieli, czego się trzymać i do czego zmierzać. ŚLEDZTWO Zaraz po uwięzieniu nas przetrząśnięto te mieszkania, w których czasowo mieszkaliśmy. Ks. Lisowski mieszkał stale nie w Mińsku, lecz w Koroleszczewieżach, odległych o trzy mile od Mińska. Kiedy przyjeżdżał do Mińska, zatrzymywał się w cudzym mieszkaniu. Ja również, bawiąc czasowo tylko w Mińsku, zamieszkałem w mieszkaniu jednego z księży, który w swoim czasie musiał wyjechać do Polski. W tych mieszkaniach tak meble, jak inne drobne rzeczy stanowią albo własność kościelną, albo księży, którzy dawno już przebywają w Polsce. Wszystko więc, co rewizja znalazła, oprócz kilku prywatnych listów, małego mego relikwiarzyka i pieniędzy, nie było naszą własnością. Śledztwo trwało prawie miesiąc. Nie wiedziałem nic o swoich kolegach, żadnych wiadomości z miasta nie przepuszczano. Co się działo na świecie, a nawet w najbliższym otoczeniu, było dla mnie tajemnicą. W śledztwie musiałem się wyspowiadać przed bolszewikami nie tylko z tego, co robiłem lub mówiłem, lecz nawet z tego, co myślałem, jakie miałem pragnienia, poglądy i sympatie. Ponieważ 93 byłem strasznie wymęczony niespaniem i ciężkim więzieniem oraz badany przez rozmaitych urzędników śledczych, nie mogę dziś szczegółowo powtórzyć całego przebiegu śledztwa. Powiedziałem mniej więcej to, co następuje: Przyjechałem niedawno z Piotrogrodu. Przysłany tu jestem czasowo. Po okresie wielkanocnym, o ile mnie wypuścicie, muszę wrócić do Piotrogrodu. Obowiązkiem moim tutaj jest praca wyłącznie parafialna. Pełnomocnictw administracyjnych nie mam. Na żądanie "Narkomu" raz zebrałem przedstawicieli parafian, z którymi omówiłem ciężki stan głodnych na Powołżu i rozporządzenia rządowe w tej sprawie. Zaznajomiwszy ich tak z prawem kanonicznym, jak i państwowym, poleciłem im załatwić sprawę wycofania kosztowności kościelnych. Zrobili spis kosztowności bez mego udziału. Do tego spisu nie włączyli sukienek z obrazów i obicia srebrnego trumny św. Felicjana, gdyż zaliczyli je do rzeczy "sakramentalnych". Znane bowiem im było poufne rozporządzenie władzy sowieckiej o rzeczach "sakramentalnych", które konfiskacie miały nie podlegać. Rząd sowiecki, jak panom wiadomo, do tych rzeczy zaliczył wszystko to, czego zabranie mogłoby głęboko dotknąć uczucia religijne wiernych. Do takich rzeczy bez wątpienia w katedrze mińskiej należały srebrne szaty na obrazach w ołtarzach i srebrne obicie trumny św. Felicjana. Na odarte z tych rzeczy świętości nikt z wiernych bez obrazy swoich uczuć religijnych i bez odrazy do bolszewików nie będzie mógł patrzeć. Dowiedziawszy się, że wbrew istniejącemu rządowemu rozporządzeniu bolszewicy mińscy zamierzają te rzeczy jednak zabrać, wierni natychmiast zwrócili się do władzy (do "Narkomu" i "Narkomfmu"), prosząc, by zaniechano tego, a przynajmniej pozwolono na wykupno. Odpowiedzi nie otrzymali. 94 Zawezwany do "Narkomfmu", abym uczestniczył w wydaniu kosztowności, naturalnie odmówiłem, gdyż sprzeciwiało się to kanonowi 2346 Kodeksu kanonicznego. W sprawie kosztowności kościelnych pisałem do arcybiskupa, lecz od niego nie otrzymałem żadnych wskazówek. Zresztą ta sprawa przewyższa kompetencje arcybiskupa i przypuszczam, że on wobec tego zwrócił się do Rzymu. Żadnych zebrań z księżmi w tej sprawie nie urządzałem. Działałem na własną rękę. Kilka razy byłem w przedstawicielstwie polskim, ale w sprawach natury prywatnej. Z panem Białopiotrowiczem o tym nie mówiłem. Dzieci uczyłem religii, parafian pouczałem o sprawach kościelnych, gdyż to jest moim obowiązkiem. List od księdza Lisowskiego otrzymałem. Treść jego rozumiałem inaczej, aniżeli tłumaczą panowie prowadzący śledztwo. Nie przypuszczam, aby ksiądz Lisowski dążył do zaostrzenia konfliktu w celach wyzyskania go przez dyplomację polską. Ostre w tym liście wyrażenia, które tak panów drażnią, noszą raczej na sobie charakter brawury koleżeńskiej, aniżeli jakiejś ukrytej głębokiej myśli politycznej. Wiem, że ksiądz Lisowski nigdy się polityką nie zajmował, bo opiekuje się tylko sprawami kościelnymi. Zarzuty, które panowie wysnuli z jego listu, są w zupełnym przeciwieństwie do jego przeszłego życia. Władzę sowiecką jako władzę istniejącą uznaję, gdyż muszę się liczyć z faktem. Żydów miłuję, lecz nie lubię. Optowałem na rzecz Polski, gdyż jako Polak chcę wrócić do Polski. W Polsce chciałbym pracować na polu pedagogicznym. Komunizmu, a nawet bolszewizmu w całości nie potępiam, albowiem są w nim rzeczy, które wyrosły na tle kultury i cywilizacji chrześcijańskiej. Jako partia polityczna zasługuje na potępienie, gdyż za naczelne zadanie obrała sobie przede wszystkim walkę z religią. Stoi ona w sprzeczności tak 95 z duchownymi dążeniami człowieka, jak i z naturalnym jego dążeniem do posiadania własności prywatnej. Dobry komunizm może powstać drogą długiej ewolucji społecznej i jedynie na gruncie chrześcijańskim. Bolszewizm jest potępiony przez Kościół św. Kanon bowiem 2885 Kodeksu kanonicznego grozi wyłączeniem z Kościoła świętego natychmiast każdego, kto się wpisze do partii lub stowarzyszenia działającego przeciwko Kościołowi świętemu lub prawowitej władzy państwowej. Dnia 27 maja 1922 roku otrzymałem akt oskarżenia i wtedy dopiero dowiedziałem się, że na ławie oskarżonych zasiądą ze mną: powracający dopiero do zdrowia ksiądz Lisowski, chory na reumatyzm ksiądz Tomaszewski, sześciu parafian i fotograf Żyd. Wieczorem ze wszystkimi swoimi kolegami spotkałem się na dziedzińcu "GPU". Rozmawiać nam z sobą zabronili. Nie życzyli bowiem sobie "nasi przyjaciele", abyśmy się porozumiewali. Z "GPU" zaprowadzili nas do "Dopru" (Dom robót przymusowych). Świeckich osadzili w jednej celi, nas, księży, osobno w oddzielnych wieżach. Prowadzili nas pod silną strażą, jak największych zbrodniarzy. Jeśli się nie mylę, godzina była dziesiąta wieczorem. Wszystko już było pogrążone w mroku. Tyle słyszałem o wieżach więziennych; nieraz przechodziłem mimo nich; obecnie w jednej z nich sam się znalazłem.. Za mną zgrzytnęły ciężkie, żelazne drzwi. Wąskim korytarzykiem wszedłem do okrągłej celi o dużym, zakratowanym oknie. Stanąłem przy oknie. Pomimo zmroku dojrzałem natychmiast wielki ogród owocowy, domy Mińska, a ponad tym wszystkim piękny romański kościół św. Szymona i św. Heleny. Co za cudowny i przyjemny widok! Po wyjściu z lochu "GPU" ta wieża z roztaczającym się z niej widokiem wydała mi się pałacem. Kościół przypominał mi 96 moją pracę w Mińsku, tudzież powód mojego uwięzienia. Za twoją sprawę, Chryste! - powtarzałem, z radością oddychając świeżym powietrzem. Długo stałem przy oknie. Modliłem się, rozważałem akt oskarżenia i zachwycałem się swoim nowym mieszkaniem aż się zupełnie ściemniło. Czas był wielki na spoczynek. Rozglądnąłem się dookoła. Nie było żadnego sprzętu. Ściana, powała i cementowa podłoga. Ulokowałem się na podłodze. Panowała wielka cisza, jakiej nie miałem w ciągu kilku tygodni. Myślałem, że zasnę; niestety, nie mogłem. Nerwy były tak rozbite, że sen nie przychodził. Z brzaskiem dziennym oglądnąłem ścianę, całą zapisaną rozmaitymi zdaniami i nazwiskami. Pod wielu nazwiskami były smutne dopiski: "wyprowadzony lub wzięty na rozstrzelanie". Ktoś żegnał żonę, dzieci, tamten krewnych, inny prosił mających wyjść z więzienia, by zawiadomili o jego tragicznej śmierci podług wypisanego adresu. Byłem zawsze przeciwnikiem kary śmierci, ale zwłaszcza w takim miejscu jeszcze bardziej się na nią oburzałem. Nazajutrz zostałem wezwany do biura więziennego. Tam spotkałem się z panią Gernowiczową i panem Metlinem, których parafianie mińscy uprosili na naszych obrońców. Trzeba było przed nimi wy łuszczyć nie tylko całą sprawę, ale nawet podać niektóre dowody naszej niewinności. Nie mieli oni bowiem czasu na zaznajomienie się z aktami śledztwa, gdyż w tym celu był im wyznaczony zaledwie jeden dzień. Zresztą akta śledztwa były prowadzone w języku polskim, którego oni jako Rosjanie nie rozumieli. Adwokatury polskiej katolickiej w Mińsku naonczas nie było. Wszyscy adwokaci Polacy byli bolszewikami, bo na pracy partyjnej robili dobre interesy. 97 ROZPRAWA SĄDOWA Rozprawa sądowa trwała od 29 maja do pierwszego czerwca. O godzinie 9 z rana 29 maja pod silną strażą stanęliśmy przed obliczem Najwyższego Trybunału Rewolucyjnego Białorusi, który naszą sprawę miał rozpatrywać publicznie, na scenie teatru miejskiego. Miała tu się odegrać tragikomedia. Cały teatr był otoczony tłumem wiernych, których usiłowała rozpędzić konna milicja. Z tłumów dolatywały nas głosy: "Męczennicy! męczennicy!" Wprowadzono nas na scenę. Pośród sceny stał stół pokryty czerwonym obrusem, a przy nim trzy fotele, przeznaczone dla członków najwyższego trybunału. Po prawej stronie znajdowały się dwa stoły: jeden dla stenografów, drugi dla urzędników prokuratorii. Po lewej stronie sceny był stół dla naszych obrońców i ławki dla nas. Teatr przepełniony katolikami. O godzinie 10 Najwyższy Trybunał rozpoczął swoją pracę. Na wstępie nasi obrońcy prosili trybunał o odłożenie rozprawy na dwa dni, ponieważ obrona nie miała czasu na przejrzenie akt śledztwa. Dalej, aby akta śledztwa zostały przetłumaczone, chociażby kosztem obrony, na język rosyjski, gdyż język polski jest dla niej językiem obcym. Próśb tych trybunał nie uwzględnił. Wtedy obrońcy prosili o 10-minutową przerwę dla porozumienia się z nami. Nastąpiła przerwa. Wobec odrzucenia wniosków obrony obrońcy nasi uważali dalszą obecność swoją za bezcelową i chcieli sąd opuścić. Uprosiliśmy ich, aby zostali. Chodziło nam o to, aby byli urzędowi świadkowie bezprawia. Po przerwie obrona domagała się, aby sąd odbywał się w języku rosyjskim, a przynajmniej by powołano tłumaczy. Do ostatniej prośby trybunał się przychylił. 98 Nastąpiło odczytanie aktu oskarżenia. Przy rewizji w moim czasowym mieszkaniu2 bolszewicy znaleźli: 1) listy pasterskie o szkolnictwie bolszewickim JE biskupa mińskiego, 2) listę składek bez podpisu i bez wpisanych ofiar, lecz z pieczęcią Polskiej Organizacji Wojskowej z czasów okupacji, 3) książeczki członkowskie związku chrześcijańsko-demokrarycznego, 4) list księdza Lisowskiego do mnie i 5) list pana Emiliana Draby z Lidy adresowany do byłego dziekana mińskiego w sprawie własnych rzeczy. Na podstawie tych dokumentów oraz naszych zeznań, nieraz przekręconych i opatrzonych bolszewickim komentarzem, prokuratoria wysnuła tak daleko idące wnioski, że często nie można było znaleźć w przesłankach nawet cienia podobieństwa. Oskarżali bowiem tam nie tylko nas, ale całe duchowieństwo katolickie w Rosji. "Czując za sobą poparcie bliższych i dalszych rządów burżuazyjnych - głosił akt - oraz Kościoła katolickiego, państw kapitalistycznych w osobie Kurii Rzymskiej (sic!) duchowieństwo katolickie w republikach sowieckich zajęło stanowisko całkiem niezależnej, niemal eksterytorialnej organizacji wewnątrz państwa. Nie chciało ono zadowolić się rolą, jaka na podstawie prawodawstwa sowieckiego przypadła wszystkim kościołom. Nie chciało w myśl rozdziału Kościoła od państwa stać się prywatnym stowarzyszeniem wiernych do wypełnienia jedynie praktyk religijnych. Chciało natomiast być Kościołem wojującym i rządząco-nauczającym... Poparcie żądań arcybiskupa Cieplaka przez dyplomację polską jasno wskazuje, że duchowieństwo katolickie w republikach sowieckich jest politycznym narzędziem polskiego rządu... Ponieważ podczas wydawania kosztowności 2 Nie wiem właściwie, kto tam mieszkał przedtem i czyje były tam rzeczy. Nie interesowałem się tym wcale, gdyż zamieszkałem chwilowo. 99 ze świątyń prawosławnych i innych wyznań duchowieństwo katolickie zarówno w obrębie republik sowieckich, jak również w innych krajach milczało, więc jasnym jest, że protest i opór przeciwko wydaniu kosztowności ze świątyń katolickich da się tylko wytłumaczyć dążeniem kleru katolickiego do stanowiska uprzywilejowanego względem duchowieństwa innych wyznań". Po oskarżeniu w ten sposób całego duchowieństwa w Rosji akt oskarżenia zwraca się do nas: "Ponieważ masy wierzących katolików nie czytają, kanonów kościelnych, gdyż te, pisane po łacinie, przeznaczone są jedynie (?) dla Kościoła rządząco-nauczającego, a nie słuchającego, więc księża mińscy łatwo wmawiają w maluczkich, iż sprzedaż lub zamiana rzeczy sakramentalnych - to profanacja i świętokradztwo". Po daniu ogólnej charakterystyki sprawy z punktu, ma się rozumieć, bolszewickiego, akt oskarżenia zwraca się do poszczególnych osób i oskarża: "1) Lisowskiego Adama, syna Józefa, księdza, lat 39; Wasilewskiego Jana, syna Aleksandra, księdza, lat 37; Tomaszewskiego Michała, syna Jerzego, księdza, lat 47; Iwanowskiego Michała, syna Juliana, jubilera, lat 34; Daszkiewicza Stanisława, syna Juliana, buchaltera, lat 32, o to, iż uprzednio porozumiawszy się między sobą, postanowili okazać organom władzy sowieckiej czynny opór przeciw wycofaniu z kościołów katolickich na terytorium Białoruskiej S.R.S. kosztowności kościelnych, wbrew dekretowi Ogólnorosyjskiego Centralnego Komitetu Wykonawczego Rad Delegatów Robotniczych i Włościańskich z dnia 16 lutego 1922 roku, przy czym: a) Ksiądz Adam Lisowski: 1) schowawszy u siebie klucze od katedry, odmówił ich wydania uprawnionym do tego organom władzy sowieckiej; 2) agitował wśród duchowieństwa i parafian za oporem władzy sowieckiej w tej 100 sprawie; 3) dążył do wywołania ostrych konfliktów między władzą sowiecką a masami parafian katolickich, co mogło doprowadzić do zaburzeń połączonych z ofiarami ludzkimi; 4) świadomie trzymał się taktyki wygodnej dla wyzyskania przez dyplomację państw obcych przeciw władzy sowieckiej; 5) działał w kontakcie i porozumieniu z organami władz polskich; 6) ukrywał w swym domu kosztowności kościelne. b) Ksiądz Jan Wasilewski: 1) agitował wśród parafian za oporem przeciwko rozporządzeniom władzy sowieckiej; 2) odmówił udziału w wydaniu kosztowności kościelnych i swej obecności przy ich wycofaniu; 3) wprowadził w błąd parafian, iż niektóre z kosztowności nie podlegają wycofaniu; 4) nie sprawdzał sporządzonych przez komisję parafialną spisów, w rezultacie czego spisy okazały się niezgodne z rzeczywistością; 5) nie przedsiębrał żadnych kroków w celu proponowanej przez niektórych parafian zamiany kosztowności na jakiś równoważnik. c) Ksiądz Michał Tomaszewski: 1) agitował wśród parafian za oporem rozporządzeniom władzy sowieckiej; 2) ukrywał u siebie w mieszkaniu użytkującego fałszywy dokument osobisty księdza Bujnowskiego, kryjącego się przed śledztwem i sądem; 3) dostarczył organom polskiej władzy dla celów agitacji przeciw władzy sowieckiej dokonanych z jego rozporządzenia zdjęć fotograficznych; 4) ukrywał u siebie w domu kosztowności kościelne. d) Michał Iwanowski, jubiler: 1) będąc ekspertem komisji dawał fałszywe zeznania, co do wartości sprzętów kościelnych; 2) wziął udział w fałszowaniu spisów sprzętów; 3) odmówił udziału w pomocy organom władzy sowieckiej przy wycofaniu kosztowności. e) Stanisław Daszkiewicz, buchalter, będąc członkiem komisji parafian, odmówił władzom sowieckim udziału 101 w wycofaniu kosztowności ze świątyń. 2) Lewandowskiego Stefana, syna Juliana, lat 56, ślusarza, i Osińskiego Józefa, syna Kajetana, lat 51, biuralistę, o to, iż będąc członkami komisji wybranej przez parafian, nic nie przedsięwzięli w sprawie proponowanej przez niektórych parafian zamiany kosztowności kościelnych na równoważnik i swoim zachowaniem mogli obostrzyć stosunki między władzą sowiecką a katolickimi parafianami. 3) Łysakowskiego Teodora, syna Floriana, byłego dorożkarza, ostatnio zakrystiana - o to, iż będąc zakrystianem kościoła złotogórskiego, w przededniu wycofania kosztowności wybrał się na wieś, nie był obecny przy otwieraniu kościoła i wycofaniu kosztowności, a więc okazał bierny opór organom władzy sowieckiej. 4) Miłaszewskiego Franciszka, syna Tadeusza, lat 87, rzeźnika - o to, iż trzeciego maja, w dzień wycofania kosztowności, wśród tłumu zebranego przed kościołem katedralnym agitował przeciw władzy sowieckiej. 5) Metara Izraela, syna Awseja, fotografa, lat 44 - o to, iż będąc wezwanym przed i po wycofaniu kosztowności przez księdza Tomaszewskiego do kościoła katedralnego dla dokonania zdjęć fotograficznych ołtarzy, miejsc, z których były zdjęte kosztowności, zdjęcia dokonał i, nie zawiadomiwszy władzy sowieckiej, oddał odbitki i klisze księdzu Tomaszewskiemu, za co pobrał 45 milionów rubli. Na podstawie II-go artykułu ustawy o Rewolucyjnych Trybunałach wszyscy wyżej wymienieni oskarżeni zostają oddani pod sąd Nadzwyczajnej Sesji Najwyższego Rewolucyjnego Trybunału Białorusi S. R. S." Po odczytaniu aktu oskarżenia trybunał przystąpił do badania. Usunęli nas ze sceny. Badali każdego w nieobecności 102 innych. Trybunał wyszedł z roli bezstronnego badacza i zajął stanowisko oskarżyciela państwowego. Zamiast sprawdzić zarzuty oskarżenia, szukał czegoś nowego i stawiał często pytania nie mające nic wspólnego ze sprawą i oskarżeniem. Zrozumiałem, że wszelka nasza obrona nie będzie miała najmniejszego znaczenia dla trybunału. Gdyby nie obecność wiernych, należało raczej milczeć niż cokolwiek mówić. Sprawa potępienia była z góry przesądzoną. Trybunał usiłował tylko zdyskredytować nas wobec publiczności katolickiej. Czy mu się to udało? Sądzę, że nie, albowiem jeszcze potem dużo wymyślał w "Młocie" i ogłosił specjalną broszurę o tym procesie, opuszczając w niej wszystkie momenty wychodzące na naszą korzyść, a uwypuklając inne. Nie wątpię, że katolicy mińscy inaczej sądzą o tym procesie i o naszej winie aniżeli bolszewicy. Najwyższy Trybunał postawił szereg pytań dotyczących inwentarzy kościelnych. Bolszewikom bardzo chodziło o nie. Nie mając tych inwentarzy pod ręką, przypuszczali, żeśmy schowali wszystko, co się schować dało. Ponieważ ich od nas nie otrzymali, starali się wysuwać twierdzenie, żeśmy je poniszczyli, aby się nie wykryły nasze rzekome kradzieże. Naiwni, nie wiedzą o tym, że w Rosji często katolicy lepiej wiedzą o każdej kosztowności kościelnej aniżeli sami księża. I co do mnie, rzeczywiście, nie wiedziałem o wszystkich kosztownościach. Parafianie wiedzieli o każdej rzeczy i sami bronili, jak umieli i mogli. Najwyższy Trybunał każdego z nas pytał, czy uznajemy władzę sowiecką? Jaką władzę szanowaliśmy więcej: carską czy sowiecką? Chodziło mu o to, aby na mocy naszych odpowiedzi dowieść wiernym, że nie o religię nam chodzi, lecz o klasowo-polityczną walkę. Pytał, jakie prawo i rozporządzenia stawiam wyżej: sowieckie czy kościelne? Wiedząc, jaka będzie odpowiedź, 103 chciał wiernych przekonać, że nie tyle nam chodzi o kosztowności kościelne, jak raczej o zasadę niepodległości wobec państwa bolszewickiego. Najwyższy Trybunał usiłował naszym parafianom udowodnić, że życie nasze było niemoralne. Korzystał przeto z lada pozoru. Pewna parafianka piotrogrodzka, dowiedziawszy się o mym uwięzieniu, pospieszyła do Mińska, aby dzięki swoim stosunkom przyspieszyć czas mojego uwolnienia. Bardzo być może, że nawet ofiarowała "GPU" pewien za mnie wykup. Skorzystał z tego trybunał, który nie mógł ani na chwilę przypuścić, by ktoś bezinteresownie starał się o uwolnienie księdza. Począł zaraz posądzać nas o niemoralny stosunek. Na sądzie chciał jak najdłużej nad tym się rozwodzić. Odpowiedzi moje krótkie i pewne zbiły go jednak z tropu. Powiedziałem mu, że ten tylko nie może przypuścić istnienia czystych i bezinteresownych pobudek w ludziach, kto sam jest niemoralny i nieczysty. O moralności naszej dobrze wiedzą obecni katolicy i mogą o niej świadczyć. Ksiądz Tomaszewski przez zapomnienie powiedział, że u siebie raz tylko przyjmował księdza Bujnowskiego, który również siedział wtenczas w więzieniu w podobnej sprawie, a ksiądz Bujnowski zeznał, że dwa razy. Z tego się bardzo ucieszył trybunał i długo się rozwodził nad kłamstwem księdza Tomaszewskiego. Dlaczego więcej wierzył księdzu Bujnowskiemu niż księdzu Tomaszewskiemu, rzecz zrozumiała. Chodziło o to, by na podstawie pozornej naszej niemoralności przekonać parafian, że odmówiliśmy udziału w wydaniu kosztowności kościelnych nie z pobudek moralnych, lecz z nienawiści do bolszewików i do proletariatu powołżskiego. Tymczasem liczny szereg świadków wykazał, że księża bardzo dużo robili dla ulżenia doli głodnych na Powołżu. Kiedy się słuchało badań najwyższego trybunału, miało 104 się wrażenie nie sądu, ale jakiejś tragikomedii, odgrywanej przez nas na estradzie. Nazajutrz było badanie świadków i dyskusja o kanonach. Członkowie komisji bolszewickiej do odbierania kosztowności kościelnych stanęli w charakterze świadków przeciwko nam. Oświadczyli oni, żeśmy odmówili swego udziału przy oddawaniu kosztowności kościelnych. Ksiądz Lisowski nie dał kluczy od katedry, którą wobec tego otworzyli siłą. Otworzył ślusarz Żyd, którego jednak komisja nie wpuściła do wnętrza kościoła, "aby nie obrazić uczuć wiernych". Zdjęli srebrną szatę z obrazu Matki Boskiej i srebrne obicie z trumny św. Felicjana itp. Trzeba tu zauważyć, jak wielką "delikatnością uczuć" odznaczają się bolszewicy. Nie wpuścili Żyda do kościoła, aby "nie obrazić uczuć wierzących". Kiedy zaś sami obdzierali święte obrazy z szat, trumnę św. Felicjana z obicia, sięgali świętokradzką ręką po kielichy i puszkę z Przenajświętszym Sakramentem, wtedy zapomnieli o tym, że mogą obrazić uczucia wierzących. Świadectwa świadków bolszewickich nie zawsze były zgodne. Tak na przykład towarzysz Tałuntis twierdził, że w zakrystii katedralnej znaleźli jedną puszkę i trzy kielichy; towarzysz Kłys świadczył, że znaleźli tam cztery kielichy, cztery relikwiarze i kilkanaście starych monet. Nasi świadkowie stwierdzili, że księża okazywali pomoc głodnym i do tego zachęcali w kazaniach swoich parafian. Szczególnie piękne świadectwo pod tym względem oddano księdzu Lisowskiemu, który rzeczywiście dzielił się ostatnim groszem z głodnymi. Wśród naszych świadków na wyróżnienie zasługuje pan Jan Merc, członek polskiej delegacji w Mińsku. Najwyższy Trybunał wezwał go do sądu na jakimś świstku papieru. Kiedy pan Merc na takie zaproszenie, które można było wziąć raczej za żart jakiś 105 niż za urzędowe wezwanie, w sądzie się nie stawił, trybunał posłał po niego policjantów i siłą go przyprowadził. Toteż pan Merc publicznie zaprotestował przeciwko takiemu traktowaniu urzędnika polskiego. Badany odpowiadał po rosyjsku. Na zapytanie prezesa trybunału, dlaczego nie odpowiada po polsku, odparł: "Uważam, że w państwie rosyjskim urzędnikowi rosyjskiemu wypada odpowiadać po rosyjsku". Był to moralny policzek, wymierzony sędziom, Polakom-zdrajcom. Najwyższemu Trybunałowi odpowiadał z godnością, pewnością siebie i z widoczną wzgardą. Ten manewr pana Merca wszystkim rzetelnym Polakom nader się podobał. Czuliśmy prawdziwą wdzięczność za to dla niego. Podczas dyskusji o kanonach Trybunał dążył do tego, aby ośmieszyć naszego eksperta, wiejskiego proboszcza, który z nadmiaru zajęć pasterskich, przypuszczam, nowych kanonów przeczytać jeszcze nie zdążył. Kiedy ekspert w kilku kwestiach nie mógł się zdobyć na odpowiedź, prezes zwrócił się do głównego naszego obrońcy z zapytaniem: "Dlaczego nie wzięliście lepszego eksperta?" - obrońca odparł: "Wzięliśmy takiego, jakiego znaleźliśmy. Na Białorusi księży teraz prawie nie ma, gdyż uwięziliście niemal wszystkich". Ostatni dzień sądu był poświęcony mowom. Ze strony oskarżenia państwowego przemawiali towarzysz Leszczyński i towarzysz Pestkowski. Pierwszy zabrał głos w tonie mityngowym towarzysz Leszczyński. Przytaczamy tu jego harangę tak, jak była drukowana w polsko-bolszewickiej broszurze. "Towarzysze sędziowie! Sprawa, którą tu rozpatrujecie, ma znaczenie nie tylko dla Białorusi, ale posiada charakter ogólnorepublikański, a nawet w pewnej mierze - międzynarodowy. Na ławie oskarżonych siedzą tutaj przedstawiciele 106 Kościoła rządząco-nauczającego i słuchającego, który zechciał być nagle Kościołem wojującym w republikach sowieckich. Strzały w Szui, awantury w Homlu, opór w Witebsku i w Mińsku - to nie są rzeczy przypadkowe; istnieje pomiędzy nimi organiczny związek. Jeżeli w Szui doszło do przelewu krwi, a w Mińsku skończyło się na bezkrwawym oporze - to zasługa urzędów państwowych, które zawczasu położyły kres matactwom duchowieństwa. Akcja duchowieństwa katolickiego była z góry uplanowana w zakresie ogólnopaństwowym. W jakim czasie i przeciwko czemu wystąpili przedstawiciele Kościoła? W czasie najbardziej krytycznym dla Federacji Sowieckiej, wówczas gdy po 7 latach wojny imperialistycznej i domowej lud pracujący dotknęła klęska głodowa, gdy 34 miliony ludności głód chwycił w swoje kleszcze, a 10 milionów, czyli 73 procent ludności nad Wołgą oczekiwało na wiosnę śmierci głodowej; gdy władza sowiecka musiała czynić bohaterskie, nadludzkie wprost wysiłki, aby zapobiec katastrofie. Ani filantropia burżuazyjna, ani w ogóle akcja prywatna nie mogły zaradzić nieszczęściu. Wszelkie połowiczne środki, wszelkie paliatywy, a zwłaszcza jezuickie wykręcanie się od szerszych państwowych obowiązków tanią filantropią3, jak to wykazali świadkowie obrony, były jeno zamydleniem oczu masom pracującym. Masy te nie kazaniami i nie kadrylami pomagały głodnym, jeno dzieliły się z nimi ostatnim kęsem chleba. Ale i to nie wystarczało. Potrzebna była szeroka pomoc z zagranicy. Nie kwapiła się jednak z nią burżuazja międzynarodowa. 3 Papież ofiarowywał rządowi bolszewickiemu równowartość wszystkich kosztowności kościelnych. Sowiecki rząd nie chciał nawet rozpatrzeć tej oferty. Widoczna, że tu chodziło nie o głodnych, tylko o ograbienie kościołów i zniewagę religii. 107 Te państwa, jak Francja i Anglia, które miliardy wydawały na niszczenie Rosji przez wojska Denikina, Kołczaka, Wrangla i innych, teraz pod rozmaitymi pretekstami odmówiły pomocy zrujnowanym przez nie chłopom i robotnikom. Nie chciały one dać na ten cel poważniejszych kredytów. A tam, gdzie w spichlerzach pełno było zboża, gdzie kukurydza szła na opał lokomotyw, jak na przykład w Ameryce, wszędzie tam burżuazja żądała złota za chleb. Należało im rzucić to złoto pod nogi, aby uratować masy od śmierci głodowej. Ale skarbiec państwa, ograbiony przez Kołczaka i Denikina, takich zapasów złota i srebra nie posiadał4. Wobec tego władza sowiecka musiała i miała prawo moralne i faktyczne wziąć je z cerkwi, synagog i kościołów. Chodziło tu bowiem o życie milionów istot ludzkich; a następnie rewolucja październikowa znacjonalizowała wszystkie bogactwa, zlane krwią i potem ludu pracującego. Odtąd bogactwa kościelne stanowiły również własność narodu5. Naród mógł nimi rozporządzać. Otóż w tak ciężkiej chwili duchowieństwo katolickie oświadczyło, że tych bogactw nie wyda. Wystąpiło ono przeciw dekretowi i rozporządzeniom władzy sowieckiej o wycofaniu kosztowności kościelnych. Ale ten dekret był jeno powodem, przyczyna zaś wystąpienia tkwiła daleko głębiej - w zasadniczym dekrecie o rozdziale Kościoła od państwa (z 23 stycznia 1918), który stanowi największą zdobycz wielkiej rewolucji rosyjskiej. Nastąpiła zorganizowana rebelia kleru, który walczył nie tyle o same kosztowności, ile o zasadę niepodległości wobec państwa. O ile 4 Skarbiec państwa został ograbiony przez bolszewików. 5 Jak gdyby rewolucja była źródłem prawa. Na tej zasadzie można znacjonalizować cały świat, nie wyłączając własności bolszewickiej. 108 jednak patriarcha Tichon, licząc na poparcie wielomilionowych mas ludności prawosławnej, rozpoczął bunt otwarty przeciw władzy sowieckiej, o tyle księża katoliccy, nie rozporządzając takimi siłami, musieli chwycić się innej taktyki. Duchowieństwo katolickie usiłuje zmienić stosunek sił na swoją korzyść za pomocą oparcia się na burżuazyjnej dyplomacji polskiej. Działa ona bardziej przebiegle i oględnie, starając się zatrzeć ślady przestępstwa. Wszak pod tym względem kler nasz ma za sobą szkołę dyplomacji jezuickiej. Jak dalece akcja była uplanowana, zorganizowana i jednolita, świadczy o tym zarówno jej przebieg, jak i argumenty wysuwane przez arcybiskupa Cieplaka, księży, wierzących i dyplomację polską. Rozkazy szły niewątpliwie z góry na dół, od przewielebnych do wielebnych i maluczkich. Zaczęło się od niewykonywania przepisów o stowarzyszeniach religijnych, a skończyło się na oporze przeciw wycofaniu kosztowności z kościołów. Dekret o oddzieleniu Kościoła od państwa powiada: "Żadne stowarzyszenia kościelne lub religijne nie mają prawa własności. Wszystkie majątki istniejących w Rosji stowarzyszeń kościelnych i religijnych stanowią własność ludową. Budynki i przedmioty, przeznaczone specjalnie do sprawowania obrządków, zostają na zasadzie postanowień władz państwowych oddane do bezpłatnego korzystania odpowiednim stowarzyszeniom religijnym (§§ XII, XIII). Wszystkie stowarzyszenia kościelne i religijne podlegają ogólnej ustawie o prywatnych stowarzyszeniach i związkach" (§ X). W uzupełnieniu tych zasad ukazała się potem instrukcja "Narkomjusta" o rejestracji stowarzyszeń religijnych i przejmowaniu przez nie majątku kościelnego do użytkowania podług sporządzonych spisów inwentarza (zbiór praw z roku 109 1918, Nr 62). Aliści księża katoliccy z arcybiskupem Cieplakiem na czele przez całe cztery lata nie raczyli zastosować się do wymagań władzy sowieckiej. Gdy zaś Komisariat Sprawiedliwości w Piotrogrodzie zażądał tego w lutym br. kategorycznie, arcybiskup Cieplak wystosował piśmienny protest do "Ispołkomu" przeciw rzekomo bezprawnym rozporządzeniom komisariatu; protest, którego odczytania domagała się obrona, pragnąc widać w ten sposób pokazać, że księża mińscy spełniali jeno rozkazy swego naczelnika, co ich jednak nie zwalnia od odpowiedzialności przed rewolucyjnym prawem. Protest Cieplaka z dnia 24 lutego opierał się na dwóch argumentach: rozporządzenie Komisariatu Sprawiedliwości przeczy prawom kanonicznym i artykułowi VII traktatu pokojowego. Te same argumenty spotykamy nie tylko w oświadczeniach księży, ale nawet w petycjach parafian Piotrogrodu i Mińska nie znających na pewno ani kanonów, ani traktatu, w sprawie wycofania kosztowności z kościołów. Nad tym już widać w Mińsku czuwał należycie ksiądz Wasilewski, który jako posłaniec Cieplaka musiał od niego otrzymać odpowiednie instrukcje. Wreszcie taką samą argumentację znajdujemy w nocie przedstawiciela Republiki Polskiej w Rosji - dra Stefańskiego (z 27 kwietnia), który powtarza za Cieplakiem, jak pacierz za panią matką: "Prawo kanoniczne wyłącza przedmioty kościelne nie tylko z transakcji, kupna i sprzedaży, ale nawet z użytku innego niż w służbie przepisanej... Dekret z 23 stycznia 1918 roku i wydane doń instrukcje nie dotyczą kościołów i stowarzyszeń religijnych w Rosji, do których należą Polacy... Nie może też być kwestionowane prawo własności Kościoła i stowarzyszeń religijnych w Rosji, do których należą Polacy. Stwierdza to wyraźnie art. VII traktatu". Słowem, denacjonalizacja majątku kościelnego 110 i eksterytorialność Kościoła katolickiego, czyli jak słusznie powiada akt oskarżenia - państwo w państwie. Zacznijmy od ostatniego argumentu. Oczywiście, nie wytrzymuje on najlżejszej krytyki. Pod tym względem wierzący zostali wprowadzeni w błąd przez nauczających, którzy zamiast polegać na interpretacji przedstawicielstwa polskiego, obowiązani byli raczej odesłać po nią obywateli sowieckich do urzędów powołanych do komentowania traktatu. Jak bowiem sprawa wygląda w rzeczywistości? Podług artykułu VII "kościoły i stowarzyszenia religijne, do których należą osoby narodowości polskiej w Rosji, Ukrainie i Białorusi, mają prawo w granicach prawodawstwa wewnętrznego samodzielnie urządzać swoje wewnętrzne życie kościelne. Na tych samych zasadach mają one prawo korzystania z kościołów i instytucji kościelnych do wykonywania obrządków religijnych*. A więc traktat ryski czarno na białym potwierdza obowiązek stosowania się Polaków-katolików i ich stowarzyszeń do norm prawodawstwa sowieckiego. Żadnych przywilejów im nie daje, aczkolwiek polska delegacja pokojowa w Rydze domagała się ich uporczywie. Dla informacji dodam, że podczas rokowań pokojowych biskup Szelążek, jako referent w tej sprawie z ramienia delegacji polskiej, żądał w swoim projekcie artykułu: "uznania Kościoła i stowarzyszeń religijnych za instytucje autonomiczne, rządzące się zasadami prawa kanonicznego, z prawem posiadania własności, majątku ruchomego i nieruchomego, które do nich należały*. Ale to żądanie strona polska musiała cofnąć, a projekt swój złożyć do archiwum pobożnych życzeń. I otóż te pobożne życzenia oskarżeni wzięli za rzeczywistość polityczną. Wskutek tego stowarzyszenia kościelne istniały dotąd nielegalnie, poza prawodawstwem sowieckim, a ci, którzy wyłamali się spod obowiązków prawa, trafili na ławę 111 oskarżonych. Tylko w Polsce, gdzie amarantowa żandarmeria do spółki z czarną żandarmerią sprawuje rządy ciał i dusz nad ludem pracującym, Kościół katolicki podług konstytucji (art. 114) "zajmuje w państwie naczelne stanowisko" i "rządzi się własnymi prawami", a ksiądz arcybiskup Bilczewski może posiadać 30 000 akrów ziemi. Ale tutaj Białoruś Sowiecka, a nie kresy Najjaśniejszej Rzeczypospolitej Polskiej. Przejdziemy teraz do argumentów kanonicznych. Mówić o nich będzie szczegółowiej mój kolega - towarzysz Pestkowski. Ja chciałbym krótko i węzłowato ocenić je z punktu widzenia prawno-politycznego. Już z tego, cośmy powiedzieli o traktacie ryskim, wynika, że powoływanie się na kanony nie ma racji bytu. Obrona jednak wywlekła kodeks Kościoła katolickiego, czyli wrogiej nam organizacji, spod pyłu wieków i proponuje Wam - towarzysze sędziowie - liczyć się z tym przeżytkiem. Na jakiej podstawie i jakim prawem? Chyba prawem kaduka, gdyż sąd nasz obowiązuje kodeks rewolucyjny, a nie kanoniczny, który zresztą w dziejach swoich i w codziennej praktyce Kościół obchodził na każdym kroku. Inaczej bowiem - Roma locuta, causa finita, czyli "Rzym powiedział, sprawa skończona". Ale sprawa dla nas nieskończona, skoro zwolennicy tej zasady siedzą na ławie oskarżonych. Powiedział poeta Wyspiański w "Wyzwoleniu" ustami prymasa polskiego: Słuchajcie! Roma locuta, wyrzekła to w waszej sprawie: Niech będę wyczekujący, aż śmierć je zgrabi, zaorze -zyskają zbawienie Boże. 112 Radzili nam czekać na pozwolenie Rzymu, aby spleśniałemu kodeksowi stało się zadość. Kazali czekać tym, którzy wiją się w konwulsjach śmierci głodowej. Ale miliony głodnych nie mogły i nie chciały czekać aż duchowieństwo raczy im wydać kosztowności do nich należące. Lud pracujący6 miał wszelkie prawo i obowiązek te kosztowności wziąć, otwarcia wrót kościelnych zażądać kategorycznie7. Obrona stwierdziła, że tutaj zaszedł konflikt między prawem kościelnym a świeckim. Więc co z tego? Czy stąd wypływa wniosek, że należy cofnąć się do średniowiecza i stosownie do nauk świętych Augustynów, Tomaszów z Akwinu i całej plejady rzymskich namiestników uznać Prymat - zwierzchnictwo władzy kościelnej i przed nią uchylić czoła? Czy też odwrotnie - prawo kościelne musi ustąpić w takich razach przed świeckim. Wszak cała rewolucja znajduje się w sprzeczności z kanonami. Dla nas sprawa jest jasna, jak dzień boży: Każdego obywatela Republiki Sowieckiej obowiązuje prawodawstwo sowieckie. "Nikt też - podług dekretu o rozdziale Kościoła od państwa - nie ma prawa, powołując się na swe poglądy, uchylać się od wykonywania obowiązków obywatelskich" (§ 6). Tyle co do strony zasadniczej sporu. Ale i z punktu widzenia precedensów historycznych, praktyki i tradycji chrześcijańskiej szermowanie kanonami jest pozbawione słuszności. Pozwólcie mi - towarzysze sędziowie - przytoczyć kilka przykładów. Historyk Kościoła katolickiego, który handlował wszystkim, co tylko można było spieniężyć, 5 Pod słowem "lud" w ustach bolszewickich trzeba zawsze rozumieć partię bolszewicką, lud bowiem właściwy bolszewików nie cierpi. Zabrane kosztowności poszły nie na wsparcie głodnych, lecz na agitację i wzmocnienie partii bolszewickiej. 113 nie wyłączając odpuszczenia grzechów i miejsc błogosławionych w niebie8, zna wiele wypadków wydawania na użytek państwa i na sprzedaż publiczną kosztowności kościelnych. Tak na przykład cesarz Józef II w Austrii z 2000 klasztorów zamknął 1300, cały zaś majątek przekazał skarbowi państwa9. Podczas wojny imperialistycznej w roku 1917 rząd austriacki za zgodą duchowieństwa kazał przetapiać dzwony kościelne na armaty. Tam, gdzie sprawa szła o podtrzymanie państwa burżuazyjnego, którego księża byli agentami, gdzie w grę wchodził interes klas posiadających, z którymi do spółki dostojnicy Kościoła wyzyskiwali i ogłupiali masy pracujące, tam nie namyślali się długo nad wydaniem - w razie potrzeby, kosztowności kościelnych. Potrafili oni wówczas komentować kanony według własnego widzimisię. W potrzebach królów i książąt, w wymaganiach rzezi imperialistycznej, kanoniści kościelni widzieli ową iusta causa - sprawiedliwą przyczynę, o której mówi kodeks. Ale czyż może być bardziej sprawiedliwa przyczyna niż pomoc głodującym braciom? Pierwotne chrześcijaństwo nie znało "świętych" kosztowności. Chrystus i jego uczniowie odprawiali modły bez tych akcesoriów. Sam Chrystus zalecał uczniom swoim prostotę szat i obyczajów przy nawracaniu pogan. Dopiero biurokracja katolicka, chcąc blaskiem złota i brylantów olśnić prostaczków, wprowadziła instytut kosztowności kościelnych. Tradycja ewangeliczna każe głodnego nakarmić, nagiego przyodziać i nie skarbić sobie skarbów na ziemi. Według zasad ewangelii skarby całego świata nie są warte duszy jednego człowieka. Na tych zasadach opierała się lepsza część duchowieństwa prawosławnego, wystąpiwszy 8 Oszczerstwo. 9 Było to również prześladowanie Kościoła. 114 za oddaniem kosztowności cerkiewnych i przeciw anty chrześcijańskiemu stanowisku Tichona. Od tego tła, które niezbędne jest dla scharakteryzowania sprawy, pozwolę sobie teraz przejść do działalności duchowieństwa katolickiego na Białorusi. Niegdyś, za panowania caratu, Kościół katolicki był tutaj podwójnie prześladowany: za katolicyzm i polskość. Rządząco-wojujące prawosławie starało się zniszczyć swego konkurenta, a carat usiłował uczynić z Kościoła narzędzie rusyfikacji. A jednak Kościół katolicki zachowywał wówczas całkowitą lojalność wobec władz carskich. Księża w kościołach śpiewali hymny galówkowe na cześć Mikołaja ("Bo-że, zachowaj cesarza naszego, Mikołaja*), a w niektórych szkołach nauczali religii po rosyjsku10. Władza sowiecka, zaprowadziwszy równouprawnienie wszystkich wyznań, zniosła przywileje caro-prawosławia. Zapanowała tolerancja religijna, jakiej nie ma na całym świecie. Stwierdził to nawet arcybiskup Ropp w rozmowie z naszymi przedstawicielami, a sekretarz papieża prawił z tego powodu komplementy naszemu posłowi w Rzymie11. Ale gwarantując tolerancję wszelkim wyznaniom, władza sowiecka żądała od nich niewtrącania się do polityki, nauki i wychowania. Dekret o rozdziale Kościoła od państwa wprowadził ścisłe rozgraniczenie funkcji społeczno-wychowawczych i religijnych. Kościół miał być wyłącznie stowarzyszeniem wierzących oraz instytucją praktyk religijnych. I nic ponadto. Wszelkie bowiem inne funkcje należą do państwa12. 10 Kościół walczył zawsze z rządem carskim. Były jednostki, które czasem zdradzały go. Modlił się o zbawienie (nie zaś o zachowanie) cesarza, gdyż cesarz wtedy był władzą prawowitą. 11 Ten fakt był nie za czasów bolszewickich, lecz za czasów rządu Kiereńskiego. 12 Podług wolności bolszewickiej wolno tylko szeptać pacierze, ale żyć po chrześcijańsku nie wolno. 115 Z taką jednak rolą Kościół katolicki nie chciał się pogodzić. Na Białorusi przybrał on nagle postawę wojowniczą wobec władzy sowieckiej, stał się Kościołem wojującym. Duchowieństwo katolickie ma tutaj za sobą tradycje peowiaka w fioletach - biskupa mińskiego Zygmunta Łozin skiego, który przez cały czas swego pasterzowania walczył zaciekle z władzą sowiecką i jej dekretami aż go ta władza wyprawiła poza granice Białorusi - do Najjaśniejszej Polski. "Raczej szkoły swoje zamkniemy i nauczać będziemy potajemnie... Każde ustępstwo nasze jest wzmocnieniem naszych wrogów, naszej Ojczyzny, naszego Boga" - pisał ten biskup w odezwach znalezionych u księdza Lisowskiego z racji dekretu o rozdziale Kościoła od państwa. Tradycje te żyją po dziś dzień. Znaleziona w mieszkaniu księdza Lisowskiego lista składkowa POW (Polska Organizacja Wojskowa) - to nie archiwum po biskupie Zygmuncie, jak twierdzi ks. Lisowski, gdyż wszelkie archiwa i część kosztowności kościelnych zostały, jak stwierdził ten sam Lisowski, wywiezione za zgodą biskupa do Polski. Nawet spisy inwentarza kościelnego uległy ponoć ewakuacji. Że na liście nie ma daty, to nie dziwota, gdyż każdy z nas, rewolucjonistów, wie na zasadzie własnego doświadczenia, że daty na takich dokumentach ze względów konspiracyjnych się nie stawia. Nie mówi to wcale na korzyść oskarżonych, jak chce obrona. A dalej - przechwałki ks. Wasilewskiego w liście: "Bolszewicy psy na mnie wieszają", czyż to nie brawura bojowa? Wreszcie - taki drobiazg na pozór jak "Dziennik Urzędowy Ministerstwa Wyznań" w Polsce, nie mówiąc już o innych szczegółach -jak wszystko to charakteryzuje kontrrewolucyjną działalność oskarżonych, dla których jak i dla biskupa Łozińskiego Białoruś Sowiecka była hinterlandem Najjaśniejszej Rzeczypospolitej Polskiej. 116 Powiada się, że ks. Lisowski był Białorusinem z przekonań. Słyszał o tym jeden ze świadków od drugiej osoby. Ale ten ksiądz prawił Białorusinom kazania po polsku, zaś działalność na korzyść dyplomacji polskiej ("jak ma być gwałt, niechże pachnie kryminałem, dla przedstawicielstwa polskiego wzłomy będą na rękę"), świadczy raczej o zakordonowym patriotyzmie oskarżonego. "GPU" znał już od dawna owe tradycje i praktyki duchowieństwa katolickiego na Białorusi, lecz patrzał na nie do czasu przez palce. Władza nasza zachowała jak najdalej idącą taktowność przy wycofaniu kosztowności z kościołów. Instrukcja dawała wierzącym możność kontroli nad agentami tej władzy, pozwalała wnosić protesty przeciw ich bezprawnym zarządzeniom, proponować ekwiwalent za niektóre kosztowności itd. Komisja zaczęła wycofywać kosztowności najpierw z cerkwi i synagog, a potem dopiero z kościołów. Pełnomocnicy komisji podczas wycofywania kosztowności postępowali nadzwyczaj taktownie, aby nie drażnić uczuć wierzących. Spotkali jednak wszędzie opór ze strony duchowieństwa i wierzących. Na czym polegał i jak daleko sięgał ten opór? Na sabotowaniu zarządzeń władzy sowieckiej aż do prowokacji dyplomatycznej włącznie. Zaczęło się od nieprzyjmowania pozwów komisji pod rozmaitymi pretekstami. Potem księża odmówili swej obecności przy wycofaniu kosztowności z kościołów, zabroniwszy jednocześnie parafianom brania w nim udziału. Dalej - zniszczenie spisów, ukrywanie kosztowności i okpiwanie władz co do jakości kruszców. Oskarżeni ani jednego kroku nie zrobili dla zażegnania konfliktu: mogli przecież zaproponować komisji ekwiwalent13, mieli dwa i pół miesiąca na porozumienie się Był zaproponowany, jak zanotowaliśmy wyżej. 117 z arcybiskupem. Zamiast uspokajania ludności, prowadzili oni podburzającą agitację w duchu dyplomatyczno-jezuickim. Ksiądz Lisowski zaś, stojąc w swoim liście na stanowisku: im gorzej, tym lepiej, uprawiał wyraźną prowokację. Wreszcie - agitacja na eksport do Polski w postaci sfabrykowanych w kościele zdjęć "barbarzyństwa bolszewickiego". Taktyka księży, pełna wykrętów i faryzeuszostwa, była zbrodniczą pod względem moralności chrześcijańskiej, była wyraźnie kontrrewolucyjną w swoich zamierzeniach i skutkach, jak również nie mniej głupią z punktu widzenia samych interesów Kościoła katolickiego. Nie do nas, oczywiście, należy obrona tych interesów, chcemy jednak tutaj zwrócić uwagę, że z jakiej racji władza sowiecka, odmówiwszy prawa eksterytorialności wszystkim kapitalistom razem wziętym w Genui, miała je przyznać ich pachołkom w sutannach, że nie mogła ona wyrzec się jednej z największych zdobyczy rewolucji - dekretu o rozdziale Kościoła od państwa, nie mogła wreszcie robić wyjątku dla Kościoła katolickiego w sprawie wycofania kosztowności. Oskarżeni mogli znaleźć inne wyjście z sytuacji. Dowiódł tego najlepiej ksiądz Kasperowicz z Kojdanowa14, który podczas procesu sam doręczył kosztowności władzom. Chowanie się więc oskarżonych pod kanony i groźbę wyklęcia było zwykłym manewrem dla uniknięcia odpowiedzialności sądowej. Towarzysze sędziowie! Przestępstwa, za które będziecie karać, zawierają się w granicach od sabotażu aż do zdrady stanu, do której zalicza się działalność na rzecz obcego państwa. W tych też granicach powinien zawierać się wasz wyrok. Nie chodzi tu o samą karę, jeno ojej społeczno-wychowawcze 14 Jest to oszczerstwo. Ten ksiądz również potem siedział w więzieniu. 118 znaczenie. Chodzi o naukę na przyszłość dla duchowieństwa i wierzących. Duchowieństwo katolickie musi sobie raz na zawsze zapamiętać, że korzystając z tolerancji religijnej, podlega ogólnym prawom, że tu Białoruś Sowiecka, a nie kresy Najjaśniejszej Rzeczypospolitej Polskiej, że więc należy znać lepiej sowieckie dekrety niż postanowienia Ministerstwa Wyznań w Polsce. Niechże księża odprawiają sobie modły, ale nie wolno im naruszać ani lekceważyć prawodawstwa sowieckiego. Niechaj sobie obywatele sowieccy wierzą, w co im się żywnie podoba, ale nie wolno im uchylać się od swych obowiązków wobec państwa i pomiatać prawem rewolucyjnym"15. Po towarzyszu Leszczyńskim zabrał głos towarzysz Pestko wski: "Z punktu widzenia prawnego jest absolutnie niedopuszczalne, aby ks. arcybiskup Cieplak, ks. Lisowski i parafianie komentowali traktat ryski nie tak, jak komentują urzędowe organy Republiki Sowieckiej, ale w sposób zgodny z dyplomacją państw obcych. Ponieważ wszystkie wyżej wymienione osoby są obywatelami sowieckimi, więc dla nich traktaty zawierane przez rządy nasze z obcymi państwami mogą istnieć tylko w komentowaniu dokonywanym przez urzędowe władze sowieckie. Prawda, arcybiskup, księża i parafianie mogli sobie prywatnie, przy szklance herbaty, komentować traktat ryski na swój sposób, lecz nie wolno im było przy wykonaniu swych czynności kierować się tym komentowaniem. Komentowanie niesolidarne z władzą sowiecką, a solidarne z dyplomacją państw obcych pachnie zdradą państwa. 15 Są to puste dźwięki bez znaczenia. Obowiązki bowiem wobec państwa bolszewickiego diametralnie są sprzeczne z wiarą. Kto spełnia wszystkie dekrety bolszewickie, ten nie może wierzyć tak, "jak mu się żywnie podoba". 119 Prócz tego współdziałanie z dyplomacją polską księży mińskich jest dowiedzione przez list ks. Lisowskiego do ks. Wasilewskiego16. Powoływanie się obrony i oskarżonych na to, iż tu jest mowa o oddzieleniu Kościoła od państwa, nic nie zmienia co do istoty rzeczy porozumiewania się z obcą dyplomacją. Jeżeli przejść teraz do sprawy oporu względem wykonania dekretu O. R. C. K. W. w sprawie wycofania kosztowności, to musimy przede wszystkim zwrócić uwagę na taktykę księży w stosunku do parafian, polegającą na tym, że kosztowności kościelne są to rzeczy tak święte i nietykalne, iż wszelka sprzedaż lub zamiana ich są zasadniczo niedopuszczalne17. Tymczasem dyskusja w sprawie kanonów w jasny sposób wykazała, iż podług kanonów katolickich wszelkie rzeczy kościelne mogą być sprzedawane, tylko do tego potrzeba załatwienia pewnych formalności, pozwolenia odpowiednich instancji biurokratycznej hierarchii kościelnej. Ale ponieważ kanony katolickie są dostępne, jako pisane po łacinie, tylko dla Kościoła rządząco-nauczającego, a nie dla maluczkich, tj. parafian, więc księża, korzystając z tej ignorancji wiernych, łatwo wmawiają w nich legendę o absolutnej nietykalności rzeczy kościelnych. Ciekawą jest także jeszcze jedna okoliczność. Kanon 2346 grozi każdemu świeckiemu czy księdzu, który uszczupla majątek kościelny (ruchomy czy nieruchomy) klątwą kościelną, która może być zdjętą tylko przez samego papieża. Jeśli 16 Ks. Lisowski znał tylko dyplomację kościelną. W liście jego najwyżej można się dopatrzyć sympatii względem Polski. 17 Jest to niedokładne oddanie myśli naszej. Utrzymywaliśmy bowiem i uczyliśmy nawet samego towarzysza Pestkowskiego, że zamiana i sprzedaż jest dopuszczalna za pozwoleniem papieża lub w mniejszych rzeczach biskupa. 120 zaś wierny narusza którekolwiek z głównych przykazań boskich, to wystarcza wyspowiadanie się i otrzymanie rozgrzeszenia przez każdego księdza. Z tego porównania jasno wynika, że Kościół katolicki za największą zbrodnię uważa zamach na majątek kościelny, a wszelkie inne zbrodnie za rzecz błahą18. Według kanonów w sprawie wycofania kosztowności oskarżeni księża winni byli zwrócić się o instrukcje do arcybiskupa Cieplaka. Ks. Lisowski przyznaje się, że tego nie uczynił, ks. Wasilewski mówi, iż pisał, ale żadnych dowodów nie daje. W sprawie tak ważnej, "historycznej", jak ją nazwał oskarżony ks. Tomaszewski, trzeba było odpis listu zachować. Oskarżeni twierdzą, iż żadnych instrukcji od arcybiskupa nie otrzymali. Jest to rzeczą zupełnie wątpliwą, aby arcybiskup Cieplak nie instruował w tej sprawie podwładnych mu księży po fakcie wycofania kosztowności ze świątyń prawosławnych i innych wyznań. Oskarżeni i obrona twierdzą, iż dekret o wycofaniu kosztowności został zastosowany przez władze sowieckie na Białorusi względem nich nieprawidłowo, gdyż w dekrecie O. R. C. K. W. z dnia 16 lutego jest mowa o "oddanych wiernym w arendę świątyniach*, a względem kościołów katolickich to nie zostało dokonane. My zaś doskonale wiemy, że ten punkt dekretu w sprawie oddzielenia Kościoła od państwa nie został wykonany tylko wskutek oporu kleru katolickiego, czego jasno zresztą dowodzi list 18 Towarzysz Pestkowski, będąc bolszewikiem, nie wie, że nie tylko ten grzech jest obłożony klątwą kościelną, ale i wiele innych. Nie może kapłan dać rozgrzeszenia, jeżeli grzech jest przyczyną krzywdy innych, dopóki krzywda nie zostanie naprawiona. Klątwa jest wyłączeniem chrześcijanina z Kościoła. Nie może ten być katolikiem, który czyni w jaki bądź sposób zamach na własność całego Kościoła. 121 arcybiskupa Cieplaka do "Ispołkomu" piotrogrodzkiego. Jedyny logiczny wniosek, jaki można stąd wyprowadzić, jest ten, iż arcybiskup i księża powinni odpowiadać przed sądem również za niewykonanie dekretu o oddzieleniu Kościoła od państwa. Czy księża mińscy oprócz dyplomacji polskiej współdziałali jeszcze i z innymi organami państwa polskiego, na przykład z wojennymi? Znaleziona lista składkowa z pieczęcią POW według oskarżonych i obrony nic jeszcze nie mówi, ale jeżeli fakt znalezienia tej listy zestawić z innymi dokumentami, z listem ks. Lisowskiego, z książkami członkowskimi Związku Chrześcijańsko-Demokratycznego, z listami biskupa Łozińskiego i dodać do tego tradycje kleru mińskiego, to nie ulega wątpliwości, iż kler ten był ekspozyturą rządu polskiego na Białorusi. W tym przekonaniu utwierdza nas jeszcze ciągły i ścisły kontakt z przedstawicielstwami polskimi w Mińsku. Że księża mińscy stawiali czynny opór władzom sowieckim przy wycofywaniu kosztowności, to nie ulega już żadnej wątpliwości. Fakt odmówienia wydania kluczy i schowanie ich przez ks. Lisowskiego, list ks. Lisowskiego i odmowa ks. Wasilewskiego udziału i obecności przy wycofywaniu jasno tego dowodzą. Obrona i oskarżeni zarzucają władzy sowieckiej, iż wycofanie odbyło się bez obecności uprawnionych do tego przedstawicieli parafian. Ale jakże mogło być inaczej, skoro sami księża, jak to zeznał ks. Wasilewski, zabraniali parafianom nie tylko udziału, ale i obecności. Dlatego winni są oni nie tylko osobistego oporu, ale i agitacji za oporem wśród parafian. Obrona za pomocą świadków stara się udowodnić, iż oskarżeni księża zajmowali się filantropią, pomagając biedakom i głodnym w białoruskim ewakuacyjnym punkcie. Ale tu jest jedna ważna okoliczność, na którą trzeba zwrócić uwagę. Otóż, jak stwierdzili świadkowie, we wszystkich 122 tych wypadkach oskarżeni uprawiali filantropię we własnym imieniu, a nie przez wyznaczone dla tej pomocy organy władzy sowieckiej, za pomocą których okazuje pomoc głodnym cała ludność republik sowieckich19. Z tego jasno wynika, iż ta księża filantropia miała cele misjonarskie, a mianowicie: wzmocnienie autorytetu Kościoła katolickiego. Czy oskarżeni księża chcieli doprowadzić do ostrych konfliktów między władzą sowiecką a masami wiernych katolików? Oskarżeni twierdzą, iż nie, ale list księdza Lisowskiego dowodzi czego innego. Cała taktyka kleru mińskiego była obliczona na wywołanie ostrych konfliktów. Tylko liczebnej słabości katolików w Mińsku zawdzięczać należy, iż do zaburzeń nie doszło20. Fakty pomocy różnym spekulantom przemycania kosztowności z republik sowieckich do Polski znajdują zupełne potwierdzenie w znajdujących się w materiałach sprawy dwóch listach Emiliana Draby z Lidy. Wreszcie historia z fotografiami. Ciągłe sprzeczności w zeznaniach ks. Tomaszewskiego, potwierdzone w zupełności tu na sądzie, niezgodność jego zeznań i zeznań. ks. Bujnowskiego i fakt niespodzianego zniknięcia fotografii jasno dowodzą, iż fotografie te zostały przesłane do Polski dla wyzyskania ich w prasie burżuazyjnej jako materiału agitacyjnego przeciw władzy sowieckiej. Przechodząc teraz do stopnia winy poszczególnych 19 Cała ludność wcale nie niosła pomocy za pośrednictwem organów sowieckich. Oto swoboda! Nawet dobrze czynić nie wolno bez sowietów. Jednostka jest kółkiem lub śrubką w maszynie partii bolszewickiej. Śmiało mogę twierdzić, że sam ks. Lisowski więcej łez otarł głodnym niż cała zgraja bolszewicka w Mińsku i więcej zebrał, i wydał na głodnych aniżeli kosztowały zrabowane kosztowności kościelne. 20 Katolicy nie wystąpili zbrojnie, gdyż stanowczo to im odradziłem. Pomimo mojego wpływu i tak nie wszyscy zachowali się spokojnie, czego dowodem jest pan Miłaszewski. 123 oskarżonych, za najmniej winnych należy uważać oskarżonych Lewandowskiego i Osińskiego, którzy są winni niedbalstwa w spełnianiu swych obowiązków jako pełnomocników parafialnych, co doprowadziło do fałszowania spisów sprzętów kościelnych i mogło doprowadzić do konfliktów między władzą sowiecką a masami wiernych. Fotograf Izrael Metar jest winien tego, iż nie doniósł o dokonanych zdjęciach i oddanych kliszach, wiedząc dobrze, iż to ma ścisły związek ze sprawą wycofania kosztowności. Ponieważ jest on przedstawicielem sfer burżuazyjnych, proszę o ukaranie go rokiem więzienia w tym celu, aby inni przedstawiciele burżuazji nie sądzili, że w związku z nową polityką ekonomiczną mogą zaniedbywać swe obowiązki względem władzy sowieckiej. Miłaszewski sam się przyznał do agitacji wśród wzburzonego tłumu przeciw władzy sowieckiej. Ze względu na przyznanie nie żądam dla niego wielkiej kary, na jaką taka agitacja zasługuje. Proszę o ukaranie go robotami przymusowymi na termin od roku do dwu lat. Takiej samej kary żądam dla zakrystiana Łysakowskiego za bierny opór władzom sowieckim przy wycofaniu kosztowności. Dla oskarżonego Daszkiewicza za czynny opór władzy żądam nie mniej jak dwa lata robót przymusowych. Oskarżony ks. Wasilewski winien jest czynnego oporu przeciw władzom sowieckim, agitacji za takim oporem wśród parafian, zaniedbania swych obowiązków przy wykonaniu spisów, zaniedbania w poparciu starań niektórych parafian o zamianę kosztowności kościelnych i porozumiewania się z przedstawicielami władzy polskiej w Mińsku21. Dla niego proszę o roboty przymusowe od trzech do czterech lat. 21 Bolszewicy stosunki Polaków w Rosji z przedstawicielstwem polskim uważają za zbrodnię. Niejeden za to dostał się do więzienia, że był w przedstawicielstwie polskim. 124 Oskarżony ekspert Iwanowski jest winien czynnego oporu władzom sowieckim i udziału w fałszowaniu spisów kosztowności. Oskarżony Tomaszewski jest winien udziału w ukrywaniu kosztowności kościelnych, w dostarczeniu organom rządu polskiego dla celów agitacji przeciw władzy sowieckiej zdjęć fotograficznych, a także w ukrywaniu, za fałszywymi dokumentami, zbiegłego od śledztwa i sądu ks. Bujnowskiego. Dla Iwanowskiego i Tomaszewskiego żądam jednakowego wymiaru kary od 3 do 5 lat robót przymusowych. Wreszcie oskarżony ks. Lisowski jest winien dążenia do wywołania ostrych konfliktów między władzą sowiecką i masami wiernych, działania na rękę dyplomacji obcego państwa, w ścisłym z nią kontakcie i porozumiewania się z organami tychże władz, czynnego oporu władzy sowieckiej, agitacji za tym oporem wśród parafian, dla niego też żądam najwyższego wymiaru kary" (tj. kary śmierci]. Po mowach oskarżycieli państwowych wystąpili nasi obrońcy. Zadanie ich nie było łatwe. Stało tu bowiem, w sprzeczności z sobą prawo kościelne z bezprawiem bolszewickim. Nie wydając rzeczy kościelnych bolszewikom, spełniliśmy prawo kanoniczne i byliśmy w zgodzie ze swoim sumieniem. Tym samym jednakże wykroczyliśmy przeciwko bezprawnym rozporządzeniom władz sowieckich. Obrona nasza wskutek tego nie miała punktu oparcia. Bezprawie bolszewickie, które sami oni nazywają prawem, było przeciwko nam. Nie mogło być mowy o naszym uniewinnieniu. Chodziło o to, ażeby wyrok złagodzić. Wyrok ten bowiem dla nas, księży mógł grozić śmiercią. Pierwsza zabrała głos obrończyni pani Giernowiczówna. W swojej uczuciowej mowie wykazywała, że księża, a zwłaszcza ks. Lisowski, dbali o głodnych i nieśli im rzetelną 125 pomoc. Jeżeli nie wydali kosztowności kościelnych, to tylko dlatego, że im zabraniało to czynić prawo kanoniczne. Jako kapłani musieli oni stanowczo wyżej stawić Ewangelię i prawo Kościoła aniżeli rozporządzenia władzy świeckiej. Rozumieją to dobrze masy katolickie Białorusi i dlatego od najwyższego trybunału oczekują wyrozumiałości dla swoich księży. Obrońca pan Metlin w swoim głębokim przemówieniu udowodnił, że winowajczynią tego konfliktu jest sama władza bolszewicka, gdyż w myśl dekretu "Wcika" nie przeprowadziła dekretu o rozdziale Kościoła od państwa. Według bowiem dekretu trzeba było stworzyć komitety parafialne i im powierzyć zarząd majątkami kościelnymi. Od nich też, a nie od księży, trzeba było żądać wydania kosztowności. Gdyby to wszystko władza zrobiła, nie byłoby dziś księży na ławie oskarżonych. Po wtóre księża nie są kontrrewolucjonistami, albowiem kontrrewolucjonistą nie jest ten, kto nie spełnia dekretu władzy rewolucyjnej, lecz ten, kto walczy ze zdobyczami rewolucji. Po trzecie nie ma dowodów, że księża dążyli do stworzenia autonomii kościelnej, działali na szkodę państwa lub podburzali lud. Oskarżyciele nie dowiedli, do kogo należały odezwy biskupa Zygmunta i lista składkowa POW, jak również że ks. Tomaszewski ukrywał ks. Bujnowskiego i fotografie wysłał do Polski. Po czwarte nie było nigdzie faktu oporu czynnego, lecz tylko opór bierny, albowiem nie może być mowy o oporze czynnym tam, gdzie cała akcja redukuje się wyłącznie do obrony. Poza tym w całej tej sprawie nie było akcji uplanowanej i zorganizowanej. Każdy z księży działał na swoją rękę. Zgodność w postępowaniu płynie ze ścisłego przestrzegania kanonów. W końcu toczy się tutaj spór pomiędzy dwoma poglądami na świat. Taki spór powinien być rozstrzygany poza sądem - drogą dysput i dyskusji. 126 Potem przemawiali: pan Szpaków w obronie zgoła niewinnych świeckich katolików i pan Krejnes w obronie fotografa pana Metara. Z repliką wystąpił towarzysz Leszczyński. Przemówienia jego nosiły wybitną cechę mów mityngowych. I teraz nie liczył się z faktami i z argumentami, lecz bił na efekt. Zbył milczeniem lub nielogicznym oświetleniem poważne dowody naszych adwokatów, a podkreślił to, co mogło więcej podziałać na uczucia tych tłumów, które w ciągu trzech dni wypełniały teatr posiedzeń sądu. "Nikt z obrońców - prawił - nie obalił faktu łączności między przedstawicielstwem polskim a księżmi i tych wniosków, które stąd wypływają. Powoływanie się na Ewangelię przemawia na niekorzyść obrony, bowiem wiara w Boga bez miłości bliźniego jest wiarą faryzeuszy. Martwa była widać wiara księży, skoro kosztowności kościelne stawiali wyżej niż dusze i życie bliźnich, skoro wówczas gdy ludzie wiją się w konwulsjach głodowych, a matki zjadają własne dzieci, przeciwdziałali akcji ratunkowej państwa, ograniczywszy się do zdawkowej filantropii, która nie mogła zorganizowanych i bohaterskich wysiłków władzy sowieckiej zastąpić. Przed świętym obowiązkiem pomagania władzy działającej w interesach milionów głodnych muszą ustąpić kanony całego świata i wszelkie względy biurokratyczno-kościelne. Nie czas już na przekonywanie księży o słuszności naszej sprawy. Z chwilą, gdy władza sowiecka wydała rozkaz, skończyła się wszelka dyskusja i wszyscy obywatele naszego państwa obowiązani byli ten rozkaz spełnić". Dziwne zaślepienie! Zasłona przesądów partyjnych zakrywa rzeczywistość. Co za przestępstwo, jeżeli Polak utrzymuje stosunki z przedstawicielstwem polskim? Czy może być mowa o martwocie wiary, gdzie z tą wiarą w parze 127 idzie filantropia? Czy może być tam wiara martwa, gdzie za nią cierpią? Duchowieństwo katolickie nigdy i nigdzie nie stawiało wyżej kosztowności kościelnych nad dusze i życie bliźnich. Jeżeliśmy nie wydali kosztowności kościelnych, mieliśmy głębokie przekonanie, jak się to potem potwierdziło, że one nie pójdą na głodnych, lecz na agitację i podtrzymanie partii bolszewickiej. Wszak Ojciec św. Pius XI ofiarował bolszewikom wykup tych kosztowności za mąkę. Bolszewicy się nie zgodzili. My też w Mińsku zaproponowaliśmy wykup za zboże i również odpowiedzi nie otrzymaliśmy. Ba! Nawet na sądzie oskarżenie publiczne bezczelnie nam zarzucało, że tegośmy nie uczynili. Nie zważając na to, że bolszewicy obrabowali kościoły, Ojciec św. aż dotąd wspiera głodnych na Powołżu. Księża miejscowi również robią wszystko, co tylko od nich zależy. Wobec głodu muszą ustąpić kanony - powiedział oskarżyciel państwowy. A czemu nie muszą ustąpić dekrety bolszewickie wobec tych milionów rozstrzelań, jakich widownią jest Rosja do dnia dzisiejszego? Wobec tych jęków żon, dzieci i matek, opłakujących ofiary bolszewickiego terroru? Czemu nie muszą ustąpić dekrety bolszewickie wobec szerokich mas inteligencji, włościaństwa, a nawet robotników, którzy bolszewików nie cierpią i nie chcą? "Z chwilą, gdy władza sowiecka wydała rozkaz, skończyła się wszelka dyskusja" - rezonuje towarzysz Leszczyński. Czy to władza sowiecka jest Bogiem? Czy jest instytucją obdarzoną przez Boga nieomylnością, że w jej rozkazy trzeba ślepo wierzyć? Kanony Kościoła katolickiego przetrwały kilkanaście stuleci, a dekrety bolszewickie zmieniają się jak obrazy w kinematografie. Może dlatego trzeba je ślepo wykonywać, że one mogą nakazywać największe zbrodnie i najgłupsze niedorzeczności? Po mowach oskarżycieli i obrońców dano nam głos. Koledzy moi, ks. Lisowski i ks. Tomaszewski, wiedząc, że 128 sprawa jest już przesądzona z góry i że wszelka obrona na nic się tu nie przyda, zrzekli się głosu. Co do mnie, postanowiłem prawo głosu wyzyskać na lepsze uświadomienie tych katolików, którzy wypełniali po brzegi teatr. Przemówiłem mniej więcej w sposób następujący: "Najwyższy Trybunale! Kiedy po raz pierwszy przeczytałem akt oskarżenia, o mało że nie uwierzyłem w swoją rzekomą wielkość. Zdawało mi się, że jestem jakimś wielkim kontrrewolucjonistą, który nieubłaganą walkę wypowiedział władzy sowieckiej. Zdawało mi się, że szedłem na czele licznych zastępów wiernych, chcąc raz na zawsze położyć kres władzy sowieckiej, a przynajmniej obezwładnić ją w ruchach. Zdawało się, że tak moi koledzy, jak i ja nie jesteśmy malutkimi pionkami w gmachu ludzkości, lecz olbrzymami, których popiera cały Kościół katolicki i mocarstwa zagraniczne. Oskarżyciele bowiem państwowi tak rozdmuchali lada iskierkę pozoru lub domysłu, że cały akt oskarżenia stał się jednym olbrzymim opisem jakiegoś strasznego przestępstwa o rozmiarach wszechświatowych. W przekonaniu pana Leszczyńskiego sprawa nasza posiada charakter ogólnorepublikański, a nawet w pewnej mierze - międzynarodowy. W niej nie ma nic małego. Lista składkowa bez daty i bez podpisu z czasów okupacji polskiej, ale z pieczęcią Polskiej Organizacji Wojskowej, znaleziona w obcym mieszkaniu, w którym ks. Lisowski nie mieszkał, ma stwierdzać niewątpliwie jego przynależność do wspomnianej organizacji. List pasterski biskupa Zygmunta Łozińskiego o szkolnictwie, znaleziony w mieszkaniu podwładnego mu księdza, ma świadczyć tak o stosunkach zakordonowych, jak o kontrrewolucji. List ks. Lisowskiego, napisany z koleżeńską brawurą i dowcipem do mnie, ma dowodzić zdrady stanu. Czyż można brać na serio słowa ks. Lisowskiego, którego cała przeszła działalność 129 nie miała nic wspólnego z polityką? Czyż można nas posądzać o przemycanie rzeczy przez granicę na podstawie listu jakiegoś pana Draby w sprawie swoich rzeczy do księdza, który dziś jest w Polsce? Książeczki członkowskie Związku Chrześcijańsko-Demokratycznego wraz z powyższymi dokumentami mają niewątpliwie udowodnić, żeśmy byli ekspozyturą rządu polskiego na Białorusi. Doprawdy, trzeba mieć silną fantazję, aby z tego wszystkiego wysnuć takie wnioski! Nie mam ani gniewu, ani nienawiści do oskarżycieli państwowych, że drogą naciągania, a nawet oszczerstw tak dalece rozdmuchali naszą sprawę. Może oni uważali takie postępowanie za swój partyjny obowiązek. Tę niesprawiedliwość z serca im przebaczam. Ale ty, Najwyższy Trybunale, nie oskarżać nas powinieneś, lecz sądzić; nie uczuciem lub względami się powodować, lecz sprawiedliwością. Jestem przekonany, że dobrze zdajesz sobie sprawę z tych pozornych dowodów oskarżenia. Jeżeli bezstronnie wnikniesz w naszą sprawę, przekonasz się, żeśmy inaczej postąpić nie mogli. Każdy kapłan katolicki stara się spełniać nie tylko prawa Boże i kościelne, lecz również i państwowe, o ile one nie sprzeciwiają się tamtym. Nie chciałem żadnej kolizji z władzą sowiecką. Spełniałem wszystkie prawa sowieckie, które mi sumienie spełniać pozwalało. I w tym wypadku ustępowałem aż do ostatecznych granic. Stawiłem się na wezwanie "Sownarkomu". Wyjaśniłem mu prawo kościelne i radziłem zwrócić się w tej sprawie do arcybiskupa lub lepiej do samego papieża. Zebrałem parafian i zakomunikowałem im wolę rządu. Nawiązałem stosunek pomiędzy rządem i parafianami. Bojąc się zaburzeń, przekonałem wiernych o potrzebie biernego zachowania się w tej sprawie. Również stawiłem się na wezwanie "Narkomfinu", 130 gdzie byłem aresztowany. Za co? Za to, że odmówiłem swojej obecności przy wydaniu kosztowności kościelnych. Tymczasem akt oskarżenia twierdzi nadto, że agitowałem wśród parafian za oporem przeciwko władzy sowieckiej, że wprowadziłem w błąd parafian, iż niektóre z kosztowności nie podlegają wydaniu, że nie sprawdzałem sporządzonych przez komisję parafialną spisów, w rezultacie czego spisy okazały się niezgodne z rzeczywistością, oraz żem nie przedsiębrał żadnych kroków w celu przeprowadzenia zaproponowanej przez niektórych parafian zamiany kosztowności na jakiś równoważnik. Oskarżenia te są gołosłowne, bo braknie im dowodów. Świadkowie bowiem ze strony oskarżenia państwowego zaświadczyli jedynie moją odmowę wydania kosztowności kościelnych. Na to zezwolić nie mogłem, albowiem nie miałem na to żadnego tytułu tak ze strony prawa kościelnego, jak i państwowego. Gdybym się zgodził na wydanie rzeczy kościelnych, na mocy kanonu 2346 przestałbym być katolikiem, co dla mnie stanowi karę największą w świecie. Konstytucja państwowa ogłosiła wolność sumienia. Jakaż byłaby to wolność sumienia, gdyby zmuszała mnie do wyrzeczenia się swojej religii? Tak dekret "Wciku", jak i instrukcje dotyczące wydania kosztowności kościelnych nakazują odnośnym instytucjom państwowym pomijać duchowieństwo i bezpośrednio zwracać się w tej sprawie do komitetów parafialnych. Oprócz tego do Mińska jestem delegowany czasowo i wyłącznie do potrzeb duchownych, o czym świadczą urzędowe papiery wydane mi przez Kurię Metropolitalną. Na podstawie powyższego nie mogłem się zgodzić na wydanie żadnych kosztowności. "Narkomfin" nie miał prawa ode mnie tego żądać. W przeciwnym wypadku moja obecność przy wydaniu kosztowności kościelnych niczym by się nie różniła w obliczu prawa państwowego od obecności 131 pierwszego lepszego człowieka z ulicy. Nie ma dowodów, że dążyłem do wywołania wśród parafian oporu przeciw władzy sowieckiej. Wszak nie można uważać za taką czynność mojej zachęty, jaką dawałem wzburzonej i gotowej na krwawe wybryki ludności, aby się biernie zachowała podczas wydania kosztowności kościelnych. Oskarżenie twierdzi, że wprowadziłem w błąd parafian, iż niektóre kosztowności nie podlegają wydaniu. Nie ja wprowadziłem w błąd, lecz rządowe instrukcje dla komisji. W tych instrukcjach wyraźnie powiedziano, że przedmioty "sakramentalne", których wycofanie mogłoby wielce obrazić uczucia wiernych, wycofaniu nie podlegają. W wątpliwych razach mogą być zamienione na ekwiwalent. Nie sprawdzałem spisów sporządzonych przez komisję parafialną, bo nie miałem do tego prawa. Nie byłem bowiem ani proboszczem, ani delegatem rządu. Zresztą, nie mógłbym należycie sprawdzić, gdyż mieszkając w Mińsku zaledwie od miesiąca, nie mam należytego wyobrażenia o tutejszych kosztownościach kościelnych. Sam radziłem parafianom, aby złożyli podanie do rządu o zamianę niektórych kosztowności na równoważnik. Wiem, że takie podanie zostało złożone, lecz odpowiedzi nie otrzymano. Wszystkie więc zarzuty oskarżenia pozostają bez żadnego znaczenia. Pan Leszczyński więcej oskarżał cały Kościół katolicki aniżeli nas. Nie tu miejsce wdawać się w dysputę o kwestiach historycznych i o ogólnokościelnych, jakie zaczepił oskarżyciel. Zwrócę tylko uwagę, że przypuściwszy nawet słuszność czynionych zarzutów, my nie możemy odpowiadać za cały Kościół. Najwyższy Trybunał sądzi nas, a nie Kościół. Jeśli - według zdania pana Leszczyńskiego - zawinili biskupi, nie możemy my za nich odpowiadać. Nie jest bowiem żołnierz odpowiedzialny za rozkazy swojego 132 oficera. Oskarżyciel chełpi się rzekomą wolnością sumienia i religii w Rosji sowieckiej. Niestety, wolności tej nie ma. Błysnęła ona za czasów rządu Kiereńskiego jak meteor i zaraz zgasła. Obecnie jest tylko prześladowanie. Od samego początku rządów bolszewickich Kościół doznaje tylko ucisku. Duchowieństwu niemal odmówiono prawa obywatelstwa. Musi ono równie z innymi ponosić wszelkie ciężary państwowe: płacić podatki, odbywać roboty przymusowe i spełniać inne rozporządzenia rządowe. Gdy zaś chodzi o przywileje obywatelskie, duchowieństwo nie ma żadnych. Podczas głodu podciągnięto je pod kategorię burżujów i wydawano mu na tydzień zaledwie 50 gramów chleba i wyjątkowo w pewne dni jakiś dodatek, na przykład po jednym śledziu na osobę. I gdyby nie wierni, którzy ostatnim kęsem dzielili się ze swoimi duchownymi, dziś nie byłoby żadnego księdza w Rosji. Zamknęliście nasze szkoły i instytucje dobroczynne. Nie pozwalacie nam drukować książek i wydawać czasopism religijnych. Zabroniliście nam zajmować jakiekolwiek posady. Ja jestem z zawodu pedagogiem. Kilkanaście lat pracowałem na tej placówce. Wyście mnie wypędzili z gimnazjum jedynie dlatego, że jestem także księdzem katolickim. Odczuwaliście wielki brak nauczycieli. Proponowałem wam, że będę wykładał przyrodę lub socjologię w szkole. Nie zgodziliście się. W zeszłym roku katolicy piotrogrodzcy chcieli otworzyć gimnazjum prywatne. Nie daliście pozwolenia, gdyż miała być wykładaną religia. Nie każdemu kapłanowi uśmiecha się praca parafialna. Wielu z nich, a do tej liczby i ja się zaliczam, woli pracować na polu pedagogicznym lub naukowym. Wy temu przeszkadzacie. Gdzież ta wasza swoboda? Mówicie: "U nas wolność sumienia. Każdy może wierzyć, jak chce i modlić się, jak mu się 133 podoba". Czy tak jest w rzeczywistości? Gdzie tam! Żądacie dla spełnienia waszych dekretów wyrzeczenia się religii naszej. Zamykacie lub zabieracie nasze kościoły; zabieracie monstrancje, relikwiarze, kielichy i tym podobne przedmioty kultu, wciąż powtarzając: "My religii nie prześladujemy. Możecie modlić się, jak się wam podoba". My chcemy mszę św. odprawiać. A jakże będziemy odprawiali bez kościoła, ołtarza i kielicha? My chcemy czcić Chrystusa w Przenajświętszym Sakramencie. A jakże my Go należycie uczcimy, jeśli nam zabieracie monstrancje? Chcemy czcić nasze relikwie, ale wy zabraliście nam relikwiarze. Religię można przyrównać do nauki. Są w niej rzeczy duchowne, z którymi ściśle się łączą niektóre materialne. Co by wam powiedział świat uczonych, gdybyście pozamykali im akademie, uniwersytety, obserwatoria, laboratoria i drukarnie; gdybyście pozbawili ich książek, teleskopów, mikroskopów i innych instrumentów naukowych i w końcu powiedzieli im: "Możecie pracować naukowo, jak wam się podoba. Możecie badać i myśleć. Nauki my nie ruszamy"? Czyżby słusznie nie oburzyli się na was, że prześladujecie naukę? To samo my wam dziś mówimy. Zabierając własność kościelną, tym samym krępujecie i obezwładniacie samą religię. Zarzucacie nam, że więcej jakoby ważymy majątek kościelny aniżeli życie bliźnich, którzy umierają w konwulsjach głodowych. Jest to nieprawda! Świadkowie dostatecznie stwierdzili naszą działalność dobroczynną. Kościół nie raz rzeczy kościelne oddawał na rzecz głodnych. Ale potrzebna jest gwarancja, że te rzeczy rzeczywiście pójdą na głodnych. Trzeba nadto zachować prawo kościelne. Ja sam, gdybym był biskupem, w razie rzeczywistej potrzeby ani chwilę nie namyślałbym się nad oddaniem kosztowności kościelnych na rzecz głodnych. I wiem, że 134 papież nic nie miałby przeciwko temu. Zarzucacie nam, żeśmy podjęli walkę w imię nieuległości dla państwa. Nie jest to także zgodne z rzeczywistością. Przeświadczenie moje mówi mi, że zawsze ulegałem prawowitej władzy. Jeśli kiedy nie posłuchałem, zmusiły mnie do tego wyższe prawa boskie. W kolizji bowiem praw boskich i ludzkich musimy zawsze spełniać prawo Boże. Nie występowałem nigdy przeciwko władzy sowieckiej, lecz tylko przeciwko krzewicielom ateizmu i niemoralności. Polityki bowiem nie lubię i nigdy się nią nie zajmowałem. Nie trzeba także myśleć, że jestem przeciwnikiem wszelkiego komunizmu. Wiem, że w komunizmie, jak i w każdym innym systemie społecznym, nie brak i szczytnych idei. Toteż Kościół katolicki miał swoje komuny w pierwszych wiekach, w nowych czasach w Paragwaju i teraz ma w licznych swoich zakonach. Ale to komunizm dobrowolny i chrześcijański, oparty na sumieniu i w ogóle na prawie Bożym. Niech dzisiejszy bolszewizm usunie ze swojego programu walkę z religią, niech się wyrzeknie grubego materializmu, a wtedy kto wie, może bym i ja dawno był członkiem partii komunistycznej. Walczyłem i walczyć będę tylko przeciwko komunizmowi bezbożnemu. Najwyższy Trybunale, zważ to wszystko, com dotąd powiedział i zwróć swoją uwagę na nasze stanowisko w państwie sowietów. Jako katolicy, a tym bardziej kapłani, nie tylko mamy do spełnienia prawa państwowe, lecz także i kościelne. Cóż mamy robić, gdy zachodzi kolizja tych praw, jak w bieżącej sprawie? Nie zachowamy prawa kościelnego, odpadamy od Kościoła; nie spełnimy państwowego, zostaniemy ukarani przez państwo. Jesteśmy pomiędzy młotem a kowadłem. Wierząc w nieśmiertelność duszy, wolimy raczej wpaść w niełaskę państwa aniżeli Kościoła. Nie ze złej woli, ale z konieczności wykraczamy przeciwko 135 prawom państwowym. Toteż bądź dla nas wyrozumiałym! Co do mnie, nie poczuwam się do żadnej winy. Jeśli ty jednak, Najwyższy Trybunale, sądzisz pomimo to, że zasłużyłem na ukaranie, to myślę, że ten miesiąc więzienia w wilgotnym i ciemnym lochu, w jakim siedziałem, bez wątpienia wystarczy". Taka była treść mojego przemówienia. Po mnie mówili po kolei inni oskarżeni. Pan Iwanowski słusznie twierdził, że najbieglejszy ekspert czasem się myli. Przy badaniu rzeczy kościelnych nie miał przy sobie potrzebnych chemikaliów, bez użycia których łatwo się mógł pomylić. Odmówił pomocy organom władzy sowieckiej w wydaniu kosztowności, gdyż nie miał na to pełnomocnictwa od parafian. Zresztą jako katolik również nie mógł na to się zgodzić. Pan Daszkiewicz oświadczył, że robił, co mógł. Nie wziął udziału w wydaniu kosztowności kościelnych, gdyż nie miał upoważnienia od parafian. Panowie Lewandowski i Osiński byli chorzy. Pan Łysakowski objaśnił, że wybrał się po ziemniaki na wieś, albowiem nie otrzymawszy zawiadomienia rządowego, nie mógł wiedzieć o mającym się odbyć w ten dzień odbieraniu kosztowności. Pan Miłaszewski oświadczył, że żadnej agitacji w dzień wydawania nie prowadził. Widząc ogołocone obrazy i pozabierane rzeczy poświęcone, tak się tym wzruszył, że rzekł sam do siebie: "Wszystko to pójdzie żydom na galife!"22 Oskarżyciel państwowy wytłumaczył te słowa w ten sposób, że one jakoby znaczą tyle, co "bij żyda!" Tymczasem on jest tak dalece łagodnym, że jeszcze dotąd nigdy nikogo ani razu nie uderzył. Pan Metar naturalnie twierdził, że fotografował, bo chciał zarobić. 22 "Galife" nazywają, w Sowdepii spodnie, szerokie u góry, a obcisłe u dołu, jakie zwykle noszą komisarze bolszewiccy. 136 O godzinie 11 w nocy Najwyższy Trybunał udał się na posiedzenie. Po trzygodzinnej naradzie o godzinie 2 po północy z 31 maja na 1 czerwca ogłosił następujący wyrok: "W imieniu Socjalistycznej Republiki Rad Białorusi Najwyższy Trybunał Rewolucyjny Białorusi w składzie: Przewodniczącego, towarzysza Mariana Stokowskiego i członków: towarzysza Adama Sławińskiego i towarzysza Jana Keppe, przy udziale sekretarza, towarzysza Jana Szaszkiewicza, oskarżycieli: towarzysza Juliana Leszczyńskiego i towarzysza Stanisława Pestkowskiego, oraz obrońców: obywateli Gernowicz, Krejnesa, Metlina i Szpakowa, rozpatrzywszy na Najwyższej Sesji z dni 29, 30 i 31 maja 1922 roku sprawę: Lisowskiego Adama, Wasilewskiego Jana, Tomaszewskiego Michała, Iwanowskiego Michała, Daszkiewicza Stanisława, oskarżonych o to, iż uprzednio porozumiawszy się między sobą postanowili okazać organom władzy sowieckiej czynny opór przeciwko wycofaniu z kościołów katolickich na terytorium Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Rad kosztowności kościelnych, wbrew dekretowi Ogólnorosyjskiego Centralnego Komitetu Wykonawczego Rad Delegatów Robotniczych i Włościańskich z dnia 10 lutego 1922 roku, przy czym: (Tu powtórzono przytoczony wyżej akt oskarżenia). Uznał: Lisowskiego Adama winnym: 1) czynnego oporu władzy sowieckiej przez schowanie kluczy od katedry mińskiej i kategoryczną odmowę wydania tychże uprawnionym do tego organom władzy; 2) agitacji wśród duchowieństwa i parafian za oporem władzy sowieckiej przy wycofaniu kosztowności kościelnych; 3) dążenia do stworzenia warunków dogodnych dla dyplomacji obcego państwa ze szkodą dla władzy sowieckiej; 4) działalności w kontakcie i porozumieniu z agentami władz polskich. 137 Wasilewskiego Jana winnym: 1) agitacji wśród parafian za oporem rozporządzeniom władzy sowieckiej; 2) odmówienia udziału w wycofaniu kosztowności i swojej obecności; 3) niesprawdzenia spisów kosztowności kościelnych sporządzonych przez komisje parafialne; 4) nieprzedsiębrania żadnych kroków w celu proponowanej przez niektórych parafian zamiany kosztowności na równoważnik. Tomaszewskiego Michała winnym: 1) agitacji wśród parafian za oporem przeciwko rozporządzeniom władzy sowieckiej; 2) ukrywania u siebie w mieszkaniu zbiegłego od śledztwa i sądu ks. Bujnowskiego; 3) sporządzenia i dostarczenia organom władzy polskiej zdjęć fotograficznych dla celów agitacji przeciwko władzy sowieckiej; 4) usiłowania wprowadzenia w błąd komisji do wycofania kosztowności przez uroczyste oświadczenie, iż w kościele więcej cennych przedmiotów nie ma. Iwanowskiego Michała winnym: 1) fałszywych zeznań co do wartości sprzętów kościelnych; 2) fałszowania spisów kosztowności; 3) odmówienia pomocy organom władzy w wycofaniu kosztowności. Daszkiewicza Stanisława winnym: odmowy władzom sowieckim udziału w wycofaniu kosztowności ze świątyń w charakterze członka komisji parafian. Lewandowskiego Stefana i Osińskiego Józefa winnymi: niedbałego wykonania powierzonych im obowiązków. Łysakowskiego Serafina winnym: biernego oporu władzy sowieckiej przy wycofaniu kosztowności kościelnych. Miłaszewskiego Franciszka winnym: agitacji wśród tłumu przeciwko władzy sowieckiej. Metara Izraela winnym: niezakomunikowania organom władzy sowieckiej o dokonanych w podejrzanych warunkach zdjęciach fotograficznych. Na podstawie powyższego Najwyższy Trybunał Rewolucyjny S. S. R. B. postanowił: 138 Lewandowskiemu Stefanowi, synowi Juliana, lat 56, ślusarzowi, pochodzącemu z gub. warszawskiej, pow. płońskiego, gm. Sorblewo, zamieszkałemu w Mińsku, Osińskiemu Józefowi, synowi Kajetana, lat 51, biuraliście, pochodzącemu z m. Wilna, zamieszkałemu w Mińsku, i Metarowi Izraelowi, synowi Jewseja, lat 44, fotografowi, pochodzącemu i zamieszkałemu w Mińsku, wyrazić surową naganę i niezwłocznie wypuścić na wolność. Łysakowskiego Serafina, syna Floriana, lat 52, zakrystiana, pochodzącego i zamieszkałego w m. Mińsku, i Miłaszewskiego Franciszka, syna Tadeusza, lat 37, rzeźnika, pochodzącego i zamieszkałego w m. Mińsku, biorąc pod uwagę, iż przestępstwo ich było wykonane pod wpływem agitacji kleru i ich nieuświadomienia, skazać na 6 miesięcy więzienia z zastosowaniem robót przymusowych. Daszkiewicza Stanisława, syna Juliana, lat 42, buchaltera, pochodzącego i zamieszkałego w m. Mińsku, skazać na 1,5 roku więzienia z zastosowaniem robót przymusowych. Wasilewskiego Jana, syna Aleksandra, lat 37, księdza, pochodzącego z gub. witebskiej, pow. dźwińskiego, wsi Mudrinowo, skazać na 3 lata więzienia z zastosowaniem robót przymusowych. Iwanowskiego Michała, syna Juliana, lat 34, jubilera, pochodzącego z gub. mińskiej, pow. słuckiego, wsi Osmołowo, zamieszkałego w m. Mińsku, i Tomaszewskiego Michała, syna Jerzego, lat 47, księdza, pochodzącego z m. Wilna, zamieszkałego w m. Mińsku, skazać na 4 lata więzienia z zastosowaniem robót przymusowych. Lisowskiego Adama, syna Józefa, lat 39, księdza, pochodzącego z gub. wileńskiej, pow. oszmiańskiego, gminy 139 Krewo, zamieszkałego w Mińsku i Koroleszczewiczach, uznać, iż zasłużył na najwyższy wymiar kary - rozstrzelanie". Po przeczytaniu ostatnich słów nagle powstał w przepełnionym teatrze jakiś nieopisany chaos. Jęki, płacze, okrzyki oburzenia, spazmatyczny pisk kobiet - wszystko to zlało się w jakiś przenikliwy, przeraźliwy oraz potężny hałas. Najwyższy Trybunał zdetonował się. Prokurator nieco zbladł. Czerwonogwardziści z bagnetami w ręku głupio patrzyli przed siebie. Ks. Lisowski, który na taki wyrok był przygotowany i więcej w ciągu tych trzech dni żył niebem aniżeli ziemią, pierwszy z nas począł ręką uspokajać publiczność. Począłem mu w tym dopomagać. Hałas jednakże i okrzyki oburzenia nie ustawały. Prezes najwyższego trybunału wrzeszczał na cały głos, że jeszcze wyrok nieskończony - "nie koniec! nie koniec!" Powoli, po kilku minutach publiczność zamilkła. Prezes najwyższego trybunału czytał: "Wziąwszy jednak pod uwagę tę okoliczność, że w czasie rządów carskich Kościół katolicki na Białorusi był Kościołem przez władze carskie prześladowanym, wskutek czego wśród ciemnych mas katolickich wytworzyło się przekonanie o upośledzeniu Kościoła katolickiego na Białorusi w ogóle, a krótki stosunkowo okres trwania rządów sowieckich robotniczo-włościańskich nie zdołał jeszcze uświadomić fanatycznych mas katolików o prawdziwym stosunku władzy sowieckiej do spraw wiary, polegającym na tolerancji i równouprawnieniu wszystkich wyznań, postanowił: zmniejszyć karę Lisowskiemu Adamowi do 5 lat więzienia z zastosowaniem robót przymusowych". Grobowe i ponure milczenie publiczności było odpowiedzią na powyższe złagodzenie. Jeden tylko redaktor bolszewickiego pamfletowego czasopisma "Młot", siedzący tuż przed estradą, wycedził: "Za mało!" 140 Tak się zakończył nasz trzydniowy proces. Komentarze - zbyteczne. Pod silną eskortą samochodem odwieźli nas do więzienia mińskiego - do "Dopru". WIĘZIENIE MIŃSKIE Nie wiedzieliśmy, jak dalece byliśmy zdenerwowani. Zdawało się nam, że żadnego większego wzruszenia w nas nie było. Po tygodniu dopiero nerwy nasze się uspokoiły. Wtedy zrozumiałem, dlaczego bolszewicy wszystkich politycznych i religijnych przestępców jeszcze przed czasem sądu osadzają w więzieniu. Nie tylko bowiem nie pozwalają w ten sposób zasięgnąć rady u innych, ale zdenerwowawszy i wymęczywszy duchowo i fizycznie człowieka, czynią go niezdolnym do samoobrony. Kiedy stan zdenerwowania dochodzi do ostatecznych granic, człowiek traci wrażliwość, bystrość w rozumowaniu, a natomiast występuje zobojętnienie na to, co się dzieje. Co do mnie, od tygodnia nie spałem. Nawet spora doza bromu nic a nic nie pomogła. Po dziesięciu dniach dopiero wróciłem do stanu normalnego. Mogłem spać i analizować przeżyte chwile. Wkrótce jednak spostrzegłem w sobie jeden bardzo smutny objaw - utratę pamięci książkowej. W ciągu roku potem przeczytałem kilkadziesiąt tomów rozmaitych dzieł, z których prawie nic nie pamiętam. Mogę powiedzieć, że cała ta moja praca poszła na marne. W drugim dopiero roku mego życia więziennego dawna pamięć powoli zaczęła powracać. Były to jak gdyby narodziny do nowego życia. Więzienie mińskie zostawiło po sobie miłe wspomnienie. Personel więzienny dzięki temu, że się nie składał z bolszewików, był grzeczny, choć stanowczy i sumienny, i widocznie dążył do tego, aby więzienie zrobić miejscem 141 poprawczym, nie zaś karnym. Mniej więcej połowa więźniów pracowała na roli i w rozmaitych więziennych warsztatach. Obserwowałem często tych pracowników i przekonałem się, że pracowali sumiennie. Co ich zachęcało do tej sumienności? Możność skrócenia sobie w ten sposób terminu i obfitsze pożywienie. Zależnie od wydajności pracy wszystkim pracownikom dzień roboczy liczył się jako dwa, trzy, a niekiedy nawet cztery dni więzienne. Osądzony więc, dajmy na to, na dwa lata więzienia, usilną pracą skracał ten termin do kilku miesięcy. Ta ewentualność była rzetelnym bodźcem do sumiennej pracy. Co tydzień, wieczorem w niedzielę, więźniowie urządzali rozmaite przedstawienia i chóralne śpiewy. Spora biblioteka dostarczała książek do czytania. W klasie i sali można się było nauczyć gry na fortepianie, czytania, pisania, rachunków i innych rzeczy. Szkoda tylko, że to wszystko nosiło na sobie cechę wybitnie czerwoną. Bądź co bądź, sama idea zasługuje na pochwałę i uznanie. Wkrótce po sądzie nas trzech księży umieszczono w odnowionej celi w wieży na najwyższym piętrze, skąd się roztaczał malowniczy widok na południowe okolice Mińska. Dzięki ofiarności parafian mieliśmy codziennie ciepły i dobry obiad, obfite śniadanie i kolację, tudzież dużo rozmaitych kwiatów. Liczne ofiary zacnych parafian dawały nam możność wspierania innych współwięźniów, którzy pomocy materialnej potrzebowali. Gdyby nie kraty więzienne, można by było myśleć, że jesteśmy na odpoczynku w jakimś sanatorium. Parafianie wkrótce się dowiedzieli, w jakim miejscu więzienia mieszkaliśmy, i często przychodzili pod mury więzienne, aby choć przez kratę na nas popatrzeć. Pewna gromadka dzieci niemal codziennie nawiedzała nas pod murami. Dzieci, spostrzegłszy nas, zazwyczaj klękały, żegnały się i widocznie odmawiały pacierz. Nieraz potem 142 dłuższy czas zostawały pod murami, gdzie się bawiły z widocznym zamiarem zrobienia nam przyjemności. I rzeczywiście, wskutek tego mieliśmy niejedną miłą i rzewną chwilę, która złotymi zgłoskami wdzięczności zapisała się w naszym sercu. Pewna dziewięcioletnia dziewczynka, Terenia (jedna z tych dzieci, które nieraz nas odwiedzały pod murami), w ciągu całego czasu pobytu naszego w więzieniu, codziennie się modliła za nas, a nawet na tę intencję ofiarowała swoją pierwszą komunię św., którą w tym czasie pobożnie przyjęła. Jakkolwiek jej nie znałem, dowiedziawszy się o tym, posłałem jej następujący wierszyk: "Dziś cię, Tereniu, Chrystus ugościł, Dziś ci niejeden anioł zazdrościł, Kiedyś z Chrystusem w wiejskim kościele Jednym się stała w duszy i ciele. Dziś Bóg Wszechmocny, Pan i Król świata, Z tobą, dziecino, jak brat się brata. Wiem, że pałały twoje źrenice, Gdy się otwarły boskie krynice, Z których lawiną wytrysły zdroje, Aby zasilić mdłe siły twoje. Z nich ci płynęły łaski i dary: Uczuć niebiańskich - miłości czary. Pewnoś niejedną łezkę zroniła; Dużoś obietnic Panu zrobiła, Ślubując może być tu na ziemi Ciepłym słoneczkiem między swoimi, I białą lilią, i wonną różą, Co w dusz ogródku wciąż Bogu służą. Lecz przejdzie odtąd niejeden dzionek. W rocznicę będzie śpiewał skowronek. 143 Lecz czy przechowasz, Tereniu mała, Coś w twym serduszku dziś odczuwała? Luba dziecino, Tereniu miła, Abyś i nadal z Jezusem żyła, Jak niegdyś wielka, dziś wniebowzięta, Twoja patronka, Teresa święta, Nie raz na miesiąc lub raz do roku Garń się do tego cnego obroku. Ty przyjmuj co dzień Pana Jezusa: Niech się wzbogaca w Nim twoja dusza! A gdy nie możesz wziąć w Sakramencie, Złącz się duchowo w takim momencie. Co dzień nawiedzaj Więźnia miłości, Co utajony w kościołach gości. A kiedy znajdziesz kościół zamknięty, Niech weń przeniknie żar uczuć święty. Czyń tak, Tereniu, zawsze i wszędzie. A niezawodnie Bóg z tobą będzie I w czyny zasług wszystko policzy. Tego ci kapłan i więzień życzy!" Dnia 18 czerwca odwiedził nas przedstawiciel Polski w towarzystwie bolszewików: komisarza sprawiedliwości i prezesa Najwyższego Trybunału Białorusi. Zapewnił, że rząd polski bierze nas na wymianę i być może po dwóch lub trzech miesiącach będziemy w Polsce. Cieszyliśmy się z tego powodu jak małe dzieci, nie wiedząc oczywiście, że to zapewnienie stanie się powodem niejednego zawodu i niejednej przykrości. Dobrze powiada nasze przysłowie: "Obiecanki - cacanki, a głupiemu radość!" Na skrzydłach wyobraźni zwiedzaliśmy całą Polskę i widzieliśmy się już w rzędzie gorliwych pracowników i rzetelnych patriotów. Te marzenia podniecały zewsząd dolatujące nas pogłoski, 144 że Mińsk ma wkrótce przejść w posiadanie Polski. Cieszyli się z tego powodu nie tylko Polacy, ale i Białorusini, a nawet Rosjanie. Rządy bowiem bolszewickie już wszystkim się tam sprzykrzyły. Niestety, zamiast do Polski, 18 lipca powieźli nas, księży do Moskwy. Świeccy zostali nadal w Mińsku. Chociaż musieliśmy wyjeżdżać z rana i niespodzianie, przy bramie więziennej zastaliśmy grupę parafian, którzy zaopatrzyli nas na drogę w pieniądze, zawieźli na swój koszt chorego ks. Tomaszewskiego i nasze tłomoki na dworzec kolejowy, towarzyszyli nam na kolej i z płaczem pożegnali, dając nam kilka adresów, abyśmy po przyjeździe mogli im zakomunikować miejsce naszego pobytu. Adresy te zostały nam w Moskwie skonfiskowane i pomimo dobrej woli nie mogliśmy zadośćuczynić prośbom drogich nam Mińszczan. Do Moskwy jechaliśmy w okratowanym wagonie zupełnie wygodnie. Usługiwali nam strażnicy, którzy chętnie spełniali nasze prośby. Wiedzieli oni dobrze, że w Sowdepii dziś nas, a jutro ich ten sam los spotkać może. Z rana 19 lipca byliśmy w Moskwie. Wynajęliśmy dorożki i razem z naszymi strażnikami pojechaliśmy z wizytą do Politycznego Zarządu na Łubiance. Przyjęli nas tam z otwartymi rękami. Połowę naszych tłomoków wzięli pod swoją opiekę, a nas zaprowadzili do tymczasowego mieszkania, abyśmy z drogi mogli się umyć i trochę odpocząć. W pokoju, w którym zatrzymaliśmy się, zastaliśmy osiem osób, które razem z nami dzieliły się na dziewięć narodowości: Polaków, Białorusinów, Rusinów, Francuzów, Rosjan, Greków, Turków, Japończyków i Chińczyków. Była to prawdziwa wieża Babel. Wszyscy ci panowie byli posądzeni o szpiegostwo. Na szczególniejszą uwagę zasługują Francuz Salvelle i Japończyk Simbo Kiosi. Pan Salvelle, człowiek dobrze wychowany i inteligentny, jest właścicielem 145 firmy wyrabiającej perfumy. Dowiedziawszy się o wolnym handlu w Rosji przyjechał, aby nawiązać stosunki z podobnymi rosyjskimi firmami. Tymczasem na Kaukazie został aresztowany, osądzony i skazany na rozstrzelanie. Wskutek licznych i częstych protestów przywieźli go do Moskwy, gdzie Najwyższy Trybunał moskiewski, rozpatrzywszy jego sprawę ponownie, skazał go na trzy lata więzienia. Człowiek zupełnie niewinny, pozostaje już trzeci rok w więzieniu. Jedyna korzyść - ta, że się przekonał, co znaczy wolny handel w sowieckiej Rosji. Pan Simbo Ki-osi, młodzieniec awanturniczej natury, po skończeniu gimnazjum w Japonii wyjechał do Francji, gdzie skończył szkołę awiacyjną. W czasie wojny światowej walczył przeciwko Niemcom, którzy go wzięli do niewoli. Z Niemiec uciekł do Sowdepii, został tu komunistą i profesorem języka japońskiego na uniwersytecie moskiewskim. Jest głęboko przekonany, że bolszewizmu w Japonii nigdy nie będzie, albowiem ustrój społeczny państwa nie daje do tego najmniejszego powodu. W sowieckiej Rosji był bolszewikiem z przekonania. Nie wiedząc o tym, że w Sowdepii nie tylko mówić, ale i myśleć inaczej nie wolno aniżeli przepisy partyjne nakazują, trafił do więzienia, a następnie zdaje się, został rozstrzelany za rzekome szpiegostwo. Ze wszystkimi nie mieliśmy czasu bliżej się poznać, albowiem po obiedzie zabrał nas "czarny kruk"23 do sławnych dziś na cały świat - Butyrek. 23 "Czarny kruk", po rosyjsku "czomyj woron", jest to okratowany więzienny samochód. 146 BUTYRKI Około godziny 5 po południu stanęliśmy w brudnej i ciemnej poczekalni butyrskiego więzienia, przeznaczonego dla więźniów czasowych. Tu dokonano trzeciej od wyjazdu z Mińska rewizji osobistej i naszych rzeczy. Tak tu, jak i w moskiewskim "GPU" zabrali nam wszystko, co zdaniem bolszewików mogło być zbytecznym. Nie pozwala się brać z sobą do więzienia: rzeczy srebrnych, złotych, ostrych, perfumerii, proszków przeciwko robactwu ani jakiejkolwiek książki bez poprzedniej cenzury "GPU". Wskutek tego odebrali nam brewiarze, Pismo św., sporo innych książek, zegarki, widelce, noże etc. Wkrótce znaleźliśmy się za żelaznymi drzwiami 48. celi, w której razem z innymi 22 więźniami musieliśmy się poddać dwutygodniowej kwarantannie. Cele, korytarz i inne ubikacje - ciemne, ponure i brudne. Niemal codziennie zaglądał doktor i pytał, czy nie ma śmiertelnie chorych? Jeżeli się zwracali do niego z chorobami lżejszymi, wtedy stale jedno i to samo powtarzał: "Obywatele, nie zapominajcie, że jesteście w więzieniu, a nie w sanatorium!" Z Sióstr Miłosierdzia niektóre były więcej wrażliwe na cierpienie więźniów i chętnie udzielały żądanych lekarstw, jeżeli takie znajdowały się w ubogiej więziennej aptece. Zdaje się, że nazajutrz zostaliśmy wniesieni na listę otrzymujących zapomogę od Polskiego Czerwonego Krzyża. Po kilku dniach kazali nam pójść do łaźni. Wiadomość tę przyjęliśmy z radością. Wszystkie nasze rzeczy, nie wyłączając prowizji, miały być poddane dezynfekcji. Łaźnia. dość obszerna, lecz bardzo brudna. Zimnej wody - pod dostatkiem, a i gorącej zazwyczaj starczyło. Naczynia do 147 mycia się - blaszane i strasznie zardzewiałe. Prawie połowa więźniów, nie mając bielizny do zmiany, prała zużytą w łaźni, a następnie suszyła w celi, napełniając wskutek tego mieszkanie wilgocią i niemiłym zapachem. Po łaźni umieścili nas w 37. celi na innym korytarzu. Wkrótce potem oddano nam rzeczy dezynfekcjonowane. Mimo dezynfekcji w gorącej parze nie wiem dlaczego niejeden z więźniów w bieliźnie lub ubraniu znajdował żywe robactwo. Bądź co bądź okres kwarantanny chylił się ku końcowi. Po kilku dniach całą naszą grupę składającą się z 25 osób rozmieszczono w celach na wspólnym korytarzu więzienia. Bardzo mi było przykro, kiedy się znalazłem w 6. celi, a moi koledzy w 8. Usilnie prosiliśmy podkomendanta, aby nas umieścił razem. Prośby naszej nie uwzględnił. Ale czego nie może podkomendant, to potrafi na pewno jego sekretarz. Trzeba być tylko grzecznym. Otóż, byłem grzecznym i dlatego po dwóch czy trzech dniach byłem znowu razem z kolegami w celi 8. Bardzo się z tego ucieszyłem, albowiem w celi 6. nie dawał nam spokoju komiczny Malajczyk, który chciał wszystkich zabawiać. Przyzwyczajony od dzieciństwa chodzić w kostiumie Adamowym, nie znosił naszego ubrania; często je zrzucał i wyprawiał następnie rozmaite karkołomne pląsy, wojskową musztrę lub gimnastykę. Do takiego widowiska byłem nieprzyzwyczajony i chciałem za wszelką cenę dostać się do celi moich kolegów. Tu towarzystwo było znacznie lepsze i spokojniejsze. Przeważnie byli to ludzie inteligentni i siedzieli za polityczne lub religijne przekonania. Było kilku kozackich oficerów znad Kubani, którzy potem zostali przez bolszewików rozstrzelani. Nigdy nie przypuszczałem, że wśród kozaków mogą być tak sympatyczni ludzie, jakimi byli ci oficerowie. Nieraz zabawiali nas swoimi pięknymi śpiewami, śpiewanymi 148 zwykle na głosy, albo popisywali się efektownymi tańcami. Wszyscy byli głęboko religijni. W sierpniu na prośbę przedstawicielki Polskiego Czerwonego Krzyża bolszewicy wyznaczyli dla Polaków dwie cele. Przeszliśmy więc na inny korytarz i zamieszkaliśmy w celi pierwszej. Jeden ze współwięźniów węglem narysował na ścianie piękny krzyż, obraz Serca Jezusowego, orła polskiego, zamek chocimski i kilka innych artystycznych obrazów. Celę wymyliśmy, uprzątnęliśmy jak się należy, tak że przybrała wygląd ludzkiego mieszkania. Dostaliśmy z "GPU" swoje rzeczy, brewiarze, Pismo św. i inne książki. Prawda, część rzeczy została skradziona, jedna dobra brzytwa została zamieniona na wyszczerbioną, ale to nie miało większego znaczenia w naszym życiu. Tymczasem zorientowałem się w rozkładzie Butyrek. Więzienie butyrskie jest wielkim kwadratem, wewnątrz którego znajdowała się cerkiew, zamieniona przez bolszewików na skład, a na zewnątrz wznosi się na dziesięć metrów wysoki mur, opatrzony na rogach okrągłymi wieżami. Cały gmach murowany, o trzech piętrach. Pomiędzy nim a murem mieszczą się place do przechadzek, składy drzewa i śmieci. Mają one około 50 metrów długości i 25 szerokości. Nie ma na nich żadnego drzewka ani krzaczka. Naokoło kamienie, okratowane okna i żelazne bramy. Jedynie około byłej cerkwi rosną piękne drzewka: lipy, topole, klony i modrzewie. Okna z naszej celi wychodziły właśnie na to podwórze naprzeciwko facjaty cerkiewnej, na której w stylu bizantyjskim był wymalowany piękny i duży obraz Pana Jezusa. Rozmieszczone po jednej i drugiej stronie tego obrazu malowidła przedstawiały chwałę świętych w niebie. Później bolszewicy i te obrazy usunęli. Część więzienia, w którym mieszkaliśmy, miała 100 cel na 2500 osób. Z południowej strony przylegały do niego 149 "Mok"24, czyli pojedyncze cele męskie i "Żok", czyli pojedyncze cele żeńskie. W tej części więzienia było, jeżeli się nie mylę, po 120 cel, w których w ostatnich czasach siedziały po dwie lub trzy osoby. W ogóle cały gmach w razie potrzeby gromadził w swoich murach do 4000 więźniów. Każda cela czworoboku miała dwa duże okna i duże żelazne drzwi z oczkiem na korytarz. Posadzka betonowa. Ogrzewanie centralne. Długość cel wynosiła równo 18 metrów, a szerokość 8. Zwykle miała 25 miejsc. Niektóre cele były podwójne i miały do 54 miejsc. Wentylacja podwójna: w ścianach przez wentylatory, oraz przez szpary w drzwiach i przez rozbite szkła w oknach. Korytarze, cele i w ogóle cały lokal był strasznie zniszczony i brudny. Porządek dzienny w 1922 roku był następujący: Pomiędzy siódmą a ósmą z rana wypuszczali nas z celi do ustępu, gdzie można było się umyć. Mieliśmy na to kwadrans czasu. O ósmej każdy z nas otrzymywał funt dobrego chleba i wrzątek. Pomiędzy 10 a 12 lub 2 a 4 mieliśmy codziennie półgodzinną przechadzkę na więziennym deptaku. Zaraz po południu dawali nam w miedzianych niepobielanych misach jakąś wątpliwego pochodzenia polewkę, nazywaną uroczyście zupą. Łyżek skarbowych nie było. O pierwszej mieliśmy znowu wrzątek. Po takim obiedzie otwierano znowu celę na kwadrans. Każdy mógł w obrębie swego korytarza załatwić niezbędne sprawy. Cele na korytarzu otwierano pojedynczo. Potem spokojnie można było czekać na kolację, która się składała z obiadowej polewki i wrzątku. Po kolacji znowu wychodziliśmy z celi na kwadrans. Pomiędzy ósmą a dziewiątą wieczorem przychodził dozorca i liczył, czy czasem kto z nas nie umknął. Co drugi tydzień chodziliśmy do łaźni. Codziennie 24 Mużskija odinocznyja kamiery. 150 wieczorem mogliśmy otrzymywać korespondencję - naturalnie cenzurowaną. Od rana do godziny 10 wieczorem można było śpiewać i tańczyć, gimnastykować się, grać w szachy czy w warcaby. Niektórzy się modlili, uczyli, czytali książki z miejscowej biblioteki i wyrabiali rozmaite rzeczy z białego chleba, drzewa lub gliny. W 1923 roku porządek na ogół pozostał bez zmiany. Zabronili tylko grać w jakiekolwiek bądź gry, wyrabiać z chleba i z innego materiału jakie bądź rzeczy, tudzież wysyłać na miesiąc więcej niż dwa listy. Pod względem atoli wiktu zaszła wielka zmiana na lepsze. Od marca mniej więcej zaczęli dawać zupę i kaszę. Na obiad dawali kapuśniak z mięsem, barszcz lub zupę pszenną. W piątki mieliśmy zupę z rybą lub częściej ze śledziem. Na kolację dawali kaszę kartoflaną, z prosa, pszenną, a nawet ryżową i hreczaną. Dawali tego tyle, że prawie zawsze zostawało. Oprócz tego każdy z nas otrzymywał 200 g cukru i 20 g żołędziowej kawy na miesiąc. Słowem, wikt o tyle się polepszył, że nikt na głód nie narzekał. Przykro było tylko jeść z tej samej misy z tymi, którzy byli zarażeni syfilisem lub innymi chorobami. Jeśli się kto nie zaraził, łasce Bożej to musi zawdzięczać. Co się tyczy nas, księży, jedzenia mieliśmy pod dostatkiem. Otrzymywaliśmy bowiem posyłki z misji papieskiej, z Polskiego Czerwonego Krzyża, a niekiedy od przyjaciół z Moskwy, z Mińska, z Piotrogrodu i z Warszawy. W naszej celi, gdzieśmy byli, żaden nigdy głodu nie cierpiał. Jak nam dawali hojnie, tak i my dzieliliśmy się z innymi hojnie. Oprócz tego dbaliśmy i o inne potrzeby naszych współwięźniów. Wpływaliśmy na to, aby w celi był porządek na naszą modłę: aby były godziny stałe wypoczynku i pracy umysłowej oraz aby nie było wyrażeń i słów niestosownych. Rosjanie bowiem, nawet z lepszego towarzystwa, 151 podlegaj ą zazwyczaj nałogowi "serdecznych połajanek i przekleństw". Oprócz codziennych przykrości, płynących z chorób, brudów, niestosownego towarzystwa, z letnich upałów lub zimowego chłodu, odczuwaliśmy bardzo brak mszy św., na którą nam nie pozwolono i trapiliśmy się stanem moralnym opuszczonych i bez kapłana zostających parafii. Zdawało nam się, że w tej chwili jesteśmy pasożytami, żyjącymi kosztem innych, często gniewał nas brak stosownych książek, a zwłaszcza niemożność należytego skupienia się wskutek hałaśliwego towarzystwa; ponadto męczyła nas ciekawość, co się dzieje w diecezji, Kościele i kraju? Do tego trzeba dodać częste zawody i nieziszczone nadzieje prędszego wyjazdu do Polski. Nie brakło nam przykrości i z tego powodu, że wskutek naszego przebywania w więzieniu cierpieli razem z nami nasi krewni oraz przyjazne i życzliwe nam osoby. Nie były to wprawdzie cierpienia męczenników ani ponad nasze siły, ale bądź co bądź ustawicznie - to w ten, to w inny sposób - raniły one nasze serca, szarpały nerwy, podkopywały zdrowie, rozogniały wyobraźnię i mąciły umysł. Ks. Tomaszewski na dobre się rozchorował i musiał na dłuższy czas pójść do więziennego szpitala. Ks. Lisowski i ja na kilka zawodów przechorowaliśmy się w celi. Mimo stosunkowo dobrego odżywiania z każdym dniem siły nasze się wyczerpywały. Obawialiśmy się, czy po opuszczeniu więzienia będziemy jeszcze zdolni do pracy? Proces JE arcybiskupa Cieplaka i moich kolegów z Piotrogrodu do już i tak gorzkiego kielicha cierpienia dorzucił jeszcze więcej piołunu. Najwyższy Trybunał moskiewski JE arcybiskupa Cieplaka i dziekana piotrogrodzkiego, ks. prałata K. Budkiewicza, skazał na karę śmierci przez rozstrzelanie. JE egzarchę obrządku wschodniego, protonotariusza 152 apostolskiego, ks. Leonidasa Fiodorowa oraz ks. prefekta Pawła Chodniewieża, proboszczów Łucjana Chwiećkę, Stanisława Ejsmonta i Juniewicza na dziesięcioletnie więzienie, ks. prałata Antoniego Maleckiego, ks. kanonika Antoniego Wasilewskiego, proboszczów ks. Janukowicza i ks. Teofila Matulanisa, sekretarza Kurii Metropolitalnej, ks. Jana Trojgę i wicesekretarza ks. Dominika Iwanowa, tudzież wikariuszy katedralnych, ks. Franciszka Rutkowskiego i Pronckietisa na trzyletnie więzienie. Za co? Za to, że wspólnymi siłami bronili praw Kościoła i zasad naszej świętej religii. Smutno mi było nad wyraz, kiedy się dowiedziałem, że ks. kanonik A. Wasilewski cierpi nie tylko za swoją działalność, ale razem za moją. Bardzo chciałem zobaczyć się z nimi, kiedy byli w Butyrkach, niestety, chęci moje zostały bez skutku. Fakt rozstrzelania ks. prałata Konstantego Budkiewicza 31 marca 1923 roku w Wielką Sobotę uderzył we mnie jak piorun. Łączyła mnie z nim wspólna, kilkunastoletnia praca. Była to szósta ofiara archidiecezji mohylewskiej, albowiem pierwej zostali przez bolszewików w okrutny sposób zamordowani: ks. Świętopełk-Mirski, Marcynian, Bikszys, Grabowski i Łotarewicz. Wspólne życie z Polakami w jednej celi niedługo trwało. Przyczyną tego był Żyd, były polski żandarm wojskowy, który z bronią w ręku w czasie dyslokacji wojsk polskich pogranicznych przeszedł do Sowdepii, aby jako stary komunista połączyć się w pracy z bolszewikami rosyjskimi. Bolszewicy na razie przyjęli go z niedowierzaniem; posadzili do Butyrek, polecając mu szpiegowanie więźniów Polaków. Sprawa jednak się wykryła. Prosiliśmy administrację więzienną o zabranie go z naszej celi. Ponieważ słusznej i kilkakrotnej naszej prośby administracja spełnić nie chciała, współmieszkańcy naszej celi wypędzili go 153 na korytarz i przyjąć z powrotem nie chcieli. Za ten czyn administracja więzienna wszystkich nas natychmiast posadziła do "Moku", pozbawiając jednocześnie przechadzki. Byliśmy z takiego obrotu rzeczy bardzo zadowoleni. Wiedzieliśmy bowiem, że szpiega wśród nas nie ma. Zresztą w "Moku" pod wielu względami jest lepiej. Cele są czystsze. Więcej jest spokoju i ciszy. Gdy się jest samym, nikt nie przeszkadza ani w modlitwie, ani w nauce lub odpoczynku. Zrozumiała to widocznie administracja, gdyż wkrótce nas rozlokowała we wspólnych celach. My, księża znowu trafiliśmy do celi ósmej. W jesieni 1922 roku przeprowadzili całą naszą celę pod numer sześćdziesiąty, gdzie mieliśmy spędzić całą zimę. Cela ta urządzeniem swoim niczym się nie różniła od innych. Była jednakże znacznie przyjemniejszą, z okien bowiem roztaczał się piękny widok na miasto i liczne w tej dzielnicy ogrody miejskie. Zaraz za ścianą więzienną rosły wysokie topole i niskie, płaczące brzozy. Na wiosnę na jednej topoli wrony zbudowały gniazdo. Mogliśmy przyglądać się dziejom tej ptasiej rodziny, która stała się przyczyną niejednej chwili przyjemnej więźniów. Na widnokręgu można było widzieć radiostację, Jar Moskiewski i aerodrom. Często patrzyliśmy na latające aeroplany i przyglądaliśmy się ich manewrom. Na dole, pod oknami leżały olbrzymie kupy różnorodnego śmiecia. Była to arena, na której walczyły o chleb powszedni koty i szczury, gołębie i kawki, wrony, gawrony i wróble. Dla każdego miłośnika przyrody były tam sceny niekiedy tak ciekawe, że można było obserwować całymi godzinami. Najmilszymi atoli i najpiękniejszymi były widoki nieba, a zwłaszcza zachód słońca. Wszystkie te rzeczy, w innym czasie tak pospolite i obojętne, w więzieniu nabierały specjalnego znaczenia. 154 Więzień jest wrażliwy na wszystko, co go otacza. Nieraz, przyglądając się aeroplanom, dumnie unoszącym się ponad ziemią, porównywałem je z ptakami. Jakże śmiesznie one wyglądają w porównaniu chociażby ze zwinnym wróblem! Jakże się litowałem wtedy nad tymi, którzy podziwiając dzieła rąk ludzkich, nie zachwycają się nierównie doskonalszymi tworami wszechmocy Bożej! A ten widnokrąg niebieski, usiany gwiazdami lub zaciągnięty różnokształtnymi chmurami i obłokami, ileż to pięknych myśli mi nasuwał! Gdym patrzył na gwiazdy, przypominali mi się moi krewni i przyjaciele, którzy być może, patrzyli na nie jednocześnie ze mną. Wiecznie ruchliwe i niespokojne chmury lub obłoki były mi symbolem życia ludzkiego. Zachód słońca - to śmierć człowieka. Słońce - to piękny symbol nieśmiertelności! Zachodzi ono i ginie z oczu naszych, lecz nie ginie zupełnie: świeci ono dalej, ogrzewając tylko inną część świata. Słońce - to symbol Chrystusa Pana! Jak słońce swoim światłem przenika jednocześnie w zmysły milionów, a ich wzrok łączy w sobie, tak Chrystus Pan swoją obecnością przenika dusze wiernych, a ich myśli łączy w jedno w swojej bosko-ludzkiej Istocie. Jak słońce rzuca na wszystkich bez wyjątku swoje promienie, tak Chrystus Pan rozsiewa swoje łaski, zagrzewając serca ludzkie do miłości Boga i bliźniego... I patrząc na obrazy przyrody, nieraz długo snułem podobną nić myśli. To samo zapewne czynili i inni, stojąc długo przy oknie i spoglądając w niebo. W kwietniu 1923 roku do naszej celi po długich układach z administracją więzienną i przedstawicielem "GPU" sprowadziliśmy ks. Bujnowskiego i ks. Stefana Truskowskiego. Obaj byli zasądzeni za sprawę kościelną na pięć lat ciężkiego więzienia. Ks. Truskowski wskutek warunków więziennych, w jakich się znajdował, zupełnie stracił zdrowie. 155 Wszelkie usiłowania, aby nieco ulżyć jego doli ze względu na ogólny stan zdrowia, spełzły na niczym. ADMINISTRACJA BUTYREK Personel administracyjny butyrskiego więzienia składa się, jak mówią, z 400 osób. Na czele zarządu stoi komendant, który odgrywa rolę tak wielkiego człowieka, że więźniowie mogą go zobaczyć tylko w nadzwyczajnych wypadkach - zazwyczaj tylko raz na rok. Cały zarząd spoczywa na barkach pięciu podkomendantów. Tych bezpośrednimi pomocnikami są dozorcy i liczni posterunkowi, którzy stanowią najbliższą władzę więźniów. Większa część tych ostatnich służy tylko dla chleba i chociaż noszą odznaki czerwonych, są zupełnie odmiennych przekonań. Niektórzy z nich bardzo współczuli z więźniami politycznymi, a tym bardziej religijnymi. Był to element zdrowy i ludzki. Lecz sporo wśród posterunkowych było także prawdziwych bolszewików, ludzi z piętnem Kaina na czole. Mieli w sobie coś tak wstrętnego, że każdą szlachetniejszą naturę od siebie odpychali. Cała ich postawa: wejrzenie, wyraz twarzy, chód - świadczyły, że to ludzie przeżyci, przesyceni, nie krępujący się żadnymi zasadami i względami. Pobudką i celem ich czynów jest wstrętny egoizm i ślepa wiara w rozkazy partyjne. Nieraz można było widzieć, z jakim prawdziwym zadowoleniem robili przykrości więźniom. Z nimi to najczęściej zachodziły nieporozumienia. Oni to najczęściej byli przyczyną zaburzeń, głodówek, a nawet samobójstw i zabójstw wśród więźniów. Ażeby sprawić większą przykrość politycznym i religijnym więźniom, wbrew protestom, sadzali ich razem z bandytami, 156 złodziejami i inną "szpaną"25. Wskutek tego były po celach kradzieże i bójki, z których jedna na wiosnę 1923 roku zakończyła się pchnięciem nożem w brzuch korespondenta angielskiego. Biedak po kilkugodzinnych męczarniach życie zakończył. Wskutek łapownictwa i innych nadużyć wyższej administracji pewnego razu całe więzienie ogłosiło głodówkę. To i podobne wydarzenia świadczą, do jakiego stopnia rozdrażnienia umiała ta administracja doprowadzić więźniów. Głodówki pojedyncze były tam na porządku dziennym. Wielu głodowało po 15, 18, a nawet po 20 i 25 dni. Niektórzy głodowali do utraty przytomności. Wprawdzie lekarze czuwali, aby nie dopuścić do głodowej śmierci więźnia, jednakże zdarzały się i takie wypadki. W ogóle bolszewicy próśb zwykle nie uwzględniają. Na nich można podziałać tylko przemocą i bohaterstwem. Lubią oni męczyć i zabijać osobniki zdrowe. Skazanym na śmierć przeszkadzają w samobójstwie, chorych leczą i dopiero wtedy wykonują wyrok, kiedy zupełnie do zdrowia powrócą. Wśród więźniów nie brak szpiegów. Jedni szpiedzy są nasyłani ze strony zarządu, inni ze strony sędziów śledczych. Niektóre natury wrażliwe może to doprowadzić do pomieszania zmysłów. W naszej celi na tym punkcie dostał obłędu pewien inteligentny student, którego razem z ojcem, pułkownikiem, niesłusznie posądzano o szpiegostwo polityczne. Nieszczęśliwy ojciec z prawdziwym bohaterstwem chrześcijanina dźwigał krzyż Pański. W więzieniu jest biblioteka zawierająca przeszło 8000 tomów. Książki te przechowały się z dawnych czasów, przeto na ogół są dobre. Dział polski składa się prawie z 800 tomów. W książkach najczęściej braknie dużo stronic, 25 Rosjanie wyrazem "szpaną" nazywają w ogóle wszystkich prawdziwych zbrodniarzy. 157 a w dziełach całych tomów. Winni temu zwykle są sami więźniowie, którzy zapisują stronice swoimi nazwiskami, adresami lub wyrywają kartki dla skręcenia papierosów. Obecnie bibliotekarzem jest Żyd, który ma bibliotekę zreformować na czerwono. Personal medyczny stoi na niskim poziomie. Są tam lekarze, którzy nie leczą, są Siostry Miłosierdzia, które nie pielęgnują, jest apteka, w której brak lekarstw. Zresztą personal medyczny jest krępowany przez zarząd więzienia. POLSKI CZERWONY KRZYŻ Nader miłą i pożyteczną instytucją dla więźniów Polaków jest bez wątpienia Polski Czerwony Krzyż. Co czwartek daje on każdemu zdrowemu obywatelowi polskiemu mniej więcej 3 kilogramy dobrego czarnego chleba, 0,5 kg słoniny, 0,5 kg cukru, pudełko konserw fasolowych lub mlecznych, 400 g mydła. Nadto od czasu do czasu można było otrzymać: sól, herbatę, kawę lub inne rzeczy. W miarę możności Czerwony Krzyż dostarczał więźniom ubrania, bielizny i obuwia; wysyłał ich listy i załatwiał inne polecenia. Pośrednikiem między przedstawicielami Czerwonego Krzyża a więźniami do jesieni 1922 roku był jeden z więźniów, wyznaczony przez Delegację Polską, a nazywany "starostą polskim". Starosta polski dwa razy na tydzień obchodził z dozorcą cele więzienne i zbierał potrzebne informacje o nowo przybyłych lub przebywających dłużej Polakach, tudzież o potrzebach obywateli polskich. We czwartek do niego przychodzili przedstawiciele Czerwonego Krzyża, którzy zostawiali u starosty do rozdania przywiezione ze sobą rzeczy, a od niego zabierali informacje o więźniach i ich potrzebach. 158 Później zarząd więzienny zabronił staroście chodzić po więzieniu, zbierać informacje i roznosić posyłki od Czerwonego Krzyża. Wszystkie te rzeczy musiał załatwiać przez dozorców. Z tego powodu dość często obywatele polscy nie mogli porozumieć się z Czerwonym Krzyżem i niekiedy długo zostawali bez zapomogi. Z tego też powodu nieraz wynikały nieporozumienia i narzekania pod adresem Czerwonego Krzyża i Delegacji Polskiej. W Butyrkach za moich czasów liczba obywateli polskich wahała się pomiędzy 25 a 60. Kiedy byłem starostą polskim, chciałem wyrobić, aby więźniowie Polacy mogli co miesiąc widzieć się z przedstawicielem Delegacji Polskiej, otrzymywać przez Czerwony Krzyż książki i gazety polskie. Niestety, mój głos w tej sprawie pozostał głosem wołającego na puszczy. Od Czerwonego Krzyża do więzienia przychodziła zwykle z nieodłącznym przedstawicielem "GPU" i podkomendantem więzienia pani Pieszkowa, żona pisarza rosyjskiego, znanego pod pseudonimem Gorkiego. Nikt z Polaków nie miał do niej żadnego zaufania. Chodziły bowiem uporczywe pogłoski, że jest ona jednocześnie agentem "GPU". Pogłoski te potwierdzały niekiedy jej pytania, które mogły więźnia zdradzić wobec przedstawiciela "GPU". Wśród więźniów trafiali się wywiadowcy wojskowi lub polityczni. Często ci biedacy, nie mogąc powiedzieć prawdy, znosili prawdziwą nędzę. Otóż na przedstawiciela Czerwonego Krzyża mógłby się nadawać człowiek, który by umiał z ubocznych i wymijających odpowiedzi więźnia poznać jego prawdziwy stan. Naturalnie, co do mnie, zawsze pomagałem znanym mi wywiadowcom. Byłem tego zdania, że lepiej z niesieniem pomocy się pomylić aniżeli ominąć człowieka służącego krajowi. Dużo cierpią wywiadowcy i niejeden z nich został rozstrzelany przez bolszewików. 159 WSPOMNIENIA Z ROZMÓW I DYSPUT Butyrki są więzieniem chwilowym. Trzymają tu zwykle zakładników i tych, których śledztwo się toczy. Z tego powodu więźniowie się zmieniają codziennie. Każdy z nowo przybyłych, z nowo aresztowanych przynosił świeże wiadomości ze świata. To dawało mi możność śledzić puls życia w państwie bolszewików. Społeczne życie obecne zgoła niepodobne do tego, jakie było trzy lata temu. Ściśle mówiąc, teraz w Rosji właściwego bolszewizmu nie ma. Wszędzie czuć stosowanie programu socjalnej demokracji. Wszystkie wielkie obietnice bolszewickie, wszystkie wielkie ideały skończyły się na niczym. Obiecują jeszcze do nich powrócić, a tymczasem coraz więcej od nich odstępują. Przypominam sobie rozmowę bolszewika z panem Piotr o wiczem. - Bolszewizm w Rosji - ciągnął bolszewik - istnieje z dobrej woli ludów, mieszkających na jej obszarach. - Panie! - przerwał mu Piotrowicz. - Co pan mówi? Gdyby tak było, jak pan twierdzi, wtedy by wszyscy mieszkańcy Rosji byli bolszewikami. Tymczasem, mimo przywilejów, z jakich korzystają bolszewicy, na 80-90 milionów mieszkańców obecna Rosja liczy zaledwie 400 000 bolszewików. I jestem przekonany, że 75% członków należy do partii jedynie dla kawałka chleba. Może pan powie, że reszta ludności, nie należąc do partii, z nią się solidaryzuje. A wtedy zapytam, w czym się objawiła ta solidarność? Konstytuantę rozpędziliście. Na wyborach do niej najwięcej głosów zdobyli kadeci. Jeżeli do kadetów dodamy posłów innych partii, bolszewicy znajdą się w wielkiej mniejszości. Nie, panie, nie lud oddał rządy Rosji bolszewikom, 160 lecz bolszewicy sami narzucili swą wolę ludowi. - Pan jest przeciwnikiem bolszewizmu? - Naturalnie - odparł pan Piotrowicz - albowiem bolszewizm sprzeciwia się prawom natury. Sprzeciwia się naturalnemu popędowi człowieka do własności prywatnej. Sprzeciwia się wrodzonej wolności człowieka, krępując ją w wyborze pracy, zajęcia i w ogóle w urządzeniu życia podług swoich ideałów. Sprzeciwia się naturalnemu popędowi człowieka do religii, tłumiąc w nim wszelkie jej objawy. Bolszewizm zostaje w sprzeczności z przyrodzonym prawem rodziców do wychowania własnego potomstwa. Bolszewizm rujnuje rodzinę i zabija prywatną inicjatywę. Słowem, bolszewizm podkopuje podstawy wszelkiej moralności, którą uzależnia od widzimisię przywódców partii. Toteż zarzucam bolszewizmowi: grabież, zabójstwa, niewolę polityczną, prześladowanie religii, demoralizację dzieci i młodzieży. - Pan z nas robi wyrzutków społecznych - oburzył się bolszewik. - To są oszczerstwa! - Przepraszam!- przerwał pan Piotrowicz - żadnego oszczerstwa nie rzuciłem. - Konstatuję fakty. Czy nie jest grabieżą zabranie przemocą prywatnych gmachów, składów, sklepów, fabryk lub ziemskich majątków? - My musieliśmy je zabrać, gdyż własności prywatnej nie uznajemy. Wszak właściciele sami by nie oddali. - Tak, wy własności prywatnej nie uznajecie, ale ona jest. Złodzieje również jej nie uznają, a wiedząc, że nikt im dobrowolnie nie odda, zabierają ją sami podstępem, ukradkiem lub przemocą, podobnie jak wy. Możecie, panowie, takie postępowanie swoje nazywać "ekspropriacją", czyli wywłaszczeniem, ale ja przyzwyczaiłem się to nazywać po prostu kradzieżą, grabieżą lub rabunkiem. Dalej, pytam, dlaczego zabijacie? Iluż to ludzi zginęło z powodu waszego w bratobójczych wojnach! 161 - Nie nasza to wina - przerwał bolszewik - lecz białych jenerałów: Korniłowa, Kaledina, Aleksiejewa, Dutowa, Denikina, Skoropadzkiego, Kołczaka, Siemionowa i Wrangla, kontrrewolucjonistów, takich jak: Kiereńskiego, Sawinkowa, Czajkowskiego i Petlury, takich państw, jak: Niemiec, Austrii, Bułgarii, Łotwy, Estonii, Litwy, Finlandii, Gruzji i przede wszystkim pańskiej Polski. Nie byłoby wojen, gdyby byli zostawili nas w spokoju. - Nie, panie, że walczyliście - to prawda, ale nie mieliście słuszności. Wymienione państwa prowadziły wojnę o swoje prawa, których wy uznać nie chcieliście. Z jednej strony ogłosiliście samookreślenie się narodów, z drugiej zaś chcieliście wszystkie te narody przerobić na swoje bolszewickie kopyto. Narody biły się, bo im właśnie chodziło o to samookreślenie się. Co się tyczy białych, walczyli oni za konstytuantę, którąście wy rozpędzili. Prowadzili oni wojnę dla zdobycia takich warunków politycznych, które by nam dały możność wybrania rządu stosownie do woli wszystkich obywateli rosyjskich. Oni przeto walczyli o słuszną narodową sprawę, a wy o utrzymanie tej władzy, którąście sami wbrew woli narodu zagarnęli. Wy więc jesteście przyczyną wojny domowej i wy jesteście winni zabójstwa tych milionów młodzieńców, tego kwiecia narodu, który zwiędniał i zmarniał podczas tych walk bratobójczych. Dalej pytam, dlaczego rozstrzelaliście i dotąd co rok rozstrzeliwujecie blisko milion ludzi - mężczyzn, kobiet, a nawet dzieci - za to tylko, że mają inne poglądy aniżeli wy lub za to, że przewyższają was swoim arystokratycznym urodzeniem, inteligencją, majątkiem, stanowiskiem lub narodowością? Czy to według pana nie jest zabójstwem? Wszystkich zmuszacie, aby mieli pogląd na świat przez pryzmat waszego programu i mrzonek materialistycznych. Czy to nie jest niewola polityczna? Zabijacie kapłanów, 162 trzymacie ich w więzieniach lub na wygnaniach, krępujecie piśmiennictwo religijne, usuwacie wierzących i praktykujących ludzi z posad, ośmieszacie na mityngach, przedstawieniach i w bezbożnej prasie Boga, Chrystusa Pana i w ogóle religię chrześcijańską, wreszcie zabraliście kosztowności i majątki kościelne, a nawet same świątynie. Czy to nie nazywa się u was prześladowaniem religii? Zabroniliście otwierać szkoły prywatne, internaty i przytułki. Kształcicie umysły młodociane wbrew woli rodziców na zasadach skrajnego materializmu. W internatach bez sumiennego dozoru hodujecie dzieci obojga płci nie na ludzi, lecz jak sami powiadacie, na więcej rozwinięte i udoskonalone małpy. Uczycie dzieci nie słuchać rodziców i nie krępować się wrodzoną wstydliwością. Czy to wszystko nie demoralizuje dzieci i młodzieży? Czy zabieranie dzieci na własność państwa nie jest popieraniem rozpusty? A komuna kobiet, ogłoszona kiedyś w Saratowie, czy była moralną? - Komuna ta nie istnieje! - To prawda, że nie istnieje, ale na pewno by istniała, gdyby nie było opinii publicznej. A cóż mówić o wyzysku klasy robotniczej i włościańskiej!... - No, to już potwarz! - zawołał bolszewik. - Myśmy tę klasę wyzwolili z wyzysku kapitalistów i burżujów, a pan twierdzi, że myją wyzyskujemy? Nie, stokroć nie, my jej bronimy i nią się opiekujemy. - Mój panie - ciągnął pan Piotrowicz - niech mi pan nie zamydla oczu. Jeśli wy jesteście ślepymi, to ja, dzięki Bogu, jeszcze widzę, co się dzieje wokoło. Obracałem się w kołach proletariackich i wiem, jak dzisiejszy proletariusz zapatruje się na to wyzwolenie i waszą opiekę. Już dobrze on odróżnia utopie programu bolszewickiego od nagiej rzeczywistości. Wie on, że program i prawo bolszewickie 163 gwarantują mu ośmiogodzinny dzień roboczy, a pracuje tymczasem od 12 do 16 godzin na dobę. Pensji mu w terminie nie płacą. Zresztą pensji tej na przeżycie nie starczy. Braknie mu opału i światła. Nie ma potrzebnych leków w chorobie. Ciągle jest okłamywany przez tendencyjną prasę rządową. Nie ma wolności ani słowa, ani zebrań. Obiecujecie zwykle dużo, a nic nie dajecie. W sam raz stosuje się do was przysłowie: "Krowa, która dużo ryczy, mało mleka daje". Obiecaliście wolność sumienia, prasy i zebrań, a gdzież ona? Obiecaliście usunąć wojnę i karę śmierci, a teraz jesteście najzagorzalszymi ich zwolennikami. Obiecaliście ziemię, fabryki, koleje, tramwaje oddać na własność proletariatu, a tymczasem proletariat z tego zgoła nie korzysta. Ogłosiliście skarby prywatne i skarb państwa za własność narodu. Czy naród dotąd z tego korzystał? A gdzie te skarby? Wiemy dobrze. Część ich poszła na okłamywanie ciemnych mas w różnych krajach i na wzbogacanie krótkowidzących agitatorów, a drugą rozkradli rozmaici komisarze. O tych kradzieżach pisały i piszą wasze gazety. Wszystkim wiadomo, że Krasin sprzedawał w Londynie regalia rosyjskie. Wszystkim wiadomo, że z zebranych 50 wagonów kosztowności cerkiewnych, rzekomo na głodnych, zaledwie dwa wagony były użyte na udzielenie włościanom krótkoterminowej pożyczki. A gdzie się znajduje reszta skarbów? Troszczycie się tylko o proletariat moskiewski. Tu dbacie o to, ażeby robotnikom na niczym nie zbywało, żołnierz nie cierpiał nędzy i włościanin nie płacił wygórowanych podatków. Chodzi tu wam o własną skórę i o reklamę. W innych miastach robotnik jest niezadowolony i nieraz swój protest wyrażał strajkiem, siłą fizyczną stłumionym. W innych guberniach włościanie ustawicznie narzekają na wygórowane podatki na zboże, bydło 164 i inne rzeczy. Zresztą i w samej Moskwie nie jest najlepiej. Rządowe biuro pracy wykazuje blisko 100 000 bezrobotnych. Liczbę tę trzeba co najmniej podwoić, albowiem połowa bezrobotnych pewnie nie zgłosiła się. Wskutek tego niezadowolenie z dnia na dzień rośnie. Mnożą się bandy złodziei i zbójców. Nawet w samej Moskwie nikt nie jest bezpieczny. Byłoby jeszcze gorzej, gdybyście nie odstąpili w czas od swojego programu. Zgodziliście się na własność prywatną domów, mieszkań, umeblowania itd. Pozwoliliście na prywatny handel i przemysł. Nałożyliście na wszystko wielkie podatki. Każecie sobie dziś płacić za wszystko: pocztę, koleje, tramwaj, elektryczność, wodę, a nawet za szkołę. Czemu dziś nie chwalicie się, że u was darmo? Gdzie się podziały wasze wspólne komunalne jadłodajnie, których było bez liku? Dziś zaledwie gdzieniegdzie można je napotkać. Wasze ideały pryskają pod ciśnieniem rzeczywistości jak bańki mydlane. - Pan tyle poruszył kwestii, że nie sposób na nie odpowiedzieć - rzekł poważnie bolszewik. - A jakże pan wyjaśni powodzenie nasze w walce z kontrrewolucją i białymi? Czemuż to pan przypisze tę pomoc, jaką okazały nam w tym szerokie masy ludności? - O ile mi wiadomo, szerokie masy nie tylko nie okazywały wam pomocy, ale przeciwnie, cieszyły się z waszych porażek, a smuciły się z powodzenia. Pomagali wam przede wszystkim sami biali, którzy swoim nietaktownym postępowaniem oburzali ludność przeciwko sobie, a odstępując, zostawiali olbrzymie składy rozmaitego dobra, jak na przykład w Archangielsku lub na Krymie. Pomogła wam wasza bezczelnie kłamliwa agitacja, tak w obozie białych, jak i wśród własnych szeregów. Chociaż dużo było dezerterów, większość zmobilizowanej młodzieży rozagitowana 165 parła naprzód, nie zdając sobie sprawy z tego, co będzie potem. Pomogła wam bezwzględna konfiskata obcego mienia. Jeśli zwyciężyliście, zasługa to partii, a nie zaś szerokich mas ludności, która wam zgoła nie sprzyjała i nie sprzyja. Takich i podobnych dysput było wiele. Bolszewicy zawsze przegrywali. W ostatnich czasach w więzieniu dużo było bolszewików: członków "GPU", oddziałów śledczych i wojskowych komisarzy. Dostawali się oni zwykle do więzienia za nadużycie władzy. Były to nader ciekawe typy. Nigdy nie przypuszczałem, aby człowiek mógł dojść do takiej bezczelności i fanatyzmu partyjnego, jakie się w nich objawiały nawet w więzieniu. Najsilniejsze argumenty obijały się o ich uszy jak groch o ścianę. Kiedyś dysputowałem z komisarzem wojskowym. Udowodniłem mu, że bolszewizm jest imperializmem partii, gorszym stokroć od carskiego. - Dyktatura - mówiłem - czyli imperializm partii jest zgubny w skutkach swoich dla społeczeństwa, gdyż jest pod każdym względem niesprawiedliwy. Ma on na względzie jedynie interesy partii. Społeczeństwo dzieli na trzy obozy: partyjny, proletariacki i burżuazyjny, które wzajemnie się pożerają, pałając nienawiścią jeden ku drugiemu. Państwo podzielone ostać się nie może; społeczeństwo po waśnione szczęśliwym nie będzie. Głosicie wszystkim, że stanęliście w obronie uciśnionych i wyzyskiwanych, a nie widzicie tego, że wy sami uciskacie i wyzyskujecie w sposób iście barbarzyński burżujów, do których zaliczacie zwykle ludzi bogatych i inteligentnych; gnębicie i wyzyskujecie dla celów i interesów partyjnych proletariat, do którego zaliczacie klasę pracującą fizycznie. Jeśli się zgodzić na to, że za czasów caratu wszyscy bogaci i inteligentni żyli kosztem warstwy uboższej, to trzeba się zgodzić, że 166 i dziś wszyscy bolszewicy żyją kosztem innych obywateli, a zwłaszcza bogatych i inteligentnych. - I słusznie! - podchwycił komisarz - My nic nie mieliśmy wtedy, niechaj oni teraz nic nie mają. My cierpieliśmy wtedy, niechaj oni pocierpią teraz. Panowali oni, słusznie i nam teraz należy się panowanie... Do duchowieństwa czują bolszewicy wstręt. Odczuwałem to nawet wtedy, kiedy byli dla mnie uprzejmi i grzeczni. Pewien naczelnik wydziału kryminalnego wywiadowczego raz publicznie się z tego uczucia wyspowiadał, wygłaszając o księżach następujące zdanie: "Dobrzy są ludzie, ale ja ich z całego serca nie cierpię". Toteż często mi przychodziły na pamięć słowa Chrystusa Pana: "Jeśli was świat nienawidzi, wiedzcie, iż mnie pierwej niż was nienawidził. Byście byli ze świata, świat by, co jego było, miłował, lecz iż nie jesteście ze świata, alem ja was wybrał ze świata, przetoż was świat nienawidzi... Jeśli mnie prześladowali i was prześladować będą. Jeśli mowę moją chowali i waszą chować będą" (J 15, 18-20). "Na świecie ucisk mieć będziecie, ale ufajcie, jam zwyciężył świat" (J 16, 33). Chętnie wszczynają dysputy na tematy religijne, jeżeli czują słabość przeciwnika i przeciwnie, unikają ich, jeżeli przeciwnik okaże się silniejszym. Pamiętam, że pewien student bolszewicki nieraz stawiał zarzuty przeciwko religii, ale najczęściej przeciwko prawdzie istnienia Boga. Ilekroć je posłyszałem, tylekroć krótko zbijałem. Nieraz wywoływały te dysputy śmiech na niekorzyść bolszewików. Otóż student zaagitował w celi i wyzwał mnie na dłuższą dysputę. Naturalnie, z radością ją przyjąłem. W celi nastrój był poważny. Kilka osób niewierzących zebrało się wkoło studenta. Najciekawiej przysłuchiwali się wykształceni Żydzi, którzy siedzieli z nami w więzieniu za paskarstwo i za inne oszustwa handlowe. 167 - Panie - zaczął student - pan nieraz zbywał mnie krótkimi odpowiedziami. Chciałbym problem istnienia Boga omówić z panem obszerniej. Niech mi pan udowodni, że Bóg jest. - Pan źle stawia kwestię - rzekłem - Pan mnie wyzwał na dysputę, pan pierwszy musi udowodnić, że Boga nie ma. Zresztą, my, wierzący jesteśmy w posiadaniu tej prawdy, nie zaś problemu, jak się pan wyraził. Jeżeli więc pan chce nas łaskawie pouczyć, że jesteśmy w błędzie, powinien pan swoje twierdzenie poprzeć przekonywującymi dowodami. Jeżeli pan ma jakie dowody, proszę je nam zaraz przytoczyć. - Ja bym chciał pierwej posłyszeć pańskie - rzekł bolszewik. - Rozumiem! - rzekłem - Pan na poparcie swego przeczenia dowodów nie ma. Czeka pan na moje dowody, aby potem przeciwko nim stawiać dalsze zarzuty. Mniejsza o to! Zgadzam się pierwszy zacząć dysputę. Chciałbym tylko pana zapytać, czy pan głęboko jest przekonany, że wszystko, co się dzieje, ma swoją przyczynę i że bez przyczyny samo przez się nic powstać ani dziać się nie może? - Naturalnie! - odparł. - Opierając się na powyższej zasadzie - zacząłem - uważam za pewnik, że wszystko, co jest, musi mieć dostateczne uzasadnienie swojego bytu albo w sobie, albo poza sobą. Czyż nie tak? Cały świat widzialny ze wszystkimi swoimi prawami biologicznymi, chemicznymi, fizycznymi i mechanicznymi nie ma dostatecznego uzasadnienia swojego istnienia w sobie, albowiem każda jego część jest zmienną i zależna, od drugiej. Suma zaś zmiennych i zależnych części może być tylko zmienną i zależną, gdyż całość zawsze odpowiada swoim częściom. Świat przeto podlega ciągłej zmianie i zależy od przyczyny znajdującej 168 się poza nim. Cóż to za przyczyna, od której tak w swoim istnieniu, jak i przemianie zależy cały znany nam wszechświat? Czy pan się zgadza, że skutek odpowiada swojej przyczynie? Jeżeli tak, to ze skutku - ze świata, możemy wnioskować o jego przyczynie. Świat jest przedziwnym wytworem różnorodnych czynników połączonych w harmonijną całość. Na świecie spostrzegamy nie tylko chemiczne, fizyczne i mechaniczne połączenie sił i materii, lecz także biologiczne i psychiczne. Badając świat, nie tylko musimy mówić o materii i jej ruchu, lecz także o życiu i rozumie. Przyczyną tedy całego wszechświata musi być jakaś niepojęta siła żyjąca, rozumna, a stąd i wolna, czyli jakaś duchowa potężna osoba - po prostu duch. Czy ten duch ma swoją sprawczą przyczynę poza sobą, czy w sobie? Zapytajmy naszego rozumu. Jakie znamiona musi posiadać byt, który by miał dostateczne uzasadnienie swojego istnienia w samym sobie? Bez wątpienia pierwszym będzie doskonałość, bo byt zależny tylko od siebie nie poskąpi sobie ani dobra, ani prawdy, ani piękna. Drugą będzie stanowczo niezmienność, gdyż wszelka zmienność jest objawem niedoskonałości oraz zależności od przyczyny innej. Trzecia będzie wieczność, ponieważ byt w istnieniu swym niezależny nie może powstać w czasie. Czwartą niezawodnie będzie wszechmoc, gdyż mając w sobie źródło istnienia, może tworzyć wszystko, co odpowiada jego doskonałości, tj. rozumne i dobre. Piątą będzie jego niezbędność, albowiem wszystkie zmienne, przemijające, a więc niekonieczne byty domagają się bytu niezbędnego - jako pierwszej przyczyny, podstawy ich istnienia, słowem jako Motor immotus. Taki byt doskonały, niezmienny, wieczny, wszechmocny i niezbędny będzie miał dostateczne uzasadnienie swojego istnienia w sobie samym. Jeżeli przypuścić, że siła sprawcza świata ma przyczynę, 169 w takim razie pytania nie rozstrzygamy, lecz odsuwamy je dalej. I bądź co bądź, musimy w końcu łańcuch bytów zależnych jeden od drugiego oprzeć na pierwszej przyczynie wszechbytu, istniejącej wiecznie z siebie, albowiem w przeciwnym razie byty istniałyby bez punktu oparcia, czyli bez przyczyny. A to stanowczo się sprzeciwia wrodzonym nam pojęciom przyczynowości logicznej. Stąd trzeba się zgodzić, że jest żyjąca, rozumna i samoistna siła -sprawcza przyczyna wszechbytu. Różne ludy różnie ją nazywają. W naszym języku oznaczamy ją przez wyraz "Bóg". - Ten dowód pański - rzekł bolszewik - nie jest zrozumiały. Może go pan jeszcze powtórzy. - Nie chce mi się długo nad tym rozwodzić - ciągnąłem. - Zdaje mi się, iż wszyscy się na to godzą, że wszystko, co zmienne i przemijające, ma swoją przyczynę i że w całym wszechświecie nic się bez niej nie dzieje. Każde zjawisko w przyrodzie zmusza nas do przypuszczenia, że ona istnieje. W każdym badaniu doszukujemy się przyczyny. Ciągle pytamy: skąd to? dlaczego? Czyż nie tak? - Tak, to rozumiem! Co dalej? - Cały wszechświat jest sumą różnorodnych zjawisk i zmiennych, zależnych bytów, które tak wzięte osobno, jak i w sumie, nie mają dostatecznej przyczyny swojego istnienia w sobie. Ich byt lub niebyt wcale się umysłowi naszemu nie sprzeciwią. Istnieją one niekoniecznie, gdyż mogłyby nie istnieć. Otóż ich byt zmienny i niekonieczny domaga się przyczyny niezmiennej i koniecznej, to jest takiej, bez której by one nie istniały. Ponieważ budowa znanego nam świata świadczy o wielkiej w nim celowości, porządku, harmonii i pięknie, umysł nasz na mocy wrodzonych mu praw rozumowania zmuszony jest uznać tę przyczynę za bardzo rozumną. Rozumna zaś przyczyna może być tylko osobą, którą umysł nasz widzi jedynie w bycie 170 - bezwzględnym, czyli w Bogu. Weźmy dla przykładu nasz byt własny. Człowiek jest prawdziwym arcydziełem. Jest maszyną nader skomplikowaną. Czym są przyrządy fotograficzne wobec oka? Czym są telefony wobec ucha? Czym są gramofony wobec organu mowy? Chemik i anatom podziwiają chemiczny i anatomiczny skład jego organizmu. Czyż jest lepsze laboratorium chemiczne niż przewód pokarmowy? Mechanik podziwia budowę mechaniczną mięśni i kostnych wiązadeł. W zachwyt go wprawia ruch serca i jego działalność. Każdego zadziwia, misterna sieć żył lub delikatnych nerwów. Uczeni od wieków studiują cielesny organizm człowieka, ale dotąd znajdują w nim jeszcze dużo tajemnic. Pytam, czyż mógł taki organizm powstać bez rozumnej przyczyny? Co byśmy pomyśleli o człowieku, który by przypatrując się mistrzowskiej rzeźbie, twierdził, że powstała ona z bezkształtnej masy gipsu, drzewa lub jakiegoś głazu wskutek ślepego zbiegu okoliczności lub sprzyjających bezmyślnych czynników? Wiemy, żeśmy się nie sami stworzyli, nie swoją mocą się kształtowali ani własną siłą rośniemy i rozwijamy się. Rodzice byli gruntem, na którym życie nasze powstało; byli ciepłem, które wpływało na jego rozwój, ale nie rozumiejąc istoty życia, nie mogli być również jego twórcami. Rodzice dostarczali nam pożywienia, ale inna siła rozumna to pożywienie przerabiała w nasze ciało i krew, inna powiększała nasz organizm i siły żywotne w nim. A teraz zastanówmy się! Każdy skutek odpowiada swojej przyczynie. Z celowego i rozumnego skutku słusznie wnioskujemy o rozumnej przyczynie. Im rzeźba jest piękniejszą, tym więcej podziwiamy natchnienie rzeźbiarza. Im jakiś przyrząd jest więcej złożony, tym bardziej zachwycamy się zdolnościami wynalazcy i wytwórcy. Postać człowieka oraz budowa jego ustroju swoją doskonałością 171 i mechanizmem przewyższają wszystkie dzieła geniuszy. Jak mądrym i genialnym tedy musi być ten, który stworzył takie arcydzieło! Musimy podziwiać jego mądrość, która z jednej nikłej komórki potrafiła rozwinąć z zadziwiającą celowością dużego człowieka; wywołała w nim czucie i uczucie, tudzież obudziła samowiedzę. Mimo postępu tegoczesnej wiedzy, mimo zdobyczy na polu chemii, fizyki, anatomii i biologii nikt z nas nie potrafi z różnych atomów lub elektronów wytworzyć takiej materii chemicznej, która by sama potem zasilała się, rosła, zmieniała dowolnie miejsce, widziała, słyszała, czuła, myślała i mówiła po ludzku. Jeśli więc my mamy rozum, bez wątpienia ma go i siła, która nas stwarza, która przetwarza martwą materię i ożywia ją. Jeśli my mamy samowiedzę, niezawodnie posiada ją i przyczyna naszej samowiedzy. Taką twórczą mądrość, siłę i przyczynę nazywamy Bogiem. A dalej, przyjrzyjmy się uważnie zwierzętom, ptakom, rybom, owadom oraz światu roślinnemu. Wniknijmy w ich budowę, instynkty i byt. Zbadajmy lądy i morza, skorupę ziemską i ciała niebieskie. Wszystko tam zadziwia nasz umysł; na wszystkim leży wyciśnięte piętno nadzwyczajnej celowości26. Wszędzie można widzieć ślady twórczego rozumu, a zwłaszcza tam, gdzie jawi się życie. Co to jest właściwie życie - dotąd jeszcze nikt nie wie. Istoty życia nikt nie zbadał. Wiemy tylko, że życie jest i że powstaje wyłącznie z życia. Tylko z żywej istoty może się rozwinąć życie. Wiemy dalej, że ziemia nasza była kiedyś płomienną masą i przechodziła w swoim czasie ten stan, w jakim obecnie znajduje się słońce. Temperatura jej miała około 8000 stopni ciepła. Taki stan ziemi nie pozwalał, 26 Radzę czytelnikowi przeczytać o celowości piękne studium ks. M. Morawskiego pt. "Celowość w naturze". Wyszło kilka wydań w Krakowie. 172 aby w niej był jakikolwiek bądź zarodek życia, albowiem wszelkie znane zarodki giną przy 200 stopniach. Skądże się wzięło życie na ziemi? Teoria samorództwa, która w swoim czasie narobiła tyle hałasu, została dawno pogrzebana pracami znakomitego Pasteura. Życie przeto mogło powstać na ziemi tylko z życia. Ponieważ jest ono najdoskonalszym tworem, musiało wziąć swój początek od niepojętego źródła wszelkiego bytu. Słowem, życie na ziemi stworzył Bóg. - Życie - wtrącił bolszewik - mogło powstać drogą ewolucji, czyli rozwinąć się z materii. - Mój panie. Pomiędzy materią martwą a życiem jest przepaść niezgłębiona. Życie nie jest zjawiskiem materialnym, gdyż pan nie potrafi życia rozłożyć na pierwiastki chemiczne, jak wszelką inną materię. Zresztą, rozwijać się może tylko to, co jest. Nic jako niebyt rozwijać się nie może. Życia w rozżarzonej ziemi nie było, bo wysoka ciepłota temu nie sprzyjała. A więc o jego rozwoju i mowy być nie może. Faktem jest, że życie powstaje z życia. Faktem jest, że życia kiedyś na ziemi nie było. Toteż faktem jest, że Bóg je stworzył! Pan wspomniał o ewolucji. Wiem, że wy, marksiści usiłujecie wszystko tłumaczyć ewolucją- rozwojem, doborem, dostosowaniem oraz odpowiednimi warunkami i okolicznościami. Czy pan kiedykolwiek zastanowił się serio nad tym, co to jest właściwie ewolucja? Kiedy mówimy, dajmy na to, o ewolucji naszej ziemi, często zapominamy o tych licznych i długich szeregach i łańcuchach różnorodnych przyczyn geologicznych, chemicznych, atmosferycznych, fizycznych, biologicznych i fizjologicznych zmierzających do pewnego określonego celu, zapominamy o kombinowaniu i kojarzeniu się różnorodnych czynników dla wytworzenia potrzebnych warunków do dalszego rozwoju; 173 zapominamy o instynkcie doboru, dostosowania się i o tej ekonomii sił w walce o byt. Wszystkie te czynniki i przyczyny są głupie i ślepe same w sobie, tymczasem działają rozumnie i celowo. Jakżeż objaśnić tę zagadkę? Przyjrzyjmy się jeszcze tej kwestii na przykładzie. Mamy przed sobą czerwoną, kolczastą i niepełną różę. Chcemy mieć białą, pełną i bez kolców. W tym celu robimy chemiczną analizę róży. Dowiadujemy się, z jakich pierwiastków chemicznych składa się każda jej część. A następnie zasiewamy różę czerwoną, niepełną, kolczastą na takim gruncie i w takiej atmosferze, gdzie ona nie znajdzie pierwiastków na budowę kolców i czerwonego koloru, lecz za to dużo będzie pierwiastków potrzebnych na rozwinięcie kwiatu i koloru białego. Dzięki więc naszemu rozumowi i zabiegom otrzymujemy z czerwonej, kolczastej i niepełnej róży różę białą, pełną i bez kolców. Wołamy: Co za potęga ewolucji! Czy dobrze mówimy? Wcale nie! Raczej trzeba było zawołać: potęga umysłu ludzkiego! Wiadomo, gdybyśmy nie mieli rozumu, nie byłoby róży bez kolców. To samo trzeba powiedzieć o każdej ewolucji. Jest rozum, który tak układa wszelkie przyczyny i czynniki, że one rzeczywiście mogą wpływać na rozwój. Kto utrzymuje, że ziemia nasza z chaotycznej masy doszła do dzisiejszego rozwoju drogą ewolucji, ten musi na mocy zasady przyczynowości przyznać jakiś wielki rozum, który całym tym długotrwałym rozwojem kierował. W ewolucji jest celowość, a celowości bez rozumu być nie może. Toteż ewolucja jest również jednym z dowodów istnienia Boga. - Ewolucja -przerwał bolszewik - dzieje się rzeczywiście celowo i mądrze. Ja jednak sądzę, że tu najzupełniej wystarcza ta energia, czyli ruch, jaki spostrzegamy wszędzie i we wszystkim na świecie. - Panie - powiedziałem mu - albo ten ruch jest istotą 174 duchową i rozumną, albo jest czysto mechaniczny i ślepy. W pierwszym wypadku on sam będzie Bogiem, w drugim wypadku on będzie potrzebował Boga, który go stworzył. Pan wie, że na mocy prawa entropii wszelka energia -wszelki ruch dąży do spokoju. Ziemia nasza swoją energię czerpie przede wszystkim ze słońca. Niech słońce zastygnie - co, jak wiadomo, ma kiedyś nastąpić - niech temperatura jego zrówna się z temperaturą ziemi, a wtedy się skończy wymiana cząstek materii i ustanie wszelki ruch i wszelkie życie cielesne. To samo trzeba powiedzieć o całym mechanizmie świata. Jeżeli ten świat istnieje od wieków ze swoim ruchem, to w wieczności niejeden raz musiał przychodzić do spokoju i zaniku wszelkiego ruchu. Kto tedy świat znowu poruszył? Kto mu dał ten ruch, jaki dziś w nim widzimy? To uczynić mógł jedynie ruch samoistny, potężny i rozumny, czyli Bóg. Jeżeli zaś świat nie istniał od wieków, w takim razie z niebytu wyprowadził go Stwórca. Czy tak, czy owak, nasz umysł zawsze dochodzi do poznania Boga. Czy pan zwrócił uwagę na jedną właściwość naszego rozumu, którą w mowie potocznej nazywamy sumieniem? Sumienie, jak wiadomo, jest siłą naszego rozumu, która na każdym kroku nas krępuje. Wszystkim ludziom bez względu na ich cywilizację i kulturę prawi ono ciągle kazania o moralności i grzechu. Jedne nasze czyny nazywa cnotą, inne - występkiem. Kiedy go nie słuchamy, oburza się i dręczy nas jak despota. Nawet wtedy, kiedy je zupełnie przytępimy przez ustawiczną z nim walkę, zostawia ono po sobie poczucie prawa i bezprawia, dobra i zła. A to, bądź co bądź, nas zawsze krępuje tak wobec siebie, jak wobec opinii publicznej. Skąd się ono wzięło? Może rozwinęli je w nas inni? Owszem, rozwinąć mogli, ale nie stworzyć. Rozwój bowiem zaczyna się tylko wtedy, kiedy coś 175 jest. Nicości rozwijać nie możemy. Zarodek sumienia tkwił w nas, w naszym rozumie od początku naszego istnienia, dlatego spostrzegamy go u wszystkich ludów ziemi. My sami go również nie stworzyliśmy. Zresztą, któż by nakładał dobrowolnie na siebie więzy lub kajdany? Sumienie więc otrzymaliśmy razem z naszą naturą. Wlał je nam ten, który jest normą i pierwszą zasadą wszelkiej moralności, to jest Bóg. Od niego może ono jedynie pochodzić. Innej przyczyny nie ma. - Pański Bóg - rzekł znowu bolszewik - nie jest Bogiem chrześcijańskim. Bóg chrześcijański widzi, słyszy, gniewa się, mści się lub lituje się i przebacza. Cechują go przymioty ludzkie. Nawet malują go jak człowieka. Bóg zaś pański - to pierwsza przyczyna wszelkiego bytu, to pierwszy samoporuszający się motor wszelkiego ruchu, to źródło życia, to najwyższy rozum, tworzący i kierujący wszelką ewolucją, to wreszcie pierwsza zasada moralności. Wszystko to czyni z pańskiego Boga jakąś wieczną, samoistną, potężną i rozumną siłę. Czyż nie tak? - Pan ma zupełną słuszność - powiedziałem, wyprowadzając ostatni wniosek. - Tak, Bóg - to jakaś siła, moc, lecz rozumna, a stąd duchowa. Twórca chrystianizmu powiedział: "Duch jest Bóg!" (J 4, 24). Przez wyraz "duch" rozumiemy właśnie siłę odznaczającą się rozumem i wolną wolą - siłę nie obleczoną w żadne ciało, nie złączoną w jedną, organiczną całość z jakąkolwiek materią. Siła Boża, czyli natura Boga, jest wszędzie i we wszystkim, ale jest odrębną, samoistną, od materii niezależną. Św. Jan, Apostoł, nazywał Boga "słowem, myślą, rozumem" (J l, 1), "początkiem i końcem", to jest pierwszą przyczyną i celem wszystkiego (Ap l, 8), oraz "miłością" (I J 4, 8), gdyż pobudką jego czynów jest dobroć. Duch, rozum, miłość, początek i koniec - oto wyrazy, które dają pojęcie 176 chrześcijańskiego Boga. Właśnie one odpowiadają temu pojęciu, jakie wysnuliśmy z naszego rozumowania. Tak chrześcijanie, jak i wyznawcy innych religii stworzyli wyobrażenie Boże w sztuce religijnej, lecz bynajmniej nie stworzyli Boga. Bóg jest bytem obiektywnym. Możemy mieć mniej więcej dokładne o nim pojęcie albo zgoła fałszywe, ale istota, natura Jego od tego wcale się nie zmieni. Chrystianizm, prawda, w rozmaity sposób uzmysławia Boga, którego byt nie podlega rzeczywistemu uzmysłowieniu, ale poza uzmysłowieniem wie dobrze, że Bóg jako duchowa siła, jako duch jest bezcielesnym, niematerialnym. Chrystianizm wie, że piękność Boga tkwi nie w kształtach, nie w jakiejś antropomorficznej postaci, lecz w jego duchowej naturze, kojarzącej w sobie bezwzględną dobroć, piękność i prawdę. Mówi wprawdzie o Bogu, że widzi i słyszy, aby uzmysłowić jego wszechwiedzę; mówi, że się gniewa i mści, aby uzmysłowić jego sprawiedliwość, że lituje się i przebacza, aby przedstawić jego miłość i miłosierdzie, ale wie on dobrze, że Bóg ludzkich niedoskonałości wcale nie posiada. Toteż zapewniam pana, że Bóg, którego bytu dowiodłem, jest rzeczywiście Bogiem w pojęciu chrześcijańskim. Powiem panu więcej. Są fakty historyczne dowodzące, że Bóg z ludźmi rozmawiał. - Pierwszy raz o tym słyszę! - przerwał mi bolszewik. - Ciekawy jestem, co to za fakty? - Świadkiem tej rozmowy Boga - rzekłem - był nie jeden człowiek, nawet nie grupa ludzi, ale cały naród żydowski w XV wieku przed narodzeniem Chrystusa Pana. Uczony mąż, Mojżesz, wypadek ten zapisał w drugiej swojej księdze historycznej, zwanej "Księgą Wyjścia". W księdze tej czytamy, że w rozległej dolinie u stóp góry Synaj, w dzisiejszej Arabii Skalistej, stanęło obozem 600 tysięcy 177 mężów żydowskich, nie licząc dzieci, młodzieży, starców, niewiast i licznych Egipcjan (Wj 12, 37-38). Słowem, przypuszczalnie było około 4 milionów osób różnego wieku, płci i nierównej inteligencji. Wówczas to zapowiedział Bóg Mojżeszowi: "Będę mówił do ciebie we mgle obłoku, aby mnie słyszał lud mówiącego do ciebie". Bóg żądał, aby do takiego aktu wszyscy należycie się przygotowali. Kiedy zaświtał poranek dnia trzeciego, obłok gęsty okrył górę Synaj. Błysnęły błyskawice i zagrzmiały gromy. Góra się zadymiła, a kłęby dymu wzbijały się w powietrze (Wj 53). I zstąpił Pan na górę Synaj, na sam wierzch góry i wezwał Mojżesza na wierzch jej. Rzekł do niego... I mówił Pan wszystkie słowa: Jam jest Pan Bóg Twój... (Wj 20, 1). A wszystek lud widział głosy i błyskanie, i brzmienie trąby... (Wj 20). Cały więc naród był świadkiem, że Pan wezwał Mojżesza i dał mu tablice przykazań swoich. Mojżesz ten wypadek zapisał. Żydzi przyjęli jego księgę za świętą i jako taką nieskazitelnie przechowali do naszych czasów. Żydzi skrępowali siebie dziesięciorgiem przykazań Bożych, bo sami byli świadkami, jak Bóg je Mojżeszowi dyktował. Księga Mojżesza jest dokumentem historycznym, nie ulegającym najmniejszej wątpliwości, dlatego że o tym świadczy w ciągu przeszło 33 stuleci cały naród żydowski. Nie mamy dotąd żadnego drugiego historycznego dokumentu, który by miał za sobą tak wielką powagę i autentyczność, jakie może dać cały naród w ciągu wielu wieków. Nie może tu być mowy ani o podstępie, ani o fałszerstwie, albowiem w przeciwnym razie naród przeciwko tej księdze byłby zaprotestował i za świętą jej nie przyjął. Skoro przyjął, tym samym stwierdził autentyczność tego, co Mojżesz o Bogu napisał. Odrzucić księgę Mojżesza z dekalogiem, to wyrzec się całej historii narodu żydowskiego, albowiem 178 ona bez tej księgi nie będzie zrozumiałą. Nie wierzyć świadectwu Mojżesza, stwierdzonemu przez cały naród, to znaczy nie wierzyć w żaden dokument historyczny. Kto więc uznaje historię za naukę, ten musi wierzyć, że Bóg rzeczywiście mówił ongi do ludzi i słowa swe utrwalił w dekalogu. Drugi wypadek historyczny - to objawienie się samego Boga w naturze ludzkiej, które miało miejsce 19 wieków temu. Mówię o Chrystusie Panu. - Chrystus jest człowiekiem i rewolucjonistą - wtrącił bolszewik. - Bynajmniej nie przeczę, że Chrystus jest człowiekiem, bo ma naturę ludzką, nie przeczę, że pod pewnym względem jest rewolucjonistą, bo swą miłością i cierpieniem sprawił taki przewrót, że od niego zaczęła się era nowa. Ale nadto twierdzę, że jest Bogiem. Czy pan przyznaje Ewangeliom wartość historyczną? - Dajmy na to, przyznaję!- rzekł. - Czy pan się zgadza na podstawie tych Ewangelii, że Chrystus był osobistością ze wszechmiar moralną i mądrą? - O ile chrystianizm jest jego dziełem, nie można mu tego odmówić - potwierdził. - Dobrze! - ciągnąłem. - Chrystus, mądry i moralny, był przekonany, że jest Synem Bożym, jednej natury z Bogiem27. To swoje przekonanie wypowiedział pod przysięgą na sądzie28. Za nie umarł29. Czy można mu wierzyć? Albo Chrystus mówi prawdę, albo nie. Jeśli mówi nieprawdę, to albo nas oszukuje, albo nie ma zdrowych zmysłów. Kto 27 Por. J 10, 30,33. 28 Por. Mt 26, 63. 29 Por. J 19, 7. 179 oszukuje, musi szukać w tym korzyści lub sławy; Chrystusa tymczasem czekała sromotna śmierć. Zresztą jego moralność nie pozwala nam tego przypuścić. Nie, Chrystus nie oszukiwał! Czy nie ma zdrowych zmysłów? Ależ sam pan zgodził się, że jest mądrym. A w takim razie trzeba Chrystusowi wierzyć, bo mówił prawdę. A fakt zmartwychwstania. Ja panu będę wierzył ślepo, jeżeli się pan pozwoli ubiczować, cierniem ukoronować, przybić do krzyża, dać sobie przebić bok, pogrzebać się w kamiennym, opieczętowanym grobie, jeżeli pan będzie tam leżeć pod strażą, a nareszcie nie zważając na to wszystko, jeżeli pan zmartwychwstanie na trzeci dzień i będzie ze mną mieszkać więcej niż miesiąc, jedząc, pijąc i rozmawiając ze mną. To wszystko uczynił Chrystus Pan. Toteż uwierzyli weń jego uczniowie, uwierzyły miliony i ja wierzę, że on jest Bogiem-człowiekiem, czyli Synem Bożym w naturze ludzkiej. Pomijam cuda i proroctwa Chrystusa Pana oraz powstanie, rozwój i zachowanie jego dzieła - Kościoła świętego, które nie mniejszymi dowodami są jego Bóstwa. To, co powiedziałem, uważam, że wystarczy najzupełniej, aby stwierdzić drugi dowód historyczny istnienia Boga. Streszczając to wszystko, com powiedział, zwrócę pańską uwagę na jedno. Jeżeli pan chce obalić dowody istnienia Boga, niech pan udowodni, że wszystko powstaje i dzieje się bez przyczyny, że życie powstaje samo przez się, że człowiek sam siebie tworzy, rodzi i rozwija, że w świecie nie ma żadnego porządku, lecz panuje ustawiczny chaos, że w ewolucji nie ma żadnej celowości, że w człowieku nie ma ani rozumu, ani poczucia moralnego, że energia nie dąży do spokoju, że historia - to blaga i że w ogóle wszystkim rządzi ślepy jakiś zbieg okoliczności i mechanicznych czynników. Jeżeli pan tego w całości 180 udowodnić nie potrafi, musi pan uznać Boga. Cóż pan na to? Dłuższe milczenie. - No, przypuśćmy, że Bóg istnieje! - rzekł po niejakim czasie. - Na co on nam jest potrzebny? Możemy zupełnie dobrze obchodzić się bez niego. - A to co innego! - powiedziałem. - Dysputę wobec tego uważam za skończoną. Moim bowiem zadaniem było udowodnić istnienie Boga. Wiara zaś w niego zależy przede wszystkim od wolnej woli pańskiej. Po tej dyspucie student bolszewicki o kwestiach religijnych mówić nie chciał. Raz go potem zagadnąłem, lecz otrzymałem stanowczą odpowiedź: - Ja pana nie tykam. Czego pan chce ode mnie? Pewien oficer czerwony wszczął ze mną dysputę o wierze. - Ja nie wierzę - mówił mi - bo nauka udowodniła, że wiara jest zupełnie niepotrzebną. - Co to jest nauka? - zapytałem. - Jak to, pan nie wie, co to jest nauka? Nauka jest to nauka... No, nie wiem, jak to wyrazić. - Czy pan widział kiedykolwiek w życiu naukę? Rozmawiał z nią? Wszakże ona panu udowodniła, że wierzyć nie trzeba. A musiały być poważne argumenty, jeżeli się pan przekonał - mówiłem z ironią. - Pan ze mnie kpi - rzekł nieco urażony. - Ależ gdzie tam! - rzekłem. - Chcę tylko, aby pan nie nadużywał tego wyrazu, którego pan nie rozumie. Wyraz bowiem nauka jest wielki, bo wyraża sobą olbrzymi i systematyczny zbiór różnorodnych wniosków umysłu ludzkiego. Te wnioski są dziełem wieków i całego szeregu ludzi uczonych. Stanowią one umysłowy dorobek całej ludzkości. Żeby jakiś wniosek można było przyjąć za słuszny, musi on odpowiadać wrodzonym nam zasadom logiki. Małe 181 wykroczenie przeciwko tym zasadom może zburzyć najokazalszą budowę myśli ludzkiej. Często uczeni wyprowadzają fałszywe wnioski już to dlatego, że nie zachowali prawideł konsekwencji, już to, że swoje rozumowanie oparli na fałszywej przesłance. Umysł ludzki częściej błądzi tam, gdzie posługuje się zmysłami, bo zmysły często się mylą i pociągają za sobą rozum. Rzadziej popełnia on błędy w sferze czysto duchowej. Toteż najwięcej błędów spotykamy w dziejach nauk doświadczalnych. Nauki przyrodnicze niemal co rok poprawiają swój dorobek umysłowy. Nauka więc nie jest jakimś bożkiem lub dogmatem nieomylnym. Zamiast przeto powoływać się na powagę nauki, niech pan lepiej oprze się na swoim własnym rozumie. A cóż panu rozum powie? Powie, że pan wierzy, nie wiedząc o tym. Wierzy pan w naukę, bo zamiast przytoczyć mi dowody swojej niewiary, powiada pan po prostu: "Nie wierzę, bo nauka udowodniła". Dalej, wierzy pan w opowiadania historyczne i geograficzne, choć wszystkiego pan nie sprawdził. Wierzy pan w fizykę, chemię, anatomię, choć sam nie badał, a jeśli był pan na doświadczeniach swojego profesora lub sam robił doświadczenia, zostawał pan pod wpływem jego wskazówek. Słowem, pan wierzy we wszystkie dziedziny wiedzy ludzkiej. Jeśli robi pan wyjątek, to jedynie dla teologii i filozofii chrześcijańskiej. Gdyby je pan poznał u samego źródła, powinien by pan wierzyć, a pan wierzyć nie chce. Dalej, pan wierzy często ślepo w inne dziedziny nauki, a od teologii i filozofii żąda pan dowodów namacalnych i gruntownych. Dlaczego? Bo wiara w dogmaty innych nauk pana do niczego nie obowiązuje; wiara zaś w dogmaty religijne obowiązuje do życia cnotliwego, a nawet nadludzkiego, czyli nadprzyrodzonego. Pan chętnie wierzy ze względu na powagę ludzi uczonych, ale boi się 182 pan wierzyć dla powagi Boga. Czy pan konsekwentnie postępuje? Z tym panem miałem kilka dysput. Przeprowadzony potem do innej celi oświadczył, że niedawno przekonał się o potrzebie wiary w Boga. Jak się dowiedziałem, udowadniał Jego istnienie innym niedowiarkom, posługując się moimi argumentami. Pewien adwokat, człowiek bardzo religijny, ale protestant, raz w rozmowie ze mną potrącił o dogmat Przenajświętszego Sakramentu. Nie mógł on zrozumieć, dlaczego katolicy wierzą w obecność Boga-człowieka pod postaciami chleba lub wina. Musiałem szeroko rozwijać przed nim naukę Kościoła o Najświętszym Sakramencie Ołtarza. Ale łaska Boża towarzyszyła mu widocznie. Adwokat uznał się zwyciężonym. Po kilku dniach został on katolikiem. Spowiadał się potem niemal co tydzień i bardzo się cieszył tym spokojem, jaki napełnił jego serce. Bóg mu błogosławił. Wkrótce potem został wypuszczony na wolność i wyjechał za granicę. Przypominam sobie jeszcze rozmowę z dozorcą więziennym. Pewnego razu zawezwał mnie do siebie na korytarz, abym pomówił z nim o istnieniu Boga i nieśmiertelności duszy ludzkiej. Mówiliśmy dość długo. Na moje wywody się zgodził. A w końcu powiedział: - Chociaż jestem komunistą, wierzyłem w Boga i nieśmiertelność duszy. Zarzuty towarzyszy nasunęły mi tylko wątpliwości, które teraz dzięki panu księdzu pokonałem. Zawsze sądziłem, że lepiej wierzyć niż nie wierzyć. Ludzie wierzący są zawsze uczciwsi i lepsi. Im prędzej i bezpieczniej można zaufać. Oni prędzej umieją współczuć i dopomóc. Sądzę, że każda wiara jest dobra, bo przecież w każdej wierze ludzie wierzą w Boga i wiedzą, że nie zdechną jak bydlę. Czyż nie prawda? 183 - Bez wątpienia - odparłem - pan dużo powiedział prawdy, ale nie wszystko. Nie można bowiem twierdzić, że każda religia, czyli wiara, jak pan powiedział, jest dobra na tej podstawie, że w każdej z nich znajdujemy wiarę w bóstwo i nieśmiertelność duszy. Dobroć i wyższość religii trzeba oceniać nie z punktu naszego widzimisię, lecz z punktu widzenia Bożego. Bóg jest jeden, a przeto może być tylko jedna religia, która mu się jedynie podoba. Tą religią będzie ta, którą i On sam ludziom objawił. Weźmy przykład. Pan jest gospodarzem. Ma wielkie gospodarstwo. Pan ma dużo sług. Wydaje rozkazy, ale czasem oprócz pana wydaje rozkazy jeden ze sług. Czy pan będzie zadowolony, jeżeli słudzy zamiast spełnienia rozkazów pańskich, będą spełniali rozkazy swoich towarzyszy? - Naturalnie, że nie! - odparł. - A teraz, czy będzie się podobała Panu Bogu religia, którą nie on ustanowił, lecz ktoś z ludzi bez Jego upoważnienia? Naturalnie, że nie! A jeśli taka religia podobać się nie będzie, to ma się rozumieć, nie będą się mu podobali i jej wyznawcy. Następnie, nie mogą się podobać Panu Bogu religie wszystkie i dlatego, że one są sprzeczne z sobą. Zwykle prócz jednej lub kilku prawd wspólnych, jedna zaprzecza temu, co druga twierdzi. Sprzeczne religie nie mogą być jednocześnie prawdziwymi, albowiem w którejś z nich musi być błąd, fałsz, a to już nie może się podobać prawdzie bezwzględnej, jaką jest Bóg. Kto chce być w porządku z przyrodzonym prawem moralnym, powinien znaleźć tę religię, którą Bóg objawił i do wierzenia ludziom podał. - To znaczy - przerwał mi - według pana księdza będzie katolicka. - Owszem - potwierdziłem - co do tego nie mam, dzięki Bogu, żadnej wątpliwości. 184 - A dlaczego wy - ciągnął, odbiegając od przedmiotu rozmowy - jak zresztą i my prawosławni, nie chcieliście wydać rządowi kosztowności kościelnych? Według mego rozumu one Bogu są zgoła niepotrzebne. Wszak Pan Jezus był ubogi i skarbów nie zbierał. Trzeba było oddać je, a nie siedzielibyście w więzieniu. A to, prawdę mówiąc, szkoda takich ludzi, jak wy, do więzienia. - Nie mogliśmy - rzekłem - wydać, gdyż wiedzieliśmy, że te skarby pójdą na cele partii bolszewickiej, a nie na wsparcie umierających z głodu, a po wtóre wzbraniało nam tego prawo kościelne. Zresztą, papież nasz zaofiarował zamiast kosztowności chleb. Rząd chleba nie chciał i kosztowności zrabował. Nie zważając na to, katolicka misja papieska dotąd wspiera głodnych chlebem.. Pan Jezus był ubogi i skarbów nie zbierał, bo one i tak do niego, jako do Boga-człowieka należały. Nie zbierał, bo nie przywiązywał do nich wagi. Nie zbierał, bo chciał nas nauczyć obojętności względem nich. Ale z wdzięcznością je przyjmował, jeżeli mu ktoś z miłości jako Bogu i Panu swojemu ofiarował. Przyjmował zaproszenia u bogatych oraz jałmużny od niewiast, które mu usługiwały w jego podróżach misyjnych. Ja panu zaraz przeczytam piękny ustęp z Ewangelii o tym przedmiocie. Ś w. Marek w XIV rozdziale, 3 wierszu pisze, co następuje: "A gdy był (Pan Jezus) w Betanii, w domu Szymona trędowatego i siedział u stołu, przyszła niewiasta, mając alabaster olejku spikanardowego drogiego, a stłukłszy alabaster, wylała na głowę jego. I byli niektórzy, co się gniewali sami w sobie, a mówili: Na cóż się stała ta strata olejku? Albowiem mógł się ten olejek sprzedać drożej niż za trzysta groszy i rozdać ubogim, i gniewali się na nią. A Jezus rzekł: Dajcie jej pokój, czemu jej przykrość czynicie? Dobry uczynek względem mnie uczyniła, bo zawżdy ubogich macie z sobą i kiedy 185 będziecie chcieli, możecie im dobrze czynić, lecz mnie nie zawżdy macie". Oto pogląd Chrystusa Pana na kosztowności, które się niszczy dla Niego lub które się Jemu poświęca. Kościół jest domem Bożym. Jeżeli my swoje mieszkanie upiększamy kosztownościami, tym bardziej trzeba nimi upiększać dom Boga. Jeżeli my drogie i kosztowne dary składamy ludziom, tym bardziej winniśmy to czynić dla Boga. Jeśli my portrety drogich nam osób oprawiamy w kosztowne ramki, tym bardziej musimy ozdabiać obrazy święte. Jeżeli my częstujemy naszych gości w drogich nieraz i artystycznych naczyniach, tym bardziej takie naczynia powinny być podczas służby Bożej. Chrystus Pan nigdy nie powiedział, że nie trzeba ozdabiać świątyń, że niepotrzebne są naczynia ani obrazy drogie w nich. Jego milczenie potwierdza praktykę współczesną, która niczego dla świątyń nie żałowała. Krótko mówiąc, świątynie powinny być przepełnione kosztownościami ze względu na Boga, aby przez te kosztowności wyrazić Mu naszą cześć, ze względu na nas, aby wyrabiały w nas smak duchowo-estetyczny, podnosząc nas w ten sposób i uszlachetniając, tudzież ze względu na społeczeństwo, którego chlubą jest posiadać bogate i artystyczne świątynie, rozsiane jako centra kulturalne po całym kraju... Rozmowy tej nie skończyliśmy, gdyż musieliśmy ją przerwać ze względu na pewne osoby, które się znalazły na tym korytarzu. Bolszewicy zazwyczaj chętnie wdawali się w dysputy religijne i naturalnie, bez wyjątku przegrywali. Nigdy nie słyszałem, aby bolszewik w więzieniu zdołał obalić jakiekolwiek twierdzenie religijne. Inaczej się rzecz miała z prawosławnymi, zwłaszcza z ich duchownymi. Ci zazwyczaj dysput religijnych unikali. Miałem wrażenie, że się boją poznać prawdę. Duchowieństwo jest teologicznie mało wykształcone; 186 częściej się chełpi z wykształcenia świeckiego aniżeli z duchownego. Świecka inteligencja jest wykształcona i oczytana, ale w jej głowie panuje chaos religijny. O ile wierzy, wierzy ślepo jak małe dziecko. Z pewnym władyką prawosławnym kilka razy dysputowałem o prymacie papieskim, o nieomylności papieskiej, o naturze człowieka, życiu pozagrobowym i o Niepokalanym Poczęciu. Władyka przekonania, niestety, nie zmienił, ale obecny tam prawosławny pułkownik generalnego sztabu przyznał mi rację i postanowił zostać katolikiem. Niestety, ogół prawosławnych, a zwłaszcza ich duchownych, sądzi, że jest bogaty, więc niczego nie potrzebuje, a nie wie, że jest mizerny, nędzny, ubogi, ślepy i nagi. I jakby się mu przydało napomnienie, dane niegdyś Kościołowi Laodycejskiemu. "Radzę ci - powiada Zbawiciel - abyś sobie kupił u mnie złota w ogniu doświadczonego (prawdy stwierdzonej miłością Kościoła katolickiego), żebyś się zbogacił (w jego skarby wiary, moralności, duchowego życia) i szaty białe oblókł (na znak duchowego odrodzenia), aby się nie okazywała sromota nagości twojej, a namaż maścią (miłością prawdy) oczy twoje, abyś widział! Oto stoję u drzwi i kołaczę; jeśliby kto usłyszał głos mój i otworzył mi drzwi" (serca swojego)30. WYJAZD Z BUTYREK W połowie września dowiedziałem się, że Łotwa bierze mnie na wymianę. Sam nie wiedziałem, czy się cieszyć, czy smucić. Będąc Polakiem i obywatelem polskim, cały czas marzyłem o Polsce. Do Polski chciałem jechać. Otrzymawszy Por. Ap3, 18-20. 187 atoli zapewnienie od przedstawiciela "GPU", że bądź co bądź, do Łotwy prędzej trafię aniżeli do Polski, postanowiłem wyjechać na Łotwę. Wkrótce odwiedził mnie sekretarz poselstwa łotewskiego i obiecał wyjednać na kilka dni przed wyjazdem przeprowadzenie do obozu, gdzie można się widywać ze znajomymi i w ogóle życie jest daleko lżejsze aniżeli w więzieniu. W piątek 14 września, w dzień Podwyższenia św. Krzyża, wezwano mnie razem z innymi zakładnikami łotewskimi do obozu nowo-spaskiego. Wszystkie sprawy związane z urzędem starosty polskiego zleciłem ks. Bujnowskiemu. Opuszczając celę więzienną, a zwłaszcza swoich kolegów, z którymi razem byłem osądzony, doznałem dziwnego, niewytłumaczonego uczucia. Smutek i radość zlały się w jednolitą całość. Smutno mi było, że musiałem opuszczać kolegów, a wesoło, że wychodziłem z tak wstrętnego więzienia, jakim są Butyrki. W tej gmatwaninie uczuć nawet swoich rzeczy nie umiałem złożyć. Wszystko to zrobili moi zacni koledzy, którzy mieli do Polski wyjechać za tydzień po moim wyjeździe. Kiedy wychodziłem z celi, ks. Lisowski wyrzekł prorocze słowo: "Jego bierze Łotwa dlatego, że my zostajemy nadal!" Słowa jego, niestety, wkrótce się sprawdziły. Kiedy to piszę, jestem na swobodzie szósty miesiąc. Tymczasem moi koledzy dotąd dźwigają jarzmo więzienne w Jarosławiu. Żegnany serdecznie przez kolegów i współmieszkańców celi, zabrałem po dokonanej rewizji swoje rzeczy i ruszyłem do biura więziennego. Kilkanaście osób z nas umieszczono w wieży i kazano czekać. Czekaliśmy kilka godzin. W poczekalni brudno, chłodno i wilgotno. Wreszcie zrewidowali nam raz jeszcze rzeczy, obmacali nas starannie i wyprowadzili na podwórze więzienne. Ośmiu czerwonoarmiejców z karabinami towarzyszyło nam. Dzień był 188 piękny. Powietrze jednakże było wilgotne i ciężkie. Musieliśmy przez miasto zrobić około 10 km. Zmęczyliśmy się okropnie. Co do mnie, ledwie się wlokłem. Jakże się ucieszyłem, kiedy po przeszło dwugodzinnej podróży stanęliśmy u celu. Jeszcze większego doznałem zadowolenia, kiedy w obozie z prawdziwą radością witali mnie Polacy, moi dawni znajomi z Butyrek. Urządzili mnie w mig w swojej celi i załatwili za mnie wszelkie formalności. Wkrótce spotkałem się z księżmi Aleksandrowiczem i Kobierskim z diecezji żytomierskiej. Siedzą oni, biedacy, już czwarty rok, czekając na zmiłowanie rządu polskiego. Z nimi spędziłem kilka miłych dni, które się głęboko zapisały w mojej pamięci. OBÓZ NOWO-SPASKI W obozie nowo-spaskim pozostałem dni kilka. Nie jest to obóz we właściwym znaczeniu. Jest to wielki klasztor mnichów prawosławnych założony jeszcze w XIV wieku. Znajdował się on niegdyś daleko poza miastem; dziś wskutek rozbudowania się Moskwy jest w mieście. Przestrzeń klasztoru zajmuje kilka morgów ziemi, którą otacza mocny, warowny mur z wieżycami po rogach i przy bramie. W obrębie klasztoru jest sześć murowanych cerkwi, zbudowanych przeważnie w stylu odrodzenia. Prawdziwą ozdobą klasztoru na zewnątrz jest wysoka i piękna wieża, wzniesiona w stylu czystego renesansu w XVII wieku. Wieża ma około 18 metrów wysokości. Wewnątrz cerkwie odznaczały się do niedawna wielkim bogactwem i przepychem. Naokoło nich znajduje się piękny cmentarz, tonący w zieleni drzew. Cmentarz przepełniony był pięknymi i bogatymi pomnikami. 189 Dziś wszystko to przedstawia obraz zniszczenia i spustoszenia. Cerkwie obrabowali bolszewicy. W jednej z nich, która mogłaby służyć za galerię pięknych i artystycznych obrazów, urządzili skład rozmaitych rzeczy więziennych. Wielkie i piękne obrazy religijne, malowane olejno, dotąd albo wiszą na ścianach, albo się poniewierają wśród różnorodnych brudów. Tak na cmentarzu, jak w podziemiach cerkiewnych dużo pomników i nagrobków powywracanych, groby naruszone, a gdzieniegdzie można było widzieć nawet walające się kości i prochy nieboszczyków. Bolszewicy bowiem w grobach książęcych, arystokracji i bogatych kupców moskiewskich szukali złota i brylantów. Wartość obrazów oceniali według wagi srebra, złota lub innych kosztownych ozdób, jakie się na nich znajdowały. Toteż można widzieć pomniki ze zdjętymi krzyżami lub obrazami, obrazy mozaikowe wyjęte z ram i poniszczone, tudzież wiele innych rzeczy, cennych pod względem artystycznym, walających się to tu, to tam. Na gzymsach wieży rosną krzaki i trawy, albowiem bolszewicy żadnego remontu nie robią. Sady, ogrody klasztorne oraz sadzawki są zaniedbane i zaśmiecone. Wszędzie teraz panują tam brudy i bezład. Kilku czy kilkunastu mnichom zostawili jedną cerkiewkę i niewielką część klasztoru. Klasztor ten ma związek z historią Polski. Przyczynił się on do odwołania z Moskwy królewicza Władysława. W 1812 roku w jego ścianach rozlokował się garnizon polski oraz sztab księcia Józefa Poniatowskiego. Po powstaniu 1863 roku w ciągu dłuższego czasu pozostawali tu pod opieką mnichów liczni nasi powstańcy, świadczą o tym miejscowe kroniki i napisy na ścianie jednej z cerkwi. Według podania miejscowego znajdowałem się właśnie w tej celi, w której przeszło przed stu laty przebywał książę Józef. 190 Po Butyrkach ten obóz wydał mi się powabnym klasztorem. Cały dzień mogłem swobodnie chodzić po cmentarzu i używać świeżego powietrza wśród pięknych lip, klonów i topoli. Nikt mi tu w niczym nie przeszkadzał. Herbatę piłem u siebie, a na obiad chodziłem do księży Aleksandro wieża i Kobierskiego, którzy mając swoją maszynkę spirytusową, sami gotowali sobie obiady. Ks. Kobierski w ciągu kilku lat swojego pobytu w więzieniu doszedł pod tym względem do doskonałości. Obiady jego były naprawdę znakomite. Prowizję otrzymywali z misji papieskiej i z Polskiego Czerwonego Krzyża. Zarząd obozu prócz dobrego chleba nic więcej więźniom nie dawał. Czystość i ochędóstwo w celach zależały całkowicie od samych więźniów. Trzeba powiedzieć, że na ogół cele były chędogie. Brakowało nam tylko, jak i w Butyrkach, przede wszystkim mszy św. W niedzielę 16 września odwiedził mnie tu mój wujaszek z rodziną. Nie widziałem się z nim z górą 20 lat. Z nim razem odwiedziły mnie zacne miejscowe tercjarki, które z polecenia misji papieskiej opiekowały się mną przeszło rok. Rad byłem, że mogłem z nimi się zaznajomić i podziękować osobiście za ich prawdziwie chrześcijańskie i bezinteresowne poświęcenie. Dotąd żywię w mym sercu rzeczywistą wdzięczność dla nich, a zwłaszcza dla siostry Anny Jewuty, która nie znając mnie wcale, była dla mnie prawdziwym aniołem opiekuńczym. WYJAZD DO ŁOTWY Dnia 18 września wieczorem odwiedził mnie sekretarz poselstwa łotewskiego i wręczył mi na drogę od misji papieskiej 10 dolarów, zapowiadając wyjazd do Łotwy na 191 dzień następny. Czekałem jutra z niecierpliwością. Każda minuta zdawała mi się wiecznością. Nazajutrz o godzinie drugiej zebrano nas, jadących do Łotwy, na dziedzińcu więziennym. Zrewidowali nas i nasze rzeczy i rozlokowali na towarowym samochodzie. Wkrótce opuściliśmy obóz, z zazdrością żegnani przez tych, którzy niecierpliwie czekają na wyjazd, każdy do swojej ojczyzny. Chociaż otaczali nas karabinierzy, wszyscy bez wyjątku byliśmy w dobrych humorach, co widocznie dziwiło przechodzącą publiczność. Przemieszkałem w Moskwie więcej niż rok i naturalnie, miasta nie poznałem. Toteż teraz uważnie się mu przyglądałem. Nie wiem, jak Moskwa wyglądała przed przewrotem. Teraz nosi na sobie piętno wielkiego zaniedbania. Ulice brudne z popsutymi chodnikami i powybijanym brukiem. Gdzieniegdzie widziałem na pół poburzone kamienice, w których ruinach, przy wielkich nawet ulicach, rosły jakieś trawy i krzaki. Ruch zresztą na ulicach ożywiony. Sklepy otwarte i w witrynach widziałem dużo rozmaitych rzeczy, które przypominały mi czasy przedwojenne. Przejechaliśmy niemal przez całe miasto. Po czwartej byliśmy na dworcu kolejowym, gdzie na odejście pociągu musieliśmy czekać do godziny siódmej. Otrzymaliśmy porządny wagon III klasy. Był zupełnie czysty. O godzinie siódmej, żegnany przez krewnych i znajomych, wyruszyłem z Moskwy, ciesząc się z tego wyjazdu z całego serca. W wagonie byłem prawie obcym człowiekiem, gdyż języka łotewskiego wcale nie umiałem. Moi Łotysze byli nader ożywieni. Dużo mówili i dość długo śpiewali różne pieśni łotewskie. Pociąg szedł prędko i ku mojemu zdziwieniu na stacjach kolejowych zatrzymywał się punktualnie. Z tego powodu nazajutrz, 20 września po południu, stanęliśmy na granicy Łotwy, gdzie musieliśmy z pół godziny czekać na przybycie pociągu łotewskiego. 192 Bolszewicy tymczasem gotowali się na przyjęcie swoich zakładników. Wywiesili czerwoną chorągiew, uszykowali szpaler żołnierzy i przygotowali orkiestrę. Wreszcie przybył pociąg łotewski. Na pasie neutralnym porozumieli się przedstawiciele obu rządów. Wszyscy zakładnicy tak z jednej, jak z drugiej strony wyszli z rzeczami z pociągów. Po sprawdzeniu tożsamości osób wpuszczono ich do wagonów. Wbrew mojemu oczekiwaniu żadnej rewizji nie było. Zresztą była ona rzeczywiście zbyteczną. Od pociągu bolszewickiego do łotewskiego musieliśmy zrobić mniej więcej dziesięciometrową podróż. Zaledwie zakładnicy bolszewiccy stanęli na ziemi rosyjskiej, powitała ich tam orkiestra huczną międzynarodówką. Swoim wrzaskiem i hałasem psuli nam tylko uroczysty i wesoły nastrój, w jakim przekroczyliśmy granicę, i z ziemi ucisku i prześladowań dostaliśmy się do wolnej Łotwy. Stanąwszy na ziemi łotewskiej wspólnie i poważnie odśpiewaliśmy hymn narodowy: Dievs sveti Latviju, Musdargo teviju! Svetijel Baltiju, Ak sveti jel to! Kur Latyju meitas zied, Kur Latyju dęli dzied. Dod mums tur laime diet, Mums - Baltija. Po polsku: Pobłogosław, Boże, Łotwie, Drogiej nam ojczyźnie! Pobłogosławże Baltji, v is H- 193 Pobłogosław jej! Gdzie łotewskie córy kwitną, Śpiewają synowie, Tam, w Baltji, daj ze szczęścia Nam się wciąż weselić! Wkrótce potem byliśmy na pogranicznej stacji łotewskiej Ziłupie. Tu powitali mnie miejscowi Polacy: doktor, pomocnik naczelnika stacji i inni kolejarze. Od nich dowiedziałem się o istnieniu nowej parafii bryżańskiej. We wsi Brygach była cerkiew, powstała niegdyś z kościoła katolickiego, jeśli się nie mylę, obrządku wschodniego. Podczas ostatniego prześladowania unitów cała parafia białoruska została przepisana na prawosławną, a kościół obrócony na cerkiew. Od 1905 roku wielu byłych unitów powróciło na łono Kościoła katolickiego. Ci trzy lata temu wszczęli starania u rządu łotewskiego o zwrócenie im kościoła. Rząd łotewski, rozpatrzywszy ich prośbę, uznał ją za słuszną i kościół zwrócił. Dzięki temu znowu powstała dawna bryżańska parafia. Przy prawosławiu zostało bardzo mało. Ponieważ miałem trzy godziny czasu do odejścia pociągu, wyraziłem życzenie zobaczenia zwróconego katolikom kościoła. Kolejarze chętnie na to przystali. Otrzymali dla mnie na to pozwolenie i w pół godziny zawieźli mnie do Bryg, które leżą o 4 kilometry od stacji Ziłupy. Proboszcz miejscowy, naturalnie, przyjął mnie z otwartymi rękami. Spędziłem u niego przeszło godzinę czasu. Na stację wróciłem inną drogą powozem księdza proboszcza. Wieczorem serdecznie żegnany przez tutejszych Polaków wyjechałem do Rzeżycy. Po niewoli bolszewickiej wszystko to wyglądało raczej na sen aniżeli na rzeczywistość. W Rzeżycy musiałem odbyć niewielką kwarantannę, która polegała na dobrej kąpieli w doskonale urządzonej 194 łaźni. Nazajutrz zaznajomiłem się tu z kapłanem buddyjskim. Ojciec jego pochodził z Łotwy. On się urodził i wychował w Indiach. Przyjechał do Rosji na misję. Bolszewicy wzięli go za szpiega angielskiego i wtrącili do więzienia. Korzystając z dokumentów ojca, trafił na Łotwę. Po łotewsku jeszcze nie umie. O krewnych swoich nic nie wie. Jest to człowiek wykształcony i szczerze pobożny. Bardzo się nim zainteresowałem. Mówiłem i dyskutowałem z nim kilka godzin. Wiem, że buddyzm w europejskiej szacie nie zawsze odpowiada rzeczywistemu. Toteż mając przed sobą kapłana Buddy, wypytywałem go o różne szczegóły nauki buddyjskiej. Chętnie mi udzielał tych wiadomości, dopóki mu nie zaoponowałem. Później stał się ostrożniejszym i widocznie liczył się z każdym słowem i zdaniem. - Czy wy wierzycie w osobowego Boga? - pytam go. - Nie! - odparł. - My wierzymy w Wieczny Zakon, który istnieje sam z siebie, ożywia wszystko i kieruje wszystkim. Wszystko, co się stało, bez niego się nie stało. - Czy ten Wieczny Zakon jest siłą ślepą czy rozumną? - zapytałem. - Jest siłą rozumną - odparł. - Czy ten Zakon świadomy jest tego, co się dzieje? - Tak! - W takim razie ten wasz Wieczny Zakon jest Bogiem. Wy nazywacie go Zakonem, my nazywamy Bogiem. - Zakon ten - odparł -jest niepojęty i dlatego nic o nim pewnego powiedzieć nie możemy. - To prawda - powiedziałem - braknie wam objawienia Bożego. Wieczny Zakon wam się jeszcze nie objawił. Widząc, że w ręku ma paciorki, mające wygląd naszego różańca, pytam go: - Co to są za paciorki? - My liczymy na nich modlitwy - odparł. 195 - Do kogóż się wy modlicie, jeżeli w Boga osobowego nie wierzycie? - zapytałem. - Toteż my do nikogo się nie modlimy. Modlitwa nasza - to chęć nasza. My powtarzamy jakieś życzenie nasze wiele, wiele razy i łączymy je z duchami innych ludzi, którzy nas otaczają w świecie widomym lub niewidomym. Kiedy nasza chęć spotka się z takimiż ich chęciami, wtedy staje się to, czego chcemy, na mocy Wiecznego Zakonu. - A skąd to wiadomo? - zapytałem. - Tak trzeba wierzyć - odparł. - Czy człowiek ma duszę? - zapytałem przy sposobności - Naturalnie, ma - odparł. - Dusza ludzka - to nasz rozum i wola. Ona wiecznie żyje. Ona musi się złączyć z Wiecznym Zakonem. Wieczny Zakon jest dobrem bezwzględnym. Dusza się z nim łączy zupełnie oczyszczona. W tym celu przechodzi ona niekiedy cały szereg istnień ludzkich, a nawet zwierzęcych. Dusze oczyszczone mogą się odradzać w wielkich i świętych ludziach. Dzięki temu Budda odradzał się i odradza się wiele razy. - A skąd to wiadomo? - zapytałem. - Tak trzeba wierzyć! - odparł. - Jeżeli ja mam rozum - powiedziałem - w takim razie wiara moja powinna być rozumną, to jest mieć podstawy do wierzenia. U was tych podstaw wcale nie ma. Ludzie zazwyczaj nie pamiętają waszych poprzednich istnień, chyba ci, którzy mają chorobliwą wyobraźnię albo swoje mrzonki opierają na zapomnianych lub dobrze nieuświadomionych snach. I nie tylko pojedyncze osoby nie pamiętają, ale za wyjątkiem was, którzy właściwie też nic z poprzedniego istnienia waszego nie przypominacie sobie, cała ludzkość poprzez wszystkie wieki innego była o tym 196 zdania; nie w reinkarnację wierzyła, lecz w zwykłą chrześcijańską nieśmiertelność duszy. Zresztą droga reinkarnacji niekoniecznie prowadzi duszę do oczyszczenia. Skąd wiadomo, że w następnych istnieniach swoich dusza grzeszna będzie coraz lepszą? Ja na przykład myślę, że ona będzie coraz gorszą. - Trzeba wierzyć, że będzie lepszą - odparł znowu, nie mając żadnego argumentu. Wieczorem 21 września pożegnałem buddystę, unosząc jeszcze raz z sobą przekonanie, że tylko katolicyzm daje na wszystkie zagadnienia jasną odpowiedź i rozumne podstawy do wierzenia we wszystkie swoje tajemnice. Dotąd przypominam sobie owego kapłana i mnicha buddyjskiego, który na wszystkie ważniejsze zagadnienia mimo swojej wiedzy i wykształcenia miał jedną odpowiedź: "Tak trzeba wierzyć!" Biedny człowiek nie zdaje sobie sprawy, na jakie manowce i rozdroża ducha może sprowadzić ślepa naturalna wiara. Dnia 21 września w nocy przyjechaliśmy do Rygi. Nazajutrz rano byłem zupełnie wolnym. Wstąpiłem do kościoła Matki Boskiej Bolesnej, gdzie się wyspowiadałem i prawie po pół roku znowu przystąpiłem do ołtarza w kościele, aby na nim odprawić dziękczynną mszę św. w dzień oktawy Matki Boskiej Bolesnej. Podczas mszy św. miałem wrażenie, że odprawiam prymicję. ZAKOŃCZENIE Łaskawy czytelniku, skończyłem pisać moje wspomnienia z lat, które spędziłem w państwie bolszewików. Starałem się, o ile mnie pamięć nie zawiodła, odtworzyć ci wszystkie ważniejsze momenty, zgodnie z prawdą. Opisując 197 rozmowy i dysputy, chciałem dokładnie oddać ich treść, chociaż z konieczności musiałem przyoblec je w inną formę. Zresztą inaczej być nie mogło, albowiem z małymi wyjątkami w rozmowach musiałem się posługiwać językiem rosyjskim. Te wspomnienia dają ci obraz walk, jakie się toczą obecnie w Sowdepii pomiędzy wyznawcami Chrystusa a bezbożnikami. Zwycięstwo, naturalnie, będzie po naszej stronie, albowiem Chrystus nas zapewnił: "Na świecie ucisk mieć będziecie; ale ufajcie, jam zwyciężył świat!" (J 16, 33). 198 Nota wydawnicza Oddajemy do rąk czytelników wspomnienia księdza Jana Wasilewskiego - duszpasterza, katechety, pedagoga, wreszcie Polaka, któremu przyszło spełniać swą misję w Rosji w czasach umacniania się władzy bolszewików i agresywnej walki z Kościołem w latach 1917-1924. Autor pochodził z polskiej rodziny osiadłej na wschodnich kresach Rzeczpospolitej, choć formalnie był obywatelem rosyjskim. Przez 7 lat pracował w gimnazjum katolickim im. św. Katarzyny w Piotrogrodzie. Kiedy placówka ta została przejęta przez władze, ks. Wasilewski poświęcił się pracy w parafii. Obowiązki duszpasterskie pełnił m. in. w Archangielsku i Mińsku. Jego książka ukazała się po raz pierwszy w 1924 roku w Krakowie staraniem Wydawnictwa Księży Jezuitów, ma zatem charakter relacji spisanej niemalże "na gorąco". Wydanie to stanowi podstawę obecnego wznowienia. Czy warto jednak dziś, po przeszło 70 latach, mówić o prześladowaniu Kościoła? Wydaje się, że tak, szczególnie młodym ludziom, którzy może nie do końca zdają sobie sprawę ze skali represji, jakie dotknęły chrześcijan, najpierw w Związku Sowieckim, a potem w całej Europie Wschodniej. W latach 1917-1921 z rąk bolszewików zginęło 37 biskupów, zarówno Kościoła wschodniego, jak i zachodniego, przeszło tysiąc kapłanów i 12 tyś. wiernych. Tylko w roku 1922 ofiarami represji padło około 2700 księży i 5500 zakonnic i zakonników. Do końca 1923 r. z powodu bezkompromisowej postawy uwięziono 66 biskupów.1 1 Patrz: J. R. Nowak, Walka z Kościołem wczoraj i dziś, Szczecinek 1999, s. 14-19. 199 Książka ta jest relacją bezpośredniego uczestnika tych wydarzeń, kapłana, który usiłuje spełniać swe obowiązki duszpasterskie w duchu posłuszeństwa Ewangelii i przełożonym Kościoła. Konsekwencją tego wyboru są kolejne aresztowania, przesłuchania i pobyty w sowieckich więzieniach. Autorowi udało się jednak szczęśliwie umknąć losu wielu jego współbraci. Wydostał się z więzienia, korzystając z przeprowadzanej wymiany zakładników. Dzięki temu znalazł się w wolnej Łotwie. W ten sposób, za sprawą Opatrzności, jego świadectwo mogło być poznane przez polskiego czytelnika, stanowiąc ostrzeżenie przed każdym ustrojem nie szanującym praw Bożych i ludzkich. 200 Spis treści PO PRZEWROCIE 5 PIERWSZA FAZA RZĄDÓW BOLSZEWICKICH 7 SZKOLNICTWO 9 ZNAJOMOŚĆ Z "CZEKA" .. 11 WIĘZIENIE NA GROCHOWEJ ... 24 WIĘZIENIE PRZY ULICY SZPALERNEJ 26 W OBRONIE KOŚCIOŁA 43 PODROŻ DO ARCHANGIELSKA . 47 W ARCHANGIELSKU . 52 PORWANIE JEGO EKSCELENCJI ARCYBISKUPA CIEPLAKA . 54 NOWE REPRESJE ... 59 WIELKA DYSPUTA PUBLICZNA . 62 SEMINARIUM DUCHOWNE 72 PRACA W MIŃSKU ... 74 WALKA O WŁASNOŚĆ KOŚCIELNĄ ... 76 WIĘZIENIE W "GPU" MIŃSKIM .. 89 RABUNEK BOLSZEWICKI W KOŚCIOŁACH MIŃSKICH 91 ŚLEDZTWO 93 ROZPRAWA SĄDOWA . 98 WIĘZIENIE MIŃSKIE 141 BUTYRKI 147 ADMINISTRACJA BUTYREK 156 POLSKI CZERWONY KRZYŻ 158 WSPOMNIENIA Z ROZMÓW I DYSPUT 160 WYJAZD Z BUTYREK .187 OBÓZ NOWO-SPASKI .189 WYJAZD DO ŁOTWY .191 ZAKOŃCZENIE ..197 Nota wydawnicza ...199 Nasze książki wspierają rozwój polskiej kultury! Mieczysław A. Krąpiec OP 1 ; / Rozważania o narodzie, Lublin 2000 99 str., cena det. 7 zł Spełniać dobro, Lublin 2000 184 str., cena det. 13 zł Żyć po ludzku, Lublin 1999 176 str., cena det. 12 zł • Filozofia w teologii, Lublin 1999 174 str., cena det. 12 zł ",.,.. Wprowadzenie do filozofii. Przenoodjijik,, Lublin 2000 (red. M. A. Krąpiec OP i in.) 3 tomy, cena det. kompletu 50 zł Jacek Woroniecki OP Tajemnica miłosierdzia Bożego, Lublin 2001 123 str., cena det. 12 zł > Umiejętność rządzenia i rozkazywania, Lublin 2001 65 str., cena det. 8 zł • Raport niebieski, Lublin 2000 85 str., cena det. 7 zł " Katolickość tomizmu, Lublin 1999 110 str., cena det. 8 zł Piotr Jaroszyński Ocalić polskość, Lublin 2001 150 str., cena det. 15 zł Suwerenność nie jest przeżytkiem!, Lublin 2000 143 str., cena det. 12 zł i" Polska i Europa, Lublin 1999 127 str., cena det. 10 zł Feliks Koneczny Dzieje Polski opowiedziane dla młodzieży, Lublin 1999 318 str., cenadet. 18 zł • Napór Orientu na Zachód, Lublin 1999 103 str., cena det. 8 zł Zeszyt 6, O Europie i edukacji, Lublin 1999 117 str., cena det. 8 zł Zeszyty europejskie nr l, Lublin 2000 67 str., cena det. 4 zł <* O. Andrea DAscanio OFM Capp., Cywilizacja śmierci * działanie szatana dzisiaj, Lublin 2000 92 str., cenadet. 18 zł <• M. S. Gillet, Kształtowanie charakteru, Lublin 2001 159 str., cena det. 14 zł *J" A. Łabuda, Ikona Matki Bożej Nieustającej Pomocy w Mościskach. Modlitewnik, Lublin 2001 190 str., cenadet. 10 zł "J" ks. Janusz Nagórny, Ojczyzna - Na drogach do Wielkiego Jubileuszu Roku 2000, Lublin 2000 322 str., cena det. 18 zł "> >fBogiem sławiena Maryja". Antologia polskiej poezji maryjnej, Lublin 2000 185 str., cena det. 14 zł • • • > ^ > i • : * Henryk Kiereś, Służyć kulturze, Lublin 1998 173 str., cena det. 12 zł * Arkadiusz Robaczewski, O cnotach i wychowaniu, Lublin 1999 86 str., cena det.7 zł "> Zeszyt IEN nr 7, Media w kulturze, Lublin 2000 150 str., cena det. 10 zł Zamówienia przyjmujemy pod adresem: Fundacja Servire Yeritati Wydawnictwo Instytut Edukacji Narodowej ul. 3 Maja 22/13, 20-078 Lublin e-mail: wydawnictwo_ien@data.pl Zamówienia telefoniczne: od poniedziałku do piątku w godz. 9.00-16.00 tel. 0604 06 06 44 Radio Maryja ul. Żwirki i Wigury 80 87-100 Toruń Radio Maryja w internecie: http://www.radiomaryja.pl e-mail: radio@maryja.pl Telefon Faks Polska północna Polska południowa Zagranica (O-prefiks-56) 655-23-61 (O-prefiks-56) 655-23-62 (O-prefiks-56) 655-23-55 (O-prefiks-56) 655-23-56 (+48-56) 655-23-66 (+48-56) 655-23-33 RADIO MARYJA UTRZYMUJE SIĘ TYLKO Z OFIAR! Pomóż i ty, jeśli chcesz aby istniało. Konta złotówkowe: * PKO BP II/O Toruń nr 10205011-16577-270-1 * Bank Pocztowy S.A. I/O Toruń nr 13201263-61580-27006-100-0/0 z dopiskiem "Dar dla Radia Maryja w Toruniu" oraz w przypadku ofiarodawcy stałego, koniecznie numer kodu, tzn. trzy pierwsze litery nazwiska i cztery cyfry. Konto dla słuchaczy w Niemczech: Marianische Pilger Gemeinschaft żur Neuevangelisierung Radio Maryja - konto nr 100 300 330 BLZ 79069096 RE1BA GROSSBARDORF Dla słuchaczy w Stanach Zjednoczonych: Radio Maryja P.O. BOK 39565 Chicago, IŁ. 60639-0565. (Najlepiej czeki bankowe lub personalne, albo tzw. "Money orders") Dla słuchaczy w Kanadzie: St. Stanislaus - St. Casimirs Polish Parishes - Credit Union Limited, 40 John St. Oakville, ONT. L6K-1G8 nr konta: 84920