Józef Ignacy Kraszewski Sieroce dole Tom Całość w tomach Polski Związek Niewidomych Zakład Wydawnictw i Nagrań Warszawa 1993 Tłoczono pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni PZN, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 Pap. kart. 140 g kl. Iii_Bą1 Przedruk z "Wydawnictwa Literackiego", Kraków 1990 Pisała K. Pabian Korekty dokonały: B. Krajewska i K. Markiewicz Słowniczek admiracja (łac.) - podziw, uwielbienie alchemik (gr.) - osoba zajmująca się alchemią, tj. usiłująca przetworzyć zwykłe metale w szlachetne. Próby takie były przeprowadzane w średniowieczu. Alea iacta est (łac.) - Kości zostały rzucone. Słowa te miał wypowiedzieć Juliusz Cezar przed przejściem Rubikonu. alkówka - mała sypialnia bez okna Arcturus - właść. Arktur, najjaśniejsza gwiazda w gwiazdozbiorze Wolarza. arendarz (łac.) - karczmarz asygnata (łac.) - papierowy pieniądz audiencja (łac.) - posłuchanie aukcja (łac.) - publiczna sprzedaż, podczas której sprzedawaną rzecz nabywa ten, kto zaofiaruje za nią najwyższą sumę austeria (wł.) - karczma zajezdna, gospoda Avouez, madame.... (fr.) - Przyzna pani, że mam szczęśliwą rękę, ponieważ przyszedłem zaledwie przed godziną. bakałarz (łac.) - nauczyciel elementarny balsam (gr.) - kojący środek leczniczy; w przen.: pociecha, ukojenie bat (wł.) - łódź berlinka - tu: dawna srebrna moneta pruska, bita również ze stemplem polskim bibliopola (gr.) - sprzedawca ksiąg, księgarz Bielkiewicz Adam (1797-#1840) - wybitny lekarz i preparator; od 1827 r. profesor anatomii Akademii Medyko_Chirurgicznej w Wilnie. Borowski Leon (1784-#1846) - profesor poezji i wymowy na Uniwersytecie Wileńskim po śmierci Euzebiusza Słowackiego. burza Homerowa w nieśmiertelnej jego pieśni - burza, jaką zesłali bogowie na powracającego z wojny trojańskiej Odysa. (Por. Homer "Odyseja", pieśń V, w 257 i n.) Byron George (1788-#1824) - wielki poeta angielski, czołowy przedstawiciel romantyzmu w literaturze europejskiej. Tu aluzja do znanych w owym czasie podobizn Byrona lub ilustracji do jego dzieł. Cappelli Ludwik Alojzy (zm. 1838) z pochodzenia Włoch. Od 1804 r. wykładał na Uniwersytecie Wileńskim prawo cywilne i kryminalne, a od 1808 r. dodatkowo język i literaturę włoską na wydziale literatury i nauk wyzwolonych. Carraccii - nazwisko rodziny malarzy włoskich, działających w Ii poł. Xvi w. w Bolonii. Tu mowa prawdopodobnie o najzdolniejszym z nich Annibale Carracci (1560-#1609), autorze wielkiej galerii "Przygody miłosne bogów" w rzymskim Palazzo Farnese. Był autorem szeregu obrazów o tematyce biblijnej, mitologicznej, religijnej i rodzajowej. cyrulik (gr.) - felczer, domorosły lekarz data - tu: racja, powód, przyczyna dekret - tu: rozkaz, rozporządzenie, wyrok detronizacja (łac.) - pozbawienie panującego władzy donzella (wł.) - donna - pani; tu w znaczeniu ironicznym dykteryjka (łac.) - anegdotka, krótkie żartobliwe opowiadanie dymitowany (łac.) - oddany, przekazany prawnie spadkobiercy dystynkcja (łac.) - tu: wyróżnienie "Dziennik" - mowa o "Dzienniku Wileńskim", czasopiśmie wychodzącym w Wilnie w latach 1805-#1806 i 1815-#1830, poświęconym nauce, sztuce i literaturze. dziś po harapie - powiedzenie staropolskie: dziś wszystko skończone egzaltacja (łac.) - uniesienie, podniecenie emocjonalne ekarte (fr.) - rodzaj gry w karty w dwie osoby ekskuza (fr.) - tłumaczenie się, usprawiedliwienie, przeproszenie ekstyrpować (łac.) - radykalnie usunąć ekwipaż (fr.) - luksusowy powóz, pojazd elegia (gr.) - w starożytnej poezji rzymskiej utwór poetycki o tematyce miłosnej emancypowany (łac.) - uwolniony spod czyjejś władzy, z zależnego stosunku eminencja (łac.) - wysokość, przewielebność; tu użyte żartobliwie epigramat (gr.) - krótki, zazwyczaj lekki i dowcipny utwór poetycki o zaskakującej poincie, często o charakterze satyrycznym ~erard - założona ok. 1780 r. najbardziej znana i najstarsza z istniejących we Francji wytwórnia fortepianów Eugenia (gr.) - dosł.: dobrze urodzona Eurypides (ok. 480 do 40687 p.n.e.) - tragediopisarz grecki faktor (łac.) - tu: pośrednik do załatwiania różnych interesów, usłużny stręczyciel familia kurlandzka - rodzina pochodząca z Kurlandii, południowej części dawnych Inflant. W okresie Iii rozbioru (1795) Kurlandia stała się jedną z guberni cesarstwa rosyjskiego. familiantka - osoba pochodząca z bogatej i ustosunkowanej rodziny fanfaronada (fr.) - chełpienie się, przechwałki fenomen (gr.) - tu: zadziwiające zjawisko, osobliwy traf Fonberg Ignacy (1801-#1891) - uczeń i następca Jędrzeja Śniadeckiego na katedrze chemii w Wilnie. Po likwidacji Uniwersytetu (1832) profesor Akademii Medyko_Chirurgicznej do jej zamknięcia, tj. do 1842 r. Franciszka Rimini (Francesca da Rimini) - córka władcy Ravenny, która ze względów politycznych została zmuszona do poślubienia brzydkiego władcy Rimini, Gianciotto Malatesta. Francescę związało wielkie uczucie z bratem męża, pięknym Paolo. Mąż, przekonawszy się o zdradzie, zabił oboje kochanków. Fr~elon - z fr. fr~elon: truteń funkcje lekarskie, o których Molier wspomina - aluzja do komedii Moliera (1622-#1673) "Lekarz mimo woli" (1666) furore (wł.) - podziw, głośny sukces; zrobić furorę - odnieść sukces Golgota - skaliste wzgórze k. Jerozolimy, wg Ewangelii miejsce ukrzyżowania Chrystusa. Przysłowiowa jest droga, jaką odbył Chrystus niosąc swój krzyż na Golgotę. gordyjski węzeł - misterny węzeł zawiązany przez legendarnego króla frygijskiego Gordiusza w mieście Gordion; węzeł ten miał później przeciąć mieczem Aleksander Macedoński, stąd przecięciem gordyjskiego węzła nazywamy proste rozstrzygnięcie skomplikowanej sprawy. grafini (niem.) - hrabina Guido, właść. Reni Guido (1575-#1642) - malarz włoski, przedstawiciel szkoły bolońskiej w okresie wczesnego baroku. Twórca licznych malowideł ściennych ("Aurora" w Palazzo Rospigliosi w Rzymie), obrazów o tematyce religijnej i historycznej oraz portretów ("Beatrix Cenci"). Heloiza i Abelard - autentyczni bohaterowie dramatycznego romansu - wybitny filozof i teolog francuski Pierre Abelard (1079-#1142) i jego 17_letnia uczennica Heloiza. Rozdzieleni po tragicznych przejściach kochankowie złożyli śluby zakonne i pozostali sobie wierni do końca życia. Miłość ich była wielokrotnie opiewana w literaturze. herboryzować (łac.) - zbierać i suszyć rośliny do zielnika Hero i Leander - para nieszczęśliwie zakochanych, występujących w utworze poety greckiego Muzajosa. Kochankowie mieszkali w miastach leżących po dwóch stronach Hellespontu (dziś: Dardanele). Co noc Leander przebywał cieśninę, dążąc na spotkanie z Hero. Gdy pewnego razu zabłądził i utonął, Hero popełniła samobójstwo skacząc z wieży. heroina (gr.) - bohaterka Horacy (65-#8 p.n.e.) - jeden z największych liryków rzymskich. Sławę swą zawdzięcza Horacy pieśniom o tematyce biesiadnej, refleksyjnej i erotycznej. hreczkosiej - gospodarz wiejski zasiedziały na wsi Hugo Victor (1802-#1885) - francuski poeta, dramaturg i powieściopisarz hybryda (łac.) - mieszaniec, osobnik pochodzący ze skrzyżowania różnych ras lub gatunków id~ee fixe (fr.) - chorobliwe opanowanie psychiki przez jakąś stale powracającą myśl indult (łac.) - zezwolenie władzy duchownej na odstąpienie od przepisów kościelnych, udzielane w pewnych szczególnych wypadkach interpelujący (łac.) - tu: pytający kanwa (fr.) - sztywna tkanina siatkowa z grubych nici, używana jako podkład do wyszywania i robót włóczkowych kapturowe szlachectwo - w Xvii i Xviii w. powstawały w Polsce w okresach bezkrólewia tzw. sądy kapturowe. W trybunale tych sądów zasiadał przeważnie gmin szlachecki. Stąd określenie "kapturowe szlachectwo" oznacza przynależność do najniższej warstwy szlachty. karuk (ros.) - klej otrzymywany z wygotowanych części pęcherzy rybnych, odpadków skór, rogów i kości zwierzęcych katakomby, katakumby (gr.) - podziemne grobowce. Podczas prześladowań chrześcijan katakumby stały się dla nich schronieniem i zarazem miejscem grzebania męczenników. kocz - półkryty, zwykle elegancki powóz dwu_ cztero_ lub sześciokonny kompilator (łac.) - osoba wykonująca pracę będącą zestawieniem fragmentów innych dzieł konsultacja (łac.) - tu: zasięgnięcie porady lekarza konsyliarz (łac.) - grzecznościowy tytuł lekarza konsystorz - urząd przy kurii biskupiej załatwiający sprawy kościelno_sądowe kontuzja (łac.) - stłuczenie, uszkodzenie ciała wskutek uderzenia, nie wywołujące zranienia konwent (łac.) - zespół mnichów danego klasztoru, zakon kościół Franciszkanów - kościół ten mieścił się w Wilnie przy ulicy Franciszkańskiej kościół Św. Jana - kościół ten znajdował się w Wilnie na rogu ulic Świętojańskiej i Zamkowej. Krezus (zm. ok. 546 p.n.e.) - król Lidii. Wielkie bogactwa, jakie czerpał z kopalni złota w Lidii, sprawiły, że już w tradycji antycznej jego imię stało się synonimem bogacza. księgosusz - zaraźliwa choroba wirusowa przewodu pokarmowego zwierząt przeżuwających, głównie bydła Lamartine Alphonse Marie (1790-#1869) - pisarz francuski, jeden z twórców francuskiego romantyzmu. Łobojko Iwan (1786-#1861) - od 1822 r. profesor języka i literatury rosyjskiej na Uniwersytecie Wileńskim. Po zamknięciu Uniwersytetu (1832) wykładowca Akademii Medyko_Chirurgicznej. mamzella (fr.) - spolszczone mademoiselle: panienka, tutaj użyte ironicznie mantylka (hiszp.) - krótka peleryna kobieca Maria Stuart (1542-#1587) - królowa Szkocji i Francji, pretendentka do tronu Anglii. Uwięziona przez Elżbietę I, ścięta po 19 latach więzienia. mars - w przen.: groźna mina, zasępienie mecenas (łac.) - protektor i znawca literatury i sztuki. Nazwa ta pochodzi od C. C. Maecenasa, przyjaciela poetów łacińskich. mentor (gr.) - wychowawca metamorfoza (gr.) - przekształcenie, zmiana postaci metr (fr.) - nauczyciel Mianowski Mikołaj (1783-#1843) - profesor anatomii i fizjologii, potem położnictwa na Uniwersytecie Wileńskim. Dziekan, później rektor Akademii Medyko_Chirurgicznej. misterium (gr.) - tajemniczy obrządek Mitawa - miasto w Łotwie moje zapusty - słowa te w ustach panny młodej znaczyły, że chce sobie użyć, zabawić się jak uczestnicy zapustów przed postem. mundsztuk, munsztuk (niem.) - rodzaj żelaznego wędzidła do kiełznania koni mury pijarskie i dominikańskie - klasztory Dominikanów i Pijarów mieściły się w Wilnie przy ulicy Dominikańskiej. Zbudowany w 1753 r. klasztor Dominikanów przeszedł w 1844 r. na własność miasta. Ufundowany w 1729 r. klasztor Pijarów został zamknięty w 1842 r. Ulica Dominikańska istotnie łączyła się z ulicą Franciszkańską. musztyn (litew.) - talar bity holenderski M~unnich Wilhelm Fryderyk - profesor literatury greckiej i łacińskiej na Uniwersytecie Wileńskim nektar (gr.) - tu: napój miłosny nicpotem - tu w znaczeniu przysłówkowym: źle, niedobrze niewola babilońska - 70_letni pobyt Żydów na wygnaniu w Babilonii (Vi w. p.n.e.). Niewolę babilońską zakończył podbój Babilonii przez króla perskiego Cyrusa, który pozwolił Żydom wrócić do kraju (ok. 536 p.n.e.). niezgluzowane - niezatarte, nie zniszczone nobilitacja (łac.) - nadanie szlachectwa osobie pochodzenia nieszlacheckiego; tu: szlachectwo nonum prematur in annum (łac.) - dzieła nie ogłaszać przed dziewiątym rokiem od napisania. Zalecenie Horacego w "Sztuce poetyckiej", w. 388. nowicjat (łac.) - okres próby, początek pracy w jakimś zawodzie około 1845 r. - podróż do Odessy odbył Kraszewski w 1843 r. opończa - rodzaj obszernego płaszcza bez rękawów, chroniącego od deszczu i kurzu orator (łac.) - mówca ordynariusz (łac.) - tu: lekarz kierujący leczeniem ostracyzm (gr.) - przen.: nieprzyjęcie lub wykluczenie kogoś przez otoczenie Owidiusz (43 p.n.e. - 17 lub 18 n.e.) - jeden z największych elegików rzymskich Pallas - P~allas Ath~ene, grecka bogini mądrości, rękodzieła i wojny patent (łac.) - tu: świadectwo ukończenia szkoły, studiów patron (łac.) - obrońca sądowy, adwokat pedant (gr.) - człowiek odznaczający się przesadną dokładnością, przywiązany do porządku w drobiazgach pedel (łac.) - dawn. woźny na uniwersytecie lub innych wyższych placówkach naukowych penaty (łac.) - tu: progi rodzinne period (gr.) - okres pisarz prowentowy - urzędnik prywatny, oficjalista prowadzący kontrolę dochodów majątku ziemskiego podagra (gr.) - artretyzm nóg pręgierz (niem.) - słup, przy którym wystawiano na widok publiczny przestępców i wymierzano chłostę prywacja (łac.) - wyrzekanie się, odmawianie sobie czegoś przedmieście Snipiskie - właść. Śnipiszki, przedmieście Wilna przytomni - obecni purytanin (łac.) - przen.: człowiek surowych, niezachwianych zasad "Raj utracony" - poemat napisany w 1667 r. przez wybitnego poetę angielskiego Johna Miltona (1608-#1674) raptularz (łac.) - brulion, brulion listu regestrować (łac.) - spisywać rekuza (łac.) - odmowa dana starającemu się o rękę panny rekwizycja (łac.) - tu: przymusowe zajęcie, zabranie Remedia amoris (łac.) - lekarstwa na miłość. Jest to zarazem tytuł dzieła Owidiusza. repetycja (łac.) - powtórzenie, powtórka reputacja (łac.) - opinia, sława, rozgłos rewers (łac.) - pokwitowanie na wypożyczony przedmiot lub pieniądze Robinson - "Robinson Crusoe", napisana w 1719 słynna powieść angielskiego pisarza Daniela Defoe (1660-#1731). Rossa - najstarszy i największy cmentarz wileński rozpadać się - tu: przepadać za kimś z miłości lub zachwytu różdżka - pałeczka mająca moc czarodziejską Scewola Mucjusz (Vi_V p.n.e.) - Caius Mucius Scaevola, legendarny bohater rzymski. Podczas oblężenia Rzymu przez Etrusków został schwytany. Gdy zagrożono mu torturami, włożył prawą rękę w ogień i pozwolił jej zgorzeć. Zapewnił przy tym króla Etrusków, że 300 innych Rzymian gotowych jest pójść jego śladem. Etruskowie przerwali oblężenie. Schiller Friedrich (1759- #1805) - wybitny niemiecki poeta, dramaturg i estetyk. Kraszewski ma tu na myśli jego dramat pt. "Zbójcy" (1777-#1780). sekstern (łac.) - tu: zeszyt sfinks - tu: istota zagadkowa, człowiek niepojęty sofista (gr.) - w przen.: ten, kto świadomie posługując się fałszywymi przesłankami, usiłuje udowadniać rzeczy nieprawdziwe sofizmat (gr.) - rozumowanie rozmyślnie zbudowane fałszywie, a pozornie wyglądające poprawnie sofka - niska, miękka kanapka bez poręczy soliter (fr.) - szlachetny kamień, zazwyczaj dużych rozmiarów brylant lub diament, zajmujący centralne miejsce w otoczeniu drobnych kamieni tego samego gatunku solo basso (wł.) - samotnie, sam jeden spencer (ang.) - krótki kaftan; nazwa jego pochodzi od nazwiska lorda Spencera. stacja - tu: dłuższe przebywanie w jakimś miejscu, postój stoicyzm (gr.) - tu: hart w niepowodzeniach i przeciwnościach, spokojne znoszenie cierpień i złego losu Sunt lacrimae rerum (łac.) - Są łzy dla naszych nieszczęść. Słowa wypowiedziane przez Eneasza na widok obrazów przedstawiających wojnę trojańską. (Por. Wergiliusz "Eneida", ks. I, w. 462.) surdut - wizytowy ubiór męski z ciemnego sukna sybaryta (gr.) - osoba lubująca się w zbytkownym wygodnym życiu. Nazwa pochodzi od kolonii greckiej Sybaris, której mieszkańcy słynęli z zamiłowania do przepychu. symptomat, symptom (gr.) - przejaw, objaw czegoś szarlataneria (fr.) - udawanie wiedzy, biegłości w sztuce lekarskiej; szalbierstwo, krętactwo Talleyrand_P~erigord Charles (1754-#1838) - francuski mąż stanu, wybitny dyplomata. W swych poczynaniach odznaczał się cynizmem i bezwzględnością, popełnił szereg malwersacji i nadużyć. tarcica - grube deski otrzymywane przez podłużne przecięcie okrąglaków tołubek - domowy ciepły kaftan na chłodne dni, najczęściej podbity futrem truteń - tu: nicpoń, bałwan, błazen tyfoidalna gorączka - dur brzuszny ulica Wielka, Franciszkańska - autentyczne nazwy ulic wileńskich uszak - umocowana w murze rama drzwi albo okna; futryna veto (łac.) - nie pozwalam, zabraniam villegiatura (wł.) - właść. villeggiatura: letnisko, pobyt latem na wsi dla wypoczynku wiersz do Lidii - Lidia była adresatką wielu pieśni i ód Horacego wody emskie - stosowane przy schorzeniach dróg oddechowych wody z uzdrowiska Ems w Niemczech wolant (fr.) - piłka korkowa przetkana piórkami, którą przy pomocy rakiety przerzuca się przez siatkę wyforować (wł.) - wyrzucić wystawa - tu: front domu, weranda złote runo - wg mit. gr. na statku Argo wyruszyło pięćdziesięciu greckich bohaterów pod wodzą Jazona. Celem tej podróży było zdobycie runa złotego baranka. Przedsięwzięcie Argonautów stało się symbolem bohaterskich, pełnych przygód i niebezpieczeństw wypraw. zmizerniałeś pan na chlebie wdowim - aluzja do przysłowia: "U wdowy chleb gotowy, ale nie każdemu zdrowy". Żukowski Szymon Feliks (1782 do 1894) - profesor języka greckiego na Uniwersytecie Wileńskim. Część pierwsza Dzień był śliczny, wiosenny, wigilia Wniebowstąpienia, bzy rozkwitały wonne w ogrodzie, słowik zanosił się od śpiewu na gniazdku, rosy świeciły na liściach, niebo różowiało na wschodzie, cisza poprzedzająca dnia narodziny dawała usłyszeć i przenikliwy ów śpiew słowika zakochanego, i najmniejszy liścia szelest w ogrodzie. Wkradające się światło dzienne przez gęste gałęzi sploty do otwartych drzwi i okien obszernego pokoju na dole od ogrodu walczyło z czerwonawymi blaski kilku świec woskowych, stojących dokoła tapczana pokrytego kilimkiem, na którym leżało ciało zmarłego, średnich lat, mężczyzny. Znać trumna nie była jeszcze gotową i ciało złożono ubrane, okryte już jak na owę wielką podróż, na niskim, z tarcic zbitym tapczanie, niedostatni kilimek ledwie mógł go osłonić. Leżał ze złożonymi rękami, z krzyżem w nich, w szarej kapocie, mężczyzna silny jeszcze, ale życiem znękany. Twarz żółta, skrzepła, z wyrazem bólu i jakby przerażenia. Wycierpieć musiał wiele, bo lice było okryte przedwczesnymi zmarszczkami, głowa na pół wypełzła, pół siwa, a mimo to wieku na niej podeszłego znać nie było. Zwykle do trumny oblicze człowieka schodzi jakby uspokojone, na nim widać było troskę przedśmiertną, przylgłą i zastygłą na wieki w chwili konania do chmurnego czoła i ust zaciśniętych. I ręce, które ubogi mosiężny krzyż trzymały, wychudłe były, żółte, kościste, jak u człowieka, który wprzód długo chorował i męczył się życiem. Izba, w której umarły spoczywał, była uboga, choć dosyć obszerna. Może w niej dawniej mieszkało wesele i dostatek, dziś niemal nędza dawała się postrzegać. Na dwóch ścianach naprzeciw siebie obrazy Chrystusa i Matki Bolesnej sczernione pozostały może dlatego, że ich nikt zabrać nie chciał. Na kominie zamurowanym zegar nie idący od dawna, z pękatymi alabastrowymi słupkami, z których jeden był strzaskany. Przy drzwiach na ćwieku kropielniczka cynowa. U jednej ściany przyparty stół prosty, dębowy. W głowach nakryty serwetą wyszarzaną, był krzyż między świecami. W nogach katafalku na skórzanej poduszczynie, przez litość znać tam rzuconej, klęczało przytulonych do siebie dzieci dwoje i płakały chwilami, a znużone bardzo, wśród płaczu mimo woli zasypiały i budziły się, i płakały znowu. Starszy był już chłopak podrosły, lat mogący mieć trzynaście do czternastu, dziewczynka przy nim klęcząca nie zdawała się starszą nad osiem. Rysy obojga były boleścią i łzami wyszlachetnione jeszcze, a dziwnie piękne, choć cierpienie, a może i niedostatek wychudził je i zmęczył. Chłopak czoło miał wyniosłe, oczy niebieskie, pełne, nos orli, usta małe i wyraz męskiej siły a odwagi poza łzami dziecinnymi. Dziewczę o czarnych ogromnych źrenicach i długich rzęsach, z twarzyczką okrągłą, wyglądało jak na obrazach aniołki. Włosy jej rozbiegły się po ramionach i okrywały białe plecy, które prosta perkalowa sukieneczka osłaniała. Ranek wiosenny był nieco chłodny, drzwi i okna poroztwierane, a dzieci, płacząc, drżały i cisnęły się jedno do drugiego. Niekiedy oko chłopca padło na zmartwiałe rysy ojcowskie i zatrzymało się na nich, jakby je zapamiętać chciało, a łza rosiła mu policzki. Dziewczynka, co spojrzała, to rączki wyciągała ku stopom ojcowskim i szlochała. We drzwiach drugiego pokoju klęczała o uszak oparta kobieta niemłoda, zapłakana i z żalu tracąca prawie przytomność. Chciała się ona modlić na książce i nie mogła, bo co wzięła ją do rąk, to łzy zakryły wyrazy i padała prawie na posadzkę, usiłując strzymać głośne łkanie, znać, żeby dzieciom nie dodawać żalu. Po chwili, uśmierzywszy wybuch, podnosiła się i spoglądała niespokojnie na dzieci, a widok ich nowe łzy wywoływał. W całym dworze długo, bardzo długo było tak cicho i słowik tylko śpiewał, a dzieci płakały i umarły spał snem wiekuistym, kobieta jęczała w progu. Znużeni ludzie dworscy, może ostatnimi chwilami konania i choroby, popadali gdzieś po kątach dla wypoczynku. Słońce podnosiło się powoli, zwiastując dzień pogodny a gorący. Na dachach zaczęły klekotać bociany. Ucho kobiety z dala dosłyszało jakby turkot powozu, który głośniej odbił się na mostku i opodal nieco od dworu przystanął. W chwilę potem chłopak ubrany ubogo, w siwym spencerku, przyszedł coś szepnąć kobiecie, która wstała, poszła cicho do dzieci i tuląc je do siebie, a coś im mówiąc do ucha z kolei, wpół zdrętwiała, bezwładna, opierające się wyprowadziła do drugiej izby. - Miciu, tyś starszy - rzekła do chłopca - weź Lucię za rękę i idźcie do ciotki, ciotka czeka na folwarku. - Moja Orchoniu - zawołała dziewczynka - ale my, ale my nie mamy cioci. - Luciu, serce, ja ci mówiłam, macie ich nawet dwie, macie stryjaszka, oni wam teraz ojca zastąpią. - A! moja Orchoniu - rzucając się ku niej z płaczem, poczęło dziewczę - my ich ani znamy, ani wiemy, ani tu nigdy, nigdy nie byli. Ojciec mówił zawsze: - Nie macie krewnych, nie mamy nikogo. - Ojciec tak mówił - szepnęła Orchowska - dlatego, żebyście się nauczyli na nikogo nie spuszczać, tylko na własną pracę i opiekę Bożą. A że nie bywali tu, bo... bo nie mogli, bo nie mieli czasu, bo się to tak złożyło. Chodźcie więc do cioci Łomickiej, upadnijcie do nóg i bądźcie jej posłuszne. Micio obejrzał się ku drzwiom drugiego pokoju, jakby mu żal było ojca odstąpić. Lucia płakała, ale Orchowska, z wolna je popychając, wyprowadziła ze dworu na dziedziniec. Tu między starymi topolami stał folwark stary jak one, z porosłym mchem dachem, przekrzywiony i pochyły. Przed drzwiami jego zaprzężona trzema końmi bryka zatrzymała się właśnie i furman koniom chudym siano zarzucał na ziemi, obejrzawszy się, że ich tu nie będzie miał gdzie zaprowadzić i wyprząc. W istocie, zabudowania były nędzne i małe, a koło nich stały i tak wozy, których konie się pasły z worków na szyjach uwiązanych. Na folwarku, w małej izdebce ekonoma, na stołku siedziała kobieta niemłoda, jeszcze po podróży nie rozebrana, z twarzą czerwoną od płaczu i zmęczenia. Zamyślona, z załamanymi rękami, spuszczoną głową, zdawała się dumać, co począć dalej. Niekiedy oczyma rzuciła dokoła na otaczające ją ubóstwo i westchnęła. Wtem weszły dzieci, popychane raczej, niż prowadzone przez Orchowską. Kobieta, zobaczywszy je, zakryła twarz i zapłakała. One stały, obawiając się do niej przystąpić. Już Orchowska miała je posunąć, aby się z przybyłą przywitały, gdy na podwórzu zahuczało i powóz się zatoczył czterokonny z tłumokiem, z siedzącą w nim kobietą, przy której odsunięta nieco, obwinięta chustką, mieściła się jak najmniej chcąc miejsca zajmować, służąca. W małym podwórku ledwie się powóz i konie zawrócić mogły, nie umiano ich pomieścić. Siedząca w powozie kobieta, do której po rozkazy przyszedł lokaj, zsiadłszy z kozłów - wahała się, co mu ma odpowiedzieć, oglądała się jak przestraszona, szukając oczyma miejscowej służby. W gmachu stał tylko zobojętniały jakiś, smutny ów chłopak w spancerku szarym. Ale na turkot powozu, dzieci zostawując w izdebce, wyszła stara Orchowska i przysunęła się do siedzącej w nim pani. - Zapewne tutejsza? - spytała, spojrzawszy na nią, kobieta. - Tak jest, jaśnie wielmożna pani. - Gdzież tu zajechać? gdzie wysiąść? proszę asani? - A! gdzież - cichym głosem odpowiedziała wzdychając stara ochmistrzyni. - Już to prawdziwie powiedzieć nie umiem, bo tu u nas tak ciasno. We dworze, proszę jaśnie pani, w największym pokoju ciało złożone, pokoje jegomości nieboszczyka popieczętowali wczoraj sądowi, obok to jaśnie pani będzie przykro, bo tuż leży nieboszczyk. Na folwarku jedna izba, tam już jaśnie pani Łomnicka jest i dzieci tam zaprowadziłam, może by jaśnie pani raczyła chyba. Kobieta w powozie stęknęła podnosząc się, obejrzała, konieczność wysiądzenia na folwark znać jej była przykrą. Nie odpowiedziała nic, mruczała sama do siebie. Lokaj stał u drzwiczek, konie się kręciły, ciągnąc ku stajence. Namyśliwszy się nieco, jaśnie pani nareszcie wskazała, aby jej drzwiczki otworzono, lokaj podał rękę, wysiadła. Zamyślona poczęła iść ku folwarkowi, zatrzymując się po drodze, jakby wahała jeszcze i nie wiedziała, co zrobi z sobą. Orchowska szła za nią. - Więc gdzie? tu? - zapytała wskazując na drzwi folwarku. Stara poszła przodem. Gdy drzwi do izdebki się otwarły, ujrzeli pierwej przybyłą panią stojącą już, jakby oczekiwała na tę, która teraz przyjechała. Z dala zmierzyły się oczyma milczące. Izdebka, w której się spotkać miały, była szczupła, część jej zajmowały sprzęty ekonoma, duży stół w środku i inne gospodarskie przybory. Dzieci, korzystając z zamieszania, odsuwały się ku szafie stojącej u drzwi i zaparły do kątka. Ekonom wyszedł. Dwie panie więc znalazły się same tylko z dziećmi i Orchowską, która zatrzymywała się, ociągając u progu. Patrzały ciągle z wyrazem zakłopotania i gniewu na siebie, jakby coś chciały począć mówić i obawiały się niepotrzebnych świadków. Wreszcie przytomność tej pani, która przybyła powozem czterema końmi, wywiodła obie z kłopotliwego położenia. Więcej obyta ze światem, powitała skinieniem głowy drugą kobietę, przybyłą bryczką, naprędce uściskała dzieci, dając znać Orchowskiej, aby je z sobą zabrała, i rzuciła się na drugi próżny stołek przy stole ekonoma. Drzwi się zamknęły, dwie kobiety pozostały sam na sam, milczące. Znowu zmierzyły się oczami ciekawymi. Pani Łomicka, przybyła bryczką, czekała, aż druga rozpocznie rozmowę. - No i tak nieszczęśliwy Paweł skończył biedne życie - wzdychając zawołała pani Babińska, która przyjechała powozem. - A my po długich latach spotykamy się przynajmniej u jego katafalku - dosyć kwaśno odpowiedziała Łomicka. - Moja Łomicka - przerwała, chmurząc czoło i poprawiając na sobie suknie z niecierpliwością, pani Babińska - nie czas to ani miejsce do wymówek. - Ja też żadnych nie czynię, żadnych, to prosta tylko uwaga - ofuknęła się odwracając nieco Łomicka i twarzą obróciła w drugą stronę. Przypatrując się teraz dwom paniom, których fizjognomie na pozór różne się wydawały, można było dostrzec w nich rysy familijne i wielkie do siebie podobieństwo. Pani Łomicka była starszą może o lat kilka, ale wiek je zbliżył do siebie - różnica wydawała się małą. Większą uczyniło znać życie odmienne. Łomicka ubrana była ubogo, Babińska bardzo wykwintnie, ze staraniem i chęcią popisu. Pierwszej twarz była blada i żółta, drugiej rumiana i pełna, na ogół zarówno czytać było można wyraz drażliwości zbytecznej i dumy, u jednej pochodzącej z ubóstwa, u drugiej z zamożności. Dwa te rodzaje uczucia, które rodzi zarówno dostatek i znaczenie, jak ubóstwo i odepchnięcie - schodzą się ze sobą w jednym chłodzie i pogardzie. Oczy obu pań okazywały ku sobie wstręt i niechęć, może tylko uroczystością tej chwili tamowaną. Zmilkły na chwilę. - Otóż skutki nieszczęsnego uporu nieboszczyka - rzekła pani Babińska. - Dzieci bez sposobu do życia spadną jak ciężar nieuchronny na familią, a kto temu winien? - Dajmy pokój umarłym - odezwała się Łomicka - jesteśmy też ubodzy, ale gdy będzie trzeba, to dzieci brata mojego weźmiemy. - Przecież i ja im chleba kawałka nie pożałuję, choć mam własne dziecię - zaczęła druga - ale co prawda, to prawda. Paweł dobrowolnie zerwał z całą rodziną. - Dajmy pokój umarłym - powtórzyła pani Łomicka - nie po tośmy tu, spodziewam się, przybyły. Rozmowa, jakoś idąca coraz ostrzej, byłaby może doszła do niepotrzebnych z obu stron przymówek, gdyby trzeci już powóz nie zahuczał na moście. Na ciasnym dziedzińczyku nie mógł się on już pomieścić, woźnica więc zatrzymał się u mostu zaraz, a z powozu wychylił głowę mężczyzna jeszcze niestary i obejrzawszy się dokoła, lokajowi w liberii kazał powóz otworzyć i wysiadł. Rozglądał się po domu i po wozach, które go poprzedziły, gdy Orchowska z dziećmi do niego podeszła. Na widok ich mężczyzna zbliżył się do Micia i prędko pocałowawszy go w głowę, potem Lucię tak samo, zapytał chłodno: - No, gdzież się tu podziać? hę? a to, widzę, Łomicka i Babińska już są? gdzież? gdzież? - Na folwarku, proszę jaśnie pana, w izbie ekonoma, bo we dworze nieboszczyk leży. Mężczyzna słusznej postawy, pięknie zbudowany, ubrany starannie, którego powóz i służba oznajmywały człowieka zamożnego, zawahał się, mruknął coś i poszedł na folwark. Wstępował właśnie na próg, gdy obie panie zamilkły były, otworzywszy drzwi, popatrzył i począł od: - Otóż i ja jestem, dzień dobry. Pani Łomicka i Babińska podały mu ręce w milczeniu. - Mój Boże, cóż to za bieda była u tego Pawła - rzekł mężczyzna rzucając czapkę na stół. - Ja tu nie byłem ani razu. Wiedziałem, że wioszczyna nędzna, ale tak, jak jest, tom sobie nie wyobrażał! Okrutna bieda być musiała. Jakże tu mógł nawet wyżyć na takiej dzierżawie? Ale nieboraczysko musiał się zamęczyć i dzieci pogubił... Ruszył ramionami. - Właśnie i ja to mówię - wtrąciła Babińska spoglądając na sąsiadkę - ale z nieboszczykiem nie było sposobu. - Tak, nie było sposobu, to prawda - rzekła Łomicka - nie my jego, ale on się przecie nas wyrzekł... tak, to wszystko prawda, a jednak dodam raz jeszcze, że o tym już mówić nie pora. - To nie gadajmy - przerwała, ku oknu się zwracając, Babińska. - No dobrze, ale po cóżeśmy się tu zjechali? - zawołał mężczyzna. - Pogrzeb musiemy sprawić i coś o dzieciach pomyśleć, to darmo. Jak było, to było, a nieboszczyk Paweł był bratem naszym. Ludzie by nas zahukali, gdybyśmy się go tak teraz zaparli, jak on nas się zapierał. Trzeba coś obmyśleć. - Ja z rodzeństwa jestem najuboższa - poczęła pani Łomicka żywo - i moich mam pięcioro dzieci, ale jeśli trzeba, to i tych dwoje sierot przytulę, o tym mowy nie ma. - Za pozwoleniem, ja też nie odmawiam, nie odmawiam - rzekła Babińska - nikt pani tego ciężaru nie narzuca, ale mi się zdaje, że sprawiedliwiej by było, abyśmy się dziećmi podzielili. - Ja bym nie odmówił wcale spełnienia obowiązku - odezwał się mężczyzna - mniejsza tam o koszt, lecz żona moja chorowita, my w domu nie siedzimy, ona nie lubi dzieci, co ja z nimi będę robił. Wiadomo wam, że swojego majątku nie mam, a choć ona mi nic nie odmawia, muszę się na to oglądać... tak! muszę się oglądać. - Ale zmiłujcież się, państwo - z przekąsem pewnym przerwała Łomicka - najprzód trzeba myśleć o nieboszczyku i spełnić względem niego obowiązek. Przecież ciało oczekuje pogrzebu. - Ja się tym już zająłem - rzekł przybyły - zajeżdżałem do księdza na probostwo i zamówiłem go. Trudno znowu na przepychy się zdobywać, ale przystojny pogrzeb będzie dziś. Cóż ja będę mu stypy wyprawiał za to, że z nami żyć nie chciał? Z sąsiedztwa, kto łaskaw, przyjedzie, przecież wiedzą, że nie żyje. Ot i po wszystkim. Ale tu - dodał - nawet, widzę, kawy nie dostać? hę? Zasztukał w okno na Orchowską. Staruszka weszła. - Powiedzże mi, asani, czy choć kawy nam dać nie możesz? hę? Stara westchnęła ręce łamiąc. - A gdzież u nas kawa być mogła? - szepnęła. - Dawnośmy jej nie kosztowali. Dobrze, gdyby dla dzieci był klejek i dostać można jajko jakie lub mleka trochę. Mężczyzna głową pokiwał patrząc na rodzeństwo. - Tu nie ma innej rady - zawołał - tylko pójść się pomodlić u katafalku, a potem jechać do miasteczka i tam czekać pogrzebu. Gdy wszystko będzie gotowe, ksiądz nam da znać. Moja asani... jakże się nazywasz? - Orchowska, do usług. - A tak, pani Orchowska, rozumie pani, po pogrzebie z dziećmi proszę do nas do miasteczka, tam się coś postanowi. To mówiąc, mężczyzna pośpiesznym krokiem, jakby się co prędzej chciał zbyć przykrego obowiązku, posunął się ku dworowi. Za nim, milcząc, poszły obie panie. Wszyscy uklękli na chwilę u tapczana, rzucili okiem na twarz zmarłego, pozakrywali czoła, jakby łzy tuląc, których podobno nie było, i powstawali, pośpieszając wyjść z zaduszonej sali na świeższe powietrze. Wkrótce i bryczka, i dwa powozy znowu się toczyły na powrót ode dworu ku miasteczku, a dzieci z Orchowską stały w ganku patrząc na nie i chłopiec w szarym spancerku, sparty o płot, obumarłym wejrzeniem ścigał oddalające się szybko zaprzęgi. We dworze słychać było śpiew żałosny i zabijanie trumny. Stolarz właśnie wieko jej przytwierdzał. Tegoż dnia wieczorem było już po pogrzebie. W obszernej izbie zajezdnego domu zgromadziła się rodzina nieboszczyka, którąśmy widzieli rano rozmawiającą na folwarku. Oprócz niej za stołem, w krześle z poręczami, zasiadał staruszek z siwymi włosy gładko zaczesanymi, w sukni duchownej, z twarzą wielce spokojną, acz smutnego wyrazu, w odzieży ubogiej bardzo i wyszarzanej. Pomimo iż na pierwszy rzut oka dobrowolne ubóstwo widać na nim było, okrywała go pełna wspaniałości powaga, która się szanować kazała. Wykwintne stroje mężczyzny i kobiety bynajmniej na nim nie czyniły wrażenia, a przytomni widocznie z jakąś obawą spoglądali na niego. - Darmo to mówić po ludzku o tym, w bawełnę obwijając - ozwał się starzec po chwili - mówmy o tych rzeczach tak, jak mnie o nich miłość prawdy i obowiązek chrześcijański mówić nakazują. Nieboszczyk winien nie był... człek zacny, uczciwy, prawy, pracowity, padł ofiarą obowiązku. W kilku słowach daje się opowiedzieć życie jego całe. Pokochał dziewczynę ubogą, ale poczciwą i pracowitą, wyście jej nie chcieli uznać za bratową i siostrę, bo nie była szlachcianką. Nawet według tych waszych idei bałamutnych o szlachectwie, o którym ewangelia Chrystusa Pana nic nie wie, nie mieliście słuszności, boć, wedle waszych tam praw tych, kobieta idzie za mężem i stając się jego żoną, w stan jego wchodzi, prawa podziela. Wam poczciwa jej siermięga śmierdziała, no... - Za pozwoleniem księdza kanonika, cóżeśmy my mogli przeciwko całemu światu? Tu nie o nas chodziło, ale o rodzinę. Świata przekonać ani naprawić nie mogliśmy... - Więc nie ma mowy o tym, rachujcie się sami z sumieniem waszym - dodał kanonik. - Coście zrobili, to zrobili, dość że ten człowiek, którego napoiliście goryczą, pełniąc obowiązek i stając w obronie żony, zerwać musiał z wami, aby jej przykrości oszczędzić. Żył, bił się z ubóstwem sam, bez pomocy. Utracił żonę, pracował dla dzieci, doznał przeciwieństwa losu i dokończył żywota. Zostały sieroty, hm? no, cóż myślicie? co myślicie z sierotami? Czy nie czas by na skruchę i umiarkowanie? - Mówiłam raz - ozwała się żywo pani Łomicka - mam pięcioro moich, jestem uboga, ale gdy potrzeba, to dzieci zabiorę. - A ja mówiłem raz - rzekł mężczyzna, pan Piotr Ordęski - że dzieci nie wezmę. Żona moja nie znosi dzieci, my nie siedzimy w domu, słowem, nie mogę. Ale na dzieci coś dam, chętnie dam, co mogę, uczynię. - Ja się od obowiązku nie uchylam - zawołała z powagą pani Babińska. - Mam syna, ale Bóg nam dał dosyć majątku, by i na wychowanie sierot stało. Pan brat możesz i nic nie dać, a pani siostra powinnaś o swoich pięciorgu myśleć, ja się o sieroty postaram. Więc nie ma mówić o czym. Co ja postanowię, to mój mąż przyjmie, tegom pewna. Powtarzam, nie ma mówić o czym, rzecz jest skończona. Zamilkli. Proboszcz chustkę szeroko rozwinął, popatrzał na nią, potem na panią Babińską i począł: - Bardzo to pięknie, ani słowa... bardzo pięknie. Waćpani dobrodziejka tylko sama czyniąc dobrze, drugim zasługi nie odbieraj. Każdy wedle sił. - Ale ja dam, ileż tam mam dać? no to dam! - zawołał mężczyzna. - Nic dawać nie potrzebujesz - odezwała się siostra - stanie nas na to. - Za pozwoleniem, niechże ja słowo powiem - cierpko poczęła Łomicka. - Nie ujmując pani siostrze, mnie się zdaje, że to nie dosyć powiedzieć: ja ich biorę, i potem rzucić na folwark bez dozoru, żeby się jejmości chłopaczek przy nich nie psuł. Ja dzieci, jeśli wezmę, będę je chować ze swoimi. I tak się należy. - A pani myślisz, że u mnie się zmarnują? - ofuknęła się pani Babińska. - Ale skądże data? skąd data? Czy może pani w myśli mojej siedzisz? Przecież nie powiedziałam, jak chować będę? Na panicza i pieszczoszka syna ani córki nie wychowam, ale ich na folwark nie wyrzucę. Cóż to znowu za domysły i warunki? Siostry spojrzały sobie w oczy. Łomicka uśmiechnęła się ruszając ramionami. - Domysły, moja pani - rzekła - są oparte na tym, iż się znamy. - A pfe! a pfe! - przerwał kanonik - czy to się godzi? hę? Siostry? - Tu chodzi o los sierot! - krzyknęŁa Łomicka. - Już waćpani, chowając je ze swoim pięciorgiem, lepszego im byś nie dała losu - przerwała Babińska. - Przymówka do mojego ubóstwa - zawołała Łomicka - ale mnie ono milsze niż miliony zarobione, z pozwoleniem, na trzodzie chlewnej! Pani Babińska zerwała się z krzesła, mężczyzna się zżymał, ksiądz wstał. - A wstydźcież się - zawołał głosem powagi pełnym - dałyżbyście pokój, jak wam nie wstyd, przyjechałyście na pogrzeb ze łzami i jeszcze się tu kłócicie, o co? o co? Alboż to zarobek uczciwy na świni gorszy od zarobku na pszenicy? Bóg z wami! Co to za gadanie! pfe! Trzebaż wam przypominać, żeście siostrami. - W istocie, nie zawadziłoby to, proszę księdza kanonika - dodała śmiejąc się Łomicka - bo ja moich obowiązków siostry nie zaniedbywałam, ale ze strony państwa Babińskich pono było inaczej. Żeśmy my ubodzy, że bryczką zajeżdżamy przed pałacyk, więc nie radzi nam tam byli i my też zrozumieliśmy to łatwo. A tak! tak! Nie lepiej i pan brat. - Ale dajże Łomicka pokój - zagrzmiał mężczyzna - ja ożeniłem się z osobą znacznej familii, więc nie bardzo mi to miło, gdy ubodzy krewni przyjadą świadczyć, że ja tam na fartuszku siedzę. Są pewne wymagania towarzyskie, do których się należy zastosować. - Tym bardziej - dorzucił ksiądz żartobliwie - iż pani Łomicka właśnie tak pono postępowała z nieboszczką bratową, jak wy z nią. - Mój ojcze, toć była chłopka... - A Adam był kmieciem Bożym i my wszyscy równie bodajbyśmy Bożymi byli chłopami, moja dobrodziejko! Tak! tak - ozwał się ksiądz - porzućcie to gadanie, porzućcie! Zgroza i zgorszenie! Łomicka siadła zwracając się ku oknu, pan Piotr Ordęski począł się przechadzać po izbie żywo, kanonik siadł, Babińska rzekła: - No, więc ja dzieci biorę. - A Pan Bóg ci to nagrodzi - rzekł ksiądz. - Bierze, aby ludzie mówili: - Ot, widzicie, jaka ta Babińska uczciwa, jacy to ludzie szlachetni. Brat z nimi nie żył, a oni po śmierci sieroty jego przytulili. I dodadzą jeszcze: - Brat majętny nie pomyślał o tym, siostra druga ręce umyła. Babińscy wspaniałomyślni... państwo Babińscy! - Antosiu - wybuchnęła Babińska nagle - nie zmuszaj mnie do powiedzenia ci gorzkiej prawdy, bo, jak Boga kocham, powiem. - Ano proszę, proszę, mów - roześmiała się Łomicka, wstała z krzesła i dygnęła. Ale w chwili, gdy Babińska się już z czymś gorzkim miała odezwać, kanonik położył veto. - Dosyć tego! dosyć! o kobiety niepomiarkowane i zgryźliwe. Co to jest! Powagą moją wzbraniam wszelkich wymówek. Obie siostry usiadły, brat zapalił cygaro. - Obstaję przy tym - odezwał się - bym w pewnej części przyłożył się do utrzymania sierot. Dam coś. - Tymczasem weź na siebie zlikwidowanie interesów brata, to lepiej zrobisz - rzekł ksiądz - później, gdy będzie potrzeba, zajmiesz się losem syna, pomożesz córce, teraz to nawet lepiej, iż razem idą dzieci, bo przywiązane bardzo do siebie biedne sierotki. Kanonik wstał z krzesła uśmiechnięty łagodnie. - MOje panie - odezwał się - uczyńcie to dla pamięci nieboszczyka i dla miłości Bożej, abyście sobie jak siostry szczerze, zapomniawszy uraz, ręce podały. Rodzeństwem jesteście. Więcej nad troje was na świecie nie ma. Bóg kochać się przykazał, spełnijcie przykazanie. Godziż się to, ażeby ludzie, dlatego że ich położenie przypadkowe na różnych stawi stopniach, waśnili się o takie dzieciństwa? Chowaliście się razem, krew jedna w was płynie. Pax vobis (łac. Pokój z wami)! pax! pax! pax! Babińska spojrzała na Łomicką, Łomicka na Babińską, która wprzódy krok uczyni, pan Piotr stał zimny, ale gotowy do zgody. W ostatku Łomicka rękę wyciągnęła. Dwie zimne dłonie uścisnęły się lekko. Brat przystąpił, ale słowa jakoś wyrzec nie mogli. Znać było, że ulegli woli i rozkazowi duchownego, ale w sercach ich zostały dawne uczucia, które się tylko schowały, jak ślimacze rogi, na chwilę. Kanonik popatrzał i nie czekał dłużej, wziął za kapelusz i ukłoniwszy się, wysunął z wolna z izby, zostawiając ich sam na sam z sobą. Zaledwie odszedł kilka kroków od zajezdnego domu, idąc powoli ku plebanii, gdy na drodze od bliskiej wioseczki postrzegł idącą Orchowską, która za ręce dzieci prowadziła z sobą - zatrzymał się więc, póki nie nadeszły, i milczący począł je całować, aż łza z oczów pociekła. Micio miał spuszczoną głowę i twarz smutną. Kanonik z lekka ją podnosił i popatrzył mu w oczy. - Zacząłeś już czternasty rok, nieprawdaż? - począł z cicha. - W tym wieku przychodzi rozeznanie, powinieneś rozumieć i czuć położenie swoje i siostry. Jest was dwoje na świecie, tyś jej opiekun, o tym nigdy nie masz zapomnieć... masz obowiązki. Rozumiesz? - Rozumiem, księże kanoniku - odezwał się chłopak z wolna i zastanawiając się nad każdym wyrazem. - Rozumiem, ojciec nieboszczyk kilka razy mi to powtórzył w chorobie. Już ja Lusi nie opuszczę, a jak wyrosnę, to ją wezmę do siebie do domu i będziemy razem mieszkali i żyli. - Tak, ale do tego czasu trzeba, żebyś się uczył pilnie, aby na własny kawałek chleba umieć zarobić - mówił staruszek. - Ciotka Babińska bierze was oboje do siebie. Dzieci popatrzyły się nie odpowiadając. - Trzeba być wdzięcznym za to, powolnym, łagodnym i zasłużyć na tę jej łaskę - dodał kanonik. - W cudzym domu, choćby krewnym, gdzie was przez miłosierdzie przytulą, trzeba się zachować pamiętając na to. Chłopak słuchał nic nie odpowiadając. Orchowska płakała i nie mogła się wstrzymać, by nie przerwać kanonikowi. - A! ojcze drogi - poczęła płacząc ciągle - pani Babińska! Babińska... o! mój Boże, jak to tam dzieciom będzie... wątpię, żeby ona mnie z nimi zabrać chciała, a one tak do mnie przywykły i ja do nich. Rozstać się trudno! pomyśleć nawet o tym, to się serce kraje. Gdyby ojciec dobrodziej za mną się wstawił, niechby mi tam jakiego kątka pozwolili... ja jeść niewiele potrzebuję, odzieży mi jeszcze starczy na długo, przynajmniej bym na dzieci najrzeć mogła. Boć to wiadomo, księże kanoniku, tam obcy nigdy nad nimi tego dozoru mieć nie będą... - Już tego nie wiem, czy waćpanią wziąść zechcą - odezwał się ksiądz - z góry im ten warunek narzucać niepodobna, boć dobrze jeszcze, że dzieci biorą. Wracać mi z tym nie wypada. Proś jejmość sama, a ja przy zręczności poprę jej żądanie. To mówiąc, kanonik zamyślony się oddalił, a dzieci, tuląc się do staruszki, poszły do zajezdnego domu. Tu zawarta za pośrednictwem duchownego zgoda trwała jeszcze, ale nie zbliżyła wiele rodzeństwa do siebie. Po długim zobojętnieniu trudno było od razu przystać i do serdeczności powrócić. Pan Piotr Ordęski chodził po pokoju z cygarem, a dwie panie, cedząc słówka, spoglądały na siebie z nieufnością i odrazą źle pokrywaną. Drzwi się otworzyły, weszła Orchowska z dziećmi, które strwożone, spoglądając na panie ciotki, pozostały u progu. Babińska skinęła, aby się zbliżyły. - Idźże, Miciu. Ciotce do nóg upadnij - szepnęła Orchowska - podziękuj... Popychane niebożątka poszły w istocie. Babińska nie miała złego serca, łzy jej na powieki wytrysnęły i wzięła dzieci, obejmując rękami, a przytuliła do siebie. - Jedziecie ze mną - rzekła - ale bądźcie grzeczne, a będzie wam dobrze. Micio w rękę ciotkę pocałował. - Jeśli już ciotka tak łaskawa na nas, biedne sieroty, niechże nam jeszcze jednę wyświadczy łaskę. - Cóż takiego? - zapytała ciotka. - Orchowska bardzo płacze, żeby mogła z nami jechać, Lusia do niej przywykła, my ją tak kochamy. - Ale, moje dziecko - zimno odparła Babińska - to trudno, żebym ja wszystkie sługi wasze zabierała dla was. Jest ich dość u mnie, na troskliwym dozorze wam nie zabraknie, zresztą... Orchowska, nie śmiejąc mówić, płakała. - To trudno - mówiła Babińska - to niepodobna... mamy sług dosyć... - Pani dobrodziejko - przebąknęła staruszka. - Ale nie mogę, nie mogę, nie trzeba dzieci do takich pieszczot przyzwyczajać... to darmo. Waćpani tylko zbierz rzeczy dziecinne i odeślij mi je tutaj. - Ja je sama przyniosę - odezwała się stara i pospieszyła za drzwi, ażeby ukryć płacz coraz się zwiększający. Dzieci chciały iść za nią, ale ciocia Babińska zatrzymała je silną dłonią. - Proszę zostać na miejscu. Siadajcie tam, na łóżku, pożegnacie Orchowską, gdy przyjdzie z rzeczami. To mówiąc, pani Babińska odwróciła się do siostry, jakby chciała tłumaczyć się przed nią. - Nie możemy sobie znowu zaplugawiać dworu takim ubóstwem - rzekła - ta stara niechlujna i wygląda jak żebraczka. Ja bym jej przy sobie nie zniosła. Zresztą i niepotrzebna, będzie komu na nie patrzeć. Nasz Martynianek to rówieśnik prawie Micia... jednolatki, a co do Lusi, ja sama koło niej chodzić będę. - Ale nim nawykną... - rzekł brat. - Nie trzeba pieścić, to najgorsza rzecz - przerwała Babińska - od razu niech się uczą życia. Czeka ich w nim więcej przejść bolesnych. To darmo... to darmo. Pani Łomicka westchnęła. Dzieci posiadały na łóżku i pobrawszy się za ręce, to spoglądały ze strachem po nie znanych krewnych, to popłakiwały. Tymczasem konie kazano zaprzęgać, bo pani Babińska zwłaszcza spieszyła się bardzo do domu, i gdy Orchowska z chłopakiem przyszła, niosąc rzeczy, już wszystko do odjazdu było gotowym. Siedem lat upłynęło od opisanego wypadku, siedem lat, które z trzynastoletniego Micia uczyniły dwudziestoletniego chłopaka, chlubiącego się, iż dwudziesty pierwszy zaczynał, a w istocie dojrzalszego, niż inni w dwudziestu kilku bywają. Lusia stała się piętnastoletnią panienką, a że pieszczone imię wyniesione z rodzicielskiego jeszcze domu, niewłaściwym było ubogiej kuzynce, na łasce państwa Babińskich zostającej, zwano ją panną Ludwiką Ordęską. W domu państwa Babińskich mało się od tych lat siedmiu zmieniło, prócz że młody Martynianek, przyszły spadkobierca obojga państwa, jedynak i ukochane ich dziecię, wyrósł też na pana Martyniana i wybierał się już w świat żywota swobodnego używać. Państwo Babińscy żyli oboje w szczęśliwej zgodzie i zobopólnej miłości jak za pierwszych czasów, a miłość ta zdawała się coraz ściślejszymi łączyć ich węzłami, bo była opartą na stosunku utrwalającym ją charakterów i wykształcenia. Musimy się cofnąć w przeszłość, ażeby dać poznać lepiej bohaterów naszego opowiadania. Ordęscy, stara i zamożna bardzo szlachta, posiadali dobra znaczne i żyli w najwyższych sferach społecznych, posiadając wszystkie warunki wymagane, by w nich byli dobrze przyjętymi. Lecz, jak u nas najczęściej się trafia, stosunki z zamożnymi, z magnatami, pociągnęły Ordęskich na wydatki przechodzące możność, dla utrzymania ich czyniono ofiary, majątek ucierpiał, nadrujnował się, przyszły złe czasy - runął. Już gdy się chwiał po śmierci starosty Ordęskiego, dzieciom potrzeba było jakąś przyszłość zapewnić, dwie córki i dwóch synów zostawali na łasce losu. Panny były starannie wychowane, jedna z nich wyszła za bogatego dorobkowicza, pana Babińskiego, kapturowego pono szlachcica wątpliwego klejnotu, druga za ubogiego Łomickiego, który miał jednę odłużoną wioszczynę. Piotr ożenił się bogato z panną, która się w nim pokochała więcej może dla powierzchowności niż innych przymiotów, bo tych skąpo mu wydzieliła natura. Paweł, mimo że mu bardzo mało zostało po rodzicach i że byłby mógł sobie znaleźć ożenienie dogodniejsze pod względem majątkowym, zakochał się w ubogiej dziewczynie, jak mówiono, córce włościanina, wychowanej w klasztorze i nad stan wykształconej. Rodzina czyniła, co tylko mogła, ażeby temu zapobiec - dla żony musiał z nią zerwać. Chodząc z dzierżawy na dzierżawę, biedował, męczył się, żonę postradał, a w końcu dzieci sierotami rzucił. Rodzina rozpierzchła mało się do siebie zbliżała. Pan Piotr, żonaty z familiantką i osobą wielce dumną, odsunąć się musiał od swoich, bo nawet bogaty Babiński w domu, który chorował na arystokratyczność, nie był dobrze widzianym. Łomiccy ubodzy, z pięciorgiem dzieci, niewiele mieli czasu i ochoty na stosunki ze światem, Babińscy żyli w pewnym kółku własnym. Stary Babiński był człek prosty, czytać wprawdzie i pisać umiał, ale nadto niewiele. Ojciec jego, jak powszechnie utrzymywano, zrobił całą fortunę na wieprzach. Kupował je, tuczył, handlował nimi, a że mu bardzo szło szczęśliwie i człowiek był oszczędny, dorobił się tak znacznych kapitałów, iż dobra kupił rozległe i wszedł nimi w obywatelstwo. Syna ani wiedział jak, ani czuł potrzeby wychowywać zbyt wykwintnie. Przeznaczał go na rolnika i gospodarza, a był tego przekonania, że wieśniakowi niewiele potrzeba oprócz zdrowia i ochoty do pracy, wziął więc do domu bakałarza, kazał uczyć czytać, pisać, czterech działań arytmetyki i na tym się skończyło. Młodzieniec, nie będąc nawet w szkołach, edukację rychło do pożądanego kresu doprowadził. Wyrósł ogromnie, spasł się wcześnie i wyglądał jak olbrzym. Twarz miał dosyć miłą, choć niezbyt rozumną, ale też sam doskonale wiedział, iż prochu nie wymyśli - nie miał do tego najmniejszej pretensji. Jeszcze ojciec żył, gdy Babiński żenić się zapragnął. Zobaczywszy raz w kościele pannę Ordęską, zakochał się w niej. Panna była wychowana starannie, rozumna, wymowna i miała imię szlacheckie, ale posagu bardzo mało. Stary Babiński nierad był małżeństwu, bo się spodziewał syna ożenić bogato, wszakże nie sprzeciwiał się, mając to przekonanie, iż syna powinien był rychło ożenić. Ze strony panny i jej rodziny, gdy się Babiński starać począł, czyniono trudności, ale młodzieniec naiwny miał trzy dobre wioski, z pewnością kapitały ojca, który jeszcze spekulował, choć już nie na wieprzach, i wydawał się wcale potulnym stworzeniem. Ostatnie szczególniej za nim przemawiało. W istocie człek był, jakkolwiek niewiele okrzesany, dobrego serca i charakteru łagodnego. Pannie się nie podobał tak bardzo, ale była ubogą i czuła, że się da prowadzić. Z góry zaraz starającego się jeszcze wzięła na mundsztuk i więcej się jej też nie wyrwał. Babiński tak był przejęty wyższością swej "kochasi", jak ją nazywał, tak ją uwielbiał, tak był szczęśliwy, że ten skarb posiadł, iż się cały oddał na jej posługi. Kochasia rozkazywała i nie znała opozycji. Wkrótce po ożenieniu, mimo uwag starego Babińskiego, który wystawie wszelkiej był przeciwny, pani kazała zbudować dwór nazwany pałacem, urządziła stajnie, powozy, służbę, dom na stopę bardzo świetną. Babiński znajdował to miłym, potrzebnym koniecznie dla takiej kobiety, jaką była jego żona, i pracował tylko, aby miała wszystko, czego zażądać mogła. Wstrzymywano się nieco, dopóki jeszcze żył stary Babiński, ale po jego śmierci pani projekta swe najśmielsze wykonać mogła bez przeszkody. Przezwano jednę wieś gwoli szlacheckim tradycjom Babinem Nowym, aby tym poprzeć nieco kruchą nobilitację. Założono park, wymalowano bladożółto pałac i herby znalazły się, gdzie tylko pomieścić je przyzwoicie było można. Babiński po ożenieniu odbył coś na kształt dopełniającego kursu edukacji, żona wyuczyła go form koniecznych, języka świata i wpoiła w niego tę zbawienną zasadę, że najwygodniej jest mówić mało, uśmiechem, chrząkaniem, ruchem głowy, pleców, ramion zastępując często mogące skompromitować próżne słowa. Babiński nabrał zewnętrznego poloru, a milczeniem zyskał sobie imię poważnego człowieka. Nigdy mu się nie trafiło ani żonie sprzeciwić, ani z nią w ciągu długiego już życia choć na chwilę poróżnić. Jejmość była dlań dobrą też żoną, ale się posługiwała bez litości i uczyniła zeń prawdę rzekłszy, ekonoma, do czego był w istocie stworzony. Gdy brat Paweł zmarł, zostawiając sierot dwoje, pani Babińska postanowiła, aby sobie zyskać imię u ludzi, zabrać sieroty i zająć się ich wychowaniem. Mieli jednego syna, który był rówieśnikiem Micia, a córka niewiele im mogła przyczynić kłopotu i wydatku. Zabrano więc do Babina oboje i rozpoczęło się po sąsiedztwie sławienie cnoty tych poczciwych Babińskich, którzy, choć brat z nimi nie żył, choć dzieci jego nigdy nie widzieli, wzięli wszakże je i zajęli się ich losem. W zamożnym domu na wsi dwoje sierot nie czyniły różnicy. Do Lusi pani Babińska guwernantki trzymać nie myślała i jak najprościej ją wychować zamierzyła na starym elementarzu i książce nabożnej. Do Martyniana był guwerner jeden i metr muzyki, ci, choć nie obowiązani, podjęli się z dobrej woli wychowania Micia, który miał bardzo dobre początki. Muzyk nawet, upodobawszy sobie śliczną Lusię, i ją trochę na fortepianie uczyć zaczął. A że sieroty służyły do popisu z dobroczynnością i miały być żywym świadectwem dobrego serca państwa, nie chowano ich po kątach. W pierwszych dniach strwożone, płaczące, wywołały nawet istotne współczucie u samej pani i jej dworze - nie było tak bardzo źle z początku. Do osłodzenia ich losu przyczyniła się i ta okoliczność, że stara Orchowska, która do tych dzieci była przywiązana niezmiernie i miała dla nich serce matki, nie mogąc wyżyć nie widząc swoich sierotek, poszła pieszo do Babina, a nie mogąc być przyjętą we dworze, u woźnicy dworskiego na komornym osiadła, aby na nie patrzeć choć z daleka. Przekradała się rankami, gdy państwo spali, do garderoby, czatowała na dzieci, służyła im. Chociaż to poświęcenie biednej starej, która za komorne płaciła pracą, wiadomym się stało wkrótce, pani Babińska udawała, że o tym nie wie, tolerowała wszakże Orchowską. Dzieci, gdy im było smutno, źle, gdy się potrzebowały poskarżyć, zapłakać, szukały starej swej przyjaciółki. Takie były początki ich życia w Babinie. Wszelkie stosunki w świecie, nim się ustalą i pewną formę przybiorą, potrzebują na to czasu, ale z dziećmi łatwiej i prędzej przychodzi się do porządku. Choć pani Babińska nie okazywała zbytniej czułości Lusi, dziewczę się do niej przyzwyczaiło i przywiązało, szczególniej zaś polubił ją sam pan Babiński, chociaż się z tym przed żoną nie wydawał, byłaby bowiem miała to uczucie za krzywdę wyrządzoną synowi jedynakowi, którego jedynie kochać, uwielbiać i rozpadać się nad nim było obowiązkiem ojca. Martynian, przyszły spadkobierca państwa Babińskich, coś wziął z matki i trochę z ojca. Z twarzy podobnym był do niego, ale umysłowo obiecywał nawet mamę prześcignąć. Po ojcu wziął dobre serce, po niej ochotę do pracy i wykształcenia, ciekawość świata i pańskie zachcianki. Lubił zawczasu elegancję, ubranie modne, ładne fraszki, zbytkowe zabawki i wyglądał paniczykowato, a że matka mu mawiała, iż na większym świecie wymagają nauki, że w salonach popłacają talenta, gorliwie się starał o nabycie jednych i drugich. Ksiądz kanonik, który czasem przyjeżdżał do Babina, bo samego pana bardzo lubił z jego prostotą i serdecznością, naganiał wychowanie syna. - Uczyć się, niech uczy, to zawsze mu się w świecie przyda - mówił - ale, na miłość Boga, panicza i eleganta tylko z niego nie róbcie. Po co go było z prostego Marcina przechrzciwać na Martyniana? Po co nazwyczajać do ładnych sukienek i panieńskich perfumek. Teraz na świecie nikt jutra niepewny, Bóg wie, co mu przyszłość gotuje. Choćby był najbogatszym, kto mu zaręczy, że fortuny nie straci, że pracować na chleb nie będzie zmuszony? A to potem zawada do wszystkiego i cierpienie, gdy się przyjdzie oduczać nałogów pańskich. Tych uwag wszakże pani słuchać nie chciała, milczała przez uszanowanie dla kanonika, a dziecku dostarczano, co zamarzyło. Szczęściem go to nie bardzo popsuło. Ojciec może w duszy był przeciwny takim pieszczotom, ale dogadzał, bo mama kazała. A że syna czule kochał, czynił to z serca. Przybycie Micia, który, bądź co bądź, musiał być przy Martynianku i z nim razem się chować, nie było rodzicom na rękę. Obawiano się o tego chłopca, nie znając go, ze strachem przypuszczano do towarzystwa jedynaka. Pierwszego dnia zaraz poznali się i poprzyjaźnili. Martynianek zajął się kuzynkiem mocno, znalazł w nim rówieśnika i towarzysza, za którym tęsknił. Matka wszakże przestrzegała, aby zbytniej poufałości nie dopuszczał. Byłby jej i sam Micio nie powziął, bo chłopak był nad swój wiek zastanawiający się, uważny i ostrożny. Wiedział, że był ubogim, powtarzano mu to ciągle i myślał o tym tylko, jak by co najprędzej wyuczyć się czegoś, a dla Lusi i dla siebie przyszłość zapewnić. Charakteru bojaźliwego przez pewną dumę, Micio był milczący i dojrzalszy o wiele od jedynaka. W domu przy chorym ojcu, który był jego pierwszym nauczycielem, wiele skorzystał. Ojciec mu pierwszy gorzki przedsmak świata i życia na sobie okazał. Nieboszczyk pan Paweł miał to, zdaje się, na sercu, aby dzieci od złudzeń uchronić, nieustannie więc Miciowi powtarzał, aby się od ludzi nic nie spodziewał, aby się ich strzegł, aby na siebie rachował tylko. Żyjąc odosobniony, nie mając się przed kim poskarżyć, znękany w ostatku chorobą, może nieoględnie kreślił przed dzieckiem te rozczarowujące obrazy, lecz powstrzymać się od tego nie mógł. Ból tryskał z każdego słowa biednego człowieka. Micio więc miał, nim przybył do Babina, głowę nabitą tym, że choćby dlań ludzie byli grzeczni, dobrzy, na ich serca nic liczyć nie był powinien ani się ku nim rozczulać. W chłopca główce młodej i to od razu było jasnym, że ciotka i wuj nie znali ich tak długo, więc nie bardzo ojca kochać musieli, a zatem i ich kochać nie mogli. Stara Orchowska, z którą Micio był poufalej, półsłówkami też w tym usposobieniu go utrzymywała. Choć z Martyniankiem byli bardzo dobrze, sierota trzymał się jakoś na ostrożności, grzecznie, lecz zawsze trochę chłodno. Babińska znajdowała od drugiego dnia, że chłopak wyglądał po wiejsku, że był dziki, że się na nim pochodzenie matki i natura chłopska odbijała. - Już to, mój drogi - szepnęła mężowi - niech on sobie tu przy Martynianku pobędzie jakiś czas, nie mam nic przeciwko temu, ale dla niego, jako ubogiego, inne wychowanie potrzebne. Pańskie dzieci mogą się w domu edukować, dla ubogich są szkoły. Nie ma nic lepszego jak ława szkolna, bo to uczy życia... - No, a czemuż Martynianka też nie oddamy, kochasiu? - spytał Babiński. - Proszęż cię, jedynak, delikatny i zupełnie w innym położeniu. - To prawda, kochasiu, to prawda. - A zresztą - dodała Babińska - nie bardzo bym rada, żeby przy nim tych manier nabrał nasz chłopak, bo to szorstkie jakieś, podejrzliwe, bojaźliwe, a jemu trzeba ogłady, śmiałości... - Tak, tak, jemu trzeba ogłady, kochasiu - westchnął, myśląc o sobie, Babiński - ja zawsze jeszcze żałuję, że jej nabyć nie mogłem. - Nie uwłaczaj sobie - rzekła żona - to prawda, że ci zawczasu jej w domu nadać nie mogli, nie każdemu się Bóg dał urodzić w rodzie, w którym ona już jest spadkowa, ale ty miałeś i masz szczęśliwy instynkt i nabrałeś tyle, ile ci do życia potrzeba, ogłady i przyzwoitości. - Ale bo ty dobra jesteś - rzekł rozczulony Babiński, całując żonę w rękę - ja wiem, że ja tobie wszystko winienem. W duszy mając także to przekonanie, jejmość nic już nie odpowiedziała, dodała tylko: - Mieczysława należy oddać do szkół, będzie to trochę kosztowało, ale cóż robić, lepiej grosza stracić, niż dopuścić niebezpieczny wpływ na dziecko. - Ale zapewne, kochasiu - rzekł posłuszny mąż - ale zapewne. - Pan Piotr też obiecywał, że się coś do utrzymania ich przyłoży, ja z niego wyciągnę... - Pan Piotr! - rozśmiał się, ręką w powietrzu kreśląc figurę zagadkową, Babiński - pan Piotr... - Co się tyczy Lusi, ta nam nie zawadzi. - Ale ładne dziecko, miłe dziecko, kochasiu - rzekł mąż - niech sobie będzie, niech się chowa. - No, ładna ona nie jest i miła, nie powiem - przerwała żona - kwaśna jak braciszek. Sądzę nawet, że gdy wyrośnie, zbrzydnie, bo to tam ta chłopska krew zawsze jeszcze jest. - Powiadaliście przecie, że matka jej pięknością swą waszego brata obałamuciła - dorzucił Babiński. - A! jaka tam była piękność! jaka to była piękność - wyrwała się żywo jejmość - gminna, ordynaryjna, żadnych rysów... tylko tyle, że to było młode, świeże, zdrowe... bo potem tak, słyszę, zbrzydła, że straszno było patrzeć. Mąż nic nie odpowiedział, sprzeciwiać się nie miał we zwyczaju, a przypomniał sobie, że biedną kobietę widział na kilka tygodni przed śmiercią wychudłą, wymizerniałą, przecież dziwnie zawsze i ujmująco wdzięczną, tak że się jej napatrzeć ludzie nie mogli. Lusia była do niej podobną, ale w niej jeszcze typ ten cudny wyszlachetniał, jakby na twarzy dziecięcia odbił się smutek matki, smutek, który tworzy anioły i opromienia ideały. Nie śmiał się i do tego przyznać Babiński, że dziecko mu się bardzo podobało. W kilka miesięcy po przybyciu sierot do Babina zapowiedziano już w domu i mówić o tym zaczęto głośno, że Micio do szkół do Lublina pojedzie. Wiadomość tę przyjął chłopak zrazu zamyślony, rozrachowując, co z tego może wyniknąć, pogadał potem z Orchowską, pomiarkował sam i ucieszył się. Szło mu tylko o to, że musiał siostrę opuścić, którą najczulej kochał, uspokoiła go tym staruszka, że przecież na wakacje i święta przyjeżdżać będzie, bo to obiecywano, a że ona zostanie, aby Lusi nie było smutno. - Tym sposobem - szepnęła Orchowska - Micio prędzej się w szkołach wyuczy, co potrzeba, i na własnych nogach może stanąć, to i Lusi z tym będzie lepiej. Bujnym marzeniom Micia dogadzała ta myśl, od dawna bowiem zamierzał, pilnie się ucząc, dojść do niezależności, przestać być na łasce i razem z siostrą co najrychlej z opieki krewnych się wyswobodzić. Nie było im tam źle, było może wygodniej niż w ubogim ojca domu, przecież często się obcy ten przytułek czuć dawał. Babińska bez miary gderała na Lusię pod pozorem wychowywania jej i przysposobiania do życia. O ile bez miary była powolną dla syna, o tyle surową dla sierotki. Z teorii jej wypadało, że należało kobiety wychowywać ostrzej i przygotowywać zawczasu do tego, co je nieuniknienie czekało. Choć sama na los swój uskarżać się nie mogła, nie omieszkiwała zawsze narzekać na poddaństwo kobiet, na despotyzm mężczyzn i na upośledzenie słabszej połowy rodzaju ludzkiego. Służyło jej to za wyborny pretekst do niezwykłej surowości w obejściu się z biedną Lusią, która zawczasu nabrała charakteru bojaźliwego, milczącego, skrytego prawie, mając do niego z natury skłonność. Jeśli się poskarżyła cicho i zapłakała, to tylko na rękach i w objęciach starej Orchowskiej, która regularnie co rana i co wieczora podsuwała się pode drzwi, aby swoję panienkę uściskać i drobne jej rączki ucałować. Ta miłość i poświęcenie dla dzieci starej ochmistrzyni zrazu zdawały się Babińskiej chwilowymi, prorokowała, że to się długo nie utrzyma. Gdy potem Orchowska i rok i drugi wytrwała ze swoją biedną i cichą ofiarą, pani Babińska inaczej to poczęła z pewnym przekąsem tłumaczyć. - Chce jej się koniecznie heroiną zostać - mawiała - i żeby ludzie o niej gadali, że się tak dla dzieci poświęca. Myśli może, iż tym sposobem pozyszcze sobie u mnie miejsce i wkręci się do dworu. Ale ja tych komedyj nie lubię. Udaję, że nie wiem i nie widzę, i jeśli sądzi, że mnie rozczuli, to się bardzo myli. W istocie poczciwej Orchowskiej na myśl nigdy nic podobnego nie przyszło, słuchała serca tylko, przywiązała się do dzieci - nie miała z rodziny nikogo i poszła za nimi. Trwała więc na swym stanowisku, żyła na komornym, a łagodnością i pracowitością a gospodarnością swoją tak potrafiła pozyskać tych, u których w alkierzu mieszkała, że po dwóch leciech, nawykłszy do niej, uważając ją jakby za krewnę, za nic by jej odejść nie pozwolili. Prości ludzie umieli też serce w niej ocenić. Gdy po raz pierwszy Miciowi przyszło do szkół wyjeżdżać i z siostrą się rozdzielać, dzieci prawie rozerwać nie było można. Lusia płakała wieszając mu się na szyi, chłopakowi łzy kręciły się w oczach. Ciocia Babińska z niecierpliwości wołała: - Ale dosyćże mi już tych przesadzonych czułości! Martynianek też towarzysza zabaw i przechadzek żałował bardzo, obdarzył go czym tylko wolno mu było wyposażyć krewnego, przeprowadzał konno i prawie zapragnął sam z nim jechać do szkół, tak mu po Miciu tęskno było. Chłopiec, pierwszy raz sam rzucony w świat, modlił się i przyrzekał sobie najuroczyściej nikomu się w nauce nie dać wyprzedzić, aby co prędzej o swoich siłach pójść w świat! Prędko przebiegły te lata nauki. Mieczysław skończył szkoły świetnie, wyrósł, dojrzał, zmężniał. Chociaż w ostatnich dwóch latach już zyskał korepetycje i z nich się bez pomocy Babińskich mógł utrzymać, podziękowawszy im zaraz za ich łaski i oświadczając, że sam sobie dać rady potrafi, chociaż profesorowie zaręczali mu, iż mógłby, pozostawszy przy szkole, z lekcji się i nadal utrzymywać - pojechał do uniwersytetu. Od dwóch już lat rozpoczął medycynę i po trzech miał nadzieję, że łatwo nią na chleb dla siebie i siostry zarobi. Pracował ogromnie, a że nawet bez talentu trud daje siły nowe, Miciowi zaś nie zbywało na nim, liczono go do najwięcej obiecujących uczniów akademii, a profesorowie już go prawie jako przyszłego kolegę uważali. Przepowiadano mu adiunkta miejsce, a później katedrę w wydziale, który sobie obrał. Praktyka i miejsce takie dawały od razu zamożność. Przyszłość świetnie zdawała się rozwijać przed Mieczysławem, który gorąco się jej dobijał, nie tyle może dla siebie, co dla siostry. W istocie, położenie Lusi w domu ciotki daleko było przykrzejszym niż swobodnego już Mieczysława. Ciocia, w miarę jak dziewczę rozwijało się, rosło, piękniało i zwracało oczy wszystkich, coraz stawała się dlań surowszą. Niewytłumaczone jakieś uczucie zazdrości wkradło się do jej serca. Obce dziecię w jej własnym domu kradło przywiązanie wszystkich, nawet starego Babińskiego. Lusia nie miała nieprzyjaciela, nie miała nawet obojętnych - przepadano za sierotką. Babińska znieść jej nie mogła. Najmniej może zrobiła sobie przyjaciół i wielbicieli cudnie urodziwą twarzyczką i pięknością niepospolitą - łagodność, dobroć, skromność i cierpliwość niewyczerpana, rozum i takt nad wiek zyskiwały jej serca. Szczególniej umiała znosić nieustanne napady, gderliwość i niesłuszne najczęściej wyrzekania cioci, której każda najmniejsza okoliczność posługiwała do fukania na tę nieszczęśliwą Lusię. Upatrywała w niej uparcie zarody wszelkiego złego, tłumaczyła każdą czynność, słowo najfałszywiej i najgorzej. Lusia znosiła z pokorą, bez wyrzekania, bez odpowiedzi, wytrzymując, wysłuchując i nawet korzystając z tego nielitościwego obejścia się ciotki. Zrazu, jak mówiliśmy, Babińska miała mocne postanowienie wychować ją jak najskromniej, na klucznicę, jak mówiła. - Grosza przy duszy mieć nie będzie - mówiła - po cóż jej znowu dawać świetne wychowanie i talenta, aby się jej w głowie zawróciło, żeby się zepsuła. Nie chcę tego mieć na sumieniu. Nauczyć czytać, pisać, rachować, szyć i gospodarstwa, to dla niej dosyć. Jeśli pójdzie za porządnego ekonoma, to będzie łaska Boża, bo kto ją zechce inny wziąć z tą niby nieszpetną twarzyczką, a bez złamanego szeląga. Ale pani Babińska strzelała tak, a Pan Bóg inak kule nosił. Przy Martynianku był metr muzyki, bo chłopiec miał znakomity talent, ofiarował się darmo uczyć Lusię. Ciocia zabroniła, po kryjomu się to odbywało, potem zaczął namówiony przez metra prosić Martynianek, matka synowi niczego nigdy nie odmawiała, ruszyła ramionami i dozwoliła. Lusia chciwie rzuciła się do muzyki i ze zdumieniem okazało się wkrótce, że gotowa była prześcignąć jedynaka. Na tę wieść kazano lekcje powstrzymać, lecz Lusia była ukochaną, jakoś umiano dokazać, że się znów uczyła po kryjomu. W sąsiedztwie żyli państwo Burzymowie o miedzę. Pan Burzym, człek bardzo poważany w sąsiedztwie, już niemłody, wdowiec, mający jednę córkę, z której guwernantką Francuzką ożenił się, sam prawie nie wiedząc, jak do tego przyszło, bywał często z żoną i Adolfinką w Babinie. Guwernantkę niegdyś, a dziś panią Burzymową wysoce ceniła pani Babińska z powodu, iż pochodziła ze szlacheckiej rodziny i zwała się baronessa (wł. baronowa) de la Tour. Burzyma sam Babiński w ramię całował, mówiono nawet po cichu, że ojciec Babińskiego za młodu u rodziców Burzyma służył we dworze. Państwo Burzymowie byli ludzie majętni, skoligaceni, że żyli na świetnej stopie, pani Babińska wielce im nadskakiwała. Pani Burzymowa zobaczyła Lusię, polubiła ją i wzdychała aż z zazdrości, że takie dziecko się dostało do Babina, gdy jej dla pasierbicy za towarzyszkę byłoby niezmiernie pożądane. Uczyniono nawet próbę, czyby się nie dała namówić ciocia na powierzenie sieroty, ale Babińska się wymówiła od tego, stanowczo oświadczając, iż uczynić nie może. Naówczas wielkim naleganiem wymogła pani Burzymowa, umiejętnie chodząc około cioci, żeby choć kiedy Lusi dozwolono po kilka dni bawić u Burzymów. Trudno się było oprzeć. Zawarowawszy sobie, ażeby nie pieszczono jej i nie psuto, posyłała Lusię Babińska na tydzień czasem do Adolfinki, z którą się najczulej poprzyjaźniły. Tygodnie różnymi sposobami rozciągały się na miesiące. Pani Burzymowa uczyła pasierbicę sama, a razem podjęła się z pewnym rodzajem namiętności wychowania sierotki. W ten sposób poczęła szczebiotać po francusku i wiele innych rzeczy, nabrała wyobrażenia, schwyciła początki. Dawano jej książki, pomagano, ale dziać się to musiało wszystko w największym sekrecie przed Babińską, która zakazała Lusi wdawać się we francuszczyznę i oczy psuć nad książkami. Cóż ona winna była, że ją samo towarzystwo Adolfinki i jej macochy uczyło? Nie bez przyczyny czasem w gniewie pani Babińska mawiała, że ją Pan Bóg za jej dobry uczynek ukarał tą nieznośną Ludwiką, składało się bowiem jakoś zawsze przeciw jej woli i planom. Nade wszystko ją gniewało to, że się nad tym dzieckiem rozpadali wszyscy, bronili jej, osłaniali wszyscy, aż do własnego męża i własnego syna. Martynianek bowiem także od półtora roku szczególniej nadzwyczajnie był nadskakującym, czułym dla kuzynki. Strzegł się to okazywać przy matce, ale jej oko odgadywało, czego dostrzec nie mogło. Dlatego też w końcu coraz była mniej przeciwną oddalaniu się na dłuższy czas Lusi do Burzymów, a Lusia z pobytu u nich korzystała chciwie. Tam mogła razem z Adolfiną grać, rysować, czytać swobodnie i na wyprzodki się uczyć. Pani Burzymowa pokochała ją jak własne dziecię, stary Burzym dzielił miłość swą między córkę i jej towarzyszkę prawie zarówno. Ciocia Babińska nie mogła tego nie widzieć, nie domyślać się, że dziewczę więcej umiało, niż jej zdaniem potrzeba było mu umieć, że się niezmiernie wykształciło i ślicznie wyrosło, gniewało ją to i niecierpliwiło. Najmocniej zaś oburzała się na samo przypuszczenie, iż jej jedynak mógł niepotrzebnie sobie głowę bałamucić pięknością tej dziewczyny. Lusia była niezaprzeczenie piękną i najurodziwszą w okolicy. Babińska, nie chcąc tego uznać, a nie mogąc oczywistości się oprzeć, tłumaczyła się tym, iż to był rodzaj piękności, którego ona cierpieć nie mogła. Najtroskliwiej śledząc każdy ruch, każde słowo dziewczęcia, niepodobna jej było cokolwiek Lusi zarzucić w obejściu się z jedynakiem. Jak gdyby przeczuwała niebezpieczeństwo, Ludwisia zdawała się nie widzieć, nie znać, nie postrzegać kuzynka. Odpowiadała na jego pytania krótkimi półsłowami, nie patrzyła na niego, unikała go widocznie. Martynianek znowu tym usilniej szukać się jej zdawał, pomimo że pobłażająca w innch rzeczach matka nie przebaczyła mu ani słowa poufalszego, ani najmniejszej grzeczności dla sieroty. Gdy przypadkiem musieli być razem, niespokojne wejrzenie Babińskiej latało od Ludwiki do Martynianka, chwytając niepostrzeżone nawet odcienie czulsze głosu i spojrzeń. Niepokój ten wzrastał z każdym dniem. Babiński go nie podzielał wcale, a sam też był dla Lusi bardzo czuły, choć się z tym starał nie wydać. Dziewczę rosło wśród tych utrapień i walki, która je do przyszłego życia wdrażała, zamyślone, poważne i milczące. Piękność jej dziewicza a prawie dziecięca nabierała od tego wyrazu smutnego, zadumanego, zrezygnowanego, dziwnego i niezwykłego powabu, który rzadko którą twarz w pączku okrasza. Było w niej coś obudzającego poszanowanie, pociągającego sympatycznie ku temu ideałowi sieroty. Babińska, która od dziecka nawykła była gderać na nią i panować nad nią absolutnie, a zawsze się z nią obchodzić jak z dziecięciem jeszcze - nie domyślała się nawet dojrzałości nawet Lusi i wewnętrznego przetworzenia z dzicięcia na przedwcześnie dojrzałą istotę. Ludwika mówiła mało, krótko, a z myśli swych nie zwykła się była spowiadać przed nią. Dochodziła lat piętnastu i piękność jej była w całym blasku, a Martynianek, którego wychowanie kończyło się w domu, pożerał ją oczyma, gdy Babińska zaczęła niebezpieczeństwem, jakiego się domyślała, na serio przerażać. Jednego ranka po wieczorze, w czasie którego na próżno usiłowała jedynaka odciągnąć od krosienek, ku którym ciągle się zabłąkiwał, ciocia Babińska wyprowadziła męża do ogrodu. Poczciwy stary poszedł posłuszny za nią z pośpiechem, z jakim zawsze stawał do usług swej kochasi. Gdy dobrze od ganku odeszli, na którym sama się Lusia została, Babińska schwyciła męża za rękę i zwracając się ku niemu zawołała: - Powiedz ty mnie, proszę cię, co ja pocznę z tą dziewczyną? - Z jaką dziewczyną, kochasiu? - spytał naiwnie mąż - albo co? - Z tą waszą ulubioną Ludwisią, z tą jezuitką, z tą hipokrytką - poczęła Babińska - bo to skryte, niby ciche, pokorne, dobre, posłuszne, a najniebezpieczniejsza istota w świecie. Co ja z nią pocznę? Załamała ręce. - Wzięłam to sobie prawdziwie na to, bym chwili spokoju w domu nie miała. Oddać? komu, gdzie? Kto to weźmie! Wypędzić niepodobna. - Cóż tedy ona zrobiła? - spytał mąż spokojnie. - Nic nie zrobiła! co miała zrobić! Byłabym najszczęśliwsza, żeby cokolwiek zmalowała. Ale złapże ją na czym, bądź mądry! Oho, rozumna istotka! Ty nic nie wiesz, nic nie widzisz, tyś ślepy. - Ślepy, kochasiu, to wiadoma rzecz, niedowidzę - odparł Babiński krztusząc się i spluwając przed siebie, aby się od mówienia dalszego uwolnić. - Ona rachuje na Martynianka. Ten głupi chłopiec... - A! czyż on głupi! - przerwał Babiński - kochasiu, pomiarkuj się! czyż Martynianek głupi! - W tym głupi... głupi, bo on się w niej kocha, ja to widzę, ta dziewczyna go zręcznie bałamuci - poczęła matka - a wiessz jak? Oto tym, że go niby odpycha, nie spojrzy, nie zagada po ludzku, chodzi, gra komedię, udaje boginię, heroinę, czyni się zagadkową, tajemniczą, a chłopcu się w głowie mąci. Babiński ruszył ramionami. - Pozwólże mnie słówko wtrącić, kochasiu - odezwał się namyślając, jak obrócić to, co mu się chciało odpowiedzieć - a cóż ona, kochasiu, ma począć? Jakby na niego patrzyła, jakby gadała do niego, uśmiechała się, to ja, głupi, miałbym do niej pretensją, że mi go bałamuci, kochasiu, a tak znowu ty masz żal. Cóż ona pocznie? Babińska, której mąż przez lat dwadzieścia nigdy się nie ośmielił w niczym sprzeciwić, usłyszawszy ten argument, prawie osłupiała. Stanęła, wlepiła w niego oczy, zamilkła jak rażona tym zuchwalstwem i patrzyła nań tylko jak w tęczę. Biedny człowiek postrzegł dopiero, iż się dopuścił występku, że zbłądził i obraził swoim głupstwem istotę stokroć wyższą od siebie. Przerażony, sięgnął błagająco po jej rękę, lecz Babińska się cofnęła. - I ty ją jeszcze będziesz bronił! ty! ty! ty śmiesz mnie taką rzecz mówić, ty! - Ale czekajże, kochasiu, aniołku mój, serce złote - rzekł mąż - nie rozumiesz mnie. - Ja ciebie nie rozumiem! nie rozumiem. Wiesz, że to paradne! - zawołała śmiejąc się ironicznie Babińska. - Ja ciebie nie rozumiem! - No to milczę, kochasiu, bom głupi, rzecz wiadoma - skończył Babiński. - Słuchajże mnie, słuchaj, tak, to daleko lepiej będzie, niżeli masz bronić dziwczyny, która wcale na to nie zasługuje. Jestem przekonaną, żeśmy żmiję odgrzeli na łonie - mówiła ciotka - tym niebezpieczniejszą, im na pozór łagodniejszą. Trzeba szukać jakiego bądź środka, aby się jej pozbyć. - Ano, to się pozbędziemy, kochasiu - wtrącił mąż - co to długo szukać, oddać ją Burzymom, oni wezmą. - Mój drogi, przepraszam cię, ale jakiż ty jesteś dziwnie ograniczony. - Ograniczony, tak, to prawda, kochasiu, zawsze byłem ograniczony - rzekł spokojnie Babiński - więc powiedz, o co idzie. - A tożby było najgorzej oddać ją tam, Burzymom, o miedzę, tuż pod nosem. Martynianek by dopiero z tego korzystał i ta donzella (wł. pani) też poza oczyma naszymi. Ją należy tak wyprawić, ażeby ani mógł jej więcej zobaczyć. Najlepiej by było wydać, choć za młoda, ale kto to weźmie? Babiński się zachmurzył, począł kaszleć i pluć, nie wiedział, co mówić, a kaszel go uwalniał od odpowiedzi. W tej chwili z dala, z ulicy, w którą zaszli rozmawiając, ze zgrozą ukazała Babińska mężowi ganek. Na ganku z robotą w ręku siedziała Lusia, a opodal od niej stał Martynianek i oczy wlepiwszy w nią, zdawał się w zachwyceniu. W czasie gdy w ogrodzie pani Babińska usiłowała oczy otworzyć mężowi na niebezpieczeństwo, Martynianek, który szpiegował zawsze pilnie, co się działo z Lusią, i szukał wszystkich środków zbliżenia się do niej bez świadków, dostrzegł matkę odchodzącą z ojcem do ogrodu, domyślił się, że Ludwika w ganku pozostać musiała, i nadbiegł co prędzej. Dziewczę ze spuszczoną głową nad robotą usłyszało kroki, podniosło żywo powieki, twarzyczka jej się zarumieniła, chciała zrazu poruszyć się i uchodzić, lecz zmiarkowała, że choć chwilkę dla niepoznaki, by się nie wydać ze strachem, pozostać powinna. Martynianek, śliczny, acz bardzo i do zbytku wydelikacony młody paniczek, spoglądał zrazu to w ogród, to na nią przestraszonymi oczyma. - A! kuzynka sama - zawołał zbierając się na odwagę. - Ciocia tylko co odeszła z wujaszkiem, są o kilka kroków - odezwała się Lusia - i ja właśnie miałam pójść do mego pokoju. - A! na miłość Bożą, kuzynko! - pośpieszył chłopak składając ręce - czyż nigdy nawet słówka powiedzieć? - Jak to? wszakże zawsze z sobą mówimy. - Tak, w salonie. - Spodziewam się, że pan mi nic nie możesz mieć do powiedzenia, czego by wszyscy razem ze mną słyszeć nie mogli. - Właśnie się kuzynka myli. Są przecie między krewnymi, między młodymi, między dobrymi przyjaciółmi, jak my, spodziewam się, jesteśmy, rzeczy, których starsi zrozumieć nie mogą, których przy nich mówić niepodobna. - Doprawdy, panie Martynianie, tych rzeczy to i ja bym pewnie nie zrozumiała - rzekła Lusia, a po chwili dodała: - Pan wie, jak ciocia nie lubi, gdy... gdy... Nie dokończyła, dając się domyśleć, czego wyrazić nie umiała, a po chwilce dodała ciszej, spuszczając oczy na robotę jeszcze pilniej niż wprzódy: - Przecieżbyś nie chciał mnie narazić na gniew cioci. - Ale mama ani wie, ani się domyśla, że mówiemy z sobą, a doprawdy nie sądzę, bym mógł myślą czy słowem zgrzeszyć przeciw kuzynce, której szczęście i spokój są mi tak drogie, jak moje własne. - Panie Martynianie, zaklinam pana - odezwała się wzruszonym głosem Lusia - idź pan lub zmusisz mnie, że ja odejdę! - A! jakżem ja nieszczęśliwy! - odezwał się załamując ręce Martynian. - Wychowaliśmy się pod jednym dachem jak rodzeństwo, nie mam sobie do wyrzucenia, żebym nie był dobrym, serdecznym bratem, a jednak mnie nienawidzisz. - Panie Martynianie, na Boga - odezwała się coraz bardziej wylękła Lusia - odejdź pan, ciocia jest tuż w ogrodzie, nadejdzie w tej chwili, znajdzie nas tutaj, a wina rozmowy spadnie cała na mnie! To mówiąc, zabierała co prędzej robotę i przygotowywała się odejść, ale Martynian stał w samych drzwiach, przez które musiała przechodzić, i to ją wstrzymywało. - Ale jakaż wina, kochana, droga kuzynko, jestże to grzechem przemówić słowo, poskarżyć się, gdy się cierpi, prosić o trochę pobłażania i litości? - Ja bym was o litość prosić powinna - coraz bardziej pomieszana odezwała się Lusia - odejdź pan, zaklinam. - Nie mogę, niepodobna mi, wrosłem stopami do tej podłogi, nie odejdę, póki choć słowa od was milszego nie posłyszę, jednego słowa pociechy. - Doprawdy, nie rozumiem was! to nieszczęście! ani wy mnie też! - dodała Lusia. Martynian był pieszczonym jedynakiem, niełatwo się dał przekonać i uprosić, chwila zdawała mu się dlań szczęśliwą. Korzystał z niej, nie zważając na prośby Ludwiki. - A! kuzynko! ja... ja cię rozumiem, choćbym nie chciał najwyraźniejszych słów twych tłumaczyć sobie tak, by mnie do rozpaczy przywiodły. Rad bym tę smutną rzeczywistość odepchnąć, zaprzeć, łudzić się dłużej. Nie! wy dla biednego Martyniana macie choć trochę litości. - Mój Boże! - powtórzyła Lusia - miejże ją pan nade mną. Panu się nic nie stanie, gdy ciocia go tu znajdzie, mnie to za grzech się policzy, żem śmiała z panem rozmawiać. - Ale to nie może być! - podchwycił chłopiec - czyżbyś kuzynko już kiedy z tego powodu cierpieć miała? Lusia, nie odpowiadając, zabrała robotę i mężnie podeszła ku niemu, domagając się wolnego przejścia, Martynian, widząc ją tak blisko, uniesiony, przykląkł i gwałtem pochwycił rękę, która nie mogła się wyrwać, bo przytrzymywała robotę. W tej chwili od wschodów gankowych piorunujący głos pani Babińskiej odezwał się nagle: - A to co jest? a to ślicznie! Martynian porwał się, Lusia nareszcie wolną była i uciekła. Syn został się sam na sam z matką, na której twarzy zarumienionej malowało się oburzenie i gniew. Nie mogąc go pohamować, pani Babińska padła na fotel i rękami objęła głowę. Martynian mógł odejść, ale czuł, że zawinił, i chciał sam za to odpokutować. Podniósłszy oczy, matka znalazła go stojącego w miejscu, w którym zastała. - Bezwstydny chłopcze! - zawołała, przychodząc nieco do siebie - i jeszcze śmiesz patrzeć mi w oczy? - Kochana mamo... Jedynak, mówiąc to, zbliżył się, chcąc wziąć za rękę matkę, by ją przebłagać, ale ręka mu się wyrwała. - Bezwstydny, powtarzam, bezwstydny! - zawołała z gniewem. - Próżne by było tłumaczenie, uszy moje słyszały, oczy patrzyły. Domyślałam się dawno czułych waszych stosunków, wiedziałam, że panna Ludwika dobrze strzela oczkami i zawczasu się wprawia w rzemiosło zwodnicy, ale po tobie, po tobie spodziewałam się więcej rozumu i taktu. - Przepraszam mamę - przerwał syn - muszę stanąć w obronie Lusi, jeśli tu kto winien, to ja. Ona w pierwszej chwili, gdym nadszedł, chciała odchodzić, jam ją zatrzymał i nie puścił. Ja tylko winien jestem jeden, ona nigdy w życiu nawet nie raczyła spojrzeć łaskawiej na mnie. - Żmija! - wybuchnęła pani Babińska. - Nic mi nie mów, nie potrzebuję objaśnień. Znam ją dobrze. Gdyby nie podsycała w tobie tego głupiego rozmarzenia, nie śmiałbyś sobie tak poufale z nią postępować. Idź stąd, nie chcę słuchać więcej, dosyć tego. Syn stał przecie. - Przepraszam mamę - rzekł ośmielając się - ale ja nie pójdę stąd, dopóki mi mama nie da słowa, że Ludwice nic nie powie, nie chcę, ażeby za moję winę pokutowała. - A toż to co znowu? cóż to? zmusić mnie chcesz? jak śmiesz? - Mamo kochana - gwałtownie począł syn - ja proszę, ja błagam, inaczej, jeśli mama tego dla mnie nie zrobi... Zatrzymał się chwilę. - Jeśli nie zrobię, no to co? - odezwała się matka unosząc gniewem - myślisz mi grozić! ty! Martynian, którego nigdy jeszcze podobna nie spotkała scena, stanął milczący i zadumany, pieszczoszkowi burzyło się w piersi, nie pojmował, ażeby coś mogło mu się opierać i przeciwić, nawet matka własna. Twarz jego pobladła od gwałtownego uczucia, usta się zatrzęsły. Pani Babińska spojrzała na niego w tej chwili i przelękła się. Gniew ją opuścił, trwoga o jedyne dziecko kazała o wszystkim zapomnieć - rzuciła się ku niemu, chwyciła go oburącz za szyję. - Co ci jest! Martynku, co ci jest! - poczęła wołać rozpaczliwym głosem - a to wszystko z przyczyny tej niegodziwej, przewrotnej hipokrytki. Przeklęta godzina i dzień, kiedym ją wzięła do mojego domu. Jedynak, korzystając z tego usposobienia, upadł na kolana. - Moja mamo najdroższa! błagam, proszę, zaklinam, daj mi słowo, że jej nic nie powiesz, ona nic nigdy nie zawiniła. A! gdybyś wiedziała... Wejrzenie matki zdawało się wyzywać syna do wyznań. - Lusia nielitościwą była dla mnie, na to jedno mógłbym narzekać. Prawda, zawiniłem, żem na nią podniósł oczy, nie powinienem był poddawać się uczuciu, które we mnie wzbudziła, ale na cóż tę śliczną twarz, te oczy pełne tajemnic postawiliście przede mną, młodym i niedoświadczonym? Dlaczego lata długie pozwalaliście się mi poić tą zakazaną trucizną? Ona niewinna, ona nigdy nie podsycała wrażenia, ona mnie odpychała prawie ze wzgardą. Przysięgam ci na to, matko droga. Pani Babińska znacznie była ostygła. - NO, siadaj, uspokój się, dziecko jesteś - rzekła - świata i ludzi nie znasz. Jeżeli kto tu winien, masz słuszność, to ja, ja tylko, po co mi było brać tę dziewczynę. Natura matki, która uwiodła mego brata, odzywa się w niej za wcześnie, idzie za instynktem. Ale mi nie mów, że ona niewinna! Oh! oh! Piętnastoletnia dziewczyna, która potrafiła poza moimi plecami, mimo mej woli, wyuczyć się muzyki i francuszczyzny, w której chytrość i przebiegłość jest najgłówniejszą charakteru cechą, ta dziewczyna wiedziała, co robiła, odpychając cię! Czuła, że to był najlepszy środek przyciągnięcia ku sobie. Czyby się kiedy takie głupie uczucie mogło ci nawet przyśnić, tobie, niewinnemu chłopakowi, gdyby ona go umiejętnie nie podżegała? Mówiąc to, wstała z ławki pani Babińska i gwałtownie przechadzać się zaczęła. Syn pogrążony milczał. - Na to nie ma innej rady - odezwała się po chwili - ty musisz wyjechać z guwernerem na kilka miesięcy, a tymczasem ja na to znajdę środek, ażeby raz na zawsze niebezpieczeństwo usunąć. - Mamo! - wybuchnął jedynak - jeśli się jej co złego stanie, ja... ja sobie życie odbiorę! Na ten wykrzyknik dwudziestoletniego młodzieńca, z całą gwałtownością namiętności pierwszej wyrzeczony, matka krzyknęła i padła na pół omdlała w krzesło, zalewając się łzami. Syn przybiegł do niej, okrywając pocałunkami ręce, ale rozszlochana Babińska nie wiedziała, co się z nią dzieje, nie trwożyła ją groźba dziecinna, więcej daleko gwałtowność uczucia, którego dawała miarę. Stary Babiński wszedł na tę scenę nie wiedząc, co się stało, i osłupiał, nie mogąc się zdecydować w pierwszej chwili, czy biec po wodę, po doktora, czy łajać, czy mścić się, czy na synu poszukiwać sprawcy katastrofy lub domagać się jej wytłumaczenia. Krzyknął tylko łamiąc ręce: - Kochasiu najdroższa! co tobie jest! co się stało! - I sam się na kredyt, nie wiedząc jeszcze nic, rozpłakał. A że i ludzie zaczęli się snuć koło drzwi, pani Babińska, troskliwa o to, ażeby niepotrzebnie nie pletli, podtrzymywana przez męża, ciągnąc syna za sobą, przeszła do swojego pokoju i drzwi się za nimi zamknęły. W chwili gdy głos pani Babińskiej uwolnił ją od natarczywości Martyniana, biedna sierota przerażona uciekła do swego pokoju, sama nie wiedząc prawie, co się z nią dzieje. Rzuciła robotę na kanapkę, załamała dłonie, zamyśliła się, łzy ciekły jej po twarzy, ale nie darmo tych siedem czy osiem lat przeżyła pod okiem cioci - były one dla niej wielką nauką, wyrobiły cierpliwość, rezygnacją, spokój jakiś wewnętrzny z religijnym fatalizmem - jeśli te dwa wyrazy sprząc z sobą się godzi. Ludwika wierzyła w Opatrzność nad sobą i poddawała się jej wyrokom, nauczyła się powstrzymywać łzy, hamować cierpienie, aby na zewnątrz się nie objawiło, dojrzalszą była nad lata, a rezygnacją tą prawie już stara. Znała nadto ciotkę, by nie wiedziała, iż wypadek ten pociągnie za sobą długie wyrzekania, wymówki, łajania, groźby, jawną niełaskę i prawie prześladowanie. Przeciwko temu wszystkiemu miała tylko jedną broń - cierpliwość i pokorę. Jakie uczucie budziło w niej od dawna znane przywiązanie więcej niż braterskie Martyniana, było najgłębszą tajemnicą, której nigdy nie zdradziła ani słowem, ani wejrzeniem. W obejściu się z nim nadzwyczaj zawsze ostrożna, unikała go o ile możności, dawała mu zrozumieć niewłaściwość objawów czułości, którymi ją chłopak, korzystając z położenia, prześladował. Wszystko to było próżnym, im mocniej starała się z nim nie spotkać, wyśliznąć mu się, tym przebieglej on ze swej strony obrachowywał i wyrabiał sobie spotkania sam na sam. Ulubieniec matki i ojca, ufając w ich nieograniczone łaski, wmawiając im, co chciał, rozporządzając się w domu, jedynak męczył Lusię, która musiała odgadywać jego zabiegi, aby się przeciwko nim obronić. Po kilkakroć otwarcie nawet prosiła go, ażeby jej oszczędził przykrości, ale chłopak wcale nie zważał na to. Smutneż to było życie w tym dworze! Ciocia Babińska, wedle raz przyjętego systemu, obchodziła się z sierotą jak najsurowiej. Wszystko to tylko dla jej przyszłego dobra. Ubierała ją jak najskromniej, strzegła, aby nic wytworniejszego nawet od obcych nie dostała. Pokoik Lusi przy garderobie był jednym z najniewygodniejszych w całym domu, a jak tam zwano - pałacu. Ogromna stara lipa pod samym oknem, zachowana jeszcze z dawnego ogrodu, ocieniała tak pokój, iż w nim trudno było we dnie pracować. Sprzęt był jak najskromniejszy, proste łóżeczko z nie pomalowanego nawet drzewa, takiż stolik, szarą serwetką przykryty, parę prostych stołków, szafeczka wcale niewykwintna, sofka stara, pokryta pstrym perkalikiem, ubierały tę celę więzienną. Ale Lusia była tak staranną o to, co ją otaczało, tak umiała jakoś to ustawić, przybrać, upięknić, niczym, ubrać kwiatkiem w prostym dzbanuszku lub jakąś robotą własną, że izdebka wydawała się miłą i miała wdzięk młodości, która w niej mieszkała. Gniewało i to panią Babińską, upatrywała bowiem nawet w ustawieniu sprzętów i kwiatków zalotności, w zamiłowaniu czystości jakąś niepotrzebną pretensją. Książki pożyczone od Burzymów, ile razy je zobaczyła na stoliku, doprowadzały ją do niecierpliwości. Żartowała sobie z pretensji jej do literatury i uczoności, chociaż Lusia nigdy żadnym słówkiem nie zdradziła tego, co umiała. Nie pozwalała jej wprawiać się w grę na fortepianie - wszystko to wywoływało gderania bez końca. - Panna byś powinna klucznicy poprosić albo tej swojej Orchowskiej, żeby nauczyła cię, jak się kury hodują, jak się indyki młode karmią, jak się w ogrodzie sadzi i pieli, a te książki i muzyka to strata czasu i bałamucenie się naderemne. Ubogiej dziewczynie to niepotrzebne. Jeśli cię niezamożny szlachcic weźmie, i za to jeszcze Panu Bogu powinnaś podziękować, a poszedłszy za mąż, o muzyce i książeczkach, i romansikach francuskich, i poezyjkach Lamartine'a i Wiktora Hugo nie będzie kiedy myśleć. Zwykle Lusia nie odpowiadała nic, chowała książki i przyjmowała to w pokorze. Uległość ta, która by może kogo innego rozbroiła, gorzej jeszcze panią Babińską gniewała. Mawiała wychodząc do męża: - O, to ziółeczko, ta wasza Lusia! to ziółeczko! Kto by powiedział, że to sama pokora, uległość sama, a to są tylko komedie! Ja to znam! ja to czuję! Skryta, milcząca, żeby się kiedy odezwała słówko, żeby się choć bronić raczyła. Nie, milczy, a swoje robi! TAk! Takie charaktery są najniebezpieczniejsze. Nigdy nie odgadniesz, co myśli, nigdy nie zrozumiesz jej. Obcy człowiek wziąłby to za łagodność, a to upór nieprzełamany. Ty sobie gadaj, co chcesz, ona wysłucha i zrobi swoje. Ja ją znam od dziecka, zawsze taką była. Wróciwszy do tej izdebki, Lusia długo pracowała nad sobą, nim uśmierzyć potrafiła niepokój i trwogę, pomodliła się milcząca, potem z wolna ujęła jakby machinalnie robótkę. Siadła na sofce i nikt by obcy nie domyślił się z jej twarzy bladej, ale uspokojonej, że przebyła godzinę bólu i trwogi, a miała przed sobą nieobliczone jeszcze następstwa gniewu nielitościwej cioci. Ile razy w kurytarzu usłyszała chód lub odmykanie drzwi, bladła jeszcze bardziej, spodziewając się wtargnięcia cioci i sceny nieuniknionej, nikt wszakże nie przychodził. Pani Babińska naradzała się z mężem. Drzwi otworzyły się wprawdzie w godzinę potem i Lusia spojrzeć już na nie nie śmiała, gdy usłyszawszy męskie kroki i podniósłszy oczy, spostrzegła stojącego przed sobą - Mieczysława! W ubraniu podróżnym, z torebką przez plecy, brat stał przed nią uśmiechnięty. Ludwika porwała się uniesiona, szczęśliwa i lecąca mu w ramiona krzyknęła: - A, to Bóg cię zesłał dla mnie! Mieczysław już się był ze wszystkimi przywitał w domu - dosyć zresztą zimno przyjęty przez ciocię i Babińskiego, a goręcej niż kiedykolwiek przez Martyniana - do obiadu zostawało mu dosyć czasu, ażeby się z siostrą rozmówić. Lusia położyła palec na ustach: - Chodźmy do ogrodu - rzekła - będziemy na ten raz mieli wiele do mówienia. Wzięli się więc pod ręce i wyszli razem. Szli długo milczący, minęli klomby obok pałacu, a gdy się oddalili całkiem w dzikszą ustroń parku, Lusia zwróciła się nagle z twarzą spłakaną ku bratu i zawołała wzruszona: - Miciu! na miłość Bożą, jeśli to podobna, ratuj mnie! Mieczysław zbladł chwytając ją za rękę. - Co się stało, mów... - Miciu kochany - poczęła, ocierając oczy, siostra - nigdy na nic nie skarżyłam się przed tobą. Po cóż narzekać próżno i serce zakrwawiać, jeśli poradzić niepodobna? Są wszakże położenia, z których jakimkolwiek kosztem ratować się potrzeba. Posłuchaj mnie... przebacz... zrozumiej... ja tu dłużej zostać i żyć nie mogę. - Jak to, ciocia... - przerwał Micio. - Ciocia jest sobie gderliwa, naturalnie szuka powodu, aby mnie mustrować i burczyć na mnie. Usposobienie to rosło i rośnie, przyzwyczaiłam się do tego prawie, ale, mój drogi, mój drogi... ja tu z innych powodów pozostać nie chcę, nie powinnam, nie mogę. - Z jakichże? co to być może? - Jedynak pieszczony jest nadto dla mnie łaskaw... domyślże się, mój Miciu, reszty. Matka się tym niepokoi, niecierpliwi, a życie staje się nieznośnym. Muszę uciekać od niego, muszę cierpieć od ciotki... jest mi ciężko, jest mi źle i nie chcę nawet być posądzoną, żem myślała o pozyskaniu serca Martyniana. - Ale to nowa rzecz dla mnie - przerwał Mieczysław - nigdyś mi o tym nie wspominała nawet. Skądże się to bierze znowu? Lucia zarumieniła się mocno, spuściła oczy. - Mój Miciu, to nie jest rzecz nowa. Nie mówiłam ci nigdy, bo nie zdawało mi się, żeby wspominać było warto. Sądziałam zresztą, że to przejdzie. Tymczasem Martynian nabił sobie głowę... Na tym przerwała Lucia. - Wystaw sobie, że dziś, właśnie dziś - dodała - miałam scenę, która mi grozi nowym prześladowaniem od cioci. Ciotka jest przekonaną, że ja jej jedynaka bałamucę, przypisuje mi rachuby, nie wiem co... Unikam, jak mogę, nawet spotkania z nim, daję ci na to słowo, nie dałam powodu ani do podejrzeń, ani do gniewu, ale nieszczęśliwy jakiś los mnie prześladuje. Dziś, wystaw sobie, dziś siedziałam w ganku z ciotką, odeszła do ogrodu dla jakiejś narady z panem Babińskim. W tejże chwili prawie nadbiegł Martynianek. Na próżno go błagałam, aby się oddalił albo mnie puścił, chciałam już przebojem odejść, gdy pochwycił mnie za rękę, ukląkł i na tę chwilę ciocia nadeszła. Wystaw sobie, co mnie czeka... Mieczysław brwi ściągnął. - W istocie - rzekł - potrzeba na to radzić, tak dłużej nie może być. Przyznam ci się, Luciu, żem sądził, iż tych lat parę jeszcze przecierpisz, ty, co tak anielsko cierpieć umiesz, potem łatwiej by mi już było cię oswobodzić, łatwiej ci zapewnić kątek cichy i miły, który ci się należy za te lata męczarni zniesionej tak poczciwie. No, widzę, że trzeba heroicznego lekarstwa. Daj mi się namyślić... Ścisnęli się za ręce. Mieczysław czoło namarszczył. - A! mój Boże, mój Boże! ja ci będę ciężarem! - zawołała Lusia. - Miciu, powiedz, każ, zostanę, zniosę do końca to położenie. Ale jeśli w jakikolwiek sposób podobna byś mnie wyzwolił, o! wyzwól, proszę... - Ja wiem - dodała - ty się lękasz wydatku, tyś ubogi, ty ledwie masz tyle, ile ci potrzeba na własne utrzymanie, ale niech cię nie trwoży ta siostra, która zniesie ubóstwo łatwo, a może, może też co i zapracować potrafi. Ja ci będę pomocą, a sama, sama się obejdę bodaj chlebem suchym i wodą, umyślnie starałam się nie przywykać do wygód, próbowałam głodu, zimna, nic mi nie szkodzi, mam potęgę mojej młodości i woli. Mieczysław szedł zamyślony, ściskał jej rękę - milczał. Lusia, która go nie widziała przez kilka miesięcy, wpatrywała się w te coraz mężniejsze rysy, które usilna praca i myślenie nieustanne już napiętnowało dojrzałości powagą. Ów świeży niegdyś, biały, różowy, z pogodnym wejrzeniem Micio wyglądał prawie staro, zmęczony i blady. Oczy tylko świeciły ogniem, który uczucie w tej chwili jeszcze mocniej rozpaliło. - Jak ty mizernie wyglądasz! - westchnęła Lusia - mój Boże, jak ty tam pracować musisz! - Praca to nic - rzekł Mieczysław - do pracy się nawyka, troska gorsza, każdą z nich walką wewnętrzną pokonywać potrzeba, a walka odbiera siły i trawi życie. Troski o siebie nie mam - dodał - ale o ciebie, o ciebie, którą mi ojciec na łożu śmierci powierzył. Nie ma dnia, żebyś mi w myśli nie stała z twoim pozornym spokojem i rezygnacją, które kryją pod sobą tyle bólu, tyle nieporachowanych męczeństw. Niepokoję się tobą, twoim położeniem, przyszłością, na wszystko muszę ja radzić, wszystko dźwignąć powinienem. Jest to obowiązek miły, drogi, jedyny. Ja dla ciebie pracuję, moja Lusiu. Siostra schyliła się ku niemu ze łzami. - Nie lękaj się - rzekła - nie trwóż nadaremnie przyszłością. Jest Opatrzność, są wyznaczone człowiekowi losy... jam się nauczyła wiele i temu położeniu, na które się skarżymy, winnam, żem się nie rozpieściła, że patrzę w przyszłość z rzeczywistą rezygnacją i pokojem. W tej chwili przerwał rozmowę ich cichy okrzyk łzawy pomieszany z łkaniem, kroki dały się słyszeć za nimi, stara Orchowska biegła, co mogła wydążyć, od folwarku, aby swojego panicza co najprędzej zobaczyć. Mieczysław podbiegł do niej, całując ją po starych pomarszczonych rękach. - Niechże będą dzięki Chrystusowi Panu - wyjąknęła staruszka ocierając oczy, aby nimi się na Mieczysława napatrzeć - niechże będą dzięki, że ja ciebie jeszcze widzieć doczekałam. A to już na Wielkanoc myślałam, że zemrę, tak mnie było pochwyciło strasznie łamanie po kościach, i gdyby nie panienka, co mnie ratowała, gdyby nie ten poczciwy Martynian, już bym cię pewnie nie oglądała. A tu jeszcze mam to szczęście, że cię widzę... Popatrzyła. - A! paniczu ty mój złoty, ale ty coś mi niezdrowo wyglądasz... blady jesteś! - Rośnie, rośnie - zaśmiała się Lusia - wszak dopiero dwudziesty pierwszy rok zaczął, a chłopcy jeszcze podobno rosną i dłużej. Widzicie, jak od ostatniej bytności wyrósł i zmężniał. - A widzisz ty, paniczyku - szepnęła stara pokazując mu Lusię - że i to biedactwo, ta złota moja panienka, także coś mizerna. - Ale cóż znowu, jestem zdrowsza od was obojga - przymuszając się do śmiechu zawołała Lusia - nie komponuj! Stara, płacząc ciągle, poglądała to na panicza, to na panienkę. - O! mój miły Boże, gdybym ja jeszcze dożyła tego - odezwała się wzdychając - żebyście swój dom mieli, a wyzwoleni zostali z tej niewoli babilońskiej. Żebym ja jeszcze doczekała umrzeć pod waszym dachem. - Ja na to pracuję, ja do tego dążę - rzekł Mieczysław - trochę cierpliwości... - My tu jej mamy z panienką nawet dużo - przerwała stara - dalipan, nie chwaląc się. Dobrze nam tam choćby o suchym chleba kawałku, ale samemu panem siebie być. Ja się też nie mogę skarżyć, bo mi u moich Wojciechostwa dość dobrze, ale panience! panience! - Cóż bo sobie znowu wyobrażasz, moja Orchowska - przerwała Lusia - nie strasz brata, mnie tak źle nie jest. - Albo to ja nie wiem, jak jest? - mówiła dalej stara - we dworze, choć ja na to nie patrzę, wszyscy to widzą i o tym gadają. Już gorzej by nie mogło nigdzie być, to pewna. Co to pomoże, iż poczciwy Martynian się w panience kocha... - Ale co bo mówisz, Orchowska! - rumieniąc się przerwała Lusia. - Bo prawda, bo się kocha... i kto by się w niej nie kochał? - ciągnęła dalej swoje staruszka. - Wszyscy tu panienkę kochają, i stary Babiński, choć się z tym kryć musi, i słudzy, i guwernerowie pokładliby się jej pod nogi, tylko ta, z pozwoleniem, jędza... - Moja Orchowska! - zagroziła Lusia. - No, to niechaj będzie... ciotka - poprawiła się Orchowska. - Oj! ta ciotka! ta ciotka... - kiwała głową stara. Mieczysław milczał, nie chcąc tej rozmowy podsycać. Lusia dawała na próżno znaki starej, aby milczała, ona prawiła swoje: - Już teraz na to zeszło - poczęła, otarłszy oczy - że od rana do nocy tylko gderze i gderze, a je, a dokucza. To świętej cierpliwości potrzeba, żeby z nią wytrwać. Pan Hilary, kamerdyner, człowiek bardzo stateczny i uczciwy, co bywał po znacznych dworach dawniej, nie może się wydziwić i pani, że taka zła, i panience, że taka dobra. Stara Orchowska byłaby może dłużej paplała, gdyby z dala nie pokazał się Babiński, który wyrwawszy się żonie, zszedł do ogrodu szukać Mieczysława, a może i Lusi, po swojemu chcąc ją pocieszyć i uspokoić. Orchowska pierwsza go spostrzegła i palec położyła na ustach. - No, dosyć - rzekła - bo oto poczciwy ten stary się wlecze, a jak gruby, tak dobry, jak Boga kocham - szepnęła ciszej. - Ja jego lepiej znam niż wy może. Co robić, musi tańczyć, jak mu zagrają, ale to pewna, że on naszą panienkę lubi i rad by jej życie osłodzić, tylko ta, z pozwoleniem... ciotka, nikomu pokoju i woli nie daje. Toteż biedne człeczysko, bo jak nie ma na kogo gderać, jemu się dostaje... aż wyłysiał, nieboraczysko. A że nie schudł, to nie jego wina, widać nie potrafi nigdy. To mówiąc, a nie czekając, aż się Babiński przybliży, Orchowska podreptała na folwark. Babiński nadszedł z uśmiechem na ustach. - A co? - rzekł - prawda, ogród rośnie aż miło, prawda? rośnie. Gdyśmy zakładali, było pole i siałem tu żyto i było niezłe, no, ale pałac bez tego parku być nie mógł. Wszędzie przy pałacach są parki. Mam tę pociechę, że mi się drzewa udają. Spojrzał na tęskne twarze sierot i zamilkł. - A cóż panu Mieczysławowi, jak tam, jak? - Dziękuję, odparł chłopak - dobrze mi jest, a przy nauce, choćby źle było, człowiek się nie postrzeże, czas prędko leci. - Jak to bo teraz - westchnął Babiński - wszyscy się muszą uczyć. Dawniej tego nie bywało. Ot i tego Martynianka co oni namęczą, co namęczą, a do czego jemu to, prawdę rzekłszy, kiedy będzie miał trzy porządne wioski. Dawniej byle się podpisać umiał... ah! ah! dosyć było i aż nadto, teraz pokomponowali fizyki, metafizyki, różne zyki i grafie, i kaduk wie co... ano, chodźmy, bo będzie czas do stołu. I posunął się przodem, pokazując klomby Mieczysławowi. Przybycie brata nie było na rękę cioci, wstydziła się go i obawiała. Miała bowiem jeden hamulec na swe kaprysy pani Babińska, to obawę opinii i ludzkiego sądu. Dopóki myślała, że bezkarnie może gderać i przewodzić, puszczała sobie cugle, jak skoro jej na myśl przyszło, co ludzie powiedzą, wstrzymywała się. Wiedziała dobrze, że Lusia skarżyć się nie będzie, obawiała się, aby brat nie dostrzegł obejścia jej z siostrą - przy Mieczysławie była też zawsze o wiele grzeczniejszą. Tego dnia wybuch byłby zapewne straszny i Lusia wiele by niewinnie przecierpieć musiała, gdyby przybycie Mieczysława nie pohamowało pani Babińskiej. Rachowała na to, że po jego wyjeździe sobie to nagrodzi. Do stołu przyszli wszyscy, Martynian tylko najdłużej na siebie czekać kazał, matka sama niespokojna poszła po niego. Znalazła go z głową obwiązaną, leżącego na kanapie. - Cóż ci to jest? - Głowa mię rozbolała. Nie potrzebowała pytać przyczyn. - Jak to? więc nie pójdziesz do stołu? - Nie chce mi się jeść. - Mają ci co przynieść? - Nie, dziękuję. Matka patrzyła nań łagodnie: - Niedobrze jest, że grymasisz. - Ja nie grymaszę, ja jestem zgryziony, ja cierpię... Wstyd mi Mieczysława, siostra mu powie... - NIc nie powie, ja jej też nie będę czynić wymówek, choć przekonaną jestem, że na nie zasłużyła. Najlepiej byś zrobił, żebyś do stołu poszedł. - Mama jej nic nie powie? - Na ten raz nic. Chodź do stołu. Martynian wstał. - Idę! Przy stole rozmowa toczyła się o rzeczach obojętnych. Mieczysław, choć mocno dotknięty, usiłował nie dać poznać po sobie, że siostra z nim mówiła. Opowiadał wiele o uniwersytecie, o naukach, o sobie i swoim życiu. Babiński słuchał jak zwykle bardzo uważnie, dwaj nauczyciele Martyniana dopomagali rozmowie. Ciocia nie słyszała nawet, o czym była mowa, tak była zajęta swoim gniewem i niepokojem o jedynaka. Martynian zamyślony nie jadł prawie nic, widocznie unikał spojrzenia na Lusię, która w milczeniu, nieruchoma prawie, siedziała jak na mękach. Wstano od stołu, a po krótkim zatrzymaniu się w salonie, wszyscy się powoli porozchodzili. Mieczysław chciał iść za siostrą, ale go Martynian wziął pod rękę i poprowadził do ogrodu. Byli z sobą zawsze bardzo dobrze, jedynak kochał sierotkę jako pierwszego towarzysza, z którym był bratersko i poufale, teraz jednak zupełnie różne wychowanie, kierunek, położenie nieco ich od siebie oddaliły. Mieczysław też miał do niego żal, że siostra z jego powodu cierpiała. Chłopię było dobre w gruncie, choć rozpieszczone, szczęście go tylko nieco nadpsuło. Gdy się znaleźli sam na sam w ogrodzie, Martynianek ucałował na nowo Micia. Od rana co chwila łzy mu w oczach stawały. - A! jaki ty jesteś szczęśliwy - zawołał - oto jeździsz po świecie, uczysz się, masz przyszłość w ręku i możesz się pochlubić, że ją sam sobie stworzysz, a ja, rad nierad w tych pierzynach wyrosnę na ciemięgę i, wierz mi, będę nieszczęśliwym. Mieczysław się roześmiał. - Ty bo jesteś jak ci sybaryci, którym w posłaniu we dwoje złożony listek róży zawadzał - rzekł poważnie. - Na czymże ci zbywa? - Na swobodzie - odparł Martynian - guwerner za mną krok w krok chodzi, mama pilnuje, ojciec śledzi. Zdaje mi się czasem, że muszę być szklany i że mnie tak pilnują, abym się nie rozbił za pierwszym potrąceniem o twardszy jaki ząb życia. - Nie grymaś - przerwał Mieczysław - swobody masz dosyć, a opieki i miłości nigdy nadto mieć nie można. Bóg ci pobłogosławił, narzekać byłoby grzechem. Martynian westchnął. - Wierz mi - rzekł - żeś ty szczęśliwszy ode mnie. Człowiek stworzony jest do pracy i trudu, mnie tak wszystko idzie z płatka, że się boję usnąć kołysany w tych pieszczotach. - To skarga, którą rzadko słyszeć się trafia - odparł sierota - oryginalana prawdziwie. - Wierz mi, szczera, z głębi duszy się wyrywa - mówił ożywiając się jedynak - jestem nieszczęśliwy zbytkiem szczęścia. - A! dajże mi pokój - zaśmiał się przymuszonym śmiechem Mieczysław - doprawdy jest w tym coś strasznego, co mówisz, jak gdybyś los wyzywał. Szli tak kilkanaście kroków z sobą i byliby zapuścili się w ogród, gdy Babińska, która nierada widziała wielką przyjaźń i poufałość jedynaka z młodym doktorem, utrzymując, że wszyscy lekarze są ludzie zepsuci i bez wiary - schwyciła pretekst przyjazdu państwa Burzymów, aby ich z ogrodu odwołać. Burzymowie dosyć byli częstymi gośćmi w Babinie i już niedowierzająca ciocia poczynała się domyślać, że musieli z Adolfiną swą polować na Martynianka. Według niej cały świat czyhał na przyszłego spadkobiercę Babina Nowego, Porzecza, Zanokcic i przyległości. Dom państwa Burzymów należał, jakeśmy mówili, do najznakomitszych w okolicy, do czego przyczyniało się i to, że pan Mikołaj Burzym był i stary szlachcic, i bardzo bogaty człowiek. A że oprócz tego był ze wszech miar zacny i niezmiennej sumienności, a wielkiej dla biednych ofiarności, darowano mu nawet to, że się już niemłodo ożenił z tą guwernantką baronessą la Tour, która zresztą choć się dobrze nie mogła nauczyć języka, całym sercem do kraju przylgnęła i do rodziny. Nie mając własnych dzieci, stała się matką najczulszą dla Adolfiny, a była kobieta wielce wykształcona, i choć niepiękna, w towarzystwie miła. Burzym, posiwiały, starzejący już człek, powierzchownością swą nakazywał poszanowanie. Postać to była piękna, wyniosła, nieco dumna, milcząca, ważąca słowo każde, ale dotrzymująca przy słowie raz wyrzeczonym z rozwagą. Nie wiemy z pełna, czego był prezesem, a musiał nim być pewnie kilka razy w życiu, bo go wszędzie zapraszano i wybierano, ale zwano go też pospolicie tym tytułem. Pani prezesowa, brunetka, z małym wąsikiem ciemnym na wierzchniej wardze, z czarnymi bystrymi oczyma, twarz miała pospolitą, ożywioną i dobroci razem pełną. Panna prezesówna Adolfina, słuszna, silnie zbudowana, niebieskooka blondynka, podobała się powszechnie nie samą młodzieńczą świeżością i pięknością swoją, ale zarazem sercem po ojcu odziedziczonym, wylanym dla biednych. Była to prawdziwa służka Opatrzności dla wsi okolicznych, a że ją znano z tego chętnego przychodzenia w pomoc ubóstwu, cisnęły się tłumy zawsze do jej apteczki i śpiżarni. Panna Adolfina była w najczulszej przyjaźni z Lusią i to może zniechęcało ku niej ciocię Babińską, która w oczy wszakże wstrętu jej swojego okazać nie śmiała. Państwo Burzymiowie dosyć często bywali w Nowym Babinie, może nie tyle dla siebie, jak dla córki i Lusi, która nie zawsze mogła otrzymać pozwolenie przyjechania do nich i zabawienia dni paru. Burzym lubił też bardzo Mieczysława, ceniąc odwagę, z jaką rozpoczął walkę o egzystencją niezawisłą własnymi siłami. Zajmował go Mieczysław i gdyby był śmiał, chętnie by mu nieraz przyszedł w pomoc, wiedział jednak, iż chłopak jej od nikogo nie przyjmie. Gdy się całe towarzystwo znalazło w salonie, Lusia z Adolfiną pod pozorem jakiegoś pilnego interesu poszły razem do ogrodu, reszta została na rozmowie, do której chmurny jedynak wcale się nie mieszał. Babiński siedział jak zwykle przy swej żonie, oczekując rozkazów i podtrzymując rozmowę umiejętnym bardzo chrząkaniem w porę. Pani Burzymowa, choć źle, mówiła jednak po polsku i wysilała się na to, aby Babińskiego, który po francusku nie umiał, od rozmowy nie usuwać. Zaczęto mówić o pogodzie, słocie, gradzie, który spadł przed kilku dniami, zbliżającym się księgosuszu i cenie wełny! Prezes tymczasem wstał i ujął pod rękę Mieczysława, wyprowadzając go w ganek. Tu siedli pod laurowymi drzewami okalającymi wystawę. - Mówże mi, kochany panie Mieczysławie, o sobie - odezwał się prezes - rad słuchać będę, jak ci tam idzie? Czy ci już medycyna nie naprzykrzyła się, bo to nauka bardzo piękna i kształcąca człowieka, ale, za katy, trudna i niewonna. - Ze wszystkim się przecież oswoić można - rozśmiał się Mieczysław. - Jeszcze parę lat, a nowicjat ten przejdę i spodziewam się gdzieś osiedlić, jeśli przy uniwersytecie miejsca nie znajdę. Prezes mimo uśmiechu dostrzegł chmurki na czole i dorozumiał się, co je sprowadzić mogło, nie śmiał tylko badać. - Zdrówże jesteś? - spytał. - Muszę nim być, chorować nie mam czasu. - Jakże znalazłeś siostrę po tych kilku miesiącach? Na to pytanie Mieczysław odpowiedział tylko znaczącym wejrzeniem, które prezes doskonale zrozumiał. Wstał zaraz i spojrzał w ogród. - Przejdziemy się może? - rzekł cicho. - Bardzo chętnie. Gdy kilkanaście kroków odeszli, prezes się obejrzał. - Pewny jestem - rzekł - że się o siostrę frasować musisz. Hm? Nie może jej tu być bardzo dobrze. Zacna zresztą pani Babińska, ciotka wasza jest trochę kwaśna i gderliwa, pochodzi to ze zdrowia, a więc niełatwo zmienić się może. Dla młodej osoby ten moralny ucisk, ta atmosfera ciasna nie są zdrowe, należałoby, panie Mieczysławie, pomyśleć o tym. - A! właśnie myślę - zawołał Mieczysław - i mamli prawdę wyznać, to mnie tak niepokoi. Przed kilku godzinami powziąłem nawet niezmienne postanowienie. - Wolno spytać jakie? - Zabiorę Lusię z sobą, jak będzie, to będzie, damy sobie radę, bo musiemy. - Ale domu nie masz - rzekł prezes. - Stworzyć go muszę - odparł Mieczysław - nie mam i środków dostatecznych po temu, jednak mnie to nie przeraża. Ubodzy, zastosujemy się do położenia. Pierwszemu prezesowi zwierzam się z tego nagłego postanowienia i proszę o czasową tajemnicę, aby siostrze kilku tygodni nie zatruć. Prezes głową skinął, a po chwili rzekł: - No, ale jakże stworzycie ten dom? Maszże więc pan zapas? - Bardzo szczupły - odezwał się Mieczysław - lecz i potrzeby nie są wielkie. Z rodzicielskiego jeszcze domu pozostała stara sługa, choć stara, będzie nam pomocą. Para izdebek nie kosztuje wiele, gospodarstwo poprowadzą kobiety. Burzym pokiwał głową. - Zastanów się dobrze - rzekł z wolna. - Zdaje ci się to może łatwiejszym, niż jest. Do domu potrzeba rzeczy mnóstwo, a choć one są drobne, będą kosztowały dosyć. Jakież masz dochody na to? - Z lekcyj kilku. Prezes ręką machnął. - Lusia pracować chce także i musi. - Wszystko to bardzo piękne, ale w praktyce - wtrącił prezes - będzie może bardzo trudnym. - Nie przeczę, zawsze dla siostry jeszcze to lepsze niż taka niewola dusząca przy cioci, która w najlepszych chęciach bywa czasem ciężką. Nie śmiał wyznać, że i Martynian wpływał na to postanowienie. Prezes się zadumał. - Przecież - rzekł - po rodzicach wam coś, acz niewielkiego, zostać musiało? - NIc a nic - odpowiedział Mieczysław. - Byliśmy dziećmi, nikt nie miał interesu dopilnować zbyt gorliwie naszej sprawy, dziedzic miał pretensją z dzierżawy, nie zostało nam nic a nic. - Przyjaciele ojca i rodziny - szepnął Burzym - chętnie by przyszli w pomoc. - NIc a nic! - przerwał chłopak. - NIech nas Bóg od tego uchowa, pomoc by nas popsuła, trzeba się dźwigać o własnej sile. Ja się nie lękam. - Ani ja - dorzucił stary - lecz gdyby się wam ułatwiło i oszczędziło zachodu o troski... Mieczysław przerwał rozmowę, nadchodził bowiem Babiński, który zaczął park pokazywać. Z drugiej strony Adolfina z Lusią przyszły po Mieczysława, bo siostra chciała korzystać z każdej zręczności, ażeby być z bratem. Zabrały go z sobą do ogrodu, na co z dala zazdrośnie spoglądał tylko Martynian, gdyż surowe matki spojrzenie oddalić mu się nie dozwoliło. Adolfina, przyjaciółka Lusi, była razem w skrytości serca prawie rozkochaną w Mieczysławie, który się tego ani śmiał, ani mógł domyśleć. Cały zajęty nauką, przyszłością, życiem surowo pojętym, nie miał czasu i swobody, by na chwilę popłynął z marzeniami w niedostępne światy. Cenił on Adolfinę, był jej nieskończenie wdzięcznym za czułą przyjaźń do Lusi, ale zuchwałą myślą nie śmiałby był przekroczyć przestrzeni, jaka go od niej dzieliła. Po raz pierwszy tego dnia, spotkawszy uśmiech jej i wejrzenie słodyczy pełne, uczuł się poruszonym i zaniepokojonym. Wydała jemu się tak jakoś podobną do anioła, że się dziwił, że skrzydeł nie ma. Z taką powagą spokojną, z taką łagodnością świętą, nie zmąconą niczym, szła Adolfina trzymając rękę Lusi. Tak były śliczne obie z kontrastem swych twarzy i harmonią ich wyrazu. Adolfina miała to w sobie, co jej pewną wyższość nad Lusią dawało, iż umiała być wesołą i żartobliwą. Czasem nawet Lusia nazywała ją złośliwą, choć w żartach tych nie było najmniejszej żółci. - Jakżeś nas znalazł, panie Mieczysławie - zaczęła Adolfina - czyśmy postarzały? - Czy to wyzwanie do komplimentu? - A nie! nie! to niezręczność! Szło mi o to, byś pan siostrze oddał, co jej należy. Nieprawda, że godną jest stanąć w pierwszym planie w obrazie Guida lub Carraccia? - Ale koniecznie trzymając panią za rękę - dodał Micio. - Dziękuję, zasłużyłam na tę grzeczność moim niezdarnym pytaniem, zemściłeś się pan tym komunałem, dosyć. Co do pana, chybabyś w jakiej ilustracji Byrona mógł się pomieścić, tragicznie pan wyglądasz. - Jakże pani chcesz? Mam ciągle z nieboszczykami do czynienia! - westchnął Micio. - Ale to doprawdy może być niezdrowym i szkodliwym? - Czasem i żywi nie są znośniejsi od umarłych - prędko poprawił się Micio. - Pfe! jaka rozmowa nieprzyzwoita! - zawołała Adolfina - czyżbyśmy już do innej nie znaleźli materiału? Ja go mam, tylko się użyć boję. Spojrzała na Micia i zarumieniła się, tak spotkane wejrzenie jego nowym i dziwnie się jej przejmującym wydało. Zmięszała się nieco. Mieczysław spuścił oczy. - Zresztą trzeba się odważyć - zawołała Adolfina ośmielając. - Mówmy otwarcie. Lucia mi powiedziała, że jedzie z panem do Wilna, przyznam się panu, żem przeczuwała to nieszczęście dla siebie, które mnie najlepszej przyjaciółki pozbawia, alebym uczyniła chętną ofiarę z siebie, gdybym się o państwa młode gospodarstwo nie obawiała. O ile znam Lucię, pewną jestem, że utonie w książkach, że uwięźnie przy fortepianie, pan będziesz siedział nad tymi kośćmi nieboszczyków, a obiad i wieczerza? - A od czegoż nieoceniona Orchowska? - przerwała Lucia - jedzie przecież z nami. - Prawda - uśmiechając się dorzuciła Adolfina - po to, żebyście wy ją pielęgnowali, ona ma przeszło sześćdziesiąt lat. - A! damy sobie radę - zawołała Lucia. - NIe dacie, moi państwo - wtrąciła przyjaciółka. - Ja mam daleko lepszy projekt. Lucia musi stąd wyjechać, bo jej tu wyżyć trudno, ale pojechać do nas. - To niepodobna! - zawołał z kolei Micio - niepodobna. - Dlaczego? - Dlatego, że my musimy zawczasu nauczyć się sami sobie radzić i pracować na siebie. Dobroć wasza by nas popsuła, a nam się zepsuć nie wolno. - Mów pan prawdę - dodała Adolfina po cichu - sądzę, że i Martynian byłby za blisko. Mieczysław milczał. - Ja to sobie tak ślicznie już ułożyłam naprędce. - NIestety! - rzekł Mieczysław. - Życie ma swe ciężkie wymagania, od których wyłamywać się nie godzi, bo się ono później mści za to. - Pan bo jesteś stary - smutnie wtrąciła Adolfina. - Muszę nim być jako opiekun Ludwiki i swój własny, bo komuś z nas starym być potrzeba. - No, to nie mówmy o tym, a później się to jeszcze może przemieni. - Lecz kiedy, jeszcze nie wiemy - wtrącił Mieczysław. - Dodam dwa słowa. Państwo dla nas uczyniliście tyle, daliście nam takie dowody przyjaźni i życzliwości, iż chciejcie wierzyć, Lucia i ja nie zapomniemy nigdy, cośmy państwu winni, w sercach naszych zostaniecie na zawsze. Adolfina zarumieniona, zapomniawszy się na chwilę, chwyciła z naiwnością dziecięcą rękę Mieczysława. - Biorę pana za słowo, nie zasłużyliśmy na żadną wdzięczność, ale przyjaźń dajemy wam szczerą i dopominamy się za nią waszej pamięci. Ona nam drogą jest i będzie. Mieczysław wyciągniętą rękę podniósł do ust z uczuciem i oboje zadrżeli, jakby raz pierwszy przejęci jakimś wzruszeniem, które nową epokę w ich życiu stanowić miało. Lucia która była świadkiem tej sceny, zdawała się w niej współuczestniczyć. Miłość dla brata i Adolfiny wtajemniczyła ją w ich uczucie. Zarumieniła się za ich dwoje. Zamilkli wszyscy i mimowolnie jakoś zwrócili się ku dworowi. Już też wysłany po nich guwerner Martynianka, pan Paczoski, kroczył z powagą pedagoga prosić na herbatę. Posłannictwo, które spełnił, było mu tym milszym, iż potajemnie żywił najgorętszą miłość ku pięknej prezesównie, co mu dyktowała najniegodziwsze w świecie wierszydła. Poczciwy Paczoski był osobliwszym zaprawdę okazem guwernera i od wyjścia z uniwersytetu, poczuwszy powołanie do tego stanu, trzeciego już dziedzica wielkich włości wyprowadzał w świat. Miał lat czterdzieści z górą, lecz życie skrome i regularne, temperament łagodny nie dozwoliły mu się zestarzeć. Wyglądał młodo i serce zachował studenckie, otworzyste, gorące. Pisał poezje, z matematyczną ścisłością dopiłowując jeden do drugiego. Że był klasykiem, dodawać nie potrzebujemy. Paczoski wyglądał, jak pedagog powinien - czysto, porządnie, sztywnie, a gdy mu się zbierało na gracją, z którą występował szczególniej dla panny Adolfiny, był niezmiernie ciekawy. Nie udawało mu się być wdzięcznym, ale za to doskonale śmiesznym. Mówił z wyszukaną poprawnością i ogładą stylu, ruszał się w sposób głęboko obmyślany i pełen intencyj nieurzeczywistnionych. Już z dala, natchniony obliczem swej muzy, przybrał Paczoski postawę ową odświętną, wymuszoną i zapożyczoną. Na ustach bladawych igrał mu uśmiech majestatyczny, ciało naginało się ruchami jakby posągowymi. Młodzież patrzyła nań i nie mogła się powstrzymać od rozweselenia. - Jestem wysłanym, ażeby państwa prosić na herbatę - odezwał się z ukłonem. - Skwapliwie przyjąłem na siebie to miłe posłannictwo, które mnie zbliża choć chwilowo do upragnionego dla mnie ich towarzystwa. Stanął, spojrzał na Adolfinę i dodał: - Pani weszłaś nam dziś na horyzont jak gwiazda wieczorna, zaraz świat się wydaje jaśniejszy i weselszy. - Myli się pan Paczoski. Tym Arcturusem jest przecie pan Mieczysław, nie ja. Mnie widziecie państwo nadto często, nie przynoszę z sobą ani wesela, ani smutku - odpowiedziała Adolfina. - Bez wątpienia, bez wątpienia serdecznie jesteśmy radzi Arcturusowi, ale Venus wieczorna... Adolfina zaczęła się śmiać. - Poganinem pan jesteś! - rzekła. - Tak, pani, nie kryję się z tym, że czczę bóstwa w ludzkiej postaci, do których panią zaliczam. Podobne przesadne grzecznostki prawił zwykle Paczoski gwoli powszechnemu śmiechowi, nie zrażając się bynajmniej tym, że go wywoływał. - Podjąłeś się pan misji - przerwała Adolfina - ale główną spuściłeś z oka. Uczeń pański został bez mentora, a sam tak stojąc w ganku, może być narażonym na jakie niebezpieczeństwo. Wszak to biedne dziecię zawsze jeszcze potrzebuje, by je ktoś prowadził na pasku. - Raczej na paskach - poprawił mimo woli Paczoski. - Mylę się, młodzieniec dwudziestoletni, a moje przy nim funkcje ograniczają się do obowiązków przyjaciela. Jest już prawie emancypowanym. - Prawie emancypowany, to znaczy, nic. Emancypowanym może być tylko zupełnie. - Uwaga słuszna - dodał pedagog - ale niewłaściwie użyty wyraz zostawia myśl moję całą i nienaruszoną. Emancypacja trwa, opieka ją tylko od wybryków strzeże. Tak żartując doszli do ganku, gdzie już herbata czekała na Lusię, która się do gospodarstwa wzięła z pośpiechem przy pomocy Adolfiny. Ciocia Babińska, co było najgorszym w świecie znakiem, siedziała z nogą na nogę założoną. Dzięki tym odwiedzinom i przyjazdowi Mieczysława ciocia nie czyniła żadnych Lusi wyrzutów, dzień ten przeszedł spokojnie. Burzymowie późno wyjechali. Biedne dziewczę w swoim pokoiku oczekiwało długo na przybycie cioci, ale burza minęła. Następnych dni Lusia się zamykała z bratem, miała go ciągle przy sobie, chodziła z nim do rodziców Adolfiny i ciotka, chociaż się jej zbierało na łajanie, nie miała zręczności napaść bratanicy. Tymczasem Mieczysław coraz mocniejsze powziął postanowienie wywiezienia siostry i nierozstawania się z nią więcej. Wieść o tym głucha doszła była jakąś drogą do pani Babińskiej, ale ta wprost jej wierzyć nie chciała. Mieczysław zaś odkładał oświadczenie o tym do chwili wyjazdu. Pomimo że przed Martynianem nie widział potrzeby się z tym zwierzać Mieczysław, on także dostał języka. Wiadomość ta przeraziła go, szukał rozpaczliwych środków zapobieżenia wyjazdowi Lusi, nie znalazł żadnego. Pieszczoszek, nie wiedząc, co począć i jak radzić, nie mając, wodzony na paskach, jak mówiła Adolfina, najmniejszego doświadczenia życia, jednego wieczora, bijąc się z myślami, postanowił zwierzyć się przed poczciwym swym mentorem Paczoskim. Paczoski, niezrównanej dobroci bakałarz, siedział nad zwykłym swym zatrudnieniem, wierszując nieśmiertelny poemat "Władysławiadę", gdy Martynian wszedł nagle do jego pokoju. Godzina i gwałtowne owo wtargnięcie tak było niezwykłe, iż Paczoski porwał się od "Władysławiady" przestraszony. Na licu mentora malowało się zdziwienie i obawa. - Co panu Martynianowi jest? - Nic mi - zawołał, podając rękę i siadając na bliskiej kanapce, jedynak. - Posłuchaj, mój dobry przyjacielu, bo mam pana za mojego jedynego i najlepszego przyjaciela. Paczoski oburącz schwycił go za rękę i odwracając się z krzesłem, odparł: - Ale możecie rachować na to, żem wam całkiem oddany, mówcie otwarcie. - Nie śmiejcie się tylko ze mnie. - Znacie mnie, że się nigdy nie śmieję, szanuję uczucia, myśli, a nawet błędy i usterki ludzkie. - Panie Paczoski, panie Paczoski... ja jestem nieszczęśliwy... kocham się! Stary guwerner, ręce załamawszy, podskoczył aż z podziwu i trwogi. - Co pan mówisz! - krzyknął - dwudziesty rok kończąc, kochać się! na miłość Boga! a cóż to pani powie, szanowna matka pańska? - Matka moja wie o wszystkim. Paczoski usta otworzył. - Matka i ojciec są przeciwni, zakazano mi, zagrożono, a przecież, panie Paczoski, ja się kocham. Paczoski był do głębi rozczulony wyznaniem i o włos nie przyznał się, że on także się kocha za późno i bez nadziei. - Ot żeś pan wpadł w matnię, panie Martynianie - rzekł po chwili patetycznie - a wiesz pan, co to jest kochanie? wiesz co miłość, o której Horacy mówi... - A! co mi tam Horacy - przerwał Martynian - powiedz mi, co ja mam począć. - Remedia amoris (łac. lekarstwa na miłość) są różne, bardzo różne - namyślając się rzekł Paczoski - najlepsze pono oddalenie się od przedmiotu. - Ale ja właśnie umieram na tę myśl, że przedmiot może się oddalić. - Któż jest przedmiotem? - spytał nieśmiało pedagog, obawiając się usłyszeć imię Adolfiny. - Moja kuzynka! któż by mógł być inny? Paczoski ruszył ramionami, jakby na to nie miał nic do odpowiedzenia. - Za pozwoleniem - podchwycił - ale dokądże się ona lub my oddalamy? - Słuchaj i nie wydawaj mnie - szepnął Martynianek - brat ją zabiera z sobą. Na to potrzeba radzić lub... lub jeśli oni wyjadą, ja... ja... ja nie wiem, co pocznę, ja gotów jestem spłatać jakie szaleństwo. Paczoski się zląkł. - O! - rzekł w duchu - w tym ci sekretu nie dotrzymam i opowiem matce. - Pan bo jesteś rozgorączkowany - odezwał się po chwili namysłu - ale posłuchaj pan starego dobrego przyjaciela. Szaleństwo, czyli też vulgo (łac. zwyczajnie, pospolicie) tak zwane głupstwo zrobić zawsze czas. Trzeba wprzódy wszystkie inne środki wyczerpać, to nie ucieknie. Ja pana Martyniana tym szczerzej kocham, iż go widzę w tym położeniu, w jakim sam nieraz byłem, jestem starszy i doświadczeńszy. Miej pan cierpliwość tylko, rodzice dadzą się później przekonać i zmiękczyć, trzeba czekać. - Ale ona wyjedzie, ja jej widzieć nie będę, tęsknota mnie poźre. - Poźre! tak, wyrażenie poetyczne! - zawołał Paczoski - ot, skąd się poezja bierze, pierwszy raz z ust pańskich słyszę poetyczne wyrażenie. Ale ona nie poźre pana, czas jej odbierze siły, figura alegoryczna niezła. Trzeba czekać i wytrwać w uczuciu. - Tak, a ona tymczasem za mąż pójdzie! - krzyknął Martynian. - Nie - odparł Paczoski - o to bądź spokojny, ubogie panny teraz za mąż nie wychodzą, a znowu pan jesteś taką świetną dla niej partią. - Ona mnie odtrąca. Paczoski począł głową kiwać, nie chciał powiedzieć, co myślał. - Jestem w rozpaczy - dodał Martynian - jeśli brat ją stąd wywiezie, ja... ja... umrę, ja tego nie przeżyję! Stary pedagog, który nawykł był wszystko brać na serio, pobladł i przestraszył się. Nie chcąc po sobie okazać trwogi, powtórzył sobie w duchu: - O tym muszę powiedzieć pani, to nic nie pomoże. Namyślił się nieco. Trzeba było trochę balsamu nalać na rany nieszczęśliwego jedynaka, choćby dla ulgi chwilowej. - Na miłość Bożą - rzekł - za rękę go chwytając - nie oddawaj się pan rozpaczy przedwczesnej. Cierpliwości. O tym wyjeździe plotą, ale na próżno, matka pańska nie pozwoli. - A! mnie się zdaje przeciwnie. - Panu się źle zdaje - zapominając się dodał mentor - panna Ludwika jest jej potrzebna, bo na kogóż by gderała? Ukąsił się w język, ale za późno. - Tak, tak - poprawił się - bądź pan dobrej myśli. Jeśli miłość pańska jest prawdziwą, przełamie ona wszelkie przeszkody i zwycięży, jeśli jest tylko młodzieńczą fantazją, wkrótce ustąpi miejsca innemu uczuciu. Żadnego tylko szaleństwa nie trzeba robić, bo co raz spełnione, odwołać się nie daje. Uspokój się pan, idź spać, a wszystko będzie dobrze. Mówili jeszcze w ten sposób przez czas jakiś, a Martynian, któremu zwierzenie się ulgę przyniosło, odszedł. Paczoski byłby tego samego dnia pobiegł z raportem, było już jednak trochę za późno. Nazajutrz rano, zobaczywszy, że pani Babińska wyszła do ogrodu, pośpieszył za nią. Była ona dla niego dosyć względną i choć utrzymywała, iż Paczoski ograniczonego był umysłu, trzymała go przy synu, znajdując, że płacił za to sumiennością. - Pani dobrodziejka raczy mi przebaczyć - rzekł kłaniając się nisko - iż może zakłócę jej spokojność, lecz mając sobie powierzoną opiekę nad synem jaśnie wielmożnych państwa i czując się w obowiązku czuwania nad nim, nie odpowiedziałbym ich zaufaniu we mnie położonemu, gdybym przed panią zataił ważny symptom, jaki dostrzegam w moim ulubionym wychowańcu. - Zmiłuj się, panie Paczoski, prosto mów i wyraźnie, przestraszasz mnie. - Niech jaśnie wielmożna pani oddali trwogę, to, co mam zwierzyć macierzyńskiemu jej sercu, nie powinno ani zadziwić, ani przestraszać, jest bowiem wynikłością zwykłą natury ludzkiej. - Ale cóż to jest? co to jest? - A! pani! Pan Martynian nieco tylko przedwcześnie uległ prawu natury i... i... zakochał się gwałtownie. Babińska machnęła ręką. - Ale to głupstwo, ja o tym wiem - rzekła - dziecko z niego. - Jaśnie wielmożna pani, jak widzę, lekceważy sobie to uczucie, które właśnie w wieku pana Martyniana bywa najgwałtowniejszym. Pan Martynian nie tylko że się kocha, ale straszliwie szaleje. Na samą wieść, iż przedmiot jego miłości ma się oddalić, oświadczył w rozpaczy, iż tego nie przeżyje, że gotów jest popełnić szeleństwo. - A gdzie się ten przedmiot ma oddalić? - spytała Babińska. - Słyszał pan Martynian, iż wyjeżdża z bratem. - Najprzód to brednia, bo bez mojego pozwolenia jej zabrać nie może - spokojnie rzekła Babińska - po wtóre, nie ma jej dokąd zabrać, po trzecie, powiem panu poufnie, że gdyby ją sobie zabrał, wielki by mi spadł ciężar z ramion. - Ale pan Martynian! Pani dobrodziejka sobie nie wyobraża, to w istocie jest groźne. - Sądzisz pan? - Trwożę się. - Radźmy więc. - Jaśnie wielmożna pani - przerwał Paczoski - jam się nie zdał do rady, niech pani rozkazuje. Ciocia Babińska przeszła się zamyślona po ścieżce parę razy. - Jedź pan z Martyniankiem na jaki miesiąc gdziekolwiek do wód, dla obejrzenia jakiej okolicy, gdziekolwiek bądź, tymczasem albo ona wyjedzie, albo on się rozerwie, zapomni, uspokoi. - Niech państwo obmyślą podróż, jam gotów - rzekł Paczoski - chociaż tego nie kryję, że obawiam się o młodzieńca i przerażam odpowiedzialnością, jaka na mnie spadnie. - Waćpan te rzeczy bierzesz na serio - odparła Babińska - trzeba podziałać na niego, zająć go, roztargnąć... to dzieciństwo. Spełniwszy, co za swój obowiązek uważał, Paczoski pokłonił się i odszedł. - Starzy - zamruczał idąc - nigdy młodości zrozumieć nie potrafią, ot tak! Lekce sobie ważą uczucia, rozpacze, przywiązania, a potem... potem, gdy się szaleństwo spełnia, ratunek za późny. Paczoski, choć sam szaleństwa by nie był popełnił żadnego, wierzył wszakże mocno, iż Martynianek, co powiedział, dotrzyma. Mocno go to niepokoiło, jakie mianowicie szaleństwo mógł popełnić pupil jego. Przebiegał w myśli wszystkie możliwe rodzaje szaleństw, a nie mógł trafić na żadne prawdopodobne. - Spełniłem obowiązek, reszta do mnie nie należy - rzekł i wrócił do "Władysławiady", a mianowicie do jednego jej wiersza, który już po raz piąty przerabiał, nie będąc z niego zadowolonym. Wiersz ten brzmiał: "Już słońce jasne blaski siało na gór szczyty..." Powtórna redakcja zdawała mu się lepszą: "Już jasne blaski słońca ozłacały szczyty..." Znajdował nawet, iż, bl, sł, zł, brzmienia szczęśliwie nagromadzone, malowały fonetycznie czynność samą światła, ale przyszły namysły i wątpliwość. Paczoski zmienił raz jeszcze: "Już gór szczyty słoneczne oblewały blaski..." Wiersz miał zakrój poważny i kroczył szeroko jakoś a pięknie, utknął przecie na rymie niewygodnym i poeta raz jeszcze go przenicował: "We mgłach spały doliny, a słońce gór szczyty..." Byłoby to dobrym, ale cała ekonomika wierszy następujących potrzebowała zmiany i Paczoski został przy pierwszej formie, acz słabość jej stosunkową uznawał. Mazał warianty "Władysławiady" ani się domyślając, że w tejże chwili scena ożywiona, a będąca w związku z poprzedzającą odegrywała się w pokoiku Ludwiki. Ciocia Babińska, długo się wstrzymując od wszelkiej gderliwości, doświadczyła w końcu ponurego zniecierpliwienia, które się zawsze rodzi, gdy człowiek nałogowi jakiemu dogodzić nie może. Po rozmowie z Paczoskim chodziła jeszcze po parku, a rozmyślając, burzyła się przeciwko niewdzięcznej dziewczynie, przeciw synowi nawet. Wzburzenie to po kilku kwadransach doszło do takiej fermentacji wewnętrznej, iż ciocia Babińska, niedobrze rozważywszy, co czyni, prawie machinalnie, żywym krokiem ruszyła ku mieszkaniu Lusi. Nie znalazła w nim Mieczysława, co jej było bardzo na rękę, a po sposobie wchodzenia i zamykania drzwi sierota poznała, iż odwiedziny te bez nieprzyjemnych jakichś wyrzutów się nie obejdą. Zdyszana szybkim pochodem, rzuciła się pani Babińska na sofę i obejrzała wkoło. Nie była dosyć dawno w pokoiku Lusi, dostrzegła łatwo, iż dziewczę, jakby gotując się już do drogi, szczupłe mienie swoje pozbierało i powiązało. - Przekonywam się - zawołała ciotka marszcząc brwi - iż to, co mi mówiono z boku, a czemu wierzyć nie chciałam, jest prawdą. Cóż to jest, waćpanna się, widzę, wybierasz w jakąś drogę, nie opowiedziawszy mnie ani nikomu. A to ślicznie! to pięknie! to nagroda za osiem lat czułej opieki nad waćpanną. Cóż to? czy tak tyrańsko obchodziliśmy się z wami? czy już na żadne zaufanie nie zasługujemy? Co to za maniery? - Przepraszam ciocię - odezwała się Lucia - jestem pod opieką brata, któremu mnie ojciec powierzył, nie mam w tym woli własnej, sądziłam, że brat mój powie wujostwu, co zamierza uczynić, jemu zostawiłam to. - Doskonale wiem, że waćpannie na słówkach i wymówkach nie zbywa - odparła Babińska - i że ja nigdy nie mam w niczym racji. Bardzo dobrze! Jak sobie chcecie, to pewna, że ja waćpanny wstrzymywać nie będę. Lusia milczała, była to jej zwykła broń przeciwko gderaniu ciotki. - Jedź sobie waćpanna z Bogiem - dodała - jedź, zostawisz mi przez wdzięczność po sobie pamiątkę. Zawróciłaś głowę Martyniankowi, któremu by te głupie miłostki na myśl nie przyszły, gdyby go waćpanny oczki nie wyzywały. W dodatku zawdzięczamy jeszcze reputacją tyranów nieznośnych, od których uciekać potrzeba, bo z nimi wytrwać nie można. Dziękuję. - NIech ciocia wierzy, że i ja, i Mieczysław za doznane od nich łaski i przytułek dany naszemu sieroctwu umiemy być wdzięcznymi. Potwarzą jest, jeśli kto inaczej o nas trzyma, nikt z ust naszych nie posłyszał nigdy, co by cioci uwłaczać mogło. - Czcze słowa! czcze słowa! - przebąknęła Babińska - ale jak sobie pościelecie, tak się i wyśpicie. Domawiała tych wyrazów, gdy Mieczysław ukazał się w progu i poznał po twarzy ciotki, po zmieszaniu siostry, iż rozmowa niemiłego przedmiotu dotknąć musiała. Oburzało go to znęcanie się nad siostrą. Postanowił w jednej chwili gordyjskie te węzły rozciąć otwartym wypowiedzeniem swoich zamiarów. - W samą porę przychodzisz - odezwała się pani Babińska - wytłumaczysz mi może, co to znaczy, że bez mojej wiadomości panna Ludwika, która jest pod moją opieką, wybiera się z mojego domu. - Ciocia daruje - rzekł Mieczysław. - Ludwika była pod opieką cioci, gdy ja jej opieki dać nie mogłem. Wiem o tym, ile przykrości z tego powodu nieraz miała i ciocia się z Lusią porozumieć nie mogła. Pobyt tu mojej siostry już z tego powodu stał się niepodobieństwem, że na nią sprowadza nieustanne podejrzenia, że rodzi nieukontentowania i zakłóca spokój rodzeństwa. Jesteśmy bardzo wdzięczni za łaski, ale ich dłużej nadużywać nie będziemy. Lusia pojedzie ze mną. Ostatnie słowa wymówił z taką stanowczością postanowienia niezłomnego, że pani Babińska, niezwykła ulegać niczyjej woli, zarumieniła się z gniewu. - A z Panem Bogiem! z Panem Bogiem! - zawołała gwałtownie - nie wstrzymuję, ruszajcie! Panna Ludwika w istocie była dla mnie od niejakiego czasu nieustannych przykrości powodem, przez postępowanie swoje. Rada będę pozbyć się odpowiedzialności i kłopotu! z Panem Bogiem! z Panem Bogiem! Mieczysław się zaczerwienił, ale wstrzymał od odpowiedzi i rzekł spokojnie do Ludwiki: - Przygotujże się, proszę, do drogi, idę po konie, wyjeżdżamy natychmiast. To mówiąc, rękę już położył na klamce i chciał wychodzić, gdy ciotka nagle porywczości się swojej przelękła. - Przecież was nie wypędzamy - dodała. - My i tak powinniśmy byli wyjechać - rzekł grzecznie bardzo Mieczysław - nie śmiałem tylko oznajmić państwu dobrodziejom, ale gdy raz mogliśmy się szczerze rozmówić i rzecz jest skończona, nie mamy czasu do stracenia. Mieczysław wyszedł. Lusia milcząco, machinalnie poczęła szybko zbierać odrobinę tych rzeczy, do których własności przyznać się mogła. Babińska patrzyła zmieszana, nie mówiąc już ani słowa. Wszystko to odbyło się tak jakoś nagle, tak niespodziewanie, w sposób tak przykry, iż sama nie wiedziała, co z tym począć - czuła, iż to miało pozór wypędzenia; nie odzywając się już, wstała, wyszła trzaskając drzwiami i pośpieszyła szukać męża. Ten stał z Mieczysławem, który go w rękę całował, a on mu czule głowę ściskał i łzy miał na oczach. Pożegnał go był właśnie wychowaniec, a Babiński, widząc, że żona życzyć sobie musi pozbycia pupilów, wcale się odjazdowi nie sprzeciwił. Mieczysław odchodził, gdy Babińska nadeszła gniewna i zaperzona. - A co? a co? - zawołała - nie mówiłam... teraz, kiedy się bez nas obejść mogą, wynoszą się, nie powiedziawszy Bóg zapłać, nie oznajmiwszy, i będą nas obgadywać jeszcze za naszę litość nad sobą. - Ale, kochasiu, wszakże samaś tego sobie życzyła - rzekł mąż powoli. - Życzyłam! życzyłam sobie ich wypędzić - zawołała Babińska - ale nie, żeby oni szli sobie samowolnie, kiedy im się podoba. Jeszcze waćpan za to, cośmy od nich niewdzięczności doznali, pocałowałeś w głowę tego bałwana. - Ja jego w głowę, powiadasz, kochasiu? pocałowałem? - zapytał Babiński - dalipan, nie wiem. To mi się tak chyba wyrwało niechcący, bo ja jestem naturalista - dodał Babiński. Niewłaściwe użycie wyrazu tego "naturalista" zamiast dziecię natury właściwym było Babińskiemu, który inaczej się tłumaczyć nie umiał nigdy z niczego, tylko, że był sobie prosty naturalista. Żona popatrzyła nań, ruszyła ramionami, splunęła i odeszła. Czy kto pode drzwiami słuchał rozmowy w pokoju Lusi, czy innym jakim sposobem wiadomość o wyjeździe Mieczysława z siostrą rozeszła się po dworze - to pewna, że w kwadrans wiedzieli o tym wszyscy i że nadzwyczajną wywołała sensacją. Paczoski jeszcze przemieniał swój wiersz z "Władysławiady", nie mogąc dojść do szczęśliwszego wyrażenia i rymu, gdy Martynianek wpadł doń, łamiąc ręce i wołając: - Stało się! - Co się stało? - Oni jadą! - Kto? oni, kto? - Mieczysław i Lusia. Nie wiem, co przyśpieszyło ich wyjazd, to pewna, że Mieczysław jeszcze wczoraj nie miał zamiaru tak prędko stąd wyruszyć. Nagle piorun padł i zburzył szczęście moje. To mówiąc, rzucił się na kanapę tuląc twarz w dłoniach. Mentor pośpieszył doń z pociechą. Po chwili Martynian się zerwał jak oparzony i wybiegł, a Paczoski, nie mając nawet czasu skryć rękopismu "Władysławiady", który zawsze pod klucz zamykał, wyleciał za nim, obawiając się jakiego nieszczęścia. Uspokoił się dopiero, ujrzawszy go wpadającego do pokoju matki, i od progu do "Władysławiady" powrócił. Zobaczywszy syna, pani Babińska przestraszyła się wyrazu zbladłej jego twarzy. W istocie biedny jedynak cierpiał, a boleść ta malowała się bardzo dobitnie w zmienionych rysach i obłąkanym wejrzeniu. - Co ci jest? - zawołała matka. - Oni wyjeżdżają - rzekł Martynian. - Przecież ich prosić nie będziemy, żeby zostać raczyli - odezwała się matka - z Panem Bogiem, niech ruszają na cztery wiatry, raz będzie spokój w domu. - Mamo... mamo... Ale Babińska była gniewna. - Cicho - odparła tupiąc nogą - nie chcę słuchać tych banialuków, proszę mi się nie mieszać do tego, co do ciebie nie należy, i wracać do Paczoskiego natychmiast! Martynian, który nigdy jeszcze tak stanowczego i niczym nie złagodzonego rozkazu nie słyszał, osłupiał, łzy mu się zakręciły w oczach, zamilkł i zawahał się, postąpił ku drzwiom i wyszedł. Ale wyszedł z mocnym postanowieniem udania się do pokoju Lusi, aby ją pożegnać, a potem miał się namyśleć, co mu wypadnie uczynić. Zbiegł szybko ze wschodów i wtargnął jak burza do spokojnego pokoiku, do którego dotąd wstęp mu był wzbroniony. Lusia żywo zawiązywała swe rzeczy. Mieczysław stał przy niej. Martynian rzucił mu się na szyję, prawie płacząc. - Mój drogi - zawołał - darujcie mi, przebaczcie... wszedłem tu gwałtem, ale nie wiem sam, co czynię. Czy jedziecie! panno Ludwiko, kuzynko, ty nas opuszczasz... Może z gniewem i żalem do nas, do mnie. - Panie Martynianie - śmiało podchodząc ku niemu i podając mu rękę zawołała Lusia - Bóg widzi, nie tylko żalu nie mam do was, ale za wasze dobre dla mnie serce zachowam wam czułą wdzięczność i pamięć - jej łzy się zakręciły w oczach. - Nie wstrzymuj nas pan - rzekła - musimy jechać, byliśmy tu ciężarem, zawadą, niepokojem... Jedziemy w świat sami, ale wierz mi pan, żadne, nawet pobieżne wejrzenie litościwe nie wyjdzie z naszej pamięci. A kiedyś... kiedyś zobaczymy się może. Spojrzała na niego wdzięcznie. Martynian pomyślał, że jutro, jutro już tego jasnego oczów jej promienia nie zobaczy, i jak dziecku łzy mu wytrysły z powiek. - A! kuzynko - zawołał - wy, wyjeżdżając, odzyskujecie swobodę, wy po nas nie będziecie tęsknić, alem ja nawykł do ciebie, do Micia jak do rodzeństwa, jam się wychował z wami, ja was kocham, a ja zostaję sam, sam! - Kochany Martynianie - przerwał Mieczysław - masz dom, rodziców przywiązanych, masz jasną przyszłość przed sobą, my idziemy w świat sami, sieroty, bez opieki, a jednak nie rozpaczamy. Dzięki wam przebyliśmy spokojnie lata najtrudniejsze sieroctwa, jedziemy z wdzięcznością w sercu. - A! z goryczą! z goryczą! - zawołał Martynian - kuzynko... błagam, przebacz nam, matce, wszystkim. - Na Boga, cóż ja mam wam przebaczyć! - żywo wtrąciła Lusia - jestem wam tylko wdzięczną. Chwili nie było do stracenia, wzrok Mieczysława naglił, wszystko było upakowane. Orchowska znosiła swoje węzełki pośpiesznie, bo i ona jechała z nimi, konie najęte stały zaprzężone, wyszli, aby raz jeszcze państwa Babińskich pożegnać. Ciotka gniewała się jeszcze, stary mruczał, nie śmiejąc czynić żonie wymówek, lecz prawie się na nią gniewał za porywczość. Pożegnanie było bardzo krótkie i chłodne. Babiński przeprowadził ich do ganku. Jedynak szedł tragicznie jakoś za Lusią. W ganku cała służba, wszystko, co żyło, czekało na sieroty, aby je raz jeszcze zobaczyć i na drogę pobłogosławić. Wielu łzy się w oczach kręciły, uroczyste milczenie jakieś przykre, wymuszone towarzyszyło cichym uściskom i mnogim krzyżykom. Wszyscy po trosze gniewali się na panią, czując, że ona była przyczyną odjazdu tak śpiesznego dzieci. Paczoski z piórem za uchem doszedł aż do bryki, żeby pannę Ludwikę w rękę pocałować. Nareszcie konie ruszyły. Martynian stał, patrzył i już się wszyscy powoli porozchodzili, gdy baczny Paczoski, który ciągle go pilnował, z lekka go ujął za suknią. - Chodź pan - szepnął mu - należy wszelką boleść znosić po męsku. Te czułości zbytnie nie przystoją mężczyźnie. Przecież pan wiesz, ludzie się spotykają na świecie. Toż nie wiekuiste rozstanie. Chodź pan, chodź. Ten vulgus (łac. gmin, pospólstwo) gotów się jeszcze śmiać z pana. Nie wypada... ale chodź pan. Ledwie potrafił go jakoś odciągnąć. Martynian poszedł na górę, padł na kanapę, do stołu odmówił przyjścia, jeść nie chciał, a że matka się tym skruszyć nie dała, musiał po raz pierwszy milcząco i skrycie boleć, sam w sobie szukając rady i lekarstwa. Paczoski, nierychło wróciwszy do "Władysławiady", wieczorem dopiero urodził nareszcie wiersz, który w ostatniej redakcji poematu dla przyszłych wieków pozostał: "Spały we mgłach doliny, złociły się szczyty..." W kilka miesięcy potem ciocia Babińska pocieszyła się dopiero, iż jedynakowi nic się nie stanie. Zrazu chorował, był smutny, nadzwyczaj milczący. Paczoski mówił po cichu, że do wszystkiego gust stracił i czytał tylko Schillera, a co najgorzej, iż się wkochał w "Rozbójników". Paczoskiemu bardzo się to nie podobało. Lecz po upływie pewnego czasu groźniejsze symptomata choroby ustąpiły, przyszła rezygnacja, zostało milczenie i cichy smutek. Martynian grał i czytał wiele, a potem nagle i nie wiedzieć z jakiego powodu, on, co bardzo rzadko wprzódy dawał się namówić, by pojechać w sąsiedztwo, jeździł raz po razu. Trzy razy odwiedził państwa Burzymów. Państwo Burzymowie, a raczej Adolfina z macochą właśnie były powróciły z podróży do Wilna. Mówiono po cichu, iż prezesówna zapewne wkrótce za mąż wyjdzie, bo coś na kształt wyprawy w domu przygotowywano. Nie było w tym prawdy, tylko tyle, że gorliwa i gospodarna macocha zawczasu, na wszelki wypadek, po troszę robiła wyprawę, nie chcąc, by ją jaka niespodzianka zaskoczyła. Śliczne oczy niebieskie prezesównej i mnogi orszak wielbicieli, którzy ciągle przybywali, niespodziankę by czyniły bardzo spodziewaną. Pani prezesowa pojechała do Wilna, zabawiła tam parę tygodni i wróciła z tłumokami pełnymi bielizny i różnych pięknych rzeczy. Wieść o podróży do miasta, w którym Mieczysław z siostrą przebywał, pobudziła Martyniana do odwiedzenia Burzymów. Miarkował, iż przyjaciółka Lusi musiała się z nią widzieć, musiała wiedzieć, co się z nią działo. A że biedny chłopak nie tylko miłości swej się nie pozbył, ale się w niej rozmarzył jeszcze bardziej, chciał choć słowo posłyszeć o Ludwice. Nadzieja go nie omyliła. Bardzo trafnie postąpił, iż wziął z sobą Paczoskiego, który teraz nie zawsze już z nim jeździł. Paczoski bowiem zajął rozmową oboje państwa Burzymów, a Martynian miał czas zręcznie rozmówić się z Adolfiną. - Przeczułeś pan zapewne, że ja mu ukłony przywożę - odezwała się, uśmiechając do biednego chłopca, który nie wiedział, jak przystąpić do rzeczy. - Od kogo? - spytał nieśmiało. - A od kogoż by, od Mieczysława - dodała żartobliwie - od nikogo więcej. Uśmieszek jej dowodził przecież, że może miała więcej jednym do oddania ukłonem. - Pani ich widziała? - A jakże, widywałam ich co dnia - poczęła piękna panna wlepiając w niego oczy, które zdawały się badać biednego chłopca. - Chcesz pan, ażebym mu opowiedziała, jak się urządzili, nieprawdaż? - Jeśli pani łaskawa. - O! byłam pewną, że teraz pan do nas przyjedziesz, nie dla mnie, ale dla dostania języka, jak to dawniej mówiono. Ja też gorzałam z niecierpliwości, żeby ich gospodarstwo zobaczyć. Wprawdzie miewałam listy od Lusi, ale co się tam z tych listów dowiedzieć można. Miałam adres i jak tylko stanęliśmy w Wilnie, zabrałam swoję Burakowską z sobą, siadłam do dorożki i co najprędzej na Franciszkańską ulicę. Wystaw pan sobie, kamienica ogromna, podwórze smutne, zawalone, a oni, a oni na trzecim piętrze od dziedzińca... a wschody... drabina, okropność! Na łzy mi się, wchodząc, zbierało. Było to wieczór, drzwi mi otworzyła Orchowska, przypatrywała się długo, nim poznała, nareszcie krzyknęła: - Matko Boska! Jezusie Nazareński! - i Lusia nadbiegła. Nie poznałbyś pan Lusi, bo jeszcze, zdaje się, wyrosła... a! i jeszcze wypiękniała! Bledsza jest może trochę, oczy nad robotą zmęczone... Rzuciłyśmy się sobie w objęcia i popłakały, jak należało. Brata nie było, gdzieś w klinice miał dyżur. Dwa pokoiki szczupłe i alkówka. Ubogo koło nich bardzo, ale tam w tych izdebkach czysto i ślicznie. W saloniku, bo jest niby salonik, Lusia ma fortepianik, klepadełko, a! szkaradne... U okna krosienka. Pokoju pana doktora nie widziałam. Wiesz pan, przebyłam tam z nimi niejedną godzinę i pozostało mi o nich wspomnienie, które budzi uwielbienie dla obojga. Tak ślicznie umieją znosić to święte ubóstwo swoje. - Ale, pani, ubóstwo... ja nie rozumiem - przerwał Martynian wzruszony - wszakżebyśmy im mogli pomóc, a jeśli Micio daru przyjąć nie może, wszakby mu nie uwłaczała... pożyczka... - Widzisz pan, Micio jest hardy - odezwała się Adolfina, a oczy jej niebieskie blaskiem nowym zajaśniały. - Micio, chcę mówić, pan Mieczysław, chce wszystko być winien tylko sobie. - Tak, to mu wolno, ale dla tej fantazji kazać siostrze się męczyć... - Ale ona jest szczęśliwa! - przerwała Adolfina - kocha brata, a ma toż samo, co on, uczucie i wolę niezłomną. - I z czegóż, jakim sposobem - szepnął nieśmiało Martynian - jakże oni mogą... - Pan Mieczysław ma lekcje, ma nawet już podobno trochę praktyki, profesorowie go protegują. Lusia uczy na pensji panienki, a wieczorami szyje. - I to im wystarcza? - zapytał jedynak. - Wystarcza na życie ubogie - mówiła dalej Adolfina. - Orchowska się bardzo postarzała. Lusia chodzi sama na targ, no i, mam to panu powiedzieć, najczęściej gotuje sama. Martynian wstał załamując dłonie. - Sama gotuje! a też śliczne ręce? Adolfina zaczęła się śmiać niezmiernie. - W rękawiczkach - dodała uspokajając go - nic a nic śliczne ręce nie straciły. Byłam u niej parę razy na obiedzie, a nawet pomagałam do gotowania, co mnie bardzo bawiło, ale przyznam się panu, że na co dzień dosyć to smutna robota. Byłeś pan kiedy w kuchni? nie? Okrutnie gorąco, czasem dymi, a gdy się obiad nareszcie zgotuje, już się go jeść odechce, tyle się go napatrzy i nawącha. Martynianek westchnął. - Widzisz pan, z tym wszystkim jednak - kończyła piękna panna - można być szczęśliwym. Lusia chodzi w perkalowej sukience, Mieczysław wyrzekł się cygara, czasem Lusia sobie sama wodę przynosi, a jednak wszyscy ich szanują i... ale tego panu nie powiem... - A! pani nie będziesz tak okrutną. - Losy i przygody Lusi pana obchodzić nie powinny - dodała znowu żartobliwie - ja wiem, że panu głównie idzie o Mieczysława, którego jesteś przyjacielem, a to się jego nie tyczy. - Ale mnie również obchodzi kuzynka! - podchwycił Martynian. - O nią się nie ma co troszczyć - złośliwie kończyła Adolfina. - Nie masz pan wyobrażenia, jakie robi furore między młodzieżą. Pod pozorem odwiedzania Mieczysława zbiegają się tłumy, aby na nią choć popatrzeć. Dwóch czy trzech profesorów rozkochanych śmiertelnie i tylko co nie widać, jak za mąż wyjdzie, nawet może bardzo świetnie! - Ale to nie może być! to nie może być! - porywając się z krzesła zawołał Martynian - ona jest świetniejszego losu godna. - Jak to świetniejszego - przerwała Adolfina - alboż pan wiesz, kto się o nią stara? Mówią, że syn marszałka gubernialnego, młodzieniec, który ma odziedziczyć ogromne ojca majątki i znaczenie, kocha się w niej zapamiętale. Spojrzała na niego mówiąc i żal się jej zrobiło chłopca, który nie mogąc słowa z siebie dobyć, siedział blady i darł rękawiczkę. Nazajutrz Martynianowi nie wypadało jechać znowu, w parę dni jednak znalazł jakiś drobny powód i pośpieszył do Burzymów. Tego samego rodzaju rozmowa zatrzymała go przez godzinę. Po trzecich odwiedzinach już niespokojna, coś przeczuwając, popłynęła sama pani Babińska. Obawiała się, aby prezesówna nie zbałamuciła jej syna. Przyjęto panią Babińską opowiadaniami o podróży, a po chwili Adolfina umyślnie naprowadziła rozmowę na Ordęskich. - Niewątpliwie pani będzie ciekawą dowiedzieć się, co się z jej pupilami dzieje? Ciocia mruknęła coś niewyraźnego. Żywo chwyciwszy za słowo, panna prezesówna poczęła malować w najżywszych barwach szczęśliwe losy brata i siostry. - Co najdziwniejsza - dodała - że Lusia nadzwyczajne ma tam powodzenie i że prawdopodobnie świetną zrobi partią. Stara się o nią bogaty chłopak, ślicznie wychowany, jedynak, któremu rodzice się nie oprą, bo kto poznał Lusię, ten ją uzna godną najświetniejszego losu. - Przyznam się pannie Adolfinie - odparła z przekąsem Babińska - że temu niezupełnie wierzę, co tam pani opowiadano. Tak to sobie ludzie plotą, ale to nie są czasy, gdy królewicze żenili się z pasterkami, a pastuchów zaślubiały królewny. - Przekonasz się pani, iż się cuda dzieją - dodała sama prezesowa - gdy posłyszysz, że Lusia jest panią marszałkową, i gdy tu do nas sześciokonną karetą zajedzie. Babińska przygryzła wargi. - A, zobaczymy, zobaczymy - mruknęła cicho - życzę jej z serca, aby się to spełniło, bo inaczej mogą z głodu poumierać. Mnie mówiono, że prawie o chlebie i wodzie żyć muszą. - Bardzo ubogo, to prawda - potwierdziła prezesowa - przecież jeszcze nie o samym chlebie. Byłyśmy tam z Adolfiną parę razy... Zaczęto mówić o czym innym, a ciocia Babińska widocznie unikała już pytania o podróży, będąc nieprzyjemnie podraźnioną wiadomościami o Ordęskich. Bytność też ta wytłumaczyła jej w części kilkakroć ponawiane odwiedziny syna u Burzymów. Uspokoiło ją to co do Adolfiny, ale dało do myślenia wielce, że przywiązanie do kuzynki było tak uparte. Z Martyniankiem też, im był starszy, szło w domu trudniej i matka kłopotała się wielce - z domu go wypuścić nie chciała, guwerner, choćby z tytułem przyjaciela, stawał się śmiesznym, chłopca wiecznie na pasku trzymać nie było podobna, dać mu swobodę zupełną zdało się niebezpiecznie, szczególniej po tak długiej niewoli. Kilka razy Babińska chciała się o tym rozmówić z mężem, ale stary, który od czasu wyjazdu nagłego Lusi i Micia był bardzo posępny i milczący, ruszał tylko ramionami i nic nie odpowiadał. Z dnia na dzień Martynian też smutniejszym się okazywał, więcej znudzonym i do niczego nie miał smaku. Po całych dniach siadywał na kanapie w swoim pokoju i poczciwemu Paczoskiemu nawet rozchmurzyć się nie dawał. Trzeba coś było radzić. Doktor nadworny na zapytanie cioci Babińskiej oświadczył, że to jest zwykła melancholia młodzieńcza, napadająca dorastających, a która z czasem sama przejść musi. Był to stary przyjaciel domu, który z powagą lekarza mógł więcej prawdy powiedzieć pani Babińskiej niż kto inny, od niego bowiem wszystko dosyć łagodnie przyjmowała. W tych dniach właśnie przybył ze swoją miesięczną wizytą do Nowego Babina. Przyjmowali go obfitym śniadaniem z rybami państwo Babińscy, bo wiedzieli, że jeść i pić bardzo lubił. Gdy już czarna kawa była na stole, ciocia Babińska przysunęła się do niego. - Kochany konsyliarzu - rzekła - tyś człowiek doświadczony, znasz naturę ludzką, potrzebujemy twej rady. Wiesz, że nasz chłopiec jedynak, to oko w głowie, to skarb cały nasz. Udało mi się go wychować niezgorzej, mogę powiedzieć, że wcale na niepospolitego ukształcił się człowieka. Cóż z tego, oto go napadły nudy, melancholia, o której ci wspominałam, chłopiec mi w oczach mizernieje i przepada. Co tu robić? Co z nim począć? - Pani dobrodziejko - odparł konsyliarz - jako lekarz i jako przyjaciel to tylko pani powiedzieć mogę, że zbyt troskliwie chuchane rośliny najczęściej żółkną i mizernieją. Chłopiec ma lat z górą dwadzieścia, a trzymacie go jak czternastoletniego w domu, z guwernerem. Jemu trzeba swobody, trzeba łamania się z życiem, trzeba walki, wrażeń, a choćby i wyszaleć się nieco. - A! niech Pan Bóg broni! - przerwała Babińska. - To mi śliczny ten wasz system... puścić, żeby się wyszumiał! Zapewne... zdrowie straci, wpadnie w złe towarzystwo. - To mu państwo dajcie zajęcie. - Jakie? - Alboż ja wiem? Niech gospodaruje, niech podróżuje, niech zostanie niedopieczonym literatem... zawsze to lepiej, niż nie robić nic i mrzeć z nudów. - A ja mówię, kochasiu - odezwał się nareszcie Babiński - niech tak idzie, jak u nas w kraju obyczaj. Dać mu wioskę, niech gospodaruje. Będzie źle, no toż przez to nie zginiemy, ale się tym ożywi. - Za oczyma! - zawołała matka. - Ale go pani tak wiecznie przy sobie trzymać nie możesz... do ożenienia nie pora. - A! niech Bóg broni! - przerwała matka. - Rada pana dobrodzieja zdaje mi się najskuteczniejszą i najlepszą, dać mu wioskę pod bokiem, niech gospodaruje. Babiński głową potakiwał. - A co? kochasiu, a co? nie mówiłem? doktor, rozumny człowiek, powiada toż samo, co ja. Babińska zamilkła, w ostateczności wolała już to gospodarstwo niż co innego. Tegoż samego dnia postanowiono Zanokcice oddać w zarząd Martynianowi. Był w nich stary dwór, na wszelki przypadek utrzymywany porządnie. Z pewną uroczystością pani Babińska posłała po syna i razem z mężem oświadczyła mu, iż czas emancypacji dlań nadszedł, że należało, aby wszedł w życie czynne, i że na próbę chcą mu dać Zanokcice, radząc, aby początkowo dla towarzystwa, rady i pomocy zatrzymał jaki rok w domu poczciwego Paczoskiego. Martynian oświadczenie to przyjął dosyć zimno, podziękował, zażądał od ojca informacji i po niezmiernie długim wyborze, z arkuszową notatką matki, z błogosławieństwem ponownym ojca do nowej rezydencji wyjechał. Wybrano może dlatego tę wieś, iż w sąsiedztwie jej bliskim wcale panien na wydaniu nie było. Gdy tu z pieszczoszkiem nie wiedzą, co zrobić, aby z ziewania nie chorował, a z nudy nie umarł, w Wilnie płynie życie sierotom tak prawie, jak nam je panna Adolfina odmalowała. Między skreślonym przez nią obrazem a rzeczywistością była jednak różnica. Ani Mieczysław, ani Lusia nie odkryli przed przyjaciółką całego ubóstwa swojego, wszystkich swych utrapień i niepokojów. Mieczysław i przez dumę, i przez jakieś uczucie wstydu niewytłumaczonego nie chciał przed Adolfiną spowiadać się z niedostatku. Lusia jak on obawiała się, ażeby mówiąc o nim, nie wyciągnęła mimowolnie na upokarzające ich ofiary pomocy, której by przyjąć nie mogła. Zakryli więc oboje część prawdy, odsłaniając to tylko, czego utaić nie było podobna. .nv Część pierwsza (c.d.) W istocie życie dwojga tych sierot ciężkimi okupione było prywacjami. Siostra ponosiła je dla brata, brat czynił dla siostry ochotnym sercem. Oboje mieli nadzieję, że gdy Micio skończy medycynę, gdy dostanie miejsce, wszystko to się sowicie wynagrodzi, ale tych lat parę potrzeba było przeżyć jakkolwiek, byle wyżyć i dotrwać. Pomimo iż żyli w kątku, ustronnie i niechętnie robili nowe znajomości, same im one się nastręczały. Przybycie Adolfiny z prezesową do Wilna, gdzie rodzina Burzymów miała dawne i wielkie stosunki, rozszerzyło przypadkiem koło tych ciążących znajomości i stosunków, które czas zabierały i wyciągały na wydatki. U prezesowej będąc kilka razy, Mieczysław i Lusia spotkali się tam z różnymi panami i paniami, którym prezentować się musieli. Prezesowa tyle o obojgu mówiła dobrego, iż zachęciła swych znajomych do zbliżenia się ku sierotom. Przy tym Lusia się podobała wszystkim i swą pięknością, i wykształceniem, i wdziękiem, Mieczysław powagą i rozumem, któremu młodzieńczego uroku nie brakło, słowem, obcy ich pokochali. A czasem taka miłość nawet bywa dla ubogich ciężarem. Lusia w odwiedziny sama iść nie mogła. Mieczysław, zajęty nauką, nie miał czasu, tego bogatsi i nie mający zajęć koniecznych zrozumieć nie mogli. Stosunków, które tyle w świecie znaczą, wyrzekać się znowu całkiem było niepodobieństwem. Dwa domy szczególniej zyskali sobie Ordęscy w czasie pobytu Burzymów w Wilnie. Jeden z nich był średniego wieku wdowy, przyjaciółki prezesowej, bogatej pani marszałkowej Zawadowskiej z jakichś hrabiów N. rodem. Była to kobieta, jak mówiono, mimo wielkiej zamożności i zupełnej swobody, jakiej teraz używała, bardzo nieszczęśliwa. Piękna, majestatycznej postawy, utalentowana, miła, rozumna, za młodu bardzo wydaną została za wiele starszego od siebie człowieka, który jej życie zatruł. Przeżyła z nim najpiękniejsze lata młodości, męcząc się pod żelaznym jego despotyzmem, który ją złamał i zniechęcił do życia. Po jego śmierci postanowiła, choć bezdzietna, nigdy już nie wychodzić za mąż. Mieszkała w mieście, przyjmowała małe osób grono, czytała wiele, grała trochę i utworzyła sobie byt znośny, nad który już nie pragnęła więcej. W mieście dom jej i ją znali wszyscy, cisnęli się szczególniej młodzi mężczyźni w różnych nadziejach ku niej, lecz wdowa, przyjmując mile wszystkich, nie dopuszczała nikomu najmniejszej powziąć nadziei. Mówiła głośno, że nigdy za mąż nie pójdzie. Spotkawszy się z Lusią u prezesowej, z którą ją dawna przyjaźń łączyła, pokochała bardzo sierotę. Ze zwykłą sobie otwartością oświadczyła jej, że bardzo mile widywać ją będzie u siebie i chce jej rodzinę, chce dla niej siostrę zastąpić, a w niczym jej wymaganiami żadnymi zawodną nie będzie nigdy. Mówiła to tak serdecznie, tak poufale i szczerze, zapraszała tak błagająco, skarżąc się, że jest samotną, że Lusię sobie całkiem ujęła. Potrafiła też, spotkawszy się z Mieczysławem, zyskać go sobie od razu. - Dom mój dla państwa otwarty - rzekła - a byłabym prawdziwie szczęśliwą, żebyście to oświadczenie zrozumieli nie jako pospolitą, powszednią grzeczność, ale jako z serca pochodzące zaproszenie, prośbę i dowód szacunku. Bądźcie ze mną bez ceremonii i trochę tej przyjaźni, jaką macie dla Burzymów, przelejcie na mnie. W ciągu kilkunastu dni pobytu Burzymów pani Serafina tak się potrafiła zbliżyć i spoufalić z Ordęskim, iż po ich wyjeździe stosunek był utrwalony. Niestety! jakkolwiek miły, i on nawet był ciężkim. W domu Burzymów także poznał się bliżej z Mieczysławem młody uczeń uniwersytetu z wydziału prawnego, pan Zenon Ł., syn marszałka, bogaty chłopiec, którego z dala widywał Ordęski na wspólnych lekcjach, ale zbliżyć się do niego nie miał sposobności. Powziął on jakoś bardzo gorącą przyjaźń dla Mieczysława, ale posądzać było można, iż się do niej piękne oczy Lusi wiele przyczyniły. Uczyniła ona na nim wrażenie, z którym się nie taił. Ojciec miał może na myśli Adolfinę i kilka razy go tam przyprowadził, ale zamiast Adolfiny pan Zenon wybrał sobie Lusię. Zaraz w kilka dni pierwszy oddał wizytę Mieczysławowi, wcisnął mu się prawie gwałtem i zbyt może często przychodził, choć drzwi od pokoju Lusi zastawał szczelnie zamknięte. Nie mogli wyjść na przechadzkę, żeby go nie spotkać, a tysiąc różnych pretekstów służyło mu do wciśnięcia się na Franciszkańską ulicę. Prawie tak natrętną była pani Serafina. Nie chcąc swym ekwipażem zbytniej zwracać uwagi, przychodziła pieszo do ubogiego mieszkania sierot, siadywała godziny całe, zabierała z sobą Lusię, niekiedy odrywała od pracy Micia i gwarząc, jak ci gwarzą, co nie mają z życiem co począć, nie spostrzegła się, że za grzeczność, z jaką ją przyjmowano, noce bezsenne płacić musiały. Złośliwy ktoś mógłby był nawet posądzić panią Serafinę, że więcej ją zajmował Micio niż jego siostra. Zapominała się mówiąc z nim, ożywiała, wychodziła ze zwykłego sobie smutku i zobojętnienia. Ale ten dobry humor i chwilowe roztargnienie przyznawała Lusi. Niekiedy, nie zastawszy Mieczysława w domu, pod pozorem zabawienia siostry przesiadywała do późna w nocy, a gdy zmęczony medyk powrócił z książkami i preparatami pod pachą, ona nie dawała mu wypocząć, zabierając go dla siebie rozmową, której nie było końca. Jeśli przyszła pieszo i w późną noc powracać było trzeba samej, Micio i Lusia czasem po północy przeprowadzać ją do jej domu musieli. Tu znowu niepodobna było nie wstąpić na chwilę. - Nie puszczę bez herbaty! - wołała Serafina - u siebie pijecie bardzo niedobrą, jesteście głodni, choć późno, musicie zostać. Herbata przeciągnęła się czasem do dnia, śmiano się, żartowano i Micio z siostrą przychodził do domu tak, że już kłaść się na spoczynek nie było czasu. A jakże się było poskarżyć na tak serdeczną uprzejmość! Z Mieczysławem będąc jak z bratem młodszym, ośmielała go ciągłymi przypomnieniami swojego wieku, miała bowiem lat trzydzieści jeden. Pani Serafina Lusię przyswoiła sobie za siostrę. Pokochały się czule. Skutkiem tej miłości było, iż zaczęła się o jej los troszczyć, a spostrzegłszy, iż młody pan Zenon zajął się nią, uważając skojarzenie tego małżeństwa za bardzo szczęśliwe, zapraszała go do siebie, aby do Lusi przybliżyć. Do tych stosunków, już dosyć, jak widzimy, miłych, ale zarazem uciążliwych, dodać potrzeba wielką przyjaźń profesora Variusa, który naówczas wykładał anatomią w uniwersytecie. Poznał on na lekcjach Mieczysława i wyróżnił go między swymi słuchaczami jako szczególnie zdolnego młodzieńca. To było powodem, że się nim zajmować począł i zbliżył. Znajomość bliska trwała od lat początkowych, gdy po przybyciu Lusi do Wilna profesor Varius, przyszedłszy raz niespodziewanie do Mieczysława, zastał ją u niego. Varius był nieżonaty, lat średnich, znakomitej inteligencji człowiek, z twarzy bardzo jeszcze przystojny, szczególniej wyrazem, jaki jej rozum nadawał, słynął z humoru i przyjemności w towarzystwie. Lusia objawiła mu się jak zjawisko nadziemskie w tych studenckich izdebkach, w których się nic podobnego zastać nie spodziewał. Nie znalazłszy Mieczysława, zasiadł z nią do rozmowy i odszedł oczarowany. Na próżno sam sobie siwiejące włosy pokazywał w zwierciadle, aby grzeszne myśli wybić z głowy - stare zwiędłe serce słuchać pana nie chciało. Biedny profesor zakochał się, wstydził się tego, nie przyznawał, postanowił ekstyrpować tę głupią miłość, lecz tymczasem urokowi towarzystwa Lusi ulegał i mimo woli ciągnął na Franciszkańską ulicę. Pomniejszego tłumu towarzyszów Mieczysława, którzy jak na lep na piękne oczy siostry jego lecieli, wyliczyć i regestrować nie będziemy, dosyć że praca nawet w tych warunkach, w jakich teraz żyli, stała się bardzo trudną. Pani Serafina zajmowała w przepysznym domu na Wielkiej ulicy całe piętro i kilka dodatkowych pokojów na dole. Nawyknienie do pańskiego życia, dostatek zresztą, niezbędnymi dla niej czyniły salony i na wielką stopę urządzone mieszkanie. Dwa razy w tydzień musiała przyjmować, w poniedziałki były herbaty, we czwartki obiady, na które zawsze po kilka osób przychodziło. Oba te dni były celem zabiegów wielu stałych mieszkańców miasta i przybyłych z prowincji. Było zaszczytem znajdowanie się na herbacie u pani Serafiny, a istotną dystynkcją odebrać zaproszenie na obiad. Potrzebując się rozerwać, zapraszała piękna wdowa chętnie, lecz nie wszystkich. Przejeżdżający artyści, literaci, wirtuozi ubiegali się o pokazanie w tym salonie. Bardzo często bywała muzyka, niekiedy ktoś coś czytał. Złośliwy pan chorąży Oziębic, niemłody już kawaler, zwał salon ten "jaskinią lwów", gdyż żaden "lew" nie przesunął się przez miasto, żeby tam na aksamitnej kozetce nie spoczął. Lusia i Mieczysław raz na zawsze byli proszeni na herbaty i obiady, ale się od nich wymawiali. - Będę szczerą - odpowiedziała Lusia - nie mam jak jednę czarną sukienkę jedwabną, w której bym salonowi pani Serafiny wstyd zrobiła. Raz się w niej pokazać można, ale zawsze niepodobna. - Co do mnie - śmiejąc się rzekł Mieczysław - godzina obiadu pani jest właśnie lekcją kliniki, nie mogę jej opuścić i muszę się wyrzec tej przyjemności. - Przychodźcie więc, kiedy i jak się wam podoba - odpowiedziała pani domu - będę wam rada zawsze. Lusia przecie nawet na targ idąc z koszyczkiem wstąpić do mnie może, a pan choćby w drodze na lekcją z książkami. - Ale nie z preparatami anatomicznymi - szepnął Mieczysław. W istocie częściej może bywała u nich Serafina, niżeli oni u niej być mogli. Tysiące drobnych przysług nieznanych, z niezmierną delikatnością czynionych prawie niepostrzeżenie, trochę życie ubogie znośniejszym im czyniły. Pani Serafina potrafiła się porozumieć z Orchowską, wciągnąć ją w rodzaj spisku, podowiadywała się od niej tajemnic domu i śpiżarni i niewidomą ręką podsycała biedne gospodarstwo. Życie więc płynęło tak dosyć rozerwane sierotom, czas leciał zapełniony nauką i pracą, a stosunki przyjacielskie, które tak rzadko próbę czasu wytrzymać mogą, z każdą się chwilą ściślej zawiązywały. Profesor był teraz niemal codziennym gościem w domu i właśnie dnia jednego siedział, przeszkadzając Lusi przy jej robocie, gdy Orchowska z kuchni wpadła z rękami podniesionymi w górę, przestraszona, a nie zważając na obcego, stanąwszy w progu, krzyknęła: - Wie panienka, kto przyjechał? - Któż? któż tak straszny być może? - rozśmiała się Lusia. - O, co prawda, to, że mnie nastraszył, bo oburącz pochwycił i pocałował, jak Boga kocham. - Ale któż? - zapytała Lusia. - Pan Martynian. Dziewczę pobladło i zmieszało się, robota jej z rąk wypadła. Martynian oznajmiony już stał za Orchowską tak pomieszany i blady, jakby popełnił najokropniejszą zbrodnię. Lusia zerwała się od stoliczka. - Co pan tu robisz - zawołała biegnąc ku niemu zarumieniona. - Przy_przyjechałem - wybąknął Martynian. - Sam? - A tak, prawie sam, tak jak sam - rzekł chłopiec szukając krzesełka, o które niełatwo było w szczupłym mieszkanku. Profesor popatrzył na oboje. - Przedstawiam panu profesorowi mojego ciotecznego brata, pana Martyniana Babińskiego, pan profesor Varius. Profesor, który był dosyć dziki i znajomości niechętnie robił nowe, wziął za kapelusz, nie chcąc familii być natrętnym, przemówił kilka słów i wyszedł. Mieczysława nie było. Po odejściu jego Lusia znalazła się w wielkim kłopocie z tym wcale niespodziewanym gościem. Przybycie jego zdawało się jej czymś tak niepojętym, iż nie śMiała go o Babin i rodziców zapytać. - Wszak wszyscy... wszak ciocia i pan Babiński zdrowi? - wyjąknęła nareszcie. - Zdrowi - rzekł Martynian. - A pan tu sam? - Tak ja sam... wprawdzie towarzyszy mi pan Paczoski, ale przybył tu za swymi interesami, chce sprzedać swój poemat. - I rodzice pańscy wiedzą, że sam tu przybyłeś? - spytała strwożona Lusia. Martynian spuścił głowę. - Tego ja nie wiem - zamruczał po cichu. - Jakże pan możesz o tym nie wiedzieć? - Bo ja nie mieszkam w Babinie - odparł z pewnym rodzajem dumy młodzieniec. Lusia podniosła oczy zdziwione. - Jak to? pan? - Rodzice mi oddali Zanokcice i mama pozwoliła mi się rządzić, jak mi się podoba. A że do gospodarstwa różnych rzeczy było mi potrzeba, musiałem przyjechać. - Jednakże... nie bez wiedzy mamy? - szepnęła, trwożąc się o następstwa, Lusia. - Mama, nie wiem doprawdy, czy wie, że pojechałem. - Ależ panie Martynianie! - zawołała rzucając robotę Lusia - jak pan mogłeś się narażać na następstwa tego kroku. Ciocia przecie wie, że my tu jesteśmy, łatwo się dorozumie, iż nas odwiedziłeś, ile stąd nieprzyjemności. - Dla was? dla kuzynki? - przerwał Martynian. - Ale nie... dla pana. - Ja do nich jestem przygotowany - spokojnie odezwał się przybyły. - Chciałem kuzynkę widzieć koniecznie, bądź co bądź. Panna Adolfina mnie przestraszyła, byłbym uciekł z Babina pieszo i przyszedł, aby was zobaczyć. Lusia zarumieniła się mocno znowu, drżący głos Martyniana tyle miał w sobie rzeczywistego uczucia, iż nie ulitować się jego cierpieniu i nie być mu wdzięczną za serce nie mogła. Wyciągnęła drżącą rękę. - Ale cóż to będzie, gdy powrócisz? - odezwała się mimo woli. - Niech będzie, co chce, niech już się stanie, co ma być, alem ja kuzynkę widział... i żyję. Zbliżył się tak z załzawionymi oczyma do jej ręki, że mu jej cofnąć nie mogła i ścisnęła dłoń, i zamilkła. Szczęściem szybkie kroki Mieczysława wybawiły ją z kłopotliwego położenia. Mieczysław już od Orchowskiej wiedział o bracie, rzucił książki, które niósł, i serdecznie go przyszedł powitać, ale chmurę miał niepokoju na czole. I on, jak Lusia, obawiał się następstw tego młodzieńczego wybryku, a co więcej posądzeń cioci, że Martynianka ściągnięto, że go tu umyślnie bałamucić chciano. Cała wina musiała spaść nie na Martyniana, ale na biedną Ludwikę i jej brata. Przykro mu było posądzonym być nawet o zabiegi podobne. Przywitanie było serdeczne, przecież zakłopotane. Martynian musiał to uczuć, a że i sam był wzruszony, a szczęścia już zaczerpnął trochę, gotów był uciekać. Posępny mars na twarzy Mieczysława trwożył go. - Chodź do mnie - rzekł medyk - nie naprzykrzajmy się Lusi. Wszak prawda - dodał - że musisz dziś być u pani Serafiny? Jako żywo postanowionym to nie było, posłuszna jednak siostra zrozumiała brata i milczącym ruchem głowy potwierdziła. - Zatem my idziemy i nie będziemy ci przeszkadzali - dodał Mieczysław. Zabrawszy z sobą Martyniana, poszedł z nim razem do studenckiego pokoiku. Widok tej izdebki, do której Lusi przystęp był wzbroniony prawie, wieśniaka przestraszył. Oprócz mnóstwa książek pełną była kości i słojów, narzędzi jakichś tajemniczych, flaszek i medycznych rupieci. Trzeba było krzesełko uprzątnąć z nich, aby gościa posadzić. Mieczysław chodził zakłopotany. - Jakżeś ty się tu wyrwał? - zapytał. - Najprościej w świecie, przyjechałem z domu, bo od kilku tygodni mieszkam w Zanokcicach, które mi rodzice oddali. - Mówiłeś im, że jedziesz? - Nie było potrzeby. Mieczysław zamilkł posępnie. - Mój drogi - rzekł po chwii - nie wątpisz, że mi cię widzieć miło, ale jakżeś nie pomiarkował, że wina tych odwiedzin spaść musi na nas? - Dlaczego na was? - odparł przybyły - tego nie rozumiem. Wina mojego uczynku spada na mnie. Ale dlaczego ten uczynek ma być winą? - Chciej mnie zrozumieć. Ciotka posądziła Lusię o to, że cię bałamuciła. Jest to przypuszczenie niedorzeczne, które matce jedynaka całym sercem przebaczamy, ale nie życzylibyśmy sobie, żeby mu dodawać prawdopodobieństwa. - Mój Miciu, dajże mi pokój! trujesz mi jedyną chwilę szczęśliwą w życiu. - Kochany Martynianie, muszę ci ją zatruć, mam obowiązki względem siostry, idzie mi o jej dobrą sławę. Jeśliż matka nie wie, że przyjechałeś i że miałeś być u nas, ja cię u siebie w domu przyjmować nie mogę. Martynian się porwał prawie gniewny. - Ja jestem przecie swobodny, dano mi wolę, mogę czynić, co mi się podoba! - zawołał. - Choćby i tak było, zależysz zawsze od rodziców i bez ich wiedzy... - Miciu! ty chyba żartujesz, by mnie męczyć. - Martynianie, mówię serio, idzie mi o siostrę. Źleś zrobił, żeś przyjechał. Już nie wiadomo, jak by się był ów spór, coraz żywszymi prowadzony głosami, skończył, gdyby gwałtownie nie zapukano do drzwi. Mieczysław podbiegł do nich. - Nie wchodzę, bo nie wolno - odezwał się głos kobiecy - ale wiem, że pan masz gościa, ciotecznego brata. Bez żadnej wymówki, nie słuchając żadnych w świecie ekskuz ubrania, godziny, zabieram was wszystkich do siebie. - Ale pani dobrodziejko - szeptał błagająco Mieczysław. - Proszę, rozkazuję, wymagam, nie słucham. Martynian, dla którego to tak w porę przyszło, choć nie wiedział, ani kto prosił, ani dokąd, wyrwał się prawie gwałtem, prezentując się pani Serafinie. W ten sposób chciał zmusić Mieczysława, aby się nie wymawiał, i zyskać parę godzin towarzystwa Lusi, od której jutro nielitościwy brat mógł go odepchnąć. - Jestem Martynian Babiński - rzekł wyciskając się żywo spoza Mieczysława - i prezentując się pani, zarazem przepraszam, że w tym stroju podróżnym przed nią stoję. Nie chciałbym ani chwili stracić z towarzystwa kuzynów, tym bardziej że jestem tu na bardzo krótko, i... przyjmuję łaskawe zaproszenie. - A zatem ani słowa już - odezwała się Serafina, rzucając dziwnie badawcze spojrzenie na zachmurzonego Mieczysława - bierz pan kapelusz, idziemy, Lusia jest gotową. Tu u pana kości słychać, proszę za mną pod karą gniewu nieprzebłaganego. Tak się to złożyło, że Mieczysław nie mógł się już sprzeciwić, pani Serafina przodem poprowadziła Lusię z sobą, ale się oglądała ciągle, aby reszta gości szła za nią. Byli w połowie Franciszkańskiej ulicy, idąc tak podzieleni na dwie kupki, gdy naprzeciw ukazał się mężczyzna z papierami pod pachą, w wysokim kapeluszu, we fraku śmiesznym ze żółtymi guzikami i ubiorze widocznie po długim więzieniu wydobytym z wiejskiego kuferka. Mężczyzna ten stanął, lice mu się rozjaśniło, papiery o mało nie wypadły spod ręki. Zobaczywszy pannę Ludwikę, osłupiał. Był to poczciwy Paczoski. Lusia pospieszyła podać mu rękę. - A! i pan tutaj - zawołała przedstawiając go zaraz pani Serafinie - i pan tu? - Tak, pani, skorzystałem ze zręczności jedynej i wprosiłem się panu Martynianowi za towarzysza, mając własny interes. - Pan? interes? jakiż? - zapytała śmiejąc się Ludwika. - Czysto literackiej natury - odparł poważnie Paczoski i westchnął. - Opowiedzże nam pan to - dodała pani Serafina - mnie wszelkie literackie kwestie obchodzą. Skłonił się z uszanowaniem Paczoski. - Zdaje mi się - rzekł - iż wielkiego doznam zawodu, nie jest to chwila pomyślna dla literackich płodów. Muszę się przyznać, iż - chociaż słabym moim nie dowierzając siłom, choć zuchwale nader - porwałem się na olbrzymie dzieło, idąc za radą Owidiusza: Sed quid tentare nocebit? (ale co szkodzi spróbować?) Być może, iż to, com dwudziestoletnią pracą dokonał, arcydziełem nie jest, zawsze jednak epopea w kilkudziesięciu pieśniach nie jest rzeczą powszednią... Westchnął i pot otarł z czoła. - Omyliłem się, sądząc, iż ten owoc sumiennej pracy na świat wydać potrafię. Cały dzień spędziłem, biegając od jednego do drugiego bibliopoli. To są barbarzyńcy i lichwiarze. Pani Serafina uśmiechnęła się, Paczoski, coraz się rozgrzewając, mówił dalej: - Żądania moje były nader skromne, gdybym noce bezsenne i mozoły policzył, ale to są rzeczy, których nikczemne złoto opłacić nie potrafi. Położyłem cenę niską. - Cóżeś pan żądał? - zapytała Lusia. - Miałem prawo wymagać jakie sto tysięcy co najmniej - rzekł najbardziej serio Paczoski - ale wiedziałem, w jakich żyjemy czasach, żądałem tylko dwadzieścia i... śmieli się w oczy, wyszedłem oburzony. Pani Serafina uśmiech miała na ustach litości pełen. Człowiek ten naiwny, który wyobrażał sobie, że jego poemat miał mu przynieść dwadzieścia tysięcy, sumę, jakiej nigdy żaden poeta nasz za największe nie otrzymał arcydzieło - godzien był politowania, a razem i szacunku. "Władysławiada" mogła nie być nic warta, ale człowiek, co ją stworzył, był zaprawdę nieocenionym oryginałem. - Ludzie ocenić pracy sumiennej nigdy nie umieją. Wiesz pan, co Milton wziął za "Raj utracony"? - rzekła pani Serafina. - Nie martw się pan tym. Stawią pomniki później geniuszom nie uznanym. Paczoski się skłonił skromnie. - Wszyscy pańscy znajomi idą do mnie na herbatę, nie odmówisz mi pan, spodziewam się, i zechcesz także pójść z nami. Stary pedagog odkrył łysinę, ukłonił się, wchodzili właśnie do domu pani Serafiny. Przez cały wieczór szczęśliwy Martynian jak w tęczę patrzył na kuzynkę i pani Serafina nie potrzebowała żadnego komentarza, by odkryć, co tego młodzieńca sprowadziło do miasta. Szczęściem dla niego Paczoski, srodze uciśnięty niesprawiedliwością doznaną, ożywiony był i mówił tak wiele do Mieczysława, iż mu nie dał przeszkadzać manewrom Martyniana dla zbliżenia się do Lusi. Pani Serafina, choć protegowała Zenona, nie wiedząc, w którą stronę skłaniało się serce Lusi, nie tylko nie stawała na zawadzie, ale zdawała się spoglądać z zajęciem na tę zapalczywą miłość młodą, objawiającą się tak naiwnie i wyraziście. Dziwiła ją tylko i postawa zakłopotana Mieczysława, i strwożone oblicze Lusi. Po herbacie odwiodła ją na stronę. - Czy kuzynek miły ci, czy natrętny, mów, ale prawdę? - spytała. - Miły mi jest, a razem się go boję - rzekła Lusia. - Długo bym musiała opowiadać, żeby to wytłumaczyć. Mówiłam pani, żem była wychowaną w ich domu, mam dla nich wdzięczność, mam obowiązki, jam uboga, oni bogaci, to jedynak u matki, ona się o niego obawia, nie chciałabym być posądzoną, że się starałam o pozyskanie serca jego. - A to serce? - O! poczciwe jest i dobre - rzekła Lusia - ale to tylko serce brata, wierz mi, pani. Rumieniec wytrysnął jej na twarz i zamilkła spuszczając oczy. Trudno się było domyśleć, co czuła, pani Serafina nie nalegała, aby się o to dowiedzieć, ale na wszelki przypadek instynktem, przez miłosierdzie, zaprosiła znowu wszystkich na obiad do siebie. - Przepraszam panią - odezwał się Mieczysław - niech mi pani daruje, ale ani Lusia, ani ja być nie możemy, a kuzyn Martynian, zdaje mi się, że powinien także wyjechać, bo tam matka o niego niespokojna. Gospodyni domu spojrzała na chłopaka, który oczyma błagającymi zdawał się ją wzywać, ażeby nie ustępowała od tak szczęśliwej myśli. - Panie Mieczysławie! jeden dzień! dla mnie! - słodkim głosem odezwała się do niego, wyciągając obie dłonie. - Zrób to dla mnie. Jeśli będzie wina, biorę ją na siebie całą, jeśli będzie strata, gotowam ją opłacić, wyrzekając się jakiej miłej godziny z tych, które mi czasem dajecie. Gdy pani Serafina czarodziejką być chciała, umiała być niepokonaną. Mieczysław czasem nawet zapominał o Adolfinie, gdy siedział przy niej i słuchał jej głosu. Odwróciła się do Lusi. - Jeśli mnie kochasz, proś brata... Lusia się odwróciła zarumieniona i zmieszana. - Ja służę pani z prawdziwą wdzięcznością - wtrącił żywo Martynian. - Mieczysław trochę pedant, ale gdy pani rozkaże, nie potrafi się oprzeć. - Za pozwoleniem - odezwał się Paczoski, który pił herbatę z rumem, i herbatą a niedolą swą przywiedziony był do rodzaju egzaltacji, rozmową ożywioną pobudzonej jeszcze. - Za pozwoleniem, ja jestem człowiek prosty i szczery i znajduję, że gdy się ma szczęście spotkać osobę tak godną i szanowną jak pani dobrodziejka, obowiązkiem przed nią mówić otwarcie, wyznać, jak rzeczy stoją. - Panie Paczoski! - przerwał protestując Mieczysław. - Ale co tam, panie Paczoski - zawołał pedagog - pan Paczoski poczuwa się do obowiązku mówienia prawdy. Oto, pani dobrodziejko, pan Mieczysław, człowiek delikatny i pełen uczuć najszlachetniejszych, lęka się kuzynka zatrzymywać, aby nie powiedziano było, że... że... że tego, że ten, to się łatwo domyśleć. Lecz jam świadek, iż tu nic zdrożnego się nie dzieje. Przybyliśmy dla kupienia młockarni i sprzedania poematu. Być może, iż powrócimy z poematem bez młockarni, lecz w oczach świata i w sumieniu naszym jesteśmy czyści i usprawiedliwieni. - Bredzisz trochę, panie Paczoski - rzekł Mieczysław uśmiechając się. - Ani, ani trochę, święta prawda. - Zatem jutro z obiadem oczekuję! - śmiejąc się odezwała gospodyni - nie słucham żadnej wymówki. Wieczór skończył się dosyć wesoło, a gdy nareszcie żegnać się przyszło, Martynian wyszedł tak uszczęśliwiony, iż po raz pierwszy w życiu, pochwyciwszy Paczoskiego za szyję, ucałował go na wsze strony, od czego, a razem i od rumu, stary nauczyciel rozpłakał się aż do szlochów. Poszli do hotelu w takim usposobieniu, iż Paczoski za ucznia gotów był dać się umęczyć, a Martynian przysiągł, iż się z nim póki życia nie rozdzieli. Mieczysław, powracając na Franciszkańską ulicę, milczący był i smutny, Lusia zamyślona. W domu zastali bilet Zenona, który był wieczorem. Oprócz niego, co gorzej, znalazł Mieczysław na stoliku bilecik gospodarza, któremu należało się za mieszkanie, i Orchowska szepnęła, że trzeba piekarza i rzeźnika opłacić koniecznie. W domu nie było ani grosza. Miał wprawdzie Micio należności za lekcje, lecz o te się w żaden sposób upominać nie mógł. Późno już w noc przyszedł zakłopotany do pokoiku Lusi, która się też spodziewała co chwila tej smutnej katastrofy. Zastał ją zapłakaną. - BArdzo nam jakoś ciężko - rzekł. - I ty, i ja pracujemy, jak możemy, ale z trwogą patrzę w przyszłość. Lat dwa nie wiem jak potrafiemy dociągnąć. Wszystko się składa, by nam utrudnić położenie. Siostra milczała, chwilę zdawała się namyślać, zwróciła się ku obrazowi N. Panny, jakby z niego miała zaczerpnąć siłę, i postąpiła do brata. - Miciu - rzekła - mówmy poważnie, mam ci coś do powiedzenia takiego, co może zmienić los nasz na lepszy. Namyśliłam się, badałam siebie, mam pewne postanowienie, potrzeba mi tylko, ażebyś ty się nie sprzeciwiał. - Cóż to jest? - zawołał zrywając się z krzesła Mieczysław - przestraszasz mnie. - Bądź spokojny, Miciu, siadaj i słuchaj, ale wysłuchaj cierpliwie, a daj mi się wyspowiadać do końca. Widzisz, jak nam idzie ciężko, szczególniej tobie, bo ty, biedaku, na głowie swej wszystko dźwigać musisz. Znasz mnie, marzycielką nie jestem, dzieciństwo i młodość oduczyły mnie snów niebezpiecznych. Poznałam smutki życia, nim dowiedziałam się o szczęściu, że istnieje... nie mam też do niego ani prawa, ani roszczeń żadnych, wiem, że potrzeba cierpieć i znosić cierpliwie. Lecz jeśli się nastręcza sposobność ulżenia losowi własnemu i tych, którzy sercu są drodzy, na cóż odrzucać i kaprysić? - Do czego to zmierza, proszę cię? - spytał Mieczysław. - Słuchaj, dowiesz się - mówiła poważniej coraz Lusia. - Varius mi się dziś oświadczył... Mieczysław zerwał się jak oparzony z krzesła. - Serio? - Najzupełniej, odpowiedziałam mu, że potrzebuję kilka dni namysłu i porady z tobą, że bez ciebie nic stanowić nie chcę. - Ale Varius! Varius jest... stary i ty go kochać nie możesz - rzekł Mieczysław - a gdy już tak szczerze mówimy z sobą, powiem ci, że mi się zdaje, iż wolałabyś Martyniana, który cię kocha, i że masz dla niego, choć kryjesz, uczucie. - A gdyby nawet tak było? - odpowiedziała Lusia - nie badałam serca mojego, nie chcę go pytać nawet, zawsze miłość Martyniana i moja ku niemu, to tylko marzenie, które się rozwiać musi. Znasz jego rodziców, oni by nigdy na małżeństwo nie pozwolili. Gdyby on mnie kochał, gdybym ja go kochała, czyż się godzi, byś ty za to cierpiał? Varius powiedział mi otwarcie, że twój i nasze losy bierze na siebie, ma ogromne wpływy, ma znaczenie, wprowadza cię od razu w świat, robi ci reputacją, popchnięty przez niego, idziesz bez troski na stanowisko, które ci się należy, a ja - dodała Lusia - ja nie będę nieszczęśliwą, może tylko nie będę szczęśliwą. Cóż to znaczy? Życie krótkie i smutne... tak czy inaczej, byle ze spokojnym przebyć je sumieniem, mój Miciu, ja więcej nie pragnę. Będę cię widzieć szczęśliwym i będę spokojna. Mieczysław rozrzewniony, prawie do łez wzruszony tym postanowieniem, chwycił drżące jej ręce. - Nigdy w świecie nie pozwolę na tę ofiarę! - zawołał - niech się dzieje, co chce. Ty kochasz Martyniana, słaby jest, ale poczciwy i przywiązany do ciebie chłopiec, samo jego przybycie dowodzi tego. Nie trzeba mu czynić nadziei z naszej strony ani go podbudzać przeciw rodzicom, ale czekać możemy. On wytrwa w przywiązaniu do ciebie. Lusia milczała. - Nie - rzekła po chwili - nie ma co nawet marzyć o tym, nie chcę, by mi wyrzucano, żem przez chciwość, przez rachubę starała się pozyskać jego serce. Należy mu właśnie odjąć wszelką nadzieję i powrócić go matce i rodzinie. Przecierpi jak ja, ale nareszcie zapomni i będzie szczęśliwy. Ty sam mu powiesz jutro, że ja idę za profesora, tak będzie najlepiej. Mówiąc to, Lusia miała łzy w oczach i głos jej drżał dziwnie. Mieczysław nie dał dopowiedzieć nawet. - Nie, nie - zawołał gwałtownie - na to się nie godzę i nie zgodzę nigdy, ofiary nie przyjmę i nie zezwalam na nią. Zaraz jutro sam idę podziękować profesorowi za jego życzliwość dla nas, ale mu oświadczę, że jesteś zbyt młodą jeszcze, że za mąż iść nie chcesz. - Na miłość Boga, wstrzymaj się, rozmyśl... nie ma nic tak pilnego! Nie mów i nie daj poznać profesorowi, żeś mówił o tym ze mną. Czekajmy, ty sam, zastanowiwszy się, uznasz, iż dla ciebie to przyszłość, to świetna kariera, a dla siostry jakaż pociecha przynieść ci ją, ułatwić. Jakże bym była dumna, gdybym małą ofiarą mogła ci ulgę taką zdobyć. - Stanowczo ci powiadam, ja jestem i będę temu przeciwnym - powtórzył Mieczysław - oburza mnie sama myśl... ofiary, samo to, że ja bym komuś był winien to, co sam powinienem pracą i siłą własną wywalczyć. A! nie, nigdy! nigdy! - Cicho... dosyć, dobranoc. Mamy tydzień czasu, potem pomówiemy - dodała Lusia. - Dobranoc. Mieczysław milcząc pocałował ją w czoło i wyszedł. W izdebce czekały nań książki i troska o jutrzejsze wypłaty, wreszcie ta nieszczęśliwa ścigała go myśl, że widząc nieudolność jego, siostra się dlań chce poświęcić. Krew biła mu do głowy. - Co tu począć? co począć... wypłaty naglą, grosza nie ma w domu, przy najświetniejszych widokach jutro wstyd i głód grozi. Rzucał się, wymawiając sobie swą nieporadność, słabość, niepraktyczność - szukał myśli jakiejś, ratunku choć chwilowego i znaleźć go nie mógł. Jutro potrzeba było płacić, jutro. Zajrzał do szufladki zamczystej, w której pieniądze chował, przyrzucił ją, znalazł jeden musztyn i kilka berlinek, nic więcej. Bez zegarka obejść się mógł, ściśle biorąc, ale srebrny ten zegarek nie był wart wiele, nic do zastawienia nie było w domu, pożyczyć u kogokolwiek z osób majętniejszych, z którymi w przyjaznych żyli stosunkach, nie miał odwagi, innych osób obojętnych ani lichwiarzy, którzy by dać mogli, nie znał. Myśl ta spać mu nie pozwalała ani się uczyć. Otworzył okno, przez które wpadał księżyc, stanął w nim, zadumał się. Kamienica przedłużała się skrzydłem w drugi dziedziniec, obok okno tuż było otwarte i Żyd w uroczystym ubraniu odmawiał w nim pacierze, które właśnie kończył. Był to kupiec, Boruch Zejdowicz, dobrze Miciowi znajomy, bo miał sklep obok i parę razy w dłuższą z Mieczysławem wdawał się rozmowę, kusząc go, aby jego synkowi lekcje dawał, co Mieczysław zawsze odrzucał, bo Izraelita, znając położenie medyka, chciał z niego korzystać. Stojąc tak obok siebie prawie w dwóch oknach, pozdrowili się wzajemnie. - A czemu to jegomość nie śpi? - spytał. - Czemu wy nie śpicie? - Ja? ja miałem co do myślenia, a potem trzeba się też Panu Bogu pomodlić. - O! i mnie też nie zbywa na tym, co namysłu i rozmysłu potrzebuje - odezwał się Mieczysław - a teraz dopiero siądę się uczyć. - No, o czymże pan tak myślał? hę? - spytał Boruch. - Zachcieliście, o biedzie. - A co na nią pomoże myślenie. Z próżnego nikt nie naleje. Niby to ja nie wiem, że i komorne, i rzeźnik, i piekarz czeka. - Dobry z waćpana sąsiad. - Cóż robić? Muszę słuchać, co ludzie gadają. Skąd jegomość weźmie pieniędzy? hę? Czy od grafinii tej, co się w jegomości kocha, czy od profesora, który w jegomościnej siostrze się rozmiłował? Mieczysław aż krzyknął: - Milczże z tym głupim gadaniem! Co pleciesz? - Od czegóż ja sąsiad? Ja wszystko wiem. Gdybyś jegomość miał rozum, to byś biedy nie miał, wydałbyś siostrę za profesora, to człowiek bogaty, a sam byś się ożenił z grafinią i ot, nie byłoby czego stękać po nocach. - Co za grafinia? - zawołał oburzony Mieczysław - ja żadnej nie znam. - A! a! co to gadać! - rzekł Boruch - a ta z Wielkiej ulicy, co tu raz wraz lata. Albo to jegomość nie wie, że ona się kocha! Ona miała takiego kiepskiego pierwszego męża, że mało nie umarła, teraz sobie chce wybrać do gustu i gadają wszyscy, co na jegomości patrzy. Wiesz jegomość co? hę? - dodał - jeżeli potrzebujesz pieniędzy, ja jemu pożyczę i na mały procent, półtora na miesiąc, to tak jak darmo. Mieczysław chciał się gniewać, ale to dokończenie opatrzne, przychodzące tak w porę, rozbroiło go. - Pożyczysz mi? - zapytał. - Czemu nie? czemu nie, na weksel... proszę do mnie jutro rano. Gute Nacht! (niem. dobranoc!) - Dobranoc. Micio stał jeszcze w swoim oknie, gdy tamto się już zamknęło, oddychał trochę swobodniej, mając chwilowy ratunek przed sobą, przykro utkwiła w nim plotka nieznośnego Borucha, tycząca się pani Serafiny. - Plotka? A! złośliwi i niegodziwi ludzie - myślał w duchu - dosyć kroku jednego, dość zbliżenia się, ażeby najpłochsze posądzenia świat z najczystszych wyciągał stosunków. Trzeba się więc ich wyrzec, ażeby zacnej tej kobiecie oszczędzić przykrości, która ją czekać może. Mówiąc to, począł myśleć mimowolnie o Serafinie i przywodzić na pamięć obejście jej z nim i siostrą. Tyle w nim było delikatności razem i uczucia, serca i przyjaźni, tak umiała zatrzeć tę różnicę, jaka z ich położeń wypływała, a za tę dobroć świat płaci jej taką potwarzą! Micio był oburzony. - To nauka - rzekł - ażeby na przyszłość był ostrożniejszym i z wolna, choćby z ofiarą i smutkiem, choćby miała posądzać o niewdzięczność, dla jej spokoju się usunąć. Powziąwszy to postanowienie, uspokojony o zapłatę długów, Mieczysław otworzył książki i począł czytać, ale myśli tyle wtrącało się pomiędzy książkę a czytającego, iż wkrótce, zrozpaczywszy, aby się to na co zdać mogło, rzucił daremną pracę. Gdy z rana wszedł do pokoiku Lusi, już jej pomimo godziny wczesnej nie znalazł. Orchowska porządkowała mówiąc pacierze. - Gdzież siostra? - Poszła raniusieńko do kościoła i pewno nie wróci rychło, bo się na mszy rannej spotka z panią Serafiną, to ją niezawodnie do siebie zaciągnie, jak to prawie co dzień bywa. Ja nawet kawy nie gotuję. Micio pomyślał, żeby na przyszłość trochę Lusię od zbyt częstego bywania tego u Serafiny odciągnąć, i wyszedł do Borucha. Ten czekał już na niego w sklepie i wyszedł z nim razem do drugiej izby. O pieniądze nie mówili długo. Boruch miał wielkie zaufanie w szczęśliwą gwiazdę medyka, uśmiechał się dając mu, co żądał, prosił tylko, aby z sobą zawsze robili interesa. Mieczysław, wziąwszy pieniądze, pobiegł się rozpłacić co rychlej i lżej jakoś odetchnął. Nadchodziła godzina kliniki, musiał na nią pospieszać. Lusia w istocie wedle przepowiedni Orchowskiej zastała w kościele Serafinę i dała się jej pociągnąć na kawę. Tyle zawsze miały z sobą do mówienia. - Wiesz co - rzekła, przybywszy do domu, przyjaciółka - dziś ty mi smutną jesteś. Przyjazd kuzynka, jak widzę, zamiast cię rozweselić, zachmurzył tylko. Cóż to tam? Czy złe jakie wieści przyniósł z sobą? przyznaj mi się! bądź szczerą. Cóż to za przyjaźń, co się nie chce dzielić tym, co w sercu chowa? - Wierz, droga pani, że mi nic nie jest... ot tak, zamyśloną jestem raczej niż smutną, życie to, życie... Serafina pocałowała ją i siadła tuż. - Aleś smutna. - Tak, ja zawsze taką jestem, nie mogę być inaczej. - Czy wam tak źle na świecie? - A komuż tak bardzo dobrze? - Zbywasz mnie ogólnikami. - Są uczucia i myśli, które zasłaniać musi człowiek, boby i sam na nie patrzeć nierad. - Doprawdy niedobra bo jesteś, nie masz ufności we mnie. Ani ty, ani twój brat nie chcecie się nigdy podzielić ze mną niczym... a ja was oboje bardzo kocham. Pani Serafina, wypowiedziawszy ten wyraz - oboje - zmieszała się bardzo, zapiła go co najprędzej kawą. - A z wami - odezwała się Lusia po namyśle - potrafię być szczerą, choć nią z natury nie jestem. Skrytości nauczyły mnie ciężkie lata przebyte u cioci. Przybiła we mnie to pragnienie otwartości i podziału duszy, które bierzemy od natury, a tracimy z życiem. Dziś jestem smutniejszą niż kiedy, bo... mamże się przyznać? stoję właśnie na rozdrożu... muszę wybierać, którędy pójdę... - No, to właśnie mogłabyś się doświadczeńszej, niż jesteś, starej przyjaciółki poradzić. - Wczoraj mi się ktoś oświadczył... - szepnęła Lusia. - Wczoraj? a może... kuzynek? - A! nie - podchwyciła Ludwika - bynajmniej, kuzynek nie ma prawa ani się kochać, ani oświadczać, ani rozporządzać sobą, jest pod wszelkimi względami małoletni. - Ale dlatego kocha? - A, ja o tym nie powinnam wiedzieć - zawołała Lucia. - Jednak wiesz? - O tyle tylko, by starać się mu to wybić z głowy. - Nie kochasz go? Rumieniec wystąpił na twarz Lusi. - Szacuję go, lubię... kochać! alboż ja wiem, co to kochanie? Wolałabym go niż innego może, ale ani ja jego, ani on moim być nie może... - Dlaczego? - Rodzice! matka! a! nie mówmy o tym. - Więc jeśli nie on, to któż ci się mógł oświadczyć? - Pani go pewno nie znasz? - Jednakże? - Stary profesor Varius. Serafina zaczęła się śmiać. - Jak to i ty, mój pączku różany, ty młodziuchna istoto, mogłaś choć na chwilę zawahać się odpowiedzieć mu tak, jak ja ci na twe wyznanie - śmiechem? - Przyznam się pani, że mnie łza się zakręciła w oku. To oświadczenie jest dla mnie rzeczą potrzebującą rozmysłu. Bardzo być może, iż je... przyjmę. Na te słowa Serafina powstała z oburzeniem, cała jej przeszłość przyszła jej na pamięć. - Dziecko! dziecko! świętokradzkie wyrzekłaś słowo! Pomyśleć się o tym nie godzi! Cóż to będzie za małżeństwo! Mogłabyś śmiało być jego córką, w sercu, nie możesz mi się tego zaprzeć, nosisz inną miłość. Byłoby to szaleństwo, dobrowolne uwiązanie kamienia u szyi... gorzej, gorzej! Brat nie może na to pozwolić! To oburzające, to... zbrodnia! Lusia dała upłynąć spokojnie temu potokowi słów wezbranych... westchnęła tylko, ocierając łezkę ukradkową. - Droga pani, kochana moja przyjaciółko - odezwała się z niezwykłą energią. - Wy, dzieci złotych kolebek, inaczej poglądacie na świat niż my. Wy rośniecie z tym przekonaniem, że się wam od losu szczęście należy, w naszym słowniku nie ma tego wyrazu, zastępuje go fatalizm, konieczność, obowiązek... Dlaczegóż bym nie mogła pójść za zacnego człowieka, gdy to mnie, a! mniejsza o mnie, to Miciowi przyszłość zapewnia? - A! - zawołała Serafina - Mieczysław tego nie potrzebuje, on ma ją zapewnioną własną pracą i talentem. - Obojga nie starczy - rzekła Lusia - patrz, pani, praca się marnuje, talenta jałmużny proszą, kto nie ma poparcia, ginie. - Ale Mieczysław znajdzie poparcie! - przerwała Serafina. - Powiedziałaś, mówiąc o profesorze, że jest zacnym człowiekiem. - Tak sądzę... - A gdybym ja to właśnie podała w wątpliwość - zniżając głos poczęła Serafina. - Jest to znakomitość naukowa, człowiek z wielkim talentem, rozumny, ale... ale w świecie uchodzi za przewrotnego, za chciwego, za człowieka bez zasad żadnych i niebezpiecznego wielce. Przeżył do siwych włosów, po cudzych karkach drapiąc się coraz wyżej, nie szczędząc kolegów, nie wzdrygając się płaszczyć, gdzie mu to pomóc mogło. Dorobił się majątku różnymi środkami, dziś ludzie się go boją, milczą, chwalą, ale zacnym nikt nie nazwie. Biedne dziewczę, bledniejąc, słuchało opowieści Serafiny. - Mieszkając w mieście - mówiła ona - od dawna się spotykałam z różnymi o Variusie opowiadaniami. Człowiek ten żył wiele i zostawił po sobie w wielu kołach i rodzinach niemiłe wspomnienia. Dla ciebie i brata, który go widzi na katedrze, wymownie wykładającego swój przedmiot, z tą twarzą spokojną, jasną, opromienioną, która zdaje się zwiastować czyste sumienie, profesor może się wydawać zacnym uczonym. Ale ci, co go znają bliżej, nie dadzą mu tego imienia. Zacnym nie jest, ma na sumieniu niejedne łzy, niejedno nieszczęście rodziny i... Serafina nie dokończyła. - A! to okropne! to okropne, coś mi pani powiedziała - odparła Lusia. - Więc ta twarz uczciwa kłamie... - Szczęście, żeś w porze dowiedziała się prawdy, lecz brat byłby się jej też prędzej, później mógł dopytać. Profesor od lat kilku szuka podobno żony, ale żadna kobieta z tych, co go znają, nie odważy się, nawet dla jego milionów, podzielić z nim życia. - Tak złym, możesz on tak być złym i strasznym - powtarzała biedna dziewczyna. - Ja się z tego przecie cieszę, że nim jest - dodała Serafina - bo cię to ocali od kroku ze wszech miar niebezpiecznego. Możesz czekać lepszej przyszłości. Serafina, starając się utulić przyjaciółkę, chodziła zamyślona. Nagle to postanowienie biednej sieroty jakby błyskawicą oświeciło ją, dało się domniemać prawdy. Po raz pierwszy dorozumiewała się, iż ubóstwo mogło być przyczyną tego rozpaczliwego kroku. Nie śmiała jednak spytać przyjaciółki o to, co człowiekowi wyznać najtrudniej tak długo, póki jawnym nie jest. Rychlej się do występku może, niż do niedostatku przyznaje każdy. - Wiesz co - rzekła - że na próżno szukam powodów twojego heroicznego zamiaru wydania się za Variusa, przypuszczam chyba, że chciałaś spróbować trucizny... ale nie mówmy już o tym. Do domu cię nie puszczę, obiad zjemy w małym kółku, sami, nie potrzebujesz się stroić, przesiedzisz tu u mnie i poczekasz na kuzynka Martyniana, który mi się dobrym wydaje chłopięciem. Będziemy grały i czytały, musisz mi się rozchmurzyć. Lusia została wprawdzie, lecz nie rozchmurzyła się, przybyła jej do wszystkich trosk jeszcze jedna - trwoga. Jeśli w istocie profesor Varius był tak złym człowiekiem, musiał też być mściwym. Gdyby mu odmówiła, jakże łatwo mścić by mu się było na ubogim uczniu? Zadrżała na samo przypuszczenie. Przed obiadem jeszcze nadszedł Mieczysław. Dziwnym skutkiem kilku słów wyrzeczonych przez Borucha pierwszy raz był wobec pani Serafiny zmieszany jakiś i patrzył na nią jakby innymi, przestraszonymi oczyma. Kłopotało go to, że swoimi odwiedzinami mógł dać powód do takiej potwarzy. Ale dlaczegóż, chcąc wejrzeniem ukradkowym zbadać Serafinę i spotkawszy się w tej chwili z jej wzrokiem, uczuł coś niepokojącego w sobie, jakby w istocie dobadawszy się, że owe plotki mogły mieć jakąś podstawę. Wzrok wdowy był rozrzewniony, czuły, mówiący więcej, niżeli przyjaźń powiadać zwykła, w jego łzawym uroku była jakaś tajemnica. Dłoń, którą podała Mieczysławowi, drżała, jemu uderzyło serce i doznał przykrego jakiegoś uczucia, które nań wionęło smutkiem. - Dobrze, żeś pan przybył wcześniej - zawołała Serafina - mamy czas we dwoje mocno pogderać na Lusię, co jej przypomni ciocię Babińską. Przyznała mi się, że stary Varius jej się oświadczył, a pan wiesz, kto on jest? - Znam go tylko jako profesora. - Nie życzę więc, byś go poznał jako człowieka. Lusi trzeba nakazać, ażeby nawet się chwili nie namyślała i dała mu zaraz odkosza. Rozmowa była drażliwa, Mieczysław siadł zmieszany przy siostrze, ale Martynian nadszedł z Paczoskim i to ich od dalszych rozpraw ochroniło. Biedny chłopak, ledwie się przywitawszy z panią domu, przyszedł do kuzynki i korzystając ze szczęśliwego składu okoliczności, bo go nikt nie odpędzał, cały czas przy niej pozostał. U stołu umiał się przy niej umieścić, słowem, upoił się zupełnie, nie domyślając, że ona w tej chwili mimo woli więcej dumała o starym profesorze niż o przyjacielu młodości. Dla rozerwania pochmurzonych gości pani Serafiny szczęśliwie się nadarzył Paczoski, który rozwodził się nad swoim poematem skromnie, ale z prawdziwie ojcowską wielomównością. Ponieważ był jeszcze z rana w kilku księgarniach, miał więc wiele przygód nieprzyjemnych do opowiadania. Wieczorem Martynian przyszedł się pożegnać z kuzynką, której przyniósł bukiet kosztujący pewnie tyle, ile jej kilkudniowe utrzymanie. Ze łzami, cichym głosem dopraszał się od niej trochę pamięci. Łykał słowa, aby nie powiedzieć za wiele, a tak mu się one do ust cisnęły. Na ostatek przyrzekł uroczyście, że - bądź co bądź - przyjedzie znowu, bo długo bez nich wyżyć by nie mógł. Lusia była milcząca. Żal jej było Martyniana, a dać mu nadziei, której sama nie miała, nie mogła. Nic jej nie mówiąc, Mieczysław, któremu coś szepnęła jeszcze Serafina po obiedzie, pobiegł co najprędzej nazajutrz do profesora Variusa. Zastał go w domu. Uczony kompilator, obłożony stosem ksiąg, przed biurem ogromnym stał z piórem i redagował właśnie ostatnie arkusze encyklopedii medycznej, którą drukował. Skromne jego mieszkanie, gdyż słynął z oszczędności, założonoe było księgami, preparatami, okazami różnymi, których potrzebował do studiów. Na widok wchodzącego Mieczysława żywo odwrócił się od biura, rzucił nań badające wejrzenie przenikliwe i łagodnie bardzo przemówił witając. W głosie tym jednak przymuszenie słodkim było tym razem coś tak strasznego, iż Mieczysław uczuł przebiegający dreszcz. Twarz była wypogodzona, głos ten spokojny, cichy, miły, ale zdawał się tak sztuczny, tak wyuczony, iż przerażał. - Czymże kochanemu panu Mieczysławowi służyć mogę i co go tu do mnie sprowadza? - Panie profesorze - z niskim ukłonem rzekł uczeń - przychodzę w sprawie czysto osobistej, naprzód złożyć podziękowanie panu profesorowi za uczyniony nam zaszczyt. Siostra moja, której ja jestem opiekunem, nie mogła taić przede mną tak ważnej wiadomości, jaką dla niej była ostatnia rozmowa z panem profesorem. Oboje wysoko cenimy... Profesor z podniesioną głową słuchał, chwytał każdy wyraz, zdawał się chcieć odgadnąć, na czym się to skończy, ale mimo niepewności i niepokoju twarz jego najmniejszej nie doznała zmiany, nie drgnął żaden jej muskuł, lekki tylko uśmieszek obojętny igrał koło ust łagodnych. - Siostra moja - mówił Mieczysław - jest jeszcze tak młodą, przy tym tak pragnęłaby jeszcze zostać kilka lat swobodną, iż ja w jej imieniu zmuszony jestem panu profesorowi oświadzyć... - A! a! - przerwał Varius - to dosyć, to dosyć! dosyć! Dziękuję za rychłą decyzją. A! a! to dobrze! bardzo dobrze. Upadam do nóg... To mówiąc, odszedł od biura, pióro ciągle trzymając w ręku i powtarzając: - Upadam do nóg - prowadził do drzwi Mieczysława, powiódł go, kłaniając się, przez przedpokój, skłonił się jeszcze raz przesadnie nisko, otworzył mu drzwi z wielką grzecznością i natychmiast je zamknął za nim, ale z takim trzaskiem i gwałtownością, iż dom zatrząsł się cały. Kontrast między tą grzecznością pożegnania, nie zmienioną twarzą i owym buchnięciem drzwiami miał w sobie coś przerażającego jak milcząca groźba. Mieczysław drgnął mimowolnie i powoli, ze spuszczoną głową, zszedł ze wschodów. Lusię zastał w domu nad książką, ale zadumaną. - Wszystko skończone - odezwał się - powracam od profesora Variusa. - Cóżeś bo zrobiŁ! - zawołała Ludwika. - To, com był powinien, podziękowałem mu i odmówiłem. - Odmówiłeś? - Stanowczo. Zamilkli oboje. Wszystko było skończone. Lusia może odetchnęła swobodniej, ale na twarzy jej widać było jakby żal, że ofiarą życia brata ratować nie mogła. Rzuciła mu się na szyję, nie mówiąc słowa i uścisnęli się oboje. - Nie traćmy otuchy, nie zrażajmy się - rzekł Mieczysław - jeszcze dwa lata, wszystko będzie skończone... Dwa lata! Jakże to one zbiegają rychło, gdy się je pragnie powstrzymać... dwa lata, to dwa okamgnienia, ale dwa lata nędzy, głodu i troski - dwa wieki! Czas niby równy jest przecie miarą zupełnie stosunkową, gdy go z uczuciem złożym razem. Skraca się, przedłuża, staje nieskończonością prawie. Można go rozdrobnić na niezliczone drgnienia i pochłonąć jednym łykiem. Jest miarą dla chodu nóg, ale nie dla bicia serca... Zaraz w kilka dni potem przypadał wykład profesora Variusa. Mieczysław swoim zwyczajem usiadł w jednej z pierwszych ławek, aby notować. Varius ukazał się na katedrze z ową twarzą jak dzień pogodny jasną - począł mówić, lecz rzucając oczyma po sali, tak unikał zręcznie ucznia dawniej ulubionego, jakby go widzieć nie chciał. Niewiele to obeszło Mieczysława. Dostrzegł wszakże nazajutrz i dni następnych, że przyjaciele profesora i koledzy, przyjaźni mu dawniej, również go unikali i z dala się trzymali od niego. Powoli ta oziębłość stała się tak zaraźliwą, iż przeszła do towarzyszów Micia i opasała go jakby lodowatym kołem. Przyczyny jej dociec było niepodobna ani chciał tego próbować sierota, w którym ostracyzm ów dumę obudził, lecz zabolał. Unikano rozmowy z nim, usuwano się od ławki, przy wyjściu pospieszali wszyscy, aby się z nim jak z zapowietrzonym nie zetknąć. Pan Zenon, który uczęszczał na inny wydział, pozostał mu wprawdzie wiernym, lecz ten stosunek więcej go kłopotał i zawadzał mu, niż mógł pocieszyć. Na wydziale medycznym jednym z najgorszych uczniów, choć mu na zdolnościach nie zbywało, był niejaki Poskoczym. Nazwisko to, jakkolwiek się wyda niezręcznie stworzonym, jest prawdziwym - rodzina ta istnieje. Jedynak wychowany przez matkę, pieszczony i rozpuszczony, dosyć majętny pono. Poskoczym poszedł na medycynę więcej z fantazji niż z powołania, uczył się też fantastycznie, a raczej wcale nie chciał uczyć. Na wykłady uczęszczał, gdy mu się podobało, z pedelami miał nieustanne zajścia, powoływany był do inspektora co tygodnia, odwiedzał często więzienie, a co wieczór sprawiał u siebie herbaty, jeśli nie tańcujące, to śpiewające i szalejące. Zbierali się u niego najznakomitsi hulacy i próżniacy wszystkich oddziałów, mówiono nawet, że grywano tam w karty - słowem, była to Sodoma i Gomora. Poskoczym wyglądał blado, ale chłopak był ładny, twarz śmiała mu się szyderstwem, słowa bryzgały ironią, nielitościwy był w żartach, choć serce miał dobre. Z Mieczysławem znali się bardzo z daleka, ale Poskoczym wiedział, znał, słyszał o każdym z towarzyszów wszystko, co wiedzieć, znać i słyszeć było można. Mieczysław mu się nie podobał, jako pedant i purytanin. - To osioł, tylko udaje rozumnego - mówił na niego Poskoczym. Jednego wieczora, rozchodząc się z ostatniego wykładu, Mieczysław, który teraz chodził sam ciągle, bo nikt już go ani przywitał, szedł, ku domowi się zwróciwszy, gdy uczuł uderzenie ręką po ramieniu. - Szanownego Mucjusza Scewolę witam! - ozwał się głos chrypliwy. Odwrócił się i postrzegł Poskoczyma, który drwiąco mu w oczy patrzył. - Na cóż tak, mędrcze i bohaterze, kroczysz solo basso? - zapytał interpelujący - dziwi cię to, że śmiałem jego eminencją zaczepić? Nieprawdaż? Ale mi bo, do kata, żal waszeci, bo cię wszyscy opuścili, a że jestem w opozycji zawsze z ogółem, więc przychodzę i podaję dłoń. Mieczysław, nienawykły do tego tonu, milczał. - Oto masz za to, że cię Pan Bóg obdarzył piękną siostrą - dodał Poskoczym. - Stary sybaryta, który uchodzi za filozofa, raczył na nią rzucić okiem, wy uznaliście słusznym, dać mu figę i jecie teraz gorzkie owoce waszego heroizmu. Ale jakże bo, u licha, nie rozrachowaliście się, dopuszczając, ażeby się oświadczył przed egzaminami, i daliście mu rekuzę w tak niebezpiecznej porze? Varius jest stary pies... przepraszam, będzie się teraz mścił na wszelki sposób. Żal mi asindzieja... Mieczysław ruszył ramionami. - Co tam się w to obcym wdawać - rzekł - to sprawy nasze domowe, panie Poskoczym, nie mające żadnego związku z lekcjami, nauką i egzaminami. - A, diabła tam - przerwał Poskoczym - naiwny jesteś jak filolog, nie jak medyk i Variusa nie znacie. Varius uczony mocno, ale zły jak... na to nie ma wyrazu. Tylko złość ta jego to cukierek ze strychniną, jesz go, aż ci się w ustach rozpływa, i padasz, połknąwszy, trupem. - Niech sobie będzie zły - mruknął Micio. - Żal mi cię, kolego - dodał Poskoczym - boć, dalipan, nie zasłużyłeś na ostracyzm, jaki cię otacza. Żal mi cię. Usiłowałem dobadać przyczyny, nie ma, zdaje się, żadnej, jednak profesorowie znajdują, żeś zarozumiały, a nic nie umiesz, a towarzysze plotki na was garściami rzucają. Mieczysław milczał uśmiechając się z przymusem. - Na to nie ma rady - rzekł. - Byłaby rada, ale lekarstwo nadto heroiczne na wasz temperament. Do pierwszego lepszego trutnia trzeba by się przyczepić i dać mu w ucho, to potem wszyscy będą grzeczni. - Istotnie, lek gorszy od choroby. - Jak wszystkie leki - rozśmiał się Poskoczym - cała medycyna, mówiąc między nami, szarlataneria... wiedzą tylko, że nic nie wiedzą. Dobranoc. Daj któremu w ucho, proszę cię. Na tym rozmowa się skończyła. Mieczysław dowiedział się z niej tylko, czego się domyślał, iż Variusa wpływ otoczył go tym wstrętem ogólnym. Znosił go cierpliwie, a siostrze wcale o nim nawet nie wspominał. Życie wszakże stawało się coraz przykrzejszym, nauka nawet trudniejszą, pozbawiony był pomocy, rady, zachęty. W przededniu egzaminów, gdy wszyscy zbierali się w gronka dla łatwiejszego powtarzania i wzajemnego słuchania, Mieczysław szukał na próżno towarzyszów do repetycyj, nie mógł się doprosić ani ksiąg, ani notat, został odosobniony. Dotknęło go to mocno, lecz oszczędzając Lusi przykrości, ukrył to przed nią. Między innymi zarzutami, jakie czyniono mu, był podobno i ten, że uczęszczał do domu pani Serafiny, a bytność tam częstszą przypisywano stosunkom, które miały być aż nadto poufałe. Gdy się raz potwarz obróci przeciw komu, nie szczędzi mu pocisków. Rodzą się kłamstwa jedne z drugich, a najmniejszy pozór posługuje do rozmnażania ich. Wszystko to, pomimo skrywania przed panią Serafiną, nie mogło ujść jej oka. Lusia niechętnie zwierzała się z domowych trosk, ale się one na jej twarzy odbijały. Mieczysław stawał się coraz rzadszym gościem, tłumacząc się egzaminami. Pani Serafina, która do nich nawykła, była smutną. Ten smutek zmusił ją do porachowania się z uczuciami swoimi. Przekonała się, że nieznacznie przywiązała się do Mieczysława, że człowiek ten stał się dla niej koniecznością, jednym słowem, że go kochała. Jak do tego przyszło, nie wiedziała sama. Miała mocne postanowienie pozostania wdową i swobodną na resztę życia, urządziła się tak, aby móc wytrwać, nie pragnąc nic więcej. W porównaniu z przeszłością mogła się nazwać szczęśliwą, teraz owładnął ją niepokój, nowy żywioł uczynił to życie milszym może, ożywieńszym, ale nie bez troski o przyszłość. Pani Serafina zamknęła się na kilka dni, usiłując coś postanowić, czymś się uleczyć, coś przedsięwziąć stanowczego. Chciała wyjechać za granicę, usunąć się chwilowo na wieś, potem mówiła sobie: - Miłość ta nie ma jutra, dlaczegóż bym z dzisiaj korzystać nie miała? Wszak to dziś nie jest żadną winą zatrute... Trochę się zaczęła pilnować i być ostrożniejszą, a mniej poufałą w stosunkach z Mieczysławem, ale to nie tylko nic nie pomogło, pogorszyło stan jej serca. Gniewała się na siebie za słabość swoję, a przemóc jej nie umiała. Tak stały rzeczy, gdy stary stryj pani Serafiny, zajmujący wysokie stanowisko dyplomatyczne za granicą, wielce jej ukochany, nadjechał. Hrabia von Zarbsten z dawnej familii kurlandzkiej, człek już podżyły, stary kawaler, bawił zwykle we Włoszech lub Hiszpanii. Raz w rok, czasem we dwa lata, przyjeżdżał do dóbr swoich i naówczas synowicę odwiedzał. Pani Serafina była do niego prawie tak czule jak do ojca przywiązana, a stary wypłacał się jej też miłością wielką. Dla niego nie miała żadnych tajemnic. W tej chwili przybycie starego krewnego i przyjaciela może bardziej niż kiedy było dla niej pożądanym. Przy pierwszym spotkaniu hrabia znalazł swą synowicę zmienioną. - Umiem czytać z twojej twarzy - rzekł - uniosłem z sobą, wyjeżdżając raz ostatni, wspomnienie miłych twych rysów, uspokojonych, pogodnych, odrodzonych wypoczynkiem wdowieństwa. Znajduję cię zmienioną... co ci jest, moja Serafino? Jeżeli cierpisz na zdrowiu, czyby nie należało sprobować zmiany klimatu? Jedź do Florencji, do Pizy, spędź zimę na Południu... - Ale ja nie czuję się wcale chorą - odezwała się Serafina - zresztą o wszystkim tym pomówimy jeszcze potem. Hrabia zamieszkał na czas pobytu w Wilnie u synowicy, a że był nawykły do postrzegania i czytania w twarzach i ludziach długim życia doświadczeniem, łatwo dostrzegł w Serafinie ten niepokój i niecierpliwość, jakie rodzi uczucie, z którym walczyć potrzeba. Począł śledzić jej stosunki. Te były bardzo szczupłym kółkiem ograniczone, najczęściej i we wszystkich godzinach spotykał tylko Lusię, niekiedy Mieczysława. Lusia mu się niezmiernie podobała, znajdował w niej szczęśliwą mieszaninę prostoty i instynktu światowego, salonowego, która nadawała jej przy najmilszym obejściu się pewną świeżość i oryginalność. Za pierwszą bytnością Mieczysława spojrzał tylko na synowicę i po przybranym chłodzie a razem pomieszaniu jej odgadł wszystko. Z podwójną więc uwagą zaczął się młodemu medykowi przypatrywać. Dystynkcję, jaką oceniał w siostrze właściwą naturom wybranym, znalazł w Mieczysławie, który go ze wszech miar zadowolił - ocenił umysł jego, naukę, odgadł dumny nieco, a raczej dbały o swą godność charakter. - Mais c'est un jeune homme tr~es distingu~e et qui a de l'avenir (fr. ale to młody człowiek bardzo dystyngowany i z przyszłością) - odezwał się, bacznie patrząc w oczy Serafinie. Pochwała ta tak ją mocno uradowała, że stryjowi rękę za nią uścisnęła, rumieniec i uśmiech potwierdził domysły. Ale na ten raz nie wywołał zwierzeń żadnych. Sama pani Serafina miała na myśli później otwarcie z hrabią pomówić. Jednego poobiedzia, gdy byli sami, stanęła naprzeciw niego. - Wiesz, stryju - rzekła - człowiek jest niepoprawną nigdy istotą. Cóż byś powiedział, gdybym ja po wszystkich zaklęciach i słowach danych sobie, złamała je i... poszła kiedy za mąż? - Powiedziałbym - odparł spokojnie hrabia - żeś uczyniła bardzo dobrze, ale tylko w takim razie, gdyby twój wybór był rozumny, gdybyś była pewną człowieka, w którego ręce powierzysz losy swoje. - I ja nie inaczej myślę - szepnęła Serafina. - Jestem, mogę powiedzieć, szczęśliwą, a jednak nudno mi, samotność ciąży, brak rodziny męczy, serce potrzebuje kochać. - Czy już kocha? - śmiejąc się spytał stryj. - Nie. Ale... ale przewiduję, że to nastąpić może, i trwożę się. - Ja myślę, że to bez wiedzy pani już nastąpiło pewno, a rozum tylko przeszedł apr~es coup (fr. po fakcie, za późno), tłumaczyć fakt spełniony... Serafina potrząsała głową. - Nawet bym odgadł kandydata - odezwał się stryj. - A! nie! to się omylicie! - Sądzę, że nie, brat panny Ludwiki, przysięgnę. - Stryju! na miłość Boga! - oglądając się niespokojnie i palec kładąc na ustach, odezwała się Serafina. - Ale cóż w tym tak nadzwyczajnego? Bardzo mi się podoba, młody, rozsądny, a że ubogi, tym lepiej. - Szlachetny, idealnie szlachetny i zacny człowiek - odezwała się Serafina zniżając głos - jego poświęcenie dla siostry, pracowitość, wytrwałość, delikatność prawdziwie uwielbiać potrzeba! Jak oni oboje znoszą ubóstwo swoje, kryjąc je przed oczyma ludzi, co by dopomóc im pragnęli, jaka surowość życia, a przy tym... - Słowem, wszystkie cnoty! - uśmiechając się dodał stryj - ale czy ma on najgłówniejszą, najpotrzebniejszą, czy umie ciebie cenić i czy cię kocha? - Jest mi przyjaznym, tak... jest dla mnie serdecznym, a jednak ja... ja nie wiem - poszepnęła smutnie Serafina. - Tylko jakże by w tobie mógł się znowu nie zakochać? - O! stryju! we mnie zakochać się trudno. Gdyby nawet miał jakie uczucie, jestem pewną, żeby się z nim krył, że usiłowałby je zwyciężyć, bo nigdy nie sięgnie, gdzie by go o interes posądzić było można. Gdybym była ubogą... - Daj pokój, mienie nigdy do szczęścia nie przeszkadza - odezwał się stryj. - Czasem... - wyszeptała wzdychając synowica. - A więc jest to miłość w projekcie - przerwał hrabia - i chciałaś się mnie poradzić zapewne, co ja powiem na nią? Byłoby śmiesznością nie chcieć próbować szczęścia dlatego, że się go raz nie miało, ale gdzie się tak wiele waży, jak przyszłość, nie dosyć może uczucia, trzeba wiele rozwagi i rachuby. Zatem... - Zatem nie ma nic i nie mówmy już o tym - rzekła zarumieniona Serafina. Stryj ścisnął jej rączkę. - Powoli, powoli i bez pośpiechu a gorączki... ale młody chłopak przecie... szlachcic? - O! niewątpliwie - dorzuciła pani Serafina - znam rodzinę jego. I tak skończyła się rozmowa pierwsza w tym przedmiocie, a rozbudzony nią hrabia przyrzekł sobie baczniejszą zwrócić uwagę na młodego człowieka, skarżąc się tylko, że go za mało spotykał. Były to właśnie dnie poprzedzające egzamina, od których zawisł los Mieczysława, siedział więc, będąc pozbawiony koleżeńskiej pomocy, dzień i noc nad książkami. Gdy dla innych biblioteka i wypożyczanie z niej dzieł potrzebnych stały otworem, jemu czyniono w tym trudności. Wpływ niewidoczny i niepochwycony profesora Variusa wszędzie mu się czuć dawał. Nieprzyjaciel nieubłagany nie pokazywał się nigdzie, znajdował wszędzie. Mieczysław, jakkolwiek był niezawodnie jednym z najzdolniejszych uczniów, niepokoił się o roczny popis, w którym mógł się surowości wielkiej spodziewać. Profesor Varius słuchać miał z dwóch najważniejszych przedmiotów. Być zmuszonym pozostać na tych samych kursach rok jeszcze, było to stracić pracę i ofiary całoroczne. Choć taił się z niepokojem swym przed siostrą, baczne jej oko widziało dobrze, a serce przeczuwało, co się z nim działo. Parę razy wymówił się półsłowem, resztę ona sama odgadła. Nie powiedziała nic, ale Mieczysława śledziła pilnie. Dzień stanowczy nadszedł wreszcie. Mieczysław, zmęczony bezsennością, natężeniem umysłu, pracą i niepokojem, chodził jak cień, czuł się onieśmielonym i bezsilnym. Uczynił wszakże z siebie, co tylko mógł, i ze spokojnym sumieniem oczekiwał wyroków losu. Lusia obyczajem dawnym poszła do kościoła modlić się na intencją brata, we łzach i niepokoju wyszła z kościoła, niepewna, co z sobą zrobi, chciała pójść do przyjaciółki, lecz pozostając w domu, rychlej mogła się doczekać wiadomości od brata. Poszła więc do swej izdebki niepewnym krokiem, jakby przeczuwając coś złego. Godziny wydały się bez miary długie i zmierzchało już, gdy kroki posłyszała na schodach, a potem otwierające się drzwi izdebki Mieczysława i stuk, jakby coś padło na ziemię. Pobiegła, rzucając robotę, co prędzej... drzwi były na pół odemknięte, na podłodze leżały rozrzucone książki, na sofce blady, z oczyma osłupiałymi, siedział Mieczysław. Dosyć było spojrzenia na niego, ażeby wyczytać, iż się stało, co się najgorszego stać mogło. Lusia zatrzymała się w progu i załamała ręce. - Mieczysławie! - Nie pytaj... nie pytaj... - Na Boga! czyż nie ma ratunku? - Pozwól mi odetchnąć, daj zebrać myśli... opowiem... Nierychło przyszedł do siebie. - Przewidywałem - odezwał się w końcu - że mnie to spotkać musi, ale stało się gorzej, niż przeczuwać mogłem. Nie byłem panem siebie... Inne egzamina poszły mi trudno, ale zdałem je, rozgorączkowany, świetnie. Ci, co radzi byli widzieć mnie upokorzonym, byli zmuszeni przyklasnąć. Kolej przyszła na niegodziwego Variusa. Zimny, uśmiechnięty, słodki, począł mi zadawać pytania. Z przebiegłością sofisty rzucał je w ten sposób, aby mnie obałamucić, alem się pochwycić nie dał. Widziałem na jego twarzy, w głosie czułem wzrastającą zaciętość... Mnożył zarzuty i sypał mi coraz nowe kwestie. Nareszcie przyszła najtrudniejsza... odpowiedź moja była ściśle dostateczną, profesor znalazł ją fałszywą. Utrzymywałem się przy swoim. Zwykle spokojny, mimo wielkiego panowania nad sobą począł się burzyć i rozpłomieniać i rzucił mi w oczy niegrzecznym szyderstwem, wymawiając nierozsądną zarozumiałość. Nie mogłem przenieść wobec kilkuset świadków odebranej obelgi, odpowiedziałem mu gniewnie, że powinien sądzić o pilności ucznia i jego nauce, a nie o jego charakterze. Profesor zerwał się, w pasji wołając, że albo on ustąpi z katedry, albo ja oddalonym być muszę z uniwersytetu. Nie czekając dłużej, nie słuchając więcej, wyszedłem... Znając wpływ Variusa i jego charakter, nietrudno przewidzieć, że jutro dostanę odprawę. To mówiąc, Mieczysław padł na kanapę i zamyślił się rozpaczliwie. - Co dalej? - rzekł - ani wiem, ani mogę przewidzieć... Gdzie się udać? z czym? Co począć? Wyrzec się nauki, a z nią przyszłości? Mojej, to by było niczym, ale twojej, droga siostro... o! nie chcę myśleć... boję się oszaleć. - Jak mnie kochasz, zaklinam cię - przyklękając u jego kolan zawołała Lusia - uspokój się, czekaj do jutra, nie rozpaczaj, zobaczysz, wszystko się naprawi. Bóg dobry, a tyś na jego opiekę zasłużył, choćby twoją nade mną opieką. Mieczysławie! spokoju ducha, błagam... Nie myśl, nie męcz się, nie daj się złamać... do jutra. - Ależ dlaczego do jutra? - spytał ironicznie a boleśnie Mieczysław - chyba po roku... - Ja mam przeczucie... to się zmieni, zobaczysz... ludzie chwilowo dają się unieść namiętności, lecz sumienie się odzywa, niesprawiedliwość oburzy... Pomimo łagodzeń siostry i jej próśb Mieczysław nie wstał z kanapki, zamilkł i pozostał w osłupieniu. Znużony tylko, później pochylił się i ołowianym snem zasnął do rana. Sen to był ciężki i gorączkowy razem, z którego się przebudzić nie mógł, a który go męczył tak, że gdy wreszcie dzień biały rozwarł mu powieki, uczuł się zmęczonym jak po chorobie i musiał zawołać Orchowskiej, ażeby mu przyniosła posiłek jaki, który by życie wyczerpane pchnął na nowo. Zapytana Orchowska o Lusię odpowiedziała po cichu, że panienka długo w nocy modliła się i płakała, że z rana bardzo wyszła z książką i dotąd nie powróciła. Mieczysław sądził, że poszła do kościoła, a potem, jak zwykle, dała się uprowadzić pani Serafinie... ale inaczej się stało. Lusia w istocie pobiegła na mszę ranną, wysłuchała jej klęcząc, z zapałem, wstała ośmielona, ożywiona i szybkim krokiem skierowała się wprost ku murom uniwersyteckim. Była godzina ósma rano, gdy zadzwoniła do mieszkania profesora Variusa. Uczony już był przy swym biurku, gdyż życie prowadził nadzwyczaj regularne, a wczorajsze chwilowe wzburzenie nie było zdolne zachwiać zwykłym dnia programem. Służący siedzący w przedpokoju, sądząc, że kobieta nieznajoma przyszła po radę lekarską, oświadczył jej, że doktór chorych w tych godzinach nie przyjmuje. - Ja nie jestem chorą, przychodzę w pilnym interesie - odezwała się Lusia śmiało - proszę was zanieść moją kartę profesorowi i powiedzieć mu, że się z nim widzieć muszę. Sługa nakazującego tonu usłuchał i poszedł, po chwili Ludwika weszła do salonu, bo profesor chciał ją przyjąć w salonie. Był urządzony z pewną poważną i surową, ale wspaniałą elegancją. Ciemny, chłodny, widocznie nie używany, tylko na chwilowe posłuchania, przypominał izby sądowe - kilka kosztownych obrazów, przepyszne brązy, dywany, meble czarne hebanowe, stoły z marmuru i mozaiki były po większej części darami klientów, ale je z pewną harmonią dobrano do siebie. Blada twarz Variusa na tym tle cieni wydała się jak widmo straszną. Kłaniając się i zacierając ręce, podszedł ku pannie Ludwice, wskazując jej kanapę, na ustach igrało szyderstwo. - Panie profesorze - odezwała się dziwnie śmiałym głosem Ludwika - pan się domyślasz, co mnie tu sprowadza? - Domyśleć się nietrudno, alem spodziewać się tego szczęścia nie mógł, zwłaszcza że krok pani jest zupełnie daremny. - Pozwól mi pan przemówić - rzekła spokojnie. - Masz pan przed sobą dwie istoty nieszczęśliwe, sierot dwoje... czyż serce twe nie zna litości? - Pani moja - rzekł profesor głosem świszczącym dziwnie - obowiązkiem moim jest przy egzaminach nie mieć litości nad jednym, aby tysiąców nie zgubić. Litość tu byłaby grzechem. Brat pani jest zarozumiały a niedojrzały, wypuszczony z dyplomem, zabijałby ludzi... ja muszę mieć litość nad nimi, a nie nad nim. On nic nie umie. - Człowiek, który niedawno głoszony był najzdolniejszym... - I zdolność go zgubiła, bo mu dała pychę i zarozumiałość - dorzucił Varius. - Potrzebował skarcenia i nauki. - Panie profesorze, przypuściwszy, że tak było, na co ja, jako siostra i znając go najlepiej, zgodzić się nie mogę, skarcić go prywatnie było obowiązkiem sumienia, ale publicznie i niesłusznie upokorzyć mógł tylko, kto się chciał... zemścić! Wyraz ten wymówiła z przyciskiem. Varius zachmurzył się, brew ściągnął. - A gdyby i tak było? Jestem człowiekiem... nie zapieram się... Przypisuję mu, że mnie staremu odebrał to, co było ostatnim szczęściem lub szczęścia marzeniem w życiu, dlaczegóż bym nie miał chcieć zgnieść robaka, co mnie kąsa. - Czy to szlachetnie? - spytała Lusia, z trwogą spoglądając na niego. - Ja nie wiem, ale to naturalnie - odparł Varius. - Pozwólmy na to - przerwało dziewczę - mogło to być naturalnym w uniesieniu chwilowym, ale nie pożałowałżeś pan tego, ochłonąwszy, dziś? - Ja nigdy nie żałuję, com uczynił, nigdy nie odwołuję, com powiedział, nie zwracam się z drogi, na którą wszedłem. Złe to jest czy dobre, człowiek musi być logicznym, inaczej będzie słabym. - Czy pan profesor wiesz, że to wyrok głodnej śmierci na nas dwoje? - zapytała Lusia. - Nie wiem, macie państwo przyjaciół, w tym jest przesada, ale gdyby nawet tak było, co mnie to obchodzi? Wstał i przeszedł się po pokoju. - I nic pana skłonić nie może do zmiany, do naprawienia zła, któreś nam uczynił rozmyślnie? Profesor przeszedł się znowu, odwrócił z tą chłodną marmurową twarzą do niej, otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, i nagle się wstrzymał. - Panie profesorze, ani prośba moja... To mówiąc, Lusia przyklękła składając ręce. - Błagam pana, zlituj się... Spytaj sumienia swego, czyż się to godziło? - Wstań pani - zawołał Varius po chwili namysłu. - Wielka namiętność tłumaczy nawet wielkie zbrodnie, chciej mnie zrozumieć. - Namiętność? w pańskim wieku? przy jego nauce i rozumie? - Namiętność nie ustaje z latami, nie zabija jej nauka ani podoła rozum, namiętność jest... chorobą. Jam chory. - Profesorze... - Pani wiesz, że ja kocham panią! Brat mi wyrwał jedyny skarb, który posiąść chciałem, który bym był posiadł. - Brat mój postąpił, jak mu sumienie kazało - coraz się rozogniając odparła Ludwika. - Moje serce nie jest wolne... ja... - Ach! dzieciństwo! Wiem, kocha się w pani cioteczny brat! Kuzynkowskie miłostki! Cóż to przeszkadza? Mąż zaciera wspomnienie tych poetycznych marzeń, ja się kuzynków nie lękam, a serce byłbym pozyskał. - Lub wziąłbyś pan może bez serca? - dorzuciła Lusia. - Bom pewny, że ono by mi wróciło - szyderczo rzekł stary. - Więc moja ręka mogłaby być zapłatą za... brata? - Bez wątpienia. - Profesor mi przyrzeka zająć się jego losem, naprawić wszystko? - Nic łatwiejszego. Lusia wyciągnęła dłoń drżącą, oczy płonące dziwnym żarem wlepiła w niego. - Masz pan tę rękę - rzekła - daję słowo, a słowo moje niezłomne. Varius tym niespodzianym obrotem zdawał się prawie przelękłym, na chwilę prawie niepewnym, co pocznie, pochwycił potem podaną dłoń, rozchmurzył się i pocałował rękę Lusi. - Czekaj pan - rzekła - mam jeszcze dwa słowa. Brat mój o niczym się nie dowie, aż po odbyciu egzaminów. Ślub nastąpi, gdy on dostanie po roku stopień. - A jeśli mi pani wówczas dotrzymać nie zechcesz? Ludwika oburzeniem się wstrząsła. - Mamże panu przysiąc? - zawołała. - Nie - rzekł profesor - dasz mi pani słowo uczciwej kobiety, szlacheckie słowo. - Szlacheckie słowo - powtórzyła Lusia - czy chłopskie słowo, ale ludzkie słowo sumienia. Profesor chciał ją odprowadzić do kanapy, widząc niezmiernie poruszoną i rozgorączkowaną, ale Ludwika wyrwała mu rękę. - Pamiętajże pan na słowo swoje! Zdradzona, tylko zdradzić mogę... To mówiąc, mimo słodkiego mruczenia profesora, który zbliżyć się usiłował i uspokoić ją, wyszła i jakby od domu tego uciekała, oddaliła się z pośpiechem. Gdy się na progu izdebki Mieczysława ukazała, była tak zmienioną, że brat chwycił się z siedzenia przestraszony. - Moja Lusiu, tyś chora! ty masz gorączkę, ty musisz iść spocząć, położyć się. - Ale nic mi nie jest... zmęczonam tylko. Nienaturalny śmiech towarzyszył tym wyrazom. - Gdzież byłaś? - W kościele... potem na przechadzce... - U pani Serafiny? - Nie... nie... Teraz idę i spocznę - dodała zmuszając się do wesołości przykrej - bądź spokojny, mam przeczucie, że wszystko się na dobre zmieni. Mieczysław ruszył ramionami. - Jakim że sposobem? cudem... - Może... nie wiem. To powiedziawszy, Lusia uciekła. W godzinę potem pedel uniwersytecki przyniósł list. Na kopercie Mieczysław poznał pismo znienawidzonego profesora Variusa. Otworzył ją z niecierpliwością i gniewem, kartka zawierała następujące wyrazy: Proszę pana, abyś się pofatygował do sali egzaminów. Miło mi będzie oddać mu należną sprawiedliwość i zapomnieć wczorajszego sporu, w którym wina była z obu stron. Chętnie się do niej przyznaję. Rzecz jest urzędownie załatwiona, potrzebuję tylko bytności waszej, abyśmy publicznie się pojednać mogli. Zaręczam przy tym, że młodzieńczą miłość własną i uczucie godności oszczędzę i poszanuję. Przyjdź pan natychmiast. Dr Varius Mieczysław zrazu oczom swym wierzyć nie chciał, odczytał pismo raz i drugi, wreszcie spytał pedela. - Co to znaczy? Był on wczorajszej sceny świadkiem. - To się załatwiło - odparł urzędnik - chodź pan ze mną. Szkoda by było tak dobrego i pilnego ucznia. Profesor jest godny i zacny człowiek. Nie posiadając się i z radości, i z podziwienia, nic się nie domyślając, Mieczysław poskoczył do siostry z biletem. - Lusiu! cud przepowiedziałaś! Wierzę teraz w skuteczność twojej modlitwy. Patrz, czytaj, Varius się opamiętał, wszystko załatwione, biegnę natychmiast. Z radością rzuciła mu się na szyję siostra i - rozpłakała biedna. - Idź - rzekła - nie trać ani chwili, widzisz, że rozpaczać nie należy. Bóg łaskaw. - Tak, chyba Bóg - odparł wychodząc śpiesznie Mieczysław - bo On tylko mógł to wyschłe serce do życia i szlachetnego uczucia rozbudzić. Do zobaczenia. Mieczysław wybiegł, a Lusia padła, zanosząc się od płaczu. Ale wprędce łzy mimowolne poskromiła i otarła, ofiara była spełnioną... należało ją dokonać z rezygnacją i pokorą. Pani Serafina, która nadeszła wkrótce, poznała jednak po zaczerwienionych oczach, że Lusia płakała, a nie potrafiła się od niej dowiedzieć nic więcej nad to, że Mieczysława pokrzywdzono w egzaminach, że przebyli straszną chwilę, ale Varius się opamiętał i wszystko już było szczęśliwie załatwione. Przyjaciółka uściskała ją, dopytując czule o Mieczysława, którego los zdawał się ją gorąco obchodzić. Przesiedziały tak parę godzin, aż dopóki on sam nie powrócił promieniejący i szczęśliwy. - Wszystko skończone jak najpomyślniej - rzekł - nie poznaliśmy się na profesorze, jest to najzacniejszy z ludzi. Zbłądzić może każdy, ale tak szlachetnie błąd naprawić umie tylko prawdziwie wyższy człowiek. Półroczne egzamina przeszły tedy szczęśliwie całe, profesor nie tylko publicznie oddał sprawiedliwość uczniowi, tłumacząc wczorajsze zajście tak, że je uniewinnić potrafił, ale mu dopomógł u innych nauczycieli. Zyskał też sam na tym w oczach uczniów, którzy gorąco stronę jego brali i sławili szlachetny charakter, składając inne postępki na dziwactwo i ekscentryczność. W parę dni potem dr Varius, sam przyszedłszy do mieszkania Mieczysława, długo dosyć na tych odwiedzinach zabawił. Lusia była nadzwyczaj pomieszana i milcząca. Profesor niezmiernie uprzejmy, wesół, mimo uczoności dowcipny, a w towarzystwie umiejący, gdy chciał, porwać swych słuchaczów, wysadzał się na zjednanie małego audytorium Mieczysława, którego też zyskał sobie zupełnie. Miał on nawet za złe siostrze, iż była dlań za chłodna i jakby jeszcze niechętna. Varius nie zdawał się na to zważać, ufał znać w potęgę swego słowa, urok rozmowy i naukę, którą umiał w formie przystępnej uczynić dla wszystkich ciekawą i zrozumiałą. Na odchodnym ścisnął rękę Lusi, podał dłoń Mieczysławowi i dodawał otuchy obojgu. - Jeszcze rok - rzekł - a znajdziesz się pan swobodnym i panem przyszłości. Nie ma powołania, które by nowicjatu nie wymagało. Więc wesoło i odważnie. Odwaga dodaje sił i spotęgowuje człowieka. - A! - zawołał Mieczysław po odejściu profesora - jakże go spotwarzono, jak go sądzą złośliwie! Co na niego nie nakłamano, a przecież to człowiek prawdziwie wyższy i genialny! Ostatnim postępkiem swym zjednał mnie sobie na zawsze. Tyle tylko - dodał cicho - aby nie zamarzył znowu udawać młodego i oświadczyć się tobie, bo bym musiał się z nim pokłócić. Lusia odwróciła się, by ukryć pomieszanie. Nazajutrz, ponieważ już oboje byli wolniejsi, pani Serafina zaprosiła na obiad. Z rana przyszedł Boruch po część swej należności ostatnią, którą mu Mieczysław mógł teraz wrócić, ale kwaśny i prawie nierad z pieniędzy. Czuł, że wypłaciwszy dług, Mieczysław do syna jego chodzić przestanie, a takiego drugiego profesora niełatwo mu znaleźć było. - Wielka szkoda - mówił naiwnie - że jegomości tak się szczęści, gdyby troska kiedy, to ja bym z tego skorzystał dla Icka, ale wy wyjdziecie na wielkich panów! Co to gadać. Mieczysław się uśmiechnął i ruszył ramionami. - A! co to gadać! - powtórzył - niby ludzie nie wiedzą, jegomość się ożenisz z grafinią, a siostra pójdzie za profesora. Niech mnie jegomość choć powie, kogo mam zamówić do Icka... - Skądże ci znowu te nowiny! panie Boruch, to są bałamuctwa - rzekł trochę zniecierpliwiony Mieczysław. - Dość, że wy, źle czy dobrze musicie zawsze coś przewąchać, o czym się nikomu nie śniło. Boruch głową pokiwał. - Mój jegomość - rzekł gładząc brodę - wam się zdaje, że nikt nic wiedzieć nie powinien, a wszyscy wszystko wiedzą. A od czego sługi, co słuchają pode drzwiami? Od czego oczy i - uderzył się w czoło - rozum. Wie jegomość, że czasem takie rzeczy człek odgadnie, o których ci nie wiedzą, komu się to ma przytrafić. Ja tylko o jedno proszę... jak pan będzie bogaty, niech pan o swego przyjaciela Borucha nie zapomni. A tymczasem, jeśliby trzeba było pieniędzy, proszę mnie tylko dać znać... będą. Z rozmowy z Boruchem wyniósł Mieczysław osobliwsze wrażenie - ciągle mu na myśl przychodziła przepowiednia jego małżeństwa z Serafiną i wyjścia Lusi za profesora. Jedno i drugie, choć ludziom mogło się szczęściem nazywać, ale im byłoby ofiarą i niedolą, bo Ludwika kochała Martyniana, a on, choć bez nadziei i w skrytości, wzdychał do Adolfiny. Postać jej, choć wspomnienie zatarła długa rozłąka, przedstawiała mu się w chwilach marzeń w całym blasku swej piękności dziewiczej, ale to był niedościgniony ideał dla ubogiego medyka, tak samo, jak kuzynek Martynian dla Lusi. Tego dnia właśnie, nim wyszli na obiad do pani Serafiny, nadszedł z poczty list adresowany do Mieczysława, na którego kopercie poznał rękę cioci Babińskiej. Nim rozpieczętował, domyślił się już treści. Z wielkiego gniewu ciotka napisała zupełnie krzywo, a w stawianiu głosek widać było namiętność, jaka list dyktowała. Jako do opiekuna Lusi odzywała się ciotka do niego, wzywając go, ażeby raz na zawsze Martynianowi wybił z głowy tę miłość, z której nigdy nic być by nie mogło, bo oni, Babińscy, na takie małżeństwo za życia nie pozwolą, a w testamencie pod błogosławieństwem zakażą synowi myśleć o nim. Przypominała swe dobrodziejstwa świadczone niewdzięcznym intrygantom i podobnymi słodyczami napełniwszy trzy całe stronice, skończyła groźbami nieokreślonymi przeciw obojgu. List Mieczysław zmiął w ręku i rzucił w kąt, postanawiając nic o nim nie mówić siostrze i nic nań nie odpisywać, uczynił na nim wszakże przykre bardzo wrażenie. Lusia weszła ubrana w swą jedyną czarną sukienkę, smutna i blada, i poszli na obiad do pani Serafiny, na którym naturalnie i stary hrabia się znajdował. We drzwiach już gospodyni domu powitała Mieczysława, winszując mu gorąco szczęśliwego ukończenia tej próby, która o roku życia stanowiła. Głos jej był drżący, oczy łzawe, ręka miała magnetyczną jakąś siłę, tak że zetknięcie z nią poruszyło Mieczysława i zmieszało. Spojrzał na panią Serafinę i pod wrażeniem sympatycznych jej wyrazów, odpowiedział przejęty: - A! pani! chciej wierzyć, że masz udział wielki w moim powodzeniu, pani jesteś pierwszą, coś nam okazała współczucie i przyjaźń, nie zważając na biedne położenie nasze, pani dodałaś nam odwagi, ozłociłaś te dni niedoli naszej i jej dobrodziejstwa nie zapomniemy nigdy. Twarz Serafiny zapłonęła i rozpromieniła radością, zatrzymała dłoń Mieczysława i zapominając się, że ją stryj i siostra słuchają, odezwała się żywo: - Wierz mi pan, że zasługi nie mam żadnej, bo... bom was oboje pokochała, a miłość się sama płaci. Mieczysław się zmieszał, pocałował rękę jej, serce mu uderzyło. Nie była to miłość, było to jakieś uczucie wdzięczności, przyjaźni, czułości, może od niej czystsze i lepsze, na którego objawie łatwo się omylić było można. Serafina odeszła wesoła i szczęśliwa, tylko chmurna twarzyczka Lusi jakby dysharmonijną nutę stanowiła w tym duecie powszechnego rozweselenia, bo i stary hrabia był w nadzwyczaj dobrym humorze. Przy obiedzie pani domu posadziła obok siebie Mieczysława, zowiąc go solenizantem, mówiła tylko z nim, patrzyła na niego, zajmowała się wyłącznie nim, tak że nawet Lusia, której dotąd nie przyszło na myśl nic tak zuchwałego, zdziwiona, poczęła się im obojgu przypatrywać z niepokojem. - Co państwo będziecie robić w czasie wakacji? - odezwała się Serafina - wy się tu na śmierć zanudzicie, wszyscy, nawet profesorowie się porozjeżdżają. Ja bym też na wieś pojechała chętnie, ale nie sama. Stryja bym chciała zabrać z sobą i was dwoje. O dziesięć mil stąd mam mój stary dwór i śliczny ogród nad jeziorem. Mieszkania mnóstwo, swoboda wiejska. Lusi by to posłużyło na piersi, pan Mieczysław by herboryzował. Cały dzień swoboda zupełna. Schodzilibyśmy się tylko na obiady i wieczory. Co za śliczny projekt! - nieprawdaż? Ordęscy oboje zamilkli, stryj przyklasnął. - Jeśli nasi młodzi państwo jadą, ja towarzyszę. Będzie nas właśnie tyle, ile potrzeba, żeby się nie nudzić i by się nie męczyć. - Panie doktorze - spytała żartobliwie Serafina - pan, co jesteś głową domu, wyrokuj. - Tylko z wdzięcznością przyjąć byśmy powinni jej ofiarę - rzekł Mieczysław - ale... ja mam "ale". Jam niewolnik. Niech pani zabierze Lusię, a ja zostanę, bo muszę wakacje zużytkować na studia i naukę, będę miał bibliotekę i zapewnioną pomoc Variusa. - A nie! nie - zaczęła, protestując, Serafina - albo wszyscy, jak tu jesteśmy, lub nikt, na to nie pozwalam. Trułaby nasz spokój ta myśl, że pan tu się wędzisz nad książkami. Pozwól sobie powiedzieć też, że rachujesz źle, zbytnia praca nieustanna wytęża umysł i osłabia, spoczynek daje energię nową. - Miciu - odezwała się Ludwika - w istocie, to po tych egzaminach byłoby dla ciebie tak potrzebnym. - Nie bądź pan uparty! - Nie bądź uparty! - poczęli hrabia i Serafina - zresztą trochę książek wziąć pozwalam, ale niewiele. Mieczysław chciał się wymawiać, zakrzyczano go, już by się był może nareszcie dał złamać naleganiom, gdyby mu na myśl nie przyszła ranna z Boruchem rozmowa. - Cóż ludzie powiedzą? - rzekł sobie w duchu. - Ona może nie wie, iż i tak paplą i niegodziwie śmieją posądzać. NIe, to niepodobna. - Za pozwoleniem - odezwał się po namyśle - niech mi pani pozwoli z sobą pomówić tylko dwa słowa. Serafina zdziwiła się nieco, mieli właśnie wstawać od stołu. - Proszę pana i słucham - rzekła - bo mi o mój projekt idzie wielce, chętnie więc dam mu audiencją prywatną. Śmiejąc się weszli do przytykającego gabinetu. Mieczysław, który tak odważnie prosił o dwa słowa, zmieszał się teraz, nie wiedząc, jak je obrócić. - Słucham pana - odezwała się Serafina. - Daruj mi, pani, bo może to, co powiem, jest niedorzecznością, i nie obrażaj się tym, błagam. - Niczym w świecie od pana pochodzącym nie uczuję się obrażoną - uspokajając rzekła Serafina - bo wiem, że mi dobrze życzysz. - Powiem więc otwarcie - z trudnością począł Micio - lękam się, obawiam, ażeby moje tak częste przebywanie w jej domu nie dało powodu do posądzania mnie o niedarowane zuchwalstwo. - Jakie? nie rozumiem! - rzekła Serafina. - O zuchwalstwo, którego nawet moja młodość by nie wytłumaczyła. Źli ludzie mogliby sobie uroić, a sama myśl ta zabija mnie. Serafina spojrzała nań, jakby z głębi duszy jego dobyć chciała tych słów znaczenia. - Przyznam się panu - odpowiedziała spokojnie - iżbym się nie czuła obrażoną takim posądzeniem. - Choć pani jak anioł dobra - zawołał Mieczysław - ale dla mnie... - Czyby to panu było przykrym? - spytała. - Upokorzyłoby mnie, bo jakże bym był zuchwałym i nieroztropnym, gdybym śmiał nawet... a... Mieczysław przerwał, Serafina wciąż na niego patrzyła badająco, bojaźliwie. - Słuchaj pan - rzekła powoli - nie bądź egoistą takim, cóż ci szkodzi, że ludzie niedorzeczności plotą? Ja ręczę, że mi to wcale przykre nie będzie. Zrobiła minkę dziwną. - Jestem stara, któż wie, uśmiechałoby mi się może posądzenie, że młody człowiek potrafił przy mnie marzyć i że mu uderzyło serce. Wiem, że to nie może być, niestety! Wstała porywczo, nagle, wpół śmiejąc się, na pół smutna, podała rękę Mieczysławowi. - Co to nam szkodzi! Niech tam sobie ludzie plotą. - A! pani może to nie szkodzi, ale ta cześć, jaką mam dla pani, czyni mnie wrażliwym, gdy o nią idzie. - Miałżebyś pan dla mnie... a! nie cześć, bo na to nie zasługuję, ale trochę dobrej, ciepłej przyjaźni? - Gorącej! - przerwał Mieczysław w rękę ją całując. Serafina, cała w płomieniach, ścisnęła mu dłoń silnie i zawołała: - Chodźmy... chodźmy... - No, cóżeście państwo uradzili tajemnie? - spytał hrabia. - Mówiliśmy na serio o zdrowiu Lusi kochanej, jedziemy i zabieramy dla niej wody emskie, aby je tam piła. Tak chce pan doktór. Oto cała tajemnica. Serafina wiedziała dawno, iż wody te radzono Lusi, spojrzała na Mieczysława, ten zmilczał. Stał zdziwiony, niepewien siebie, nie umiał się odezwać - podróż została postanowioną. Posiadłość pani Serafiny, od kilkuset lat we władaniu jej rodziny będąca, była jedną z najpiękniejszych w okolicy nadniemnowej. Dawniej był to zameczek na wyspie wspośród obszernego jeziora otoczonego lasami i polami. Wyspa z jednej strony miała cały obszar wody przed sobą, z drugiej oddzielona była od lądu wąską odnogą tylko, przez którą wiódł teraz piękny most drewniany. A że od dawna już stare mury przestały być obronnymi, dziad i ojciec pani Serafiny, ludzie ze smakiem wykształconym, postarali się je zużytkować, tworząc z nich rezydencją prawdziwie uroczą. Wszystkie cztery kamienne baszty, których jeszcze czas nie pokruszył, i mury, co je dawniej łączyły, wyrestaurowano. Na dole w zamku została sala sklepiona, w basztach parę izb, tak jak niegdyś jeszcze było. Wszystko wcielono do pałacu w końcu Xviii w. w smaku tych czasów wzniesionego. Stare lipy, topole, świerki, klony, które niegdyś gąszcz stanowiły, poprzecinano tylko tyle, ile było potrzeba, aby szmaragdowy trawy kobierzec gdzieniegdzie mógł się podesłać. Dosadzono inne drzewa, klomby, kwiaty i pałac w Rowinie z dala przyjeżdżającym wydawał się jakby znad Renu czarodziejską tu przeniesiony różdżką. Pani Serafina jednak już dlatego mieszkać tu nie chciała, że samej byłoby pusto i tęskno, a potem przypominał jej Rowin nieszczęśliwe z mężem pożycie, gdyż parę lat tu przesiedzieli. Zaraz nazajutrz wysłano rządcy rozkaz, aby wszystko było w pogotowiu dla przyjęcia pani i gości. Niewiele potrzeba było na to, bo pałac utrzymywano starannie, ogród pielęgnował stary Niemiec, jeszcze przez ojca hrabiny sprowadzony z Wiednia, con amore (wł. z zamiłowaniem). Pootwierano okna, strzepano płyty, zdjęto owe kapki, w których spały żyrandole i kandelabry, poprzesuszano pokoje i w kilka dni Rowin w całej krasie lata czekał na przyjęcie gości. Jakkolwiek Mieczysław i Lusia jechali razem z hrabią i Serafiną, podróż trochę ich zakłopotała, trzeba się było zapożyczyć u Borucha, który śmiejąc się, dał stare musztyny. Dr Varius, dowiedziawszy się o wycieczce, nie bardzo ją pochwalał. Zamilkł wreszcie, gdy Mieczysław oznajmił, że siostra wody pić będzie. Dodał tylko przepis, jak i ile użyć ich miała, a nawiasowo oznajmił, że w tamtej okolicy będąc, może o Rowin zawadzi. Pani Serafina, nie spytawszy nikogo, a chcąc pobyt na wsi wszystkim uprzyjemnić, napisała list do Burzymów, zapraszając i ich do siebie na villegiaturę. Nie domyślała się wcale, jak dalece działała przeciwko własnemu interesowi, obudzając na nowo w Mieczysławie uśpione nieco uczucie, lecz nie posądzała go o żadną dla Adolfiny sympatią, a od niejakiego czasu, szczególniej od ostatniej rozmowy, nabrała otuchy, iż Mieczysław odważy się ją pokochać. Wszystkie dawne postanowienia wytrwania we wdowieństwie prysnęły, chwyciła się tej ostatniej nadziei szczęścia z całą siłą niezużytego serca, spragnionego uczuć, o których tylko marzyło. Lusia jechała swobodniejsza, oddalając się od Variusa, chociaż ta groźba jego odwiedzenia Rowina truła jej chwile wytchnienia. Mieczysław był szczęśliwym - nie kochając Serafiny, przywiązał się do niej braterskim, więcej niż braterskim uczuciem, do którego łączył się szacunek i wdzięczność. Niewiele i on miał chwil w życiu jaśniejszych. Stary hrabia używał raczej widoku tego dramatu, który doskonale czytał, niż w nim uczestniczył. Twarzyczka, oczy, głos i urok Lusi najniewinniej w świecie zajmowały go także, lubił ją jakby dziecko własne lub krewną. Śmiano się nawet ze starego, prześladując go zakochaniem, z czego był bardzo szczęśliwy. Dawało mu to prawo przynosić bukiety i cukierki, słuchać głosu, mówić długo, po cichu o bardzo poważnych rzeczach, których Lusia słuchać umiała. Pierwsze dni pełne były zachwytów. Rowin dla Ordęskich wydał się krainą czarodziejską. Ta cienista wyspa ze swymi murami wyglądała na coś bajecznego. Nawet Lusia potrafiła być wesołą chwilami, usiłując o przeszłości i przyszłości zapomnieć. Mieczysławowi dano mieszkanie złożone z dwóch pokojów, z których jeden zajmował dół sklepiony baszty narożnej. W tym krągłym, o grubych murach gabinecie, którego okna w kilkołokciowym murze z siedzeniami dozwalały się ze stolikiem umieścić tak, by z książki oko mogło od razu pójść spocząć na jeziorze, Mieczysław mógł wyobrażać się średniowiecznym jakimś alchemikiem. Tło było jakby z obrazu holenderskiego wyjęte. Nawet szyby w ołów oprawne i zielone firanki zasuwane, i ławy, i stół staroświecko wyglądały. Lusia miała mieszkanie nowożytniejsze na dole pałacu przy Serafinie, hrabia na piętrze, a kilka pokojów zachowano dla niespodziewanych gości, o których mowy nie było umyślnie, chociaż pani Burzymowa odpisała, że sama z córką przyjedzie. Życie to na wsi nie było wcale do miejskiego podobne, ciche, swobodne i uspokajające. Biegano po ogrodzie, pływano po jeziorze ogromnym batem, który stał zawsze w pogotowiu, podwieczorki zastawiano w dużej galerii drewnianej u brzegu wody, okrytej bluszczami i dzikim winem. W salonie był wyborny fortepian, w jednej z baszt znajdowała się biblioteka nie nowa, ale z wielkim staraniem dobrana. Słowem, było to życie, na którym łatwo się zepsuć można. Mieczysław odzywał się też czasami, że się nie godzi ludziom pokazywać raju, gdy w nim zamieszkać im nie wolno. Raz pani Serafina z cicha dorzuciła: - Trzeba chcieć tylko - ale tego nikt nie słyszał. Trafiają się w życiu człowieka takie znikome jakby marzenia szczęścia, ale mu je zatruwa wiecznie ta myśl, że nie ma w życiu nic trwałego, że ten obraz wiecznie zmienny, gdyby skamieniał, już by nie miał wdzięku, że prawem żywota jest nieustanna metamorfoza. Trzeba umieć zapomnieć jutra, aby żyć dniem dzisiejszym. Kilka tak dni przeżyli tu przybyli. Serafina, która nie lubiła prawie Rowina, znalazła go teraz bardzo miłym i pięknym. Ponieważ drzewa nadto były powyrastały i gąszcze zasłaniały widoki, na co Mieczysław zwrócił uwagę dziedziczki, dała mu pełnomocnictwo poprzecinania gałęzi, pościnania nawet drzew. Mieczysław umiał spełnić rozkazy. Co dzień prawie pytała go, jak by piękniej mu się zdawało, i skwapliwie każdą jego chwytała radę. Ze starym hrabią, który wiele miał smaku, posprzeczała się czasem, ulubieńcowi pozwalała na wszystko. Stało się to tak jakoś widocznym dla wszystkich prócz jednego Mieczysława, że ludzie dworscy, których uwagi nic nie uchodzi, zwracali się z pytaniami czasem niewczesnymi do tego pana, w którym przeczuwali już przyszłego dziedzica. Lusia, choć jej czasem na myśl coś przychodziło, przypuścić jednak nie mogła, aby Serafina kochała jej brata inaczej, jak ona sama. Jednego ranka, a był letni poranek pogodny, świeży i mgły właśnie opadły na jeziorze, w muślinowych osłonach jakby kryjąc brzegi i za powiewem wiatru odsłaniając je czasami, Lusia wyszła na przechadzkę sama, chciała w okno baszty zajrzeć, czy brat wstał już, ale okno było nieco wysokie, rzuciła więc przez nie urwaną świeżo różę i zawołała go po imieniu. Mieczysław zjawił się w oknie. - Jak ty tam w murach siedzieć możesz? - zapytała Ludwika - chodź na powietrze, dzień będzie skwarny, napij się chłodu poranka. Mieczysław zszedł ku niej, rzuciwszy książkę. - A! mój Miciu - odezwała się Lusia - jaka to szczęśliwa kobieta ta Serafina, ma taki raj i nie chce w nim żyć, dobrowolnie się wpędza w mury brudne i zaduch miejski. - Cóż by ona tu sama jedna robiła? - Dlaczego sama jedna? Mogłaby i miałaby prawo wybrać sobie towarzysza, otoczyć się przyjaciółmi. - Towarzysza! - rzekł Mieczysław - po tej próbie, jaką uczyniła raz, nie będzie mieć odwagi szukać. - A! i pomyśleć, że ona tak przetęskni życie całe - dodała Ludwika. Mieczysław nic nie odpowiedział. - O! ja bym ją zaraz za mąż wydała - dodała Ludwika. - Za kogo? - Otóż to tylko bieda, że nie mam za kogo - rozśmiało się dziewczę. - Chciałabym jej znaleźć, nie umiem. Hrabia mi nawet kilka razy wspominał, że powinna pójść za mąż, ale wybrać wedle serca. - Nie myśli ona o tym widać, bo wcale nie szuka. - A! - rozśmiała się Lusia - wiem, że coś niedorzecznego powiem, i wstrzymać się nie mogę... ona by powinna pójść, wiesz za kogo? - Nie domyślam się. - Za ciebie! - poczęła, śmiejąc się ciągle Ludwika - ona tak cię rozumie, tak ceni, takie macie gusta jedne... - O! zlituj się, cóż za myśl... cicho! na miłość Boga! Jak ci co podobnego przyjść mogło? - Wiem, gniewasz się, bo... bo ci jeszcze tkwi w sercu wspomnienie Adolfiny, ale ona o tobie nie myśli, a gdzież ci sięgnąć aż do niej? - Mylisz się, jestem wielkim adoratorem Adolfiny, to prawda - odezwał się Mieczysław - ale znam nadto położenie moje, ażebym się łudził. Tym też bardziej tu grzechem by było nawet pomyśleć coś podobnego. Miarkuj sama... - A ja ci powiem, że może, może... to marzenie stać by się mogło rzeczywistością... - Kochana Lusiu! nie znasz świata i ludzi - rzekł brat poważnie. - Potrzebni jesteśmy czasami jako zabawki tym, co stoją w wyższych rzędach, daleko jednak do tego, byśmy się z nimi bratać mogli. Najlepsi ludzie mają przecież słabości swojego stanu i klasy. I powiedz mi, życzyłabyś ty, abym ja wszystko był winien kobiecie, a nie sobie, żebym bez pracy otrzymał innej rodzinie należny dostatek, żeby ta rodzina patrzyła na mnie jak na rabusia, który korzystając z chwili słabości, odebrał jej mienie i przywłaszczył je sobie? Ludwika milczała. - Masz słuszność - rzekła - godność ubogiego człowieka nie dopuszcza pomyśleć o tym, a jednak... wiesz? czasem mi się zdaje, że wy byście byli szczęśliwi. Ale dajmy temu pokój. Głos Serafiny, która wołała Lusię, przerwał rozmowę. Mieczysław cofnął się ku swej baszcie pośpiesznie, zadumany i poruszony. To, co odpowiedział siostrze, mówił sam sobie codziennie, a jednak pokusa, na którą był narażony, wszystkie pragnienia młodości i marzenia dręczyły i jego także. Chwilami chwytał się sam na zapomnieniu jakimś i chęciach zdobycia tego spokojnego raju i tej ręki, która ku niemu się garnęła. Ten spokojny byt uśmiechał mu się. Szczęściem budził się, jakby przerażony, ze snów ze wstydem, iż się im poddawał, wracając do drogi, którą wprzód sobie wytknął. Chciał zapewnić szczęście siostry i pokazać rodzinie, iż o własnych siłach kochających się sierot dwoje potrafiły uratować się od nędzy i poniżenia. W chwili gdy już miał celu dosiąc, godziłoż się grzesznie wyrzec go dla takiej upakarzającej rachuby? Tegoż dnia wieczorem, gdy pili herbatę na ganku pod werandą, zaszeleściały suknie - powozu zajeżdżającego słychać nie było, bo go panie za jeziorem umyślnie rzuciły - i pani Burzymowa z Adolfiną ukazały się najniespodziewaniej, wywołując okrzyk z ust Serafiny i Lusi. Mieczysław, który równie jak siostra nic nie wiedział o zaproszeniu, zdumiony, przelękły prawie, stanął jak słup, nie mogąc oczów od tego zjawiska oderwać. Adolfina, której tak długo nie widział, przedstawiła mu się inną, piękniejszą jeszcze, jakby rozkwitłą z pączka, którym była przed rokiem, a tak majestatycznie uroczą, że przy niej zgasły i blada, a śliczna Lusia, i wątła i znękana, i piękna jeszcze, ale jesiennym wdziękiem, Serafina. Stał tak nieruchomy, gdy Adolfina sama ku niemu podeszła. - A cóż ci to pan starej przyjaciółki swej nie poznał? - zawołała wyciągając doń ręce obie. - Miałbym prawo, boś pani tak... tak... - Zmieniła się i zbrzydła? nieprawdaż? - poczęła figlarnie Adolfina. - A! nie wyzywajże pani... - Nic nie wyzywam, tylko pamięć dawnej przyjaźni. - Ta nie zgasła. - O to mi tylko idzie. W tejże chwili, ledwie kapelusz zrzuciwszy, Adolfina wybiegła przed ganek, klaszcząc w ręce i wołając: - A! jakże tu ślicznie! a! jak tu uroczo! a cóż to za cacko ten Rowin... a! jakże wam tu rajsko być musi i jaka dobra pani Serafina, że nas tu ściągnęła! Przybycie gości ożywiło na nowo starą rezydencją, postrzegła jednak pani Serafina zaraz nazajutrz, iż wesołość ta i to zwiększenie towarzystwa zamiast przynieść jej nowe szczęście, trochę dawne zmąciło. Nie była już tak swobodną, zdawało się jej, że osób za wiele, że rozerwaną jest nadto, że traci Mieczysława. Było to jakieś przeczucie niebezpieczeństwa, którego jednak widzieć nie mogła, o którym dotąd nie wiedziała wcale. Dla hrabiego towarzystwo pani Burzymowej szczególnie i wesołość Adolfiny były bardzo pożądane. Stary dziękował synowicy, że miała myśl tak szczęśliwą. Mieczysław, wróciwszy do swej baszty, uczuł się dziwnie podrażnionym i niespokojnym. Kilka razy spotkał te oczy Adolfiny, których każde wejrzenie burzyło go do głębi, widział, jak zapomniane sny wstawały znowu, jak się budziły niedorzeczne nadzieje, jak spokój wywalczony pracą uciekał. Szczęśliwy z przybycia jej, gniewał się prawie na nią. Adolfina była nielitościwą, a w dziecięcej naiwności swojej nieraz tak się posuwała daleko, iż całej mocy duszy potrzeba było Mieczysławowi, aby się nie dać upoić i o swym położeniu zapomnieć. Po długich namysłach powiedział sobie w końcu, iż po dwóch dniach pilny musi stworzyć interes w Wilnie i powrócić do miasta. Najbezpieczniejszym było uciekać od czarodziejki, rozum tak kazał. Dłuższy pobyt byłby groźnym dla niego, wiedział, że nie zapanuje nad sobą. Nic nie mówiąc siostrze, osnuł to sobie i najmocniej postanowił przyprowadzić do skutku. Nazajutrz cały dzień upłynął na trzpiotostwach, do których Serafina chętnie się przyłączyła, zostawiając stryja z panią Burzymową przy grze w ekarte i rozmowie o Paryżu. Mieczysławowi nie dozwolono się odłączyć, musiał im pomagać, służyć i trzpiotać się z nimi razem. Adolfina szczególniej była w humorze świątecznym, chciała pływać po jeziorze, biegać po ogrodzie, zwiedzać naraz wszystkie kąty, używać wszystkich przyjemności i napawać się uroczym Rowinem. Ile razy pan doktór sprobował usunąć się na bok, wielkimi nawoływaniami, od których cała wyspa się rozlegała, sprowadzano go nazad i posłuszny, musiał im towarzyszyć. Drugi dzień upłynął podobnie, wieczorem Mieczysław cicho oświadczył gospodyni, że musi ją nazajutrz pożegnać i na dni kilka dla bardzo pilnej sprawy odjechać. Serafina niezmiernie była zdziwioną, pomieszaną i widocznie niekontenta, chwyciła go za rękę, usiłując wybadać, bo się musiała czegoś przykrego domyślać. Mieczysław zaręczył tylko, że rzecz jest dla niego ważna, lecz wcale niegroźna, i unikając badania, śpiesznie się oddalił. Rozeszli się wszyscy i Lusia żegnała się z Serafiną, gdy ta ją do swego pokoju zaprosiła na chwilę. - Powiedz mi - rzekła - co się to twemu bratu stało? dlaczego odjeżdża? Nic nam wprzódy nie mówił o tym... Wiesz ty co? - Ja? nic a nic nie wiem. Micio mówił mi tylko ogólnie, że pojechać musi. - Ale jak ci się zdaje? Co to być może? - nalegała Serafina. - Coś chyba mniej ważnego, jakiś interes studencki, inaczej nie kryłby się przede mną. Mogę się tym poszczycić, że mam całe jego zaufanie, mówi mi wszystko. To rzecz małej wagi. - Tym bardziej więc powinien by ci ją zwierzyć? - Anim się go dopytywała - rzekła Lusia - pewną jednak jestem, że to nic ważnego. Serafina uspokojona tym, widząc uśmiech na twarzy siostry i zupełną pewność jej, przestała wypytywać, a jednak chciałaby była bardzo odgadnąć tę tajemnicę, zdało się jej, że już Mieczysław nie powinien był mieć dla niej żadnych. Równie zaciekawioną, a daleko więcej podrażnioną była Adolfina, która pochwyciła z kolei Lusię wychodzącą od gospodyni i pociągnęła ją z sobą na ganek. Noc była prześliczna. Siadły na ławeczce pod bluszczami. - Otóż pięknie! - zawołała Adolfina - tylko co myśmy przyjechały, a twój brat, jakby od nas uciekał, rusza stąd, co to ma znaczyć? Właśnie mnie o to ta dobra nasza Serafina pytała - uśmiechnęła się Lusia - to wcale nic znaczyć nie może oprócz tego, że my, ludzie biedni, mamy potrzeby i interesa, których wy, ludzie możni, zrozumieć nie chcecie. Nic dziwnego. Mieczysławowi każda chwila droga, potrzebuje książek, tych swoich preparatów, nie wiem tam, czego... - Nudny pedant z niego - przerwała Adolfina - a my tośmy już i preparatów niewarte! Niegrzeczny! Lusia ją pocałowała. - Droga moja! Nasz los przyszły od jego pracy zależy. - A, moja Lusiu, wiem o tym, wiem i nie mogę się gniewać, to jest, nie powinna bym, a przecież zła jestem na niego. Tak nam tu z nim było dobrze i wesoło. Lusia westchnęła i zamyśliła się. - Ja - rzekła - nie dziwowałabym się nawet Miciowi, gdyby uciekał stąd jedynie dlatego, aby się nie rozpieścić. Przynajmniej mnie nieraz na myśl przychodzi, że wy nas psujecie. Pomagamy wam do zabawy, ale nawykamy do próżnowania, nabieramy obyczajów niewłaściwych, odzwyczajamy się od pracy. Potem przychodzi się zamknąć w ciasnej izdebce nad robotą, z biedą naszą i bieda cięży jeszcze dotkliwiej. - Może to prawda - szepnęła Adolfina - jednak z drugiej strony... czyjeż życie jest tym złotym pasmem bez czarnych węzełków. C.est autant de pris sur l.ennemi (fr. tyle można uszczknąć nieprzyjacielowi), a wy, moja Lusiu, tak jesteście oboje szczęśliwie od Boga obdarzeni, że z tej waszej biedy wprędce wyjść musicie. - W jaki sposób? - No, nie wiem, ale musicie! - zawołała Adolfina. - Stworzeni jesteście do innego, lepszego życia. - Micio może... ja nie... O! Micio oczaruje każdego, z kim jest dłużej - mówiła Lusia - jemu się oprzeć nie można, zdobywa serca, sam nie myśląc o tym... Pochyliła się Lusia do ucha przyjaciółki. - Wiesz, Dolciu! - szepnęła - ale... ale nie śmiem ci tego powiedzieć. - Jak to! ty mnie nie śmiesz! - zakrzyknęła przyjaciółka. - Dlatego, że to może być moje urojenie, chociaż serce siostry zgaduje, co się dzieje w pokrewnym sercu brata. - A mówże! co się tam dzieje? bierzesz mnie na tortury... - Kiedy ja sama nic nie wiem... - A cóż ci się zdaje? - A! dzieciństwo! Dla mnie Micio jest takim ideałem, iż wszystkich posądzam, że się w nim kochają. - Na przykład? - drżącym nieco głosem spytała Adolfina. Lusia nachyliła się do jej ucha, przyłożyła rękę i cichutko szepnęła. - Serafina! Usłyszawszy to Adolfina, pomimo wielkiej mocy nad sobą, podskoczyła na siedzeniu i zawołała: - To nie może być! - Dlaczego? - Dlaczego... zmiłuj się! ja nie wiem... ale mnie się nie zdaje - trzęsąc główką mówiła Dolcia - nie... nie! - Ja się nie sprzeczam, chociaż... chociaż może miałabym pewne powody i dowody... - No, to mówże mi otwarcie, wszystko... mów - gorąco, chwyciwszy ją za ręce, poczęła przyjaciółka - mów! błagam... - Lusia nie spostrzegła wcale gorączki, z jaką Adolfina te słowa wyrzekła. - Trudno by ci powtórzyć, opowiedzieć wszystkie odcienia, drobnostki, które oko siostry chwyciło lub serce sobie stworzyło ze strachu, z troskliwości. Serafina jest dla nas anielsko dobrą, ma serce dla wszystkich wylane, lecz dla Micia, powiadam ci, jest więcej niż siostrą. Czasem aż jestem zazdrosną... Ona go tak rozumie, odgaduje, tak się z nim godzi! - Znajdujesz to? - zimniej, miarkując się, pytała osmutniała przyjaciółka. - Tysiąc na to mam dowodów - kończyła Lusia. - Od czasu, jakeśmy tę drogą dla nas znajomość z łaski waszej zrobili, ileż pociech, ile jej winniśmy ulgi i chwil zapomnienia szczęśliwych. Nieraz badałam ją z daleka, ona Micia tak oczyma goni, jak ja, tak myśli jego nie wypowiedziane jeszcze podchwytuje, tak wierzy w niego, tak jest serdeczną. - A on? - słabym głosem zapytała Adolfina. - O! on się widocznie trzyma na wodzy, żeby nie oszaleć, żeby nie uwierzyć swojemu szczęściu, żeby się nie zakochać w niej. - I zdaje ci się? - pochwyciła przyjaciółka. - Ale ja nic nie wiem, nic nie rozumiem - zawołała Lusia ściskając ręce - śledząc patrzę, trwożę się. Raz go widzę zimnym do zbytku, to znów zapominającym się i rozczulonym, a strwożonym ciągle i jakby przelękłym. - Myślisz, że się on w niej kocha? - nagliła Adolfina. - Nie śmiałam go badać nigdy, sama nie wiem. Są chwile, że go o to posądzam, są dni, że mi się to nie zdaje. To jedno wiem, że biedny chłopiec musi walczyć z sobą, ażeby mu się w głowie nie zawróciło. - A! to prawda! - przerwała nagle, jakby sama do siebie mówiąc, Adolfina - teraz mi dopiero przychodzą na myśl wczorajsze i dzisiejsze jego rozmowy, wejrzenia, postawa i jej nadzwyczajna dla niego uprzejmość. Masz słuszność! Mnie się nawet zdaje, że ty widziałaś za mało, teraz otwierają mi się oczy! On się w niej kocha! Oni się kochają... tak! niezawodnie, niezawodnie. Mówiąc to, Adolfina wstała z ławeczki i poczęła się niespokojnie po ganku przechadzać zamyślona. Lusia poszła za nią. - Otóż, Dolciu moja - dodała - ja go czuję sercem siostry, ja sądzę, że on dlatego chce na kilka dni stąd odjechać, aby się od tego uciec uroku, aby niebezpieczeństwa, które dopiero tu dojrzał, uniknąć. - Jakiego niebezpieczeństwa? - sucho, śmiejąc się dziwnie, przerwała Adolfina - powiedz raczej, że chce swe szczęście w samotności objąć całe i nim się nacieszyć? Kochają się? Nic im nie przeszkadza, ona wolna, on także, pobiorą się i na tej wysepce rajskiej spędzą życie rozkoszne wśród ciszy, cienia i szmeru fali! - Nie znasz Micia - przerwała Lusia - nie znasz go, powiadam ci! Ja go rozumiem jedna. Myślisz, że on by, ubogi, chciał żyć na łasce i z łaski, że on by, zamiast być winien wszystko swej pracy i sobie, przyjął od ukochanej nawet szczęście, do którego by nic od siebie dać nie mógł? - Dziecko jesteś! - przerwała Adolfina - co znaczy majątek, gdzie gra i bije serce? Skrupuły takie byłyby świętokradztwem, gdzie idzie o szczęście życia. Duma byłaby zbrodnią. - Ale Micio ma takie o tym, jak ja, pojęcia. - I nawróci się, gdy kochać będzie - dorzuciła Adolfina smutnie - życzę mu szczęścia, bo godzien go jest. Myślisz, że doprawdy odjeżdża dlatego? - Zgaduję, bo nic nie wiem - dodała Lusia. - Kiedyż on jedzie? - dopytywała przyjaciółka. - Jutro. - Będziesz go widziała? - Niechybnie, przecież nas wszystkich musi pożegnać. Na tym skończono rozmowę. Sparte na sobie dwie przyjaciółki chodziły jeszcze długo po ganku, szepcząc obojętne słowa. Adolfina przeciwko zwyczajowi swemu była smutną i zadumaną. Składała na ból głowy i zmęczenie. Nazajutrz ranek był jakiś gorący a mglisty, nad jeziorem błądziły opary, mgły i obłoki, w których daleko gdzieś być miało. Wszyscy powstawali rano, nocne powietrze, ciężkie do oddychania, zwiastujące burzę, spać nie dało. Lusia pierwsza znalazła się w baszcie u brata, który mały swój tłumoczek studencki pakował jakoś z gorączkowym pośpiechem. Było tak rano jeszcze, że się nikogo widzieć nie spodziewali, a Micio zapowiadał, iż korzystając z ranka, chce natychmiast wyruszyć, gdy drzwi się otworzyły i weszła niespodziewanie gospodyni. Zobaczywszy Lusię, zarumieniła się nieco. - W ślad za tobą idę, moja droga, gonię cię, Lusiu kochana - rzekła - bom pod twoją zasłoną chciała się tu właśnie wcisnąć, ażeby raz jeszcze spytać pana Mieczysława, co go stąd wypędza? - Konieczność! interes! - rzekł Micio - bo gdyby nie to, pewnie bym sam z tego raju nie uciekał. Serafina oczyma go badała pilno, a głową potrząsała niedowierzająco - Lusia się przypatrywała obojgu ciekawie. - Nie śmiem się ani wciskać gwałtem w zaufanie, domagając się odkrycia tajemnicy - zawołała Serafina - ani wstrzymywać, jeśli to istotna konieczność, ale gdybym prosiła o to, byś pan został? Mieczysław spuścił oczy, milczał długo. - NIe mogę - rzekł. - Jesteś pan doprawdy nieznośny, dobrowolnie obowiązku niewolnikiem... a kiedyż powrócisz? prędko? - Jak tylko będę mógł najprędzej - odpowiedział Mieczysław - o! pani - dodał - o to mnie nie trzeba prosić, gdzież na świecie lepiej mi być może? Gdzie milej, jak tutaj? - A jednak uciekasz pan. - Bo muszę. - Poddaję się więc, nie pytając, temu tajemniczemu wyrokowi - odpowiedziała Serafina - lecz daj mi pan rękę i słowo, że powrócisz, nie tracąc jednej godziny. To mówiąc, wyciągnęła doń rękę drżącą, którą Mieczysław pochwycił z uczuciem i ucałował z wdzięcznością. Stojąca obok Lusia, która całą tę scenę, nie tracąc poruszenia żadnego, śledziła oczyma ciekawymi - zarumieniła się, nie wiem, z niepokoju czy szczęścia. - Teraz dwa słowa jeszcze czystej prozy, które jako gospodyni dodać muszę - rzekła Serafina. - Nająłeś pan sobie konie w miasteczku. Kazałam je odprowadzić, bo na najęcie nie pozwalam, obraziłbyś pan tym gospodynię domu. Są pewne tradycje gościnności, które my na wsi troskliwie zachowujemy, powóz i konie czekają na rozkazy, odwiozą pana do Wilna, będą tam stać choćby miesiąc i nimi pan powrócisz tutaj. Mieczysław zarumienił się - przyszło mu na myśl mimo woli, jak ta grzeczność nadzwyczajna uciążliwą dlań być może. Ludzie i konie nie mógł ścierpieć, ażeby na koszcie pani stać mieli, a w woreczku studenckim tak szczupluchno było grosza. Odmówić było niepodobieństwo, skłonił się dziękując. - Chodź pan przynajmniej na śniadanie jeszcze z nami - dodała Serafina - kazałam już je podawać. Wyszli więc. NIe wszyscy jeszcze znaleźli się gotowymi do rannej herbaty, jedna tylko Adolfina, bledsza niż zwykle, onieśmielona jakoś i milcząca nadbiegła. Spojrzała na Mieczysława z uśmiechem wymuszonym, podała mu rękę i usiadła. Wszyscy spostrzegli, że była nieswoją, lecz złożyła to na niezdrowie i na zbytki dni poprzednich, roztrzepanie, za które, jak mówiła, słuszna spotkała ją kara. Mieczysław chciał coś radzić jako półdoktór, panna prezesówna oparła się temu, rumieniąc, i zapomniała, że jest taką zmęczoną. W oczach miała jakby łzy, a oczy te wciąż się zwracały bojaźliwie ku Mieczysławowi, który na nią spojrzeć nawet nie śmiał. - Przyszłam pana pożegnać - rzekła, usiłując udać swą zwykłą wesołość. - Wedle wszelkiego podobieństwa już nas pan tu nie zastaniesz. Mama - tak zwała Adolfina macochę - potrzebuje być prędko w domu, ale jedziemy na Wilno i tam zobaczyć się możemy, jeśli pozwolisz, bo nawet potrzebować będziemy jego rady i pomocy, coś tam kupować mamy. Niewyraźnie, kłaniając się, odpowiedział coś Mieczysław, myśląc, że są nieuniknione spotkania. Uciekał stąd od niej, ona mu zapowiadała, że się za parę dni widzieć musieli tam właśnie, gdzie jeszcze większe od łzawych oczu groziło mu niebezpieczeństwo. - A proszę pań moich - podchwyciła Serafina - nie zatrzymywać tam naszego pana konsyliarza, niech powraca, bo się wszyscy pochorujemy. Lusia pije wody emskie i ja czuję się niedobrze, stryj także. Obrócono to w śmiech, Adolfina wstała, jakby jej trudno było dłużej pozostać, podała rękę przyjacielowi lat młodych i odeszła milcząca. Mieczysław, cofnąć się już nie mogąc, zaraz po śniadaniu końmi i powozem pani Serafiny wyjechał. Rad był zresztą sam na sam z sobą pozostać, aby zebrać myśli i zastanowić się nad swoim położeniem, nad stanem serca, na którego młode bicia się gniewał. NIe wiedział naprawdę, co się z nim działo - obawiał się Adolfiny, czuł zarazem, że dobrocią, uprzejmością i gorącą przyjaźnią podbiła go Serafina, kochał ją, a był zakochany w tamtej. Od obu tych uczuć pragnął się uwolnić, bo w ich pętach nie miał swobody, jakiej potrzebował, przez całą drogę snuły mu się po głowie niepotrzebne marzenia, w których na przemiany niebieskie i czarne oczy występowały, wabiąc go próżnymi nadziejami niemożliwej przyszłości. Złamany i biedny przybył do miasta. Tu służący oznajmił mu, iż pozostaną, dopóki ich nie zapotrzebuje, i że ma rozkaz co dzień się dowiadywać. Chciał mu coś ofiarować Mieczysław, ale bardzo grzecznie odrzucił chłopak datek, zapewniając, iż przyjęcie było mu wzbronione. I o tym więc właśnie pamiętała Serafina, aby mu wszelkiego ulżyć ciężaru. Prawie na wstępie zaraz spotkał profesora Variusa, który go z podziwieniem pozdrowił: - Co pan tu robisz? jużeście tu powrócili? - Nie jeszcze, ja tylko sam przybyłem na dni parę po książki. - A panna Ludwika? - Została w Rowinie. - Kiedyż z powrotem? - Wkrótce - dodał Micio. - Nie chciałbym się spóźnić, ani jednej lekcji utracić. Profesor zapytał jeszcze o zdrowie Ludwiki i o emskie wody, pomówił trochę i podawszy rękę serdecznie uczniowi, pożegnał go, zalecając, aby się z powrotem nie opóźniali. Nadzwyczaj był uprzejmy i ujął sobie znowu tym Mieczysława. Ledwie z wycieczki tej wróciwszy do domu, jakby naumyślnie, aby mu nie dać spocząć i pozostać sam na sam z myślami, zjawił się w progu Paczoski. Widok jego strwożył jakoś Mieczysława. - A pan tu co robisz? sam jesteś? - zapytał na wstępie. Paczoski obejrzał się bojaźliwie dokoła i palec położył na ustach, potem nic nie mówiąc, usiadł ocierając pot z czoła. - Jestem incognito (łac. skrycie, nie dając się poznać) - szepnął - nikt nie powinien wiedzieć, że ja tu jestem, bo nie godziłoby mi się tu być, ale oprzeć się temu nieszczęśliwemu nie mogłem. - Komu? co? - Temu poczciwemu Martyniankowi. Ten chłopak szaleje! On tu mnie wysłał, nie mogąc przybyć sam! Paczoski otarł znowu pot obfity i zdawał się namyślać - przybrał minę tragiczną i poważną. - Mieliżeśmy po powrocie stąd dramat! tragedią, panie kochany, Eurypidesowe przypominającą... Straszne dzieje! Martynianek był pewien, że jest wolny jak ptak, a tu za nim i za mną dążyły wielookie szpiegi, które każdy nasz krok śledziły, każde słowo spisywały, o wszystkim pani Babińskiej doniosły. Już w powrocie do Zanokcic ja i on mieliśmy jakieś smutne przeczucia. Sprawdziły się one wszystkie. Wróciliśmy ledwie w dom, spada na nas burza z gradem i piorunami, fraszka ona Homerowa w nieśmiertelnej jego pieśni! Martynianek uszedł jeszcze od pocisków obronną ręką, ale ja, nieszczęśliwy, jako podrzegacz do rozpusty, jako posiłkujący nieposłuszeństwu, jako stary a zepsuty, jeko ostatni z ludzi zostałem z błotem zmieszany. Za co? Za to, że towarzyszyłem wyprawie po młockarnię, z której wprawdzie nie przywieźliśmy nic oprócz drogich sercu wspomnień. Pani Babińska pod groźbą kar okrutnych zakazała wszelkiej podróży pod jakimkolwiek bądź pozorem bez podpisanego przez nią paszportu. Martynian dostał gorączki... Słowem, tragedie... posłano po doktora... Szlochy! A na mnie grady i pioruny, pioruny i grady. Zniosłem to z bezprzykładnym stoicyzmem. Cóż pan powie! Po tym wszystkim, dziś, mimo zakazów, w interesie tego nieszczęśliwego przybyłem tu znowu po kryjomu. - W jakim interesie? - spytał Mieczysław. - NIc więcej, tylko by się o drogie zdrowie ich... ich... dowiedzieć. - Kochany panie Paczoski - odezwał się Mieczysław - źleś pan postąpił, pozwól sobie powiedzieć, pobłażając Martynianowi. Po waszym odjeździe odebrałem ja list od ciotki uwłaczający mnie i mojej siostrze, na który nie odpowiedziałem, lecz chciałbym i z tej strony mieć spokój. Niech Martynian siebie i nas nie naraża, niech się stara zapomnieć. Nie trzeba podsycać jego młodzieńczych urojeń. - Ale on się kocha, panie dobrodzieju - wykrzyknął pedagog - a pan zdajesz się lekceważyć to uczucie, które, jak wiemy nawet z poetów starożytnych, i do największych cnót, i do najokropniejszych zbrodni, i do najheroiczniejszych czynów jest pobudką! Z tym, panie, żartować nie można! Pan Martynian kocha całą siłą młodzieńczego serca, to, panie, groźnym jest. On nawet wiersze zaczął pisać, czego nigdy nie bywało... niekoniecznie najlepsze, ale ognia pełne... Micio się uśmiechnął. - Kochany panie Paczoski - rzekł - zamiast to brać na serio, staraj się w żart obrócić. - Ja! to święte uczucie obracać w żart - oburzył się pedagog - tego pan nie wymagaj ode mnie, ja je szanuję. - Ja też bardzo wdzięczen jestem - odparł Micio - bardzo wdzięczen Martynianowi za te przywiązanie jego do Ludwiki, ale jako jej opiekun i znając ją dobrze, za siebie i za nią mogę panu zaręczyć, że ani potajemnie żywić go nie dopuścimy, ani dozwolimy, aby Martynian zbliżał się do nas bez wiedzy rodziców. Wyperswaduj mu to. Paczoski westchnął. - Surowym pan jesteś! Ale ja nie mogę powrócić do nieszczęśliwego z tym dekretem, bobym go o nową chorobę przyprawił. Ja mu tego nie powiem. - Powiedz mu więc, żeś nas nie zastał, a nie zminiesz się z prawdą - dodał Micio - ja tu jestem przypadkiem i chwilowo, a Ludwika została na wsi. - Doprawdy? - podchwycił pedagog. - Daję panu słowo. W ten sposób, kochany panie Paczoski, choć go nie zadowolisz, ale nie podsycisz przynajmniej nieszczęśliwego marzenia kuzynka, któremu koniecznie wybić to potrzeba z głowy. - Ale któż mu to wybije z serca! - westchnął Paczoski spuszczając głowę smutnie. - Już to nam obu się nie wiedzie. Wiesz pan, panie Mieczysławie, to tak jak mnie z moją "Władysławiadą". Lat tyle pracy sumiennej, nonum prematur in annum, fraszka, dusiłem z górą lat osiemnaście to dziecię ducha mojego w tece i... ot, co mnie spotyka! Gdym tu był przeszłą razą, po długich dreptaniach, Zelman powiada: - Czekaj pan, ja to dam panu Malinowskiemu przeczytać, jeśli to co warte - tak mi powiedział! - jeśli to co warte, pogadamy. Dał mi rewers formalny, zostawiłem kopią. Teraz przybywam, pierwszy mój krok do Zelmana. Pytam niespokojny: - A cóż? Ten głową kręci... ni to, ni owo... - Cóż powiedział pan Malinowski? - Mówi, że to tak sobie! Słyszy pan, "Władysławiada" tak sobie! A potem dodaje Zelman: - Wiesz pan co, ostatnim słowem dam jegomości trzydzieści rubli. - Gdybym się nie hamował, ubić bym go był mógł w miejscu, ale Pallas wstrzymała dłoń moję. Nie rzekłem nic, tylko: - Żydzie, oddaj mi rękopis. Zaczęli szukać i gdzieś w kącie, w pyle, obryzgany, zeszkaradzony, podarty, znaleziono mój skarb, który w milczeniu, otrząsając pył z nóg moich, wyniosłem... Mieczysławowi chciało się śmiać, ale spojrzał na Paczoskiego, który miał łzy w oczach, i wstrzymał się. - Z czymże ja powrócę do tego nieszczęśliwego? - dodał pedagog - z poplamioną "Władysławiadą" i z rozdartym sercem... - Powiedz mu pan, żeś nas nie zastał, że byliśmy w Rowinie, gdzie Ludwika i ja zabawimy do końca wakacyj. - Biedny chłopak - wykrzyknął Paczoski - pierwsza i czysta jak te łzy, które wyciska, miłość! Jak mu to zwiastować! co najwięcej, że gotów mnie po wakacjach znowu wysłać... podróż tajemnicza, pełna trudności, we dworze pełno szpiegów. Uchowaj Boże, dowie się pani Babińska, wypędzą mnie! - Po cóżeś pan się tego podejmował? - spytał Mieczysław. - Ale ja tego chłopca kocham! - wykrzyknął pedagog - rozumie pan, ja go kocham, a on i ja jesteśmy nieszczęśliwi! Uspokoiwszy jakoś nieszczęśliwego w istocie Paczoskiego, nierychło się go potrafił pozbyć Mieczysław. Uwzięto się, aby mu spokoju nie dawać. Wieczorem wszedł sąsiad Boruch z wesołą twarzą. - Jak się pan doktór ma? Mieczysław, który mu był dłużnym, musiał przyjąć grzecznie. - Czy jaki interes? - spytał. - Chowaj Boże! chowaj Boże! - rzekł kupiec - ja nie mam żadnego, tylko przyszedłem się panu pokłonić i o zdrowie zapytać, a czy czego nie potrzeba? - Bardzo dziękuję. Nic, na teraz nic. - A co, proszę pana? - uśmiechając się szepnął Boruch - a co? a niedobrze ja prorokowałem? Już jegomość tam u grafini jak pan... - Na miłość Boga, dajcież mi pokój! - Co pan z tego robi sekreta, o czym wróble na dachu śpiewają. Ludzie, co z panem przyjechali z Rowina, oni tu stoją u mego szwagra, powiadają, że tam wszyscy jegomości już za pana swojego mają, że co jegomość każe, to musi być. Oni już nawet nie nazywają inaczej was, tylko "nasz młody pan"! Winszuję. - Boruch, na wszystko cię zaklinam i sam tego nie powtarzaj, i ludziom usta zamknij, to fałsz! to potwarz! to bałamuctwo wierutne - rzekł Mieczysław - do tego nie ma, nie będzie, nie może być najmniejszego podobieństwa. - No, no, niech tak będzie, niech będzie - westchnął Boruch - ja i to rozumiem. NIech sobie nie ma nic. Może lepiej o tym zawczasu nie gadać, ano, ja mam jedną maleńką prośbę. Tam jest austeria na trakcie, ja dam dwieście złotych aukcji, niech pan mnie da pierwszeństwo. Mieczysław zapłonął z gniewu i pochwycił się za głowę, Boruch, zobaczywszy to, zląkł się, zmiarkował, że postąpił niezgrabnie, ukłonił i wyszedł. Drobna to była okoliczność, ale dająca do myślenia. Z niej się mógł przekonać Mieczysław, że postępowanie pani Serafiny ściągnęło powszechną uwagę i że ona przez lekceważenie pozorów mogła cierpieć. Uczuł to, że on powinien był zapobiec o własnych siłach dalszemu szerzeniu się pogłosek nieuzasadnionych, które sławie kobiety zacnej, a nadto dobrej i serdecznej uwłaczać mogły. NIepodobna wprawdzie było nie powrócić po Lusię, lecz postanowił po przyjeździe do miasta, pod różnymi pozorami zaprzestać z wolna bywać w domu Serafiny, a Lusi powiedzieć wszystko, aby ją skłonić do ułatwienia zmiany w postępowaniu. W tych myślach przemęczył się dni parę, co dzień z rana witany przez służącego z Rowina, będącego przy koniach, który przychodził z uśmiechem dowiadywać się, czy pan nie pojedzie, dodając po cichu, że jasna pani prosiła o prędki powrót. W uśmiechu i wyrazach tego człowieka było coś niecierpliwiącego, domysły jego bolały Mieczysława, musiał udawać, że ich nie widzi i nie rozumie. Trzeciego dnia przyszło mu na myśl, iż przyśpieszając wyjazd na powrót, uniknie spotkania z Adolfiną. Gdy służący obyczajem swoim przyszedł po rozkazy, Mieczysław, zawahawszy się, powiedział mu, że może po południu wyruszyć będą mogli. Miał jeszcze parę osób widzieć, parę książek dostać, a potem obrachowywał, że się gdzieś w drodze właśnie z prezesową rozminą. Tak było najlepiej. Ale serce! serce mu znowu wyrzucało, że nawet pożegnać jej, widzieć nie chce. Walczył z sobą - zwyciężyło poczucie uczciwego obowiązku. Po co się rozmarzać, gdy marzenie próżne, po co upajać kradzionym nektarem. W drogę! w drogę! Tak sobie mówił, rachując, jak mówi cudzoziemskie przysłowie, bez gospodarza. Zaledwie wyszedł z domu, spotkał służącą od prezesowej z biletem, którym żądała natychmiastowego przybycia. Z bijącym sercem poszedł do hotelu. W pokoju zastał tylko samą prezesową. Adolfina, jak mu zaraz powiedziała na wstępie, z przyjaciółką swą zatrzymała się u modniarki, panny Fr~elon. Prezesowa przyjęła go ze swą zwykłą uprzejmością, ścisnęła jego rękę. - Widzisz mnie pan szczęśliwą - rzekła - a że jesteś przyjacielem naszego domu, podzielę się z nim wiadomością bardzo miłą. Zbliżyła się doń z krzesłem, rozpromieniona i poczęła po cichu: - Mój drogi panie Mieczysławie, pan znasz prezesa i jego przywiązanie do córki, i moje do ich obojga, nie zdziwisz się, gdy ci powiem, żem, doprawdy, od dawna pierwszy raz szczęśliwa. Prezes ciągle się niepokoił losem Adolfiny, choć to tak młode jeszcze, że mogła była poczekać. Jemu się chciało wydać ją co prędzej za mąż, za statecznego człowieka, aby o jej przyszłość być spokojnym. Może pan tego nie wiesz, że się o nią od roku przeszło starał ten bardzo poczciwy i majętny, i wykształcony człowiek, choć nie pierwszej młodości, pan Żegota Dramiński. Mieczysław zbladł i poczerwieniał, czego pono pani prezesowa wcale nie postrzegła, bo mówiła dalej: - Adolfina nie kocha go, to pewna, ale trudno czekać na miłość, ma dla niego szacunek, dosyć go lubi. Trzy razy mu odmówiła, nie wiedzieć dlaczego. Uparty Dramiński nie przestał bywać i starać się. Otóż dopiero teraz, w drodze, jakoś mi się rozmyśliła i powiedziała, żebym zaraz napisała do ojca, iż pana Dramińskiego przyjmuje. Mieczysław powiódł ręką po czole, robiło mu się gorąco, zimno, słabo, zmienił się na twarzy, ale na tych torturach uśmiechał się. Prezesowa żywo kończyła opowiadanie: - Już napisałam do ojca, natychmiast się wzięłam do wyprawy. Od tego dnia przecie, kiedyś pan wyjechał, uważałam już, że się namyślała, gadały coś ciągle z Lusią. Zdaje mi się, że poczciwemu sercu i wpływowi tej dobrej, kochanej Lusi zawdzięczam to postanowienie, które nas uszczęśliwia. Spojrzała w oczy, skończywszy mówić, panu Mieczysławowi - siedział nieruchomy jak pod pręgierzem, nie wiedząc sam, jak ma winszować, żeby się z uczuciem nie wydać. Łykał wyrazy jakieś, których ani sam, ani prezesowa nie rozumiała. Byłaby może dostrzegła jego pomieszania, gdyby drzwi się nie otworzyły nagle i nimi nie wpadła Adolfina z przyjaciółką. Mieczysław wstając spojrzał na nią i znalazł ją dziwnie zmienioną, ale nie tak, jak szczęście zmieniać zwykło. Twarz jej jaśniała rumieńcem, oczy ogniem pałały, lecz gorączkowym i chorobliwym, siliła się, udawała wesołość... Uśmiechem powitała Mieczysława. - A! jesteś pan tu jeszcze! - zawołała - zdawało mi się, że przed nami ucieczesz, że się schowasz lub pośpieszysz do tego ślicznego Rowina. Nieprawdaż, że Rowin cudowny, że jego gospodyni czarująca, że to maleńki raik na ziemi? Mieczysław tak napadnięty nie wiedział, co odpowiadać. - Szczęściem - dodała - złapałyśmy pana i bierzemy go w rekwizycją na czas naszego pobytu. Daruj nam tych dni parę! Któż wie, czy się kiedy zobaczymy i czy się spotkamy tacy weseli jak dzisiaj... bo ja jestem bardzo wesoła! Zaczęła się śmiać przykrym śmiechem wymuszonym, popatrzyła na niego i usiadła naprzeciw, wlepiając oczy w Mieczysława, który ciągle był jak na torturach. Odwróciła potem wzrok na prezesową i odgadła z niej, że już się pochwaliła przed Miciem. - Pan wiesz, że się moja wyprawa robi i że ja... wychodzę za mąż? Mieczysław zaczął winszować cicho, ale słowa mu się plątały. Adolfina popatrzyła nań jakby zdziwiona, łza się zakręciła w oku. - Pan znasz pana Dramińskiego? - spytała. - Z najlepszej strony. - Ja także, ja także... inaczej nie poszłabym za niego. Papa sobie tego tak życzył, mama mnie namawiała, trzeba było... trzeba było. Nie ma nic smutniejszego nad stare panieństwo. Roi się w głowie nie wiedzieć co, marzy się o jakichś ideałach... Nagle przerwała. - Suknię sobie zadysponowałam u pani Fr~elon przepyszną! Pani Fr~elon! Jakże się ona dobrze nazywa! Kiedy pan wracasz do Rowina? Wszystko mieszała tak razem. - Miałem jechać dziś - rzekł Mieczysław głosem ledwie dosłyszalnym. - A! nie, oni tam szczęśliwi, niech poczekają, pan mi darujesz te dwa dni... ostatnie. W tej chwili przyjaciółka, która przyjechała z Adolfiną, przyszła się pożegnać i to przerwało rozmowę. Prezesowa wyszła ją przeprowadzić. Mieczysław sam na sam został z Adolfiną. Po wyjściu macochy zbliżyła się do niego żywo, pochwyciła go za rękę z minką smutną. - Prawda, że ja dobrze robię idąc za mąż? Wszak czy tak, czy tak, szczęścia nie ma na świecie? Żyje się jakoś w marzeniu, jak ptaki odlatują przed zimą, przed starością... Po co marzyć? Ojcu dać spokój, matce pociechę, to wszystko! Zresztą, jak pan sądzi? Mówże pan! Ale Mieczysław drżał i słowa wyrzec nie mógł. - Co panu jest? - Smutnie to pani powiedziałaś i tym zasmuciłaś mnie. - Ale czyż nieprawdę mówiłam! - odparła patrząc na niego. - Z młodości żaden zielony liść nie zostanie... ptaki marzenia odlecą z gniazd... pusto! zimno! Tak, panie Mieczysławie, życie to krzyżowe przejście na Golgotę. - Ale czyż pani, pani to mówić możesz! Otoczona miłością, wypieszczona od losu, szczęśliwa. Adolfina zaczęła się śmiać, chodząc żywo po pokoju. - Jaki kochany pan jesteś zabawny. Ja szczęśliwa? Któż to panu powiedział? - Ale pani zasługujesz na to, by być i będziesz szczęśliwą... - Tr~es joli! (fr. bardzo ładnie) - uśmiechając się rzekła Adolfina. - Z jakich to rozmówek pan wyjąłeś? Mieczysław się zmieszał. - Gotów się jeszcze pogniewać - przerwała - i struć mi ostatnie dwa dni. No! dosyć tego, bądźmy tak sobie dziećmi, jakeśmy byli, gdyś z Nowego Babina do nas w czasie wakacji przyjeżdżał. Grajmy w wolanta! Mieczysław spojrzał na nią zdziwiony. - Prawda? - rzekła - że to niespodziewane moje szczęście uczyniło mnie śmieszną, ale to rzecz wiadoma, że szczęście głowę zawraca. I ze mną się to stało. Sam pan powiadasz, że muszę, że powinnam być szczęśliwą, otóż upiłam się tym szczęściem. Poszła, kończąc te słowa, do okna, a w tejże chwili powróciła prezesowa. Adolfina zwróciła się ku niej z twarzą znowu niby wesołą, a wypieczonym rumieńcem błyszczącą. - Co robimy dziś, mamo? - zawołała - pana Mieczysława ani na chwilę nie puszczam do nocy, je z nami, chodzi z nami, jest z nami w teatrze... musi nam dziś służyć i jutro. - Ale my musiemy jeździć po sklepach. - Więc on z nami może jechać do sklepów. Przyjaciel stary, a ja idę za mąż, powinien mi z całych sił dopomagać, nieprawdaż, panie Mieczysławie? Z przymusem uśmiechnął się Ordęski. - Jestem na usługi - rzekł. Jak zapowiedziała Adolfina, tak się spełniło, lecz dzień ten był, mimo pozornej wesołości, męczarnią ciężką dla Mieczysława, tak dziwnie obchodziła się z nim, trochę w istocie upojona, ale nie szczęściem, panna prezesówna. Ile razy wyszła matka, przychodziła do niego ze wspomnieniami młodości, dzieciństwa raczej, z których się niby śmiała, łykając łzy. Mieczysław potrzebował całej siły ducha, aby nie dać się sercu wyrwać z okrzykiem boleści lub z niewczesnym wyznaniem tego, co czuł. Oczyma może się zdradzał, usta pozostały zapieczętowane. Gdy nareszcie powrócił do domu, złamany tymi kilku godzinami tortury, padł na łóżko bezsilny, znużony, sądząc, że z niego nie wstanie. Tęsknota niewysłowiona ściskała mu serce, żal, rozpacz, smutek chmurzyły mu całą przyszłość. Noc spędził w gorączce. Nazajutrz stawił się sługa z Rowina. - Mówili mi, że pani prezesowa przyjechała wyprawę robić i że pana dobrodzieja zabrali do pomocy, pan pewnie dziś nie pojedzie? - zapytał służący. - Nie wiem, istotnie kazano mi zostać - rzekł słabym głosem Ordęski - lecz jak tylko wyjechać będzie można, ruszymy natychmiast, natychmiast. - Jak pan każe. Jaśnie pani dysponowała, żeby we wszystkim się stosować do rozkazów jaśnie pana. Ukłonił się i wyszedł. Mieczysław chciał zaraz wstać, lecz uczuł się tak słabym, że ledwie zwlókł się z łóżka. Życie nie bardzo mu było cenne, więc choć czuł w sobie choroby zaród, nie wahał się sił dobyć sztucznym sposobem, byle móc wyjść i jeszcze raz ją zobaczyć. Nienawykły do mocnego napoju, Mieczysław zszedł do sklepiku, wziął u Borucha butelkę rumu i na pół z wodą wypił mimo wstrętu całą szklankę. Na chwilę go to podtrzymało, uczuł się silniejszym, ubrał się i wyszedł. Musiał być jednak zmienionym na twarzy, gdyż prezesowa, spotykając go w progu, zawołała: - Pan jesteś chory! Pan wyglądasz okropnie! Siadaj pan. Co panu jest? - Nic, tak... trochę mi niedobrze - odparł Mieczysław. Ledwie głos jego posłyszawszy, Adolfina wybiegła, spojrzała i przestraszyła się także. - Chory pan jesteś? - Ale nie, coś tak... przemijającego, nie potrzeba zważać na to - z uśmiechem rzekł Mieczysław - przyszedłem paniom służyć. W milczeniu zaczęła mu się przypatrywać prezesówna, serce jej może zgadło coś, chciało przypisać chorobę uczuciu, lecz przypomnienie Serafiny, zapewnienie Lusi o uczuciu brata dla niej myśl tę odpędziło. Adolfina siadła przy nim. - Pan wiesz - rzekła cicho, jakby sama do siebie - to dziś mój dzień ostatni, a popsułeś mi go tą swoją chorobą! Jak to można chorować bez mojego pozwolenia? Mieczysław zwrócił się ku niej smutnie. - Uczyniłem - rzekł - co tylko było można, aby stanąć na tę służbę zdrowym. Czułem się niedobrze i wykurowałem się rumem, którego nigdy nie piję. Poskutkowało też tak, że jestem, niech pani wierzy, zupełnie znów silny i zdrów. - Rumem! pan! Ale pan mogłeś się zabić - zawołała prezesówna. - Ale nie! nie, jestem przecie, choć nie dokończonym, doktorem. Nie mówmy o tym i jedźmy, gdzie jechać mamy. Adolfina ruszyła ramionami. - Nie pojedziemy nigdzie - rzekła - niech tam sobie kupcy sami robią, co chcą. Spędzimy dzień jak na wsi, jak dawniej... wszak to ostatni. Prezesowa, która jakoś w całym postępowaniu pasierbicy zaczynała widzieć dziwną egzaltacją, podchwyciła wyraz usłyszany. - Dlaczegóż ostatni? - zapytała. Prezesówna odwróciła się ku niej. - Alboż nie jest ostatnim? Wolną, swobodną, dziecinną, trzpiotowatą, jak mnie był zwykł widywać pan Mieczysław, pewnie już nie zobaczy. Czepek zmienia nie tylko fizjognomią twarzy, ale ducha. Spotkamy się zupełnie inni, nowi, obcy sobie... - Ale zawsze starymi, spodziewam się, i dobrymi przyjaciółmi - dodał Mieczysław - w tych proroctwach zmiany nie przyjmuję zapowiedzi, żeby się droga mi życzliwość pani także zmienić miała. - Ciągle pan okradasz jakąś książkę z rozmówkami - zaśmiała się Adolfina. - Ja pana już dziś nie poznaję. Medycyna popsuła pana styl, mówisz, jakbyś do chorego przemawiał. Biedny Ordęski nie wiedział już, co począć z sobą. - Dlatego mówiłam, że to dzień ostatni - zawołała Adolfina z żywością nienaturalną - że, któż wie, ja mogę pana później znajdować zupełnie innym niż dzisiaj, mogę... znienawidzieć, pan mnie możesz także znaleźć śmieszną, brzydką, okropną... a dziś jeszcze jesteśmy po staremu. Prezesowa ruszyła ramionami. - Kochana Adolfino, pleciesz... - Emancypuję się, to są moje zapusty! - odrzekła - dziwaczę, sama to wiem! - Pocałowała w rękę macochę. - Proszę mi wszystko przebaczyć, idę za mąż, przecieżem za to coś warta! W tym rodzaju trwała rozmowa niemal dzień cały. Mieczysław chciał się uwolnić na chwilę, czując znowu słabym - nie puszczono go. Obiad jedli w hotelu, lecz nic nie mogąc wziąć w usta, Ordęski pił tylko przez zapomnienie, przez jakąś rozpacz, sam nie wiedząc, co robi. Odurzało go to przynajmniej. Do samego wieczora siedzieli tak ciągle, ale przytomność prezesowej, wchodzący i wychodzący z towarami kupcy nie dozwalali Adolfinie być jeszcze ekscentryczniejszą. Mrok już był w pokoju, gdy prezesowę wywołano znowu dla jakiegoś interesu. Mieczysław siedział na krześle u okna. Adolfina chodziła ciągle. Po chwili milczenia przystąpiła do niego i słabym głosem rzekła podając rękę: - NIe miej mnie pan za szaloną, drogi panie Mieczysławie, to dzień dla mnie okropny... w głowie mi się mąci, a serce pęka w kawałki. Jam nieszczęśliwa, jam bardzo nieszczęśliwa... Pan pijesz wino, ja boleść moję... i jam nią upojona. Zasługuję na litość twoją. - A, pani - przerwał Mieczysław chwytając jej rękę - choć nie mam prawa badać, co się w twoim sercu dzieje, zrozumiałem je. - Niezupełnie - rzekła Adolfina - niezupełnie... i zupełnie nigdy go nie zrozumiesz. Micio umilkł. - Posłuchaj pan - dodała, spierając się na oknie i schylając głowę ku niemu - posłuchaj... Ja kocham innego, a idę, a wyjść muszę za tego, który mi jest więcej niż obojętnym. Pożałuj mnie... - Ale dlaczegóż pani tak nagle, tak pospiesznie uczyniłaś to postanowienie? - Miałam powodów wiele. Nie chcę dłużej żyć nadziejami bez przyszłości... trzeba zerwać raz ze snem, trzeba się zbudzić, trzeba żyć albo sobie umrzeć... O! pan mnie nigdy nie zrozumiesz, to mnie boli. Dziś nasz dzień, mylę się, mój tylko dzień ostatni, daj mi pan rękę, daj mi słowo, że cokolwiek się z nami stanie, zachowasz mi dobrą, gorącą przyjaźń naszą dziecinną, serdeczną. Ja panu przysięgam, że ją w sercu dla niego zachowam wiernie do zgonu. Wszak dwom czystym duszom starczy takiego węzła do szczęścia. Wszak to szczęście mieć przyjaciela, któremu się ufa i wierzy, mieć przyjaciółkę i siostrę... Nieprawdaż? Mieczysław pochylił głowę na wyciągnioną mu rękę, gorącymi usty dotknął jej i Adolfina poczuła na palcach dwie krople, dwie łzy, które mu z oczu padły. Stłumionym głosem, wstając żywo, zawołał: - Pani... wierz mi, pani... ta chwila nigdy mi w życiu nie wyjdzie z pamięci... lecz pozwól mi po niej iść, oddalić się, uciec... niech ona będzie... ostatnią... Wstał, ale zachwiał się na nogach i gdy prezesowa wchodziła właśnie we drzwi, ujrzała go zataczającego się ku ścianie, na pół omdlałego. Mieczysław czuł zawrót w głowie, szum, osłabienie, miał jednak siłę uchwycić się za stół i nie paść. Adolfina przerażona skoczyła po wodę. Rozruch się stał w domu, lecz Mieczysław już był przyszedł do siebie. - Chwilkę spocznę - rzekł spokojnie - a potem pożegnam panie... muszę iść, muszę jechać... Zdaje mi się, że najlepiej uczynię, gdy dziś jeszcze wyjadę. W drodze powietrze, ruch orzeźwią mnie... Miewałem już takie mdłości. Prezesowa chciała protestować, Adolfina patrzyła nań, nie mówiąc słowa, śledziła tylko na jego twarzy wyraz, który boleść czyniła dziwnym. W końcu niepodobna go już było wstrzymać. Orzeźwił się raczej ducha siłą niż tym, czym go otrzeźwić chciano. Pożegnał prezesową, zbliżył się do Adolfiny. Spojrzeli sobie tylko w oczy i słowa nie rzekli do siebie, podała mu rękę, Micio pocałował ją, zadrżała dłoń i usta... Wyszedł. W ulicy z trudnością już mu dalej iść przyszło. Czuł się coraz gorzej. Głowa trzaskała od bólu, pulsa biły, kręciło się wszystko dokoła. Dojść pieszo do domu nie było podobna. Wziął więc dorożkę i kazał się wieźć na Franciszkańską ulicę. W kuchence stara Orchowska rozmawiała z oczekującym sługą z Rowina. Ten, posłyszawszy chód, stawił się zaraz do Mieczysława. - Jestem trochę chory - rzekł mu Ordęski - ale zdaje mi się, że w wygodnym powozie, jadąc po świeżym powietrzu, odejdzie mi to, jedźmy na całą noc. Ucieszony sługa pobiegł natychmiast i w godzinę potem, z pomocą jego i Orchowskiej siadłszy do powozu, chory coraz bardziej, z dreszczami i gorączką, Mieczysław uparł się wyjechać do Rowina. Nie śmiano mu się sprzeciwiać jako lekarzowi, sądząc, że w istocie powietrze, ruch przywrócą mu zdrowie i że on najlepszym w tej mierze sędzią być powinien. W Rowinie wyglądano powrotu Mieczysława co dzień, co godzina, niecierpliwiąc się tą zwłoką. Parę razy wszyscy wieczorem wychodzili na spotkanie, czekano z kolacją. Serafina na każdy turkot zrywała się niespokojna i rumieniła w sposób kompromitujący. Wreszcie jednego razu, ubierając się, Lusia postrzegła wóz, poznała go i na most wybiegła witać pierwsza brata. Woźnica stanął. Zbliżyła się i cofnęła przerażona. Mieczysław na poduszkach leżał nieprzytomny prawie, z gorączką, z oczyma osłupiałymi. - Co się stało?! - krzyknęła ręce łamiąc. - Wyjechał pan chory z miasta, ale chciał koniecznie pospieszyć, jechaliśmy całą noc... ciągle mówił, że będzie mu lepiej, ale było gorzej a gorzej i nareszcie, choć takiego słabego, musieliśmy dowieźć. Przerażona Lusia wskoczyła do powozu. Mieczysław poznał ją, uśmiechnął się, podał rękę i odezwał słabym głosem: - Proszę cię... gdzieś położyć mnie każcie, to minie, to nic... to tak... Pani Serafina zobaczyła także i poznała powóz i konie, chciała wyjść, wstrzymała się, czekała, dopiero postrzegłszy, że Mieczysława wynoszą na rękach służący, a Lusia bieży przy nim zapłakana, z krzykiem wyrwała się także naprzeciw. Kilka słów dostateczne były, by jej o chorobie oznajmić - odetchnęła, lękała się bowiem wypadku, kalectwa i czegoś gorszego jeszcze. W jednej chwili na skinienie siadł stajenny, po doktora lecąc, a Mieczysława zamiast do baszty kazano zanieść do pokoju siostry. Serafina zbliżyła się do chorego, który się do niej uśmiechnął. Miał dosyć jeszcze siły i przytomności, by się odezwać zmienionym głosem: - A pani! daruj mi nieroztropność moję, powinienem był zostać w mieście. Tyle kłopotu ze mną... Biedne kobiety łzy miały w oczach, gospodyni drżała i ściskała Lusię, traciła prawie przytomność. Chorego złożono w pokoju, nakazano ciszę, czekano lekarza. Mieczysław usnął trochę. Jeśli kiedy, to w tej chwili mogła się zdradzić Serafina ze swym uczuciem do Micia i wcale z nim kryć się nie myślała. Płacz jej, niepokój, wreszcie ciągła przytomność u łoża razem z siostrą, której się nie dozwoliła odprawić, dały do myślenia nawet stryjowi. Szepnął jej, aby trochę się jakoś starała powstrzymać od tych oznak czułości. - O mój Boże! - odpowiedziała - ja nie mogę! Na to trzeba mieć rozum, a jam go straciła. I ciszej dodała: - Jeśli on umrze... ja umrę. Doktór, stary niedołęga i człek bojaźliwy nadzwyczajnie, przybył nareszcie koło południa. Nie bardzo długo egzaminując chorego, zdecydował, że to jest tyfoidalana gorączka najniebezpieczniejszego rodzaju, zaraźliwa, sam się zaraz wyniósł od chorego i polecił pani, siostrze, wszystkim jak największą ostrożność. Bez ogródki powiedział zaraz, iż stan bardzo niebezpieczny i że on za nic ręczyć nie może. Lusia, usłyszawszy to, rażona wyrokiem takim, rzuciła się do Serafiny. - Moja droga! - zawołała - po Variusa, po Variusa, ja napiszę, on przybyć musi... konie rozstawcie. On jeden ocalić go może! Miała jeszcze dosyć przytomności, by w kilku słowach zakląć doktora o niezwłoczne przybycie. Wszystkie konie w domu, wszyscy ludzie byli w gotowości. Hrabia chciał koniecznie odciągnąć Serafinę od pokoju chorego - milcząca, nie odpowiedziawszy słowa, weszła i siadła u łoża. Zaklinała ją Lusia, padając jej do nóg. - Nie mogę - rzekła - nie pójdę... nie odstąpię na krok. Wyrazy te wyrzeczone były z taką stanowczością woli, że się im nikt sprzeciwiać nie mógł, czuł każdy, iżby to było próżnym. Stary doktór, z chustką octem skropioną, z trzeciego pokoju dawał rady wzdychając. Ale do czynienia nie było nic, natura sama musiała uleczyć lub zabić. Pomimo gorączki Mieczysław był chwilami przytomny, a ile razy otworzył oczy, widział przed sobą Serafinę i Lusię. Wyprzedzała ona siostrę w posłudze choremu, łzy biegły jej po twarzy, ręce drżały, nie mówiła słowa... siedziała w fotelu, patrzyła na niego i półmartwa skinienia czekała. Tak przeszedł dzień, tak noc, a doktora Variusa nie było. Rachowano godziny i spodziewano się go pocztą nad ranem, jeśliby, za co zaręczała Lusia, nie odmówił przybycia. Był on jednym z tych, któremu podróże podobne tysiącami nieraz opłacano. Lecz do ubogiego ucznia chciałżeby się potrudzić? Na tej samej kartce, na której Lusia napisała kilka wyrazów, bez wiadomości jej dodała Serafina, że ofiaruje, co profesor podróż swą oceni, byle był łaskaw pośpieszyć. Wiedziała ona, iż nie był obojętnym na tego rodzaju obietnice i nieraz się nawet zręcznie umiał targować, gdy się czuł bardzo potrzebnym. Około dziesiątej dzwonek pocztowy zwiastował tego zbawcy przybycie, obie kobiety wybiegły ku niemu. Lusia, zapomniawszy o wstręcie, jaki dlań czuła, ścisnęła jego rękę suchą i zimną. Powitał ją tak czule, iż prawie o gospodyni zapomniał, i szedł już do chorego, gdy inwalid_kolega, z chustką octem skropioną, w progu go pochwycił, po łacinie mu opowiadając, co znalazł w pacjencie. Całego tego sprawozdania zaledwie wysłuchawszy z roztargnieniem, gdy oczyma wpatrzony był w Lusię, dr Varius wszedł milczący do łoża chorego. Kobiety szły za nim. Nie było bieglejszego diagnostyka nad dra Variusa. Ogromna praktyka długoletnia, bystry rozum, dar wreszcie szczególny, którego się nie nabywa, dawały mu w tej mierze wyższość nad znakomitszymi swojego czasu lekarzami. Nieraz w sprzeczności z nimi zupełnej, upakarzał ich potem, gdy chorego po zgonie w klinice rozcinając, z chłodem i nie poruszoną niczym krwią zimną pokazywał im siedlisko choroby tam, gdzie je odgadnąć umiał. Stanąwszy u łoża Mieczysława, patrzył nań długo, wziął rękę, badał oddech, dotknął głowy, siadł wreszcie przy nim i nie mówiąc słowa, zdawał się wnikać w niego. Kobiety śledziły każdy ruch, każde brwi jego i ust drgnienie, usiłując wyczytać z nich wyrok, jaki wyda. Po półgodzinnym milczeniu wstał wreszcie, nakazał ciszę i spokój i powolnie, zadumany wyszedł, wiodąc za sobą Serafinę i Lusię. Nie śmiały go spytać nawet. Spojrzał na zapłakaną siostrę. - Uspokój się, pani - rzekł - jest to gorączka, ale wcale nie tak niebezpiecznej natury, jak kolega osądził. Za życie ręczę, trzeba tylko spoczynku i pilności... nic nie grozi, przepiszemy, co potrzeba, zabawię do wieczora i zapewniam panie, że pan Mieczysław jeszcze po wakacjach, nie straciwszy czasu, do nauk swych będzie mógł powrócić. Lusia o mało mu się nie rzuciła do nóg. Dr Varius się uśmiechnął uradowany. - Bardzo jestem szczęśliwy - dodał - iż panią mogę uspokoić i ten strach, którym ją niepotrzebnie nabawiono, odwrócić. Spojrzeniem czułym zmieszał nieco Lusię. Pani Serafina dziękowała mu gorąco, serdecznie. Spojrzał na nią, zdawał się badać wyraz twarzy, ukłonił się, nie powiedział nic, lecz zachmurzył się nieco. Do wieczora nie zmieniło się nic, a pod wieczór nie pogorszyło, co było już dobrym znakiem. Dr Varius swą chłodną wesołością i dowcipem dodawał serca. Kolega z chustką zaoctowaną uspokoił się też i dowodził, że od razu nie był pewnym tyfoidalnej gorączki. Przed słynnym profesorem, jak dworak przed wszechmogącym ministrem, uśmiechnięty, pokorny, grał prawie rolę cyrulika. Varius też obchodził się z nim jak z felczerem. Zapewniwszy Lusię, że niebezpieczeństwo minęło, lecz wyzdrowienie musi być powolne, napisawszy na arkuszu całym, co czynić, kiedy i w jakim wypadku wypadało, dr Varius począł się wybierać w drogę. Godziny jego były policzone i nieocenione. Znalazł chwilę, by Lusi szepnąć słodkie słowo, przypominając obietnicę, na której spełnienie rachował, na co mu ona odpowiedziała tylko: - Słowa mojego nie złamię, a dziś nowe prawo do wdzięczności zyskałeś pan sobie. - Mogę pani zaręczyć - szepnął profesor - że gdyby go ten osioł był wziął w swoje ręce, zabiłby go niezawodnie, szczęście, żeście przysłali po mnie. Pożegnawszy się ze wszystkimi, już miał siadać do powozu dr Varius, gdy postrzegł, iż mu dosyć niezręcznie pani Serafina sporą paczkę w kapelusz wrzuciła, i wrócił do stopni. - Pani dobrodziejko - rzekł, odnosząc jej znaczną w istocie sumę, którą chciała opłacić ratunek - ja tego przyjąć nie mogę. Pan Ordęski jest moim ulubionym uczniem, jestem jego przyjacielem, daję pani słowo honoru, że złamanego szeląga ani nawet kosztów podróży nie przyjmę. Słowa te wymówił tak, że je Lusia usłyszeć mogła, ukłonił się z lekka. - Proszę tylko pilno mój przepis zachować, od tego prędsze uzdrowienie zależy. Skłonił się i śpiesznie wszedł do powozu, który pocztowe konie uniosły. Nie tylko przepis doktora Variusa, lecz najtkliwsze starania siostry i gospodyni domu w dosyć krótkim czasie widoczne wywołały polepszenie. Mieczysław wszakże straszliwie był osłabiony po silnej gorączce, którą przebył tak szczęśliwie. W pierwszych dniach opuściła go zupełnie przytomność i nieruchomo otworzywszy pierwszy raz oczy, ujrzał przed sobą Serafinę z wyrazem bólu i niepokoju na twarzy. Powracająca pamięć z wolna mu wypadki dni ostatnich przyniosła. Jak za mgłą widział obraz Adolfiny i przebytą boleść. Błogo mu, spokojniej, lepiej było teraz, a uśmiech Serafiny powitał jak obietnicę nowego życia. Po burzy, jaką w piersi jego rzuciła tamta, oczy Serafiny błyszczały pogodą. Widząc ją ciągle przy sobie, uczuł niezmierną wdzięczność i przywiązanie dla niej. Łagodne jej spojrzenie koiło i uśmierzało, było jakby obietnicą lepszej przyszłości. Ani na chwilę prawie nie odstępowała od łoża, chociaż mogła się wyręczyć równie troskliwą Lusią, a hrabia ciągle dawał do zrozumienia, że się nieco kompromitowała. - Żadna siostra miłosierdzia, siedząc przy chorym nie jest skompromitowaną, ja tu nie inną gram rolę. Mieczysław przywykł ją widzieć przy sobie. Budząc się, szukał oczyma, uśmiechał się... zrodziło się w nim dziwne jakieś dla niej uczucie, którego sam nie rozumiał. Kochał ją jak siostrę, tęsknił za nią, potrzebował tej smutnej twarzy i tego cichego głosu. Przychodząc do sił, począł dziękować i prosić, ażeby sobie tyle nie zadawała trudów dla niego, ale na próżno. Serafina odpowiedziała mu, że ten trud jest jej miłym i że nie chciałby jej pozbawić wielkiej przyjemności, jakiej doznawała, patrząc na jego uzdrowienie. - NIe odpędzaj mnie pan - rzekła - bardzo natrętną nie będę, a potem, ozdrowiawszy, znowu mi pan ucieczesz. - A, pani - odpowiedział słabym głosem Mieczysław - nigdy nie ucieknę od tej, której tyle winienem, pani masz prawo do usług całego mojego życia. Mam je z twej łaski, a wdzięczność dla niej zachowam do śmierci. Lusia i pani nie dałyście mi umrzeć. Serafina spojrzała mu w oczy, jakby przez nie do głębi duszy zajrzeć chciała. Mieczysław się zmieszał i zamilkł. Ile razy spotkał jej wzrok, dziwnym fenomenem budziła się w nim pamięć Adolfiny, ale wspomnienie jej szło z burzą i niepokojem, gdy głos i oczy Serafiny łagodziły i uśmierzały go. Te starania jej codzienne, bezustanne, przewidujące zbliżyły ich, a z każdą godziną przychodzący do sił Mieczysław czuł się bardziej przejęty wdzięcznością i tkliwiej przywiązany do niej. Lusia patrzyła na to ze łzami w oczach, niespokojna jakaś, milcząca, prawie zazdrosna. Słabość ta uczyniła gospodynię tak śmiałą, złamała tyle towarzyskich form, spoufaliła ich tak z sobą, że niemal stanowili jedną wiązkę rodziny. Przyszło to nieznacznie, stopniowo, ale czuło każde z nich, że rozstać się im będzie trudno, że są z sobą związani na wieki. Może Serafina spodziewała się, iż Mieczysław więcej się jeszcze ośmieli, że uczucie, które widocznie miał dla niej, wyrwie mu się z ust wyrazistszym, lecz milczenie miało też znaczenie dla niej i nie zrażała się nim wcale. Widziała, że obudziła przywiązanie, a nie namiętność, zaspakajało ją to, a miała nadzieję, że jednym kiedyś słowem reszta tych lodów rozbije się i rozpryśnie. W duszy Mieczysława, budzącej się po tej chorobie jakby do nowego życia, daleko dziwniejsze panowało zamieszanie. Sam w siebie wchodząc, nie mógł się zrozumieć. Serce miał jakby rozdarte na dwoje. Żywe wspomnienie Adolfiny stało w nim obok obrazu tej kobiety, której czuł miłość cichą, spokojną, opiekuńczą, błogą, płacąc ją najgorętszą wdzięcznością. Usiłował tamtej zapomnieć, nie mógł, a dla tej nie umiał być obojętnym. Lusia też ciągle mu o niej mówiła - gdy jej nie było - przejęta dla niej nie wdzięcznością, ale uwielbieniem. Kochała ją niewysłowioną miłością i długiem serca, a mówiąc o niej, łzy miała w oczach. Gdy Mieczysław wstawać począł i po pokoju, potem po ganku, nareszcie po ogrodzie się przechadazał, zbliżenie i starania gospodyni jeszcze się podwoiły. Hrabia stryj nieco opuszczony patrzał na to z rezygnacją i smutkiem jakimś, ale już nie mówił nic. Zdawało mu się, że lada chwila musi się to skończyć jakim słowem stanowczym. Tego jednak słowa Serafina nie mogła wyrzec, a Mieczysław ani śmiał, ani przypuszczał nawet, aby je kiedy mógł powiedzieć, chociaż... chociaż wiedział dobrze, iżby za nie skarconym nie był. Zresztą mimo wszystko, co mu jej przyjaźni dowodziło, nie sięgał myślą poza nią - ile razy mu się przyśniło coś więcej lub Lusia napomknęła o przyszłości w dwuznaczny sposób, milczał jakby przestraszony. I stosunek ich pozostał czulszym, niż był przed chorobą, ale nie zmienionym wcale. Wszystkim im było dobrze z sobą, tak jak byli, wszyscy lękali się zmiany. Mieczysław tylko, przychodząc do sił, powoli z powrotem się wyrywać zaczął i coraz o nim częściej wspominać. Serafina się sprzeciwiła: - NIe możesz pan jechać jeszcze, poczekaj. Lusia, lękając się o brata, nie nagliła wcale, a czas szybko, nielitościwie upływał. Hrabia ku jesieni począł się wybierać na powrót za granicę. Serafina i jego rada była zatrzymać, lecz na nim, gdy raz powiedział, co postanowił, niepodobna było wymóc zmiany. - Ma ch~ere (fr. moja droga) - rzekł na wyjezdnym - muszę cię szczerze przestrzec, że jesteś w położeniu fałszywym i dwuznacznym. Wyjść za mąż za uczciwego i miłego człowieka, jakim jest pan Mieczysław, masz zupełne prawo, ale tak pozostać dłużej, z tą serdeczną przyjaźnią, którą sobie ludzie nie wiedzieć jak tłumaczyć będą, niepodobna. Trzeba to stanowczo raz skończyć. - Zapewne - odparła Serafina - podzielam zupełnie to zdanie, ale nie jest w mojej mocy przyśpieszyć ani mu się narzucać. - Siostra powinna to ułatwić - rzekł hrabia - możesz jej dać do zrozumienia, o czym zresztą wszyscy wiedzą i co ona dawno wiedzieć musi. W ich położeniu pierwszy krok uczynić trudno, trzeba ułatwić... - Tak - odpowiedziała Serafina - ale przyznam się wujowi, że choćbym się na gadaninę ludzką narazić miała, co mnie mało obchodzi, nie chciałabym naglić ani przyśpieszać. Tak jak jesteśmy, dobrze nam, ja jestem prawie szczęśliwą, mam w nich rodzinę, stosunki nasze miłe, jest w nich jakiś urok, który daje może niepewność jutra, obawa utraty... dziwactwo moje lęka się chwili stanowczej. Niech to sobie tak się ciągnie aż do chwili, gdy bez myśli, bez woli wyrwie się słowo i losy rozwiążą. Hrabia nie naglił już więcej, wyjechał, czule pożegnawszy Lusię, którą bardzo pokochał, i Mieczysława, uważając go już prawie za krewnego, tak zdawał się pewnym końca wedle swej myśli. Tymczasem nic go tu nie zwiastowało. Chory przychodził do zdrowia i ściślejsze stosunki, związane w czasie choroby, znowu ustąpiły zwykłym formom życia, pozostał tylko pewny serdeczniejszy ton, spokojna a żywa i gorąca przyjaźń. Mieczysław strzegł się dopuścić, aby Serafina prawdziwe jego położenie i ubóstwo poznała. Niczego się tak nie lękał, jak ofiary, pomocy jakiejś i upokorznia, którego by doznał. Wakacje zbliżały się do końca, potrzeba było powracać do miasta, siły przybywały powoli, chociaż po ciężkiej słabości pozostały i na twarzy, i na duszy ślady. Mieczysław czuł się daleko mniej odważnym, mniej ochoczym, mniej w przyszłość swą ufnym. Krzepiła go Lusia tylko. Ponieważ i pani Serafina zapragnęła już powracać, zebrali się więc wszyscy razem. Na wyjezdnym już prawie Mieczysław ze łzami w oczach przystąpił do pani domu. - Wyrazów mi braknie - rzekł - na wypowiedzenie wdzięczności naszej za dobrodziejstwa pani dla sierot, którym zastąpiłaś rodzinę, dałaś uczuć, czego w życiu nie kosztowali, pogodziłaś ze światem, stałaś się dla nich aniołem opiekuńczym. Lusia rzuciła się jej w objęcia. Serafina zmieszała się. - Panie Mieczysławie - rzekła - zapłaciliście mi z lichwą, ja także byłam sierotą... wy byliście mi rodziną. Zostańcież nią dla mnie, pozwólcie mi być siostrą... wierzcie, iż ja wam raczej, niż wy mnie dziękować powinniście. Nabrałam przy was smaku do życia. Mieczysław miał to szczęście szczególnie w Rowinie, że choć posądzano, iż będzie tu kiedyś przyszłym panem, nie tylko się nie zniechęcono do niego, ale cały dwór, służba przywiązała. Słodycz jego, popularność, chętna pomoc lekarska, troskliwość o pozyskanie serc wszystkich zjednały mu miłość powszechną. Żegnali go też rozczuleni szepcząc: - Ale wy do nas powrócicie... Powracajcie i zostańcie z nami. Serafinę i ten symptomat cieszył, był on jakby potwierdzeniem uczucia, którego ona sama doznawała, usprawiedliwieniem. W drodze wymogła na obojgu, że w mieście, o ile tylko zajęcia Mieczysława dozwolą, często się będą widywać. - Uważajcie dom mój za swój własny - powtarzała ciągle - nie opuszczajcie mnie, bom nawykła do was i tęskno mi będzie bardzo. Na Franciszkańskiej ulicy zastał Micio starą Orchowską, wprawdzie już lepszymi wiadomościami odżywioną, lecz strach, jakim ją nabawiła choroba wychowanka, znać jeszcze było na biednej. Nie mogła już tak posłużyć dzieciom, jak by była pragnęła, zapominała się, czuła osłabioną. Lusia żywo wzięła się ją zastąpić i wyręczać, długi wypoczynek nie popsuł jej jakoś, ale do pracy pobudził na nowo. Mieczysław też pobiegł zaraz do Variusa z podziękowaniem i odwiedził towarzyszów. Przyjęto go dosyć mile. Poskoczym tylko ze zwykłym spotkał cynizmem. - Zmizerniałeś pan na chlebie wdowim - rzekł uśmiechając się - nie każdemu on zdrowy, jak mówi przysłowie... Marszałkowicz przybiegł do Lusi, od której go okoliczności odsadziły w ostatnich miesiącach, z całym zapałem pierwszych dni po poznaniu, lecz ona go przyjęła tak zimno, że odszedł zrozpaczony. Zastał także Micio list od Paczoskiego, zawiadamiający, iż pan Martynian mimo surowego zakazu matki rwie się i wybiera jechać dla widzenia Lusi. Odpisał nań co najprędzej, porozumiawszy się z siostrą, iż gdyby to uczynił, nie zastanie jej i widzieć się z nią nie będzie. Z listu Paczoskiego i od pani Serafiny dowiedzieli się też, iż panny Adolfiny ślub naznaczonym był za dni kilkanaście. Wiadomość tę przyjął Mieczysław, przygotowany do niej, z pozorną obojętnością, ale parę dni chodził potem milczący i przybity tak, że Lusia i Serafina lękały się powrotu słabości. Praca go jeśli nie wyleczyła, to przynajmniej oderwała od tych tęsknych marzeń. Rzucił się do niej znowu całą duszą. Część pierwsza (c.d.) Gdybyśmy powiedzieli, że rok przeszedł bez żadnej zmiany, byłoby to niemal prawdziwym. Na zewnątrz w istocie nic się w stosunkach nie odmieniło, w duszach może więcej, niż twarze pokazywały. Rok był do przebycia ciężki ze wszech miar, nauka obarczyła Mieczysława, a zarobić na chleb było trudno. Lusia nie miała się kim wyręczyć, bo Orchowska ciągle prawie była chora. Posmutniała i ona, z trwogą patrząc na zbliżającą się godzinę wypłaty długu. Liczyła dni ostatnie swobody, wiedziała bowiem, przeczuwała, co ją oczekuje w przyszłości. Z tej obawy nawet się nikomu zwierzyć nie mogła, wszystko trawiła w sobie. Straciła też jej śliczna twarzyczka swą młodocianą świeżość i urok dawny, oblokła się, jakby żałobą, cerą bladą. Dr Varius, uważny bardzo, ciągle przepisywał leki, lecz te wcale nie pomagały. Lusia była coraz smutniejszą, a Serafina dopytywała jej próżno, chcąc odgadnąć przyczynę cierpienia duszy, z którego rodziło się ciała cierpienie. Ciężył nad nią wyrok, który, poświęcając się dla brata, sama na siebie wydała. Miała jednak jeszcze cały rok swobody przed sobą. W ciągu przeszłego lata, nie dając poznać tego po sobie, starała się coś dowiedzieć o człowieku, z którym miała być połączona na całe życie. Wszystkie wieści wskazywały go jako człowieka wielkiego rozumu i zdolności, ale bez zasad żadnych i cynicznego samoluba, który gotów był poświęcić otaczających, byle w tym widział korzyść dla siebie. Przeszłość jego była pełną najohydniejszych takich spekulacyj na ludziach i wypotrzebowanych na swą korzyść nieszczęść ludzkich i słabości. Lusia nie mówiła o tym nigdy Mieczysławowi, który miał poszanowanie i cześć dla niego i bronił go żarliwie, ale słuchała i co dzień mocniej przekonaną była, że życie jej musi być męczarnią cichą, okrytą przed oczyma ludzkimi tajemnicą, ale niewysłowienie bolesną. Obawiano się Variusa, nawet nim posługując, a stosunków towarzyskich z nim unikano zręcznie, starając się nie obrazić, gdyż mściwym był i nigdy nie zapominał urazy. Varius bywał niekiedy u Mieczysława i u Lusi, godzinami przesiadywał tu, starając się być grzecznym, miłym, a nawet bezinteresownym. Ile razy wszakże dowcipu swego dobył z pochew, aby nim błysnąć, kąsał i raził bez litości nawet tych, których położenie zasługiwało na współczucie. Z głupstw ludzkich, jak je nazywał, śmiał się prawdziwie szatańsko, szydząc i nie oszczędzając nikogo. Przyczyniło się i to do cierpień Lusi, która się z nimi ukrywać musiała, że Martynian mimo dozoru matki i jej zakazu ciągle się wyrywał sam, nasyłał Paczoskiego, pisywał listy i dawał dowody przywiązania namiętnego, które sumienie odpychać kazało, choć Lusia skrycie go kochała. Mieczysław, zapowiedziawszy raz, że go przyjmować nie będzie, nie dopuszczał do domu. Martynian więc łapał ich, czatując godzinami w ulicach, umiał się wcisnąć do pani Serafiny, stawał na czatach po kościołach, aby choć zobaczyć Lusię. Często tak, przybywszy nadaremnie do miasta, ledwie ją pozdrowiwszy przechodzącą, wracał biedny z tą jedyną pociechą, że ją zobaczył z daleka, oblaną rumieńcem i uciekającą. Mało co weselszą od towarzyszki była pani Serafina. Zdawało się jej w początkach, że Micio, który w czasie choroby tylekroć jej ze łzami dziękował za dobroć i serce, ośmieli się nareszcie do serca tego odezwać. Ale wprędce stosunki dawne wróciły, Mieczysław był pełen poszanowania i czułości, a nie posuwał się ani na włos dalej, poza granicę szacunku i grzeczności. Gdy go za to łajała trochę Serafina, przypominając braterstwo, ożywiał się na chwilę, a potem, jakby przestraszony, cofał się. Widocznie jej pozostawało chyba uczynić krok pierwszy, ale któraż kobieta, nawet przywiązania pewna, ośmieli się nań dobrowolnie? Serafina tysiąc razy dodawała sobie odwagi i traciła ją. Mieczysław zdawał się ją rozumieć, chwilami był ujęty, uniesiony, wyegzaltowany, słowo wielkie błądziło niby po jego ustach i cofało się w głąb duszy nie wyrzeczone. Serafina mówiła sobie: - Tak lepiej! Lepiej żyć w oczekiwaniu z nadzieją, niżeli ją utracić, choćby próżną być miała. To oczekiwanie wszakże męczyło ją, zasmucało, chciała coraz gorętszej miłości, a znajdowała zawsze jednę, zbliżenia coraz większego, a stosunek ich się nie zmieniał. Mieczysław był zawsze bojaźliwym i trwożnym. Tak rok upłynął - panna Adolfina wyszła już była od kilku miesięcy za Dramińskiego, Micio w cichości to odbolał. Lusia czytała mu to z twarzy, gniewała się na przyjaciółkę, ale milczała. - Serafina mu to nagrodzi - mówiła - ona go kocha i on ją kochać musi. O tym jednak ani z Serafiną, ani z bratem nie mówiła nigdy, pomagając obojgu, a zdając się nic nie wiedzieć i nie rozumieć. Roczne egzamina poszły Mieczysławowi wybornie, lecz pozostawał jeszcze ten nieszczęśliwy rok ostatni, który Lusia chciałaby była przedłużyć dla siebie, a skrócić dla brata. Profesor Varius znać także niecierpliwił się oczekiwaniem. Któż wie, i Serafina może spodziewała się, że Mieczysław niezależny, swobodny, prędzej się odezwać potrafi. Wedle przepisów Mieczysław powinien był chodzić jeszcze na klinikę i kursa dodatkowe, lecz bywały przykłady, iż uczniów odznaczających się do ostatnich egzaminów przed terminem dopuszczano. Nikomu na myśl nie przyszło o to się starać, chociaż zyskanie roku stanowiło wiele w tym ciężkim życiu akademika. Raz, gdy Lusia była u przyjaciółki i obie jakoś siedziały chmurne przy oknie, zamyślone, nie umiejąc weselszej myśli znaleźć ni słowa, w progu okazał się Micio, ale tak rozpromieniony, wesół, tak widocznie ożywiony czymś niezwyczajnym, iż Lusia na widok jego nabrała też uśmiechu i skoczyła ku niemu z zapytaniem: - O cudo! Micio wygląda na szczęśliwego! - Bo choć chwilowo jestem prawie szczęśliwy - zawołał - znaleźć człowieka z charakterem szlachetnym, przyjaciela, co o tobie myśli i stara się, to cud, który przecie może człowieka uczynić szczęśliwym. - Gdzieżeś go znalazł? - Dla nas, sierot, Bóg jest prawdziwie łaskaw nad zasługi - zawołał Mieczysław - mieć taką opiekunkę jak pani - pocałował w rękę Serafinę - i takiego przyjaciela. - Jak kto? mówże! - przerwała Lusia. - Jak ten zacny dr Varius. Lusia pobladła, gospodyni domu zacięła usta, może się jej zbliżenie do Variusa nie podobało. - Varius? Cóż zrobił dr Varius? - Cudu dokazał! Wyrobił mi pozwolenie zdania egzaminu i doktoryzowania się przed rokiem, tak że w parę miesięcy skończone będzie wszystko. Dostanę patent, otrzymam miejsce, odetchnę! Spojrzał na siostrę, która zamiast podzielać jego radość, stała przelękła, blada, nie wiedząc, jak pokryć pomieszanie i trwogę. Ona jedna zrozumiała, dlaczego tak szlachetnie znalazł się pan profesor. Usiłowała się uśmiechnąć, przemówić i nie potrafiła. - Szczerze się cieszę z panem - odezwała się Serafina. - A ja... ja się cieszę razem i lękam - dodała siostra. - Micio po chorobie dotąd osłabiony, egzamina przyśpieszone wymagać będą nadzwyczajnej pracy i natężenia umysłu. - A! wolę raz wysilić się i skończyć to! - zawołał Micio - choćbym miał znowu odchorować. - Po cóż chorować! nie mówmy o tym - rzekła Serafina. - Lusia się wszystkiego boi. Sama radość panu sił doda, a ja z góry biretu i togi winszuję. - A! co mi po todze i birecie! - ozwał się Mieczysław - będę panem siebie, zarobię na spokojne życie dla nas obojga, rozpocznę swój zawód i z tego munduru studenckiego przedrę się przecież raz w świat... Będziemy wolni. Przyszedł bliżej i Lusię pocałował w czoło. - Drogi, poczciwy, nieoszacowany Varius! Jak on się gorąco tym zajmował, jak chodził, biegał, bez mojej wiadomości prosząc za mną, ręcząc za mnie! Pełne mam serce wdzięczności. - A ja podziwu! - przerwała wdowa - chyba że doktór, czując się przed opinią publiczną za mnogie sprawki potępianym, zapragnął świetnie się rehabilitować. - Pani bo tak nielitościwie o nim sądzisz - z wymówką odezwał się Micio do Serafiny. - Ja jestem echem tego, co wszyscy mówią o nim, nie usłyszysz pan inaczej. - A! ludzie tak są źli... - Będę go broniła, jeśli w istocie będzie panu pomocnym, jak obiecuje - dodała Serafina - czego sobie istotnie wytłumaczyć nie umiem inaczej, jak chęcią poprawienia opinii. - Więc pani nawet nie przypuszcza, żeby raz w życiu mógł co dobrego uczynić z serca? - Dlatego, że charaktery są logiczne zawsze - dodała Serafina. - Kto umie kochać, kocha, kto jest złym, musi być nim do końca. - A chwile jaśniejsze, natchnienia, poruszenia mimowolnego posłuszeństwa dobrym instynktom? - Mówię, że się one trafiają, są to te, których wedle przepisu Talleyranda człowiek się wystrzegać powinien. Wierzmy w nie, panie Mieczysławie, to pociesza. - Czyżbyś pani potrzebowała pociechy? - zaśmiał się Mieczysław. - Ja? nawet bardzo - zawołała rumieniąc się wdowa - z mojego żałobnego stanowiska świat się wydaje czarny i brudny. - A! pani, przerażony jestem... a my? - Wy jedni wychodzicie na nim jasno i w bieli, ale was dwoje tylko! - To niezasłużone - rzekł Micio rozweselony wiadomością, z którą przyszedł - ja się do białych nie liczę, co najwięcej mógłbym być szarym. Lusia jedna biała. - W istocie, pan mógłbyś się nazwać trochę szarym - dodała śmiejąc się Serafina - a wiesz dlaczego? Boś niedowierzający, chłodny i nie tak serdeczny, jak by młodemu przystało. Lusia porwała się z krzesła, aby bronić brata. - A! droga pani! - rzekła - ja staję w jego obronie. Micio nie jest ani chłodnym, ani niewdzięcznym, jest... bojaźliwym. Wierz mi, droga Serafino, ja go znam! Boi się okazać, co ma w duszy. Serafina zarumieniła się i obróciła to w żart. - Przecieżeśmy starzy przyjaciele - zawołała - i ja pana Mieczysława znam także, ale na moje usprawiedliwienie powiedzieć coś muszę. Od tak dawna znamy się, żyjemy z sobą, a nie było wypadku, w którym by pan Mieczysław z ufnością, jak do siostry przyszedł do mnie i powiedział: - Zrób mi to, pomóż mi w tym. Nigdy! wolał szukać, nie powiem kogo, niż udać się do mnie. Żywo powiedziała to Serafina, Lusia spuściła oczy. Micio był zakłopotany. - Moja najdroższa - odezwała się wreszcie Ludwika, podnosząc oczy na nią - stosunek osób, których położenie w świecie jest różne, tym tylko utrzymać się może, gdy swoją godność zachować umieją... - Ale w tym nie ma tego zaufania, tego wylania się, jakiego bym ja wymagała! - zawołała Serafina podając rękę Miciowi. - Daruj mi wymówkę, pochodzi z dobrego serca. Nieraz mi ono zabolało, gdym widziała, że użyteczną wam byłabym mogła być, a narzucić się nie śmiałam. Ale już dosyć tego... a! dosyć. Spojrzała na Micia z wyrazem czułości nadzwyczajnej i szybko odwróciła twarz. Mieczysław stał zmieszany. - Dosyć - dodała po chwili - cieszmy się teraz dobrodziejstwem Variusa. Na dzień doktoryzacji ja zapraszam na obiad do siebie, daję bal, co chcecie! Gdyby egzamin był publicznym, poszłabym wieniec rzucić laureatowi. Chwilkę się zastanowiła i zaczęła znowu, podchodząc do Micia: - Przypuśćmy, że ten upragniony cel jest osiągniętym - rzekła - że masz patent doktorski... cóż dalej? co myślisz? co poczniesz? - To jeszcze osłaniają mroki tajemnic, jak by powiedział Paczoski - odezwał się Micio - sam nie wiem. Mam prawo spełniać wszystkie funkcje lekarskie, o których Moli~ere wspomina. Instaluję się tu oto na wsi lub w miasteczku, dostaję katedrę... pracuję... Lusi urządzę miłe i śliczne mieszkanko, brzemię życia stanie się lżejsze... wytchniemy... - Choćby gdzieś daleko stąd? - spytała Serafina. Mieczysław westchnął. - Możnaż to wiedzieć, gdzie losy nas zaniosą? - Choćby tak daleko, ażebyśmy się już i spotykać nie mogli, i na wieki rozstać musieli? - A! to nigdy! - przerwała Lusia za brata - my się nie rozstaniemy, boś ty, droga pani, całym naszym światem i rodziną! Uściskały się, a Micio przydał: - Lusia powiedziała to tylko, czego bym ja nie śmiał. - Ja też tylko Lusi dziękuję... Z uścisku tego biedna Ludwika podniosła głowę zapłakana cała. Myślała już o tym, co ją czekało prędzej, daleko prędzej, niż się spodziewała. Gdy się to działo z sierotami, nieszczęśliwy Martynian męczył się w swoich Zanokcicach pod niespokojną matki opieką. Pani Babińska nie spuszczała go z oka, zwłaszcza po tym szalonym wybryku pierwszej podróży, o której wiedziała, bo następne utaić przed nią umiano. Dręczyła ona syna z wielkiej miłości macierzyńskiej, ze strachu, aby jej kto tego skarbu nie pochwycił. O Lusi i Mieczysławie wspomnieć przed nią nie było można, nie nazywała inaczej pierwszej tylko żmiją, a dla Mieczysława miała cały słowniczek zmieniających się wedle usposobienia przezwisk, równie miłych i wyrazistych. Wszystkie błędy i nieszczęścia najukochańszego jedynaka przypisywała wpływowi Lusi i jej intrygom, będąc pewną, że one nie ustawały. Paczoski, mocno posądzony o ułatwianie komunikacji, winien był tylko heroicznej obronie Martyniana, że się przy nim mógł utrzymać. Pan Babiński, ze zwykłą powolnością dla żony patrząc na wszystko, milczał, dalekim będąc wielce od zgadzania się na jej zdanie. Czasem, przeciwko wieloletniemu zwyczajowi uległości, wyrywał się nawet z jakim słówkiem, za które burę odbierał ogromną, i milczał. Martynian burzył się, wykręcał, stękał, męczył, otwartego jednak buntu przeciwko matce podnieść nie śmiał. Co kilka dni przyjeżdżała pani Babińska do Zanokcic, aby się naocznie przekonać, że syn gospodaruje, znajdowała go z poezjami w ręku, bladego, nieszczęśliwego i gniewała się, nie mogąc poradzić na to. Miłość wreszcie i to zamiłowanie w poezji zrzucała na poczciwego Paczoskiego i jego wychowanie. Usiłowała się go pozbyć, lecz Martynian jak lew stawał w jego obronie. Żałowała pani Babińska trochę, że syna nie ożeniła choćby z prezesówną Adolfiną, nie wątpiąc, że byłaby tego dokazała, gdyby chciała. Małżeństwo, zdaniem jej, byłoby z głowy wybiło miłość, a panna należała do pięknej rodziny, była bogata i majątki z sobą graniczyły. Ale dziś było za późno. Adolfina wyszła była za mąż i jak opowiadano, wprawiała poczciwego Dramińskiego w rozpacz melancholią, dziwactwy, smutkiem, z którego nic jej wyrwać nie mogło. Pani Babińska była najmocniej przekonaną, że ona się musiała kochać w Martynianie, jej zdaniem bowiem wszystkie panny się w nim kochać były powinny. Martynian, wierny swemu przywiązaniu, osamotniony, jeszcze się zapalczywiej kochał w Lusi. Nie tylko że namiętność ta nie przechodziła, lecz zdawała się rosnąć. Matka wszakże była nieubłaganą. Babiński sam się trwożył. Poczciwy człeczysko niedaleko widział, niewiele o sobie trzymał, serce miał jednak dobre. Dojeżdżał on do Zanokcic pod pozorem gospodarstwa, a w istocie dla badania stanu syna, i wracał do domu za każdym razem więcej strwożony. Raz pochwycił Paczoskiego w ogródku. - No, cóż to będzie z Martyniankiem? - zapytał go - jak się panu zdaje? - A, ja nie wiem - odparł Paczoski - ja nie wiem, ja to tylko jedno wiem z doświadczenia wieków i mnogich przykładów starożytności i nowszych dziejów, iż miłość jest w sercu młodzieńczym siłą i potęgą niezmierną, której jak pary w kotle wstrzymać się nie godzi, bo kocioł rozsadzi. - To prawda - rzekł Babiński - ja sam znałem jednego pisarza prowentowego, który dla garderobianej pani Wilczewskiej w łeb sobie palnął i całe życie potem był kaleką, bo się nawet nie zabił... - A! panie, tysiące jest podobnych wypadków. - A cóż na to radzić? Boć lekarstwo musi być, choć ja, prosty człowiek, nie wiem jakie. - Proszę pana dobrodzieja - cicho ozwał się Paczoski - bo żeby pan Martynian zakochał się istotnie w kim niższego stanu albo osobie płochej, jakie się w miastach trafiają, wulgo nimfie (łac. zwyczajnej nierządnicy), a ta kuzynka miła, piękna, dobrze wychowana... - No, no, ja wiem - rzekł Babiński - ale o tym nie gadaj. Moja żona osoba rozumna, ona ma swoje racje, ma słuszne... już o tym nie ma co i mówić. My oba tego nie rozumiemy, a co ona wie... ona ma zawsze słuszność. O tym nie ma co mówić. - A zatem i rady nie ma! - zawołał Paczoski. - A czas? - zapytał Babiński - ja słyszałem i od mojej żony, i tak, po świecie, że czas wiele może w takim razie. - Zapewne, ale to może trwać dwadzieścia lat. Babiński się rozśmiał. - Gdzie zaś! to ona wyjdzie na starą babę! - Ale młoda miłość poczęta w tym wieku, który tworzy najpotężniejsze uczucia, może trwać nawet do siwych włosów. - Co asan mówisz? - zawołał przestraszony Babiński - a to by były czary! - I są - dodał Paczoski. - Ja na pańskim miejscu starałbym się z wolna wpływać na panią dobrodziejkę, aby przez miłość dla tego szlachetnego młodzieńca dała się skruszyć. - A, a, a! - zawołał Babiński. - Co asindziej prawisz... ja na jejmość wpływu nie mam. To kobieta rozumna, ja człek jestem prosty. O tym i mowy nie ma, przy niej ja milczę. Jednakże w ten skromny sposób odpowiedziawszy Paczoskiemu, Babiński, o syna niespokojny, myślał, czy by istotnie na jejmość nie mógł choć raz w życiu wywrzeć małego wpływu. Próba wszakże nie udała się, bo zadanie było za ciężkie na początek. Babiński, wzdychając coś, wróciwszy, słowy Paczoskiego, bo na swoje własne zdobyć się nie mógł, począł mówić o niebezpieczeństwach miłości w młodych sercach. Dodał przykład pisarza prowentowego, zmieszał to z pisarzami starożytnymi, o których zasłyszał od pedagoga, i podał na stół gorąco. Pani Babińska wysłuchała go i parsknęła śmiechem. - O to dudek! - zawołała - nauczył cię ten bakałarz! Co ty pleciesz? co pleciesz! To nie twoja głowa to wymyśliła! Gdzie żeś ty pisarzy jakich czytał! gdzie? kiedy? Babiński się zmięszał. - A! juściż, kochasiu, wiesz, że czytałem "Robinsona" - odparł. - A jestże tam słowo w nim o tym? Że Babiński nie pamiętał, co w "Robinsonie" być mogło, zamilkł i ręką machnął. - No to niech sobie kochasia robi, co chce, ja nie powiem nic, ale uchowaj Boże jakiego nieszczęścia na Martynianka, ja ręce umywam... Pani Babińska aż się zerwała z siedzenia, usłyszawszy to. - Żebyś ty mi więcej nogą nie postał w tych Zanokcicach! To wszystko sprawy tego mądrego bakałarza! Ale ja go wyforuję stąd! Więc dlatego, że chłopiec głupi, bez doświadczenia, dał się tej intrygantce, zalotnicy bezwstydnej uwieść, to ja mam zezwolić, żeby mu ona świat zawiązała? Nigdy w świecie! nigdy! Babiński, zobaczywszy, że burza nadchodzi, chciał się wycofać, głowę wtulił w ramiona i zmykał... żona pobiegła za nim, ścigając go wyrzutami, tak iż ledwie się zdołał, całując jej ręce i przepraszając, uwolnić, zgodziwszy się na wszystko i przyznawszy do winy. Kilka takich scen pogrążyło go w milczącym smutku, położenia rzeczy jednak nie zmieniły. O Ordęskich w Nowym Babinie prawie nic nie wiedziano ani się dowiadywano, a gdy czasem przez Serafinę o czym uwiadomiona Burzymowa chciała donieść krewnym, co się z nimi dzieje, zawzięta ciocia słuchać odmawiała. - Mam ich i miałam dosyć! Niech tam sobie robią, co chcą. Opuścili nasz dom, nie powiedziawszy Bóg zapłać, zostawując nam na pamiątkę jeszcze po sobie przewróconą głowę Martynianka, nie chcę ich znać ani wiedzieć o nich. Po bardzo długiej niebytności w Babinie, bo się rodzeństwo prawie z sobą nie widywało, pan Ordęski, brat samej pani, a rodzony stryj Mieczysława, któregośmy widzieli na początku tej powieści, niespodziewanie zjawił się u siostry. Pan Piotr żonaty był, jak się wyżej rzekło, z bogatą dziedziczką, wszedł przez nią w nieco wyższe koła społeczne, przeto państwa Babińskich, choć ludzi majętnych, trochę się wstydził z powodu kapturowego ich szlachectwa. Często lata upływały, a ani nie postał tutaj, ani też Babińscy mu się narzucali, bo ich tam sama jejmość lodowato i kwaśno przyjmowała. Wielkie było podziwienie i przestrach nawet samego Babińskiego, gdy się dowiedział, iż pan Piotr przyjechał. Obawiał się on żony, a pana Piotra i bał się, i szanował go wielce, bo był imponujący, żył z wielkimi panami, a nie wiedzieć czym go było przyjmować, tak w jedzeniu i piciu wybredzał. Gdy mu znać dano, że pan Piotr przybył, Babiński przeżegnał się, natychmiast zaczął się przebierać z gruntu aż do białej koszuli, włożył dewizki nowe, opatrzył się w czystą chustkę do nosa, choć użycie jej było mu zupełnie obcym. Słowem, wyszedł do salonu, aby wstydu jejmości nie zrobić, jak był zwykł tylko na Wielkanoc występować. Tu już zastał pana Piotra z siostrą, która szepnąwszy służbie o śniadanie, zabawiała go rozmową. Do rozmów prowadzonych przez żonę i osoby, jak Babiński mówił, rozumne, nigdy się on nie mieszał. Stawał sobie na boku i chrząkał, czasem, gdy był bardzo pewny, że się może rozśmiać, śmiał się, a że miał, przydługo słuchając, nerwowe usposobienie do ziewania, zręcznie otwór ust ręką zasłaniał. Zagadnięty, nie odpowiadał wprzódy, aż na żonę spojrzał, która ratując go, czasem mu podpowiadała. Słuszność każe przyznać, iż postawę miał godności pełną i z daleka wyglądał cale przyzwoicie. Zajął więc swe miejsce, przywitawszy się, Babiński i począł chrząkać. Rozmowa była ożywiona bardzo. Pan Piotr w Nowym Babinie nie bywał, lecz znał i wiedział doskonale, co się tu działo, bo plotki lubił. Nie mając zajęcia, żył nimi. Historia Micia i Lusi dobrze mu była wiadomą, zakochanie się Martynianka, wyprawy jego i niechęć siostry ku sierotom. Pan Piotr tylko co był z miasta powrócił, obracał się w różnych kołach, gdzie wiadomości o Ordęskich nastręczyły mu się same przez się już dlatego, że i on te same nosił nazwisko. Wprawdzie nie odwiedził Mieczysława, nie widział się z krewnymi, ale zachwyciwszy języka, rad był, że tym siostrze dokuczy. - Wiesz co, kochana siostro - rzekł po chwili - byłem też w Wilnie, mam świeże wiadomości o twoich wychowańcach. - O jakich? cóż to za wychowańcy? - Przecież mimo skromności twej nie możesz się zaprzeć, żeś sieroty po bracie wychowała - rzekł Piotr. Babińska się zaczerwieniła. - I możesz się nimi pochwalić - dodał - bo ludzie im oddają nadzwyczajne pochwały. Lusia ma być bardzo śliczną, a Mieczysław z pewnością wyjdzie wysoko, bo ma talent i szczęście. Siostra spojrzała spod oka, czy nie żartuje. Pan Piotr mówił serio. - Ciekawam! - rzekła. - To ci powiem. Mieczysław tam poznał pono młodą wdówkę, z domu hrabiankę Zorbsten, osobę bogatą i powszechnie szanowaną, mówią, że się z nią żeni. Przeszłego roku, gdy zachorował u niej na wsi, dzień i noc przy jego łóżku siedziała. Powiadają, że po zaręczynach z nią, tylko czekają, aby tę głupią medycynę skończył, która mu się na nic nie zda, chyba chłopów będzie leczył po wsiach, bo dobra mają znaczne... Babiński chrząknął, jejmość poczęła żywo: - At, pleciesz! pleciesz! - Słowo daję, że to pewna rzecz, cały świat o tym mówi. Ale to fraszka. Lusia robi może jeszcze świetniejszą partię. Dają jej aż dwóch pretendentów, a oba milionowi, jeden marszałkiewicz, drugi profesor Varius, który miliony, słyszę, zebrał stawiając bańki... dość, że bogaty jak Krezus. - O, co z tego, tobym się bardzo cieszyła - przerwała Babińska - żeby choć za Cygana poszła, boby mój Martynianek przynajmniej wykurował się ze swojej miłości dla niej. Ta zalotnica obrzydła korzystała ze swego pobytu u nas i tak koło niego zabiegała, że mu głowę kompletnie zawróciła. To skaranie Boże! - Słyszałem o tym - odparł pan Piotr. - Wyście mu podobno puścili Zanokcice, a on pierwszy krok zrobił zaraz, wyruszywszy pod pozorem młóckarni za panną Ludwiką. - To prawda, ale od tej pory nie ruszył się też już, bom i jemu, i Paczoskiemu dobrze głowę zmyła - odezwała się Babińska. Pan Piotr ruszył ramionami. - Ale! ale! tak ci się zdaje - odezwał się - a ja wiem, że i on był tam, i listy chodziły, i bodaj Paczoskiego posyłał... - To kłamstwo! - zaprzeczyła matka - on by się nie ważył. Spojrzał pan Piotr na Babińskiego i postrzegł, że ten mu znaki dawał, aby nie paplał, rozśmiał się więc i zamilkł. - Wszystko to plotki niedorzeczne, którymi pan Piotr żywić się lubi - dodała Babińska - plotki! bałamuctwa! Panna Ludwika wyjdzie, ale nie za milionera... zobaczycie, gdzie i jak ślicznie. To ją czeka, co wszystkie podobne mamzelle. Pan Mieczysław, jeśli się też ożeni, no to chyba ze starą babą zbankrutowaną, bo która by go chciała, jeśli nie taka! Sprzeda się próżniaczysko. Babiński chrząknął, żona się odwróciła, popatrzyła nań i spytała: - A tobie co? - NIc, kaszlę - rzekł gospodarz. - Kochana siostro, uprzedzona jesteś i nie masz słuszności - kończył Piotr - ja, com słyszał, to z najlepszego źródła. Istotnie, dzieciom się poszczęściło. Panią Serafinę bo widziałem, pokazywali mi ją w kościele razem z Ludwiką. Przyjechały karetą, konie śliczne, liberia suta... - Jak u wszystkich bankrutów! - wtrąciła Babińska. - Osoba młoda i bardzo jeszcze piękna, a pełna dystynkcji. Babińska się rozśmiała szydersko. - Domyślam się, pewnie straciwszy reputacją, że jej nikt nie chciał, bierze sobie medyka! Śliczna partia dla młodego chłopca. Ale jemu się nie chce pracować... - Chcesz się dowiedzieć lepiej, pani siostro, zapytaj pani Burzymowej, ona doskonale zna tę jejmość. Mylicie się. Dlaczegóż by tym dzieciom szczęścić się nie miało? - Bo niewarte! niewarte! - poczęła żywo Babińska. - Panu Bogu podziękuję tylko, gdy Ludwika sobie za mąż pójdzie, bo Martynian mi oprzytomnieje. Nawet nie zawadzi mu teraz szepnąć, że za mąż już wychodzi. Spojrzała na męża, który dał znak głową, że rozkaz zrozumiał. Rozmowa trwała dosyć długo, o różne potrącając przedmioty, pan Piotr miał prawdziwą przyjemność tak je dobierać, ażeby siostrze kochanej nimi żółć trochę poburzyć. Wyszła też pani Babińska z pokoju cała zaczerwieniona i gniewna, a gdy pan Piotr wyjechał, pomściła się na mężu, w którego postępowaniu i znalezieniu się czasu odwiedzin mnóstwo nie darowanych znalazła i nie przebaczonych błędów. Nazajutrz poleciła mu, aby dla pozyskania rozgrzeszenia pojechał do Zanokcic i tam nie wprost Martynianowi, ale niby w sekrecie zwierzył Paczoskiemu, iż panna Ludwika za mąż wychodzi. - Żebyś ty miał cokolwiek rozsądku i zastanowienia - rzekła do męża - potrafiłbyś to zręcznie obrócić, ale z tobą, to Boże zmiłuj się! - Ale jak kochasia mi powie, co mam zrobić, będzie punktualnie! O cóż idzie? - zawołał Babiński. - O co idzie? ażebyś głupstwa nie zrobił. - Nie, zwierzę się w sekrecie Paczoskiemu, to niewielka sztuka. Pojechał Babiński z mocnym postanowieniem wykonania, co mu żona zleciła. Zupełnie mu się też to powiodło... Rozpoczął rozmowę z pedagogiem i wkrótce wtrącił: - Ja panu coś powiem pod sekretem. Panna Ludwika... Lusia, ta, w której się Martynianek kocha, idzie za mąż. To jego wykuruje... Paczoski za głowę się chwycił. - Jeśli sobie w łeb nie strzeli! - Nie, pochować trzeba strzelby. - Może się struć... może utopić! - dodał pedagog. - Nie - rzekł Babiński - w naszej familii przykładu tego nie było. Żona moja, która wszystko wie, powiada, że to się dzieje familiami. - A jeśli głupstwo... szaleństwo jakie popełni? - Za głupstwo nie ręczę, bo to w naszej familii się trafiało - odparł Babiński - szaleństwo zaś nigdy. Zresztą pan mu tego nie mów. - Może się dowiedzieć z boku? - Hm! - rzekł Babiński - z jakiego boku? Paczoski ruszył ramionami, rozeszli się, a ojciec poszedł do syna. W troskliwości wielkiej siadłszy przy nim na kanapie, pocałowawszy go w czoło, rzekł: - Mój Martynianku... ja tam nie wiem, ale bywają różne wypadki. Jeśliby się trafiło na przykład, żeby Lusia, w której ty się niepotrzebnie kochasz, za mąż szła albo co... chociaż o tym mowy nie ma, proszę cię i rozkazuję jako ojciec, żebyś mi żadnego głupstwa nie zrobił. Martynian popatrzył na ojca, nie odpowiedział nic, a gdy Babiński wyjechał, wpadł do Paczoskiego z krzykiem i rozpaczą. - Kochany Paczoski, wiesz, ojciec mi coś powiedział, co nie może być bez znaczenia. Musiał słyszeć, że Ludwika za mąż wychodzi. - Ojciec panu to mówił? - zawołał pedagog. - Dał mi do zrozumienia bardzo wyraźnie - zawołał Martynian. - Ojciec? - Ale tak! Ty wiesz! zaklinam cię! mów! Paczoski się wahał, wypraszał, wyprzysięgał, wreszcie, naglony, musiał przyznać, że coś podobnego od Babińskiego słyszał, lecz że to jest zapewne niedorzeczna plotka. Biedne chłopię, jak piorunem rażone, zerwało się. - Jeśli w tym jest choć cień prawdy - zawołał - ja muszę jechać, ażeby temu przeszkodzić, choćby mi przyszło życiem nałożyć. - Na miłość Boga... pan krokiem nie masz prawa się ruszyć! - Ja? - zawołał Martynian - żadna moc w świecie powstrzymać mnie nie może. Powiadam to panu. Ty, panie Paczoski, jedziesz czy zostajesz, do woli twej, ja dziś jeszcze w nocy ruszę. Na próżno usiłował go wstrzymać zaklęciami pedagog - nie było sposobu. Martynianek zaczynał się pakować. Zważając odpowiedzialność na jaką by go to naraziło, Paczoski natychmiast chciał dać znać pani Babińskiej, szczęściem jedna uwaga go wstrzymała. Oprócz licznych innych funkcyj, jakie sprawiał w Zanokcicach przy młodym gospodarzu, Paczoski miał w ręku swym kasę, ten nervus rerum (łac. sedno sprawy), bez którego przy największej rozpaczy pan Martynian nie mógł się dostać do miasta. Wprawdzie otwartą ona była na jego rozkazy, ale w niej nie znajdowało się więcej pięćdziesięciu złotych, tak ją młodzieniec wyczerpał. Nie było więc najmniejszego niebezpieczeństwa, aby z tą sumą w drogę mógł wyruszyć. To pana Paczoskiego tak uspokoiło, iż pani Babińskiej o rozpaczliwym zamiarze jedynaka znać nie dał. Martynian ze swej strony wyrozumował też dobrze, że bez Paczoskiego się obejdzie, narażać go na gniew matki nie potrzebuje, a pieniędzy na podróż potrafi dostać bez wiedzy mentora. Przy obiedzie, udawszy melancholijną spokojność, dał się ukołysać Paczoskiemu, który go leczył swą poezją i pocieszał elegiami klasyków - wrzekomo zaniechał zamiaru wyjazdu i poszedł na przechadzkę. Samotna przechadzka, właściwa zakochanym, zdawała się wedle Paczoskiego z natury rzeczy wypływać. Młodzieniec był w usposobieniu spokojnym, obawy żadnej nie miał pedagog o popełnienie szaleństwa, period ostry zdawał się zamknięty, następowała chroniczna tęsknota. Dał mu pójść, o nic nie podejrzewając. Martynian wprost udał się do bogatego arendarza, który trzymał młyny i austerią w Zanokcicach, a był bardzo dobrze usposobiony do przyszłego dziedzica. - Panie Hirsz - rzekł - nie pytaj mnie, na co potrzebuję, ja waćpana nie będę pytał, co za to chcesz, musisz mi do wieczora dać tysiąc rubli na weksel. - Jak to, bez wiadomości mamy, jaśnie pani, i papki? - Nikt w świecie wiedzieć o tym nie ma. - Wiele panicz ma lat? - spytał Hirsz. Lata nie okazały się dostateczne, majątek nie był dymitowany, ale Martynianek dawał słowo honoru na wekslu. Hirsz się wahał, chodził, myślał i tysiąc rubli wyliczył, które młodzieniec skwapliwie do kieszeni schowawszy, melancholicznie do dworu powrócił. Paczoski znalazł go z wielką serca pociechą, zrezygnowanym i uspokojonym. Długo wieczorem rozmawiali z sobą. Hero i Leander, Heloiza i Abelard, Franciszka Rimini, różni bohaterowie i przygody miłosne dostarczały wątku rozmowie. Paczoski uściskał go na dobranoc, rozeszli się jak zwyczajnie. W nocy zdawało się pedagogowi, że słyszał turkot bryczki, ale wziął to za sen i marzenie. Gdy nazajutrz się przebudził i poszedł dowiedzieć się, co się dzieje z Martynianem, zdrętwiał, usłyszawszy, iż w nocy wyjechał do pierwszej poczty, nikomu nie mówiąc, dokąd jedzie. Natychmiast wysłał oklep parobka z listem do Babina, a sam, zgryziony, w łóżko się położył. Dokąd udał się Martynian, nie ulegało dlań wątpliwości, lecz że śmiał to uczynić skrycie, nie zwierzywszy mu się - bolało go to. Zresztą skąd mógł dostać pieniędzy? Owe pięćdziesiąt złotych leżały nienaruszone w żelaznej szafie na nowe gospodarstwo sprawionej, a dotąd tylko poemat "Władysławiady" w sobie mieszczącej. Około południa spadły burze i gromy - nadjechała pani Babińska. Ocalał Paczoski tym, że się wcześnie do łóżka położył. On nie wstał, ona przez drzwi tylko mówić z nim mogła, skończyło się więc na połajaniu nieuniknionym, energicznym, lecz krótkim. Pani Babińska płakała przy tym i zaklinała, aby natychmiast jechał, szukał i odwiózł zgubę. - Ale, jaśnie wielmożna pani, gdzie ja go znajdę! On uciekł ode mnie i kryć się będzie. Po cóż pan mu powiedział, że panna Ludwika za mąż wychodzi? - Gdzie się dotknie, to coś zmaluje, to wiadoma rzecz, nigdzie go posłać, nic mu polecić nie można - zawołała jejmość - ja to ułożyłam inaczej, lecz trzeba ratować. Zaklinam pana, jedź! Ja nie mogę, ja bym tam, zobaczywszy tę poczwarę, oczy jej wydarła. Męża nie puszczę, bo znowu mi się tak popisze. Paczoski opowiedział historią kasy i dostał natychmiast pieniądze na drogę. Po wyjeździe Babińskiej zwlókł się z łóżka i nad wieczorem, smętny, w pogoń wyruszył, do czego wcale nie czuł się usposobionym. Któż z nas nie przypomina sobie tych dni gorączkowych, dramatu i życia pełnych, gdy po długich latach nowicjatu, po ślęczeniu na ławach szkolnych i uniwersyteckich, miał się nareszcie ów świat nam otworzyć, któregośmy byli tak żądni, gdyśMy mieli zrzucić krępujące mundury, nieznośne książki i seksterna, nieznośniejsze nad wszystko imię młokosa i studenta, a wnijść między ludzi kroczących drogą szeroką, swobodnie, ku nieznanym, ku ideałom, ku marzeniom, jak się zdawało wówczas, a w istocie ku twardej rzeczywistści. Ten przełom, ta chwila w życiu człowieka to wielka uroczystość przyobleczenia togi - młodość w niej widzi upragnioną granicę, poza tym uśmiecha się raj, pękają więzy, świat się otwiera... TAk marzy każdy rzucający życie studenckie dla stokroć cięższej doli męskiego życia. Najzimniejsze drgają serca, budzą się nadzieje - wszystko jest do zdobycia. Cóż, gdy te dni nowicjatu, tak jak dla Mieczysława, były w istocie ciężarem wielkim i dniami wyczekiwania nie dla niego jednego, ale dla drogiej siostry, na której patrzył cichą pracę, niedostatek, ofiary i smutek? Można więc sobie wystawić, z jaką radością przyjął za największe dobrodziejstwo radę i pomoc dra Variusa przyśpieszenia egzaminów, do których on obowiązywał się dopomóc i ułatwić je. Nie umiał mu wdzięczności swej wypowiedzieć. - Wszystko się to zrobi, za skutek ręczę - rzekł profesor - znajdziemy pretekst, weźmij się pan tylko do przygotowania, myśl o rozprawie i bądź zbrojnym. O resztę ja sam się postaram. Mieczysław zasiadł do pracy, zamknął się, tak że nawet pani Serafina widzieć go nie mogła. Na Lusię padły różne ciężary domowe, tak że i ona rzadko z domu wybiegała, przyjaciółka musiała sama przychodzić po cichu, aby się coś o nich dowiedzieć. Skradała się, by Mieczysławowi nie przeszkadzać, cicho mówiła z Ludwiką i odchodziła smutna. Lusia była zapłakana, często zrozpaczona prawie, a najlepszej przyjaciółce zwierzyć się nie chciała z powodów tych łez, których przecież żadna o los brata obawa nie wyciskała. Serafina niepokoiła się o tę tajemnicę. Starała się coś wybadać ze starej Orchowskiej, z którą była dobrze, ale ta nic nie wiedziała i nic powiedzieć nie mogła. Ze szczególną troskliwością o los ucznia dr Varius dostarczał mu wszelkich materiałów i ułatwień, przysyłał notatki i skazówki, czuwał nad przyszłymi egzaminami z ojcowską pieczą. Lusia rozumiała to dobrze. Mieczysław unosił się nad wspaniołomyślnością człowieka, który nie tylko urazy osobistej zapomnieć umiał, lecz tak chwilowe uniesienie starał się wynagrodzić. Pragnieniem świetnego ukończenia nauk wyegzaltowany, Mieczysław dnie i noce spędzał nad książkami, szło mu łatwo, umysł zdawał się pracą rozbudzać do działalności - pojęcia, pamięć dziwnie mu służyły. Rozprawa, której pierwszy rzut pokazał dr. Variusowi, zdaniem jego była wyborna, słowem, składało się jak najlepiej. Termin egzaminów się zbliżał, gdy oszalały Martynianek nadjechał. Ledwie wysiadłszy z bryczki, pobiegł na Franciszkańską ulicę. Nie wpuszczano tu nikogo, lecz natarczywy Martynian przekupił uściskiem staruszkę i wpadł do Mieczysława. Zastał go wśród stosów ksiąg, kości, preparatów, z piórem w ręku, które mu na widok kuzyna wypadło. Micio brew zmarszczył. - Co ty tu robisz? - zawołał - czy się godzi przeciwko woli Lusi i mojej ściągać na nas gniew ciotki, ścigać nas tak, napadać. Martynianie mój drogi, nie bierz mi za złe, postaw się w moim położeniu i Lusi, a uznasz, że my inaczej postępować nie możemy. - Mój drogi - rzucając mu się na szyję prawie z płaczem rzekł Martynian - daruj mi, przebacz! Ty mi każesz stawić się w twoim, ja cię proszę, wnijdź w moje położenie i serce. Ja kocham, ja szaleję, ja nie wiem, co czynię, ale powinieneś dla mnie raczej mieć politowanie niż wymówki. - Wszystko ma granice i najidealniejsza miłość mieć je powinna - przerwał Mieczysław - tą granicą dla ciebie musi być zrozumienie naszych obowiązków dla waszego domu. Dla największego szczęścia Lusia nie poświęci godności swej, nie możemy uchodzić za intrygantów, za nikczemnie wyzyskujących słabość twoję. Zaklinam cię, nie męcz nas i siebie, wracaj do domu. - Miciu! litości! litości - błagająco zawołał biedny chłopak - ja się wam nie narzucam, ale cóżem winien, że ją tak kocham nad miarę, że od rozumu odchodzę, że nie wiem, co czynię, że sam gotówem poświęcić wszystko. - Biedny bracie, są rzeczy niemożliwe, powiedz to sobie. Martynian rzucił się na stojące przy drzwiach krzesło w milczeniu. - Więc Ludwikę przeciw jej woli wydajesz za mąż? - zapytał. Mieczysław śmiać się począł. - Skądżeś ty to wziął? - Wychodzi za profesora jakiegoś! - Bałamuctwo! o niczym podobnym my nie wiemy, uspokój się. Stary się tak był zakochał, jak ty, w Lusi, ale prędko pomiarkował i od myśli śmiesznej odstąpił. To są dawne i zapomniane dzieje. Martynian odetchnął. - Więc to fałsz? - Zaręczam ci za to - dodał Mieczysław - lecz proszę razem, idź, z Ludwiką się widzieć nie możesz, ja cię nie przyjmuję, nie mogę. Wracaj do domu. Zapomnij. Martynian potrząsł głową. - Nie powrócę - odpowiedział cicho - wypędzasz mnie, pójdę, lecz do domu nie mogę... wiem, co by mnie tam czekało. Będzie, co ma być, ja zostaję w mieście. Nie przyjmiecie mnie, będę w ślad chodził za wami. Zobaczę ją z daleka... nie będziecie mieć siły zawsze mnie odpychać. Wstał, popatrzył na Micia, który był nieporuszony, skłonił mu się w milczeniu i odszedł. Mieczysław nic nie powiedział siostrze o nim, lecz stara Orchowska jej o tym szepnęła. Lusia się zarumieniła, łza zakręciła się jej w oku, badała twarz Mieczysława - myślała, że jej co powie, a że zmilczał, nie dała mu poznać, iż wie o bytności Martyniana. Trzeciego dnia stanął zdyszany Paczoski i do drzwi Mieczysława zapukał. - Jest pan Martynian? - spytał. - Był, ale czy jest, nie wiem, przyjechałeś po niego, dobrześ uczynił, zabieraj go, wracajcie do domu. Nie ma tu co robić, ja go nie przyjmuję, siostra nawet wiedzieć nie będzie, niech się na próżno nie bałamuci. - Złote słowa, złote - przerwał pedagog - lecz miłość, panie Mieczysławie, gdyby ona kiedy rozumu słuchać chciała? Ten młodzieniec kocha, co ja z nim pocznę? Dość powiedzieć, że się nie uląkł matki ani ojca, ani odpowiedzialności, jaką na siebie ściąga. - Kochany Paczoski - rzekł Mieczysław - przygotowuję się do egzaminów, nie mam chwili do stracenia, szukaj Martyniana, zabieraj go i... przebacz, że cię żegnam. - Ale gdzie go szukać? - Tego ci nie powiem! - Nieszczęście! prawdziwe nieszczęście - westchnął pedagog. - Szukaj go, gdzie zajeżdżają podróżni. Paczoski wyszedł. Jeżeli kto, to on do takiego poszukiwania mało był zdolnym i gdyby nie los szczęśliwy, mógłby rok szukać, a Martyniana nie znaleźć. Spotkał go w ulicy i biegiem dognawszy, pochwycił. - Cóżeś uczynił! na miłość Boga! Ja jestem wysłany po pana, matka zalewa się łzami, należy powracać. Nie puszczę was, nie odstąpię kroku, do domu, do tematów, tu pan nie masz co robić. Uwielbionej pan nie ujrzysz, próżno wystawiasz się na męczarnie. Zaklinam pana na świętą miłość dla rodziców, wracajmy! Patetyczny styl Paczoskiego najmniejszego na Martynianie wrażenia nie uczynił. - Kochany Paczoski - rzekł - wracaj sobie sam, ja tu zostanę. Niech się dzieje wola Boża! Czy tak, czy tak będą się na mnie gniewali, gniewają się już... niewoli znieść nie mogę. Jestem tu i nie ruszę się. - Otwarty bunt przeciwko rodzicielskiej władzy. - Kochany Paczoski, ty najlepiej wiesz, jaką potęgą jest miłość. - To prawda - odparł pedagog - ale pan tu z głodu umrzesz, a obiektu swych zapałów nie ujrzysz nawet. - Zostaw to już mnie, co pocznę. Wracaj do domu, powiedz, żeś mnie widział i że ja tu pozostaję. - Nie będę śmiał! - rzekł Paczoski. - Pani Babińska całą gniewu swojego potęgę wywrze na mnie nieszczęśliwego. A zważaj, na miłość Bożą do czego to prowadzi? Panna i brat jej zamykają drzwi, widzieć jej nawet nie będziesz, rodzice zaś wyrzec się, wydziedziczyć, rozchorować się mogą. Martynian zmilczał, a po chwili rzekł: - Bądź zdrów, panie Paczoski. Chciał odchodzić. - Stój! zaklinam cię na potęgi nieba i ziemi! Młodzieńcze! usłuchaj głosu serca oddanego tobie. Uśmierz w sobie namiętność, poddaj się przeznaczenia woli. Gdy to mówił, Martynian mu uchodził, pedagog gonił i byliby w ulicy niepotrzebne z siebie zrobili widowisko, gdyby Paczoski wreszcie tonu nie zmienił i postawy, a nie puszczając wychowańca, spokojniej za nim nie podążał. - Ginąć pan chcesz - szepnął - więc zginiemy razem, ja nie opuszczę cię. Jeśli pan nie wracasz, ja też nie mam po co jechać do domu. - Owszem, mój Paczoski, mój złoty, mój najdroższy - ściskając go rzekł Martynian. - Jedź, ale dla przyjaźni mojej powiedz, że z rozpaczy udałem się do Ameryki, żeś mnie nie znalazł, tylko ci tę wiadomość udzielono. Pedagogowi mieszało się w głowie, nie umiał odpowiedzieć nawet. Wymagano od niego kłamstwa, którego on w życiu nie popełnił nigdy, brzydząc się fałszem jako uwłaczającym godności człowieka. Wszedł strapiony samą propozycją tą wychowańca z nim razem do hotelu. - Panie Martynianie - rzekł poważnie - jestem poeta, vates, jestem z powołania nauczyciel, magister, jestem naśladowcą pokornym wielkich i czystych mężów starożytnego świata, cóż bym wart był, żebym, nosząc te imiona, dopuszczał się, choćby dla przyjaźni, dobrowolnego kłamstwa względem jego rodziców? - Dodaj, mój Paczoski, że jesteś jeszcze i pedant - rzekł zniecierpliwiony Martynian. - Ja jutro płynę do Ameryki, więc sumiennie będziesz mógł o tym donieść rodzicom moim. - Nie wierzę temu, to bałamuctwo - odparł pedagog - bo wiem, że pan nawet pieniędzy nie masz. Martynian rzucił na stół spory pakiet asygnat, który Paczoskiego w osłupienie wprawił - zamilkli. - Ale po cóż pan jedziesz do Ameryki? - spytał po chwili Paczoski. - Z desperacji - odparł Martynian. - To wszystko by było jedno, jeśli tak, pojechać do Zanokcic, jak to, tak tamto nie pomoże, skoro panna Ludwika za pana wychodzić nie chce! Słowo to dosyć było logiczne, ale nauczyciel nie otrzymał na nie odpowiedzi. W chwilę potem byli w jak najlepszej przyjaźni. Paczoski, nie mogąc namówić do powrotu wychowańca, postanowił z nim pozostać. - Zgoda na to - odparł Martynian - idźże, sprowadź tu tłumoczek, będziemy mieszkali razem. Naiwny Paczoski ruszył do swej gospody, lecz powróciwszy z pakunkiem, nie zastał już Martyniana. Służący oddał mu tylko kartkę, w której oznajmywał, że wyjeżdża, i żegnał go jak najczulej. Dokąd? trudno było odgadnąć. Autor "Władysławiady" mało się nie rozpłakał - nie pozostawało mu nic więcej nad powrót do Nowego Babina i nazajutrz smutny i zawstydzony wyruszył do domu. Łatwo się domyśleć, że Martynian nie wyjechał dalej nad drugą ulicę, gdzie mu usłużny faktor znalazł małe mieszkanie. Miłość natchnęła go nadzwyczajną odwagą, postanowił koniecznie widzieć się i rozmówić z Ludwiką. Następnych dni z wielą ostrożnościami udawał się ku Franciszkańskiej ulicy, czekając na przejście Lusi, lecz raz szła ze starą Orchowską, potem z Serafiną - widział ją tylko z daleka. Na drugi dzień zobaczył ją rano, wracającą z kościoła, już we wrotach kamienicy. To go naprowadziło na myśl, że musi na ranną mszę bardzo wcześnie sama wychodzić i że najłatwiej o tej godzinie będzie ją mógł spotkać. Jakoż o siódmej nazajutrz już był na straży i z bijącym sercem ujrzał Lusię z książką do nabożeństwa wysuwającą się z domu. Dawszy się jej oddalić kilka kroków, Martynian zbliżył się. Na widok jego twarz Lusi okryła się żywym rumieńcem, chłopak prawie mówić nie mógł ze wzruszenia, chwycił jej rękę, podniósł do ust i drżał. Oboje, zmieszani, stali chwilę, lecz Lusia, którą jej położenie wcześniej uczyniło dojrzalszą, pierwsza odzyskała krew zimną. - Po coś pan przyjechał? - spytała łagodnie - wiesz, że ściągniesz na siebie gniew matki. - A, kuzynko, chciałem cię widzieć tylko... przestraszono mnie. - Czym? - Stryj Piotr przywiózł wiadomość, że ciebie za mąż wydać chciano. Lusia spojrzała na niego. - Mój Martynianie - rzekła - dziś lub jutro, choćby ta wiadomość jeszcze nie była prawdziwą, sprawdzić się może. Ja jestem ubogą, mnie los mimo woli zmusić może, bym mu się poddała. - A ja, ja nieszczęśliwy? - Martynianie, ty wiesz sam, że marzyć nawet nam o ożenieniu nie wolno, ani brat by na to nie zezwolił, ani bym ja się zgodziła. Znasz ciocię i jej wstręt do mnie, cóż by mnie czekało za życie? Chciałżebyś mnie wystawić na te męczarnie? Mój drogi kuzynie - dodała z wolna po chwili - zaklinam cię, wyrzecz się tej myśli o mnie, która ci nigdy przychodzić nie była powinna. Ja twoją być nie mogę... Wróć do domu, uspokój się i zapomnij. - Tak - odpowiedział smutnie Martynian - tobie, kuzynko, zdaje się to łatwym, boś mnie nie kochała i nie kochasz, ale moje życie zatrute. Przywiązanie do ciebie stało się sercu potrzebą, nie płoche to uniesienie dziecinne, ale miłość gorąca i trwała. Stanie się, co los przeznaczy, lecz ja nigdy się nie ożenię i będę kochał cię zawsze. Ostatnie słowa wyrzekł smutnie, głosem przejętym, cichym i Lusi się łza zakręciła w oku. - Jeśli ci to rozstanie osłodzić może - szepnęła cicho, wyciągając rękę ku niemu - to ci powiem, że pamięć o tobie i twojej przyjaźni dla mnie zostanie w mym sercu na zawsze. Tyś był dla mnie, po bracie, pierwszą istotą, co mi okazała przywiązanie. Niech ci Bóg szczęści. Wróć do domu! Uspokój się, nie baw tu dłużej, ja bym cię więcej widywać nie mogła, na cóż próżno rozdrażniać serce i marzyć o tym, co niemożliwe? Martynianie - dodała, wyjmując z książki kawałek wstążki, która za zakładkę służyła - nie mam nic, co bym ci mogła dać na pamiątkę dni dzieciństwa spędzonych z tobą, weź ten wyblakły wstążki szczątek, który nieraz łzami oblałam przy modlitwie, niech on ci przypomni siostrę... Pomódl się za nią, gdy jej nie będzie. Martynian chwytał drogi ten a pierwszy w życiu znak współczucia, jaki otrzymał od Ludwiki, gdy ona śpiesznym krokiem odbiegła i skryła się do franciszkańskiego kościoła. Stanął osłupiały i po chwili dopiero powlókł się do swego mieszkania. Biedny chłopak nie wiedział, co pocznie z sobą, nie miał jednak siły opuścić tych miejsc i do domu powracać. Nadeszły dnie ostatecznych egzaminów Mieczysława, które odbyły się szybko i z największym powodzeniem. Profesorowie wszyscy zdawali się życzliwie mu je ułatwiać. Dr Varius nieodstępnym był przy nich. Po pierwszym dniu nie wątpił już nikt, że kandydat świetnie wytrzyma próbę i stopień otrzyma. Właśnie w czasie ostatnich egzaminów, które były raczej formą do spełnienia niż rzeczywistą do przezwyciężenia trudnością, dr Varius pod pozorem pilnego zajęcia znikł z sali, nie było go aż do końca. Powóz czekał nań w ulicy, pośpieszył na Franciszkańską. W przedpokoju chciała mu drogę zagrodzić Orchowska, ale jej powiedział, że ma pilny interes tyczący się egzaminów Mieczysława, że chwili nie było do stracenia, i musi się widzieć z Ludwiką. Wszedł więc. Już z daleka po głosie domyśliła się go i poznała biedna ofiara, którą zastał bladą i pomieszaną. Wiedziała, z czym i po co przychodził. Dr Varius miał fizjognomią wesołą i zwycięską, chciał być przyjemnym. Powitał ją czule, dopominając się ręki, której mu cofnąć nie śmiała, i rzekł: - Dziś się szczęśliwie kończą egzamina Mieczysława, przyszedłem powinszować. Dopilnuję, aby mu dyplom jak najprędzej wydano. Widzisz, pani, żem z zupełną ufnością w dane słowo spełnił to, do czego się zobowiązałem, przychodzę upomnieć się o to, co mi się należy - o rękę pani. Lusia niema i blada jak trup wyciągnęła rękę, w tejże chwili łzy się jej rzuciły do powiek i jęk wyrwał z piersi. Doktór patrzył na to nieco chmurny, lecz spokojny. - Uspokój się, pani - rzekł - ja rozumiem jej obawę i wstręt, lecz przezwyciężyć się trzeba... potem przyjdzie przywyknienie i życie popłynie bez nadzwyczajnych ofiar. Do łez tych byłem przygotowany, ani ich pani mam za złe. Ludwika milczała. - Potrzeba teraz - dodał - umówić się, jak mamy doprowadzić do skutku przyrzeczenie pani. Mnie się zdaje, iż o jej ofierze i umowie naszej nie ma potrzeby cały świat uwiadamiać, jest to w interesie naszym wspólnym. Należy więc temu nadać pewną formę przyzwoitą. - Zostawiam panu obmyślenie wszystkiego... będę posłuszną - odezwała się Ludwika - czyń pan, co uznasz właściwym. - Mnie się zdaje - przerwał dr Varius spoglądając na zegarek - że najlepiej będzie, gdy ja się w przytomności brata pani oświadczę, odwołam do niej, a pani przyjmiesz to i zezwolisz na małżeństwo. - Spełnię, co pan każesz - powtórzyła Ludwika spuszczając oczy. Doktór na bladą twarz jej popatrzył. - Wierz mi, pani - dodał - że ta przyszłość, która ją trwożyć się zdaje, nie jest wcale tak straszną. Jest wiele osób na świecie, które by ją przyjęły chętnie, ale tych właśnie ja bym nie przyjął na życia towarzyszki. Nie jestem młodym, podobać się twarzą mi trudno, lecz w życiu ważą też inne przymioty, a moje położenie towarzyskie, stosunki, majątek nie są wszakże do pogardzenia. Mieć pani możesz, czego zapragniesz. - Ja nie pragnę nic - odezwała się Lusia - świata anim ciekawa, ani żądna, do ubóstwa nawykłam. Rada bym dopomóc bratu i dać mu przyszłość, oto jedyne życzenie moje. - I to się spełni w taki sposób - rzekł Varius - iż pani mi oddasz sprawiedliwość, że słowa dotrzymuję, nie licząc się bardzo ściśle z tym, do czego byłem obowiązanym. Pan Mieczysław otrzyma miejsce przy akademii, na które zresztą zasługuje, ale nie miałby go nigdy beze mnie. Przewiduję jedno - dodał zwracając rozmowę - jakkolwiek Mieczysław wszystko mi winien i jest mi wdzięczen, być może, iż się oprze małżeństwu, które mu się wyda dla pani niestosownym. Spodziewam się, że naówczas obrońcę znajdę w niej i że pani o słowie danym nie zapomnisz... Ludwika zdawała się namyślać. - Dałam panu słowo dobrowolnie - rzekła po cichu - ciężyła nade mną groza przyszłości, której się oprzeć nie mogłam... dla brata. Słowo to jest dla mnie świętym, dotrzymam go, bądź co bądź... Jeden pan mógłbyś mnie od niego uwolnić. Lecz zarazem muszę ostrzec go, iż posłuszna, łagodna, wierna mym obowiązkom... życia mu nie opromienię, szczęścia nie przyniosę, bo sama mieć go nie będę. Zostanę smutną, zniecierpliwię pana może oziębłością, której przemóc nie potrafię. Bierzesz pan w dom nie żonę, ale niewolnicę swego słowa, więc przyszłość też z całym brzemieniem nie na mnie spada i cięży. - Ja się jej nie lękam - zawołał doktór z uśmiechem - znam nadto serce ludzkie, czytam w nim i rachuję na wszechmocność czasu i nawyknienia. Mogłaś pani słyszeć po świecie różne zdania o mnie, wiem, że nie bardzo korzystne, różne potwarze i zgrozy... lecz, porzepraszam, głupi tłum nie widzi nigdy nic nad łuskę czynu, nad skorupę człowieka... znajdziesz mnie pani lepszym, a przynajmniej innym, niż sobie wyobrażasz. Tyranem nie będę. Wiek przytępił namiętności, nauczył cenić spokój, pragnąć przywiązania i szacunku. Nie lękaj się, pani, nie trwóż i bądź dobrej myśli. To mówiąc, powstał, sięgnął po rękę milczącej Ludwiki, która wstała, by go pożegnać, i z uśmiechem na ustach odszedł. Po oddaleniu się jego padła na krzesło i długo, płacząc, przyjść do siebie nie mogła. Zbudził ją szelest sukni i pocałunek złożony na czole. Na palcach weszła Serafina i zobaczywszy ją tak pogrążoną, tak przybitą, z przestrachem zawołała: - Co ci jest? trwożysz się chyba o Mieczysława, ale ja ci pierwsza pośpieszyłam zwiastować tryumf jego, z którego ja też, jako przyjaciółka wasza, dumną jestem. Umyślnie posłałam tam kogoś, aby mi dał znać w chwili, gdy te utrapione egzamina skończone zostaną. Przyznano mu dyplom... uściśnij mnie... Skończone wszystko! Jakież było podziwienie Serafiny, gdy ujrzała Ludwikę blednącą, z załamanymi rękoma i niemal osłabłą. Serafina, przypisując to wzruszeniu, pośpieszyła po wodę, lecz ze zdumieniem wpatrywała się w nią, nie mogąc wytłumaczyć oznak trwogi, śladów płaczu - braku tej radości, którą się znaleźć spodziewała. - Co ci jest? - spytała - jesteś dla mnie zagadką! - A, nic mi, nic... daruj, droga pani. Jestem szczęśliwa, alem siedziała sama, przyszły mi jakieś myśli smutne, byłam w nich pogrążoną... znękaną. To odejdzie... to nic... - Jedno tylko wytłumaczy cię - szepnęła Serafina - odgaduję, co się w twym sercu dzieje... lecz, na Boga, cierpliwości. Ty kochasz! Miłość prawdziwa cierpliwą umieć być musi. - Serafina westchnęła. - Któż przyszłość odgadnie... miejmy nadzieję... ach! miejmy nadzieję! Słowa te brzmiały dziwnie, jak gdyby nie dla Lusi tylko były powiedziane... odbijało się w nich uczucie własne. Ludwika spojrzała na nią zdziwiona. - Moja Serafino - szepnęła cicho - ja się wyrzekłam nadziei, jam jej nigdy nie miała i nie mam na czym oprzeć tego jasnego obłoku unoszącego ku niebiosom... ja na twardej stoję ziemi, a jeśliś mnie widziała we łzach, to nie po utracie dawnych marzeń. Dawnom je pogrzebała. Są przeznaczenia... są losy... są dni tkane szaro... trzeba się poddać konieczności... Lecz, przyznam ci się, żeś mi to westchnienie do nadziei tak jakoś wyrzekła, jak gdyby ono ci wprost z serca uleciało... jak gdybyś tę nadzieję nie dla mnie tylko mieć chciała... Serafina, nie odpowiadając nic, uścisnęła ją milcząco, spojrzała w okno i jak gdyby nie słyszała pytania, rzuciła drugie: - Kiedy nasz doktór powróci? Czekam na niego, żeby mu pierwsza powinszować. Ty wiesz, Lusiu, że dawniej przy tym obrzędzie doktoryzacji był zwyczaj laureatowi dawać pierścień i płaszcz, nie wiem, czy togę purpurową dostanie, ale ja się dopraszam w imię przyjaźni, ażeby ode mnie na pamiątkę dnia tego przyjął pierścień, który przyniosłam. To mówiąc, błysnęła ręką białą, na której palcu nie doktorski, z soliterem ogromnym świecił pierścień przepyszny. - Jakaś ty dobra! ach! jak ty dobra dla nas jesteś, pani moja droga! - przyklękając przed nią zawołała Lusia, która ją objęła i do serca cisnęła. - Tyś była dla nas jedyną jasną gwiazdą na szarych niebiosach długich dni próby ciężkiej, a czymże my, biedni, potrafimy ci się wywdzięczyć? - Sercem! sercem! - poruszona rzekła Serafina - tylko nim... jam, jak wy, sierota, jam jedna a sama w świecie, bądźcie mi rodziną. Na ten uścisk weszła Orchowska z lampką, a za nią jak burza wleciał Mieczysław i siostrę spodziewając się zastać samą, pobiegł prosto do niej wołając: - Victoria! Victoria! (łac. zwycięstwo!) Ludwika biegła mu się rzucić w ramiona, gdy postrzegł Serafinę. - A! cóż to za szczęście - zawołał - że i panią tu znajduję i że z nią też podzielić się mogę radością moją z ukończonego nowicjatu nauki. Pani nam go ozłociłaś, paniśmy tyle winni... - Zapłaciliście mnie przyjaźnią waszą! - wesoło odparła Serafina podając mu rękę drżącą. - Myśmy tu obie na was czekały. Lusia będzie oratorem i wręczy nowemu doktorowi należną pamiątkę dnia tego, o której pewnie zapomniano tam w uniwersytecie... To mówiąc, zdjęty z palca pierścień podała Ludwice, która go wręczyła bratu nieco zmieszanemu. Pocałował siostrę w czoło i szybko rzucił się na rękę Serafiny, którą przycisnął do ust gorących z uczuciem i wzruszeniem widocznym. - Pani jesteś dla nas opatrznością... aniołem... - Natrętem! - przerwała Serafina - nie mówmy o tym... a nie zapominajcie o dobrej, serdecznej waszej przyjaciółce... Czekałam tu, aby was pochwycić do siebie, będziemy tam sami, a dziś pan doktór nie potrzebuje się tak ściśle liczyć z czasem i godzinami. Więc chodźmy! Gdybyśmy jeszcze mogli z sobą zabrać i tę poczciwą starą Orchowską, rada bym i jej była. Mieczysław podał rękę Serafinie, Lusia pośpieszyła wziąć płaszczyk i wyszli tak we troje, raczej udając wesołość niż weseli. Jeden Mieczysław tylko, zapomniawszy o troskach przebytych, był jeszcze pod wrażeniem otrzymanego zwycięstwa. Następne dni zajęte były mnóstwem przygotowań, formalności do spełnienia, odwiedzinami, które doktór nowy oddawać i odbierać musiał. Ludwika starała się, krzątając około domu, ukryć swój niepokój i trwogę. Każdy szmer, otwierające się drzwi, głośniejsze przemówienie w przedpokoju napełniały ją strachem. Spodziewała się co godzina tej chwili, na którą potrzebowała całego męstwa swego, całej przytomności i odwagi. Dr Varius wszakże obrachował znać, iż się był zbytecznie śpieszyć nie powinien. Zapowiedział on swe odwiedziny Mieczysławowi, który też się go spodziewał, mieli pomówić właśnie o miejscu adiunkta i katedrze projektowanej, o podróży za granicę - młody doktór sam jeszcze nie wiedział, co pocznie z sobą, droga uczona uśmiechała mu się, lecz i wieś, i praktyka skromna na prowincji, i życie na ustroniu nie było do odrzucenia. Wahał się, radzono mu różnie. Varius życzył małą wycieczkę do Niemiec i Francji, zwiedzenie klinik, szpitalów i instytutów, potem powrót i katedrę. Pani Serafina życzyła wieś i napomykała, iżby go chciała mieć w okolicy, że nawet mogłaby w takim razie przenieść się na wieś, bo ją miasto nużyło... Pamiętnego tego wieczora po oddaniu pierścienia mówili z sobą długo, poufalej może niż kiedykolwiek. Serafinie zdawało się, że ją nareszcie zrozumie ten człowiek, który był dla niej czułym, przyjacielskim, a wstrzymywał go jakby postrach jakiś, gdy już na ustach drżało mu słowo, co o życiu jej stanowić miało. I gniewać się nawet na niego nie mogła. Kochał ją, a miłość widoczna była tak dziwnie uszanowania pełną i drżącą, tak nieśmiałą czasem aż do chłodu. Ale przecież kiedyś musiała, powinna była wybuchnąć, a oczekiwanie samo tyle w sobie szczęścia miało... Nie śmiała przyśpieszać oświadczenia, aby nie mieć później do wyrzucenia sobie tej chwili, o której marzyła z młodym jakimś serca biciem, jako o czarownym poemacie wykwitającym nagle z uczucia onieprzytomniałego. Czekała biedna i marzyła. Mieczysław cały był teraz zajęty urządzeniem się dla siebie i Lusi, zapytywał ją ciągle, jak ona dom ten mieć życzy, co woli, a Ludwika dziwnie dlań jąkała się, mieszała, nie umiejąc odpowiedzieć. Więc gderał na siostrę, a ona padała mu na ramię, niby śmiejąc się, ażeby ukryć łzy, które w oczach miała. Właśnie tak po obiedzie gwarzyli, gdy wszedł Varius. Zwykle miewał do gości, dla obcych, twarz wesołą i zimną razem, tym razem była ona blada i smutna prawie. Ludwika co prędzej usiadła, czując, że pod nią zadrżały nogi i że dreszcz przebiegł po sercu. - Lusiu - zawołał Mieczysław - połączże ze mną dzięki, któreśmy winni profesorowi, powiedz mu, że całym życiem dobrodziejstwa jego nie zapomniemy! Wezwana tak Ludwika podniosła się cała drżąca, wzrok Variusa nakazywał jej spokój... szepnęła coś niewyraźnie, udając uśmiech blady, i siadła. Mieczysław ściskał i całował drogiego mistrza, nie mogąc dobrać wyrazów wdzięczności. - Dosyć już tego, kochany kolego - przerwał dr Varius - przychodzę ci powinszować i złożyć życzenia. Wchodzisz na drogę, którą ja przebiegłem, znam ją i... niestety, nie mogę ci przynieść wielkiej otuchy! Jest to gościniec wielce kamienisty i trudny, zawód pełen goryczy i zasługi, w którego końcu rośnie często kolczasta niewdzięczność i jadowite potwarze. Obrałeś tę drogę, szczęść Boże... - Jest to podobno wszystkich dróg żywota koniec - rzekł Mieczysław - ale zawód lekarza, jak kapłana, wielce mi się uśmiechał i śmieje, choć przeczuwam jego utrapienia. Mam młode męstwo na piersiach i idę z odwagą. - Nigdy jej nadto mieć nie może doktór - śmiejąc się dodał Varius - a trzeba uzbroić się we wszystkie odwagi, jakie istnieją, nie bać się śmierci, choroby, obrzydliwości, głupoty, potwarzy, nie bać wypowiedzenia prawdy, nie bać lęku i przekleństwa. - Słowem, niczego oprócz sumienia - dodał Mieczysław sadzając profesora. Rozmowa stała się potem weselszą. Varius począł opowiadać, jakie zazdrości obudziło powodzenie młodego doktoranta. Śmiał się z tego, co słyszał, i z tego, co się domyślał, szydził zręcznie ze współtowarzyszów, okazał się dowcipnym, był w wybornym humorze i Mieczysława weń wprawił. Lusia, przysłuchując się rozmowie, siedziała jak wkuta, z oczyma na robotę spuszczonymi, nie śmiejąc ich podnieść, niewiele słysząc, mniej jeszcze rozumiejąc z tego, co mówiono. Czasem, gdy ją Micio wyzwał wzrokiem strwożonym, poglądała na nich i wracała do swojej kanwy, na której się nici dziwnie splątały. Rozmowa trwała z godzinę. - Panie Mieczysławie - odezwał się w końcu Varius, czując, że dla Ludwiki długie oczekiwanie straszniejszym było może niż to, czego się lękała - panie Mieczysławie, mam do was prośbę. Pogniewaliście się niegdyś na mnie, żem śmiał, stary, pomyśleć o szczęściu, jakim by dla mnie było zamęście z panną Ludwiką. Zakazaliście mi myśleć o tym, uległem woli opiekuna i brata, starałem się zwyciężyć uczucie, ukryć je w sobie przynajmniej. Dziś może wy i sama panna Ludwika mniej dla mnie będziecie surowi, boście mnie poznali lepiej. Nie odzywam się do ciebie, bo sądzę, że czcigodna siostra wasza sama najlepiej o przyszłości swej wyrokować może. Gdyby się jej usposobienia dla mnie zmieniły, wszakże pan nie byłbyś przeciwnym? Mieczysław zdziwiony oniemiał - przychodziło to tak niespodziewanie, w chwili gdy się poczuwał do takiej dla profesora wdzięczności, gdy był nią skrępowany, że ust zrazu otworzyć nie mógł. - Siostra moja - odezwał się w końcu zmieszany - ma zupełną swobodę rozporządzania sercem swym i losem. Ja sprzeciwiać się jej woli nie mógłbym, lecz... lecz zdaje mi się, panie profesorze... Varius, nie czekając końca przemowy tej, obrócił się z uśmiechem do Lusi. - Odzywam się do pani - rzekł - jeśli nie masz wstrętu do mnie, zaręczam, że będę się starał jej szczęście zapewnić. Niech mi pani zaufa... Mieczysław, nie dokończywszy mówić, stał z oczyma wlepionymi w siostrę. Ludwika wstała blada, poważna, spokojna, z twarzą wysiłkiem wypogodzoną i wśród ciszy odezwała się głosem pewnym: - Ofiara pańska jest dla mnie zaszczytną, jestem sierotą, nie mogłam się nigdy takiego losu spodziewać. Jeśli mój szacunek i życzliwość starczą panu, oddam mu rękę z ochotą, a brata proszę tylko, aby mi pobłogosławił. Micio zbladł i zadrżał. Profesor rękę podaną ucałował. - Dostąpiłem więc szczęścia, którego pragnąłem - rzekł - i z serca dziękuję pani. - Droga Lusiu, zastanowiłaśże się... - przerwał brat cicho. - Kochany Mieczysławie, bądź spokojny, miałam czas rozważyć wszystko. Czynię to z namysłem i dobrą wolą. - Nie pozostaje mi, tylko się cieszyć prawdziwie z zaszczytu, jaki nas spotyka i... życzyć siostrze szczęścia, a w imię rodziców pobłogosławić. Wzruszony przystąpił do profesora, który go uścisnął, potem pochwycił siostrę płacząc i na czole jej złożył pocałunek. Dr Varius w tej chwili zdjął pierścionek z palca i podał narzeczonej, która go przyjęła drżąca, lecz widocznie usiłując zachować dla brata wyraz spokoju i swobody. Nie miała ona żadnej obrączki, by dać w zamian, i Mieczysław ojcowską jeszcze dał siostrze dla profesora. - Skromna ona jest, bośmy ubodzy, szanowny panie, lecz dla nas droga jako rodziców pamiątka. - Dla mnie żadna też droższą być nie mogła, jak skoro z najdroższych mi rąk pochodzi... Po tej scenie niespodzianej wszyscy znużeni jakby chwilę pozostali milczący. Mieczysław jeszcze prawie uszom nie wierzył, Ludwika drżała, zbladła i przestraszona, jeden dr Varius był panem siebie. - Ponieważ tak szczęśliwy dla mnie wyszedł wyrok - odezwał się biorąc już kapelusz - nie każe mi pani pewnie zbyt długo oczekiwać na szczęście obiecane. Żadnych wypraw i przygotowań nie potrzeba. Żona moja znajdzie w domu wszystko, czegokolwiek zapragnie. Racz pani termin oznaczyć. - Ja? - roztargniona i jakby nieprzytomna odpowiedziała Ludwika - ja? Niech brat powie, niech pan go sam naznaczy... ja się zgadzam, ja się zupełnie zgadzam na wszystko. - Panie Mieczysławie, nie zwlekaj pan... moim zdaniem ślub odbyć się powinien - rzekł profesor - przed pańskim wyjazdem za granicę. Byłoby to ze wszech miar i dogodnym, i właściwym. - Zatem oznaczymy go w jak najprędszym czasie - wyjąknął Mieczysław, nie mogąc jeszcze przyjść do siebie - lecz pozwolisz mi pan... nieco namysłu. Wszystko to spadło na mnie tak niespodzianie... - Dobrze, więc przyjdę jutro, wszyscy my potrzebujemy ochłonąć - pośpiesznie dodał profesor i schylił się do ręki Lusi, która mu ją podała śpiesznie. Mieczysław poszedł odprowadzić go do wschodów. Gdy powrócił, zastał siostrę ze złożonymi jak do modlitwy rękami przed Chrystusem, którego obraz wisiał na ścianie. Słysząc nadchodzącego brata, obróciła się z twarzą spokojną, ale oczyma nabrzmiałymi od łez. - Nie pytaj! nie mów nic! - poczęła pierwsza. - Miciu mój, uczyniłam, com była powinna. Jestem spokojna... jestem szczęśliwa. Nie dziwuj mi się, nie badaj, błagam cię... Tak chciałam, tak się stało... takie było przeznaczenie. Nie mów nic! zaklinam cię. I padła na kanapę, zamilkłszy nagle. Mieczysław stał przed nią, lecz tak jeszcze zmieszany, nieprzytomny, że milczenia, które mu ciężyło, przerwać nie mógł. - Lusiu droga - rzekł w końcu - widzisz mnie przerażonego twoim postanowieniem. Kiedyżeś miała czas, nic mi nigdy nie mówiąc o tym, namyśleć się i zdecydować na to? Winienem wiele Variusowi, szanuję go, wdzięczen jestem, lecz mimo to wszystko, jak się zgodzi twa słodycz i dobroć z jego niezbłaganą surowością i chłodem? Czyś się zastanowiła? - Nad wszystkim, bądź spokojny. - Więc Varius dał ci do zrozumienia, iż trwa w tej myśli? - Domyśliłam się jej... nie badaj mnie! Proszę cię, daj mi ochłonąć... bądź spokojny. Powiem ci jedno, potrzeba było Martyniana oswobodzić, przyszłość moją, by ci nie była ciężarem, zapewnić... zresztą, sądź mnie, jak chcesz! Może byłam ambitna? Może mi się bogactw zachciało? Ja sama nie wiem... namyśliłam się... tak najlepiej. Mieczysław chodził po pokoju rozbijając się, w głowie czuł jakiś szum i zamęt, przebiegały go dreszcze, jak przed ową chorobą, los Ludwiki, mimo czci, jaką miał dla Variusa, przerażał go. Nie mówił jednak nic. Wieczór zszedł ponuro, przemówili do siebie ledwie słów kilka. Ludwika żądała, ażeby ślub odbył się jak najprędzej i jak najciszej. - Ty potem pojedziesz za granicę - rzekła - będziesz swobodnym... Ocierała łzy. Micio zrozumieć jej nie mógł. Nazajutrz deszcz nie pozwolił jej pójść do kościoła. Mieczysław musiał wybiec na miasto. Mijając okna Serafiny spojrzał ku nim, zobaczył ją w jednym z nich. Dała mu znak, ażeby wszedł - był posłusznym. Zobaczywszy go w progu, gospodyni, nie przywitawszy jeszcze, zawołała: - Co to jest? czyż pan nie chory? - O! nie pani... nie - rzekł Mieczysław - lecz widzisz mnie z takim na sercu ciężarem, z taką w głowie nieszczęśliwą zagadką, iż rad jestem, że mi ją pani pomożesz rozwiązać, pocieszyć może... Oczy Serafiny strwożone zwróciły się ku niemu. - Pani! nie będę jej męczył długim opowiadaniem. Spadło to jak piorun na mnie. Wczoraj, niespodzianie, dr Varius oświadczył się Ludwice i ona go dobrowolnie, stanowczo przyjęła... Zamienili pierścionki. Mówiąc to, załamał ręce. Serafina krzyknęła chwytając się za głowę. - Ona! cóż się jej stało? Skąd to przyszło? Żyłyśmy z sobą jak dwie siostry, nigdy słowem jednym nie dozwoliła mi się nawet domyślać nic podobnego. W tym jest jakaś straszna, niewidzialna intryga... - Nic być nie może - odparł Mieczysław - wytłumaczyła mi to... jest to anioł poświęcenia. Nie mogłem się jej opierać, tak stanowczo wyraziła wolę swoję. - Jestem przerażoną - krzyknęła wdowa - nie będę mogła wytrzymać oczekiwania... idę do niej. Potrzebuję z nią mówić. Przejęta i oburzona Serafina pożegnała skinieniem głowy doktora, zadzwoniła na służącego i nie czekając, aż jej konie zaprzęgą kazała sprowadzić dorożkę. Mieczysław ledwie odszedł kilka kroków, gdy ona już pośpieszyła na Franciszkańską ulicę. Wprost wbiegła do pokoju Ludwiki i znalazła ją modlącą się przy klęczniku. Po twarzy Serafiny rzucającej się jej na szyję poznała, że już wie o wczorajszym oświadczeniu. - Dziecko moje - poczęła wdowa - ja bez tchu leciałam do ciebie, byćże to może, ażebyś popełniła taką... nie umiem już nazwać, nierozwagę, płochość, dziwactwo. Znacie przecie tego człowieka z tego, com ci ja sama mówiła, wiesz o nim więcej niż Mieczysław i przyjęłaś tego starego rozpustnika, tego... - Na Boga! pani moja! On już jest narzeczonym moim - przerwała Ludwika pokazując pierścionek. - Wiem wszystko, alem... musiała! - Któż cię zmusił do tego? Lusia zmarszczyła brwi. - Na miłość Bożą, na przyjaźń twą dla mnie, nie pytaj! błagam. Zmusiła mnie wola własna. - Ale ty nie wiesz, na jakie idziesz męczeństwo. - Wiem, że na męczeństwo, i... idę! - dodała Ludwika - rzecz jest nieodwołalna. Zlituj się nade mną. - Dlaczego nieodwołalna? Ludwika uścisnęła ją w milczeniu. - Rok cały myślałam nad tym, postanowienie jest niezłomne. Serafina zrozpaczona padła na krzesło. - Daruj mi! to niezrozumiałe szaleństwo! to samobójstwo świętokradzkie. - Nazwij to, jak chcesz, ale mnie nie potępiaj, nie gardź mną - płacząc poczęła Lusia - wierz mi, że pobudki były czyste, żem... Tu łzy jej mówić nie dały - Serafina wpatrywała się w nią blada i drżąca. Litości pełnym sercem chciała wymóc na niej jakieś wyznanie, coś, co by tę tajemnicę wytłumaczyć mogło - dziewczę płakało, milczało, wypraszało się, trzeba więc było poprzestać, a cieszyć i płakać tylko z nią razem. - Wymóż na nim przynajmniej - odezwała się w końcu Serafina - ażeby pozrywał te stosunki, o których wie całe miasto, a których ty cierpieć nie możesz i nie powinnaś. Lusia, która nic nie wiedziała, spojrzała zdziwiona. - Jakież to są stosunki? - Dziecko niewinne - dokończyła wdowa - dowiesz się o nich, zaciężą ci one może, odezwą się w twym życiu. Na dziś dosyć tego słowa. Chcę i pragnę wierzyć, że ty potrafisz poprawić go i nawrócić, lecz co za zadanie dla czystej, jak ty, istoty? Co za brzemię bierzesz na słabe ramiona twoje, w jaką czarną rzucasz się przepaść. Popłakały się znowu obie. Serafina chodziła poruszona, gniewna prawie. - Jak brat twój mógł na to pozwolić? - wołała. - Ale on się mi nie powinien był sprzeciwiać. - NIe, to niepojęte! to niepojęte! Długa rozmowa rozdrażniała tylko przyjaciółkę, nie nauczyła jej nic. Odjechała zmartwiona, a wiadomość o podróży za granicę Mieczysława przyczyniła się także do smutku. Tegoż samego dnia po mieście całym, nie wiadomo jakimi drogami puszczona, rozszerzyła się wiadomość o zaręczynach Variusa z piękną siostrą młodego doktora. Dała ona powód szydercom jak Poskoczym do tłumaczenia doktoryzacji Mieczysława wydaniem młodej panienki za ohydnego starca. Winę tego małżeństwa zrzucono na brata, który siostrę poświęcił, przymusił może. Oburzano się na to powszechnie, litowano nad jej losem. Stary profesor znany był z brudnych kolei, jakimi życie jego płynęło. Po cichu opowiadano sobie przygody, w których grał rolę prawie na sąd kryminalny zasługującą. Ostatnie jego, a najdłużej trwające stosunki bliższe z osobą całemu miastu znaną, której rozwód jemu przypisywano, nie były jeszcze zerwane. Przewidywano z nich wyniknąć mogące sceny nieprzyjemne, gdyż pani pułkownikowa znaną była z gwałtowności swej, cynizmu i jak powszechnie utrzymywano, miała nadzieję zaślubić dra Variusa. Wszystko to obudzało ciekawość, wywoływało wspomnienia zatarte, rodziło nieprzeliczone plotki. Kilku znajomych tegoż dnia zaczepiło Mieczysława, ale ten, w krótkich zbywszy słowach, dłuższej rozmowy odmówił. Wieczorem jeden z nowych przyjaciół biednego Martyniana, nie wiedząc, że go to tak blisko obchodzić może, przyniósł mu brukową nowinę o bliskim ożenieniu profesora Variusa z panną Ordęską, siostrą młodego lekarza. Rzecz miała być pewną i całemu już miastu wiadomą. Chłopak pobladł i o mało nie padł, chciał natychmiast biec i przyjaciel ledwie go powstrzymał uwagą, że o tej porze nigdzie wpuszczonym nie będzie. Całą noc przemęczył się, wymyślając środki zapobieżenia temu, co by był rad ceną życia okupić. Nie szło mu już o siebie, ale o Ludwikę, której los go zatrważał, rozpowiadano bowiem o Variusie najstraszniejsze rzeczy, malowano go tak czarno, iż Martynian był przerażony. Sama myśl oddania jej w ręce zepsutego a chłodnego starca oburzała Martyniana szczególniej na brata, który będąc opiekunem, mógł na to pozwolić. Nie pojmował Mieczysława i gniewał się na niego. W takich szałach spędził bezsenną noc do rana. Nazajutrz wybiegł do dnia szukać winowajcy. Cały dzień jednak strawił na próżno. Serafina zabrała była Lusię do siebie, a Mieczysław jej towarzyszył, pozostali tam do późna, w domu siedząca z książką od nabożeństwa Orchowska nie chciała mu nawet powiedzieć, gdzie się znajdowali. Babiński zrazu siadł na wschodach wiodących do mieszkania i postanowił czekać tam do nocy, ale stąd stróż kamienicy go spędził dosyć niegrzecznie, w ulicy stać mu też nie dozwolono, bo ściągał na siebie podejrzenie i policjant się do niego uwziął. Musiał więc odejść znużony około północy, najdziksze projekta snując po głowie. Chciał ją przynajmniej widzieć, a potem? Sam nie wiedział, co pocznie, postanawiał jednak pozostać w mieście, aby czuwać nad nią. Wiedział, że Mieczysław miał wyjechać. - Będę ją widywał choć z daleka - mówił do siebie - dowiem się, gdzie mieszkają... Stać będę na straży. Drugiego dnia bardzo rano pobiegł znowu, ale go nie wpuszczono, drzwi były dla wszystkich znać zamknięte. Krążył długo bezskutecznie i wrócił zrozpaczony. Przyjaciel, który mu pierwszy przyniósł tę nieszczęśliwą wiadomość, wrócił z nowymi plotkami. Według niego wczoraj właśnie zajść miało coś, co mogło wpłynąć na dalsze losy panny Ludwiki. Dr Variusa napadła, jak mówiono, pułkownikowa, z którą się był żenić obiecał. Gwałtowna scena jakaś odbyła się w gmachu, w którym on mieszkał, i wywołała powszechne oburzenie. Rozpoczęta w mieszkaniu profesora, do którego wpadła ta pani siłą, skończyła się przy świadkach na wschodach i skompromitowała starego profesora w sposób najprzykrzejszy. Tłumaczyć się miał, iż osoba, która się dopuściła tego, była obłąkaną. Z rana rozeszła się pogłoska, iż wskutek doznanego wrażenia, nagłej choroby wreszcie, pułkownikowa nad ranem życie skończyła. Dodawano, że w nocy, jako do chorej, przychodził dr Varius i przepisał jej lekarstwo, a nieprzyjaciele dodawali, bez ogródki, iż ją struć musiał. Już sam ten fakt, iż go o to posądzić mogli, wielkiego był znaczenia. W istocie powieść, którą przyjaciel Martyniana przeraził go bardziej jeszcze, nie była zmyśloną. Chociaż tajono wypadek, starano mu się zaprzeczyć, wczorajszego dnia z południa scena opisana zatrwożyła wszystkich domu mieszkańców. Pułkownikowa wbiegła na wschody, dzwoniła gwałtownie i biła do drzwi zamkniętych, służący wreszcie zmuszony był otworzyć i chciał ją odprawić tym, że pana w domu nie było. Odepchnięty jednak został i pogniewana kobieta wpadła do gabinetu doktora, z którego długo potem rozlegały się krzyki i łajania. Na ostatek profesor sam siłą wyprowadził ją na wschody, drzwi zaparto, a pułkownikowa, stojąc u progu, lżyła i odgrażała się głośno, tak że kilkadziesiąt osób ściągnęła na to gorszące widowisko. Roznamiętniona, wściekła, nie żałowała ani siebie, ani doktora, malując przed tłumem przeszłość, rzucała nań najokropniejsze obwinienia, oskarżała go o zbrodnie, groziła sądem, karą i zemstą. Musiano aż, pod pozorem, że pułkownikowa od dawna dawała oznaki pomięszania zmysłów, posłać po sługi do jej domu, po straż, powóz i gwałtem niemal sprowadzić ze wschodów i zawieźć do mieszkania. Scena ta ściągnęła mnóstwo widzów, w kilka godzin wiedziało o niej miasto całe, gorszono się, obrażano, brano stronę biednej kobiety, niektórzy bronili profesora, inni zapewniali, że od dawna bywała nieprzytomną. Opowiadano, iż wieczorem późnym, gdy furia ta nie ustawała, a chora ciągle wyrywała się biec z krzykiem, który aż w ulicy słyszeć się dawał, posłano po lekarzy, przybył i dr Varius. Około północy uciszyło się w domu, zapisane lekarstwa przyniesiono z apteki. Pułkownikowa brała je do rana, uspokoiła się nieco, usnęła, lecz zapewne skutkiem rozdrażnienia, osłabienia, czy też uderzenia jakiego, nad rankiem żyć przestała. Lekarz, z ramienia Variusa tam wysłany, był przy zgonie. Łatwowierni ludzie nie wahali się zaręczać, że została otrutą, ale położenie i stosunki profesora zabezpieczały go od śledzenia całego wypadku. Przypomniano przy tej zręczności parę innych od dawna zapomnianych historyj, które się śmiercią nagłą kończyły, mieszając do nich dra Variusa. Żadne jednak z tych opowiadań, a nawet cała przygoda z tak nieszczęśliwie zmarłą pułkownikową, nie doszły zrazu ani Mieczysława, ani Ludwiki. Nikt by nie śmiał im mówić o tym, Serafina nie wychodziła nigdzie, nikt u niej nie był, słudzy z ulicznymi plotkami nigdy do pani uszu nie mieli przystępu. Mieczysław po długim czuwaniu wczorajszym, troskliwy o Ludwikę, do południa nikogo puszczać nie kazał, co stara Orchowska spełniła jak najściślej. Martynian odprawiony błądził, tułał się, odszedł, powrócił i nierychło, parlamentując ze sługą, doczekał się i wymodlił, iż nie wpuszczając jego, wywołała Mieczysława. Wyszedł on, nie wiedząc, o co chodzi, a zobaczywszy Martyniana, chciał się cofnąć. - Słuchajże - zawołał gwałtownie Babiński, pierwszy raz może w życiu oburzony - możesz mi drzwi zamykać, lecz nie masz prawa odmówić rozmowy, przychodzę w sprawie ważnej, mówić z tobą muszę i będę tu czy gdzie indziej, nie ustąpię! Micio, widząc go tak poruszonym, wziął kapelusz i wyszedł z nim razem. Martyniana gniew i oburzenie zmieniły prawie do niepoznania. Wyciągnął brata nie dalej jak na placyk pod kościołem Franciszkanów i zwrócił się doń z twarzą surową. - Przychodzę z tobą mówić nie o sobie - rzekł - ale jako krewny spytać cię o rachunek z twojego postępowania. Znałeś mnie całe życie miękkim i łagodnym, potrafię być surowym i nieubłaganym. Postępowanie twoje z siostrą oburza wszystkich, mnie stokroć więcej niż świat cały, a świat, mogę powiedzieć, masz przeciwko sobie. Ludwika została sprzedaną starcowi ohydnemu, człowiekowi, którego opinia potępia, który wczoraj jeszcze... - Oszalałeś - przerwał Mieczysław zapalając się gniewem - pleciesz od rzeczy! Zastanów się, ja sobie bezkarnie nie dam takich czynić zarzutów. - Odeprzyjże je, jeśli możesz! - krzyknął Martynian. - Najłatwiej w świecie, idź, idź ze mną i spytaj Ludwiki, czy nie ona sama pierwsza żądała tego małżeństwa. Ja o nim nie wiedziałem nic, jam się opierał! Postąpiła według woli własnej. - To nie może być! - Tak jest! - Ale jak ty mogłeś dozwolić na to! Ten stary prowadził życie najgorsze. Wczoraj jeszcze skandal publiczny ściągnął tłumy ludzi. - Jaki skandal? wczoraj? co? - zawołał Mieczysław. - Nic nie wiesz? - Nie wiem. - Pułkownikowa, ta rozwiedziona przez niego, z którą się miał ożenić, wpadła z wymówkami, zepchnięto ją na wschody. Krzykiem swoim zwołała tłumy. Wieczorem zachorowała. Varius ją leczył i nad ranem umarła! Całe miasto woła, że ją otruł, a nie byłoby to podobno pierwsze jego przestępstwo. I takiemu człowiekowi ty chcesz dać siostrę? Z przerażeniem ofuknął Mieczysław. - To potwarze! My o żadnej pułkownikowej nie wiemy. - Wiedzą przecież o niej wszyscy! Chyba wy wiedzieć nie chcecie o tym, co was przecie najwięcej obchodzić powinno. Mieczysław stanął zmieszany. - Przebaczam ci twoje szaleństwo - rzekł po chwili - lecz, Martynianie, uspokój się, prawisz niedorzeczności. Ktoś ci fałsze niemożliwe przyniósł, a ty napadasz mnie z nimi... - Człowiecze... to ty w fałszu jesteś i niewiadomości dobrowolnej - odparł młody zapaleniec - wszyscy znają Variusa, ty jeden nie chciałeś go znać, tylko z tego, czym ci się wysługiwał. Dał ci dyplom, a ty za niego siostrę. Ha! ha! - Martynianie! obrażasz mnie. - Chcę cię rozgniewać, abyś się prawdy dowiedział lub, jeśli ją wiesz, nie śmiał nią pomiatać. Potępią cię wszyscy! Ludwika łatwo mogła się poświęcić dla ciebie, ale nikczemnie było przyjmować jej ofiarę. - Martynianie! nie przywódź mnie do szaleństwa i gniewu... - Cóż mi twój gniew znaczy... gardzę tobą! - Słuchajże, wstrzymuję się, mając politowanie nad tobą. Chodź ze mną. - Po co? - zawołał Martynian - twoja ofiara powtórzy to, co ty jej mówić kazałeś. Mieczysław dłonie załamał, potrzebował całych sił, ażeby gniew powstrzymać... Westchnął i odezwał się łagodnie: - Zaklinam cię na twą dawną przyjaźń dla mnie, Martynianie, mówmy inaczej... mówmy łagodnie. Jam nic nie winien, przysięgam ci. O żadnych przeciwko dr Variusowi zarzutach nie wiem, o pułkownikowej nie słyszałem nigdy, o wczorajszym wypadku pierwszy raz się od ciebie dowiaduję... Martynianie! litość miej nade mną! Ton, jakim te wyrazy wymówione zostały, opamiętał nieco rozgniewanego chłopca... spojrzał na Micia i ulitował się nad nim. - Jak może być - rzekł - żebyś ty nie wiedział o tym, o czym wszyscy mówią nawet publicznie, o złym życiu tego człowieka, o jego ekscesach, o stosunkach, które niejedną rodzinę nieszczęśliwą uczyniły, niejedną okryły sromotą. Jak mogłeś dopuścić nawet, ażeby taki człowiek starał się... powziął myśl zuchwałą i zbliżył się do Ludwiki? - Nie zapominaj o tym, że ten człowiek był moim profesorem, że na niego mówić przede mną nikt nie śmiał... pamiętaj, że najcnotliwsi ludzie często za poczciwe właśnie uczynki są szkalowani i że uliczna opinia nie ma żadnej wartości. Dosyć być znaczącym i bogatym, aby zostać znienawidzonym. - Tak, lecz w każdej z tych pogłosek i potwarzy jest jakaś cząstka prawdy, jakiś powód i pozór... dosyć takiej niesławy, jaką okryty jest profesor, by od niego odepchnąć. O historii świeżej tej nieszczęśliwej pułkownikowej powiedzą ci wszyscy. Dr Varius spędzał u niej dnie i wieczory zawsze, dopiero od roku coraz ją zaniedbywać począł. Działo się to wobec całego miasta, publicznie, cynicznie... Robiła mu sceny, na ostatku wczoraj siłą ją z jego domu wyrwać musiano... chorowała, wezwano go, dał lekarstwo... i umarła. - Ale cóż to dowodzi! - oburzył się Mieczysław. - Nic nie dowodzi, jednak posłuchaj, co mówią, a przyznasz, że nie na każdego coś podobnego nawet powiedzieć się ważą. Rozmowa ta, rozpoczęta prawie kłótnią, po chwili z obu stron łagodniejszą się stała. Wielka zimna krew Mieczysława, łagodny charakter Martyniana, który długo w takim nastroju ducha wytrwać nie mógł, wreszcie fakta, jakimi przekonywał ślepego dotąd Micia, zmieniły ją w rodzaj wzajemnego porozumienia. Mieczysław wyprzysięgał się od wszelkiego udziału w projekcie małżeństwa i ofiarował go zaprowadzić do Ludwiki, aby mu to sama poświadczyła. Martynian wymagał, żeby się Mieczysław rozpytał, przekonał i skłonił do bliższego poznania szczegółów życia doktora. Ofiarował się dopomóc do tego. Zawiązane stosunki z młodzieżą uniwersytecką naprowadziły go na trop wiadomości o ciotecznym bracie doktora, ubogim człowieku, który miał maleńką fabrykę fortepianów na przedmieściu. Wszyscy go opowiadali człowiekiem uczciwym, pracowitym i zacnym, od niego też najlepszą o profesora przeszłości zasięgnąć było można wiadomość. Fabrykant zwał się Ufert. Micio obiecał, że pójdzie sam do niego, tymczasem zaś pociągnął z sobą niespokojnego Martyniana, aby się z własnych ust Ludwiki dowiedział, jaki on miał udział w ułożonym małżeństwie. Chłopak schwycił tę zręczność widzenia i mówienia z ukochaną - byli o kilkadziesiąt kroków od domu, weszli. Micio, jeszcze pod wrażeniem bolesnym tej rozmowy, z twarzą zmienioną, zgryziony wprowadził z sobą kuzyna do maleńkiego saloniku, w którym Lusia siedziała nad robotą. Martynian znalazł ją bladą, znękaną i do niepoznania wymizerowaną. Ostatnie dwa dni wywarły na niej skutek. Zobaczywszy Martyniana, który także do siebie nie był podobny, zadrżała Lusia, rzucając robotę, a do brata zwracając się z wejrzeniem niespokojnym. - Przychodzę tu z Martynianem - odezwał się żywiej niż zwykle Mieczysław - ażebyś mi poświadczyła, że nie jestem tym zbrodniarzem, za jakiego mnie głoszą, że cię nie sprzedałem, żem o tym małżeństwie nic nie wiedział. Powiedz mu, jak się to stało, zaświadcz, żem niewinny! Ludzie mnie potępiają. Broń mnie, Ludwiko... jam czysty na sumieniu. - Przysięgam ci tu na tego Chrystusa, którego obraz tu widzisz - przerwała rzucając się naprzeciw Martyniana - że Micio o niczym nie wiedział, że raczej się opierał temu, niż mnie pobudzał. Śmieszże go, znając, posądzać? - A więc cóż cię skłonić mogło? - zapytał chłopak rozogniony widokiem Lusi i surowym jej wejrzeniem. - Może najwięcej to, ażebym na sumieniu nie miała twojego oporu i nieposłuszeństwa matce - odparła Lusia. - Twoje postępowanie spada na nas, ja nie chcę, aby mnie i Micia świat za intrygantów ogłaszał i sądził nikczemnymi niewdzięcznikami! - To okropne! - krzyknął Martynian - i ty tego nie mogłaś zrobić z przyczn, jakimi chcesz mnie odepchnąć. Jestżem tak bardzo winien, że cię kochałem i kocham? I za to... zabijasz mnie wyrzutem! - Przebacz, mój Martynianie, przebacz - ozwała się łagodniej - spełniam ciężki obowiązek. To, com powiedziała, wierz mi, wyrwało mi się w obronie niewinnego brata. Jam chciała sama, tak... przez ambicją, przez łakomstwo, dla odurzenia się, nie wiem... wyjść za tego człowieka, to było moją wolą, tylko moją, a jeśli ma być winą, tylko moją winą... Mieczysław, słuchając, pierwszy raz zrozumiał, iż w tym było coś bardziej dlań ukrytego, zatajonego, niż zrazu widział, uczuł niepokój jakiś i mniej miał za złe bratu, że go zmusił do zastanowienia się nad położeniem. - Ty sama się spotwarzasz, kuzynko - przerwał Martynian - czynisz się tym, czym być nie możesz! Jesteś mi w tej chwili jeszcze mniej zrozumiałą, niż sądziłem cię tu idąc. Ale, na Boga, zastanów się, co czynisz... to małżeństwo oburza wszystkich, ono jeszcze nie jest spełnione, czas się cofnąć... to przepaść, ten człowiek... Ludwika podniosła rękę do góry, zasłaniając się i grożąc. - Ani słowa - rzekła - przyrzekłam, rzecz jest spełniona. Jakimkolwiek jest ten człowiek, noszę pierścionek jego, zaręczona, narzeczona, płakać nie chcę i nie mogę. Przeszłość jego do mnie nie należy, przyszłością Bóg rozrządza... Bądź zdrów. Chciał jeszcze Martynian mówić, gdy Lusia wybiegła do swego pokoju i drzwi za sobą zamknęła. Dwaj bracia zostali oniemieli i prawie równo obaj niespokojni. Micio czuł się obowiązanym bliżej poznać tego, któremu siostrę miał powierzyć. - Idź - rzekł do Martyniana - zostaw mnie staraniom o Ludwiki los, bądź pewien, że potrafię spełnić obowiązki opiekuna. - Ja mam także obowiązki krwi i serca i tych się zaprzeć nie potrafię. Tak się rozstali, lecz znać było z pożegnania kuzyna, iż na tym nie myślał zakończyć. - Jedź do Uferta - rzekł - wymagam tego... zwłoka lub obojętność byłaby występkiem. Domagam się tego - powtórzył - w imię dawnej przyjaźni, pokrewieństwa i twego przywiązania do siostry. Staraj się przynajmniej dobadać prawdy. Na przedmieściu Snipiskim, w domu starym i znać z jakiegoś szczątka murów przerobionym, niepozornym i odartym, mieszkał ów pan Damazy Ufert, który był ciotecznym bratem dra Variusa. Obaj oni, jak nazwiska dowodziły, pochodzili z rodziny niemieckiej kolonistów i rodzili się z dwóch sióstr, córek zamożnego dosyć piekarza w Wielkiej ulicy. W ostatnich czasach z tego pochodzenia cudzoziemskiego zostało tylko nazwisko, familie bowiem, połączywszy się z miejscowymi, dawniejszymi osadnikami tutejszymi, uważały się i były obyczajem do mieszkańców zbliżone. Varius, syn felczera, za młodu przez niego przeznaczonym był do zawodu lekarskiego. Ojciec go nawet wprzódy wdrażał w praktykę, niżeli mógł rozpocząć teorią studiować. Stary Varius zmarł, gdy chłopak już świetnie i szczęśliwie rozpoczął akademickie kursa. Jedynak u matki, wyemancypowany za wczasu, poszedł o własnych siłach. Ufert, cioteczny jego brat, był synem stolarza, któremu się nie szczęściło i który złą dolę swoją przekazał dzieciom. Ojciec w początkach sposobił go do innego zawodu, oddawał do szkół, kazał rozpocząć nauki w uniwersytecie, lecz się to przerwało z jego śmiercią, gdy młody Ufert zmuszony został dla siebie i dla matki na chleb pracować. Objął po ojcu warsztat. Nie bardzo mu rękodzieło smakowało, lecz nie miał do wyboru nic, z tego jeszcze jakkolwiek żyć było można, nauka wymagała dłuższych nakładów, na które zdobyć się nie mogła matka. Ufert więc wrócił do rzemiosła i ze stolarstwa przeszedł do wyrobu fortepianów, który mu dawał jakiś zarobek, nie miał z czym zwiedzić znaczniejszych fabryk i uczyć się prawidłowo, zgadywał, dochodził, czytał, a to, co umiał, winien był samemu sobie. Męczył się, nie mając kapitału, walczył z długami i po śmierci matki, zostawszy sam, klepał tę biedę, więcej dogadzając jakiejś fantazji, niż na powodzenie rachując. Człowiek był rozumny, jak mówiono, uczciwy i skrupulatny aż do przesady, dziwak trochę i jako samouk zdolny, ciągle marzący o wynalazkach, których praktyka nigdy nie potwierdzała. Udoskonalał coś, wynajdywał, zapalał się, zapożyczał, wykonywał, zawodził i wracał znowu do inwencyj wielce obiecujących, na których nowego miał doznać rozczarowania. To go wszakże przy życiu trzymało, to stanowiło cel i zajęcie. Ufert, niemłody człek, słynął więcej ze swoich dziwactw niż z fortepianów, żył z kamieniczki, którą mu po ojcu udało się zatrzymać, a na której miał długi, i z reperacyj starych klepadeł, bo nowe mu się nie szczęściły. Był marzycielem, czytał i myślał wiele, dochodził, kombinował, zresztą mało dla siebie potrzebował i choć czasem cierpiał niedostatek, znosił go bez szemrania. Parę razy pono w życiu udawał się o znaczniejszą pomoc do ciotecznego brata, dra Variusa, ale ten go z niczym odprawił. Od lat kilkunastu podobno nie widywali się już wcale, stosunki arystokratyczne doktora oddalały go od ubogiej rodziny, a ta się nie chciała cisnąć do niego. Domek Uferta bardzo biedną miał postać, był piętrowy, miał i ogródka kawał, lecz wszystko to razem czuć było nadchodzącą ruiną. Drzwi i okna stare, połatane, mury okopcone, dach plamisty i odarty, płoty nędzne smutne robiły wrażenie. Ufert był nieżonaty, on i siostra starsza od niego całą stanowili rodzinę. Dół kamienicy zajmowały warsztaty, na pierwszym piętrze połowa mieszkań była nimi zajęta, pół służyło gospodarzowi i siostrze, pannie Tekli. Dokoła schły deski, leżały kłody, widać było kupy trzasek i śmiecia. Sień także zajmowały wpółobrobione sprzęty, deski i drzewo. Z trudnością się przecisnąwszy przez zawaloną nimi drożynę zabłoconą, Mieczysław zapytał na dole o Uferta i odebrał odpowiedź, że ma go szukać na górze. Wschody odpowiadały zapuszczeniem domowi. W izbie szerokiej, w której pełno było wiórów, a zapach karuku z tytuniem przykrą do oddychania atmosferę stanowił, znalazł przychodzący mężczyznę łysego, małego wzrostu, w watowanym perkalowym tołubku, z fajką w zębach, rozmyślającego nad deską, na której linie kreślił i cyrklem coś rozmierzał. Twarz jego spokojna, blada, oczy siwe, usta wklęsłe miały wyraz zamyślony i zobojętniały. Marszczki mnogie krzyżowały się na policzkach, czole i brodzie, fałdując dziwacznie i zarysowując jakby hieroglify przeszłości historią zawierające. Znać było, że człowiek ten wiele myślał, cierpiał, walczył i przyszedł do tego momentu życia, w którym to wszystko drobnym mu się wydawało. Twarz była rozumna a wystygła. Obok niego stał mały chłopak, ciekawie śledząc robotę majstra. Usłyszawszy otwierające się drzwi, Ufert obrócił głowę, zmrużył oczy, popatrzył, z wolna cyrkiel złożył i postąpił grzecznie ku nieznajomemu. - Przepraszam pana, wszak pan Damazy Ufert? - rzekł Mieczysław. - Tak jest, tak, do usług. Wyrazy te wymówił głosem miłym i harmonijnym. - Czybym pana nie mógł prosić o chwilę rozmowy na osobności w poufnym interesie? - Służę panu - odparł Ufert - pójdziemy do mojej izby, tam będziemy sami. Siostra moja wyszła do miasta, czeladź na dole. To mówiąc, przez korytarz przeprowadził gościa do pokoju naprzeciw, bardzo skromnie przybranego. Po ścianach były półki z książkami. Sprzęt ubogi, przy oknie biurko do pisania. Jedna sofka perkalem pokryta i kilka krzeseł stało przy ścianach, w pośrodku duży stół okrągły, który i do jedzenia znać służył, bo był w części pokryty czerwoną starą serwetą. - Siadaj pan - rzekł Ufert - lecz z kimże mam honor? - Zaraz to panu objaśnię - począł Mieczysław. - Jestem Mieczysław Ordęski, niedawno ukończyłem medycynę. Siostra moja, której cioteczny brat pański, dr Varius, się oświadczył, przyjęła go i ma wyjść za mąż. Od kilku dni przestraszono mnie tak dziwnymi a zapewne fałszywymi o nim plotkami, że znając pana z odgłosu, postanowiłem udać się do niego. Varius jest jego bliskim krewnym. Znasz go pan, możesz mi sumiennie powiedzieć. - Jedno tylko powiedzieć panu sumiennie mogę - przerwał Ufert spokojnym, jasnym głosem - jedno, abyście się, póki czas, wycofali! Mieczysław umilkł, stary popatrzył na niego. - Ja się tam w jego sprawy nie mieszam, lecz gdy kto, jak pan, przychodzi do mnie i pyta mnie, żądając sumiennej odpowiedzi, nie mogę zmilczeć. Varius, człek wzięty, rozumny, bogaty, wykrzesany wśród ludzi, gęba dobra, podobać się może, choć stary... ale Boże uchowaj zdać się na jego łaskę i niełaskę, a zostać mu żoną!... - Przestraszasz mnie pan... - Pytałeś, odpowiadam zawsze, o cokolwiek mnie kto pyta, wedle sumienia, nie patrząc na skutki, nawet gdy idzie o brata. Ale - dodał - my tam braćmi dawno być przestaliśmy. Bóg z nim! Ja jestem prosty człowiek, a on... - rozśmiał się - a on troszkę krzywy. - Zna pana całe miasto jako bardzo poczciwego i zacnego człowieka, panie Ufert, dlatego z ufnością doń przychodzę. - Mnie w istocie znają jako niezłego człeka, a wielkiego dziwaka - mówił Ufert - dziwactwo jednak moje nie idzie tak daleko, bym kłamał, bym namiętnie sądził lub to mówił, o czym spełna nie wiem. Zaufajże mi pan, a jeśli możecie, dajcie Variusowi pokój. Mieczysław zamilkł smutno. - Tam gdzie idzie o los biednej kobiety - mówił stolarz - niepoczciwością byłoby co taić. Posłuchaj mnie, osądzisz sam, będę mówił świętą prawdę. Znam go od dzieciństwa. Matki nasze rodzone były. Ojciec Variusa, felczer, zawczasu go na lekarza sposobił, już w dzieciństwie i wielki rozum, i nadzwyczajny w nim egoizm znać było. Uczył się doskonale... ano, na żywych psach doświadczenia robił, śmiejąc się, a gdy który piszczał przed nim, to sercu zdawało się robić przyjemność. Została mu matka, nie był ci dla niej złym, lecz synem też nie był... prócz siebie nie umiał kochać nikogo. Gdy mu co na drodze zawadzało, bez litości sprzątał, gdy mu czego było potrzeba, bez zastanowienia zdobywał, choćby z krzywdą i przykrością cudzą. Nigdy dla nikogo nie zrobił nic, wszystka myśl jego była dobić się, wydobyć z tłumu, urosnąć. Miał głowę po temu, pracował ogromnie, obchodził się małym, na zimnej krwi mu nie zbywało, toteż poszedł zaraz górą i gdy myśmy stękali w dole, nie mogąc się z biedy wydostać, on już był niezależnym. Masz tu pan całe jego życie w kilku słowach, reszta to tylko anegdoty. Nie żenił się nigdy, a łotrował bez ustanku, że się za to do kryminału nie dostał, szczególnemu winien szczęściu, a może i temu, że o doktora lepszego nadeń trudno. Przyjdzie, popatrzy i powie mało nie godzinę, w której chory ma umrzeć lub ozdrowieć. Wszystko mu Pan Bóg dał, bo i układność wielką, i słodką powierzchowność, i dar podobania się, i zimną krew... tylko sumienia wcale nic. Co familij nagubił, nie zliczę. Gdzie się jako przyjaciel wcisnął, prawie jako zdrajca uciekać musiał. Sam znałem nieszczęśliwych kilka ubogich dziewcząt, które złudził obietnicami ożenienia, a potem porzucił. Mężów z żonami różnić, domy niesławić, intrygi siać, posługiwać się niepoczciwymi pomocnikami, to u niego były codzienne sprawy. Ale dziś już postarzał i została mu była jedna pułkownikowa, a i z tą, słyszę, wczoraj miał zerwać, a dziś pono już umarła i powiadają, że on jej lekarstwo przepisał. Ruszył ramionami. - Dobre jej tam dać musiał lekarstwo - dodał, smutnie się uśmiechając - dla niego co bezkarne, wszystko możliwe. - A! zlituj się pan, toć strasznie go i nielitościwie malujesz, taki człowiek nie uszedłby sprawiedliwości - zawołał Mieczysław. - Właśnie taki człowiek może broić, bo wie, gdzie i na czym złapać go mogą - mówił Ufert - ma on sposoby na wszystko, a o ludzkie języki dawno nie dba. - To okropne! - przerwał młody doktór. - Tak, to okropne - potwierdził Ufert - ale chciałeś pan prawdy i miałeś prawo jej wymagać. Zlituj się nad siostrą, a nie wydawaj jej w ręce tego zbójcy. My - mówił dalej - znamy się od dziecka, natura zimna i namiętna, samolub, wyrachowany... Wszystkie role odegrać potrafi, a że mu na rozumie i talencie nie zbywa, każdego obałamucić i zwieść umie. - Pan znasz historią pułkownikowej? - A któż jej tu nie zna? - rzekł Ufert. - Miała męża i dwoje dzieci, nieszczęście chciało, by zachorowała, wezwano go do niej, zaczął bywać. Piękną była i podobała mu się. Potrafił w domu stać się niezbędnym, umiał się zalecić, udał zakochanego. Męża za długi czas nie było w domu, korzystał z tego. Po powrocie jego otworzono mu oczy... trzeba się było rozstać. Zabrał dzieci, pułkownikowa została sama. Dr Varius miał się z nią żenić, lecz zwłóczył długie lata, a w końcu zdradził jak zwykle. Kobieta była gwałtowna, prędka i obawa skandalu trzymała go przy niej jeszcze. To przecie jedna z wielu jego historyj, może najmniej strasznych i tragicznych, nie pytaj pan o inne, ja sobie ust walać nimi nie chcę, pan uszy masz zbyt młode i czyste, by je się nimi kalać godziło. Dosyć. Milczał Mieczysław słuchając. - A jednak - rzekł - ten człowiek... ten człowiek był dla mnie dobroczyńcą. - Przez rachubę - dodał Ufert - bardzo wierzę ani mnie to dziwi. To rzekłszy, strząsnął rękami i wzdrygnął się. - Widzisz pan - kończył - jestem ubogim człowiekiem, żyję z pracy, często suchym prawie chleba kawałkiem, a jednak nie zbliżyłbym się do niego za wszystkie jego skarby, brudny jest! Brat ci to mój, ale mi wstyd przyznać się do niego! - Szanowny panie - przerwał Mieczysław - mnie się to wszystko w głowie pomieścić nie może. Masz urazę jakąś w sercu i ta chyba mówi, mimo woli twej, przez usta. Ufert wlepił oczy w młodzieńca. - Mogłoby to być, ale nie jest. Za młodszych lat, gdy go mniej znałem, kilka razy udałem się do niego o pomoc, to prawda, odmówił mi, wyznaję, lecz mnie to nie odepchnęło. Byłbym mu bratem, gdyby wart był mieć brata, ale on nigdy rodziny mieć nie może, bo serce ma zamknięte i wyschłe. Takim był dla starej matki, jak dla nas wszystkich. Niech mu Bóg nie pamięta. Ja urazy nie mam, ale się nim brzydzę jak brudem. Mieczysław wstał, gdyż nie wiedział, co odpowiedzieć, a ten jaskrawy obraz, tak prostodusznie opowiedziany, boleśnie wpił mu się w duszę - chciał pożegnać Uferta. - Czekaj pan - zawołał gospodarz - nie śpiesz, pomówimy. Jesteście ubodzy? - Jesteśmy sieroty i ubodzy - mówił Mieczysław - ja jednak jestem już doktorem i chleb spodziewam się mieć w ręku. - Doktorem jesteś? ha! to źle - odparł Ufert - jeśli się poróżnisz z nim, znajdzie środek szkodzenia ci, a nieubłagany jest. Jakżeś się z nim poznał? - Na ławie uniwersyteckiej. - A siostra? - Widział ją u mnie. Stolarz umilkł, chmurne czoło spuścił i dumał. - Daliście mu słowo? - Siostra, nie wiedząc o niczym, bo jakże kobieta dowiedzieć się coś podobnego mogła. Obcy tu byliśmy, wychowaliśmy się na wsi. - I nikt was nie ostrzegł? - mówił Ufert - to dziwne! A on tak się maskował? Któż dziś waćpana przysłał tutaj? - Powiedziano mi, żeś pan jego krewnym. - Na nieszczęście! Wolałbym nim nie być! - westchnął Ufert - a cóż powiedziano wam o starym, głupim Ufercie? hę? - Że jest człowiek zacny i prawdomówny. - Że złe fortepiany klei, w książkach się grzebie i filozofuje, gdy się powinien stolarszczyzną zajmować, nieprawdaż? Wszystko by to była prawda. Hm - dodał - źle was tu posłano do mnie. Znaleźliście dziwaka, ludziom i wam zda się, że jako brat ubogi do bogatego brata muszę mieć nienawiść, jako dziwoląg, mogę być uprzedzony, więc, com powiedział, to sobie powoli inaczej wytłumaczycie. Ale pójdźcie po ludziach, pytajcie, rozsłuchujcie się... Sumienie mi tak mówić każe, sumienie. Często mi brak i drzewa, i grosza, ale sumienie mam. Tyle mi Pan Bóg dał. Nie było się dopytywać co więcej. Mieczysław ścisnął jego rękę. - Dziękuję wam - rzekł. - Smutna posługa! - szepnął Ufert - wolałbym pocieszyć, niż zasmucić. Idźcie z Bogiem, a siostry mu nie dawajcie, wydalibyście ją na zgubę... Z dźwięczącymi jeszcze wyrazami starego Uferta w uszach wyszedł Mieczysław, wracając do domu z obawą rozmowy z siostrą, niepewien, jak ma postąpić. Nie rozumiał Ludwiki, wytłumaczyć sobie i jej nie mógł, czuł, że powtórzyć jej tego, co słyszał, nie potrafi, postanowił więc zwrócić się ku Serafinie, czując, że ona mu pomocą być może - ku jej więc domowi zawrócił, rachując, że może ją samą zastanie. W istocie znalazł nad książką. Przywitała go jakby zmięszana nieco przybyciem jego niespodzianym. - Przeszkadzam może? - spytał. - Pan, nigdy! - zawołała - rada jemu jestem zawsze, za rzadko się widujemy. - O! tym razem nie wiem, czy mi pani będziesz rada - rzekł Mieczysław - przychodzę się dzielić utrapieniem wielkim. Wracam z wycieczki, szukałem wiadomości bliższych o Variusie, zgodnie wszyscy mówią o nim... szkaradny. Nie wiem, co począć. To, co głoszą, zdaje się być prawdą. - Jest prawdą niestety! - przerwała Serafina - nie rozumiem Lusi. Mówiłam jej to wszystko, nawet historią pułkownikowej, która tak dziwnie nagle dziś umarła po lekarstwie dra Variusa, nic to nie pomogło. Odpowiedziała mi: - Wyznasz, pani, że kto słowo raz dał, bądź co bądź dotrzymać go musi. Oparłam się temu, mówiąc, że słowo było dane w niewiadomości istotnego charakteru człowieka, na to odparła, że winna była wprzód wiedzieć, z kim ma do czynienia, a jeśli się pośpieszyła nierozważnie, pokutować za to musi. To są sofizmata, jakiś inny powód ją skłania. - Chęć pozbycia się Martyniana? - zapytał Mieczysław. - Nie wiem, tajemnica to jakaś, a że ma Lusia wiele charakteru i energii, trudno ją będzie przemóc i przekonać. - Co za rola dla mnie! - szepnął Mieczysław. Zamyślony stał tak jeszcze przy stole, nie składając kapelusza, gdy wdowa zwróciła się ku niemu. - Czekaj pan, nie odchodź - rzekła - za chwilę zobaczysz tu starą znajomą, dobrą przyjaciółkę lat dziecinnych. - Kogo? - nie domyślając się zapytał doktór. - A! czyżbyś pan nie odgadł? - rzekła Serafina - oczekuję właśnie na Adolfinę Dramińską, młodą mężatkę, która tu z mężem razem przed godziną przybyła. Tylko co jej nie widać. - Jest to właśnie powód, dla którego, nie chcąc paniom zawadzać, co prędzej oddalić się muszę. Lusia jest sama, trzeba mi z nią pomówić. Wrócę później. - Wrócisz pan? - Z Lusią, jeżeli ona wyjść będzie mogła. To mówiąc, skłonił się i ukrywając, jak umiał, wzruszenie swoje, śpieszył ku drzwiom, gdy w progu krzyk się dał słyszeć... Spotkał się właśnie z wchodzącą Adolfiną. Była sama, mąż bowiem został jeszcze nie ubrany w gospodzie. Micio poznał ją, lecz sercem bardziej niż oczyma, tak była wychudłą i zmizerniałą. Piękne jej rysy, świeżością niegdyś i młodością jaśniejące, nabrały chorobliwego wyrazu, czoło miała zmarszczone, oczy niebieskie wpadły głęboko, białą płeć okryła żółtość, która obleka smutek. Dziwnym wyrazem, jakimś dzikim, bolesnym śmiały się usta blade. Zobaczywszy Mieczysława, zarumieniła się i pomieszała, z żywością podając mu rękę. - Poznałeś mnie pan? - spytała. - Dlaczego i jak bym nie poznał? - Bom zestarzała! - westchnęła usiłując się uśmiechnąć - nieprawdaż? a pan? pan także zbledniałeś mi jakoś. Jak to! uciekasz? schodzimy się tylko w progu? Kiedyż zobaczymy? - Chciałam go dla was zatrzymać, ale śpieszy do Lusi. - Czy ucieka ode mnie? - rozśmiała się Adolfina. Mieczysław stał skłopotany. Oczy się ich spotkały ciekawie, chcąc wniknąć w głębię duszy. Doktór zatrzymał się chwilę. - Pani doprawdy źle wyglądasz - rzekł - mówię to jako młody lekarz. - A! to ze zbytku szczęścia - rozśmiała się Adolfina - poczciwy Dramiński tak mnie kocha i pieści, że mnie tym zamęczył i znękał. Myślałam, że już po ojcu nikt nie potrafi bardziej dziecka rozpieścić, omyliłam się! Popatrzyła na Serafinę i Micia. - Ale bo i państwo oboje, od czasu jakeśmy się nie widzieli, nie lepiej mi wyglądacie. Smutek na czołach, w oczach tęsknota. Pani Serafina chmurna, pan doktór zadumany. Porzuciłam was inaczej, spodziewałam się zastać... szczęśliwszymi. Poglądała tak na oboje, że Serafina tym się zmieszała. - Ja zestarzałam jeszcze bardziej, choć już i tak byłam stara - zawołała przymuszając się do wesołości - to nic dziwnego, a pan doktór tak się zmęczył tą doktoryzacją. Może też - dodała - miał jeszcze i inne troski. - A gdzie Lusia? - spytała Adolfina - nie ma jej tu? - Ludwika została w domu i właśnie do niej i dla niej śpieszyć muszę - dodał żegnając się Micio, rad, że od oczów przenikliwych Adolfiny odbieży i skryje wzruszenie. Potrzeba było męskiej w istocie wytrwałości, której Mieczysław nabierał hartując się niedolą swoją, aby przenieść wszystko, co mu przeznaczenie zsyłało. Na jego młode lata ciężaru tego było nad siły prawie - zaledwie jeden z siebie zrzucił, już drugi przychodził, nie dając mu życia skosztować i odetchnąć. Od kilku lat w ciągłym żył ogniu i troskach o siebie, o siostrę, o stosunki z ludźmi, z którymi go dziwne okoliczności wiązały. W tej sierocej doli jego było w istocie coś fatalnego, jakby umyślnie ręka niewidoczna pociski rzucała. Mieczysław, wychodząc, zadumał się o sobie - robił rachunek sumienia i szukał winy własnej, a znaleźć jej nie mógł. Szedł za obowiązkiem, walczył z sercem, bronił się słabości, unikał poniżenia, do poświęceń był gotów - wszystko to nie mogło losu rozbroić. Zdawało się, iż z ukończeniem nauk rozpocznie nowe życie, a rozpoczął tylko nowe pasmo zawikłań. Obchodził go teraz najwięcej los siostry, co począć było? Powiedzieć jej wszystko czy zataić? Szedł z tymi myślami do domu, nie śpiesząc, bo wiedział, co go tam czekało. W progu spotkał Orchowską, która z tajemniczą miną oznajmiła mu, że dr Varius czekał na niego w saloniku. W istocie znalazł go tam samego, bo Ludwika nie wyszła. Po twarzy Micia znawca ludzi, stary i doświadczony, poznał od razu, z czym przychodził. Nie zmieszało go to bynajmniej - przywitali się bardzo zimno. - Poproś, kochany doktorze, szanownej siostry swej, żeby wyjść była łaskawa, mamy wiele do pomówienia z sobą. Raz musimy wszelkie wątpliwości usunąć, bo czuję, że je względem mnie mieć musicie, nikt na większe i zuchwalsze nade mnie potwarze wystawionym nie był. Ludwika otworzyła drzwi w tej chwili i weszła, jakby na zawołanie, doktór powitał ją z daleka i siadł na swoim miejscu. - Przyjechałem do pani i jej brata ze spowiedzią, lepiej ją odbyć dobrowonie i dzisiaj niż po niewoli i za późno. Winienem ją pani i jej bratu i dopełnię z ochotą, cięży mi ona. Jeśliście państwo nie słyszeli jeszcze, że jestem zbójcą, uwodzicielem, zdrajcą, ostatnim z ludzi, zakamieniałym zbrodniarzem itd., to posłyszycie lada chwila. Ja już z tymi potwarzami oswojony jestem i obyty, na was one mogą uczynić wrażenie. Potępiony, muszę choć sprobować się bronić. Posłyszycie te zarzuty przeciw mnie z ust ubogiej rodziny mojej, rozsiane między obcymi... wszędzie, chciejcież coś o mym życiu ode mnie posłuchać. Ojciec mój był ubogim felczerem, matka i ojciec nie mieli prawie majątku. Od młodych lat kosztowałem ubóstwa, nauką i pracą własną postanowiłem się z niego wydobyć. Gdy mi ojciec zmarł, poszedłem dalej wyznaczoną przez niego drogą, dnie i noce męczyłem się nad książkami i preparatami. Poszczęściło mi się, wybiłem się z tłumu, zyskałem imię, wziętość, majątek, lecz razem nieprzyjaciół i zazdrosnych. Jedno nie idzie nigdy bez drugiego, tłum niedołęgów, co sam nic nie może, znęca się nad tymi, co mają siłę i rozum lub szczęście. Jest to zwykła kolej rzeczy ludzkich. Im od mniejszego począwszy, wyżej dobił się człowiek, tym go zapalczywiej kamieniami obrzucać będą. Kamienie - to potwarze. Nie ma, której by nie wymyślono na tych, co dosięgli szczytów. Mogę się pochwalić, że mnie ta cześć też spotkała. Jeślim ratował jaką rodzinę od bezcześci, choćby z własnym poświęceniem, występek przypisano mnie, jeśli starałem się zasłonić i pokryć słabość, uczyniono mnie jej współuczestnikiem. Gdziekolwiek stąpiłem, szły za mną domysły, posądzenia i najdziksze fałsze. Śmiałem się z tego, chociaż bolało, nareszcie stwardniała skóra obita - nie czułem. Nauczyłem się pogardzać głupotą ludzką i łatwowiernością, musiałem wyrzec się szczęścia, bo uciekano ode mnie. Wzywano mnie w zrozpaczonych wypadkach jako lekarza, jako człowieka odpychano. Takem posiwiał, samotny, wśród książek, pocieszając się nauką. Jedna z najgłośniejszych przygód, którą zapewne i do państwa szturmować będą, jeśli już o niej nie wiecie, jest historia pułkownikowej K. Do domu tych państwa przed wielu laty wezwany byłem jako lekarz. Zastałem panią zdenerwowaną, rozdrażnioną, chorą, płaczącą, słowem, w stanie takim, że w istocie jak najszybszego wymagała ratunku. Choroby tam właściwie nie było, stan duszy oddziaływał na ciało, ciało nękało ducha, wyrobiło się z tego coś niepokonanego, groźnego, na co podziałać było trudno, nie wiedząc, czy ducha uspokoić, czy ciało leczyć wprzódy. Za drugimi czy trzecimi odwiedzinami pułkownikowa przy badaniu wyznała mi, że była najnieszczęśliwszą w świecie, że mąż jej był tyranem, że prowadził życie rozwiązłe, grał w karty dnie i noce, utrzymywał stosunki jawne z osobami najzepsutszymi, trwonił majątek dzieci i męczył ją obejściem grubiańskim. Na to wszystko składała dowody, świadczyła się ludźmi i mogłem się przekonać, dowiadując w mieście, iż tak było w istocie. Kobieta była do rozpaczy przyprowadzona, mąż zupełnie obojętny. Starałem się zbliżyć ich, pojednać, lecz pułkownik jako człowiek zepsuty i podejrzliwy, wziął moje opiekowanie się żoną za oznakę porozumienia z nią. Wywiązywały się stąd sceny, a że pułkownik rad się był pozbyć żony, użył pozorów tych, aby z nią zerwać. Odebrano jej dzieci, biedna kobieta, wpółoszalała, chora, znalazła się osamotniona i bliska obłąkania. Rodzina jej słyszeć o niej nie chciała, opuścili ją wszyscy, chwyciła się mnie jako opiekuna, jako obrońcy. Nie mogłem jej odepchnąć. Potwarz znalazła w tym potwierdzenie mojej intrygi i zdrady. Pułkownikowa w tym stanie zbolałym sama uroiła też sobie, że się wyda za mnie i że ja kochać ją muszę. Myśl ta przyszła jej w kilka lat, razem prawie z początkami manii, którą wszyscy lekarze, oprócz mnie, uznali i poświadczyli. Taki był mój stosunek z pułkownikową, wiele trosk za trochę współczucia i litości. Z każdym rokiem ta id~ee fixe wydania się za mnie zwiększała się, rosła, stawała gwałtowniejszą, unikałem jej, robiła mi sceny, kompromitowała mnie i siebie. Nie miałem spokoju, lecz wytrwałem do końca, nie śmiejąc obejściem się surowszym zwiększyć jej choroby. Ktoś jej doniósł usłużnie o tym, że ja się żenię, zrobiła mi scenę okrutną w obliczu całego miasta, tak że w końcu musiałem, widząc ją w furii, wezwać pomocy innych lekarzy. Odwieziono ją do domu, gdzie symptomata obłąkania i szału zwiększyły się jeszcze do tego stopnia, żeśMy musieli użyć najsilniejszych środków, aby je uśmierzyć. Było nas trzech lekarzy przy niej. Siedziałem do rana, pułkownikowa umarła, dziś w mieście powiedzą wam, że ja ją otrułem. - Tak - kończył spokojnie dr Varius - jest to losem ludzi idących śmiało swoją drogą, że muszą i robaki deptać, i ślimaki potrącać, i węże gnieść, i od wężów być kąsanymi. To moja historia w skróceniu, treść jej raczej. Chciałem wam ją opowiedzieć sam, abyście się państwo nie przerazili, słysząc ją z ust obcych. Cóż pani na to? - spytał Varius. Ludwika siedziała wyprostowana, blada, milcząca, Mieczysław nie tracił słowa jednego, znać było, że go Varius przekonał, że dla niego się oczyścił, że mu uwierzył zupełnie. Szlachetne charaktery zawsze rychlej wierzą dobremu niż złemu, poświęceniu prędzej niż podłości. W milczeniu Micio podał mu rękę. Lusia uśmiechnęła się wymuszonym śmiechem. Od dwóch dni była jakby skostniałą, bez uczucia, świadkiem życia, a nie żywą istotą - zamarło w niej wszystko. Poruszała się i mówiła, często nie rozumiejąc dobrze, o co ją pytano. Mieczysław po kilkakroć musiał jej powtarzać jedno, nim zyskał przytomną odpowiedź. Był to stan odrętwienia, w którym tylko wola silna pozostała, poruszając istotą jakby nie należącą do świata. Zostawszy sama, szła się modlić albo stawała w oknie, zapatrzyła się na dachy domów, na szare niebo, na ściany kamienic i nie widząc nic, nieporuszona godzinami, skamieniała tak, czekała, aż ją szelest jakiś obudzi. Taką była w ciągu opowiadania dra Variusa, zdając się nie rozumieć nawet tego, co prawił, i nie wiedzieć, o kim to mówił. Gdy skończył, uśmiechnęła się. Spojrzał na nią, nie okazała najmniejszego wzruszenia. Ręka, którą mu podał Micio, uśmiech Lusi uspokoiły go znać zupełnie - przemówił coś jeszcze z goryczą o ludziach i zaklął brata i siostrę, aby ślub został przyśpieszony. Nie mówiono nic przeciwko temu. Lusia na wszystko odpowiadała: - Dobrze! Mieczysława to jedno trwożyło, że ją widział zmienioną, przypominał sobie, że taką była często przy cioci Babińskiej, i to go pocieszało tylko, że stan ten był przechodni, że mogła w istocie być onieśmieloną, jak każda młoda osoba w progu nowego losu. Uściskał ją czule po wyjściu doktora, który ślub chciał mieć za indultem w przyszłym już tygodniu, bez świadków, przy zamkniętych drzwiach, w ustronnym kościele, na co się zgadzano. - Lusiu - rzekł całując ją w czoło - wiesz, kto przyjechał? to cię może rozerwie. Jest Adolfina. W pierwszej chwili Ludwika tak była pogrążoną w myślach, że zdawała nie przypominać sobie, kto była Adolfina, potem spojrzała na Micia i odezwała się: - Z mężem? - Tak, z mężem. - Widziałeś go? - Nie - dodał Mieczysław - ja mam bardzo wiele do czynienia, ale ty, dziecko moje, pojedziesz może się z nią zobaczyć u pani Serafiny. Lusia potrząsnęła głową. - Jak każesz? - Życzysz sobie? - Nie wiem, jestem zmęczona! taka zmęczona, tak mnie wszystko męczy... - Ale to cię rozerwie. - Sądzisz? chcesz? - spytała znowu. - Ja ciebie się pytam. - Ja nic teraz nie wiem - posępnie rzekła Ludwika padając na krzesło. Mieczysław, strwożony nieco, już jako lekarz musiał radzić rozrywkę. - Trzeba, żebyś jechała - odezwał się. - A ty? - Ja... mam robotę, zostanę! - odpowiedział spuszczając oczy. - Jedź, jedź. Ludwika posłuszna poszła po kapelusz i chustkę, pożegnała brata milcząc, zawołała Orchowską i znikła. U pani Serafiny czekano na nich, gospodyni była trochę zdziwiona, widząc wchodzącą Lusię samą tylko. - No... a doktor? - Został dla bardzo pilnej roboty. Serafina ruszyła ramionami zniecierpliwiona nieco, Adolfina pobladła, ale pobiegła uściskać Ludwikę. W tym uścisku przyjaciółki lat dziecinnych - o cudo - Lusia jakby kwiat zwiędły, który rosa odwilży, odżyła nieco, wytrysł rumieniec, zjawił się uśmiech, oczy patrzyły wzrokiem, który widzi. Rozpłakała się ściskając Adolfinę, spojrzała jej w twarz żółtą i zbledniałą. O kilka kroków siedział pan Dramiński, mąż, którego zaraz zaprezentowała Lusi, poczciwa postać człowieka, który swobodnie urósł do rozmiarów normalnych, rozwinął się, jak Bóg przykazał, utył, kwitł i był dla wszystkich dobry, jak dla niego doskonałym było życie. Na twarzy tej pulchnej, nieco rozlanej, nic nie mówiącej widać tylko było zadowolenie wegetacji, której się dobrze powodzi i która o reszcie świata nic wiedzieć nie chce, będąc przekonaną, iż całemu tak być musi, jak jej. Stworzenie było widocznie dobre, ale tylko stworzenie - tej iskry, co z istoty ziemskiej czyni hybryda zrodzonego z ziemi i nieba, nie znalazłeś śladu w panu Dramińskim. Śmiał się zadowolony z siebie i z tego, co go otaczało, jakby nie widział nic a nic. W uścisku przypominającym im lata dziecięcych przechadzek dwie przyjaciółki odbiegły od Serafiny i Dramińskiego. Same nie wiedziały, jak znalazły się w gabinecie gospodyni domu i padły na kanapkę płacząc obie, całując się po rękach, ciesząc a patrząc sobie w oczy. - Lusiu droga! - Dolciu kochana! - Powiedz mi, jak ci jest! - Tyś szczęśliwa? Obie zamilkły. Adolfina pociągnęła ją do okna. - Niech ci się przypatrzę, jak wyglądasz, biedne dziecko, zmizerniałaś, pobladłaś, a ja! patrz... do czegom ja podobna, do niedojrzałej cytryny, nieprawdaż? Taka jestem nieszczęśliwa! - Uśmiechnęła się gorzko i poprawiła natychmiast. - Bluźnię, Dramiński jest najpoczciwszym w świecie mężem. Pan Bóg nawet na to go stworzył, aby nim był, ślepym, głuchym, ciężkim, pełnym zaufania i niewyczerpanej cierpliwości. Ale cóż się z wami dzieje, moja droga - dodała żywo - co z Mieczysławem? Jakże? Do tej pory nie oświadczył się tej dobrej Serafinie, która przysięgam, że go kocha, i którą on kochać musi. - A! ja nic nie rozumiem, nie wiem - szepnęła Lusia. - Oboje smutni, czuli i zawsze dla siebie jedni. Z tego chyba nic nie będzie. Po wyjeździe z Wilna wiesz, jak Micio strasznie chorował, o mało nie umarł. - Wszystko się zmienia, droga moja - poczęła Adolfina - a zawsze coraz na gorsze. To, zdaje się, prawidło życia... jasne poranki, chmurne dni, burzliwe wieczory, noc głucha i ciemna. Ty, ja, Serafina, on, wszyscy, tylko mój poczciwy Dramiński, o! ten ma ten przymiot, że się nie zmienia, burza go opłucze, susza go przypali, wiatry go owieją, zawsze ten sam dobry, nieskończenie dobry człowiek. - Więc jesteś szczęśliwą? - Ja? okrutnie! straszliwie! - rozśmiała się dziko Adolfina. - Ale mów, ty idziesz za mąż za starca, prawda? czy przynajmniej taki dobry, jak mój Dramiński? - O! ja nie wiem... Umilkły, obie łzy miały ciągle w oczach, Adolfina zmieniła ton i zaczęła zniżając głos: - Na coż mam w piersi dławić się pytaniem, którego wymówić nie mogę? Mów mi o Mieczysławie, wiesz, to był mój ideał... ja go tak kochałam, ja go tak kocham jeszcze i powiedz mi, a on żeni się z Serafiną, nieprawdaż? Kocha się? - Mówiłam ci, że ich zrozumieć nie mogę. Mieczysława nade wszystko. Są dni, że tak jest czułym, a potem znowu tak zimnym, a zawsze tak dla niej pełen poszanowania, nie, ja nic nie rozumiem! - Mój Boże, więc on jej może nie kocha? - przerwała Adolfina. - Zaczynam wątpić, czy kiedykolwiek był choć cień tego uczucia. - A z jej strony? - Bóg wie... tam, zdaje się, biło serce, biło, biło, aż straciło siłę, straciwszy nadzieję. - A! to źle! to źle! - przerwała Adolfina - ona go kocha, on może być z nią szczęśliwy, myśmy powinny ich pożenić. - Zlituj się, ale ona bogata, a on... - On ma w sercu miliony! - zawołała Adolfina - on... Zakryła oczy rękoma i rzuciła się na piersi przyjaciółki. Potem nagle wstała, pochwyciła ją za rękę i poprowadziła do salonu. - Mój mąż już się niepokoi! chodźmy... posądzi mnie, żem zemdlała, i przyleci ze szklanką wody... Około godziny czwartej po południu, chociaż daleko jeszcze było do słońca zachodu, chmury tak oblekły niebo i deszcz tak gęsty padać zaczął, iż w ulicach mrok był jak przed nocą. Opustoszały też i rzadko tylko śpiesząca dorożka z obmokłym woźnicą lub powóz z parującymi końmi przesuwał się po bruku, rzadki przechodzień pod parasolem albo narzuconą opończą szukał przejścia suchszego, cisnąć się pod domy. Deszcz, zabierając się na długo, lał strumieniami prostopadłymi, gęsty, równy, spokojny, niebo nabrało tej jednostajnej barwy ołowianej, którą się okrywa przed słotą. Smutno było wśród tej ulewy. Przed kościołem Św. Jana stało wszakże kilka paradnych powozów z rezygnacją konieczności, a z przeciwległych okien poglądali na nie mieszkańcy, czyniąc domysły, co to być mogło, jeśli nie ślub. Ubolewano nad tym nieszczęśliwym weselem, które z powozów miarkując, musiało łączyć osoby wyższego świata, bo dwie karety i poczwórny kocz widać było oprócz dorożek. Kościół zamknięty nic wewnątrz widzieć nie dozwalał, nikt by też w taki deszcz nie zaciekawił się tam zaglądać. Powozy stały już od pół godziny, gdy z ulicy wypadł młody mężczyzna w jednym surducie, bez parasola, nie zdający się czuć ani zważać na słotę. Zbliżył się do drzwi kościelnych, spróbował je otworzyć na próżno i pobiegł szybko szukać innego wnijścia. Było ich w istocie kilka pomniejszych, lecz wszystkie zamknięte. Woźnice na ulewie mieli przynajmniej tę pociechę, że się z biednego dobijającego naśmieli, o czym on wcale nie zdawał się wiedzieć. Przyparty do drzwi kościelnych, nasłuchiwał, co się we wnętrzu działo. Poważne dźwięki organu rozlegały się aż w ulicy. Była to ta pieśń wzywająca Ducha Świętego, która towarzyszy obrzędowi ślubnemu. Nagle ucichło jak w grobie i cisza trwała długo nie przerwana niczym, uroczysta, tajemnicza, prawie straszna... To milczenie wieki dlań trwało, on przynajmniej przeżył i przecierpiał w nim wieki nieprzeczekane, długie, gdy nagle zabrzmiała znowu, lecz inna pieśń - tryumfalna, wesoła, jakby marsz na pole boju z życiem wiodący. Pierwsza była błaganiem pokornym, druga głosem zwycięstwa, poprzedzającym ucztę. Stojący pod drzwiami drgnął, rzucił się, załamał ręce, a woźnice na kozłach siedzący śmiać się zaczęli na głos z tego szaleńca. Śmiech wreszcie tak był donośny, że i jego rozbudził, obejrzał się osłupiałymi oczyma, na których stały krople deszczu czy łzy, któż to odgadnie? W tej samej chwili drzwi otworzyły się we wnętrze i oparty o nie padł głową na marmurową posadzkę. Stało się to właśnie w chwili, gdy pan młody z panią młodą mieli pierwsi próg przestąpić. Szaleniec położył im się biedny na tym życia progu, a co gorzej, rozbił tak głowę, iż krew bryznęła na białą suknię młodej pani. Krzyk się dał słyszeć z kościoła, śmiech od powozów. Mężczyzna już niemłody, który prowadził poślubioną bladą a smutną niewiastę, z lekka wysunął rękę, oddając ją blisko stojącemu mężczyźnie, i szepnął: - Prawdziwe doktorskie szczęście, ot i pacjent gotowy. Schylił się z zimną krwią, podniósł głowę omdlałego, dobył chustkę białą i począł ranę opatrywać, chcąc ją związać. Krew z rozciętej skroni płynęła obficie, rana była szeroka i bolesna. Widok ten prawie o zemdlenie przyprawił młodą panią, lecz siłą jakąś, której może dodał jej stojący przy niej mężczyzna, potrafiła się utrzymać przytomną. Stała tylko jak mur blada, jak liść drżąca. Stary ów, który podniósł rannego, bardzo się nim pilnie zajmował. Zręcznie wargi rany ścisnął i chustką skronie przewiązał. - Bądź co bądź - rzekł - trzeba go w powóz zabrać i zawieźć do nas, to się opatrzy, zalepi i do tygodnia zagoi... Ranny ocucił się z omdlenia, poglądał osowiałym wzrokiem i może by był powtórnie zemdlał, gdyby w tej chwili, oddawszy żonę staremu doktorowi, młody mężczyzna, który ją podtrzymywał, nie pochwycił go i nie uniósł prawie na ręku do nadjeżdżającej dorożki. - Zawieź go do nas - rzekł stary. - Do domu - słabym głosem odezwał się ranny. Był nim nie kto inny, tylko biedny Martynian, który za późno dowiedział się o ślubie Ludwiki, poleciał jak szalony napoić się widokiem tym i tak nieszczęśliwie przypłacił nieprzytomność swoję. Wiózł go do domu Mieczysław. Doktor Varius z najzimniejszą krwią, chociaż go poznał, chciał wziąć do swojego domu, lecz chory zaprotestował i wybłagał na Mieczysławie, aby z nim jechał do jego mieszkania. Wypadek ten jakby nieszczęśliwa wróżba jakaś zrobiła na wszystkich świadkach najsmutniejsze, bolesne wrażenie. Lusia słabła, spoglądając na białą suknię zbroczoną krwią tego, który ją kochał tak nieprzezwyciężoną miłością. Adolfina płakała, Serafina stała niema i drżąca, Orchowska trzęsła się ze strachu prawie obłąkana. Mężczyźni udawali może większą obojętność, ale nawet Dramiński usta zagryzał i głową kręcił. Jeden dr Varius uśmiechał się, starając obrócić to w żart prawie, co mu się nie udawało. Powozy szybkim kłusem zwróciły się wszystkie ku mieszkaniu profesora, który gości miał przyjmować. Oprócz przytomnych w kościele było zaproszonych dostojniejszych kolegów z żonami kilku i parę osób wyższego świata, mających obowiązki dla doktora. Domu dra Variusa poznać nie było można, tak został wyświeżony. Od drzwi samych wazony kwiatów i drzew stroiły wschody aż na górę wysłane kobiercami, przybrane w zwierciadła. Służba w wielkiej liberii szeregiem rozstawiona, kandelabry pełne światła zapalonego za wcześnie, na ostatek muzyka skryta za klombami przyjęła wchodzących gości. W progu pierwszego pokoju, na stoliku pokrytym makatą, w srebrnym półmisku był chleb, sól i cukier wedle dawnego obyczaju, tylko podać go nie było komu. Ciemny a poważny aż do smutku wielki salon profesora całkiem został teraz odświeżony i poweselał w pasach i złocie. Przybory wszystkie były wspaniałe i wielkiego dowodzące smaku, nigdzie przesady i pstrocizny... - Pani tu jesteś gospodynią wszechwładną - odezwał się doktór do żony - lecz ażeby ten dzień nie truło jej przykre wspomnienie tego nieszczęśliwego wypadku, któremu nierozsądny zakrystian winien, bo któż tak drzwi otwiera?... racz pani może zmienić suknię, aby jej ta plama nie raziła. To mówiąc, Varius wprowadził posłuszną żonę przez szereg pokojów do jej osobnej sypialni i gotowalni. Czekały tu dwie służące, doktór szepnął im coś, a sam wyszedł prędko. Lusia padła na maleńką kanapkę stojącą tuż przy drzwiach, a sługi otworzyły ogromne szafy gdańskie pełne sukien i strojów, pytając o rozkazy? - A! co chcecie! - odpowiedziała Lusia. Znaleziono suknię białą atłasową z koronkami, lecz i woal był pobryzgany krwią, i trzewiki w niej zmaczane, trzeba było przemienić wszystko. Gotowe rzeczy jakby zrobione na miarę, bo zapewne też musiały być w ten sposób przygotowane, nie potrzebowały najmniejszej poprawki. Gdy suknię zrzuciła skrwawioną i spojrzała na nią Lusia, łza się jej zakręciła w oku, zwróciła się ku jednej z nieznajomych jej sług, której twarz zdawała się litościwszą. - Moja panienko... proszę tę suknię... to wszystko schować, tak jak zdjęłam... nie prać, nie wyrzucać. Ja proszę bardzo... Panna na znak posłuszeństwa skinęła głową. W tej chwili Adolfina z Serafiną zaczęły się do drzwi dobijać, a znalazłszy Lusię ubraną, powitały ją cichym okrzykiem. - Jakże się to tu cudownie wszystko znalazło? Pałac zaczarowany! - zawołała Adolfina. - Trzeba przyznać, że ten Varius ma i wiele smaku, i o wszystkim pamięta. A co za monarchiczny występ! O! nie dziwuję mu się, na tak kosztowną perłę musiał złotą sprawić oprawą... Ludwika szła nie słysząc i jak nieprzytomna, w oczach jeszcze miała głowę skrwawioną Martyniana i swoją suknię ślubną krwią jego zbryzganą! Gdy po chwili ukazał się Mieczysław powracający z wycieczki, Lusia przywołała go błagającym wzrokiem. - NIc mu nie będzie - rzekł cicho - zostawiłem przy nim dobrego chłopaka, a jutro Paczoski przyjedzie... któż wie? może matka... Nie ma najmniejszego niebezpieczeństwa ani cienia. - Przyznaj pan - szepnęła Adolfina - że to coś tak niezwyczajnego... nawet mój poczciwy Dramiński mało nie zemdlał, a on jak żyje, zdaje mi się, nie miał mdłości prócz od pierwszego cygara. Prześlicznie, ale smutno tego wieczora wyglądała Serafina. Chciała być piękną, pragnęła być młodą, stała się zachwycającą. Nawet ze smutkiem było jej do twarzy. Ubrana w aksamity i koronki z kilku niedostrzeżonymi tu i ówdzie, jak krople rosy rzuconymi brylantami we włosach, których sploty obfite okrywały jej piękną głowę, majestatyczna, poważna, przypominała, jak mówiła Adolfina, Marią Stuart. Zwabiła ona po chwili Mieczysława do siebie i przeszła z nim parę razy po salonie, ścigana oczyma zazdrosnymi Adolfiny. - Ma ch~ere! (fr. moja droga) - szepnął do niej Dramiński - jak im razem do twarzy, para dobrana, oni się pobiorą? hę? jak ci się zdaje? - Tak, pewnie - odpowiedziała żona z dziwnym uśmiechem - pobiorą się i będą... będą, jak my, szczęśliwi. Dramiński aż w rękę ją pocałował. W oczach Serafiny tego wieczora tlał wyraz rozpaczliwej jakiejś odwagi, zdawało się, że powzięła postanowienie, że padł dla niej przez nią samą napisany wyrok jakiś, który miała spełnić niechybnie. - Pan się wybierasz w podróż? - spytała Mieczysława chodząc z nim po salonie. - Tak, pani, za dni kilka. - Bez żalu... po nas? - A! pani... z wielką tęsknotą. - Doprawdy? za kimże? - Za wszystkimi sercu drogimi. - A któż jego sercu drogi? Mieczysław spojrzał na nią, paliła go wzrokiem, od którego spuścił oczy. Wchodzili na próg drugiego pokoju. Serafina ujęła go za rękę. - Panie Mieczysławie... ja chcę, ja muszę z panem mówić długo a prędko... - Kiedy? - Gdyby dziś, ale nie tu. Zdziwiony mocno młody doktór skłonił głowę na znak posłuszeństwa. - Pan stąd pojedziesz, ze mną, do mnie... nawet gdyby godzina była spóźniona, ja z panem dziś mówić muszę... Głos jej drżał, patrzyła mu w oczy. W pokoju byli sami, za nimi tylko gonił pałający wzrok Adolfiny. - Pani droga - rzekł osłabłym głosem Mieczysław - mówmy tu... zaraz... ja jestem na jej rozkazy... Serafina chwyciła jego rękę z jakimś prawie obłąkaniem. - Mieczysławie - zawołała - przywiodłeś mnie do tego, że ja ci się sama oświadczyć muszę, choćbym odrzuconą być miała... Chcesz ręki mojej? Drżała w jego dłoni. Co się z nim stało? co pomyślał... jakie uczucie miotało sercem? któż to odgadnie... Ale ujął rękę podaną i poniósł ją, ściskając, do ust w milczeniu. - Aż do śmierci - szepnął cicho - byłaś mi siostrą, opiekunką, aniołem stróżem, matką sierot... bądź panią moją... Muzyka, która w tej chwili słyszeć się dała, nie dozwoliła w drugim pokoju pochwycić okrzyku, który wydały usta Serafiny... spuściła głowę na piersi Mieczysława i powtórzyła: - Aż do śmierci jam twoja! Nawet na myśl jej nie przyszło, że ktoś mógł widzieć ten ruch, ten uścisk, to zbliżenie ich dwojga, cóż ją obchodziło, choćby patrzył świat cały? Nie dostrzegł też nikt, nawet Adolfina, której serce biło pod suknią przeczuciem dla niej niezrozumiałym, nikt prócz Lusi. Jej oko padło w zdradliwe zwierciadło i ujrzała w nim ten obraz... zadrżała, pobladła, jak cień wysunęła się ku nim, a w chwili gdy Serafina się podnosiła, usłyszała schylającą się ku sobie siostrę i cichy głos: - Bądźcie szczęśliwi? ach? bądźcie szczęśliwi... Wszyscy troje razem weszli na powrót do sali napełniającej się gośćmi. Coś było w twarzy Mieczysława, w obejściu się Serafiny z nim, co ich natychmiast zdradzić musiało. Adolfina popatrzyła, uśmiechnęła się i przechadzając trafiła do Mieczysława, który na chwilę się oddalił od siostry. - To będzie pamiętny dzień dla nas wszystkich - rzekła - dziwnie jesteśmy szczęśliwi, nieprawdaż? Lusia, ja, a dla dopełnienia, zdaje mi się, że nam pan przybędziesz? Kiedy? Mieczysław zdziwiony nie umiał odpowiedzieć. - Nie zapieraj się pan... jam tu czuła, tu! - rzekła wskazując na serce. - Śliczny, cudowny świat, jak się to zawsze na nim składa wybornie, aby człowieka nie popsuć, żeby potem nazbyt go nie żałować... ale to się do pana nie stosuje, pan będziesz szczęśliwy. Truła mu tę chwilę - milczał. - To nie przeszkadza - dodała zrywając nielitościwie liście z wazonów - żeby starzy przyjaciele byli zawsze przyjaciołmi starymi, tego nie może zabronić ani pan Dramiński, ani Serafina. Dusze idą z duszami, a dłonie ciągną dłonie. - Popatrzyła nań z uśmiechem ironicznym. - Jestem bez serca i bez miłosierdzia, ale dziś, dziś mam prawo. Najlepsza przyjaciółka moja odbiera mi najlepszego przyjaciela. - Ten pani zostanie wiernym... - Nie wiem. Ona dziś taka piękna i tak kocha, a ja tak straszna i tak dzisiaj zła jestem. Ale dość - przerwała - dość, bądź zdrów, stary druhu, ja Dramińskiego zawiozę do domu, bo się tu uduszę. Zakręciła się i spojrzała. - A! nie - szepnęła - mój dobry Dramiński nie pójdzie bez wieczerzy, gdzieżbym go miała tak tyranizować. I w tłumie nic już widać, nic słychać nie było, tylko czasem suchy uśmiech Adolfiny, westchnienie połknięte Lusi, oddech przyśpieszony Serafiny, której oczy niespokojnie szukały wszędzie i goniły Mieczysława. Wieczerza była wspaniała, a że męskie towarzystwo przemagało i pod koniec stało się bardzo wesołym, kobiety znikały jedne po drugiej. Lusia uciekła do swego pokoju i zamknęła się w nim modlić, Adolfina, porzuciwszy Dramińskiego, który tego nie spostrzegł, wysunęła się po cichu, Serafina w ostatku, na próżno szukając Mieczysława, odjechała sama, zamyślona, lecz szczęśliwa. Mieczysław zjawił się znowu na sali, ale z tak dziwną, zmienioną, przestraszoną twarzą, tak roztargniony i chmurny, że dr Varius musiał go winem trzeźwić i poił, dopóki jeszcze dziwniejszej, szatańskiej nie wywołał wesołości. Musiał go nawet położyć potem w swoim gabinecie dla spoczynku, aby w deszcz i po nocy do domu nie wracał. Pomimo tej ulewy, która trwała do rana i przeciągnęła się na dzień następny, Adolfina kazała się pakować natychmiast i o brzasku, z panem Dramińskim drzemiącym, wyruszyła z powrotem na wieś. Część druga W mgłach kolebki rozpoczęte, kończące się w grobu mrokach życie - ten dramat - nieodgadniony - dobiega zenitu w chwili, gdy z drugim połączone życiem wiąże łańcuch, z którego ma się nowy żywot odradzać, i coraz inny, i zawsze jednaki. Tu milknie zwykle poemat młodości, zamykają się podwoje, pieśń ucicha, powieść się kończy, czworo ramion brzemię dźwiga - rzeczywistość zastępuje marzenia. Nowa królowa panować chce za drzwiami zamkniętymi... Ideał rozprysnął się o kamienie naddrożne, nie ma śpiewać już o czym, coś szepcze tylko nad grobowcem młodości ten wyrok nie przełamany: - W pocie czoła chleb powszedni! Chleb dla ciała, chleb dla duszy, dla dzisiaj i dla jutra... Lecz czy w istocie w tym dniu wesela promieniste znika zjawisko i oko ma się odwrócić od niego? Nie! dramat i ideały przeobleczone tylko stają się niewidzialne, kroczą dalej. To już nie pochód młodości, zwycięski, ochoczy, śpiewny - ale pielgrzymka żołnierzy, walka i złość bojowników. Tamta część życia szła w wieńcach kwiecistych po złote runa, ta w ciernistym wianku dobija się jałmużny. Więc nie koniec serca dziejom, ale nowym początek. Ludzie ich tykać nie lubią - liczyć po życia gościńcach łachmanów odartych gałęźmi, próżnych sakw rzuconych po noclegach, zaschłych łez wsiąkłych w piaski pustynne... ale tu dopiero życia prolog się uśmiecha wdzięcznie, tu tragedia wyć poczyna, odpadły z ramion skrzydła, po ziemi iść trzeba. * * * Wczorajsze przebrzmiało wesele - cisza. Muzyka wróciła schrypła do domów, goście ponieśli ból głowy, drzwi zaparte, misterium przyszłości za nimi odgrywa się nie dojrzane. Wciśnijmy się przez szpary, rozedrzyjmy zasłony. Garstka ludzi wczorajszych zbudziła się o dniu szarym, jakby między wczora a dziś przespała wiek cały. Mieczysław znalazł się zdziwiony nie w swoim pokoiku z książkami i trupimi głowy, lecz na paradnej sofie doktora, w jakimś gabinecie ciemnym. Przychodząc do życia, wzdrygnął się, powiódł ręką po czole, usta miał spalone, gorzej serce. Pierwszy obraz, który mu stanął przed oczyma, to była Adolfina z zaciśniętymi usty i nabrzmiałymi oczyma zawieszona na jego ramionach w rozpaczliwym pożegnaniu. Nigdy jej tak blisko serca nie czuł, a w sercu takich wyrzutów. Wiedział, że w tej chwili uciekała od niego, zostawiwszy po sobie straszną pamiątkę słów i pierwszych a ostatnich uścisków. Na progu życia nowego, związany słowem, nie należący do siebie, czuł się wiarołomnym. Porwał się z tego improwizowanego łoża i cały dzień wczorajszy przypomniał mu się ze swymi nieuniknionymi następstwy. Swoboda, na którą pracował, stracona, serce, które koił, rozdarte, siostra, której był opiekunem, oddana człowiekowi bez miłości, przyszłość - zagadkowa. Co miał począć z sobą, nie wiedział. Obowiązany był tylko dać szczęście, którego nie miał, a zaspokoić się tym, jakie mu zostawiło przeznaczenie na złotym, mistenie rzeźbionym półmisku... Zerwał się z posłania i chodził długo, zląkł się potem własnych kroków szmeru wśród tej ciszy porannej, wyjrzał oknem, deszcz lał strumieniami, jak wczora, gęstą siatką nieprzejrzaną, która zdawała się chcieć trwać wieki. Z lekka uchylił drzwi, wyszedł. Pusto było wszędzie, wczorajszego wieczora stały ruiny tylko, nigdzie nawet człowieka, zbiegli wszyscy. Drzwi były poroztwierane... nikt go nie wstrzymywał ani widział, płaszcz znalazł zdeptany rzucony w kącie, narzucił go na siebie i ujrzał się w ulicy, bo kamienica ani zamknięta stała otworem. Dokąd iść? do domu? - tęsknić po przeszłości twardej, a słodkiej od dzisiaj... do niej? - której od wczorajszego wieczora zaczął się już lękać... w świat?... czy powrócić na posłanie i utopić troskę we śnie. Wszystkie te myśli przesuwały mu się z kolei, na ostatek rozbita głowa Martynianka, bladego, nieszczęśliwego, który swoją krwią oblał to wesele. Mieczysław powiedział sobie, że tam pójdzie. Na ulicach mało jeszcze przesuwało się zbudzonych, z dala poznał powóz zamknięty Adolfiny, uciekającej z sercem pękniętym i z goryczą na ustach spalonych, cofnął się, aby go nie spotkać, boby jej w oczy spojrzeć nie śmiał, winowajca. Tuż otwarta furtka w bramie prowadziła do Martyniana, w przyciemnionej sieni rozespanych sług para szeptała coś w kątku. Na wschodach nikogo, drzwi i tu były otwarte. W pierwszej izdebce na zestawionych z sobą krzesełkach i podesłanym płaszczu spał Paczoski, jeszcze po podróżnemu ubrany. Zbudził się i zerwał przecierając oczy, a sobą rozsunąwszy krzesła, na pół padł z wielkim stukotem o ziemię. Głos z drugiego pokoju począł go wołać. Razem z Paczoskim weszli do chorego, który leżał z obwiązaną głową. W nogach siedział felczer śpiący na fotelu i przez sen mruczący coś niewyraźnie. Martynian nie spał. Zobaczywszy Mieczysława, wyciągnął doń ręce obie nie mówiąc nic. - Lepiej ci dziś? Potrząsnął głową. Paczoski wtrącił zaraz: - Ale jechać trzeba, jechać musiemy. Cyrulika zabieramy, choćby i doktora, jechać dziś koniecznie. - Lepiej, żebyście się wstrzymali, aż rana nieco się przygoi. - Niepodobieństwo! Pani Babińska chora, lekarze nie robią żadnej nadziei, woła syna, Martynian jechać powinien. - Ciotka chora? - Nie ma co ukrywać, dostała gorączki jakiejś, już dziś czternasty dzień, nie mogliśmy Martyniana odszukać, aż dopiero teraz. Nieustannie dopominała się i upomina o niego, to jej stan pogarsza. Martynian nie ma tu co robić, ale trzebaż było takiego wypadku! Jak on się tam matce pokaże? Co my jej powiemy? Paczoski ręce załamywał, Martynian milczał ponury, dłoń podał Mieczysławowi i nie puszczał go od siebie. Po chwili milczenia rzekł cicho: - Stało się... stało się, ale wy się mnie nie zaprzecie, ja was kocham, ja was potrzebuję. Ludwikę widzieć mi wolno, któż mi tego może zabronić? z daleka! A z tobą czasem o niej pomówić, nieprawdaż? - Bądź spokojny, bądź tylko spokojny, dlaczegóż byśmy się siebie wyrzekać mieli. - Ja pojadę, matka ozdrowieje, powrócę, bo ja tu muszę być bliżej was. Na te słowa - matka ozdrowieje - Paczoski, którego Martynian nie mógł widzieć, dał Mieczysławowi znak przeczący. Przestraszony nim, wyszedł Mieczysław z pedagogiem do drugiego pokoju. - Pani Babińska niebezpiecznie chora? - zapytał. - Zdaje się, że my jej już nie zastaniemy - szepnął ledwie dosłyszalnym głosem Paczoski - dlatego muszę napędzać Martyniana. Doktór mówił, że nie przebędzie kryzysu... osłabiona, gryzie się, niepokoi, i to jej chorobę zwiększa. Wrócili po cichej rozmowie do łóżka chorego, który dźwigał się już, uskarżając na ból głowy. Szczęściem od wczora żaden symptom nie wskazywał, ażeby mózg był wstrząśniętym, podróż więc, choć trudna, możliwą jeszcze była. Młody doktór opatrzył ranę na nowo, kość nie została nadwerężoną, skóra tylko rozbita potrzebowała jeśli nie zszycia, to umiejętnego przywrócenia na miejsce, tak aby blizna była jak najmniejsza. Rozbudzony cyrulik uczynił pocieszną uwagę, bo w każdy dramat coś komicznego wnijść musi, że panicz będzie się mógł chwalić, jakby go na wojnie cięto pałaszem albo w pojedynku. Był to w istocie pojedynek z losem, w którym Martynian został pobity. - Gdybyście sądzili - rzekł Mieczysław - że ja jako lekarz w drodze lub na miejscu przydać się mogę, a zbyt przykrego na ciotce przytomnością swoją nie uczynię wrażenia, tobym wam towarzyszył. Potrzebuję tylko dwa słowa powiedzieć mojej narzeczonej. - Twojej narzeczonej? - podchwycił Martynian wyrywając głowę z rąk cyrulika. - Ty się żenisz? - Tak, z Serafiną. Umilkli. Paczoski, który był wielkim wielbicielem tej pani, podniósł obie ręce do góry. - Co za szczęśliwy człowiek! co za szczęśliwy! - A! jedź, jedź ze mną! błagam cię, proszę - zawołał Martynian - zdawać mi się będzie, widząc ciebie, że ją widzę... Słów tych nie dosłyszał nikt prócz Mieczysława, a że go stan rany i głowy niepokoił, wstał szybko, spoglądając na zegarek. Była ósma rano. - Pakujcie się do drogi - rzekł - za godzinę wrócę, jedziemy! To mówiąc, wybiegł szybko. Zbyt może było rano, aby dać znać Serafinie, pojechał naprzód do Orchowskiej, która już w okularach siedziała w saloniku nad książką i płakała po panience swojej. Zobaczywszy Micia, porwała go w drżące ręce, zaczęła ściskać, słowa wymówić nie mogąc. - Kochana Orchosiu - rzekł Mieczysław - zostaniesz na kilka dni sama, ja muszę jechać do Babina. Ciotka chora, Martynian także niezdrów, wczoraj upadł i potłukł się, ja go zawiozę. Ciotka jest bardzo chora, może im co pomogę. Jeżeli ci tu samej zostać przykro, powiem Serafinie, weźmie cię do siebie. Moja Orchosiu - uścisnął ją - pobłogosław i mnie, jak wczoraj błogosławiłaś swej Lusi... ja się też żenię. Wielkimi oczyma spojrzała stara załamując ręce. - Ja już wiem, już wiem - szepnęła trzęsąc głową - niech ci Bóg błogosławi, moje dziecko. A! oboje tak, oboje... I nie kończąc płakać zaczęła. - Wola Boża - dodała - niech imię Jego będzie błogosławione. Jam to dawno przewidywała. Dobra pani! bogata pani, a mnie żal mojego Micia. Trzęsła głową ciągle staruszka. - Ta się sprzedała i tego mi kupili! a! mój Boże, ratujże ich oboje! Potem przysiadła, bo jej nogi drżały, i płakała znowu, a płacząc się modliła. Prędko łzy otarła. - Już ja tu zostanę - rzekła - lepiej mnie tu, ja tu u was jak u siebie, poczekam, aż powrócisz. A gdzie się potem podzieję, to już ty myśl, jeśli ja żyć będę. Mój Miciu, toż ty mnie nie opuścisz, a na łasce u ludzi, samej bez was, to śmierć! - Moja Orchowska - przerwał Mieczysław - ale jakżeś ty pomyśleć mogła? - O! nie, dziecko drogie, znam serce twoje, tylko nie sądź, żeby mnie paradne a puste pokoje uszczęśliwiły. Ja na was patrzeć chcę. Ubogi kątek, a z wami, choćby w sieni, byle koło was. Micio ją zapewnił, że nigdy od siebie nie odpuści, i stara się uspokoiła. Wielkim jednak szczęściem wychowańca jakoś się cieszyć nie umiała. - Będziesz u tej pani na łasce! Ja bym wolała, żebyś sobie sam panem był, ale to już mówić nie ma co, Bóg chciał, Bóg dał, imię Jego błogosławione. Idź, moje dziecko, niech ja się wymodlę i wypłaczę, sercu będzie lżej. Z tęsknym uczuciem porzucił ją Mieczysław i pojechał do Serafiny. Służący oznajmił mu, że niedawno wstała. Przeczuła znać jego przybycie, bo go spotkała w salonie, niespokojna biegnąc na powitanie. Mieczysław blady był i zmieszany. - Nie byłeś u mnie wczoraj! Jam się spodziewała ciebie... jam czekała. - Nie mogłem... Lusia... nie było podobna, Varius nie puszczał. - Gdzieżeś nocował? - U Variusa. Od rana jestem na nogach. Martynian jedzie. Matka jego a ciotka nasza śmiertelnie chora, ja z nim muszę. - Jak to? dziś? - marszcząc się krzyknęła Serafina - dziś! - Natychmiast. Czynię cię sędzią, czy nie powinienem? - A! nie każ mi sądzić, a ja ci powiem jedno, tyś powinien mnie kochać! Każda chwila stracona dla mnie okropna, czekałam na nie tak długo, tyle ich bezpowrotnie przetęsknionych przepadło! Położyła mu ręce na ramionach. - Jakże ty możesz odjechać ode mnie, pierwszy dzień swobody i szczęścia, spowiedzi dusz, komunii serc, a ty jedziesz? - Serafino... muszę. Odtrąciła go z lekka od siebie niby z gniewem. - Gdybym mogła, gotowa bym jechać z wami. A! to jakieś umyślne losu zrządzenie, żeby mi dziś, dziś ciebie odbierało. - Ale ja jutro powrócę, nie stacę godziny, chwili, wierz mi - począł Mieczysław - czyżbym nie opłacił najdrożej pozostania z tobą, a sama czujesz, że tam woła obowiązek. Ciotka umiera, nie zastaniemy już jej pewnie, lękam się jeszcze o głowę Martyniana, o niego. - Jedź, jedź, nie mówię nic - odezwała się Serafina - ale będę płakała, dopóki nie powrócisz! będę przeklinać. - Przeklinaj tylko mnie... - Nie... losy, to są losy moje! poznaję ich rękę - dodała Serafina. - Ja powrócę natychmiast - mówił Mieczysław. - Nie powinien byś jechać. - Powiedz więc, że zostać winienem, zostanę. - Nie - zawołała Serafina - to by był pierwszy rozkaz kobiety, która nie chce rozkazywać, chce słuchać ciebie, i byłby tyrański, i potem byś mi go w sercu wyrzucał... a! nie, nie, jedź, jedź... Tak jest, ty musisz jechać nawet dla mnie, powinieneś, jedź... W takich urywanych słowach prowadzili jeszcze rozmowę, gdy Mieczysław wyrywać się począł. Nie chciała go puszczać, płakała, odepchnęła od siebie i dogoniła go w progu szepcząc na ucho: - O którejkolwiek powrócisz godzinie, prosto zajeżdżaj do mnie, ja nie chcę stracić ani chwili, pamiętaj. Ludziom dam rozkaz. Czekam na ciebie. Mieczysław zmieszany, zawstydzony jakby i smutny, wyrwał się i pośpieszył do Martyniana. Konie pocztowe stały gotowe, wyjechali do Babina. Przez całą drogę jeden Paczoski bawił towarzystwo, poczuwając się do tego obowiązku. Usta mu się nie zamykały, wysilał się widocznie, dopomagał sobie erudycją, przytaczał wiersze, powtarzał epigramata z mitologii greckiej, przeplatał je epizodami z "Władysławiady", autobiografią, słowem, czym tylko mógł i co miał w zapasie. Poczciwe człeczysko było najmocniej przekonane, że się wielce przyczynia tym do rozproszenia smutnych myśli i skrócenia podróży. Jechać potrzeba było około Zanokcic i Martynian zażądał tu wstąpić, bo czuł się znużonym, a ból głowy nie ustawał. Późno w nocy powóz stanął przed dworem, w którym się jeszcze świeciło. Służący, który wyszedł ze świecą naprzeciw nich, zobaczywszy Martyniana z głową zawiązaną przestraszył się, oniemiał. Zbliżył się potem ukradkiem do Paczoskiego i odprowadził go na stronę. - Nasza pani dziś o południu skończyła - szepnął po cichu. Wprowadzono biednego chłopca do pokojów. Mieczysław po twarzy, przerażnej Paczoskiego poznał już, że się to stało, co mogło najgorszego stać. Nie pytając nawet, namówił Martyniana, aby się położył i spoczął do rana, sam wyszedł się dopiero dowiedzieć o szczegóły. Pani Babińska nie przeżyła dnia kryzys - wszelki ratunek możliwy biedny mąż obmyślał, sprowadzono kilku lekarzy, modlono się po kościołach, przywieziono pastuszka jakiegoś, który miał sławę cudownych leków - nic nie pomogło. Od śmierci żony Babiński klęczał przy jej zwłokach, od których go oderwać nie było można. Nie było więc po co jechać do Babina. Paczoski tylko przesiadł się na bryczkę i popędził tam, aby ojcu oznajmić o przybyciu syna i jego wypadku. Dzień już był, gdy powrócił razem z Babińskim, zmienionym, żółtym, z zarosłą brodą i na pół nieprzytomnym. Poczciwe człeczysko stracił był prawie mowę, głową trząsł i płakał łzami wielkimi. Jego twarz sama starczyła za bolesną nowinę. Nie wpuszczono go więc, aż Mieczysław przygotował do niej. Stary wszedł i wprost rzucił się na syna ściskając go. Nie mówił nic, ryczał tylko i zanosił się z płaczu. Potrzeba było godzin kilku, aby się gwałtowny żal nieco uśmierzył. Po południu stary Burzym, dowiedziawszy się o pobycie w Zanokcicach Babińskiego, przybył doń z kondolencją. Zdziwił się mocno, zastawszy tu Mieczysława, do którego podszedł z otwartymi rękami, całując go ze starym przywiązaniem, które dlań w sercu zachował. - O mój Boże! - zawołał - w jakichże się smutnych spotykamy okolicznościach. Tak bym pragnął pomówić z tobą, nacieszyć się. Zostaniesz na pogrzebie? Mieczysław sam jeszcze nie wiedział, co pocznie, lecz czuł obowiązek oddania ostatniej posługi ciotce, której byli winni przytułek pierwszy w sieroctwie. - Pogrzeb - rzekł Burzym - nie odbędzie się aż chyba pojutrze, jutro do nas musicie przyjechać koniecznie, czekam na was z obiadem. Nie było sposobu wymówienia się ani chęci ku temu, Mieczysław przyobiecał. Cały ten dzień upłynął na pocieszaniu daremnym Babińskiego, który jak tylko płakać i jęczeć przestał, dysponował pogrzebem i najprzytomniej go obmyślał. Wieczorem uparł się odjechać do Babina, aby modlić się u zwłok nieboszczki. Martynian miał dopiero jechać nazajutrz. Mieczysławowi dano konie do Burzymów. Około południa stanął tam. Stary go w ganku już ściskał. - Wystaw sobie - rzekł - a to i Adolfina dziś rano tu przyjechała, nic nie wiedząc o śmierci tej biednej Babińskiej. Bardzo ci będzie rada, bo to stara dziecinna przyjaźń! Mieczysław nieco się zmieszał, pobladł, lecz nie było się sposobu cofnąć. Może gdyby był przewidział, że tu ją spotka znowu - po wieczorze weselnym, po rozstaniu, którego wspomnienie krwią mu twarz oblewało - byłby się wymówił i uszedł. Teraz było za późno, wchodząc do salonu, znalazł w nim prezesowę i Adolfinę w stroju podróżnym, ale dziwnie spokojną jako i wcale jego przybyciem nie zmieszaną. Podeszła podając mu rękę, patrząc śmiało w oczy, śledząc tylko wrażenia, jakie to na nim uczyni. Widoczne pomieszanie Mieczysława wycisnęło z niej uśmiech dziwny... On nierychło mógł przyjść do siebie, ona była spokojną. - Nieprawdaż - rzekła patrząc w oczy - żeśmy się niespodziewali widzieć tak rychło? Biedna Babińska, jakże się jej zmarło? Kiedyż pan wyjechałeś? - Natychmiast rano i dziwię się, że państwo mnie uprzedziliście. - Ja także tylko co przyjechałam... męża wyprawiłam spocząć do domu. - A cicho dodała: - Jakżem rada, że jeszcze raz widziemy się wprzód, nim mi Serafina starego przyjaciela odbierze. Nie lubię Serafiny. Odwróciła się nagle. - Prezesostwo oboje przerwali rozmowę opowiadaniem o cioci Babińskiej, której choroba w znacznej części spowodowaną była niepokojem o syna i gniewem na niego o nieposłuszeństwo. Pierwszy raz w życiu przytomność Adolfiny była dla Mieczysława prawie ciężarem - nie pojmował jej spokoju i wesołości, czując się upokorzonym i smutnym, ona zdawała się triumfującą. - Cóż pan teraz myślisz z sobą? - zapytał go prezes przy obiedzie. - Jeszcze nic nie postanowiłem - rzekł Micio - a w tej chwili myślę tylko o biednym Martynianie i o tym domu w żałobie. - Śmieliście się z pieszczoszka - dodała Adolfina - a ten przecie dzielnie kochać umiał. Nigdym się po nim tej energii uczucia nie spodziewała i szanuję go teraz. Ręczę, że zamążpójście Lusi nie ostudzi go, pozostanie jej wiernym. - Co też ty pleciesz - przerwała prezesowa - niechby sobie to raz z głowy wybił, a ją i siebie trapić przestał. Pani Dramińska spojrzała na Micia. - Kto kochał raz prawdziwie, powinien do śmierci zachować to uczucie, bo kocha się tylko raz, choć bałamuci się człowiek sto razy. Ja inaczej miłości nie rozumiem. Na tym drażliwa rozmowa się skończyła. Adolfina była do zbytku ożywioną i niepojętą dla Mieczysława, który cierpiał patrząc na nią i słuchając jej. Wkrótce po obiedzie pod pozorem zajęć pożegnał państwa Burzymów i odjechał złamany tymi kilką godzinami spędzonymi przy Adolfinie. Już miał wsiadać, gdy go jeszcze dogoniła w ganku i szepnęła mu cicho: - Kto kocha, to na zawsze! Odwróciła się i znikła. Mieczysław pojąć jej nie mógł. Z Zanokcic nazajutrz pojechali wszyscy na eksportacją zwłok do Nowego Babina. Tu Mieczysław po bardzo długich latach spotkać się znowu miał ze stryjem Piotrem i z ciotką Łomicką. Oboje oni rzadcy goście za życia nieboszczki, a Łomicka w nieustannych z nią sporach - nie mogli odmówić przybycia na pogrzeb, na który ich zaproszono. Pan Piotr ze swą podagrą, o kiju, zmartwiony był śmiercią i skłopotany pogrzebem, bo się obawiał nogi zaziębić, w kościele stać, z głową odkrytą iść, w powozie się trząść, nade wszystko nie w porę zjeść i nie tak, jak był nawykły. Dla ubogiej a obarczonej familią pani Łomickiej, która od lat kilku owdowiawszy, sama na małym kawałku ziemi gospodarowała, często w domu doświadczając niedostatku - wybrać się ze trzema dorosłymi córkami, tak aby sobie wstydu nie zrobić, ciężkim też było zadaniem, bo i czarne sukienki, i kapelusiki znaleźć trzeba było, i powóz stosowny, i okrycia dla ludzi. Łomicka żyła w innym, skromniejszym kółku, gdzie się małym obchodzono, a tu, przed tysiącem patrzących oczu, należało wystąpić porządniej. Pogrzeb to dla niej był w istocie opłakany. Cieszyły się może dziewczęta, że obok majętniejszych familii występować będą i ludzi zobaczą, ale matka stękała, choć zmarłej też Babińskiej nie mogła jeszcze darować, że wcale dla niej siostrą być nie chciała. - Niech jej Bóg winy przebaczy - szeptała jadąc - ale dała mi się za życia we znaki. Dwa lata z okładem noga jej u mnie nie postała, ostatnią razą wyjeżdżając, jeszcze się z powozu wychylała łając i kłócąc. Dopiero Babińscy odpoczną, jak jej nie stanie. Pogrzeb odbył się bardzo wspaniale, bo mąż niczego nie żałował, aby go jak najświetniejszym uczynić. Sprowadzono dwa konwenty, światła mnóstwo, karawan ogromny sześć koni ciągnęło. Pomalowano herby, kościół wybito kirem. Sarkali szczególniej starzy, że to zbytki niepotrzebne i zgubne, bo im później zaraz inni zechcą sprostać i żywi się porujnują dla umarłych. Babiński to czynił nie przez próżność, ale z serca, dla kobiety, której rozum miał we czci największej i zawdzięczał, jak powiadał, że go wyprowadziła na ludzi. Za trumną szedł płacząc, aż go podtrzymywać musiano, przy nim syn, Mieczysław, stryj Piotr i pani Łomicka ze trzema córkami. Całe też zjechało się sąsiedztwo, a wśród niego i pani Dramińska, której Mieczysław uniknął, skłoniwszy się tylko z daleka. Stypę przygotowano w miasteczku, ale Babiński stary i syn być na niej nie mogli, Mieczysław też chciał odjechać zaraz, ale go prawie mu nie znana Łomicka wstrzymała. - To źle, panie doktorze - odezwała się - że i wy nas znać nie chcecie, przeciem rodzona ciotka wasza, a że Bóg mnie ubóstwem pokarał... Nie dał jej Micio dokończyć, protestując przeciw złej myśli. - Ja tam - odezwała się zaraz - na ten chleb żałobny nie łakoma, pojadę do domu, ale bym was rada poznać i dowiedzieć się o siostrze waszej. Do tej kupki przyłączył się przez ciekawość i pan Piotr, przypominając się synowcowi. - A cóż, siostrę wydałeś, słyszę, bogato? - spytał - ino ludzie mówią, że i ty się też żenisz dobrze? - Jak to, żenisz się? - pochwyciła Łomicka. Mieczysław zaprzeć się nie mógł. - Bogata pani, wdowa, słyszałem o niej - dodał Piotr - z hrabiowskiej familii, bardzo acanu winszuję. Ot! sieroty, sieroty, a lepsze partie porobili niż tacy, co mieli i opiekę, i rodziców! Pamiętajże, panie Mieczysławie, familii się nie wyrzekać, a stosunki utrzymać. Z godzinę tak przegadano na osobności, dopytując się o wszystko. Mieczysław pożegnał ich i wrócił do Babina, gdzie Martyniana zastał zadumanego w oknie, z głową rozbolałą, a Babińskiego ze strudzenia śpiącego w krześle i płaczącego przez sen. Natychmiast chciał powracać do miasta, ale go Martynian zatrzymał do wieczora. - Ja tu nie mam co robić - rzekł mu chłopak po cichu - ojciec mi tego nie wzbroni, jadę tam, do was... tu bym nie wyżył. - A cóż tam u nas robić będziesz? - zapytał Mieczysław. - Nie wiem, ale mi tam lżej. Ojciec się nie sprzeciwi. W istocie, wkrótce przebudzony Babiński zwrócił się do Mieczysława: - Martynianek mi mówił, że chce do miasta, niech jedzie. Co on tu będzie robił. Ja za niego ekonomować będę, to moja rzecz... on do roli nie stworzony. Babina, pókim żyw, nie opuszczę, bo tu moja kochasia mi jeszcze jest przytomną, tu ją oglądam i słyszę, tu mi ją wszystko przypomina, a to moje szczęście teraz stanowi. .nv Część druga (c.d.) O ile mógł, odradzał Mieczysław kuzynowi pobyt w mieście, namawiał go do podróży i radził zwiedzić obce kraje. Martynianek zmilczał, lecz od zamiarów odwieść się nie dał. Po tych kilku dniach tak niezwyczajnego życia Mieczysław pośpieszał z powrotem do W. wiedząc, jak go tam niecierpliwie oczekiwano, niepokoił się też o siostrę, a przyszłość własna była przedmiotem rozmysłów, z którymi nie umiał dobić się do stanowczego końca. Małżeństwo z Serafiną, wedle jego pojęć, nie powinno było wcale zmienić dalszych życia planów. Chciał wyjechać dla wykształcenia za granicę, potem dobijać się katedry lub służyć nabytą nauką ludziom i pracy być winnym niezależność swoję. Żyć łaską i majątkiem Serafiny było dlań nad wyraz przykrym. Oddawał siebie, lecz chciał stanąć na równi z tą, którą zaślubiał, tworząc sobie byt niezawisły. Nie przypuszczał, ażeby inaczej być mogło. Z tymi myślami dojechał do celu podróży około południa i jak stał, w odzieży codziennej, nie przebierając się, stawił u Serafiny. Radość była wielka, czekała nań już dzień cały, chodząc od okna do okna. Długie samotne życie w sercu stęsknionym tej kobiety obudziło pragnienie nienasycone żywota we dwoje, którego i za pierwszego męża nie kosztowała. Tęskniła za tym towarzyszem, niecierpliwiąc się zwłoką każdej chwili. - Przecież! - zawołała - teraz cię już nie puszczę... mamy tyle do mówienia, całą przyszłość osnuć trzeba! Znaliśmy się, widywali, mówili sami z sobą co dzień, a żadne z nas powiedzieć nie może, byśmy wiedzieli, co się w duszach naszych dzieje. Od alfabetu zaczynać potrzeba. Mieczysław się uśmiechnął. - Stawię się pani mojej - rzekł. - A pfe... pani! dosyć już tej pani - odparła Serafina. - Więc, stawię się mojej Serafinie. - To lepiej, ale... jeszcze niedobrze - przerwała kapryśnie. - A więc chyba Serafinowi memu - udając wesołość, której nie miał, dodał Mieczysław - posłuszny rozkazom, ale muszę otrząsnąć choć pył podróżny. - Później... później - rzekła - a jeśli chcecie koniecznie, zawołajcie Jakuba, niech wam tu na dole czy na górze przyniesie, co potrzeba. Na Franciszkańską ulicę daleko... jechać, wracać, mnie i chwili czasu szkoda, ja będę kaprysić. - Ale Jakub nie jest przecie wtajemniczony, cóż pomyśli? - A! niech myśli, co chce! Żem chora i że jesteś moim nadwornym lekarzem - rozśmiała się Serafina. - Cela m'est ~egal! (fr. wszystko mi jedno) Mieczysław chciał się temu przeciwić, nie pozwolono mówić, pani sama zadzwoniła na Jakuba. - Wszak pokój, w którym stał hrabia, próżny? - spytała. - Tak jest, pani. - Przynieść tam rzeczy pana Mieczysława, który się tu ubierze, aby po podróży nie męczył się jeżdżąc do domu. Weź dorożkę i przywieź mu, co potrzeba. Tymczasem podawano śniadanie, zaczynała się coraz żywsza rozmowa, skacząca z jednego przedmiotu na drugi. - Nie widziałaś Lusi? - zapytał Mieczysław. - Owszem, była u mnie z ceremonialną wizytą. - Jakże wygląda? - Podobna do posągu młodej męczennicy z katakomb, milcząca, zrezygnowana... odrętwiała. Spytała o ciebie, powiedziałam jej, com wiedziała. Czeka na wiadomość o powrocie. - Rad bym ją odwiedził. - Pojedziemy razem - rzekła Serafina - nie mogę cię puścić. - Dr Varius - dodała po chwili - był z nią razem, wesół, odmłodzony, grzeczny, nieznośny i straszny razem. Wspomniał mi o waszym projekcie podróży, ale podróż teraz... do czegóż to? - Wszakże muszę dopełnić moje studia. Serafina zdumiona cofnęła się. - Jakie? doktorskie? na co? alboż myślisz pozostać lekarzem? - Dlaczegóż bym miał pracę tylu lat zmarnowć, rzucić naukę, którą kocham? - Więcej niż mnie? - spytała Serafina. - O! nie, ale mi ją przecież kochać wolno. - Kochać wolno, ale się nią zajmować, tego nie rozumiem... Ona mi ciebie odbierać będzie, po wtóre, postawi nas w położeniu fałszywym. Mieczysław zmieszał się widocznie. Serafina dostrzegła chmurkę na jego twarzy, z trafnością kobiety wielkiego świata, obeznanej z życiem i jego sprężynami, zwróciła rozmowę, nadając jej inne znaczenie. - Nadto szanuję naukę - rzekła - żebym mogła pomyśleć o stawianiu przeszkód tobie do zajmowania się nią jako nauką. Możesz, swobodny, niezależny, wiele uczynić dla niej... lecz, mój Mieczysławie, nie godzi ci się odbierać praktyki innym, zajmować katedry płatnej, która ubogiemu pracownikowi daje chleb konieczny, gdy ty nic nie potrzebujesz, bo to, co mamy, jest wspólnym. - Ale ja nie mam nic - odparł Mieczysław smutnie - do tego przyszłego gospodarstwa naszego ja nie przynoszę nic oprócz głodu i ubóstwa... - Złotego serca, mój Mieczysławie, brylantowej młodości, która moją starość ozłoci... Zmiłuj się, nie mówmy o tym. - Błagam cię, mówmy - przerwał Mieczysław - pozwól mi być, czym miałem zostać. - Ale ja nie mogę przecież być panią doktorową - zawołała z oburzeniem Serafina - ja należę do świata, z którym zerwać nie mogę! Ty także do niego należysz urodzeniem, sieroctwo zmusiło cię w innym szukać chwilowego przytułku. Możeszże mi odmówić tej małej ofiary miłości własnej z obawy, aby tam ktoś nie powiedział, że jesteś na łasce mojej? Ale ja ci oddaję majątek zaraz... - Mogłem przyjąć ofiarę ręki i serca twego - rzekł Mieczysław - lecz tego rodzaju darów... nigdy! Powiedział to z takim wyrazem stanowczym, że Serafina brew zmarszczyła i stanęła chmurna przed nim, jakby wahając się, co odpowiedzieć. - Otóż pięknieśmy rozpoczęli życie nasze wspólne - westchnęła smutnie - od sporu i nieporozumienia. Zmiłuj się, Mieczysławie, mnie się zdaje, że gdy się lepiej poznamy, zgodzimy się łatwiej, nie mówmy o tym dziś, myślmy o szczęściu we dwoje... - Droga Serafino, lecz to szczęście wymaga, abyśmy przed sobą tajemnic i różnych przekonań nie mieli, porozumiejmy się naprzód. - Jak to, naprzód? Czyżby to miało być z twojej strony warunkiem? - przerwała nieco obrażona. Mieczysław spuścił czoło ku ziemi - nie umiał zrazu odpowiedzieć. - Ja - rzekł - warunków nie stawiam, ja proszę i pierwszej mej prośbie odmawiasz. Znowu twarz Serafiny schmurzyła się, lecz w tejże chwili myśl jakaś ją rozjaśniła - przybiegła wyciągając ręce ku niemu. - A! daruj mi! winnam! Po cóż ja się mam w to wtrącać? Wszak winnam mieć wiarę w ciebie, że co uczynisz, dobrym i szlachetnym będzie! Mówiłam ci, panią być nie chcę, chcę być twoją sługą... Ufam ci! zrobisz, jak sam uznasz, nie wymagam nic. Dla ciebie będę nawet panią doktorową... Czegóż chcesz więcej? Mieczysław ucałował jej drobną rączkę. - Zdaje mi się - rzekł cicho - żeśmy się tylko nie zrozumieli... Serafina dotknęła ustami jego czoła i gorączkowo jakoś poruszona, zadumana, poczęła się przechadzać po pokoju... - Najpierwszą rzeczą - odezwała się - to nasz ślub... przygotowałam papiery, ja czekać nie chcę, nie umiem, nie mogę, jestem... stara! Ślub nasz musi być prędko... potem jedziemy za granicę, gdzie zechcesz. Wiedeń... Berlin... Paryż... Włochy... byle z tobą. Odwiedzimy mojego wuja, do którego już pisałam. Wróciwszy, jedziemy na wieś, jestem spragniona ciszy wiejskiej. W Rowinie wszystko będzie gotowym na przyjęcie nasze... Zgoda? - Na wszystko zgoda - odparł Mieczysław. - Będziesz sobie en grand seigneur (fr. jak wielki pan) zwiedzał szpitale, a! tylko nie tyfoidalnych i nie cholerycznych, tych nie pozwalam! Mieczysław się rozśmiał, śmiech ten przerwał rozmowę. Jakub oznajmił, że rzeczy pańskie czekały na dole. Ledwie się drzwi za nim zamknęły, Serafina pobiegła do zwierciadła. Spojrzała na twarz powabną, ale zmęczoną i poszła siebie także odświeżyć. Gniewała się na swą niezręczność w prowadzeniu pierwszej rozmowy, która po sobie przykre zostawiła ślady. Czuła, że popełniła błąd, że się wydała z tajemnicy, że to, czego pragnęła, inaczej i zręczniej zdobyć mogła. Postanowiła nie wspominać więcej o tym, oziębienie już było widoczne. W tych myślach siadła się ubierać i w zwierciadle zobaczyła dwie łzy, które się po twarzy toczyły. Miałyż to być zadatki przyszłego szczęścia? Niepokój o przyszłość własną nie tyle może dręczył Mieczysława, który wiele ufał w przywiązanie Serafiny do siebie - jak los Lusi i pożycie jej z doktorem. Tegoż dnia jeszcze potrafił wmówić w Serafinę, że potrzebuje sam odwiedzić siostrę, ażeby się od niej coś dowiedzieć o pierwszych dniach jej nowego życia. Nie bez trudności wyrobił sobie pozwolenie oddalenia się na godzinę i pobiegł wprost do mieszkania doktora. Nie mógł jednak dostać się, jak chciał, do samej pani, kamerdyner zameldował go Variusowi, a ten pośpieszył uprzejmie bardzo na przyjęcie, z tą wesołością grzeczną, zimną, która nie dopuszcza ani poufałości, ani szczerości i zbywa ogólnikami. Doktór zdawał się w najlepszym humorze i zupełnie szczęśliwy. Zaledwie przemówili kilka słów, zaproponował, ażeby poszli do żony. Miała ona pokoje i służbę, to jest straż osobną. Najwykwintniejsze wymagania przechodziło to, co ją otaczało, nie brakło nic, co do przyjemności i rozrywki służyć mogło - przepyszny fortepian ~erarda, książki, kwiaty, fraszki ubierały to więzienie, ale czuć było w nim kraty. Mieczysław ani na pięć minut nie mógł sam na sam być z siostrą, doktór go bawił, odpowiadał za milczącą, tłumaczył wszystko, pokazywał, że jej na niczym nie zbywało, troszczył się o to, czego by jeszcze zapragnąć mogła. Ludwika w istocie, według wyrażenia Serafiny, podobną była do posągu, siedziała blada, milcząca, uśmiechała się bez wesela, odpowiadała nieśmiało, mówiła jakby bez myśli. Mieczysław oznajmił jej o śmierci ciotki - słysząc to poruszyła się żywiej. - Biedna ciocia, biedny wuj! - zawołał, lecz wzrok jej padł na Variusa i głosu zabrakło. Mieczysław w kilku słowach opowiedział o swej bytności w Babinie, o pani Łomickiej i stryju Piotrze - nie odezwała się już z pytaniem, nie odezwała się nawet, dobrze słysząc, co mówił. Brat uważał, iż z trwogą jakąś, nie patrząc, oglądała się na męża... czuła go przy sobie i drętwiała. Nie przeszkadzało to Variusowi być w jak najlepszym humorze. - Szanowny profesorze - odezwał się Mieczysław - wiem, jak pan zawsze masz wiele zajęcia, nie bawże mnie, i pozwól mi chwilę zostać z siostrą. - Ja! ja nie mam żadnego zajęcia teraz - odparł gorąco Varius - ja porzuciłem wszystko, aby się szczęściem moim napawać. Nie robię nic, bardzo miło mi być z wami... dlaczegóż chcesz się mnie pozbyć? - O! bynajmniej - rzekł Mieczysław - lecz sądziłem... - Jestem zupełnie wolny! - zawołał Varius - praktyki się wyrzekłem, redakcją encyklopedii medycznej odstąpiłem komu innemu, nie robię nic. Pomimo najusilniejszych starań z Lusi wyrazu prawie dobyć nie było podobna. Doktor poprosił ją, ażeby spróbowała fortepianu, wstała sztywnie, poszła, otworzyła go, usiadła grać, zagrała. Spytała, czy ma grać jeszcze, i wstała, wracając jak automat na miejsce, które zajmowała. Było coś przerażającego w tej niemej, bladej postaci, nie skarżącej się mimo bólu, nie otwierającej swej duszy, tłumiącej nawet wyraz swojego wzroku, aby tajemnicy nie wydał. Mieczysław bawił, jak mógł, najdłużej, używał najrozmaitszych środków, aby móc przemówić po cichu i otrzymać jakąś odpowiedź, nie udało mu się to i musiał pożegnać siostrę, a wyjść, przeprowadzony aż na wschody przez Variusa, wynosząc stąd najboleśniejsze wrażenie. Pocieszało go jedno, były to początki, był to prolog, był to wstęp jeszcze... walka się nie rozpoczęła, walka serc i uczuć. Któż wie? Lusia z niej mogła wyjść jeszcze zwycięsko. Czas mógł zmienić ten stosunek. Dziś jednak był to widok niewypowiedzianego smutku i goryczy. Korzystając z chwili wolnej, pobiegł jeszcze na Franciszkańską ulicę pomówić z Orchowską, a że godzina przechodziła, śpiesznie wrócił do Serafiny, oczekującej już z pewną niecierpliwością. Na zapytanie o Lusię, Mieczysław odpowiedział westchnieniem milczącym. Serafina nie pytała go już więcej. Chociaż we dwoje tylko mieli być na herbacie i wieczerzy, ze zbytnim staraniem o wygódki i przysmaki zastawiono na stół. Mieczysław wiedział, że ona sama wielkiej do tego nie przywiązywała wagi, wszystko to było dla niego. Któż wie? Może z tą myślą głęboką, aby go sybarytą uczynić, aby mu praca stała się ciężką a niesmaczną. Mieczysław nie zrozumiał tego, nie posądził ją o to, wdzięczen był za niebezpieczną pieszczotę dowodzącą tylko przywiązania, pamięci... Stół przybrany, świecący, pełen łakoci, starczyłby na kilkanaście osób. Serafina powiedziała mu, że go chce po trudach, niewygodach i głodzie babińskim odkarmić. - Ale ja tak nawykłem do jak najprostszego życia - rzekł Mieczysław - że się wybornie kawałkiem chleba choćby suchego zaspokajam. - Tak było, gdy tego potrzebowałeś, ale dziś, czemuż sobie masz odmawiać przyjemności, a mnie rozkoszy ofiarowania ci, co tylko świat ma najlepszego! Zastrzegam sobie to prawo karmienia mego ptaka tym, co najdoskonalsze, najmilsze... - Ja się popsuję na tym - rzekł Mieczysław. - Tyleś może wieczorów zamiast wieczerzy kończył akademicką kawą i bułką, że teraz do łakoci masz prawo - odezwała się Serafina. Odgadła w istocie, bo i on, i Lusia musieli nieraz poprzestać na tym napoju. Rozmowa już nie tknęła nic, co by ich choć na chwilę mogło przeciw sobie postawić. Serafina była czułą, serdeczną, wesołą i melancholiczną na przemiany. Mieczysław słodkiej pokusie dał się uwieść i pochwycić, rozmarzony dosiedział tak do późna, a o medycynie mowy już nie było. Serafina oddała mu papiery, żądając, ażeby ślub odbył się, jak tylko mógł najprędzej. - Nie mamy żadnych formalności do spełnienia, ja wyprawy robić nie potrzebuję, wesela wyprawiać nie będziemy... wziąwszy się pod ręce, pójdziemy do kościoła i wrócimy szczęśliwą parą ludzi. Dlaczegoż zwlekać? Każdy dzień drogi! Późno już Mieczysław wyrwał się nareszcie wracać do domu, z rozkazem stawienia jutro na śniadanie. Wyszedłszy upojony, a mimo to smutny jakiś, zamyślony, powoli dowlókł się do swojej studenckiej izdebki i mieszkania. Stara Orchowska, czekając nań, nie spała jeszcze. Dziwne uczucie tęsknoty owładło nim, gdy po pustych przeszedł się izdebkach. Oprócz obrazka Matki Boskiej Lusia nic stąd nie zabrała. Stało wszystko, jak było, gdy ona tu mieszkała, ubogi jej fortepianik z rozłożonymi nutami, przerwana u krosien robota, powiędłe kwiatki na oknie. Pusto i zimno było bez niej jak po umarłej... wiało żałobą. Mieczysławowi zrobiło się żal tych dni, które tu spędził w troskach, w niedostatku, ale razem, zgodnie, pracując i pocieszając się nawzajem. Los własny i siostry, widziany z tego kątka ubogiego, wydawał mu się jakimś snem przykrym a strasznym. Oboje na pozór mieli warunki ziemskiego szczęścia, a jednak szczęście to, nawet w oczach starej piastunki, nie tak wyglądało, jak by ona była pragnęła, nie tak, jak je Mieczysław marzył. Zamiast dobić się go o własnych siłach, zdobyli je wygrywając na loterii losu bajeczną sumę w fałszywych papierach... Lusia poszła jak ofiara, on... on się dał wziąć zwątpieniu, wdzięczności, pokusie jakiejś, której natury sam nie rozumiał. Kochał Adolfinę gorącą miłością lat młodych, jakaż była miłość dla tej kobiety drugiej, do której się też przywiązał i przy której rozmarzał się, sam wstydząc może niezrozumiałej namiętności? Znał ją od lat kilku, a jednak nie mógł powiedzieć, by jasno widział w jej sercu, tak jak nic nie znał z jej przeszłości - pierwszy raz począł myśleć o tym. Rozmowa poranna i wieczorne pieszczotliwe słowa wracały mu na pamięć jak zagadki do rozwiązania. Pytał się siebie, kto ona? jaka jej władza? czym go pociąga ku sobie? jakimi uroki działa nań? Znajdował w sobie tylko nieokreślone pragnienia, których rozbierać się lękał. Nie wiedział prawie, kto ona? Znał ją w salonie, dobrą, miłą, usłużną i uprzedzającą, poza tym był tylko niechętnie usposobiony mąż stary a nieznośny, tyran, życie w męczarniach i lata puste wdowieństwa. Ile razy o przeszłość potrącił, odpowiadano mu milczeniem, była zakryta jakby całunem żałobnym. Przypadkiem dowiadywał się tylko o podróżach odbytych, o osobach znanych Serafinie, o pozrywanych mnogich stosunkach. Dlaczego? nie tłumaczono nigdy. Była osamotnioną dziwnie, a czy świat od niej, czy ona odstąpiła od niego, to pokrywało uparte milczenie. W tych sferach, w których żyła, Serafina znała niegdyś wszystkich, teraz nikogo. Mieczysław mimowolnie pytał się siebie, dlaczego? Jakiś przestrach go obejmował, gdy wszystko to rozważał, było coś tajemniczego w Serafinie, w jej obejściu, w mowie, w życiu, w samej jej dobroci nawet gorączkowej i jawnej, w czułości nadskakującej i popisowej. Pytał się siebie, czym oprócz młodości i łagodności mógł zasłużyć na tę miłość tak wielką, a tak się narzucającą. Z niewielu oznak czuł, że Serafina miała charakter energiczny, pogardę opinii, coś despotycznego w sobie. Czasem nadzwyczajną znajdował w niej przebiegłość. Słowem, był to jeszcze sfinks z kobiecą twarzą, uśmiechnięty, by może wywabić w skwarne piaski i pustynie... Orchowska dawno już spała i miasto spoczywało w ciszy, gdy po tych dumaniach w pustym saloniku Mieczysław przeszedł do swej izdebki studenckiej. Tu także przeszłego życia żywe były ślady. Porozrzucane książki, których do rozprawy potrzebował, raptularze notat, preparata, kości, narzędzia chirurgiczne... - Byłem wówczas szczęśliwszy! - rzekł w duchu - a przyszłość mgłami zakryta, a z drogi choćby błędnej już nie czas zawracać. Alea iacta est! (łac. kości zostały rzucone) Spał jeszcze, gdy go pukanie do drzwi rozbudziło, wszedł Boruch z bardzo niskim ukłonem i twarzą rozpromienioną, powinszowanie śmiało mu się na ustach. - Widzi jaśnie pan, jaki ze mnie dobry prorok, nie darmo Boruch... wszystko, co ja przepowiedziałem, spełniło się do litery. Niech pan zdrów używa! Czego już można więcej żądać? Bogactwo, młoda żona... grafina! Siostra za milionowego doktora poszła. Państwu Pan Bóg wyraźnie błogosławi. Micio słuchał, smutno mu to w uszach brzmiało. - A kiedy pański ślub? - spytał natarczywie Boruch. - A! nie wiem jeszcze... nie mówmy o tym. - Czemu my nie mamy mówić o tym - odparł Żyd - ja panu jednę rzecz powiem tylko, Żydzi wszystko wiedzą, to ich fach, ja pana proszę, niech pan ślub weźmie prędko... - Dlaczegóż? - Ach! to nie ma nic! ale niech jego prędko bierze, to zawsze bezpieczniej. Co ma być, czemu nie ma być zaraz? Mieczysław, uderzony tą radą, na próżno usiłował wydobyć z Borucha przyczynę. Żyd nie chciał jej powiedzieć, powtarzając tylko ciągle: - Ja panu radzę, niech pan jego prędko bierze... Z tym wyszedł. Tegoż dnia papiery zostały złożone, formalności przyrzeczono spełnić w dniach kilku, indult miał być wyzyskany i w następną niedzielę ślub prywatnie w kaplicy miał się odbyć. Wiadomości o terminie Serafina oczekiwała bardzo niespokojna, dzień był dla niej za odległym jeszcze. Przygotowań nie było żadnych. Orchowska miała pozostać w dawnym mieszkaniu, do którego nawykła, z sierotką służącą, wziętą dla niej u sióstr miłosierdzia. Bardzo ją to ucieszyło. W ciągu tych kilku dni, spędzonych w wyszukanych pieszczotach i sybarytyzmie szczególnym, Mieczysław był ciągle jak upojony, myśli zebrać nie mógł, czuł się nieswoim. Kilka razy poszedł do Lusi, zastał ją zawsze tak, jak pierwszą razą - z nie zmienionym twarzy wyrazem, z tym samym smutkiem, doktora z tą samą wesołością i natręctwem. Ani słowa nie przemówili do siebie na osobności, nie było podobna się jego pozbyć ani jej odprowadzić. Mieczysław chciał ją wziąć z sobą do Serafiny, doktór, nie mając nic do czynienia, poszedł z nimi. Tam nawet, ile razy brat się zbliżał, i on się jakoś znajdował tuż, tak że w końcu Mieczysław nadaremnej wyrzekł się próby. Serafina była dlań dobrą, czułą, zgadującą myśli jego i pragnienia. - W tym życiu - mówił sobie - zasnąć można na wieki, ale sen taki przyjemny! W niedzielę rano Mieczysław jak zawsze przyszedł na śniadanie - zastał Serafinę chodzącą po salonie, zarumienioną, z wypalonymi policzkami, z błyszczącym ogniem jakby zgasłego gniewu oczyma. Gdy wszedł, usiłowała być wesołą - nie potrafiła... siadła przy nim, wzięła jego rękę i szepnęła: - Prawda? ty zawsze dla mnie będziesz dobrym? ty mi zawsze wierzyć będziesz? ty nie zwątpisz nigdy o mnie? Mieczysław był mocno zdziwiony, jej się łzy kręciły w oczach... wstała, poszli do stołu. - Od ślubu - rzekła - pojedziemy do Lusi, aby ją pożegnać, potem zaraz w drogę, nie zajeżdżając do domu, nigdzie. Jam tu przebyła długie lata tęsknoty niewypowiedzianej, chcę o nich zapomnieć, chcę innego nieba! Na tym jeszcze widzę obłoki, które choć przeszły... któż wie! powrócić mogą. - A! nie wrócą! - rzekł Mieczysław upojony łzawym jej wzrokiem i poruszony tym smutkiem. - To od ciebie zależy! - szepnęła Serafina - od ciebie... Potem przerwała nagle. - Po co obłoki wspominać w dniu, w którym ma zaświecić słońce? Podała mu rękę, którą pocałował. Pierwszy raz jakoś usta jego i oczy trafiły na czarną obrączkę... - Cóż to za smutny znak żałoby? - zapytał. - Ale! prawda! - zawołała gwałtownie i rumieniąc się cała - to jeszcze pamiątka dziecinna, ale precz z nią, precz! To mówiąc, ściągnęła ją z palca i rzuciła od siebie. Czarny pierścionek potoczył się daleko, wirował, kręcił i padł gdzieś po cichu. Serafina się zamyśliła... Zaczęto mówić o wyborach do podróży. Wieczór tego dnia był bardzo piękny, niebo pogodne, ludność miejska roiła się w ulicach. Około piątej godziny wyjechała kareta do kościoła. Ułożonym było tak wszystko, żeby ślub odbył się przy jak najmniejszej liczbie świadków, w zamkniętej kaplicy. Lusia z drem Variusem, dwóch dobrych towarzyszów Micia z uniwersytetu i jakiś staruszek, który bywał u pani Serafiny, pokorna figurka usłużna, mieli być wpuszczeni tylko. Powozy zajeżdżały z boku. Wszystkie te dziwaczne nieco ostrożności sama pani mieć chciała wykonane. I wszystko też spełniło się jak najściślej wedle programu. Ksiądz staruszek, ten sam, który Ludwice ślub dawał, przystąpił do ołtarza, przemówił krótko, zamienił pierścionki, stułą związał ręce, pomodlił się, pobłogosławił. W czasie ślubu Lusia z twarzą skrytą w chustkę płakała głośno, a łkania jej chwilami głuszyły aż cichą księdza mowę. Serafina widać było, jak drżała cała niewysłowionym jakimś wzruszeniem. Mieczysław odpowiadał głośno, ale i w jego głosie czuć było jakiś postrach przyszłości. Że w czasie ślubu jedna świeca w ołtarzu zgasła, to tylko zakrystian uważał. Dziwniejsza stała się rzecz inna, której wytłumaczyć sobie było trudno. Liczba osób przytomnych ślubowi ściśle została oznaczona, zakrystian wpuszczał je z pewnymi formalnościami, tymczasem za słupem w głębi kaplicy znalazł się jeszcze jeden ciekawy świadek, bo to o takich natrętów nietrudno. Nikt go zrazu nie widział, dopiero gdy ślub już był rozpoczęty, wysunął się zza kolumny i stanął na widoku, tak ażeby odchodzący od ołtarza pominąć go i nie postrzec nie mogli. Był to mężczyzna lat średnich, o wiele starszy od Mieczysława, bardzo pięknej męskiej postawy, słusznego wzrostu, twarzy arystokratycznej z wyrazem i dumnym, i zimnym, a sarkastycznym, brunet z oczyma czarnymi, nieco łysy, ubrany nadzwyczaj starannie, w rękawiczkach bladolila, w bucikach lakierowanych, z laseczką w ręku o złotej gałce. Batystowa chusteczka cieniuchna wyglądała mu z zapiętego na piersiach surduta, który leżał na nim jak ulany. Miał coś wojskowego w układzie, trzymał się prosto, patrzył z góry, a obrzęd, któremu był przytomnym, zdawał się dlań być nieobojętnym widowiskiem, bo bladł, rumienił się, poruszał i niecierpliwił niemal jego trwaniem. Mało kto tam na niego uważał. Dr Varius tylko, któremu się lekko skłonił, oddał powitanie równie grzecznie. W chwili gdy państwo młodzi już odeszli, pomodliwszy się, od ołtarza, mężczyzna zadrżał i chciał niby krok zrobić, ale się jeszcze powstrzymał, Serafina, podniósłszy oczy, zobaczyła go, zbladła, pochyliła się nieco, stanęła, lecz w tejże chwili, obejrzawszy na suknię długą, jakby ta jej zawadzała, odzyskała rumieniec i uśmich. Postąpili kilka kroków. Mężczyzna ruszył się przeciwko nowożeńcom, uśmiechając tak złośliwie, tak ironicznie, jakby im miał scenę jakąś wyprawić. Mimo to po ukłonie odezwał się tylko do Serafiny: - Szczęśliwy traf prawdziwie sprowadził mnie tu w tej chwili, bym państwu pierwszym mógł złożyć moje najszczersze życzenia. Avouez, madame, que j'ai la main heureuse, car j'arrive il y a ~a peine une heure (fr. przyzna pani, że mam szczęśliwą rękę, ponieważ przyszedłem zaledwie przed godziną). Niechże mnie pani raczy przedstawić mężowi swemu. To mówiąc, zwrócił się z wyszukaną jakąś grzecznością do Mieczysława i podał końce palców. Serafina głosem zrazu słabym, potem trochę zmienionym odezwała się: - Mr. le comte Buller (fr. pan hrabia Buller)... Ale wyrzekłszy to, majestatyczna, dumna, przybrawszy wyraz energiczny, pociągnęła za sobą Mieczysława i mimo że ów hrabia Buller stał uparcie pośród drogi, zmusiła go do ustąpienia z niej, kiwnęła tylko głową i odzyskawszy przytomność zupełną, skierowała się do drzwi. Powóz czekał otwarty. Buller pośpieszał, jakby jeszcze coś chciał mówić, lecz drzwiczki się zamknęły i państwo młodzi pojechali do mieszkania Variusów. Hr. Buller, który wprzody z daleka był przywitał doktora, zbliżył się teraz do niego z wielką uprzejmością. - Kochany doktorze - zawołał - cóż to za niespodzianki mnie tu spotykają... Pan żonaty, a śliczna nasza Serafina za mąż idzie... i ja, wcisnąwszy się... przypadkiem do kaplicy, na jej ślub trafiam... A! to przedziwne! Wszak to moja dobra dawna, miła znajomość! Jakżebym rad choć kilka słów z nią pomówić i poznać tego młodego pana. Oni dziś, słyszę, zaraz wyjeżdżają za granicę, a podobno będą u was... pozwólże mi na chwileczkę i sobie złożyć uszanowanie, i do nich się zbliżyć. Czuję, żem natrętny, lecz żeby też pani Serafinie ręki nie uścisnąć... Niepodobna było tak grzecznemu hrabiemu odmówić. Dr Varius wprawdzie dosyć markotno zamruczał coś, a że powóz właśnie zaszedł, posadził go przy żonie, sam zajął miejsce na przedzie - pojechali. Po salonie przechadzali się państwo młodzi, a Serafina chodziła milcząca i jakby zburzona, ciągle rękę przykładając do palącej skroni, gdy w progu ukazał się hrabia Buller. Zdawało się, że pani Mieczysławowa skamieniała, lecz to i pół minuty nie trwało - rozjaśniła się jej twarz przymuszonym uśmiechem, pełnym tajonych gniewów, którymi oczy ciskały. Hrabia Buller zbliżał się z tą grzecznością salonowego bywalca, z tymi ruchy wyłamanymi, które są wyłączną cechą ludzi bardzo dobrze wychowanych, co się uczyli gimnastyki, tańca i ukłonów. - Dr Varius uszczęśliwił mnie, dozwalając jeszcze powtórzyć państwu moje powinszowania i życzenia - odezwał się spoglądając z kolei to na Serafinę, to na Mieczysława. - Je suis vraiment heureux! Quelle chance (fr. jestem naprawdę szczęśliwy! Co za okazja)! Przyjeżdżam tu dzisiaj... wypadkiem, idę mimo kościoła... wypadkiem i wypadkiem trafiam na ślub pani! Serafina słuchała z dumą jakąś i chłodem. - Prawda - rzekła - że też wypadki nader dziwnie się złożyły... Tak dawno nie miałam przyjemności widzieć hrabiego... - Des si~ecles (fr. wieki)! - odparł Buller - mnie przynajmniej wiekiem się to nieprzeżytym wydało, mnie, com za szczęśliwych czasów był u pani gościem tak natrętnym. Spojrzał z ukosa na Mieczysława, któremu i język, i postawa, i człowiek wcale się nie podobały. Znać to było na pochmurnej i znudzonej jego twarzy. - Państwo jadą za granicę? Hochzeitsreise (niem. podróż poślubna), miodowy miesiąc... mówmy lepiej miesiące, trzeba spędzać pod włoskim niebiem. Ja także może się tam znajdę. Serafina nic nie odpowiadała. - Pan pewnie po raz pierwszy odbędziesz tą kampanią włoską? - spytał Mieczysława. - Nigdzie dotąd nie wyjeżdżałem z kraju - rzekł zimno zagadniony. Po tym początku rozmowy, zmierzywszy dzikim wzrokiem, który ze słodyczą mowy nie zgadzał się wcale, oboje państwa młodych, Buller ustąpił nieco i poszedł się zaprezentować gospodyni domu. Czasu tego użyła Serafina, by się odezwać na ucho do Mieczysława: - Najnieznośniejsza figura, jaką w życiu znałam... nudził mnie dawniej częstymi odwiedzinami. Że też Varius nie miał tyle taktu, aby mu drzwi zamknąć przed nosem. Przyśpieszym wyjazd, bo ja go znieść nie mogę. Ton, jakim to mówiła, więcej niż treść uderzył Mieczysława, głosu tak gniewnego i groźnego, zdradzającego namiętną nienawiść prawie, nigdy jeszcze Mieczysław z jej ust nie słyszał - głos ten zdał mu się nie do niej należeć. Objawiał on jakiś charakter inny, wychodził spod innego serca. Biedny mąż strwożył się tego chrypliwego strasznego głosu kobiety gwałtownej i mściwej. - Wyjedziemy, jak tylko przyzwoicie będzie można - dodała. - Patrz na mnie i nie oddalaj się. - Chciałbym z Lusią pomówić. Serafina puściła jego rękę i postąpiła kilka kroków zamyślona ku oknu. Mieczysław śpieszył do zapłakanej Ludwiki, chcąc skorzystać z tego, że przy niej Variusa nie było. Ledwie odszedł, Buller jakby tylko czekał na to, prześliznął się ku pani Serafinie - nie ustąpiła przed nim krokiem, twarz tylko jej stała się groźną i gniewną. - Pani pozwoli... - począł Buller. Serafina podeszła ku oknu mówiąc cicho: - Nikczemniejszej napaści nikt by nie popełnił, godną jest was, panie hrabio. - Pani wie, kto kochał mocno, nienawidzi okrutnie, zszedłem na to uczucie brzydkie, ale naturalne - rzekł hrabia. - Spodziewałam się tego, zamącić chwilę szczęścia, to wielka rozkosz dla szatana i dla... - Niech pani mi oszczędzi nazwiska, ce sera tout ce que vous voudrez (fr. to będzie wszystko, co pani zechce). Ja także przygotowany byłem na gniewy. Są dla mnie słodkie. Pomimo to będę miał przyjemność poznać tego miłego młodziana, męża pani, wszakże chirurg pierwszej klasy? i opowiem mu wiele ciekawych anegdot przeszłości. Wszystko to mówił hrabia z takimi grzecznymi formami, że z daleka można było wziąć impertynencją za komplimenta. Serafina z zaciętymi do krwi ustami powstrzymywała się od odpowiedzi, starała się wydać spokojną, ale drżała z gniewu. Buller mówił ciągle: - Kto tak jak ja bliskim był szczęścia, nie dziw, że straciwszy je, mścić się musi. Zamieniłaś pani ową czarną na złocistą obrączkę i zużytego kochanka na nowiusieńkiego młodego męża. W starych ludziach, co całe wykochali serce, zostaje tylko zemsty pragnienie, to należało obrachować. Jak cień będę ścigał panią. Skłonił się i odszedł. W tejże chwili, gdy Buller mówił przy oknie z Serafiną, Mieczysław się zbliżył do siostry. - Lusiu, na Boga - rzekł śpiesznie - od twojego wesela nie mogłem do ciebie bez świadków przemówić ni słowa. Mów mi, zaklinam cię, jak bratu, jestże ci życie znośnym? ten człowiek... - Miciu - przerwała Ludwika - cóż ja ci powiem? Jam szła, wiedząc, co mnie czeka, a mogło mi być gorzej, niż jest, choć nie wiem jeszcze, jak będzie, gdy zostanę sama... sama! Wy jedziecie, o! wróćcie, na Boga, prędko. Tak pusto, tak pusto, tak mi straszno czasem. Wszystko mam - dodała - wszystko, ale nie będę miała ani twojej ciepłej dłoni, ani Serafiny. Ale Miciu! jakże się ona dziś zmieniła. O, mój drogi! Ona jest inną, ja jej się boję... straszna! - To wrażenie. - Coś złego miała w oczach. - Lusiu! tak ci się zdawało... - Miałżebyś i ty być skazanym? - szepnęła Ludwika - ale za co? - Widzę już - rzekł Mieczysław - jak Varius ściga nas oczyma i rad by uciec od trzymającej go tam rozmowy, aby naszą przerwać. Dwa słowa, Lusiu, póki czas. Nie wiem, dlaczego ci to mówię. Orchowska sama ze służącą zostaje w naszym dawnym mieszkaniu, w przypadku, gdybyś jej potrzebowała, wiedz o tym. Lusia uścisnęła brata. - O! tyś dobry, tak, najlepszy, choć Orchowska, choć ktoś jeden, co nas kochał, bo nas nikt nie kochał oprócz niej, mój Miciu, ja nie wiem, może nikt! Nas kochali tak, ja teraz nic nie wiem i nic powiedzieć nie umiem, nas kochali, jak dzicy kochają tych, których jutro zjedzą. Ludwika rzuciła się bratu na szyję, ale wtem nadszedł Varius. - Moja drogo Ludwiczko - zawołał - tylko bez tych zbytnich czułości! Ty wiesz, ja mówiłem, to ci szkodzi, nerwy trzeba trzymać na wodzy. Rozstanie z bratem smutne, ale Mieczysławowstwo powrócą prędko. W tej chwili dostrzegł Mieczysław, że żona wołała go wzrokiem na ratunek od natręta, pośpieszył ku niej. Ujrzawszy go zbliżającego się, Buller powoli ustępować zaczął, poprawiając włosy i kręcąc do góry wąsa. - Miciu, jedziemy! - zawołała stłumionym głosem Serafina - mnie się słabo robi... - jedźmy, potrzebuję być z tobą sama. Dr Varius, widząc ten ruch, pośpieszył niespokojny, zapraszając na herbatę, lecz Serafina szepnęła mu na ucho: - Jest mi niedobrze, potrzebuję wypoczynku... daruj mi, jechać muszę. To mówiąc, zbliżyła się do Lusi, aby ją ucałować. Ścisnęły się milczące, tłumiąc łzy. Mieczysław chwycił ją w ramiona i szepnął jeszcze: - Pobłogosław mnie, jak ja ci błogosławię... Buller chciał znać z jakimś pożegnaniem przystąpić, Serafina minęła go, nie patrząc, z podniesioną głową i srogą twarzą. Wszyscy odprowadzili ich aż do powozu upakowanego już do podróży z pocztowymi końmi. Pierwsza rzuciła się do niego Serafina, skoczył Mieczysław za nią, drzwiczki się zamknęły, Lusia wyciągnęła ku nim ręce, szczęście, że dr Varius stał blisko, gdyż omdlała paść miała, gdy ją pochwycił. Ale powóz już ruszył i za nim tuman kurzawy. Buller spoglądał przez szkiełko z uśmiechem. - Une femme adorable (fr. cudowna godna uwielbienia kobieta)! - rzekł z westchnieniem do Variusa. Nikt nie mógł więcej tęsknić za dziećmi nad poczciwą Orchowskę. Została ona w tych izdebkach, których nie było czasu uporządkować przed odjazdem Mieczysława, z sierotką czternastoletnią, wziętą od sióstr miłosierdzia, i całe dnie przepędzała albo u Franciszkanów w kościele, lub u siebie w domu. Nie mając co robić, bawiła się zdziecinniała staruszka ustawiająs sprzęty i pozostałości po dzieciach, porządkując wszystko, jakby się ich spodziewała z powrotem. Czasem, przypominając Lusię i Mieczysława, siedziała w oknie płacząc. Kilka razy próbowała dojść do swej wychowanicy, lecz zrazu ubogo ubranej nie dopuszczano do pani, a gdy bardzo naglić i upominać się zaczęła, po długich targach służący ją wprowadził do pokoju. Przy pani wszakże znalazła nieodstępną służącą, a wkrótce potem nadszedł dr Varius i pozostał już aż do pożegnania staruszki, tak że z Lusią rozmówić się, wypytać jej na osobności, zbliżyć się poufale nie mogła. Jak przyszła, tak powróciła ze łzami. Od Ludwiki przyniesiono jej parę razy to przysmak jaki, to mały podarek, lecz to jej nie zaspakajało, były to dowody pamięci i serca - ona chciała wiedzieć, jak było Ludwice, jak się ona w nowym domu, z tym starym mężem czuła i czy nie była bardzo nieszczęśliwa. Szczęścia nawet nie marzyła dla niej staruszka, modliła się o spokój w domu i zachowanie od utrapień nad siły. Dr Varius z całą uprzejmością przerażał ją chłodem, Lusi twarz znajdowała, wpatrując się, mizerną i smutną. Chciała wiedzieć, co robi, czy się nie nudzi, czy potrafi przyzwyczaić i nawyknąć - a tak trudno było się do niej dostać. Mieczysław też przyrzekł był dać jej znać, co się z nim dzieje i oznajmić o sobie, a list żaden dotąd nie przychodził. Znając Ludwiki pobożność, Orchowska domyślała się, że do kościoła najbliższego chodzić musi i kilka razy w różnych godzinach poszła do Św. Jana, spodziewając się ją tam zastać, zobaczyć, a z wychodzącą pomówić. Nie zawiodła jej ta rachuba, gdyż w istocie Lusię spotkała, z nieodstępną jednak sługą, która jej towarzyszyła, na krok nie odstępując. Przy tej znowu ledwie parę słów przemówić było można, a Lusi odezwanie się dało do zrozumienia staruszce, iż bardzo dopytywać nie wypadało. Wszystkie więc środki wyczerpane zostały, a o biednym dziecku wiedziała tylko piastunka, że żyło i że nie chorowało. Wpatrując się w twarz tak dobrze sobie znaną, Orchowska czytała w niej przygnębienie, odrętwiałość, smutek ciężki, z każdym dniem zdawała się jej mizerniejszą. Nie poskarżyła się wszakże, starała się uśmiechać do staruszki, a nawet udawać wesołość. Strój i wszystko, co miała z sobą, dowodził zamożności domu. - Przynajmniej chleba nie zabraknie - mówiła stara - ale gorzkiż to chleb, gorzki! Upłynęło tak parę miesięcy od wyjazdu Mieczysława i Orchowska powoli obyła się z samotnością i smutkiem, pocieszając się tym, że Lusię w kościele przynajmniej widywać mogła, gdy jednego poobiedzia dziewczynka przyszła oznajmić staruszce, że jakiś, jak go nazwała, panicz chciał się z nią widzieć. - Co tam za panicz ma być! jaki? - spytała stara - czego on ode mnie może chcieć... a to go puść, jeśli porządnie wygląda. Dziewczę pobiegło, a tuż wszedł Martynian, na którego widok Orchowska powstała uradowana, bo jej dzieci przypomniał, i choć niedobre, ale lepsze w Babinie czasy. Martynian wyglądał blado, na czole miał znaczną bliznę jeszcze czerwoną, smutną twarz i żałobę grubą po matce. - Mój ty miły Boże - zawołała staruszka ręce składając - cóż też tu pan robisz? a dawno tu jesteś? a jakże się masz? - Przyjechałem niedawno i dowiedziałem się przypadkiem od kupca Borucha, że wy tu na starej kwaterze Micia mieszkacie, przychodzę was odwiedzić i zapytać, jak się macie - rzekł chłopak oglądając się dokoła i wzdychając. - Jak ja się tam mam, to i pytać nie warto, mój paniczu kochany - odparła stara - zwyczajnie drzewo skrzypiące... Kaszlę, płaczę, modlę się, i tyle! Nie ma naszych, nie ma! - dodała płaczliwie. - Nie ma - oglądając się powtórzył Martynian. - Moja pani Orchowska, ja bo was właśnie chciałem o nich popytać, wy coś więcej wiedzieć musicie, wy widujecie Lusię pewnie, a może Micio do was pisał? Stara pokiwała głową i podsunęła mu krzesło. - Gdzie ja tam co wiem! - rzekła - Lusię kochaną czasem zobaczę w kościele, bo inaczej trudno, nie dopuszczą do niej, a jak się człowiek doprosi, to stary stoi na straży, żeby się szczerze rozmówić nie można. - W jakim kościele? kiedy ona bywa? - spytał dziwnie przybyły. Orchowska głową potrzęsła. - Dalibóg, nie powiem wam - rzekła. - Jeszcze byście tam chodzić zaczęli, a to niepotrzebna rzecz, panie Martynianie - dodała grożąc - niepotrzebna! I dla niej mogłaby być bieda, a tego nie pytać, i dla was się bałamucić nie przystoi. Kobieta zamężna. - Ależ siostra cioteczna i żebym jej nawet zobaczyć nie mógł z daleka - przerwał Martynian - moja pani Orchowska, czyż to grzech? - A grzech! grzech! i patrzeć nawet - zawołała staruszka - oczy paść, serce sobie krwawić i złe myśli tuczyć, po co to? Co się stało, to nie wróci, darmo. Westchnął Martynian. - Nic nie pomoże - mówiła Orchowska - tak Bóg zarządził, trzeba się poddać Jego woli. Choć Lusia biedna mizerna, ale jej się tam dobrze dzieje, bogaty człek i nie skąpi dla niej. - A o Mieczysławie nic nie wiecie? - Tak jak nic - mówiła stara - wyjechali zaraz po ślubie. Chodziłam się tam parę razy dowiedzieć na Wielką ulicę do ich mieszkania, ludzie powiadają, że tylko pani sama pisała, że na zimę powrócić mają. Ależ Mieczysławowi tam dobrze, opływa jak pączek w maśle i to dobra jak anioł kobieta. Martynian słuchał ze zwieszoną głową. - Zabawicie wy tu? - spytała stara. - Ja tu będę mieszkał - rzekł Martynian - ojciec mi tego nie broni. On tam sobie za mnie gospodaruje, a ja trochę świata chciałem zobaczyć. Wzięłem z sobą Paczoskiego, nająłem mieszkanie, co mam lepszego do roboty? - Ono by się to znalazło - rzekła stara - a po cóż wam koniecznie tu siedzieć? Po co? Wam tu nie bardzo zdrowo. Na co to kłamać i ludzi durzyć, serce sobie ino psuć będziecie, boście nie po co, tylko dla Lusi przyjechali, a to nicpotem... Spuścił głowę obwiniony i milczał. Orchowska się ulitowała i westchnęła. - Żal mi cię, paniczu kochany, ale w kobiecie zamężnej się kochać... obraza Pana Boga. - Moja Orchowska - rzekł chłopak - wszakżem ja się w zamężnej nie zakochał, kochałem ją, gdy wolną była, trudno to z serca wyjąć, co w nie wrosło. - A po co to złe ziele żywić? - zaczęła stara kiwając głową - chwast trzeba wyplenić. Jak ty tu będziesz siedział, paniczu kochany, nigdy się grzesznej myśli nie pozbędziesz. Po co ci tu mieszkać? - Jać nie dlatego tu przybyłem. - A, co mi to mówisz! - ofuknęła stara - po co jeszcze kłamstwo dodawać do tego, co już z siebie niedobre. Nie przyjechałbyś ty tu, żeby nie ona! A i jej nie trzeba nowej biedy dodawać! Mąż stary będzie zazdrosny, choćby nie było czego... ona może trochę serca do was miała, to się jej niepotrzebnie przypomni. - Mów sobie, co chcesz, moja Orchowska - gwałtownie wybuchnął chłopak - ja jej nigdy kochać nie przestanę. - A na wsi byś jej nie mógł kochać? - spytała stara. Martynian zamilkł i począł się przechadzać po pokoikach, zaglądając w każdy kątek. - Mój Boże! - zawołał - tu się wszystko po niej zostało, jak było... I chwytał roboty, całował, a łzy mu w oczach stały. Orchowskiej żal go było i zamilkła. - Już ja o nic nie proszę - dodał - tylko mi nie odmawiajcie, żebym czasem mógł tu przyjść ich sobie przypomnieć, o nich z wami pomówić. - Ja wam tam drzwi nie zamknę - szepnęła Orchowska - a ino wolałabym, żebyście jechali do domu. - Tego ja nie uczynię - stanowczo odezwał się Martynian - darmo mnie nie namawiajcie. Zabawiwszy jeszcze chwilę, chłopak wyszedł, a stara, żegnając go, swoje zawsze na próżno powtarzała, żeby do Babina powracał. Martynian miał stałe postanowienie zamieszkania w mieście, bądź co bądź, chciał przynajmniej widzieć ją z daleka. Spodziewał się, że gdy Mieczysław wróci, u nich ją może spotka, zamierzał też do kościoła do którego chodziła, dojść i do niego uczęszczać. Któż wie, może by mu do domu Variusa dostać się nawet udało? Poetyczna ta miłość młodzieńcza więcej zresztą nie wymagała nad ukradkowe spojrzenia, półsłowa, westchnienia, będąc pewną, że one ją nakarmić potrafią. Paczoski, którego z sobą zabrał Martynian, nie mógł pochwalać tych grzesznych młodzieńca zachcianek, powaga jego nauczycielska na otwarte im pobłażanie nie dozwalała, mimo to tolerował uczucie wzniosłe i nie mógł się obronić od admiracji w uczuciu swym tak stałego sentymentu. Szanował w ogóle wszelką miłość i sam kochał się milcząco w pani Dramińskiej, o czym jednak ani ona, ani żywa dusza nie wiedziała. Martynian wyszukał sobie i pedagogowi dawnemu, a dziś przyjacielowi i powiernikowi, mieszkanie w pośrodku miasta, bardzo piękne, z widokiem na ulicę, z ogródkiem, urządził je wytwornie i postanowił tu pozostać, jak tylko będzie mógł najdłużej. Ojciec się jedynakowi nie przeciwił, gdyż cześć, jaką miał dla rozumu żony, przeniósł teraz na syna. - Młody człek - mówił - to wiadomo, powinien się na świecie przetrzeć, z ludźmi poznać, co ma tu na wsi gnić. To dla nas, hreczkosiejów, dobre, a dla niego na nic. Na to mu żałować nie będę. Burzym stary uczynił mu tę uwagę po cichu, że w mieście znajdzie Ludwikę i bałamucić się będzie - Babiński ręką tylko rzucił. - No, co tam, co tam! ja o tym nic nie wiem i wiedzieć nie chcę. Za mąż poszła, niech jej mąż pilnuje, a mnie co do tego... Zresztą też ona nie jedna w mieście, prędzej mu co w oko wpadnie, to się z wolna wykuruje z tych tam amorów. Gdyby nie moja żona kochana, droga - dodał - ja bym był jemu tej Lusi nie bronił... śliczna i miła, i rozumna ta dziewczyna, ale jejmość, świeć jej Panie, nie lubiła jej... co się stało, to się stało. Nie on pierwszy ani ostatni. Chodzą różne rzeczy po ludziach... Co ja mu będę bronił? Ma on rozum. Skończyło się tedy na wyjeździe i zamieszkaniu. W pierwszych dniach Martynian się rozpatrywał tylko - poszedł do Orchowskiej, biegał po kościołach, dowiedzieć się nic nie mógł ani Ludwiki zobaczyć, nie zrażał się tym jednak wcale. Paczoski ze swej strony, przybywszy z ukochaną "Władysławiadą", wykończał ją jeszcze i szukał dla niej troskliwie pomieszczenia. Parę wyjątków udało mu się w czasie posuchy umieścić w "Dzienniku" i tymi napawał się nieustannie - pierwsze to były płody jego muzy odbite czcionkami drukarskimi i miały dlań urok niewypowiedziany. Przypatrywał się fizjognomii wierszy, ich postawie, po kilka razy na dzień lubował w piękności świeżej jeszcze, pięknie wyglądającej w tej szacie nieśmiertelności. Gnębiły go tylko trzy potężne błędy drukarskie, poprawione wprawdzie własnoręcznie przez autora, umieszczone w korekcie, a oburzające go przeciw wszystkim zecerom. Gdyby to od niego zawisło było, nie wahałby się przysądzić winowajcom najstraszniejsze kary. Śledził teraz tylko, rychło li chórem zanuci prasa cała pochwały poematu, zjawi się mecenas, popłyną wezwania, aby w imię sprawy literatury i piśmiennictwa krajowego dłużej nie taił przed światem tak olbrzymiego dzieła. Niestety! nikt się nie odzywał, a co gorzej, nikt, jak się przekonał, nie czytał tych najpiękniejszych epizodów z jego poematu. Takie są poetów losy! Jeden poczciwy Martynian niektóre ustępy umiał już na pamięć, i nie dziw, nie miał bowiem nic lepszego do czytania. Słuchał Paczoskiego albo po ulicach się błąkał, czekając, czy los szczęśliwy nie pozwoli mu gdzie spotkać Ludwiki. Chodził on i pod jej oknami, ale te zawsze były zamknięte i nikt z nich, oprócz jednej mocno ospowatej służącej, nie wyglądał. Biedny, poczciwy Martynian, wierny uczuciu swemu, zachodził też do Orchowskiej, ale ta, choć rozmawiała z nim chętnie, objaśnić go nie chciała. Wpadł tedy na szczęśliwy pomysł śledzenia, dokąd ona chodzi na nabożeństwo, będąc pewien, że tak samo pragnie widzenia Lusi - zrazu znajdował ją u Franciszkanów zawsze, aż jednego dnia poszła do Św. Jana. On za nią. Na mszy tej rannej bywała Ludwika ze służącą. Martynian ani śmiał zbliżyć się do niej - z daleka tylko wpatrywał się w bladą twarzyczkę, uszczęśliwiony, że nareszcie wiedzieć będzie, gdzie jej szukać. Ludwika wychodząc, dopiero rzuciwszy okiem po kościele, przypadkiem postrzegła kuzyna, zbladła bardzo i śpiesznie, jakby się lękała, aby się do niej nie zbliżył, wybiegła z kościoła. Dawno już Martynian nie był tak szczęśliwy! Toteż u drzwi obfitą ubogich obdarzył jałmużną i doczekawszy się Orchowskiej, pozdrowił ją wesoło. - Widzi pani Orchowska - rzekł - że kto szuka, ten znajduje. - Tak, tak - przerwała stara - kto szuka biedy, ten ją znajdzie - ruszyła ramionami. - Żebyś sobie sam tylko biedy szukał, nic bym nie mówiła, ale i tej nieszczęśliwej gotóweś przyczynić kłopotu. Mąż zazdrosny, koło niej szpiegów pełno, jak cię tu zobaczą, doniosą to jemu i do kościoła pójść nie dadzą. Martynian wysłuchał tych wyrazów przekonywających, obiecując sobie, że będzie bardzo ostrożnym i nie da poznać, po co tu przychodzi. Tego dnia i Paczoski ucieszył się lepszym wychowańca humorem, choć przyczyny dobadać się nie umiał. Nie dalej jak nazajutrz chłopak pobiegł o zwykłej godzinie do kościoła, siedział w nim aż do końca nabożeństwa, lecz niestety, nie spotkał już Lusi. Tak samo i dni następnych na próżno przesiadywał u Św. Jana. Czwartego czy piątego dnia udał się znowu do Orchowskiej. Stara otworzyła mu drzwi mrucząc. - Jużeś mi pan spłoszył moje dziecko - rzekła - jak was zobaczyła, do kościoła tego chodzić przestała! Chłopak miał twarz posępną i zbolałą. - Zawziąłeś bo się tu siedzieć - fukała Orchowska - nie wiedzieć dlaczego, siebie i drugich męcząc - jechałbyś do domu. Ledwie nieledwie udobruchać mu się udało staruszkę i gniew jej uśmierzyć - i z łez jej, smutku i wzdychania domyślał się, że coś o życiu Ludwiki wiedzieć musi, ale niełatwo z niej to było wydobyć, bo na Martyniana, jako na człowieka grzeszne mającego myśli, zapatrywała się ze zgrozą i o Ludwice nic z nim mówić nie chciała. Silił się biedny na próżno i poszedł tym razem z niczym. Gdy tak znowu błąkał się po mieście, nie umiejąc sobie wyszukać drogi, którą by się do zaklętego domu mógł zbliżyć, jednego dnia w ulicy spotkał powóz, a w nim zdało mu się widzieć znajome twarze. Mijając go, kobieta wychyliła się i ręką nań skinęła. Była to pani Adolfina Dramińska z mężem, a przybywająca dla porady lekarzy. Na jej twarzy nawet znać było chorobę i znękanie, oczy tylko niebieskie, żywe, dawnym ogniem błyszczały. Martynian pobiegł ku nim. - Wszak pan tu podobno mieszkasz? - zapytała go Adolfina. - Tak jest. - A! to dobrze... siadaj z nami, jedziemy do hotelu, objaśnisz nas i pomożesz w wielu rzeczach. - To łaska Boża, żeśmy Babińskiego w ulicy spotkali! - westchnął mąż - wiele nam to oszczędzi kłopotu. Posłuszny Martynian, rachując, że i jemu się to na coś przydać może, siadł i towarzyszył do gospody. Już gdy Dramiński zajmował się rozpakowywaniem i dyspozycją obiadu, o który mu bardzo chodziło, Adolfina wzięła go na bok. - Pan tu jesteś dla Lusi? przyznaj się - rzekła. - Ależ pani... nie widziałem jej z bliska ani razu. - A z daleka? - Raz w kościele. - Więc Mieczysława nie ma? nie wrócili? - Zdaje mi się, że nie. - Powinni być lada chwilę. Ja jestem chora, mam w nim zaufanie, spodziewam się, że mi porady swej nie odmówi. - Niech pani weźmie dra Variusa, toć przecie najsławniejszy ze wszystkich - zawołał Martynian. - Tak - uśmiechnęła się Adolfina - rad byś, żebym może ciebie po niego posłała, żebyś się tam mógł wkręcić i choć westchnąć u jej progów! Martynian spuścił oczy. - A, pani - rzekł - ja nie tego żądam, chciałbym wiedzieć tylko, co się z nią dzieje! Raz ją tylko postrzegłem w kościele, bladą, łzawą, uciekła ode mnie. Orchowska powiada, że otoczona jest szpiegami, że nikt tam nie ma przystępu. Ja tu siedzę już długo, a nic nawet dowiedzieć się nie potrafiłem! Pani byś była aniołem... - Będę aniołem - smutnie odpowiedziała Adolfina - bo mi cię żal, dobry, poczciwy, wierny pierwszym swym uczuciom Martynianie, ale cierpliwości. Jeśli ja się co dowiem, przyniosę ci, jej będę mówić o tobie... będę wam służyć, bo mi serdecznie żal obojga, a ja wiem, co serca ból... Martynian, całując ją w rękę, spojrzał na twarz wymizerniałą pani Dramińskiej, która mu się litościwie jakoś uśmiechała. - A! pani! byłabyś dobroczyńcą... zbawcą - zawołał żywo - nie idzie o mnie, lecz któż wie, co się z nią dzieje! Ta niewola, ci szpiegowie, to zamykanie jej. Ona tak strasznie blado i biednie wygląda... - Jak ja? - spytała Adolfina. - Nie wiem, zdaje mi się, że gorzej jeszcze - rzekł Martynian. - Pani łatwo będzie, jako kobiecie, jako pacjentce, dostać się do tego domu, zawiązać stosunki z nimi. - I dawać ci o niej wiadomości - dokończyła Dramińska - a jej o tobie... to się rozumie. Za to pan będziesz trochę Dramińskiego mojego bawił, wodził i uczył go, gdzie ma jeść i pić. Ja tu muszę czekać, a nie chcę, żeby mi się dobre moje człeczysko nudziło. Zobaczysz, jaki to serdecznie poczciwy ten Dramiński i poprzyjaźnisz się z nim, on samotności nie lubi, weźcie go w swoją opiekę. Martynian najszczęśliwszym był, że miał się kim zająć i za taką zapłatę, jaką mu Adolfina obiecywała, która daleko wyrozumialszą była od starej Orchowskiej, nie poczytując jego miłości za tak wielki grzech. Zapoznali się tedy bliżej z Dramińskim, któremu jedno to na świecie dolegało, że kochana Dolfinka jego ciągle była stękająca, chora i nieco z tego powodu kapryśna. - Już niech sobie tu posiedzi - mówił - niech się podkuruje, wody pije, kąpiele bierze, czy co tam sobie te doktory wymyślą, ażeby raz była zdrową i wesołą. Niech weźmie Variusa, niech poprosi Mieczysława, choćby trzech czy czterech, a trzeba raz, żeby ją uzdrowili. W oczach mi, o tak, marnie schodzi i ginie. Mizerna aż strach. A potem może ją miasto rozerwie. Martynian nie tylko sam na usługi się stawił, ale Paczoskiego wziął, który był najszczęśliwszym, że swemu ideałowi, a choćby mężowi ideału mógł się na co przydać. Zyskiwał na tym do poezyj natchnienie i tegoż wieczora napisał w Horacjuszowskim rodzaju wiersz do Lidii, poczynający się od wyrazów: "O gwiazdo moja, na dni szarych niebie..." Następnego dnia, wypocząwszy nieco, pani Adolfina Dramińska udała się do Variusów. Mąż jej pozostał w domu, bo nie czuł się tam potrzebnym, zawezwał Paczoskiego do szachów. Martynian siedział czekając na powrót posła. Pobyt u Variusów wydał mu się niezmiernie długim, biegał do okna ciągle i niespokojnie poglądał. Na ostatek, gdy już trzeciego mata dawał Dramiński poecie, usłyszano turkot powozu i pani Adolfina weszła. Ale nim się rozebrała, nim się z nią widzieć było można i pomówić, Martynian stał długo przed drzwiami. Już i Dramiński nawet zniecierpliwiony od warcabnicy wołał: - Serce moje, a cóż tam powiedzieli? co? Wyszła Adolfina zmęczona i padła na kanapę. - A! - zawołała - Varius nie chce mnie leczyć, powiada, że od czasu, jak się ożenił, wyrzekł się praktyki, aby domowego szczęścia używać... śliczne szczęście... Lusia wygląda, jakby suchoty miała, ani z niej dobyć słowa... siedzi, oczy wlepione w ścianę, nie wie, co do niej mówią... aż się serce ściska. Ten stary paskudnik ani krokiem jej nie odstępuje. Nie mogłam się o nic spytać, pomówić, od serca ją uścisnąć. - No proszę - rzekł Dramiński - to nieznośny człek, bo i ją męczy, i siebie. - Umyślnie siedziałam nieco dłużej - dodała Adolfina - myślałam, że choć na chwileczkę go odwołają albo on przecie zrozumie, że nas same powinien zostawić. Gdzie tam, grzeczny, słodki, czuły, nie odstąpił nas na krok. Dowiedziałam się tylko, że Mieczysław z żoną powraca dziś lub jutro, pisali do Lusi... myślę więc wziąć Micia za ordynariusza, a on, jeśli chce, niech sobie jakiego lekarza przybierze. - A bardzo dobrze! bardzo dobrze! Mówią, że doskonały z niego doktór - ozwał się Dramiński - a razem dobry nasz przyjaciel i człowiek z sercem. Przynajmniej zaufać mu będzie można. Najlepiej na niego poczekać. Adolfina zarumieniła się słuchając, co mąż mówił, i szepnęła potem: - Dziś lub jutro przyjadą... przyznam się, żem też ciekawa tego młodego małżeństwa. - Przynajmniej ona nie choruje - rozśmiał się mąż - a jak by zachorowała, ma nadwornego doktora pod bokiem. Z tego dowcipu swego śmiał się Dramiński długo, roztargniony pojechał konikiem fałszywie, stracił wieżę i wziął mata. Paczoski był szczęśliwy, że się przed ideałem z taką popisał brawurą. Głośne to opowiadanie dla Martyniana jednak nie starczyło. Korzystając z hałasu, jaki ten mat wywołał, począł rozpytywać po cichu. - Lusia istotnie wygląda jak z krzyża zdjęta, a raczej jak na krzyżu przybita - powiedziała mu Dramińska - nie mogłam z nią trzech słów pomówić swobodnie. Jednakże bardzo zręcznie ułożyłam, tak że mąż nie słyszał, zejście się jutro. Przyznam się panu - dodała - żeby mnie tak mąż trzymał w niewoli, to bym go na złość oszukiwała. Dowiaduj się pan o powrót Mieczysława i daj nam znać, gdy przyjadą. Martynian pożegnał Adolfinę i pobiegł postawić straże, które by mu natychmiast oznajmić mogły o powrocie Mieczysławostwa. Tego dnia jednak, choć byli spodziewani i służba miała rozkaz przygotować wieczerzę i herbatę, do późnej nocy ich nie było. Martynian miał tylko zręczność przekonać się, na jak świetnej stopie dom był utrzymywany - widział nowe liberie, świetną stołu zastawę i wszystkie wspaniałe przybory, które by książęcemu domowi wstydu nie uczyniły. Rano jeszcze było, gdy na Franciszkańskiej ulicy zjawił się Mieczysław. Przybyli bowiem po północy, o czym Martynianowi znać nie dano. Orchowska we drzwiach wychowańcowi aż do nóg przypadła, wlepiając w niego oczy ciekawe a osłabłe. Pociągnęła go potem do okna, ażeby mu się lepiej przypatrzeć. Mieczysław zmienił się, zdawało się, że utył, ale był jakby nalany i blady, ogień jego oczów wygasł, świeżość młodzieńcza przekwitła, czoło miał pofałdowane, cerę chorobliwie wydelikaconą i białą, woskową. Dwa miesiące klimatu, do którego nie nawykł, zapewne tak na naturę północną podziałać musiały. Uściskał staruszkę serdecznie, obejrzał się po izdebce smutnie, tęskno... wydało mu się może dziwne, że tu z siostrą żyć mogli. Nawet po stroju by go Orchowska nie była poznała. Dawniej nosił się bardzo skromnie, teraz suknie miał wyszukanym krojem, eleganckie, ogromną szpilkę turkusową w chustce, dewizki jakieś kosztowne, pełno pierścieni na palcach. Przykro się starej zrobiło, która sobie w duchu rzekła: - Żeby on to sobie był sam zapracował, a to wszystko z jej łaski. Mieczysław począł się dopytywać o Lusię, staruszka mu niewiele powiedzieć mogła, nie bardzo zasmucić go chciała, ale też nie skłamała nic. - Kobiecina mało się na świat pokazuje - rzekła - a to czasem do kościoła, a jeszcze tu licho Martyniana przyniosło. Zobaczyła go raz w kościele i do kościoła teraz pójść się boi! Micio się strasznie oburzył na chłopca, że śmiał znowu się tak narzucić. - Ja go stąd wyforuję! - zawołał. - Oj, wątpię - rzekła stara - to uparta natura, jak wszystkie jedynaki, pieszczochy. Od Orchowskiej, gdy godzina była już przyzwoitsza, pobiegł Mieczysław do doktora. Był on na lekcji i zwykle nikogo nie wpuszczano ani do pani, ani do pana, taki był rozkaz, dopóki nie wrócił. Lusia jednak posłyszała głos brata, odważyła się złamać przepisy i wybiegła go uściskać, bez tchu, przejęta, zapomniawszy, co ją za to czekać może. Słudzy nie mogli się jawnie pani swej sprzeciwić. Mieczysław wszedł. W pokoju znalazła się nieodstępna ospowata służąca, ale nie zważając na nią, brat z siostrą wyszli do sali, gdzie ona nie mogła gonić za nimi. Co najwięcej stanęła za drzwiami. Oboje spojrzeli na siebie w milczeniu. Mieczysław znalazł ją strasznie wychudłą, ona jego dziwnie a chorobliwie utuczonym, w oczach obojga nie świeciła żadna iskierka ochoty do życia. - Jakże ci jest, mów mi! - zawołał Mieczysław - jak ci z nim? Mizerniejesz? Czy się nudzisz? czy cię zamyka? - Ale nie - odparła Lusia - jest mi... jest mi dobrze, ani on dla mnie złym nie jest. Nie zamyka mnie, ja sama chodzić nie chcę, nie lubię towarzystwa, ono mnie męczy. Nie nudzę się, mam w domu robotę, fortepian, książki... cóż chcesz? Za tobą mi było tęskno, a zresztą życie, toć życie. Jakże się wam podróżowało? - dodała. - Nam nie bardzo dobrze rzekł Mieczysław. - Serafina teraz mniej jest wesołą i swobodną, niż bywała, musi to pochodzić ze stanu jej zdrowia. Przy tym za granicą nudziły nas różne dawne spotykane znajomości, szczególniej niejaki hrabia Buller, którego znajdowaliśmy na każdym kroku. Zdaje mi się, że się dawniej kochał w Serafinie. Nie mogliśmy się go pozbyć i dlatego trzeba było powracać, bo tu przynajmniej nie mamy obowiązku przyjmować go i możemy mu zamknąć drzwi nasze. Biedna Serafina tak się tym męczyła, że to nam podróż zatruwało. Nigdym jej tak zniecierpliwioną i nerwową nie widział, drażniła ją najmniejsza rzecz... gniewała się nawet czasem na mnie. - Jak to? ona na ciebie? - A tak! - rozśmiał się Micio - ale to nigdy nie trwało długo. - Musiałeś wiele dla nauki skorzystać? Micio wzruszył ramionami. - A! bardzo mało, niestety! - rzekł cicho - trudno to było opuścić Serafinę, żeby biegać po szpitalach. Bała się zaraźliwych chorób, a przy tym nierada była, gdym występował jako doktor. Musiałem trochę pana udawać. - Wiesz, kto tu jest? - nagle zawołała Lusia - od wczoraj czy dawniej przyjechała chora Adolfina, czeka na ciebie. - Jak to na mnie? - przerwał zdziwiony Mieczysław. - Chce koniecznie, ażebyś ją leczył. Micio ruszył niecierpliwie ramionami. - Ale ja prawie już lekarzem nie jestem i jeszcze nim nie byłem, nie mógłbym się podjąć w żadnym razie, potem Serafina mi roli lekarza przyjąć nie dozwoli, na ostatek ja się tego podjąć nie mogę. - Zmiłuj się, przynajmniej wybierzcie lekarzy, pokierujesz, ona doprawdy ma się źle - odezwała się. - A dr Varius? - On nie leczy nikogo od czasu, jak się ożenił - spuszczając oczy odezwała się Lusia - odmówił, Adolfina tu była. Mieczysława czoło zachmurzyło się - począł chodzić po pokoju zniecierpliwiony i niespokojny. - Mój Boże - zawołał - przyjechałem, myśląc odpocząć, a znajduję same troski i zawikłania. Adolfina, Martynian... brak tylko hrabiego Bullera do tej kolekcji. Wreszcie twoje zdrowie, Lusiu. - Ale ja zdrowa jestem - pokaszliwając odezwała się Ludwika i zmusiła usta do uśmiechu - o mnie nie masz powodu troszczyć się wcale. Zamilkła chwilkę. - Czy widziałeś Martyniana? - spytała po cichu. - A! nie! ale go zobaczę i postaram się wypędzić do domu. Starej Orchowskiej nie dał pokoju, chodził tam stukać i wzdychać po pustych naszych izdebkach, całował sprzęty, zbierał liście zeschłe, słowem, biedak stracił głowę. Słuchając opowiadania Lusia czerwieniała, serce jej biło i może nieco zwilżyły się oczy, nie odpowiedziała nic. Mieczysław poszeptał z nią jeszcze i pożegnał. W progu śpieszący spotkał go dr Varius, mierząc oczyma niespokojnymi i prawie zagniewanymi. - A! jakżeście to weszli, panie Mieczysławie. Ludwika z rana nie przyjmuje, ona... ja jej przepisałem spoczynek. Brat spojrzał z uśmiechem na szwagra. - Zapominacie, kochany doktorze, że i ja choć trochę lekarzem jestem, a razem bratem. Spodziewam się, że moje odwiedziny przynajmniej zaszkodzić jej nie mogą. Trochę podraźniony wymówką, Mieczysław po tych kilku słowach oddalił się szybko. Varius chciał go wstrzymać, wymówił się potrzebą wracania do domu. Jakoż spóźnił się na śniadanie, niestety - pani Serafina piła już herbatę i powitała go w progu: - A! proszęż cię! nigdy na godzinę się nie stawisz, herbata przeciągnięta, wszystko zimne, śniadanie szkaradne, ja sama jeść muszę, czego nie cierpię i co mi szkodzi. Tylem razy cię prosiła! W głosie, w tonie tyle było szorstkości i zniecierpliwienia, coś tak przykrego razem, że Mieczysław, jak zwykle w podobnych wypadkach, uznał za najlepsze nie odpowiadać wcale i siadł do swej filiżanki nie mówiąc słowa, chłodny, obojętny. - Gdzieżeś był? - Musiałem odwiedzić Lusię. - Tak rano? - Byłem u Orchowskiej. - Tak! i dla Orchowskiej porzuciłeś mnie w chwili, gdy ja tak nie lubię być samą... - Widziałem się z Ludwiką... - Jak się ma Lusia? - Nie lepiej, nie lepiej - rzekł Mieczysław chmurnie - stan jej, który mnie od niejakiego czasu zatrważał, prędzej się pogorszył, niż polepszył. Spokojna, zrezygnowana, ale nie jestem z niej kontent. - Czasem ci się przywiduje... a ty tę siostrę tak kochasz - rzekła Serafina z wyrazem dziwnym. - W istocie kocham ją, jak jedyną siostrę swoję. - A! to wiem - kwaśno przebąknęła żona. Zamilkli. - Zapewne wiesz i o drugiej chorej, od której odebrałam właśnie karteczkę, jest tu Adolfina, która uroiła sobie podobno, że ty ją musisz kurować. Błysnęły oczy pani Serafiny. - Ale ja na to nie pozwolę - zawołała - mam już dosyć tej medycyny! Kochałam niegdyś bardzo tę Adolfinę, od niejakiego czasu nie poznaję jej i wstręt we mnie obudza. Szczególniej z tobą jest tak śmiała. - Myśmy się wychowali razem... - Tym bardziej powinna unikać, bo mi się zdaje, że się w panu trochę kochała, a może i pan w niej. Mieczysław zaśmiał się sucho. - Cóż za humor dziś, Serafino? co za podrażnienie? - Ale bo się wszystko spiknęło na mnie, żeby do niecierpliwości przyprowadzić. Ze śniadaniem musiałam czekać, potem pić i jeść sama, wszystko szkaradne... potem bilecik Adolfiny śmieszny, nareszcie ty, zimny, obojętny, chmurny. - Nie śmiałem się zbliżyć po wymówkach - rzekł Mieczysław. Serafina porwała się od stołu, rzuciła serwetę i nic nie mówiąc wyszła. Mieczysław wypił prędko herbatę i zszedł na dół do swego pokoju. Na takiej teraz stopie było już młode małżeństwo. Powoli przyszło do tego. Jakim sposobem anielskiej dobroci Serafina stała się tak zgryźliwą i kwaśną, wytłumaczyć trudno. Mieczysław zawsze był dla niej czułym, grzecznym, uprzedzającym, a nigdy prawie nie obeszło się bez jakichś wymówek. W poufalszym życiu raziło ją z jego strony wiele nie dostrzeżonych odcieni w obejściu się, których znosić nie mogła. Między innymi nie dopuszczała najmniejszej wzmianki o medycynie, o przeszłości, czyniąc z nich tajemnicę - rumieniła się i gniewała, gdy Mieczysław mimowolnie z nauką się wydał. W ciągu podróży, gdy ratując kogoś na drodze, krew puścił, długo mu tego darować nie mogła. Nie wolno mu było zaspokoić ciekawości, zmuszała do grania roli obojętnego turysty. Za to, nienawykły do życia zbytkowego, musiał się wdrożyć w obyczaje pańskie i rozpieścić wykwintnością, której dla siebie się lękał. Jakiś głos wewnętrzny przestrzegał go, że może być zmuszonym powrócić do surowszych obyczajów, nie chciał więc czynić sobie nałogów, które by się stały ciężarem. Te nawyknienia proste, gusta niewykwintne gniewały prawie Serafinę. Chciała z niego uczynić owego sztucznego człowieka salonowego, którym Mieczysław być nie mógł i nie umiał. Stąd nieustanne sprzeczki o drobnostki, kończące się zwykle objawami czułości, lecz zostawujące po sobie niezgluzowane ślady i wspomnienia. Mieczysław już po tej walce dwumiesięcznej czuł się znużonym i umęczonym, spodziewał się wszakże, iż ona ustać musi, a Serafina, wróciwszy do domu, odzyska dawną słodycz charakteru i spokojność. Z obu stron, jak się zdaje, zniecierpliwienie było równym, wdowa znajdowała męża zimnym, pedantycznym czasem, a nade wszystko, co najtrudniejsze było do przebaczenia - si commun (fr. tak pospolity, gminny). Tym imieniem zwała wielką Micia prostotę, szczerość i prawość. Oboje wszakże mieli nadzieję, iż się do siebie zastosować potrafią. Przybycie Adolfiny, niegdyś najlepszej przyjaciółki, nie na rękę też było Serafinie, zaczynała ją podejrzewać o dawną miłość dla Micia, niezupełnie jeszcze wygasłą. Domysły te zrodziły się z pochwyconych słów Lusi, może z nieostrożnych wyrażeń i obejścia się Dramińskiej w ostatnich chwilach. Serafina zaczynała nienawidzieć Adolfinę. Dzika ta myśl użycia Mieczysława do porady lekarskiej jeszcze ją więcej oburzyła. Ona właśnie chciała zatrzeć wszelki ślad medycyny, pamięć o niej i wymóc na nim, ażeby się jej zrzekł zupełnie! Gotowała się też przy pierwszym spotkaniu dać uczuć Adolfinie całą niewłaściwość jej postępowania. Niedługo na to czekała, bo w parę godzin potem Dramińska sama przybiegła do niej. Już przy powitaniu poczuła Adolfina zmianę w przyjaciółce i jakby gotującą się burzę. Żywa i śmiała, nie ulękła się tego bynajmniej. Kilka słów obojętnych rozpoczęły rozmowę. - Ale ty chyba chciałaś mi przykrość wyrządzić swoim żarcikiem - odezwała się gospodyni domu wskazując bilet odebrany z rana. - Micia chcesz mieć lekarzem? On przecie wcale nim nie jest, wyrzekł się tej obrzydłej medycyny i ja mu nie pozwolę do niej powrócić. - Jak to! to wy już jesteście na tym stopniu - zaśmiała się Adolfina - że ty nie pozwalasz, a on słucha? - Chwytasz mnie za słowa, moja droga - mówiła dalej pani domu - przyznam ci się, że gdyby zachorowała Orchowska, może bym nie broniła mu zapisać dla niej recepty, ale wziąć w kurację panią Adolfinę Dramińską! o! o! to troszkę niebezpieczne dla mnie! Ja jestem stara, tyś młoda i w dzieciństwie igraliście razem po zielonych łąkach, obawiałabym się przypomnień... Adolfina zarumieniła się mocno. - Moja Serafko droga! - rzekła - nie wiedziałam, żeś już zazdrosna! Pozwalam ci nawet mnie nie ufać, ale panu Mieczysławowi! - Nikomu nie ufaj, nikt cię nie zdradzi! mówi przysłowie - szepnęła trzęsąc główką Serafina. Rozmowa tak poczęta trwać nie mogła długo, obie były rozdrażnione, a choć pokrywały uśmiechami wewnętrzny gniew, gniewały się już na siebie. Dramińska się przeszła po salonie milcząca, czując obrażoną, chwyciła płaszczyk leżący na krzesełku, narzuciła go na ramiona i sposobiła się do wyjścia. W tym usposobieniu dać jej odejść nie chciała gospodyni domu, czując się winną, pochwyciła ją za rękę. - O! nie bierzże żartów na serio! - zawołała - wcale nie jestem zazdrosną! Chciałam cię tylko trochę podrażnić, aby ci zapłacić za list, który mnie zniecierpliwił. Jest to jedyna rzecz przyprowadzająca mnie do gniewu, gdy Micia mi ta medycyna odbiera, brzydzę się nią. Proszę ciebie, mąż, który ma z trupami, z chorymi, ze wszystkimi obrzydliwościami do czynienia... merci! (fr. dziękuję!) - Przecieżeś go kochała wówczas, gdy najwięcej się nimi zajmował, i nie czyniło ci to wstrętu? - odparła Adolfina. - Tak, kochałam go nie parce que, ale quoique... (fr. nie dlatego, ale pomimo tego) ale mówiłam sobie w duszy, że mi to musi porzucić - zawołała Serafina. - Widzę tylko, żeś ty tu dyktatorem z władzą nieograniczoną - cicho ozwała się Dramińska - nie wiesz, jak to niebezpieczne. W oczach świata poniżasz tego, któregoś wybrała, odbierając mu wolę. Jakież do tego masz prawo! - Moja miłość! - przerwała gwałtownie Serafina. Adolfina, widząc, że zamiast ukojenia, przyjaciółkę znowu do niecierpliwości przywiodła, po raz wtóry obwinęła się mantylką. - A! droga moja - rzekła - dajmy temu pokój, po cóż się mamy sprzeczać! przepraszam cię... Cóż mnie do tego? Spojrzała na zegarek. - Tak późno! a muszę spieszyć... do zobaczenia... Podała rękę Serafinie, która tylko dodała bez gniewu: - A! o cóż? o cóż? czyżbyśmy my się na siebie gniewać mogły? I wybiegła Dramińska z rumieńcami wypieczonymi tą rozmową. - Biedny Micio! - zawołała w duchu - biedny Micio! o nieszczęśliwych sierot dwoje! Mój Boże... Jeśli tak jest już dziś, we dwa miesiące po ślubie, cóż będzie we dwa lata? On tak dobry i łagodny, a ona? Ale jakże ją zmieniło to szczęście? Zdziwiona niezmiernie, wracając do domu, spostrzegła w pokoju u męża zupełnie jej nieznajomego człowieka, który z nim żywą prowadził rozmowę. Było to dla niej zagadką, bo Dramiński niełatwo nowe znajomości robił, a stare jej wszystkie były wiadome. Przy tym przybyła tu dla spoczynku i kuracji i mąż przyrzekł jej, że się szczupłym kółkiem ograniczą. Gość ten zdawał się należeć do arystokratycznych warstw społeczeństwa - ubiór, mowa i ruchy od razu to dawały poznać. - Pan hrabia Buller... mój aniele... niespodziane zetknięcie się w hotelu... chodziliśmy razem do gimnazjum w Mitawie. Kolega z jednej ławy! Adolfina skłoniła się chłodno i skryła do drugiego pokoju. - Chora, biedna moja żona - dodał Dramiński - chodźmy stąd do was, bo jej tu szumieć będziemy, a ja, gdy jestem cokolwiek w lepszym humorze, strasznie głośno krzyczę... Hrabia Buller właśnie przybył do miasta i stanął był obok Dramińskich, zeszli się dawni towarzysze w sali jadalnej, pierwszy Buller przypomniał się mężowi Adolfiny. Tak zawiązał się stosunek, który nie miał pozostać bez skutków. Adolfina, powróciwszy do domu, padła w krzesło zamyślona, podparła się na ręku, dumała... słyszała, jak mąż wychodził, i nie ruszyła się, aż wrócił, może w godzinę. Jedli razem śniadanie z panem hrabią i nieoszacowany Dramiński wypił troszeczkę więcej niż dni powszednich. Nie było to nic nad wesołość i humor - humor wszakże różowy. W takich razach - Adolfina to już znała - chodził na palcach koło niej, całował w nogi, służył na klęczkach... Z twarzy umiała ten stan poznać od pierwszego wejrzenia. Dramiński uchylił drzwi mrużąc oczy. - Wolno? serce? - Chodź, proszę. Spojrzała tylko: - Jedliście śniadanie? - A prawda, z Bullerem! Nie mogłem mu się oprzeć i nagadaliśmy się i naśmieli. To mówiąc, pocałował ją w kolana. - Ty się, moje serce, gniewać nie będziesz... - Za cóż? Siadaj, tylko z daleka... bo wino troszkę czuć i... - Ja mogę sobie pójść! - Po cóż? siadaj, mam ci coś do powiedzenia. - A! jam cię gotów słuchać lata! wieki! Dramiński znowu pocałował ją w kolana. - Wystaw sobie, jak mnie Serafina przyjęła... - Jak to? źle? - Z najokropniejszymi wymówkami, że ja śmiałam jej męża nazwać doktorem! Dziwna się zrobiła, opryskliwa... zła... - To jej dać pokój! - zawołał Dramiński w gniewie - głupia, z pozwoleniem, kobieta... ale mnie już i Buller mówił, że ona taką zawsze była. Adolfina się zerwała. - A Buller skąd ją zna? Dramiński ukąsił się za język, zrobił minę człowieka złapanego na uczynku i strzepnął ręką. - A! do kata, otóż papla ze mnie... - Siadaj! mów! na miłość Boga! mów! - To stare dzieje... stare dzieje... wprawdzie mnie o sekret nie prosił, ale dla samego Mieczysława nie potrzeba by tego rozgadywać. - Cóż to było! co? przecież przede mną powiedzieć możesz! Dramiński do ucha się jej zbliżył, skorzystał z tego i pocałował w ucho, co się widocznie nie podobało, a potem począł szeptać: - Stare dzieje, jeszcze z czasów nieboszczyka pierwszego męża. Wyście się wówczas nie znały. Buller się w niej szalenie kochał i... była mu wzajemną... Tu Dramiński wyraziście chrząknął. - Miał obietnicę, że owdowiawszy, pójdzie za niego, zamienili jakieś czarne obrączki, Buller do dziś dnia taką nosi, potem nagle zmieniło się wszystko, mąż zmarł, kto inny się podobał, coś tam między nimi zaszło... słowem, wszystko zostało zerwane. Buller wre zemstą. Czy on tam ją kocha, czy nie, ale goły i strasznie mu się pono chciało tego majątku... Adolfina słuchała z wielką uwagą. - Pewny jesteś, że nie kłamie? - Spodziewam się - rzekł Dramiński - on od ślubu jeździł za nimi w krok w krok i nie dał im nigdzie spokoju. Pani Dramińska zamyśliła się. - A! ten nieszczęśliwy Micio - zawołała ręce łamiąc - trzebaż mu było, nie kochając tej kobiety, przez jakąś osobliwszą wdzięczność taki sobie los zgotować? Ale któż z nas ją znał? Tak była inną, tak miłą i dobrą, gdy polowała na tego męża... Biedny Micio! - Ja go też bardzo żałuję - odezwał się Dramiński - ano, dziś po charapie, klamka zapadła, musi pić piwo, którego sobie nawarzył... - Mój drogi - przerwała Adolfina, ja jeszcze nie widzę, by strute życie koniecznie miał znosić z pokorą... ale dajmy temu pokój... Zamyślona, dała znak ręką mężowi, że chce spocząć. Dramiński pocałował rękę i na palcach, zamykając za sobą drzwi, jak gdyby już spała, wysunął się na cygarko do siebie. Tu zdrzemnął się snem sprawiedliwego do obiadu. Kilka dni minęło potem prawie bez żadnej zmiany w położeniu i uczuciach osób wchodzących do naszej powieści. Serafina po tym poranku złego humoru widocznie była z siebie nierada. Stała się słodszą i powolniejszą. Tegoż dnia posłała prosić Adolfinę na herbatę, ale ta przeprosiła, że czując się osłabioną, przybyć nie może. Nazajutrz rano Serafina przyjechała do niej sama. Rozmowa była chłodna, nieufna i prędko jej zabrakło przedmiotu. Dramiński, nadzwyczaj uradowany znalezieniem towarzysza, ciągle prawie z nim chodził i zabawiał się rozmową. Biedny Martynian przybiegał, żeby się coś dowiedzieć, do pani Adolfiny, wzdychał, niewiele zyskawszy odchodził i wprędce pod jakimś pozorem powracał. Spotkał się i z Mieczysławem, który przyjął go zimno. - Co ty tu robisz? - zapytał go. - Ja? mieszkam tu... nic więcej... - Mnie się zdaje, że lepiej by ci było na wsi. Martynian się obraził. - Proszę cię, ja także znajduję, że tobie wygodniej by było w Rowinie, a tego ci nie mówię. - Wiesz, dlaczego ja ci to powiedziałem? - Domyślam się - rzekł kuzyn - ale nie dałem najmniejszego powodu do takiego wyrzucania mnie stąd. Mam prawo tak dobrze zamieszkać, gdzie mi się podoba, jak i ty. Po tej krótkiej rozmowie pożegnali się chłodno i rozeszli. Serafina raz i drugi jeszcze odwiedziła dawną przyjaciółkę, chcąc zatrzeć wrażenie pierwszej rozmowy, było to jednak trudnym, bo obie żal miały do siebie. Chłód coraz większy je rozdzielał. Dramiński, który tak bardzo tych stosunków nie śledził, a dla którego prawem było każde żony żądanie, na swą rękę postanowił namówić Mieczysława, żeby jej rady swej nie odmawiał. - Ja to wiem, że pani Serafina nie lubi, żebyś pan kochany doktorował, ale przecież dla nas możesz uczynić wyjątek - mówił Dramiński - niekoniecznie też ma ona wiedzieć o tym. Moja żona ma ufność w panu, wskaż doktora ze swej ręki, a sam pokieruj tym. Mieczysław się opierał, jak mógł, wreszcie trudno było i niegrzecznie, obiecał przyjść z drugim lekarzem. Serafina w istocie nic o tym nie wiedziała. Mieczysław nie bawił godziny i jak mógł najprędzej wyszedł, unikając i rozmowy poufalszej, i wszystkiego, co by przeszłość przypomnieć mogło. Ciągle proszona, aby odwiedziła Serafinę, po tej konsultacji, Dramińska przyszła rano do pani Mieczysławowej, która chciała być po dawnemu uprzejmą i wesołą. Zaczęto mówić o życiu w mieście, o natrętach... Adolfina jakby od niechcenia wyrzekła: - Najbardziej nas nudzi ten nieznośny Buller. - Jaki Buller? - czerwieniąc się spytała Serafina. - Któż go tam wie, jaki! Chodził z moim mężem w Mitawie do szkół, niestary człowiek, przystojny, bardzo dobrze wychowany, tylko nieznośnie natrętny. Po całych dniach paplą z Dramińskim... ale... wszakże mówił nawet, że cię doskonale zna, że był z wami teraz we Włoszech, że to dawna, dawna, jeszcze z czasów twojego pierwszego męża znajomość, i coś tam na ucho szeptał mężowi, nie wiem, z czego się śmieli... Pani Serafina stała się biała od gniewu i wzruszenia. Ruszyła ramionami. - Nieznośny blagier! - zawołała - przestrzegam cię, żebyś go nie wpuszczała do domu. Gdziekolwiek stąpi, stara się później zemścić za gościnność! - Więc go istotnie znasz? - spytała Adolfina, spokojnie niby mierząc ją wzrokiem. - Mnie się on też nie podoba. Skończyło się na tym. Dramińska miała już to przekonanie, że Buller nie skłamał, a tego jej tylko było potrzeba. - Biedny Micio! - powtórzyła w duchu - biedny Micio... a my, my pierwsześmy im zrobiły tę znajomość nieszczęśliwą. Mama i ja na sumieniu ją mamy. Po pierwszej konsultacji nastąpiła druga, której Adolfina zażądała. Mieczysław przybył na nią z doktorem, bawił krótko, ograniczył się medycyną i odszedł, jak tylko mógł najprędzej. Dramiński, najgościnniejszy z ludzi, nie mógł znieść, żeby tych wizyt, nie mogąc pieniędzmi, jakąś wdzięcznością nie zawdzięczył. Łamał głowę, łamał, w ostatku za trzecią bytnością wymógł na Mieczysławie, że z nim t~ete_a_t~ete (fr. sam na sam) kolacyjkę zje. Całował tak, prosił, błagał, że mu się oprzeć nie było podobna. Dla nieszczęśliwego Mieczysława wieczorne wyjście z domu bez wiadomości pani było niepodobieństwem, nie lubiła go puszczać i z każdej godziny musiał się jej wytłumaczyć. Tym razem, jak zawsze, powiedział prawdę - że obiecał Dramińskiemu być u niego wieczorem i że być musi. Z wielu względów niemiłym to było Serafinie, nie lubiła dla niego towarzystwa Adolfiny, obawiała się może spotkania z Bullerem. Zaczerwieniła się cała i zawołała hamując się z trudnością: - Nic na świecie przykrzejszego mi być nie może! - Dlaczego? - Nie lubię towarzystwa Adolfiny dla pana. - Mogę zaręczyć, że jej nie będzie. Wiem, że doktór nakazał wczesny spoczynek, a my nawet z panem Dramińskim w ich mieszkaniu nie będziemy. - A gdzież? - Mamy jeść wieczerzę w restauracji - śmiejąc się odpowiedział Mieczysław - lecz zmiłuj się, Serafino, czyż ja, jak student, zawsze z każdego kroku mojego tłumaczyć się i na wszystko brać będę musiał pozwolenie? - Przecież nie wymagałam tego! a mam prawo powiedzieć, co mnie boli. - Że z Dramińskim zjemy kolacją? - Złe towarzystwo! złe towarzystwo! - szepnęła Serafina - ale rób, jak chcesz. Odeszła. Mieczysław już nie mówił o tym więcej, a na daną godzinę znaleźli się w osobnym pokoiku przy restauracji. Dramiński umiał przyjmować, wystąpił więc z największą wykwintnością. W chwili gdy obmyślał wieczerzę właśnie, nastręczył się jakby przypadkowo Buller. - O! kochanie - rzekł - a mnie to myślisz nie prosić! Nie darowałbym ci tego nigdy, wpraszam ci się gwałtem... Dramińskiemu każdy inny trzeci byłby milszym, ale cóż było począć? Nadto był grzecznym, by tak natarczywie narzucającego się odpychać. Towarzystwo Bullera i dla Mieczysława po tej podróży włoskiej, w której on ich ciągle gonił, a oni przed nim uciekać musieli, nadzwyczaj było przykrym. Zobaczywszy go u stołu, zachmurzył się, przywitali się jednak grzecznie. Chłodno być zaczynało. Dramiński tarł czuprynę z gniewu. - Buller, kochanie, jak ty mi zrobisz jaką nieprzyjemność gościowi mojemu, dalipan, strzelać się będę... - Bądź spokojny, nie mam tej myśli, idzie mi wcale o co innego... Te słowa wyszeptawszy sobie na ucho, siedli. Dramiński kieliszki nalewał nielitościwie i zmuszał do nich nadzwyczajnymi środkami. W tym przedmiocie miał zapas tradycji niewyczerpany, umiał dykteryjki, przysłowia, zaklęcia, formuły, łamał najsilniej się opierających. Zaraz przy pierwszych dwóch daniach użył całej potęgi słowa, aby gości podpoić, będąc tego przekonania, że wszyscy po winie tak głodni być muszą, jak on. Buller w istocie, jakby inny człowiek, miły był, wesół i grzeczny. Doszli tak do szampańskiego. Jest to wino bardzo brzydkie, nawet gdy najlepsze, lecz na tych, co w nim smakują i co je znoszą, sprawia ten skutek, że dowcip zaostrza i usta otwiera. Mieczysław nie bardzo je lubił, Dramiński pił jak wodę. Była godzina późna, w całej restauracji nikogo, kelnery śpiące. Buller podniósł się nagle z kieliszkiem: - Piję zdrowie dra Mieczysława Ordęskiego, piję z serca, bo go szanuję, a że go szanuję i szacuję, dam mu tego dowód i po to tu przyszedłem. Proszę cię tylko, kochany konsyliarzu, nie burz się i nie gniewaj, dopóki nie skończę opowiadania, które przyniosłem dla ciebie, potem, jeśli mnie uznasz w czym winnym, gotów jestem do wszelkiej odpowiedzialności, jakiej zażądasz. - Ale co ty znowu za historią myślisz wyprawiać? - zawołał oburzony Dramiński - dajże ty mi pokój. - Kochanie, kolego, rób sobie, co chcesz, ja po to tu przyszedłem i to, com postanowił, wypełnię. Zatem silentium (łac. milczenie) i słuchajcie, na to nie ma rady. Mówię do pana - obrócił się do Mieczysława. - Możesz pan o mnie mieć jak najgorsze wyobrażenie, bom wam i żonie waszej dokuczył okrutnie. Chcę się oczyścić i opowiem panu całą historię swoję. Byłem dużo młodszy, niż jestem, gdym poznał panią Serafinę, która naówczas była jeszcze żoną najnieznośniejszego tyrana, człowieka, z którym życie dla niej istotną stało się męczarnią. Pani Serafina piękną była jak anioł, nieszczęśliwą, uroków pełną, trzeba było paść przed nią na twarz i wielbić. Zakochałem się. Pomimo najdespotyczniejszej niewoli zazdrosnego serca potrafiłem sobie wyrobić wstęp do jego domu... wierzył mi, zdradziłem go... Pokochałem ją całą duszą i sercem, gotówem był dać życie. Byłem kochany... Mieczysław drgnął na krześle. - Daruj mi pan - ciągnął dalej Buller - wyznania te mogą mu być nieprzyjemne, lecz są potrzebne. Tak jest, byłem kochany, stosunki nasze zaszły tak daleko, żeśmy się zaręczyli za życia męża, czarnymi pierścionkami, z których oto jeden widzisz pan na palcu moim, a drugi mogłeś widzieć u niej, jeżeli go nie zrzuciła. Mieczysław przypomniał sobie scenę ową z czarnym pierścionkiem w dzień ślubu. - Po tym wszystkim czekałem cierpliwie, co los postanowi, pewien jej serca. Lecz souvent femme varie et bien fol qui s'y fie (fr. kobieta zmienną jest i szalony ten, kto jej ufa), znana to piosenka. Zjawił się ładny blondynek, a że ja miałem nieszczęście być brunetem et un cadet de famille (fr. najmłodszy z rodzeństwa), wolano potem blondynka, a mnie skandalicznie odpędzono. Ja znowu, mściwy, bom kochał, potrafiłem blondynka uczynić kaleką na całe życie. Otóż moje dzieje... serce skrwawione, złamana dola, zwichnięte życie, cóż dziwnego potem, że poprzysięgłem tej kobiecie, która mnie uczyniła nieszczęśliwym, zapłacić wet za wet, zemstą bezlitosną? Sądźcie mnie, ale z tych słów jeszcze nie osądzicie sprawiedliwie. Opowiedziałem treść, nie widzieliście szkarady czynu, męczarni moich, wszystkiego, com ucierpiał... W czasie opowiadania tego Dramiński podarł w kawałki serwetę, Mieczysław siedział blady, martwy, ale bez pozornego gniewu, zdawał się zimnym i nieczułym. Gdy Buller skończył, chwilkę milczał, potem, jakby namyśliwszy się, rzekł powoli, głosem dziwnie chłodnym: - Pozwolisz mi, hrabio, odpowiedzieć. Człowiek, który się żeni z kobietą, bierze na siebie obowiązek bronienia jej czci i sławy. Nie wchodzę w to, czy historia jest prawdziwą, czy nie, lecz moim obowiązkiem odpowiedzieć panu: - fałszem jest, kłamiesz! bij się! To mówiąc, wstał wyprężony jak struna. Buller także. Dramiński rzucił się na niego. - Diabli cię tu wnieśli! - zawołał. Hrabia się rozśmiał. - Nie bójże się! jesteśmy ludzie przyzwoici, bójki tam nie będzie. Pan mnie wyzywasz? - zapytał Mieczysława. - Wyzywam! - Jam tego właśnie chciał! bo ja pana muszę zabić albo być zabitym. Jutro przysyłaj mi swoich sekundantów, za cmentarzem Rossa są spokojne kąciki, tam się rozprawimy. Wstał, skłonił się i wyszedł. Niepodobna odmalować rozpaczy Dramińskiego, który szalał i wściekał się na Bullera, na siebie, na cały świat. - Bóg mi świadkiem, żem nie winien! Mieczysław, jak mógł, starał się go uspokoić i pocieszyć, chwycił za kapelusz, była godzina pierwsza po północy, pośpieszył do domu. Co się z nim działo, tego wypowiedzieć, niepodobna, śmiał się ironicznie przez całą drogę, rzucał ramionami i dopiero dochodząc do drzwi domu, starał się przybrać postawę spokojną. Zostały jednak na twarzy ślady wrażeń przebytych. Mieczysław przypomniał sobie, że ani na pałasze, ani na pistolety bić się nie umiał. Ślepy los musiał sprawę tę rozstrzygnąć. Życie tak jakoś mu zgorzkło, że umrzeć było obojętnym, szło tylko o los siostry, o opiekę nad nią, pomyślał, że ją powierzy Adolfinie i Martynianowi. Chciał natychmiast udać się do swojego mieszkania na dole, gdy służący powiedział, że pani na górze czeka i prosi, by się z nią dziś jeszcze widział koniecznie. Mieczysław poszedł, acz niechętnie. Serafina chodziła po salonie żywymi krokami, przystąpiła nagle do niego, popatrzyła nań. - Nic się nie stało? - zawołała. - A cóż się stać mogło? - Ten człowiek, ten człowiek... tam nie był? - Kto taki? - Buller, nie było Bullera? - Owszem, był. - Cóż on mówił? - te słowa wyrzekła z dziwnym obłąkania wyrazem. - Nic tak osobliwego - odparł zmuszając się do spokoju Mieczysław - plótł dowcipy, śmiał się... ale już tak późno! tak późno! a ja tą biesiadą tak jestem zmęczony. Patrzyła mu ciągle w oczy badając i nie mogąc się uspokoić. Mieczysław pocałował ją w rękę. - Przepraszam cię, wino mi szkodzi, ile razy zmuszony jestem je pić, choruję. Muszę pójść. Serafina uspokoiła się nieco. - Każ sobie przynieść herbaty - a! te nieznośne męskie kolacje! Policja by ich zabronić powinna. Mieczysław, co najprędzej chcąc się oddalić, pożegnał i powtarzając, że chory, poszedł do swojego mieszkania. Do jutra zostawało wiele do czynienia, miał do pisania listy, do porządkowania papiery, powinien się był przygotować jak na śmierć, czuł bowiem, że Buller na żart się bić nie będzie, a z jego strony była wyższość, wprawa, nawet pewna krew zimna, którą wyrobiły lata. Mieczysław mimo pozornego spokoju wrzał i trząsł się. Obawiał się tylko, ażeby nocne to zajęcie nie zwróciło czyjej uwagi i zamknął się na klucz w małej kawalerskiej sypialni. Dzień był pochmurny, mglisty, z południa kilku mężczyzn wyjechało na przejażdżkę za miasto. W towarzystwie tym dosyć wesołym i rozmawiającym żywo nikt się nie mógł domyślać ludzi, którzy kryli pod sukniami broń i jechali się zabijać. Wesołość też ta była umyślnie przybraną, ażeby czujne oczy oszukać. Jedna garstka obrała drogę poza miastem, druga ulicami jego. Nikt na nie uwagi nie zwrócił. Młodzi potrzebują roztargnienia. Właśnie na cmentarz Rossę dojeżdżał karawan wiozący trumnę zmarłej tego dnia dzieweczki, całą okrytą kwiatami, z której wystawała biała sukienka ślubna, gdy dorożki tych panów poza murem i mogiłami się zatrzymały. Towarzystwo jedno wysiadło i poszło sobie w lasek szukać dogodnego miejsca, drugie nadciągnęło o kilka minut później i udało się w ślad za nim. Z hrabią Bullerem był jeden wojskowy i jeden cywilny sekundant, obaj widocznie do wyższego świata należący, wystrojeni modnie i poglądający z góry na pospolitych ludzi. Wszyscy trzej, jak gdyby nie szło im o bój i życie ludzkie, byli w humorach najpiękniejszych, śmieli się, dowcipkowali, nucili i nawykli do podobnych spraw, brali się do pojedynku jakby do śniadania - z wesołością i apetytem. Szczególniej sam bohater, hrabia Buller, odznaczał się sarkastyczną wielomównością, która głośne obudzała śmiechy jego towarzyszów. Rozmawiali wszystkimi językami świata na przemiany, zdając się nimi władać z równą łatwością i wprawą. Pierwsi oni obrali miejsce na wybrzeżu lasku, gdzie mały obryw gliniasty zwieszał się ponad strumieniem. Maleńka łączka zielona pomiędzy brzozami i jodłami, okryta wyszczypaną przez owce trawką, prawie równa, otoczona kilką pieńkami ściętych drzewek - doskonale się nadawała do walki. Miała rozmiary wymagane, trawa nie była zbyt śliską, słońce nie wglądało w oczy, ludzie niedyskretni zajrzeć nie mogli także, a na wypadek nie opodal stała gospoda i pomoc znaleźć było można. Strzały nawet nie powinny były ściągnąć ciekawych, gdyż do celu nieraz się tu wprawiano. Już miejsce obranym było i odmierzona odległość, gdy nadszedł Mieczysław. Martynian, Dramiński i strapiony Paczoski, wzięty dla posługi, gdyby jej kto potrzebował. Mieczysław, choć wcale strzelać nie umiał, zupełnie był spokojny, Martynian także milczący, lecz gniewny się zdawał. Dramiński wrzał udając umiarkowanie, Paczoski śmiertelnie szedł blady i jakby sam gotów na rusztowanie. Mówili do siebie po cichu, a powaga tej garstki dziwnie odbijała od rozochocenia, od płochości towarzyszów Bullera, chociaż w panu hrabi ten nastrój ducha można było wziąć za dobrze odegraną komedią. Buller zdawał się przymuszać do tych wybuchów śmiechu, tłustych żartów i niewczesnych dowcipów, którym wtórowały oklaski i odgłosy szalone. Zobaczywszy nadchodzących, panowie ci wcale się nie powstrzymali od wesołości, ale cywilny adiutant hrabiego podszedł, witając Dramińskiego, umawiać się z nim o miejsce, odległość i bliższe warunki. Tymczasem Buller, Mieczysław i reszta świadków skłonili się sobie z daleka. Hrabia postąpił kroków kilka z fanfaronadą jakąś, podparłszy się w boki i paląc cygaro. - Niezmiernie mi przykro - odezwał się niby do Mieczysława, który mało nań zwracał uwagi - że jestem zmuszony pana zastrzelić! W tak młodym i pełnym nadziei wieku, w miodowych miesiącach, wśród rozkwitu szczęścia ginąć z ręki starego wygi, rzecz nieprzyjemna. Ja dawniej strzelałem w lot jaskółki - dodał - a pan? - Ja - odparł cicho Mieczysław - nie strzelałem nigdy do jaskółek. - W życiu moim - mówił dalej Buller - miałem sześć pojedynków, wszystkie źle się dla przeciwników skończyły, choć nie wszystkie śmiertelnie, niektórzy wyszli obronną ręką, acz nie cali, tak jak pański poprzednik. Mieczysław nic nie odpowiedział, ale Dramiński się ofuknął. - Nie masz Boga w sercu! czy to czas sobie drwiny stroić? - Dlaczego? - odparł hrabia - ostatnie chwile trzeba rozweselić - obrócił się do Mieczysława: - Zrobił pan testament? - spytał - należało tę formalność dopełnić. Najdroższą perłę ja po panu wezmę w spadku. Roześmieli się. Na Martynianie i Paczoskim czyniło to wrażenie przykre, poeta był zgorszony. - Może by pan życzył sobie się pomodlić? - dodał Buller - ja poczekam. Księdza pod ręką nie będziemy mieli, to szkoda! Cyrulika zdaje mi się, że nie zapotrzebujemy, a cmentarz bliziuteńko. A! prawda, nim się skończy pogrzeb i my się uwiniemy, duchowny tam być musi. Strona przeciwna milczała, mierzono kroki. Mieczysław stał zimny, Dramiński uczył go tymczasem, jak ma trzymać pistolet, mierzyć i strzelać. Z rana wprawdzie nieco się wprawiał Mieczysław, ale z kilkunastu strzałów do tarczy trafnego żadnego nie było. Niepokój malował się na twarzach sekundantów. - Ostatni raz, gdym strzelał, było to - rzekł Buller - jeśli się nie mylę, do sroki na płocie, urwała jej kula głowę... Wojskowy i cywilny śmieli się. - Daj już pokój, Buller - zawołał pierwszy - dość tych żartów, czas ducha skupić. Sekundanci rozprowadzili ich po obu stronach zielonej areny. Buller palił jeszcze cygaro i nie rzucił go, aż biorąc podany mu pistolet. Strzelać miano na komendę - raz - dwa - trzy, idąc ku sobie. Mieczysław wziął także pistolet od Martyniana, ścisnął mu rękę, dał znak głową Paczoskiemu, który w tej chwili jak grabarz wyglądał, i stanął. Po nieznośnych żartach i śmiechach nastąpiła chwila milczenia uroczystego, twarz hrabiego nagle spoważniała, ściągnęła się, nabrała wyrazu nienawiści i gniewu. Mieczysław całą swą uwagę wytężył na broń, której nie był pewnym, znać było, że się wysila, by rękę utrzymać w mierze i wziąć na cel trafnie. Sekundanci liczyli bardzo powoli, raz... Buller podszedł żywo i zwolnił kroku, celował z uwagą, ale z pewnością wprawnego strzelca. Mieczysław szedł powoli bardzo, oczy mając wlepione w przeciwnika. Dwa... Buller postąpił nie śpiesząc się, Mieczysław krok zrobił tylko... przytomnym biły serca. Paczoski sam się później przyznał, że mówił machinalnie "Zdrowaś Maria", gdy doszedłszy do wyrazów: "i w godzinę śmierci naszej..." usłyszał komenderówkę - trzy, i prawie równocześnie dwa rozlegające się strzały... Dym przez chwilę nic widzieć nie dozwalał. Mieczysław wszakże stał, spuścił rękę z pistoletem i patrzył w ziemię. Z przeciwnej strony dały słyszeć naraz aż trzy krzyki. - Sto diabłów! - Ranny! - i: - Sapristi (fr. do licha)! Sekundanci biegli ku Bullerowi, który zakręciwszy się, upadł i chwycił za piersi. Mieczysław rzucił natychmiast broń i jako lekarz pośpieszył na ratunek. Hrabia leżał na murawie ze skrzywioną okropnie twarzą, trzymając się poniżej piersi, gdzie spod rozerwanej już przez wojskowego sukni krew buchała. Kula, jak się zdawało, weszła pod żebrami i pozostała wewnątrz. Buller nie mógł mówić już, oczyma obłąkanymi toczył. - Jestem lekarzem - zawołał przybliżając się Mieczysław - dajcie mi panowie tę nieszczęsną ranę opatrzeć. - Nie ma co opatrywać - szepnął cywilny - paneś go zabił, kula w płucach gdzieś i krew zaleje wkrótce. Hrabiemu głowa upadła w tej chwili na trawę, nie miał mocy jej utrzymać, na zsiniałych wargach pokazała się piana krwista. Podniósł się jednak spiesznie z wysiłkiem, szarpnął ręką, zdjął czarną obrączkę z pomocą przyjaciela, który odgadłszy myśl, ściągnął mu ją, i niewyraźnym głosem wyjąknął: - Ostatnia prośba, oddać jej... słowo, oddać jej, słowo? Mieczysław zmieszany odpowiedział mu tylko słabym głosem: - Spełnię waszą wolę. Buller ręką jeszcze szarpnął kilka razy koszulę na piersiach, kilka niewyraźnych wyjąknął przekleństw i padł na trawę dogorywając. Milczenie głuche panowało w kupce ludzi otaczających. - Uchodź pan - zawołał wojskowy - uchodź, nie ma co czekać! Cywilny powstrzymał Dramińskiego, który razem z Mieczysławem miał odchodzić. - Dajmy sobie słowo, milczenie! Urządzi się to tak, że ujdzie zabójstwo, to nasza rzecz, uciekać nie trzeba. Biedny Buller, ale szukał sam i znalazł, czego chciał... Teraz dopiero Mieczysław i Martynian spostrzegli razem, że z lewej strony na wysokości serca suknia Micia z boku była rozszarpnięta kulą i sina pręga od kontuzji widna była. Dramiński ciągnął do dorożki na pół nieprzytomnego Mieczysława. Zastali konie poza cmentarzem, gdzie je byli zostawili, a woźniców wesoło palących fajeczki i rozpowiadających sobie historie dziwnie o mur cmentarny się odbijające. Bez żadnej przeszkody powrócił Mieczysław do miasta, ale nie do domu żony - posępny, pogrążony w myślach, pożegnał Dramińskiego i udał się na Franciszkańską ulicę. Zaczynało się zmierzchać, gdy zapukał do swego dawnego mieszkania. Stanąwszy w progu, obejrzał się i teraz dopiero oprzytomniał. Głębokie westchnienie wyrwało się z piersi, nie mówiąc nic do witającej go Orchowskiej, poszedł do swej izdebki, uprzątnął książki z sofy i padł na nią. - Moja Orchowska - rzekł do niej słabym głosem - ja tu będę nocował... ja tu zostanę. Stara, drżąc z jakiegoś strachu, którego sama sobie wytłumaczyć nie mogła, nie odpowiadając nic, ze złożonymi rękami wyszła postarać się o światło. Czuła, że coś, że jakieś nieszczęście stać się musiało, nie wiedziała, czego się domyślać, truchlała i modliła się, ażeby skutki jego Bóg odwrócić raczył. Mieczysław zawołał Orchowskiej do siebie raz jeszcze i przykazał, żeby nikomu nie mówiono, iż on tu jest. Drzwi miały stać zamknięte dla wszystkich oprócz jednego Martyniana. Noc też nadchodziła szybko i nie można się było spodziewać, ażeby kto szukał tu Mieczysława. On siedział i następujący list drżącą skreślił ręką: "Dziś o godzinie piątej po południu hrabia Buller zginął z mojej ręki, a raczej z ręki Bożej, która moją słabą i niewprawną kierowała. Umierając, oddał mi tę czarną obrączkę, abym ją pani wręczył. Stanąłem w obronie jej sławy i spokoju - było to moim obowiązkiem. W spadku po umarłym leży na duszy mej wspomnienie, którego nic z niej zetrzeć nie zdoła - żyć z sobą nie możemy. Dwa te miesiące próby powinny były panią przekonać, żeśmy popełnili błąd, którego wina spada na mnie. Bylibyśmy nieszczęśliwi oboje. Zszedłem z drogi pracy, w słodką, lecz w upokarzającą zaprzedając się niewolę. Wstyd mi czoło okrywa. Potrzebuję odpokutować błąd mój i naprawić, potrzebuję być wolnym i wrócić na drogę, z której zszedłem obłąkany. Przebacz mi, pani, cokolwiek postanowisz, przyjmę, rozdzielić się musiemy. Będę pracował, aby zapomnieć, żem zuchwale wtargnął w świat, który nie był stworzony dla mnie ani ja dla niego. Zapomnij, pani, i przebacz. Mieczysław" Zapieczętowawszy list z obrączką, Mieczysław potrzebował go odesłać, nie znalazł nikogo, co by się podjął tego, oprócz biednej starej Orchowskiej, która miała wziąć dorożkę, pojechać i wręczyć list służącemu. Mieczysław, obrachowawszy, że po odebraniu listu szukać go może będą w dawnym mieszkaniu, sam udał się zaraz do Martyniana. On i Paczoski, powróciwszy do domu, chodzili rozprawiając po cichu o wypadku, którego byli świadkami, gdy Mieczysław wszedł. - Przepraszam cię, bracie - rzekł - na dziś musisz mi dać schronienie. Paczoski popatrzył nań i przysunął mu krzesło. - Do domu pan nie idzie? - spytał. - Nie mam domu - rzekł z przyciskiem doktór - rozstaję się z żoną, popełniłem błąd, muszę mieć odwagę odpokutować go. Głuche milczenie było jedyną odpowiedzią. Martynian nie mówiąc nic uściskał go, a potem szepnął, chwyciwszy dłoń jego: - Mój dom jest twoim, dopóki ci tylko zdać się może, wszak jesteśmy braćmi. Przygotowania do pojedynku tak były dobrze trzymane w tajemnicy, że pani Mieczysławowa wcale się go domyślać nie mogła. Niekontenta była z męża, lecz ta chmurka, już nie pierwsza na horyzoncie małżeńskim, sama z siebie rozproszyć się miała jej zdaniem. Z rana Mieczysław powiedział, że ma pilną potrzebę widzieć się z Variusem, wymówił się od obiadu w domu, przyszedł na chwilę przed wyjazdem na plac i znalazł Serafinę nachmurzoną, gniewną, milczącą, z książką w ręku. Nie mówili prawie do siebie - wyjechał. Spojrzała za odchodzącym oczyma pełnymi wyrzutów, ruszyła ramionami i nie zrobiła kroku do zbliżenia i pojednania. Czekała go na wieczór, nie przyszedł, niespokojna wstrzymała nieco godzinę herbaty, a potem kazała ją podawać bez niego. Siedziała właśnie u stolika, gdy kamerdyner na srebrnej tacce wniósł list i położył go przed nią. Chciwie rzuciła nań okiem, poznała pismo Mieczysława i porwała do rąk. Dotknąwszy, poczuła w nim obrączkę i uderzona tym, rozerwała co żywiej kopertę. Nim miała czas rzucić okiem na list, czarny pierścień ją uderzył, poznała w nim pamiątkę po Bullerze. Wzrok jej padł na pismo, które pożarła niemal jednym oka rzutem, czytała go, odczytywała - nie rozumiała nic oprócz tego, że Buller zabity i że ona od niego jest wolną. Obudziło to radość - najmniejszego żalu. Była wdzięczną Mieczysławowi, że ją pomścił. Resztę listu uważała za gniew przemijający, za fantazją młodzieńczą, którą łatwo jednym uśmiechem zwyciężyć potrafi. Nie spodziewała się, by Micio, skosztowawszy życia bez troski i pracy, chciał dobrowonie do ubóstwa powrócić. Z listem w ręku, rzuciwszy na tacę czarną obrączkę, chodziła długo po sali, wesoła prawie, poruszona nieco, lecz nie zmartwiona bynajmniej. Machinalnie nalała sobie herbatę i zasiadła do niej, zdając się oczekiwać, rychło li drzwi się otworzą i Mieczysław przyjdzie prosząc o przebaczenie. Poczekawszy nieco, zadzwoniła na kamerdynera: - Kto przyniósł list? - Jakiś człowiek nieznajomy. - Nie był pan Mieczysław na dole u siebie? - Nie, pani. Skinęła, by odszedł. Zawsze jeszcze miała nadzieję, że się przybycia męża doczeka. Biła dziesiąta, gdy Dramiński przyszedł na dół pytać o Mieczysława. Dano znać pani, kazała go prosić do siebie. Wszedł. Pani Serafina uważała za właściwe nie wiedzieć jeszcze niby o niczym. Przywitała go spokojnie. - Nie wie pan, gdzie mój mąż? Dramiński oniemiał, coś bąknął niewyraźnie, zmilczał. - Jeśliby go pan spotkał, racz mu powiedzieć, że na niego czekam cały dzień sama jedna w domu. Gdy się ta krótka rozmowa kończyła, w przedpokoju pośpieszny chód dał się słyszeć, w progu ukazała się Lusia zapłakana z nieodstępnym dr. Variusem. Nie wiedziała ona jeszcze o wypadku pojedynku, odebrała tylko list Mieczysława z pożegnaniem do niej pisany i tak stanowczo zażądała jechać dowiedzieć się o bracie, że mąż jej tego odmówić nie mógł. Zapłakana, strwożona wbiegła, chcąc się rzucić w objęcia Serafiny. - Na Boga! co się z nim stało! Załamała ręce. - Powiedzcie mi! powiedzcie mi, co się stało z Miciem? Widząc tę rozpacz, Dramiński postąpił, zdecydowany wydać wszystko, jak było. - Uspokój się, pani - rzekł - wracam z pojedynku. Mieczysław żyje, zdrów, lekko pono draśnięty, przeciwnik jego zabity. Niewzruszony chłód pani Serafiny wydał ją, że wiedziała o wszystkim. - Ale o cóż? dlaczego się bił! On! najspokojniejszy z ludzi, on! który się brzydził pojedynkami? Dramiński zamilkł. - No... dosyć - rzekł - iż cały i zdrów. - Dlaczego tu go nie ma? Serafina wzięła pod rękę Lusię i wyszła z nią do drugiego pokoju. - Mieczysław - odezwała się - znalazł się bardzo szlachetnie i pięknie, jestem mu wdzięczna, bronił mojego honoru od potwarzy niegodnej, lecz, droga Lusiu, zdaje mi się, że znalazłszy się tak pięknie, w sercu ma żal niesłuszny do mnie, chce, pisze do mnie, rozstać się... dzieciństwo, fantazja, ty mu to wyperswadujesz... Cela n'a pas le sens commun (fr. w tym nie ma sensu). - Ale gdzie on jest? - spytała Lusia niedowierzająco. - Nie wiem, nie chce powrócić do domu. Zaręczenie Dramińskiego uspokoiło siostrę, zostawiła więc resztę do rozmowy z bratem. Niezrozumiałym było dla niej i za co się bił, i dlaczego z Serafiną się chciał rozstać. Po chwili Lusia, lękając się, aby z Mieczysławem, który u niej mógł być, się nie rozminąć, pośpieszyła do domu. Dramiński także do żony powracać musiał. Pani Serafina sama została. Co się działo w jej duszy i sercu? ona by sama może z tego wyspowiadać się nie umiała. Czuła się na jakimś rozdrożu, czuła się winną, zbłąkaną, niepewną tego, co czynić miała. Nie chciała już iść przeciwko niczemu, zdając się ślepo na losy, zrzekając się woli w tej chwili stanowczej. - Przyjdzie? - mówiła do siebie - pojednamy się, będziemy żyli... Nie wróci? nie wróci? żal mi go będzie? Ale byliżeśmy istotnie dla siebie stworzeni? Byłaż to miłość, czy ślepe tylko pragnienie, co z mętnego pije źródła? Ja nie wiem. Kocham go chwilami, są dni, że mi jest wstrętliwy. Tak samo ja jemu zdawać się muszę. Buller zmarł... zabity!... Ludzie będą mówić o tym i podnosić zapomniane dzieje, aby mnie nimi w twarz rzucać. Tu żyć nie mogę! Pojadę gdzieś za granicę. Dokąd? Hrabia gdzieś tam mieszka. Mamże się rozwieść czy rozstać? Wszystko to roztrząsała pani Serafina dosyć spokojnie, bez łzy, bez żalu, bez tęsknoty do przeszłości - miała jej dosyć. - U nas - mówiła - u nas - a to u nas znaczyło świat odrębny - ludzie umieją i kochać, i rozstawać się przyzwoicie, chłodno, bez hałasu i rozgłosu, u tych ludzi, jak Buller, jak on, nic się nie dzieje inaczej, jak publicznie, na rynku... Każdy żyć powinien w swojej sferze, jeśli być nie chce ukaranym. Ale ja byłam tak nieszczęśliwą... O Mieczysławie nie było mowy i myśli. Później trochę, przypuściwszy rozwód, chciała razem kupić milczenie, przypomniała sobie, że ma własne oszczędności, którymi rozporządzać może bez uszczerbku w dochodach, część ich w myśli przeznaczyła dla byłego męża, ażeby zabezpieczyć się od możliwych wyrzutów. Znała tak mało człowieka, iż przypuszczała, że przyjmie ofiarę, że odejdzie zapłacony. To znowu chciała go ściągnąć i kazać mu zostać, czuła potrzebę towarzystwa, kochania, choćby kogoś, na którego by poskarżyć się mogła. Myśli i projekta przesuwały się coraz nowe, coraz inne. Wolność miała także powaby. Spojrzała w zwierciadło - nie była starą, była jeszcze piękną, a gdy chciała i miłą, i uroczą, i serdeczną, i tak dobrą! Świat tak szeroki! To, co ją w ostatnich otaczało latach, sprzykrzyło się - Lusia była łzawa i nudna, Adolfina zbyt śmiała i szyderska, w Mieczysławie czuć było lekarza i pedanta. Ale Mieczysław miał serce - tego jednego żal jej było - był szlachetny, cierpliwy, tak dobrze umiał znosić kaprysy pani i uśmiechać się jej gniewom! Koniec końcem, gdy znużona próżnym oczekiwaniem siadła w fotelu, znękana, chmurna, zamyślona, nie wiedziała wcale, co pocznie jutro, nawet czego na jutro pragnie. Czarna obrączka zza mogiły leżała jeszcze na tacce. Serafina wzięła ją, aby schować. - Ten mnie kochał! - westchnęła - i nikt tak nie kochał mnie, jak ten zbójca! To był grobowy napis hrabiego Bullera. Wspomnienie jego rozwiało się jak inne. Serafina ziewnęła i powlokła się do sypialni. Mieczysława już się spodziewać nie było można. - Czy wróci jutro? Sen spadł na powieki, nie przynosząc odpowiedzi. Służba po cichu sprzątała nietknięty prawie podwieczorek, a stary kamerdyner, na rozdartej kopercie zobaczywszy pismo Mieczysława, pokiwał głową znacząco. - Podobno - rzekł do panny garderobianej, która go dopytywała, czyby nie wiedział, co się pani stało - podobno pan nasz już nie wróci. Szkoda tego człowieka, ludzki był... ale... Ruszył ramionami. Panna Rozalia załamała ręce. - Myśli pan Jeremiasz, że nie wróci, a pani? - Hm! a pani? czyż jeszcze raz za mąż nie pójdzie? - Bo też to nie wiedzieć, co za myśl była iść za doktora - szepnęła panna Rozalia - takiej pani, jak nasza. Ani nazajutrz, ani następnych dni u pani Serafiny nie było nikogo, żadnej nie otrzymała wiadomości, nie zgłosił się Mieczysław, nie przyjechała Lusia, nie odezwali się Dramińscy. Nie mogła się dowiedzieć o następstwach pojedynku, nudziła się, a to opuszczenie w końcu dotknęło ją boleśnie. Zaczęła drugiego dnia pisać list do męża, lecz darła go kilka razy, nie mogąc postanowić nic - czy go żegnać na zawsze, czy żądać powrotu, czy się gniewać, czy dłoń wyciągnąć. Chciała dwuznacznego coś wystylizować i to się jej nie udało. Co godzina siadała do brulionu, pisała, mazała, darła, chodziła po pokoju, nie mogła się zdecydować, czy posyłać i z czym. Odpowiedź na pismo Mieczysława byłaż potrzebną? Mieli się rozwieść czy tylko rozdzielić? On był przygotowanym nawet na dźwiganie tego ciężaru rozstania, szanującego sakrament i pokutującego za nierozwagę, nie myślał ani o nowych ślubach, ani o szczęściu innym nad pracę i karę za chwilowe obłędy. Dla pani Serafiny wleczenie wiekuiste tego nie rozkutego łańcucha wydało się nieznośnym - chciała być wolną, całkiem wolną. Trzeba się więc było porozumieć, zgodzić, i rozstając na wieki, odpuścić sobie winy. Zdawało się jej, że powinni widzieć się jeszcze - dla niej to spotkanie żadnym nie groziło niebezpieczeństwem. Siadła więc i po wielu daleko może zręczniej ułożonych raptularzach nakreśliła kilka wyrazów: "Proszę pana Mieczysława, dla pomówienia i ułożenia się ostatecznego, koniecznie widzieć się ze mną." Kartka już była podpisana, gdy wyraz "ostateczny" ją uderzył - zdarła raz jeszcze, napisała znowu, zachmurzyła się i zawołała Jeremiasza, który u niej służył od lat kilkunastu. - Proszę cię, pójdź do starej Orchowskiej i powiedz jej ode mnie, ażeby poprosiła mego męża, jak tylko powróci, by się co rychlej widział ze mną. Nie wychodzę z domu, będę czekała. Jeremiasz z tym poselstwem poufnym poszedł niezwłocznie na Franciszkańską ulicę. We drzwiach spotkał Orchowską, powtórzył jej wyrazy pani, ale żadnej nie odebrał odpowiedzi - staruszka popatrzyła mu w oczy, kiwnęła głową i zamknęła drzwi. Mieczysław był w domu, ale o tym nikomu mówić nie kazał. Piastunka przyniosła poselstwo. Cóż począć było? Iść - niebezpieczeństwo. Nie iść? - dowód obawy i gniewu. Jedno i drugie miało niedogodności. Mieczysław zamyślił się głęboko, nareszcie przebrał się w swe skromne akademickie jeszcze suknie i poszedł. Gdy się ukazał tak po dawnemu ubogo odziany w tym domu, którego niedawno nazywał się panem, słudzy zbiegli się go zobaczyć. Wiadomość o pojedynku już i tu była doszła. Jeremiasz pobiegł przodem, drzwi mu otworzyć i oznajmić. Z drugiego pokoju krokiem na pozór śmiałym, lecz zdradzającym, co się w duszy jej działo, wyszła Serafina - Mieczysław skłonił się z daleka i stanął jak obcy. Jednym wejrzeniem na suknie poznała żona, że wrócił do niej tylko, aby się rozstać. - Oszczędźmy sobie wymówek wzajemnych - rzekła głosem drżącym - mówmy, jak ludzi dwoje, którzy chcą bez gniewu i zażaleń się rozstać... Więc pan opuszczasz mnie? Zimne to pytanie dodało odwagi Mieczysławowi. - Okoliczności aż nadto mnie tłumaczą - rzekł - nie zdaje mi się, by wina była z mej strony ani też panią obwiniam. Skryłaś pani przede mną przeszłość, która do mnie nie należała, jam ją może nadto wziął do serca. Czujesz pani sama, że z różnymi pojęciami, obyczajami, wyobrażeniem o życiu, z sobą pozostać nie możemy. Musiemy się rozstać. - Rozstańmy się więc bez gniewu. - W moim sercu go nie było! - Daj mi pan dowód tego - pośpieszyła Serafina - przyjmując przy rozstaniu pamiątkę ode mnie, która by mu w dalszym życiu ułatwić mogła... chcę... - Przepraszam panią - obrażony tym pośpiechem zawołał Mieczysław - to, com już miał od pani, aby jej nie obrazić, zatrzymuję, ale dziś więcej nic przyjąć bym nie mógł. - A więc chcesz pan rozwodu? - spytała nie nalegając. - Co się pani podoba... Serafina nie chciała pierwsza tego powiedzieć i zażądać, on był obojętnym, czuła się zmieszaną. - Pan powinieneś być wolnym - rzekła nareszcie - on dla pana jest potrzebnym. Jam stara, mnie nie pozostało nic nad resztki życia... panu życie jeszcze całe. Mieczysław westchnął. - Zastosuję się do woli pani. I znowu przyszło milczenie - ani wymówki, ani próby pojednania, ani wyrazu żalu. Przeciągniona nieco przerwa w rozmowie zdawała się Mieczysławowi znakiem danym do odejścia - odstąpił parę kroków i skłonił się. Serafina była dotknięta tą obojętnością, uśmiechnęła się szydersko, z goryczą. - A więc - przerwała - uznałeś mnie pan, wskutek tego, co na mnie mówił Buller, niegodną imienia jego małżonki? Mogłabym jednak oczyścić się przed nim i złożyć dowody żem oczerniona niegodnie została. Tak! alem nadto dumna, żebym posądzona, odepchnięta, zniżyła się do tłumaczeń. Bądź pan zdrów! Z zarumienioną twarzą odwróciła się od niego! Mieczysław powtórzył ukłon nie otwierając ust - i odszedł. O wieczerzy i pojedynku zrazu nie wiedziała nic Adolfina, Dramiński starannie to przed nią ukrywał, niespokojnie tylko dopominała się o wizytę Mieczysława jako doktora. Uderzyło ją potem pomieszanie na twarzy męża, zwykle dla niej nie mającego tajemnic, i nieustanne wycieczki w tym dniu, gdy się pojedynek miał odbywać. Dramiński zdobył się na heroiczne jakieś kłamstwo i znikł z domu. Nie mogła się dowiedzieć od nikogo, co się stało, a czuła, iż coś stać się musiało. Cały dzień spędziła tak w największej niespokojności, gdy ku wieczorowi zdyszany, zmęczony, poczciwy Dramiński powrócił i począł od całowania rączek, przepraszając, iż się po kawalersku zahulał. Wolał już, żeby go za to łajała żona, niżby się domyśliła, co się stało. Adolfinę nie tak łatwo było oszukać - męża znała doskonale, w twarzach ludzkich czytała z przenikliwością wielką, te ruchy, latania, szepty, tajemnice kazały jej się domyślać czegoś więcej niż hulanki. Dramiński czoło miał pofałdowane i oczy zapadłe, zamyślał się i wzdychał. Tego dnia wszakże, zachodząc z różnych stron, nic z niego dobyć nie potrafiła, miała tylko tę pewność, iż się z czymś tai. Kilkodniowa niebytność Mieczysława zwiększała jej niepokój. Żeby Dramiński mógł być o niego zazdrosnym, to jej nawet na myśl nie przyszło, nadto go dobrze znała, by o to mogła posądzić. Cóż się więc tak tajemniczego działo? Mąż Adolfiny w nieustannych był pochodach dla dowiedzenia się o Mieczysławie, latał do Martyniana, na ulicę Franciszkańską, dotarł do niego nareszcie i dowiedział się zdumiony, że z żoną się rozstał. Nie mógł się doprosić, ażeby dla niepoznaki z wesołą twarzą przyszedł się pokazać Adolfinie. Ta się nieustannie o niego dopominała. Gdy w ostatku Dramiński oświadczył, że Mieczysław troszeczkę chory na kaszelek - oburzyła się żona na niego. - Pleciesz mi od kilku dni - zawołała - nie wiedzieć co i chcesz, żebym uwierzyła, plączesz się, bałamucisz. Ja tego nie zniosę dłużej! Mów mi zaraz, co się z Mieczysławem stało. Przykazuję ci! - Moja duszeczko - rzekł Dramiński - żebyś mi dała słowo, że się zachowasz spokojnie, to ci wszystko powiem, bo mnie samego dławi, ale jak zaczniesz się niecierpliwić... - Będę spokojna, mów! Dramiński rozpoczął od opowiadania o wieczerzy, żona słuchała z zaognionymi oczyma i policzkami. Przyszło do wyzwania, porwała się, nie dając mu dokończyć, i krzyknęła na głos łamiąc ręce: - Mieczysław zabity! a! ja nieszczęśliwa! zabity! Jakkolwiek bardzo cierpliwy, Dramiński niemal się obraził tą oznaką czułości nadzwyczajną, czułość dla żony wprędce jakoś tę przemijającą urazę zwyciężyła. Adolfina zaczynała mdleć. - Ale nie zabity... na Boga! uspokój się. - Ranny? - I nie ranny! Jak Boga kocham - rzekł Dramiński. - Gdyby mnie co spotkało, nie desperowałabyś pewnie więcej. Adolfina w milczeniu rzuciła nań wejrzenie, którego nie zrozumiał. - Mów, co się stało? - Cóż się stało! co! - kończył Dramiński wracając do czułości swej dla żony. - Mieczysław, nie umiejąc strzelać, zabił Bullera. Otóż masz! - Dobrze zrobił! - krzyknęła Adolfina. - A na tym nie koniec. Wskutek tego, co mu Buller nagadał na Serafinę... oni się rozwodzą! Dramińska porwała oburącz dłoń męża, który ją pocałował w policzki. - Powiadasz, że się rozwodzą? W oczach jej taka błyskała radość, takie jakieś uszczęśliwienie, że poczciwy mąż nie mógł pojąć, co ono znaczyć miało. - I to ciebie cieszy, że oni się rozwodzą? - zapytał. - Mnie? zapewne - odpowiedziała żona - miał się z nią męczyć, czyż nie lepiej? Zamilkła i dodała po cichu: - Noga moja u niej nie postanie. - Ani moja - rzekł Dramiński. - Okazuje się z tego, co nieboszczyk Buller mówił, szczerze mi żal tego wariata, iż jejmość, co tak grała noli me tangere (łac. nie dotykaj mnie), świata pono i dramatu spróbowała dużo! dużo! Ta uwaga męża wywołała uśmiech na usta Adolfiny. Najdziwniejszym ze wszystkiego było, iż Dramińska, która przez kilka dni osłabioną i chorą była ciągle, nagle cerę i żywość, niemal zdrowie zupełne odzyskała. Czyż nie za bardzo poczęła się zajmować całą tą sprawą? - Co to te kobiety! - mówił w duchu mąż - nerwowe! same nerwy! Im byle tylko się czym zająć, i zdrowie wróci, i siła. Adolfiny nie poznać, a to jedynie dlatego, że się nie nudzi i ma o czym gadać! - Ruszył ramionami. - Ten tego zabił, ta tego porzuciła, jest o czym mówić, jest o co pytać, o czym paplać! Poczciwa ta Adolfina, a zawsze przecie kobiecina jak i drugie. I uśmiechnął się z wynalazku poczciwy Dramiński. Ułożywszy się z Serafiną o rozwód, którego w jej imieniu podjął się jeden z najsłynniejszych patronów, mający wielkie w konsystorzu stosunki i stryjecznego brata kanonikiem, Mieczysław prosił, aby w procesie całą winę, całą szkaradę, zerwanie małżeństwa mającą upowodować, na niego zrzucono. Zapowiedział z góry, iż na wszystko się pisze, co spokojność pani Serafiny i dobrą jej sławę zabezpieczyć może. Ofiarowaną mu raz i jeszcze przez patrona naprzód sumę jakąś, potem dożywotnią pensją, z oburzeniem, stanowczo odrzucił. Nie potrzebując nadal kryć się z sobą, gdyż i sprawa pojedynkowa przez sekundantów Bullera w taki sposób załatwioną została, że go pogrzebiono jako samobójcę - Mieczysław przeniósł się na Franciszkańską ulicę do swojego dawnego mieszkania, postanawiając tu zostać, dopóki by sobie zajęcia jakiegoś nie obmyślił. Nie mógł odrzucić tego, co mu w ciągu dwóch miesięcy pani Serafina nasprawiała, raczej dlatego, ażeby się po pańsku wydawał, niżby jemu to robiło przyjemność. Znalazł się więc nieco śmiesznie przy swym ubóstwie wyekwipowanym w srebra, fraczki, garderobę i mnóstwo rzeczy, wcale mu dziś niepotrzebnych. Niemiłe to były pamiątki dni, których wstydził się przed sobą, wahał się jednak ze sprzedaniem ich zrazu. Wkrótce przyszła wszakże konieczność, potrzeba było żyć, a nikomu nie chciał być ciężarem. Sądząc, że mu dr Varius dotrzyma słowa i wyrobi miejsce w uniwersytecie, udał się do niego. Profesor od czasu tego pojedynku i zabicia Bullera zmienił jakoś usposobienie dla Mieczysława i nie okazując tego, zaczął się go trochę lękać. Na pierwszą wzmiankę o umieszczeniu się przy uniwersytecie skrzywił się. - Za późno - rzekł - starać się o to, zręczność się nadarzała i kto inny z niej skorzystał. Zresztą nie było to dla was, panie Mieczysławie, nic tak bardzo pożądanego. Powinieneś myśleć o zdobyciu niezależności, o groszu, tego byś tu nie zrobił. Jedź jak najdalej, gdzie lekarzów jest jak najmniej... jak najdalej. Ja się mogę postarać o posadę rządową. Myśl ta wcale się nie uśmiechała Mieczysławowi, który nierad był oddalać się od siostry, nie odrzucając więc ofiary, prosił o czas do namysłu. W istocie, zdawało mu się, że pozbawić Lusię opieki ostatniej, jedynej, oddalić się, zdając ją na łaskę dra Variusa, który by jeszcze ostrzej mógł się z nią obchodzić, gdyby sama została - nie godziło się bratu. Chociaż pozory wszelkie zachowane były i Lusia zawsze miała niby wszystko na zawołanie, czego tylko potrzebować mogła, Mieczysław wiedział, że życie jej coraz się nieznośniejszym stawało. Dr Varius w początkach zachowywał pewne formy w obejściu się z niewolnicą, okrywając jej kajdany kwiatami, teraz coraz one widoczniejszymi były. Bytność Martyniana i ukazywanie się jego po kościołach czyniło starego zgryźliwym i niespokojnym. Niecierpliwił się tym i po kilkakroć Mieczysławowi wyrzucał, że go precz stąd wyprawić nie umie. Zrazu sługa niby dla istotnej posługi znajdowała się zawsze przy pani, teraz przybierała ona pewne tony mentorki i wcale się nie kryła z tym, że jej dozór nad Lusią był powierzony. Nie tylko ona, ale cała usługa domowa obchodziła się z panią profesorową, nie okazując jej najmniejszego poszanowania. Żadne żądanie nie zostało spełnione, dopóki dr Varius go nie potwierdził. Tysiąc drobnych bolesnych ukłuć musiała znosić nieustannie. I znosiła je z cierpliwością anielską, ale sił jej brakło. Łzy potajemne nawet donoszono mężowi, który je nielitościwie wyśmiewał. Przy gościach był najczulszym, gdy się za nimi drzwi zamknęły, stawał się zimnym, milczącym i najdespotyczniejszym z mężów. Jedyna rozrywka Lusi, muzyka, zakazaną jej została prawie w ciągu całego dnia, bo przeszkadzała i niecierpliwiła Variusa, który jej znieść nie mógł. Wszystko to pozostałoby tajemnicą, bo Lusia nie poskarżyła się nigdy, gdyby nie to, że Orchowska, która koło tego domu jak cień błądziła, zawiązała tu jakimś wypadkiem stosunek z jedną ze sług, przez nienawiść do ospowatej odkrywającą wszystkie domu tajemnice. Owa ospowata była prawą ręką dr Variusa, miała ona wszystko pod swym rządem: śpiżarnię, gospodarstwo, kuchnię, wydatki, a Lusię zawsze tu jeszcze za obcą i za gościa uważano. Stan był nieznośny, gdyż o najmniejszą rzecz trzeba się było udawać do ospowatej, a ta się z tym nie taiła, że pani nowej nie cierpiała. Nie mogło też inaczej być - pani groziła jej prędzej czy później, gdyby się wkradła w łaski doktora, zupełną detronizacją. Ospowata wprzódy długie tu lata gospodarzyła, rozmaitymi przysługami zalecając się panu. Przeciwną ona była ożenieniu się pana i otwarcie z tym wystąpiła, lecz znając charakter Variusa, musiała zamilknąć, gdy wolę swą oznajmił. Przyrzekła sobie wszakże żonę mu obmierzić, a jej życie uczynić tak przykrym, żeby małżeństwo nigdy się do siebie zbliżyć i w zgodzie żyć nie mogło. Ona to pierwsza wyśledziła Martyniana stacje po kościołach, a może i dodała coś do opowiadania o nich, obudzała zazdrość, podejrzanymi czyniła łzy, słowem, wszelkimi możliwymi środkami szła do swego celu. Ospowatej w domu nienawidzili wszyscy, ale się jej lękali, ona w istocie tu panowała, ustępował przed nią nawet dr Varius, tak się języka obawiał. Otyła, niezgrabna, płci śniadej, łysa, co ją zmuszało nosić przyprawny warkocz i loki, twarzy niemiłej, ospowata, zwała się panną Eugenią, jakby na szyderstwo. Od czasu ożenienia się doktora humor jej, od dawna popsuty, stał się nieznośniejszym jeszcze. Cierpiała na nim najwięcej Lusia, której wszelkie przykrości wyrządzała, jakie tylko mogła, bezkarnie. Skarżyć się na nią upokarzałoby biedną kobietę, która cierpliwością tylko wojowała z jej prześladowaniem. Łzy nawet kryła przed nią, aby nie dać jej ucieszyć się nimi. Ten opór bierny a zimny gniewał jeszcze mocniej pannę Eugenię. Donosiła na swoję panią, co mogła, doktorowi, a ten milczeniem to zbywał, słuchał jednak. Często mu wyrzucała, że taką sobie wziął żonę. - Choruje to ciągle, kwęczy, nastarczyć jej nie można wygódek, że też pan sobie choć co zdrowszego i weselszego nie wybrał. Na to dr Varius odpowiadał skrzywieniem ust tylko, a panna Eugenia odchodziła. Orchowska przez służącą, z którą się potajemnie zapoznała, wiedziała o wszystkim. Cały tryb życia w tym domu przyszłość Ludwiki czynił groźną. I Varius też, może nie czując się całkiem niewinnym, wolałby był Mieczysława stąd oddalić, odsunąć go jak najdalej. Gdy z Orchowską o tych projektach mówić zaczął, bo się przed starą piastunką z niczym nie taił, ona, która zrazu milczała o tym, na co rady nie było, a co daremnie brata mogło zmartwić tylko, powoli zaczęła przed nim tajemnice wybadane odsłaniać. Dobra staruszka przystępowała do tego z wielką ostrożnością, napomykała zrazu, mówiła o domysłach - potem dawała do zrozumienia, że się trochę dowiedziała, i dzieląc smutne nowiny, tak aby wrażenie ich osłabić, na ostatek wygadała się ze wszystkim. Dla Mieczysława był to cios nowy, może z tych, jakie go spotkały, najcięższy. Lusia o rozwodzie dowiedziała się bez smutku, bez żalu, zakłopotała się nieco przyszłością, ale wierzyła w brata i wolała prawie, że on własnej pracy winien ją będzie. Serafina już ją przerażała niekiedy, w końcu zraziła się do niej. Nie mówiła źle o niej, nie skarżyła się, milczała. Niewola Ludwiki doszła do tego stopnia, że się i Mieczysławowi uczuć dała. Już raz z dr. Variusem przemówili się o to z lekka, nie pomogło to wszakże i przystęp bratu był tak utrudniony, jak innym gościom. Ile razy wreszcie wpuszczono go, twarz ospowata stawała na straży rozmowy. Wszystko to razem wzięte dało do myślenia Mieczysławowi, który stanowczo ofiarę wyrobienia sobie korzystnej posady odrzucił i powiedział Variusowi, że w mieście pozostanie. Uczyniło to na nim widocznie wrażenie nieprzyjemne. - Cóż tu będziesz robił? - spytał - o katedrze w uniwersytecie nie ma co marzyć, jest wielu silnie popieranych kandydatów... na praktykę też, przy tylu znakomitościach, rachować trudno. Cóż ty tu będziesz robił? - Będę siedział i czekał, a czekając uczył się. Rok kliniki nigdy mi zaszkodzić nie może. - Ale z czego będziesz żył? - odezwał się dr Varius - boć znam cię nadto, bym myślał, żebyś na pomoc, którą by ci zresztą chętnie ofiarowano, rachował. - To moja rzecz - rzekł Mieczysław - nawykłem do bardzo skromnego życia, potrzebuję niewiele, mam trochę niepotrzebnych rupieci, nie rozpaczam, o małej praktyce jakoś to będzie. - A! te wasze wieczne jakoś to będzie! - rozśmiał się dr Varius - ale od czego młodość, jeśli jej nie użyjecie na zabezpieczenie sobie spokojnego na starość bytu? Po co lata marnować? Na to nie odpowiedział nic Mieczysław i przy swoim pozostał. Varius był kwaśny i odszedł, gderząc na płochość ludzką, na nieporadność, na wady i na upór młokosów. Wkrótce po opisanych wypadkach pani Serafina, powierzywszy proces rozwodowy patronowi, wyjechała za granicę, nie żegnając nikogo z dawnych znajomych. Na wyjezdnym tylko napisała długi, pięknym stylem, patetyczny, ale cale niezrozumiały list do Mieczysława, którego celu i znaczenia niepodobna było odgadnąć. Było to jakby uniewinnienie, jakby żal przeszłości, jakby odezwa do serca, a razem tylko wypracowanie staranne a chłodne. Mieczysław odczytał je razy kilka, nie znalazł w nim nic, co by do serca przemówiło, i schował do szufladki. Chociaż teraz nic mu nie przeszkadzało bywać i zająć się leczeniem pani Dramińskiej, chodził tam niechętnie. Obawiał się sam w sobie rozbudzić uczuć, które się ukoiły i nieco ostygły. Kochał ją, ale pragnął jej szczęścia i widział je prawie możliwym z człowiekiem bardzo dobrym a zacnym, chociaż nader pospolitym. Starał się to dać do zrozumienia pani Dramińskiej, lecz ona inaczej swe położenie pojmowała. Szanowała wielce i ceniła męża, zdawało jej się wszakże, iż uczucie młode, poetyczne dla Micia zachować ma prawo. Nie pragnęła od niego nic więcej, jak by też węzeł dusz tajemniczy trwał nie zerwanym, choćby się w przyjaźń braterską miał przebrać. Nastawała mocno, aby często bywał, aby poufale poprzyjaźnił się z Dramińskim, aby ich obojga był przyjacielem. Nie widziała w tym niebezpieczeństwa, znając szlachetny charakter Mieczysława. On mniej sobie i jej ufał i podsycać marzeń daremnych nie pragnął. Zapominał się czasami przy niej, lecz dość było żywszego słowa, by upamiętał się i sobą owładnął. Śmielszą nierównie była Adolfina, jakby igrała z niebezpieczeństwem, którego nie znała. Mieczysław przychodził do nich tylko wezwany, wówczas gdy wiedział, że męża zastanie, lub z Martynianem, bywającym tu dosyć często. Gniewało to panią Adolfinę, płatała mu małe figielki. Wyprawiwszy jednego dnia męża z Martynianem do teatru, zaprosiła od obojga na herbatę Mieczysława. W istocie spodziewała się, że i oni przybędą, ale nie tak rychło. Mieczysław przyszedł w dobrej wierze i zmieszał się zastawszy ją samą. Spytał zaraz o Dramińskiego. - Ale siadajże pan, siadaj... powrócą! nie lękaj się! Kto by powiedział, że ze mną kwadransa sam na sam boisz się spędzić. To mnie obraża doprawdy! - A! droga pani! przebacz mi - żywo zawołał Mieczysław - to tylko dowodzi, że ja mojemu nie ufam sercu. - Ufajże mnie - czule rzekła Adolfina - iżbym czystego uczucia naszej... powiedzmy, przyjaźni, aby się nie przestraszać, nie chciała zatruć żadnym gorzkim wspomnieniem. Mieczysław chciał rozmowę odwrócić i spytał o zdrowie. - Widzisz pan, od czasu jak mnie słowem tylko i wejrzeniem leczysz, jak mi czasem podasz dłoń przyjazną, lepiej mi, odżyłam, czuję się silniejszą i zdrowszą... Rozśmiała się, ale w oczach łzy były! - Wystaw sobie - dodała po cichu - o małom się szkaradnie nie zdradziła przed moim dobrym Dramińskim. W chwili gdy mi opowiadał o pojedynku, przelękłam się, sądząc, żeś był zabitym, krzyknęłam i tylkom co nie zemdlała... Dramiński się aż trochę tym obraził, ale to przeszło. On pana Mieczysława ceni i kocha. - Ja mu to oddaję, wierz mi, pani - rzekł Mieczysław. - Kocham go jak brata. - A mnie... jak siostrę? - spytała Adolfina. Mieczysław zamilkł. Znowu sprobował odwrócić rozmowę, najskuteczniejszym zdawało mu się opowiedzieć Adolfinie smutne dzieje Ludwiki i pożycie domowe Variusów. Począł więc, Adolfina słuchała z zajęciem gorącym, kochała Lusię jak siostrę, oburzało ją to zamążpójście. - Na czymże się to skończy! - zawołała - na czym się to skończy! to istne piekło! - Nie wiem - rzekł Mieczysław - lecz to wiem tylko, że mi się stąd niepodobna oddalić. Znalazłbym może korzystniejszą posadę gdzie indziej, opuścić jej mi niepodobna. Ona mnie jednego ma, ja ją mam jedną. - Jak to... jedną? - z oburzeniem wtrąciła Adolfina - a ja? - Ale pani pomocy mojej nie potrzebujesz, a ona... - Przepraszam, ja także. Rozmawiali smutnie, długo, ona usiłując ożywić, on ochłodzić rozmowę, a wreszcie Dramiński z Martynianem nadeszli. Po twarzy Dramińskiego poznać było można, iż coś mu dolegało. Mieczysław zląkł się, czy mu jego bytność nie popsuła humoru, ale nie był wcale zazdrosnym, a Martynian, także zgryziony widocznie, chodził posępny po pokoju. - Co wam jest? - zapytała Adolfina - czy znowu historia jaka? Dramiński oczyma wskazał Mieczysława, dając do zrozumienia, że mu przy nim mówić nie wypada. Martynian to potwierdził. Dramińska się strwożyła, widząc, że o jej Micia chodziło, i porwała męża do drugiego pokoju. - Mów, co to jest? - Potem, potem, to długa historia! - Tyczy się Mieczysława... - A! ty o tego swego gagatka zaraz jesteś niespokojna, nie bój się, idzie o tę biedną Ludwikę i dlatego... ale cyt! Resztę wieczora spędzili na obojętnym opowiadaniu o teatrze. Mieczysław wprędce pożegnał się i odszedł. Martynian pozostał. - Mówcież, na miłość Boga, coście tam takiego przynieśli tyczącego się Lusi. Tylko co mi się skarżył na jej życie nieszczęśliwe Micio, czy znowu co nowego? Martynian jak oszalały z gniewu mówić nie mógł, powolniejszy Dramiński począł: - O! szkaradna historia! Wystaw sobie, moja droga, siedziemy w loży pierwszego piętra, bo ja nie lubię w krzesłach. Zaczynają grać, na scenę wychodzi aktoreczka, jak by ci to opisać? uróżowana, wybielona, wymuszona, nieładna, nosek zadarty trochę, ząbki... to prawda, że białe. Gra, at, pożal się Boże, ale wyczupurzona w atłasy, w koronki i ni przypiął, ni przyłatał, kolczyki brylantowe, łańcuch złoty, bransolety od rubinów. Patrzymy, obok nas w loży siedziało dwóch podżyłych ichmościów miejscowych. Zaczynają się śmiać i jeden drugiemu coś opowiada. Wychylają się patrzeć na tę jejmościankę, rozmowa się zaczyna. Ścianka między lożami jak papierowa, chcąc nie chcąc wszystko słychać. Parę razy obiło mi się o uszy: doktór Varius! Co tam, u licha! Przytuliłem ucho, bom był ciekawy, mówi jeden do drugiego: - To przecie niemal całemu miastu wiadomo, od lat kilku kochanka tego starego, panna Eugenia ten stosuneczek zawiązała. Wszystkie te klejnoty ma od niego. Co dzień tam przesiaduje. Aż drugi się odzywa: - Mogło to być przed ożenieniem, lecz zlituj się, ożenił się niedawno, ma młodą, śliczną i bardzo miłą żonę. - Co ty mi mówisz - odpowiada pierwszy - stosunek ten był wprawdzie na jakiś czas zerwany, ale owa panna Eugenia postarała się go odnowić, w najlepsze na nowo rozpoczął on u niej bywać, a ona u panny Eugenii. Wiem to doskonale. Zaczęli potem obszerniej jeszcze mówić, czego już powtarzać nie chcę, opisywać różne sprawy owej aktoreczki, środki używane przez nią do wyłudzenia grosza ze starego i jak go oszukiwano, i jak był zaślepiony. - Ale to łotr! nie szczędząc wyrażenia - zawołała oburzona Adolfina. - Temu staremu rozpustnikowi taka żona, jak Lusia! to zgroza pomyśleć... Godziż się, ażeby ona żyła w tym brudzie? - A! masz pani stokroć słuszność, to woła o pomstę do Boga - przerwał Martynian chodząc i rzucając się po pokoju - na to pozwolić nie można, ona się powinna z nim rozstać. Cóż tu jednak począć? Jam gotów choćby życie postawić w jej obronie, ja... - Ale pan nie masz najmniejszego prawa się w to mieszać, bobyś tylko sprawę popsuł - przerwała Dramińska. - Milcz pan i nie wdawaj się. Pomyślemy, co się da zrobić. Na nieszczęście Mieczysławowi także mówić o tym nie można, bo kocha siostrę i gotów by niegodnego starca tak zabić, jak Bullera. - Przyznam się pani - rzekł Martynian - że i ja bym go nie oszczędził, gdyby się w moje dostał ręce. - Proszę pana - powtórzyła Dramińska - tylko się w to nie mieszaj. Mieczysław będzie lepiej wiedział, jak sobie postąpić, ale jemu bez pewnego przygotowania mówić o tym nie można. Zobaczymy i namyślemy się. Ja jutro pojadę do Lusi i naocznie się przekonam, jak tam z nią jest i czy ona wie albo się domyśla, w jaką wpadła kałużę. Długo jeszcze rozprawiali o tym, bo Martynian uspokoić się nie mógł - wyszedł już po północy cały zburzony od Dramińskich. Tymczasem Mieczysław, powoli przygotowywany przez Orchowską, bliskim był także dowiedzenia się obrzydłych tajemnic tego domu dra Variusa, do którego tak trudno się było dostać, i nie wiadomo, co by był począł, gdyby go doszła wieść o losie siostry, ale przypadek inaczej zrządził i przygotował rozwiązanie smutnego dramatu. Ospowata panna Eugenia, do której prawie nie odzywała się nigdy Lusia, od niejakiego czasu dla niej słodszą się daleko stała. Miała w tym rachubę swoję, pragnęła pozbyć się z domu młodej pani, a poznawszy ją nieco, wyrachowała, że jest to możliwym. Z początku zbliżenie się trudnym było. Lusia wszakże musiała słuchać jej szczebiotania, pochlebstw, narzucania się, które niby wypływało z użalenia nad jej losem. Ospowata nie zważała na to, że jej nie słuchano, że nie odpowiadano - prawiła swoje i nadskakiwała pani. Sądziła, że potrafi pozyskać zaufanie, dowiedzieć się coś o stosunkach z Martynianem, którego miłość była jej wiadomą, że doprowadzi do nierozważnego kroku i wyda ją przed doktorem lub skłoni do porzucenia go. Ludwika była nadto zacną i czystą, ażeby się uwikłać dała, nie miała tajemnic i nie chciała mieć ich, choćby sercu ulgę przyniosły. Na próżno więc panna Eugenia zabiegała koło niej, znalazła ją obojętną i zrezygnowaną. Sprobowała wziąć się na inny sposób - powoli zaczęła się wyrażać coraz ostrzej o doktorze. Wieczorem, porządkując w pokoju, z rana, pomagając do ubierania Lusi, mimo jej woli mruczała ciągle. - Patrząc na to życie, jakie pani prowadzi, to doprawdy serce pęka. Gdzież to tak wytrwać można w tej niewoli. Doktór nasz dobry człowiek, ale tyran i despota. Ja jego od dawna dobrze znam. Trzeba już takiej biedy, jak moja, żeby wytrwać. Nie mogę się skarżyć na wynagrodzenie, bo choć skąpy, ale prędzej zapłaci, niż od swojego ustąpi. Gdzie to kto widział tak trzymać młodą osobę, jak on panią trzyma. - Ale, moja panno - odezwała się zniecierpliwiona Ludwika - ja się nie skarżę przecie. Lubię spokojność i dom. - Zapewne, ależ takie życie ze starym... Drugim razem znowu poczynała z tego samego tematu. - Pani by choć na przechadzkę wyszła, moglibyśmy do państwa Dramińskich zajść, tam by pani może rozerwała się, a ja bym, słowo daję, nie wydała z sekretu. - Dziękuję bardzo, ale ja sekretów mieć nie chcę i ponieważ dr Varius tego sobie nie życzy, nie wyjdę bez jego wiadomości. - A! już to pani anielską ma cierpliwość i tak szanuje tego starego bałamuta. Słowo pani daję, to bałamut... Lusia nic nie odpowiedziała. - Pani myśli - dodała zniżając głos sługa - że on taką młodą, piękną mając żonę, choć wiernym jej jest! A! a! dużo by o tym mówić! - Panno Eugenio - przerwała Ludwika oburzona - nie mówże nic na niego, to się nie godzi. - A kiedy mi pani żal. Cóż to ja na wiatr plotki sieję? - odparła sługa. - Gdybyś pani chciała, a mnie nie wydała, pokazałabym pani w tym domu takie rzeczy, o których się ani śniło! O! powtarzam, że to stary bałamut. Ludwika, cała zarumieniona, porwała się z krzesła oburzona i gniewna. - Nie chcę słuchać takiej mowy! - zawołała. Eugenia ruszyła ramionami. - Toż to się przecie mówi przez miłość dla pani i litość nad jej losem. A ja nie chcę, żeby mnie pani posądzała o potwarze, ja pokażę, co mówię. Ludwice serce zabiło w piersiach, nie odpowiedziała nic. Nie mogła ani przypuścić w domu, w życiu tego człowieka podobnej szkarady. - Jednakże, gdyby tak było w istocie? - pomyślała - nie mogłażbym wolną zostać? Wszak podobne postępowanie wszystkie węzły zrywa? Na tę myśl uwolnienia, swobody, powrotu do życia przy bracie, który także sam na świecie pozostał, serce żywiej a żywiej bić jej zaczęło. Wszakżeby ta kobieta nie śmiała mówić i obiecywać, że na oczy pokaże Ludwice zdradę, gdyby w istocie nie była pewną, że to potrafi wykonać. Być wolną, nie mając sobie nic do zarzucenia! Wyjść stąd i skruszyć te kajdany! Nie zbliżyła się pod wrażeniem tych nadziei tak powabnych do Eugenii, ku której wstręt miała niewyrażony, a jednak słuchała z większą uwagą jej paplania. Ospowata coraz silniej nalegała, aby się chciała przekonać. Jednego wieczora, właśnie w parę dni po odkryciu zrobionym w teatrze, panna Eugenia wpadła po cichu do pokoju Ludwiki, którą zastała nad książką. - Chodź pani za mną, chodź pani. Niech się pani na oczy przekona... Zrazu odtrącić chciała tę propozycję szpiegowania Ludwika, zawahała się - panna Eugenia jak kusiciel zbliżyła się do niej. - Cóż szkodzi, po cichu, na palcach pójdzie pani za mną, ze mną i zobaczy, przekona się, że ja przecie nie kłamię. Sama nie wiedząc jak, Ludwika dała się pociągnąć. Z garderoby za sypialnym pokojem wschodki małe prowadziły do mieszkania na dole, które zajmowała Eugenia. Z małego przedpokoiku wchodziło się do jej sypialni, poza którą był rodzaj bawialnego pokoju. Pomiędzy nim a sypialnym, jak to się w wielu starych domach trafia, drzwi do pół szklane, zakryte firanką, wznosiły się na dwóch wschodkach. Po cichu Eugenia wprowadziła Ludwikę do ciemnej sypialni, trzymając ją za rękę, słaby promyk światła wciskał się tu tylko spoza firanek u drzwi szklanych. Ludwice pomogła wejść na wschodki Eugenia, położyła palec na ustach i wskazała, by patrzyła, lekko uchyliwszy zasłonę. Doskonale stąd cały pokój bawialny widać było. Na stoliku paliła się lampa, stały na nim cukierki, ciastka, butelka wina, owoce... Na kanapie siedział w szlafroku dr Varius uśmiechnięty, jak go nigdy w powszednim życiu nie widywano. Obok niego aktoreczka owa, wystrojona, wywdzięczona, szydersko, wesoło, w jednym ręku trzymając karmelek, drugą głaskała go pod brodę. Stary ustami szukał i łapał tę białą rączkę z długimi pazurkami. Dosyć było jednego rzutu oka Ludwice, aby się o prawdzie doniesienia przekonać - zgroza ją przejęła, lecz w chwili gdy może byłaby krzyknęła, Eugenia, lękając się, by ze wschodków nie spadła, pochwyciła ją wpół i postawiła na ziemi, ciągnąc z sobą na powrót. Profesor posłyszał był szelest i wołał już: - Kto tam? Zostawiwszy panią jak osłupiałą wśród ciemności, Eugenia uchyliła śmiało drzwi szklane i zawołała: - To ja! to ja! W tejże chwili przymknęła je żywo i uprowadziła Ludwikę całą drżącą, prawie onieprzytomniałą z oburzenia. Panna Eugenia nadto była zręczna, aby choć słowo komentarza dodała do widowiska, jakie sprawiła biednej kobiecie - rzekła tylko: - Ufam, że pani mnie nie zdradzi! I uciekła. Ludwika, zostawiona samej sobie, powzięła natychmiast myśl opuszczenia tego domu. Nie zastanawiając się nad następstwami, nad trudnościami, nad spóźnioną godziną, porwała płaszczyk, zarzuciła chustkę i jak stała, bez świecy, wyszła przez puste pokoje ku wschodom. Było blisko północy, ludzie spali, klucze wszędzie znalazła w zamkach i mogła sobie otworzyć, nie zatrzymał ją, nie widział jej nawet nikt. Ze wschodów mogła zejść bez przeszkody, główne drzwi domu stały zamknięte, lecz z wielkim podziwieniem swym Ludwika, z całych sił nacisnąwszy żelazną klamkę, przekonała się, iż je zamknąć na klucz zaniedbano lub przypadkiem ktoś je odemknął chwilowo. Wysunęła się więc nie zatrzaskując ich za sobą, znalazła się w pustej małej uliczce, zaczęła zrazu biec, byleby się tylko oddalić, nie pamiętając o kierunku, w jakim szła. Dopiero doszedłszy do większej ulicy, obejrzała się, chcąc rozpoznać, gdzie się znajduje. Ulica ta właśnie łączyła się z Franciszkańską, poznała ją po murach dawniej pijarskich i dominikańskich. Kwadrans drogi a mogła stanąć w dawnym swoim mieszkaniu. Serce jej biło, przelękniona była ciszą ulic i pustkowiem, lecz nie miała czasu na rozmysły, trzeba było śpieszyć. Nie spotkała szczęściem nikogo oprócz powracających kilku mężczyzn z restauracji, których uniknęła, rzucając się w drugą stronę, i bez tchu pobiegła w znanym kierunku. Gdy się znalazła u wrót domu, była zmęczona tak, że padła prawie przy nich, opierając się o zapartą furtkę. Nieraz powracali tak późno od Serafiny, znalazła więc łatwo znany dzwonek i zaczęła się dobijać gwałtownie. Stróż nierychło się zwlókł i otworzył. Zdumiony, nie poznał jej zrazu, dopiero przypatrzywszy się dawnej lokatorce, wpuścił ją, nie mogąc zrozumieć, co o tej godzinie robić tu może. Ludwika wpadła na wschodki i zaczęła stukać do drzwi. W oknie u Mieczysława było światło, przybiegła Orchowska, która jeszcze nie spała, i w progu drugiego pokoju ukazał się Mieczysław sam. Poznawszy siostrę, stał chwilę w osłupieniu, nim się rzucił ku niej przestraszony. Blada twarz Ludwiki, jej zmęczenie, brak głosu, obłąkany wzrok, uczucie, z jakim w objęcia brata padła płacząc, zwiększyły trwogę Micia i Orchowskiej. O tej godzinie widzieć ją tu, samą jedną, ledwie okrytą chustką, w ubraniu domowym, zdradzającym ucieczkę nie przygotowaną - znaczyło jakiś wypadek. - Co się tobie stało? o mój miły Boże! - zawołała Orchowska - Lusiu moja? co z tobą jest? Ludwika, nie mogąc jeszcze odpowiedzieć, padła na najbliższą kanapkę, powoli odzyskując przytomność i siły. Micio stał przy niej trzymając jej rękę i wpatrując się w twarz drgającą wzruszeniem i oczy obłąkane. - Ludwiko - rzekł - uspokój się, jesteś pod moją opieką, z nami... jesteś bezpieczną, powiedz, jakeś się tu dostała? o tej porze... - Ja sama nie wiem - rzekła głosem słabym - musiałam ujść z tego domu! nie mogłam wytrwać dłużej. Płacząc, przerywanymi wyrazy Lusia dała tylko do zrozumienia bratu, że była zmuszoną męża i dom porzucić, obrażoną będąc niegodziwym postępowaniem. - Za to mi odpowie! - zawołał Mieczysław - lecz nie stało się nic złego, namęczyłaś się dosyć, raz się to skończyć musiało. Coś podobnego przewidzieć było można. Nierychło dopiero uspokoiwszy się, Ludwika opowiedziała całą historię swoję i widowisko, którego była świadkiem. - Cóż miałam począć? - dodała - cierpieć, patrzeć na to ohydne życie i być poniżoną do roli służebnicy, z której się naigrawano? - Nie, stokroć nie! - zawołał Mieczysław - lecz pozwól sobie powiedzieć, Lusiu, twoja własna wina w tym, żeś mogła zaślepić się i żądać wyjść dobrowolnie za tego człowieka. - Dobrowolnie! - powtórzyła patrząc na brata - i ty sądzić mogłeś, że ja to uczyniłam z dobrej woli? Micio zdziwiony spojrzał na nią. - Dziś już muszę na moję obronę wyznać ci wszystko - mówiła Ludwika. - Pamiętasz ów egzamin? prześladowanie Variusa, twoję rozpacz, położenie nasze... po egzaminie rano poszłam do profesora, błagałam go, aby cię ratował, odmówił mi, musiałam uroczystym słowem zobowiązać się oddać mu rękę, jeśli cię wyratuje i do otrzymania dyplomu dopomoże. Bóg wie, z jakim wstrętem dotrzymałam przyrzeczenia, lecz nie mogłam złamać słowa. Mieczysław ze złożonymi rękami padł przed nią na kolana, całując ją po nogach. - A! Lusiu droga, a jam nawet nie przeczuł, nie domyślał się twojego poświęcenia dla mnie i za mnie. Tyś była moją ofiarą, ja, ślepy, nie widziałem nic! Męczennicą biedną poszłaś na łup tego niegodziwego, o którym mnie ostrzegano, alem w takie zepsucie wierzyć nie chciał. Stało się! teraz ja powinienem ci te boleści przecierpiane nagrodzić i zatrzeć ich pamięć. Obojeśmy spróbowali wśród świata i ludzi obcych szukać opieki i drugiej rodziny, oboje wracamy zranieni na powrót ku sobie, aby się już nie rozstać. Starczy nam nas dwojga! - Ale jutro! dziś... ja nie wiem - przerwała Lusia - ten człowiek może się upomnieć o mnie, przyjść, grozić, wymagać. - Zostaw go mnie - zawołał Mieczysław - to moja rzecz, ja się z nim rozprawię, bądź spokojną. Wróć do swego pokoiku, który zdawał się czekać na ciebie. Bóg dopomoże, nie zginiemy... mam lepszej przyszłości otuchę. Jeszcze rozmawiali, a było już dobrze z północy, gdy u bramy dał się słyszeć hałas. Ludwika przelękła pobiegła ukryć się i zaryglować w swojej izdebce. Mieczysław czekał. Po długich utarczkach ze stróżem, który wpuszczać nie chciał, dały się słyszeć kroki, stukanie - dr Varius blady i zmieszany wpadł do pokoju. - Moja żona! jest tu moja żona? - zapytał Orchowskiej, która nic nie odpowiadając ruszyła ramionami i wskazała mu pokój Mieczysława. Tu on już czekał na niego. Oko w oko stanęli naprzeciw siebie. Varius z przelękłego stał się łagodnym i grzecznym. - Cóż to się stało Ludwice? - zawołał - nie ma jej tutaj? uszła z domu. - Jest tu, u mnie - rzekł Mieczysław - i tu zostanie. Niewolę mogła znosić, ale sromoty... - Jakiej sromoty? co ci jest? - Mój profesorze - odparł Micio - nie zmuszaj mnie opisywać jak przyjemnie wieczór spędzałeś z aktorką pod jednym dachem, pod którym znajdowała się żona twoja... - Cóż to za gadanie! - zawołał Varius - pacjentka! potwarz, głupstwa! Mieczysław się odwrócił. - Dosyć tego - rzekł - zmusiłeś ją do wyjścia za ciebie, sądziła, że umieć ją będziesz szanować, od tej chwili ja ją odbieram jako opiekun i wrócić jej tam nie dozwolę. - A ja ją przez policję odbiorę! - zakrzyczał Varius - jest żoną moją! - Natenczas ja i ona staniemy przed sądem i wytoczy się sprawa, w której powiemy wszystko. Profesor śmiać się zaczął ironicznie. - Zobaczemy... - Zobaczemy. - Panie Mieczysławie - dodał ciszej - jesteś mężczyzną, człowiek rozsądny, odzywam się do ciebie, oszczędźmy sobie i ludziom próżnego skandalu. - Rad bym go uniknąć - rzekł Mieczysław - lecz bronić siebie i jej muszę. - Ja na rozwód nie pozwolę nigdy! - zawołał doktór. - Dowiedziemy konieczności separacji, ona z tobą żyć nie będzie. Varius przechadzał się po ciasnej izdebce, trąc włosy i spoglądając na Mieczysława oczyma gniewnymi. - Czego chcecie ode mnie? - zawołał - czego chcecie? - Nic, prócz żebyś nas pan zostawił w pokoju. Życzę panu dobrej nocy... Dr Varius chwycił za kapelusz. - To nie koniec - rzekł - zobaczymy! ja mam stosunki! ja postawię świadków, to są fantazje i kaprysy kobiety, której się chciało wyrwać do swojego ulubionego kuzynka. Ale ja tego nie ścierpię. Ja dowiodę z nim jej stosunki. Zobaczemy. - Idź pan stąd! - krzyknął groźnie Micio - idź pan w tej chwili, dopóki jestem spokojny i władam sobą. Rozprawiemy się, gdzie trzeba... zobaczemy. Naciśnięty dr Varius mrucząc uszedł i drzwi się za nim zamknęły. Staraniem panny Eugenii nazajutrz rano całe miasto wiedziało o ucieczce profesorowej, chociaż powody jej podawano fałszywie, obwiniając ją o stosunki z kuzynkiem, z którym się potajemnie widywała. Rozgłoszenie wypadku miało na celu to, ażeby powrót uczynić niepodobnym. Był on ze wszech względów niemożliwym, gdyż Mieczysław postanowił bronić siostry, bądź co bądź. Rachował na przyjaźń Dramińskich, że mu dostarczą środków ku temu, jeśliby ich zabrakło. Od Martyniana nic wziąć nie mógł i nazajutrz zaraz skłonił go, ażeby na wieś wyjechał. Opierał się wprawdzie, ale pani Dramińska surowo go skarciła i biedny chłopak, przekonany o nieuleczony egoizm, musiał z bólem serca wyruszyć zaraz do domu. Paczoskiemu polecono dozór nad obżałowanym. Dramińscy gorąco wzięli do serca sprawę Mieczysława i Lusi. Cały dzień następny w mieszkaniu na Franciszkańskiej ulicy niepokój był wielki. Spodziewano się wtargnięcia, jakiegoś kroku ze strony doktora, lecz do południa strach ten był próżny, nikt się nie pokazał. Mieczysław, przywoławszy Borucha, który był teraz o wiele mniej ochotnym do usług - zajął się sprzedażą wszystkich drobnostek nieużytecznych, z których mógł wydobyć trochę grosza, zaczynało go bowiem braknąć, a na dwoje potrzeba było coraz więcej. Z południa dopiero nadszedł list od dra Variusa króciuteńki, żądający osobistego z Mieczysławem porozumienia i oznaczenia miejsca, gdzie by się spotkać mogli. Z tym listem pobiegł Micio do Dramińskich, prosząc ich, aby się u nich odbyć mogła rozmowa, rad był bowiem mieć przy niej świadka, sam do profesora iść nie chciał ani go u siebie przyjmować, dla Ludwiki. Zgodzili się na to państwo Dramińscy i czekano na Variusa, gdy odpowiedź nadeszła, że się tylko sam na sam widzieć mogą. Varius zapraszał do siebie usilnie. Mieczysław po namyśle, choć z pewnym wstrętem, zgodził się na to i poszedł. Pan Dramiński chciał mu towarzyszyć, lecz uznano to za zbyteczne. Doktór Varius przyjął go w swoim gabinecie - twarz jego wyjaśniona już i uspokojona dowodziła, że się dobrze namyślił, co miał począć. - Jeśli pan nie będziesz się namiętnością unosił - rzekł Varius - jeśli spokojnie mówić możemy z sobą, skończemy tę nieszczęśliwą sprawę choć niełatwo i dobrze, to przynajmniej znośnie. Micio nie odpowiedział nic, lecz postawa jego świadczyła, że był spokojnym. - Miałem dosyć w życiu do zniesienia - mówił Varius - dosyć mnie czerniono przed światem, możem był słabym i popełniłem błąd niejeden, lecz cięży mi to, rad bym uwolnić się od wszystkiego, co życie utrudnia i zatruwa. Ludwika nie mogła się do mnie ani przyzwyczaić, ani przywiązać, małżeństwo było nieszczęśliwe, ja byłem podejrzliwy, ona niechętna. Nie wchodzę, jak i dlaczego się to dziś zrywa. Nie chce żyć ze mną, uwalniam od tego, lecz rozwodu nie dopuszczę nigdy. Zgadzam się, by została z panem. Rozwód by dał powód do nowych plotek i czernideł. Nie chce żyć ze mną, zgoda, lecz nie dopuszczę, by żyła z innym, przy tym stoję. Niech z panem jedzie. Wyznaczę pensją jako żonie mojej. - My jej nie przyjmiemy - odparł Mieczysław - o tym nie ma co mówić. Co się tyczy rozwodu, moja siostra również chce uniknąć tłumaczeń ludzkich i posądzeń. Odstępujemy od niego. - A więc zgoda, o cóż idzie! Wymagam jednej rzeczy tylko, państwo się stąd oddalicie. Mam wiadomość, bo ja się do tego wcale nie przyczyniłem, że na pańskie podanie o uzyskanie rządowej posady, wyznaczą panu podobno miejsce lekarza powiatowego na Podolu. Sądzę, że pan byś przyjąć powinien i jechać. - Jeśli mi miejsce dadzą, wyjadę pewnie. - Wyjazdowi Ludwiki ja się sprzeciwiać nie będę. Jutro odeślę, co do niej należy, nosi imię mojej żony, powinna mieć przynajmniej pierwsze potrzeby życia zaspokojone. Żadnej za to nie wymagam wdzięczności. Mieczysław się skłonił z daleka, wszystko było skończone. U bramy pochwycił go Dramiński oczekujący na wypadek narady, poszli zaraz do Adolfiny, gdzie na nich Lusia czekała. Mieczysław opowiedział w dwóch słowach, jak się skończyło z Variusem. Ludwika rzuciła mu się na szyję szczęśliwa jak dziecię... - Ale ty się cieszysz, a pan Mieczysław popełnił, podług mnie, omyłkę, przyjmując takie warunki - zawołała Dramińska. - Jak to? więc ty masz całe życie dźwigać tę kulę u nogi? nie być nigdy wolna? nie móc szczęścia skosztować? - Droga Adolfino - szeroko oddychając odezwała się Ludwika - o szczęściu nie marzę! Goryczy życia skosztowałam dosyć, by się swobodą samą, ciszą i pokojem zadowolić. Nie chcę nic więcej nad to, by być gospodynią brata, jego rachmistrzem i pisarzem, będę mu pomagała, będziemy pracowali razem. - A Martynian? - spytała Adolfina. - Będę go kochać jak dobrego brata - rzekła Ludwika - zwiędłego serca dawać mu nie mogę, ręki, której inny dotknął, nie śmiałabym. Wierz mi, oddycham! Bogu dziękuję i jestem szczęśliwa. - I państwo tak opuścicie okolicę, przyjaciół, krewnych, nas wszystkich, jadąc gdzieś w pustynię? - dodała Dramińska patrząc w oczy Mieczysławowi. - Pojedziemy wspierając się wzajemnie, zachowując serdeczną wdzięczność dla przyjaciół, zapominając tych, co nam pierwsze lata młodości zatruli, rozpocząć nowe życie pracy. Nie jestże to przeznaczeniem człowieka? Nie jestże szczęściem, gdy się kto może po obłędach i zawikłaniach podźwignąć i odrodzić w ciszy trudzie? Ja i Ludwika uciekniemy błogosławiąc godzinie, która gorzkie zatrze wspomnienia... Adolfina spojrzała z wyrazem wyrzutu na Micia, a Dramiński po cichu szepnął żonie: - Przed wyjazdem damy im obiadek pożegnalny, ja się tym zajmę. W oczach Dramińskiej cicha łza się kręciła, otarła ją nieznacznie... Lusia podała rękę bratu. - Chodźmy, Miciu! chodźmy i dalej w drogę, w świat! My przynajmniej sobie pozostaniemy wierni do zgonu... Winniśmy jeszcze czytelnikowi, który na czele powieści znalazłszy "z natury", wymagać ma prawo objaśnienia, opowiedzieć gdzieśmy treść tych "Sierocych doli" zdobyli. Przed laty, było to około 1845 r., jeśli się nie mylimy, odbywaliśmy podróż do Odessy, gdzie się naówczas cały Wołyń i Podole kąpało. Ówczesne podróże, jak wiadomo, kto nie mógł lub nie chciał pocztą jeździć, trzeba było własnym powozem odbywać, swoimi lub najętymi końmi. Wlokło się dosyć powoli, osobliwie gdy deszcze gliniaste grunta rozmoczyły, noclegi i popasy pełne były najrozmaitszych dramatycznych przygód, spotkań, niewygód i niespodzianek. Taka mi się właśnie trafiła w pobliżu Dniestru, około... W powoziku oś mi pękła. Koła i osie czasem w powieściach pękają na zawołanie, ale tu przypadek był bardzo niemiły, bo do miasteczka drogi był kawałek znaczny, w pustej okolicy ani kołka, ani człowieka. Poszedłem pieszo z góry sam się starać o pomoc, w nienajlepszym humorze. Droga pocztowa kamienista, nudna, słońce przypiekające, choć nad zachodem, opóźnienie - wszystko to razem przyczyniało podrażnienia. Szedłem tak, gdy bryczka pocztowa dzwoniąca rozgłośnie napędziła mnie i stanęła. Wysiadł z niej młody jeszcze mężczyzna i podszedł ku mnie. - Spotkałem powóz złamany na drodze - rzekł - a od ludzi dowiedziałem się o nazwisku. Czy pan nie chodziłeś na medycynę w uniwersytecie, a przynajmniej czyś jej nie rozpoczął w roku... - Tak jest - rzekłem - całe życie żałuję, żem jej nie dokończył! - Więc musieliśmy się gdzieś spotykać na jednych ławach, na lekcjach Bielkiewicza i Fonberga. Jestem Mieczysław Ordęski. - Nazwisko pańskie nieraz słyszałem. - Ja także. Podaliśmy sobie ręce. - Siadaj pan ze mną na wózek pocztowy, ja tu jestem lekarzem powiatowym, mam stosunki, poślemy kogoś, co się zajmie powozem, a pan przenocujesz u mnie. Dom mam do zbytku obszerny, pomówimy o naszych czasach i o wspólnych znajomych. Zgodziłem się na to chętnie, jak się każdy łatwo domyśli. Mieczysław był uprzejmy, coś serdecznego patrzyło z jego twarzy, na której spokój się malował, jaki daje spełnienie obowiązków. W drodze już zaczęliśmy sobie przypominać stare a stare dzieje... w śmiechu było łez trochę. Stanęliśmy wkrótce przed domem wyglądającym - prawdę rzekłszy - dosyć smutnie. Był to ogromny drewniany, dosyć niezgrabny dwór, jakimi się zabudowują podolskie miasteczka, drzewka młode i poschłe go otaczały, trochę kwiatów tylko w ogródku ożywiało tę pustynię. Gdyśmy zajeżdżali, kobieta dość jeszcze młoda i świeża, na której twarzy jednak znać było przebyte cierpienia, wyszła naprzeciw z kluczykami w ręku. Postrzegłszy nieznajomego, chciała się cofnąć, doktór mnie zaprezentował jako półkolegę i opowiedział o przypadku. Wnet się zajęła zaradzeniem powozowi, o który już byłem spokojny. W pół godziny samowar stał na stole i siostra Mieczysława gospodarowała około herbaty. Rozmowa naturalnie głównie była o okolicy, którą po raz pierwszy przebywałem, o naturze, o krajobrazach, potem o tej Odessie, do której zmierzałem dla kąpieli. Bardzo przyjemnie wieczór nam spłynął. Gdy gorąco trochę ustawać zaczęło, poszliśmy z doktorem nad rzekę, przypatrzyć się krajowi nowemu dla mnie i dowiedzieć się o losach powozu będącego w rękach kowala. Mój Boże! co wspomnień za dotknięciem czarodziejskiej laski uczucia zmartwychpowstało! Podnosiły się blade postacie umarłych i ożywiały, i śmiały się do nas, zdało się nam obu, żeśmy cieniuchny i słodziutki głos Bielkiewicza słyszeli i żarciki Capellego, i namarszczoną twarz M~unnicha, i harde a butne oblicze Żukowskiego, i uśmieszek dowcipny, powstrzymywany Leona Borowskiego, i poważną figurę sympatyczną Fonberga, i zagadkową dziekana Mianowskiego, i komiczną a dobrą Łobojki... Szeregiem za nimi szły współuczniów i znajomych imiona, ludzi, których wicher po świecie rozproszył, których dziś znaczniejszą część groby pokryły. Sunt lacrimae rerum (łac. są łzy dla naszych nieszczęść)... Współtowarzyszom jednolatkom łatwo przyjść do wyznań wzajemnych, opowiadaliśmy sobie, co się z nami działo. Naówczas Mieczysław rozpoczął mi dzieje swoje i siostry, które tu - mutatis mutandis (łac. stosując odpowiednie zmiany) - opowiedzieliśmy za nim. Gdyśmy się rozstawali, było po północy... ani jemu, ani mnie się spać nie chciało. I aby zwłokę nagrodzić, wyjeżdżałem do dnia, on miał także chorego, do którego się wybierał - przyniesiono więc jeszcze raz samowar, a koło niego już myśmy sami tylko gospodarowali. - Jakże wam tu jest? - zapytałem. - A! dobrze! stokroć dobrze i szczęśliwie; ani ja, ani Lusia nie narzekamy na teraźniejszą dolę naszę. Czasem ją wspomnienie przeszłości zachmurzy. Praca daje nam obojgu siłę, orzeźwia, utrzymuje... - A krewni, a znajomi? a... - Czasem pisują - rzekł Mieczysław. - Z początku często były listy gorętsze, potem coraz rzadsze i coraz chłodniejsze. O serca ludzkie! o ludzka pamięci, o biedne słabe istotki - dodał. - Cierpi, kto ma lepszą pamięć, kto gorętsze ma serce niż wszyscy, lecz któż przeciw ogólnemu prawu co podoła? Zapomnienie jak pleśń pokrywa, cokolwiek się osamotniło. Mieczysław westchnął. Rozstaliśmy się, pomnę, o ślicznym świeżym letnim poranku - nad Dniestrem unosiły się pary, mgły, jak muślinowe niewidzialnych bóstw obsłonki, zwijały się między ziemią drzemiącą a rozkwitającym blaskami niebem. - Wracając wstąp do nas! - rzekł Mieczysław. - Nieochybnie. Dotrzymałem mu słowa i chociaż droga tędy niekoniecznie była mi najdogodniejszą, pojechałem znowu na... Gdym przybył tu, nie zastałem Mieczysława, lecz miał wkrótce powrócić - przyjęła mnie siostra, ubrana czarno, na co nie zwracałem uwagi. Rozmowa była obojętna, mówiła nawet mało i uważałem, że była zamyślona i smutna. Doktór nadjechał w godzin parę, witając mnie jak starego przyjaciela. Poszliśmy do jego pokoju. - Zdaje mi się - rzekłem - że siostra wasza jest czegoś smutniejsza i mniej swobodna, niż gdym ją miał przyjemność widzieć po raz pierwszy. - Nic dziwnego - rzekł - w losie naszym zaszły niektóre zmiany. W kilka tygodni po bytności tu waszej odebraliśmy wiadomość o śmierci dra Variusa. Testamentem, jakby wypłacając się za swe postępowanie, zapisał dość znaczną sumę mojej siostrze. Ledwiem mógł ją skłonić do jej przyjęcia. Teraz walczy ona z sobą, nie chcąc mnie opuścić, a już dwa razy mieliśmy tu Martyniana, który ofiaruje się nawet osiąść na Podolu, byle wyszła za niego. Lusia poczciwa rozstać się ze mną nie chce ani mnie porzucić tak samego, bez rodziny, bez przyjaciół, wśród obcych. Byłby na to sposób - dodał Mieczysław - bobym ja się mógł przenieść w okolice Babina... ale są powody, dla których tego uczynić nie mogę. Posępnie przeszedł się po pokoju i westchnął. Przyczyn łatwo się mogłem domyśleć. Obawiał się zbliżyć do Adolfiny, która wierna uczuciu pierwszemu, dotąd zawsze z nim korespondowała i była mu najwierniejszą przyjaciółką. Stosunek ten serdeczny, czysty i piękny, na cóż miał się narażać na przemiany, które by nim zachwiać i naturę zmienić mogły? Zdawało się, wedle wszelkiego podobieństwa, iż projekt osiedlenia się Martyniana na Podolu miał przyjść do skutku. Ludwika bowiem stanowczo oświadczyła, że nie porzuci brata, a doktór chciał zostać na Podolu. Dowiedziałem się także od niego, że pani Serafina, aby się pozbyć znać niemiłego jej nazwiska, we Włoszech wyszła za jakiegoś hrabiego D'orioli i miała nawet zamieszkać w okolicach Genui i Aleksandrii. Starej poczciwej Orchowskiej Lusia z Mieczysławem zamknęli wkrótce oczy i sieroty otrzymały błogosławieństwo jak gdyby matczyne. Dla tej staruszki poczciwej były to jak gdyby dzieci rodzone, zżyła się z nimi i ich interes był jej jedynym interesem na ziemi, toteż myśl jej ostatnia była jeszcze jedną za nich prośbą do Boga. - Daj im, Panie, choć spóźniony błysk szczęścia! - szeptała głosem drżącym, gdy sen śmierci opadł na zmęczone życiem oczy.