Helena Bechlerowa Zima z białym niedźwiedziem Polski Związek Niewidomych Zakład Wydawnictw i Nagrań Warszawa 1989 Tłoczono w nakładzie 20 egz. pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni PZN, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 Pap. kart. 140 g kl. III-Bą1 Całość nakładu 100 egz. Przedruk z wydawnictwa "Nasza Księgarnia" Warszawa 1975. O zwyczajnym bałwanie ze śniegu Przez całą noc padał śnieg. Nie taki zwyczajny. A jaki - to się okaże dopiero później. Rano Grześ wyjrzał oknem; na parapecie leżała długa, miękka poduszka. A śnieg wciąż sypał, sypał przez cały dzień, aż wszystko w ogrodzie zrobiło się białe, puszyste i okrągłe: świerki, szopa, stara ławka i beczka na deszczową wodę. - Prawdziwe bałwany spadły z nieba! - roześmiał się tatuś. - Prawda, Grzesiu? - Nie, wcale nie - powiedział Grześ. - Prawdziwego jeszcze nie ma, dopiero będzie, zobaczysz. Ale tatuś już nie słyszał, bo bardzo się spieszył do pracy. Prawdziwy bałwan zaczął się od niedużej kuli śnieżnej - tak jak wszystkie bałwany. Grześ turlał ją, turlał, żeby była coraz większa. Wreszcie ustawił ją i zaczął rozmawiać z kimś, kogo jeszcze nie było. - Brzuch już masz, i to duży. Teraz stój spokojnie, a zobaczysz, co będzie dalej. Zbierał jeszcze garście śniegu i dolepiał do okrągłego brzucha ze wszystkich stron, a gdy skończył, zaczął toczyć drugą kulę. - To będzie twoja kamizelka, a na kamizelce postawię ci głowę. Tylko nie ruszaj się, bo ci głowa spadnie. I głowa spadła. Więc Grześ przyniósł z domu stołeczek, wszedł na niego i dopiero teraz udało mu się osadzić mocno głowę, nawet zgrabną, tyle że bez twarzy. - Nie widzisz mnie jeszcze, ale zaraz zobaczysz. I mnie, i wszystko dookoła. Wyjął z kieszeni dwie czarne nakrętki od buteleczek i bałwan już mógł zobaczyć Grzesia - jednym okiem większym, drugim mniejszym, bo dwóch jednakowych nakrętek nie udało się znaleźć. - A z twoim nosem to nie wiem, co będzie - przyznał się Grześ. - Marchwi w domu nie ma, bo nikt jej nie lubi. Chyba że mama dzisiaj kupiła, ale nie wiem po co. Poczekaj, dowiem się. Mama wróciła właśnie ze sklepu z pękatą torbą i wykładała z niej wszystko na stół. Różne rzeczy tu były, tylko nie marchew. Grześ uważnie obejrzał jeszcze raz to, co leżało na stole. - Mamo, jak myślisz, czy bałwan może mieć zakrzywiony nos? Taki bardzo zakrzywiony? - O, na pewno - odpowiedziała mama. - Wszystkim bałwanom dawno znudziły się nosy z marchwi albo z patyków - takie proste i jednakowe. Każdy bałwan marzy, żeby mu ktoś wynalazł inny nos. - No, właśnie. Ja też tak myślę - Grześ wsunął do kieszeni najbardziej rumiany rogal. Potem policzył fajki w szufladzie biurka tatusia. Pięć. Tej największej tatuś nigdy nie pali. A jeżeli dziś przyjdzie mu ochota na dużą fajkę? "Może być źle - pomyślał Grześ i położył fajkę z powrotem. - Ale przecież nie zabiorę jej na zawsze, tylko na jeden dzień, potem oddam, a tatuś mnie zrozumie". I Grześ schował fajkę do kieszeni. Bałwan stał trochę krzywo, patrzył przed siebie, mrużąc jedno oko - to mniejsze - i czekał. Grześ wszedł na stołeczek i tłumaczył: - Tylko się nie przewróć, bo będę musiał cię zaczynać od nowa. A nos będziesz miał trochę zadarty. Ale to nic nie szkodzi. Wujek Gustek też ma nos zadarty i dlatego jest zawsze wesoły. Sam to powiedział. Za to fajkę dostaniesz prawdziwą. I czapkę z piórem. Czapka to była doniczka, trochę za ciasna na wielką głowę, ale bałwan nie grymasił. Zwłaszcza że w dziurkę doniczki Grześ wetknął dwa pióra ze swojego indiańskiego pióropusza. Zlazł ze stołka i z daleka popatrzył, czy wszystko jest w porządku. Był zadowolony, bałwan też. Mrużył to mniejsze oko jakby od dymu fajki. - Wujek Gustek też mruży oko przed dymem albo wtedy, gdy obmyśla coś nadzwyczajnego. Może i ty coś wymyślisz? Na razie cześć! Do jutra! Grześ zabrał stołek i poszedł do domu, bo kończył się krótki zimowy dzień. Przy kolacji przypomniał sobie jedną ważną rzecz; on nie ma guzików. Wyjrzał jeszcze oknem. Na ogród schodził wczesny wieczór, ale bałwana widać było wyraźnie, stał przechylony w jedną stronę z zadartym nosem. Ośnieżone drzewa nabierały już błękitnego koloru. "On pali fajkę i puszcza kłęby dymu i dlatego w ogrodzie jest niebiesko" - pomyślał Grześ i jeszcze na dobranoc stuknął lekko w szybę. - Do rana! O niedźwiedziu ze śniegu Rano Grześ wyjrzał oknem, by popatrzeć, czy bałwan jeszcze stoi, czy nie przydarzyło mu się w nocy co złego. Stał, ale niezupełnie sam; dokoła niego fruwały wróble, a jeden siedział na fajce i dziobał go w nos. - Oj, niedobrze! - Grześ stuknął w szybę, żeby przegonić wróble, ale to nic nie pomogło. Dopiero gdy wyszedł, uciekły z furkotem. Ten, co siedział na fajce, odfrunął ostatni. - One nie dadzą ci spokoju, kiedy cię zostawię samego. A nie mogę przecież stać przy tobie i pilnować twojego nosa. Muszę coś wymyślić. Wszedł do domu, uchylił okna, odgarnął śnieg z parapetu starą rakietką pingpongową i pokruszył kromkę chleba. Wróble szybko zrozumiały, że to właśnie dla nich. Grześ wrócił do bałwana. - Teraz nic ci nie grozi. Po śniadaniu przyniosę ci guziki i wtedy będziesz już zupełnie prawdziwy. Ale na szukanie guzików Grześ nie miał czasu, bo mama przypomniała mu o jednej ważnej sprawie. - Mieliśmy dziś kupić ci zimowe buty. Musimy iść, i to zaraz. Wybieranie i przymierzanie butów w domu towarowym trwało dosyć długo, wreszcie skończyło się. Buty miały futerko w środku tak, jak chciała mama, a z wierzchu były czerwone tak, jak chciał Grześ. - A teraz możemy iść na ciastka. Pamiętasz, mamo, obiecałaś. Tu blisko jest kawiarnia, czujesz, jak pachnie? - Czuję. Pachnie jak słodki domek baby Jagi - mama otworzyła drzwi i wyszukała wygodny stolik w kąciku. Przy rurce z kremem Grześ pomyślał, jak przyjemnie jest chodzić z mamą po sprawunki. "Jutro powiem mamie, że powinniśmy kupić czapkę dla mnie, najlepiej czerwoną jak buty. Albo namówię mamę, żebyśmy kupili dla niej coś nowego. I znowu tu przyjdziemy". Przy ptysiu Grześ chciał koniecznie zobaczyć jeszcze raz buty. Paczka była mocno związana sznurkiem, więc Grześ zrobił tylko niedużą dziurkę w papierze. Ten czerwony kolor! Teraz jest jeszcze ładniejszy niż w sklepie. - Udał nam się sprawunek - powiedziała mama, gdy wyszli na ulicę. - Nie musieliśmy długo biegać po sklepach. Buty od razu nam się podobały, a po tych pysznych ciastkach wydają się jeszcze ładniejsze, prawda? - Zawsze tak jest - zgodził się Grześ. - Wszystko po ciastkach jest ładniejsze. Tak wydawało się Grzesiowi całą drogę aż do samej furtki. Za furtką zobaczył, że bałwana nie ma. - Zmęczyło go długie stanie i położył się spać - śmiała się mama. Rzeczywiście - leżał z nosem w śniegu, a trochę dalej - doniczka, pióra i fajka. - No i musiałeś się przewrócić! - powiedział Grześ z wyrzutem, obejrzał bałwana z jednej strony. Czy uda się go podnieść i ustawić? Podszedł z drugiej strony i zauważył, że bałwan wygląda trochę inaczej: jak zwierz - ciężki i niezgrabny. - Wiedziałem, że coś wymyślisz! - ucieszył się Grześ. - Już nie jesteś bałwanem, tylko niedźwiedziem. Białym niedźwiedziem! Ale głowę masz za bardzo okrągłą i w ogóle trzeba cię trochę przerobić. Po tej robocie rękawiczki były zupełnie mokre, za to niedźwieź miał pysk, uszy i ogon. Grześ nie zapomniał o nosie - o czarnym nosie, takie właśnie nosy mają białe niedźwiedzie. Teraz już nic mu nie brakowało. Leżał ciężki, gruby, patrzył przed siebie i czekał, co będzie dalej. Grześ położył mu rękę na łbie. Wiedział już wszystko o niedźwiedziu. "Przyszedł do mnie stamtąd, gdzie zawsze mieszka zima, gdzie pływają lodowe góry i foki, i morsy. I zostanie ze mną. I musi mieć imię, tylko jeszcze nie wiem jakie. Jutro mu powiem". Ale imię niełatwo wymyślić. Grzesiowi przypominały się różne imiona, ale żadne mu się nie podobało. Powiedział o tym podczas kolacji. Tatuś namyślał się chwilę patrząc w swój kubek z mlekiem. - Takie imię powinno być białe jak biały niedźwiedź. Na przykład miś Mleczko, albo miś Kremik, albo miś Ptyś. - O, co to, to nie! - oburzyła się mama. - Takie malutkie, słodziutkie imiona dla niedźwiedzia! Pamiętasz w ubiegłym roku w górach tego wielkiego psa owczarka? Ogromny jak cielę. - Barłaj! - zawołał Grześ. - On się nazywał Barłaj. To jest dobre imię dla białego niedźwiedzia. Mieszkanie białego niedźwiedzia W nocy zdawało się Grzesiowi przez sen, że w rynnie dzwoni deszcz, że pada na niedźwiedzia i zamienia go w mokry pagórek niepodobny do niczego. Na szczęście przyszedł ranek, a rano wiele rzeczy wygląda zupełnie inaczej niż w nocy. Wystarczyło usiąść na łóżku, żeby zobaczyć za oknem biały, puszysty ogród i wolno padający śnieg. "Deszcz mi się tylko przyśnił - pomyślał Grześ. - A niedźwiedź śpi jeszcze, a może się obudził i czeka na mnie. Tylko z łóżka go nie widać". Wstał i wyjrzał oknem. Niedźwiedź znikł. Może go śnieg przysypał? Niemożliwe, bo w tym miejscu, gdzie go Grześ wczoraj zostawił, było równo, gładko, jakby tam nigdy nie leżał taki gruby zwierz. Grześ ubrał się i chciał zaraz wyjść do ogrodu, ale mama kazała mu zjeść śniadanie. Więc powiedział jej o tym, co się stało. - Myślisz, że uciekł? - mama przestała smarować chleb masłem i popatrzyła w okno. - Widzisz, jaki śnieg pada? Jak z bajki, jak zaczarowany, nie jakiś tam drobniutki zwyczajny śnieg. A kiedy tak pada, w każdej chwili może się zdarzyć to i owo, o czym się wcale nie myśli. Bo pewnie nie wiesz, jak to jest. Kiedy pada taki śnieg,@ z bajki śnieg, zza siedmiu rzek,@ po ogrodzie wtedy chodzi@ miękki, biały i puszysty@ śniegowy czarodziej.@ Grześ patrzył, czy między drzewami nie zobaczy kogoś w ogromnej czapie, w białym płaszczu z szerokimi rękawami, a z tych rękawów wyfruną nagle całą chmarą białe płatki. Wyszedł do ogrodu i szukał śladów; może płaszcz wlókł się po ziemi, może buty się odcisnęły. Znalazł, ale zupełnie inne. Trochę śnieg je przysypał, ale i tak widać było ciężkie, głębokie ślady czterech łap. Zaprowadziły go aż pod starą jabłoń, która do samej ziemi opuszczała gałęzie. Tu był niedźwiedź! Pod tymi gałęziami kręcił się w kółko i wydeptywał sobie w śniegu wygodny dołek. Już nie był tym wczorajszym niedźwiedziem, który leżał ciężko i nie ruszał się. Grześ dotknął jego futra - było miękkie i puszyste. Niedźwiedź skończył swój dziwny taniec i czarnym nosem trącił Grzesia w brodę jak pies. - Dlaczego tu przyszedłeś? - zapytał Grześ. - Nie mogłeś zostać tam, blisko domu, żebym cię zawsze widział z okna? Co tu będziesz robił? - To jest dobre miejsce dla białego niedźwiedzia. - Tak odpowiedział niedźwiedź, a Grześ nie dziwił się już niczemu, bo przecież sypał i sypał ten śnieg jak z bajki, jak zza siedmiu rzek. - Tak, to jest miejsce najlepsze w świecie - położył rękę na łbie niedźwiedzia. - Będziesz ukryty za gałęziami i nikt tu nie trafi i nie zobaczy cię, tylko ja. Biały niedźwiedź podniósł łeb do góry i sapnął głośno, dmuchnął, a płatki śniegu zatańczyły jeszcze szybciej i zrobiło się zupełnie cicho, w tej ciszy zadzwoniło coś gdzieś daleko za ogrodem, za zasłoną padającego śniegu. - Słyszysz? - szepnął Grześ. - To Zima przejeżdża, to jej sanki tak dzwonią. A ty - wiem, kto ty jesteś; śniegowy czarodziej. I będziesz się nazywał Barłaj, to bardzo ładne imię dla ciebie. - Barłaj, Barłaj - powtarzał biały niedźwiedź, jakby się uczył na pamięć swego imienia, potem zwalił się ciężko w dołek jak prawdziwy niedźwiedź. Zza ogrodu wyskoczył ostry, zimny wiatr i Grześ musiał wrócić do domu. Potem przyszli goście, więc dopiero nad wieczorem, gdy w ogrodzie zrobiło się już niebiesko od zmierzchu, zajrzał pod jabłonkę. Bał się rozchylić nisko opuszczone gałęzie, nie wiedział, czy to, co się zdarzyło rano w padającym śniegu, było naprawdę, czy może mu się śniło. "On tam na pewno jest - myślał. - I mógłbym go dotknąć, ale nie zrobię tego. Bo jeżeli tam nie ma nic, nawet dołka, to nie zasnę w nocy". Ale i tak nie mógł zasnąć. Wstał i wyciągnął z kąta Pluszaka, białego pluszowego misia, który już dawno nie był biały, tylko brudny, a pod brodą miał różową plamę od wiśniowego dżemu. Przytulił go i wyszeptał mu do ucha wierszyk, który się nazywał "śpiącym wierszykiem": Czeka sen za oknem.@ Misiu, nosem pokręć!@ Pokręć nosem, strzepnij uszkiem,@ sen się wsunie pod poduszkę.@ Miś zrobił tak, jak mu kazał Grześ. Poduszka zamieniła się w miękki, puszysty obłoczek. Na tym obłoczku Grześ z Pluszakiem pofrunęli jak na latającym dywanie tam, gdzie czekają najładniejsze sny. Dom śpiących róż Grześ poczuł, że zaraz kichnie, więc schował się pod kołdrę, bo jeśli mama usłyszy, za nic nie pozwoli mu wyjść na dwór. Ale mama usłyszała i Grześ już wiedział, co powie. - Zaczyna się katar, a może coś gorszego. A kto winien? Ten twój duży niedźwiedź. Za długo cię trzymał wczoraj w ogrodzie. - Nie duży niedźwiedź winien, tylko mały - tłumaczył Grześ. - Bo ja z nim spałem, a jemu kłaczki wyłażą i wpadają mi do nosa. On się dziś kręcił całą noc. Wieczorem leżał na poduszce, a teraz go nie ma. Mama podniosła Pluszaka z podłogi. - To ty się kręciłeś i zrzuciłeś biedaka i jeszcze go posądzasz, że ci katar wpędził do nosa. A to na pewno nieprawda. I jeśli kichniesz jeszcze raz albo dwa... Ale to się już nie zdarzyło. Więc mama tylko mocniej zapięła Grzesiowi czapkę pod brodą i dała mu cieplejszy szalik. - I pewnie nie chcesz, żebym śpiewał na dworze? - zapytał Grześ, chociaż i tym razem wiedział, co mama powie. - Oczywiście, że nie chcę i ty też nie chcesz. Na zimnie trzeba zamykać usta. - No to daj mi "słodki kluczyk" - poprosił Grześ i mama włożyła mu do ust cukierek. Taka była między nimi zimowa umowa. Grześ pobiegł, jak mógł najszybciej, przez głęboki śnieg pod jabłonkę. I zobaczył pusty dołek. - Nic nie mówił wczoraj, że sobie pójdzie - powiedział rozżalony do jabłonki. Rozglądał się schylony nisko, jakby szukał zgubionego guzika, a nie wielkiego zwierza. I nawet śladów łap nie ma, bo je śnieg w nocy przysypał. Nagle usłyszał głośne chrupanie koło szopy, jakby ktoś gryzł cukier. To niedźwiedź stał na dwóch łapach i ogryzał sople wiszące u dachu. - Nie uciekłeś, biały niedźwiedziu - ucieszył się Grześ i położył mu rękę na karku. - Chodź ze mną, obejdziemy cały ogród. Jeszcze go nie widziałeś. Chodź! Brnęli przez głęboki śnieg i Grześ spostrzegł, że to niedźwiedź jego prowadzi - tam gdzie stały krzaki róż owinięte słomą. Grześ nie zdążył zapytać, po co tu przyszli i co będą robić, bo niedźwiedź podniósł łeb, dmuchnął i zaraz zaczął padać śnieg. Potem przystanął przed największym chochołem, zapukał łapą w słomę i wymruczał grubym głosem: Pukam, pukam razy trzy.@ Niech się zbudzi ten, kto śpi,@ niech otworzy złote drzwi!@ I ledwie to wymruczał, nie było już słomianego chochoła, tylko dom ze złotymi drzwiami, które ktoś cicho otworzył. Grześ i niedźwiedź weszli do środka. Ciepło tu było, przytulnie i cicho, tylko na ścianie tykał zegar. Na podłodze leżał dywan haftowany w róże, na dywanie stały fotele haftowane w róże, a na każdym fotelu spała róża - królewna. - Same śpiące królewny! - zawołał Grześ. - W bajce jest tylko jedna, a tu ich tak dużo! - Cicho! - rozgniewał się biały niedźwiedź. - Nie wolno ich budzić. Ale już było za późno. Jedna róża się obudziła, zamrugała oczami, wstała, ujęła palcami swoją szeroką sukienkę i zaczęła tańczyć i śpiewać: Już nas budzi, już nas woła@ ciepły promień, motyl, pszczoła.@ Już wiosenny czas,@ wiatr szeleści, wita nas.@ I naprawdę coś zaszeleściło, ale nie był to wiosenny wiatr, który budzi róże. To z cichym szmerem otworzyły się drzwiczki w zegarze. Grzesiowi wydawało się, że wyleci z niego kukułka i zakuka wesoło. Ale zamiast kukułki wolno wysunęła się sowa. A sowa nie cierpi przecież żadnych wesołych kukań, śpiewu i rozmowy, lubi ciszę. Popatrzyła surowo okrągłymi oczami na Grzesia i niedźwiedzia. Kto tu wkradł się@ kto tu przyszedł?@ Kto zimową@ mąci ciszę?@ Niech nie szepcze, niech nie woła,@ bo zamienię go w chochoła!@ - Ojej! - jęknął Grześ i schował się za niedźwiedzia. A tańcząca róża jakby nic nie słyszała. Krążyła lekko jak motyl, aż furkotały falbanki u jej sukienki. I śpiewała: Posłuchajmy, co nam powie@ deszcz majowy, żuk i słowik.@ Zegar dzwoni, dzwoni już,@ porę słońca, porę róż.@ Sowa nie mogła znieść tego śpiewu. Nastroszyła groźnie brwi i przypomniała, że jeszcze nie czas na takie hałasy. Jeszcze się nie zbudził motyl,@ śpi biedronka i żuk złoty.@ Jeszcze sypie bujny śnieg,@ ostry wiatr zacina,@ na zegarze tyka wciąż@ zimowa godzina.@ Zatrzepotała skrzydłami bez szumu, bez szelestu, schowała się i zatrzasnęła drzwiczki. A z zegara posypały się sowie pióra - lekkie i miękkie. A komu takie pióra spadną na oczy, od razu chce mu się spać. Musnęły oczy tańczącej róży, a ona ucichła, osunęła się na fotel i zasnęła. Musnęły powieki Grzesia, chciał je zdmuchnąć, ale poczuł, że oczy mu się zamykają. Ach, położyć się na tym puszystym dywanie... Chociaż na chwilę. Biały niedźwiedź trącił go nosem. - Jeżeli położysz się tu i uśniesz, obudzisz się dopiero wiosną. I wcale nie jestem pewien, czy we śnie nie zamienisz się w różę. Albo w chochoła. Grześ ze strachem przetarł oczy. Nie, nie chciał być różą, nawet najładniejszą. Bo jak by to było? Obudzi się wiosną, pójdzie do domu, mama go nie pozna, dotknie i pokłuje się kolcami. Zresztą na pewno mu nie uwierzy, kim jest naprawdę, i wstawi do wazonu. Pociągnął niedźwiedzia za kudły na karku. - Chodźmy, chodźmy stąd. Wyszli w gęsty padający śnieg, a ktoś niewidzialny zamknął za nimi drzwi. Płatki śniegu sfrunęły Grzesiowi na oczy lekkie, miękkie i chłodne - inne niż sowie pióra i wypłoszyły ten ciepły, sowi sen. Zrobiło mu się bardzo wesoło. Ulepił kulę ze śniegu i cisnął w Barłaja, a ten odbił ją nosem. Dom śpiących róż był znowu zwykłym słomianym chochołem. Grześ przyłożył do niego ucho. Może usłyszy, jak róże wzdychają przez sen, jak tyka zegar wskazujący zimową godzinę? Ale nie usłyszał nic. Sowa dobrze pilnowała ciszy w domu śpiących róż. Zamek zimowych snów Za ogrodem leżał stos cegieł. Latem to była forteca, której Grześ bronił przed Zielonym Rozbójnikiem schowanym w zielonych pokrzywach. Teraz forteca spała pod śniegiem i ważniejsza była niedaleka ślizgawka. Po południu Grześ przyszedł tu z łyżwami, a Barłaj już na niego czekał. Siedział i patrzył, jak Grześ przypina łyżwy, jak mknie po gładkim lodzie, jakby zapomniał, że może być coś ważniejszego niż to jeżdżenie w kółko. I nie widzi, że Barłaj wreszcie odchodzi jak ktoś niepotrzbny. Ale Grześ go dogonił. - Barłaju, dlaczego odchodzisz? Chcę, żebyś zobaczył, jak jeżdżę na lodzie. Barłaj odwrócił łeb. - A ja chciałem ci pokazać zamek na lodzie. - Zamek na lodzie! - Grześ szybko odpiął łyżwy. - Ach, Barłaju, dlaczego od razu nie powiedziałeś? Biały niedźwiedź zawrócił tam, gdzie stała forteca przysypana śniegiem. Ale fortecy już nie było. Na tym miejscu srebrzył się zamek cały z lodu, błyszczący i piękny. Wieże miał wysokie i okna, i bramę otwartą szeroko. Można wejść w nią i iść dalej, i spotkać tego, kto tu mieszka. - Tylko Zima może tu mieszkać - powiedział Grześ. - Wiem, że ona ma taki zamek, ale nie wiedziałem, że tak blisko. Biały niedźwiedź nawet nie kiwnął łbem, że tak jest naprawdę. Weszli do wielkiej sali, w której powinien stać tron wykuty w lodzie, a na nim - królowa Zima. Nigdzie nie było ani tronu, ani Zimy. Tylko białe skrzydlate konie, skrzydlate lwy i sarenki. W kącie drzemał osiołek. I on też miał skrzydła. A pod sufitem przefruwały z miejsca na miejsce kolorowe ptaki. "Ptaki to nic dziwnego - myślał Grześ. - Fruwanie to dla nich zwykła rzecz, ale osiołki, konie? Na co im skrzydła?" - To są sny, które w zimowe noce przylatują do dzieci - powiedział Barłaj. - Poczekaj, zaraz nadejdzie noc. Noc właśnie nadchodziła. Zgasiła słońce, popatrzyła ciemnymi oczami na ogród, aż stał się niebieski, i stanęła za oknami. A wtedy na szyjach skrzydlatych zwierząt zapaliły się małe kolorowe latarenki. - Żeby mogły trafić w ciemności - domyślił się Grześ. Otworzyły się wszystkie okna, i wyfrunęły w ciemność konie, sarenki, lwy, osiołki, koziołki i ptaki. Tylko jeden lew nie spieszył się, rozglądał się wokoło, a Grzesiowi wydało się, że czeka na niego. Więc podszedł i położył rękę na jego grzywie, a lew zrozumiał, o co chodzi Grzesiowi, kiwnął łbem i za chwilę już znikł za oknem. - Teraz zostaliśmy tylko my dwaj - powiedział Grześ do Barłaja, patrząc w ciemne niebo, na którym migotały coraz mniejsze, coraz dalsze latarenki, jak gwiazdki. Odwrócił się od okna i szeroko otworzył oczy. Biały niedźwiedź miał skrzydła! Tak jak osiołki, konie, które przed chwilą frunęły w noc. Grześ stał, jakby wrósł w ziemię, nie mógł podejść do białego niedźwiedzia blisko. Wcale mu się nie podobały te skrzydła. - Barłaju, po co ci to? Ja nie chcę! - Nie chcesz, żebym przyśnił się komuś? - zapytał biały niedźwiedź, ale nie patrzył na Grzesia, tylko wolno podszedł do okna. Grześ przestraszył się, że zostanie sam w pustym lodowym pałacu, a wtedy nie wiadomo, co może się zdarzyć. Chciał wyjść stąd razem z Barłajem, wyjść drzwiami tak, jak tu obaj przyszli. Biały niedźwiedź odwrócił łeb i wskazał na swój grzbiet. A Grześ domyślił się, co to znaczy. Wsiadł na niedźwiedzia, ale przymknął oczy i pomyślał ze strachem: "On tak ciężko człapie po śniegu. Czy potrafi frunąć, chociaż ma skrzydła?" A Barłaj frunął. Frunął lekko jak balonik, jak latawiec. Lecieli tak nisko, że potrącali wierzchołki drzew, z których sypał się śnieg. - Barłaju, dokąd lecimy? Czy daleko? - zapytał Grześ. Już się nie bał, że stanie się coś złego. - Blisko - mruknął Barłaj. I za chwilę Grześ zobaczył dom i ganek, i światła w oknach. Biały niedźwiedź lekko stanął na swoich ciężkich łapach, a Grześ zsiadł. Chciał powiedzieć Barłajowi, żeby został, żeby zgubił gdzieś te swoje skrzydła, ale nie zdążył. Barłaj spieszył się, dotknął nosem jego brody: - Żegnaj. Życzę ci, żeby co noc lwy przychodziły do twoich snów. I już go nie było. Odfrunął jak biały balonikowy miś, który się urwał ze sznurka. Grześ patrzył, jak leci - najpierw jak puszysty obłok, potem jak obłoczek, a potem zakryła go ciemność. "Nie powiedział, kiedy wróci. Ani słówka" - pomyślał Grześ i wcale nie było mu przyjemnie. Zapomniał zupełnie o lodowym zamku, choć to był naprawdę niezwykły zamek. Bardzo wolno jadł kolację. Ugniatał dołek w ryżu ze śmietaną - to był biały pusty dołek pod jabłonką. Mama domyśliła się, że coś się Grzesiowi nie powiodło, ale nie pytała o nic, tylko postawiła przed nim kubek ciepłego mleka. - Jak wypijesz, nie będziesz już myślał o tym, co ci się zdarzyło nieprzyjemnego. Bo to jest mleko zapomnienia. Grześ długo trzymał kubek przy ustach, pił wolno. Mama miała rację: im mniej było mleka w kubku, tym bardziej kurczyło się jego zmartwienie. A w samym środku nocy brzęknęła szyba i zabłysło fioletowe światełko. To przyleciał skrzydlaty lew z latarką na szyi i całą noc śnił się Grzesiowi. Dom, w którym mieszka Zimowiec Białego niedźwiedzia nie było przez cały następny dzień, wieczorem też nie wrócił do swojego dołka pod jabłonią. Codziennie Grześ zrywał kartkę z kalendarza i myślał: "Jutro będzie nowy dzień. Może Barłaj przyjdzie?" I już nie pamiętał, ile tych kartek zerwał, a Barłaj nie wracał. - Zapomniał o mnie - mówił Grześ do Pluszaka. - A może znalazł sobie inny ogród i innego chłopca, i nic go nie obchodzi, że na niego czekam. I co teraz będzie? Ale mały, brudny miś nie wiedział, co będzie. I nawet mruknąć nie mógł, bo dawno już coś mu się popsuło w pluszowym brzuchu. Grześ szedł pod jabłonkę, zamykał oczy i odchylał gałęzie. Chciał, żeby była niespodzianka, otworzy szybko oczy, a Barłaj podniesie łeb. Ale to nie zdało się na nic - dołek był pusty. Jednego dnia mama wróciła z zakupami i wyjęła z torby pudełko kolorowych bombek. - Gwiazdka idzie - powiedziała wesoło. - Cieszysz się? Nie, Grześ wcale się nie cieszył. Może kiedy indziej tak, ale teraz, gdy nie było białego niedźwiedzia, nie mógł się cieszyć. Wolałby nawet, żeby mama nie kupowała tych bombek. - Jak to? - zdziwiła się mama. - Nie podobają ci się? - Bardzo są ładne - tłumaczył Grześ. - Ale gdyby ich nie było, to może Gwiazdka nie przyszłaby tak prędko i biały niedźwiedź zdążyłby wrócić. Mama zrozumiała. - Dobrze. Schowam je, nie będziesz wiedział gdzie. Jakby ich wcale nie było. A wiesz, kto przyjedzie na święta? Tonia. Grześ nie widział jeszcze Toni. Wiedział tylko, że mieszka w innym mieście razem ze swoją mamą, która jest dla niego ciocią. Grześ czuł, że ten przyjazd nic go nie obchodzi. Wszystko przez to, że nie ma Barłaja. Mama wykreśliła z karteczki to, co już kupiła. Tych kupionych rzeczy było dużo, ale nie kupionych jeszcze więcej. - A tu jak na złość zaczyna padać śnieg - powiedziała mama, wzięła jeszcze drugą torbę i parasolkę. Grześ się ucieszył i podbiegł do okna. - Taki śnieg nigdy nie pada na złość. Zobacz tylko. Ale mama nie miała już czasu i wyszła. Grześ postawił Pluszaka na oknie - niech i on zobaczy, jak kręcą się śnieżynki, jak siadają na szybach, a te najbardziej wesołe podfruwają do góry. I coraz ich więcej, już zakryły cały ogród. A za ogrodem odezwały się wesołe dzwoneczki. - To Zima przejeżdża saniami, słyszysz? - Grześ podniósł Pluszakowi oklapłe uszy. - To jej sanie tak dzwonią. A kto wie, może dziś przejadą przez nasz ogród? Dzwoniące sanie nie wjechały do ogrodu, za to zdarzyło się coś innego, przez padający śnieg wolno człapał biały niedźwiedź. Podszedł blisko, oparł łapy o parapet i przez szybę dotknął nosem Grzesiowego nosa. - Barłaj! - Grześ stuknął w szybę, aż zabrzęczała niebezpiecznie, wybiegł do przedpokoju, nałożył byle jak płaszcz i czapkę i już był na ganku i ściskał niedźwiedzią łapę. - Nie zapomniałeś o mnie, a ja tak się bałem, że już nigdy nie wrócisz, że zapomniałeś o mnie. Wiem, że wlatywałeś do snów różnych dzieci, ale teraz już zostaniesz, powiedz. - Teraz już zostanę - Barłaj kiwnął łbem. - Sam widzisz, nie mógłbym już pofrunąć. Dopiero teraz Grześ zauważył, że biały niedźwiedź nie ma skrzydeł. Jak to dobrze! Będzie już tu w ogrodzie i znowu zaprowadzi go w jakieś nieznane, zaczarowane miejsce. A może już zaraz? Tak. Biały niedźwiedź poczłapał przodem, a Grześ za nim. Szli i szli, a śnieg padał i padał, usypywał czapy na świerkach, zbudował na szopie wieżę wysoką, okrągłą i puchatą i całą szopę zamienił w śniegowy pałac. - Kto tu śpi? - zapytał Grześ, bo przypomniał sobie dom śpiących róż. - Nikt nie śpi - powiedział Barłaj. - Posłuchaj. Grześ przyłożył ucho do drzwi i usłyszał wesoły hałas: ćwierkanie, trzepotanie i furkoty. Barłaj łapą otworzył drzwi, a gdy weszli, Grześ zobaczył najpierw jarzębinowe drzewko całe w koralach. Pod drzewkiem spał ktoś włochaty, brodaty i nastroszony. Wyglądał trochę jak święty Mikołaj, któremu znudził się czerwony płaszcz, więc zmienił go na inny - przystrojony w ptasie piórka, a zamiast czapki włożył na głowę wieniec z jemioły. - Barłaju, ty go znasz? - zapytał Grześ. - To Zimowiec, do niego należą zimowe ptaki. Kiedy odlecą jaskółki, skowronki, bociany, on przywołuje gile i jemiołuszki. Chce, żeby im było wesoło, więc nawet Stracha tu przyprowadził. Nie mógł ścierpieć, że wróble mają swojego stracha, a na przykład gile nie. Spotkał go, gdy stał w polu zapomniany, przysypany śniegiem i zaprosił. Zaraz przyjdzie. I Strach przyszedł. W kapocie z wielkimi kieszeniami i z gilem na kapeluszu. Zimowiec pyknął z fajeczki, fajeczka zagwizdała głośno, a na ten gwizd zleciały się gile, jemiołuszki, szczygły. Fruwały i ćwierkały wesoło. Zimowiec śmiał się, kiedy jemiołuszki oskubywały mu jemiołowy wieniec, Strach pozwalał gilom włazić do kieszeni. A gdy zimowy zmierzch zajrzał w okna, ptaki ucichły, usnęły zwinięte w pierzaste kulki tam, gdzie im było najwygodniej: na gałązkach, na ramionach i kapeluszu Stracha. Zrobiło się cicho i sennie. - Zimowiec śpi - szepnął Grześ. Z dużej fajki snuł się wolno dymek, ale nie rozwiewał się w górze. Układały się z niego skrzydła, ogony, dziobki. - Jaskółki! - To Zimowiec o nich śni - odrzekł Barłaj. - To są jaskółki z jego snu. - Rozumiem. On ma w dzień gile, jemiołuszki, szczygły, ale jaskółek nigdy nie widział, bo one należą do wiosny. I tylko we śnie do niego przylatują. Przyjazd Toni W domu działy się same przyjemne rzeczy; mama w kuchni piekła ciasto, tato wiercił dziurę w stojaku pod choinkę, Grześ przywiązywał nitki do bombek. A najprzyjemniejsze było to, że Barłaj spał sobie spokojnie w dołku i nie wybierał się już na żadne fruwanie nie wiadomo dokąd. Gwiazdka mogła już przyjść. - Przyjdzie na pewno. Ale zanim przyjdzie, zawsze przewraca dom do góry nogami - westchnął tatuś i wskazał na tapczan i stół. A tam do góry nogami stały krzesła i czekały, aż wyschnie świeżo zapastowana podłoga. Kiedy wyschnie, wrócą na swoje miejsca i będzie wiadomo, że skończyło się wielkie sprzątanie, że do pokoju może wejść choinka. Choinka czekała jeszcze na ganku. Wiatr nią szarpał, kolorowa sikorka przyleciała w odwiedziny, poskakała, poszukała czegoś, ale nie znalazła i uciekła. Grześ poszedł do kuchni, wziął z talerza parę plasterków kiełbasy, obwiązał sznurkiem i powiesił na gałązkach. - Żeby ci się nie nudziło - powiedział do choinki. Niedługo już nie jedna, ale trzy sikorki uwijały się po gałązkach, a Grześ wiedział, że teraz nie odlecą tak prędko, że można patrzeć na nie i nigdy się nie znudzić, jak na ciekawym przedstawieniu. Ale mama przerwała przedstawienie i kazała mu poukładać zabawki na półce. I wtedy okazało się, że nie ma małego misia Pluszaka. - Gdzie go zostawiłeś ostatnim razem? - zapytała mama. Grześ pamiętał, że na oknie. - O, tu za firanką. Wtedy za oknem stał biały niedźwiedź, dobrze pamiętam. - Szkoda - powiedziała mama. - To był miś, który przyprowadzał ci sen do poduszki, kiedy nie mogłeś zasnąć. - No tak, ale sama wolałaś, żebym go nie brał do łóżka, bo brudny - tłumaczył Grześ. - Właśnie chciałam Pluszaka wyczyścić, żeby na święta nie było w domu brudasów. Ty nie pamiętałeś o tym, a on pewnie ze wstydu schował się teraz tak, że niełatwo go znajdziesz. Ale Grzesiowi nie chciało się szukać Pluszaka. Nieważny jest taki mały miś teraz, kiedy wrócił biały niedźwiedź. Na wszelki wypadek Grześ zajrzał jeszcze pod kaloryfer i do szafy, ale nie znalazł swojej zguby. A na dalsze szukanie nie było już czasu, bo tego samego dnia po południu przyjechała Tonia. Przywiózł ją sąsiad i zaraz odjechał. Mama pomagała jej zdjąć płaszcz, tato zimowe buty, a Grześ zaniósł do pokoju jej dużą torbę podróżną. - Grzesiu, nie przywitałeś się jeszcze - przypomniała mama. - I wyjmij zaraz z kredensu filiżanki, zrobię wam podwieczorek, potem pójdziecie do ogrodu. Zanim się ściemni, zdążycie jeszcze pojeździć na sankach. Tonia na razie mówiła bardzo mało. Patrzyła na Grzesia, a on na nią i myślał, czy ona jest taka, że można jej powiedzieć wszystko o Barłaju. Bo tak naprawdę, to chciał być w święta sam z niedźwiedziem, a tu nagle tyle hałasu i ktoś taki, o kim się nic nie wie. A Barłaj? Co zrobi, jak ją zobaczy? Może odejść i już nie wrócić. Do niego wszystko podobne. W ogrodzie Grześ ciągnął sanki, na których siedziała Tonia, rozglądał się ostrożnie, czy gdzieś blisko nie ukaże się biały niedźwiedź. Co wtedy będzie? Ale wszystko ułożyło się zupełnie inaczej. Bo kiedy już się zmęczyli oboje i odpoczywali na sankach jak na ławeczce, zaczęły fruwać płatki śniegu - wolno i nieśmiało. Tonia przyjrzała się śniegowej gwiazdce na rękawie swojego płaszcza i zapytała: - Wiesz, skąd się bierze śnieg? Grześ wiedział. - Tak naprawdę to są kropelki wody, które zamarzają wysoko, gdzie jest zimno i układają się w piękne gwiazdki, i spadają na ziemię. I każda gwiazdka jest inna. - Tak jest naprawdę - zgodziła się Tonia. - Ale każdy wie, że może być zupełnie inaczej. Zaraz ci powiem, jak tam wysoko, wysoko za chmurami rośnie wielkie, okropnie wielkie drzewo, a na nim pełno białych kwiatów. A w tym drzewie jest dziupla, a w dziupli białe pszczoły. I przychodzi wielki biały niedźwiedź, a z nim białe niedźwiadki, opierają łapy o drzewo i trzęsą nim, trzęsą, a z drzewa sypią się białe kwiaty i wylatują białe pszczoły i lecą na ziemię. A może ich być tak dużo, że świata nie widać. O, właśnie jak w tej chwili. Bo w tej chwili sypnął obfity śnieg - prawdziwa kurzawa, a wtedy przyszedł biały niedźwiedź. Tonia ani się nie zdziwiła, ani przestraszyła. - O, wielki, biały niedźwiedź! Ten od padającego śniegu! I nie sam. Przyprowadził małego. Zobacz, jaki śliczny Bączek! Dopiero teraz Grześ zauważył, że za Barłajem drepcze mały niedźwiadek, biały, puszysty jak kulka. - Bączek! - ucieszył się Grześ. - Barłaju, skąd go masz? Ale Barłaj nie spieszył się, żeby odpowiedzieć, potrząsał łbem, bo mu śnieg zalepiał uszy, a może tylko tak udawał i wolał, żeby go o nic nie pytać. Podszedł do Toni i trącił ją nosem w brodę, jakby się dawno znali. Grześ chciał o coś zapytać Tonię, ale ona położyła palec na ustach, bo daleko gdzieś odezwały się dzwoneczki Zimy, dzwoniące zimową piosenkę: Pada śnieg, tańczący śnieg,@ z bajki śnieg, zza siedmiu rzek.@ Po ogrodzie cicho chodzi@ miękki, biały i puszysty@ śniegowy czarodziej.@ Dzwonki ucichły, stłumił je padający śnieg. - Zaraz będzie ciemno - powiedziała Tonia. Barłaj pozwolił odprowadzić się do jabłonki i człapał wolno między Tonią i Grzesiem. A Bączek toczył się za nimi i co chwila aż po brzuch zapadał się w głęboki śnieg. Do pokoju przyszedł las Choinka już stała w kącie przy oknie. Nie była jeszcze choinką wigilijną, tylko leśną - bez lampek, bez kolorowych łańcuchów i bombek. Tonia i Grześ zostali w domu sami. Tato kupował na mieście jakiś ostatni, zapomniany prezent, mama poszła do chorej sąsiadki. Tonia rozplątywała zeszłoroczne anielskie włosy, Grześ przyklejał ogon ostatniemu pawiowi z wydmuszki. Wycinał, przymierzał i kleił, a cały czas myślał o niedźwiedziu. Tonia popatrzyła na tę robotę i zaczęła się śmiać. - Nawet nie wiesz, komu przykleiłeś pawi ogon. - Ojej! - jęknął Grześ. - Zając z pawim ogonem! Takiego jeszcze nie było. Cudak! I chciał całą robotę zacząć od nowa, ale Tonia zabrała zająca. - Nie szkodzi, że cudak. On może być z bajki. A zresztą dziś jest wigilia i zajączek dostał ogon w podarunku. Za oknami zaczął padać śnieg dużymi płatkami. Taki śnieg powinien zawsze padać w noc wigilijną, żeby było piękniej. - Teraz jest pora, kiedy powinien przyjść biały niedźwiedź - powiedziała Tonia zamyślona. - On lubi, kiedy cały ogród się kręci i świata nie widać. Grześ przypomniał, że może być też inaczej. - Jak Barłaj chce, to może zrobić tak, żeby padał śnieg. Podniesie łeb do góry, sapnie, dmuchnie i już lecą śnieżynki, bo on im dał znak. - Cicho! Nam też daje znak, widzisz? Biała łapa stuknęła w szybę, biały niedźwiedź stał za oknem. - Woła nas! - Grześ chciał wybiec po płaszcz, ale nie zdążył, bo nagle okno otworzyło się na całą szerokość. Barłaj wskoczył lekko, jakby miał skrzydła, i obejrzał się na małego, który zrobił to samo. Barłaj usiadł na dywanie i dmuchnął w żyrandol, jakby chciał zgasić światło. Nie zgasił, za to stało się coś, co jeszcze nie zdarzyło się nigdy; z żyrandola, z sufitu zaczął padać śnieg. Zakrył podłogę i stół, na krzesłach usypał miękkie poduszki. Kanapa wyglądała jak ławka w parku, stojąca lampa w kącie paliła się pod śniegowym kapturem jak latarnia na ulicy. Choinka zwiesiła ciężkie gałęzie. - Zima przyszła do pokoju - szepnął Grześ zachwycony. Tonia chwytała rękami fruwające płatki. - Dziwna zima, bo wcale nie jest zimno i niepotrzebne są płaszcze ani czapki. Posłuchaj, jak cicho. - Tylko budzik tyka. - A teraz zadzwoniły sanki Zimy. Co by było, gdyby przejechały przez pokój? Nie przejechały, tylko dalekie dzwoneczki odezwały się głośniej, gdzieś tu blisko w ogrodzie, a na ten znak coś poruszyło się w kącie. Zza choinki wyszła sarenka, strącając śnieg. Dołem mignęło rude futerko. - Lis! Prawdziwy lis! - zawołał Grześ. - Nie tylko on. - Grześ zajrzał do kąta i odskoczył, bo pod nogi wpadły mu dwa zające i pomknęły przez pokój, a jednocześnie czubek choinki zatrząsł się od skoków wiewiórki. - Ojej, co to będzie? - szepnęła Tonia. Bo zające już obgryzły nogi u krzeseł, sarna rozgrzebywała śnieg i skubała dywan. Z żyrandola skoczyła wiewiórka wprost na stolik, gdzie stał koszyczek ze złoconymi orzechami. Kiedy lis strącił z półki glinianego kogutka, Grześ nie wytrzymał. - Barłaju, ratuj! - krzyknął. Ale Barłaj leżał spokojnie pod stołem i nic go nie obchodziło, nawet to, że mały niedźwiadek wlazł na krzesło i wsadził łapę do akwarium z rybkami. Nagle budzik przestał tykać, śnieg padał i padał - wolno, sennie, cicho. Lampy przygasły, zwierzęta ułożyły się do snu, drzemały po kątach. Grzesiowi i Toni zamykały się oczy. - Zaraz zapadnę w sen, w zimowy sen - szepnęła Tonia. - I ty też, i cały dom. Może Barłaj obudzi nas na wiosnę. A Barłaj pod stołem zaczął kiwać łbem w obie strony i mruczał cicho jak do snu: Sypie, sypie senny śnieg,@ będzie sypał cały wiek.@ Poduszkami dom zaściele,@ usną szafy i fotele,@ nie zaskrzypią żadne drzwi,@ gasną lampy, zegar śpi,@ nie zadzwoni żaden klucz.@ Ciemno już, cicho już.@ Ale właśnie w tej chwili zadzwonił klucz w zamku, skrzypnęły drzwi, mama wycierała w przedpokoju nogi o słomiankę. Śnieg przestał padać, ostatnie płatki frunęły przez okno. Choinka ukryła zwierzęta, znikły tajemniczo bez śladu, bez szelestu. Tylko najniższe gałęzie chwiały się lekko. Budzik znów tykał zwyczajnie, jakby nic się nie stało. Grześ i Tonia rozglądali się po pokoju, usłyszeli, jak coś ciężko spadło w śnieg za oknem. Podeszli blisko do szyby. W ciemności stał Barłaj z Bączkiem. Barłaj wesoło mrużył jedno oko, a to znaczyło: "Udała się czarodziejska zabawa!" Cztery dziwne kominy Następnego dnia Barłaj jakby zupełnie zapomniał o tym, co działo się wczoraj, pomrukiwał, baraszkował na śniegu z Bączkiem. Wreszcie otrząsnął kudły i czekał, gotów iść i znaleźć zaczarowane miejsca, gdzie można zobaczyć coś, co nie zdarza się tak co dzień. - Barłaju, prowadź! A dokąd - ty sam wiesz najlepiej - powiedział Grześ. Barłaj obejrzał się za małym niedźwiadkiem i wolno poszedł przez ogród - aż tam, gdzie nie było już drzew ani krzaków. Grześ znał to miejsce. - To jest Bociania Łąka. Latem tu żaby mieszkają, bociany chodzą, a wieczorami... Ale biały niedźwiedź nie był ciekawy, co się tu dzieje latem. Łąka spała zasypana śniegiem, tylko w jednym końcu, za starą polną gruszą, Grześ dostrzegł coś, czego dotąd nie było. - Cztery domki! Skąd się tu wzięły? Chyba tylko Barłaj o tym wie. Barłaj wiedział. Cztery domy, cztery wiatry,@ czterech wiatrów to dolina,@ a gdzie który mieszka wiatr,@ poznasz po kominach.@ Kominy! Takich nikt nigdy nie widział. Bo w każdym chwiał się bukiet. Jak w wazonie. W pierwszym kaczeńce, w drugim - kłosy i maki, w trzecim - brązowe i żółte liście, w ostatnim - paproć ze szronu, ta, co rośnie tylko na zamarzniętych szybach. - Pięknie! - zawołała Tonia zachwycona. - I łatwo zgadnąć, gdzie mieszka wiatr wiosenny, gdzie letni, jesienny i zimowy. - Zimowego na pewno teraz nie ma w domu - powiedział Grześ. - Hula po świecie i świszcze, i sypie śniegiem w oczy. - A wiosenny jeszcze śpi, jeszcze nie czas na niego. Zresztą może już się zaczyna budzić? - Tonia podeszła blisko do samych okien czarodziejskiego domku i przyłożyła ucho do szpary w okiennicy. Grześ zajrzał przez drugą szparę. - Nic nie widać. - Ale słychać. Coś słychać - szepnęła Tonia. - Coś brzęczy. Ale co? Kto może wiedzieć? Biały niedźwiedź wiedział. - To pierwsza muszka. Mała, najmniejsza. A jeżeli obudziła się już pierwsza muszka w domu, gdzie śpi wiatr wiosenny, to jest znak, że skończy się to, co działo się dotąd. Zza siedmiu gór i rzek@ przyfrunie ostatni śnieg.@ Poleci do starej jabłoni,@ coś szepnie, coś jej przypomni.@ Pożegna w ogrodzie drzewa:@ - Niedługo deszcz wam zaśpiewa.@ I kwiaty zakwitną wszędzie,@ lecz mnie już tutaj nie będzie.@ - Barłaju, a ty? - zapytał Grześ. Ale Barłaj nie odezwał się i Grześ wiedział, że nie ma co pytać go dalej. - Czy myślisz, że Barłaj mógłby zostać, kiedy spadnie ostatni śnieg? - mówiła Tonia. - On przecież należy do zimy. Co on by robił w zielonym ogrodzie? Grześ pomyślał, że przecież sad nie od razu jest zielony, najpierw kwitną drzewa. - One są wtedy białe jak śnieg i Barłaj mógłby chodzić po ogrodzie jak w zimie, może nawet właziłby na drzewa razem z małym niedźwiadkiem. Pomyśl, jak to by było śmiesznie. I na pewno by im się podobało. Tonia pokręciła głową. - Barłaj nie zostanie. On jest przecież zimowym czarodziejem. Grześ położył rękę na karku niedźwiedzia. - Barłaju, zrób tak, żeby ostatni śnieg nie przyleciał tak prędko. Ale Barłaj pokręcił łbem. W tej chwili wypadł skądś znienacka wiatr lodowaty, najeżony ostrymi igiełkami. Dmuchnął w rękawy, szarpnął płaszczami i zaszeleścił w zeszłorocznych liściach dębu. - Prawdziwy zimowy wicher! - ucieszył się Grześ i naciągnął czapkę na uszy. - Może ta pierwsza muszka wcale w tym domku nie brzęczała? Może nam się tylko zdawało i Barłaj nieprędko odejdzie?... Ostatni śnieg Przez następne dni po niebie przebiegały szybko chmury. Jedne uciekały, inne sypały śniegiem, który Grzesiowi wydawał się tym ostatnim. - Przyjrzyj się dobrze - pocieszała go Tonia. - To taka kaszka, a prawdziwy Barłajowy śnieg jest inny - miękki i puszysty. I właśnie taki śnieg przyfrunął jednego popołudnia. I jak zawsze zrobiło się zupełnie cicho w ogrodzie, i gdzieś daleko zadzwoniły dzwoneczki u sanek Zimy. Biały niedźwiedź przyszedł z małym Bączkiem. - Barłaju, dokąd pójdziemy? - zapytał Grześ. Ale Barłaj nie poczłapał przed siebie, tylko zaczął się kręcić w kółko, coraz prędzej, a jeszcze szybciej niż on tańczyły śniegowe płatki. Za chwilę Grześ i Tonia nie mogli już ustać w miejscu, musieli tańczyć tak jak Barłaj, jak ten kołujący śnieg. I śmiali się głośno. Ani się spostrzegli, że jadą na grającej karuzeli. Zamiast koni pędziły w kółko białe niedźwiedzie, reny z wielkimi rogami. I Barłaj tu był, i Bączek. Tonia jechała na jednym z renów, Grześ na Barłaju. - Jak wesoło! - wołała Tonia. - Prędzej, prędzej! - popędzał Grześ białego niedźwiedzia. A Barłaj dmuchał i sapał, i mruczał wesoło grubym niedźwidzim basem, i wydmuchiwał z chmur białe tumany, coraz szybciej tańczące, wirujące. A kiedy ucichł, zwolniły bieg reny i niedźwiedzie, aż zatrzymały się w miejscu. Grześ i Tonia stali w śniegu, trzymając się gałęzi drzewa, bo okropnie kręciło im się w głowach. A śnieg padał i padał, zasłonił czarodziejską karuzelę, aż zblakła, rozwiała się, znikła. Teraz Barłaj dotknął nosem brody Toni i Grzesia. To było pożegnanie. - Barłaju, czy przyjdziesz do nas na przyszłą zimę? - zapytał Grześ. Barłaj nie powiedział "tak", tylko pokiwał wolno łbem, to mogło znaczyć: "Kto wie, może przyjdę..." Potem odwrócił łeb i powiedział: - Do następnej zimy tak daleko. Czy będziecie wtedy chcieli, bym wrócił. Niedługo cały ogród odmieni się. Czy pod jego drzewami będzie mógł chodzić biały niedźwiedź? Na pewno nie. Zapomnicie o mnie. - Nigdy! - zawołała Tonia. - Będziemy cię wspominać przez całą wiosnę i lato - przyrzekał Grześ. Barłaj nie słuchał, podał im łapę na pożegnanie i wolno szedł do furtki. Śnieg padał i padał coraz obficiej, jakby chciał zasłonić odejście niedźwiedzia. - Chodźmy za nim do zakrętu - Tonia wzięła Grzesia za rękę i oboje z trudem brnęli przez głębokie zaspy, mrużyli oczy przed śniegiem. - Oo! Barłaj. - Ojej, przystanął przed sklepem - zawołał Grześ. - Co on tam zobaczył? A Barłaj zobaczył za wielką szybą coś, czego jeszcze nigdy nie widział: cały tłum pluszowych misiów. Misie, kiedy ujrzały kogoś tak podobnego do nich, tylko dużo, dużo większego, zapiszczały z radości, rozepchnęły lalki, pajace, małpki, przewróciły parę samochodów i stłoczyły się, machając łapkami. I zaśpiewały: Biały misiu, cześć!@ Weź nas z sobą, weź!@ Pójdzie z tobą w kraj zimowy@ mały, duży miś pluszowy.@ Pójdzie z tobą dziś@ i niebieski, i różowy - @ każdy miś.@ Barłaj oszalał z radości: dreptał w miejscu, stanął na dwóch łapach, pomrukiwał, stukał łapą w szybę. Drzwi się otworzyły, wszystkie misie wyszły ze sklepu i całą pluszową gromadką ruszyły za Barłajem. - Zaczarował je - odezwał się Grześ. - Zaczarował - powtórzyła Tonia i nagle schwyciła Grzesia za rękę. - A Bączek? Gdzie on jest? Czy poszedł z Barłajem? Że też mogli tak o nim zapomnieć! - Nie było go, teraz sobie przypominam. I nie mam pojęcia, co się z nim stało - zmartwił się Grześ. Ale gdy wracali, przyszła mu nowa myśl do głowy. - Wiem, jak to jest z małym. Barłaj kazał mu zostać z nami, a sam musiał odejść. Oni się na pewno tak umówili. Zobaczysz, że go znajdziemy w ogrodzie. - Nie będę już miała czasu szukać z tobą Bączka. Przecież dzisiaj muszę wyjechać - przypomniała Tonia. Powrót Pluszaka W ogrodzie Bączka nie było - ani za żadnym drzewem, ani w dołku pod jabłonią. Nigdzie. Tonia odjechała i Grześ chodził po ogrodzie sam. Zaglądał pod nisko opuszczone gałęzie - może tu gdzieś ukrył się mały niedźwiadek? Ale wszędzie chwiały się mokre, czarne drzewa, pod drzewami leżał śnieg pociemniały i brudny - zupełnie niepodobny do zimowego. Więc czy mógł tu się błąkać miś - biały i puszysty jak śnieg? Taki śnieg zauważył Grześ tylko w kącie ogrodu, w głębokim cieniu pod szopą. I tam siedziało coś, co bardzo przypominało niedźwiadka: białe, z czarnym nosem, tylko o wiele mniejsze. - To nie może być nikt inny, tylko Pluszak! - Grześ podniósł misia i obejrzał ze wszystkich stron. Uszy te same, i ogonek, i nos. I różowa plama od wiśniowego dżemu pod brodą! - Skąd się tu wziąłeś, Pluszaczku kochany? - przemawiał Grześ czule, bo nagle Pluszak wydał mu się najmilszy ze wszystkich małych misiów na świecie. I trochę było mu wstyd, że tak łatwo o nim zapomniał. Mama ucieszyła się, kiedy zobaczyła Pluszaka. - No, znalazł się wreszcie, a wydawało się, że już zginął na zawsze. Grześ tłumaczył mamie, jak było naprawdę. - On nie zginął, tylko uciekł z domu, bo Barłaj go zawołał. Barłaj przyłożył nos do szyby, kiedy Pluszak siedział w oknie, więc poszedł, bo Barłaj go zaczarował. Od tego czasu Pluszak był jego małym niedźwiadkiem, Bączkiem, i chodził za nim wszędzie. Ale Barłaj musiał powędrować tam, gdzie są lodowe góry i foki pływają w lodowatej wodzie i białe niedźwiedzie leżą na lodzie. A Pluszak wolał wrócić do mnie. Tak było, prawda, misiu? Miś nie odpowiedział, ale Grześ pamiętał, że on nie odzywa się nigdy w dzień. Szepnął mu do ucha: - W nocy opowiesz mi wszystko. Jak byłeś małym niedźwiadkiem Barłaja, jak spałeś z nim w dołku pod jabłonią, jak Barłaj cię znowu odczarował i jesteś taki, jak byłeś. "Nawet taki brudny zostałeś" - chciał powiedzieć Grześ, ale nie powiedział. A mama rozrobiła w misce mydlaną pianę. - On teraz musi być koniecznie czysty, bielutki - mówiła kąpiąc misia. - Bielutki jak śnieg - dokończył Grześ. - On już nie jest zwyczajnym Pluszakiem jak dawniej, tylko białym niedźwiadkiem jak Barłaj. Koniec